Iwaszkiewicz Zarudzie


Jarosław iwaszkiewicz

ZARUDZIE

Pani Marii Janion
ZARUDZIE nie jest opowiadaniem historycznym. Jak w więk-
szości opowiadań moich z ostatniej epoki, splata się tu mnóstwo
prawdziwych nazw, imion, faktów, nastrojów, które stanowią
dowolną kompozycję. Ani topografia, ani chronologia, ani fakto-
grafia nie odpowiada tu żadnej rzeczywistości. Chodzi tu o wywo-
łanie atmosfery z połowy zeszłego wieku na Ukrainie. Żadna
osobistość ukazana tutaj, żaden fakt nie odpowiada rzeczywistym
zdarzeniom: jest to czysta fikcja.
Józio, odkąd zrobił sobie pokój z gabinetu ojca, przeno-
sząc wszystkie książki do przyległych pomieszczeń i usuwa-
jąc w kąt stołowego olbrzymie fortepianisko, poczuł się
wreszcie w Zarudziu u siebie, jak najdalej od matki i Tekli,
a najbliżej ogrodu, wysokich klonów, które rosły z tej
strony domu, i gęstych krzaków bzu, który się pienił pod
samą ścianą i częściowo zaciemniał dochodzące tu światło
wschodnie. Przed drugim oknem kazał wyciąć zarośla,
a nawet parę drzew, i miał z tej strony otwarty widok aż do
samej Rudy. Rzeki widać stąd nie było, tylko łąki za rzeką,
łagodnie wznoszące się w górę, i niebo szeroko rozłożone
nad całą doliną. "To jest miejsce najładniejszych obło-
ków" mawiał Fiłaret, ale on miał poetyckie wyrażenia
i sposób patrzenia na rzeczy, który Józiowi nie zawsze się
podobał. Uważał, że Fiłaret ma trochę zamącone w głowie,
i przypisywał te wady umysłu przyjaciela wpływom Koś-
cioła prawosławnego. Zresztą Fiłaret unikał pokazywania
się matce i Tekli i najczęściej skradał się do drzwi cichcem,
a i wchodził do pokoju dosyć często przez okno. Nie było
ono położone zbyt wysoko i Fiłaretowi łatwo było wsko-
czyć na parapet, nawet i Józio używał tej komunikacji,
zwłaszcza w nocy, kiedy było ciemno. Kapitan Krżyżanow-
skij zaś nie wiadomo dlaczego cieszył się względami pań,
choć był oficerem rosyjskiej armii, i przyjeżdżając z gar-
nizonu w Różance zatrzymywał swego konia przed gan-
kiem i uwiązywał go do słupka, który tam stał specjalnie
w celu przywiązywania koni. Czasami klacz kapitana tkwiła
przy tym słupku długie godziny i nawet do późna w nocy,
szczególnie gdy u Józia grano w karty. Mimo że od śmierci
ojca minęło przeszło pół roku, Józio jeszcze nie bardzo
wciągnął się w interesy Zarudzia i wszelkie rozporządzenia
gospodarskie wściekle go nudziły. Zostawiał wszystko w rę-
ku Tekli, ale mimo to denerwował się, przejmował się
niektórymi sprawami, i znowu powracała ta nieznośna,
ciężka bezsenność, która go tak męczyła od dłuższego
czasu. Toteż rankami budził się późno i cierpliwie znosił
gderanie matki i Tekli, które obie, z rozmaitych powodów,
nie pochwalały takiego trybu życia, a zwłaszcza kartograjst-
wa. Na szczęście jeszcze niewiele pili. Piwnica była uboga,
a na nową nie było pieniędzy. Siedzieli wtedy w stołowym
pokoju, największym w całym domu, który miał wyjście na
taras i całą ścianę okien, tak że pół ściany było tu oszklone
i rozciągał się widok na ogród i na zejście do rzeki. Za rzeką
widać było te same pola, co z okien pokoju Józia, tylko że tu
wyłaniał się jeszcze zza łuku wzgórza stary murowany
wiatrak, który Józio bardzo lubił. Józio przedłużał te ranne
śniadania patrząc na rozległy pejzaż i nie zwracając uwagi
na gderania Tekli, która zawsze specjalnie siadała tyłem do
okna. Pani Duninowa rzadko przychodziła do jadalni, słabe
jej zdrowie zatrzymywało ją w łóżku, tam jej noszono kawę,
śmietankę zapiekaną w garnuszku i krągłe, rumiane bułe-
czki, które Tekla specjalnie dla niej wypiekała.
Widok za oknem, czy latem, czy w jesieni, czy nawet
w zimie, był bardzo piękny. Specjalnie dzięki szerokości,
obszarowi i temu, że widać tu było aż tyle nieba. Ale
oczywiście najpiękniejszy był wczesną wiosną, gdy nowe
listki były jak pisklęta dopiero co ze skorupy wylęgłe,
a gałęzie, jeszcze nie bardzo zarośnięte liśćmi, nie zakrywały
obłoków niebieskiego firmamentu.
Przychodziły wtedy te wczesne wiosenne zmierzchy, które
nie mają sobie równych, kiedy słońce zanurza się w nie-
określoną bladoróżową mgłę i na wszystkich przedmiotach
osiada ten różowy szron szarej godziny, mieszający wszyst-
kie.pastelowe barwy w jednym tyglu i zacierający kontury.
Wyraźne za dnia linie drzewnych pni, nadrzecznych barier
i starego promu stawały się nierealne. Drzewa zdawały się
nie przytwierdzone do ziemi, a prom na niewidzialnej stąd
rzece zdawał się arką starożytną pływającą w powietrzu.
Czasami właśnie na wiosnę poziom wody w rzece
podnosił się tak, że widać było bure, spiętrzone fale, kawały
kry niosące się jak burza po spokojnej zazwyczaj wodzie
i kłębiące się, okryte pianą wiry, przypominające spienione,
zagnane konie. Tak wyglądały konie, kiedy posyłano je po
doktora w razie gwałtownej choroby Józia. A właśnie
najczęściej chorował on na wiosnę.
A kiedy kra spływała, spokój niewidzialnej rzeki udzielał
się całemu pejzażowi. Zmierzchy zapadały wtedy przejrzys-
te i jak gdyby lodowate, nie miały już w sobie pastelowego
rozwichrzenia i otaczały wszystkie widzialne przedmioty
wyraźnymi, czarno znaczonymi konturami.
Słońce wtedy zachodziło na prawo, za lasem, i jeszcze
przez nie bardzo zgęszczone zarośla przenikało jasnym, żół-
tawym i bardzo przejrzystym promieniem. Jeżeli okna były
otwarte, dolatywał wtedy o zmierzchu śpiew słowika. Słowi-
ków tych było bardzo wiele i gnieździły się w zaroślach nad
samą rzeką. Zdawało się, że chociaż były z okna niewidocz-
ne, to fale rzeki śpiewały i śpiew ten jak fala dolatywał
do okien domu, to bardziej zwarty i jakby zagęszczony, to
znowuż rozłożony na pojedyncze głosy, wznoszące się
zupełnie bez końca ku górze, jak w jakimś wymyślnym
muzycznym utworze.
Ale potem liście na drzewach zagęszczały się, po kolei
milkły głosy słowików i odzywała się kukułka, chociaż nie
bardzo często przylatująca tu z lasu. Czasami cały widok,
całe okno, daleki las i ten kawałek wiatraka, jaki tutaj zza
przesieki wyzierał, powlekała przejrzysta merla deszczu, let-
niego, prawdziwego deszczu. Podnosił się wtedy z ziemi,
szedł do rzeki i przybliżał się ku domowi ten jedyny zapach
letniej nawałnicy i letniego siąpania. Wszystko teraz, co się
widziało za oknem, pokrywała przejrzysta mgiełka, jak gdy-
by szmer wody spływającej z rynien do podstawionych be-
czek przetwarzał się w przejrzystą tkaninę i przykrywał cały
pejzaż zasłoną migającego szmeru i namacalnego zapachu.
Przychodziły i burze. Widziało się wtedy na końcu drogi
za lasem bijące w drzewa i w ziemię pioruny, po sinym
niebie szybko przelatywały zielone strzępy obłoków, drzewa
przyginały się do ziemi i wszystko za rzeką zmieniało się
w coś pierwotnego i groźnego.
A w sierpniowe upały stało wszystko nieruchome za
oknem w żółtym i gorącym świetle. Lipy i klony zaczynały
tu i ówdzie pokazywać pożółkłe liście na całych gałęziach,
droga przez las, za promem, leżała żółta i kurzyła się, jak
tylko kto po niej przejeżdżał, i czuło się, choć się nie
widziało, że rzeka staje się coraz węższa i że zjawiają się po
niej żółte plamy mielizn jak brzuchy zdechłych ryb.
Wtedy przez okno wchodził do pokoju zapach dojrzałego
zboża, snopków i stogów, zapach słomy i ziarna, zapach
kurzu młockarnianego i jak gdyby rzeźwy zapach ludzkiego
potu.
Sierpień był ukochanym miesiącem mieszkańców domu
i zupełnie niezauważalnie przechylał się we wrześniową
dojrzałość.
Dawno minęła epoka świetnych polowań, nikt też nie
strzelał ani w polu, ani w lesie, a mimo to co rana
dolatywało o wschodzie słońca z dalekiego pasma przesieki,
z gęstych zawalisk leśnych i z tamtej strony, gdzie rozciągały
się jary i wąwozy, coś jakby odgłos, hasło trąbki myśliws-
kiej. Brzmiało to ciche i dalekie echo na pożegnanie lata,
kiedy widok z okna stołowego pokoju zmieniał się radykal-
nie i kiedy następowały smutne czasy jesieni, bogatej i pew-
nej siebie, ale już takiej, której dni stają się coraz to krótsze
i coraz mniej posiadają treści.
Ten sam mniej więcej widok, tylko jak gdyby z profilu,
miało się przed sobą, gdy się siedziało przy fortepianie
zagnanym teraz w kąt ogromnej jadalni. Był to duży
instrument, który jeszcze kiedyś sam Chopin wybrał dla
Duninów u Pleyela. Józio czasem grywał na nim jakieś
sentymentalne kawałki, sztuczki Schumanna, które studio-
wał we wczesnej młodości, prawie w dzieciństwie, z panną
Goffard na samym początku jej pobytu w Zarudziu. Cza-
sem w południe lubił grać ćwiczenia albo improwizować,
śledząc obłoki na niebie.
A obłoki rzeczywiście były nad Zarudziem piękne jak na
freskach włoskich malarzy, ale włoskich malarzy Józio nie
znał. Mówiła mu o nich tylko matka, która w młodości,
w panieństwie, odbywała jeszcze wojaże do Italii. Mówił
także i wuj Ferdynand, kiedy przyjeżdżał, ale jego Józio
raczej mało słuchał. Wuj Ferdynand miał tę właściwość, że
bardzo Józia nudził.
Wuj Ferdynand przystąpił do radykalnego zreformowa-
nia swoich interesów i zbudował w swojej Rotmistrzówce
fabrykę cukru, czyli po prostu cukrownię. Namawiał także
Józia, aby go naśladował, i kiedy Józio wymawiał się
brakiem potrzebnego kapitału, którego rzeczywiście nie
miał, obszernie mu wykładał o pożytkach towarzystw
akcyjnych, o czym Józio doskonale wiedział, i podejmował
się pomóc Józiowi w stworzeniu takiego towarzystwa do
budowy i eksploatacji cukrowni, nawet wybierał już miejsce
w Zarudziu, gdzie cukrownię można by było postawić.
Wuj Ferdynand był dalekim krewnym Józia. Stryjeczno-
-stryjeczny jego ojca, tyle tylko, że nosił to samo nazwisko,
ale bardzo mało miał wspólnego z Józiem i z jego najbliż-
szymi. Wuj Ferdynand zawsze potępiał ojca Józia za całe
jego życie, a zwłaszcza za sposób jego zakończenia, i po
prostu narzucał się jako opiekun Józiowi i jego matce,
chociaż Józio był dawno pełnoletni i formalnie opieki nie
potrzebował. Mógł z całkowitą swobodą gospodarzyć na
swoim.
Gospodarzyła oczywiście Tekla przy pomocy licznych
babskich przybudówek, które lubiły do wszystkiego się
wtrącać. Jedyny męski przedstawiciel prawdziwej gospo-
darności, ekonom, pan Florian Szumski, był odpowiedzial-
ny za całe "męskie" gospodarstwo. Jak ojciec Józia, pan
Maksymilian mawiał: "Taki tylko ekonom dobry, który
o sobie pamięta, on ma, a przy nim i mnie się coś niecoś
oberwie."
Pan Florian okazał wielkie męstwo przy uwłaszczeniu
chłopów, przy nadaniu im ziemi i w sprawach serwitutów,
które były na Ukrainie normalniej ułożone i nie prowadziły
do ustawicznych konfliktów pomiędzy wsią a dworem, tak
uciążliwych na terenie Królestwa. I bez serwitutów nie
brakowało tu powodów do konfliktu. W powietrzu zawsze
trwał jakby sam zapach dawnych spraw, coś jakby swąd
spalonych domów i podżeganych pali.
Ale to były dla Józia przedmioty nocnych rozmyślań.
W nocy przychodzili do niego jego przodkowie i przod-
kowie Fiłareta, w nocy prowadzili spory, chwytali za
karabele i ciągali za brody. A w dzień ten pejzaż, który miał
przed sobą, dyszał takim spokojem, obłoki przepływały za
każdym razem inne i zawsze takie zajmujące, że po prostu
nie miał czasu na myślenie o sprawach, od których robiło się
coraz gęściej w Zarudziu.
Oczywiście i w dzień atakowało go bardzo dużo spraw.
Chodziło tu i o te czynsze, i o te serwituty. Tecia atakowa-
ła go o brak gotówki, i rzeczywiście chociaż w domu
wszystko było i w gospodarstwie nie brakowało siana dla
krów, a mąki dla ludzi owsa dla koni czasem nie stawa-
ło, a już żywej gotówki nigdy nie było. W szafie na bieli-
znę Józia stał taki żelazny sepecik, od którego klucz nosił
zawsze w kieszeni, nawet czasami otwierał tym kluczem
sepecik, ale żadnych monet w sepeciku jako żywo nie
było. Bo i któż mógł mu te pieniądze włożyć, jeżeli klucz
był u niego w kieszeni? Już prędzej Fiłaret miał jakieś
miedziaki. Józio go nigdy o pochodzenie tych pieniędzy
nie pytał, ale jasne było, że Fiłaret podbierał skarbonki
w cerkwi albo zgarniał parę monet z tacy, albo mu się
przyklejały do paznokci jakimś innym sposobem. Wystar-
czały mu na machorkę, którą kurzył w liściach wiśnio-
wych, skręcanych specjalnym sposobem, a nawet wystar-
czało na grę w stukułkę. Pani Duninowa oczywiście miała
jakieś pieniądze (skąd?), sprowadzała przecież czekoladę
z Żytomierza, którą jej na podwieczorek przyrządzała
Tecia, okraszając kręconymi z cukrem żółtkami, a nawet
przywoził zezowaty Moszko od czasu do czasu niedużą
paczkę książek. Były to francuskie romanse pani Sand
albo pana Balzaka, a tylko w wyjątkowym wypadku ja-
kaś książka pana Kraszewskiego. A przecież pan Kraszew-
ski mieszkał sam w Żytomierzu i chyba polskie książki
można było brać prosto od niego.
Ale jeżeli chodzi o lektury Józia, to ograniczały się one
do pobożnych książek Bossueta i Fenelona, w pięknych
oprawach widniejących w szafach przedpokoju i ojcow-
skim pokoju, albo do osiemnastowiecznych francuskich
romansów, które były tak nieprzyzwoite, że ich nie rozu-
miał. Chciał porozmawiać o tym z panną Goffard, ale jakoś
nie nadarzyła się sposobność.
Wiedział, że Masia jest znowuż na pensji pani Zaleskiej
w Daszowie i chciał się nawet tam kiedyś wybrać. Tylko
się bał rozmów na temat ojca, wspomnień sprawy Konar-
skiego, choć to już tyle lat minęło, ale ludzie pamiętali
i ciągle o tym mówili. Zadawaliby mu pytania, na które
trudno by mu było odpowiadać. Nic nie wiedział, a poza
tym nie chciał o tym mówić. Raczej więc pociągało go to
bytowanie, mało czynne, jak mówił ksiądz Ossoliński z Ró-
żanki, bytowanie kontemplacyjne. Józiowi ogromnie podo-
bało się to słowo, powtarzał je sobie czasem, bawił się
nim. Łacinę jakoś tam podgonił u bazylianów w Humaniu,
więc nie było mu to słowo obce ani w swym pierwiastku,
ani w swojej formie. Tylko bawiło go zastosowanie ta-
kiego "wielkiego", wymownego słowa, proporcja między
tym wyrazem a jego życiem, które zdawało mu się dziwnie
beztreściwe.
A więc kontemplacja, czy to patrzenie przez okno,
wciąganie w siebie tego coraz to innego, a wiecznie jed-
nakowego widoku, czy też bezsenne leżenie w łóżku z wie-
czora, zanim przyszedł niespokojny sen, i patrzenie na
niebo i gwiazdy, częściej na przelotne chmury. Okno było
niedaleko i z łóżka mógł widzieć te pejzaże nieba i ziemi.
Fiłaret wiedział, że on źle sypia, że z wieczora tarza się po
łóżku, i najczęściej właśnie o tej porze zaglądał do niego.
Garścią piasku rzucał w szybę, jeżeli okno nie było otwarte,
i przychodził. Przychodził "na rozmowę". Józio tak się
przyzwyczaił do tych wizyt, że bardzo mu ich brakowało,
kiedy Fiłaret czasami nie przyszedł. Ojciec posyłał niekiedy
Filareta do miasteczka z jakimś interesem, Fiłarel wracał
wtedy późno, lekko podpity, i wtedy do Józia nie zachodził.
Czasami musiał z polecenia ojca pojechać do Humania albo
towarzyszyć mu w jakichś pielgrzymkach do Poczajowa czy
gdzie. Ojciec Filareta, paroch w Zarudziu, prowadził dość
duże gospodarstwo, głównie hodował owce, trzeba więc
było od czasu do czasu i w sprawie wełny gdzieś pognać, bo
stary już był coraz ociężalszy i trudno mu było się ruszać.
Fiłaret twierdził, że i on się już starzeje, i za każdym razem,
gdy wskakiwał do Józia przez okno, skarżył się, że mu coraz
ciężej. Józio wcale tego nie uważał. Fiłaret zawsze miał tę
twarz podstarzałego aniołka z wyskubanymi i nieporząd-
nymi, jasnymi jednak lokami, zawsze miał tę aktorską
gładkość wygolonej twarzy, pozornie beznamiętnej, ale raz
po raz okrywającej się zmarszczkami: przy uśmiechu, przy
gniewie, przy większym przejęciu się tym, co mówił.
Te wieczorne rozmowy zawsze były raczej długimi mo-
nologami Filareta, opowiadał, mówił, filozofował, był
inteligentniejszy od Józia przynajmniej Józio go za
takiego uznawał i łatwiej mu było mówić. Józio od-
powiadał monosylabami, czasami nawet nie wiedział, co
powiedzieć na opowiadania gorące lub cyniczne przyja-
ciela.
Zresztą istniał między nimi cały szereg spraw, o których
nie mogli rozmawiać, których Józio nie poruszał, a Fiłaret
jak gdyby się umówił, także o nich milczał. Przede wszyst-
kim sprawa ojca. Józio wiedział, że Fiłaret wiele mógłby na
ten temat powiedzieć. Może nie wiedział wszystkiego, ale to
pewne, że wiedział więcej niż inni. Zresztą wiadomo było,
przez to samo okno przychodził był i do Józiowego ojca,
rozmawiał z nim tak samo. Tyle tylko, że był od starego
Dunina młodszy, więc raczej może on słuchał, a Dunin
opowiadał. Wiadome było także chociaż nikt o tym nie
mówił i słówka sędziemu śledczemu o tym nie piśnięto że
to Fiłaret widział się z panem Maksymilianem przed samą
jego śmiercią. Pan Maks zastrzelił się o świcie, a Fiłaret
wyskoczył przez to okno około północy. O czym ze sobą
rozmawiali i czy Fiłaret coś wiedział o powodach, których
nikt nie znał? Kartka zostawiona przez pana Maksa głosiła:
"Proszę nikogo o moją śmierć nie oskarżać." Toteż nikt nie
oskarżał, a Józio nigdy Fiłareta nie zapytał.
Druga sprawa, o której milczeli, to była sprawa Konars-
kiego. Fiłaret był wtedy jeszcze zupełnym dzieckiem, ale
też chyba pamiętał. Konarski miał spotkanie w Zarudziu
z kimś z rodziny Michalskich czy z narzeczoną, czy ze
swoimi stryjecznymi, to też była sprawa cicha i skom-
plikowana. Duninowie nie odpowiadali, nie byli ciągani na
zeznania, nie wzywano ich ani do Żytomierza, ani do
Kijowa, podczas kiedy pół Wołynia drżało i miało nie-
spokojne noce wtedy. Dlaczego? Może i o tym coś wiedział
Fiłaret, bo kiedyś nawet mówiąc o czymś innym, z lekka
zaklął: "A, ci emisariusze!"
I w ogóle kwestia zwolnienia chłopów, oczynszowania,
nadziału ziemią, wszystko, co tak wtedy elektryzowało
rozmowy po dworach i dworkach, było wykluczone z tych
nocnych rozmów. Monologi Fiłareta dotyczyły spraw filo-
zoficznych i historiozoficznych. Bardzo rzadko Józio po-
zwalał mu mówić o pensji pani Zaleskiej, o pannie Goffard
co wszystko było oczywiście rozmową o Masi Dyakows-
kiej. No, ale już tak zupełnie o niczym rozmawiać całymi
godzinami nie mogli.
Masia Dyakowska była daleką krewną Józia, dziesiąta
woda po kisielu. Ale się znali od dawna, Masia przyjeżdżała
do Zarudzia jeszcze jako mała dziewczynka. I Józio nie
mógł przez długie lata określić tych uczuć, jakie rozbudzały
w nim jej wizyty. Wiedział, że to nie była miłość, zresztą
w tak młodym wieku nie przychodziło mu do głowy
kochanie. Ale to, że czuł się przy Masi zupełnie innym
człowiekiem, i to jeszcze kiedy był zupełnie młody, to było
przecież czymś nadzwyczajnym. Z chwilą kiedy Masia
przestępowała próg domu w Zarudziu, Józio czuł, że kto
inny zamieszkuje w jego ciele, przemieniał się jakoś od
środka. Na ogół nie lubił ludzi i niespecjalnie go interesowa-
ły ich charaktery, ich przygody, zwłaszcza tych najprost-
szych ludzi, którzy ich otaczali w domu. Wiedział, że
interesowała się nimi na przykład Tecia i godzinami mogła
mówić o starym parochu Sosnowskim, ojcu Filareta, o jego
dawno zmarłej żonie, umiała wyliczać mogiły wszystkich,
jak leżeli na cmentarzu po kolei, i o każdym coś opowie-
dzieć nie mówiąc już o tym, że specjalną troską i specjal-
nymi opowiadaniami, które brzmiały jak ballady, otaczała
takie osoby, jak żona kozaka Ilka, która mieszkała w chatce
położonej daleko w lesie, uchodziła za kobietę wiedzącą
i zdaje się utrzymywała się z przepowiedni. Dziewki z dworu
i ze wsi chodziły do niej potajemnie i potem, widać,
opowiadały Teci o niej i o tym, co ona im przepowiedziała.
Nie. Józio nie interesował się ludźmi, dopóki Masi nie było
w Zarudziu. Kiedy Masia przyjeżdżała z matką czy z panią
Zaleską, czy z panną Goffard, Józio odnajdował w sobie
nagle zainteresowanie wszystkim, co działo się w Zarudziu,
w lesie, w Daszowie, na pensji, i czuł się jak gdyby bogatszy.
Nie czuł też tych dwóch koszmarów, które nie dawały mu
spać w nocy. Konarskiego rozstrzelano, ale on zawsze
myślał o tym, że mogli go powiesić jak tylu innych.
Frapowała go zresztą opowieść o tym, jak w Kijowie
odegrano komedię wieszania. W Lipkach, na samej górze,
naprzeciwko wrót do cytadeli, zbudowano wysoką, mocną
szubienicę z bali dębowych i pomalowano ją na czarno.
Zawsze ten czarny kolor wydawał mu się w nocy specjalnie
straszący. W poprzeczkę wbito cztery haki i przeciągnięto
sznury. Z obu boków szubienicy wykopano cztery wielkie
doły, jakby tam miano chować czterech olbrzymów, a nie
nędznych agitatorów, których złapano nawet bez broni.
I kiedy już tylko brakowało chwili, kiedy kat z zakasanymi
rękawami miał wytrącać drabinę spod nóg skazanych, od
strony pałacu gubernatorskiego nadjechał oficer na roz-
grzanym koniu, krzycząc z daleka: "Stać, stać!"
Pani Zaleską mu o tym opowiadała, jednym ze skazań-
ców był jej kuzyn. Pojechał, a właściwie mówiąc poszedł, bo
szedł etapem, na Sybir. Józio czasami, kiedy nie spał, słyszał
turkot kibitki na drodze przed gankiem. Oczywiście żadnej
kibitki nie było. Najwyżej turkotała biedka Moszka, który
czasami późno wracał z miasteczka, czasami wracał o świ-
cię. Ale tych odgłosów słuchał Józio biernie, rozciągnięty
w morzu swojej bezsenności.
Masia przyjeżdżała z Daszowa powozem. I już ten powóz
turkotał osobliwie. Masia i towarzysząca jej osoba były
zasłonięte skórzanym fartuchem, który się rozpinał na
budzie. Józio odpinał zapięcie fartucha. Masia też chciała to
zrobić i ich ręce spotykały się na chwilę. Od tego się
zaczynało.
Wuj Ferdynand nudził go potwornie. Został wybrany tak
zwanym pośrednikiem i urządzał interesy, to znaczy na-
dzielą! wyzwolonych chłopów ziemią i pośredniczył między
nimi a właścicielami ziemskimi w tych skomplikowanych
sprawach. Wszystkie żale, przeszłe, obecne i dawno zdawa-
łoby się minione, wypływały na wierzch przy tej okazji.
Fiłaret słuchał opowiadań wuja, ale on tylko jeden w Zaru-
dziu. Pani Duninowa rzeczywiście była chora, nie mogła
przyjść do siebie po samobójstwie pana Maksa, Tecię
zajmowały drobiazgi i drobiażdżki, od orania odłogów
począwszy do pieczenia bab. Na Zielone Święta w Zarudziu
pieczono takie same baby, jak na Wielkanoc. Chłopi i zie-
mia niewiele to obchodziło. Fiłaret tylko słuchał i słuchał
chciwie, czasami rzucał nawet jakieś pytanie.
Ostatecznie Józio wolał już pytania dotyczące śmierci
ojca. Pani Zaleską zadawała je bardzo delikatnie i okrążając
z daleka, ale mimo całą jej delikatność i całą kulturę widać
było, że płonie ciekawością. Nie mogła się uspokoić, a że
właściwie mówiąc nikt nic nie wiedział i nikt nie mógł
zaspokoić jej ciekawości, nie dawała temu wiary. Przede
wszystkim zaś Józio musiał wiedzieć, co było przyczyną
tragicznego kroku. Ale nie mówił nic, nawet aluzji nie robił.
Zarudzia nie sprzedawano, więc powodem dramatycznego
samobójstwa nie był krach finansowy. Z gospodarstwem to
tam nigdy nie było dobrze, a teraz tym bardziej. Pani
Zaleską nie miała przekonania do zdolności ekonomicz-
nych kobiet, a zdawała sobie sprawę, że pani Duninowa jest
kompletnie opanowana przez Tecię i że obie nie tylko nie
wciągają Józia do spraw gospodarczych, ale starają się
trzymać go jak można najdalej. "Ale Józio to bardzo miły
chłopiec" dodawała pani Zaleska zawsze na końcu
takich rozważań.
Najczęściej ta rozmowa prowadzona była z panną Gof-
fard. Już nikt nie pamiętał, w jaki sposób panna Goffard
znalazła się na Ukrainie, wiadomo było tylko, że wylą-
dowała z początku w domu Duninów, a potem na pensji
pani Zaleskiej, gdzie jako nie-Polka była znakomitym
parawanem wobec sprawnika i wyższej policji, która się
czasami nagle zaczynała interesować, co robią te panienki
zebrane dość licznie we dworze pani Zaleskiej. Siostry
pani Zaleskiej nie były aż tak płodne, aby jej sprawić taką
ilość siostrzenic. Panna Goffard była nie tylko uczuciowa
owym suchym francuskim uczuciem, które pani Zaleska
nazywała "uczuciem z tragedii Corneille'a", ale i bardzo
inteligentna i w nader krótkim czasie osiągnęła daleko
posuniętą orientację w miejscowych stosunkach, wiedziała
i rozumiała daleko więcej niż pani Zaleska, nie mówiąc
już o innych kurach domowych, których kurniki otaczały
Daszów.
W krótkim czasie panna Goffard świetnie mówiła po
polsku, co się starała ukryć przed pensjonariuszkami. Zdra-
dzała się jednak pstrząc swoją francuszczyznę polskimi
wyrażeniami. Mówiła więc: "Elle est comme ca, zgryźliwa",
albo: "Elle a des petits yeux kaprawe" (to o Teci), albo
jeszcze (o samej pani Duninowej): "On ne peut pas dire
qu'elle est poczciwa z kościami."
Nie trzeba myśleć, z tych przykładów wyciągając wnio-
ski, że panna Goffard była złośliwa. Może nie znała we
francuskim języku odpowiednio złośliwych słów? Opusz-
czając Francję jeszcze za czasów Karola X, zachowała
w sercu legitymistyczną miłość do Burbonów i brak żółci.
Tu jej dopiero nabrała.
Zanim dostała się do pensji pani Zaleskiej, była wy-
chowawczynią w domu Duninów. Opiekowała się Józiem
i jego starszą siostrą, Anetką, która umarła na szkarlatynę.
Oprócz tego udzielała dzieciom lekcji muzyki. Grała biegle
na fortepianie.
Panna Goffard bardzo się zżyła z domem Duninów.
Może coś wiedziała o powodach samobójstwa pana Maksa?
Józio ma fotografię ojca robioną parę lat temu. Nie chce
jej trzymać na wierzchu, wieszać nad łóżkiem, postawić na
stole. Leży w szufladzie komody, na bieliźnie, w owalnej,
czarnej ramce. Chociaż Józio doskonale pamięta ojca,
jednak na fotografii wydaje mu się zupełnie inny. Pan Maks
jest piękny, oczywiście bardzo piękny, ma pochyloną nieco
na bok głowę i widać doskonale tę wspaniałą, mocną linię
nosa.
Kiedy ogląda tę fotografię, czasem ogarnia go rozczule-
nie; ojciec był bardzo zimny, ale zawsze był to ojciec i Józio
go kochał. A czasami ogarniała go niechęć, gdy patrzył na
te piękne rysy. Najczęściej zresztą ogarniała go niechęć.
Nienawidził tej prostej siły, tej całkowitej, zupełnej męsko-
ści twarzy ojca. Pan Maksymilian w gruncie rzeczy wy-
glądał jak piękny oficer. Nigdy nie był w wojsku, ale jeździł
konno i strzelał jak wojskowy. "Jak rycerz" mówiła pani
Duninowa.

Zastanawiało go to, jak może być tak wielka różnica
między ojcem a synem. Tak zupełnie są do siebie niepodo-
bni. To był prawdziwy żołnierz. Józio wyobrażał sobie
wzrok ojca, kiedy patrzył na kobiety.
Zazwyczaj długo obracał fotografię w ręku, oglądał ją
z daleka i z bliska. Może mu ta piękność imponowała?
Wiedział, że nie był do niego podobny. Nie był podobny
i do matki, ale do jakiegoś nie znanego mu przodka. Skąd
pochodził ten człowiek? Dlaczego Józio był taki inny od
niego? A przede wszystkim dlaczego miał tę nieznośną
skłonność do zastanawiania się?
39 Opowiadania
To dobrze mówił nie wiadomo o czym.
Wyjmował często z szuflady fotografię, gdy nikt nie
widział. Kiedyś zobaczyła to panna Goffard.
II etait beau ton pere powiedziała tak tylko, żeby
coś powiedzieć.
Ale Józio się zirytował.
To takie banalne powiedzenie dość ostro zaatako-
wał Francuzkę zresztą i piękność mojego ojca była też
banalna. Kapitan Krżyżanowskij o wiele przystojniejszy.
Panna Goffard popatrzyła na Józia uważnie. Nie wie-
działa, czy Józio tak sobie tylko to powiedział, czy to coś
jednak znaczyło.
Nie, ale Józio uspokoił się.
Tak, popatruję od czasu do czasu na tę fotografię, bo
jego rysy zacierają mi się już w pamięci. Jeszcze pamiętam,
jak się śmiał...
Powiedział to i zastanowił się. Patrzył bez przerwy w róg
pokoju, jakby tam widział ojca. Potem uśmiechnął się.
Pamięta pani jego śmiech? spytał. I głos miał już
miękki. Panna Goffard zdziwiła się, że nastroje Józia
zmieniają się tak szybko.
Wreszcie tego roku na wiosnę, w maju, nie mógł już
wytrzymać i pod pretekstem, że jedzie do krawca, pojechał
do Daszowa. Jechał konno, towarzyszył mu na drugim
koniu kozak, służący Ilko.
Dom, stara rudera, ale bardzo obszerna i wygodna, jeden
z dawnych gospodarczych domów Potockich, stał za rzecz-
ką, w starym Daszowie. Stary Daszów był bardzo malow-
niczy, pośrodku dużego placu wznosiła się rozchwiana
cerkiewka. Nie zniszczyły jej walki i bunty XVII i XVIII
wieku, sterczała zieloną wieżyczką, trochę na bok po-
chyloną. W dnie targowe zbierał się jarmark naokoło
cerkiewki, a teraz był szeroki, pusty majdan. Po bokach
stały proste, białe chaty, a dopiero w głębi stał ten dom. Nie
miał ganku na kolumnach, fasada była niewysoka, tylko na
tle białej ściany widniały niezwykle wysokie drzwi, a koło
tych drzwi, pod ścianą, stały ciemne ławeczki. Na jednej
z tych ławek siedziała Masia. Józio bardzo niezgrabnie
zeskoczył ze swego wierzchowca. Gdyby ktoś kazał Józiowi
złożyć sprawozdanie z tej wizyty, trudno byłoby się chłopcu
połapać w tym wszystkim. Nie zdawał sobie sprawy później
z następstw, jakie niosły te zdarzenia, zresztą drobne zda-
rzenia, i słowa, które potem stanowiły w jego głowie jeden
amalgamat. Wiedział, że ucałował Masie w policzek, potem
się tego zawstydził. Był podwieczorek, na podwieczorek
była biała kawa i kurczęta na zimno. Masia częstowała go
plackiem, który podobno sama upiekła. Było kilkanaście
jakichś panienek i po podwieczorku tańczono kontredansa,
do którego przygrywała panna Goffard.
Potem zaczęły się popisy. Któraś dziewczynka śpiewała
berżeretki, a pięć panien Piątkowskich z Ochmatowa, ubra-
nych w różnokolorowe tarlatanowe suknie, tańczyło razem
lub po kolei, to z tamburynem, to z bukietem, to z szarfą.
Gdy się zmęczono popisami, pani Zaleska poprosiła
Józia, aby coś zagrał. Grał po dyletancku, ale bardzo
poruszające. Pani Zaleska twierdziła, że "gra z uczuciem".
Zagrał parę sztuczek Schumanna, a potem parę mazurków
Chopina. Po czym przeszedł na polki pani Keyzer i znowu
tańczono.
Pani Zaleska traktowała Józia jako zupełnie dojrzałego
sąsiada interesującego się żniwami, budową cukrowni
i sprawami wyzwolenia chłopów. O sprawach szerszych,
warszawskich nie mówiła, ale dawała do zrozumienia, że
specjalnie unika tych tematów jako nie bardzo bezpiecz-
nych w takiej gadaninie. Przy kurczętach! I podczas kon-
tredansa!
Przez cały czas, czy sam coś mówił, czy ktoś do niego coś
mówił, Józio czuł fizycznie obecność Masi i kiedy na chwilę
wychodziła (na przykład po swój placek do spiżarni),
39*
odczuwał to jej wyjście jak rozstanie. Wrócili już po ciemku,
przy czym Ilko poprowadził "krótszą drogą", przez lasy.
"Kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje" powiedział
sobie Józio, bo droga powrotna wydała mu się daleko
dłuższa i dla koni uciążliwsza. Ale sam był uszczęśliwiony.
Jechali brzegiem lasu jakąś nieokreśloną ścieżką, co chwila
zjeżdżali w dół do przecinających las wąwozów, konie
prychały. Ilko jechał obok niego, tak że strzemiona ich
uderzały o siebie z przyjemnym srebrnym dźwiękiem.
W pewnej chwili, kiedy wyjechali z wąwozu między
wysokimi paprociami, las się nie przerzedził, raczej zagęścił,
ale zrobiło się jaśniej, bo wzeszedł powoli duży, jasny
księżyc. Jechali teraz ścieżką między drzewami, jakby
w stronę księżyca, jakby naprzeciwko wschodzącego świat-
ła. Majowy zapach młodych liści uderzał i chwytał za
gardło, Józio widział, że konie depczą konwalie.
Piękno tej drogi rozczuliło go, wezbrały w nim uczucia,
radość i smutek zarazem. Gdy jechali strzemię w strzemię
z likiem, pochylił się i objął go za szyję.
Ilko zaśmiał się.
Paniczowi potrzebna dziewczyna powiedział. I tej
nocy przyprowadził mu Lesie.
Ale ta sprawa nie odegrała większej roli w jego życiu. Nie
liczył czasu od tej nocy, zresztą miał już przedtem takie
przeżycia. Natomiast te odwiedziny w Daszowie na pensji
pani Zaleskiej były pewnego rodzaju epoką: dzielił jeśli nie
swoje przygody, bo ich nie miał, to swoje myśli na czas
"przed kontredansem" i "po kontredansie". Kontredans
nie był czymś szczególnym, bo sam nie tańczył, ale tak już
było. Chodziło o atmosferę tego popołudnia.
Tego lata, po tym maju, Masia przyjeżdżała kilkakrotnie
do Zarudzia. Przyjazdy te napełniały Józia dziwnymi uczu-
ciami, z których sobie nie mógł zdawać sprawy. Masia przy-
jeżdżała albo z panną Goffard, albo z panią Zaleską. Józio
czuł, że te przyjazdy były jak gdyby pretekstem, w każdym
razie Masia nie przyjeżdżała do niego. Panna Goffard przy-
jeżdżała do pani Duninowej, odwiedzała ją w jej sypialni,
pani Zaleską przyjeżdżała także do niej, częściowo do Teci,
z którą miała długie narady gospodarskie. Ale Masia nie dą-
żyła do tego, aby być cały czas z Józiem. Zawsze zabiegała
do pana Floriana Szumskiego, który mieszkał sam, z matką,
w małym domku, nie opodal dworu. Co Masia miała do
pana Floriana? Gdy Józio ją spytał o to wprost, powiedziała:
Och, wiesz, łatwo się domyślić w naszych czasach!
Wynikało z tego, że jest to jakaś sprawa polityczna. Masia
pośredniczyła w jakiejś akcji, ale Józio nie pytał, w jakiej.
Wiedział, że i tak się niczego nie dowie, a zresztą nawet nie
był ciekawy. Niecierpliwiła go ta ruchliwość, którą wyczuwał
naokoło siebie, a w której nie brał udziału.
A było to lato dziwne i pełne wewnętrznych wstrząsów,
których nikt nie powinien był zauważyć. Lato przygotowań,
walk ideowych, batalii na słowa, na organizacje także na
złudzenia, które wszyscy podzielali, a które nie dla wszyst-
kich kończyły się jednakowo.
Wuj Ferdynand przyjeżdżał coraz częściej i jakoś tam
kręcił się koło Józia. Nagabywał go na wszystkie możliwe
tematy, nawet na temat żeniaczki. Józiowi przyszło do głowy,
że może by wuj wyswatał go z Masia, ale nie śmiał mu o tym
powiedzieć. Mówienie z wujem Ferdynandem o Masi uwa-
żałby za zdradę.
Wuj Ferdynand jakby się trochę domyślał, bo zaczął nie
pytany mówić o sytuacji majątkowej Dyakowskich, o tym, że
są bez grosza i że córkom nie będą mogli dać posagu.
Józia niezmiernie irytowały oczy wuja Ferdynanda. Przy-
kryte prawie nie podnoszącymi się powiekami, zawierały
jakiś fałsz w tym wiecznym niedomknięciu. Pociągła głowa,
którą przedłużała jeszcze dość długa broda, jakoś nie miała
odpowiedniego miejsca dla tych oczu. Przeto wydawały się
zawsze nieoczekiwane, nieodpowiednie i jakby trochę nie-
przyzwoite. Ta pewna nieprzyzwoitość u człowieka do tego
stopnia rzeczowego, dobrze wychowanego i uprzejmego jak
wuj Ferdynand była czymś zadziwiającym. Ale ten rys
powierzchowności bo nie można powiedzieć rys charak-
teru wuja Ferdynanda zamiast wzbudzać jakieś zaintere-
sowanie Józia, niecierpliwił go i odpychał.
Mimo wszystko trzeba się było rozmówić. Wuj przyszedł
do niego do pokoju, usiadł w fotelu i bardzo znacząco się
kręcił.
Wuju powiedział Józio niech wuj już wszystko
puści, co tam ma przytrzymanego.
Wuj zaśmiał się z przymusem.
To naprawdę niesłychane powiedział żebym ja
się czuł skrępowany. A trudno mi jest mówić z tobą, takim
smarkaczem...
Widocznie nie jestem takim smarkaczem Józio od-
wrócił się w swoim krześle od wuja, tak jakby chciał mu
ułatwić to gadanie.
Domyślasz się chyba łatwo, o co mi chodzi
powiedział wuj Ferdynand. Wiesz przecie, że jestem nie
tylko pośrednikiem, ale także delegatem...
A, to winszuję wujowi.
I jako taki jestem upoważniony do zbierania i kon-
centrowania pewnych sum, sum na legiony. Przyznam się,
że dotychczas sumy te nie przedstawiają się bardzo pokaź-
nie, myślałem więc, żeby się zwrócić do ciebie. Czy nie
możesz ich zasilić?
Józio spojrzał na wuja.
Wujaszku kochany, czy wuj się nie orientuje zupełnie?
Ja siedzę u Żydów w kieszeni i nie mam ani grosza, nie tylko
na legiony, ale i dla siebie...
Józiu powiedział wuj z pewnym smutkiem to ty
się nie orientujesz. Jest jesień, jest po zbiorach. Po raz
pierwszy wykopiecie buraki, za które ja sam, to jest my jako
cukrownia, zapłacimy ci spory grosz. Tecia chowa przed
tobą pieniądze.
Możliwe powiedział. To mamy w tym roku
buraki? Zaraz zawołamy Szumskiego.
Właściwie mówiąc powiedział wuj to marszałek
naszej guberni obłożył podatkiem właścicieli ziemskich,
w zależności od posiadanej ziemi.
A to novum! zawołał Józio. Więc marszałkowie
rozporządzają się naszym majątkiem? To by się Fiłaret
ucieszył tą wiadomością...
Mam nadzieję, że nie będziesz mówił o tym z Fiłaretem.
Oczywiście rozmowa zahaczała o Filareta.
Pan Szumski służbiście, powtarzając swoje ulubione "słu-
sznie, słusznie", potwierdził wiadomości wuja. Za buraki
będzie się należało około tysiąca pięciuset rubli.
To bardzo duża suma powiedział wuj Ferdynand.
No, to niech ją sobie wuj weźmie i proszę się nie
denerwować. I już więcej ze mną nie rozmawiać na te
tematy.
Jednak, kiedy Szumski wyszedł, wuj wrócił do tych
tematów.
Kochany Józiu powiedział przecież tu chodzi
o nasze istnienie.
O nasze istnienie czy nasze zniszczenie? spytał
Józio.
Wuj schwycił się za głowę nieznośnym, patetycznym
gestem.
Czuję tu podszepty Filareta powiedział. Już
twój ojciec...
Co mój ojciec? spytał skwapliwie Józio. Co wuj
wie o moim ojcu?
Alboż to można było coś wiedzieć o twoim ojcu
powiedział wujaszek powstając. To sobie zapamiętaj
dodał niespodziewanie poważnie że nic o twoim ojcu nie
wiem. Nic ważnego.
Oznaczało to chyba, że wie bardzo dużo, i tak to
rozumiał Józio.
A konarszczyzna?
Byliśmy wtedy zupełnymi dziećmi. Pomyśl, kiedy to
było.
Dawno było, ale czegoś wszyscy to pamiętają.
Kiedy wuj pojechał, Józio kazał zawołać znowu Szum-
skiego. Szumski długo nie przychodził, widać był daleko
na gospodarstwie; gdy przyszedł, stanął skromnie koło
drzwi.
Panie Szumski, pan mi da dwieście rubli powie-
dział Józio nie patrząc na niego.
Szumski, jak gdyby był przygotowany, sięgnął do kiesze-
ni i wyjął garść srebrnych rubli.
Niecałe dwieście powiedział.

Dobrze, już dobrze odrzekł Józio zgarniając mo-
nety i zajdzie pan do mnie wieczorem. Będzie Krżyża-
nowskij.
Słucham pana powiedział Szumski jakby z nutką
radości w głosie. Partia stukułki zawsze w tym samym
składzie: Józio, Fiłaret, Krżyżanowskij i Szumski. Była to
ulubiona rozrywka pana Floriana. Ale dziś Józio widać
postanowił grubo grać i ograć partnerów, skoro wziął od
Szumskiego taką dużą sumę pieniędzy.
Kolację Krżyżanowskij jadł u pań, nakryto w sypialnym
pokoju pani Duninowej i tam go karmiono, znosząc cierp-
liwie jego potworną francuszczyznę. Leontij Władisławo-
wicz Krżyżanowskij był bardzo przystojny, miał przede
wszystkim wiele wdzięku i dlatego mógł się tak podobać,
choć był nieokrzesany, a nadto miał słabą głowę i po paru
kieliszkach plótł androny.
Widocznie dostał tych parę kieliszków "u pań", bo
wchodząc do Józia rozczulał się niepomiernie.
Józiu, kochany mówił po polsku. Ty nawet nie
wiesz, jakiego masz we mnie przyjaciela. No, daj pyska
całował się z dubeltówki ja bym za ciebie w ogień
skoczył.
Fiłaret był już u Józia. Włoski mu sterczały do góry
bardziej niż kiedykolwiek.
Nie potrzebowałbyś skakać powiedział poważ-
nie ja bym był w ogniu przed tobą.
Józio przemilczał, potem chrząknął.
Tacy jesteście przyjaciele? No, dobrze, zaraz przyjdzie
Szumski.
Przyszła Łesia, przyniosła tacę zakąsek, placków, dwie
karafki z kieliszkami. Łesia od wiosny była pokojówką
w Zarudziu. Wreszcie przyszedł Szumski. Siedli przy kwad-
ratowym stoliku. Fiłaret wyłożył kupę swoich miedziaków.
Józio zapalił siarnikami dwie świece pinolinowe, które
płonęły jasnym i równym światłem. Cienie siedzących przy
stoliku graczy odbijały się na nie bielonej ścianie jak na
prześcieradle. Sylwetka Filareta odcinała się specjalnie wy-
raźnie, gdyż świeca stała jak gdyby przed nim. Szumski
z pewnym niepokojem spoglądał na ten cień Filareta,
sterczące jak zawsze na łbie popowicza włoski dawały na
cieniu efekt czegoś na kształt przejrzystej aureoli. Pan
Florian popatrywał z niepokojem na ten cień i na karty,
które trzymał w ręku, jak gdyby odczuwał jakiś związek
pomiędzy dziwnym kształtem cienia a niezmierną lichotą
wartości karcianych, które mu się dostawały.
Pierwszy rozdawał Józio, a czynił to z pewnego rodzaju
namaszczeniem. I jak zwykle na początku gry zapano-
wało zupełne milczenie. Padały tylko kolory i cyfry. Pan
Florian na razie fatalnie przegrywał, chociaż nie chciał
ryzykować. Może właśnie dlatego. Józiowi także nie szła
karta. Wygrywał Krżyżanowskij. Powoli ruble gromadziły
się u niego. Po bardzo krótkiej chwili pan Florian wypisy-
wał mu już kwitki na papierze. Po pewnym czasie musiało
to spotkać i Józia.
Cisza stawała się groźna.
Czy Cierżek nie przyjeżdżał dzisiaj? spytał Szumski
Józia.
Krżyżanowskij zbyt wyraźnie nastawił ucha.
Cierżek? spytał. A cóż by on tu miał do ro-
boty?
Fiłaret uśmiechnął się.
Może by i miał tu co do roboty...
Józio się żachnął, więc Fiłaret dokończył:
...gdyby tu była panna Masia.
A co spytał Krżyżanowskij Cierżek uderza do
panny Masi?
Nic o tym nie wiem sucho zauważył Józio.
Tu Fiłaret wyłożył swoją kartę i ruble wraz z kwitkami
sprzed nosa oficera znalazły się przed popowiczem.
No, pomaleńku, pomaleńku mruknął nieżyczliwie
Krżyżanowskij sięgając do kieszeni po nowe pieniądze.
Kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miło-
ści powiedział Fiłaret.
Józio się zniecierpliwił.
Chce ci się mówić takie wyświechtane dowcipy...
Wymyśl co nowego powiedział.
Nie tak to łatwo wymyślić coś nowego.
To prawda zauważył Krżyżanowskij. Ciągle to
samo. Nudno u nas.
Naprawdę? powiedział Szumski i zmrużył oczy.
Chciałby się pan kapitan zabawić?
Zarówno w tym spojrzeniu, jak w tonie głosu było coś tak
uderzającego, że Józio przestał rozdawać karty. Uważnie
popatrzył na ekonoma.
Taki pan jakiś dzisiaj dziwny, panie Florianie
powiedział. O jakiej pan myśli zabawie?
Szumski się uśmiechnął. I znowu był zwyczajnym, pokor-
nym Szumskim.
Zabawy naturalne powiedział karty, wódka,
dziwki...
Wódki mało powiedział Józio. Jakoś nikt nie
Pije-
Nie taka pijąca noc ponuro zauważył Krżyżanow-
skij.
I grali dalej.
Grali do samego rana. W rezultacie wszystko wygrał
Fiłaret.
Było kiedyś tak, że Józio pojechał konno w pole. Miał
zobaczyć te ,,swoje" buraki, a było to dosyć daleko od
domu. Pan Florian towarzyszył mu. Pan Florian nie jeździł
w pole konno, tylko linijką, w jednego konia. Zaprzęg ten
był skrętny i lekki, ekonom mógł więc nim dotrzeć wszędzie
tam, gdzie dotarłby i konno. Józio nawet cieszył się z tej
linijki, bo nie potrzebował rozmawiać w drodze z panem
Szumskim. Ten wyjazd na buraki przeciągnął się trochę.
Józio zresztą specjalnie przedłużał tę wycieczkę i jechał
okólnymi drogami. Jadąc konno, lepiej myślał.
A dzień był piękny, jesienny, z tych dni, co wyglądają
zupełnie jak wiosna. Specjalne rozsiane światło nadawało
twarzom i przedmiotom lekkość i przejrzystość. Na twa-
rzach kobiet zacierało zmarszczki. Źrenice były przejrzyste,
jakby nalane źródlaną wodą. Fiłaret pomyślał pierwszy raz,
że panna Goffard musiała być bardzo ładna za młodu.
Panna Goffard wysiadając z powozu zobaczyła, że przed
domem, nieco z boku, stała wysoka, żółta bryczka, za-
przężona w dwa małe, "chłopskie", ale dobrze utrzymane
konie. Czyje to mogą być konie? zapytała furmana
i dowiedziała się, że chyba to są konie miejscowego parocha
i że chyba to on przyjechał do dworu w odwiedziny. Konie
stały porzucone samotnie, ale przywiązane lejcami do drze-
wa zachowywały się spokojnie. Ponieważ ojcu zawsze fur-
manował Fiłaret, więc domyśliła się, że i on jest we dworze.
Poszła prosto do pokoju Józia. Józia oczywiście nie było,
natomiast w jego fotelu, wolterowskim, głębokim, na któ-
rym jeszcze dziadunio Dunin siadywał, siedział Fiłaret.
Porwał się, gdy weszła panna Goffard.
Cóż to, Józia nie ma? spytała.
Pojechał do gospodarstwa.
Józio? Do gospodarstwa? To niewiarygodne!
Panna Goffard miała słabość i do takich nowoczesnych
słówek.
Józio potrzebuje teraz dużo pieniędzy powiedział
Fiłaret.
Panna Goffard uważnie spojrzała na Fiłareta: i on jakoś
inaczej wyglądał w tym jesiennym świetle. Oskubane włoski
ułożyły się w przyzwoite fale, oczy nie wydawały się takie
wytrzeszczone, a usta zawsze miał foremne. Panna Goffard
nie potrzebowała myśleć, że Fiłaret był kiedyś ładny. Był
teraz ładny.
A ty co tu robisz? spytała. Co wiesz o pienią-
dzach Józia?
Przywiozłem ojca do pani Duninowej z tajemniczą
miną powiedział popowicz.
Powiedzenie Filareta stało się jak gdyby zachętą do
dalszej rozmowy i panna Goffard przestąpiła próg pokoju.
Dlaczegóż tak myślisz, dlaczegóż tak myślisz?
spytała Sosnowskiego i nagle zastanowiwszy się, usiadła na
krześle, które zazwyczaj służyło grającym w karty. Fiłaret
nie uchylał się od rozmowy.
Józio ostatnio był bardzo hojny na cele patriotycz-
ne powiedział patrząc uważnie na Francuzkę. Pan
Ferdynand obłożył go dużym podatkiem.
Panna Goffard machnęła ręką.
Ach, cóż to można wiedzieć. Takich transakcji się nie
zapisuje.
Niektórzy zapisują powiedział znacząco Fiłaret.
Panna Goffard znowu popatrzyła fla młodego czło-
wieka.
Mam nadzieję, że ty nie zapisujesz powiedziała
wreszcie.
Fiłaret się zaśmiał.
ft
Co też to pani mówi! Ja mówię, że są tacy, co zapisują
wydatki na te cele i potem ich na tym przyłapują. Niedawno
pana Rudnickiego za takie rachunki posadzili do ciupy. No
i majątek fiuuu...
Ciągnął dalej:
^- Myślę, że i pan Maks to się obawiał tego samego.
Że ktoś to... zapisuje? znacząco zapytała panna
Goffard.
Nie, zapisywania się on nie bał. Ale strach, jak się
bał... Sybiru.
A ty go straszyłeś cichutko powiedziała Adela nie
patrząc na popowicza. Straszyłeś go jak kot, co siedzi
w jednej klatce z kanarkiem.
Fiłaret się zaśmiał.
Kto widział kiedy kota w jednej klatce z kanarkiem
czy synogarlicą? Pan Maks nie był kanarkiem...
Ale ty masz ślepia jak kot. Ja wiem. Straszyłeś go.
Czym mogłem go straszyć? Ja żadnej władzy nie mam.
A że tam to i owo z młodości pana Maksa wiedziałem...
O, właśnie powiedziała Adela spoglądając na
Filareta i nie tylko z młodości.
Nie tylko z młodości potwierdził młody człowiek.
A on się bał. Nie Sybiru się bał, ciebie się bał...
Co też to pani mówi. Mnie? On mnie bardzo kochał.
Ostatniego wieczora to o niczym innym nie mówił, tylko
Sybir i Sybir. Że tam słupy lodowe jak na wiosnę roztają, to
upadają, bo to zamarznięci ludzie. A to wcale nieprawda.
I na Sybirze ludzie mieszkają.
Co ty tam wiesz wtrąciła Adela. Stracha miał.
A miał. Bał się, że Zarudzie skonfiskują. Że Józia
poślą etapami. A nic mu nie groziło. Słowo pani daję, że nic
nie groziło ani jemu, ani Zarudziu.
Skąd ty możesz wiedzieć?
A wiem. Józio siedzi bezpieczny. I niech siedzi, bo
póki siedzi, poty z nim dobrze. Ale niech się tylko ruszy...
Grozisz mu? spytała Adela.
Grozić? Ja? Skąd ja?
Ale nienawidzisz go.
Zapanowała chwila milczenia. Fiłaret usiłował nie pat-
rzeć na Francuzicę. I nagle, jakby nie mógł wytrzymać,
wybuchnął:
Nienawidzę. Naprawdę, nienawidzę.
Boże drogi. Ależ dlaczego?
Pani nie wie? Przecież to mój brat... Przyrodni.
Ach, to jest bez znaczenia! Ta sprawa była widać
znana Adeli.
^ Wszystko powinno być moje.
Takich braci masz tu we wsi dużo zauważyła
panna Goffard.
Tak. Ale on mnie kochał. Kochał mnie jak syna,
więcej niż Józia.
Czy to można zmierzyć takie rzeczy? westchnęła
Adela. Kogo mniej, kogo więcej...
Przez chwilę panowała w pokoju cisza.
Mimo wszystko nie wyobrażam sobie Józia bez Zaru-
dzia powiedziała panna Goffard. On jest sobą tylko
na tle tego domu.
No, a jak domu nie będzie, to co? Pani Duninowa ma
tylu możnych krewnych, u kogoś zamieszka. Tecia zawsze
znajdzie sobie posadę, taka gospodyni.
Widzę, że już się rozporządziłeś na wszelki wypa-
dek powiedziała panna Goffard i poruszyła się jak do
odejścia.
Ja się w tym domu nie rozporządzam powiedział
Fiłaret, ale takim tonem, jakby czekał na zaprzeczenie.
Panna Goffard poruszyła tylko ramionami.
Przyzwyczaiłeś się powiedziała. Za niebosz-
czyka to rządziłeś tu, rządziłeś. I nawet lepiej było...
Pewnie, nie to, co te baby...
Aleś nieboszczyka nie ustrzegł.
Pokiwała głową.
Lepiej było do tego nie dopuścić.
Nie dopuścić! zerwał się Fiłaret. Nie znała pani
Maksa? Dobrze go pani znała.
Dobrze go znałam. I dlatego jego samobójstwo dla
mnie zawsze zostanie niezrozumiałe. Kto go mógł do tego
zmusić?
Co go mogło do tego zmusić, chce pani powiedzieć.
Już pani tłumaczyłem. On się bał. Zabił się ze strachu. Tu
nie było kogoś. Tu było coś. Ten stan, te przygotowania, tu
trzeba było bardzo wierzyć, żeby wytrzymać.
A Józio bardzo wierzy?
Józio nie wierzy. Ale Józio jest młody, Józio myśli, że
się wszystko ułoży.
Bo może się ułoży powiedziała panna Goffard
w zamyśleniu.
Panno Adelo zaśmiał się Fiłaret jak się może
ułożyć? Co może się ułożyć między wilkiem a owcą?
Panna Goffard wróciła do poprzednich swoich myśli.
Przecież Józio wierzył. Jeszcze parę lat temu.
Kiedy ubierał się w świtkę i chodził od chaty do
chaty? Baby go częstowały pierogami z serem, ale przedtem
musiały wyprosić sera u mego ojca, a słoniny na skwarki we
dworze. Taka maskarada to dobra dla dzieci.
Toteż odebrałeś mu tę wiarę.
Ja? Skądże! Powiedziałem mu tylko, skąd baby ser
biorą. To wystarczyło.
Widzisz, ser był zatruty.
Panno Adelo, po co się pani tutaj między tymi
Polakami, Rusinami tłucze? Nie lepiej to w domu, we
Francji?
Ja nie mam domu we Francji. Zresztą taka Francja
nie może być moim domem.
Panno Adelo, z przeproszeniem, plecie pani. Ojczyzna
zawsze jest domem.
Panna Goffard rozzłościła się.
A ty masz ojczyznę? spytała gwałtownie. Nawet
nie wiesz, jak się twoja ojczyzna nazywa.
Każdemu, kto się będzie o to pytał, napiszę tak na
dupie, jak się moja ojczyzna nazywa, że popamięta po
święty Wincenty.
Filarecie! powiedziała panna Goffard i podniosła
się z miejsca.
Panu Darowskiemu wolno używać tego słowa, a mnie
to nie powiedział Fiłaret podnosząc się również.
Daleko ci do pana Darowskiego, mój kochany
powiedziała panna Goffard. Powiedz Józiowi, że za-
chodziłam do niego.
I wyszła.
Fiłaret znowu usiadł i bębnił palcami po stole.
Tymczasem u pani Duninowej siedział ojciec Sosnowski.
Przywiózł jej prosforę czy też, jak lud tutejszy mawiał,
"proskurę". Mały chlebek, z którego wycięto cząstkę stano-
wiącą komunikant.
Niech pani, hrabino, spożyje ten chlebek, on jest
święcony, ale nie święty, można z kawą albo z arabatą,
z kawą białą bardzo smakuje, bo to słodkie, bez soli...
Siedział przy łóżku pani Duninowej i spoglądał na nią
życzliwie, ale z pewną wątpliwością, czy ta zrozumie jego
intencje, czy przyjmuje jego wizytę po chrześcijańsku, jak
się należy...
Czarna jego rjasa z materii, która się zwała lustryną
i świeciła z natury, powycierała się na szwach i właśnie tam,
na łokciach i u dołu, straciła swój blask, zmatowiała
i wyrażała symbolicznie ubóstwo ojca Witalisa.
Duninowa była zmieszana.
Bardzo, ale to bardzo księdzu dziękuję powiadała
prostując się na poduszkach i ciągle poprawiając swój
czepeczek. Teciu, przynieś szklankę herbaty dla księdza
proboszcza zwróciła się do obecnej oczywiście przy tej
wizycie Tekli.
Pop siedział na małym pufie przy łóżku i było mu
nieskładnie i niewygodnie, nie wiedział, jak ustawić swoje
bardzo długie nogi. Przechylił na bok zdobną w rzadkie
siwe loki głowę i z pewnym rozczuleniem patrzył na Duni-
nowa.
Ale pani hrabina wcale jeszcze ładnie wygląda
powiedział.
Mimo całą swą niezręczność komplement ten rozczulił
kobietę. Zarumieniła się i znowu poprawiła czepeczek na
głowie.
Takie nieszczęście, takie nieszczęście boleśnie po-
wiedział ojciec Witalis. Kto by to pomyślał. Rodziła się
pani dla dobra, dla pomyślności...
Ach, ojcze powiedziała pani Duninowa kto to
tam wie, do czego się człowiek rodzi. Zdawałoby się, do
wszelkich bogactw cielesnych i duchowych jak Ang-
licy mówią: dla srebrnej łyżki...
Tak, tak pokiwał głową ojciec Witalis a tym-
czasem drewnianą łyżkę przyjdzie się założyć za cholewę.
No, i maszerować potrzeba...
Na szczęście nie wszyscy przesądnie dodała Duni-
nowa.
A nie wszyscy, nie wszyscy. Józio już tylko jeden
u pani został. Strzeżemy go wszyscy jak oka w głowie. Mój
Fiłaret powiada, że go trzeba pilnować jak małego.
Toteż go i pilnuje trochę sarkastycznie powiedziała
pani Duninowa jak Maksa.
A, bo mój Fiłaret to tak kocha Józia pokiwał
głową paroch tak kocha. Jak rodzonego brata...
Pani Duninowa uważnie spojrzała na popa. Ale on to
mówił całkiem w dobrej wierze.
Ot, żeby panina Anetka żyła westchnął i przeżeg-
nał się pobożnie trzema palcami.
40 Opowiadania
Moja biedna Anetka dość zdawkowo powiedziała
Duninowa.
Ja ją tak kochał jak doczkę rodzoną. Pani hrabina wie,
mój Fiłaret to będzie miał całkiem ładny futerek pod K-up-
czyńcami, wcale ładny, po dziadku. Dziadek to taki pasiecz-
nik, sto pni ma, ale jaki miód syci, ahaha, jaki miód. Wosk to
księża do Berdyczowa kupują. A basztany jakie ma stary, trzy
dziesięciny nic tylko melony i kawony. A jabłek pełne niecki.
Świnie jabłkami karmi. To wszystko Żydzi do Rzaszkowa ku-
pują. Bogaty to futor, a jakie woły, pani hrabina nie widziała?
Nie, nie widziałam.
To wszystko będzie dla Fiłareta. Jego matka to była
tego pasiecznika jedynaczka...
Toć wiem z pewną niecierpliwością przerwała pani
Duninowa. Dobrze pamiętała piękną córkę pasiecznika,
popadię, która po rusku chodziła w sarafanie i kokoszniku,
choć była czystej krwi Ukrainką.
To jak Anetka żyła, to ja sobie tak zawsze marzył, we
śnie śnił, że się Fiłaret z nią ożeni...
Pani Duninowa żachnęła się na swej białej pościeli.
Ojciec zwariował? Anetka i Fiłaret?
Ja tak sobie śnił. A czemuż by nie? Fiłaret dobry
chłopiec. I ładny. A że niby on prawosławny, a ona
katoliczka? Toż ja wiedziałem, że to niemożliwe.
Pewnie, że niemożliwe. Po cóż nawet myśleć o takich
rzeczach?
Myśleć nikt nie zabroni. A mówić to ja nawet sobie
samemu nie mówił. Nikomu nie mówił. A czy pani hrabina
nie myśli sobie czasami, żeby tak dobrze było? Żeby my
razem tu mieszkali, w zgodzie, w miłości Chrystusowej, nie
srożąc się jedni na drugich?
W tej chwili Tecia przyniosła herbatę i postawiła ją przed
ojcem Witalisem. I w dwóch miseczkach szklanych konfitu-
ry z agrestu i z róży. Ojciec Witalis nabrał sobie konfitur na
spodeczek.
A tak i, pani hrabino, jak pani tak tu leży sama
w łóżku, choruje, ziółka pije, w nocy źle śpi, to chyba pani
sobie coś myśli. Pan Maksio to mi zawsze powiadał, że mu
się w nocy najlepiej myśli. I on też to pewnie myślał, co i ja.
Czy nie za mało tu miłości na tej ziemi? Ja tak po prostemu
gadam ciągnął siorbiąc herbatę ale naprawdę czy tej
nienawiści to nie za dużo?
Panna Goffard weszła razem z Tecią i słuchała uważnie.
Za mało powiedziała za mało, ojcze Witalisie.
Nienawiść to walka, a walka to twórczość.
Nie bardzo to rozumiem powiedział do Francuzki.
Ale pani Duninowa zaczęła ogarniać swe czoło jak od
much. Widać było, że jest zmęczona.
Ojciec Sosnowski spiesznie dopijał herbatę.
Ojcu Witalisowi dziwne sny się śniwają powiedzia-
ła Duninowa do panny Goffard. Coś mi się zdaje, że
chciałby równać doły z górami dodała.
A po cóż by wiara miała góry przenosić powiedział
pop Witalis odkładając łyżeczkę żeby nie po to, aby nimi
doły zasypywać? A nasza ziemia trudna i krew ją od dawna
rosi, trzeba się na niej nie wiem jak starać, aby ludzie ludzi
nie jedli.
I tak, i tak jedzą, ojcze wielebny odezwała się
panna Goffard.
Ach, ma chere powiedziała do panny Goffard, gdy
ojciec Sosnowski już wyszedł wyobraź sobie, oni grali
w karty do drugiej w nocy. Ciemno, choć oko wykol,
a kapitan wraca sam po nocy. Taki świat do Różanki.
Chyba nie jest dzieckiem.
Koń taki ostry, może się w nocy zestraszyć.
Moja kochana Alinę powiedziała panna Goffard
siadając że też ty się boisz o starego oficera. Zupełne
dziwactwo.
Tak, i Józio... zaczęła pani Duninowa znowu
przegrał podobno.
40*
Skąd wiesz?
Fiłaret przywiózł mi ojca i mówił. A tę prosforę
dostałam z błogosławieństwem. Ojciec Sosnowski mówi, że
to pomaga w chorobie, przynosi ulgę. To taki dobry
staruszek.
Może ty już od razu przejdziesz na prawosławie?
powiedziała panna Goffard.
Adele, zawsze jesteś złośliwa westchnęła chora.
Z wami można nauczyć się złośliwości.
Widziałaś Józia?
Pojechał na pole.
Na pole?
Podobno pojechał na buraki. Ma w tej chwili takie
zachcianki.
Gdyby Anetka żyła... zaczęła pani Duninowa.
Tobyś ją wydała za Filareta, jak mówi ojciec Witalis.
Byłaby panią na futorze.
Ach, nie, nie bądź niedobra. Ale miałabym kogoś
przy sobie. A tak jestem wiecznie sama.
Masz Tecię...
Wiesz sama, co to jest Tecia. Cielęta, prosięta, gęsi,
kury... a poza tym nic.
Źle się dziś czujesz? miększym tonem spytała
panna Goffard.
Zawsze jednakowo. Czasami tylko mi się na płacz
zbiera.
Bo mnie przysłała pani Zaleska, żeby wam powie-
dzieć. Będziecie mieli gościa.
Gościa? A kogo?
Przyjechał czy przyjedzie taki jeden. Będzie u was
pojutrze... przed wieczorem.
Posłać po niego konie?
Nie, on chodzi piechotą. Tak, piechotą. I lepiej, żeby
go nikt nie widział. Ojciec Sosnowski...
Przed Fiłaretem nie da się ukryć.
Tak, chyba. Ale Fiłaret to jest swój człowiek?
Taki przyjaciel. I Maksa, i Józia... Chyba swój?
Mówisz "chyba"? spytała panna Goffard nieco
zdziwiona.
Ja nikomu nie wierzę.
Alino!
Naprawdę. Moja droga, co to było z Maksem?
Otoczony był przyjaciółmi, krewnymi, otaczali go, pod-
trzymywali. No i masz. Nie wiadomo co, dlaczego, jak...
Jak, niestety, wiadomo westchnęła Adela. Tak
dodała jutro przyjedzie jeszcze Zaleska, ostatecznie
powie o tym gościu.
Czy on będzie potrzebował pieniędzy?
Nie. Zdaje się, że on tylko tu chce się przeprawić
przez Rudę. Tu ten prom taki na boku. Bo tamten w mia-
steczku i na mostach ludzie uważają.
A on chce za rzekę?
Właśnie.
Co za różnica? westchnęła pani Duninowa. I tu,
i tam jednakowo.
No, nie powiedziała panna Goffard. Widać
niejednakowo.
Józio wrócił.
Dopiero nazajutrz i po wyjeździe panny Adeli matka mu
powiedziała o przypuszczalnych odwiedzinach jakiegoś
człowieka, który się chce przeprawić przez rzekę tak, żeby
go nikt nie widział. Przy czym pani Duninowa nie szczędziła
bolesnych uwag: że to już dosyć tego, od tylu lat nic innego,
tylko ciągle to samo, to już może przyprawić człowieka
o szaleństwo.
Józia od rana męczyła jakaś melodia chyba ze sztuczki
Schumanna której nie mógł wyśpiewać, choć mu natręt-
nie brzmiała w uchu. Nie bardzo więc zwracał uwagę na
słowa matki.
Józiu, jaka ci jestem wdzięczna zakończyła swoją
mowę że ty się tak trzymasz z dala od wszystkiego.
Gdyby jeszcze i tobie się coś stało, ja bym tego nie prze-
żyła.
Józio spojrzał na matkę, jakby ją dopiero teraz ujrzał.
Ja samobójstwa nie popełnię powiedział.
A czyż to nie samobójstwo te konspiracje, to ciągłe
ukrywanie prawdziwych myśli? Z nikim nie można być
szczerym. Ja nawet z panną Goffard...
Józio się roześmiał i zapytał:
Więc ty jesteś przeciwna powstaniu?
- Ale oczywiście! zawołała pani Dunin. Co oni
sobie myślą, co sobie wyobrażają? Jak to, z dwururkami
myśliwskimi na cesarskie armie? Czy to możliwe?
A może i tak... Panna Goffard nic nie mówiła, że
Napoleon pomoże?
Panna Goffard jest rojalistką, nie uznaje Napoleona.
Józio zaśmiał się jeszcze serdeczniej. Nagle spoważniał.
Wie mama powiedział podoba mi się panna
Goffard. Nie uznaje faktów dokonanych, dla niej Napoleo-
na nie ma. Jest królestwo Francji. Tak samo powinniśmy
i my. Mikołaja nie ma. Jest tylko Polska w granicach
1772 roku i koniec.
Józiu, co ty pleciesz pani Duninowa załamała ręce.
Wszyscy coś pleciemy powiedział Józio wszyscy
nie uznajemy faktów. Może tak trzeba. A fakty są, fakty to
uriadnik, isprawnik, generał-gubernator, fakty to ten po-
czciwina Krżyżanowskij...
Poczciwina, poczciwina... Znowu przegrałeś do niego.
Tak, mamo, ale jakie mamy buraki: cukrownia wuja
Ferdynanda to cud na naszej ziemi!
Dobrze, że cię Tecia nie słyszy. Ona twierdzi, że
przemysł cukrowy to bajki, że to doprowadzi do rewolucji.
Patrzcie, patrzcie. Tecia także nie uznaje faktów.
Marzycielka. Nie uznaje na przykład faktu, że ja jestem
właścicielem Zarudzia. No, i ma rację. Bo nie ja jestem
właścicielem.
A kto, Józiu!
Ten pan, co przyjdzie jutro na kolację, powie, że lud.
Jaki lud, Józiu?
Lud polski, ukraiński, wszystko jedno.
Nasłuchałeś się Filareta?
Tak, Fiłaret też powiedziałby, że lud, gdyby... Gdyby
nie aż tak lubił pieniądze. On musiał naciągać ojca na flotę,
na dusie nie? Jak mama myśli?
Fiłaret? Taki twój przyjaciel?
Przyjaciele są najgorsi. On to wszystko wie, i lud,
i bractwo Cyryla i Metodego, i wędrówka w lud. Związek
Trojnicki, on tym wszystkim świetnie operuje. Ale czy on
nie myśli o dusiach?
Nic nie rozumiem ciebie, Józiu, mówisz o takich
rzeczach. To wszystko są tajne rzeczy. Ojciec o nich nigdy
nie mówił.
Ale ojciec za tajne rzeczy zapłacił.
Tak myślisz? A Fiłaret mówił z tobą o takich rzeczach?
Nigdy. My z Fiłaretem mamy swoje rozmowy, swój
język. Wszystko tam jest spowite w filozoficzne symbole.
Fiłaret powinien był zostać biskupem. Nieżonaty.
Józiu, zaczynasz pleść bajdy.
A co mam robić? Najlepiej mi, kiedy tak plotę. Albo
kiedy śpię i śni mi się...
Poczekaj, poczekaj, może ci się coś wyśni. Dzisiaj
znowu Goffardka przyjedzie... z Masią... i na parę dni.
O, mama takie rzeczy zostawia na koniec.
Powiedz Teci, żeby przygotowała im pokój. Ten koło
mnie.
Świetnie.
Józio wyszedł.
Sam dopilnował przygotowania sypialni. Pokój był cias-
ny, więc dwa łóżka były prawie zestawione, rozdzielała je
tylko mała nocna szafka. Dopilnował także Teci, aby dała
najpiękniejszą, najwytworniejszą bieliznę. Jeszcze były prze-
ścieradła wyprawne pani Duninowej, jeszcze te poszewki
z falbankami z podróży panieńskiej do Paryża. Tę podróż
swą pani Duninowa odbyła zaraz po powstaniu. Jak to było
możliwe, że dostała a właściwie mówiąc jej rodzice
pozwolenie na wyjazd i na wojaż włoski i paryski, nikt nie
wiedział. Kryła się tu jakaś tajemnica i tego Dunina przy-
wiozła sobie z zagranicy, tak mówiono, ale to też była nie-
prawda. Pan Maksymilian znany był tu również, jak jego
ojciec, nad brzegami Rudy, na Wołyniu, na granicy Kijow-
szczyzny, w województwie bracławskim. Te poszewki z wo-
lantami, którymi teraz Tecia zasapana obciągała poduszki,
miały więc swoją historię, i to nie byle jaką. Oczywiście
Tecia starała się opowiedzieć historię bielizny wyprawowej
pani Duninowej, ale Józio doskonale się orientował, że hi-
storia ta jest podawana w formie uproszczonej. Kosztowała
majątek. Ale skąd rodzice pani Duninowej taka sobie
szlachta mieli wtedy taką gotówkę, i majątek dokupili,
bo wtedy było jeszcze można, i taką podróż zrobili. W Pary-
żu nie obracali się podobno w kołach emigracyjnych. "To
było niebezpieczne" mówiła pani Duninowa.
Widocznie konie z Daszowa wyszły bardzo wcześnie, bo
jeszcze przed południem zajechał powóz. Ale był jakiś obcy,
Józio go nie poznał, i fartuch skórzany nie opinał panny
Goffard i Masi. Na ławeczce, na "przednim siedzeniu", sie-
dział przed nimi Alfred Cierżek. Jego to były konie i powóz,
dlatego Józio nie poznał.
Alfred był też ich kuzynem, bliższym kuzynem Józia niż
Masi. A może z Masią wcale nie był spokrewniony? Byłoby
mniej przeszkód w małżeństwie. Alfred, jak cała jego rodzi-
na, był bardzo nienaturalny, wykrygowany, i cały czas, kiedy
mówił po polsku, wydawało się z daleka, że mówi po fran-
cusku, tak nienaturalnie brzmiały jego zdania. Był bardzo
wyelegantowany, miał na szyi olbrzymiej szerokości krawat,
co było wtedy na Ukrainie nowością, i mówiąc z Józiem ude-
rzał go ciągle dłonią po przedramieniu. Józio był wściekły.
Ale Masia zrobiła do niego porozumiewawczą minę
i powiedziała do Alfreda:
Muszę zobaczyć pana Szumskiego. I do Józia:
Chodź, odprowadzisz mnie.
Pobiegli jak dzieci na podwórze, zostawiając pannę Gof-
fard i Cierżka w przedpokoju, skąd poszli do pani Dunino-
wej.
Oni tymczasem, wybiegłszy na podwórze, stanęli.
' Przepraszam cię za Cierżka powiedziała Masia
podnosząc woalkę na swym małym kapelusiku ale wiesz,
jak jest u Zaleskich z końmi. A tu nawinął się Alfred,
właściwie nie miał jechać do was, tylko zupełnie gdzie
indziej, ale namówiłam go, żeby nas odwiózł tutaj.
I co będziemy z nim robili? spytał Józio.
Musimy się gdzieś schować.
Serce Józia napełniło się głębokim żalem. Obecność
Alfreda zepsuła wszystko. Nie czuł już tej radości, tego
podniecenia, które odczuwał zawsze w obecności Masi.
Trochę mi wszystko zepsułaś powiedział do dziew-
czyny.
Stali bezradni pośrodku podwórza.
Nagle Józiowi przyszła myśl do głowy. Poczuł się od razu
inaczej.
Pojedziemy do lasu! zawołał. Muszę zobaczyć,
co się dzieje w lesie.
Jak pojedziemy? spytała Masia.
Linijką.
I już biegł do stajni wołając Ilka i każąc zaprzęgać
jednego konia do linijki.
Nie będzie ci wygodnie powiedział do Masi
ale siądziesz po damsku, nogi spuścisz na jedną stronę,
tylko uważaj, aby ci się spódnica nie zaplątała w koło. Bo
wtedy amen.
Dzień był jesienny, ale niezwykle pogodny. Piasek jak
muzyczny instrument przesypywał się w kole, zupełnie jak-
by towarzyszyła ich jeździe jakaś piosenka. W lesie był cień,
ale było tak ciepło, że cień ten sprawiał im przyjemność.
Z bliska poszycie leśne jeszcze było zielone i gęste, ale gałę-
zie drzew były żółte albo i całkiem gołe. Zdarzały się drze-
wa, graby, które nie straciły liści, tylko całkiem pożółkły
i stały tak zupełnie pomarańczowe obok zielonych świerków
i przyblakłych modrzewi. Gdy wjechali w głąb lasu, koń
poszedł stępa. Józio powożąc odwracał się do Masi i uśmie-
chał się. Nic nie mówili. Wreszcie Masia nie wytrzymała.
Dlaczego nic nie mówisz? spytała.
Jestem szczęśliwy powiedział Józio.
Masia westchnęła.
Polskie szczęście powiedziała.
Józio uderzył konia lejcami, koń poszedł w kłusa.
Nie cierpię tych frazesów powiedział Józio.
Wszyscy jesteśmy ludźmi.
Ależ oczywiście zastrzegła się Masia ale dlacze-
go nie mam tego powiedzieć?
Bo tak nie myślisz, powtarzasz frazesy.
Więc myślisz, że Polacy są szczęśliwi? spytała Masia.
Oczywiście, że nie powiedział Józio ale w zupeł-
nie innym, wyższym sensie, jakimś sposobem romantycz-
nym. A to, co nazywa moja matka, wuj Ferdynand
zwłaszcza wuj co nazywa pani Zaleska nieszczęściem, to
trochę pozy i więcej sentymentalizmu. Masiu, nie daj się
wziąć na te frazesy.
Jak się mam nie dać spytała Masia dość żałośnie
co mam robić?
Tylko nie skomleć, jak "biedna katoliczka" powie-
dział Józio.
Okropny jesteś westchnęła Masia.
Już wiem powiedział Józio. Pojedziemy do żony
Ilka. Tutaj jest chatka w lesie.
Ona tu mieszka?
Tak, zupełnie sama.
Co ona tu robi?
Zioła zbiera zaśmiał się Józio.
Las się zagęścił.
Dotychczas jechali po równym, a teraz jakby z tym
zagęszczeniem drzewa zaczęły obciążać grunt, równina się
osuwała, tworzyła pod gęstymi pniami coś w rodzaju misy,
zapadliny, i tutaj zarośle drzewne tak było gęste, że przez
gałęzie nic już nie prześwitywało. Gałęzie te, ciemne i jaś-
niejsze, plątały się z sobą, tworząc jakby zasłonę, i nawet nie
bardzo można było rozróżnić, do którego pnia która gałąź
należy. Liście i igły, gałęzie grabów i konary modrzewi
tworzyły zwartą plecionkę.
I nagle wszystko to ustąpiło przed ich koniem. Zasłona
się rozstąpiła i zobaczyli, że stoją przed malutką, bieloną
chałupką, która patrzyła na nich drobnymi okienkami
w zielonych obramieniach. W progu chaty stała piękna,
dorodna, niestara jeszcze kobieta.
To żonka Ilka, Hańdzia powiedział Józio i ze-
skoczył na ziemię.
Tymczasem Alfred wcale się nie rozgniewał na to, że owa
Masia tak umknęła z Józiem, i nawet się o nich nie
zatroszczył. Ja tu mam interes do Szumskiego po-
wiedział do panny Goffard.
Domek, gdzie mieszkał Szumski, leżał w innej stronie niż
podwórze. Konie Alfreda powoli odjechały do stajni, a on
poszedł na poszukiwanie Szumskiego. Znalazł go zresztą
u niego w domu. Już był czas obiadu.
Panie Szumski powiedział Alfred po przywita-
niu ja mam z panem do pomówienia.
Szumski spojrzał na Cierżka z pewnym zdziwieniem.
Wydało mu się, jakby Alfred mówił innym językiem niż
zwykle. Metaliczny ton brzmiał w tym zazwyczaj bezbarw-
nym głosie i usta mu się w mówieniu nie układały w preten-
sjonalny, jak zawsze, kształt.
"Nareszcie mówi po ludzku" pomyślał Szumski, ale
powiedział tylko:
Słucham pana.
Siedzieli w tak zwanej kancelarii. Tu odbywały się wy-
płaty, tu przychodzili chłopi na skargi i na połajanki, tu też
wuj Ferdynand "urządzał" nadziały i wymiany, pośred-
niczył.
Panie Szumski poważnie zaczął Cierżek a ja się
obawiam, że pan nie bardzo gorliwie pracuje w sprawie,
jaka panu jest wyznaczona.
Jak ja mogę pracować, panie hrabio...
Proszę mnie nie tytułować przerwał Alfred.
Jak ja mogę coś robić, kiedy mam tu pana Ferdynan-
da na karku? Rozmawiam z chłopami, ale co to daje!
Czy pan robi notatki, tak jak prosiłem?
Panie Alfredzie, gdzież tu można co zapisywać czy
notować? Wszystko jest na oczach. Ja mam wszystko
w głowie.
A jeżeli pana diabli albo i Moskale wezmą, to jesteś-
my bez materiału.
Przecież to zabiorą przy najbliższej rewizji.
Musimy wszystko wiedzieć o każdym człowieku. Jeże-
li się przygotowuje do powstania, to trzeba przygotować się
na serio. To nie są żadne zabawki.
Ładne zabawki mruknął Szumski. A po co my
mamy wiedzieć, co każdy cham myśli? Wiemy, co myślą
wszyscy razem.
Właśnie o to chodzi, żeby myśleli inaczej.
Pewnie, pewnie, słusznie, słusznie powiedział Szu-
mski, ale kiedy Szumski mówił "słusznie", to to już była
kapitulacja.
Czy dowiedział się pan czegoś więcej o tym tam
Filarecie?
Szumski trochę obejrzał się na okno i na drzwi, zniżył
także głos.
A czyż ja już nie wiem wszystkiego? szepnął.
Jak to? Wszystko?
Tak jakby i wszystko. Dowodów tylko nie mam.
Cóż to znaczy bez dowodów?
Nieboszczyk pan Maksio miał w życiu jedną tajemnicę.
Ba, żeby to jedną powiedział Alfred. Same
tajemnice. Przez te tajemnice zginął.
Chyba przez jedną. Fiłaret to mu groził. Niby to się
kochali, czekali, ale pan Maks wiedział, że Fiłaret wie. To
i musiał mu chłopak zagrozić.
Przecież był sąd obywatelski.
Sąd obywatelski dotyczył tylko pieniędzy. Orzekli, że
nic nie było. Wyrok był podpisany. Ale, panie Alfredzie...
Co?
Ale tam było coś gorszego i Fiłaret musi mieć dowody.
Coś gorszego?
Och, cyt. Nic panu nie powiem, panie hrabio.
Niech pan mnie nie tytułuje.
Nie ma o czym mówić. Ale wiemy, jak sprawy stoją.
Filareta do tajemnic dopuszczać nie można.
A nie może mu się zdarzyć jaki wypadek? W lesie? Na
polowaniu?
Szumski przysunął swoje krzesło bliżej kanapy Alfreda
i szeptał jeszcze gwałtowniej:
Na miłość boską! Co pan mówi, panie komisarzu. To
my będziemy po cichu ludzi mordowali?
Nie można mieć jajecznicy nie rozbijając jaj powie-
dział Alfred. Panie Szumski, jeżeli ja tu pana mianowa-
łem kierownikiem tutejszej, zarudzkiej, organizacji, to dla-
tego, że primo: myślałem, że pan jest na wszystko gotowy,
secundo, że pan będzie mi ślepo posłuszny.
No, dobrze już, dobrze. Ale Fiłareta jeszcze nie.
Jeszcze nie teraz.
Ja panu wierzę, pan zna tutejsze stosunki.
Aż panem Ferdynandem co?
Niech robi co może. Niech przygotowuje siatkę, a my
ją mu później zabierzemy.
Zabierzemy. Nie tak to łatwo będzie.
To się zobaczy.
A kiedy powstanie?
Chyba już, już.
Chyba? Tak nie można, proszę pana. Na wszystko
musi być data.
No to sobie pan wyznacz datę.
Ja datę mogę wyznaczyć. Ale jak każdy datę będzie
wyznaczał po swojemu, to cały interes na nic.
To nie jest żaden interes, panie Szumski. To po-
wstanie. W tym nie ma żadnego interesu.
Są tacy, co robili interesy na powstaniach.
A są, są. I bardzo blisko.
Panna GofTard poszła tymczasem do pani Duninowej.
Jak zwykle, leżała ona w łóżku.
Przyjechałam na kilka dni. Chciałam być przy to-
bie powiedziała Francuzka.
, Czy czujesz jakieś niebezpieczeństwo?
Jak ten człowiek jutro tu będzie... Może się ktoś za
nim przywlec.
Nie trzeba, żeby Krżyżanowskij przyjeżdżał we-
stchnęła Duninowa.
Pewnie, że nie.
Panna Goffard rzuciła wzrokiem na jakiś nowy obrazek,
który wisiał na ścianie nad łóżkiem Duninowej.
To coś nowego. Skąd ty to masz?
Było w pokoju Maksia. Stało za szafą. Jak Józio się
tam przeniósł, to wydobył ten obrazek. To dla mnie bardzo
cenne wspomnienie.
Co to jest? spytała panna Goffard.
To taki obrazek z Kampanii rzymskiej. Kiedy Józio
wyniósł książki z pokoju Maksia, ten obrazek znalazł się za
szafą. Zapomniałam o jego istnieniu.
Panna Goffard starannie przyglądała się akwareli.
Co to przedstawia? spytała.
Pani Duninowa ożywiła się.
To jest nasze spotkanie z Maksem powiedziała.
Wyjechaliśmy z ojcem na przejażdżkę w stepie rzymskim.
Ja byłam na mule i nagle muł się uparł i nie chciał iść
dalej, próbował mnie zrzucić. A to wszystko były sztu-
czki Włocha, który nas prowadził. Utkwiliśmy nad ak-
weduktem i nagle zjawił się na pięknym koniu młody
człowiek. Nie znaliśmy go. Ale to był Maks. Nakrzyczał
na Włocha, wziął muła za uzdę i poprowadził. Pojecha-
liśmy razem...
I odtąd już przez całe życie.
No, nie. Jeszcze było dużo różnych przeszkód.
I kto to namalował?
Był z nami Sulerzycki, młodo umarł w Rzymie. To był
dobry malarz.
Sulerzycki? To ten, co go powiesili?
Ale gdzie tam! To jego bratanka. Ten bratanek to był
awanturnik. Pod szubienicą zażądał białych rękawiczek
i bukietu. Że niby bierze ślub kazionny z kostuchą. Nie, ten
w Rzymie to był spokojny malarz. I po powrocie namalo-
wał tę akwarelę i podarował ją mnie.
Pewnie się też w tobie kochał.
Prawdopodobnie uśmiechnęła się pani Duninowa.
I cała ta akwarela była jak jej uśmiech. Blada tak, jakby
Kampania rzymska była zawsze przykryta welonem mgły.
Kampanię przecinał akwedukt: pod jedną ż arkad akwe-
duktu widniała grupa trzech koni, muła, Włocha-pogania-
cza w czerwonej czapce. Maks, bardzo jeszcze młodzieńczy,
przechylony na jabłkowitym koniu, sięgał po uzdę muła,
a pani Duninowa, w jasnej, przejrzystej prawie sukience,
szukała oparcia na ramieniu przyszłego męża. Wyraźny
kontrast widniał między skłębioną grupą po prawej stronie
obrazu a przestrzenią Kampanii, pustej i ginącej w dali,
rozciągającej się po lewej. Płaszczyznę obrazu przecinała na
dwie części linia akweduktu. Jakieś drzewka i krzaki rosły
na akwedukcie nad samymi głowami zgromadzonych po-
dróżnych.
Akurat to nie jest obrazek patriotyczny powiedzia-
ła panna Goffard.
A dlaczego ma być "obrazek patriotyczny"? ze
zdziwieniem spytała Duninowa.
Panna Goffard odwróciła się.
A bo wy to zawsze.
A może to i jest obrazek patriotyczny. Pomyśl sobie,
to było przecie w 34 roku, trzy lata po powstaniu. Wtedy
nawet malowanie rzymskiej Kampanii było czynem patrio-
tycznym.
Nie rozumiem powiedziała panna Goffard.
Skąd wyście się tam wszyscy wzięli?
Ojcu o coś chodziło powiedziała pani Dunino-
wa. Maks także nie darmo tam siedział.
Panna Goffard odeszła od obrazu i usiadła przy łóżku
przyjaciółki.
Konspirował? Z karbonarami?
Samo oddychanie już było wtedy konspiracją.
Respirer c'etait conspirer powtórzyła Adela.
Trzeba jakoś zrobić, żeby Krżyżanowskij nie przyje-
chał ani dziś, ani jutro.
Czy to a propos konspirować?
Na podwórku Szumski, poirytowany rozmową z Cierż-
kiem, natknął się na Filareta. Syn parocha szedł miarowym
krokiem przez porośnięty lebiodą obszar zasadniczego pa-
nowania pana Floriana jakby po swoim. Zirytowało to do
reszty Szumskiego.
Gdzie ty idziesz, gdzie ty łazisz? zawołał do
Filareta. Czego ty się tu ciągle kręcisz?
Fiłaret zatrzymał się i spokojnie odwrócił do Szumskiego.
Dlaczego pan mi mówi "ty"? spytał.
A jak ci mam mówić, ty chamie wściekł się Szum-
ski. Czego ty się tu kręcisz, powiadam? Już jedno nieszczęś-
cie na nas sprowadziłeś, teraz chcesz sprowadzić drugie?
Fiłaret wzruszył ramionami i nie wychodząc ze swego
lodowego spokoju, powiedział:
Nieszczęście to wy sami na siebie sprowadzicie.
Co, co, co? irytował się w dalszym ciągu Szumski
i podleciał bliżej do Fiłareta.
Nie radziłbym panu bić powiedział Fiłaret.
Nie będę sobie rąk brudził o twoją świńską mordę
zaklął Szumski nie będę cię bić.
A to dobrze. Bo może kto pana pobije.
Szumski jeszcze bliżej podszedł do Fiłareta i pokiwał mu
palcem przed nosem.
Słuchaj, ty powiedział nie radziłbym tobie ze
mną zaczynać. To może się źle skończyć.
Źle? Dla kogo?
Dla ciebie, popi synu! Może się bardzo smutno
skończyć. Mamy już dosyć twojej figury.
My? kto my? z niezachwianym spokojem pytał
Fiłaret.
To już cię nie obchodzi. My to my. I koniec. Ale
nie przesadzaj.
Nie przesadzać? W czym?
Niby to nie wiesz, o czym ja mówię. Na każdym
kroku ciebie widać.
A może ja kogoś strzegę?
Szpiegujesz, nie strzeżesz powiedział Szumski.
O, panie Florianie. Jaki pan niemądry. Czy pan nie
rozumie, że naszego Józia trzeba pilnować jak dziecka?
Trzeba go strzec, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa.
41 Opowiadania
To zależy, kto co głupstwem nazywa spokojniej już
powiedział Szumski. Każdy ma swój pogląd na to, czym
jest głupstwo.
Szumski ujął Filareta za guzik, tak już był blisko.
Nie wiem, co kto nazywa głupstwem powiedział
Fiłaret ale wszystko, co pan robi, to głupstwo, nie
głupstwo, ale głupota. I nie urywaj mi pan guzika.
Szumski odstąpił.
Boisz się o swój flfraczek, bardzo elegancki fifra-
czek powiedział drwiąco.
Ja się boję o swój kaftan, a pan niech lęka się o swoją
skórę.
To raczej twoja skóra jest w niebezpieczeństwie
zagroził Szumski.
Hańdzia ukłoniła się głęboko przybyłym i poprosiła ich
do chaty. Wnętrze nie wydawało się tak malutkie, jak chata
na zewnątrz, w białej izbie mieścił się olbrzymi piec z leżan-
ką, dębowy stół i ławy pod ścianami, na których wisiały
osobliwe ikony, dużych, cerkiewnych rozmiarów, jakich się
nie spotykało w chłopskich chatach.
Chociaż niespodziewana wizyta młodych państwa była
całkiem osobliwa, Hańdzia nie okazywała najmniejszego
zdziwienia. Widać było, że z niejednego pieca chleb jadła
i umiała się zachować. Usadziła Masie i Józia na ławie pod
ikonami i zaraz postawiła jakąś grubą flaszkę na stole.
Obok flaszki zjawiła się palanica, sól i parę główek czosnku.
Przez cały czas Hańdzia, wynosząc i stawiając te rzeczy na
stole, nie przestawała mówić.
Najprzód spytała o zdrowie pani Duninowej, pokiwa-
ła współczująco głową słuchając odpowiedzi Józia, po-
tem zaczęła mówić o Teci (jaka to znakomita gospody-
ni), o gospodarstwie w ogóle, zwróciła się do Masi z za-
pytaniem, czy panienka zna się na gospodarstwie, i tak
dalej.
Masia od samego początku była zmieszana i zwracała
przepłoszony wzrok na Józia. Tym bardziej się spłoszyła, że
Józio wydał się jej jakiś zmieniony.
A Józio rzeczywiście czuł się dziwnie. Zmieszało go
i oszołomiło towarzystwo Masi i nie umiał się połapać
w tym, jak podziałała nań osobowość Hańdzi, jej celowe
i piękne ruchy, jej niezwykła budowa ciała, którą wy-
czuwało się pod koszulą i kaftanikiem, wcale nie mas-
kującymi jej kształtów. Wiadomo było powszechnie, że
Hańdzia była kochanką pana Maksa. Ta świadomość
krępowała Józia, a jednocześnie pociągała do tej kobiety
w niejasny sposób. Wyczuwał z nią niematerialny kontakt.
Uczucie to wzrastało w miarę, jak Hańdzia im usługiwała,
nachylała się nad stołem, nalewała do kieliszków z grubej
flaszki siwuchy, której Józio zazwyczaj nie pijał. Napełniały
go niezręcznym uczuciem coraz łagodniejsze, przymilniej sze
tony, które coraz wyraźniej pobrzmiewały w niskim głosie
Hańdzi w miarę przeciągania się wizyty.
Wreszcie Hańdzia usiadła przy stole i wsparłszy się na
łokciu wpatrywała się w Józia uparcie.
Czemu Hańdzia tak na mnie patrzy? zapytał Józio.
A wy pewnie przyjechali nie odpowiedziała Hań-
dzia na to pytanie żeby wam powróżyć. Nie? Panno
Masiu, chce panienka co wiedzieć? Proszę rączkę.
Masia z ociąganiem się podała lewą dłoń. Hańdzia dość
długo patrzyła na rękę dziewczyny, a potem odsunęła ją
niechętnie.
Co będziemy tam wróżyli powiedziała ja sama
sobie nie wierzę. A potem dodała: Wszyscy będziemy
płakać.
Masia skurczyła się boleśnie, jak liszka przekłuta szpilką.
Dlaczego? spytała.
Ale Hańdzia nie odpowiedziała. Patrzyła cały czas na
Józia, nie wyjaśniając mu przyczyny swego wzroku. Wresz-
cie powiedziała:
41*
Patrzę ja na ciebie, Józiu, patrzę i dziwię się. Zupełnie
ty na ojca niepodobnyj.
Ja do mamy podobny.
I do mamy ty niepodobnyj. Tyś mężczyzna, a mama
taka dziewczyna, słaba, wątła. A ty mocny.
Gdzie ja tam mocny. Kręci mi się w głowie po tej
odrobinie siwuchy powiedział.
Nie taka odrobina rzuciła Masia.
A ty palanicęjedz mówiła Hańdzia natrzyj skór-
kę czosnkiem i jedz. To ci się w głowie nie będzie kręciło.
A potem dodała z namysłem:
A ojciec był piękny. Jeszcze i teraz jest piękny, jak do
mnie przychodzi.
Józiowi rzeczywiście zakręciło się w głowie.
Co ty pleciesz? Przychodzi?
A tak i przychodzi. Raz w miesiącu, raz na dwa
miesiące... przychodzi.
Jak to?
Już od samego rana czuję, że przyjdzie mówiła
najnaturalniej w świecie Hańdzia. Krowa się nie chce
doić, garnki mi w rękach latają. Najczęściej jak księżyc...
Boże drogi powiedział Józio.
A wieczorem, jak nikogo nie ma, to widzę, stoi koło
płotu. Stoi i nic nie mówi. A ja siedzę, tak jakby tu, i patrzę.
I patrzę, stoi i nic nie mówi. A czasem ruszy się. Ja cicho jak
myszą, a on podchodzi do okna i twarz do szyby przyłoży.
To widzę, piękny taki, jak był. A może ładniejszy.
Och, Hańdziu westchnął Józio.
Postoi tak z twarzą przy szybie, a po chwili powiada
cichutko, aleja słyszę: "Hańdziu, chodź mówi chodź,
Hańdziu, do mnie." Czasem spytam: "A gdzie?" "A do
mnie mówi pochowali mnie w świętej ziemi, tylko
osobno." Widzę go. Ale ubrany inaczej. Tylko w takiej
koszuli płóciennej, na piersiach rozciętej i krzyżyk widać
na szyi błyszczący w księżycu.
Widać nie z piekła idzie, kiedy z krzyżykiem. I takie
rzemienie jak myśliwskie, ale nie myśliwskie, na piersi
skrzyżowane. I głowa goła. I tak stoi. I mówi: "Dobrze spać
w mogiłce. Polska się nawet nie przyśni. Chodź, Hańdziu,
chodź." Bo co on tak ciągle o tej Polsce mówił? Dlaczego on
tak mówił? I o chłopach. Że chłopi, że my... To tak z grobu
wstaje i jeszcze to samo...
No, a o Filarecie nie mówi? drżącym głosem spytał
Józio.
O Filarecie? zdziwiła się Hańdzia. Nie, dlaczego
ma mówić o Filarecie? Czy Fiłaret coś znaczy? Ja nic nie
wiem... On nawet o tobie nic nie mówi. Mówi: "Hańdzia,
chodź."
A mama? zawołał nagle Józio.
Co mama? On mamie nic nie winien, on do mamy
nie przychodzi. Nie stoi w oknie, nie przykłada twarzy
do szyby. W pałacu okna za wysoko. Rozumiesz, Józiu?
On tu przychodzi, bo ma tu w sam raz zajrzeć przez
szybę, tu mu jest w sam raz. I kiedy przychodzi, to już
noc jest ciemna. A koło niego jakoś tak jasno, jakby księ-
życ gdzie świecił. I ładny taki pan Maksio, widać dobrze,
i wcale nie zmieniony...
Józio porwał się od stołu i uderzył ręką w dębowy blat.
Masia uczepiła się jego ramienia.
Hańdziu, nie mów tak powiedział. A zwracając się
do Masi: Chodź, uciekamy.
Co wy tak spieszno? Nastraszyła ja was, głupia. Nie
bójcie się.
Nikt się nie boi powiedział Józio wychodząc.
Bo to powiadają, powstanie zaraz będzie powie-
działa Hańdzia. Temu on pewnie przychodzi.
W lesie było jak gdyby ciemniej. Pewnie się zachmurzyło.
Masia mocno trzymała Józia za ramię.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Linijka podskakiwała
na korzeniach, bo Józio nie wybierał drogi.
Co to było? spytała po chwili Masła.
Nie przejmuj się powiedział Józio. Babska
gadanina.
Gdy wyjechali z lasu, Józio zatrzymał konia.
Tu jest taka studnia powiedział stańmy koło
niej.
Rzeczywiście, na brzegu lasu była studnia z małym
żurawiem. Woda podchodziła wysoko. Było tu i koryto do
pojenia zwierząt, Józio nalał wody w koryto, koń napił się
chciwie wody.
Dajesz mu wody? spytała Masia. Nie jest za
bardzo zgrzany?
Bardzo chce pić powiedział Józio.
Przy studni stała drewniana ławeczka. Przysiedli na niej
i przez chwilę milczeli.
Zrobiło to na mnie okropne wrażenie powiedziała
Masia. Czy to może być prawda?
Masiu, zgłupiałaś powiedział Józio. Jakże to
może być do prawdy podobne?
Kiedy tak siedzieli na ławeczce przy studni, powoli
ogarniał ich spokój. Koń, któremu Józio wyjął wędzidło
z pyska, siorbał bez końca wodę, za sobą mieli brzeg lasu,
porośnięty wysokimi i szerokimi dębami, które jeszcze nie
gubiły liści, przed sobą widzieli na równinie spokojną
wieś, która niezależnie od Rudy miała też wielkie lustro
stawu pośrodku, we wsi wznosiła się mała cerkiew z nie-
co przekrzywioną wieżyczką i niezgrabną zieloną kopułą,
a za wsią widniała gęsta, zielona szczotka parku i kawa-
łek łuku Rudy, za nią znowu rozciągał się las i droga,
wszystko to w przyćmionym świetle przychmurzonego nie-
ba sprawiało wrażenie nie bardzo rzeczywistego, a bar-
dzo spokojnego pejzażu. Dymy nad domami wznosiły się
prosto w górę.
Masia powiedziała:
Będę się starała zapomnieć.
Józio bez słowa ujął ją znowu za ramiona, przytulił swą
głowę do jej głowy, tak że się policzki ich stykały. Czuł swą
skórą jedwabną skórę jej twarzy. Trwał tak dość długo bez
ruchu. Wreszcie powoli odwrócił głowę i dotknął wargami
jej warg. Pocałunek był krótki i delikatny. Potem znowu
siedzieli z głowami przytulonymi do siebie.
Nie myślałam nigdy szepnęła Masia że to jest
takie rozkoszne.
Pogoda tego dnia była dziwna. Raczej wyglądała na
wiosenny dzień niż na jesienny. Co parę chwil zjawiał się na
niebie duży obłok o niewyraźnych konturach i groził
deszczem. I wtedy się ściemniało. Deszcze spadały, ale gdzie
indziej. Widzieli takie ciemne smugi nad Zarudziem i nad
kępą parku. A potem ten obłok przepływał i słońce pokazy-
wało się, ale przytłumione, przykryte welonem, światło było
matowe, i wszystko w tym świetle wyglądało jak zrobione
z blachy. Szczególnie dęby zieleniały metalowym blaskiem
i nagle poczynały szeleścić, kiedy przychodził obłok. Robiło
się zimno, w słońcu było jednak ciepło i jasno. Józio
wyciągnął rękę, jak gdyby chciał zerwać jeden ze słonecz-
nych promieni, który przebił się do nich. Zdjął czapkę
z głowy i włosy jego rozrzucone zabłysły jak te obłoki.
Tak mógłbym siedzieć bez końca.
A Masia spytała szeptem:
Jeżeli zginiesz w powstaniu, to przyjdziesz do mnie
jak pan Maks do Hańdzi?
Tego wieczora który zaszedł tak po jesiennemu wcześ-
nie mimo wszystkich przeżyć Józio poczuł się jakoś
szczęśliwy. Przed kolacją usiadł do fortepianu i wygrał
wreszcie tę chwiejną, niejasną melodię Schumanna, która
mu nie dawała spokoju przez cały dzień. Masia słuchała
uważnie tej piosenki O zmroku. Uspokoiło go to bardzo.
Kiedy zasiedli do kolacji w ciemnym pokoju, oświe-
tlonym wątłymi świecami, na kominku rozpalono ogień.
Paliły się duże drzewa, i ponieważ były suche, spalały się
szybko, dając błękitnawe światło. Tym samym widok za
oknem zaciemnił się, ale Józio na pamięć już wiedział, gdzie
są kontury drzew nad rzeką, gdzie się zaczyna las, i nawet
dostrzegł pasiekę w lesie, choć chyba w tym cieniu nikt już
jej nie widział. Poczuł się szczęśliwy, siedział naprzeciwko
okna, po prawej jego stronie cichutko przycupnęła Masia,
matka także była przy stole, co się jej rzadko zdarzało.
Naprzeciw siebie miał pannę Goffard, falbany jej sukni
i loki jej koafiury zlewały się w jedną linię jak na portrecie,
który wisiał dawniej w sypialnym pokoju. Tecia opowiadała
coś rozwlekle o żywieniu cieląt, Masia rzucała w jego stronę
raczej spokojne spojrzenia. Drzewo na kominku strzelało
od czasu do czasu, świece opalały się i ciemniały.
Naprzeciw Józia, obok panny Goffard, plecami do okna
siedział Alfred Cierżek. Pochylił głowę nad stołem, tak że
cienie zjadały jego pociągłe rysy i zakrywały oczy. Zgadnąć
tylko można było, że stale spogląda na Masie. Nie odzywał
się ani słowem, ale to jego milczenie nie ciążyło zebranym.
Po prostu nie zwracano na niego uwagi.
Fiłaret siedział na szarym końcu, naprzeciwko pani
Duninowej, i podrzemywał, jak gdyby wyczerpany bezsen-
nymi nocami. Ilko i Łesia podawali kolację, która choć
nieskomplikowana wlokła się jakoś niezdarnie. Józio
także czuł w sobie jesienną ociężałość, powieki mu się kleiły
i ogarniało go miłe ciepło, idące od kominka. Poczuł taką
równowagę wewnętrzną, jakiej raczej nigdy nie odczuwał,
tak jakby był zdecydowany na najważniejsze sprawy w ży-
ciu. W pewnej chwili, gdy mu specjalnie zaciążył spokojny,
równy, beznamiętny tok opowiadania Teci, położył swą
rękę na ręce Masi i przycisnął ją do stołu. A ona nie cofnęła
swej dłoni i tak siedzieli przez chwilę w cichości, jak dwa
ptaki przycupnięte na gałęzi. Potem panna Goffard z jakiejś
racji poczęła wspominać swój pierwszy przyjazd do Zaru-
dzia. Mówiła także równym i spokojnym głosem i patrzyła
przy tym w róg stołu, jakby tam widziała i tę czwórkę
siwych koni, która po nią przyjechała, i ten powóz z mięk-
kimi granatowymi poduszkami, który jej się wydał takim
dziwnym wehikułem, i tak słuchając tego opowiadania,
wyobrażając sobie przyjazd, którego nie pamiętał, i myśląc
o umarłej, śpiącej Anetce, Józio nagle domyślił się, że panna
Goffard kochała jego ojca. Tak, na pewno w tym spokoj-
nym opowiadaniu, w niskim głosie, który starała się po-
wściągnąć, zabrzmiała nuta bardzo głębokiego uczucia.
Było tak, jakby panna Goffard stała na moście i bardzo
normalnie mówiła o falach przepływających pod mostem,
o falach, które nigdy nie popłyną wstecz i z których żadna
nigdy nie powróci, i to mówienie zmieniało się w wiersz,
w wyznanie, w odwieczny smutek. Coś jak Barkarola, którą
panna Goffard wygrywała o zmierzchu. Józio zdjął rękę
z dłoni Masi i zacisnął palce, splótł je pod stołem. A więc
może panna Goffard wiedziała wszystko o ojcu? Spojrzał na
Filareta. Ale w jego zaczerwienionych powiekach drzemało
tylko zmęczenie, może nawet niecierpliwość. Chociaż Józio
pomyślał, że i Fiłaret w tej chwili myśli o tym samym:
o olśnieniu osobą pana Maksa, którego doznała panna
Goffard wchodząc do sieni domu w Zarudziu, witając się
z Anetką, a patrząc na jej ojca. Czuł, że Fiłaret myśli to
samo, chociaż wytrzeszczał oczy broniąc się przed drzemo-
tą, która go ogarniała w ten ciepły jesienny wieczór.
W pokoju od świec i od kominka stało się gorąco. Masia
miała rumieńce, a i matka poczerwieniała na twarzy. Chciał
właściwie pomówić z Fiłaretem, ale czuł, że w tej chwili
tamten nic mu nie powie. Znowu nic mu nie powie.
I wtedy cicho otworzyły się drzwi do sieni i ukazała się
w nich wysoka, przygarbiona postać w szarym płóciennym
ubraniu.
O! Pan Kalikst powiedziała panna Goffard. A on
odezwał się niskim, cichym głosem, prawie szeptem:
Dobry wieczór państwu!
Józio posadził go po swojej lewej ręce.
Kalikst zaczął mówić niskim, spokojnym głosem, z lek-
kim "galicyjskim" akcentem, który z początku raził słu-
chających, a potem już był czymś prostym, naturalnym
i dostosowanym do atmosfery.
Jaki dziwny dzień dzisiaj mówił pan Kalikst
prawdziwie jesienny, a jednocześnie jakby wiosnę czuło się
w powietrzu. Te chmury, co nachodziły co chwila i tak
przejrzyście zakrywały słońce. Bardzo dziwna atmosfera.
Józio nie wiedział, co na to powiedzieć.
Ale Fiłaret odezwał się nagle pełnym głosem, tak jakby
się obudził ze snu na tym swoim szarym końcu tak
głośno powiedział, że pan Kalikst spojrzał na niego ze
zdziwieniem i tak jak gdyby dopiero teraz go zobaczył.
Tak, ale to jesień, prawdziwa jesień. Jaki krótki dzień,
ściemniło się tak wcześnie i zimno już się zrobiło.
Masia się wzdrygnęła, jak gdyby rzeczywiście poczuła
teraz chłód. A pani Duninowa spokojnie powiedziała:
Ale zapaliło się w kominku i ostatecznie się ogrzało.
Prawda, Adelo? zwróciła się do panny Goffard.
Kalikst mówił dalej:
Nie wiedziałem, że między Daszowem a Zarudziem
leżą takie wielkie łąki. Wcale się w tym nie orientowa-
łem. To są chyba łąki, które zalewa Sob na wiosnę czy
też Ruda? Pewnie się tu zlewają w jeden obszar gdzieś
w marcu, kwietniu, a teraz pasą się tam konie. Bardzo
ładnie wyglądało, poniektóry pastuch zapalił ognisko i dy-
my wlokły się nad łąkami, kiedy tak sobie szedłem. To się
okazało daleko, osiemnaście chyba wiorst, szedłem cały
dzień i tak dużo było tych łąk. Lasu niewiele i pola nie-
dużo, ale te łąki i łąki. Zupełnie jak nie Wołyń. Zupełnie
inny krajobraz.
Mówił cicho i monotonnie. Wszyscy milczeli, jak gdyby
przyczaili się, czekali na coś innego, na jakiś wybuch w tym
równym i jednostajnym gadaniu. Ale wybuch nie nastąpił.
Głos pana Kaliksta zacichał, wyczerpywał się, jakby usta-
wał, i wreszcie zamilkł. Przez chwilę panowała cisza.
Nagle odezwała się pani Duninowa. Józio drgnął. Głos
matki wydał mu się zbyt głośny.
Panie Kalikście powiedziała Duninowa co pan
tak o tych łąkach? Łąki jak łąki. A myśmy myśleli, że pan
nam co w poważnych rzeczach powie.
Po tych słowach nastała cisza. Kalikst zamilkł i w mil-
czeniu pił herbatę ze szklanki, odstawiając w powietrzu
mały palec. Nie spojrzał na Duninowa, a i na Józia nie
patrzył, bo czuł, że ten się okrywa purpurowym rumieńcem.
Fiłaret cichutko zarechotał, ale panna Goffard spojrzała na
niego karcąco.
Pan Kalikst dość głośno siorbał herbatę ze szklanki. Po
długiej chwili milczenia powiedział:
Ja o poważnych rzeczach mówię, kiedy mówię o tych
łąkach to tu przecież bitwa była, nad Sobem. Emir
Rzewuski tu zginął, a wojna to chyba rzecz poważna. Jak
pani dobrodzika sądzi? Pani chce, abym o wojnie mówił.
Powiem i o tym, ale panu Józefowi, kiedy po kolacji
pójdziemy do jego pokoju. Są takie specjalne przedmioty,
że tak o nich trzeszczeć przy stole i przy papierosie nie
bardzo wypada.
Papierosa palił tylko Fiłaret.
Panna Goffard spytała:
A dlaczego pan nie pojechał z nami końmi? Nie
zmęczyłby się pan tak. A te osiemnaście wiorst to bardzo
męczące...
Panna Goffard powiedziała to po francusku i pan Kalikst
odpowiedział znakomitą francuszczyzną, bez najmniejszego
akcentu.
Wie pani, to i dla państwa lepiej, że mnie nie widziano
w waszym powozie, i ja mogłem lepiej przemyśleć wszystko.
Nie miał pan jeszcze czasu do namysłu? z pewnym
zniecierpliwieniem powiedziała pani Duninowa.
65ł
Im więcej czasu, tym lepiej, im dłużej się myśli, tym
skuteczniej.
Ilko podał pani Duninowej talerz z serem szwajcarskim,
sprowadzanym dla niej specjalnie do Berdyczowa. Nikt
inny nie jadł tego sera.
Im dłużej się myśli, tym mniej skutecznie się czyni
powiedziała pani Duninowa, podnosząc na nożyku kawa-
łek sera do ust.
Pani, widzę, woli czyny pomału powiedział pan
Kalikst niby nasi poeci. Wolą nas nawoływać do czynów
niż mieszać się między szeregi. Niech pani zwróci uwagę, że
to wygodna pozycja, pani dobrodziko, wołać na innych,
a samemu przycupnąć. Wtedy i dobrej strawy nie zabrak-
nie, i na szacunek u ludzi się zarobi, ba, bohaterem się
jeszcze zasłynie. To może łatwiej niż tak zginąć bez wieści,
zgubić się w lesie, podrzeć swe łachmany o ciernie i spocząć
w ziemi, w takim miejscu, o którym nikt nie wie i nikt się nie
dowie aż do końca wieków.
Pani Duninowa poczuła się dotknięta słowami posłańca,
prędko dopiła kieliszek xeresu, który ona tylko dla wzmoc-
nienia przy kolacji pijała, i zostawiając nie dojedzony ser na
talerzu, podniosła się od stołu.
Moja Adelo zwróciła się do panny Goffard ja
już pójdę do siebie. Takie jesienne powietrze bardzo mnie
uciska, ciepło jak na wiosnę, a przecież jesień. Przynieś mi
ziółka do mojego pokoju, bądź aniołem.
Tecia się zaniepokoiła.
Ależ pani hrabino, ja przyniosę ziółka. Tylko nie
wiem, czy zaparzone. Zaraz zobaczę w kuchni.
Pani Duninowa i Tecia opuściły stołowy pokój, roz-
chodząc się w dwie przeciwne strony. Masia i panna
Goffard wyraźnie zwlekały z odejściem ale i pan Kalikst
popatrywał tak na nie, jakby oczekiwał, że pozostawią ich
samych. Drzewo na kominku zgasło i węgiel żarzył się
słabo. Świece paliły się ciemno i już nie bardzo się rozróż-
niało, kto jest przy stole, a kogo nie ma. Kątami stały
głębokie cienie, a i za oknami zrobiło się zupełnie czarno
i nie widać było, co się na świecie dzieje.
Cierżek cicho wstał i zbliżył się do Kaliksta obchodząc
cały stół. Spytał go szeptem:
Kiedy pan chce wyruszyć?
Kalikst obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.
Przed samym świtem powiedział.
Dobrze, to ja każę obstawić przeprawę swoim lu-
dziom powiedział w dalszym ciągu szeptem Alfred.
Czy to potrzebne? spytał pan Kalikst.
Józio trącił go lekko. Afred wyszedł cichutko, na palcach.
On ma tylko Szumskiego powiedział Józio do
Kaliksta konfidencjonalnie. Taka to będzie i obstawa.
No, chyba zgodził się pan Kalikst.
Przez chwilę panowała cisza, drzewo na kominku doga-
sało ostatecznie.
Czy słyszałeś pan, panie Józefie powiedział
Kalikst o tych z Sołowijówki?
Józio zawahał się w odpowiedzi.
O tych, co poszli ze złotą hramotą?
Nie pamiętam z pewnego rodzaju zawstydzeniem
powiedział Józio.
Co to jest złota hramotą? spytał Fiłaret. W głosie
jego drgała ciekawość, wiedział doskonale, lepiej może od
pana Kaliksta, co to jest złota hramotą, i znał obie jej
wersje, prawdziwą i tę sfałszowaną, która narobiła tyle
nieszczęść, ale chciał dowiedzieć się z ust emisariusza, jak
ten mu streści skomplikowaną i dwuznaczną sprawę.
Ale Fiłaret zawiódł się w swoich oczekiwaniach. Pan
Kalikst cichym głosem rozwiódł się nad mistyczną siłą złotej
hramoty, obiecując niejasno nastanie złotego wieku przez
zastosowanie świętych symboli Orła, Pogoni i Archanioła.
Symboli zresztą, które widniały na wszystkich egzempla-
rzach drukowanych hramoty. To uniesienie pana Kaliksta,
choć cichym i równym głosem wypowiedziane, cechował
żar wewnętrzny. Fiłaret widział, że żar ten udzielał się
Józiowi. Kilkakrotnie przegamiał swą krótko przyciętą
czuprynę, aż zapalały się w niej jakieś blaski, odbicie
gasnących świec i blednącego ognia na kominku.
Taka jedność mówił pan Kalikst posiada tę siłę
wewnętrzną, wewnętrzną spoistość, której nie rozerwą żad-
ne pociągnięcia i żadne łańcuchy. Błogosławieństwo ar-
chanioła z dwoma mieczami nad naszymi ludami może
zastąpić błogosławieństwo Boże. To połączenie to jest
połączenie prawdziwych duchów w jedno, a jest ono dźwig-
nią tak Są to znaki wolności wewnętrznej, które wiodą do wolności
zewnętrznej, która nie może być ostatecznym celem naszego
narodu.
Fiłaret cmoknął ze zniecierpliwienia.
To są siły wewnętrzne polegające na hasłach po-
wiedział. Ale na jakie siły materialne liczycie?
Pan Kalikst spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Siły zewnętrzne przyjdą wywołane wewnętrznym to-
nem. To, co jest w nas, w środku, wywoła siłę zewnę-
trzną.
I proch, i karabiny? spytał Fiłaret.
Jest pan człowiekiem małej wiary. Ładunek treści
duchowych, które zawiera złota hramota, jest gwarancją
lepszą od gwarancji cesarskiego dworu i wszystkich jego
sprzedajnych ministrów.
No, a ja bym wolał parę pułków francuskich po-
wiedział Fiłaret.
Wolność i równość człowieka wobec Boga i wobec
prawa, którą utwierdza złota hramota, jest prawdziwą
rewolucją powiedział pan Kalikst rewolucją bez-
krwawą.
Ale czy nasi chłopi ją zrozumieją?
Myślę, że w końcu pojmą, czego chcemy.
Timeo Danaos et dona ferentes z pewną dumą
z możliwości przytoczenia łacińskiej cytaty powiedział Fiła-
ret. I dodał: Miał pan opowiedzieć o Sołowijówce.
Pan Kalikst westchnął. Spojrzał też po obecnych. Ale już
panny Goffard i Masi nie było przy stole. Nikt nie spo-
strzegł, kiedy się ulotniły.
Wiesz pan powiedział Kalikst jest taki malarz,
Teofil Kwiatkowski, on Chopina malował na łożu śmierci
i po śmierci. Akwarelista. I on takie obrazy malował,
widziałem nieraz za granicą: wszyscy ze wszystkimi, takie
posiedzenia, polonezy, takie wieczory pod lipą. Pod drze-
wem siedzi taki ktoś jak nie przymierzając ja i opowiada,
a naokoło ludzie słuchają. Szlachta, chłopi, Żydzi. Stary
lirnik z lirą, z brodą siwą, a młode szlachcianki, nie
przymierzając jak panna Masia, stoją i słuchają. Oczywiście
to zupełnie niepodobne do tego, co było naprawdę. Ale po
co my mamy wiedzieć, jak było naprawdę w Sołowijówce?
Po co mamy myśleć, że małego Przedżymirskiego zakłuto
widłami. To nie musiał być piękny widok i nie możemy
sobie nawet tego wyobrazić. Pan wie zwrócił się do
Filareta oni byli wszyscy uzbrojeni, ale nie chcieli strzelać
do chłopów. Oni chłopom nieśli złotą hramotę, wyzwolenie
i możliwość walki na równych, rycerskich prawach. Oni
złożyli broń i właśnie przy tym składaniu broni wszystko się
zaczęło. Dorożyński był bardzo piękny, taki profil grecki,
i cepem mu czaszkę roztrzaskali. Nie trzeba sobie tego
wyobrażać. Poeta przecież napisał tak:

Patrzcie! Tam, pośród bojów zawieruchy,
Pomiędzy zbrojną garstką ciżba w bieli,
Błyskawicują bezcielesne duchy,
Och! Młodziankowie Polski, jej anieli!
Wyobraźmy sobie, że to bezcielesne duchy. A oni byli
prawie bez ciała, nie strzelali, złożyli broń. Czytali święte
słowa braterstwa.
Za późno powiedział Fiłaret.
Może za późno, może za wcześnie odparł pan
Kalikst a może właśnie to była potrzebna pora. Może
właśnie te słowa i te czyny zostały gdzieś zmierzone i zważo-
ne, może one odezwą się jeszcze złotym echem.
Fiłaret się zaśmiał.
Echem odezwą się cepy i widły, śmierć i przekleństwo.
A pan Kalikst zapytał:
Czyż śmierć i przekleństwo to nie są ludzkie rzeczy?
Zaznać wszystkiego w ludzkiej doli trzeba.
No, jeżeli pan tak sądzi z powątpiewaniem powie-
dział. Fiłaret.
Józio słuchał tej rozmowy bez słowa.
Popatrz, Kalikście powiedział wreszcie teraz, nie
dostrzegając, że po raz pierwszy powiedział po imieniu
temu starszemu od siebie człowiekowi spójrz na okna,
jak się zarysował na nich cień drzew. Przegadaliśmy całą
noc.
Muszę już iść, trzeba mi przejść dzisiaj ze cztery mi-
le powiedział Kalikst.
Nie spałeś powiedział Józio a miałeś wypocząć.
Prześpię się gdzieś w lesie, koło południa, mam swoją
świtkę.
Józio położył rękę na ramieniu Kaliksta. Ten drgnął.
Zaczekaj chwilę, pójdę z tobą powiedział Józio.
Aha, tak, ktoś musi mnie przewieźć promem, lepiej,
jeżeli to ty zrobisz. Nie trzeba, żeby widzieli, dokąd ja idę.
Tak, tylko kto prom odprowadzi? Nie mogę go
zostawić po tamtej stronie.
Jak to?
Ja pójdę z tobą dalej. Dalej rozumiesz? I ze złotą
hramotą.
Żeby nie było jak w Sołowijówce.
A gdyby nawet. To co? Jakoś trzeba żyć i umierać.
Więc co zrobimy z promem?
Ja was odwiozę odezwał się z kąta głos. Tam
jeszcze się nie rozjaśniało. Zapomniał Józio, że przez cały
czas siedział tam Fiłaret.
Przyjacielu powiedział Józio nie dziwisz się?
Z tobą zawsze wszystkiego można się było spodzie-
wać.
Jaka najbliższa wieś w tamtej stronie? spytał
Kalikst.
Sorokotiaha. Od wiatraka będzie dwie mile z okła-
dem.
Powiadają, dwadzieścia cztery wiorsty wtrącił
Fiłaret.
Zaczekajcie powiedział Józio. Wstał i poszedł do
swojego pokoju. Tam już było prawie jasno, nie potrzebo-
wał światła. Wyjął z szafy swoją chłopomańską świtkę,
narzucił na plecy, w szufladzie przy łóżku leżał pistolet. Ten
sam, ojcowski.
Józio wziął broń do ręki i przez chwilę ważył ją w dłoni.
Znowu przyszły mu do głowy tamte myśli.
Fiłaret wie chyba, a może i on nie wie.
Potem poszedł ciemnym korytarzem, tu wszystko spało.
Na palcach minął drzwi pokoju matki i Teci. Spały. Następ-
ne drzwi.
Chyba nie zamknęły się na klucz.
Cicho nacisnął klamkę, drzwi otworzyły się. W pokoju
było zupełnie ciemno, okiennice wewnętrzne były zaciąg-
nięte. Zrobił krok.
W ciemności rozległ się głośny szept, nie bardzo prze-
straszony głos panny Goffard.
Kto to?
To ja, Józef powiedział.
Zaczekaj, zaraz zapalę.
Trzasnęły siarniki, panna Goffard w eleganckim negliżu
siedziała w łóżku i przykrywała dłonią świecę, tak aby
światło nie zbudziło Masi. Całą głowę miała w papilotach.
42 Opowiadania
Józio zrobił krok i ujrzał śpiącą na drugim, zsuniętym,
łóżku dziewczynę. Czoło miała rozpogodzone, grzywkę nad
czołem rozrzuconą i grube, dziecinne wargi trochę otwarte.
Wydobywał się z nich lekki oddech głębokiego snu. Widział
przepięknie zarysowane brwi, przejrzyste powieki i długie
rzęsy, które rzucały cienie na policzki. Nie mógł oderwać
wzroku od śpiącej Masi i stał przez chwilę. Panna Goffard,
rozespana i rozbudzona, nie zdawała się zbytnio dziwić
sytuacji. Może myślała, że się to jej śni. Wreszcie powiedzia-
ła:
Czego chcesz?
Józio zrobił krok naprzód i odrzucił ręką jasny czub na
głowie. Milczał. Panna Goffard powtórzyła:
Józiu?
Józio zwrócił się ku niej i wyszeptał bardzo cicho:
Ja odchodzę. Idę sobie. Przyszedłem się pożegnać. Ale
niech pani powie Masi, że ja wrócę. Prędzej czy później
wrócę.
Masia poruszyła się, piersi jej pod białym kaftanikiem
wznosiły się lekko.
Nie budź jej wyszeptała panna Goffard i dodała,
tak jakby on nie widział: Śpi.
Józio cofał się, ale jeszcze stanął.
Niech pani pamięta ja wrócę powiedział.
Wyszedł na korytarz. Posłyszał, że za kredensem poruszał
się kozak Ilko w swojej izdebce. Podszedł do drzwi.
Niech Ilko jeszcze śpi, nawet nie zaczęło świtać
powiedział.
W stołowym pan Kalikst i Fiłaret stali gotowi do drogi.
Wyprowadził ich przez ganek, przez zajazd, potem okrążyli
dom i poczęli schodzić ku rzece. Powietrze stawało się
przejrzyste i niebieskie. Było zadziwiająco, przerażająco
ciepło na tę porę roku. Już nie było o tej porze ptaków i to
było takie dziwne, że ten świt, który wyglądał na świt
wiosenny, był taki niemy. Drzewa w ogrodzie pełne były
liści, a niektóre jeszcze zachowały taką zieleń, że zieleniały
jak malachit w ciemności. Ale i ta ciemność powoli nalewała
się światłem. Zdawało się, że między domem a rzeką
wszystko się rozjaśniło, a to tylko ich oczy przyzwyczaiły się
do ciemności, oswoiły się z nią i widziały wyraźniej duże
krzaki jeszcze kwitnących floksów przy ścieżce i pochylone
gałęzie klonów, i maleńkie słupki połączone drucikami,
oddzielające ścieżkę od gazonu. Ale przy samej rzece
ramiona drzew były już prawie gołe, na czarnej wodzie
widać było żółte nawet w ciemności liście, jak zbiorowiska
małych tratw, i woda w Rudzie była czarna, i wydawała się
głęboka i zimna. Ale nad wodą, a zwłaszcza na tamtym
brzegu, zgęszczało się niebieskawe światło. Józio spojrzał na
swoich towarzyszy i wydali mu się ubrani na niebiesko.
Tam wzeszła jeszcze jakaś resztka księżyca, która już nie
miała w sobie światła, tylko białość opłatka. Jednak to, że
wydali mu się tacy niebiescy, spowodowane było tym
światłem księżyca, nie było go widać, ale było znać. Biały
strzępek stał nisko nad lasem, ale wznosił się szybko ku
górze. "Zadziwiające, jak te księżycowe ostatki prędko
podróżują" pomyślał Józio. Białe światło zabarwiło się
lekko na różowo.
Już i ranek powiedział.
Weszli na prom, który zaskrzypiał pod ich ciężarem.
Fiłaret zaraz począł kręcić koło i nawijać sznur. Prymityw-
ne rusztowanie skrzypnęło silniej i ruszyło naprzód.
Masz pistolet? spytał Józio Kaliksta.
Mam.
Daj powiedział Józio. Wziął do ręki pistolet Kalik-
sta i swój, ważył je w dłoni. Wyrzucimy je, żeby nam nie
wypaliły, jak w Sołowijówce.
I nim Kalikst zdążył zaprotestować, wyrzucił oba pi-
stolety do czarnej wody. Chlupnęły jakby cichym, zdziwio-
nym okrzykiem. Kalikst stał oniemiały.
Jesteś szalony powiedział.
42*
Wszyscy jesteśmy szaleni. Daj mi złotą hramotę.
Kalikst wręczył mu zwitek.
Józio wsunął go sobie w zanadrze.
To nasza broń powiedział.
Na tamtym brzegu wysiedli. Józio objął Filareta i ucało-
wał go.
Nigdy mi wszystkiego nie powiedziałeś. I jeszcze
raz go uściskał.
Fiłaret zaśmiał się gorzko.
Czyż można powiedzieć wszystko?
Stał przez chwilę na promie i patrzył, jak odchodzą
przesieką, obaj dużego wzrostu, wysmukli, tylko że szli
jakoś niechętnie. Rozjaśniające się powietrze otaczało ich
coraz to bardziej niebieską farbą, był to rodzaj nadrzecznej
mgły. Zdawało się, jakby nie szli po ziemi, tylko szli
powietrzem, i zaraz ta mgła ich zatarła.
Fiłaret zwrócił się do promu. Zobaczył, że i rzeka nie była
już taka czarna. Nabierała szerokich, niebieskich refleksów
i rozstępowała się przed promem, jak gdyby była grząska
i gęsta. Fiłaret na razie z trudnością popychał prom, prąd
w Rudzie był silny i bał się, żeby go nie zerwał. Ale potem
szło coraz prędzej i do brzegu dobił w pośpiechu.
Z tego miejsca rzeki widać było tylko dach domu w Zaru-
dziu. Z komina unosił się wąski pasek siwego dymu, ktoś
już nie spał w domu i zapalił pod płytą. Pani Duninowa
miała zwyczaj bardzo wcześnie pić mocną herbatę. Tekla
zawsze na ten zwyczaj narzekała.

Fiłaret szybko wszedł do domu, poszedł na lewo, do
kredensu, i otworzył drzwi do izdebki Ilka. Półnagi kozak
zdawał się wypełniać sobą całe szczupłe pomieszczenie.
Czego chcesz? ostro zagadnął Fiłareta.
Nic nie chcę powiedział Fiłaret przez zaciśnięte
zęby. Siodłaj zaraz konia i jedź do kapitana Krżyżanow-
skiego do Różanki. Powiedz mu, że Józio Dunin poszedł za
rzekę, poszedł razem z tym panem Kalikstem. Ten pan
Kalikst to emisariusz z Francji. Trzeba kozaków z Rzasz-
kowa.
Ilko wytrzeszczył oczy.
No, ubieraj się. Jedź! Oni daleko nie ujdą, bo zmęcze-
ni i niezwyczajni. Broni nie mają. Józio rzucił ojcowski
pistolet do rzeki.
Co? mógł powiedzieć tylko Ilko.
Oni mają tylko złotą hramotę.
Ilko zaczął się ruszać raźniej. Robiło się coraz jaśniej. Już
też i w cerkwi zaczynali nieśmiało dzwonić, bo to była
niedziela.
Taormina, 28 III 1974
OD WYDAWCY
SPIS RZECZY
Opowiadania zawarte w tym tomie powstały w latach
1932-1974.
Po raz pierwszy ukazały się w wydaniu książkowym:
Panny z Wilka i Brzezina w jednym tomie w 1933; Mlyn nad
Utratą w 1936; Koronki weneckie I i Koronki weneckie II
w tomie Nowele włoskie w 1947; Matka Joanna od Aniołów
w tomie Nowa miłość i inne opowiadania w 1946; Tatarak
i Opowiadanie szwajcarskie w zbiorze pt. Tatarak i inne
opowiadania w 1960; Kościół w Skaryszewie w tomie
O psach, kotach i diabłach w 1968; Serenite i Ogrody
w 1974; Zarudzie w 1976. Wszystkie opowiadania były
wielokrotnie wznawiane.
Podstawą tekstów w niniejszym wydaniu są Opowiadania
t. I-VI ("Czytelnik", Warszawa 1979-1980), wchodzące
w skład Dziel Jarosława Iwaszkiewicza.
Panny z Wilka .............. 5
Brzezina ................ 75
Młyn nad Utratą ............. 151
Koronki weneckie I ............ 234
Koronki weneckie II ............ 241
Matka Joanna od Aniołów .......... 271
Opowiadanie szwajcarskie .......... 411
Tatarak ................ 450
Kościół w Skaryszewie ........... 474
Ogrody ................. 507
Serenite ................ 556
Zarudzie ................ 596
Od wydawcy ............... 662
Zapraszamy
do firmowych punktów sprzedaży
w Warszawie:
Księgarnia, ul. Foksal 17, godz. 10.00-18.00
tel. 260201 (do 5) w. 204, 266
Salon Wydawców Dobrej Książki
ul. Mazowiecka 2/4, godz. 10.00-18.00, tel. 268937
Magazyn hurtowy, ul. Foksal 17, godz. 8.00-15.00
tel. 260201 (do 5) w. 202, 240, 250
Magazyn hurtowy
ul. Kolejowa 8/10, godz. 8.00-15.30
Oferujemy sprzedaż hurtową i detaliczną
Prowadzimy sprzedaż wysyłkową
wszystkich tytułów po cenach promocyjnych
Przyjmujemy zamówienia
telefoniczne i pisemne
Dzid Handlowy, ul. Foksal 17, godz. 8.00-15.30
tel. 264969
260201 (do 5) w. 218, 284
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 260201 (do 5)
tlx 8143 06 PIW
fax261536


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Iwaszkiewicz Jarosław
radziwon iwaszkiewicz
JAROSŁAW IWASZKIEWICZ
RYSZARD PRZYBYLSKI Eros i Tanatos Proza Iwaszkiewicza [streszczone]
wab iwaszkiewicz pisarz po katastrofie
Iwaszkiewicz Tatarak
O Ikarze Różewicz ,Brylli Iwaszkiewicz

więcej podobnych podstron