L. Ron Hubbard
Pole bitewne, Ziemia
. 14 .
1
Zdobyli bazę!
Ostatni atak poobijanego samolotu Glencannona zniszczył system
chłodzenia powietrznego, wbijając go w stację pomp gazu do oddychania i
zalewając powietrzem całe podziemne wnętrze bazy. Glencannonowi udało się
bezpiecznie wylądować. Ukryta bateria ciężkich miotaczy rozwaliła mu w drzazgi
tablicę przyrządów i radio, ale on sam uniknął poparzenia, a ponieważ urządzenia
sterownicze wciąż jeszcze działały, więc wylądował szczęśliwie w parowie.
Ryczący z radości Szkoci wyciągnęli go z samolotu i klepali po plecach, aż
pastor musiał ich surowo upomnieć, że pilot ma przecież połamane żebra. Parę
dalszych strzałów z karabinów szturmowych wyeliminowało ostatnich kilku
snajperów.
Szef kobziarzy dał znak swoim ludziom. Odłożyli na bok karabiny
i wzięli w ręce instrumenty. Po chwili nad bazą odezwało się ostre zawodzenie i
basowe beczenie kobz wraz z towarzyszącym łomotem bębna. Ostatni z pozostałych
przy życiu Psychlosów wychodzili z podziemi, potykając się, z podniesinymi w
górę łapami. Było to dość zastanawiające, że wszyscy oni należeli do tej samej
czołówki najlepszych absolwentów różnych szkół Towarzystwa i każdy z nich był w
towarzystwie żeńskiej asystentki. W bazie nie było wystarczającej liczby masek
do oddychania, gdyż przydzielono je przede wszystkim zespołom bojowym, które
miały prowadzić walkę na zewnątrz bazy. Ale Robert Lis zauważył, że ci wyżsi
funkcjonariusze administracyjni mieli własne, osobiste maski do oddychania.
Około trzydziestu z nich zostało przy życiu.
Setki Psychlosów zginęły w ogniu walki, a dalsze setki w
powodzi powietrza. Ostatecznie obliczenia wykazały, że w bazie było łącznie
dziewięciuset siedemdziesięciu sześciu Psychlosów. Ker próbował uciekać przez
kanał wentylacyjny, lecz został złapany. Szkoci odnaleźli zawory wodnego systemu
przeciwpożarowego i zakręcili je. Specjalny zespół sprawdzał wszystkie
pomieszczenia na obecność promieniowania, używając do tego odkręconych butelek z
gazem do oddychania. Okazało się jednak, że wszelkie ślady radioaktywności
zostały przez wodę spłukane do podziemnego systemu kanalizacji. Cały teren bazy
był bezpieczny.
Chrissie dzielnie pomagała pastorowi w przenoszeniu rannych na
platformę uruchomionego pojazdu górniczego. Była zaskoczona entuzjazmem, z jakim
ją wszędzie pozdrawiano. Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju sławy. Nie
uświadamiała sobie jednak, że była dla Szkotów uosobieniem bohaterki
romantycznej z ich legend. Gdziekolwiek się ruszyła, Szkoci natychmiast
przerywali na chwilę swoją pracę i z zachwytem patrzyli na nią, po czym równie
pośpiesznie wracali do przerwanej pracy. Mimo że wojna jeszcze trwała, mogli się
już cieszyć, że ich kobzy mogą wreszcie wydawać piskliwe dźwięki i że uratowali
piękną dziewczynę. Ale Chrissie, choć bardzo zajęta przy rannych, była smutna.
Czuła ogarniający ją paniczny strach, który starała się maskować. Nie było tu
Jonnie'ego i intuicyjnie wyczuwała, że działo się z nim coś złego.
Kierowani przez Angusa Szkoci próbowali uruchomić poprzewracane
dźwigi i podnośniki. Drzwi hangaru były całkowicie zablokowane uszkodzonymi
samolotami, nie mogli więc wydobyć na zewnątrz żadnego sprawnego samolotu.
Oświadczyli zmartwionemu Robertowi Lisowi, że potrzeba wielu godzin na ponowne
uruchomienie podnośników i usunięcie stosu wraków.
Terl spróbował ostatniej szansy ratunku. Zażądał widzenia z
Robertem Lisem, twierdząc, iż ma mu coś pilnego do zakomunikowania.
Przyprowadzono go skutego łańcuchami z dźwigów. Trzymało go czterech krzepkich
Szkotów. Dwaj inni Szkoci trzymali wycelowane w niego karabiny szturmowe.
Terl oświadczył Robertowi Lisowi, że ma klucze do urządzenia
wstępnego programowania bezzałogowego bombowca i że wymieni je w zamian za
obietnicę szybkiej teleportacji na Psychlo.
Robert Lis zgodził się, ale pod warunkiem, że Terl pokaże mu te
klucze. W związku z tym Terl zażądał swoich butów. Pod łóżkiem, w starej
kwaterze Terla znaleziono żeńską istotę z Psychlo, która oświadczyła, że nazywa
się Chirk i była sekretarką Terla. Wówczas Robert powiedział, że ma dla niej
zlecenie od Terla, by wydała klucze do urządzenia wstępnego programowania
bezzałogowego bombowca.
Chirk miała wiele czasu do myślenia od chwili, gdy Zzt nie
wiadomo dlaczego odleciał bombowcem i w końcu przypomniała sobie o kluczach.
Była bardzo zła na Terla i kazała mu powiedzieć, że przecież on dobrze wie, co
się stało z kluczami. Niech nie myśli, że ona jest taka głupia! Dał jej pęk
kluczy i kazał wrzucić go do pojemnika na śmieci przeznaczone do utylizacji i że
to było przed całymi wiekami, i że kluczy dawno już nie było, i że jeśli Terl
chce zaszargać jej opinię w Towarzystwie, twierdząc, iż nie wykonuje poleceń, to
ona też ma coś na Terla. Było to coś na temat olbrzymiego domu na Psychlo. Chirk
była bardzo zdenerwowana.
W związku z tym Robert Lis polecił przynieść buty Terla i
dokładnie je sprawdził. W jednym znalazł fałszywą podeszwę. Wyjął z niej mały
płaski miotacz.
I teraz Terl był skuty czterema oddzielnymi łańcuchami w dobrze
oświetlonym miejscu, a jeden z karabinów szturmowych był stale w niego
wymierzony. Przez cały czas burczał coś pod nosem na temat głupich bab.
Baza sprawiała wrażenie zaśmieconego domu wariatów pełnego
światła i wrzawy. Setki ciał Psychlosów walały się dokoła, blokując wszystkie
przejścia. Wszystko było mokre.
Bracia Chamco z ochotą zaangażowali się za sumę 15 000 kredytów
rocznie, z pięćset kredytową premią, do pracy. Obawiali się trochę kontrataku z
Psychlo, ale co zarobek to zarobek. Trudzili się razem z grupą Szkotów nad
ponownym uruchomieniem aparatury radiowej, ale nie wydawało się, aby te swoje
500 kredytów tak zaraz zarobili. Woda pozalewała sprzęt, a cały rejon
transfrachtu można było spisać na straty. Nikt nie był w stanie wyprowadzić
żadnego samolotu na otwartą przestrzeń, gdzie można by wykorzystać jego
radionadajniki, gdyż z radia na pokładzie samolotu Glencannona została tylko
kupa stopionego metalu.
Robert Lis był w ciągłym ruchu i tylko peleryna mu fruwała.
Odpowiadał na zadawane pytania, a gdy trzeba było, wydawał niezbędne rozkazy.
Widać jednak było, że myślami jest gdzie indziej.
Dwunastogodzinna cisza radiowa już się skończyła, a on był
pozbawiony łączności o zasięgu planetarnym. Nie mógł wydać rozkazu, by samoloty,
które atakowały zagłębia, rozpoczęły polowanie na bezzałogowy bombowiec. Nie
mógł też wysłać żadnych samolotów z bary.
Poszedł do rejonu, w którym leżała dwudziestka rannych Szkotów.
Pastor, kierownik szkoły i cztery stare kobiety opatrywali ich. A także
Chrissie.
Wzrok Roberta napotkał oczy Chrissie. Poczuł się bardzo
nieswojo.
Jonnie miał rację. Czekanie na powrót samolotów wysłanych w
celu zniszczenia zagłębia nic by nie dało. Wyleciały one z bazy na długo przed
odpaleniem bombowca i piloci nie wiedzieli o tym. A on nie mógł ich nawet
zawiadomić.
Czuł przez skórę, że Jonnie ma kłopoty.
Robert Lis nieznacznie potrząsnął głową. Chrissie popatrzyła na
niego z napięciem, z trudem przełknęła ślinę i z powrotem zabrała się do roboty.
2
Zzt triumfował.
Zwierzak został ranny, i to ciężko ranny. Mógł bardziej celnie
wykonać ten rzut. Ale przechyły bombowca spowodowały drobny błąd w trajektorii
rzutu i zamiast obciąć głowę zwierzaka - jak zamierzał - płyta najpierw uderzyła
w płozę, a dopiero potem walnęła w zwierzaka.
Ale wyniki były zadowalające. Na płytach podłogi wszędzie widać
było czerwoną krew. Zwierzak zdążył jeszcze strzelić z jakiejś małej broni. Ale
Zzt widział w lusterku, że stracił przytomność, odzyskał ją na chwilę i znów
stracił. Zzt czekał, aż zwierzak całkiem straci przytomność, by mógł go wreszcie
wykończyć.
Jednakże wypadki nie potoczyły się tak, jak to sobie planował
Zzt. Zwierzak czołgał się na tył bombowca, strzelając co jakiś czas. Wczołgał
się do wnętrza otworu na kanister w tylnej części kadłuba. Ledwo udało mu się
przecisnąć przez ciasny otwór. I znikł z pola widzenia.
Zzt poczekał jeszcze przez chwilę, ale nic się nie wydarzyło.
Wyczołgał się więc w końcu ze swojej wnęki i kryjąc się coraz to w innej wnęce
oraz posługując się lusterkiem do obserwacji, dotarł aż do tylnej przegrody
kadłuba. Próbował zajrzeć do otworów za pomocą lusterka. Panowała tam ciemność.
Oświetlał wnętrza latarką. Nic. Zwierzak musiał się gdzieś odczołgać.
Zzt spróbował więc oświetlić lusterko i skierować promień
światła w prawą stronę. Na moment zamajaczyła mu sylwetka zwierzaka i wtedy kula
z rewolweru trafiła w latarkę i w lusterko, które wyleciały z łap Zzta. Miał
szczęście, że nie wsadził tam głowy.
Próbował nadsłuchiwać wzdłuż przegrody załadowczej. Ale huk
silników bombowca był zbyt potężny, by można było wyłuskać z niego odgłos
oddechu.
Przez jakiś czas spodziewał się, że zwierzak wychyli się i
strzeli. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Doszedł więc w końcu do wniosku, że
zwierzak wczołgał się głębiej do środka i zmarł. Stracił wystarczająco dużo
krwi. Prawdopodobnie wykrwawił się na śmierć. Zzt rozpromienił się z radości.
No cóż, dosyć tego! Zzt postanowił zabrać się do roboty.
Otworzył drzwi samolotu bojowego, włączył kanał komunikacji lokalnej i próbował
obudzić Nupa. Przecież ten półgłówek na pewno tam był. Być może spał. Zzt
niecierpliwie przełączał nadajnik z kanału na kanał. Powinno to wyrwać tego
matołka z letargu. Kanał planetarny miał taką moc, że na odległość kilkuset stóp
dosłownie huczało w uszach.
Nup, ty gówniany móżdżku! Obudź się!
- Kto? Kto to jest? - rozległ się głos Nupa.
- Słuchaj no, Nup - rzekł Zzt z kontrolowaną cierpliwością. -
Wiem, że jesteś niewyspany. Wiem, że w szkole górniczej nie dali ci na to
wszystko gotowych rozwiązań. Ale wydaje mi się, że w zaistniałych
okolicznościach możesz starać się ze mną współpracować!
- Czy to Zzt?
Co za półgłówek, co za obrzydliwy móżdżek, który stracił
resztki orientacji!
- Oczywiście, że to Zzt!
- To ty jesteś tam w tym bombowcu? Ach, tak też sobie myślałem.
Ale dlaczego Snit cię nie zabrał stamtąd? Gdybyś był...
- Zamknij się! - wrzasnął Zzt. - Oto co chcę, byś dokładnie
zrobił. Wystartuj, a potem posadź swój samolot dokładnie nad tymi drzwiami!
Wyląduj tuż przy krawędzi nad drzwiami, by przytłumić porywy wiatru. - Nup
jednak nie rozumiał, o co chodzi, i Zzt powiedział mu coś nieprzyjemnego. Mając
paliwa tylko na dziesięć minut lotu, Nup zaczął pośpiesznie wykonywać polecenia
Zzta.
Początkowo Zzt zamierzał obrabować z paliwa uszkodzony samolot
bojowy. Przerażała go sama myśl, ile zręczności trzeba, żeby wylecieć nim na
zewnątrz przez te drzwi. A potem wpadł mu do głowy szczęśliwy pomysł: być może
ten samolot miał jakieś zapasowe ładunki paliwowe?
Podniósł się na siedzeniu i zaczął grzebać w tylnym przedziale.
Cały pakunek ładunków! Kilka tuzinów! Nagle zobaczył, że zawór spustowy jego
maski do oddychania zaczął się iskrzyć. Wszystko było pokryte pyłem
radioaktywnym. Oczywiście, było to normalne zjawisko, ponieważ pakunki
znajdowały się w rejonie, w którym toczyła się bitwa na pociski radioaktywne.
Promieniowanie było niewielkie, ale Zzt się wystraszył. Wyrzucił pakunki z
ładunkami na zewnątrz samolotu i wyskoczył za nimi, by zatrzymać je, zanim
potoczą się w którąś z bocznych dziur. Trzymając pakunek w wyciągniętej łapie,
potrząsnął nim.
Nie zaiskrzyło się. Dobrze.
Otworzył oboje drzwi samolotu. Starał się nie zbliżać zanadto
do tylnego przedziału. Wszystko robił teraz na odległość wyciągniętej łapy.
Oświetlił latarką obudowę głównego zespołu napędowego i
silników balansujących. Jego doświadczone oko wykryło w obudowie prawego silnika
balansującego mikroskopijne pęknięcie. Mogło ono powstać podczas twardego
lądowania. Sięgnął pod spód silnika, wziął w łapę pęk przewodów, wyrwał je,
poszarpał i z powrotem schował pod spód. Ten samolot bojowy już nie poleci lotem
prostoliniowym!
Wszedł pod samolot i obejrzał obudowę głównego silnika
bombowca. Ach, był tam jego klucz. I zwierzak nie zdążył zdjąć płyty pancernej.
Dobrze. Włożył klucz z powrotem do buta, gdzie było jego miejsce.
Kołysanie bombowca zmieniło się teraz radykalnie. Zaniknęły
wahania wokół osi pionowej, ale za to przechyły były znacznie gorsze. Miało to
jednak i swoje dobre strony, gdyż bombowiec leciał skosem, co chroniło drzwi od
naporu powietrza.
Sięgając ostrożnie po mikrofon, Zzt starał się trzymać jak
najdalej od samolotu.
- Czy jesteś już na pozycji? - zapytał. - Musiałem próbować
kilka razy, ale...
- W porządku. Czy potrafisz rozpoznać drabinę sznurową?
Nup próbował wyjaśnić, że funkcjonariusz górniczy i w pełni
wykwalifikowany pilot to, oczywiście, rozpozna, ale...
- Umocuj jeden koniec drabiny do znajdujących się naprzeciw
fotela zacisków! - przerwał mu Zzt. - Jej koniec zrzuć tu na dół! Potem opuść na
linie kosz górniczy na rudę! A potem linę bezpieczeństwa! Wszystko do tych
drzwi! Skapowałeś?
Nup odparł, że na pewno wszystko zrozumiał, ale zapytał, czy w
bombowcu jest jakaś ruda? Nie bardzo bowiem wiedział...
- Ładunki paliwowe! Zamierzam dostarczyć ci na górę ładunki
paliwowe.
- Coś podobnego! Co za ulga! Czy będą pasować?
Zzt nawet mu nie odpowiedział. Oczywiście, że będą. Wszystkie
ładunki paliwowe do samolotów były takie same. Tylko czołgi miały inne ładunki.
Co za zielony móżdżek!
Obciążony koniec drabiny zaczął opuszczać się do dołu. Spadł na
niewłaściwą stronę wystającego z drzwi ogona samolotu bojowego, który był w tych
drzwiach zaklinowany.
W przypływie odwagi Zzt sięgnął do wnętrza samolotu, poczekał
na właściwy przechył bombowca, odpuścił hamulec magnetyczny potężnym naparciem
na kadłub - tylko Psychlos był w stanie tego dokonać - przesunął trochę samolot
i z powrotem zablokował hamulec. Dobrze. Teraz mógł ściągnąć koniec drabiny we
właściwe miejsce. Pomiędzy framugą drzwi i samolotem był bowiem dostateczny luz.
Przymocował koniec drabiny do belki podłogowej. Opuszczenie w dół liny
bezpieczeństwa nastręczyło znacznie więcej trudności, gdyż koniec jej trzepotał
się na wietrze. Zzt polecił Nupowi przez radio, by ściągnął ją z powrotem. Do
diabła z liną, obejdzie się bez niej!
Z samolotu bojowego wyciągnął szpulę liny bezpieczeństwa. Jeden
koniec zaczepił za właściwy uchwyt samolotu bojowego, ale myśl, że będzie
przymocowany do niego na stałe, niezbyt mu się podobała. Co będzie, jeśli na
przykład samolot się ruszy? Rzucił linę bezpieczeństwa na podłogę bombowca. Do
diabła z nią!
- Sieć na rudę! - polecił Nupowi.
Powoli się opuszczała w dół. Była na tyle ciężka, by nie
trzepotać się w gnającym z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę wietrze.
Wkładając pakunek z ładunkami do sieci, Zzt uświadomił sobie, że nie sprawdził,
czy były to tylko ładunki paliwowe. Mogły być wśród nich również ładunki
energetyczne do miotaczy. Trudno! Kto wie, może będą ich także potrzebowali.
Gdy tylko wystartują na Typie 32, miał zamiar ostrzelać z
miotaczy wnętrze bombowca oraz rozwalić na strzępy ten samolot bojowy i to na
sto procent. Przeklęty zwierzak! Przeklęty Terl!
Nowa myśl wpadła mu do głowy. Do ziemi było bardzo daleko.
Lepiej więc włożyć reaktochron. Bardzo ostrożnie sięgnął ramieniem do przedziału
i wydostał go. Okazało się, że w przedziale jest jeszcze jeden reaktochron.
Zdecydowanym ruchem wyrzucił go z samolotu. W ten sposób odciął zwierzakowi
ostatnią drogę ucieczki. Ale przecież zwierzak był już martwy. Chwała wszystkim
galaktykom! I niech diabli porwą Terla!
- Jesteś gotów? - zapytał przez radio.
Nup odparł twierdząco, ale interesował się, gdzie jest paliwo.
Zzt kazał mu wciągnąć do góry sieć z ładunkami.
- Masz ją? - zapytał.
- Tak, próbuję sprawdzić... pozwól mi tylko usunąć puste
ładunki i upewnić się co do wymiarów...
- Niech cię szlag trafi, ty obrzydliwy półgłówku! Pilnuj, żeby
ta drabina się nie ruszała. Mdli mnie już od tego zasranego błaznującego
bombowca! Sam zajmę się wymianą ładunków, gdy już będę na górze. Nie włóż
przypadkiem ładunku amunicyjnego do tulei paliwowej! Już do ciebie idę!
Ale nie było to tak "zaraz". Najpierw Zzt wyjął z buta klucz i
roztrzaskał ninn na kawałki radio. Oczywiście za parę minut miał zamiar rozwalić
miotaczami cały ten samolot, ale ostrożność nigdy nie zawadzi... Później chwycił
w łapy szczeble drabiny i zaczął wspinać się do góry. Nie była to krótka
wspinaczka. Typ 32 przytłumił trochę porywy wiatru, ale nadal jeszcze czuło się
jego siłę. Zzt zatrzymał się na chwilę, sprawdził, czy wiatr nie zerwie mu maski
z twarzy, po czym wspinał się dalej.
3
Jonnie leżał na kratownicy tylnego przedziału ładunkowego na
kanistry z gazem bezzałogowego bombowca pogrążony w koszmarnych majakach. Znowu
był w klatce, miał wokół szyi obrożę, a demon walił go w tył czaszki. Chciał
powiedzieć demonowi, że go zastrzeli, jeśli ten nie przestanie, ale nie mógł
wymówić ani słowa. Usiłował wyzwolić się z tych majaków. Huk ogromnych silników
bombowca rozsadzał mu głowę. Po chwili uprzytomnił sobie, gdzie jest. To nie
była obroża, lecz linka od rewolweru, który dyndał na niej pomiędzy prętami
kratownicy. Z trudem udało mu się wciągnąć go do góry. Wysunął na bok bębenek i
sprawdził jego zawartość. Był w nim tylko jeden nabój. Sięgnął do kabury, by
sprawdzić, czy ma zapasowe naboje. Niestety, nie miał. Zgubił też gdzieś
podręczny miotacz.
Zanim utracił świadomość, otworzył pakunek pierwszej pomocy i
nałożył opatrunek na tył głowy i pod rzemienie maski twarzowej. I to było
wszystko, co pamiętał po odstrzeleniu latarki z łap Zzta. Jeszcze teraz jarzyła
się oparta o poprzeczny pręt kratownicy. Nie, to nie była latarka. Było to
oddalone o jakieś cztery stopy, choć wydawało się, że o czterdzieści, lusterko
mechanika! A więc to w ten sposób Zzt go obserwował.
Co go obudziło? Jak długo był nieprzytomny? Sekundy? Minuty?
Miał uczucie, jakby cały tył głowy był wgnieciony do środka. Był miękki w
dotyku. Złamanie czaszki? Czy też po prostu opuchlizna i pozlepiane krwią włosy?
Usłyszał jakiś hałas w kadłubie bombowca. Pewnie to on właśnie go obudził. Z
wysiłkiem dźwignął się i podniósł lusterko, po czym delikatnie prześlizgnął się
pomiędzy prętami kratownicy i wystawił lusterko w otwór. To był Zzt.
W pierwszym impulsie Jonnie chciał wychylić się na zewnątrz i
poświęcić mu ostatnią kulę. Lecz wtedy zobaczył dolny koniec drabiny. I wciągany
do góry kosz na rudę. Uzupełniali w paliwo Typ 32! Myśl, co tym Typem 32 mogliby
narobić tam w bazie, zmroziła go. Wiedział jednak, że na razie nic innego nie
może zrobić, tylko czekać. Na razie był jeszcze za słaby, by działać. Chwilami
tracił przytomność, przychodził do siebie na chwilę, a potem znów ogarniała go
fala ciemności i pulsującego bólu w czaszce.
Zzt coś majstrował przy radiu. Nie, rozwalał radio kluczem
maszynowym.
Jonnie zebrał się w sobie, napinając mięśnie do skoku.
Obserwował wnętrze kabiny za pomocą lusterka. Zzt podszedł do drabiny. Zaczął
się wspinać. Zatrzymał się na chwilę, Jonnie widział jego nogi.
Mimo pulsującego bólu Jonnie wydostał się z pomieszczenia na
kanistry. Na płytach podłogi leżała lina bezpieczeństwa. Chwycił ją i zaczął się
podciągać do góry. Była ona zaczepiona o jego samolot. Jonnie obawiał się, że
może stracić przytomność i wypaść przez drzwi bombowca. Szybko okręcił się więc
liną bezpieczeństwa wokół bioder i zawiązał ją na pośpiesznie zrobiony węzeł.
Nogi Zzta zniknęły z pola widzenia.
Jonnie sprawdził bębenek rewolweru, by upewnić się, że w
komorze znajduje się jeszcze jeden, ostatni nabój.
Zawisł na drabinie. Była ona wybrzuszona na zewnątrz bombowca.
Jej dolny koniec był umocowany za belkę podłogi, ale Jonnie teraz miał pod sobą
pustkę. Ogon jego samolotu chronił go przed naporem powietrza. Wspiął się do
góry o kilka stopni.
Miał teraz dobry widok na Typ 32. W kabinie paliły się światła,
Nup nogą podtrzymywał otwarte drzwi.
Przez moment Jonnie myślał, że jest już za późno i że Nup
zdążył usunąć ładunki paliwowe i amunicyjne. Ale nie. Nup zdjął wieko z gniazd
ładunków i coś sprawdzał. Może sprawdzał numery? Na kolanach trzymał kosz
górniczy!
Zzt wrzeszczał do Nupa coś na temat szerszego otwarcia drzwi i
przytrzymania liny. Wspinał się coraz wyżej. Drabina była osłonięta przez Typ
32, ale mimo to targał nią porywisty, lodowaty wiatr. Zzt znów coś ryknął na
temat otwarcia drzwi, ale jego słowa zginęły w łoskocie bombowca i wyciu wichru.
Jonnie napiął iglicę rewolweru. Maska powietrzna chroniła mu
oczy. Mógł zastrzelić albo Zzta, albo Nupa. Ale nie zrobił tego. Wziął poprawkę
na wiatr i kąt wzniosu. I tak stosunkowo duża prędkość wylotowa pocisku z lufy
rewolweru typu Smith and Wenson 457 Magnum była jeszcze dodatkowo zwiększona
przez zastosowanie wybuchowych spłonek do nabojów. Musi być więc bardzo
dokładny. Miał tylko jeden strzał.
Nup otworzył szerzej drzwi, dzięki czemu koszyk na jego
kolanach był doskonale widoczny. I wtedy Nup zobaczył Jonnie'ego. Zaczął drzeć
się i wymachiwać łapą w jego kierunku, więc Zzt spojrzał w dół.
Jonnie wystrzelił! W chwilę po strzale chciał uskoczyć z
powrotem do wnętrza bombowca. Nie był jednak aż tak szybki. Paliwo i amunicja
wystarczające na uzupełnienie dwudziestu samolotów bojowych wybuchło w górę i
strzeliło płomieniem w otwarte gniazda ładunków paliwowych i amunicyjnych!
Huk i prawie natychmiastowy wstrząs uderzyły w Jonnie'ego jak
kowalski młot. Poleciał w ciemną przepaść. Lina bezpieczeństwa zatrzymała go i
szarpnęła do wnętrza drzwi bombowca. W tym pełnym zamieszania momencie Jonnie
zobaczył - jak na zwolnionym filmie - ogarniętego płomieniami Zzta, który
właśnie zaczął lecieć gdzieś w przestrzeń. Zobaczył też, jak cały Typ 32 skoczył
w górę ogarnięty płomienistą kulą eksplozji. Jonnie wpadł do otworu w płytach
podłogi bombowca, więc nie było niebezpieczeństwa, że się ześlizgnie na
zewnątrz. Wstrząs był jednak za silny jak na jego głowę, stracił więc znów
przytomność. Zanim jednak ogarnęła go absolutna ciemność, po głowie zaczęła mu
się tłuc idiotyczna myśl: "Stary Staffor nie miał racji. Wcale nie jestem
sprytny. Właśnie pozbyłem się jedynego obiektu, dzięki któremu mógłbym zostać
wykryty przez środki radiolokacji!"
Pozbawiony destabilizującego ciężaru bezzałogowy bombowiec już
się nie przechylał.
Ciało leżące na lodowatej podłodze, tuż obok drzwi bombowca,
nie poruszało się, a śmiercionośny ładunek szybował w kierunku Szkocji i reszty
świata. Jego zadaniem było całkowite unicestwienie resztek rasy ludzkiej na
Ziemi, tych resztek, których nie zdołano usunąć przed tysiącem z górą lat.
4
Chłopiec gnał co sił w nogach przez podziemne przejścia w
lochach zamku. Ubranie miał przemoczone od deszczu, przekrzywiony beret. Aż mu
się oczy świeciły z przejęcia, że polecono mu dostarczyć tak pilną wiadomość, z
którą gnał przez dwie mile w półmroku poranka.
Odnalazł właściwy pokój i wpadł do środka, wołając:
- Książę Dunneldeen! Książę Dunneldeen! Obudź się! Obudź się!
Dunneldeen dopiero co rozgościł się w swoim pokoju, okrył kocem
i zamierzał uciąć sobie przyjemną drzemkę, pierwszą drzemkę od dłuższego czasu.
Chłopak mocował się z krzemieniową zapalarką, usiłując drżącymi
rękami zapalić świecę.
A więc był teraz "księciem" Dunneldeenem. Nazywano go tak tylko
podczas świąt lub gdy ktoś chciał się mu przypodobać. Jego wuj, Szef Klanu
Fearghusów, pochodził z rodu Stewartów i jako ostatni z rodu miał prawo do
tytułu królewskiego, ale nigdy nie przywiązywał do tego wagi.
Rozbłysło światło. Oświetliło oszczędnie umeblowany pokój o
kamiennych ścianach oraz postać przemoczonego przez deszcz, podekscytowanego
chłopca o czarnych oczach, Bittie'ego MacLeoda.
- Twój giermek Dwight, twój giermek Dwight przysyła wiadomość,
która - jak mówi - jest bardzo pilna!
Ach, to było zupełnie coś innego. Dunneldeen podniósł się i
sięgnął po ubranie. "Giermek" Dwight! Prawdopodobnie Dwight nazwał się tak
dlatego, że słowo kopilot nie byłoby dla tego dziecka zrozumiałe.
- Twoi słudzy są już na nogach i siodłają konia. Twój giermek
powiedział, że to bardzo pilne!
Dunneldeen spojrzał na zegarek. Wszystko to chyba oznaczało, że
zakończyła się dwunastogodzinna cisza radiowa. Być może nadeszły jakieś
wiadomości. Dunneldeenowi nawet przez myśl nie przeszło, że coś mogłoby się nie
udać w innych zagłębiach lub że nie zdobyto bazy głównej. Zaczął nakładać
kombinezon lotniczy. Nie śpieszył się. Miał czas.
Cóż to była za pracowita noc! Zgodnie z jego i Dwighta planami
chcieli zabrać Szefów Klanów za ocean, by uczcić zwycięstwo. Posadzili oba
samoloty na płaskim terenie w odległości dwóch mil, aby nie przestraszyć ludzi,
a Dunneldeen pożyczył konia od znajomego farmera i pojechał do osady.
Swego wuja, Szefa Klanu Fearghusów, wyciągnął z łóżka, a
giermkowie zaczęli biegać i rozniecać ogniska. Przygotowywano się do zwołania
całego klanu i przekazania radosnej wiadomości: "Zagłębie górnicze w Kornwalii
przestało istnieć. Będą mogli swobodnie wędrować po całej Anglii!"
Szef Klanu był bardzo zadowolony z Dunneldeena, który był jego
faktycznym dziedzicem. Podobał mu się styl Dunneldeena. Prawdziwy Szkot! Z
zachwytem przysłuchiwał się zwięzłym, lecz porywającym opowieściom o ich
wyczynach. I nawet gdy wynikało z tego, że Dunneldeen był czasem zbyt śmiały,
Szef nie przerywał mu, lecz pozostawił swój osąd na później, by wyrazić go w
mądry sposób na tle ogólniejszych zdarzeni i nie przytłumić wrodzonego sprytu
Dunneldeena. Polecił więc zapalić wszystkie światła.
Później Dunneldeen poszedł do swojej dziewczyny i zapytał, czy
zechce zostać jego żoną.
- Och, tak! Och, tak! - odparła.
Potem zaś poszedł do domu, by się porządnie zdrzemnąć. Bittie
miał wygląd, jakby starał się coś jeszcze sobie przypomnieć. Przestępował z nogi
na nogę, przymrużał oczy, pocierał nos. Dunneldeen był już prawie ubrany.
Oczy chłopca spoczęły na wiszącym na ścianie mieczu. Był to
szkocki miecz obosieczny używany zarówno do boju, jak i do ceremonii. Prawdziwy,
długi na pięć stóp miecz bojowy, a nie jakaś tam szabla z rękojeścią osłoniętą
gardą. Bittie pokazywał gestami, że książę powinien go przypasać do boku.
Dunneldeen potrząsnął jednak przecząco głową na znak, że tym razem nie ma
zamiaru go wziąć.
Gdy jednak zobaczył, że zapał w oczach Bittie'ego zaczyna
zanikać, zmiękł trochę. Zdjął miecz ze ściany i wręczając go chłopcu,
powiedział:
- No dobrze, ty go będziesz nosił!
Miecz był o stopę wyższy od chłopca. Uwielbienie, strach i
radość odmalowały się na twarzy chłopca. Dunneldeen sprawdził, czy zabrał
wszystko, co mu będzie potrzebne, i wyszedł z pokoju. Korytarze i sale, zamku
pełne były giermków. Wszyscy mieli zawieszone przy pasach szkockie siekiery i
uwijali się dokoła przy stu różnych zajęciach związanych z przygotowaniem
ogólnego zebrania klanu. Dunneldeen rzeczywiście dolał oliwy do ognia. Nie
wiedziano, co się właściwie stało. Po czym Dunneldeen wrócił do domu. Wydano
polecenia. Ktoś tam powiedział, że baza Psychlosów przestała istnieć. Było
strasznie dużo roboty. Starodawnych ruin zamku, będącego kiedyś ponoć rezydencją
królów szkockich, nie odbudowano na powierzchni, aby nie przyciągał on uwagi
bezpilotowych samolotów zwiadowczych, które od wieków tędy przelatywały.
Natomiast lochy zamku zostały rozbudowane i teraz stanowił on prawdziwą fortecę.
Dwóch giermków osiodłało konia Dunneldeena. Przebierał on
niecierpliwie nogami. Na widok Dunneldeena ich twarze rozpromieniły się w
szerokim uśmiechu powitania.
Wsiadł na konia, a na dany sygnał posadzono za nim chłopca wraz
z mieczem. Padał deszcz. Najwidoczniej nadciągnęła burza. Gdy lądowali, niebo
było czyste, ale teraz o świcie pokrywała je gruba warstwa chmur. I właśnie w
tym momencie Bittie MacLeod przypomniał sobie resztę wiadomości, które miał do
przekazania Dunneldeenowi.
- Twój giermek powiedział też, że to "larum"! Chłopiec nie
wyrażał się jak wykształcony Szkot. - Że co? - zapytał Dunneldeen.
- Nie zapamiętałem dobrze, bo nie wiedziałem, co to jest. Ale
brzmiało to jak "larum" - tłumaczył się chłopiec.
- A może "alarm"? -- zapytał Dunneldeen.
- O, właśnie, to było to, to było to!
Oznaczało to konieczność natychmiastowego startu.
Dunneldeen spiął konia i nigdy jeszcze żaden rumak nie pokonał
tak szybko dwumilowej trasy.
Przemknęli po stoku i zatrzymali się na płaskim szczycie
pagórka. Dunneldeen błędnym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Był tam tylko samolot
pasażerski. Zeskoczył z konia i rzucił chłopcu lejce. Otworzył drzwi i wskoczył
do wnętrza samolotu, sięgając do radionadajnika.
I właśnie wtedy Dwight wylądował w pobliżu, strasząc konia tak,
że stanął prawie pionowo dęba, unosząc wysoko w górę chłopca wraz z mieczem.
Dunneldeen podbiegł do Dwighta.
Z bazy nie nadeszły żadne wieści. Dwight, jak było to
uzgodnione, pozostał na nasłuchu. Czekał na jakąkolwiek przerwę w ciszy radiowej
lub na jej zakończenie. Okres ciszy już się właściwie zakończył, ale nie
otrzymując żadnych poleceń z bazy od Roberta Lisa, piloci sami nie śmieli
rozpocząć normalnych rozmów radiowych.
Ale zdarzyło się jeszcze coś bardzo dziwnego. Dwight złapał w
pasmie planetarnym bardzo głośną i wyraźną konwersację w języku psychlo. Była na
tyle głośna, że jej źródło musiało się znajdować w odległości około tysiąca mil.
Może trochę więcej, ale było to trudno ocenić.
- O czym mówili? - zainteresował się Dunneldeen.
- Nagrałem ją na dysk - odparł Dwight i włączył urządzenie
odtwarzające. - "Nup, ty gówniany móżdżku, obudź się!" zabrzmiało z dysku.
Dwight powiedział, że zaraz posłał chłopca po Dunneldeena, a sam natychmiast
wystartował. Owszem, na dysku było słychać huk silników Dwighta. Dysk odtwarzał
dalszy zapis.
- Bezzałogowy bombowiec? - zauważył Dunneldeen. - Zzt? Szef
transportu nazywał się Zzt.
- Otóż ten Zzt był w tym bombowcu - powiedział Dwight. Potem
wysłuchałem jeszcze instrukcji na temat ponownego posadzenia samolotu na
grzbiecie bombowca tuż ponad drzwiami, tak aby Zzt mógł się z niego wydostać.
- Nie ma tak dużych bezzałogowych bombowców - powiedział
Dunneldeen. - Przynajmniej ja nic nie wiem na ten temat.
- Powłączałem wszelkie możliwe przyrządy systemu przeszukiwania
- opowiadał Dwight. - Transmisja dobiegała z kierunku północno-zachodniego.
Pognałem więc w tym kierunku. Zauważyłem odwzorowanie obiektu na ekranach.
Obiekt leciał z prędkością trzystu dwóch mil na godzinę. Dawał bardzo wyraźny
sygnał odbicia. Była tam bardzo dobra pogoda, gdyż warstwa chmur i deszcz były
jeszcze daleko przed obiektem.
Dunneldeen słuchał dalszego ciągu nagrania. Ktoś zwany "Spitem"
nadal znajdował się w bombowcu, ale nie wiadomo było dlaczego. Było to dziwne,
gdyż samoloty bezzałogowe nie potrzebowały pilotów. Poza tym w jaki sposób można
kogoś wydobyć z bezzałogowego bombowca i odlecieć z nim? A potem ktoś brał z
bombowca paliwo w koszu na rudę, a ten drugi Psychlos powiedział, że opuszcza
bombowiec.
- Dlaczego więc jesteś tutaj? - zapytał Dunneldeen. Dlaczego
nie zaatakowałeś go?
- Bo wyleciał w powietrze - odparł Dwight. - Widziałem to na
własne oczy. Wyglądało to jak trzydzieści błyskawic! Zakrzywiło lot i poleciało
w dół. Prawdopodobnie spadło do morza. Przeszukałem radarem cały obszar.
Najpierw było bardzo słabe echo, prawdopodobnie z rozbitych szczątków. A potem
nic. Ekran był absolutnie pusty. Wróciłem więc tutaj.
Dunneldeen przegrał dysk jeszcze raz. Potem wyjął nagrania
przyrządów. Wszystkie wskazywały to samo. Źródło wielkiego ciepła, które potem
zniknęło.
Dunneldeen popatrzył w niebo.
- Lepiej będzie, jeśli wystartujesz i polecisz znów na patrol w
tym kierunku.
- Nie będzie żadnego echa. Zbyt gruba jest warstwa tych chmur.
Obiekt leciał na wysokości około pięciu tysięcy stóp, więc nie dojrzysz go gołym
okiem. Górny pułap chmur sięga co najmniej dziesięciu tysięcy stóp. I nie ma
żadnego echa - zakończył Dwight.
Dunneldeen odwrócił się i spojrzał na ruiny zamku, które w
deszczu i porannej mgle wyglądały bardzo nędznie. Były oddalone tylko o dwie
mile, lecz kontury ich to znikały we mgle, to ukazywały się ponownie.
Co to wszystko miało znaczyć? Czyżby bitwa o główną bazę
została przegrana? Co to za bezzałogowy bombowiec? I dlaczego eksplodował?
Szefowie klanu już się zbierają, a on miał dzisiaj jeszcze tyle rzeczy do
zrobienia.
5
Jonnie powoli wynurzał się z piekielnych i pełnych bólu
ciemności. Próbował się zorientować, gdzie się znajduje. Uszy rozsadzał mu huk
silników bombowca. Ramiona zwisały mu w dół otworu między płytami podłogi. Całe
były pokryte ściekającą wzdłuż rękawów krwią.
Z nagłym przerażeniem pomyślał o Zzt i sięgnął po rewolwer. Nie
było go, gdyż rzemień urwał się w czasie wybuchu. Wybuch! Nie było już ani Zzta,
ani Typu 32. I dlatego nie było już niczego, dzięki czemu można by zlokalizować
na ekranie tego starożytnego potwora.
Dźwignął się do góry z wysiłkiem. Wciąż jeszcze był przewiązany
liną bezpieczeństwa. Trudno mu jeszcze było myśleć logicznie, więc przez chwilę
zastanawiał się, dlaczego był obwiązany liną. Bolały go plecy. Uświadomił sobie,
że to właśnie lina bezpieczeństwa wciągnęła go z powrotem do wnętrza.
Myślenie sprawiało mu trudność. Stwierdził, że jego stan się
pogarsza, a nie polepsza. Zbierało mu się na wymioty. Głód. Musiało mu się
zbierać na wymioty z głodu.
Uklęknął na kolanach. Bombowiec już się nie przechylał. Była to
więc jakaś ulga. Odwrócił się i rozejrzał dookoła.
Przez drzwi wdzierały się do środka jasne pasma skłębionej mgły
i oparów. Czy to była burza? Ale przecież na zewnątrz jest całkiem, jasno.
Jasność dnia. Jasność późnego ranka.
Jak długo był nieprzytomny? Czyżby kilka godzin? Czy minęli już
Szkocję? Czyżby już bombowiec wykonał część swego zadania?
Doczłapał się do drzwi i próbował ustalić położenie słońca.
Warstwa chmur była jednak zbyt gruba. Miał kłopoty z myśleniem. Uświadomił
sobie, że stał się zaprzeczeniem człowieka gór. Przecież w jego samolocie były
busole. Otworzył drzwi samolotu i zobaczył, jakiego spustoszenia dokonał Zzt.
Zniszczył także radio. To go oszołomiło. Dopiero potem uprzytomnił sobie, że po
to otworzył drzwi, by popatrzeć na busole. Gdy pochylił się nad konsolą, poczuł
się tak, jak gdyby ktoś walił go w głowę kowalskim młotem. Dotknął palcami
głowy, by przekonać się, czy ma opatrunek. Wciąż tam jeszcze był. Nie, przecież
chodziło o busole. Miał popatrzeć na busole.
Bombowiec leciał na południowy wschód. Kurs na Szkocję
przebiegał tak samo. Nie miał jednak absolutnej pewności. Wrócił do drzwi i
spróbował wyjrzeć na zewnątrz, w dół. O mało nie upadł. Zaczął padać deszcz, nie
było żadnej widoczności. Tylko deszcz.
Przypomniał sobie wtedy, że bombowiec ma na dole dodatkowe
komory na kanistry z gazem. Z trudem doczołgał się do otworu po usuniętej przez
niego płycie podłogowej i popatrzył wzdłuż obudowy silnika. Nie widział żadnego
światła, a więc luki komór były nadal zamknięte. Wydawało mu się, że maska
powietrzna go dusi. Przypomniał sobie, że była przekrzywiona, gdy odzyskał
przytomność. A więc bombowiec nie zaczął jeszcze rozpraszać śmiercionośnego
gazu! Oczywiście! Byłby bowiem już martwy.
Chwała Bogu, nie był martwy. Niewiele brakowało, co prawda, ale
nie był martwy. A zatem bombowiec nie był jeszcze niebezpieczny.
Złe samopoczucie było częściowo spowodowane tym, że w butli
brakowało już powietrza. Wydobył z samolotu nowe butle i włożył je do aparatu.
Poczuł się znacznie lepiej. Wziął się w garść, gdyż do tej pory to właściwie
tylko tracił czas. Czym się zajmował, gdy został uderzony w głowę?
Być może zostało mu już niewiele czasu!
Jego zapał nieco osłabł, gdy zorientował się, że nie ma klucza
maszynowego. Zmusił się, żeby nie myśleć o bólu. Opuścił się w dół i sprawdził
nakrętki na płycie kontrolnej. Były poluzowane, ale odkręcenie ich trwałoby całe
wieki: miały zbyt wiele zwojów.
Wrócił do samolotu. Znalazł w nim pakunek z materiałami
wybuchowymi. Miał sześć min samoprzyczepnych, dużą szpulę sznura wybuchowego i
kilka pudełek wybuchowych spłonek. Szukał zapalników czasowych. Nie było
żadnych. Sprawdził miny samoprzyczepne. Też nie miały zapalników czasowych, lecz
tylko kontaktowe, które powodowały wybuch miny dopiero przy dużym wstrząsie. Nie
było też przewodu elektrycznego.
Myślenie, a zwłaszcza skoncentrowanie się na jednej tylko
rzeczy, wymagało strasznego wysiłku. Co mógł zrobić z całym tym bałaganem?
Bezpośrednie połączenie! Samobójcza bzdura!
Odnalazł swoją torbę, którą nosił u pasa. Było w niej trochę
krzemieni, parę kawałków szkła... ach, zwój długich rzemieni z jeleniej skóry.
Przynajmniej będzie mógł zdjąć nakrętki.
Zachęcony tym znowu dostał się do płyty kontrolnej. Uwiązał
rzemień mocno wokół nakrętki, a potem okręcił go wielokrotnie dokoła niej. Na
końcu rzemienia zrobił pętlę na dłoń. Zaparł się mocno i z całej siły szarpnął
za rzemień. Nakrętka się odkręciła, zeskoczyła ze śruby i zniknęła w ciemnej
ładowni.
Pomimo iż szarpnięcie wywołało straszliwy ból głowy, powtórzył
tę operację na trzech pozostałych nakrętkach. Poszły! Usiłował podnieść ciężką
płytę. Zamierzał przesunąć ją na bok, lecz wyślizgnęła mu się z rąk i poleciała
w ciemność ładowni bombowca. Niech sobie leci!
Patrzył teraz w ciemne wnętrze obudowy. Jarzyły się w nim małe
elektryczne iskierki. Jonnie dobrze wiedział, że w czasie pracy silnika
przestrzennego nie wolno było do niego nawet zaglądać. A już na pewno nie wolno
było wkładać do niego ręki. Mówiono, że dawało to dziwne uczucie, jak gdyby ręki
tam nie było, potem była, potem zaś znów nie było. Ker mówił, że można było w
ten sposób stracić łapę. Z trudem dostał się znów do wnętrza kadłuba, odszukał
zapasową latarkę, wlazł z powrotem do otworu i oświetlił wnętrze obudowy. Z jej
wewnętrznej powłoki wystawały tysiące punktów koordynat przestrzennych. Jarzyły
się łagodnie, nadając przestrzeni ruch postępowy. Nie była to właściwie
elektryczność. Była to energia doprowadzana do punktowego łuku elektrycznego,
który dokonywał jej konwersji na koordynaty przestrzenne w terminach czystej
przestrzeni. Elektryczność po prostu napędzała małe silniczki znajdujące się za
punktami koordynat przestrzennych. Silnik przestrzenny musiał mieć tysiące
takich subsilniczków za tymi punktami. I można je było uszkodzić, gdyż nie były
opancerzone.
Oświetlające wnętrze światło wyglądało bardzo dziwnie. Tak
jakby mrugało, to się pokazując, to znikając. A więc dobrze, wybuch może
uszkodzić subsilniczki translacyjne oraz punktowe łuki elektryczne. I to bez
względu na to, czy będą migotać, czy też nie. Konwertory przestrzeni przestaną
nadawać jej ruch postępowy, więc bombowiec straci po prostu napęd i rozbije się.
Jonnie nie przypuszczał, by same silniki kompensacyjne były w stanie utrzymać w
powietrzu mamuci bombowiec. Tak, na pewno rozbije się. Każde pochylenie do
przodu powodowało, że ciemniało mu w oczach. Teraz nie może ponownie stracić
przytomności. To był już końcowy akord. Jonnie zaciskał zęby. Musiał wykonać
urządzenie eksplodujące z min i sznura wybuchowego. Miny jednak miały tylko
zapalniki kontaktowe. Co mógł wykorzystać do zdetonowania ich? Miotacze
samolotu? Będzie go musiał tak ustawić, by wystrzelić z miotaczy w silnik i żeby
odrzut wypchnął samolot do tyłu przez drzwi na zewnątrz bombowca.
Przegląd konsoli ogniowej samolotu nie wykazał żadnych
uszkodzeń. Konsola sterownicza także nie była uszkodzona. Obejrzał obudowy
głównego silnika i silników balansujących. Czy to kawałek drutu leży na
podłodze? Kiedy pochylił się do przodu, by lepiej zobaczyć, zaczęło mu ciemnieć
w oczach, więc znów się wyprostował. Ile ma czasu? Musi się śpieszyć! Być może
już było za późno i bombowiec może rozbić się na wzgórzach i wypuścić
śmiercionośny gaz.
Nudności były spowodowane głodem, to wszystko. Wyjął trochę
suszonej sarniny i podniósł do góry maskę. Ale żucie mięsa wymagało wiele
wysiłku. Pogarszało jego samopoczucie.
Co właściwie robił? Musi się skoncentrować! Nie tylko umysł,
ale nawet jego czyny były chaotyczne.
Wydobył zapasową linę bezpieczeństwa i zaczął związywać miny w
długi rząd. Były one wyposażone w magnetyczne uchwyty, które mocowały je do
kadłubów. Zabrał je z bazy, myśląc, że będzie mógł zrzucić je koliście na
grzbiet bombowca i wyrąbać sobie wejście do środka. Nie wykorzystał ich do tego
celu, ale za to wykorzysta je teraz.
Wieniec. Gdy Chrissie była małą dziewczynką, miała zwyczaj
robienia wieńców z kwiatów i zakładania ich na szyję źrebaka. Ona... znów myśli
zaczęły mu gdzieś uciekać. Zacisnął zęby i kontynuował robotę.
Instrukcja obsługi stwierdzała: "Nie pakuj nigdy min z
zapalnikami kontaktowymi w taki sposób, by zapalniki mogły zadziałać na skutek
ciężaru innej miny..."
Przed oczami stanął mu obraz klamry pasa Psychlosów, którą tyle
razy widział na brzuchu Terla. Jakże on tego nienawidził!
Wieniec...
Miał już wszystkie miny związane w rząd, wyjął więc długi kawał
sznura wybuchowego i zaczął przewlekać go przez otwory w uchwytach, które
mocowały je do metalu. Jardy sznura wybuchowego przewleczone przez otwory
uchwytów kontaktowych każdej miny równolegle do liny bezpieczeństwa. Wszystko to
było takie ciężkie. Tak bardzo ciężkie. Znowu zaczynał tracić przytomność.
Wziął się w garść. Udało mu się nawet przełożyć koniec liny
bezpieczeństwa przez górny pręt kratownicy. Wykorzystując hamującą siłę tarcia,
zaczął ostrożnie opuszczać miny do wnętrza obudowy. Coraz niżej i niżej. Dobrze,
że bombowiec już się nie przechylał, bo inaczej miny mogłyby się wahnąć na bok i
przyczepić magnetycznie do wewnętrznej powłoki obudowy. Ostrożnie, ostrożnie,
niżej i niżej!
Liną nagle szarpnęło. To dolna mina dosięgła dna obudowy.
Dobrze. Nie, nie tak znów dobrze. Czy to silniki bombowca zmieniły swój ton? Czy
to złudzenie? Może huczy mu w zranionej głowie? A może jednak miny zmieniały
wewnętrzny kontur przestrzeni i oddziaływały na pracę silnika? Nie było czasu do
stracenia. Uwiązał linę bezpieczeństwa do pręta kratownicy. Luźny koniec sznura
wybuchowego przerzucił przez górne pręty konstrukcji kadłuba. Och, jakżeż bolała
go głowa! Czy koniec sznura znalazł się przed wylotami miotaczy? Dość blisko.
Wydobył spłonki wybuchowe z pudełka, na którym widniał napis w języku psychlo:
"Wstrząsowe".
Początkowo zaczął przywiązywać do sznura wybuchowego pg jednej
spłonce dokładnie na wprost wylotu luf miotaczy. Potem zaś w nagłym porywie
przywiązał do sznura całe pudełko.
Sprawdził wszystko, choć myślenie nadal sprawiało mu trudność.
Jeśli wystrzeli z miotaczy, to spowoduje zadziałanie spłonek. Spłonki spowodują
wybuch sznura, który spowoduje wybuch min. Wtedy uświadomił sobie, że mądrzej
byłoby, gdyby położył z powrotem płytę kontrolną. Popatrzył w dół, przyświecając
sobie latarką. Czy była jakaś możliwość, by wydobyć stamtąd płytę i nakrętki?
Ale zaraz o tym zapomniał.. Promień światła padł wprost na
pokrywy wlotu ładunków paliwa. Były tam dwie pokrywy. Nie, pięć rur! Jonnie
wiedział, że w rury wlotu paliwa na pewno wrzucono setki ładunków. Przecież taki
bombowiec potrzebował mnóstwa ładunków paliwowych.
Znów poczuł nudności. Zaczynało mu ciemnieć w oczach. "Nie
wolno mi schylać głowy i patrzeć w dół" - pomyślał. Zastanawiał się, czy te
wielkie pokrywy na rurach wlotowych będzie mógł przynajmniej poruszyć. Zazwyczaj
były one tylko lekko dokręcane.
Z trudnością udało mu się do nich dostać. Spróbował oburącz
obrócić jedną z nich. Dała się łatwo odkręcić.
W ciągu minuty wszystkie rury wlotu paliwa stały otworem, a ich
pokrywy pobrzękiwały gdzieś w dole. Na razie nie będzie to miało żadnego wpływu
na lot bombowca, ale jeśli fala eksplozji dostanie się do wnętrza otwartych
rur...!
Jeszcze raz wszystko sprawdził.
Bombowiec nadal unosił się w powietrzu. "Ale już niedługo
będziesz leciał" - z zaciętością pomyślał Jonnie.
6
Aż do tego momentu Jonnie nie zastanawiał się, co z nim się
stanie. Miał uczucie, jakby wcale nie miało to dla niego żadnego znaczenia.
Wiedział, że ma wgniecioną czaszkę. Stracił dużo krwi. Ale powinien zrobić jakiś
gest, jakiś elementarny wysiłek, żeby powiedzieć, że coś zrobił. Komu
powiedzieć? Nie miał żadnej łączności radiowej. Bombowiec był wyposażony w
neutralizator wszelkich fal. Nie było najmniejszej szansy, by można go było w
takiej burzy zobaczyć z ziemi. Pod nim było albo morze, albo jeszcze mniej
przyjazne zbocza górskie, gdyby wybuch uszkodził jego samolot. Samoloty bojowe
były dość dobrze opancerzone, ale strzały z miotaczy w zamkniętej przestrzeni
plus miny, plus całe paliwo bombowca spowoduje prawdopodobnie całkiem niezłe
"bum".
Gdzieś się podziały jego reaktochrony. Grzebał w tylnym
przedziale samolotu. Musiał pamiętać, by nie pochylać się do przodu, gdyż
natychmiast ciemniało mu w oczach. Krótka chwila nadziei. Tratwa ratunkowa!
Wyjął ją. Ładunki automatycznego napełniania od dawna już były puste, ale z boku
była mała pompa ręczna. Zaczął pompować tratwę. Miała ona pomarańczowy kolor i
była pokryta odblaskową farbą. Wtedy nagle uświadomił sobie, że jest głupi.
Jeśli napompuje tratwę, to nie włoży jej z powrotem do samolotu. Wiedział, że
samolot zatonie. Nie będzie mógł jej wydostać na zewnątrz. Na wpół napompowaną
tratwą szarpał wiatr. Znowu opanowała go fala ciemności i uchwyt tratwy wymknął
się z jego rąk. Tratwa pofrunęła w burzliwą przestrzeń. Zniknęła. To wszystko
było tylko stratą czasu.
Wsiadł do samolotu. Miał tam parę koców. W poprzedniej
katastrofie mocno się poranił, gdyż sam mapnik okazał się niewystarczającym
zabezpieczeniem. Dlatego teraz okręcił kolana i wyścielił wszystkie owiewki
kocami.
Musiał jeszcze sprawdzić, czy w samolocie nie ma jakichś
luźnych przedmiotów. Mogły być śmiertelnie niebezpieczne. Poodwijał koce i
zajrzał do tyłu samolotu. Mnóstwo rupieci! Wsteczne szarpnięcie samolotu mogło
zamienić je w groźne pociski. Podniósł się ze znużeniem i zaczął wyrzucać przez
drzwi różne rzeczy. Magazynki amunicji do karabinów szturmowych, szuflę, która
nie wiadomo, co tam robiła, oskard do pobierania próbek, różne rupiecie.
Poukładał na dole drabinę sznurową i sieć na rudę. Pakunek z żywnością i swoją
torbę włożył pod siedzenie.
Mając jeszcze większe niż przedtem nudności, wrócił na fotel i
na nowo pookręcał się kocami. Okręcił wokół siebie dwukrotnie także pasy
bezpieczeństwa, żeby powstrzymały mu głowę przy gwałtownym ruchu do przodu.
Wszystko przygotowane.
Sięgnął do przycisków kierowania ogniem miotaczy i ustawił je
na "Pełny ogień zaporowy", "Płomień" i "Gotów". Lufy miotaczy były wycelowane w
pudełko ze spłonkami wybuchowymi.
Czy to bombowiec znowu się pochylał, czy też to on miał po
prostu zawroty głowy? Spojrzał na wariometr samolotu. To bombowiec się pochylał
i znajdujące się za nim drzwi samolotu były teraz niżej. Coś zakłóciło
koordynaty. Pole magnetyczne min samoprzyczepnych? Ale cokolwiek to było,
spowodowało ten przechył! Oznaczało to, że gdyby wystartował do tyłu i
wystrzelił z miotaczy, to odrzut poniósłby go w kierunku morza lub gór.
Lepiej więc nie zwlekać.
Kopnął nogą dźwignię zwalniającą uchwyty magnetyczne. Samolot
zaczął się ślizgać do tyłu, prosto w drzwi bombowca. Pośpiesznie nacisnął
przycisk startera. Samolot ślizgał się do tyłu coraz szybciej. Trzasnął pięścią
w przycisk otwarcia ognia. Samolot bojowy wypalił ze wszystkich luf. Efekt tego
był znacznie silniejszy niż tylko normalny odrzut miotaczy. Całe wnętrze
bombowca nagle rozbłysło gwałtownym pomarańczowozielonym płomieniem. Samolot
bojowy został jak pocisk wykatapultowany w przestrzeń powietrzną!
Szok nagłego przyśpieszenia o mało nie rozerwał mu głowy na
strzępy. Oślepiony Jonnie mógł widzieć i rejestrować zdarzenia. Bombowiec
wyglądał tak, jak musiały wyglądać stare pociski rakietowe. Szybował do góry,
jak gdyby jego drzwi były dyszą silnika odrzutowego!
Dłonie Jonnie'ego grzebały po konsoli sterowniczej samolotu
bojowego. Wprowadzał koordynaty, by zatrzymać jego opadanie tyłem. Z nagłym
wstrząsem samolot zwolnił swoje nurkowanie do dołu jak rakieta. Ale zdarzyło się
coś jeszcze innego. Prawy silnik balansujący nie reagował na przyciski konsoli
sterowania. Samolot zaczął po niebie kręcić wolne beczki. Ruch obrotowy stawał
się coraz szybszy. Lewy silnik balansujący nie był w stanie sam utrzymać
poprzecznej równowagi samolotu.
Jonnie jak oszalały walił po przyciskach konsoli. Samolot
kręcił teraz młynki, lecąc w strugach deszczu!
7
Mocno osłabiony wstrząsem Jonnie usiłował zapanować nad
samolotem. Myślenie sprawiało mu trudność. Gdyby wyłączył lewy silnik
balansujący, to może wówczas oszalały samolot przestałby się obracać. Wyłączył
go. I wtedy uświadomił sobie, że miotacze wciąż jeszcze muszą zionąć ogniem.
Zdjął plik koców z przedniej szyby, które zasłaniały mu pole widzenia, i sięgnął
do przycisku ogniowego, by go wyłączyć. I nagle zobaczył bezzałogowy bombowiec!
Walił się z niebios w dół prawie wprost na niego. Z drzwi
kadłuba wydobywały się resztki płomieni, a za ogonem ciągnął się wielki
pióropusz dymu.
Jeśli nie wykona jakiegoś manewru, to zderzy się z bombowcem.
Ręce Jonnie'ego runęły na konsolę. Bombowiec przeleciał tak blisko, że
zawirowane powietrze aż odrzuciło samolot w bok.
I nagle wykwitł w górę olbrzymi gejzer wody mający dwieście
stóp wysokości. Samolot bojowy zatoczył się od tego nowego ciosu.
Woda? Woda!
Jonnie odetchnął z ulgą. A więc nie byli jeszcze nad Szkocją,
byli jeszcze nad morzem.
Woda! Zaraz w nią wpadnie. Zdawał sobie sprawę, że ciśnienie
zewnętrzne uniemożliwi mu otwarcie drzwi. A ten samolot bojowy nie utrzyma się
na powierzchni ani przez chwilę.
Walnął pięściami w zamki do otwierania obu bocznych okien.
Popatrzył na konsolę. Co by tu nacisnąć, by zatrzymać opadanie samolotu?
Samolot bojowy rąbnął o powierzchnię morza.
Wstrząs uderzenia znów pozbawił go przytomności. Ale za chwilę
otrzeźwiła go fala najzimniejszej wody, jaką kiedykolwiek czuł na swej skórze.
Szczypiąco zimna woda, zimniejsza w dotyku od lodu. I waliła się na niego
huczącymi strumieniami z obu stron.
Zaczął mocować się z olbrzymim, . ważącym dziesięć funtów
zwalniaczem pasa bezpieczeństwa Psychlosów. Wydawało mu się, że wszystko rusza
się jak na zwolnionym filmie. Odwinął się z pasa.
Woda stawała się coraz ciemniejsza. Samolot bojowy musiał
bardzo prędko tonąć. Czy on znowu zemdlał?
Woda przestała wdzierać się do środka. "Przynajmniej samolot
już nie wiruje" - pomyślał apatycznie Jonnie.
Ogarnął go nagły przypływ energii. Klęknął na fotelu i
odepchnął na bok pływający koc. Ten gest uświadomił mu, że przecież nie było
nikogo, kto by go uratował. Nie można było żyć zbyt długo w takiej zimnej
wodzie.
Bardziej odruchowo niż intencjonalnie przelazł przez okno i
zaczął wypływać do góry. Butle powietrzne ciągnęły go na powierzchnię. Woda
przedostała się do maski powietrznej, zmywając zakrzepłą krew z wewnętrznej
części wizjera. Woda stawała się coraz bardziej jasnozielona. Potem zaś o jego
głowę zaczęły rozbijać się bryzgi deszczu. Deszcz!
Gdy tak pływał z twarzą do góry, miał wrażenie, że morze wokół
niego było panoramą miotających się, miażdżących fal nakrapianych deszczem.
Dzika sceneria.
Zimno zaczęło go przenikać aż do szpiku kości.
Zdawał sobie sprawę, że znów ogarniały go halucynacje. Gdy fale
zalewały i odsłaniały mu uszy, miał wrażenie, że słyszy jakieś głosy. Zawsze
mówiono, że umierający ludzie często słyszeli wołające ich głosy anielskie.
Wiedział, że był bardzo bliski śmierci.
Jeszcze większe złudzenia. Pełne nadziei myślenie zawsze
prowadziło do fałszywych przywidzeń. Było to coś, co bardzo by chciał naprawdę
zobaczyć, lecz co w rzeczywistości nie miało miejsca. Ale zamglony przez wodę
widok nie znikał.
Coś uderzyło go w maskę twarzową. Lina? Oprzytomniał nieco.
Zdawało mu się, że Dunneldeen stoi na drabinie sznurowej o niecałe cztery stopy
od niego. Zalewany i odsłaniany przez fale Dunneldeen!
Jonnie czuł, jak jego ramiona oplątuje lina bezpieczeństwa.
Lina się naprężyła. Woda przestała mu zalewać uszy. To był naprawdę Dunneldeen!
Dunneldeen, który się uśmiechał, pomimo że wciąż oblewały go fale morskiej wody
toczące się wokół drabiny.
- No chodźże, chłoptasiu! - mówił Dunneldeen. - Trzymaj się
tylko liny, a już oni wciągną cię do samolotu. Ta woda jest ciut za zimna, żeby
w niej pływać.
następny
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
152 14 (3)152 14 (2)T 14Rzym 5 w 12,14 CZY WIERZYSZ EWOLUCJIustawa o umowach miedzynarodowych 14 00990425 14foto (14)DGP 14 rachunkowosc i audytPlakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14więcej podobnych podstron