N a niebie ukazały się orły z ciemnymi, rozpostartymi skrzydłami, krążąc coraz
wyżej i wyżej nad wyspą. Poniżej wiatr poruszał brązowymi trawami łąki. Wyższe
tereny pokryte porostami i mchem barwiły się na czerwono, żółto i pomarańczowo,
całą kolorową paletą jesieni. Jeszcze odczuwało się ciepło mijającego lata.
Przed ziemianką Kozaków, której górna część obłożona była kłodami drewna
wyrzuconymi przez fale, zebrało się na uroczystość kilkunastu promyszlenni-ków.
Andriej odebrał tygodniowe niemowlę z rąk Taszy ostrożnie podtrzymując mu główkę
i niezbyt zręcznie umieścił to zawiniątko w zgięciu ręki. Tasza poprawiła
kołderkę, nie zwracając uwagi na krzyki protestu niemowlęcia, a ojciec
łagodnieje kołysał. Jego pierś rozpierała duma, gdy patrzył na swojego nowo
narodzonego syna. Zauważył wystrzępione końce wełnianej kołderki.
- Powinieneś mieć sukienkę do chrztu - szepnął do niemowlęcia. Jego syn
zasługiwał na wszystko, co najlepsze.
Uśmiechnął się, kiedy wiatr zdmuchnął kawałek materiału okrywający główkę syna i
odsłonił miękkie, czarne włosy. Andriej był pewien, że żadne dziecko nie jest
tak piękne jak to. Spojrzał na promyszlenników o ponurych twarzach i zwrócił się
do Taszy.
- Oni na nas czekają.
- Myślę, że może ja też powinnam być ochrzczona?
Podniósł głowę z uczuciem wewnętrznego sprzeciwu. Nigdy nie uważał siebie za
człowieka nadmiernie religijnego i nigdy też związek z Taszą nie był dla niego
cudzołóstwem. Większym grzechem byłoby sypianie z chrześcijanką, a ona to
mieszaniec, poganka.
140 Janet Dailey
- Nie ma potrzeby - powiedział. - Chrzest zapewni naszemu synowi zwolnienie od
płacenia daniny, kiedy dorośnie. Daniny nie zbiera się od kobiet. - Trzymając
dziecko na jednej ręce, drugą położył na plecach Taszy, lekko popychając ją w
stronę oczekującej grupy.
Promyszlennicy mieli pierwszą okazję, żeby zobaczyć syna swojego komendanta.
Kiedy Andriej podszedł do nich, otoczyli go, ciekawi, jak wygląda dziecko.
Komentarze, komplementy i gratulacje trwały parę minut. W końcu Andriej poprosił
o ciszę i na oczach zebranych świadków ochrzcił swojego syna.
- Sługa Boży, Zachar Andriejewicz, jest ochrzczony w imię Ojca, Amen, Syna,
Amen, i Ducha Świętego, Amen. - Zrobił znak krzyża z prawej strony do lewej,
zgodnie z tradycją swojej wiary.
Po skończonej ceremonii rozpoczęła się uczta. Kubki samogonu krążyły dokoła
wśród toastów na cześć Zachara Andriejewicza. Okrzyki, śmiechy i ogólna wesołość
sprawiały więcej hałasu, niż młody Zachar kiedykolwiek słyszał, więc kiedy jego
ciche protesty nie dawały rezultatu, zaczął krzyczeć co sił.
- Zabiorę go. - Tasza pospieszyła na ratunek Andriejowi, a ten z wdzięcznością
wręczył jej wrzeszczącego syna.
Oparła sobie dziecko o ramię, podtrzymując mu główkę, i kołysała łagodnie, aby
uciszyć krzyki. Andriej patrzył na nią, gdy odchodziła od hałaśliwej grupy
rosyjskich myśliwych. Była teraz jakby piękniejsza niż przedtem, podniecała go
bardziej i widok jej sprawiał mu więcej przyjemności niż kiedykolwiek. Jednak
jego plany zabrania jej ze sobą do Rosji budziły w nim ostatnio coraz więcej
zastrzeżeń.
Patrzył na jej czarne włosy, związane w węzeł na sposób tubylców, na jej długą
futrzaną parkę lamowaną wydrą i wyszywaną paciorkami, na jej gołe stopy ze
stwardniałymi podeszwami. Służące, krawcowe i szewcy mogli gruntownie zmienić
jej wygląd zewnętrzny, ale nie mógł wyobrazić jej sobie grającej w wista w domu
gubernatora, na obiedzie w domu kupca lub idącej do teatru. Jego kultura była
jej całkowicie obca. Bez względu na to, jak była piękna i jak mogłaby być modnie
ubrana, nie pasowałaby do życia towarzyskiego w Irkucku.
Martwiło go to bardzo, chociaż nie mniej dręczyła myśl o pozostawieniu jej tutaj.
Ale przecież był jeszcze jego syn, wobec którego miał określone obowiązki.
Andriej zbyt długo czekał na dziecko. Nie mógł z niego
Alaska
141
zrezygnować, tak jak nie chciał zrezygnować z Taszy. To był problem, z którym
zmagał się wiele razy podczas długich jesiennych i wczesno-zimowych nocy.
Wirujące płatki śniegu pokrywały ziemię cienką warstwą, na której wyraźnie
odbijały się ślady dwóch par bosych stóp odchodzących od wioskowej barabara,
skąd dochodziło stłumione bicie bębnów.
Tasza szła szybko po świeżym śniegu, starając się dorównać długim krokom swojego
brata. Lata chodzenia boso zahartowały jej stopy na zimno i teraz bardziej niż
chłód dokuczał jej bolesny ucisk w piersiach pełnych mleka.
Święto dziękczynienia za dary morza, obchodzone w wioskowej wspólnocie, na
zebraniu, z którego właśnie wracała, dało jej dużo duchowego zadowolenia.
Rytualne jedzenie i tańce zaspokajały jej potrzebę ponownego zbliżenia do
tradycji swojego ludu. Była zadowolona, że Prosty Chód skłonił ją do zostawienia
Zachara pod ojcowską opieką i pójścia z nim na doroczną ceremonię. Gdyby wzięła
dziecko ze sobą, mogłaby zostać dłużej, ale Andriej z uporem nie zgadzał się,
żeby wynosić syna na śnieg i zimno nawet na krótkim odcinku pomiędzy barabara a
ich mieszkaniem.
- Mały Zachar musi być teraz bardzo głodny. Powinnam była wyjść wcześniej, ale
nie chciałam opuścić tańców w maskach - z każdym słowem z ust Taszy wydobywał
się kłąb pary, którą rozwiewał wiatr.
- Słuszne jest podziękowanie Stwórcy za obfitość Jego morza, bo inaczej On może
nas jej pozbawić w następnych sezonach. A dla Zachara krótki czas głodu też może
być dobry - przekonywał ją brat.
- Tak, ale Andriej Nikołajewicz nie lubi, kiedy on płacze. Kiedy Zachar wydaje
najcichszy dźwięk, zaraz bierze go na ręce. Nigdy nie widziałam ojca tak
dbającego o dziecko - powiedziała to z dumą.
Andriej spędzał niezliczone godziny z synem. Od czasu urodzenia dziecka jego
pożądanie seksualne wzrosło, a miłość była bardziej żarliwa. Wszystko tak dobrze
się układało. Ustały nawet szepty o wojnie, a przynajmniej Prosty Chód więcej o
tym nie mówił.
Kiedy dotarli do drzwi małej chaty, częściowo wpuszczonej w ścianę wzgórza,
Tasza zwróciła się do brata:
- Czy wejdziesz, żeby zobaczyć małego Zachara? On tak szybko rośnie. Ale brat
potrząsnął tylko głową i zniknął w mroku, otulony parką z piór,
142 Janet Dailey
wtapiając się w wirujący śnieg i ciemność. Weszła do chaty i szybko zamknęła
drzwi za sobą, żeby nie tracić ciepła, jakie dawała lampa. Obróciła się słysząc
łkanie. Andriej chodził nerwowo po pokoju, kołysząc swojego rozkapryszonego syna.
Kiedy Tasza zbliżyła się, zobaczyła, że mały Zachar ssie własną piąstkę.
- On jest głodny - powiedział ojciec.
- Wiem. - Zdjęła parkę i położyła ją na szerokiej pryczy.
Mokre plamy mleka naznaczyły przód jej koszuli. Odpinała guziki, gdy Andriej
przyniósł jej głodnego syna i położył na kolanach. Jego usteczka szukały piersi,
zanim zdążyła go podnieść, a kiedy już ją znalazł, ssał hałaśliwie i zachłannie,
wpatrując się w matkę niebieskimi oczami o długich rzęsach.
Siedzący na krześle Andriej obserwował ich. Gdyby byli w Rosji, jego syn miałby
mamkę. Wychylił się do przodu, opierając łokcie o kolana i składając ręce.
Przechylił lekko głowę, żeby włosy Taszy, na których błyszczały kropelki
roztapiającego się śniegu, nie zasłaniały mu dziecka.
Jego syn był skarbem o niewyobrażalnej cenie. Andriej pragnął dla niego różnych
dobrodziejstw, mógłby mu je dać i wiedział, że on je dostanie - chociaż miałoby
to oznaczać, że musi zostawić Taszę.
- Co cię martwi, Andrieju Nikołajewiczu?
Uniósł nieco głowę, ale nie chciał napotkać jej pytającego wzroku.
- Myślałem o domu. Ona potaknęła.
- Już nadchodzi czas twojego święta.
- Boże Narodzenie. - Wreszcie domyślił się, o co jej chodziło.
- Opowiedz mi znowu o swoim mieście - Irkucku, jestem go wciąż bardzo ciekawa.
Andriej zawahał się. To mógłby być początek rozmowy na dręczący go temat i
chociaż nie chciał go zaczynać, wiedział, że kiedyś musi to zrobić.
- Zmieniłem zdanie. Tam by ci się nie podobało, Tasza - powiedział wreszcie i
szybko mówił dalej, zanim zdążyła zadać jakieś pytanie. - Syberia nie jest
podobna do wysp. Jest szara i ponura. - Nie wspomniał o cerkwiach z kopułami z
miedzi błyszczącymi w słońcu. Czerwony był kolorem szczęścia w Rosji. - Nasze
domy, nasze jedzenie, nasz sposób życia są różne od tego, co znasz. To byłoby ci
zupełnie obce. Teraz to rozumiem. Nie miałabyś tam rodziny ani przyjaciół. Tam
jest zimno, Tasza. Bardzo zimno.
Alaska
143
- To by mi nie przeszkadzało. - W jej szeroko otwartych oczach widać było chęć
lepszego zrozumienia go.
- Co byś tam robiła, Tasza? Tam nie ma trawy do wyplatania koszyków, skór do
czyszczenia, skórek ptasich do szycia parek, łososi do łapania w strumieniu,
jeżowców do zbierania na rafach - nic. Tam byłyby tylko pokoje - pokoje, w
których się siedzi, śpi, gotuje i je. To wszystko. Byłabyś bardzo nieszczęśliwa.
A mnie za bardzo na tobie zależy, żeby cię uczynić nieszczęśliwą.
- A co z tańcami i budynkami, gdzie ludzie opowiadają różne wymyślone historie?
- To zajmuje tylko małą część dnia. Szybko znudziłabyś się tym również. Andriej
wiedział, że ma rację. Nawet gdyby nauczyła się akceptować te
rzeczy, pozostałby problem jego syna i prawdziwej żony Natalii. Natalia mogłaby
przymknąć oczy na samą Taszę, ale głęboko by ją dotknęła obecność Zachara, syna
urodzonego przez inną kobietę, którego ona sama tak bardzo chciała mu dać. A on
nigdy nie umiałby ukryć dumy z tego dziecka. Wiedział również, że Natalia
chętnie wychowywałaby jego syna. Łatwiej zaakceptowałaby samą Taszę lub samego
Zachara, ale nie ich oboje razem.
- Z naszym synem to inna sprawa - szybko mówił dalej. - On może nauczyć się
zwyczajów moich ludzi. Chcę, żeby zdobył wykształcenie, nauczył się pisać i
czytać - robić znaczki na papierze - i uczył się innych mądrych rzeczy. Wiem, że
mogę to dla niego zrobić.
Jej ręce opiekuńczo otoczyły dziecko ssące pierś.
- Zabrałbyś mi Zachara?
- Tylko na krótko, Tasza - zapewnił ją szczerze. - Inne dzieci aleuckie
pojechały już do Rosji, aby nauczyć się naszego języka i sposobu życia, posiąść
naszą wiedzę. One wróciły. - Znał przypadki zabierania Aleutów do Rosji jako
synów chrzestnych, których potem adoptowano. Jego syn musiałby pozostać
nieślubnym dzieckiem, lecz mógłby stać się prawowitym spadkobiercą. - Zachar
również powróci. Ja też, Tasza. Muszę zabrać ten ładunek futer do Rosji tego
lata. Jestem kupcem, handlowcem. To jest to, co umiem robić - tak samo jak
Prosty Chód umie polować. Wrócę po więcej futer i Zachar przyjedzie ze mną.
Przynajmniej do szkolnego wieku będziemy znowu razem, tutaj na wyspach, gdzie
jesteś szczęśliwa. Czy rozumiesz?
Tasza długo patrzyła na niego swoimi ciemnymi, tym razem pozbawionymi wyrazu
oczami. Potem powiedziała:
144
Janet Dailey
- Rozumiem.
Andriej odprężony wyprostował się na krześle. Nie był pewien, jakiej oczekiwał
reakcji - może wściekłości. Ale jej bystra, tubylcza inteligencja słuchała głosu
rozsądku.
Uśmiechnął się.
- Teraz nie musimy się o to martwić. Jeszcze daleko do lata.
- Daleko - wyszeptała Tasza i pogłaskała miękkie czarne włosy na główce swojego
syna.
Kiedy słońce zbliżało się do zimowego przesilenia, dni stały się krótsze.
Aktywność w obozie i pobliskiej wiosce była w tym czasie największa. Nikt nie
zwracał uwagi na Taszę biegnącą błotnistą ścieżką przez śnieg. Zimowy krajobraz
był mieszaniną bieli śniegu i czerni skał, szarych chmur i szarozielonej wody.
Stado nurzyków przyćmiło niebo jak smuga dymu, kierując się ku morzu. Tasza
wypatrywała swojego brata. Skulony przy swojej bajdarce sprawdzał jej pokrywy ze
skór. Wstał, kiedy zobaczył, że nadchodzi.
Dwa dni czekała na okazję, żeby porozmawiać z nim w samotności. Nie tracąc czasu
od razu przeszła do rzeczy.
- Muszę wyjechać. Zachar i ja musimy opuścić wyspę - poprawiła się szybko. -
Czy nas stąd zabierzesz?
- Dlaczego? - Jej brat spojrzał w kierunku chaty. - Czy zrobił ci krzywdę?
- Nie. On chce zabrać mojego syna. - Opanowało ją podniecenie i ból z powodu
zdrady kogoś, komu ufała. - Następnego lata on chce zabrać Zachara ze sobą do
swojej wsi. Ja mam zostać tutaj. Mówi, że powinnam zostać i że on wróci.
Nie wierzyła mu. Z tego, co mówił jej poprzedniego wieczoru, jedno było jasne:
chce ukraść dziecko.
- Nigdy nie można wierzyć Kozakom. - Prosty Chód skrzywił się patrząc na grupę
promyszlenników przygotowujących się do sprawdzania pułapek.
- Muszę wziąć Zachara i opuścić wyspę, kiedy Andriej Nikołajewicz będzie spał.
Nie mogę czekać.
- Dokąd pójdziesz?
Tasza potrząsnęła bezradnie głową.
- Nie mogę jechać do domu na Attu. On nas tam znajdzie.
Alaska
145
- Moi przyjaciele na Unalasce zaproszą nas do swojej wioski. On nie będzie cię
tam szukać. Będziemy bezpieczni. - Jego twarz wygładziła się, kiedy podjął
decyzję. - Musimy odpłynąć dziś w nocy.
- Zebrałam swoje rzeczy i schowałam je. Kiedy on zaśnie, wyjmę je ze schowka i
wymknę się ze swoim synem.
- Wezmę bąjdar Kozaków i spotkamy się tam, gdzie woda płynie pod półką skalną.
Po ustaleniu planów Tasza powróciła do chaty i śpiącego dziecka, aby oczekiwać
nadejścia nocy.
Chichy szum morza towarzyszył płynącemu nocą bajdarowi. Opatulone dziecko na
rękach Taszy wydało parę okrzyków protestu, ale nikt ich nie słyszał z wyjątkiem
jej brata. Wyspa Adak była już daleko za nimi. W chacie pozostała tylko kołyska
Zachara. Resztę ich dobytku złożono w dużej skórzanej łodzi, łącznie z
bajdarkąfy brata i przyborami łowieckimi. Prosty Chód zrobi Zacharowi nową
kołyskę, kiedy dotrą do Unalaski.
Falująca woda miała srebrzysty połysk. Przesuwające się chmury odsłaniały
gwiazdy na nocnym niebie, których rozkołysany blask to ginął, to wynurzał się z
biało-zielonych fal.
?
Na wyspie Unalaska robiono ostatnie przygotowania do walki z Kozakami. Wieśniacy
ściśle przestrzegali wszystkich rytuałów i zwracali się z prośbą o opiekuńczą
obecność Stwórcy. Ustalono strategię. Miała to być skoordynowana akcja wiosek na
Wyspie Czterech Gór, Umnak, Unalaska i innych pomniejszych. Siły nieprzyjaciela
na tym obszarze oszacowano na mniej niż dwustu Kozaków, a wojowników aleuckich
było ponad trzy tysiące.
Przez całe lato i jesień zachowywano się przyjaźnie w stosunku do Kozaków, aby
ich sprowokować do podzielenia się na małe grupy myśliwskie, jak to było w ich
zwyczaju, kiedy nie czuli się zagrożeni. Aleuci uważnie obserwowali rutynowe
zajęcia Kozaków, aby zaplanować zasadzki.
Słuchając tych planów Tasza zrozumiała, że wspaniali Kozacy mogą być pokonani i
zabici. Była zadowolona, że stwardniało jej serce. Oni powinni być ukarani za
zło, jakie wyrządzili, i cierpienia, jakie spowodowali, cierpienia, dla których
teraz była pełna współczucia.
Wieś, w której Tasza schroniła się z bratem i synem, była położona na wyspie w
dużej zatoce, która wcinała się w północny kraniec Unalaski. To była mała wioska,
składająca się z dwudziestu myśliwych, mieszkających razem w jednej barabara. W
niewielkiej odległości grupa jedenastu Kozaków zbudowała chatę z drewna
wyrzuconego przez morze. Przybyli tu na zakotwiczonym teraz w zatoce statku,
który przy dobrej pogodzie był widoczny z wyspy.
Zachar skończył ssać i Tasza położyła go w nowej kołysce. Prosty Chód wszedł do
barabara w towarzystwie dwóch innych myśliwych. Z triumfem
Alaska
147
pokazał noże, które otrzymał w handlu wymiennym z Kozakami, i dał je myśliwym.
- Jutro Kozacy dowiedzą się, dlaczego potrzebowaliśmy tylu noży - oświadczył, a
Aleuci uśmiechnęli się i pokiwali ze zrozumieniem głowami. Prosty Chód podszedł
do niszy, gdzie siedziała Tasza, Oczy jego błyszczały chęcią walki, kiedy usiadł
w kucki obok niej. - Zacznie się rano. Zanim słońce wzejdzie, weźmiesz małego
Zachara i schowasz się w górach razem z innymi. Starcy zgodzili się zostać, żeby
nie wzbudzać podejrzeń Kozaków.
- Ja też zostanę. - Tasza znała te plany. Każdego ranka połowa Kozaków
opuszczała chatę, żeby sprawdzić założone na wyspie pułapki na lisy. Jeden z
mieszkańców wioski miał ich zwabić w zasadzkę. Ci Kozacy, którzy zostawali w
chacie, zawsze przychodzili do barabara. Reszta myśliwych miała ich zaatakować,
kiedy będąjuż w środku. - Mała Muszla zaopiekuje się Zacharem.
Jej propozycja sprawiła mu przyjemność. Wreszcie byli po tej samej stronie.
- Zostaniesz na dworze rano. Kiedy rozpocznie się atak, dołączysz do innych
kobiet w górach.
- Tak zrobię.
Po zgaszeniu płomienia przesunięto kamienną lampę na sam koniec barabara, żeby
jej nie przewrócić w czasie bitwy i żeby nie wylał się olej. Pomimo światła
dziennego przenikającego przez właz większa część barabara tonęła w półmroku.
Dwóch myśliwych aleuckich stało w smudze światła, pałki i noże mieli schowane w
fałdach parki. Prosty Chód krył się w mroku razem z innymi, blisko sękatej kłody,
po której niedługo mieli tu zejść Kozacy. Nerwy miał napięte, zmysły wyostrzone,
krew pulsowała mu w żyłach. Mocniej ścisnął pałkę.
Chwilę przedtem Miedzianolicy, wystawiony jako czujka na dachu barabara, dał im
znać, że pierwsza grupa Kozaków opuściła chatę i poszła sprawdzać pułapki. Jeśli
będą się trzymać swoich codziennych zwyczajów, to wkrótce druga grupa Kozaków
zjawi się tu z wizytą.
Nagle usłyszano głosy i kroki przy włazie. Prosty Chód zobaczył Miedziano-licego
schodzącego po sękatej belce i dosłyszał cicho wyszeptane ostrzeżenie.
- Idzie trzech. Jeden ma siekierę.
Cofnął się głębiej, zajmując pozycję nie budzącą podejrzeń, że obserwuje
148 Janet Dailey
Kozaków schodzących, jeden za drugim, z trzeszczącej pod ich ciężarem drabiny.
Ten z dużym nosem, niosący siekierę, zszedł ostatni. Kiedy zbliżał się do końca
drabiny, wydawało się, że dwaj pierwsi Kozacy wyczuli niebezpieczeństwo.
- Agghh! - Prosty Chód dał sygnał do ataku i potężnym ciosem swojej pałki
uderzył najbliższego Kozaka pomiędzy łopatki, rzucając go na ziemię.
Natychmiast przyskoczył do niego i raz po raz wbijał mu nóż w plecy. Wokół
słychać było łomot pałek i mieszające się aleuckie i kozackie okrzyki. Dragi
Kozak upadł i dwóch Aleutów rzuciło się na niego z nożami. Kozak z wielkim nosem,
mimo że ciężko już ranny, zaczął wymachiwać siekierą jak wariat, w przód i w tył,
trzymając Aleutów na dystans, by w ten sposób utorować sobie drogę do drabiny.
Prosty Chód usiłował zablokować mu wyjście z barabara, ale zakrwawione ostrze
siekiery Kozak skierował na niego. Odskoczył czując piekący ból - ostrze
przebiło jego parkę i zraniło w pierś. Nie zważając jednak na ranę, wspiął się
za Kozakiem na drabinę, ale nie udało mu się złapać go za buty i ściągnąć na dół,
ponieważ ten wciąż wymachiwał siekierą.
Wszyscy, z wyjątkiem dwóch Aleutów, których ciężko zranił mężczyzna wywijający
siekierą, rzucili się śladem Prostego Chodu za uciekającym Kozakiem. Kiedy
Prosty Chód wydostał się z włazu, długonosy mężczyzna biegł z wysiłkiem w dół,
krzykiem ostrzegając pozostałych w chacie Kozaków. Jeden wyskoczył właśnie z
krzaków kolo chaty, zapinając spodnie. Prosty Chód zorientował się, że nie zdoła
dopaść mężczyzny uzbrojonego w siekierę, zanim dotrze on do chaty, ale ten dragi
Kozak nie miał broni. Pobiegł więc szybko, aby mu odciąć drogę.
Okrążyli go kilka jardów dalej. Prosty Chód, gdy rzucał się na bezbronnego z
nożem, widział panikę w jego oczach. Mimo że Kozak złapał go za rękę, Prosty
Chód starał się pokonać przeciwnika, nie zważając na krew spływającą z rany na
piersi. Niektórzy Aleuci zdążyli złapać włócznie jeszcze przed wyjściem z
barabara. Jeden z nich przebił nią Kozaka, który w szoku i przerażeniu puścił
rękę Prostego Chodu. Ten szybko wtedy wbił nóż w jego ciało. Kozak upadł na
kolana, a reszta dobijała go włóczniami.
Jednocześnie ogłuszający huk przeszył powietrze i jakaś niewidzialna siła
odrzuciła dwóch Aleutów na bok. To wypaliły strzelby Kozaków. Mężczyzna na ziemi
jeszcze się poruszał. Wiedząc, że Kozacy potrzebowali trochę czasu,
Alaska
149
żeby ponownie naładować broń, wojownicy pozostali na miejscu i zadawali kolejne,
śmiertelne ciosy swojej ofierze. Jeden z Kozaków wybiegł z chaty z wielkim nożem
i uderzył Prosty Chód w bok, rozdzierając mu skórę. Była to powierzchowna, ale
silnie krwawiąca rana. Prosty Chód cofnął się chwiejąc i ściskając rozciętą
skórę, aby zatamować krew. Kolejny Aleuta padł pod nożem tego samego mężczyzny.
Kozak podniósł z ziemi swojego towarzysza i zaczął odwrót w kierunku chaty, gdy
następna salwa zagrzmiała w powietrzu.
Aleuci wycofali się z zasięgu ognia, poważnie osłabieni na skutek odniesionych
ran. Prosty Chód zatrzymał się dla złapania oddechu, czując zapach krwi i potu.
Był świadom ogarniającej go słabości, drżenia zmęczonych mięśni.
- Są w pułapce. - Prosty Chód usiadł ciężko oddychając. - Ich strzelby mogą nas
powstrzymać od wejścia do środka, ale sami będą musieli wkrótce wyjść po
jedzenie i wodę. Będziemy wtedy gotowi.
- Tylko czterech żywych i dwóch ciężko rannych - stwierdził Miedziano-licy. -
Nie mamy wiadomości od reszty naszych. Czy myślisz, że udało im się pozabijać
Kozaków?
- Wkrótce się dowiemy, kiedy powrócą do wsi. - Prosty Chód wstał, trzymając się
za zranione miejsce, a krew plamiła jego parkę. - Chodźcie. Musimy pozbawić mocy
ciała tych, których zabiliśmy, i zabrać naszych rannych do obozu letniego, gdzie
czekają kobiety.
Trzech wojowników aleuckich pozostało przy chacie, na wypadek gdyby Kozacy
usiłowali uciec do swojego bajdaru. Reszta powróciła do barabara. Jedni pomagali
swoim rannym wojownikom wejść na drabinę, a inni wyjęli noże i zaczęli odcinać
ręce i nogi zabitych Kozaków. Następnie rozcięli oddzielone kończyny w stawach
na drobniejsze części i wynieśli z barabara, by wrzucić do morza, zabezpieczając
się w ten sposób przed grożącym śmiercią spotkaniem z duchami zabitych.
Tak jak inni poszkodowani Prosty Chód obmył rany w morzu i przewiązał ranę ciętą
na boku, ale nie towarzyszył już pięciu innym myśliwym w drodze do letniego
obozu. Ci, którzy mogli chodzić, pomagali tym, którzy byli zbyt słabi. Pozostał
z innymi Aleutami, żeby pilnować oblężonych w chacie Kozaków.
Wkrótce grupa z zasadzki wróciła do wsi. Prosty Chód patrzył z zazdrością na dwa
pistolety i strzelby, które zdobyli po zlikwidowaniu nieprzyjaciela.
Alaska
151
bajdary i bajdarki. Od starszych nauczyła się, jak osłabiać ból przez nakłuwanie
igłami odpowiednich miejsc na ciele człowieka.
Podczas pracy dowiedziała się, że niektórzy jej pobratymcy zostali ranni podczas
ataku na Kozaków we wsi, a pozostali w zasadzce na tych, którzy sprawdzali
pułapki na zwierzęta. Jeden mężczyzna powiedział jej, że Prosty Chód ocalał i
został, aby pilnować czterech Kozaków uwięzionych w chacie.
Mały Zachar zbudził się i krzyczał z głodu, ale jego potrzeby musiały ustąpić
konieczności opatrywania rannych, więc pozwoliła mu płakać. Jednemu wojownikowi
ostrożnie rozcięła brzuch w miejscu, gdzie kula zrobiła okrągłą dziurę. Kiedy
starała się wyczuć tę ołowianą grudę, zobaczyła soki wydostające się z
przebitego żołądka. Wiedziała, że mężczyzna ten na pewno umrze, ale wyciągnęła
kulę, zaszyła dziurę w żołądku, a potem ranę. Odsunęła się od niego, wiedząc, że
umiejętnie wbita igła zniesie bóle konania.
Bolały ją pełne mleka piersi. Podeszła do swojego kwilącego syna i karmiąc go
poczuła ulgę. Kołysała się wolno, kiedy on ssał.
Wciąż oczekiwano ponowienia walki, toteż dzieci, starcy, kobiety i ranni
pozostali w letnim obozie, a wojownicy nadal oblegali domostwo Kozaków.
Po czterech dniach przyszła wiadomość, że można już bezpiecznie wrócić. Czterech
Kozaków uciekło z wyspy nocą, dotarło do bajdaru pod osłoną ciemności i opuściło
zatokę.
- Nie próbowaliśmy ich zatrzymać - przyznał Prosty Chód. - Nie ośmieliliśmy się
stawić czoła ich strzelbom w ciemności. Było nas zbyt mało.
- Uciekli i teraz ostrzegą innych. - Wiedziała, że najskuteczniejszą bronią
Aleutów było działanie przez zaskoczenie.
- Nie ma kogo ostrzegać. - Twarz Prostego Chodu wyrażała zadowolenie. - Wszyscy
Kozacy mieszkający w obozie na sąsiedniej wyspie zostali zabici. I nie ma już
ich statku zakotwiczonego w zatoce. Nie żyją mężczyźni, którzy na nim byli.
Zbiegowie nie mają się gdzie ukryć. Wysłaliśmy wiadomość do innych wsi, aby
wypatrywali tych czterech Kozaków.
- A co z innymi Kozakami i pozostałymi czterema statkami? - Bała się, że jeżeli
jacyś Kozacy uciekną, to zawiadomią o rebelii swoich towarzyszy na innych
wyspach. Martwiła się, że Andriej może przybyć na Unalaskę. Gdyby znalazł ją
tutaj, na pewno odebrałby jej Zachara.
- Niektórzy już zostali zaatakowani. Reszta będzie zaatakowana wkrótce.
152 Janet Dailey
- Zawahał się, ale mówił dalej. - Jadę do wsi Makuszyn na Unalasce, gdzie
zbierają się wojownicy mający napaść na osady Kozaków na brzegu zatoki. Tasza
wiedziała, że wolałby pozostawić ją z synem tutaj, ale tutejsi Aleuci, chociaż
życzliwi i dobrzy, byli obcy. Prosty Chód to brat, na którym zawsze mogła
polegać w potrzebie.
- My pojedziemy z tobą, Zachar i ja.
- Tam będzie niebezpiecznie - ostrzegł ją.
- Tak długo jak Kozacy są na wyspach, zawsze będzie niebezpiecznie, a jeśli
niektórzy z nich uciekną, zrobi się jeszcze gorzej. - Dziwnie brzmiały te słowa
w jej ustach.
Kiedyś chciała, aby wszyscy Kozacy byli tak dobrzy i sprawiedliwi jak Andriej
Nikołajewicz Tołstych. Ale nie było ani sprawiedliwe, ani dobre kraść kobiecie
dziecko. Prosty Chód ostrzegał ją, że Andriej weźmie, co będzie chciał, i
zostawi ją w rozpaczy. Tasza żałowała, że nie posłuchała go wtedy. Teraz
dojmujący ból uczynił ją twardą, pragnęła odwetu, mimo że serce tęskniło za tym,
co straciła.
- Wyruszymy ze wschodem słońca - powiedział Prosty Chód.
Bojowa grupa siedemdziesięciu Aleutów zebrała się, żeby zaatakować pomieszczenie,
gdzie, jak dowiedzieli się od swoich wysłanników, mieszkało piętnastu Kozaków.
Statek Kozaków w zatoce kołysał się na kotwicy. Wszyscy wojownicy nieśli zwoje
skór wydry morskiej, aby upozorować, że przybyli w celach handlowych. Dowódca
Kozaków coś jednak podejrzewał.
- Mówił, że jeżeli chcemy handlować, to nie więcej niż dziesięciu z nas może
kolejno zbliżyć się do chaty. Ani jeden więcej. - Prosty Chód relacjonował Taszy
zaszłe wydarzenia, kiedy siedzieli blisko siebie w zatłoczonej tego wieczoru
barabara. Był zdenerwowany i zły. - Dziesięciu przeciwko piętnastu Kozakom ze
strzelbami, pistoletami i szablami. Nic nie mogliśmy zrobić. Nie było okazji do
zaskoczenia ich, do rzucenia się na nich w przeważającej liczbie. Musieliśmy
dobić handlu i iść.
- Co zrobicie teraz? - Patrzyła, jak prostuje plecy, a potem krzywi się z bólu
z powodu rany w boku, której nie pozwolił jej zobaczyć.
- Myśliwy, który pozostał, aby obserwować chatę, niedawno powrócił do wsi i
powiedział, że trzej mężczyźni, którzy polują z Kozakami, dołączyli do nich. -
Tasza przypuszczała, że jej brat mówił o ludziach zwanych Kam-
Alaska
153
czadalami, którzy byli takim samym szczepem jak Aleuci, ale mieszkającym w Rosji.
- Mówił, że byli bardzo przestraszeni i podejrzewał, że mogli uciec z jednego ze
statków, który zniszczyliśmy.
- Oni ostrzegli Kozaków. Nie będzie już okazji, żeby ich zaskoczyć
- powiedziała Tasza. - Będą gotowi, kiedy przyjdziecie.
- Posłano wieści do innych wsi. Potrzebujemy większej liczby wojowników, żeby
ich pokonać - przyznał Prosty Chód.
Zgromadzenie większych sił przed ruszeniem do ataku na kozacką wieś zabrało
Aleutom dwa dni. Uzbrojeni we włócznie, łuki i strzały, rozpoczęli natarcie, ale
strzelby szybko ich powstrzymały. Znowu zostali zmuszeni do oblegania obozu, od
czasu do czasu następowała wymiana strzał i kul ołowianych, po czym odnoszono
rannych na tyły. Kozacy, jak poprzednio, uciekali na bezpieczny szytik w zatoce,
ale nie rozwijali żagli.
Wracając do barabara w wiosce, która ich przyjęła, Prosty Chód był niezadowolony.
Przeszedł obok swojej siostry bez słowa i usiadł na macie, gdzie jego
siostrzeniec leżał na brzuchu wymachując rękami i nogami. Słuchał beztroskiego
gaworzenia i patrzył, jak chłopiec stara się wypróbować siłę swoich małych rąk.
Prosty Chód wziął jedną rączkę i ścisnął cztery palce, aż zbielały stawy. To
było ćwiczenie, które trzeba było regularnie powtarzać, żeby dziecko miało
ciepłe ręce, kiedy dorośnie. Prosty Chód ścisnął palce drugiej ręki, wiedząc, że
Tasza czeka, kiedy przemówi.
- Większość wojowników powróciła do swoich wsi - powiedział jej. - Ich rodziny
są głodne, toteż muszą polować, żeby je nakarmić.
- Kozacy martwią się tylko o siebie. Nie mają rodzin do wyżywienia.
- Tasza zdawała sobie sprawę, jakim ciężarem są kobiety i dzieci podczas wojny.
- Kamczadalowie mówią też, że dopóki Kozacy są na statku, niebezpieczne jest
atakowanie ich od strony wody. Mogą zabić wielu z nas, zanim dostaniemy się na
ich statek.
Tasza pokiwała głową.
- Dlaczego Kozacy stąd nie odpłynęli? Dlaczego zostali? Prosty Chód potrząsnął
głową i dodał po zastanowieniu:
- Może wierzą, że inni z ich grupy przeżyli. Może myślą, że nie zabiliśmy
tamtych, więc czekają na nich.
154 Janet Dailey
Przez resztę zimy i wczesną wiosnę szytik pozostał w porcie, blisko brzegu.
Aleuci stale pilnowali statku, strzelając z łuków, jeśli jakiś Kozak był na tyle
nierozsądny, żeby pokazać się na dłużej. W czasie kiedy dorosłe samce uchatek
przepływały przez cieśniny wyspy podążając do swojej nieznanej kolonii na
północy, Kozacy podnieśli żagle i opuścili zatokę. Prosty Chód obserwował
odpływający statek i z satysfakcją zauważył oznaki nadchodzącego sztormu.
Następnego dnia huragan uderzył w Unalaskę, silny wiatr bił w morze i popychał
fale deszczu w stronę wyspy.
Potem przyszła wiadomość z wyspy Umnak, że kozacki statek rozbił się u brzegu, a
tamtejsi wojownicy zaatakowali rozbitków i zanim zostali odparci, zabili pięciu
i ranili resztę. Kozacy nie byli jednak stanie zapobiec grabieży wraku statku.
Teraz zdobyte rzeczy stały się przedmiotem handlu. Prosty Chód otrzymał strzelbę
z małą ilością prochu i ołowiane kule w zamian za bajdar, którym z Taszą uciekli
z Adaku. Tasza obserwowała w czasie wielu wieczorów tego lata, jak czyścił swój
cenny nabytek, pamiętając, jak robili to Kozacy.
Podczas lata dochodziły do ich wioski wieści o kolejnych potyczkach pomiędzy
Aleutami a garstką Kozaków ukrywających się na wyspie Umnak. Ale dominowała
atmosfera pokoju, kiedy wyzwoleni od kozackiego ucisku ludzie na wyspach podjęli
swój dawny sposób życia.
Dojrzewały już jagody, a wieloryby wpływały do zatoki. Tasza, patrząc na swojego
małego syna, przypominała sobie, że to właśnie w tym czasie Kozacy zwykle
odpływali, aby powrócić na swoje ziemie za morzem.
Pewnego dnia zobaczono u wybrzeży wyspy Unalaska żagle statku kozackiego. Bojąc
się, że może być to statek Andrieja, Tasza nagliła brata, aby dowiedział się,
kim są przybysze i gdzie wylądowali. Prosty Chód wyruszył z małą grupą
rozpoznawczą, aby ocenić siły nieprzyjaciela.
Wiele kozackiej broni palnej było teraz w rękach Aleutów, ale mniej więcej setka
strzelb i pistoletów była w rękach krajowców mieszkających na różnych wyspach, a
zapas amunicji był niewielki. Chociaż mieli broń Kozaków, Aleuci nie byli w
stanie walczyć z większą grupą nieprzyjaciela. Zdali sobie sprawę, że będą
musieli pozwolić Kozakom wylądować na swojej wyspie.
Wywiadowcy zlokalizowali statek zakotwiczony w jednej z zatok.
- Patrzcie. - Pogromca Wielorybów zwrócił ich uwagę na mężczyznę na pokładzie. -
Jest Sołowiej.
Alaska 155
- Kto to jest Sołowiej? - zapytał Prosty Chód.
- Kozak, który kiedyś przywiózł swoich ludzi na naszą wyspę, aby polowali i
zbierali daninę.
Po obejrzeniu statku i jego załogi Prosty Chód orzekł, że trzeba z nimi pomówić,
poszli więc na plażę i machając do Kozaków na pokładzie namawiali ich, żeby
zeszli na brzeg. Wkrótce wysłano kilku mężczyzn w drewnianej łodzi. Pogromca
Wielorybów pokazał Prostemu Chodowi Sołowieja. Wysoki, barczysty mężczyzna z
czamą brodą i dużym zakrzywionym nosem siedział na przodzie. Oczy miał twarde i
mądre. Kiedy stanął na piasku, najpierw pozdrowił Pogromcę Wielorybów, a potem
dał wszystkim tytoń.
- Jesteś odważny, że przypłynąłeś na tę wyspę, Sołowieju. - Kiedy Prosty Chód
odezwał się w jego języku, Kozak szybko odwrócił się w jego stronę.
- Odważny? - Jedna z jego krzaczastych brwi była uniesiona wyżej. - Dlaczego
tak mówisz?
- Czy widziałeś jakieś statki Kozaków? -Nie.
- Żadnego tutaj nie znajdziesz - poinformował go Prosty Chód. - Zniszczyliśmy
wszystkie statki kozackie na Unalasce, Umnaku i Wyspie Czterech Gór. - Patrzył,
jak krew odpływa z twarzy Sołowieja i potem powraca czerwieniąc policzki.
- Jak je zniszczyliście? - zapytał.
- Niektóre zostały wyrzucone na brzeg i rozbiły się o skały, inne spaliliśmy.
- Gdzie są ludzie z tych statków?
- Zabiliśmy ich.
Sołowiej patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Jak ich zabiliście?
Prosty Chód opowiedział szczegółowo o zasadzkach, mówiąc Kozakowi, jak Aleuci
zwabili jego rodaków w góry, potem napadli na nich z nożami i poprzecinali im
ścięgna, żeby nie mogli biec. Opisywał, jakich używali podstępów, na przykład
przynosząc skóry na sprzedaż tak mocno związane rzemieniami, że Kozacy musieli
je przecinać nożami albo szablami, a wojownicy wykorzystywali ten moment, żeby
podrzynać im gardła.
Chociaż twarz Sołowieja stawała się coraz bardziej czerwona, a on sam trząsł się
z wściekłości, nadal patrzał na krajowca z powątpiewaniem w oczach.
- Gdzie są ciała tych, których, jak twierdzisz, zabiliście?
156 Janet Dailey
Wskazując na morze Prosty Chód powiedział:
- Pocięliśmy ich ręce i nogi na kawałki, po czym wrzuciliśmy do wody, żeby już
nam nie mogli zagrozić.
Sołowiej zaklął tak szybko w swoim języku, że Prosty Chód nie mógł tego
zrozumieć. Natychmiast zaczął wypytywać innych Aleutów, oczekując potwierdzenia,
że to, co usłyszał, było prawdą. Kiedy wojownicy przytakiwali, Prosty Chód
zauważył niepokój i wzmożoną czujność Kozaka. Miał pistolet za pasem, a wszyscy
pozostali byli uzbrojeni w strzelby, podczas gdy Aleuci mieli tylko noże. Ich
było czterech, a Kozaków siedmiu. Jednak Sołowiej patrzył na nich jak wydra
czująca zbliżające się niebezpieczeństwo; przeniósł wzrok na wzgórza, jakby
spodziewał się, że tam kryją się inni Aleuci.
Taką właśnie reakcję Prosty Chód chciał osiągnąć. Pragnął, by ci Kozacy mieli
serca pełne strachu. Dlatego szczegółowo opowiedział Sołowiejowi, jak zabijano
jego rodaków. Kiedy dowiedzą się o okrutnym losie swoich towarzyszy, będą się
bali Aleutów i nie będą chcieli pozostać na wyspie. Nie było potrzeby walczyć z
Kozakami, jeśli można ich było pokonać
strachem.
Wracając na Świętego Piotra i Pawła Iwan Sołowiej zauważył, że niejeden z jego
ludzi ogląda się z lękiem na Aleutów stojących na plaży. Strach Kozaków pogłębił
tylko jego wściekłość.
- Czy myślicie, że oni mówili prawdę? - zapytał jeden zpromyszlenników.
- Przechwalają się - zapewnił zagadnięty, obawiając się że jego ludzi ogarnie
strach i panika. - Zabili może dwóch lub trzech Rosjan. Ale żeby zniszczyć ludzi
z pięciu statków? Niemożliwe!
- Czemu mieliby mówić, że tak zrobili?
Sam zastanawiał się, w jakim celu Aleuci przyznawali się do takich okropnych
czynów. _ T0 Są dzikusy. Nie można wierzyć ich kłamstwom.
- A jeśli to prawda?
- Dowiemy się, czy to prawda - odpowiedział pewnym głosem.
Kiedy dotarli do statku, opowieść o rzezi Rosjan szybko rozchodziła się między
promyszlennikami na pokładzie. Sołowiej tolerował gorączkowe rozmowy na ten
temat tylko przez jakiś czas.
- Cisza! - zawołał i przekrzykując hałas stanął na środku pokładu, gdzie
wszyscy go widzieli. Zgiełk przycichał stopniowo, w miarę jak po kolei spoglądał
na każdego z mężczyzn. Jego wzrok zatrzymał się na Kozaku
Alaska
157
Korieniewie, który był przydzielony na statek jako rządowy poborca daniny.
- Jutro weźmiesz dwudziestu ludzi uzbrojonych w strzelby i pistolety i zrobisz
rekonesans wzdłuż wybrzeża. Staraj się znaleźć jakiś dowód potwierdzający te
dzikie przechwałki Aleutów.
Ta akcja przywróciła na nowo porządek i dyscyplinę w jego grupie. Ale tak samo
jak inni promyszlennicy, Sołowiej oczekiwał z niecierpliwością na powrót Kozaka
i jego sprawozdanie. Trudno było uwierzyć, żeby dwustu dobrze uzbrojonych Rosjan
mogło być zamordowanych przez garstkę dzikusów uzbrojonych tylko w łuki, strzały
i włócznie.
Wszyscy zebrali się na pokładzie, kiedy łódź z Korieniewem i jego ludźmi
zbliżała się do statku. Kiedy wszedł na pokład, Sołowiej podszedł do niego.
- Czego się dowiedziałeś?
- Napotkaliśmy tylko trzy mieszkania tubylców. Wszystkie były puste. Myślę, że
Aleuci poszli w góry, kiedy zobaczyli, że płyniemy ku wyspie
- odpowiedział.
Tchórze, pomyślał Sołowiej.
- Czy znalazłeś coś, co by potwierdzało ich opowieść? - spytał. Kozak wzruszył
ramionami.
- Zabraliśmy z barabara rosyjskie ubrania, dwa pistolety i szablę. Myślę, że
jacyś Rosjanie zostali zabici przez tych dzikusów, inaczej te przedmioty nie
wpadłyby w ich ręce.
Nikt nie śmiał zbliżyć się do Andrieja Tołstycha stojącego na rufie swojego
statku. Wszyscy unikali jego lodowato niebieskich oczu, które patrzyły na
człowieka, jak gdyby chciały go przebić i wywoływały dreszcze. Żaden z
promyszlenników nie odważył się komentować zmiany, jaka w nim zaszła, od czasu
kiedy metyska dziewczyna uciekła z jego nowo narodzonym synem. Tołstych był
ogolony i jak zwykle starannie ubrany, ale policzki miał zapadnięte, oczodoły
ciemne i wargi zaciśnięte, a oddech przesiąknięty zapachem samogonu, choć nie
był pijany.
Kilku promyszlenników, którzy byli w bazie tego zimowego ranka, kiedy Tołstych
odkrył, że dziewczyna zniknęła, pamiętali jego rozkaz drobiazgowego przeszukania
wyspy. Wieśniacy zostali wypędzeni ze swoich barabara, a ich mieszkania
zdemolowane, kiedy nie udało się znaleźć pomiędzy nimi ani jej, ani dziecka.
Wiele razy opisywali swoim towarzyszom myśliwym z odległych baz wyraz twarzy
Tołstycha, gdy dowiedział się, że nie ma bajdara ani aleuckiego brata dziewczyny;
stał nieruchomy, a każdy instynktownie cofał się przed nim, wyczuwając jego
furię i nie chcąc mu wchodzić w drogę. Nie sposób opisać strasznego wrażenia,
jakie robił ten mężczyzna, który o mało nie postradał zmysłów z gniewu i
rozpaczy.
W ostatnich miesiącach Tołstych niezmordowanie przetrząsał wszystkie okoliczne
wyspy, gdzie polowali promyszlennicy, był w każdej wiosce i przepytywał
wszystkich krajowców, żądając skór wydry i informacji o dziewczynie. Ładownia
statku była przepełniona, gdy jeden z pytanych poradził udać się w kierunku
wschodnim, oddalając Kozaków od uprag-
Alaska
159
nionego domu, od Rosji. Krajowiec twierdził, że brat dziewczyny dwa razy
odwiedzał wioskę na wyspie Unalaska.
Nie zważając na niesione wiatrem strugi deszczu, który osiadał mu na twarzy,
Andriej przyglądał się niewyraźnej linii brzegowej wyspy z masą wąskich
przesmyków i rozległych zatok. Mówiono, że pięć statków rosyjskich działa na tym
terenie, ale on nie widział żadnego i nic na brzegu nie wskazywało na obecność
obozów myśliwskich. Przeczucie, rodzaj pierwotnego instynktu, kierujące go ku
tej wyspie, nasilało się. Jego syn był gdzieś tutaj. Andriej nie starał się
zrozumieć ani dociekać źródeł tej pewności. Gdyby miał rozwalić wyspę na kawałki,
skała po skale, i tak znajdzie Zachara. Poza cyplem lądu szeroka zatoka wbijała
swoje wody w głąb wyspy. Posłuszny swojemu wewnętrznemu głosowi, Andriej nakazał
skierowanie statku do tego naturalnego portu, świadom, że już minęli kilka zatok,
które byłyby równie bezpieczne.
Zobaczyli szytik dryfujący na spokojniejszych wodach ze zwiniętymi żaglami i
gołymi masztami. Na widok statku zapanował ruch na pokładzie. Po trzech latach
podróży mieli dosyć własnego towarzystwa, spragnieni byli nowych twarzy, może
znajomych, ciekawi wieści z ojczyzny. Ale zainteresowanie Andrieja koncentrowało
się wyłącznie na tych tylko informacjach, które mogłyby zaprowadzić go do syna.
Mężczyźni na pokładzie napotkanego szytika, osłonięci kocami przed deszczem,
głośno pozdrawiali Andreiana i Natalię, kiedy ten przepływał obok nich i rzucał
kotwicę. Andriej nie odpowiadał na te okrzyki, bacznie przyglądając się
uzbrojonym myśliwym i tymczasowo zainstalowanym umocnieniom na pokładzie. Kozak,
Maksym Lazariew, odpowiedział na pozdrowienia. Ludzie na szytiku wydawali się
niezadowoleni na wieść, że nowy statek przypływa z niedalekiego Adaku. Ich
dowódca, Iwan Sołowiej, był na brzegu z większością myśliwych; chcąc jak
najszybciej go spotkać i kontynuować poszukiwania Andriej kazał opuścić łódź.
- Bądźcie dobrze uzbrojeni - doradził ktoś z szytika. - Tu są problemy.
Kiedy wylądowali na wyspie, dwóch mężczyzn wyszło na spotkanie łodzi eskortując
Andrieja i jego małą grupę do ufortyfikowanego obozu. Wyczuł napięcie w obozie,
które wzrosło, gdy wszedł do zimowej chaty, a mężczyźni znajdujący się w środku
z wyraźnym niepokojem zareagowali na skrzypnięcie drzwi. Andriej od razu
rozpoznał Iwana Sołowieja. Znał go głównie z jego nie najlepszej reputacji w
Ochocku, jako tego, który przegrał w karty, przepił
160 Janet Dailey
i wydał na dziwki w ciągu jednego roku cały zysk z gromadzonych przez trzy
lata futer.
Soiowiej po rosyjsku znaczy słowik. Nic w tym szorstkim mężczyźnie z czarną
brodą nie przypominało słodko śpiewającego ptaka. Mówiono, że jego ludzie dali
mu przezwisko Straszliwy Słowik.
- Jestem Andriej Nikołajewicz Tołstych, kapitan Andreiana i Natalii.
- Andriej lekko skinął głową, co miało wystarczyć za uprzejmy ukłon. Dobrze
wiedział, że jego nazwisko jest znane Sołowiejowi - tak jak wszystkim, którzy
żeglowali z Ochocka.
- Jestem Iwan Pietrowicz Sołowiej, dowodzący Świętym Piotrem i Pawłem. Witaj na
Unalasce, Andrieju Nikołajewiczu. - W serdeczny, koleżeński sposób objął oburącz
dłoń Andrieja. - Myśleliśmy już, że na tym terenie nie ma żadnych statków
rosyjskich.
- Słyszałem, że jest ich pięć przy tej grupie wysp.
Sołowiej nagle zdał sobie sprawę, że inni przysłuchują się rozmowie. Kiedy
odezwał się znowu, jego głos był pełen serdeczności.
- Co ze mnie za gospodarz, że pozwalam ci stać tutaj, mokremu i zmarzniętemu? -
Wziął płaszcz Andrieja i rzucił go jednemu z mężczyzn.
- Chodź ze mną - powiedział - mam coś, co ci rozgrzeje krew.
Andriej dał znak swoim ludziom, żeby pozostali na miejscu, i poszedł za
Sołowiejem do prywatnej kwatery z tyłu chaty. Nie było tam krzeseł, tylko prycza
i kilka drewnianych beczułek. Na jednej z nich stał samowar. Sołowiej zamknął
drzwi z surowych desek, podszedł do pryczy i wyjął spod kołdry butelkę taniej
brandy.
- Siadaj - wskazał na beczułkę. Andriej nadal stał.
- Pływam pod specjalną ochroną carskiego dekretu wydanego przez imperatorową
Jelizawietę Pietrowną.
- Więc jesteś w podróży już od dłuższego czasu, Andrieju Nikołajewiczu.
- Sołowiej nalał równe ilości brandy do dwóch kubków i dolał do tego trunku
gorącej wody z samowara. Podał jeden kubek Andriejowi. - Ona umarła. Jej
siostrzeniec, Piotr, objął tron, na krótko - na bardzo krótko. Teraz jego żona,
Katarzyna II, rządzi Rosją. Mówi się, że to ona ukartowała zamordowanie Piotra.
- Podniósł kubek w szyderczym toaście: - Tylko głupiec ufa kobiecie.
- To prawda - szepnął Andriej patrząc na swój kubek i podnosząc go do ust.
Alaska
161
Czuł się chory na myśl, jak bardzo zauroczony był Taszą, jaki ufny.
- Dwoje zakładników uciekło spod mojej opieki. Mam powód, aby podejrzewać, że
przebywają tutaj, na Unalasce. Byłbym wdzięczny za jakąkolwiek pomoc, której
mógłbyś mi udzielić przy przeszukiwaniu wiosek na tej wyspie.
- Widzę, że nie rozumiesz tutejszej sytuacji. - Twarz Sołowieja stężała.
- Sam nie jestem pewien, czy ją rozumiem.
- Jeden z twoich ludzi powiedział, że były problemy.
- To może być o wiele poważniejsze. - Sołowiej spojrzał na drzwi i zniżył głos.
- Krajowcy na wyspie przechwalają się, że zabili wszystkich Rosjan, którzy tutaj
byli. Mówiłeś o pięciu statkach? Nie znaleźliśmy ani jednego.
- Może odpłynęli do domu - zasugerował Andriej.
- Może. A może zostali zmasakrowani, ich ciała pocięto na kawałki i wrzucono do
morza, jak twierdzą Aleuci, a szytiki spalono albo zatopiono. Wiem, że krajowcy
mają strzelby i ubrania Rosjan. I wiem, że ostrzeżono nas, żebyśmy opuścili
wyspę, bo inaczej podzielimy los naszych towarzyszy.
- Sołowiej wypił alkohol ze swojego kubka i podszedł do stojącej przy samowarze
butelki, żeby go powtórnie napełnić. - Na początku wątpiłem w to. Ale słyszałem
tę samą historię od innych Aleutów - niektórych znałem z poprzednich podróży. Z
małymi odchyleniami relacja jest zawsze taka sama. - Ręka trzymająca cynowy
kubek trzęsła się. - Oni wszyscy opowiadają ze szczegółami, jak przecinali
Rosjanom ścięgna, żeby nie mogli uciekać, a potem cięli ich na kawałki.
- Jeśli to, co sugerujesz, jest prawdą, to kilka wiosek musiało się zebrać
razem - zmarszczył brwi Andriej.
- Tak. - Sołowiej spojrzał mu prosto w oczy. - Teraz oni się z nami bawią,
rozprzestrzeniają pogłoski budzące strach wśród moich ludzi. Obiecują zaczekać
do zimy, kiedy podzielę moje siły na grupy myśliwskie, wtedy zastawią zasadzki
na każdą z nich i zabiją nas wszystkich, jak zabili tamtych. Ale tak łatwo nas
nie dopadną. Teraz moja kolej, żeby prosić ciebie o pomoc w pomszczeniu śmierci
naszych rodaków. Nie możemy pozwolić, żeby te morderstwa uszły bezkarnie.
To stwierdzenie przypomniało Andriejowi, co mówił Taszy poprzedniego roku
- krajowiec musi być ukarany za każde przestępstwo w stosunku do Rosjan, bez
względu na to, jak został sprowokowany. Teraz jeszcze mocniej w to wierzył.
- Nie ma znaczenia, czy masowe powstanie Aleutów rzeczywiście się
162
Janet Dailey
odbyło - stwierdził Andriej. - Czy to jest prawdą czy wymysłem dla nabrania
odwagi, ich głosy trzeba uciszyć. Musimy zgnieść ziarno rebelii, zanim
przeniesie się na inne wyspy.
- Ja też tak uważam, Andrieju Nikołajewiczu. - Sołowiej uśmiechnął się biorąc
butelkę brandy i dolewając do kubka gościa. - Nie wystarczy, żeby schylali głowy
na nasz widok. Chcę im postawić nogę na karku.
- Czy byłeś w stanie ocenić siły w różnych wioskach na wyspie?
- Dla mnie najważniejsze było zainstalowanie się na wyspie oraz zaprowadzenie
porządku i dyscypliny wśród moich ludzi.
Ponieważ krajowcy wykazują taką chęć do rozmów, trzeba ich wypytać o różne
rzeczy. Jeżeli, jak podejrzewał, Tasza i jej brat uciekli na tę wyspę z jego
dzieckiem, mieszkańcy Unalaski będą wiedzieć o ich obecności. To uprościłoby
poszukiwania i zmniejszyło zagrożenie jego syna, gdyby wiedział, gdzie się
ukrywają.
Zanim Andriej powrócił na statek, butelka brandy była pusta, a opowieści o
rzekomej masakrze ponad dwustu Rosjan rozchodziły się wśród jego ludzi, którzy
dowiedzieli się o tym od promyszlenników Sołowieja. Słysząc o okropnościach
popełnianych przez Aleutów, Andriej poczuł się tym bardziej zdeterminowany, aby
znaleźć swojego syna i zabrać go od tych dzikusów.
Kiedy Aleuci na Unalasce zorientowali się, że Sołowiej nie ma zamiaru opuścić
wyspy, starszyzna wioskowa i przywódcy wojenni zdecydowali przypuścić atak na
obóz Kozaków. Jego lokalizacja na otwartej przestrzeni, blisko plaży, zapewniała
obrońcom szeroki zasięg ognia z broni palnej. Nie było tu żadnych miejsc do
ukrycia się, żadnego sposobu zbliżenia się ukradkiem, co znaczyło, że będą
wystawieni na silny ostrzał Kozaków. Chyba że, jak sugerował Prosty Chód,
zaczekają na gęstą mgłę, która często okrywała wyspę, i wtedy rozpoczną atak.
Zgodzono się na tę taktykę.
Przybycie drugiego kozackiego statku wprawiło wodzów w zakłopotanie. Wiedzieli
już, że mogą pokonać Kozaków z zaskoczenia i dzięki przewadze liczebnej. Teraz
nie byli pewni, ilu przeciwnikom będą musieli stawić czoło w ataku. Gęsty deszcz
nie pozwalał zorientować się, czy Kozacy wyszli ze statku na ląd. Dwa razy
widziano mężczyzn w małej łódce blisko plaży.
Alaska
163
Ponieważ Prosty Chód mówił językiem Kozaków, został wyznaczony, razem z Pogromcą
Wielorybów, do odwiedzenia obozu przeciwnika pod pretekstem handlu, ale w celu
oceny ich sił. Prosty Chód niósł zwój pół tuzina skór wydry morskiej pod pachą i
razem z Pogromcą Wielorybów wyruszył z tymczasowego obozu, gdzie zebrali się
wojownicy przed atakiem na Kozaków. Jak zwykle kobiety i dzieci, również Tasza z
synem, zostały wysłane do dobrze zabezpieczonej wsi, gdzieś na wyspie.
Kiedy zbliżali się do siedziby Rosjan, będąc jeszcze poza zasięgiem kul, Prosty
Chód usłyszał okrzyk wartownika kozackiego, oznajmiający innym ich przybycie.
Przedtem już kilkakrotnie szukali okazji spotkania z Kozakami, więc ta
okoliczność nie powinna być dla nich niezwykła. Idąc dalej w tym samym tempie
zaobserwowali zwiększony ruch w obozie i czujność Kozaków.
- Przyszliśmy handlować! - zawołał Prosty Chód w ich języku i podniósł skóry
tak, żeby strażnik mógł je zobaczyć.
Kozak pokazał im lufą strzelby, żeby szli dalej. Zaczekał, aż minęli go o kilka
kroków, potem poszedł za nimi, a inny strażnik zajął jego miejsce. Prosty Chód
nie zauważył żadnych nieznanych twarzy pomiędzy mężczyznami, którzy byli na
zewnątrz, kiedy razem z Pogromcą Wielorybów zbliżali się do chaty. Sołowiej stał
przy drzwiach, czekając na nich.
Prosty Chód zatrzymał się w odpowiedniej odległości od niego.
- Przyszliśmy handlować - powtórzył.
Wzrok Sołowieja prześlizgnął się po skórach wydr i zatrzymał na dwóch Aleutach.
- Wejdziemy do środka, jest wiatr. - Otworzył drzwi i wszedł do chaty pierwszy.
Wszystkie dotychczasowe spotkania odbywały się na zewnątrz, nigdy przedtem nie
wpuszczano ich do środka. Prosty Chód zamierzał skorzystać z okazji, żeby
policzyć Kozaków będących wewnątrz i ocenić wytrzymałość chaty.
Świadom wielu par oczu obserwujących go czujnie, szybko objął wzrokiem długi,
słabo oświetlony pokój, patrząc na brodate twarze obrócone w jego stronę i
szukając obcej osoby. Nie było nieznajomego pomiędzy ponad sześćdziesięcioma
mężczyznami w pokoju. Zamknięto drzwi, odcinając szare światło deszczowego dnia.
Prosty Chód poczuł się jak w pułapce i rozluźnił napięte mięśnie dopiero, kiedy
podszedł do niego Sołowiej.
164
Janet Dailey
- Pokaż mi, co masz - wskazał na skóry związane w węzeł. Kiedy Prosty Chód
podawał mu je, Kozak potrząsnął głową. - Ty je rozwiąż.
Prosty Chód wiedział, że Sołowiej pamięta opowiadania o przecinaniu gardeł
Kozakom podczas rozwiązywania zwojów futer. Dawało mu satysfakcję, że Sołowiej
trzyma się na baczności, chociaż tylko on i Pogromca Wielorybów
przebywali w jego obozie.
Po odwiązaniu rzemieni Prosty Chód położył skory na beczce i cofnął się, żeby
Sołowiej mógł je obejrzeć. Ciemny pokój pełen był zapachu tytoniu i szczególnej
woni kozackich ciał. Błotnista woda skapywała z przykrytego darnią dachu.
Przysłuchiwał się gwizdaniu wiatru, którego dźwięk umożliwiał mu zlokalizowanie
przykrytych deskami otworów wzdłuż ścian, przydatnych
jako punkty
strzelnicze.
. ,
- Te skóry są bardzo mało warte. Patrz, jak są podrapane - powiedział
Sołowiej. ,
.
Chociaż wiedział, że skóry są podrzędnej jakości, Prosty Chód me zgadzał się z
oceną ich wartości i przedłużał targi, żeby Pogromca Wielorybów miał więcej
czasu na przyjrzenie się nieprzyjacielowi.
- Powinieneś mi dać moją cenę, Sołowiej. Te skóry mogą być jedynymi futrami
jakie jeszcze zobaczysz. Boisz się wysłać swoich myśliwych za wydrą morską. -
Patrzył, jak Kozak czerwienieje reagując na to szyderstwo.
- Za dużo
chcesz.
,
- Gdzie są Kozacy z tamtej łodzi w zatoce? - Prosty Chód związał z powrotem
skóry. - Może oni będą mieli na nie większą ochotę?
- Idź na ich statek i spytaj ich.
- Czy żadnego z nich tutaj nie ma? - Prosty Chód przyglądał się mężczyznom w
pomieszczeniu, tym razem nie starając się ukryć swojego zainteresowania.
Wszystkich widział już przedtem lub rozpoznawał z opisu.
- Nie. Nasze pomieszczenie ledwo wystarcza dla nas. - Sołowiej pytająco
przekrzywił głowę. - Hu was mieszka razem w barabaral
- Czterdzieści dwie osoby - podniósł futra i wziął je pod pachę.
- Razem z kobietami i dziećmi?
- Tak.
Usłyszał głosy dochodzące spoza chaty, odgłos stóp brnących w błocie i
zbliżających się do wejścia. Dzienne światło oświetliło na krótko ciemną
sylwetkę człowieka, który właśnie wszedł i zamknął za sobą drzwi. Prosty Chód
zobaczył wyraźne pasma białych włosów na skroniach mężczyzny
Alaska 165
i zesztywniał. Wpatrujące się w niego niebieskie oczy niewątpliwie należały do
Tołstycha. Tasza stale martwiła się, że Kozak kiedyś przypłynie, aby ich
odnaleźć, ale Prosty Chód nigdy nie wierzył, że Tołstych mógłby ich szukać tutaj.
Krew tętniła mu w skroniach. Musiał się stąd jak najprędzej wydostać i ostrzec
Taszę. Szybko chwycił skóry i rzucił nimi w głowę Tołstycha, skacząc w kierunku
drzwi.
- Zatrzymajcie go! - krzyknął Tołstych.
Prosty Chód prawie zdołał dotrzeć do wyjścia, gdy ktoś złapał go od tyłu. Kiedy
wyrywał się napastnikom, Pogromca Wielorybów przemknął obok niego i wydostał się
na wolność.
Wiele rąk przytrzymywało go i Prosty Chód ledwie dźwigał ciężar wszystkich
trzymających mężczyzn. Walczył desperacko chociaż wiedział, że nie było nadziei
na ucieczkę. Wreszcie ustąpił.
- Zwiążcie mu ręce. - Andriej patrzył na niego z boku, jakby nie wierząc, że
brat Taszy został naprawdę złapany. Poszukiwanie było prawie zakończone. Już
czuł smak zwycięstwa, kiedy będzie odbierał swojego syna. Andriej poczekał, aż
ręce dzikusa ciasno związano na plecach, potem wydał rozkaz otaczającym go
promyszlennikom. - Odejdźcie od niego.
Po chwili wahania stanęli po bokach więźnia. Andriej wysunął się do przodu.
- Gdzie oni są? - Jego pytanie spotkało się z milczącym wyzwaniem. - Ty mi to
powiesz - zagroził Andriej.
Zabłocony promyszlennik ukazał się w drzwiach.
- Ten drugi uciekł - zameldował Sołowiejowi - jest ranny. Czy mamy go gonić?
- Nie - powiedział Sołowiej, patrząc na więźnia. - Ten nam powie wszystko, co
chcemy wiedzieć.
- Wsadźcie go do łodzi - rozkazał Andriej. - Biorę go na Andreiana. -
Spodziewając się protestu Sołowieja zwrócił się do niego. - Ten Aleuta jest moim
zakładnikiem. Możesz być obecny, kiedy będę go przepytywał.
Przez chwilę wydawało się, że Sołowiej sprzeciwi się, ale nic takiego nie
nastąpiło. Tołstych był bogatym kupcem, mającym dużą władzę i wpływy na Syberii,
żeglującym z carskim dekretem.
Pod silną strażą prowadzono wysokiego Aleutę na linie uwiązanej do szyi.
Wsadzono go do łodzi ze statku Andreian i Natalia. Nie rozmawiano ani przy
spuszczaniu łodzi na wodę, ani kiedy płynęli do statku zakotwiczonego blisko
166
Janet Dailey
Świętego Piotra i Pawła. Słychać było jedynie głosy ptaków morskich i uderzenia
wioseł.
Z przedniego siedzenia w łodzi Andriej patrzył na czarną głowę siedzącego przed
nim brata Taszy. Odchylone do tyłu ramiona ściągnięte liną, którą miał związane
ręce, podkreślały jego wyprostowaną sylwetkę. Duma i godność w postawie chłopaka
irytowały Andrieja.
Postępował sprawiedliwie z Aleutami. Za każdym razem, kiedy sobie ???????????
jak zależało mu na uczuciach Taszy, opanowywała go złość i gorycz. Jakim był
starym głupcem myśląc, że jej na nim również zależało. Zapomniał o tym, że była
na wpół dzikuską. To oczywiste, że go nie akceptowała, tak jak wszyscy Aleuci
nie akceptowali Rosjan. Jej brat nigdy nie maskował swoich uczuć. Sama jego
obecność na Unalasce była dla Andrieja dowodem, że Prosty Chód zagrzewał
tubylców do buntu.
Nawet gdyby nie chodziło o jego syna, żyjącego gdzieś w pobliżu, Andriej
zostałby na Unalasce, aby zdusić tę rewoltę, zanim się rozprzestrzeni na cały
łańcuch wysp. Żaden Rosjanin, promyszlennik czy kupiec, nie brał pod uwagę
zostawienia jakiejkolwiek części tego archipelagu pod kontrolą tubylczej
ludności. Zbyt wiele fortun można było zbić na tych wodach, aby pozwolić
nieokrzesanym Indianom stanąć temu na przeszkodzie. Podbili już dwa kontynenty,
podporządkowali sobie pół tuzina plemion i nauczyli się uciszać lokalne protesty
za pomocą szabli.
Kiedy znaleźli się na pokładzie statku, zaczęło się przesłuchanie. Początkowo
Andriej koncentrował się w swoich pytaniach na rozmiarze i sile oporu,
lokalizacji wiosek, liczbie wojowników i rosyjskiej broni palnej, która wpadła w
ręce Aleutów. Pytanie o miejsce pobytu swojego syna zachował na
później.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W głębi duszy Andriej był zadowolony, że Prosty
Chód odmawia współpracy - oczekiwał przyjemności, jakiej spodziewał się doznać
przymuszając brata Taszy do wyznań. Patrzył przez chwilę w ciemne oczy bez
wyrazu, potem uśmiechnął się.
_ Ty mi powiesz to, co chcę wiedzieć. Ty mi powiesz wszystko, co chcę wiedzieć -
wyszeptał Andriej i zwrócił się do otaczającej straży. - Rozbierzcie go,
przywiążcie do masztu i przynieście knut.
Knut był potwornym biczem. Wysuszone i utwardzone rzemienie prze-
Alaska 167
plątane ostrymi, zakrzywionymi drutami rozdzierały skórę ofiary. W Rosji był to
popularny instrument kary cielesnej. Niewielu mogło przeżyć wyrok stu dwudziestu
uderzeń.
Promyszlennicy przywiązali nagiego więźnia do masztu z rękami wysoko nad głową.
Jego jasna klatka piersiowa i szerokie, umięśnione ramiona stanowiły dobry
obiekt do wypróbowania okrutnego rosyjskiego bicza.
- Zakneblujcie mu usta - rozkazał Andriej. - Dźwięki niosą się daleko po wodzie.
Nie ma powodu, żeby jego przyjaciele usłyszeli krzyki.
Kiedy już włożono więźniowi chustę do ust, Andriej dał znak kozackiemu oficerowi,
żeby rozpoczął chłostę. Przy pierwszym uderzeniu bicza ciało Aleuty konwulsyjnie
drgnęło. Utwardzone rzemienie pozostawiły wiele śladów na szerokich plecach.
Krew ciekła z ran na skórze. Kozak znowu uderzył mocno, rzemienie bicza siekły
ramiona, ostre haczyki rozdzierały ciało.
Po pół tuzinie uderzeń plecy były we krwi. Andriej patrzył, jak brat Taszy
przyciskał się do masztu, kiedy słyszał świst knuta w powietrzu, zanim ten go
dosięgnął. Mięśnie jego rąk kurczyły się, nadgarstki naprężały pod zawiązanymi
na nich linami. Wtedy spadały na niego tnące skórę rzemienie, rozpryskując krew
i kawałki skóry. Knebel tłumił krzyki, zmieniając je w nieludzkie jęki.
Uwaga Andrieja skoncentrowana była na plecach ofiary; nie mógł oderwać wzroku od
spadającego na nie bicza, ze skórzanymi pasami nasiąkniętymi krwią.
Potem ciało przestało drgać z bólu. Prosty Chód zwisał z masztu z głową
przechyloną na bok, ze zgiętymi kolanami, podtrzymywały go tylko liny, a krew
spływała z poranionych rąk.
W nagłej panice Andriej zdał sobie sprawę, że Prosty Chód stracił przytomność.
Nie pamiętał, ile uderzeń otrzymał. Tuzin? Dwa razy tyle? Stracił rachubę.
Szybko złapał rękę Kozaka, zanim ten zdążył uderzyć ponownie zakrwawionym knutem.
- Jeśli go zabiłeś, to knut pokosztuje teraz twojej krwi. - Andriej trząsł się
z wściekłości.
Kozak cofnął się, podniecenie znikło mu z twarzy.
- On żyje - stwierdził Sołowiej po obejrzeniu wychłostanego krajowca i wyjęciu
mu z ust brudnej chustki, która służyła za knebel.
- Woda go ocuci - powiedział Andriej maskując uczucie ulgi. Spojrzał z
wściekłością na Kozaka. - Przynieś wiadro.
168 Janet Dailey
- Wody morskiej - wtrącił Sołowiej, uśmiechając się ze zwierzęcą przebiegłością.
Patrząc na czerwone, zmasakrowane biczem ciało, Andriej wolno pokiwał głową.
- Tak, napełnij wiadro wodą morską.
Kozak wziął drewniany kubełek i napełnił go zimną, słoną wodą z zatoki, podszedł
do nieruchomego ciała i wylał jego zawartość kubła na poranioną skórę. Powietrze
przeszył agonalny jęk, a ciało Aleuty wyprężyło się.
- Odetnijcie go - rozkazał Andriej.
Dwóch promyszlenników z obozu Sołowieja przecięło liny, którymi Prosty Chód był
przywiązany do masztu. Wydał kolejny jęk opadając na kolana. Rosyjscy myśliwi
podnieśli go na nogi i przywlekli przed swojego przywódcę. Ale Prosty Chód był
tylko na wpół przytomny, nisko opuszczoną brodą prawie dotykał piersi.
Andriej złapał garść czarnych włosów podnosząc mu głowę tak, żeby mógł widzieć
twarz Aleuty. Patrzył obojętnie na łzy spływające ze szklanych oczu.
- Ilu wojowników jest na tej wyspie?
- Cztery - wychrypiał - może pięć setek.
- Gdzie? - spytał Andriej.
- Większość... rozproszona... wioski... - Każde słowo wydobywało się z wielkim
wysiłkiem.
- Gdzie jest największa koncentracja wojowników? - nalegał Andriej, ale brat
Taszy patrzył na niego tępo i zamknął usta w niemym oporze, poruszając wolno
głową w geście przeczenia. - Polejcie mu słoną wodą plecy - rozkazał Andriej
kozackiemu oficerowi puszczając włosy Aleuty i odsuwając się. - Ale róbcie to
wolno.
Kiedy woda ponownie dostała się do ran na plecach, zduszony krzyk bólu przeszył
powietrze, a ciało wygięło się konwułsyjnie. Andriej obserwował skręcające się
członki, gdy przedłużano tę torturę. Uśmiechnął się lekko z zadowolenia słysząc
wyszeptaną prośbę - nie... nie - połączoną z długim jękiem. Znakiem ręki nakazał
Kozakowi, aby przestał polewać więźnia.
- Gdzie jest największa koncentracja wojowników? - powtórzył pytanie Andriej.
Drganie przebiegało przez ciało Aleuty. Tym razem, kiedy spotkał wzrok Andrieja,
jego oczy wyrażały strach.
Alaska
169
- Niedaleko... tymczasowy obóz... - Oddychał ostro i płytko. - ...Dwustu...
dwustu pięćdziesięciu wojowników.
- Tak blisko - szepnął Sołowiej.
- Dlaczego jest tak wielu w jednym miejscu? - spytał Andriej. Złamany bólem nie
do zniesienia i groźbą dalszych tortur, w końcu zdradził
im wszystko - powód przybycia do obozu, plan zaatakowania ich pod osłoną mgły,
ilość broni palnej w posiadaniu Aleutów, nie zataił już żadnego szczegółu.
Kiedy stwierdzono, że niczego więcej nie wyciągną od torturowanego, Sołowiej
wyruszył ze swoimi ludźmi do obozu, aby przygotować się do mającego nastąpić
ataku. Andriej obiecał wspomóc ludźmi ze swojego statku, ale posiłki miały być
przetransportowane na brzeg, dopiero kiedy przyjdzie mgła, żeby Aleuci nie
dowiedzieli się o zwiększonej sile obronnej obozu.
Po odpłynięciu łodzi z Sołowiejem i jego ludźmi w kierunku Andreiana i Natalii
Andriej zwrócił się do na wpół przytomnej postaci, rozciągniętej na pokładzie.
Ani cal skóry na jego plecach nie pozostał nietknięty. Nie poruszony tym
okropnym widokiem, Andriej przykucnął przy nim i złapał go ponownie za włosy,
żeby mu unieść głowę.
- Gdzie jest Tasza? Gdzie jest mój syn?
Jej brat wymamrotał niezrozumiałą odpowiedź w swoim języku. Andriej mocniej
odchylił mu głowę.
- Po rosyjsku - rozkazał.
Chociaż odpowiedź była nieskładna, Andriej zrozumiał wystarczająco dużo. Palce
rozluźniły uchwyt, pozwalając głowie ofiary opaść na pokład. Wyprostował się i
popatrzył na północ. Drobny deszcz ograniczał widoczność, zasłaniając drugą
stronę zatoki. Jego syn był tam, w dużej wsi, gdzie wysłano kobiety i dzieci.
Wkrótce będzie go znów trzymał w ramionach.
- Co mamy zrobić z więźniem? - spytał Kozak niepewnym głosem.
- Zwiążcie go. - Andriej odszedł.
?
Oęsta, białoszara mgła wydawała się tłumić wszystkie dźwięki. Gromada widmowych
postaci posuwała się ukradkiem do przodu w niesamowitej ciszy, okrążając w
milczeniu niedbale zbudowaną chatę. Kilku krajowców miało na sobie ochronne
kamizelki zrobione z pionowych prętów drzewnych związanych zwierzęcymi ścięgnami.
Ubrania takie nosili wioskowi wodzowie. Grupa podpełzła niedostrzegalnie na
odległość trzydziestu stóp od budynku. Nagle, bez ostrzeżenia, Rosjanie będący w
środku otworzyli ogień. Mając tak łatwy cel, siali spustoszenie wśród
napastników. Aleuci usiłowali szarżować na chatę, ale salwa ze strzelb zmusiła
ich do cofnięcia się. Rezygnując z dalszej bitwy, uciekli zostawiając stu
zabitych.
Na pokładzie Andreiana i Natalii grzmot wystrzałów wyrwał na chwilę Prosty Chód
z otępienia. Słyszał krzyki umierających wojowników. On ich zdradził. Nie mógł
znieść tego bólu. Wolałby już nie żyć. Leżał z otwartymi oczami, patrząc
bezmyślnie na wirującą mgłę. Zamknął oczy, ale nie odczuł ulgi w cierpieniu. Nie
tylko zhańbił siebie, ale i imię jego sławnego ojca, Silnego Wojownika. Strzały
umilkły, pewnie pozabijali wszystkich. Cierpienie przenikało jego ciało i duszę.
Kiedy mgła zrzedła, uniemożliwiając krajowcom podjęcie następnego skrytego ataku,
Rosjanie wyszli z chaty. Ranni, których znaleźli na polu bitwy, zostali
bezlitośnie zabici, a ich ciała wrzucone do wspólnego grobu. Po dotarciu do
opuszczonego obozu aleuckich wojowników zdewastowali go, podobnie jak kilka
bajdarów.
Zdenerwowany Sołowiej patrzył na zdemolowany obóz.
- Ci żądni krwi krajowcy prawdopodobnie rozproszyli się teraz po całej
wyspie.
Alaska 171
- Myślę, że nie - powiedział Andriej i skinął na dwóch promyszlenników, którzy
pilnowali więźnia, aby go przyprowadzili. Osłabionego utratą krwi i niezdolnego
do poruszania się z powodu potwornego bólu w plecach, musieli wlec po ziemi. -
Gdzie mogli pójść wojownicy po opuszczeniu tego obozu? - Z trudem można było
zauważyć, jak potrząsnął głową na znak, że nie wie. - Czy mogli pójść do wsi,
gdzie są kobiety i dzieci? - Andriej pytał cicho i zauważył z zadowoleniem, że
więzień przytaknął.
- Zastanawiałem się, czemu zostawiłeś tego bękarta przy życiu? - Sołowiej
uśmiechnął się aprobująco. - Ta wieś? Jak to daleko stąd?
- Godzina drogi. - Andriej wiedział, że więzień nic już więcej nie ma do
powiedzenia.
Sołowiej był z natury okrutny i skłonny do przesady w zadawaniu bólu. Zemsta za
masakrę jego ziomków dawała temu Rosjaninowi usprawiedliwienie takiego
postępowania. Sołowiej zwołał ludzi i poinformował ich o nowym zadaniu.
- Zanim dzień się skończy, te dzikusy dowiedzą się, jak drogo kosztuje rosyjska
krew.
Ostrzeżenie zwiadowcy przyszło zbyt późno, aby ewakuować kobiety, dzieci i
rannych ze wsi. Wszyscy schowali się w ziemnej barabara, która była zbudowana w
celach obronnych. Wewnętrzne słupy podtrzymywały drewniany pomost, aby wojownicy
mogli wyrzucać strzały przez otwory w dachu. Mężczyźni wdrapali się tam po
sękatej belce, zajmując pozycje i czekając napaści Kozaków.
Tasza z synem przyłączyła się do matek, które zebrały wszystkie dzieci po jednej
stronie barabara, aby inne kobiety były wolne i mogły opatrywać rannych. Dokoła
niej dzieci krzyczały i płakały, zdezorientowane i przerażone paniką wyczuwaną u
dorosłych. Tasza przyciskała czyjeś niemowlę mocno do piersi, jednocześnie
starając się utrzymać Zachara przy sobie. Jakaś dziesięcioletnia dziewczynka
uniosła Zachara i mocno przytuliła, jakby szukając u niego opieki, tak samo jak
on szukał jej u niej.
Huknęła strzelba, dzieci zakrzyczały trwożliwie, ale to był dopiero początek.
Jęk cięciw łuków ginął w huku broni rosyjskiej, a na deszcz strzał odpowiedzią
był grad kul wpadających przez otwory obronne. W hałas walki i płacz dzieci
wdarły się okrzyki rannych, którzy spadali z górnego pomostu na zatłoczoną
172
Janet Dailey
podłogę barabara. Jeden z odstrzeloną połową twarzy upadł tuż przed Taszą.
Patrzyła w przerażeniu na krwawą miazgę w miejscu policzka i oka.
Pozostali przy życiu wojownicy szybko zorientowali się w beznadziejności
położenia i opuścili pozycje na pomoście, ściągając również w dół sękate drabiny.
Usiedli na podłodze i czekali, osłonięci ścianami tego półpodziemnego
pomieszczenia, a ołowiane kule nadal uderzały o krokwie.
Huk strzelb powoli zamierał, aż nastąpiła kompletna cisza, w której Tasza
słyszała bicie własnego serca. Usiłowała wychwycić jakieś dźwięki poza
pochlipywaniem dzieci i cichymi jękami rannych. Wtuliła się głębiej w utkaną z
trawy matę, opiekuńczo osłaniając trzymane w ramionach niemowlę. Spojrzała na
swojego syna, żeby się upewnić, czy jest bezpieczny pod opieką młodej dziewczyny.
W przedłużającej się ciszy, gdy żaden odgłos nie dochodził z zewnątrz, Tasza
zwróciła uwagę na dach pomieszczenia. Otwór wejściowy był jedyną drogą wyjścia,
a także jedyną, którą mogli się tu dostać Kozacy. Patrzyła, czy nie sypie się
kurz z pokrytego darnią dachu, co byłoby znakiem ostrzegawczym. Jej strach rósł
wraz z oczekiwaniem. Nie wierzyła, jak inni, że Kozacy mogli odejść.
Ciche drapanie, przypominające zwierzę kopiące w ziemi, było tak słabe, że Tasza
nie dosłyszała go od razu. Kiedy w końcu dotarło do jej świadomości, ogarnęła ją
panika, odsunęła się od ściany, potem spojrzała na nią raz jeszcze, starając się
odkryć, skąd ten dźwięk pochodził. Kiedy już miała ostrzec innych, że Kozacy
robią dziurę w ścianie, drapanie ustało. Tasza czekała, ale nie powtórzyło się.
Przestała tak mocno przyciskać niemowlę i znowu oparła się o ścianę.
Nagle jakaś ogromna siła popchnęła ją, wyrzucając do przodu. Obróciła się,
instynktownie przyjmując impet wybuchu na plecy, żeby osłonić sobą dziecko. Nie
słyszała eksplozji, odczuła tylko szok i ogarniającą ją ciemność.
Kiedy doszła do przytomności, pierwszymi dźwiękami, jakie do niej dotarły, były
oszalałe lamenty, potem okrzyki przerażenia i paniki. Usiłowała się poruszyć,
ale poczuła ciężar przygniatający jej nogi. Twarz, oczy i usta niemowlęcia
pokrywała warstwa pyłu. Tasza pochyliła się nad dzieckiem, by oczyścić je z
piasku i dopiero wtedy spostrzegła, że w ścianie jest dziura, a odłamki drewna i
masa ziemi unieruchomiły jej nogi.
Kozacy wciskali się przez dziurę w ścianie, koncentrując uwagę na wojownikach i
nie interesując się kobietami i dziećmi. Trzymając dziecko
Alaska
173
jedną ręką, a drugą rozgarniając przygniatającą ją ziemię, zdołała uwolnić nogi
i przepełznąć przez rumowisko do ciemnego kąta. W ogólnym rozgardiaszu ludzie
biegali w różnych kierunkach starając się uciec przed opanowującą pomieszczenie
ciżbą Kozaków. Tasza usiłowała nie poddać się panice i patrzyła na przemieszaną
plątaninę ludzką, starając się znaleźć syna. Była wciąż oszołomiona po wybuchu i
w głowie jej huczało.
Pod belką, która spadła podczas eksplozji, zobaczyła leżące bez ruchu ciało.
Była to młoda dziewczyna, która opiekowała się Zacharem. Taszę przeszył dreszcz.
Szybko położyła niemowlę na podłodze, ukrywszy je pod kawałkiem maty, i zaczęła
przedzierać się przez rumowisko do ciała dziewczyny w obawie, że jej syn mógł
również zostać przygnieciony.
Zrzuciła kawały drewna z nieruchomej postaci, ale Zachara nie znalazła.
Rozglądając się jak oszalała dokoła, wypatrzyła dwie grube nóżki.
- Zachar - krzyknęła Tasza i rzuciła się do rozgarniania okrywającej go ziemi.
Skupiona na ratowaniu syna, Tasza nie wiedziała, co dzieje się wokół niej. Nagle
została gwałtownie odrzucona na bok. Nad nią stał Andriej. Przez chwilę patrzyła
na niego zmartwiała ze strachu, świadoma, że przybył po swojego syna. Zawsze
wiedziała, że tak będzie, że odbierze jej Zachara.
Rzuciła się na niego zapamiętale bijąc i szarpiąc, starając się odciągnąć od
małego, ale nie zwracał na nią większej uwagi. Na wpół przytomna widziała, jak
Andriej kopie rękami tunel dokoła ciała dziecka. Kawałki ziemi jeszcze spadały z
małego chłopca, kiedy go podnosił. Tasza zaprzestała walki na widok sinych warg
i bladej twarzy dziecka, oznak śmierci przez uduszenie. Ale chłopiec ten nie był
Zacharem. Wstrząsnął nią dreszcz ulgi.
- Nie -jęknął ochryple Andriej.
Widząc potworną rozpacz na jego twarzy, Tasza chciała zabrać mu nieżywe dziecko
i powiedzieć, że to nie jest ich syn. Wyprzedził ruch jej rąk i rzucił się na
nią. Zauważyła szaleństwo w jego oczach. Uderzył ją z rozmachem w twarz
wierzchem dłoni. Poczuła okropny ból, a siła uderzenia powaliła ją na podłogę.
Zszokowana leżała tak mając krew w ustach i czarne kręgi przed oczami.
Para butów przesunęła się obok niej. Jak przez mgłę Tasza spostrzegła Andrieja
delikatnie kładącego martwe dziecko na macie, a potem potykającego się
nieprzytomnie, gdy wynosił je przez dziurę w ścianie barabara. Uwierzył, że ich
syn nie żyje. Teraz ona musi znaleźć Zachara i uciec.
174
Janet Dailey
Mimo bólu podniosła się i zaczęła szukać syna. Cofnęła się jednak widząc
brodatego Kozaka, który stanął przed nią z zakrwawioną szablą w ręku i żądzą
mordu w oczach. Złapał ją za ramię i mocno popchnął w kierunku wyprowadzanych na
zewnątrz, wystraszonych mieszkańców wioski. Znalazła się w pułapce razem z
innymi.
Kiedy wyszła z barabara, Kozak dał jej znak, żeby dołączyła do grupy kobiet i
dzieci zbitych w gromadę. Biegła szybko, rzucając przerażone spojrzenia dokoła,
ale Andrieja nigdzie nie było. Patrzyła z obawą na barabara, myśląc o Zacharze.
Zauważyła, że mężczyzn oddzielano od kobiet i dzieci. Pamiętała opowieść o
masakrze na Attu, gdzie został zabity Silny Wojownik i poczuła, jak żołądek
kurczy się jej ze strachu.
Wtedy stara kobieta wyszła z barabara niosąc Zachara na rękach. Radosc, jaką
Tasza poczuła widząc, że jej syn żyje i jest zdrowy, pchała ją do niego, ale
bała się, że Andriej może być gdzieś w pobliżu. Byłoby lepiej, zęby wierzył, że
Zachar zginął. Już nie czuła cienia współczucia, które przedtem ogarnęło ją na
krótko. Stara kobieta dołączyła do grupy, a Tasza stanęła za mą. Ze środka
barabara dobiegł zduszony krzyk. - Dobijają naszych rannych - lamentowała stara
kobieta.
Wkrótce mężczyzna, którego wyspiarze nazywali Sołowiej, wyprowadził swoich
kozackich morderców z pomieszczenia. Tasza rozpoznała jego zakrzywiony nos i
błyszczące czarne oczy, takie jak opisywał jej Prosty Chód. Przywódca Kozaków,
nie zwracając uwagi na kobiety, podszedł od razu do kordonu mężczyzn pilnujących
wojowników.
Na rozkaz Sołowieja wyciągano pojmanych pojedynczo z grupy i zabijano. Jednych
szablą, innych kulą. Wydawało się, że Kozacy znajdują w tym przyjemność.
Okropność tej sceny przykuła uwagę Taszy, tak że me była w stanie odwrócić oczu,
nawet kiedy nakazywał jej to rozsądek. Dreszcze przechodziły jej po plecach od
lamentów i okrzyków rozpaczy kobiet, kiedy wybierano na śmierć ich syna lub
ukochanego. Wiatr niósł zapach śmierci, a ona starała się powstrzymywać oddech.
Była zadowolona, że Prosty Chód nie powrócił z bitwy i nie zazna strachu
oczekiwania na śmierć.
- To zabiera za dużo czasu i przestaje być zabawne - powiedział Sołowiej swoim
ludziom. - Tracimy cenny proch i ołów na te wyspiarskie szumowiny.
- Czy mamy ich wszystkich pozabijać szablą?
- Nie - wykrzywił się dowódca Kozaków. - Mam lepszy pomysł. Kto się
Alaska 175
założy, ilu mężczyzn może zabić jedna kula? Daję dwadzieścia rubli, że
dziesięciu.
Tasza gorzko żałowała, że rozumie ich język i wie, o czym mówią, wykrzykując
swoje zakłady. Ze stale zmniejszającej się grupy mężczyzn wywleczono tuzin
wojowników i związano razem, jednego za drugim. Zauważyła, że czynności te
przyciągały uwagę Kozaków, którzy przesuwali się do przodu, żeby mieć lepszy
widok. Stwarzało to szansę niepostrzeżonej ucieczki. Szybko wzięła Zachara od
starej kobiety i przesuwała się powoli na tyły grupy. Żaden z Kozaków tego nie
zauważył.
Kiedy usłyszała huk strzelby, obróciła się i zaczęła biec w stronę małego
grzbietu górskiego, trzymając Zachara na biodrze. Wiedziała, że jej ucieczka
powiedzie się, jeśli przejdzie na drugą stronę nie zauważona. Słychać było
jakieś głosy z tyłu, ale nie odnosiły się do niej. Przebiegając przez trawiasty
grzbiet usłyszała okrzyk Kozaka, że jest dziewięciu zabitych.
Z wysiłkiem schodziła w dół po przeciwnej stronie wzgórza, aż padła na kolana.
Brakowało jej tchu, a ręce bolały od dźwigania syna. Patrzyła w kierunku gór w
środku wyspy, gdzie były jaskinie dające doskonałą kryjówkę. Wiedziała, że nie
powinna pozostawać długo blisko Kozaków. Odpocząć mogła później, w bezpiecznej
od nich odległości.
1 asza szukała schronienia przed zimnym wiatrem w jaskini, w której natknęła się
na zmumifikowane szczątki kobiety aleuckiej. Wszystkie zgromadzone tutaj
przedmioty należące do zmarłej - drewniane talerze, noże, koszyki i inne rzeczy
- były świetnie zachowane. Samo ciało zawinięte w skóry morsa, owiązane
splecionymi jelitami zwierzęcymi, leżało na platformie, w obramowanej drzewem
kolebce. Mumifikowanie zmarłych było praktykowane przez Aleutów mieszkających na
wschodnich wyspach, ale ludzie z Attu i pobliskich wiosek nie mieli tego
zwyczaju. Weszła do jaskini bez obawy.
W środku było ciepło i przytulnie, a ona była skrajnie wyczerpana wchodzeniem
pod górę. Mięśnie jej rąk drżały ze zmęczenia, kiedy sadzała Zachara na
kamiennej posadzce. Od razu poraczkował, żeby obejrzeć koszyki stojące pod
platformą. Tasza podniosła ciasno owiązane zawiniątko z mumią. Dotykała go z
szacunkiem i ostrożnie postawiła na podwyższeniu z ociosanych desek, żeby
wykorzystać kołyskę dla swojego syna. Kiedy ukryła Zachara
176 Janet Dailey
w jej skórzanym zagłębieniu, usiadła, żeby odpocząć. Ale za każdym razem, kiedy
zamykała oczy, makabryczne sceny ukazywały się jej pod powiekami.
Była sama, daleko od swojej rodzinnej wyspy, po raz pierwszy w życiu bez opieki
krewnych i niepewna, czy którykolwiek z jej nowych przyjaciół ze wsi jeszcze
żyje. Spojrzała na Zachara, nagle przestraszona odpowiedzialnością, która teraz
spadała tylko na nią.
Tego wieczoru karmiła syna piersią, a jej własny żołądek kurczył się z głodu.
Wiedziała, że nie wytrzyma długo bez jedzenia. Kiedy zdejmowała matę z platformy
mumii, aby nakryć siebie i Zachara do snu, żałowała, że mieszkańcy Unalaski nie
zostawiali zapasów żywności swoim zmarłym.
Następnego dnia najważniejszą sprawą było zdobycie pożywienia. Tasza nie mogła
ryzykować powrotu do wsi dopóty, dopóki istniała możliwość, że jest tam Andriej.
Niedaleko jaskini morze ofiarowywało obfitość żywności. Z Zacharem w kołysce na
plecach wyruszyła na brzeg.
Był właśnie odpływ. Zatrzymała się przed głazami strzegącymi krótkiego pasa
odsłoniętego piasku i uważnie się rozejrzała. Kawałek plaży był otoczony skałami.
Tasza zostawiła tam Zachara, a sama poszła zdobyć jedzenie. Wykopywała małże i
zbierała wodorosty w płytkiej wodzie, używając noża wziętego z jaskini i
wkładając swoją zdobycz do koszyka.
Stado ptaków nagłe poderwało się do lotu z ostrzegawczym szumem skrzydeł. Tasza
obróciła się gwałtownie. Przez piasek szedł chwiejąc się stary człowiek z głową
białą jak głowa orła. Był nagi, miał związane z przodu ręce, a łokcie i kolana
zakrwawione od częstych upadków.
Przestraszona, że mogą iść za nim Kozacy, pobiegła do miejsca, gdzie zostawiła
Zachara. Stary mężczyzna potknął się i upadł, potem znów starał się podnieść, aż
padł nieruchomo. Tasza zawahała się, niepewna, nasłuchując odgłosów pogoni. Ale
jedyne, co słyszała, to szum morza.
Ostrożnie podeszła do starego człowieka. Jego plecy pokryte były skorupą
zaschniętej krwi, z pęknięć wypływała zielonkawa ropa. Miała pusty żołądek i
widok ten przyprawił ją o mdłości. Przełknęła żółć, która podchodziła jej do
gardła, i dotknęła ręki uwięzionej pod leżącym na brzuchu ciałem mężczyzny. Jego
skóra była potwornie gorąca. Kiedy obrócił głowę, Tasza zobaczyła jego twarz.
- Prosty Chód. - Patrzyła nie dowierzając, potem przeciągnęła palcami po białych
włosach na jego głowie. Te siwe włosy należały do jej brata - nie
Alaska
177
mogła zrozumieć, skąd się tu wziął. Kiedy minął pierwszy szok, podłożyła rękę
pod jego piersi i starała się go unieść.
Podnosząc go na kolana myślała, że ją poznaje, ale jego wodniste oczy z
czerwonymi obwódkami były bez wyrazu.
- Pomóż mi - prosił ochrypłym głosem.
- Pomogę ci - obiecała, cicho płacząc.
Z trudem udało się jej wciągnąć go na górę do jaskini. Potem zajęła się jego
plecami; na szczęście jej brat zemdlał, kiedy ściągała strupy. Po żadnej z
krwawych bitew nie widziała takich ran. Zwymiotowała na widok nagiego,
zaropiałego ciała, potem płakała rozpaczliwie, zanim zapanowała nad sobą.
Ponieważ szaman wioskowy został zamordowany przez Kozaków, nie miała do kogo
zwrócić się o pomoc. Musiała leczyć go sama.
Bez przerwy przemywała mu plecy i okładała zebranymi przez siebie ziołami.
Poszukiwała żywności, karmiła Zachara i Prosty Chód, przynosiła wodę, wiele nocy
płakała z wyczerpania i strachu siedząc przy bracie; gdy nawiedzały go ataki
szału, rzucał się i bredził.
Pewnej nocy zaczął mówić przytomnie. Tasza ocierała mu pot z twarzy mokrą
chustką i z roztargnieniem słuchała jego błagań o zaoszczędzenie mu bólu; do
takich żądań zdążyła się już przyzwyczaić. Potem wydawało się jej, że wymówił
imię Andrieja.
- Co się stało? Kto to zrobił? - Zadawała pytania, na które dotychczas nie
otrzymywała odpowiedzi.
- Tołstych. On mnie bił. - Ból wykrzywił mu twarz. - Skóra... w niej były
zęby... ja nie chciałem powiedzieć - łkał jak mały chłopiec.
- Powiedzieć co? - Tasza zmarszczyła brwi.
- Czy ich słyszysz? - Otworzył szeroko oczy z przerażenia. - Ja nie chciałem,
żeby oni umarli. On mnie zmusił, żeby powiedzieć.
Stopniowo cała historia została opowiedziana, chociaż Tasza musiała składać ją z
osobnych kawałków. Była wstrząśnięta jego opowieścią o zdradzie, nie tylko
wojowników, ale również jej samej. W miarę upływu dni zaczynała jednak pojmować,
jak wielki ból mu zadano. Mogła go zrozumieć i przebaczyć mu.
- Okryłem hańbą Silnego Wojownika - płakał rozpaczliwie Prosty Chód.
- On umarł dzielnie, broniąc swoich ludzi. Ja... ja byłem zbyt słaby.
- Zatrząsł się i zaczął coś mamrotać. Tasza przepełniona była litością dla
niego, ale również dla siebie.
178 Janet Dailey
Ciało Prostego Chodu goiło się powoli. Nawet kiedy ją rozpoznał, rzadko się
odzywał. Nie potrafił zdobyć się na mówienie jej o swojej hańbie, a ona obawiała
się powiedzieć, że już wie o wszystkim. Żadne z nich nie wspominało ostatnich
wydarzeń. Wciąż obolały, większość czasu spędzał leżąc na brzuchu i patrząc w
ziemię. Nawet zabawy Zachara nie wzbudzały jego zainteresowania.
Tasza odczuła ulgę, kiedy zaczął wracać do zdrowia. Nie musiała już wyłącznie
nim się zajmować, dawało jej to więcej możliwości szukania pożywienia. Teraz
mogła już z bratem zostawiać Zachara i wyruszać na dalsze wyprawy. Ale i tak
nigdy nie przynosiła dosyć, żeby zaspokoić głód
w jaskini.
Podczas zawiei śnieżnej ścieżka górska zrobiła się śliska, więc Tasza zeszła na
pobliską łąkę, aby poszukać nor gryzoni i zabrać ich zimowy zapas jadalnych
korzeni. Była już tam kobieta z wioski, którą Tasza, patrząc na tę kościstą, z
zapadłymi policzkami twarz, z ledwością poznała. Zbliżyła się do niej z wahaniem.
- Czy Kozacy odeszli? - spytała. Kobieta kiwnęła głową.
- Sołowiej mieszka w swoim zimowym obozie. Drugi statek odpłynął. Uczucie ulgi
ogarnęło Taszę. Andrieja więc już nie było i nie musiała się
bać, że utraci swojego syna. Mogła bezpiecznie powrócić. Myśl o spaniu w ciepłej
barabara i posiłku ze świeżej ryby lub foczego tranu przyprawiła ją o zawrót
głowy. Jakby czytając w jej myślach, kobieta powiedziała:
- Jest wielki głód we wsi.
- Czy nie ma żadnych myśliwych?
- Niektórzy jeszcze żyją. Kozacy zabili dwustu. - Twarz kobiety była spokojna,
ale pełna rozpaczy. - Teraz wszyscy powoli umieramy. Przed opuszczeniem wsi
Kozacy zniszczyli wszystko - bajdarki, harpuny, łuki i strzały. Mężczyźni nie
mogą polować.
Wiadomości te wstrząsnęły Taszą. Ssaki morskie, które zabijali myśliwi, dawały
mieszkańcom wioski nie tylko pożywienie. Robiono z ich skór kajaki, a z kości i
kłów broń. Bez możliwości polowania mężczyźni nigdy nie odzyskają tego, co
stracili. Byli zamknięci na lądzie, a całe bogactwo morza było poza ich
zasięgiem. Tasza zrozumiała, że jej małej rodzinie nie będzie lepiej po powrocie
do wsi.
Alaska
179
Powiedziała Prostemu Chodowi o swoim spotkaniu z kobietą, ale nie wspomniała o
zniszczeniu tego wszystkiego, co pozwalało wsi na przeżycie. On by tylko jeszcze
bardziej się oskarżał za doprowadzenie Kozaków do tego miejsca. Podkreślała
jednak nieobecność Kozaków we wsi i odpłynięcie Andrieja.
- Teraz jest bezpiecznie - powiedziała mu. - Już nie musimy ukrywać się w tej
jaskini.
Ale jej brat siedział bez ruchu, ze zwieszonymi ramionami i spuszczoną głową.
- Weź Zachara i wracaj do wsi.
Jego białe włosy wyraziście odbijały się na tle ciemnej jaskini. To była
najbardziej widoczna zmiana w jego wyglądzie, ale Tasza zauważyła również wiele
innych. Mężczyzna siedzący przed nią nie przypominał już jej dawnego brata.
Ramiona miał stale zwieszone, a cała sylwetka była zgarbiona. Rzadko trzymał
głowę do góry. Nie było już w nim wyzwania, jego odwaga została zduszona, a duma
złamana. Czasem Tasza miała wrażenie, że posklejała tylko zewnętrzną skorupę,
ale brakowało czegoś w środku, co czyniłoby z niego mężczyznę. Był jak ta mumia
na platformie z nietkniętą skórą i kośćmi, ale o pustym wnętrzu. Nie musiał
mówić, że wolałby nie żyć. Gdyby mógł, najchętniej zamieniłby tę jaskinię w swój
grobowiec. Nie mogła mu na to pozwolić.
- Nie mam ochoty wracać do wsi. Zbyt wiele złego tam się wydarzyło. - Teraz,
kiedy miała więcej czasu, żeby o tym pomyśleć, Tasza doszła do wniosku, że dla
Prostego Chodu będzie najlepiej, jeśli tam nie wrócą. - Jak będziesz dość silny,
żeby iść tak daleko, przeniesiemy się do wsi na północy wyspy, tam gdzie na
początku mieszkaliśmy. - Postawiła przed nim drewniany talerz z korzonkami,
które zebrała i oczyściła. Patrzył bez zainteresowania i nie uczynił żadnego
ruchu.
- Idź i zostaw mnie - powiedział.
Tasza starała się nie okazać, jak bardzo te słowa ją wzburzyły.
- Co będziesz jadł? Jak będziesz żył?
- Będzie lepiej, jeśli umrę!
Chociaż wiedziała, że to właśnie było jego życzeniem, kiedy usłyszała tę myśl
wyrażoną słowami, coś w niej pękło.
- Nie! - zaprotestowała. Przez te wszystkie dni i noce opiekowała się nim nie
po to, by wszystko, co przetrzymała, zostało zmarnowane. Należało się jej
180 Janet Dailey
coś w zamian. - Ja ciebie potrzebuję. On ciebie potrzebuje! - Gestem ręki
wskazała swojego syna. - Kto się nami zaopiekuje? Kto nauczy Zachara polować? Ty
umrzesz i nie będziesz odczuwać bólu ani głodu, ale co stanie się z nami? Ty
jesteś jego wujem! - Szybko odwróciła się od niego, trzęsąc się ze złości.
Przez długi czas jedynym dźwiękiem w jaskini było gaworzenie Zachara. Tasza
wzięła jakiś korzonek i zaczęła go gryźć, chociaż był bez smaku. Dla dobra
swojego syna musiała jeść.
- Pójdę z wami - powiedział wreszcie Prosty Chód obojętnym tonem.
Tasza nie zareagowała. Czuła się zbyt wyczerpana.
Podczas następnych dni Prosty Chód czynił wysiłki, żeby podnieść się na nogi i
być użyteczny. Tasza widziała, że on tylko pozornie wraca do życia, ale nie
zajmowała się już jego brakiem woli. Poszła do wsi zabrać trochę swoich rzeczy,
które tam zostawiła. Dostała też starą parkę dla swojego brata.
Powrócili więc do północnej wsi. Znowu nie byli głodni i mogli spać w ciepłej
barabara. Podczas tej długiej zimy Tasza widziała, jak jej syn robi się pulchny,
a brat odzyskuje siły. Zaczął polować - zawsze sam, nie szukał już towarzystwa
mężczyzn, którzy planowali powstanie przeciwko Kozakom. Bawił się z Zacharem,
wyrabiając mu przy okazji tych zabaw mięśnie, tak potrzebne myśliwemu, ale Tasza
nigdy nie widziała, żeby się uśmiechnął. Nigdy też nie brał udziału w śpiewach,
tańcach czy pogawędkach.
Wszyscy na wyspie wiedzieli, co zrobili Kozacy. Ci, którzy ocaleli, a mieli
krewnych w innych wsiach, zostali zabrani przez rodziny. Tasza była pewna, że
jej brat słyszał o okrutnych cierpieniach ludzi, mimo że nigdy o tym nie mówił.
Wściekłość, jaką barbarzyństwo Kozaków wywołało u krajowców, była przytłumiona
obawą, że zbyt głośny protest wzbudzi znowu gniew wrogów. Kilka wiosek nawet
nawiązało pokojowe stosunki z Sołowiejem.
Zimowe noce minęły i słońce świeciło coraz dłużej. Pewnego dnia sztorm zmusił
myśliwego z innej wsi do schronienia się w ich obozie. Tej nocy, kiedy deszcz i
wichura szalały na zewnątrz, wszyscy zgromadzili się dokoła gościa, żeby
usłyszeć ostatnie nowiny z innych części wyspy.
Zachar spał w kołysce zawieszonej na belce w niszy sypialnej, a Tasza siedziała
blisko światła kamiennej lampy i szyła z otrzewnej morsa nie-
Alaska
181
przemakalną parkę dla brata. Prosty Chód siedział obok niej strugając kawałek
kości, żeby zrobić odpowiedni trzonek do haczyka na ryby. Ktoś spytał myśliwego
o zniszczoną wieś.
- Oni mają bardzo mało jedzenia. Wielu osłabło i umarło.
Tasza spojrzała niespokojnie na brata, ale zdawał się nie słyszeć ani pytania,
ani odpowiedzi.
- Kozacy też cierpią tej zimy - ciągnął myśliwy. - Zęby im wypadają, a usta
krwawią. Jedenastu umarło. Wielu jest bardzo słabych. Niektórzy nie mogą
utrzymać się na nogach. Teraz byłby czas, żeby ich zaatakować. - To z wahaniem
wypowiedziane zdanie kryło w sobie oczekiwanie na aprobatę reszty zgromadzonych.
W pomieszczeniu rozległy się niepewne szepty, rozważające słowa zachęty do buntu.
Prosty Chód przerwał struganie. Wstał i przemknął się do niszy sypialnej, co
zauważyła tylko Tasza. Rozwiązał zrolowaną matę, a kiedy opadła, ukrył się za
nią odizolowany od wspólnego pomieszczenia.
Tasza rozejrzała się, czy nikt nie patrzy i poszła za nim. Kiedy odsunęła matę,
zobaczyła, że leży na boku twarzą do ściany. Uklękła przy nim.
- Co się stało? O co chodzi?
Cisza trwała tak długo, że Tasza zastanawiała się, czy w ogóle ma zamiar jej
odpowiedzieć.
- Nigdy nie uwolnimy się od Kozaków - powiedział wreszcie.
- Dlaczego? Nasi wojownicy odnosili już nad nimi zwycięstwa. Zniszczyli pięć
statków i zabili Kozaków z tych statków. Dlaczego nie można tego zrobić znowu? -
pytała, starając się wykrzesać z niego jakąś wolę oporu. - Jeśli wygrali jedną
bitwę, czy to znaczy, że mamy zaniechać oporu?
- Są dla nas za silni.
- Ponieważ mają strzelby?
- Ponieważ dysponują potęgą strachu - odpowiedział beznamiętnie. Tasza zdała
sobie sprawę, że ma rację. Strach był najsilniejszą bronią
Kozaków. Wystarczyło popatrzeć, co uczynił z jej bratem.
Wyspa zazieleniła się, samice uchatek płynęły przesmykami w swojej corocznej
migracji na północ, a miejsce przeznaczenia było znane tylko im samym. Na
Unalasce następnych sześciu Kozaków zmarło na szkorbut. Dodało to odwagi
niektórym krajowcom, więc zaczęli namawiać innych, aby
182 Janet Dailey
zjednoczyli się do wspólnego powstania, ale napotkali znaczny opór, szczególnie
ze strony tych, którzy doznali najwięcej krzywd. Niektórzy jednak słuchali.
Ilekroć taka rozmowa odbywała się w obecności Prostego Chodu, on po prostu
oddalał się. Nie chciał wiedzieć o ich planach czegokolwiek, co można by od
niego wydobyć torturami.
Chociaż nastąpiło kilka potyczek z Kozakami, krajowcy nie mieli zamiaru
doprowadzać do poważniejszych zajść. Rosnące zagrożenie wystarczyłoby, żeby
Sołowiej ze swoimi Kozakami napadł na wieś. Większość krajowców uciekała przed
nimi bez walki, ale po powrocie znajdowali swoje mieszkania splądrowane, futra
skradzione, zniszczone bajdarki i porozbijaną broń. Przy stosunkowo małym
rozlewie krwi Sołowiejowi udawało się zgnieść
wszelki opór.
Tasza patrzyła na brązowiejące trawy. Zimny wiatr z północnego zachodu
przysłaniał chmurami szczyty górskie. Nie było już jagód do zbierania, jadalnych
korzonków do wykopywania, jajek, które można było ukraść z ptasich gniazd na
skałach. Suszony łosoś też już został zjedzony.
Tasza z niepokojem przyglądała się chudym nogom swojego czteroletniego syna.
Żywności było coraz mniej, ponieważ zmuszano Aleutów do szukania jedzenia na
jałowej ziemi zamiast na morzu. Pożywienie, które przedtem tylko uzupełniało
dietę z ryb i ssaków morskich, stało się podstawowym pokarmem. Teraz i tego nie
było. Wkrótce brzuch Zachara będzie wzdęty z głodu.
Zwróciła się do brata.
- Miałeś rację. Kozacy są silniejsi. Zanim skończy się zima, setki ludzi umrą z
głodu. Najpierw starzy i chorzy, potem najmłodsi. - Popatrzyła na Zachara. -
Jeśli mamy żyć, musimy opuścić wieś.
- Dokąd pójdziemy? - Byli uwięzieni na wyspie i nie mieli możliwości jej
opuszczenia.
- Do obozu Kozaków - odpowiedziała. - Oni mają żywność, mają bajdarki i broń do
polowania. Będziemy żyć z nimi.
- Nie pozwolą nam.
- Pozwolą. - Tasza musiała w to wierzyć i musiała przekonywać samą siebie, że
wie, jak do nich podejść. Życie z Andriejem nauczyło ją, że Kozacy szanowali i
bali się tylko jednego - Stworzyciela Wszystkich Rzeczy, którego nazywali Bogiem.
Kiedy podjęła decyzję, nie traciła czasu, aby wprowadzić ją w czyn. Prosty
Alaska
183
Chód już nie protestował. Zapakowali swoje rzeczy osobiste, wzięli Zachara i
wyruszyli do obozu Kozaków.
Kiedy zbliżali się do chaty, wyszło z niej pięciu mężczyzn uzbrojonych w
strzelby. Tasza rozpoznała Sołowieja i jego widok przypomniał jej wszystkie
okropne przeżycia, ale zdusiła w sobie uczucie niepokoju. Nie bała się też, że
może on rozpoznać jej brata. Zgarbiony, siwowłosy człowiek bardzo mało
przypominał młodego mężczyznę, którym kiedyś był Prosty Chód.
- Czego chcecie? - zapytał ostro Sołowiej.
- Chcemy otrzymać chrzest - odpowiedziała Tasza. Zobaczyła zdumiony wyraz jego
oczu i jej pewność siebie wzrosła. - Doświadczyliśmy potęgi waszego Boga. Chcemy
być ochrzczeni i móc żyć z wami.
- Mówisz bardzo dobrze. - Sołowiej wciąż na nią patrzył.
- Mój ojciec był Kozakiem. Mam na imię Tasza. A to jest mój syn, Zachar -
wskazała na niebieskookiego chłopca w ramionach brata. Nie wspominała o
pierwszym chrzcie syna, ponieważ nie sądziła, żeby powtórny mógł mu zaszkodzić.
- Kim jest ten mężczyzna? - Sołowiej wskazał na Prosty Chód.
- Jest moim bratem. On też będzie potrzebował kozackiego imienia, kiedy go
ochrzcicie.
Szybko odbyła się zaimprowizowana uroczystość. Dano im wszystkim nazwisko
Tarakanow, należące do jednego z tamtejszych Kozaków, a Prosty Chód dostał
kozackie imię Paweł: Paweł Iwanowicz Tarakanow.
Nowo nawróconej rodzinie pozwolono na zbudowanie małej barabara przy chacie
Kozaków. Tasza Łukiejewna Tarakanowa miała dla nich gotować, a Paweł Iwanowicz
polować na wydry morskie.
?
Jesień 1778 roku
Przez następne kilka lat Aleuci sporadycznie stawiali opór Kozakom, pamiętny
odwet Sołowieja i innych położył kres dążeniom do masowej rewolucji. Prawie
połowa Aleutów wymarła, część w bitwie, większość z głodu i chorób. Pozostali
współżyli z Kozakami na wyspach polując na morskie zwierzęta futerkowe,
wymieniając je na jedzenie lub inne towary i płacąc daninę w futrach. Zdarzały
się wciąż przypadki okrucieństwa ze strony Kozaków, ale Aleuci wiedzieli od
swoich współziomków, zabranych do kozackiej ojczyzny za wodami, że popełniający
te czyny byli karani przez przywódców kozackich w ich odległych wsiach. To była
jedyna pociecha.
Prosty Chód, zwany przez Kozaków Pawłem Tarakanowem, pogodził się z nową
sytuacją, mimo że przygnębiała go, tak samo jak wielu innych.
Nadchodząca fala wdarła się na plażę. Prosty Chód skończył reperować małe
rozdarcie w pokrytej skórą bajdarce i patrzył na swojego siostrzeńca, Zachara.
Obserwował, jak ten szesnastoletni chłopak oglądał łódkę, którą sam zbudował,
sprawdzając jej wytrzymałość przed swoim pierwszym długim polowaniem na morzu.
Delikatny męski zarost ukazywał się już na jego twarzy. Tak jak proste włosy na
głowie, zarost nie był kruczoczarny, ale miał szarobrązowy kolor tundry. Jego
oczy były niebieskie - bystre i dalekosiężne oczy myśliwego. Pod parką z ptasich
piór nosił kozackie spodnie. Prosty Chód trzymał się starych zwyczajów swych
ojców, ale Zacharowi nie były one już znane. Przyzwyczaił się do Kozaków, którzy
przypływali statkami i przebywali na
Alaska 185
wyspie przez jakiś czas. Spali z aleuckimi kobietami, tak jak i z jego matką, i
byli ojcami ich dzieci. Jego mały brat Michaił był również synem Kozaka. Potem
wreszcie odpływali, a na ich miejsce przybywali inni z nowych statków.
Duża skórzana łódź z kilkoma Kozakami zwróciła uwagę Prostego Chodu. Gdy tylko
dotarli do brzegu, mężczyźni szybko wyciągnęli ją na piasek. Prosty Chód
obserwował ich wielkie podniecenie, kiedy wyruszali w stronę chaty swojego
dowódcy, i poszedł za nimi, żeby dowiedzieć się, jaka była tego przyczyna.
Zachar szybko znalazł się przy nim.
- Co ich tak wzburzyło?
- Może zobaczyli wieloryba? - Wieloryb zapewniłby jedzenie na całą zimę.
Chociaż już było trochę za późno, ale niewykluczone, że jakiś samotnik błąkał
się po okolicy - może nawet ranny lub nieżywy.
Gierasim Grigoriewicz Ismaiłow, dowódca wszystkich Kozaków na wyspie i kapitan
statku Święty Paweł zakotwiczonego w zatoce, wyszedł przed chatę. Była to surowa,
wzbudzająca respekt postać w mundurze i grubym płaszczu. Biła od niego arogancja
kapitana, patrzącego z góry na wszystkich niższej rangi.
- Z jakiego powodu zawracacie mi głowę? - pytał zarośniętych, niechlujnych
promyszlenników.
- Dwa brytyjskie statki, te same, które widziano niedaleko wyspy wczesnym latem,
stoją od dwóch dni na kotwicy w zatoce na północnym krańcu wyspy.
Ismaiłow zesztywniał usłyszawszy te nowiny. Ostatnim razem, kiedy doniesiono, że
dwa statki brytyjskie żeglują w tej okolicy, wysłał list do ich kapitanów przez
jednego z Metysów, ale nie otrzymał odpowiedzi.
- W jakim celu? Czy dowiedzieliście się? - Ismaiłow wiedział, że dowódcy
brytyjskich statków są świadomi okupowania tych wysp przez Rosjan. Wiedział
również, że Brytyjczycy byli mocno zaangażowani w handel futrami na kontynencie
północnoamerykańskim prowadząc szerokie działania na obszarze Zatoki Hudsona.
- Jak donoszą tamtejsi krajowcy, oni reperują uszkodzenia na statkach i
odnawiają zapas wody pitnej na brzegu. Wyładowali również jakieś towary - dodał
ostrożnie jeden z promyszlenników, nie będąc pewnym, czy intencje Brytyjczyków
są rzeczywiście czyste.
Jak do tej pory niezmierzone bogactwo futer na tym łańcuchu wysp znane było
tylko Rosjanom. Rosyjscy kupcy, sprzedając swoje wartościowe skóry
186 Janet Dailey
na rynkach europejskich i chińskich, nigdy nie zdradzali, gdzie je zdobyli. Stąd
też handlowa rywalizacja toczyła się tylko między nimi. Ismaiłow musiał się
dowiedzieć, dlaczego brytyjskie statki są na tych wodach.
- Spróbujemy skontaktować się z naszymi zagranicznymi gośćmi - powiedział.
Odprawił promyszlenników i wrócił do swojej prywatnej kwatery, umeblowanej
kilkoma przedmiotami z jego kabiny na statku.
Spojrzał na dwuletniego bękarta jego konkubiny, chłopca urodzonego z nasienia
innego mężczyzny, potem przyjrzał się kobiecie. Tubylcza kobieta i prywatna
destylarnia były dla Ismaiłowa jedynymi przyjemnościami, które czyniły znośnym
pobyt na tych obrzydliwych wyspach. W tej chwili jednak miał ważniejsze sprawy
na głowie.
Rozpiął swój ciężki płaszcz i poczuł pomocne ręce. Jego konkubina, Tasza,
obsługiwała go dobrze, zaspokajając nie tylko jego potrzeby seksualne, ale i
przygotowując smaczne posiłki, prawidłowo parząc herbatę w samowarze,
naprawiając jego ubrania. Była inteligentna, prawie cywilizowana.
- Przynieś mi papier i przybory do pisania - rozkazał, potem podszedł do
drewnianego stołu i usiadł na krześle. Kiedy podała cynowy kałamarz i
pergaminowy papier, Ismaiłow wziął dobre rosyjskie gęsie pióro i zanim umoczył
je w kałamarzu, Zwrócił się do Taszy. - Chcę, żebyś upiekła z żytniej mąki
pieróg z łososiem. - Witanie nowych przybyszy chlebem i solą było starodawnym
rosyjskim zwyczajem, symbolizującym życzenie, żeby nowo przybyłemu niczego nie
brakowało z rzeczy koniecznych do życia.
Ismaiłow miał nadzieję, że gdyby jego listy nie znalazły odzewu u kapitanów
brytyjskich, towarzyszące im dary zdobędą ich przychylność.
Po napisaniu do obu kapitanów listy zapieczętował i przyciskając swój sygnet do
ciepłego wosku, odbił na nim dwugłowego orła, symbol imperium Romanowych.
Następnego dnia wysłał jednego ze swoich oficerów, aby dostarczył Brytyjczykom
listy i pieróg z łososiem.
Kiedy bieżące sprawy wezwały Ismaiłowa na inną część wyspy Unalaska, jego
kozacki wysłannik powrócił z jednym z oficerów z brytyjskiego statku. Tasza już
parę razy miała okazję widzieć tego dziwnie mówiącego człowieka podczas jego
krótkiego pobytu w ich osadzie. Nikt nie mógł go zrozumieć, więc porozumiewali
się na migi. Wydawał się zupełnie inny niż Kozacy - zawsze wesoły i ciekaw
wszystkiego.
Alaska
187
Zła pogoda zatrzymała cudzoziemca w obozie o dzień dłużej, a Prosty Chód i
Zachara zmusiła do odłożenia zaplanowanego wcześniej długiego morskiego
polowania. Chociaż Tasza wiedziała, że jej syn czekał niecierpliwie na swoją
pierwszą przygodę, odetchnęła z ulgą. Wierzyła, że Prosty Chód będzie się nim
opiekował, ale mimo wszystko martwiła się o chłopca. Tyle rzeczy mogło się
wydarzyć. Zachar był już zręcznym myśliwym, jednak jego doświadczenie
ograniczało się do przybrzeżnych wód wyspy. Wyprawa na otwarte morze miała być
sprawdzianem jego umiejętności i wiedzy, pasowaniem jej syna na mężczyznę.
Gdy pogoda poprawiła się, cudzoziemiec wrócił na statek w towarzystwie
pieriedowifa i dwóch innych Kozaków, ale Prosty Chód nadal opóźniał wyprawę
czekając, aż zła pogoda minie na całej planowanej trasie. Tasza, wdzięczna za
kilka dni zwłoki, nie miała jednak czasu cieszyć się nimi. Kiedy Ismaiłow wrócił
i dowiedział się, że Brytyjczycy zapraszają go na swój statek, aby wymienić
informacje na podstawie map tych terenów, a zaproszenie to poparli kilkoma
butelkami dobrego alkoholu, wszyscy, łącznie z Taszą, brali udział w
przygotowaniach. Jednomasztowiec Światy Paweł musiał być gotowy do żeglugi,
pokłady wyszorowane od dziobu do rufy, żagle połatane, dodatkowe zapasy
załadowane, a całe umeblowanie z powrotem w kajucie Ismaiłowa. Trzeba było
również nanosić wody do łaźni parowej, nazbierać drewna wyrzuconego przez morze
i naciąć trawy do wyłożenia podłogi. Ismaiłowowi nawet do głowy nie przyszło,
żeby iść pieszo pół dnia lądem do zatoki, gdzie zakotwiczony był statek
brytyjski. On był nawigatorem, panem swojego żaglowca i miał zamiar pokazać to
Brytyjczykom.
Tego dnia, kiedy jednomasztowiec pożeglował na północ wyspy, Prosty Chód i
Zachar również wyruszyli w podróż. Tasza stała na plaży, a mały Michaił biegał
za mewą krążącą w górze. Żałowała, że nie sprawdziła jeszcze raz fomlejki
Zachara, aby upewnić się, że to nieprzemakalne ubranie jest całe. Patrzyła, jak
dwa kajaki maleją, zbliżając się do ujścia zatoki i otwartego morza. Nie mogła
już odróżnić, który był brata, a który syna, ale pozostała na plaży, dopóki nie
zniknęły jej z oczu.
zachar już od dłuższego czasu niecierpliwie wyczekiwał tej długiej wyprawy. Był
pewien swoich umiejętności i uważał, że jest do niej w pełni przygotowany.
Podniecenie, że wreszcie wypływa, zwielokrotniło jego siły
188 Janet Dailey
i szybko znalazł się daleko na otwartym morzu. Bezmiar falującej ciemnoszarej
wody wydawał się coraz większy i większy, rozpostarty po horyzont. Powoli jednak
zaczęło go ogarniać uczucie osamotnienia. Patrząc na jednostajną powierzchnię
morza, nagle poczuł się bardzo mały. Zdał sobie sprawę, jak niewielka była jego
rodzinna wyspa, jak ogromne jest morze i jak łatwo myśliwy może stracić
orientację.
Spojrzał na bajdarkę obok, szukając potwierdzenia, że nie jest sam. Jego wuj,
Prosty Chód, nie założył kaptura kamlejki na głowę, toteż wyraźnie widać było
jego białe włosy. Nic w tej muskularnej twarzy nie pozwalało Zacharowi poznać,
co jego wuj myśli czy czuje. Tak było zawsze.
- Czy wiatr zmienił kierunek? - Zacharowi wydawało się, że tak, chociaż nie
pamiętał, z której strony wiał przedtem, a takie fakty miały zasadniczą wagę.
-Tak.
Żałował, że wuj nic więcej nie powiedział, potrzebował przecież wsparcia
ludzkiego głosu.
Po jakimś czasie Zachar zauważył, że Prosty Chód patrzy uparcie w kierunku
południowym, gdzie niebo pokryły czarne chmury. Zbliżał się sztorm, szybko
posuwając się prosto na nich. Zachar wiedział, jak zachowywać się podczas
nawałnicy na otwartym morzu i tak manewrował swoją bajdarką, żeby jej dłuższy
bok znalazł się przy bajdarce wuja. W takiej sytuacji zawsze wiązano dwie łodzie,
ponieważ dwukadłubowa jednostka mogła łatwiej stawić czoło sztormowi niż
pojedyncza łódź.
Wiatr chłostał morze i podnosił fale. Zacharowi wydało się nagle, że połknęła
ich ciemność. Ulewny deszcz walił w nieprzemakalny kaptur, który miał ciasno
związany przy szyi, żeby woda nie dostała się pod ubranie. Morze rzucało ich
dwukadłubowcem w różnych kierunkach. Ryk sztormu zagłuszał wszystkie inne
dźwięki, łącznie z łomotaniem serca Zachara. Kadłub bajdarki stał się
przedłużeniem jego ciała i za każdym razem, kiedy uderzała w niego fala, Zachar
trząsł się pod jej przygniatającą siłą.
Upływ czasu stracił jakiekolwiek znaczenie. Nie miał pojęcia, czy dzień
przeszedł w noc, czy noc przeszła w dzień. Istniał tylko sztorm, wszystko inne
wydawało się odległe i nierealne - jego dom, matka, mały brat. Był zamknięty w
samym sercu sztormu, niesiony... nie wiadomo dokąd.
Kiedy nasilenie wiatru zmalało, w głowie Zachara huczało nadal. Jego zmysły były
otępiałe. Nie zauważył, że morze było o wiele mniej wzburzone, a deszcz już
tylko kropił. Jakaś ręka złapała go za ramię i dopiero to dotarło
?
Alaska
189
do jego świadomości. Mrugając oczami, żeby zrzucić krople deszczu z powiek,
Zachar zwrócił wzrok na spokojną twarz wuja.
- Sztorm minął.
Słowa dochodziły gdzieś z daleka, ale on je słyszał, a patrząc na drobny deszcz
i falujące morze przekonywał się, że to prawda. Czuł się wyczerpany.
- Gdzie jesteśmy? - spytał, ale Prosty Chód tylko potrząsnął głową. Woda
otaczała ich ze wszystkich stron, a nisko wiszące chmury i mżawka
zmniejszały widoczność. Podczas gdy związane razem bajdarki dryfowały po morzu,
Prosty Chód szukał wskazówek w ruchu fal, wysokości ich opadania, fakturze wody,
we wszystkim, co mogłoby pomóc w ustaleniu kierunku.
- Słyszysz? - zapytał Prosty Chód i Zachar wytężył słuch, wstrzymując oddech,
żeby złapać nieznany dźwięk. Stopniowo zaczynał odróżniać od szumu morza niski
dźwięk fali przyboju, rozbijającej się o skały. Gdzieś blisko musiała być wyspa.
Szybko rozwiązali swoje bajdarki i zaczęli wiosłować w tym kierunku. Szara
mżawka przesłaniała brzeg, ale hałas stawał się coraz głośniejszy, aż przeszedł
w ogłuszający ryk. Zachar zmarszczył się stropiony, z lekka przestraszony tym
dziwnym dźwiękiem, który nie przypominał żadnej fali przyboju, jaką kiedykolwiek
słyszał, Złożył wiosła na pokładzie łódki.
- To nie może być fala przyboju - zawołał do wuja, ale Prosty Chód wiosłował
dalej. Zachar podążył za nim.
Mżawka zmniejszyła się i odsłoniła ciemną ścianę lądu. Stopniowo ten jeden
donośny ryk rozdzielił się na poszczególne odgłosy - ochiypłe głosy ptaków na
brzegu, uderzenia fal i potężną wrzawę.
Zbliżając się do wyspy, Zachar patrzył i nie wierzył własnym oczom. Na wyspie
pełno było uchatek. Wydawało się, że jest to wielka, srebrnobrązowa, poruszająca
się masa, trzęsąca się i falująca. Musi ich tu być miliony, pomyślał Zachar.
Zgiełk ich ochrypłych głosów przyprawiał o zawrót głowy.
Prosty Chód wylądował na małym kawałku piasku nie zajętym przez samce. Zachar
skierował się do tego samego miejsca. Nie mógł oderwać wzroku od setek tysięcy
zwierząt - ogromnych samców, dorosłych samic, dorastającej młodzieży. Wszystko
to pełzało w chaosie. Kiedy zbliżał się do pasa piasku, coś uderzyło w bok jego
skórzanej łodzi. Spojrzał w dół, bojąc się, że trafił na podwodną skałę, ale
zobaczył dorosłą wydrę morską, leżącą na grzbiecie i zajadającą jeżowca. Wydra
nie reagowała na jego obecność. Wiedząc, ile taka skóra jest warta, Zachar
złapał harpun.
190
Janet Dailey
- Nie! Nie! - Prosty Chód biegł przez wodę ku brzegowi. Ten okrzyk i głośno
rozpryskująca się woda zaskoczyły zarówno Zachara, jak i wydrę, która szybko
zanurkowała. Zachar odłożył harpun, patrząc ze złością na wuja, kiedy fala
pchała jego bajdarkę do brzegu.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Rozejrzyj się. One są wszędzie - powiedział wuj i wrócił na brzeg. Zachar
obrócił się i zobaczył wystające głowy wydr w odległości nie
większej niż długość dwóch łodzi. Obserwowały go bez strachu. Stropiony zarówno
zachowaniem wuja, jak i wydr wbił bajdarkę dziobem w piasek, rozwiązał
nieprzemakalny fartuch i zaniósł łódź dalej od brzegu.
- Dlaczego wyszedłeś na brzeg? Patrz na futra, jakie możemy mieć. - Zachar
pokazywał wielkie skupisko wydr pływających w przybrzeżnych wodach.
- Czy nie domyślasz się, gdzie jesteśmy? - powiedział cicho Prosty Chód,
patrząc na Zachara.
- Nie. - Zachar zmarszczył czoło, zbity z tropu tym pytaniem.
- To jest wyspa, o której mówią bajarze, że dawno temu odnalazł ją syn wodza
wioski. Tak jak my został zdmuchnięty przez sztorm z obranego kursu i znalazł tę
wyspę daleko na północ od swojego domu. Tutaj przybywają wszystkie uchatki, aby
rodzić i wychowywać małe. Ta wyspa jest ich domem.
Kiedy Prosty Chód patrzył na kłębiącą się masę ciał, Zachar zauważył w oczach
swojego wuja ciepły błysk, którego nigdy przedtem nie widział.
- Od tamtych dawnych czasów nikt nie postawił nogi na tej wyspie. My jesteśmy
pierwsi.
- Jak myślisz, ile ich tu jest? - Zachar wpatrywał się w ten tłum zwierząt,
myśląc o ich błyszczących skórach.
- Miliony. - Prosty Chód patrzył na igrające w wodzie wydry. - Są tu dziesiątki
tysięcy naszych braci, wydr morskich. - Jedna wyszła z wody na pobliską skałę, a
on podszedł na odległość wyciągniętej ręki do zaciekawionego zwierzęcia, które
wciągało powietrze, aby poznać nowy zapach.
Zachar patrzył zdziwiony, potem podszedł do wuja. Wydra nadal nie uciekała do
wody.
- One są tak oswojone jak mewy, które miałem w dzieciństwie.
- Tak było w czasach mojego ojca. Wydra morska nie czuła przed nami strachu.
Ona była naszym bratem. Pływała w przybrzeżnych wodach naszej wyspy. Potem
przyszli Kozacy - zakończył opowieść beznamiętnie Prosty
Alaska
191
Chód. Popatrzył na Zachara dziwnie rozjaśnionym wzrokiem. - Przyjrzyj się dobrze
i zapamiętaj, jak to kiedyś było.
Podniecony Zachar rozejrzał się, ale zafascynowany był zachowaniem wuja i nie
postrzegał wielu szczegółów wokół siebie. Prosty Chód rzeczywiście zachowywał
się dziwnie.
- To jest ostatnie miejsce, gdzie wydra morska może żyć w pokoju
- zaczął. - Mówił teraz o wiele więcej niż kiedykolwiek przedtem. - Kozacy
polowali na wszystkich naszych wyspach. Zabili tysiące, może miliony wydr
morskich. Nie mogą dowiedzieć się o tym miejscu. - Przerwał, a w chwilę później
zatrząsł się gwałtownie i jęknął z rozpaczy na samą myśl o tym. - Nie wolno,
żeby się dowiedzieli - znowu jęknął i obrócił się, żeby popatrzeć na pulsującą
życiem kolonię uchatek. -Nie mogę pozwolić, żeby się dowiedzieli!
- krzyknął. Histeryczny ton jego głosu przeszył dreszczem Zachara.
Przestraszony, nie wiedząc co robić, patrzył na doprowadzonego nagle do rozpaczy
i szaleństwa wuja, wbijającego sobie paznokcie w twarz. - Zmuszą mnie, żebym im
powiedział. Zmuszą mnie, żebym im powiedział - mamrotał nieprzytomnie, a potem
dodał wyraźniejszym głosem: - Nie, tym razem nie.
Zachar nic z tego nie rozumiał. Z wahaniem zrobił krok w jego kierunku, ale nie
wiedział, co powiedzieć ani jak mu pomóc. Nagle Prosty Chód podbiegł do swojej
bajdarki i zaczął ją znosić na wodę.
- Dokąd idziesz? - Ani przez chwilę Zachar nie mógł uwierzyć, że wuj ma zamiar
odpłynąć bez niego.
- Oni mnie zmuszą, żebym powiedział! Nie mogę im na to pozwolić!
- krzyknął Prosty Chód, wszedł do łódki i zaczął ją kierować na fale przyboju.
- Zaczekaj! - Zachar pospieszył do swojego kajaka i wciągnął go do wody, ale
nie miał doświadczenia ani biegłości wuja w operowaniu tą długą łodzią.
Dzieliła ich już odległość kilku długości bajdarki. Nagle zobaczył, że wuj
przestał wiosłować, gdy znalazł się na głębokiej wodzie. Zachar pomyślał, że
czeka na niego. Wtedy Prosty Chód wziął harpun do ręki. Zachar patrzył z
przerażeniem, jak przebija harpunem skórzane boki łodzi. Ręka trzymająca harpun
wznosiła się i opadała równomiernie. Silnymi uderzeniami wiosła Zachar prowadził
swoją bajdarkę, starając się dosięgnąć chwiejącej się skórzanej łodzi wuja,
zanim zatonie. Ale kajak szybko zniknął z oczu w zagłębieniu fali.
Zachar wiosłował szaleńczo, aby dotrzeć do tego miejsca. Nic. Ani śladu
192 Janet Dailey
wuja, ani skórzanego kajaka. Będąc pewien, że jest we właściwym punkcie,
zatrzymał się. Oddychając ciężko z wysiłku pozwolił bajdarce dryfować, od czasu
do czasu zanurzając skrzydło wiosła w wodzie, aby utrzymać pozycję.
- Prosty Chodzie! - krzyknął, nie wierząc, że jego głos zostanie usłyszany.
Chwilę potem, na prawo od kajaka, zobaczył pęcherzyki powietrza na
powierzchni wody, wskazujące, gdzie Prosty Chód poszedł na dno. Wpatrywał się w
niknące pęcherzyki, nieświadom łez spływających mu po twarzy.
- Dlaczego? - wyszeptał załamującym się głosem.
Wydra morska, połyskując lśniącym futrem, płynęła koło jego bajdarki,
przeźlizgując się bez wysiłku przez fale. Okrążała łódź, tak samo blisko jak
poprzednia. Zachar obrócił bezsilną wściekłość, jaką czuł po śmierci wuja, na to
stworzenie. Wydra morska była winna szaleństwa Prostego Chodu. Ale kiedy sięgnął
po harpun, usłyszał znowu głos wuja, powstrzymujący go: nie! nie!
I nie mógł tego zrobić. Nie mógł zabić wydry. Oślepiony przez łzy, zwrócił swoją
bajdarkę w kierunku ogromnej kolonii uchatek.
_ Dlaczego? - krzyknął, ale w tej ogłuszającej wrzawie ryku nie usłyszał
odpowiedzi.
Powiosłował w kierunku pustego kawałka plaży i wciągnął swoją łódkę wysoko na
piasek. Zebrał trochę drewna wyrzuconego przez morze i rozpalił małe ognisko,
aby odpędzić od siebie chłód śmierci. Kiedy żar wygasł, nadal siedział przy
sczerniałym popiele. W nocy przyszła gęsta mgła, potęgując uczucie kompletnej
samotności.
Gdzieś na południu był dom. Zachar patrzył w tamtym kierunku zastanawiając się,
czy kiedyś jeszcze go zobaczy i wiedząc, że nie może tutaj pozostać. Gdyby
został, zwariowałby tak samo jak Prosty Chód. Rano będzie musiał opuścić tę
wyspę. Podjąwszy tę decyzję, położył się przy swojej bajdarce i zamknął oczy.
Ale we śnie prześladował go siwowłosy wuj, wciąż przebijający harpunem skórzane
boki swojej łodzi, aby ją zatopić.
Po siedmiu dniach nieobecności Ismaiłow przypłynął swoim jednomaszto-wcem Światy
Paweł z powrotem na kotwicowisko w zatoce. Tasza była znowu zajęta, tym razem
przywracając jego kwaterze poprzedni wygląd. Zawsze gadatliwy, szczególnie jeśli
mówił o sobie, Ismaiłow był wyjątkowo rozmowny tego wieczoru, w czym pomogła
butelka alkoholu otrzymana od Brytyjczyków.
Alaska 193
Tasza nauczyła się już dawno, że wysłuchiwanie go należało do jej obowiązków.
Nie miało znaczenia, co mówił, ani czy wszystko rozumiała. Pewnego razu usiłował
jej wytłumaczyć, że prawdziwy kapitan statku nie pije ani nie rozmawia z
pospólstwem. Ponieważ wiedziała, jak ważną jest osobą, nawet dla kozackich
oficerów, była zdziwiona, że opowiadał jej o wszystkim, ale doszła do wniosku,
że widocznie rozmowa z kobietą to co innego.
- Miałem duże trudności, żeby mnie zrozumieli - stwierdził Ismaiłow, popijając
alkohol ze szklanki i ocierając mokre wąsy. Będąc próżnym mężczyzną dbał o brodę
i włosy, zawsze schludnie przycięte, i rzadko rozstawał się z mundurem. - Ja nie
mówię po angielsku, a oni nie znali rosyjskiego. Nikt nie znał niemieckiego, a
francuski tego kapitana Cooka był okropny. Czy mówiłem ci, z jakim głupim
poleceniem wysłał go jego król Jerzy? - Tasza skinęła głową, ale Ismaiłow i tak
jej powtórzył: - On szuka północno-zachodniego przejścia, aby statki brytyjskie
nie musiały okrążać Przylądka Hora po drodze do Chin. Bering i Czirikow już
udowodnili, że takie przejście nie istnieje. Ci Anglicy myślą, że wiedzą więcej
od Rosjan o nawigacji i odkryciach.
Kiedy przerwał, żeby pociągnąć ze szklanki, Tasza rzuciła niespokojnym okiem na
niszę sypialną, oddzieloną matą. Słyszała dochodzące stamtąd gaworzenie Michaiła.
- Udało mi się uzyskać dużo informacji od Cooka, ale byłem ostrożny z
przekazywaniem tego, co ja wiem, chociaż muszę przyznać, że z przyjemnością
pokazałem mu, że ma niewłaściwie zaznaczoną wyspę Unimak jako część półwyspu
należącego do głównego lądu - przechwalał się spoglądając na swoją szklankę. -
Naniósł już na mapy dużą część wybrzeża. To może się przydać. - Ismaiłow
roześmiał się nagle. - Pozwolił załodze prowadzić z tubylcami handel skórami
wydry morskiej, ale nikt zdawał się nie mieć pojęcia o ich wartości. Być może
nigdy jej nie poznają- zadumał się. - Mając teraz rewoltę w swoich amerykańskich
koloniach, Anglicy mogą zapomnieć o tej głupiej podróży Cooka.
Po opróżnieniu szklanki Ismaiłow dolał sobie resztkę z butelki. Odstawiając ją,
zrzucił plik papierów ze stołu. Tasza zauważyła je wcześniej. Znaczki na nich
nie były podobne do pisma Kozaków.
- Przesyłki od Cooka - powiedział. - Mam je wysłać do Ochocka na wiosnę, żeby
mogły być dostarczone Brytyjskiej Admiralicji. Zaraz też zapomniał o listach
podejrzliwie obserwując Taszę, czy go uważnie słucha.
?
194 Janet Dailey
- Gdzie jest Cook? - spytała.
- Jest wciąż w północnej zatoce. Gdy tylko skończą prace przy statku i będą
mieli zapasy na pokładzie, odpłyną. Planuje spędzić zimę na jakichś tropikalnych
wyspach, które odkrył na Pacyfiku i nazwał Sandwich. Ma zamiar powrócić wiosną i
szukać owego przejścia północno-zachodniego, które przecież nie istnieje.
Ismaiłow mówił bez końca, nawet kiedy skończył się już alkohol. Wreszcie
podszedł chwiejnym krokiem do pryczy, a Tasza pomogła mu zdjąć mundur. Ją też
zawlókł na łóżko. Wielu Kozaków nie było zdolnych do niczego po alkoholu, ale
nie Ismaiłow. Było to źródłem jego dumy. Tasza bez sprzeciwu poddawała się jego
wymaganiom, a on był zbyt pijany, żeby zauważyć brak odzewu z jej strony. Akt
kopulacji nie miał dla niej już żadnego znaczenia, był po prostu częścią
życiowej
rutyny.
W nocy zbudził ją hałas. Słuchała, czy to nie Michaił, podczas gdy Ismaiłow
odwrócił się i zaczął głośno chrapać jej do ucha. Wyślizgnęła się z łóżka i
owinęła kołdrą. Kiedy szła przez ciemny pokój, żeby zobaczyć, co się dzieje z
jej małym synem, drzwi otworzyły się. Zaskoczona Tasza patrzyła na wchodzącą
ciemną postać.
- Zach - wyszeptała i podbiegła do niego. Ale on nie odezwał się. Dotknęła jego
ręki i usiłowała zobaczyć twarz w ciemności. - Jestem szczęśliwa, że jesteś w
domu. Ale... dlaczego tak późno?
Potrząsnął słabo głową.
- Zgubiłem się - szepnął, a Tasza wyczuła zmartwienie w jego głosie i wiedziała,
że stało się coś złego. - Kiedy rozpoznałem tę wyspę, ja... ja nie zatrzymywałem
się, aż dotarłem tutaj.
- Gdzie jest Prosty Chód?
Kiedy wreszcie na nią spojrzał, poruszył bezdźwięcznie wargami. Znowu potrząsnął
głową, potem ją opuścił.
- On nie żyje.
Szybko zasłoniła usta ręką powstrzymując okrzyk rozpaczy, żeby nie obudzić
śpiącego synka. Ból przeniknął jej piersi, doszedł do gardła, zatamował oddech.
Odwróciła się i ciaśniej zawinęła w kołdrę.
- Jak? Co się stało? - wyszeptała.
Z wahaniem Zachar opowiedział jej o legendarnej wyspie uchatek.
- Wuj nie pozwolił mi zabić żadnej wydry. Stale powtarzał, że tak żyły
Alaska
195
zwierzęta, zanim przyszli Kozacy. Potem... potem oszalał i zaczął mówić dziwne
rzeczy... mówił, że oni go zmuszą żeby powiedział.
- Och, nie -jęknęła Tasza.
- Potem wypłynął w swojej bajdarce i wziął harpun. - Łkanie przerwało opowieść.
Wytarł ręką twarz i powtarzał: - Próbowałem dopłynąć do niego. Próbowałem! -
Czuła jego wzrok na sobie. - Dlaczego? Dlaczego on to zrobił?
- On się bał. - Czuła pustkę w środku... była bardzo samotna. A jednocześnie w
jakiś sposób odczuwała ulgę, że męka jej brata skończyła się wreszcie.
- Dlaczego? - Zachar wciąż nie rozumiał.
Po raz pierwszy Tasza powiedziała mu prawdę o jego narodzinach, o tym jak ona i
Prosty Chód uciekli z nim z Adaku, jakim silnym, dumnym mężczyzną był jej brat.
Powiedziała mu o powstaniu, o przybyciu Sołowieja i Tołstycha, o torturach
zadawanych Prostemu Chodowi i o tym, jak zniszczyli jego dumę.
- Bał się, że Kozacy dowiedzą się, że zna położenie wyspy i będą go znowu
torturować, aby uzyskać informacje. - Spojrzała w oczy swojego syna. - On umarł,
żeby utrzymać tę tajemnicę. Ty też musisz ją zachować. Nikt nie może wiedzieć,
gdzie byłeś i co widziałeś.
- Oni będą pytać o Prosty Chód.
- Powiedz im, że utonął. Nie jest pierwszym myśliwym, którego połknęło morze. -
Tasza odsunęła się i wróciła na pryczę.
Ogarnął ją smutek, kiedy leżała obok chrapiącego mężczyzny, ale nie był to
smutek wyciskający łzy. To był głęboki żal, że wszystko musiało się tak skończyć.
?
Lato 1784 roku
Trudy życia odbiły się już na twarzy Taszy. Wiatr zniszczył jej skórę,
pomarszczył delikatne półkola pod oczami i pogłębił bruzdy w kącikach ust. Żyła
już trzydzieści osiem lat i nie przyciągała, tak jak dawniej, uwagi Kozaków
przybywających na Unalaskę. Woleli młodsze kobiety - w wieku dziewczyny, którą
Zachar wziął ostatniej zimy za żonę.
Tasza przeciągnęła igłę przez kolejny niebieski koralik i spojrzała na swoją
młodą synową, Katię, Metyskę jak ona sama. Miała zaledwie siedemnaście lat
- odpowiedni wiek dla jej dwudziestodwuletniego syna. Ale Katia, chociaż była
pracowita i zręczna do igły, nie była dziewczyną, którą Tasza wybrałaby dla
Zachara. Szukałaby dziewczyny bystrzejszej, nie tak spokojnej i pospolitej. Ale
ponieważ Zachar tak często polował, może to i dobrze, że nie wybrał żony, która
wzbudzałaby pożądanie będących we wsi Kozaków. Hamując westchnienie, Tasza
powróciła do nawlekania koralików.
- Statek! Statek! - Michaił biegł do nich, krzycząc z podniecenia. Zatrzymał się
przy Taszy i wskazał na zatokę. Był zdyszany, ale szybko mówił dalej.
- Zobaczyłem ich pierwszy. Zachar pozwolił mi wyprowadzić bajdarkę z zatoki.
Wtedy ich zobaczyłem. Chodźcie. - Biegł z powrotem na plażę, nie chcąc nic
stracić z rzadkiego wydarzenia. - Wkrótce wyślą łódź na brzeg.
Tasza odłożyła swoją pracę i wstała, jej stawy trochę zesztywniały od długiego
siedzenia. Synowa szła razem z nią, a Michaił biegł z przodu. Przybycie każdego
statku było świętem dla wyspiarzy - zarówno Kozaków, Metysów, jak i Aleutów.
Tym razem okazało się wydarzeniem bardziej doniosłym, niż Tasza mogła to
przewidzieć.
Alaska
197
Jednym z nowo przybyłych był statek Trzech Świętych, zbudowany w stoczni w
Ochocku, na Syberii. Nazywano go galiotem, chociaż niewiele przypominał statek
śródziemnomorski noszący tę samą nazwę.
W jego dużej ładowni było bydło domowe, owce, ptactwo, materiały budowlane,
metale i wszelkiego rodzaju narzędzia. Kapitanem statku był poprzedni mężczyzna
Taszy, Ismaiłow - starszy, tęższy, z pasmami siwizny we włosach i brodzie, ale
nadal próżny, arogancki, lubiący kobiety i alkohol.
Najważniejszymi pasażerami na statku byli Grigori Iwanowicz Szelechow, bogaty
kupiec z Irkucka i wspólnik tej kolonizatorskiej wyprawy, oraz jego żona,
arystokratka, Natalia Aleksiejewna Szelechowa. Para ta, kiedy znalazła się na
brzegu, wzbudziła powszechne zainteresowanie.
Grigori, Grisza Szelechow był potężnym mężczyzną w średnim wieku, bez zarostu,
zgodnie z Ówczesną europejską modą. Wzbudzał respekt. Poruszał się z godnością,
ale zewnętrzny spokój nie maskował jego ogromnej ambicji i niewyczerpanej
energii. Bystre spojrzenie ruchliwych, wąskich oczu, które obserwowały wszystko
dokoła, zdradzało te cechy.
Kilka lat wcześniej Szelechow dowiedział się o wyprawie Cooka i o sprzedaży
kilkuset skór wydry morskiej Chińczykom w Kantonie za dziesięć tysięcy dolarów,
co prawie doprowadziło do buntu załogi. Cook zginął z rąk krajowców na jakiejś
wyspie na Pacyfiku. W raportach, które pisał przed śmiercią, nie przywiązywał
wagi do obecności Rosjan na tym terenie.
Kiedy rozeszły się wiadomości o zasobności tej okolicy w futra, zaczął się
gwałtowny najazd brytyjskich statków, a za nim okrętów z Ameryki, która właśnie
odzyskała niepodległość. Apele o interwencję rządową, składane przez rosyjskich
kupców zaangażowanych w handel futrami, w tym również Szelechowa, były
ignorowane przez Katarzynę Wielką. Stosowała ona zasadę laissez-faire. Szelechow
dobrze zdawał sobie sprawę, że rosyjskie prawa do nowego lądu na północy miały
kruche podstawy. Były tam tylko tymczasowe bazy promyszlenników. To jego
przewidująca żona zasugerowała, żeby wykorzystali prawo, jakie Katarzyna nadała
kupcom do zakładania stałych osiedli.
Natalia była przystojną, wysoką kobietą, z lekko tatarskimi rysami, odważną i
agresywną, przy tym bardzo pobożną, podobnie jak jej mąż. Miała głowę do
interesów, lubiła władzę i intrygi. Dawniej Szelechow często zostawiał pod jej
opieką swoje biura w Irkucku. Wielu uważało, że popełniła mezalians, wychodząc
za mąż za kogoś spoza swojej sfery, ale ta ambitna dwójka dobrze
?????I
198
Janet Dałley
się dobrała. Oboje uważali swoją odważną wyprawę za pierwszy etap większego
przedsięwzięcia.
Pomimo znacznego bogactwa, nie byli w stanie sami pokryć ogromnych kosztów
założenia stałej osady i musieli wziąć wspólników, aby zdobyć fundusze. Kupili i
wyposażyli trzy statki: jednomasztowiec Światy Simeon oraz galioty Trzech
Świętych i Święty Michał, który odłączył się w czasie sztormu, a jego los był
nadal nieznany. Postój w porcie Unalaski miał służyć naprawom statków i
uzupełnieniu zapasów żywności przed dalszą drogą na wschód. Zwierzęta ze statku
zostały przetransportowane na tratwach, żeby się mogły paść na wyspie.
Od czasu, kiedy te ociężałe czworonogi znalazły się na wyspie, Tasza nie musiała
się już zastanawiać, dokąd pobiegło jej najmłodsze dziecko. Michaił był nimi
zafascynowany i zawsze wymykał się, żeby na nie patrzeć. Przestał interesować
się nauką samodzielnego kierowania bajdarką i sztuki łowieckiej pod kierunkiem
Zachara.
Tasza zatrzymała się na skraju łąki, trzymając się z dala od zwierząt.
Przypominała sobie czasy, gdy Andriej usiłował jej wytłumaczyć, jak wygląda koń.
Zastanawiała się czy jest on podobny do tych zwierząt z rogami, które nazywano
krowami. Obserwowała, jak krowa wyciąga swój długi, gruby język i oblizuje
nozdrza. Taszy wydawało się to ohydne. Rozglądała się za swoim synem.
- Michaił! - Zobaczyła go obok jednego z niskich zwierząt o włochatej wełnie,
zwanych owcami. - Chodź. Musisz coś zjeść.
Niechętnie odsunął się od zwierzęcia i przybiegł do niej. Wiatr rozwiewał mu
grzywkę.
- Powinnaś dotknąć ich włosów - powiedział - są grube i gęste. Całe palce
wcisnąłem między włosy, zanim dotknąłem skóry - powiedział, demonstrując to na
swoim wskazującym palcu. - Mężczyzna, który ich strzeże, powiedział, że te włosy
nazywają się wełną. Oni przędą ją i robią z niej ubrania.
Przez całą powrotną drogę do barabara Michaił raczył Taszę różnymi informacjami
o dziwnych zwierzętach, tym co sam zaobserwował lub czego się dowiedział.
Mieszkanie ich było zbudowane w stylu kozackim, z drzwiami z boku. Kiedy
podchodzili do wejścia, Tasza spostrzegła Ismaiłowa. Towarzyszyli mu duży
mężczyzna o gładkiej twarzy i wysoka kozacka kobieta. Cała
Alaska
199
trójka zbliżała się do jej mieszkania. Nigdy przedtem nie widziała takiej
kobiety z bliska, teraz więc zatrzymała się i wpatrywała w okrywające ją obfite
zwoje materiału, spływające do ziemi i szeleszczące przy każdym ruchu. Miała też
na sobie luźne przykrycie z kapturem, które osłaniało górną część ciała, a ręce
schowane w okrągłym zwitku futra.
Tasza spojrzała na nią, wiedząc, że cudzoziemka też przygląda się jej uważnie.
Potem spojrzała na Ismaiłowa i zgięła kolano w ukłonie, jakiego nauczono już
dawno temu.
- Capitainel
Skinął jej głową, ale zwrócił się do towarzyszącej mu pary ludzi. - To jest
matka tego mężczyzny, o którym wam mówiłem. Tasza Tarakanowa. Jest Metyską.
Kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową Taszy.
- Jestem Natalia Szelechowa.
- Madame. - Tasza ukłoniła się i zauważyła, że kobieta lekko uniosła brwi.
- Czy to jest również twój syn? - Ton chłodnego dystansu pobrzmiewał w głosie
kobiety, kiedy wskazywała na odważnie patrzącego chłopca stojącego obok Taszy.
-Tak.
- Przyszliśmy, żeby porozmawiać z Zacharem - wtrącił Ismaiłow. - Czy on jest
tutaj?
- Tak. - Tasza spojrzała na synka. - Powiedz bratu, żeby wyszedł. Michaił
cofnął się o parę kroków, potem obrócił i pobiegł do drzwi. Wpadł
do środka. Ledwie drzwi się zamknęły, kiedy wypadł znowu, za nim szedł spokojnie
Zachar i nieśmiała, zaciekawiona Katia.
Po przedstawieniu Zachara Szelechowom Ismaiłow wytłumaczył cel ich wizyty.
- Powiedziałem im, że bardzo dobrze mówisz po rosyjsku. Szelechow przerwał mu.
- Za kilka dni pożeglujemy na wschód, aby odnaleźć miejsce, gdzie zbudujemy
stałą osadę dla rodziny. Będziemy potrzebowali do pomocy silnych, młodych ludzi,
takich jak ty. Ludzi, którzy wytłumaczą krajowcom, że chcemy żyć z nimi w pokoju,
zbudować rosyjskie domy, kościoły i szkoły. Ismaiłow polecał ciebie na tłumacza
naszej wyprawy.
"Rosyjskie domy". Te słowa przypomniały Taszy dawne czasy, gdy
200
Janet Dailey
Andriej opisywał swoją rodzinną wieś. Domy z wieloma pokojami, z których każdy
służył innemu celowi. To wydawało się już jak na
wpół zapomniany sen. ......
- Czuję się zaszczycony, że capitaine tak pochlebnie się o mnie wyrażał -
odpowiedział płynnie po rosyjsku Zachar. - Ale gdybym popłynął z wami, nie
miałby kto polować dla mojej rodziny. Mój brat jest jeszcze za młody.
- Poszukujemy właśnie takich odpowiedzialnych mężczyzn jak ty - skinął z
uznaniem głową Szelechow.
- Czy mogę coś zasugerować, Grigori Iwanowiczu - wtrącił lsmaiłow.
- Tak proszę - powiedział zachęcająco Szelechow.
- Wydaje mi się że madame Szelechowa będzie potrzebowała kobiety do pomocy.
Osobiście mogę poręczyć za matkę Zachara. Ona umie przygotowywać różnorodne
potrawy, odpowiednie dla rosyjskiego podniebienia. Jest czysta i schludna, czego
nie można powiedzieć o wszystkich tubylczych kobietach. I jest wspaniałą
szwaczką. Gdyby madame Szelechowa zechciała spojrzeć na wyszywany koralikami
kołnierz jej parki. Tasza mówi płynnie po rosyjsku, nie będzie więc trudności
językowych.
- Czy zrozumiałaś, co on mówił? - madame Szelechowa spytała Taszę.
- Tak - odpowiedziała Tasza, a potem nie mogła powstrzymać się od pytania. -
Czy będziecie budowali domy z wieloma pokojami? Jeden do siedzenia, jeden do
gotowania, a jeden do spania?
- Tak - Szelechow wymienił porozumiewawcze spojrzenie z żoną i oboje
uśmiechnęli się z zadowoleniem - tak będziemy budować.
Cała czwórka rodziny Tarakanowów znalazła się na pokładzie Trzech Świętych, gdy
wypływał on z portu Unalaski, kierując się do dużej wyspy Kodiak. Oprócz nich
Szelechowowie zabrali jeszcze dziesięciu aleuckich myśliwych i drugiego tłumacza.
Tasza stała przy relingu i patrzyła, jak wulkaniczne szczyty wyspy Unalaska
znikają jej z oczu, wspominając swoją pierwszą podróż na kozackim statku, który
zabrał ją z domu na Attu, oraz noc na bajdarce, kiedy płynęła z Zacharem na tę
wyspę. Nie odczuwała żalu, że ją opuszcza. Jej wspomnienia stąd zawsze będą
kojarzyły się z bólem i cierpieniem.
?
Usytuowana niedaleko lądu Aleyeska wyspa Kodiak była zamieszkana przez szczep
zwany Koniaga, należący do kultury Inuitów, czyli Eskimosów. Kiedy statek
Szelechowa rzucił kotwicę w dużej zatoce na południowo--wschodnim brzegu wyspy,
krajowcy przyjęli wrogo jego propozycje pokojowe. Kilka lat wcześniej udało im
się wypędzić statek rosyjski ze swoich wód, ale zaćmienie słońca, dwa poważne
zwycięstwa Rosjan w bitwie i wzięcie zakładników szybko poraziły i w końcu
upokorzyły krajowców, których Szelechow nazywał Aleutami.
Zatokę, nad którą zbudował swoją stałą siedzibę, Szelechow nazwał, zgodnie z
nazwą swojego statku, Zatoką Trzech Świętych. Większa część linii brzegowej była
skalista i stroma, ale płaski pas lądu otaczał zatokę tworząc podkowę. Żwirowy
brzeg był dobrym miejscem do wyciągnięcia statków na ląd oraz właściwym placem
pod budowę. Jednym słowem miejsce to, ochraniane z trzech stron wodą, idealnie
odpowiadało potrzebom. Nie było drzew po tej stronie wyspy, która miała przeszło
sto pięćdziesiąt wiorst długości i około osiemdziesięciu wiorst szerokości.
Trawiaste pagórki przy zatoce nadawały się na pastwiska dla bydła i owiec, a
ziemia była odpowiednia pod uprawę warzyw.
Promyszlennicy, prawie stu pięćdziesięciu mężczyzn, szybko rozpoczęli pracę przy
budowie osiedla. Stanęło pół tuzina domków, z dachami i szczytami w stylu
rosyjskim. Budowali baraki, kuźnię, biuro, obory, sklep, pomieszczenie do
skręcania lin, magazyn na futra i typowo rosyjską łaźnię.
Po roku osada rosyjska w Zatoce Trzech Świętych była już solidnie
202
Janet Dailey
zagospodarowana. W ogrodach posadzono ziemniaki, rzepę i posiano rozmaite
warzywa, których nasiona Szelechow przywiózł z Rosji. Bydło i owce pasły się na
świeżej trawie pokrywającej pagórki, tylko wielkie, brązowe niedźwiedzie
zamieszkujące wyspę robiły szkody.
Ale Szelechow nie był w pełni zadowolony. Jeśli mieli rościć sobie prawa do tej
ziemi przez zasiedlenie i uniemożliwić Brytyjczykom lub Amerykanom zabranie jej,
musieli być ekspansywni. Były tu ogromne nietknięte obszary. Na całym zachodnim
wybrzeżu kontynentu północnoamerykańskiego była tylko jedna jeszcze osada, mały
hiszpański fort San Francisco, założony dziewięć lat wcześniej. W 1776 roku
Szelechow przybył na Kodiak nie po to, żeby zakładać osadę, ale by założyć
podwaliny imperium.
Wczesnym latem Szelechow zorganizował wyprawę około pięćdziesięciu
promyszlenników i kilku Ajeutów, wyznaczając Zachara na jej tłumacza. Wypłynęli
z Zatoki Trzech Świętych w czterech dużych bajdarach, w towarzystwie przeszło
stu Aleutów Koniaga w bajdarkach. Celem ich było spenetrowanie pobliskich wysp,
nawiązanie kontaktu z krajowcami, zbadanie stałego lądu Alaski i zbudowanie
ufortyfikowanej strażnicy w Zatoce Cooka.
Wyprawa ta powróciła pod koniec lata. Rodzina Tarakanowów zgromadziła się dokoła
migoczącego płomienia lampy olejowej w swoim domu z bali, aby słuchać opowieści
Zachara z podróży. Katia siedziała ze skrzyżowanymi nogami na macie pokrywającej
podłogę z desek, a Tasza na podłodze blisko lampy, żeby lepiej widzieć rozdarcie
sukni madame Szelechowej, które zszywała drobnym ściegiem. Zachar usadowił się
na krześle, tak że wszyscy mogli go widzieć, a Michaił u jego nóg.
- Góry otaczały nas ze wszystkich stron, ich białe wierzchołki sięgały nieba. -
Zachar opisywał podróż do wielkiego morskiego ramienia, które Rosjanie nazywali
Zatoką Cooka. - Wszędzie biała woda spływała ze stromych zboczy gór i wpadała do
morza. Towarzyszący temu dźwięk przypominał odległy grzmot. Były tam, rosnące
nawet przy brzegu wody, drzewa z pniami pięć razy grubszymi niż mężczyzna w
pasie. Chodziłem w ich gąszczu, są wysokie - dwadzieścia razy wyższe od
mężczyzny - gałęzie ich spotykają się w górze i zasłaniają niebo jak ten dach.
- Czy tam jest cały czas noc? - pytał Michaił.
Alaska
203
- Są prześwity, przez które wpada światło - zapewnił go Zachar i mówił dalej. -
Wiele ptaków mieszka na tych drzewach. Widziałem kruki i gęsi - bernikle
białolice, a także małego ptaszka bijącego skrzydełkami tak szybko, że nie można
ich zobaczyć, przy tym wydającego dźwięki jak pszczoła.
- A krajowcy, których spotkałeś? Jacy oni są? - Tasza dowiedziała się od
Aleutów Koniaga, że krajowcy ze stałego lądu należeli do wojowniczej rasy.
Zachar wzruszył ramionami.
- Większość z nich nie lubi Aleutów. Ale handlowaliśmy z nimi skórami. Kilka
wiosek dało nam zakładników. Przy zatoczce Prince William spotkaliśmy Czugaczy i
Kenajów. Tam wiele rodzin mieszka w domach zrobionych z bali. Są spokrewnieni z
Indianami Kołoszami - niezwykle wojowniczym szczepem mieszkającym na wybrzeżu
bardziej ku południu. Był to dziki ludek, którego przebiegłość i podstępność
znana była prawie wszystkim północno-zachodnim plemionom. Kołoszy nazywano też
niekiedy Tlinkitami.
Kiedy Michaił słuchał opowieści starszego brata, opisującego spotkanie z
krewniakami niebezpiecznych Kołoszy, przenikał go dreszcz podniecenia. Był
zazdrosny o męskie przygody Zachara, o nowe miejsca, które brat widział i o
dziwnych ludzi, których spotykał. Wszystko, co przydarzyło mu się tego lata i o
czym tak chciał opowiedzieć - o szkole, recytowaniu słów o Świętym Bogu, których
nauczył się na pamięć, o tym, że umie poprawnie zrobić znak krzyża - to wszystko
nagle wydało się nieinteresujące. Michaił westchnął. Jego brat prawie wszędzie
był i prawie wszystko robił. Wydało mu się, że już nigdy nie będzie miał nic
ciekawego do opowiedzenia.
Następna zima była ciężka dla rosyjskiej kolonii. Wielu myśliwych z oddalonych
obozów cierpiało na szkorbut, a kilku umarło, chociaż Aleuci Koniaga
zaopatrywali ich w świeżą żywność. Wprawdzie w domu Szelechowa nie brakowało
pożywienia, ale on sam był przytłoczony problemami, które na niego spadły. Tasza
usiłowała wytłumaczyć, że zima zawsze oznacza głód, ale Rosjanin nalegał, żeby
pewna ilość żywności została zmagazynowana w lecie na zimowe zapasy.
Jeśli Szelechow miał jakieś wątpliwości dotyczące swojego ryzykownego
204 Janet Dailey
przedsięwzięcia, to zniknęły one wczesną wiosną, wraz z przybyciem do Zatoki
Trzech Świętych dawno straconego Świętego Michaiła, siostrzanego statku Trzech
Świętych. Uszkodzony przez burzę, która go oddzieliła od pozostałych, galiot
dotarł do Unalaski poprzedniego roku, Tam, rzucony na skały, poniósł dalsze
szkody, które uniemożliwiły mu żeglugę.
Wkrótce po przybyciu Świętego Michaiła Szelechowowie rozpoczęli przygotowania do
powrotu do Rosji, a było to zadanie, które polegało nie tylko na pakowaniu i
przenoszeniu rzeczy na pokład. Trzeba było ustanowić nowego dowódcę osady.
Szelechow wybrał na to stanowisko nowo przybyłego pieriedowika, Samojłowa.
Musiał, on zaznajomić się z całym systemem funkcjonowania kolonii. Pisano
nieskończoną ilość rozkazów dotyczących przyszłych zadań. Tasza słyszała wiele
rozmów, które Szelechow prowadził na ten temat, w tym również o planach zbadania
miejsca zwanego Kalifornią.
- Tasza - wezwała ją z głównego pokoju madame Szelechowa.
Zanim Tasza odpowiedziała, szybko sprawdziła wodę w samowarze, czy jest
wystarczająco gorąca na herbatę. Potem weszła do głównego pokoju i zatrzymała
się w drzwiach, czekając, aż madame Szelechowa zauważy ją. Wysoka, ciemnowłosa
kobieta była odwrócona plecami i stała przed swoim mężem, siedzącym przy ciężkim
drewnianym stole, na którym leżały papiery i gęsie pióro przy srebrnym kałamarzu.
- Grisza, jeśli zabierzemy tych krajowców, aby pokazać, jakie postępy
zrobiliśmy w cywilizowaniu ich i nauczaniu prawdziwej wiary, łatwiej będzie
przekonać carycę, aby przyznała nam wyłączne prawo do handlu na tej nowej ziemi.
Wszystkie jej poprzednie informacje o tych obszarach pochodziły z raportów
donoszących o bogactwie futer oraz o wykorzystywaniu i uciskaniu krajowców,
przez nieodpowiedzialnych promyszlenników, co bardzo ją rozgniewało -
stwierdziła madame Szelechowa. - Ale z pomocą naszych tubylców możemy pokazać,
co tu można osiągnąć.
- Również doskonałym argumentem są angielskie statki żeglujące po tych wodach.
Oni roszczą sobie prawa do wysp, które dawno temu odkryli promyszlennicy. Gdyby
je przejęli, tak jak zamierzają przejąć amerykańskie wybrzeże, dotarcie do
Syberii nie będzie dla nich problemem. - Szelechow zatrzymał się, kiedy wreszcie
dostrzegł Taszę stojącą w drzwiach. Szybko przybrał miły wyraz twarzy. - A,
jesteś, Tasza. Wejdź.
Alaska
205
- Herbata nie jest jeszcze gotowa - powiedziała, nie rozumiejąc znaczenia ich
planów ani tego, co mieli nadzieję osiągnąć.
- Herbata? Tak... napijemy się później - zlekceważył jej propozycję.
- Madame Szelechowa i ja chcieliśmy przedyskutować z tobą inną sprawę.
- Jak wiesz, bierzemy ze sobą do Rosji małą grupę tubylców. - Madame Szelechowa
przejęła inicjatywę. - Chcemy, żeby zobaczyli, jak wielkie są nasze miasta i
wsie i w jaki sposób żyjemy.
- Wiem o tym. - Tasza słyszała, jak mówili o tym przedtem. Dla Aleutów nie było
to rzeczą niezwykłą. Wielu z nich przez ostatnie lata odwiedzało ten kraj,
przywożąc wiadomości i dzieląc się wrażeniami.
- Twój syn, Michaił, jest bardzo zdolnym chłopcem i szybko się uczy
- powiedział Szelechow, a Tasza poczuła dreszcz niepokoju. - Chcemy go zabrać ze
sobą, żeby mógł kształcić się w naszych szkołach.
- Do Rosji? On jest za młody - Tasza protestowała w panice - ma dopiero
dziesięć lat.
- Właśnie w tym wieku nasze dzieci idą do szkoły, gdzie uczą się czytać i pisać
- tłumaczyła cierpliwie madame Szelechowa. - Michaił może się nauczyć rozmaitych
rzeczy - nawigacji, handlu, budowy statków - co będzie z wielką korzyścią dla
osady, kiedy powróci.
- Nie. Powiedzieliście, że dziecka nie można zabrać do Rosji. Ono należy do
matki. - To było jedno z pierwszych zarządzeń wydanych przez Szelechowów, kiedy
zakładali osadę na Kodiaku. Kobieta nie musiała się bać, że jej dziecko będzie
odebrane przez rosyjskiego ojca. Tak mówili.
- On nie jedzie tam na zawsze, tylko aby się uczyć - odpowiedział Szelechow. -
Madame Szelechowa i ja dopilnujemy, żeby powrócił.
- To jest tylko tymczasowe, jak powiedział Grisza - dodała madame.
- Podróż do Rosji będzie wspaniałym doświadczeniem dla Michaiła. Z pewnością
zgodzisz się z tym, Tasza. - Ale Tasza rozumiała tylko, że jej młodszy syn
opuści ją i powróci nie wiadomo kiedy. Usłyszała jakiś dźwięk za sobą. Odwróciła
się i zobaczyła Michaiła stojącego za framugą.
- Michaił. Miałeś polować z Zacharem - skarciła go.
Wszedł z miną winowajcy, zerkając na Szelechowów. Ale nie wytłumaczył swojej
obecności, tylko spojrzał na Taszę błyszczącymi oczami.
- Ja chcę jechać.
206
Janet Dailey
- To jest tak daleko - szepnęła.
- Ja chcę tam jechać - nalegał Michaił, potem opuścił głowę, jak gdyby czuł się
winny, że sprawia jej ból.
Tasza wyprostowała się i popatrzyła na Szelechowów.
- Jak długo go nie będzie?
- Pięć lat - Madame Szelechowa uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Tyle czasu
będzie trwała edukacja Michaiła.
Popołudniem wczesnego jata Tasza stała na długim języku piasku, który zakręcał
do Zatoki Trzech Świętych i patrzyła na galiot kierujący się na otwarte morze.
Jej wzrok przylgnął do małej figurki na pokładzie, a serce było ciężkie.
?
Zatoka Trzech Świętych, Kodiak Lato 1790 roku
Kjedy po osadzie rozniosła się wieść o wpływającym do zatoki statku, Tasza
porzuciła skóry wydry, które właśnie czyściła, i pospieszyła na plażę. Żona
Zachara szła za nią z kołyską na plecach, w której niosła czteromiesięczną córkę,
Larissę. Razem z zebranym tłumem Tasza z niecierpliwością czekała na ukazanie
się statku, mając nadzieję, że tym razem przybędzie nim Michaił.
Od czasu jego wyjazdu osada mało się zmieniła. Nie budowano nic nowego, chociaż
duże zbiorowisko Aleutów Koniaga mieszkało teraz w najbliższym sąsiedztwie.
Wiatry morskie spatynowały belki pierwszych budynków, a dowództwo objął Grek,
Jewstrat Delarow.
Wreszcie Tasza dojrzała żagle na tle tak rzadko teraz niebieskiego nieba. Statek
wolno wszedł do zatoki i manewrował w ustronnym basenie, obwiedzionym
zakrzywionym pasem piasku. Miedziane armaty na pokładzie błyszczały w słońcu.
Kiedy statek rzucił kotwicę, Tasza z niepokojem śledziła krzątających się
mężczyzn, szukając między nimi Michaiła, ale nie mogła go dostrzec.
Stary Ismaiłow, oficjalny przedstawiciel rosyjskiego rządu w Zatoce Trzech
Świętych, szedł plażą w pełnej gali, z guzikami munduru ledwie dopinającymi się
na wydatnym brzuchu. Władczo zażądał łodzi, żeby popłynąć na statek.
Widząc Zachara pomiędzy mężczyznami spychającymi łódź na wodę, Tasza podbiegła
do niego.
- Płyń z Ismaiłowem i zobacz, czy Michaił jest na statku - mówiąc szybko,
starała się dotrzymać mu kroku. - Jeśli go nie ma, spytaj, czy może coś o nim
wiedzą.
208 Janet Dailey
Zachar skinął głową. Woda zatoki obmywała stopy Taszy, która zatrzymała się, gdy
Ismaiłow wchodził do łodzi. Mężczyźni wiosłowali w kierunku statku, a Ismaiłow
stał na dziobie łodzi, wciąż ten sam arogancki nawigator, chętny do przebywania
w kompanii równych sobie, chociaż lata hulanek postarzyły go mocno.
Mimo że nie wierzyła w szybki powrót Ismaiłowa na brzeg, Tasza czekała
cierpliwie na jakiś znak od Zachara, potwierdzający obecność Michaiła na
pokładzie. Ale on nie dał żadnego znaku i, jak zwykle, była głęboko rozczarowana.
Odwróciła się i poszła z powrotem do chaty, wiedząc, że Zachar przyjdzie tam po
powrocie ze statku.
Po upływie dłuższego czasu, kiedy zeskrobywała cuchnące mięso ze skóry wydry,
zobaczyła Zachara idącego wolno w jej kierunku. Wyprostowała się i usiadła na
piętach, nieświadomie ściskając mocniej w ręku drewnianą rękojeść noża ulu.
Szedł ciężko, z opuszczoną głową i obwisłymi ramionami. Tasza poczuła, że strach
łapie ją za gardło. Stało się coś złego. Upuściła nóż w kształcie półksiężyca,
wstała i zacisnęła mocno ręce, czekając, kiedy do niej podejdzie.
- Czego dowiedziałeś się o Michaile? - spytała.
Spojrzenie jego niebieskich oczu zrazu spoczęło na jej twarzy, potem powędrowało
w dal.
- Oni nic nie wiedzieli. Wypłynęli z Ochocka w zeszłym roku, ale nie są od
Szelechowa.
Jej zmarszczone czoło drgało.
- A więc o co chodzi? Co się stało?
Kiedy Zachar podniósł głowę, zobaczyła głęboki smutek w jego oczach.
- Oni je odnaleźli - powiedział. - Człowiek na statku mówił mi, że cztery lata
temu nawigator Pribyłow odkrył wyspy uchatek.
Ze ściśniętym gardłem Tasza odwróciła się i uklękła na ziemi. Podniosła nóż ulu
i zaczęła ponownie czyścić skórę wydry. Serce miała złamane myśląc o swoim
bracie i o dawnym trybie życia jej ludu.
Statek zakotwiczony w Zatoce Trzech Świętych nazywał się Sława Rosiji. Była to
wyprawa naukowa pod komendą kapitana Josepha Billingsa, który pływał z Cookiem
po tych wodach, a teraz badał je znowu w służbie carycy. Ekspedycji towarzyszył
prawosławny duchowny, ubrany w czarną sutannę i wysoki kapelusz.
Alaska 209
Obecność na statku duchownego wprawiła myśliwych rosyjskich w wielkie
podniecenie. Kilku pospieszyło na plażę, żeby czekać, aż mężczyzna w czarnej
szacie zejdzie na brzeg. Kiedy pop stanął na piasku, niosąc złoty krzyż, uklękli
i przeżegnali się. Duchowny odmówił modlitwę za dusze promyszlenników i pogan,
których serca nie znały jeszcze Ewangelii Chrystusowej.
Przez następne dwa dni Zachar wydawał się Taszy podejrzanie spokojny, coraz
bardziej pogrążony w smętnym milczeniu. Wiedziała, że wiadomość o odkryciu wysp
uchatek przez Pribyłowa była dla niego ciosem. Zniknął miraż powrotu do dawnego
trybu życia, zarówno dla niego, jak i dla wszystkich innych.
Kilka razy widziała, jak stojąc przed swoją chatą, patrzył na rozstawione
namioty na plaży, szczególnie na ten, do którego Boży Człowiek zwoływał
myśliwych i żeglarzy na modlitwę. Dużo też czasu spędzał wpatrując się w Katię i
ich córkę, z wyrazem zmartwienia na twarzy.
Pewnego ranka szybko podszedł do chaty z radością w jasnych i czystych oczach.
Zwrócił się wprost do swojej żony Katii, biorąc ją za rękę. Jego uśmiech wydawał
się opromieniać wszystko.
- Rozmawiałem z duchownym - powiedział. - Zgodził się ochrzcić naszą córkę i
ciebie... i dać nam ślub.
- Dać ślub? - zmarszczyła się Katia. - Co to słowo znaczy? Zachar szukał
właściwego wyjaśnienia.
- To znaczy, że złożymy Świętą Przysięgę przed Bogiem, a ty obiecasz, że ja
będę jedynym mężczyzną, z którym będziesz żyła do końca życia. Ja też obiecam,
że ty będziesz jedyną kobietą... I że będziemy żyć zawsze razem. - Patrzył na
nią z napięciem. - Czy rozumiesz?
- Tak. - Wydawała się jednak niezbyt tego pewna.
Tasza niewiele wiedziała o tym rosyjskim zwyczaju zwanym małżeństwem, ale
rozumiała, co chce zrobić jej syn. Zachar zrozumiał, że jeśli jego rodzina ma
przetrwać, to musi współżyć z Rosjanami. Umiał mówić ich językiem, nosił ich
ubrania i mieszkał w chacie w rosyjskim stylu. Teraz chciał przyjąć ich wiarę w
Stwórcę, którego nazywali Bogiem.
Następnego dnia poszli do popa. Najpierw Katia i Larissa zostały ochrzczone, a
potem Zachar i Katia zawarli formalne małżeństwo.
O ile Tasza mogła się zorientować, wspólne życie dla Rosjan nie oznaczało tego
samego co małżeństwo. Dwoje ludzi mogło umówić się, że będą żyć
210
Janet Dailey
razem, ale z błogosławieństwem Bożym miało to większe znaczenie. Rosyjski sposób
życia był bardzo odmienny.
Patrząc, jak Sława Rosiji wypływa z portu, zastanawiała się nad zmianami, jakie
znajdzie w Michaile, kiedy on wreszcie powróci.
Minął rok i żaden statek od Szelechowa nie pojawił się, aby przywieźć zapasy i
wymienić ludzi, którzy już odbyli swoją pięcioletnią służbę. Ostatni statek z
zapasami do wsi Trzech Świętych przybył trzy lata wcześniej. Pomimo ostrożnego
wydzielania produktów, nie było już herbaty w magazynie i zostało tylko tyle
żytniej mąki, żeby piec chleb w niedziele i dni świąteczne. Ludzie coraz
częściej narzekali, że Szelechow zapomniał o nich.
Po powrocie z wyprawy na ryby Zachar oddał połów matce do oczyszczenia i
wyciągnął swoją bajdarke poza linię przypływu. Kiedy ją przewracał, żeby
skórzane boki mogły wyschnąć, zauważył zbliżający się do plaży bajdar z
płóciennymi żaglami.
To była obca łódź. Wyprostował się z lekka mrużąc oczy, zainteresowany, kto nim
płynie. Widok zasłaniały mu mewy, które walczyły o wnętrzności ryb, czyszczonych
obok przez jego matkę. Bicie ich skrzydeł i skrzeczenie powodowały ogłuszający
hałas.
Przeszło tuzin Rosjan płynęło skórzaną łodzią, ale żadnego z nich Zachar nie
znał, chociaż zauważył, że ich wodoodporne kamlejki nosiły znaki Aleutów z
Unalaski. Kiedy zbliżali się do brzegu, widział ich wynędzniałe twarze i
skołtunione brody. Wszyscy byli obcy, nie było wśród nich myśliwych z oddalonych
obozów na wyspie.
- Kim oni są?
Zachar spojrzał na matkę, która stała teraz obok niego, trzymając pod pachą
koszyk wypatroszonych ryb, i bezradnie potrząsnął głową. Inni ludzie z osiedli
też ściągali na plażę. Kiedy bajdar był już na płytkiej wodzie, kilku mężczyzn
wyskoczyło z niego i przeciągnęło łódź na piasek.
- Dzięki Świętej Matce, udało nam się - powiedział jeden z nich łamiącym się
głosem.
Potem wszyscy zaczęli mówić naraz. Byli załogą Trzech Świętych, statku z
zapasami, który Szelechow wysłał poprzedniego roku. Galiot został zniszczony
przy Unalasce podczas sztormu i większość towarów przepadła. Dwa następne
bajdary z ludźmi ze statku powinny być tu wkrótce.
Alaska
211
- Pomóżcie nam. Mamy chorego.
Kiedy Zachar pomagał wynosić z łodzi nieprzytomnego, rozpalonego gorączką
mężczyznę, ktoś powiedział:
- Bądźcie ostrożni. Baranów jest nowym zarządcą przysłanym przez Szelechowa...
jeśli jeszcze żyje.
Umyślny pobiegł zanieść wiadomości do wsi, a Zachar i dwóch promysz-lenników
niosło chorego na zapalenie płuc mężczyznę do osady. Grek Delarow, sprawujący
obecnie władzę, rozkazał, żeby zanieść Baranowa do chaty, którą przedtem
zajmowali Szelechowowie. Idąca za nimi Tasza również tam weszła. Jeśli ten
Baranów jest nowym zarządcą wysłanym przez Szelechowa, na pewno będzie coś
wiedział o jej synu, Michaile. On musi wyzdrowieć.
Nikt nie protestował, kiedy pomagała zdjąć choremu nieprzemakalną parkę i buty
mukluk. Jego rozpalona skóra pokryta była potem, więc szybko przykryła go
futrami.
Przez kilka następnych dni Tasza opiekowała się przybyszem, słuchając
rozdzierającego kaszlu i chrapliwego oddechu, pilnując go podczas napadów
dreszczy i majaczeń i wlewając łyżeczką bulion przez spękane wargi. Wiele osób w
wiosce nie spodziewało się, że chory wyzdrowieje, ale Tasza nie ustawała w
wysiłkach, aby utrzymać go przy życiu.
Siedziała przy łóżku, bacznie obserwując tego mężczyznę, który był głównym
tematem rozmów w obozie. Fizycznie Aleksander Andriejewicz Baranów nie
prezentował się okazale. Był niski, chudy i żylasty, z ziemistą cerą. Miał
czterdzieści pięć lat, dokładnie tyle co Tasza. Wiek przemieszał jej czarne
włosy siwymi pasmami, ale i jego płowe włosy z rudawym odcieniem tak
przerzedziły się na czubku głowy, że świecił łysiną. Nie wyglądał na wodza
mężczyzn, szczególnie takich jak muskularni, szorstcy promyszlennicy.
Wiadomości o Baranowie znosił do chaty Zachar. Ismaiłow wyrażał głęboką pogardę
dla wyboru dokonanego przez Szelechowa. Ten człowiek był pospolitym kupcem, nie
zaliczał się do uprzywilejowanego grona nawigatorów jak Delarow. Nie miał też
doświadczenia w życiu na Wyspach Aleuckich. Co gorsza, przedtem nigdy nie był na
morzu, a przez cały czas podróży cierpiał na chorobę morską. Inni mówili, że
jest za stary na tak trudne warunki. Patrzcie, od razu się rozchorował po
podróży w otwartym bajdarze, jedzeniu surowych ryb i spaniu na powietrzu.
Jak twierdzili rozbitkowie, miał jednak niespożytą energię. Kiedy zimowali
212
Janet Dailey
na Unalasce, robił wyprawy odkrywcze, nauczył się języka aleuckiego,
posługiwania się bajdarką, polowania na wydrę morską. Był inteligentny i miał
mnóstwo pomysłów.
Te sprzeczne opinie nie robiły wrażenia na Taszy, która słuchała ich tylko w
nadziei, że dowie się czegoś o Michaile. Baranów poruszył się pod futrami i
uniósł ciężkie powieki. Skupiła na nim uwagę, kiedy otworzył oczy i usiłował
zwilżyć spękane wargi.
- Wody. - Głos był cichy i ochrypły.
Tasza wzięła cynowy kubek, podparła chorego ramieniem i przyłożyła mu kubek do
ust, pozwalając pić małymi tylko łykami. Kiedy skończył, położyła go z powrotem
na łóżku. Przez półprzymknięte oczy tępo rozglądał się po otoczeniu.
- Gdzie jestem?
Tasza zauważyła, że oczy znowu nabrały wyrazu, nie tak jak dotąd. - Jesteś w
chacie Delarowa, we wsi Trzech Świętych.
- A - wyjąkał z zadowoleniem i natychmiast zaczął kasłać. Posadziła go znowu,
żeby mógł wykrztusić flegmę. Kiedy atak kaszlu minął, osłabł, posyłając jej
jednak spojrzenie pełne wdzięczności.
- Czy nie wiesz, gdzie jest mój syn? Szelechow wziął go do Rosji sześć lat temu,
a on jeszcze nie powrócił. Nazywa się Michaił Tarakanow. Czy Szelechow wspominał
o nim w rozmowie z tobą?
Nie mając siły odpowiedzieć, Baranów potrząsnął przecząco głową i zamknął oczy.
Tasza opadła na krzesło czując, że znowu opuszcza ją nadzieja. Inni wrócili
poprzednim statkiem aprowizacyjnym, ale gdzie był jej syn? Wydawało się, że nikt
tego nie wie.
r o miesiącu Baranów czuł się na tyle dobrze, że mógł wstać i chodzić po osadzie,
która była jego nową posiadłością. Wczesną jesienią dotarły na Kodiak dwa
bajdary wiozące resztę rozbitków. Zostawiając opiekę nad osadą w rękach Delarowa,
Baranów w towarzystwie Zachara i kilku Aleutów wyruszył, żeby poznać wyspę i
zaznajomić się z krajowcami, którzy nazywali go Nanuk - wielki, biały przywódca
polowania.
Z nastaniem wiosny wodowano Świętego Michaiła. Delarow wraz z promy-szlennikami,
którym skończył się kontrakt i którzy nie mieli długów w sklepie tutejszej
Kompanii, wsiedli na statek i pożeglowali do Rosji.
Alaska 213
Po odjeździe Delarowa Baranów energicznie zajął się swoimi obowiązkami i
wprowadził ostrą dyscyplinę. Flaga rosyjska z dwugłowym orłem imperium Romanowów
była opuszczana z masztu każdego wieczora, z towarzyszeniem salwy z dział, a
mężczyźni stali przy tym na baczność. Zabroniono gier hazardowych. Pić wolno
było tylko poza godzinami służby, i to tylko kwas robiony głównie z żurawin. Nie
pozwolono również wykorzystywać tubylczych dziewczyn w charakterze prostytutek,
mężczyzna wybierał kobietę i pozostawał z nią. W niedziele i dni świąteczne
czytano modlitwy, organizowano uroczystości, ze śpiewami i tańcami, w których
brał udział sam zarządca.
W lecie morze było spokojniejsze, co ułatwiało polowania na wydrę morską.
Baranów zgromadził w Zatoce Trzech Świętych tubylczą flotę myśliwską, złożoną z
sześciuset dwuosobowych bajdarek, obiecując Aleutom Koniaga pewną ilość żelaza
za każdą skórę i zapewnił ich, że rosyjski promyszlennik będzie przydzielony do
każdego zespołu bajdarek. Jego plany nie ograniczały się tylko do wypraw
łowieckich. Na południe i wschód od Kodiaku angielskie i amerykańskie statki
pływały po wodach Archipelagu Aleksandra i zatoczki Prince William, odbierając
Rosjanom zyski z handlu. Instrukcje, które dał mu Szelechow, były jasne: oprócz
ufortyfikowanej strażnicy przy Zatoce Cooka, należało zbudować również inne przy
Prince William i na południowo-wschodnim wybrzeżu. Caryca nie dała Szelechowowi
monopolu na eksploatację całego terenu. Dostał jednak wyłączne prawa do ziem,
które obecnie zajmował lub mógł jeszcze skolonizować. Baranów miał zamiar przy
okazji swojej wyprawy myśliwskiej zbadać te tereny i wybrać miejsca na nowe
strażnice.
Długie bajdarki pokrywały pas piasku, na którym stała osada. Było to wielkie
zgromadzenie tubylczych myśliwych. W półświetle letniej nocy postacie leżące
między nimi wyglądały jak ciemnobrązowe zjawy. Tasza stała przed chatą i
patrzyła na lśniącą wodę zatoki. Zestarzałam się, pomyślała. Sen często ją
odbiegał.
Usłyszała za sobą ciche kroki. Był to Zachar.
- Słyszałem, jak wychodziłaś z chaty - powiedział.
- Lato nie sprzyja spaniu. - W cichym powietrzu bezwietrznej nocy słyszała
niespokojny ryk bydła na pobliskich pagórkach. - Myślę, że niedźwiedzie też nie
śpią.
- Myślałaś o Michaile - powiedział Zachar. Tasza nie przeczyła.
214
Janet Dailey
- Zastanawiam się, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. - Bolesna tęsknota nie
opuszczała jej nigdy.
- Nie jesteś samotna - powiedział Zachar. - Masz Katię, Larissę i mnie.
- Tak. - Oni również byli z jej ciała i krwi. Ale Michaił był jej najmłodszym.
Jak mogła powiedzieć Zacharowi, który również był jej synem -jej pierworodnym -
że Michaił był dla niej kimś szczególnym? Nie mogła. Więc uśmiechnęła się słabo
do niego, pozwalając mu wierzyć, że ją pocieszył. - To prawda. - Jej wzrok
przeniósł się na zatłoczoną plażę. - Przy tak wielkiej liczbie myśliwych
przywieziecie dużo skór wydry w tym sezonie. Będziesz mógł kupić dużo tytoniu. -
Będąc Metysem Zachar pracował dla Kompanii na zasadzie udziału, jak wszyscy
promyszknnicy, i miał swój własny rachunek w kantorze.
- Jest niewiele tytoniu. Wszyscy dodają kory wierzbowej, żeby im tytoniu
starczyło na dłużej - powiedział.
- Kiedyś muszę spróbować zapalić twoją fajkę, żeby sprawdzić, na czym polega ta
przyjemność - stwierdziła.
Zachar zaśmiał się cicho.
- Kupię ci fajkę.
Ochrypłe ptasie krzyki, dochodzące z kolonii petreli, wypełniły ciszę nocną,
zagłuszając słabsze głosy alk, nurzyków i innych ptaków. Patrzyła na stado
przecinające niebo niby długi pas ciemnego dymu.
Nagle poczuła, że ziemia trzęsie się pod jej stopami, co w tych rejonach
zdarzało się często. Czekała, aż to słabe drganie ustanie, i ziemia będzie znowu
pewnym oparciem. Wstrząsy były jednak coraz silniejsze i straciła równowagę.
Zachar złapał ją i pociągnął na falujący piasek.
Dokoła słychać było hałas, brzęk spadających przedmiotów i paniczne krzyki ludzi
zbudzonych ze snu gwałtownym trzęsieniem ziemi. Drewniane belki budynków jęczały
trąc o siebie, a domy drżały w posadach. Tasza, której serce biło gwałtownie,
przytulała się do wibrującego żwiru. Usłyszała złowieszczy dźwięk pękającego
drewna i spojrzała z niepokojem na obsuwającą się właśnie chatę.
- Katia! - Zachar pełznął do drzwi, ale Tasza powstrzymała go.
- To zbyt niebezpieczne.
W tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły. Katia wyszła chwiejnym krokiem,
trzymając w ramionach Larissę. Futryna pękła. Belki skrzypiały i rozpadały się.
Alaska
215
Larissa popłakiwała. Katia szła przed siebie, przy każdym kroku tracąc równowagę,
bo ziemia wibrowała coraz gwałtowniej. Upadła, zakrywając opiekuńczo ciałem
Larissę. Zachar dotarł do nich z trudem i ukląkł obok.
W całej wsi panował chaos. Ludzie potykali się idąc chwiejnie po drżącej ziemi.
Wszędzie toczyły się beczki, stale spadało coś z dachów i wzniesień. W zatoce
fale o małych białych grzbietach tańczyły poruszane trzęsącym się dnem morskim.
Powoli wstrząsy uspokoiły się. Wszystko trwało bardzo krótko, ale Taszy wydawało
się, że minęły godziny. Nie wiedząc, czy to na pewno już koniec wstrząsów,
leżała wciąż na ziemi, czując jej zanikające drgania.
Inni również przezornie odczekali, zanim podnieśli się na nogi. Zachar pomógł
Taszy wstać. Trzęsła się nadal w środku, kiedy ostrożnie szła po żwirze, nie
wierząc jeszcze w stabilność gruntu.
Katia siedziała, starając się uspokoić swoją płaczącą córkę. Larissa nie była
jedynym przestraszonym i płaczącym dzieckiem we wsi, wtórowało jej wiele innych.
- Nic ci się nie stało? - Katia z niepokojem spojrzała na Taszę. Wstała i
kołysała Larissę na rękach.
-Nie.
Tasza patrzyła na zniszczenia wywołane wstrząsami. Nic nie pozostało na miejscu.
Budynki stały przekrzywione, jedne pochylone na bok, inne wygięte od fundamentów.
Różne przedmioty, duże i małe, były porozrzucane dokoła. Ludzie, jeszcze
oszołomieni, poruszali się pomiędzy nimi ostrożnie wybierając drogę.
- Patrzcie! Patrzcie! - Po tym okrzyku zewsząd zaczęły się rozlegać rozpaczliwe
wrzaski.
Tasza obróciła się, żeby spojrzeć na zatokę, nagle zdając sobie sprawę, że ciche
dudnienie przeszło w głośny szum. Wysoka, czarna ściana, która przysłoniła
horyzont, była coraz wyższa i coraz bliżej. Woda. To była woda, gigantyczna fala
nadciągająca z niebywałą szybkością w stronę tego kawałka lądu.
- Biegnij! - krzyknął Zachar, łapiąc Taszę wpół i ciągnąc za sobą. Histeryczne
krzyki przerażenia mieszały się ze spotęgowanym rykiem fal. Biegli razem z
ogarniętym paniką tłumem. Tasza chciała uciekać prędzej, ale nie mogła.
Spojrzała z przestrachem przez ramię. Szczyt fali, pokryty białą pianą, zawisł
wysoko nad pasmem piasku, pięć lub dziesięć razy wyższy od
216
Janet Dailey
budynków na jego drodze. Czuła ruch nadchodzącej fali, zapach morza w powietrzu
i smak wody morskiej w ustach. Nie było ucieczki.
W chwilę później była w zasięgu fali, której siła rzuciła ją o piasek. Ledwie
spostrzegła, że Zachar łapie jej rękę. Czuła tylko nacierającą wodę, wbijającą
jej ciało w ziemię. Wstrzymywała oddech, a jej płuca niemal pękały. Woda wciąż
waliła.
Walczyła z pochłaniającą ją potęgą morza usiłującego zmyć ją z piasku i wciągnąć
w głąb. Kurczowo trzymała rękę Zachara, a siła wody rzucała jej nogami na
wszystkie strony. <
Zderzyła się z Zacharem, potem fala ściągnęła ich oboje z piasku, wlokąc do tyłu.
Zaczęło brakować jej sił, powietrza i woli, żeby oprzeć się temu ciemnemu,
wodnemu światu. Następna fala przewaliła się ponad jej głową i Tasza
instynktownie zaczerpnęła powietrza. Powłóczyła kolanami po żwirowym dnie zatoki.
Walczyła, żeby dotrzeć do brzegu, wbrew prądowi. Straciła kontakt z Zacharem.
Chciała poszukać syna, ale wciąż cała jej energia skierowana była na to, żeby
nie dać się wciągnąć morzu. Rzucała krótkie spojrzenia dokoła, ale w wodzie
kłębiło się zbyt wiele głów, zbyt wiele ciał. Na wpół idąc, na wpół pełznąc
Tasza dotarła do płytkiej wody, gdzie mogła wreszcie stanąć, trzęsąc się z
wyczerpania.
Oddychając z trudnością, obróciła się ku morzu, szukając syna. Zewsząd dobiegały
krzyki i wołania o pomoc. Tylu ludzi było w wodzie; niektórzy nieporadnie
grzęźli, inni brnęli w kierunku plaży. Wielu starało się im pomóc, mimo ogromnej
ilości przedmiotów przewalających się po falach - kawałków dachów, drewna,
beczek, kajaków.
- Zachar. - Zobaczyła, jak klęczał w wodzie starając się doczołgać do bliskiego
brzegu, kaszląc i krztusząc się.
Przed chwilą nie miała siły na uczynienie kroku. Teraz biegła przez wodę do
swojego syna. Złapała go za ramię i starała się dociągnąć do plaży, ale był zbyt
ciężki. Ktoś biegł obok rozpryskując wodę.
- Pomóż mi - zawołała Tasza.
Baranów brnął w jej kierunku. Sam zaczął ciągnąć Zachara, żeby go bezpiecznie
doprowadzić na plażę. Tasza była tuż za nimi. Woda morska wydobywała się z ust
Zachara, który zaczął kasłać i wreszcie złapał oddech. Tasza otarła mu ślinę z
ust, potem usiadła obok niego na piasku z trudem chwytając powietrze.
Alaska
217
- Czy widziałeś Katię? - spytała. -Nie.
Tasza patrzyła na gotujące się morze. Dostrzegła błyszczącą łysą głowę Baranowa.
Brnął w wodzie do bioder, starając się dotrzeć do bezradnej kobiety - Katii.
Zostawiając Zachara, Tasza pospieszyła w tamtym kierunku. Słyszała, jak jej
synowa wołała o pomoc.
Kiedy Baranów znalazł się przy Katii, wcisnęła mu córkę w ramiona.
- Weź moje dziecko.
Tasza zobaczyła, jak fala podnosi ciężką, drewnianą belkę i obraca nią.
- Katia! - krzyknęła, ale na nic się to nie zdało. Już jej nie było. - Nie! -
Tasza nie mogąc uwierzyć weszła głębiej do wody.
Baranów oddał jej Larissę i pospieszył ratować innych. Tuliła płaczące dziecko
do piersi, nie zważając na fale rozbijające się o nogi i prąd ciągnący jej stopy,
patrzyła na miejsce, gdzie po raz ostatni widziała żonę swojego syna. Długo
patrzyła.
Łkania wnuczki przywróciły ją do rzeczywistości. Spojrzała na trzęsącą się z
zimna dziewczynkę i potarła policzkiem jej czoło, mocno zamykając oczy. Po
chwili podniosła głowę i brnęła przez wodę do brzegu, gdzie czekał Zachar.
Przez resztę nocy siedzieli przytuleni do siebie, ogrzewając się własnymi
ciałami.
Dopiero o brzasku można było zobaczyć pełny obraz zniszczenia. Żaden budynek nie
pozostał nietknięty. Fala z całą siłą przeszła nad domami rozwalając je na
kawałki i rozrzucając na piasku. Niektóre towary i zapasy zaginęły lub zostały
uszkodzone, podobnie jak większość bajdarek, zniszczonych lub zabranych przez
morze. Strat w ludziach było niewiele. Ocalał także zakotwiczony w basenie
jednomasztowiec Święty Simeon, ponieważ pas lądu osłabił siłę fali, która
oszczędziła statek.
W osadzie straty materialne były ogromne, zarówno Rosjan, jak i krajowców.
Aleuci Koniaga uznali kataklizm za przejaw gniewu bóstw morza. Tasza próbowała
przeszukać rumowisko w swojej chacie, ale nie mogła się do tego zmusić.
Przybiegła do niej płacząca Larissa, szukając matki.
- Utopiła się w morzu - powiedziała po prostu Tasza.
- Gdzie ona jest? - śmierć była pojęciem przerastającym zdolność rozumienia
dwuletniego dziecka.
- W morzu. - Tam gdzie umarł brat Taszy, Prosty Chód.
- Nie - odezwał się Zachar. - Ona jest w niebie. Powinniśmy modlić się za
218 Janet Dailey
nią. - Schylił głowę i wyrecytował kilka luźnych zdań zasłyszanych od duchownego,
potem przeżegnał się i wziął rękę córki, żeby zrobić nią znak krzyża.
Nieco później Baranów zwołał wszystkich i ogłosił, że wieś nie będzie
odbudowywana, lecz przeniesiona na wschodnią stronę wyspy Kodiak, gdzie było
drewno i wysoki brzeg. Poza tym wyznaczył grapę mężczyzn, którzy mieli
natychmiast wypłynąć z Ismaiłowem na Świętym Simeonie. W miejscu, które wybrał,
mieli rozpocząć rąbanie drzew na budulec potrzebny do wzniesienia nowej osady.
Aleutów Koniaga wysłał do domów, polecając im zebrać się za miesiąc we wsi, aby
wyruszyć na polowanie. Bez względu na przeszkody, zdecydowany był znaleźć
lokalizację na nowe strażnice, zgodnie z rozkazem Szelechowa. Jego energia i
determinacja ożywiły obóz, zastępując apatię i bierność ludzi entuzjazmem w
dążeniu do realizacji nowych celów. Nawet stary Ismaiłow nie miał nic przeciwko
jego planom. Ci, którzy pozostali w osadzie, zajęli się ratowaniem resztek
dobytku ocalałych po trzęsieniu ziemi.
Nowe miejsce otoczone było lasem dostarczającym gotowy budulec. Naturalny port
nie był tak duży jak w Zatoce Trzech Świętych, ale głębszy i bardziej osłonięty.
Baranów nazwał to miejsce Święty Paweł i pracował tam siekierą razem ze
wszystkimi. Żeby nie stracić sezonu myśliwskiego, chciał najpierw postawić
ściany. Dachy można było położyć później, po powrocie z polowania. Kiedy Aleuci
Koniaga w liczbie około stu pięćdziesięciu bajdarek przybyli w wyznaczonym
czasie, Baranów zostawił w Świętym Pawle małą grupę mężczyzn i wyruszył razem z
myśliwymi.
Było to długie i pracowite lato dla Taszy. Nie miała czasu na rozpacz, ponieważ
musiała wychowywać dziecko. Zycie na tej ziemi było zawsze walką.
Kiedy pierwsza bajdarka wracająca z wyprawy wpływała do portu, Tasza wzięła
Larissę i dołączyła do tłumu rosyjskich myśliwych, kobiet i dzieci czekających
na brzegu. Zachar płynął w dwuosobowej łodzi. Wiosłował Aleuta siedzący z przodu.
Mnóstwo rąk wyciągało się, żeby pomóc w lądowaniu. Łódź Zachara przybiła do
brzegu i Tasza z radością w sercu powitała swojego najstarszego syna. Larissa
plątała się jej przy nogach.
Alaska
219
Odbierając od Zachara strzelbę Tasza zauważyła bladość na jego twarzy i wyraz
cierpienia w oczach. Spojrzała na niego z troską. Trzymał lewą rękę blisko ciała
i nie poruszał nią wcale.
- Jesteś ranny - powiedziała.
Zatrzymał się przed nią i wziął swoją strzelbę.
- Kołosze zaatakowali nas kilka dni temu, kiedy rozbiliśmy obóz na brzegu.
Jedna z ich strzał utkwiła mi w ramieniu. - Zachar schylił się, aby porozmawiać
ze swoją córką.
- Chodź - powiedziała Tasza. - Chcę zobaczyć ranę.
W nowej, prymitywnej kwaterze Tasza obejrzała ramię Zachara, zadowolona, że nie
było śladów infekcji. Rana była wysoko, co upewniło ją, że tylko skóra i mięśnie
zostały przebite, ale płuca są nie uszkodzone. Zrobiła okład z ziół, owiązała
zranione miejsce i pomogła Zacharowi włożyć jego czerwoną koszulę.
- Opowiedz, jak to było.
- Zaatakowali nasz obóz tuż przed świtem, kiedy mgła jest najgęstsza
- powiedział Zachar. - Straże zasnęły, ale ja usłyszałem krzyki i zbudziłem się.
Wypadli na nas z wrzaskiem z ciemnej mgły. Mieli na głowach hełmy i dziwne,
obrzydliwe maski na twarzach, kamizelki i tarcze zrobione z drewna. Kule strzelb
nie mogły przebić drewna, chyba że z bardzo bliskiej odległości.
- Zatrzymał się i potrząsnął głową. - Aleuci zbyt bali się Kołoszy, żeby walczyć.
Zabiliby nas wszystkich, gdyby komuś nie udało się uruchomić małego działa.
- Czy wielu zginęło? - Tasza zdała sobie sprawę, że mało brakowało, a
straciłaby następnego członka rodziny. Michaił był daleko, może nigdy nie wróci.
Jej brat nie żył. Nie miała już nikogo oprócz Zachara i wnuczki Larissy.
- Tylko dwóch Rosjan i dziewięciu Aleutów.
Wstrząsnął nią dreszcz, kiedy pomyślała, że Zachar z łatwością mógłby być jednym
z nich.
- Kołosze są zbyt niebezpieczni. Może teraz Baranów nauczy się unikać ich
terytorium.
- Wydra morska żyje również w tamtych wodach, a załogi statków angielskich i
amerykańskich z Bostonu handlują z Kołoszami. Ten atak z ich strony nie
powstrzyma Baranowa od powtórnej wyprawy.
To stwierdzenie otrzeźwiło Taszę. Rosjanie nie dopuszczali, by coś stało na ich
drodze, kiedy chodziło o wydrę morską- nie bali się ani dużych odległości, ani
krajowców. Jej brat walczył z nimi na Unalasce. Wielu Rosjan zginęło, ale
jeszcze więcej zajęło ich miejsce. Kołosze nie zatrzymają ich również.
220 Janet Dailey
Sprzed chaty doszedł ich okrzyk: statek!
To nie był stary i zniszczony Święty Simeon, ale zgrabny szkuner Orzeł. Znowu
mieszkańcy wsi stłoczyli się na wybrzeżu. Byli tam również Tasza, Zachar i
Larissa. Mówiono, że jest to statek dostawczy od Szelechowa. Tytoń, mąka, broń,
poczta, nowiny z domu, wódka - nareszcie to wszystko przybyło.
Tasza pilnie przyglądała się twarzom mężczyzn na pokładzie. Jej wzrok zatrzymał
się na wysokiej, szczupłej postaci z ciemnymi oczami i włosami. Z wahaniem
dotknęła ramienia Zachara, nie spuszczając wzroku z młodego mężczyzny na statku.
Wstrzymała oddech, wzbierała w niej nieprawdopodobna nadzieja.
- Michaił - szepnęła. Ale czy to był jej syn? Czy mógł aż tak się zmienić? Nie
wiedziała. Nie była pewna. Silniej ścisnęła ramię Zachara. Tyle czasu trzeba
było czekać, aby pierwsza łódź dotarła do brzegu. Wreszcie wylądowała. Teraz
była pewna. - Michaił!
Zobaczył ją. Uśmiech rozjaśnił mu twarz i zaczął biec w jej kierunku. Tasza
płakała ze szczęścia, kiedy obejmowała syna, który odjechał od niej jako
chłopiec, a wrócił jako szesnastoletni mężczyzna. Drżącymi palcami dotykała jego
krótkiego zarostu. Mimo że twarz syna rozpływała się w jej załzawionych oczach,
mogła dostrzec ślady chłopięcej miękkości w jego rysach.
- Wróciłeś. - Ledwie mogła w to uwierzyć. Prawie straciła nadzieję, że
kiedykolwiek go znowu zobaczy. - Myślałam, że tam jest tyle nowych miejsc i
rzeczy do zobaczenia, że zostaniesz na zawsze.
Michaił zaśmiał się z jej obaw głębokim męskim śmiechem.
- Mam wiele do opowiadania o tym, co widziałem. - Spojrzał na Zachara.
- A zobaczę jeszcze wiele innych miejsc. Byłem w szkole nawigatorów i nauczyłem
się sztuki żeglarskiej. - Obejmując Taszę, obrócił się, żeby powitać swojego
starszego brata. Potem spostrzegł małą dziewczynkę stojącą koło Zachara i
schylił się do niej. - Kto ty jesteś? - uśmiechnął się do Larissy, która szybko
schowała się za spódnicę Taszy.
- Moja córka - odpowiedział za nią Zachar. - Ma na imię Larissa.
- Uważnie przyglądał się Michaiłowi.
Tasza opowiedziała krótko o utonięciu swojej synowej. Michaił posmutniał, ale
nie trwało to długo. Okazja jego powrotu dawała im wszystkim zbyt wiele powodów
do radości, aby pozwolić, żeby śmierć rzuciła na nią swój cień.
Teraz było tak dużo do opowiadania, tyle przygód, tyle niewiadomych do
Alaska
221
wyjaśnienia - wszak tyle się przydarzyło każdemu z nich w czasie, kiedy byli
rozdzieleni. Większą część dnia wypełniły opowieści o tych latach.
Tego wieczoru Michaił i Zachar brali udział w prazdniku, który urządził Baranów
dla uczczenia przybycia tak długo oczekiwanego statku dostawczego. Na nowym
placu wioski rozpalono ogniska i pieczono świeże mięso. Wielka kadź
fermentującego kwasu została uzupełniona kubłami wódki z ładunku statku. Każdy
miał kubek i paczkę tytoniu, tym razem bez kory wierzbowej.
Stale wznoszono toasty na cześć honorowego gościa, kapitana Orła, Jakowa
Jegoriewicza Szilca. Tak nazywano krzepkiego Anglika, Jamesa Shieldsa, którego
rude włosy i ciało pokryte tatuażem odróżniały go od innych. James Shields,
konstruktor statków i porucznik w carskiej flocie, zawsze odpowiadał na ich
toasty, kalecząc przy tym język rosyjski ku wielkiej uciesze promyszlenników.
Fala w Zatoce Trzech Świętych zniszczyła nieliczne instrumenty muzyczne, jakie
były w osadzie, ale dwóch mężczyzn ze świeżo przybyłych posiłków miało gęśle,
więc prazdnik rozbrzmiewał muzyką. Promyszlennicy powyciągali dziewczyny
aleuckie z chat na swoje święto. Nalewali wódkę w filiżanki swoim wybrankom i
okręcali je dokoła w tańcu. Śpiewali smutne ballady syberyjskie, swojej ziemi
rodzinnej.
Michaił opuścił zabawę jako jeden z pierwszych, idąc niepewnym krokiem do baraku
i obejmując ramieniem aleucką dziewczynę. Zachar wkrótce poszedł w jego ślady.
Dopiero o świcie ostatni mężczyźni dowlekli się do swoich łóżek.
W tym czasie Baranów czytał pocztę i długą listę instrukcji od Szelechowa, który
ponawiał polecenie założenia nowych kolonii, szczególnie na południowo-wschodnim
wybrzeżu. Po to Szelechow przysłał Shieldsa. Baranów będzie musiał przystąpić do
budowania nowych statków, aby osiągnąć ten cel.
Cześć druga
Południowo-wschodnia Alaska
Cieśnina Sitka Późna wiosna 1802 roku
? okryty śniegiem szczyt charakterystycznego ściętego stożka góry Edgecumbe,
oznaczającego wejście do cieśniny Sitka, spowijały ciężkie chmury. Brzegi Sitki,
głównej wyspy Archipelagu Aleksandra, porośnięte były cedrami, jodłami i
świerkami. W ich cieniu przeciskała się ku słońcu masa paproci i krzewów. Usiane
wieloma wyspami wody wybrzeża tworzyły labirynt zatok, fiordów i ujść rzecznych.
Wysoko na niebie unosiły się majestatycznie orły, dzieląc przestrzeń ze stadami
morskich ptaków.
Amerykański bryg Sea Gypsy o miedzianym poszyciu, pochodzący z Salemu w stanie
Massachusetts, oparł się dziobem o piasek. Po roku żeglowania jasnożółty kolor
kadłuba nabrał ciemnozielonej barwy i tylko pomarańczowe wykończenie rufy i
dziobu pozostało nie zmienione, pomimo ciężkich przejść brygu przy okrążaniu
przylądka Horn. Był to mały, szybki, dobrze zbudowany statek, a jego rozmiary i
łatwość manewrowania sprawiały, że idealnie nadawał się do żeglugi wzdłuż
skomplikowanego północno-zachodniego wybrzeża. Niektórzy znawcy zawiłych
problemów handlu morskiego uważali takie brygi jak Sea Gypsy za idealne statki
pirackie.
Przywiezione z kalifornijskiego wybrzeża wysuszone skóry wołów osłaniały pokład,
chroniąc załogę przed strzałami z łuków. Tylko kawałek odsłoniętego miejsca na
rufie przeznaczony był do celów handlowych. Poza obrotowymi działkami na
nadburciu Sea Gypsy miała dziesięć armat, a załoga uzbrojona była w strzelby,
pistolety, noże myśliwskie i piki. Ładownię wypełniał szeroki asortyment towarów
- błyszczące miedziane świecidełka, pudła koralików,
226 Janet Dailey
bele ubrań, czerwonego i niebieskiego sukna, ale ładunek składał się głównie z
rumu i starych flint, zakupionych tanio od rządu amerykańskiego.
Znajdowali się w samym sercu krainy Kołoszy - Tlinkitów. Jedna z wiosek położona
była na krótkim półwyspie, tuż pod poszarpanym wzniesieniem. Wielkie, wspólne
domy, zbudowane z solidnych bali, stały rzędem na brzegu, frontem zwrócone do
wody. Nawet z dużej odległości widać było ich wysokie słupy, rzeźbione w postaci
groteskowych zwierząt i ptaków, pomalowanych na jaskrawe kolory - symbole
barbarzyńskiego dostojeństwa tego kraju. Chata z bali, charakterystyczna dla
amerykańskiego interioru, wyglądałaby nędznie i prowizorycznie przy tych dużych,
solidnie zbudowanych domach.
Caleb Stone obserwował z pokładu rufowego trzy kajaki zbliżające się do statku.
Każdy z nich wyżłobiony był zjednego kawałka drewna cedrowego. Wojownicy
siedzący w łodziach mieli twarze pomalowane na czarno i czerwono, a włosy
ściągnięte w węzeł z tyłu głowy, przysypane puchem i udekorowane czarnym i
żółtym piórem.
Caleb musiał przyznać, że Indianie Tlinkici robili wrażenie swoją mocną posturą.
Mężczyźni byli wysocy, często ich wzrost dochodził do sześciu stóp, muskularni,
o brązowej skórze. Cechowała ich bystrość, ale i podstępność. Poruszali się jak
prawowici władcy tej ziemi, zresztą nie bez powodu.
Kiedy łodzie zbliżyły się do statku, Caleb zerknął niespokojnie na swoją załogę,
ale nie było potrzeby przypominania im, żeby zachowali czujność i uważali, czy
łodzie wojenne nie podpływają również z innego kierunku. Był to ulubiony manewr
tych podstępnych dzikusów, którzy woleli brać siłą to, na co mieli ochotę,
zamiast handlować. Ale większość załogi Caleba to byli weterani znający się na
rzeczy.
Sam Caleb Stone odbył już pól tuzina takich podróży, pierwszą jako chłopiec
okrętowy w wieku dwunastu lat, potem jako zwykły marynarz pokładowy na dziobówce.
W ostatniej podróży był już pierwszym oficerem, potem po śmierci kapitana na
morzu przejął komendę i doprowadził do macierzystego portu w Salem statek
wypełniony wartościowymi chińskimi towarami z Kantonu, gdzie sprzedał futra za
ładną sumę. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, był niekwestionowanym panem
statku, człowiekiem, który przemknął się "przez oko sieci", jak mawiali
marynarze. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, o opalonej twarzy i skórze koloru
drewna tekowego. Drugie bokobrody były
Alaska
227
równie ciemne jak jego włosy, a szare oczy, na wpół schowane pod opuszczonymi
powiekami, nigdy nie traciły wyrazu czujności.
- Cholernie dużo czasu zajmuje im oglądanie naszej łajby - powiedział pierwszy
oficer, Asa Hicks, podejrzliwym głosem. Caleb nie odezwał się.
- Boston men\ - zawołał do nich jeden z wojowników o cynobrowoczarnej twarzy,
używając zwrotu stosowanego wobec wszystkich Amerykanów, ponieważ wiele statków
handlujących na tych wodach było zarejestrowanych w Bostonie. (Kierując się tym
samym skojarzeniem nazywali Anglików ludźmi króla Jerzego.) - Chodźcie handlować!
- Ruchem ręki zapraszał statek do wejścia w usianą wysepkami zatokę.
Potrząsając odmownie głową, Caleb poinformował przybyłych, że zamierza z nimi
handlować dopiero następnym razem. Łodzie nadal płynęły obok Sea Gypsy i
zaproszenie do handlu było kilkakrotnie powtarzane, ale kapitan nie zwracał już
na nie uwagi.
Podczas zimowego postoju na Hawajach w celu odnowienia zapasów, Caleb dowiedział
się od kapitanów statków, powracających do macierzystego portu, że poprzedniego
roku Rosjanie zbudowali na Sitka prowizoryczne fortyfikacje, aby rozciągnąć
swoje roszczenia terytorialne na przybrzeżny teren i wyeliminować obcą flotę.
Caleb miał zamiar uczynić to miejsce, nazywane przez Rosjan Twierdzą Świętego
Michaiła, portem swojego pierwszego postoju i przekonać się naocznie, jak
poważnym zagrożeniem byli tu ci Rosjanie.
W odległości mniej więcej sześciu mil od wejścia do cieśniny Sea Gypsy napotkała
osadę zbudowaną na pasie odkrytej plaży. Forteca ta, otoczona palisadą z wieżami
strażniczymi na szczytach, wzniesiona została z wyciętych z pobliskiego lasu
bali, grubych na dwie stopy. Spoza palisady otaczającej osadę widać było również
dachy kilku budynków. Na wietrze powiewała rosyjska flaga.
Natychmiast po zarzuceniu kotwicy Caleb rozkazał przygotować łódź. Grupa Rosjan
oczekiwała na jego szalupę przy brzegu. Zapiął dwurzędową kurtkę marynarską,
postawił kołnierz, żeby uchronić się przed silnym wiatrem, i wsiadł do łodzi.
Kiedy marynarze wzięli się do wioseł, Caleb nie spuszczał wzroku ze stojących na
lądzie postaci.
Chłopca w turbanie znał z opowieści innych kapitanów, którzy zetknęli się z
mówiącym po angielsku Bengalczykiem, służącym zarządcy Baranowa. Sam Baranów był
niskim, krępym mężczyzną, noszącym na głowie groteskową
228 ' Janet Dailey
czarną perukę, przymocowaną kolorową chustką. Już przedtem mówiono Calebowi, że
Baranów w ten śmieszny sposób pragnie dostosować się do mody, ale Caleb uważał
te opowieści za zbyt fantastyczne, żeby mogły być prawdziwe. Zastanawiał się
teraz nad innymi legendami, które słyszał o Baranowie, na przykład o tym, jak
niesłychane ilości alkoholu może on wypić na jednym posiedzeniu. Spośród
mężczyzn stojących przy rosyjskim zarządcy tylko jeden zwrócił jego uwagę -
niebieskooki mężczyzna z ciemnobrązowymi włosami.
Zachar obserwował spotkanie Baranowa z kapitanem z Bostonu i słuchał, jak
Bengalczyk Richard przedstawiał Stone'a i przekazywał jego prośbę o zezwolenie
na wysłanie załogi na brzeg w celu uzupełnienia zapasu wody pitnej.
Dwa lata temu Zachar zostawił swoją małą córkę Larissę pod opieką matki i brata,
a sam wypłynął z wyspy Kodiak jako członek ekipy kolonizatorskiej wybranej przez
Baranowa do założenia ufortyfikowanej osady tutaj, na południowo-wschodnim
brzegu stałego lądu - w sercu wrogiego kraju Kołoszy. Ponieważ ta tymczasowa
twierdza została zbudowana nad cieśniną, zawijało tu wiele statków zarówno z
Bostonu, jak i z Anglii. Zachar nauczył się wielu słów w obcym języku od
schodzących na ląd marynarzy, ale nie był w stanie zrozumieć całej rozmowy.
Jak zwykle, Baranów udzielił zezwolenia i zaprosił mężczyznę z Bostonu do osady.
Kapitan Stone przyjął zaproszenie, wykazując taką samą ostrożność połączoną z
ciekawością, jaką Zachar widywał już przedtem przy tego typu okazjach. Teraz
szedł za zarządcą Kompanii, eskortującym swojego gościa do wnętrza wysokiej
palisady. Była ona umocniona wałami, po których - pomiędzy lufami dział
skierowanych na otaczający las - spacerowały straże. Na centralnym placu osady
znajdowała się kuchnia, kuźnia, magazyn, obory dla bydła oraz piętrowe baraki.
Uwagę Zachara przyciągnęła jedna z kobiet ze szczepu Kołoszy. Była wysoka, o
długich, błyszczących, czarnych włosach, z miedzianymi bransoletkami na nagich
kostkach nóg. Sięgający ziemi ubiór z długimi rękawami, zrobiony z delikatnie
farbowanych skór zszytych na bokach, uwydatniał jej zaokrąglone biodra. Na nim
nosiła coś w rodzaju skórzanego fartucha.
Dobrze wiedział, że żadnej z tych Kołoszek, czy też Tlinkitek - jak siebie
nazywały - nie można ufać, bez względu na to jak chętnie szły do łóżka w rewanżu
za otrzymane prezenty. Ale kiedy chodziło o tę dziewczynę,
Alaska 229
zwaną Córką Kruka, Zachara opuszczał instynkt samozachowawczy. Widząc ją, za
każdym razem odczuwał pożądanie, bez względu na cenę, jaką przychodziło mu za to
płacić. Dzisiaj było tak samo.
Zostawiając Baranowa i resztę eskorty przeszedł przez plac w jej kierunku. Kiedy
zobaczyła zbliżającego się mężczyznę, podniosła głowę pewna jego zainteresowania.
Jej czarne włosy, uczesane z przedziałkiem pośrodku, opadały na ramiona. Oczy
miała równie czarne jak włosy.
Zatrzymał się przed nią. Miał ściśnięte gardło i ledwo wydobywał słowa.
- Nie było cię we wsi przez długi czas, Kruku. - Zachar nigdy nie używał jej
pełnego imienia.
- Zachar tęskni za Krukiem? - Jej oczy pociemniały z zadowolenia, kiedy
uśmiechała się do niego swoimi pełnymi i miękkimi wargami. Jej dolna warga nie
była zniekształcona, tak jak u niektórych starszych Kołoszek o ustach nadmiernie
rozciągniętych przez umocowany w nich na stałe kawałek drewna w kształcie łyżki.
- Tak - przyznał. Spał z nią tydzień temu, ale wydawało mu się, że to było
bardzo dawno. - Czy przyjdziesz do mojego łóżka dziś wieczór?
Przechyliła głowę na bok, patrząc chytrze na niego.
- Kruk chce lusterko.
Zdumiony tym żądaniem Zachar na chwilę stracił mowę. Zwykle za swoje towarzystwo
żądała sznurka niebieskich paciorków. Lusterko było o wiele droższe. Już teraz
miał długi w sklepie Kompanii, których nie był w stanie spłacić z zarobków w
bieżącym sezonie.
- Dwa sznurki paciorków - powiedział z wahaniem, nie chcąc się z nią dłużej
targować.
Wzrok miała zimny.
- Nie. - Odwróciła się.
Zachar przytrzymał ją za rękę, żałując swoich prób targu i widząc, że ją obraził.
- Lusterko - zgodził się. Spojrzała na niego wyniośle.
- Zachar chce Kruka, więc lusterko i koraliki.
Rozsądek toczył walkę z namiętnością, mówiąc mu, że powinien odrzucić jej
propozycję i pozwolić odejść. Jeśli zapłaci teraz, następnym razem będzie żądała
więcej. Raz jeszcze spojrzał na jej twarz, prosty nos i zaróżowione policzki.
Skinął potakująco głową, zły na własną słabość.
230 Janet Dailey
- Lusterko i koraliki - zgodził się i dodał próbując ocalić swoją dumę: jeśli
Kruk nie da Zacharowi przyjemności dziś w nocy - nie będzie koralików.
Rozchyliła wargi w drwiącym uśmiechu, szydząc z wątpliwości.
- Kruk zrobi Zachara szczęśliwym - powiedziała i odeszła. Patrzył za nią z
uczuciem pogardy dla siebie, a zarazem przejmującego dreszczu oczekiwania.
Przez dziesięć lat, które upłynęły od śmierci jego żony Katii, Zachar nigdy nie
żył z inną kobietą. W tym czasie matka przejęła większość obowiązków żony,
szyjąc mu ubrania, reperując łódź ze skór, gotując posiłki i opiekując się jego
małą córką, Larissą. Jego potrzeby seksualne chętnie zaspokajały aleuckie
dziewczyny z sąsiednich wiosek.
Jednak do momentu spotkania Córki Kruka żadna kobieta, łącznie z jego żoną, nie
była w stanie mieć go na własność. Nowe silne uczucie wobec pięknej Kołoszki
odmieniło go zupełnie, przynosząc mu niespotykaną satysfakcję, ale i niepokój.
Czasem Zachar żałował, że nie pozostał na Kodiaku, że powrót Michaiła zwolnił go
od rodzinnych obowiązków. Już przed zjawieniem się brata zaniedbywał Larissę,
zostawiając ją najczęściej pod opieką matki. Był tylko surowym, prostym myśliwym
i nie umiał radzić sobie z wychowywaniem dziecka. Wykształcony w Rosji Michaił
zapewniał jej lepszą opiekę.
Teraz, kiedy jego brat był na Kodiaku i mógł zająć się ich starą matką, Zachar
nie widział powodu, żeby tam wracać. Jego rodzina nie potrzebowała go. Ale
prawda leżała gdzie indziej - myśl, że mógłby już nigdy więcej nie zobaczyć
Córki Kruka, wprawiała go w panikę.
Lampa olejowa kołysała się lekko w takt falowania brygu zakotwiczonego w zatoce.
Blask jej odbijał się w rzeźbionym mahoniowym stole, z którego uprzątnięto już
talerze i sztućce. Zostały tylko dwa kieliszki do brandy i butelka. Oparty na
krześle Caleb obserwował Baranowa palącego cygaro, do którego ogień podał mu
służący i stały towarzysz, młody Bengalczyk Richard.
Po południowym spotkaniu Caleb zaprosił Rosjanina na obiad na pokład swojego
statku. Steward Dawson, starając się dorównać szkolonemu w Anglii Bengalczykowi,
z lekkim ukłonem podawał Calebowi pudełko cygar. Ta rywalizacja stewarda z jego
rosyjskim odpowiednikiem bawiła Caleba. Ruchem ręki odmówił. Dawson wyprostował
się, bezszelestnie zamknął pudełko, położył je na bocznym mahoniowym stoliczku i
bez słowa zajął miejsce za krzesłem swojego kapitana.
Alaska
231
Kiedy śniady Richard zdmuchiwał płomień z nasączonego woskiem knota, Baranów
wyjął cygaro z ust i zaczął mówić. Tłumacząc słowa Baranowa, chwalącego
doskonały posiłek i świetną brandy, Richard mówił w pierwszej osobie, bez
wtrącania zwrotów takich, jak "on powiedział", czy "on chce panu przekazać".
- Ciekaw jestem, jakie towary pan wiezie, kapitanie - spytał w końcu. Caleb
oczekiwał, że rozmowa zejdzie w końcu na temat zawartości jego
ładowni.
- Zwyczajne - powiedział Caleb patrząc cały czas na swego rozmówcę. Podejrzewał,
że ten Rosjanin lepiej rozumiał po angielsku, niż chciał się do tego przyznać. -
Czerwone sukno, guziki, koce, wyroby z miedzi i żelaza, ciepłe płaszcze.
Podczas gdy Richard tłumaczył jego odpowiedź, Caleb wziął kieliszek brandy,
obrócił go w palcach, podniósł do ust i sponad jego krawędzi popatrzył w czujne
oczy Baranowa. Rozmyślnie nie wspominał o strzelbach ani o rumie.
- A broń i amunicja?
Caleb z uśmiechem opuścił kieliszek i wpatrywał się w jego bursztynową zawartość.
- Mam je również, a także rum z Nowej Anglii - przyznał podnosząc oczy. Surowy
wykład, jaki wygłosił Baranów, prawie nie wymagał tłumaczenia.
- Sprzedawanie broni i alkoholu dzikusom jest zabronione na rosyjskim
terytorium Ameryki. Nie jest mądre wyposażanie krajowców w broń, której mogą
użyć przeciwko tobie. Musi pan natychmiast zrezygnować ze sprzedaży tych
artykułów.
- Przepłynąłem piętnaście tysięcy mil, żeby handlować z Tlinkitami czy też
Kołoszami, jak wy ich nazywacie. Ja chcę skór wydry, a oni chcą strzelb. Mam
strzelby, a oni mają skóry. Jeśli taka jest ich cena - zapłacę ją. Jestem
przecież kupcem.
- Chcę jeszcze raz podkreślić, jak ostro się temu sprzeciwiam. Broni nie wolno
sprzedawać tubylcom. Musi pan zrozumieć, że tutaj chodzi o bezpieczeństwo tych
wszystkich, którzy znajdą się na naszym wybrzeżu.
- Czy mogę coś zasugerować, panie Baranów? - spytał gładko Caleb i otrzymał
potwierdzające skinienie głową od Rosjanina w peruce, zanim Richard zdążył
przełożyć jego pytanie. - Ponieważ uważa pan całe północno--zachodnie wybrzeże
za terytorium rosyjskie, to znaczy, że krajowcy podlegają pana władzy. Dlaczego
pan po prostu nie zabroni im handlować z nami?
232 Janet Dailey
W oczach Baranowa zapaliła się iskierka podziwu, kiedy Richard tłumaczył słowa
Caleba. Obaj dokładnie zdawali sobie sprawę, że nie można tu było wyegzekwować
żadnych zakazów ani w stosunku do amerykańskich i brytyjskich statków handlowych,
ani w stosunku do Tlinkitów. Baranów pozostał jednak niewzruszony w swoim
proteście przeciwko sprzedaży broni i alkoholu tubylczej ludności.
W cichości ducha Caleb podziwiał taktykę tego dziwnie wyglądającego Rosjanina,
który rozpoczął od przyjacielskich stosunków, a potem tak ostro wyraził swój
protest. Wiedział od innych kapitanów statków handlowych, że Rosjanie prowadzili
bardzo ograniczony handel z Tlinkitami, odmawiając im tego jedynego towaru,
którym byli najbardziej zainteresowani. Do polowań na wydrę morską mieli
aleuckich myśliwych, których już dawno zniewolili. Ponieważ Baranów potwierdził,
że Rosjanie nie staną do konkurencji w sprzedaży broni, więc pole działania było
otwarte. Rosyjski zarządca nie miał również ani dosyć statków, ani dosyć ludzi,
żeby mu w tym przeszkodzić. Handlując skórami można było zbić fortunę i to
właśnie było zamiarem Caleba. Zysk z wiezionego towaru, a szczególnie tej jego
części, jaką otrzyma z tytułu funkcji kapitana i pośrednika, wystarczy mu na
kupienie własnego statku. W następnej podróży zarobi jeszcze więcej.
Kiedy Caleb sięgnął po butelkę brandy, Dawson skoczył, żeby ją podać i napełnił
oba kieliszki, rzucając złe spojrzenie na bengalskiego służącego. Wyjaśniwszy
już swój stosunek do handlu bronią, Baranów nie podnosił więcej tego tematu i
zaczął dopytywać o nowiny ze świata, jak to robi człowiek żyjący w izolacji.
Odprężony Caleb opowiadał Baranowowi o wojnach napoleońskich w Europie, które
spowodowały spadek liczby statków angielskich handlujących na Północnym
Zachodzie i w Chinach. Baranów dopytywał się o króla Kameha-meha z Hawajów i o
mały hiszpański fort San Francisco, odległy co prawda dwa tysiące mil, ale
nabliższy osadzie rosyjskiej. Na koniec dowiedział się, że car Paweł nadal
sprawował władzę, przejąwszy tron po matce, Katarzynie Wielkiej.
Dwóch mężczyzn rozmawiało i piło wymieniając różne informacje i opowieści.
Historie, które Caleb słyszał o ilościach alkoholu, jakie mógł pochłonąć Baranów,
były prawdziwe. Kiedy wreszcie ten przebiegły Rosjanin zdecydował się udać na
brzeg, jego czarna peruka była przekrzywiona, ale szedł prawie bez pomocy
służącego. Caleba natomiast musiał na koję zaciągnąć Dawson.
Alaska
233
Córka Kruka zatrzymała się na skraju lasu, ukryta w jego cieniu. Spostrzegła
Zachara czekającego na nią przed bramą palisady. Liczyła wartowników na wieżach
strzelniczych - zawsze było ich tyle samo. Od strony statku z Bostonu dobiegł ją
tubalny śmiech rosyjskiego szefa, zwanego tu Nanukiem. Była pewna, że na statku
znajdowały się strzelby i proch.
Inne klany mieszkające wzdłuż wybrzeża miały za złe jej kołoskiemu klanowi Sitka,
że za cenę małej ilości koralików, mosiądzu i butelek pozwolił Rosjanom zbudować
wieś na wyspie. Nalegano też, żeby jej kwan wypędził Rosjan. Załoga Baranowa
była jednak stale w pogotowiu, chociaż Kołosze Sitkowie udawali, że chcą żyć z
Rosjanami w pokoju. Córka Kruka podejrzewała, że Nanuk był bardzo bystry. Jej
klan miał już wprawdzie dużo strzelb, ale potrzebował ich więcej.
Ktoś krzyknął do Zachara. Nie zrozumiała wszystkich słów, ale rozpoznała
szyderstwo w głosie i wiedziała, że się z niego - jak zwykle - naśmiewają.
Wyszła z gęstwiny leśnej i podeszła do bramy, poruszając się wolno, świadoma, że
Zachar ją obserwuje. Wiedziała, że tym bardziej będzie jej pragnął, im dłużej
będzie czekał. Kiedy była na tyle blisko, żeby dojrzeć jego twarz w wiosennym
zmierzchu, zauważyła malujące się na niej pożądanie. Władza, jaką nad nim miała,
sprawiała jej przyjemność. Uśmiechnęła się, licząc, ile był gotów za nią
zapłacić.
Wysokie ściany z bali, otaczające rosyjską wioskę, rzucały długie cienie. Córka
Kruka podeszła do jaśniejszego kwadratu utworzonego przez otwartą bramę i
zatrzymała się w jego świetle, żeby Zachar mógł się jej przyjrzeć.
- Przyszłam, tak jak Zachar chciał - powiedziała wreszcie.
Powietrze było chłodne i wilgotne, ale ona widziała kropelki potu na jego górnej
wardze pod cienkim, czarnym wąsem. Kiedy wziął ją za rękę, Córka Kruka wyczuła
drżenie. Szybko przeprowadził ją przez bramę, kierując się do wysokich baraków.
Rozglądała się przez cały czas, żeby zorientować się, co o tej porze dzieje się
w osadzie.
Zachar przeprowadził ją przez środek baraku, obok pokoi zajętych przez Rosjan,
którzy przywieźli ze sobą żony Aleutki, siedzące w kucki i jedzące ryby. Wszedł
do małego pomieszczenia i wciągnął ją do środka. Wziął ją w ramiona i przycisnął
swoje gorące, wilgotne wargi do jej ust.
Córka Kruka podniosła ręce i silnie go odepchnęła.
- Moje lusterko i paciorki.
Spojrzał na nią, trochę zły, potem poszedł do rop pokoju. Kiedy powrócił,
234 Janet Dailey
niósł gładkie lusterko i dwa sznurki niebieskich korali. Córka Kraka wzięła je z
jego rąk, przyjrzała im się przez chwilę, potem położyła na podłodze przy
ścianie. Rozwiązała fartuch i zakryła nim swoje nowe zdobycze, potem zdjęła
suknię z koźlej skóry i stanęła przed Zacharem. Miedziane bransoletki dźwięczały
na kostkach jej nóg.
- Teraz Kruk zrobi, żeby Zachar był szczęśliwy - szepnęła ochryple i poszła w
stronę łóżka.
Bezustanny deszcz padał z niskich szarych chmur, uderzając miękko o pokład
rufowy, gdzie skulony w swojej pelerynie stał Caleb. Skronie mu pulsowały.
Starając się nie przechylać głowy zbyt mocno, spojrzał do góry, żeby zobaczyć,
czy żagle są podniesione, i z niechęcią odwrócił wzrok od marynarza, który
schodził z olinowania pewnie jak kot. To był wyjątkowy ranek, ponieważ nie
odczuwał tęsknoty za fizyczną pracą na pokładzie ani nie brakowało mu
towarzystwa kolegów.
- Żagle podniesione, kapitanie. - Głęboki, dudniący głos Asy Hicksa wydawał się
poruszać wszystko dookoła niego.
Caleb spojrzał spode łba.
- Obsadzić windę kotwiczną.
- Obsadzić windę kotwiczną! - ryknął Hicks, a Caleb ledwo powstrzymał dreszcz
bólu. Był pewien, że jego pierwszy oficer doskonale wie, że on ma kaca, i celowo
pogarsza jego samopoczucie. Ale - u diabła - on robił to samo, kiedy był
oficerem pokładowym i również sprawiało mu to mnóstwo przyjemności.
Woda zaczęła mu spływać po szyi. Caleb ściągnął mocniej pelerynę i podniósł
wyżej ramiona, starając się osłonić uszy.
- Ciągnij! - wrzasnął Hicks do marynarzy, którzy obsadzali kołowrót,
przygotowując się do podniesienia kotwicy. - Ciągnij i pilnuj hamulca!
Mówiło się, że przy pracy na morzu śpiew zastępuje dziesięciu ludzi. Caleb
wzdrygnął się na głośną i żwawą interpretację pieśni Cheerify, Men! w wykonaniu
swojej załogi, która pracowała przy windzie kotwicznej. Łoskot łańcucha kotwicy
dołączył do ogólnego hałasu.
Mniej więcej w dwadzieścia minut później, po podniesieniu kotwicy do wysokości
pokładu, postawieniu żagli i przebrasowaniu, Sea Gypsy wyruszyła w drogę. Caleb
patrzył na rosyjski fort Świętego Michaiła, na wpół zasłonięty
Alaska 235
nisko wiszącymi chmurami i szarą mżawką. Jeśli o niego chodziło, to Rosjanie
mogli zatrzymać sobie ten okropny kraj. Jego interesowały tylko futra.
Bryg prześlizgiwał się przez wody kanału z postawionym bombramżaglem, topżaglem
i grotżaglem. Caleb patrzył na ciemny brzeg, wysokie jodły i cedry, na gąszcz
poszycia, schodzący prawie do wody.
Przed nimi rozpościerały się otwarte wody cieśniny, a z boku - urwisko, górujące
nad całym tym terenem. Długi rząd domów z totemicznymi godłami wyznaczał obszar
wioski, kolorowo malowane słupy były teraz przyciemnione deszczem. Dym
wydobywający się z tych ogromnych domów łączył się z mgłą w mokrej mżawce.
Bez względu na kaca należało rozpocząć handel. Caleb rozkazał sklarować lekkie
żagle, a wyluzować żagiel główny. Sea Gypsy rzuciła kotwicę w sporej odległości
od brzegu, gdzie stała wioska. Załoga gotowa była podnieść kotwicę i wybrać
szoty natychmiast, gdyby zaszła taka potrzeba.
Marynarze ruszali się żwawo, starając się przekształcić bryg nie tylko w statek
handlowy, ale również w obronny bastion. Dwukrotnie sprawdzano liny
podtrzymujące skóry, które miały służyć za tarcze i chronić załogę przed
strzałami z łuków, część dziobową statku odgrodzono zasłonami z żagli. Działa
postawiono na dziobie, a ich lufy skierowano na pokład rufowy. Dwie strzelby o
krótkich lufach zostały umieszczone na obrotowych podporach na relingu rufowym.
Tam też rozłożono towary przeznaczone do wymiany.
Zaczął się ruch na brzegu. - Uwaga, chłopcy! - ostrzegł załogę Hicks.
- Dwóch na top - powiedział Caleb do swojego oficera. Wszystkie rozkazy dla
załogi były przekazywane przez niego.
- Aye, sir - powiedział Hicks i wysłał dwóch uzbrojonych marynarzy na grotmaszt.
Trzy łodzie z Indianami zbliżyły się do brygu. Caleb zauważył, że wojownikom
towarzyszyły dwie kobiety, Tlinkitki. Wiedział z doświadczenia, że ile razy
tubylcza kobieta była obecna przy przeprowadzaniu transakcji, jej słowo miało
największą wagę. One również najbardziej się targowały.
Kiedy łodzie znalazły się przy statku, Caleb poprosił jednego z wojowników na
pokład, żeby mu wytłumaczyć reguły, według których będą prowadzili handel.
Wysoki, muskularny Tlinkit miał twarz bez zarostu, pomalowaną na czarno. Brązowy
wełniany koc, który okrywał mu ramiona, był tak ułożony, że pozostawiał obie
ręce wolne. Spojrzał na Caleba arogancko i z lekceważeniem, wzrokiem kogoś, kto
ma do czynienia z niższym od siebie.
236 Janet Dailey
Caleb zwrócił uwagę Tlinkita na uzbrojenie statku - strzelby, działa i na dwóch
marynarzy pod bronią, którzy z wysoka strzegli pokładu rafowego - powiedział
również, że za zasłonami z żagli skrywało się jeszcze wielu mężczyzn. Wreszcie
oznajmił wojownikowi, że tylko trójka jego ludzi może znajdować się na pokładzie
równocześnie i ostrzegł go, że jeśli ktokolwiek z tej trójki oddali się na
więcej niż dziesięć kroków od relingu - zostanie zastrzelony, przy czym tego
aktu nie należy rozumieć jako zerwania stosunków pokojowych.
Wojownik kiwał głową na znak zrozumienia i wrócił do swojej łodzi, aby
poinformować towarzyszy o regułach wyznaczonych przez człowieka z Bostonu.
Wkrótce powrócił razem z drugim wojownikiem i z jedną squaw. Była to starsza
kobieta, chociaż jej natłuszczone włosy nie były siwe. Wojownicy traktowali ją z
uszanowaniem, ale Caleb ledwie przemógł obrzydzenie na widok jej obwisłej dolnej
wargi. Drewniany przedmiot o kształcie łyżki, mniej więcej rozmiarów tabakierki,
tkwił w przeciętej skórze i wydłużał wargę oraz obciągał w tym miejscu skórę,
odsłaniając zęby i dziąsła. Dla Caleba był to obrzydliwy widok i wcale nie
zmniejszał dolegliwości z powodu kaca. Nazwał ją w duchu Warzęcha - ponieważ ten
bocianowaty ptak ma dziób podobnie długi i płaski, a na końcu łyżkowate
rozszerzony.
Wojownicy rozłożyli swoje skóry wydry oraz kawałki wycięte ze skór. Caleb
sortował je, oceniając ich wartość, a Tlinkici oglądali jego towary. Wreszcie
rozpoczęły się targi.
Handlowanie z Tlinkitami zawsze zajmowało dużo czasu i często nie dochodziło do
transakcji, o czym Caleb już wiedział. Bez końca targowali się o cenę swoich
futer, licząc na wyczerpanie cierpliwości kupca, i chytrze wykorzystywali
obecność innych statków do podbicia ceny. Jeśli jej nie otrzymali, po prostu
zabierali swoje skóry i odchodzili, bez względu na to, ile godzin zmarnowali na
targi.
Caleb wiedział, że społeczeństwo Tlinkitów było wysoce zmaterializowane. Status
mężczyzny w wiosce zależał od jego stanu posiadania. Tak jak w świecie białych
ludzi, byli tu biedni, bogaci i ci pośrodku. Jako kupiec Caleb liczył na ich
chciwość.
W pewnym momencie zorientował się, że w toku negocjacji nastąpił przełom i
postęp. Potem Warzęcha powiedziała coś do wojowników. Nastąpiła cisza. Nie
podobało się to Calebowi.
- Boston man da strzelbę i cztery funty prochu za jedną skórę wydry
Alaska 237
- wojownik o czarnej twarzy powtórzył ostatnią ofertę Caleba, potem wskazał ręką
na coś za jego plecami: - Duża strzelba to ile strzelb?
Caleb zmarszczył czoło i spojrzał przez ramię na stojące z tyłu działo. Na co,
do cholery, tym diabłom potrzebne jest działo - zastanawiał się. Potem,
specjalnie nie spiesząc się z odpowiedzią, oświadczył:
- Wiele strzelb, o wiele więcej niż macie skór. Wojownik o czarnej twarzy
wyprostował się urażony. -Ile?
- Czterdzieści skór wydry. Całych skór, nie kawałków, a futro ma być gęste i
miękkie. - Jeśli w Kantonie skóry wydry utrzymały się w cenie, to wynosiłoby to
więcej niż trzy tysiące dolarów za jedno małe działko. Niewątpliwie duża okazja.
- Boston man czeka! Wrócimy ze skórami - oświadczył Tlinkit. Wyprawa handlowa
powróciła do wioski w swoich łodziach. Caleb
chuchał na ręce, żeby je rozgrzać i zwrócił się do pierwszego oficera:
- Powiedz kucharzowi, żeby mi zrobił kawy.
- Aye, sir.
Po kilku minutach Hicks wrócił z parającym kubkiem w ręku. - Czy pan naprawdę
sprzeda tym synom szatana jedno z naszych dział, kapitanie?
- Aye. - Caleb objął gorący kubek dwiema rękami. Działo czy strzelba, nie
widział różnicy. Równie nie obchodziło go, co Tlinkici zrobią z działem, jak to,
co zrobią ze strzelbą. Powątpiewał, czy Indianie będą w ogóle umieli naładować
działo i odpalić, nie mówiąc już o trafieniu do celu.
W chwilę później Tlinkici wrócili na statek, przywożąc belę skór o wiele wyższej
jakości niż te, które oferowali na początku. Caleb z zadowoleniem dobił targu i
małe działko zostało opuszczone na jedną z łodzi.
Mżawka zamieniła się w mokrą mgłę, która zasłoniła zalesiony brzeg. Caleb
obserwował z pokładu rafowego, jak obciążona działem łódź dobija do lądu.
Radosne okrzyki i śpiewy mieszkańców wioski odbijały się szerokim echem.
g>
Kilka prześwietlonych słońcem chmur płynęło po niebieskim niebie, a wody zatoki
odbijały i pogłębiały ten kolor aż do barwy głębokiego błękitu. Wyspy wzdłuż
cieśniny pokryte były bujną letnią zielenią. Pracujący w pobliżu kamienistej
plaży Zachar przerwał swoje zajęcie i otarł pot z czoła patrząc na nie
dokończoną łódź.
Cisza aż dzwoniła w uszach. Zachar spojrzał w kierunku zniszczonych pali
ostrokołu wysokiego fortu i nie zauważył dużego ruchu. Fort wydawał się teraz
opustoszały, gdyż prawie wszyscy z dwustu Aleutów wyjechali, aby rozpocząć
letnie polowanie na wydry.
Zgrzany i spragniony podszedł do kubła i zaczerpnął wody. Wypił połowę, a resztę
wylał sobie na kark, pozwalając, by spływała pod jego muślinową koszulą i
chłodziła mu skórę. Trochę odświeżony zawiesił czerpak na drewnianej krawędzi
kubła i rozprostował zmęczone mięśnie ramion i pleców.
Potem ją zobaczył. Bezszelestnie, z cichym brzękiem miedzianych bransoletek na
kostkach nóg, szła przez plażę do niego. Wydawało się, że na chwilę stracił
władzę w całym ciele, potem jednak wszystkie jego zmysły zbudziły się naraz.
Czuł nawet, jak serce pompuje krew.
Córka Kruka stanęła tuż przed nim trzymając prosto głowę i spojrzała w górę na
jego twarz.
- Zachar jest zajęty?
- Nie. Odpoczywałem. - Spojrzał w stronę fortu, ale nie było tam nikogo, kto
mógłby zobaczyć, że próżnuje. Strumień energii przepłynął przez jego ciało,
wypierając zmęczenie. - Cały czas czekałem, żeby się z tobą zobaczyć.
Alaska
239
- W ostatnich tygodniach często ją widywał, ale dla niego nigdy tych spotkań nie
było za wiele.
Z uśmiechem spojrzała na rozporek w jego spodniach.
- Zachar jest jak młody wojownik. Zawsze gotów.
Objął ją poufale i zaśmiał się. Zawsze tak się czuł przy niej.
- Chodź. Usiądziemy w cieniu - powiedział, prowadząc ją ku ciemnej smudze.
Kiedy usiedli, Córka Kruka przesunęła się na bok i oparła ramieniem o łódź, ale
wciąż była bardzo blisko niego, tak blisko, że Zachar czuł jej zaokrągloną pierś
na swojej ręce. Zaczął głębiej oddychać przypominając sobie jej nagie ciało, te
giętkie ruchy, ten żar, te podniecające wymagania.
- Wieś Zachara jest spokojna. Czy wszyscy zjadacze ryb odpłynęli, żeby polować
na wydry?
- Tak. - Gładził jej rękę pod szerokim rękawem ubrania ze skóry kozła.
- Czy Zachar idzie polować?
- Czy brakowałoby ci mnie, gdybym odpłynął?
- Tak. Zachar daje mi dużo ładnych rzeczy. - Naszyjniki z koralików, miedziane
bransoletki i srebrne kolczyki - to wszystko były prezenty od niego.
Podarunki. Tyle tylko dla niej znaczył. Zachar wiedział o tym i nie łudził się,
że usłyszy inną odpowiedź. Ale przykre były to słowa. Jego ręka automatycznie
zaprzestała pieszczot.
- Czy Zachar odjedzie? - Córka Kruka obserwowała go uważnie.
Jej baczny wzrok uświadomił mu, że przez cały czas się w nią wpatruje.
- Nie. - Uśmiechnął się blado. - Nie będę polował tego lata. Zostanę w osadzie
z innymi. - Oparł głowę o nie dokończoną łódź i objął kolana rękami, patrząc
obojętnie na wolno przesuwające się chmury.
- Zachar wygląda smutny. Czy jesteś nieszczęśliwy z powodu Kruka?
- Oparła się o niego i przesuwała rękę po jego nodze, coraz wyżej i wyżej.
Zachar złapał jej rękę i przykrył swoją. Obrócił się do niej twarzą,
z wzrokiem pełnym pożądania.
- Jeśli chcesz mnie zrobić szczęśliwym, Kruku, to zacznijmy żyć razem. Chcę,
żebyś była moją kobietą. - Teraz, kiedy już wyartykułował myśli, które od tak
dawna krążyły mu po głowie, Zachar wiedział, że właśnie tego chce.
- Jakie zwyczaje panują u twojego ludu? Czy mam zanieść podarunki twoim rodzicom?
Jestem gotów zrobić to zaraz. Co mam im przynieść?
Ona cofnęła rękę i odsunęła się z lekka.
240 Janet Dailey
- Nanuk będzie zły, kiedy wróci na swoim statku.
- Nanuk prędko nie wróci. Dopiero następnego lata, gdyż popłynął na Kodiak. Nie
miałby nic przeciwko temu, żebyś była moją kobietą.
Córka Kruka wiedziała, że wiadomość o nierychłym powrocie Nanuka zainteresuje
jej ojca i innych wodzów klanu. Baranów był odważny i dzielny. Nie mieliby
ochoty spotkać się z nim w bitwie.
Ani przez chwilę nie brała poważnie propozycji Zachara. Gdyby była jego kobietą,
przestałby jej dawać prezenty. Jej obowiązkiem byłoby spać z nim, a żyjąc z
obcym, straciłaby pozycję w swoim szczepie. Nic nie zyskiwała zgadzając się na
to.
Ale co ważniejsze, Córka Kruka znała plany swoich ludzi. Przed końcem lata
rosyjska wieś miała być zniszczona. Inne szczepy przyłączyłyby się do jej klanu,
aby zaatakować razem. Wystarczająca ilość strzelb i prochu, pochodzących z
handlu z Boston men, była już ukryta w domach. Czekali tylko, aby uderzyć z
zaskoczenia. Ona i inne kobiety Tlinkitów, którym Rosjanie pozwalali swobodnie
wchodzić do fortu, aby z nimi spać, donosiły o wszystkim, co tam widziały i
słyszały.
Patrzyła na tego głupiego Metysa, na jego głodne spojrzenie, z rozbawieniem i
pogardą. Już wkrótce będzie nieżywy, a jego głowa zatknięta na słupie wbitym w
ziemię.
- Kruk nie może być kobietą Zachara - poinformowała go chłodnym głosem. - Kruk
będzie przychodziła odwiedzać Zachara, tak jak przedtem.
Powoli skinął głową i odwrócił wzrok, ale ona dostrzegła grymas jego ust, znak
hamowanych silnych emocji. Szybko i zręcznie podniosła się.
- Zachar nie chce być z Córką Kruka. Córka Kruka nie zostaje. Słyszała szuranie
jego butów o ziemię, kiedy wstawał.
- Nie idź. - Złapał ją za ramię. Spojrzała na niego zuchwale.
- Córka Kruka nie lubi takiego Zachara jak dzisiaj. Córka Kruka wróci, kiedy
Zachar szczęśliwy.
Przez chwilę myślała, że zaraz rozpocznie kłótnię, potem jednak chęć walki
opuściła go.
- Za dwa dni będzie uroczystość, obchody Świętego Dnia. - Puścił jej ramię. -
Nikt nie będzie wtedy pracował. Będzie prazdnik, śpiewy i tańce. Czy przyjdziesz,
Kruku?
Uśmiechnęła się zagadkowo. - To będzie za dwa dni - powtórzyła.
Alaska 241
-Tak.
- To szczęśliwy moment - powiedziała, a on skinął głową. - Może Córka Kruka
przyjdzie.
Odchodząc od niego Córka Kruka ostentacyjnie nie okazywała pośpiechu. Kiedy
dotarła do lasu, przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej znaleźć się w letnim
obozie swojego klanu i powtórzyć, czego się dowiedziała. Czy mógłby być lepszy
moment do zaatakowania rosyjskiej wsi niż dzień ich święta.
zachar szedł wolno przez plac machając pustym kubłem, który obijał mu się o nogi.
Skierował się ku otwartej bramie i oborom za zatoczką. Drzwi i okna baraków
stały otworem, ich zabezpieczenia podniesiono do góry. Ze środka dochodziły
głośne chichoty kobiet aleuckich, radośnie przygotowujących się do święta.
Zachar widział dziecinne kołyski wiszące na ścianie. Przy kuchni kilku
promyszlenników opierało się na swoich strzelbach, śmiejąc się i głośno
rozmawiając.
Kiedy zbliżył się do bramy, pomachał strażnikowi siedzącemu na wysokim wale
fortu. Z powodu rany ten Rosjanin był tymczasowo zwolniony od ciężkich prac i
miał łatwe zajęcie strażnika. Podniósł rękę w odpowiedzi na pozdrowienie Zachara.
Widać było dym unoszący się z fajki, którą trzymał w ręku, i broń leżącą na
kolanach. Wychodząc poza ostrokół, Zachar rzucił okiem na bajdar z trzema
promyszlennikami, który zaraz zniknął za jedną z małych wysepek. Ta trójka
stanowiła część wyprawy myśliwskiej, wysłanej po świeże mięso focze i dzikie
gęsi na potrzeby uczty.
Zachar skinął głową na powitanie innemu ze swoich towarzyszy, który brodził w
płytkiej wodzie zatoczki, aby sprawdzić sieci rybackie. Szedł dalej w kierunku
obór. Skąpany w słońcu dzień prowokował do lenistwa. Zachar i wszyscy dokoła
czuli się odprężeni i w wesołych nastrojach. Każdy cieszył się dobrze zasłużonym
dniem wypoczynku. Przeszedł obok Aleutki zajętej zbieraniem jagód. Przed nim
biało-czarne cielę skakało po wybiegu, ale na widok Zachara uciekło do matki.
Cętkowane bydło nie zwracało na niego uwagi, kiedy przechodził obok ogrodzenia z
drągów.
Stukanie dzięcioła gdzieś w głębi lasu nagle ustało. Usłyszał krzyk z oddali, po
którym natychmiast zabrzmiały uderzenia w żelazny pierścień na osiedlu
ogłaszające alarm. Zawracając, Zachar rzucił pusty kubełek i pobiegł w kierunku
fortu. Huk wystrzałów przerwał ciszę.
242 Janet Dailey
Zatrzymał się na widok Kołoszy zgrupowanych przy osłoniętych palisadą barakach.
Wyglądali okropnie w swoich groteskowych maskach zwierząt o błyszczących oczach,
zakrzywionych dziobach i długich kłach. Zanim zdołano opuścić ochronne
zamknięcia, strzelby Kołoszy były już w otworach okiennych i coraz więcej
wojowników wyłaniało się z lasu z zapalonymi smolnymi pochodniami, które rzucali
na dachy. Kiedy Zachar pobiegł w stronę skórzanych łodzi na brzegu, zobaczył
łodzie wojenne z następnymi Kołoszami, tym razem noszącymi maski demonów.
Nie uzbrojony, bez szans na dostanie się do zabarykadowanego teraz fortu lub
ucieczkę wodą, Zachar odwrócił się i pognał z powrotem w kierunku obór.
Zwierzęce okrzyki wojenne rozdzierały powietrze, mieszając się z wrzaskami
dochodzącymi zza palisady.
Z gęstwiny wyszła Aleutka z dzieckiem na rękach, jej twarz wyrażała przerażenie
i bezradność.
- Kołosz! - krzyknął Zachar. - Biegnij! Schowaj się w lesie!
Wrzasnęła wskazując na coś za jego plecami i pognała w gęstwinę. Zachar spojrzał
przez ramię i zobaczył goniących go czterech Kołoszy z włóczniami. Omijając
krzaki, gdzie zniknęła kobieta, rzucił się w kierunku mocno zarośniętego skraju
lasu, usiłując dostać się tam, zanim dosięgną go napastnicy. Czuł, że serce mu
niemal pęka.
Zanurkował w gęstym poszyciu, przedzierając się na czworakach przez kolczaste
krzewy i gęste paprocie. Jego prześladowcy wpadli w gęstwinę za nim. Zachar
szukał gorączkowo kryjówki, aż zobaczył powykręcane korzenie dawno zwalonego
świerku. Wpełznął szybko do czarnej dziury u podstawy ogromnego pnia,
uniesionego do góry przez szeroko rozpostarte korzenie. Przywarł do ziemi. Będąc
już bezpieczny, leżał bez ruchu i przełykał ślinę, aby nie zdradził go zbyt
głośny oddech. Słyszał hałas w zaroślach. Byli blisko, bardzo blisko. Wstrzymał
oddech, gdy nagle usłyszał odbijający się echem wystrzał armatni z fortu.
Szelest zarośli był coraz słabszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Zachar odczekał
jeszcze chwilę, zanim wychylił się z przejmująco wilgotnej jamy. Wystrzały
armatnie słyszał jeszcze kilkakrotnie. Cicho przedzierał się ku skrajowi lasu
stykającemu się z osadą i ostrożnie wyjrzał, żeby zobaczyć, czy atak został
odparty.
Ciemny dym wydobywał się ze wszystkich budynków, a żółte języki ognia tańczyły
na dachach. Zachar widział, jak trzech promyszlenników zeskoczyło
Alaska
243
z pierwszego piętra. Jeden z nich, był to ranny już wartownik, został przeszyty
włócznią Kołosza. Drugiego otoczono i przecięto mu gardło. Ostatni promyszlennik
wylądował szczęśliwie i biegł w stronę lasu, ale goniony przez Kołoszy, potknął
się i upadł. Rzucili się na niego, zanim zdążyć wstać, i odcięli głowę.
Dwadzieścia przerażonych Aleutek z dziećmi uciekało z płonących baraków i wpadło
prosto w objęcia Kołoszy. Dzieci brano za nogi i rozbijano im głowy o twardą
ziemię, a ciała wrzucano do wody. Jeden z wojowników krzyknął coś i wskazał
drzewa, wśród których schował się Zachar. Zobaczono go.
Szybko cofnął się w głąb lasu i raz jeszcze udało mu się umknąć prześladowcom.
Przypadkiem natknął się na kobietę aleucką z dzieckiem. Powiedział jej, żeby
schowała się w gęstwinie. Uciekając razem, coraz dalej zagłębiali się w las.
Gnani strachem wspinali się na górujące nad fortem wzgórze.
Po wypłynięciu z Sitki Sea Gypsy żeglowała w labiryncie wysp na północ od
cieśniny, rzucając kotwicę w pobliżu wiosek, handlując i płynąc dalej. Okrężna
trasa brygu przywiodła go wreszcie z powrotem do cieśniny.
Caleb zdecydował zatrzymać się przy forcie Świętego Michaiła, uzupełnić zapas
wody pitnej i dowiedzieć się, jakie konkurencyjne statki pływają w tej okolicy.
Jako kapitan nigdy nie spoufalał się ze swoimi oficerami ani z załogą. Tak
naprawdę, to był już zmęczony swoim własnym towarzystwem i wyczekiwał
wieczornego pijaństwa z tym chytrym rosyjskim łajdakiem, Baranowem.
Możliwość spotkania wprawiła go w dobry humor. Z uśmiechem na twarzy wyglądał z
pokładu, czekając na widok barw rosyjskich powiewających na maszcie fortu.'
Słońce grzało go w plecy, a wiatr był korzystny.
- Kapitanie, wzywają nas z brzegu. - Pierwszy oficer Hicks wręczył mu lunetę. -
Trzy stopnie od prawej burty, tam przy ujściu tej małej rzeczki. Wygląda, że to
biały człowiek.
Caleb podniósł lunetę do oczu i zlokalizował postać machającą w stronę jego
statku. Ubranie tego mężczyzny było w strzępach, ale wydawało się, że to biały,
a nie przebrany Indianin. Pewnie dezerter z jakiegoś statku, pomyślał Caleb i
opuścił lunetę.
- Położyć się w dryfie i spuścić łódź. Ludzie niech będą dobrze uzbrojeni. To
może być pułapka.
244 Janet Dailey
- Aye, sir. - Hicks zaczął wykrzykiwać rozkazy dla załogi.
Wysłana na brzeg łódź szybko powróciła z mężczyzną na pokładzie. Kiedy zbliżyła
się do brygu, jakiś marynarz zawołał. - To jeden z tych Ruskich.
Był to mężczyzna około czterdziestki, jak ocenił Caleb, wysoki i bardziej smukły
niż większość znanych mu Rosjan, ciemnowłosy i niebieskooki. Koszulę i spodnie
miał w opłakanym stanie, zadrapania na ciele, co wskazywało na to, że
przedzierał się przez las. Kucharz okrętowy, Old Swede, przyniósł mu kubek kawy
i trochę twardego chleba - morskiego suchara. Mężczyzna rzucił się najedzenie.
Było widoczne, że głodował przez dłuższy czas.
- Mamrotał coś o kobiecie - powiedział jeden z załogi.
- Kobieta - powtórzył Rosjanin i patrzył prosząco na Caleba. - Kobieta, tak. -
Pokazał na brzeg, potem ułożył ręce naśladując kołysanie dziecka.
- Wydaje się, że jest jeszcze kobieta i dziecko, Hicks - powiedział Caleb.
- Wyślij znowu łódź. Może ją znajdą. - Zwrócił się z powrotem do Rosjanina. -
Czy jesteś z fortu Świętego Michaiła? - Rosjanin zmarszczył się, nie rozumiejąc.
- Jak u diabła oni to nazywają? - mruczał Caleb do siebie.
- Michajłowsk?
- Kołosz - ponuro powiedział mężczyzna. Na migi dał Calebowi do zrozumienia, że
fort został zaatakowany przez Tlinkitów kilka dni wcześniej, a on od tamtej pory
chował się w lasach. Nie był pewien, czy ktokolwiek jeszcze ocalał.
Załoga łodzi znalazła w nadbrzeżnych skałach Aleutkę z małym dzieckiem i
przywiozła ją na statek. Kobieta była równie wygłodniała i przestraszona. Caleb
wysłał całą trójkę do kuchni na posiłek i rozkazał Hicksowi trzymać nadal kurs
na rosyjski fort.
Zastali tam jedynie pogorzelisko. Ocalały mężczyzna wytłumaczył Calebowi, że
Baranów odpłynął przed przeszło miesiącem do swojej głównej kwatery na wyspie
Kodiak. Około trzydziestu Rosjan pozostało w forcie. Razem z nimi było
dwadzieścia ich aleuckich squaw. Caleb rozkazał rzucić kotwicę przy brzegu.
- Okręt na horyzoncie! - krzyknął ktoś z załogi Sea Gypsy, gdzieś z wysoka.
Wkrótce ujrzeli statek z dwudziestoma działami, pod brytyjską flagą. Caleb
przeczytał na dziobie Unicom i rozpoznał w nim jednego z weteranów północno-
zachodniego handlu, pod komendą znanego kapitana Henry Barbera, który miał
reputację najbardziej brutalnego i nieuczciwego kupca na całym
Alaska
245
tym wybrzeżu. Wielu twierdziło, że wrogi stosunek Tlinkitów do cudzoziemców to
jego zasługa, bo zdarzało mu się ich okradać, a czasem zabijać.
Z pokładu rufowego Caleb słyszał złorzeczenia brytyjskiego kapitana, który
wściekły na widok spalonego fortu przeklinał "morderczych sukinsynów"
odpowiedzialnych za ten czyn.
W otoczeniu uzbrojonych po zęby ludzi Caleb zszedł tego popołudnia na brzeg.
Towarzyszył mu ocalony mężczyzna, który nazywał się Zachar Tarakanow. Zniszczone
ubranie zamieniono mu na obwisłe spodnie i ogromną kraciastą koszulę.
To co zobaczyli, było przerażające. Opuchłe ciała niemowląt, wyniesione na brzeg
przez przypływ, leżały wzdłuż plaży. Za nimi głowy Rosjan, nadziane na kije,
suszyły się w słońcu, ciemne brody pełne zaschniętej krwi, otwarte usta,
wyszczerzone białe zęby, wytrzeszczone oczy. Wielkie czarne, padlinożerne kruki
skakały dookoła pozbawionych głów ciał, które już się rozkładały. Wysiłki, aby
odpędzić ptaki, nie dały efektu. Rozzłoszczone kruki biły dużymi czarnymi
skrzydłami i wydając ostre głosy przenosiły się tylko o kilka jardów dalej do
następnego ciała. Obrzydliwy odór powodował mdłości.
Z fortu otoczonego mocną palisadą pozostał tylko popiół i na wpół stopiona lufa
działa. Znając chciwość Tlinkitów, Caleb podejrzewał, że dokładnie zrabowali
magazyn, zanim zniszczyły go płomienie. Kazał załodze pochować ciała tam, gdzie
leżały.
Zachar patrzył na błyszczące w słońcu czarne kruki. Kruk był dla Kołoszów
bóstwem uważanym przez nich za Stwórcę. W ciągu ośmiu dni, kiedy ukrywał się
przed tymi dzikusami, setki razy ogarniała go wściekłość, że tak tramie wybrali
porę na atak - gdy cała załoga zatraciła czujność w radosnym oczekiwaniu na
prazdnik, świąteczny dzień.
Przecież to on powiedział o święcie Córce Kruka! Zachar odwrócił się od zwłok,
nie mogąc patrzeć na swoich nieżywych towarzyszy. On ich zdradził, tak samo jak
ona zdradziła jego. Ogarnął go gniew, gniew i ból. Wrócił na plażę i usiadł w
łodzi, odwrócony plecami do miejsca masakry, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
1 rzeci statek, Alert z Bostonu, pod komendą kapitana Johna Ebbetsa przybył
również na to miejsce. Kiedy Ebbets dowiedział się o tragedii, postanowił
naradzić się z kapitanami Barberem z Unicorna i Calebem z Sea Gypsy.
246
Janet Dailey
Tego wieczora trzej kapitanowie siedzieli dookoła stołu w kwaterze Ebbetsa na
statku Alert i dyskutowali na temat zaistniałej sytuacji. Przysłuchując się
pełnym żądzy zemsty słowom Brytyjczyka i Amerykanina Caleb nabrał wielkiej
ochoty napicia się czegoś mocniejszego. Niestety Ebbets nie tolerował żadnych
diabelskich trunków, a jedynym napojem, jaki podano, była wyjątkowo kwaśna
czarna kawa. Nie pił więc niczego, obojętnie przysłuchując się rozmowie.
- Mówię, że musimy działać razem - stwierdził Ebbets i skinął ręką w kierunku
Caleba. - Według Rosjanina, którego wziąłeś na pokład, trzydziestu mężczyzn
stanowiło załogę fortu. Ale twoi ludzie pogrzebali tylko dwadzieścia trzy ciała.
Wiemy, że jeden człowiek ocalał, ale jeszcze pozostaje sześciu mężczyzn i
kobiety.
- Aleutki i Metyski - powiedział Caleb.
- W każdym razie - kontynuował Ebbets -jest bardzo możliwe, że zostali wzięci
jeńcy. Nie możemy pozwolić, aby te dzikusy sądziły, iż pozwolimy na takie
okrucieństwo. Proponuję, abyśmy podjęli wspólną akcję i żądali wydania nam
wszystkich, którzy ocaleli.
- A jeśli odmówią, z przyjemnością poślę tych diabłów do ich cholernego piekła
- przytaknął angielski kapitan.
- Kiedy Tlinkici przyjdą z nami handlować, proponuję, żebyśmy wzięli kilku jako
zakładników, najlepiej wodza lub jakiegoś innego ważnego członka szczepu i
odmówili zwolnienia ich, dopóki nie dostarczą nam ludzi z fortu pozostałych przy
życiu.
- Jeśli odmówią, wystarczy tylko powiesić para sukinsynów na rei. I tak to
zrobimy - Barberowi coraz bardziej podobała się ta myśl.
- Pan nic nie powiedział na ten temat, kapitanie Stone - zauważył Ebbets. - Co
pan o tym myśli?
Caleb opuścił dłoń, którą przyciskał w zamyśleniu do ust.
- Uważam, że to nie nasz interes.
- Pan nie mówi poważnie - zmarszczył się Ebbets.
- Do jasnej cholery... - wybuchnął Barber.
- Tak jak ja to widzę, pochowaliśmy Rosjan - nie Anglików ani Amerykanów. To
jest ich sprawa, nie moja - stwierdził Caleb. - W przeciwieństwie do was nie
uważam się za stróża mojego brata.
- Jeśli natychmiast nie podejmiemy akcji odwetowej, ci krwiożerczy krajowcy
wezmą się za nas. - Kapitan Barber uderzył pięścią w stół. - Ja handluję na tych
wodach.
Alaska 247
- Właśnie o to mi chodzi - przerwał Caleb. - Ja handluję z tymi Indianami z
Sitki i nie mam zamiaru narażać moich interesów z tego powodu. Nie mamy pojęcia,
co sprowokowało ten atak. Wydaje mi się, że Rosjanie dostali to, na co zasłużyli.
- A więc nie jest pan z nami. - Kapitan z Bostonu o surowej twarzy patrzył
chłodno na Caleba.
- Nie. - Caleb odsunął krzesło i wstał. - Róbcie co chcecie, ale nie liczcie na
mnie. Sea Gypsy odpływa rano.
- A co z ocalonymi, których ma pan na pokładzie? Jakie ma pan plany w stosunku
do nich? - prowokował Ebbets. - Może ma pan zamiar oddać ich poganom, żeby
dokończyli swojego dzieła?
Wiedząc, że kapitan chce go doprowadzić do wściekłości i w rezultacie do zgody
na ich propozycje, Caleb zignorował obrażliwe pytanie i nasunął daszek czapki
niżej na czoło.
- Za pozwoleniem, panowie, wracam na swój statek.
- Płynę stąd na Kodiak, kapitanie Stone - stwierdził Barber. - Z przyjemnością
zwrócę pańskich ocalonych rosyjskiej osadzie.
Caleb pomyślał chwilę. Byli dla niego dodatkowym ciężarem.
- Przekażę ich na Unicorna. Uszanowanie, panowie. - Skłonił się szyderczo i
opuścił statek, aby powrócić na Sea Gypsy.
Na pokładzie Sea Gypsy Caleb rozkazał, aby odwieziono jego pasażerów, potem
poszedł do swojej kabiny wreszcie czegoś się napić. Rozpinając mundur jedną ręką,
drugą nalał sobie szklankę rumu i usiadł na krześle. Kiedy pierwszy łyk miło
zapiekł go w gardle, zaczął leniwie obserwować chybotanie miedzianej lampy nad
głową. Był przekonany, że akcja odwetowa planowana przez jego kolegów była złym
pomysłem i najprawdopodobniej jeszcze bardziej rozwścieczy Tlinkitów, zamiast
czegokolwiek ich nauczyć. Nie widział powodu, żeby wdawać się w coś, co nie
dotyczyło go bezpośrednio. Zniszczenie fortu wyeliminowało Rosjan z tego terenu
i jeśli chodzi o niego, oznaczało pozbycie się jednego rywala z handlowego
współzawodnictwa.
Ktoś zastukał do drzwi.
- Wejść. - Caleb wyprostował się i sięgnął po butelkę, aby ponownie napełnić
szklankę. Pierwszy oficer przeszedł przez wysoki próg i zatrzymał się w środku.
- O co chodzi, Hicks? - spytał niecierpliwie.
- To Rosjanin Tarakanow, sir. - Ruchem głowy wskazał mężczyznę czekającego za
drzwiami. - On chce się z panem zobaczyć.
248 Janet Dailey
Rosjanin nie czekając na pozwolenie wszedł do kabiny. Caleb podniósł brwi
zirytowany tym zachowaniem i spytał swojego oficera:
- Czy wytłumaczyłeś mu, że jego i Aleutkę zabierze angielski statek na Kodiak?
- Aye, sir - skinął głową Hicks. Jego bujne bokobrody schowały się w kołnierzu
munduru.
Rosjanin ukłonił się Calebowi, żeby zwrócić na siebie uwagę, potem zaczął coś
mówić w swoim języku, popierając słowa gestami. Pokazywał na marynarską wełnianą
kurtkę i żeglarskie spodnie, które miał na sobie, potem potarł brzuch, wyrażając
wdzięczność za ubranie i jedzenie, które otrzymał, wreszcie wyciągnął rękę.
Caleb patrzył na niego przez chwilę, odstawił butelkę rumu i wstał, aby podać
rękę Rosjaninowi. Poczuł silny uścisk palców, kiedy przyglądał się jego
niebieskim oczom i ostrym rysom. Poza kilkoma zadrapaniami na policzkach nie
było widać żadnych śladów ciężkich przejść.
- Good-bye, Kapitan - powiedział Zachar Tarakanow po angielsku, z silnym
akcentem.
- Do widzenia. Dobrej podróży - odpowiedział Caleb i patrzył, jak tamten
wychodzi. Kiedy Hicks zamknął drzwi, Caleb wziął butelkę i nalał rumu do
szklanki. Ocalił Rosjanina i wsadził go na statek, którym dopłynie do domu. To
był koniec jego obowiązków, chrześcijańskich czy jakichkolwiek innych.
?
Łososie szły ławą, odpowiadając na odwieczny zew, który nakazywał im opuszczać
głębiny oceanu i płynąć do zatok, rzek oraz potoków na północnym zachodzie.
Płynęły niezmordowanie srebrną ławicą burząc wodę zatoki, gdzie zakotwiczony był
statek Sea Gypsy. W niektórych miejscach widać było na powierzchni ich duże
płetwy, w innych płynęły głęboko. Gdzieniegdzie błyskał biały brzuch lub
srebrzysty bok, gdyż nie zmieniły jeszcze koloru na różowy, jaki przybierają w
okresie tarła.
Stada orłów krążyły w górze i siadały na drzewach wzdłuż strumieni, a wielkie
brązowe niedźwiedzie brodziły w rzekach, wyrzucając na brzeg swoimi ogromnymi
łapami trzydziesto- i czterdziestofuntowe ryby lub łapiąc je zębami w wodzie. U
ujścia rzeki, w swoim letnim obozie, Tlinkici zastawiali pułapki na łososie, aby
zgromadzić jedzenie na zimę.
Caleb obserwował dwa cedrowe kajaki, które wyruszyły w kierunku jego statku,
prześlizgując się pomiędzy wędrującymi gromadami ryb. Na pokładzie wszystko było
przygotowane do rozpoczęcia handlu, skórzane zasłony rozwieszone, ludzie
uzbrojeni, działo naładowane i przygotowane do strzału.
Jak zwykle, przestrzegał utartych reguł. Kiedy czółna dotarły do statku, tylko
jeden krajowiec mógł wejść na pokład. Tłumaczono mu zasady handlu, a liczbę
krajowców na pokładzie ograniczono do trzech. Po zaakceptowaniu tych warunków
pierwsza grupa Indian Tlinkitów miała zezwolenie wejścia na statek.
Trzecią osobą przechodzącą przez reling okazała się młoda sąuaw. Kiedy
przerzucała nogi przez barierkę, Caleb zobaczył jasne, miedziane bransoletki na
jej kostkach, uderzające melodyjnie o siebie podczas każdego ruchu.
250
Janet Dailey
Powędrował oczami wyżej i zauważył ponętne zaokrąglenia jej postaci o wysokich
piersiach. Gładka skóra nie była ciemniejsza niż Włoszki lub Hiszpanki, włosy
miała drugie i proste, czarne i błyszczące jak wyszlifowany onyks. Srebrne
kolczyki zdobiły uszy, a usta nie były zniekształcone ozdobami z kości. Były za
to pełne i miękkie.
Odważnie odwzajemniła spojrzenie, mimo że - jak sądził - nie miała więcej niż
szesnaście lat. Jej dzika piękność wzbudziła zainteresowanie Caleba. Dużo już
czasu upłynęło od chwili, kiedy umilała mu czas hawajska wahine. A może było to
po prostu pragnienie samotnego mężczyzny, które kierowało jego myśli ku kobiecie.
Jako kapitan spędzał wiele samotnych godzin - samotnie jadał, pił, spacerował po
pokładzie rufowym, sam spał w swojej kabinie.
- Ile Boston man płaci za futra? - Pytanie wodza nagle zakłóciło myśli Caleba,
kierując je na sprawy handlowe.
Obrócił się, żeby obejrzeć zwój skór, które przynieśli Indianie. Prawie
natychmiast zauważył, że są one inne niż zazwyczaj, ale dopiero po chwili
zorientował się, o co chodzi. Te skóry były wyprawiane przez Aleutów. To nie
była robota Tlinkitów. Skóry te musiały być częścią łupu z rosyjskiego fortu.
Zaoferował cenę i rozpoczęły się targi. Kiedy sprzeczał się z wąsatym wodzem,
uświadomił sobie, że dziewczyna obserwuje go przez cały czas. Wódz chciał belę
jasnego perkalu, która przez chwilę przyciągnęła jej uwagę. Caleb zastanawiał
się, czy ona była córką wodza, czy też jego squaw.
- Dwie długości materiału za jedną skórę, nie więcej - stwierdził chłodno Caleb.
Wódz zaczął zbierać swoje skóry, ale dziewczyna dotknęła jego ramienia i
powiedziała coś w ich języku, potem obróciła się do Caleba.
- Czy Boston man ma kobietę? - To było prawie wyzwanie.
- Nie. - Chociaż wiedział, że niektórzy kapitanowie statków handlowych
zabierali swoje żony i rodziny w podróż, to pytanie z lekka go zaskoczyło.
- Ile czasu Boston man nie ma kobiety? - spytała.
- Od długiego czasu - przyznał, mrużąc oczy.
- Boston man chce mieć Kruka?
To imię pasowało do niej ze względu na lśniącą czerń włosów i sprytne, bystre
oczy. Caleb odchylił głowę i oglądał ją w zamyśleniu, wbrew zdrowemu rozsądkowi
zainteresowany tą propozycją.
Alaska
251
- Ile?
- Bela materiału. - Pokazała perkal. Caleb zaczął potrząsać odmownie głową, ale
ona kontynuowała: - za Kruka i futra.
Spojrzał na dwóch osiłków, którzy jej towarzyszyli, ale nie zauważył ani śladu
protestu na ich twarzach.
- Zgoda - powiedział.
- Kruk przyjdzie z powrotem w nocy. - Podeszła do perkalu, ale Caleb był
szybszy.
- Nie. - Położył rękę na stojącej na pokładzie beli. - Materiał zostanie tutaj,
dopóki Kruk nie przyjdzie. Wiedział bardzo dobrze, że jeśli perkal opuści statek,
to więcej jej nie zobaczy.
- Boston man ma futra i materiał. Może odpłynie i nie czeka na Kruka -
powiedziała.
Ani przez chwilę nie lekceważył jej sprytu. Twarz ta odznaczała się dumą bliską
arogancji. Nie można było nazwać jej piękną, mimo wybitnie zmysłowych warg.
Piękno to miękkość, a jej nie było w tej kobiecie. Przyciągała oczy, ale było w
niej również coś, co zniewalało mężczyznę, wyzwalając w nim jednocześnie
instynkt dominacji, chęć bycia panem, a nie niewolnikiem, którego chciała z
niego zrobić.
- Przyniesiesz futra, kiedy wrócisz - powiedział Caleb.
Kiedy Indianie opuścili statek, Caleb stał na pokładzie rufowym. Nagle rozbawiły
go własne wyobrażenia na jej temat, zagadkowość, którą chciał jej przypisać. Za
długo był samotny.
Caleb patrzył na dziki przepych tej ziemi. Góry wyrastały pionowo z brzegu.
Gęste lasy nie pustoszone ogniem pokrywały zbocza wełnistym płaszczem głębokiej,
szmaragdowej zieleni. Powyżej linii drzew widać było poszarpane granie lub ostre
szczyty górskie, niektóre ze śladami zimowego śniegu. Morze systematycznie
kruszyło brzegi długiego łańcucha wysp, gdy fale przyboju rozbijały się o
przybrzeżne skały waląc w te wspaniałe klify.
Tak, myślał Caleb, ta ziemia ma wpływ na człowieka, może nawet napełnić mu głowę
szalonymi myślami, takimi jak wyobrażanie sobie tajemniczej indiańskiej
księżniczki, kiedy widzi się pospolitą squaw. Odwrócił się od wspaniałego widoku
przyrody potrząsając głową.
- Podwoić nocną wachtę kotwiczną - powiedział do Hicksa i zszedł na dół. Nie
wiedział, czy ona przyjdzie czy -nie, ale wydał zezwolenie, żeby czółno zbliżyło
się w nocy i chciał, żeby na statku została zachowana czujność.
252
Janet Dailey
Wkrótce po ósmej rozległy się uderzenia w dzwon okrętowy, dobiegły okrzyki z
dziobu i z luku. - Wszyscy na pokład! - Przebywający w swojej kabinie Caleb
włożył pistolet za pasek spodni. Kiedy szedł w kierunku drzwi, ktoś szybko
zastukał. Caleb otworzył.
Za drzwiami stał drugi oficer.
- Zbliżają się dwa czółna, sir.
Caleb dał mu znak, żeby szedł na górę i ruszył za nim wąskim przejściem
prowadzącym do schodów. Na pokładzie załoga zajmowała pozycje obronne. Spojrzał
ponad oświetloną księżycem wodą na obóz Tlinkitów. Dwa czółna z ciemnymi
sylwetkami w środku sunęły cicho w stronę statku i tylko na ich wysokich
dziobach odbijała się biel malowanych ozdób. Wszystkie światła na pokładzie, z
wyjątkiem oświetlenia kompasu, były zgaszone.
Kiedy czółna zrównały się z prawą burtą statku, Caleb szepnął:
- Uwaga chłopcy.
Jakaś postać okryta kocem stanęła w jednym z czółen.
- Boston man - było to ciche zawołanie, lekko wzmocnione echem.
- Aye - odpowiedział Caleb zwyczajnym tonem.
- Kruk przychodzi.
Wątpił, czy ona przyjdzie, podejrzewając, że propozycja była tylko próbą
wyłudzenia perkalu.
- Wejdź na pokład.
W powietrzu wyczuwało się napięcie, kiedy czółno podpłynęło do statku. Ale zgoła
inne napięcie ogarnęło załogę, kiedy czółno oddaliło się, a Kruk stała na
pokładzie, owinięta biało-niebieskim kocem.
Caleb wiedział, co jego ludzie teraz myślą i czują. Mieszkał pod pokładem wraz z
załogą i rozumiał, jak dłużą się te trzyletnie podróże, jakie żądze dręczą
mężczyzn pozbawionych towarzystwa kobiet, żądze, które zaspokoić może tylko
biały tyłek drugiego samca na koi obok. Rzadko zdarzało się, żeby jakiś marynarz,
łącznie z nim samym, oparł się tym pożądaniom.
Caleb zabrał szybko indiańską dziewczynę do swojej kabiny. Kiedy zamknął drzwi,
zaczęła rozglądać się po jego kwaterze. Jej oczy nie próżnowały, od wejścia na
pokład biegały wszędzie, wszystko rejestrując. Wyjął pistolet zza paska spodni i
włożył go do puzdra na stole. Obróciła się na ten dźwięk i patrzyła, jak zamyka
puzdro.
Stał nie wykonując żadnego ruchu w jej kierunku, a ona przyglądała mu się umie i
odważnie. W rogu kabiny stała bela perkalu. Spojrzała na nią i znowu
Alaska
253
na niego. Naturalnym ruchem zdjęła koc z ramion. Miała pod nim kremowe ubranie z
koźlej skóry, jej czarne włosy zwisały aż do piersi.
- Boston man podoba się Córka Kruka?
- Nazywam się Caleb. - Powoli podchodził do niej.
- Caleb - powtórzyła nie podnosząc głowy, kiedy stanął przed nią. Jej
spojrzenie zawierało wszystkie kobiece sztuczki, z jakimi spotykał się u białych
kobiet.
Nie opierała się, gdy wziął ją w ramiona. Automatycznie uniosła głowę w znanym
geście zapraszającym do pocałunku. Caleb odpowiedział, całując ją w usta i
czując, jak jej język dotyka jego języka. Przycisnęła się do niego.
Czuł pulsowanie w gardle, gdy spojrzał na jej podniesioną do góry twarz, usta
jej układały się w pełny zadowolenia uśmiech, kiedy obserwowała go przez
półprzymknięte oczy. Nie mamiła go pozorami niewinności, powściągliwości ani
nieśmiałości, którymi często posługiwały się prostytutki z Bostonu.
Zdjął z niej koc i poprowadził na koję. Zrzucił marynarkę i zaczął rozpinać
koszulę. Bez zachęty z jego strony ściągnęła przez głowę ubranie ze skóry
jelenia. Caleb patrzył na stopniowo ukazujące się ciało - długie muskularne
łydki i uda, pokryte czarnymi kręconymi włosami krocze, zaokrąglone biodra i
pełne piersi. Naga wczołgała się na przykrytą kołdrą koję, przeciągając się jak
senny kot.
Kiedy Caleb zdjął resztę ubrania, uwaga Córki Kruka skupiła się bez zażenowania
na jego erekcji. To śmiałe zainteresowanie jeszcze bardziej go podnieciło.
Położył się obok niej na koi i pieścił jej ciało, gładką i ciepłą skórę,
sprężyste piersi. Ona wyginała się pod pieszczotą jego ręki, odpowiadając na
dotyk. Pocałował ją najpierw w usta, potem całował jej piersi, ich twarde
brodawki, a ona zręcznie odwzajemniała pieszczoty, aż dotyk jej ręki wyrwał jęk
z jego gardła. W pełni pobudzony zmienił pozycję i włożył kolano między jej nogi,
aby je rozsunąć i położyć się na niej.
Jej podniesione kolano uniemożliwiło to.
- Nie - powiedziała stanowczo - nie na sposób białego człowieka... po indiańsku.
Wyzwalając nogi przewróciła się na brzuch, podciągnęła kolana pod siebie i
wystawiła pupę do góry. Ogarnęła go żądza. Przytrzymywał jej biodra i kołysał
się w pierwotnym rytmie, w narastającym tempie aż do ostatecznego paroksyzmowego
dreszczu, który wrzucił w nią jego nasienie.
Wyczerpany opadł na koję. Czuł jej ruchy i obrócił głowę, żeby na nią
254
Janet Dailey
spojrzeć. Pot pokrywał jej górną wargę. Jej półprzymknięte oczy obserwowały go z
satysfakcją i zadowoleniem kobiety, która wie, że wyczerpała siły mężczyzny.
- Caleb szczęśliwy? - zamruczała.
Znowu, w niewytłumaczalny sposób, odebrał to pytanie jako wyzwanie z jej strony.
Może była to energia, którą nadal w niej czuł.
- Nie. - Wczepił palce w czarne włosy i przyciągnął ją do siebie, całując i
mocno ściskając jej sterczące brodawki. Ona odwzajemniała jego pieszczoty. Była
równie jak on podniecona. Jawnie go prowokowała, co spowodowało, że wkrótce znów
miał erekcję. Tym razem zmusił ją, żeby położyła się na plecach, a sam położył
się na niej. - Teraz sposób białego człowieka - powiedział i wszedł w nią znowu.
Tym razem postanowił przedłużyć te chwile rozkoszy. Poruszał się wolno, widział,
jak jej podniecenie rośnie. Złapała go za ramiona, wbijając mu paznokcie w plecy.
Dopiero wtedy pozwolił jej przyciągnąć się ku dołowi i oparł swoje biodra o jej,
tak jak chciała. Udało im się osiągnąć spełnienie w tym samym momencie.
Tym razem oddychała tak samo szybko jak on. Oczy miała zamknięte. Czuł, jak
gdyby coś wygrał, ale nie wiedział co, u diabła, mogło to być. Zaśmiał się na tę
dziwną myśl i przymknął oczy w pełni rozluźniony, po raz pierwszy od wielu
miesięcy.
Zbudził go jakiś cichy dźwięk, który nie był zwykłym skrzypieniem i "stękaniem"
statku. Leżał cicho, czekając, żeby usłyszeć go ponownie. Potem doszło go
leciutkie, melodyjne brzęczenie metalu - miedziane bransoletki, które Kruk
nosiła na kostkach nóg. Nie leżała przy nim w koi. Caleb wiedział o tym nie
patrząc.
Poruszała się prawie bezszelestnie, zdradzał ją tylko cichy dźwięk ozdób. Był
już w pełni rozbudzony, podejrzenie wyostrzyło jego zmysły. Nie wierzył, żeby
zachowywała się tak cicho tylko dlatego, aby go nie zbudzić. Jej skradanie się
było spowodowane czymś innym.
Nastąpiła długa cisza. Potem skrzypnęła deska w korytarzu i Caleb zorientował
się, że wyszła z kajuty. Szybko wyskoczył z koi i wciągnął spodnie. Cały czas
rozglądał się po zaciemnionym pokoju. Nie było koca, nie było również beli
materiału. Puzdro pistoletu było otwarte i puste. Nie tracąc
Alaska
255
czasu na sprawdzanie, czy jeszcze czegoś nie ukradła, wyszedł z kajuty, jak
umiał najciszej, starając się nie stąpnąć na skrzypiącą deskę. Wszędzie panowała
cisza, nie słychać było głosów marynarzy, którzy powinni teraz być na pokładzie.
Noc była wyjątkowo spokojna, nie było nawet wiatru. Kiedy statek znajdował się w
pobliżu osiedli indiańskich, Caleb zawsze wystawiał podwójną wartę.
Rozległo się pohukiwanie sowy. Ale czy to była sowa? Caleb ostrożnie wychodził
na górę. Gęsta szara mgła otulała statek, przenikała przez olinowanie i
zasłaniała pokład dziobowy. Nie mógł dojrzeć żadnego z marynarzy, którzy mieli
być na warcie. Jeśli zasnęli, to - przysiągł sobie - że każe ich zawiesić na
wantach w pozycji orła.
W tej chwili najważniejsze było znalezienie Kruka. Był pewien, że ona nie będzie
płynąć do brzegu, w każdym razie nie z belą materiału i pistoletem. Znowu
usłyszał przytłumione pohukiwanie sowy - a może był to "kruk"? Zajrzał na pokład
rufowy i zobaczył jakiś bryłowaty kształt skulony przy relingu. Ochrypłe głosy
innych nocnych ptaków zakłócały spokój i ciszę nocy.
Caleb wczołgał się na pokład rufowy, pewien że przy relingu jest indiańska
dziewczyna, ale nie kierował się prosto do niej, tylko do karabinu, który był
tam ustawiony na podpórce. Mgła osiadła na olinowaniu spadała pojedynczymi
kroplami. Początkowo Caleb nie odróżnił dźwięku spadających kropli i uderzeń
fali o kadłub brygu od cichego odgłosu zanurzanych w wodzie wioseł. Odgłos ten
dochodził z kilku miejsc. Przesunął karabin, aby skierować lufę na najbliższy
cel, wystrzelił i krzyknął:
- Wszyscy na pokład!
Obracając się zobaczył, że Kruk wstaje ze swojej kryjówki. Dzikie okrzyki
zaczęły dobiegać zza burty, towarzyszył im głośny tupot nóg załogi. Caleb biegł
do drugiego karabinu zamocowanego na relingu. W połowie drogi zauważył, że Kruk
trzyma jego pistolet w wyprostowanych rękach, celując w niego. Złapał bosak i
uderzył wyciągnięte ręce; w tym samym momencie nastąpił wystrzał. Kula przeszła
mu koło ucha.
Caleb rzucił się na kobietę i wydarł jej pistolet z rąk. Gdzieś z lewej burty
rozległ się wystrzał z działa, a zaraz potem plusk przewróconego czółna. Krak
krzyknęła coś w swoim ojczystym języku. Caleb złapał ją i trzymał ramieniem za
szyję, aby uniemożliwić dalsze ostrzeżenia. Wtedy wpiła paznokcie w jego gołą
rękę, szarpiąc się jak żbik.
Wkrótce wszystko ucichło, słychać było tylko spadające krople i chlupot
256
Janet Dailey
wody. Kruk przestała stawiać opór, ale jej ciało było sprężone, gotowe podjąć
walkę, gdyby dał jej szansę. Zbliżył się Hicks, ostrożnie zerkając na kłębiącą
się mgłę.
- Co pan myśli, kapitanie?
- Oni nie będą ponownie próbować, przynajmniej nie od razu - wyraził swoje
przypuszczenia Caleb. - Niech załoga na wszelki wypadek zostanie na swoich
stanowiskach i... - spojrzał na swojego czarnowłosego więźnia - przyślij kogoś
do mojej kabiny z łańcuchami i kajdanami.
- Aye, sir.
Zdejmując rękę z gardła Kruka Caleb złapał ją za nadgarstek i wykręcił ramię
wysoko do tyłu, a potem zaprowadził do kabiny. Wepchnął dziewczynę do środka i
zamknął drzwi. Uderzyła o stół. Jak osaczone zwierzę szybko się obróciła ku
wrogowi, przyciskając się plecami do stołu. Patrzyła na niego z nienawiścią
błyszczącą w czarnych oczach.
Caleb podniósł pistolet, który mu ukradła, i skierował go lufą do góry.
- Myślę, że byłabyś zadowolona, gdyby udało się rozwalić mi tym głowę, prawda?
- Włożył broń z powrotem do puzdra.
W ułamku sekundy rzuciła się na niego. Caleb dostrzegł błysk metalowego ostrza i
starał się odskoczyć przed jego uderzeniem, przypominając sobie poniewczasie, że
zostawił nóż na stole. Ostrze noża uderzyło go w ramię, rozcinając skórę.
Przeklinając wykręcił jej nadgarstek tak mocno, że wypuściła broń z ręki.
Kiedy nóż uderzył o podłogę, odprężył się na chwilę. Natychmiast wczepiła ręce w
jego twarz, drapiąc po oczach, orząc paznokciami policzki do krwi. Kiedy chwycił
jej ręce, zaczęła gryźć jego dłonie.
- Ty cholerny mały potworze! - Krew ściekała z jego podrapanej twarzy i
rozciętej ręki. Złapał garść długich czarnych włosów i szarpnął, odchylając jej
głowę do tyłu i zmuszając, żeby uklękła. Rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść - warknął Caleb.
Brzęczeniu łańcuchów towarzyszył skrzyp otwieranych drzwi.
- Pan krwawi, kapitanie. - Dragi oficer patrzył na niego w osłupieniu.
- Aye - spojrzał na niego ze złością Caleb. - Zakuj tę kocicę w żelaza i uważaj
na jej pazury. - Po krótkiej walce miała założone kajdanki i była przykuta do
belki. Caleb przycisnął do zadanej nożem rany niebieską chustkę, którą nosił na
szyi. - Gdzie u diabła jest Dawson?
- Znajdę go, kapitanie - dragi oficer szybko wyszedł z kabiny.
Alaska
257
Caleb podszedł do stołu i nalał sobie porcję rumu. Kiedy pił, usłyszał brzęk
łańcucha i spojrzał na indiańską dziewczynę skuloną przy słupie. Gardło paliło
go po wypiciu alkoholu i to podsycało jego gniew zamiast łagodzić. Był zły nie
tylko na dziewczynę, ale i na siebie samego za to, że niemal dał się wyprowadzić
w pole.
Jej długie czarne włosy opadały na ramiona i piersi, całkowicie zasłaniając
górną część jasnego odzienia ze skóry jeleniej. Caleb kopniakiem odsunął krzesło
od stołu i usiadł patrząc na nią.
- Myliłem się co do ciebie, Kraku. - Kiedy wymówił jej imię, podrzuciła głowę
do góry, a wyraz jej twarzy wyrażał pogardę i nienawiść. - Ty nie jesteś kocicą
prosto z piekła. Ty jesteś czymś o wiele gorszym. Jesteś podobna do samicy
czarnej wdowy, pająka, który zabija samca po godach.
- Boston man nie ma racji. Ludzie przyszli po Kruka. Zabrać do wsi
- stwierdziła.
- To dlatego chciałaś mnie zastrzelić z mojej własnej broni?
- Boston man strzelał do ludzi. Krak strzelała do Boston mana, żeby przestał.
- To jest dobra opowieść - sucho przyznał Caleb - ale nie mogę w to uwierzyć.
Steward Dawson wpadł do kabiny niosąc bandaże i różne leki - wydawał się
zawiedziony, że rany Caleba nie były poważniejsze. Szybko zabrał się do
opatrywania krwawiących miejsc.
wschodzące słońce przebijało się przez mgły, tuzin czółen pełnych
groźnych wojowników wyruszyło z brzegu. Patrząc na nie Caleb rozkazał,
żeby wyprowadzono indiańską dziewczynę z jego kabiny. Postawił ją tak, by
była dobrze widoczna. Tlinkici zatrzymali swoje czółna.
Jeden z nich podniósł się i Caleb rozpoznał uczestnika wczorajszych targów.
- Przychodzimy po Kruka.
- Kruk zostaje. - Caleb podniósł głos, żeby wszyscy mogli go usłyszeć
- ona jest moją zakładniczką. - Szmer gniewnych głosów wojowników szybko
zmienił się w okrzyki protestu. - Wczoraj w nocy - Caleb przekrzykiwał ich -
chcieliście zaatakować mój statek. Myślałem, że Tlinkici są moimi przyjaciółmi.
Zawsze handlowałem z wami uczciwie. Zgodziłem się sprzedać wam belę materiału za
dwadzieścia skór wydry i towarzystwo tej
Kiedy
258 Janet Dailey
kobiety na jedną noc. - Dał znak Hicksowi, żeby podniósł do góry belę perkalu. -
Tutaj jest materiał. Na dowód, że szanuję swoje słowa, jedno czółno może zbliżyć
się do statku.
Hicks czekał, aż czółno zrównało się z Sea Gypsy, potem rzucił belę w
wyciągnięte ręce Tlinkitów. Kiedy znalazła się w ich posiadaniu, wojownicy
odpłynęli od statku i dołączyli do półkola pozostałych łodzi.
- Jak długo mój statek będzie na waszych wodach, tak długo ta kobieta tu
zostanie - stwierdził Caleb. - Będę ją dobrze traktował. Odpływając zwrócę ją
wam. Jeśli ktoś z waszych ludzi znowu zaatakuje mój statek, zastrzelę ją.
Z czółen doszły znowu szmery głosów Indian, ale szybko zawrócili i skierowali
się do brzegu.
Caleb zaczekał, aż wylądowali przy swoim letnim obozie, potem złapał Kruka za
ramię i popchnął ją na rufową część statku, aby stanęła przed jego załogą.
- Teraz, chłopy, przyjrzyjcie się jej dobrze - powiedział Caleb.
Wiele razy widzieli ją przelotnie, teraz mogli się jej przypatrzeć. Byli tak
samo długo bez kobiety jak on. Niewątpliwie, pomyślał Caleb, widzą w niej to
samo co ja przedtem.
- Kiedy ona będzie na pokładzie, nie wolno wam z nią rozmawiać. Jeśli odezwie
się do was, macie nie odpowiadać - bez względu na to, co wam obieca. Jeśli
zbliży się do balustrady, macie ją zastrzelić. - Wyczuwał w nich opór wobec tych
rozkazów. - Czy słyszycie mnie chłopcy?
- Aye, sir - niechętnie wymamrotali bezładnym chórem.
- Jeśli cenicie własne życie, nie będziecie jej wierzyć. - Caleb popatrzył po
nich srogim wzrokiem. - Jej wystarczy na was spojrzeć, a już będzie widziała
wasze głowy suszące się na palach, jak głowy tamtych Rosjan. Nie zapominajcie o
tym ani na chwilę. - Przerwał, aby wbili sobie do głowy to ostrzeżenie, potem
wydał rozkaz pierwszemu oficerowi, Hicksowi. - Wspiąć się na maszt i podnieść
topsel!
Zachodzące słońce barwiło przelotne chmury, najpierw na kolor złoty, potem na
ciemnoróżowy, zmieniając również kolor żagli Sea Gypsy. Cała załoga była na
pokładzie trzymając o zmierzchu "łamaną wachtę", która była czasem odpoczynku po
całodziennej pracy. Siedzieli na windzie kotwicznej albo rozwalali się w kubryku,
paląc i snując opowieści. Dawson był w kuchni
Alaska
259
na kawie u kucharza Old Swede, Hicks spacerował od strony zawietrznej pokładu
rufowego paląc fajkę, a drugi oficer opierał się o balustradę schodów.
Caleb stał samotnie na pokładzie rufowym, od burty nawietrznej, a wiatr
przynosił mu lekki, jodłowy zapach wysp. W ładowni spoczywał bogaty ładunek skór,
przeważnie wydr. Jedynym rynkiem dla nich były Chiny. Kiedy patrzył na dziką
przyrodę, która go otaczała, oczami wyobraźni widział tarasowate tereny
tamtejszej gildii kupieckiej i wielkie domy towarowe chińskiego portu Kantonu,
rozłożone u brzegów Rzeki Perłowej. Sama rzeka była egzotycznym skupiskiem łodzi
- sampanów, dżonek, łodzi kwiatowych herbacianych i mandaryńskich. Mając prawie
dwa tysiące skór wydry do sprzedania, zyska ładną sumę do zainwestowania w
jedwab, nankin, herbatę i krepdeszyn, pomimo ceł, prowizji i łapówek, jakie
będzie musiał płacić. Mógłby mieć nawet większe pieniądze, gdyby przeszmuglował
część futer do Makau czy Hongkongu.
Myśli te przerwało osiem uderzeń dzwonu. Kiedy przyszła wachta kotwiczna, Caleb
zszedł do kabiny. Przy drzwiach usłyszał przekleństwa Dawsona.
- Ty mała suko, oddaj mi to, albo zdzielę cię tym paskiem.
Caleb wszedł do środka. Jego szczupły, młody steward trzymał w podniesionej ręce
skórzany pasek do ostrzenia brzytwy. Widząc Caleba, Dawson powstrzymał groźnie
podniesioną rękę. Kruk patrzyła na obu mężczyzn. Ręce miała za plecami, chowając
coś. Wyglądała jak gotowa do skoku pantera w klatce.
Ruchy jej nie były ograniczone łańcuchem ani kajdankami. Caleb kazał je zdjąć i
tylko trzymał ją zamkniętą w swoim pomieszczeniu, pozwalając wychodzić na pokład
jedynie wcześnie rano - nigdy wieczorem, kiedy jego załoga mogła myśleć o swoich
pustych kojach.
- Co się stało, Dawson?
- Kiedy chowałem sztućce, zobaczyłem, że jednej sztuki brakuje,, kapitanie. Ta
złodziejska mała kurwa ukradła nóż.
- Oddaj mi to Kruku. - Caleb wyciągnął do niej rękę dłonią do góry. Po długim
wahaniu wysunęła ręce zza pleców. Światło miedzianej lampy zabłysło na metalowym
ostrzu noża w jej prawej dłoni. Nie czekając, czy ma zamiar go oddać, Caleb
chwycił ją za nadgarstek i wyrwał nóż z zaciśniętych palców, po czym podał go
Dawsonowi.
Dawson był bardzo rozczarowany, że nie stawiała silniejszego oporu.
260 Janet Dailey
- Powinien ją pan kazać wychłostać za kradzież, kapitanie - stwierdził. Caleb
był pewny, że jego steward zgłosiłby się do wykonania tego zadania.
- Gdybym tak zrobił, musiałbym również ukarać ciebie, Dawson, za pozostawienie
noża w zasięgu ręki.
Dawson zaczerwienił się i szybko skłonił ze wstydem głowę.
- Aye, sir - wymamrotał i rzucił wściekłe spojrzenie na kobietę. - Czy jeszcze
mogę czymś panu służyć? - zapytał sztywno.
Uwaga Caleba była zwrócona na dziewczynę. Wspomnienia z Kantonu były jeszcze
świeże, szczególnie te dotyczące skośnookich, orientalnych piękności w
błyszczących jedwabiach, przetykanych złotymi i srebrnymi nićmi.
- Przejrzyj towary i znajdź coś dla niej. Już nie mogę na nią patrzeć, kiedy ma
na sobie tę bezkształtną skórę jelenia.
- Bez względu na to, co ma na sobie, zawsze będzie pogańską dzikuską -
odparował Dawson.
- To był rozkaz, Dawson!
Steward zadrżał z lekka pod jego wściekłym spojrzeniem.
- Aye, sir. Ja...
- Jeśli ta praca już ci się nie podoba, Dawson, z przyjemnością zdegraduję cię
do stopnia zwykłego marynarza i będziesz nocował razem z innymi w kubryku -
zagroził Caleb.
Łzy pokazały się na długich rzęsach Dawsona, kiedy odpowiedział zdecydowanie: -
Ta praca bardzo mi się podoba, sir.
- To zrób, co ci powiedziałem.
- Aye, sir. - Tym razem Dawson bardzo uważał, żeby wychodząc nie spojrzeć na
Kruka.
- Co jeszcze wzięłaś, Kruku?
Zacisnęła mocno usta. W chwilę później rzuciła mu w twarz dwa guziki, które
odpadły mu od koszuli i miały być przyszyte przez Dawsona. Uchylił się przed
jednym, ale drugi uderzył go w policzek. Odwróciła się od niego plecami i
złożyła ręce przed sobą.
- Caleb ma bystre oczy. - Była to raczej nagana niż komplement. Zaśmiał się i
podszedł do niej od tyłu, wkładając dłonie w jej szerokie
rękawy i przesuwając je aż do ramion.
- Gdybym nie miał, tobyś mi już dawno utopiła nóż w plecach, Kraku. Brak
reakcji z jej strony oznaczał odrzucenie jego pieszczot, co go bardziej
Alaska
261
jeszcze rozbawiło. Chciał ją odwrócić do siebie, ale uwolniła się od jego rąk
gniewnym ruchem ramion.
- Nie. Ja nie chcę, Caleb.
Zauważył, jak bardzo wzbogacił się jej angielski słownik podczas ostatnich
dziesięciu dni, ale mało go to obchodziło. Nie wziął poważnie jej odmowy.
- Mówisz tak zawsze - zadrwił i pociągnął ją do siebie, jak zwykle nie
zwracając uwagi na jej zesztywniałe w proteście ciało.
Całował brutalnie, rozchylając jej usta. Bez ostrzeżenia ugryzła, zagłębiając
zęby w jego dolnej wardze. Z przekleństwem odchylił się, oblizał skaleczone
miejsce i poczuł smak swojej własnej krwi.
- Ty mała suko - wymamrotał, ale ona patrzyła na niego bez strachu. Uśmiechnął
się. Każdy kontakt z nią zawierał element niebezpieczeństwa. - Lubię, kiedy ze
mną walczysz. Ty też, prawda?
Ta walka na początku zawsze bardzo go podniecała. Nie chciał złamać jej dzikiego
ducha, tylko nagiąć go do swojej woli.
- Chcę wyjść na zewnątrz.
- Wiem, że chcesz, ale musisz zaczekać do jutra rana. - Przyłożył chusteczkę do
spuchniętej wargi.
Spojrzała na drzwi.
- Twój niewolnik idzie. - Jej słowom towarzyszyło stukanie do kabiny.
- Wejdź.
Dawson wszedł niosąc banian, luźną szatę w kolorowe paski noszoną przez Hindusów.
- To wszystko, co mogłem znaleźć, o ile zrozumiałem, co pan kapitan miał na
myśli - stwierdził.
Caleb zmarszczył się na widok szaty, widząc ślady zniszczenia przy mankietach.
- Gdzie to znalazłeś? - Jak wiedział, niczego takiego nie było wśród towarów
przeznaczonych do handlu.
- To jest moje, sir. Lub raczej mojego ojca. Nie jest mi już potrzebne. Kiedy
wypędził mnie z domu, zabrałem to wiedząc, że jest to jego ulubione ubranie.
Dobrze będzie, jeśli dzikuska będzie to nosić - powiedział.
- W porządku. - Caleb wziął długą szatę i zwrócił się do Kruka. - Chcę, żebyś
to włożyła. Zdejmij tę skórę.
- Czy to moje? - Jej ciemne oczy błyszczały, kiedy dotykała miękkiego materiału.
262 Janet Dailey
-Tak.
Natychmiast złapała za obrąbek ubrania i zaczęła ciągnąć go do góry, zdejmując
wszystko przez głowę. Dawson z niesmakiem odwrócił oczy od jej nagiego ciała.
- Czy nie mam już nic do zrobienia, sir?
Caleb kiwnął głową, że może odejść i trzymał banan, żeby Kruk mogła włożyć ręce
w kimonowe rękawy. Strój był zapinany na guziczki do pasa, a reszta była długą
do ziemi spódnicą. Wyraźnie zachwycała się fakturą aksamitu, cały czas dotykając
go rękami. Z długimi włosami spadającymi na plecy wyglądała prawie na mieszkankę
Indii, gdzie od dawna noszono ten typ szat. Prezentowała się o wiele bardziej
cywilizowanie, ale Caleb nie był pewny, czy to mu się podoba.
- Czy jesteś zadowolona? - Nie potrzebował pytać. Jej ręce chciwie wczepiały
się w suknię.
- Żaden mężczyzna przedtem nie dał mi takiego prezentu. Nawet Zachar. - Nie
zważając na jego obecność zaczęła przeglądać się w wiszącym w kajucie małym
lustrze.
- Zachar Tarakanow?
Dojrzała w lustrze odbicie jego oczu. Przez chwilę stała nieporuszona,
zdradzając wyrazem twarzy słuszność jego domysłu. Potem odwróciła się nagle i
stanęła przed nim pełna zmysłowych obietnic.
- Pokażę Calebowi, jaka jestem szczęśliwa z powodu prezentu.
Kiedy podchodziła, złapał ją za ramiona i przytrzymał z daleka od siebie.
- Czy wiesz, że on żyje? Że nie został zabity razem z innymi Rosjanami w forcie?
- Wiedziałam o tym.
Zrozumiał, że jej obojętność jest szczera i podejrzewał, że jej reakcja nie
byłaby inna, gdyby Zachar został zabity w tej masakrze. Obraz gnijących głów
błyskawicznie przesunął mu się przed oczami i poczuł nienawiść do niej. Gdyby
jego głowa była tam również, tak samo by jej to nie obeszło, pomyślał, potem
zaczął się śmiać. On także nie czułby żalu, gdyby role zostały odwrócone. Wziął
ją w ramiona i zaniósł na koję.
Przy końcu następnego tygodnia Caleb zdecydował, że należy przenieść się dalej
na południe wzdłuż wybrzeża. Kiedy zatrzymał się przy dwóch ostatnich wioskach
okazało się, że obie już wymieniły towary z innym
Alaska 263
statkiem z Bostonu, a na te futra, które im zostały, szkoda było tracić czasu.
Wysadził Kruka na brzeg w wiosce jej klanu, tak jak obiecał.
Banian w kolorowe pasy, który miała na sobie, ostro rysował się w oddali. Z
pokładu rufowego Caleb obserwował, jak krajowcy tłumnie ją otoczyli oglądając
wzbudzającą sensację suknię. Wkrótce zniknęła w tłumie i Caleb stracił ją z oczu.
Nie czuł żalu. Południowe Amerykanki, Hawajki, Azjatki, Murzynki, teraz Indianka
- ze wszystkimi spał i wszystkie opuszczał. Mało było prawdopodobne, żeby
wspomniał czy zobaczył ją jeszcze raz, może by jej nawet nie rozpoznał.
Szalupa wracała na bryg. Caleb obejrzał się i zobaczył, że Dawson przygląda mu
się z pokładu. Kobiety przychodziły i odchodziły w jego życiu, ale Dawson zawsze
tkwił na swoim miejscu. Caleb zatrzymał się na chwilę, zaskoczony tym faktem.
Dopiero za dwa lata zobaczy z powrotem macierzysty Long Wharf. Dwa lata niewygód
i niewielu rozrywek. A Dawson znał jego gust... we wszystkim.
Kiedy szalupa znalazła się na swoim miejscu pomiędzy masztami, Caleb rozkazał
zluzować topsle. Obserwował mężczyzn łażących po linach jak stado małp. Kiedy
żagle zwolniono, po jednym z członków załogi zostało na każdym maszcie, aby
wypchnąć je do wiatru, a reszta załogi zeszła w dół, aby zająć się zdejmowaniem
zabezpieczających osłon, śpiewając przy tym wesoło.
Za chwilę Sea Gypsy była w drodze zostawiając spieniony kilwater. Zostało
jeszcze parę miesięcy żeglugi wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża, potem przez
Pacyfik do Kantonu, przez znienawidzoną Cieśninę Sundajską i wokół Przylądka
Dobrej Nadziei przez Atlantyk do Bostonu i macierzystego portu.
Sitka
Wrzesień 1804 roku
Po dwóch latach spędzonych z rodziną na wyspie Kodiak Zachar znów znalazł się na
brzegu, gdzie niegdyś była osada przy porcie Świętego Michaiła, ale nie mógł
nigdzie odnaleźć śladów. Nie można było nawet rozpoznać, gdzie pochowano
zabitych, za to setki małych namiotów świeżo wzniesiono na tej przestrzeni.
Więcej niż trzysta bajdarek leżało przy brzegu. W powietrzu nie było już zapachu
śmierci i spalonego drewna, lecz woń gotującego się na ogniskach jedzenia.
Wzdłuż brzegu były rozstawione straże, które pilnowały prawie każdego pniaka na
skraju czarnego lasu, gdzie kiedyś się ukrywał.
Łódź wyrzuciła nową partię mężczyzn ze statków stojących w porcie, które
eskortowały flotę bajdarek. Jermak, Alexandre, Rotislaw, Jekatierina, na której
służył i właśnie przypłynął Michaił - nie brakowało żadnego - oświetlone były
wysoko zawieszonymi latarniami, żeby pokazywać drogę zagubionym łódkom. Ale
wszystkie te statki wydawały się skromne przy masywnej,
czterystapięćdziesięciotonowej fregacie Newa z Carskiej Floty.
Nie zwracając uwagi na trzaskające ogniska, wbijanie kołków do namiotów i
rozlegające się wszędzie głosy rosyjskie i aleuckie, Zachar myślał o Córce Kruka
i o ostatnim ich spotkaniu - tutaj na brzegu. Zadawał sobie pytanie, czy
kiedykolwiek pozna prawdziwe motywy jej zdrady, czy uczyniła to z rozmysłem, czy
też nieświadomie powiedziała swojemu klanowi o ich planach na dzień świąteczny.
Jak długo trwały te wątpliwości, tak długo nie mógł się zmusić, żeby ją
znienawidzić do końca. Wina za śmierć towarzyszy spoczywała na nim; jej nie
potrafił o to oskarżać.
Alaska
265
Odgłos kroków na żwirze nie zwrócił jego uwagi i wyrwał się z zamyślenia dopiero,
gdy poczuł rękę na ramieniu. Zaskoczony obrócił się.
- Zachar. - Rozpoznał głos i twarz swojego brata Michaiła. - Nie myślałem, że
tak łatwo będzie cię znaleźć.
W czasie wyprawy poza Kodiak nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Ostatni raz
widzieli się podczas pożegnania z matką i piękną, a tak mało mu dziś znaną
czternastoletnią córką, Larissą. Teraz, podobnie jak kiedyś, świadomy był
różnicy w pozycji społecznej swojej i brata. Michaił, nawigator w marynarskim
mundurze z gładko wygoloną twarzą, i on, myśliwy, z szorstką brodą, ubrany w
parkę i tomlejkę.
- Jaką miałeś podróż? - spytał Zachar.
- Bez zakłóceń. - Michaił rozejrzał się dookoła. - Ta okolica jest taka, jak mi
ją opisałeś. Nawet bez mapy znalazłbym tę zatokę. - Śledził wzrokiem zatłoczony
obóz, pełen mężczyzn podtrzymujących ogień, wznoszących namioty, stojących na
straży, wieszających swoje pranie. - Co prawda zabrało mu to dwa lata, ale
Baranów zebrał całą armię.
- Tak. - Odzyskanie wyspy Sitka stało się obsesją ich przywódcy, nowo
mianowanego głównego zarządcy rosyjskich osiedli w Ameryce. Zachar nie podzielał
jego chęci zemsty, częściowo z powodu własnego poczucia winy. Odblask ogniska
oświetlił małą, zasuszoną postać, w której Zachar rozpoznał Baranowa. Był z nim
mężczyzna w mundurze ze złotymi galonami oficera.
- Kim jest ten obcy?
- Kapitan Lisiański z Newy. Fregata już tu była, kiedy przypłynęliśmy.
- Na Kodiak dotarły wiadomości, że dwa statki zbudowane w Anglii wypłynęły z
Sankt Petersburga poprzedniego roku w dyplomatyczną podróż dookoła świata,
docelowo do Japonii. Szefem tej misji był wysłannik carski, Jego Ekscelencja
Szambelan Nikołaj Riezanow, mąż najmłodszej córki Szelechowa. Otrzymał on od
cara monopol handlowy dla Kompanii Rosyjsko-
- Amerykańskiej. Nikt, nawet Baranów nie wierzył, że okręty marynarki wojennej
zatrzymają się w ich kolonii, a już na pewno nie oczekiwali od nich żadnej
pomocy.
- Powiedziano mi, że kiedy szambelan dowiedział się od króla Hawajów o masakrze
w Michajłowsku, rozkazał, aby Newa zatrzymała się tutaj w drodze do Japonii i
przyszła z pomocą Baranowowi. - Duży trój-masztowy okręt wojenny w porcie
górował nad topornie wykonanymi statkami przycumowanymi obok, które wyszły ze
stoczni w osadzie
266
Janet Dailey
Yakutat na Alasce. - Przy fregacie nasze statki wyglądają jak kutry rybackie.
- Tak. - Ale Zachara nie interesowała fregata. Jutro połączone siły miały
zaatakować Kołoszy, a nim targały mieszane uczucia. Nie zauważył, że Michaił
zamilkł i obserwował go.
- Nie zdawałem sobie sprawy, jak bolesny będzie dla ciebie powrót do tego
miejsca - zauważył Michaił. - Tylu twoich przyjaciół zostało tutaj zamordowanych.
To cud, że ocalałeś.
- Tak. - Rosyjski duchowny, ojciec Herman, ten co prowadził szkołę na wyspie
Kodiak, do której chodziła Larissa, twierdził, że to ocalenie było wolą Boga.
Ale Zachar często zastanawiał się, czy to ręka Boga go osłaniała czy Córka Kruka?
Czy to był przypadek, że Kołosze zaatakowali fort, kiedy on był nieobecny, czy
też na prośbę Córki Kruka czekali, aż z niego wyjdzie? Czy on zawdzięczał życie
jej czy Bogu? Nie mógł jednak zwierzyć się bratu z prześladujących go pytań bez
przyznania się do zdrady.
- Słyszałem, że Baranów planuje jutro napaść na centralną wieś, tę przy cyplu.
- Najpierw będzie prowadził pertraktacje pokojowe - stwierdził Michaił.
- Nigdy nie zgodzą się na jego warunki. Chce, żeby wszyscy Kołosze opuścili
wyspę Sitka. Oni się na to nie zgodzą. - Sympatia Zachara nie była po stronie
Kołoszy, ale troska o Córkę Kruka zawsze zakłócała jego myśli.
Gdzieś w obozie smyczek dotknął strun gęśli i rozproszone głosy zaczęły śpiewać
pieśń, którą Baranów skomponował tego lata - Duch rosyjskich myśliwych.
Dołączyło się więcej głosów i Zachar zaczął przysłuchiwać się chóralnemu
śpiewowi.
Wola naszych myśliwych, potrzeba handlu
Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach,
W zimnie i trudach osiągając nowe bogactwa
Dla ojczyzny i cara.
Wieże ozdabiają^ stara Moskwą, Dzwony ?? wieczorem, działa grzmią^ rano, Ale
daleko od tej chwały Iwana Wielkiego Nic nie mamy poza nasza^ odwaga^
Alaska
267
Nasz Ojcze Wszechmogący, modlimy się o Twoją pomoc, Żeby wykazywano tu
posłuszeństwo rosyjskiej broni, Żebyśmy mogli mieszkać w przyjaźni i pokoju Na
zawsze na tej ziemi.
Wraz z ostatnią zwrotką cisza zapadła w obozie. Michaił i Zachar rozstali się.
Michaił był zmartwiony. Ostatnio jego brat wolał być sam, chociaż zachowywał się
już tak od czasu, kiedy brytyjski kapitan przybył na Kodiak, wioząc ocalonych z
masakry, i zmusił Baranowa do zapłacenia za nich okupu. Zachar opowiedział wtedy
dokładnie o tym, co wydarzyło się na Sitce, ale potem rzadko wracał do tego
tematu.
Na początku Michaił uważał, że ponure nastroje Zachara związane są z tym
okropnym przeżyciem. Teraz był już mniej tego pewien. Wydawało się, że starszy
brat nie ma ochoty do walki. Michaił zaczął się zastanawiać, czy nie jest
tchórzem.
Długi rząd tubylczych domów zbudowanych z bali stał na brzegu poza linią
przypływu. W zwróconych w kierunku wody szczytach wycięto otwory. Przy drzwiach
stały słupy z wyrzeźbionymi znakami klanu. Ściany były obłożone świerkowymi
deskami, a pocięte belki pokrywały spadziste dachy budynków, trzydzieści stóp
szerokie, a czterdzieści długie. Domki żałobne - miniatury domów mieszkalnych -
umieszczono na palach. Zawierały one prochy zmarłych.
Córka Kruka stała na wyłożonej deskami platformie przed drzwiami swojego
klanowego domu, niedaleko od schodków prowadzących na zewnątrz. Wiadomość o
powrocie Baranowa-Nanuka szybko rozeszła się po wiosce. Cały dzień dziewczyna i
jej ludzie obserwowali obce łodzie holujące wysoki statek z wielkimi działami,
który znalazł się blisko brzegu wioski. Teraz jej uwaga była skoncentrowana na
czółnie wiozącym wodza wioski, jej brata i męża - Biegnącego Jak Wilk. Wódz
udawał się na statek, aby żądać wyjaśnień od Nanuka.
Kiedy czółno odbiło od statku kierując się ku wiosce, wystrzeliło działo,
wyrzucając z siebie chmurę dymu. Córka Kruka wzdrygnęła się na ten odgłos i
zobaczyła wodę rozbryzgującą się daleko przed dziobem czółna. Kilkoro
268 Janet Dailey
dzieci w wiosce zaczęło płakać, chociaż maleństwo, stojące przy niej nie
wydawało się zaniepokojone i beztrosko wspinało się po jej nodze. Szybk
podniosła małego synka, Szarego Wilka, przygotowując się do ucieczki, al działo
na statku milczało.
Zadowolona, że nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa, Córka Kruka trochę się
odprężyła i popatrzyła na półtorarocznego syna. Uśmiechnęła się dumnie nie
zauważając żadnych oznak strachu u Szarego Wilka, który patrzył szeroko
otwartymi z ciekawości oczami w kierunku, skąd przyszedł ten wielki hałas. Włosy
miał czarne i proste, miękkie i jedwabiste, a cerę śniadą i rumiane policzki.
Ale jego oczy - ich czarne źrenice - miały obwódkę szaroniebieską.
Szary Wilk wskazywał na brzeg i gaworzył z podnieceniem, gdy czółno lądowało.
Córka Kruka czekała niecierpliwie na przyjście męża do domu. Przeszedł obok niej
bez słowa i schylił się, żeby wejść do środka. Szybko poszła za nim.
W budynku były trzy poziomy, schodzące do centralnego pomieszczenia z
paleniskiem. Biegnący Jak Wilk wszedł na poziom górny, podzielony na część
sypialną i magazyn. Córka Kruka dogoniła go przed narożnym totemicznym słupem.
- Co się stało? - spytała.
- Nanuk żądał zakładników, zanim zacznie z nami rozmawiać, i odmówił dania
zakładników ze swojej strony. Powiedział, że nie ufa naszym ludziom.
Córka Kruka zesztywniała z oburzenia. Wiedziała, że nie było sensu pytać męża,
co ma zamiar zrobić wódz. On może i miał nogi wilka, ale według niej miał umysł
żółwia. Czasami zastanawiała się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest
ojcem jej syna. Niecierpliwie odsunęła się od niego, kiedy jej brat, Serce Cedru,
przechodził przez niski otwór wejściowy. Szybko zbliżyła się pytając:
- Czy wódz myśli, że Nanuk zaatakuje wieś?
- Noc wkrótce zapadnie - powiedział jej brat. - Nanuk będzie czekał, aż słońce
znowu wzejdzie. Wódz zwołuje zebranie klanu. Myślę, że on poleci, żeby wszyscy
opuścili wieś, kiedy się ściemni, i poszli do twierdzy przy rzece.
Córka Kruka uśmiechnęła się.
- Nawet działo z dużego statku nie będzie mogło nas tam dosięgnąć.
- Nie. - Jego wzrok wyrażał uznanie dla szybkości jej myśli rejestrującej ten
strategiczny szczegół.
Alaska
269
- Nanuk i tak ma wielu ludzi i wiele strzelb.
- Wyślemy posłańców do innych klanów i poprosimy o strzelby i wojowników,
żebyśmy mogli zniszczyć Rosjan. Oni przyjdą za trzy, może cztery dni.
Było tak, jak przewidział jej brat. Pod osłoną ciemności wymknęli się ze wsi,
która stanowiła cel dla dział rosyjskich statków i poszli do swojej twierdzy,
położonej u ujścia rzeki, w górę zatoki. Wzniesiona na małym pagórku, wśród
zarośli, otoczona była obronną ścianą grubości dwóch kłód i sześć stóp wysoką. W
długiej ścianie od strony zatoki były dwa otwory strzelnicze dla małego działka,
które otrzymali od Boston mana. Dwie bramy umieszczono od strony lasu, a
czternaście pomieszczeń mieszkalnych zapewniało schronienie w środku twierdzy.
W południe Córka Kruka zobaczyła, jak zwiadowca wysłany do obserwacji Rosjan
wchodzi do twierdzy. Nie wróciłby, gdyby nie miał niczego do doniesienia.
- Czy idzie Nanuk?
- Nie. - Z lekka zadyszany potrząsnął głową. - Nanuk i jego ludzie wylądowali
we wsi i weszli na wzgórze za nią. Przywiązali kawałek czerwonego materiału z
obrazem dwugłowego orła do słupa i wbili słup w ziemię. Teraz ciągną armaty i
budulec na górę.
Tego popołudnia jej brat dodał czerwonej farby, oznaczającej wojnę, do czarnej,
która zawsze pokrywała jego twarz jako ochrona przed insektami, odbiciem słońca
od wody w lecie, a śniegu w zimie. Włożył swoją drewnianą ochronną kamizelkę,
wziął tarczę i przyłączył się do eskorty około sześćdziesięciu wojowników,
którzy mieli towarzyszyć wodzowi. Opuścili twierdzę, żeby ponownie odszukać
Nanuka i zorientować się, co zamierza robić.
Kiedy grupa ta dotarła do wioski, Słońce Cedru zobaczył płachtę z orłem, która
powiewała z masztu na pagórku. Obronna ściana z drewna była już częściowo
wykończona, a długie lufy dział zwrócone w kierunku krajowców. Kiedy zatrzymali
się poza zasięgiem ognia rosyjskich strzelb, wódz zawołał, żeby Nanuk wyszedł
rozmawiać z nimi.
Tylko garstka ludzi schodziła z Nanukiem ze zbocza. Mądry dowódca Rosjan
niewiele się zmienił od czasu, kiedy Serce Cedru widział go po raz ostatni.
Włosy nadal nie rosły mu na czubku głowy, a jasna obwódka świecącej łysiny nie
była jaśniejsza. Wyraz jego twarzy był surowy i nieprzejednany, kiedy podszedł
do wodza.
- Nanuk, powiedz znaczenie armat nad naszą wsią - zażądał wódz.
270 Janet Dailey
Odpowiedź przyszła przez tłumacza.
- Kołosze spalili wieś Nanuka. Nanuk zbuduje nową wieś na rym miejscu. Mówi, że
musicie mu oddać wszystkich Aleutów, których trzymacie jako niewolników, i
wszyscy Kołosze muszą opuścić wysp? Sitka na zawsze, chyba że Nanuk będzie
chciał was widzieć.
Rozzłoszczony Serce Cedru wystąpił naprzód.
- Od czasu kiedy pierwsi Kołosze tu przybyli, ta ziemia jest domem klanu Sitka.
Nasze duchy mieszkają tutaj. Nie odejdziemy.
- Rosjanie chcieli żyć w pokoju z Kołoszami. Zbudowaliśmy naszą wieś na małym
kawałku ziemi, który sprzedał nam klan Sitków. Zawsze sprawiedliwie
handlowaliśmy z wami. Ale to wy rozpoczęliście wojnę, a ja straciłem zaufanie do
Kołoszy. Więc mówię, że musicie odejść ze swej twierdzy przy rzece i opuścić
wyspę. Jeśli odmówicie, nasze działa zdmuchną was do morza. Dajcie mi odpowiedź,
kiedy słońce wzejdzie do góry.
Wódz zawahał się. Serce Cedru wiedział, że pomoc od pobratymców nie przybędzie
przed rankiem i domyślał się, że wódz również to bierze pod uwagę.
- Damy wam naszych aleuckich niewolników i pozwolimy wam zbudować nową wieś.
Nie będziemy z wami walczyć. Zgodzimy się na to i na nic więcej - stwierdził
wódz.
Nanuk był jednak twardy.
- Idźcie albo wypędzę was z wyspy. {
Wódz spojrzał z wściekłością na małego, zasuszonego dowódcę, szybko obrócił się
i przeszedł pomiędzy rozstępującą się eskortą wojowników. Zamknęli za nim
szeregi i skierowali się w stronę gęstego lasu.
Następnego dnia dowództwo Jekateriny objął Kozak, porucznik Arbuzów. Kilka dział
z fregaty przeniesiono na jej pokład. Na rozkaz Kozaka Michaił skierował statek
w górę zatoki i zakotwiczył go blisko twierdzy Kołoszy. Następne trzy, zbudowane
na miejscu statki dołączyły do niego, ustawiając się w rzędzie, ale fregata Newa
pozostała w pobliżu wsi.
Żaden Kołosz nie pokazał się, ale Michaił wiedział, że oni tam są. Całą
poprzednią noc niesamowity śpiew, podobny do załamujących się okrzyków, dobiegał
z fortecy nie pozwalając usnąć i działając na nerwy jemu i innym.
Śpiewy rozlegały się również we wczesnych godzinach rannych. Skończyły się
dopiero, kiedy słońce było już wysoko na niebie. Teraz cisza była pełna
Alaska
271
napięcia widocznego w rysach twarzy gotowych do walki mężczyzn stłoczonych na
pokładzie.
- Ognia!
W chwilę później w powietrzu rozbrzmiewał huk dział, a pokład trząsł się pod
stopami Michaiła. Kiedy mężczyźni spieszyli zmienić pozycję dział i naładować je
powtórnie, zauważył, że większość pocisków spada przed ścianą otaczającą fortecę
Kołoszy. Kilka z nich dosięgło jej, ale straciło impet i spowodowało małe szkody.
Ze wszystkich statków dobiegała kanonada. Ogłuszający huk wciskał się w uszy, a
gryzący zapach prochu palił mu nozdrza. Poprzez warstwy szarego dymu Michaił
widział, że twierdza pozostała nie naruszona. Baranów kazał zaprzestać
bezużytecznej strzelaniny, która doprowadziła tylko do straty cennej amunicji, i
podszedł do Michaiła.
- Czy jest możliwe skierowanie statku bliżej brzegu, Tarakanow? - spytał
Baranów, wyraźnie zawiedziony brakiem powodzenia tej akcji.
- Nie, sir.
Kiedy Baranów zaczął się naradzać z Arbuzowem, Michaił był wystarczająco blisko,
aby usłyszeć, co planują.
Z twierdzy nie padł w odpowiedzi ani jeden strzał. Zachęcony tym brakiem oporu
oficer kozacki radził Baranowowi, żeby zdobyć tę tubylczą fortecę od strony lądu,
ponieważ działa ze statku nie są w stanie jej zniszczyć. Podjęto decyzję, żeby
przetransportować na brzeg lżejszą broń i zaatakować pagórek z dwóch stron.
Baranów miał prowadzić jedną grupę stu pięćdziesięciu mężczyzn, a Arbuzów drugą.
Kiedy spuszczono łodzie, Michaił ujrzał swojego brata na skrzydle jednej z grup
Baranowa. Nie rozmawiał z Zacharem od tamtego pierwszego wieczoru. Po chwili
wahania przedarł się przez tłum uzbrojonych mężczyzn; Zachar nie zauważył go,
jego uwaga była skoncentrowana na drewnianej palisadzie tubylczego fortu.
Wyglądał na zmartwionego. Może to był strach? - zastanawiał się Michaił.
- Zachar. - Zobaczył, jak brat odwraca się z wyrazem winy na twarzy, więc
unikał jego wzroku. - Chciałem ci życzyć szczęścia.
Zachar sztywno kiwnął głową. Przed nim mężczyźni już zaczęli schodzić do
czekających łodzi, które miały ich zabrać na brzeg. Zachar przesunął się do
przodu, czekając na swoją kolejkę.
- Dziś wieczór będziesz mógł mi dokładnie opowiedzieć, co się tam
272 Janet Dailey
zdarzyło. - Michaił usiłował w ten sposób przypomnieć Zacharowi dni młodości,
kiedy słuchał z zazdrością opowieści starszego brata o jego przygodach.
Zachar uśmiechał się kącikami ust, patrząc przez ramię na Michaiła. W chwilę
później przechodził już przez balustradę, by zejść po sznurowej drabince do
łodzi.
Kiedy wiosłował razem z innymi przeciążoną łodzią w kierunku plaży, penetrował
wzrokiem krzaki otaczające obronną ścianę. Żeby nie wiem jak się starał, nie
mógł zapomnieć, że Kruk była gdzieś ukryta za tymi umocnieniami. Spojrzał na
małe działko, wiedząc, że jego pociski nie przebierają w wyborze ofiar.
Łodzie wylądowały bezpiecznie. Kiedy to wojsko, złożone głównie z Aleutów,
wysiadało na brzegu, z warowni nie dochodził żaden ruch ani dźwięk. Baranów
zebrał swoich ludzi na brzegu i czynił przygotowania do ataku zsynchronizowanego
z akcją Arbuzowa. Ale przestrzeń pomiędzy wąskim pasem żwirowej plaży a twierdzą
Kołoszy na cyplu stanowiły zwarte zarośla i wysokie krzewy. Zanurzyli się w
mokrym poszyciu, ale poruszali się z trudem, ciągnąc małe działko przez tę
śliską gęstwinę. Grupę Arbuzowa stracili z oczu prawie natychmiast.
Do późnego popołudnia pokonali tylko połowę zbocza. Zachar podpierał ramieniem
koło armatki i wytężał wszystkie siły, żeby ją popchnąć o centymetr dalej, ale
mokre poszycie czyniło to prawie niemożliwym. Wydawało się, że uchronienie
działa przed spadnięciem w dół pochłania wszystkie jego siły. Inni mieli ten sam
problem. Rzucił okiem na wał obronny z belek. Im bliżej byli twierdzy, tym
bardziej denerwująca była cisza.
Nagle dzikie wrzaski przeszyły powietrze, a zaraz po nich hałas wystrzałów od
strony ogrodzenia. Deszcz ołowiu spadł na nich z góry. Zachar kucnął za działem
i starał się wycelować z ręcznej broni, ale dokoła niego Aleuci wycofywali się i
uciekali w panice, zostawiając przeszło dwa tuziny Rosjan z grapy Baranowa.
Natychmiast wymalowani wojownicy Kołosze zaczęli wyłaniać się zza ścian, wyjąc i
wydając okrzyki wojenne. Zachar wystrzelił, nie celując. Było ich zbyt wielu.
- Odwrót! - krzyknął Baranów.
Zachar dołączył do bezładnej ucieczki po pokrytym zaroślami zboczu, ciągnąc
podskakujące działko za sobą. Zobaczył, że Baranów upadł, więc
Alaska
273
złapał go za rękę i ciągnął za sobą. Powietrze było pełne przelatujących
ołowianych kul, kiedy zaczęto strzelać ze statku, żeby dać osłonę uciekającym,
co w końcu zmusiło Kołoszy do odwrotu.
Kiedy znaleźli się bezpiecznie na pokładzie, zaczęli obliczać koszty tego
niefortunnego ataku. W ogólnym rozrachunku naliczyli dziesięciu zabitych i
dwudziestu sześciu rannych. Baranów należał do tych ostatnich - ranny w rękę.
Przyznając się do porażki, oddał komendę kapitanowi Lisiańskiemu. Następnego
dnia przyholowano fregatę Newa i rozpoczęło się bezustanne bombardowanie
nieprzyjacielskiej twierdzy. Całe rano i popołudnie las i zatoka odbijały echem
nieustający ryk dział.
Dwa razy wywieszali Kołosze białą flagę na wałach. Za pierwszym razem wysłannik
z twierdzy obiecał dostarczyć Nanukowi zakładników, jeśli pozwoli im zostać na
wyspie Sitka. Baranów odmówił, upierając się, że Kołosze muszą odejść. Podczas
drugiej rozmowy wysłannik zobowiązał się, że tubylcy odejdą następnego dnia,
kiedy będzie przypływ, i oblężenie zostało zawieszone.
Przypływ przyszedł i odszedł następnego dnia, jednak nic się nie wydarzyło.
Lisiański rozkazał zbudować tratwę z pni drzewnych i postawił na niej kilka
ciężkich armat. Z mniejszej teraz odległości działa zaczęły znowu walić w
nieprzyjacielski fort, robiąc wreszcie wyłom w ścianie obronnej z belek. O
zmroku ukazał się na brzegu stary człowiek powiewający białą flagą. Tym razem
obiecał, że Kołosze odejdą. Bateria zamilkła.
Nie mogąc spać tej nocy Zachar chodził po pokładzie Jekatieriny, jednak ciemna
sylweta twierdzy stale przyciągała jego wzrok. Kiedy był na Kodiaku, odległość
wszystko łagodziła, ale teraz odczuwał boleśnie bliskość Córki Kruka i
niemożność zobaczenia jej. Chciał wierzyć, że coś dla niej znaczył, że jego
zaufanie nie było bezpodstawne.
Z fortecy dobiegał zawodzący śpiew. Zachar przysłuchiwał się tej smutnej pieśni,
uderzeniom bębna towarzyszącym jej żałobnemu rytmowi. Potem dołączyło więcej
głosów, raz podnosząc się do crescendo, raz opadając cicho, i tak się to
powtarzało. Zachar nie rozumiał słów, ale żałość bijąca z tych głosów nie
wymagała tłumaczenia. Ten dźwięk przejmował go zimnym dreszczem.
Całą noc trwał niesamowity śpiew i skończył się dopiero na godzinę przed świtem.
Przejmująca cisza, jaka później zapanowała, była jeszcze gorsza.
274 Janet Dailey
Zachar czekał, aż słońce wzejdzie, ale różowy świt przyniósł tylko widok
skrzydlatych padlinożerców, krążących wolno nad twierdzą.
Nie było żadnej odpowiedzi z fortu na wołania. Zachar zgłosił się na ochotnika
do uzbrojonej grupy wysłanej na rozpoznanie. Kiedy wylądowali, wszystko było
pogrążone w grobowej ciszy. Ostrożnie zbliżali się do twierdzy, obchodząc ją
lasem. Bramy były otwarte. Ze środka nie dochodził żaden ruch ani dźwięk.
Ze strzelbami gotowymi do strzału weszli do twierdzy. Czujnie rozglądali się
dokoła, ale miejsce wydawało się opustoszałe z wyjątkiem stada padlinożerców
otaczających dziwne wzniesienie. Zachar zbliżył się do niego i zobaczył, że jest
to stos trupów. Przyspieszył kroku, przebiegając ostatnie
jardy.
Wiele ciał było już zesztywniałych, kiedy Zachar je przekładał, szaleńczo
szukając Córki Kruka, przerażony, że znajdzie ją nieżywą. Ale w tym stosie była
tylko jedna dorosła kobieta, stara i prawie bezzębna. Reszta to zranieni w
bitwie wojownicy, niemowlęta i starcy. Zachar padł z ulgą na kolana, pewny że
Córka Kruka żyje - gdzieś żyje.
Sitka
Sierpień 1805 roku
Na miejscu, gdzie była przedtem wieś Kołoszy, wznosiła się teraz osada rosyjska,
Nowoarchangielsk. Bastion z dwudziestoma armatami na szczycie szerokiego kopca
sprawował kontrolę nad leżącym w dole portem. Stopnie wiodły w dół do głównej
części osady, gdzie dawniej drewniane budynki Kołoszy i totemiczne domki żałobne
stały rzędem na brzegu. Teraz było tu osiem nowych budynków - wspólny dom
mieszkalny, sklep, magazyn, kilka chat i obora dla biało-czarnych krów, świń,
które król Kamehameha przysłał poprzedniej zimy i dwóch kóz ze statku z Bostonu.
Palisada zabezpieczała osadę od strony lądu, a za jej ścianami uprawiano
przeszło tuzin grządek warzywnych.
Fregata carskiej floty Newa była znowu zakotwiczona w porcie po zimowaniu na
wyspie Kodiak. Przy niej stał bryg Maria, na którym niedawno przybył szambelan
carski, Nikołaj Riezanow. Statek ten doprowadził do bezpiecznego miejsca w
zatoce Michaił, stacjonujący teraz w Nowoarchan-gielsku, gdzie przydzielono mu
mało zaszczytną funkcję portowego pilota.
Kiedy Michaił wyszedł z małej chaty, zauważył Zachara stojącego na warcie przy
ścianie bastionu. Przebrnął przez rozmoczony deszczem teren do stanowiska
armatniego, skąd jego brat spoglądał w kierunku morza. Zachar obrócił się na
odgłos kroków, potem spojrzał na list, który Michaił trzymał w ręku.
- Maria przywiozła pocztę z Kodiaku. To jest list od twojej córki Larissy.
Zachar patrzył na złożoną kartkę pergaminu, ale nie uczynił żadnego ruchu, żeby
ją wziąć z ręki brata. W przeciwieństwie do Michaiła i swojej córki nie umiał
ani czytać, ani pisać.
276
Janet Dailey
- Co ona pisze? Jak się czuje nasza matka?
- Jest zdrowa. - Michaił przeczytał na głos krótki list od Larissy, w którym
pisała, że dalej uczy się u ojca Hermana, pomaga Taszy w pracach domowych u
rosyjskiej żony Iwana Bannera, którego Baranów mianował komendantem osady na
Kodiaku. W ostatnim ustępie listu pisała o wizycie szambelana carskiego i o
pustym budynku, który on napełnił setkami książek, wielkimi mapami, pięknymi
modelami statków i dziwnymi instrumentami. - "Mam nadzieję, że ty i wuj Michaił
czujecie się dobrze i że wkrótce będziemy znowu razem". Podpisano: "Twoja oddana
córka Larissa".
Michaił nie komentował ostatniego zdania listu i zawartego w nim życzenia. W
przewidywalnej przyszłości było mało prawdopodobne, aby Kompania wysłała Zachara
czy też jego z powrotem na Kodiak, a jak do tej pory byłoby niebezpieczne
sprowadzać matkę i bratanicę tutaj, do Nowoar-changielska, otoczonego przez
wrogich Kołoszy, ze stale wiszącą nad nimi groźbą ataku.
Kiedy Michaił wrócił na rosyjskie tereny Ameryki jako wykwalifikowany nawigator,
myślał, że ten zawód umożliwi mu zwiedzenie wielu odległych miejsc. Zamiast tego
zrobiono z niego pilota portowego, który rzadko wychylał się poza wody tej
zatoki. Było to dla niego stałym źródłem frustracji, szczególnie gdy listy
przypominały mu o jego nieciekawym życiu. Podał list Larissy Zacharowi i patrzył,
jak tamten składa go i chowa w kieszeni, potem spojrzał w kierunku prymitywnej
chaty.
- Słyszałem, że Baranów złożył rezygnację na ręce jego ekscelencji Riezanowa -
Zachar powtarzał najnowsze pogłoski.
- Nie sądzę, żeby carski szambelan już ją zaakceptował - uśmiechnął się blado
Michaił. - Duży zbiór książek i obrazów, który Larissa opisywała w swoim liście,
Riezanow zostawił na Kodiaku.
- Prawdopodobnie Baranów powiedział mu, że wolałby, żeby jego ekscelencja
przywiózł coś do zapchania naszych brzuchów raczej niż umysłów. - Zachar zaśmiał
się, chociaż brak żywności nie był wcale zabawny.
Psy obozowe zaczęły szczekać u podnóża kopca, potem pobiegły całą sforą na plażę.
Zachar zobaczył pół tuzina czółen Kołoszy lawirujących pomiędzy wysepkami w
stronę osady. W łodziach siedzieli mężczyźni i kobiety, a wiatr przynosił urywki
śpiewanej przez nich pieśni.
Zatrzymali czółna w małej odległości od plaży. Jeden z wojowników
Alaska
277
- prawdopodobnie wódz - stanął i zaczął mówić. Zachar rozumiał prawie wszystko.
- Byliśmy waszymi wrogami - wołał. - Krzywdziliśmy was. Wy byliście naszymi
wrogami. Wy krzywdziliście nas. My chcemy być dobrymi przyjaciółmi. Możemy
zapomnieć o przeszłości. Nie chcemy wam szkodzić. Wy też nam nie wyrządzajcie
szkody. Bądźcie naszymi dobrymi przyjaciółmi. - To samo było pewtarzane
wielokrotnie innymi słowami. Już przedtem kilku wodzów wojowniczych klanów
chciało zawrzeć pokój z Baranowem i wznowić przyjacielskie stosunki handlowe.
- Powiem Baranowowi, że ma gości - postanowił Michaił.
Zachar czekał przed chatą, Baranów wyszedł w swojej czarnej peruce przywiązanej
chustką do głowy. Ciężkie życie, wiek i mokry klimat - wszystko to już się na
nim odbijało. Jego palce były sztywne, powykręcane przez artretyzm, z tego
samego powodu utykał i musiał podpierać się laską, ale oczy miał wciąż żywe i
umysł bystry, pomimo swoich prawie sześćdziesięciu lat.
Zachar razem z Michaiłem eskortowali go przy zejściu ze schodów do namiotu,
który postawiono na plaży, aby przyjmować tam misje pokojowe tubylców. Tłumacze-
krajowcy wprowadzili Kołoszy do namiotu na audiencję u Nanuka. Zachar wszedł do
środka przed Baranowem i natychmiast jego wzrok przykuła kobieta Kołoszka ubrana
w szatę w jaskrawe pasy. Coś w nim zamarło, kiedy spojrzał na jej twarz. To była
Córka Kruka. Nie mogąc w to uwierzyć stał nieporuszony, dopóki nie poczuł
szturchnięcia laski Baranowa, któremu tarasował przejście. Kiedy odsunął się na
bok, zauważył obok niej małego chłopca. Wyglądał na mniej więcej trzy lata. A
jego oczy - te oczy miały jasnoniebieski odcień! Zachar wpatrywał się w chłopca,
który bez wątpienia nie był Kołoszem pełnej krwi. Jego wiek wskazywał, że mógł
być jego synem. Czy rzeczywiście? Spojrzenie Zachara wróciło do Córki Kruka.
Wydawała mu się piękniejsza niż dotąd. Jej ciemne oczy były takie, jak je
zapamiętał, wciąż błyszczące wewnętrznym ogniem. Obserwowała go
- jak zwykle - uważnie. Doznał tego samego uczucia przyjemności, jak zawsze
kiedy ją widywał. Wszystkie wątpliwości wobec niej nagle nie wydawały się już
ważne. Była tutaj i on nadal jej pragnął. Nic innego nie miało znaczenia.
Uśmiechnął się do niej i zobaczył, jak pociemniały jej oczy, a wargi wygięły się
lekko odwzajemniając uśmiech. Wydawało mu się, że odmłodniała.
278
Janet Dailey
Nieświadomie wyprostował się, podał ramiona do tyłu, a klatkę piersiową do
przodu. Opanowało go podniecenie, intensywne szczęście, którego nie spodziewał
się już zaznać.
Wstępny ceremoniał zabrał dużo czasu, ponieważ Baranów i wódz klanu wygłosili po
kilka długich mów wyrażających ich chęć nawiązania przyjaźni i pokojowego
współżycia. Wreszcie komendant rozkazał, aby wniesiono jedzenie naprędce
przygotowane w baraku kuchennym. Do niego podano beczułkę brandy i wypito wiele
toastów. Zachar nie jadł i nie pił. Pasł oczy widokiem Córki Kruka i było to dla
niego wystarczającym pożywieniem.
Po niepokojach oczekiwania Kołosze zaczęli tańczyć i Zachar miał wtedy szansę
podejść do Córki Kruka. Kiedy usiadł na ziemi obok niej, język odmówił mu nagle
posłuszeństwa. Nie mógł wykrztusić słowa, nic z tego, co zaplanował sobie
wcześniej. Chciał tylko-jej dotknąć i wziąć ją znowu w ramiona. Córka Kruka
obserwowała go śpiewając jednocześnie pieśń, w rytm której tańczyli jej ludzie
wykonując zgrabne skoki. Dziecko patrzyło z ciekawością na Zachara.
- Czy to jest twój syn? - "I mój?" - chciał zapytać, ale nie mógł. Córka Kruka
skinęła głową i przerwała pieśń. - To jest Szary Wilk.
- Ładny chłopiec. - Zachar był pewien, że widzi w rysach dziecka podobieństwo
do siebie samego, szczególnie w jego jasnych oczach.
- Ile on ma lat?
- Urodził się dwie zimy temu, w tym czasie, kiedy niedźwiedź ma małe. Zachar
uważał, że według obliczeń, jakie robili Kołosze, było to w okolicach
lutego. Ten chłopiec był niewątpliwie jego synem. Jego syn. Ta pewność rosła w
nim, napełniając go ogromną radością i dumą.
Taniec plemienny zbliżał się do punktu kulminacyjnego, głosy śpiewaków osiągnęły
crescendo, wirujący tancerze wydawali głośne okrzyki. Zachara denerwował ten
hałas, przeszkadzający mu w rozmowie z Córką Kruka.
Przybliżył się do niej, żeby mogła go usłyszeć w tym hałasie.
- Czy wyjdziesz ze mną przed namiot?
Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, wahając się przez chwilę.
- Idź. Ja wkrótce przyjdę.
Podniósł się i skierował do wyjścia, przemykając niepostrzeżenie pod ścianami
namiotu.
Alaska
279
Chmury były purpurowe o zmierzchu, podobnie jak odległe zbocza góry Edgecumbe.
Słony wiatr od morza był chłodny, więc roje komarów i moskitów nie opuszczały
swoich siedlisk w przegniłym poszyciu mokrego lasu. Zachar odszedł od namiotu w
kierunku wysokich dziobów czółen wyciągniętych na brzeg.
Wszystkie jego zmysły były wyostrzone. Kiedy usłyszał odgłos kroków za plecami,
obrócił się gwałtownie, zdziwiony i zachwycony, że Córka Kruka przyszła tak
szybko. Ale to był Michaił, a nie Córka Kruka, i Zachar z trudem ukrył
rozczarowanie.
- Czy coś jest nie w porządku? - zmarszczył brwi Michaił.
- Nie. Nic. - Zachar uśmiechnął się, ponieważ od dawna, dokładnie od czasu,
kiedy ostami raz był z Córką Kruka, nie było mu tak dobrze jak teraz.
Bruzdy na czole jego brata pogłębiły się ze zdziwienia.
- Dlaczego wyszedłeś? Czy to z powodu tej kobiety Kołoszów? Wydawało mi się, że
ją znasz.
- Znam. - W tym momencie Zachar zobaczył, że Córka Kruka wymyka się z namiotu z
synem na ręku. Wskazał ją Michaiłowi. - Mamy się tu spotkać. Czy zauważyłeś
chłopca? On jest moim synem.
- Twoim co?
Ale Zachar już nie słyszał tego niedowierzającego pytania, bo poszedł powitać
Córkę Kruka. Tym razem wydawało mu się rzeczą najbardziej naturalną, aby wziąć
ją w ramiona i pocałować, poczuć jej miękkie wargi pod swoimi i giętkość jej
ciała poddającego się jego uściskowi. Wezbrała w nim niezwykła czułość, kiedy
podniósł wreszcie głowę i spojrzał na jej twarz. Już przedtem myślał, że ją
kochał, ale nie można było tego porównać z żarliwym uwielbieniem, jakie odczuwał
teraz. Ono obejmowało wszystko i przebaczało wszystko.
Ciemne oczy córki Kruka powędrowały do jakiegoś punktu za nim, przypominając mu
o obecności Michaiła. Obrócił się trzymając ją wpół.
- Chcę, żebyś poznała mojego młodszego brata, Michaiła Tarakanowa. To jest Kruk.
- Schylił się i wziął chłopca na ręce. Uśmiechnął się do dziecka, które wydawało
się zafascynowane. - A ten malec to Szary Wilk.
Michaił miał wrażenie, że patrzy na portret rodzinny - chłopiec z oczami swojego
ojca, siedzący u niego na ręku, i kochający mąż, patrzący z uwielbieniem na
matkę swojego syna. Tylko jeden element tego obrazu nie
280 Janet Dailey
wydawał mu się prawdziwy, a była nim kobieta patrząca na niego zamiast na
Zachara.
- Myślałem, że już jej nigdy więcej nie zobaczę - mówił Zachar. - Teraz nie
spuszczę jej z oka.
Cisza zapanowała na wyspie. Michaił zorientował się dopiero po chwili, że
zakończyły się tańce w namiocie. Kiedy spojrzał w tamtym kierunku, zobaczył w
otworze wejściowym wojownika Kołosza, rozglądającego się w zapadającym zmroku,
jakby kogoś szukał. Jego wzrok spoczął na nich.
Przypominając sobie ostatnie słowa brata, Michaił powiedział:
- Myślę, że on miałby coś do powiedzenia na ten temat. - Wskazał mężczyznę
idącego szybkimi krokami w ich kierunku.
Córka Kruka zesztywniała rozpoznając Leśną Żabę. Zagryzła wargi ze wstrętem i
poczuła, że ręka Zachara, którą ją obejmował wzmacnia uścisk.
- Kto to jest?
- To jest Leśna Żaba, brat mojego nieżyjącego męża. On mnie wziął jako drugą
żonę.
Podczas oblężenia twierdzy przez Rosjan Biegnący Jak Wilk został trafiony w nogi
pociskiem armatnim. Jako kaleka musiał być w sposób rytualny zabity przez
szamana, aby nie opóźniał ucieczki klanu. Według zwyczaju jego brat miał
obowiązek wziąć Córkę Kruka za żonę, chociaż był już żonaty. Mimo usilnych prób
nie zdołała zająć pozycji jego pierwszej żony i ulubienicy męża. To, że wolał tę
kobietę z płaskim nosem, utwierdzało Córkę Kruka w przekonaniu, że był jeszcze
głupszy niż jego brat. A fakt, że pozwalał sobie na wydawanie jej rozkazów jak
niewolnicy, pogłębił jeszcze jej wzgardę.
Zatrzymał się przed nią z uczernioną twarzą błyszczącą w półmroku. Koła z
czerwonej farby namalowane wokół oczu sprawiały, że wyglądał groźnie patrząc ze
złością, wściekły, że nie pytała go o pozwolenie i okazała niewierność okrywając
go wstydem przed Rosjanami.
- Wracaj do namiotu - rozkazał w swoim języku.
- Ty wracaj do namiotu. - Czuła rękojeść noża przy pasie Zachara i przesunęła
się trochę, żeby go mieć w zasięgu ręki.
- Zrobisz jak powiedziałem. - Doprowadzony do wściekłości oporem złapał ją za
rękę, aby wymusić posłuszeństwo.
Alaska 281
Ale Córka Kruka uniknęła jego uchwytu i wyjęła szybko nóż Zachara z pochwy
kierując ostrze ku mężowi.
- Zostanę z Zacharem. - Tym razem mówiła po rosyjsku.
Cofnął się ze zdziwieniem, ale zaraz zrobił krok w jej kierunku, klnąc
siarczyście. Zachar włączył się do kłótni, tak jak się tego spodziewała.
- Zostaw ją. - Wyciągnął pistolet i wymierzył w niego.
- Zachar, Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Brat położył mu rękę na ramieniu,
żeby go powstrzymać. - Oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby zawrzeć układ z
Baranowem.
- Nie chcę już dłużej z tobą żyć - oświadczyła pogardliwie Córka Kruka. -
Wstydzę się być nazywana żoną kogoś, kto jest niczym więcej jak żabim skrzekiem.
- Nie chcę, żebyś była moją żoną.
- A więc już nie jestem twoją żoną, a ty już nie jesteś moim mężem. Opuściła
nóż, zadowolona, że sprowokowała to stwierdzenie z jego strony.
Prezenty wymienione przy zawarciu małżeństwa nie muszą być zwrócone, jeśli chęć
rozstania jest obustronna.
Leśna Żaba zacisnął ponuro usta, kiedy zdał sobie sprawę, że złapała go w
pułapkę. Potem spojrzał na Zachara zwężonymi oczami:
- Chcesz tę kobietę? -Tak.
- Daj dwa dłuta i jeden koc. Ona twoja cały czas.
- Nie - Córka Kruka zaprotestowała ze złością. - On zgadza się, małżeństwa nie
ma. Ty dajesz mu nic.
- Zapłacę to, co chce. -Nie.
Obróciła się do swojego byłego męża, wykrzykując oskarżenia i obelgi. Wkrótce on
też wydzierał się, nazywając ją czarownicą i jeszcze gorzej. Po chwili ich
donośne głosy zwróciły uwagę ludzi w namiocie. Zachar miał mieszane uczucia
widząc wychodzącego Baranowa. Nie był jednak w stanie przerwać tej kłótni. Żadne
z nich nie pozwalało mu na wtrącenie więcej niż dwóch słów.
- Co się tu dzieje? - Ale nawet interwencja Baranowa nie przywróciła ciszy.
Wziął więc pistolet z rąk Zachara i wystrzelił w powietrze. Huk ten osiągnął
pożądany skutek. - A więc o co chodzi?
282 Janet Dailey
Zachar odpowiedział mu, potem Córka Kruka usiłowała podać swoją wersję, ale mąż
jej przerwał. Baranów podniósł pistolet, żądając ciszy, po czym spojrzał na
Zachara.
- Chcesz tej kobiety? ;
- Chcę jej. To jest mój syn. - Objął mocniej dziecko, ufając, że Baranów
zrozumie. Przecież miał dwoje dzieci z Indianką, które bezgranicznie uwielbiał.
- Jestem gotów zapłacić cenę, jakiej on za nią żąda, chociaż Kruk twierdzi, że
nie ma do tego prawa.
Baranów skłonił się z lekka w kierunku Córki Kruka.
- Jestem pełen uznania dla damy, która tak przeraźliwym głosem dba o twoje
interesy. Jednak w imię pokoju i okazania dobrej woli cena ma być zapłacona. -
Kiedy tłumacz przekładał tę odpowiedź zgromadzonym wokół Kołoszom, Baranów
szepnął do Zachara: - Tym wydatkiem zostanie obciążony twój rachunek w Kompanii,
a suma odliczona od twoich zarobków.
Nawet Córka Kruka nie ośmieliła się przeciwstawić decyzji Nanuka i sprawa
została ostatecznie uzgodniona. Leśna Żaba dostał dwa dłuta i jeden koc, a Córka
Kruka została kobietą Zachara.
Pod koniec tygodnia Baranów odprawił prymitywną ceremonię chrztu Wasyla
Zacharewicza Tarakanowa, ale nikt nie nazywał później chłopca tym imieniem.
Wołano na niego Wilk. Po miesiącu pobytu w Nowoarchangielsku ten niezwykle
bystry chłopak wplatał już w swoje rozmowy rosyjskie słowa.
W październiku rozpoczęły się deszcze. Kiedy Michaił brnął przez rozmokły grunt
do chaty swojego brata, wydawało mu się, że deszcz nigdy nie przestanie padać. W
tym rejonie Sitki zimno rzadko dawało się we znaki, ale ulewne deszcze i gęste
mgły były stałym gościem.
Michaił spojrzał w kierunku zachodnim. Ciężkie chmury kompletnie przykryły wyspę
góry Edgecumbe i zasłoniły inne w zatoce. Nie było już fregaty Newa w porcie. W
dwa tygodnie po przybyciu carskiego szambelana odpłynęła do Kantonu z ładunkiem
futer szacowanym na czterysta pięćdziesiąt tysięcy rubli, a Jelizawietę, jeden z
małych statków Kompanii, wysłano na Kodiak po zapasy.
Ulewny deszcz przerwał prace nad nowym statkiem Awos', budowanym na rozkaz
pełnomocnika carskiego, Riezanowa. Obrażony sposobem, w jaki
Alaska
283
traktował go mikado podczas dyplomatycznej podróży do Japonii, Riezanow
zamierzał posłać tam okręty i ukarać ten wyspiarski naród. Avos' miał należeć do
tej floty. Rozkazał również Baranowowi przygotować pomieszczenia mieszkalne w
porcie na wyspie dla "przymusowych imigrantów", jak ich nazywał, którzy mieli
być przywiezieni z Japonii w wyniku tej ekspedycji militarnej. Teraz wszyscy
zaczęli nazywać wyspę japońską.
Michaił nie podzielał zapału szambelana do tego planu. Kompania Rosyjsko-
Amerykańska nie miała wystarczająco wielu statków, aby zapewnić odpowiednią
ilość dostaw dla swoich osad, a jednocześnie patrolować terytorium,
uniemożliwiając obcym statkom handel na tych wodach i eskortować wyprawy
myśliwskie w poszukiwaniu wydry morskiej. Rozpoczynanie ofensywy było absurdalne.
Jednak bez względu na to, ile rozsądku wykazywał Riezanow w innych sprawach -
takich jak ustanowienie opieki medycznej, szkoły dla krajowców, fundusz
emerytalny dla starców i inwalidów - nie można go było odwieść od zaplanowanej
kampanii japońskiej. Chociaż się z nim nie zgadzano, rozkazy
czterdziestodwuletniego szambelana były wykonywane.
Michaił zatrzymał się przed drzwiami chaty swojego brata i zastukał. Przedtem po
prostu wszedłby do środka, ale obecność Córki Kruka zmieniła ten zwyczaj. Już
dwukrotnie wszedł bez ostrzeżenia i trafił na intymną scenę. Teraz zawsze pukał.
Żaden dźwięk nie dochodził ze środka. Słyszał tylko uderzenia deszczu o dach.
Czekał i zastukał znowu. Nadal nie było odpowiedzi. Spojrzał na inne budynki
osady, nie mając ochoty przedzierać się przez błoto i deszcz, aby szukać Zachara.
Riezanow, który przejął dowództwo, zwołał zebranie nawigatorów i przywódców
myśliwskich, na którym mieli być obecni Baranów i jego zastępca, Iwan Kusków. On
i Zachar mieli się stawić w chacie Riezanowa w ciągu godziny. Najprawdopodobniej
znajdzie Zachara w sklepie, kupującego błyskotki dla swojej ukochanej.
Usłyszał odgłos stóp i zza rogu ukazała się Córka Kruka, niosąc naręcze drewna.
Na głowę miała zarzucony koc. Chociaż szła szybko, nie robiła wrażenia kobiety
spieszącej się w deszczu. Jej postać miała w sobie wiele godności. Już nieraz
uderzała Michaiła jej bliska arogancji duma.
Kiedy zobaczyła go przy drzwiach, zawahała się nieco.
- Jesteś mokry - powiedziała takim tonem, że poczuł się głupio stojąc na
zewnątrz w deszczu, zamiast być w środku, gdzie jest sucho.
284 janet Dailey
- Szukam Zachara.
- On wkrótce wróci. - Przeszła obok niego i otworzyła drzwi chaty. Poniewczasie
zorientował się, jak niezgrabnie to zrobiła, mając ruchy
skrępowane naręczem drewna. Wszedł za nią do środka, tym razem sam zamknął drzwi
i odwrócił się. Koc spadł jej z głowy odsłaniając błyszczące czarne włosy
okalające twarz. Celowo unikał patrzenia na nią.
- Pozwól, że wezmę to drewno.
Jego ręka musnęła jej pierś. Odskoczył gwałtownie, omal nie upuszczając całego
naręcza, jak gdyby sparzył go ten kontakt. Patrzyła z rozbawionym uśmiechem.
Dzięki ustom o pełnych wargach i niezgłębionej czerni oczu wyraz jej silnie
zarysowanej twarzy nabierał urzekającego piękna. Poczuł, że członek mu
twardnieje i szybko odwrócił się, aby zanieść drewno do skrzyni przy kominku.
- Już dawno nie byłeś z kobietą. - Po bliskości jej głosu Michaił zorientował
się, że szła za nim.
Wszystkie jego zmysły wyostrzyły się nagle; doszedł go zapach palącego się
drewna, przenikającego zatęchłe powietrze, usłyszał plusk wody przeciekającej z
dachu i zobaczył łóżko stojące w rogu tej jednoizbowej chaty.
- Tutaj jest mało kobiet. - Michaił wolałby przypisać swoją reakcję
przymusowemu ostatnio celibatowi, jednak zdawał sobie sprawę, że to jej widok
kierował myśli mężczyzny ku seksowi. Wrzucił drewno z hałasem do pudła, potem
stanął przed zapalonym kominkiem. - Mówiłaś, że Zachar wkrótce wróci?
- Tak. - Zdjęła koc i położyła go na skrzyni, aby wysechł. - Ty chcesz kobiety
do łóżka. Czemu nie poprosisz mnie? - Stała przy nim patrząc wyzywająco. - Czy
uważasz, że jestem brzydka?
- Nie - to stwierdzenie wyrwało mu się mimowolnie. - Ale ty należysz do Zachara.
- Ale jesteś jego bratem. U moich ludzi jest dozwolone, żeby kobieta miała
dwóch mężów, jeżeli oni są braćmi.
Michaił roześmiał się szorstko.
- U Rosjan takie pogańskie praktyki nie są dopuszczalne.
- Dlaczego? Kobieta potrzebuje synów. Zachar jest za stary. Coraz częściej jego
członek jest miękki w moich rękach. Ty jesteś jeszcze silny. Myślę, że mógłbyś
mi dać wielu synów.
Alaska
285
Jej słowa jeszcze bardziej wzmogły ogarniający go żar. Patrzył na żółte
płomienie ognia klnąc ją w duchu za to, co się z nim działo.
- Zachar nie jest za stary - zapewnił ją. - Baranów jest o szesnaście czy
siedemnaście lat starszy od mojego brata, a ma trzyletnie dziecko.
- On jest Nanuk - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało..- Nie chciałbyś
przespać się ze mną?
Michaił obrócił się gniewnie, ale nie miał okazji odpowiedzieć, bo drzwi
otworzyły się i wpadł Zachar śmiejąc się i przekomarzając z synem. Michaił nie
był pewien, co odpowiedziałby na pytanie Córki Kruka. Czując się winnym z powodu
tej niepewności z zażenowaniem patrzył na brata.
- Nie wiedziałem, że jesteś tutaj, Michaił. - Zachar uśmiechał się stawiając
swojego syna, Wilka, na podłodze. Chłopiec energicznie potrząsał mokrą głową,
otrzepując się jak pies i rozpryskując krople wody we wszystkich kierunkach.
- Właśnie przyszedłem. - Potrzeba wyjaśnienia, że nie przebywał długo sam na
sam z Córką Kruka tylko powiększyła jego poczucie winy. Nie zdradził swojego
brata, ale chciał go zdradzić. - Riezanow zwołał kolejne zebranie. - Zażenowany
Michaił odsunął się od kominka - i od Córki Kruka
- zdążając do drzwi.
- Zaczekaj - powiedział Zachar - pójdę z tobą.
- Ja też idę. - Chłopiec podskoczył do Zachara.
- Nie - Zachar popchnął go lekko w kierunku Córki Kruka. - Zostań tutaj i
opiekuj się matką. Wrócę później. - Z uśmiechem zadowolenia na twarzy wyszedł za
Michaiłem, potem zatrzymał się, żeby podnieść kołnierz.
- To dobry chłopak - powiedział do Michaiła. - Myślę, że zaczyna mnie lubić.
- Tak. - Michaił nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek jego brat był tak
szczęśliwy, dosłownie pękał z dumy z powodu swojej nowo odnalezionej rodziny. To
wszystko było zbyt świeże i cenne dla Zachara, żeby mógł zauważyć jakieś wady,
pomyślał Michaił.
Ze schylonymi głowami pod ulewnym deszczem wyruszyli w kierunku schodów, które
wiodły do twierdzy na szerokim, płaskim wzniesieniu.
- Czego dotyczy zebranie? Czy ci powiedziano? - spytał Zachar. -Nie.
Szli chwilę w milczeniu, potem odezwał się Zachar:
- Podoba mi się Riezanow. To mądry człowiek. Wiem, że wielu promysz-
286 Janet Dailey
lenników na Wyspach Pribyłowa było bardzo niezadowolonych, kiedy wydał rozkaz,
żeby nie zabijać już więcej fok w tym roku, że to musi być powstrzymane, bo
inaczej nie zostanie tam już nic, a przedtem miliony fok gromadziły się wokół
skał jak pszczoły na plastrze miodu.
- Byłeś tam? - spytał Michaił.
- Raz, dawno temu - przyznał Zachar wchodząc na schody. - Słyszałem pogłoski,
że statki z Bostonu zabiły więcej niż milion fok tylko w tym roku.
- Tracimy przez nich wiele futer, a Kołosze dostają za to dużo broni. Czasem
myślę, że oni są lepiej uzbrojeni niż my. Przynajmniej Riezanow zgadza się z
Baranowem, że musimy prowadzić handel z angielskimi statkami i tymi z Bostonu,
żeby zgromadzić potrzebne nam zapasy. Nie możemy być zależni tylko od statków
Kompanii, które płyną z Ochocka. Patrz, jaka jest nasza sytuacja. Przydział mąki
zmalał do jednego funta miesięcznie na mężczyznę, a przecież nadchodzi zima.
Jeszcze na ostatnim stopniu schodów Zachar z troską kiwał głową opisując tę
ciężką sytuację.
- Jelizawieta powinna wkrótce powrócić z Kodiaku z zapasami.
Nikołaj Pietrowicz Riezanow był przystojnym, wysokim, czterdziestodwuletnim
mężczyzną. Gładko wygolony, ubrany w jeden ze swoich mniej ozdobnych mundurów,
trzymał się prosto i w naturalny sposób uzyskiwał posłuch u mężczyzn tłoczących
się w małej chacie. Kiedy pilnie im się przyglądał swoimi jasnoniebieskimi
oczami, wargi miał zaciśnięte i robił wrażenie srogiego.
Michaił spojrzał na Baranowa, na łysy czubek jego pozbawionej peruki głowy
otoczony płowymi włosami. Długie lata wpatrywania się w odległe horyzonty
wyżłobiły bruzdy na starej twarzy tego Rosjanina i nadały jej wygląd
bezustannego zdziwienia. Jego oczy były smutne i pełne rezygnacji. Michaił
domyślił się niedobrych wiadomości. Spodziewał się, że Baranów zaraz podniesie
ręce do góry i oświadczy jak zwykle: wszystko w ręku Boga.
Zaczął jednak mówić Riezanow, prosto i wyraźnie.
- Otrzymaliśmy wiadomość, jeszcze nie potwierdzoną, że Jelizawieta zaginęła na
morzu. Nie będzie zapasów z Kodiaku. W dodatku zatonęła
Alaska
287
w czasie sztormu flotylla tubylczych myśliwych, dwustu mężczyzn wraz z
największą ilością skór uzyskanych w tym sezonie. - Dokoła Michaiła wszyscy
rozkładali ręce w geście rezygnacji, ale to nie był koniec. - Otrzymaliśmy
również wiadomość, jeszcze nie udowodnioną, że osada więźniów w porcie Yakutat
została zmieciona z powierzchni ziemi przez Kołoszy. - Ta zbudowana na Alasce
rolnicza placówka, posiadająca także stocznię, była eksperymentalną osadą
wzorowaną na brytyjskiej kolonizacji okolic zatoki Botany w Australii. - Kołosze
zaatakowali również inne forty na północy, ale zostali odparci. Uważam, że
możemy być pewni wzmożonej wrogości ze strony tubylców w naszym rejonie.
Kilku mężczyzn wyraziło szeptem żal z powodu śmierci swoich znajomych, ale
Riezanow nie dopuścił do rozmów na ten temat. Dał znak służącemu, żeby przyniósł
mapy i książki, potem otworzył je na stole, żeby każdy mógł zobaczyć. To były
materiały żeglarza i odkrywcy George'a Vancouvera.
Słuchając planów Riezanowa dotyczących przyszłej ekspansji Kompanii Rosyjsko-
Amerykańskiej, Michaił miał pewność, że te dwie ostatnie klęski jeszcze bardziej
zdeterminowały carskiego szambelana do zdobywania nowych terytoriów. Riezanow
polecał usilnie, aby Kompania przestała zajmować się wyłącznie handlem skórami,
a włączyła się również w inne interesy kupieckie. Marzenia Michaiła o odległych
lądach rozbłysły na nowo, kiedy Riezanow zaczął wyliczać egzotyczne porty, kiedy
mówił o ustanowieniu przedstawicieli spółki w Birmie i na Filipinach, o budowie
nowych osad najpierw wzdłuż rzeki Kolumbia, potem w Kalifornii i na Hawajach.
Wkrótce, jak twierdził, pokój z Amiens zostanie zerwany i Europa ruszy na wojnę
z wojowniczym Korsykaninem - Napoleonem. Taka sytuacja dałaby Kompanii wolną
rękę w umacnianiu stanu posiadania na Alasce i zdobycia nowych obszarów.
-'Popatrzcie na mapę. - Wskazał palcem planszę rozłożoną na stole. - Ten, kto ma
Alaskę, może kontrolować Pacyfik.
Oczarowanie Michaiła marzeniami o imperium prysnęło, gdy kropla wody spadła mu
na policzek. Rzeczywistość to były przeciekające dachy, czający się Kołosze i
zmniejszające się zapasy.
Przybycie jankeskiego szkunera Juno na Sitkę rozwiązało tymczasowo problem
aprowizacji. Riezanow zakupił statek razem z jego ładunkiem, dużą ilością
towarów, takich jak naczynia cynowe, wyroby garncarskie, żelazne,
288 Janet Dailey
narzędzia, bawełna oraz różnorodne instrumenty. Co ważniejsze, na statku
znajdowało się prawie dwa tysiące galonów melasy, dziewiętnaście beczułek
solonej wieprzowiny, cztery tysiące funtów ryżu, jedenaście beczułek pszennej
mąki i inne produkty żywnościowe wystarczające na kilka tygodni.
Przez jakiś czas mieli dużo jedzenia, a do tego muzykę w osadzie - duet klarnetu
i skrzypiec w wykonaniu żeglarza Jankesa, który podpisał kontrakt z Kompanią i z
samym carskim szambelanem. Jednak z powodu niezwykle ulewnych deszczy i gęstych
mgieł, jakie panowały w ostatnich miesiącach roku, a także stałego zagrożenia ze
strony Kołoszy, Rosjanie nie mogli uzupełnić zapasów żywności świeżym mięsem czy
też rybami. Nie wolno było opuszczać fortu i załoga musiała jeść zapasy
zgromadzone przez Aleutów - tran i suszoną rybę.
Juno została wysłana na Kodiak, aby przywieźć jakąkolwiek żywność, którą mogła
dostarczyć rosyjska osada, ale wszystko, co zdobyła, to był znowu tran wielorybi
i suszona ryba. W lutym na Sitce szalał szkorbut. Z prawie dwustu Rosjan w
twierdzy ośmiu już nie żyło, a sześćdziesięciu było całkowicie niezdolnych do
pracy.
Sytuacja stała się trudna. Zimowa podróż morska na Hawaje nie wchodziła w
rachubę, przepłynięcie nękanego burzami Pacyfiku było zbyt ryzykowne, a droga
zbyt długa. Na następnym zebraniu Riezanow zaproponował, żeby wysłać szkuner w
podróż w dół wybrzeża, zbadać ujście rzeki Kolumbia w celu założenia tam w
przyszłości następnej osady, zapolować na zwierzynę i ryby oraz zakupić żywność
w małym hiszpańskim forcie Los Farallones del Puerto de San Francisco. Chociaż
wszystkie porty hiszpańskie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża zamknięto dla
obcych statków, Riezanow liczył na uzyskanie zezwolenia jako rosyjski ambasador
na wszystkie kraje świata. Trzeba było zebrać co najmniej dwadzieścia osób
załogi, żeby Juno mogła wypłynąć, ale z powodu słabej kondycji mężczyzn w
osadzie należało powiększyć ich liczbę do trzydziestu, aby mogli zastąpić tych,
którzy się rozchorują.
Michaił zgłosił się natychmiast na ochotnika, jednak Baranów uderzył pięścią w
stół i zaprotestował,
- Nie można osłabiać tego garnizonu, zabierając wszystkich sprawnych mężczyzn!
Stale grozi nam niebezpieczeństwo ze strony Kołoszy. Musimy być zdolni do obrony,
gdyby zaatakowali.
Alaska
289
Wreszcie osiągnięto kompromis. Riezanow zgodził się, żeby część jego załogi
składała się z ludzi z początkami szkorbutu. Odmówiono ostatecznie prośbie
Michaiła, który nadal nalegał na włączenie do ekspedycji. Jego rozczarowanie
szybko zmieniło się w oburzenie, kiedy wyznaczono Zachara jako członka wyprawy.
- Dlaczego bierzecie mojego brata, a nie mnie? - protestował. - Jest starszy i
ma rodzinę. Ja jestem doświadczonym nawigatorem i mogę się wam bardziej przydać.
On jest myśliwym.
- Jest więcej posiadających rodziny mężczyzn, którzy popłyną, a my będziemy
potrzebowali doświadczonego myśliwego, zanim dotrzemy do hiszpańskiego portu -
stwierdził ostro Riezanow, dając do zrozumienia, że nie będzie tolerował
dalszego podważania swoich decyzji.
Trzęsąc się z wściekłości Michaił zamilkł i mało co słyszał z dalszej rozmowy.
Wszystko w nim wrzało. On był nawigatorem, on był tym, który tęskni za nowymi
miejscami. Ale to zawsze jego starszy brat wyruszał pierwszy na nowe terytorium
- jego brat, który nie miał wcale na to ochoty. On, Michaił, tylko przemierzał
znane szlaki - z Sitki na Kodiak, na Wyspy Pribyłowa, Unalaskę albo do twierdz
na stałym -lądzie i z powrotem. Teraz był unieruchomiony tutaj, odsługując swe
zobowiązanie wobec Kompanii jako pilot portowy.
Po zakończeniu zebrania Michaił wyszedł, nie odzywając się do brata. Jego
oburzenie i rozżalenie były tak mocne, że nawet miał pretensje do Zachara.
JNie było czasu do stracenia. W pośpiechu szykowano szkuner do drogi. Ze
skromnych zapasów osady nie można było wziąć wiele, jeśli pozostający na Sitce
mieli dotrwać do czasu powrotu Juno. Ale ładownie pełne były towarów - ubrań,
cienkich angielskich materiałów, butów i innych artykułów skórzanych, narzędzi -
od siekier do ręcznych świdrów - oraz bel materiału przetykanego złotą nitką,
ozdobnych strzelb i innych rzeczy, uprzednio przeznaczonych na podarunki dla
japońskiego mikado.
Michaił unikał okolic portu, gdzie czyniono przygotowania do podróży, i
niechętnie brał w nich udział. Gorzka świadomość, że jutro Juno podniesie
kotwicę i odpłynie bez niego, wciąż go gryzła, kiedy wchodził do swojego
290 Janet Dailey
mieszkania w baraku Kompanii, gdzie dużo ostatnio przebywał. Podszedł wprost do
łóżka i wyciągnął spod niego dzbanek samogonu, jeden z dwóch, które wziął po
kryjomu jako zabezpieczenie przed szkorbutem. Zaniósł dzbanek wraz z kubkiem na
stół i usiadł na topornie wykonanym
krześle.
Wpatrywał się przygnębiony w kubek samogonu przeklinając chmury i wspominając
zasłyszane opowieści o kalifornijskim słońcu, którego nigdy nie zobaczy. Już
teraz nie chciał myśleć o dniu, w którym Zachar powróci, a on będzie musiał
słuchać jego opowieści o miejscach, które on, Michaił, powinien był zobaczyć.
Wypił resztę alkoholu i ponownie napełnił kubek.
- Michaił.
Zesztywniał słysząc głos brata.
- Tak, o co chodzi? - spytał krótko, nie odwracając się.
- Muszę z tobą pomówić.
- Na pewno przyszedłeś się pożegnać. - Oczekiwał tej wizyty i starał się pozbyć
irytacji, wiedząc, że jest dziecinna.
Michaił wstał, odwrócił się w stronę brata i przywołał na pomoc całą swoją dumę,
żeby Zachar nie zorientował się, jak bardzo mu zazdrości. Córka Kruka i jej syn
Wilk stali obok. Intrygujące czarne oczy patrzyły na niego śmiało i Michaił
natychmiast poczuł się niezręcznie.
Od czasu, kiedy zrobiła mu pierwszą propozycję, starał się trzymać od niej z
daleka. Ale, jak wszystkie kobiety, miała swoje sposoby, by przy każdym
spotkaniu zwrócić na siebie jego uwagę. Często zastanawiał się, czy brat to
zauważa.
- To prawda, że nie miałem zamiaru wyjechać bez pożegnania z tobą. Ale jest coś,
co chciałbym, żebyś dla mnie zrobił, kiedy mnie nie będzie. - Zachar położył
rękę na głowie chłopca. Michaił czekał w napięciu. - Nie chcę, żeby Wilk i Kruk
byli sami w naszej chacie.
- Co masz na myśli? - Popatrzył na Córkę Kruka, zastanawiając się, czy to ona
namówiła do tego Zachara.
- Chciałbym, abyś zamieszkał tam i opiekował się nimi, kiedy mnie nie
będzie.
- Nie mogę. - Zszokowany Michaił wydusił z siebie protest.
- Ty jesteś moim bratem. Nie mam nikogo, kogo mógłbym o to prosić. - Wydawało
się, że odmowa zabolała i speszyła Zachara. - Wiem, że starałeś się zająć moje
miejsce, żebym nie musiał ich zostawiać.
Alaska
291
- Myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz - stwierdził Michaił.
- Chcę, żeby otrzymywali swoją rację żywności, mieli drewno na opał i kogoś do
obrony w przypadku ataku Kołoszy - czy to za dużo, o co proszę dla mojej rodziny?
- Nie. - Michaił nie mógł mu powiedzieć, o co tu naprawdę chodziło.
- Więc zostaniesz z nimi?
To była ironia losu. Zachar miał odbyć podróż, która była pragnieniem Michaiła i
zostawiał mu pod opieką kobietę, której pragnął.
- Tak. Zostanę z nimi - zgodził się Michaił.
J uno wypłynęła następnego dnia i Michaił przeniósł swoje rzeczy do chaty
Zachara. Z powodu niedostatku zdrowych mężczyzn w osadzie, udało mu się załatwić
przydział na pierwszą zmianę nocnej warty. Kiedy wrócił do chaty, Córka Kruka
spała już na swoim łóżku. Posłał sobie na podłodze przed kominkiem, ale spał źle
i spędził większą część nocy patrząc na języki ognia liżące czerwono-białe kłody
i słuchając oddechu Córki Kruka, przewracającej się na łóżku.
Gdy nie miał pracy w osadzie, spędzał czas z Wilkiem. Dwa razy w ciągu jednego
tygodnia udało mu się zastrzelić orła bielika, który krążył nad garnizonem. To
mięso było przyjemną odmianą monotonnej diety składającej się z tranu i
suszonych ryb.
Córka Kruka postawiła przed nim talerz. Ani widok, ani zapach ryby i tranu nie
zachęcał do jedzenia, ale Michaił wiedział, że trzeba jeść. Nic innego nie było,
a spodnie już na nim wisiały. Dostał dzbanek kwasu do posiłku, ale niewiele to
pomogło. Patrzył zafascynowany, jak chłopak żarłocznie pochłania swoją porcję.
- Połykasz to jak prawdziwy wilk - powiedział z uśmiechem i popchnął swój
talerz w stronę chłopca. - Możesz skończyć moją porcję.
- Nie jesteś głodny dziś wieczór - powiedziała Córka Kruka.
Spojrzał na nią, chociaż zwykle tego unikał. Żółty płomień lampy olejowej igrał
na jej twarzy, przykrywając cieniem jej głęboko osadzone oczy i uwydatniając
kości policzkowe. Zauważył, że jest szczuplejsza i straciła na wadze, ale jej
wargi pozostały ponętnie pełne.
Ze złością Michaił nalał sobie kwasu, a Wilk zaczął jeść z jego talerza.
- Myślę, że nie mam na to ochoty.
292 Janet Dailey
- Czy pragniesz czegoś innego?
Znieruchomiał słysząc ton jej głosu i słowa, jakich dobrała, żeby zadać to
pytanie. Oznaczać mogło wiele, chociaż Michaił nie był pewien, czy jego domysły
są słuszne. Od czasu jak zamieszkał w tej chacie, ani razu nie wyraziła żadnej
sugestii, ani nie wykonała prowokującego ruchu w jego kierunku. Ale nie miała
też ku temu zbyt wielu okazji.
- Nie. - Wstał zabierając dzbanek i podszedł do kominka.
- Czy masz wartę dziś w nocy?
- Nie. - Teraz był na dziennej zmianie.
- Michaił na pewno jest zmęczony po tylu nocach. Powinien spać na łóżku.
- Nie.
- Myślę, że to jest jedyne słowo, jakie znasz. - Jej cichy śmiech zabrzmiał
ironią. Michaił obrócił się, ale nie mógł wytrzymać jej wyzywającego spojrzenia.
- Myślę, że Michaił boi się powiedzieć cokolwiek innego.
- Żałuję, że nie ma tutaj mojego brata, żeby zobaczył, jaka naprawdę jesteś. -
Wstrząsały nim gwałtowne emocje, nienawidził jej i pożądał równocześnie.
- Ale Zachara tutaj nie ma.
- Powinienem był mu powiedzieć, dlaczego nie chciałem z tobą zamieszkać.
- Właśnie tego chciałeś. -Nie!
Odpowiedzią Córki Kruka na to gwałtowne zaprzeczenie było lekceważące wzruszenie
ramion. Potem odwróciła się i kończyła swój posiłek. W ciszy, jaka zapadła,
dźwięk trzaskającej w kominku kłody wydawał się bardzo głośny. Wpatrującego się
w żar Michaiła dręczyło jej oskarżenie, a jeszcze bardziej podejrzenie, że miała
rację. Może nie odezwał się, bo chciał w ten sposób pomóc losowi. Pił zaprawiony
alkoholem kwas, żeby zabić wątpliwości, które w nim wznieciła.
W nocy Michaił śnił o niej. Stała przed nim, a żółty blask ognia pełzał po jej
nagim ciele, oświetlając pełne piersi, płaski brzuch i czarne włosy łonowe.
Ta złota zjawa położyła się przy nim na podłodze, obejmując go falą żaru.
Patrzył na jej twarz, zamknięte czarne oczy, ciemną głowę miotającą się na boki,
otwarte pełne wargi wydające ciche jęki. Jego lędźwie wykazywały
Alaska
293
niezmordowaną energię, zanurzał się głęboko w jej wilgoć, wychodził z niej i
znowu wchodził, niezmordowanie unosząc się nad Córką Kruka i padając na nią.
Wszystko w nim i wokół niego wirowało wznosząc-się coraz wyżej i wyżej aż do
ostatecznego wspaniałego wybuchu.
Kiedy Michaił obudził się następnego ranka, odczuwał tępe łomotanie w głowie.
Obrócił się i zobaczył Córkę Kruka obok siebie. Leżała z nim pod jedną kołdrą.
Ten sen wcale nie był snem.
- Nie! - krzyknął.
Otworzyła wolno oczy i spojrzała na niego przeciągając się z lekka. Jej pełne
wargi ułożyły się w uśmiech zadowolenia.
- To jest to, czego chciałeś - szepnęła.
Wiedział, że miała rację, ale również wiedział, że powinien odejść - wyjść i
nigdy tu nie wrócić. Jeśli zostanie, to tylko pomnoży grzech zdrady, jaki
popełnił śpiąc z żoną swojego brata. A jeśli jego brat nigdy nie powróci z
podróży? Nawet jeśli powróci, to zapasy mogą się tu w międzyczasie skończyć i
wszyscy umrą. A jeśli Kołosze zaatakują i zabiją wszystkich? Dlaczego miałby się
pozbawiać tego, co Córka Kruka tak chętnie mu ofiarowywała?
Michaił został.
W następnych miesiącach kopano świeże groby w osadzie. Szkorbut zbierał nowe
ofiary i osłabiał resztę mieszkańców. Śmiertelność byłaby jeszcze większa, gdyby
nie wiosenny przepływ śledzi w cieśninie, których obfitość przywróciła do życia
wszystkich w Nowoarchangielsku.
W czerwcu oddano wystrzał z działa na cześć powracającej Juno, kiedy holowano ją
do portu Sitki. Jej ładownie zapełnione były pszenicą, owsem, grochem, fasolą
oraz mąką, solonym mięsem, łojem i solą.
Gdy Zachar wysiadł z łodzi, jego syn pobiegł szybko, żeby się z nim przywitać.
Patrząc na wychudzone ciało i twarzyczkę Wilka, Zachar czuł się zawstydzająco
otyły. Łzy zakręciły mu się w oczach. Zrzucił torbę z ramienia, pochylił się i
objął mocno chłopca, potem poszukał wzrokiem żony.
Stojąca obok Michaiła Córka Kruka nie uczyniła żadnego ruchu w jego
294 Janet Dailey
kierunku. Ręka brata obejmowała jej ramiona, niemo obwieszczając swoje prawo
posiadania. Zachar zrozumiał. Odgadł w swoim sercu, co wydarzyło się pomiędzy
jego bratem a jego żoną w czasie, gdy go nie było. Poczuł ucisk w gardle.
Pochylił głowę i szybko mrugał oczami, aby pozbyć się łez, które paliły mu oczy.
Maskując wzruszenie otworzył torbę i wyjął prezent, jaki przywiózł dla Wilka.
Mieszkańcy Kalifornii chętnie wymieniali żywność i inne domowe produkty za
wszystko, co pochodziło z zagranicy. Miał pełną torbę takich rzeczy. Kiedy dał
prezent Wilkowi, wyjął kolorowo haftowany koronkowy szal i ozdobny grzebień ze
skorupy żółwia, prezenty dla Córki Kruka.
Kątem oka zobaczył, że się odsuwa od Michaiła i kieruje ku niemu. Ze smutkiem
zdał sobie sprawę, że się nie zmieniła. Jej towarzystwo i jej lojalność nadal
były na sprzedaż. Michaił odwrócił się i wolno odszedł. Zachar nie potrafił
ulegać złości. Odczuwał zbyt wiele bólu - za siebie i za Michaiła.
Sitka Późna wiosna 1808 roku
Ogień buchał z luf armatnich na szczycie ufortyfikowanego kopca. Nad położonym
poniżej miastem grzmiała salwa witająca statek amerykański wchodzący do
rosyjskiego portu. Ale Zachara to nie interesowało. W ciągu ostatnich dwóch lat
coraz więcej zagranicznych statków zawijało do portu Sitki, który stał się
drugim co do ważności portem na Pacyfiku po wyspach Sandwich.
Zatrzymując się na jednym z szerokich chodników, które biegły wzdłuż ulic,
Zachar zmrużył oczy, żeby popatrzeć na zamazane postacie wokół siebie. Oczy
odmawiały mu już posłuszeństwa, zniszczone przez lata ostrym słońcem.
Przerażająca rzecz dla myśliwego. Żadna z tych niewyraźnych postaci nie
przypominała Córki Kruka i Zachar pospieszył dalej, przechodząc koło piekarni.
Dotknął kolorowej jedwabnej chusty, którą miał w kieszeni, nieświadomie
upewniając się, że wciąż tam tkwi. Wiedział, że jak długo będzie dawał Córce
Kruka ładne rzeczy, tak długo ona z nim pozostanie.
Kiedy doszedł do rzędu chat, przed którymi rosły wiosenne kwiaty, dwie postacie
wyszły z tej, która należała do jego brata. Obie kobiety miały na sobie luźne
sarafany na bawełnianych bluzkach z długimi rękawami. Niewiele kobiet w
Nowoarchangielsku ubierało się na modłę rosyjską, w przeciwieństwie do tubylczej
kobiety Baranowa, Anny Grigoriewny, która ostatnio otrzymała specjalnym carskim
ukazem tytuł księżniczki Kenai. Ten sam ukaz usankcjonował prawowite pochodzenie
Iriny, półkrwi córki Baranowa, oraz jej brata.
Zachar przystanął, rozglądając się wokół za Córką Kruka, potem niechętnie
skierował się do domu swojej matki Taszy i córki Larissy. Obie przybyły miesiąc
wcześniej z wyspy Kodiak. To był pomysł Michaiła, żeby je tutaj
296
Janet Dailey
sprowadzić. Ich matka była już zbyt stara, aby wykonywać ciężkie prace, których
od niej wymagano w domu Bannerow. Zachar rozumiał, że nadszedł czas, aby ulżyć
jej nielekkiemu życiu, ale szybko uprzytomnił Michaiłowi, że jego mała chata nie
dostarczy im wygód ani prywatności, do czego obie miały prawo. Ostrożnie unikał
tematu Córki Kruka i Wilka, mieszkających w jego chacie, i niezręcznej sytuacji,
jaka mogłaby z tego wyniknąć. Zasugerował Michaiłowi, żeby Larissa i matka
zamieszkały u niego, ponieważ jako nawigator miał wyższą pozycję w Kompanii i
jego dom był większy i lepiej umeblowany. Michaił zgodził się z tym, tym
bardziej że jego pozycja da obu kobietom wyższy status w społeczności osady niż
pozycja zwykłego myśliwego. Ale obaj wiedzieli, że za tym wszystkim stoi Córka
Kruka.
- Dokąd idziecie tego pięknego poranka? - Zachar spytał z wymuszoną
serdecznością.
- Do portu, żeby zobaczyć statek, który właśnie przypłynął. - Larissa była
ogromnie podniecona.
Zachar patrzył na tę obcą dziewczynę, która była jego córką. W wieku osiemnastu
lat była w pełnym rozkwicie kobiecości. Ze swoimi ładnymi rysami, ciemnymi
oczami o długich rzęsach i czarnymi włosami przyciągała uwagę mężczyzn w
Nowoarchangielsku, którzy byli przyzwyczajeni do mniej wyrafinowanych - zarówno
pod względem manier, jak i wyglądu - kobiet, Aleutek i Kołoszek. Ale niewielu
Rosjan zalecało się do niej. Jej ufny, niewinny i dziewiczy wygląd nie zachęcał
do tego.
Taka powściągliwość obca była prawie dwudziestu Jankesom, którzy pracowali dla
Kompanii w stoczni Sitki. Chociaż Larissa rzadko wychodziła na ulicę bez
towarzystwa babki, Amerykanie korzystali z każdej okazji, żeby z nią porozmawiać,
cieszył ich jej angielski akcent i piękny uśmiech.
- Czy wiesz, z jakiego kraju jest ten statek? Czy to statek angielski?
- Myślę, że jankeski - odpowiedział Zachar.
- Wiem, że jesteś przyzwyczajony do przypływających tu stale okrętów, papo -
powiedziała Larissa. - Ale dla mnie to jest ogromnie podniecające.
- Wiem, że tak jest.
Jego uwaga była już zwrócona na inne chaty, Córka Kruka stale zaprzątała jego
myśli. W tym momencie atak kaszlu wstrząsnął drobnym ciałem jego
matki. > Nie podobał mu się ten kaszel, ani krew w ślinie, którą szybko
starła. Nie wyglądała dobrze po podróży, ale uważał, że to jest skutek choroby
Alaska
297
morskiej, na którą cierpiała w drodze z Kodiaku. Ponieważ na wyspie wciąż nie
było lekarza, Zachar nie miał do kogo się zwrócić. Miesiąc odpoczynku i dobrego
jedzenia zaróżowił trochę jej policzki, ale wciąż była bardzo chuda.
- Jak się czujesz? - Miał poczucie winy, że nie spędzał z nią więcej czasu,
odkąd tu była, ale nie czuł się dobrze w chacie brata, wiedząc o jego dawnym
związku z Córką Kruka.
- O wiele lepiej. Słońce jest dzisiaj ciepłe, prawda? - Ale światło słoneczne
nie dodawało połysku jej matowym, szorstkim, siwym włosom. Nie była wysoka i
prosta jak kiedyś, jej ramiona pochyliły się od bezustannego kaszlu. Wyraz siły
opuścił jej twarz, ustępując wrażeniu kruchości.
- Czy jesteś zajęty, papo? Byłoby wspaniale, gdybyś mógł pójść z nami do portu
- w głosie Larissy brzmiała nadzieja.
Zachar zawahał się i rozejrzał niespokojnie po rzędzie domów.
- Jej tu nie ma - powiedziała cicho Tasza. Natychmiast poczuł się zażenowany
tym, że matka instynktownie odgadła, co mu leży na sercu; zastanawiał się, o
czym jeszcze wiedziała lub czego się domyślała. - Widziałam jak niedawno tędy
przechodziła.
Przechyliła głowę, aby pokazać drogę do głównego budynku portu, którą poszła
Córka Kruka. Powinien był ją zauważyć, chyba że specjalnie chciała go uniknąć -
pomyślał - i możliwość ta jeszcze bardziej go zdenerwowała.
Zamiast coś odpowiedzieć Zachar spytał:
- Idziemy?
Poszli razem w kierunku portu. Wytężał oczy, żeby dojrzeć Córkę Kruka, ale nie
dostrzegł jej ani na jezdniach, ani na chodnikach. Kiedy przechodzili obok
stoczni, ustał rytmiczny zgrzyt pił tnących bele drewna na deski i stukot
młotków. Prawie wszyscy mężczyźni przerwali pracę, aby popatrzeć na Larissę.
Po dojściu do nabrzeża Zachar uważnie przypatrywał się stojącej tam grupie ludzi,
potem spojrzał na bryg ze złamanym masztem wpływający do zatoki. To, że jego
brat Michaił miał dzisiaj służbę i wprowadzał statki do portu, było dla Zachara
małą pociechą. To tylko znaczyło, że Córka Kruka mogła być teraz z kimkolwiek
innym.
- On się nazywa Sea Gypsy - powiedziała Larissa do babki. Nazwa statku
298
Janet Dailey
wydała się Zacharowi znajoma, ale nie próbował przypomnieć sobie dlaczego,
myśląc, że to po prostu statek, który już przedtem przybijał do Sitki. Był zbyt
zaabsorbowany swoimi osobistymi problemami. Patrzył w zamyśleniu na bryg,
którego niewyraźny zarys majaczył mu przed oczami. Wkrótce odpłynie na statku
podobnym do tego. Nie widział dla siebie innego wyjścia.
- Ten statek cię interesuje - zauważyła Tasza.
- Nie, ja... - Zachar zamilkł i postanowił dalej nie zaprzeczać. Doszedł do
wniosku, że nadeszła pora na wyjawienie swoich planów. I tak wkrótce będzie
musiała się o tym dowiedzieć. - Zostałem wyznaczony na inną placówkę -
powiedział. - Odpływam za miesiąc.
Odwróciła się, chcąc ukryć łzy.
- Miałam nadzieję, że będę miała swoje dzieci przy sobie, kiedy się zestarzeję.
Ale wola boska - stwierdziła, przyjmując rosyjski sposób myślenia. - Dokąd
pojedziesz?
Bał się jej powiedzieć.
- Wzrok mnie zawodzi, a umiem tylko polować. - Dla myśliwego, którym był przez
całe życie, perspektywa wykonywania prac fizycznych, takich jak zwijanie lin czy
praca przy pakułach, była czymś uwłaczającym. Co gorsza, znaczyło to również, że
jego zarobki nie zadowolą Córki Kruka. - Jest takie miejsce, gdzie myśliwy nie
potrzebuje mieć bystrych oczu. - Spojrzał na Larissę, ale ona była pochłonięta
widokiem statku. Kiedy zwrócił wzrok ku matce, miała na twarzy wyraz przerażenia,
co wskazywało, że odgadła, dokąd jedzie.
- Nie, Zachar - szepnęła.
- Płynę na Wyspy Pribyłowa. - Już podjął decyzję. Kompania ogłosiła dwuletnie
moratorium na zabijanie uchatek, aby miały szansę się rozmnożyć.
Tasza wzięła głęboki oddech, co wywołało nowy atak kaszlu. Kiedy minął, ledwo
mogła.ustać na nogach. Zachar podprowadził ją do wielkiego głazu, żeby usiadła i
odpoczęła.
- Nie jedź tam. - Ściskała jego rękę.
- Muszę. - Nie mógł patrzeć w jej przerażone oczy. Nie chciał myśleć o swoim
wuju, Prostym Chodzie, ani o jego szaleństwie.
Marynarze wiosłowali kierując łódź do brzegu, podczas gdy Caleb Stone oglądał
wspaniały bastion na kopcu. Działa tej fortalicji miały pod kontrolą zarówno
port, jak i las oraz piętrowy budynek z latarnią morską.
Alaska 299
- Zbudowaliście prawdziwy kreml na Pacyfiku - powiedział Caleb do pilota
wprowadzającego jego statek do portu. Chociaż mówiono mu, że Rosjanie odbudowali
swoją osadę, na taki widok nie był przygotowany.
- Teraz jest tutaj główna siedziba Kompanii - odpowiedział Michaił Tarakanow po
angielsku.
Caleb zauważył niebiesko-białą flagę powiewającą nad bastionem, potem stocznię i
duży kadłub prawie gotowego trójmasztowca. Miał nadzieję, że będzie mógł tu
usunąć uszkodzenia, jakich jego statek doznał w czasie burzy. Widać było, że
Sitka ma wszelkie dane po temu.
- Myślałem, że Baranów zrezygnował. - Stary, zasuszony mężczyzna w czarnej
peruce czekał na brzegu, aby powitać Caleba.
- Wysłannik carski Riezanow zmarł podczas zimowej podróży przez Syberię.
Proszono Baranowa, żeby został. Jest duże zamieszanie w Sankt Petersburgu z
powodu śmierci Riezanowa i wojny w Europie.
- Rozumiem.
Kiedy łódź wylądowała, Caleb wyszedł, aby powitać Baranowa. Główny zarządca
rosyjskich posiadłości w Ameryce wypowiedział kilka słów w łamanej
angielszczyźnie, w dalszej rozmowie korzystając ze swojego tłumacza, Jankesa w
służbie Kompanii, mniej więcej dwudziestopięcioletniego, o nazwisku Abram Jones.
Z akcentu Jonesa, zdradzającego dobre wykształcenie, Caleb domyślał się, że
czułby się on lepiej w obcisłym eleganckim płaszczu, jedwabnym birecie i
rękawiczkach z koźlej skóry - stroju studenta z Cambridge. Płynął raz statkiem
razem z nadzorcą ładunku z Cambridge. Od tego czasu nie przepadał za tymi
wykształconymi typami. Poprzedni tłumacz Baranowa, Bengalczyk Richard, odjechał
do domu za zgodą swego przełożonego dwa lata temu.
Po przyjęciu zaproszenia Baranowa do jego biura Caleb odwrócił się, żeby wykonać
gest pożegnania w stronę pilota, ale zobaczył młodą kobietę, właściwie jeszcze
dziewczynę, która towarzyszyła Tarakanowowi. Wyglądała tak pięknie i niewinnie,
prawie jak młoda dama, której obecność w tym dzikim kraju wydawała się nie na
miejscu. Odwzajemniła jego spojrzenie, ale zrobiła to nieśmiało. Jej
niesłychanie długie rzęsy nie opadły na oczy, aby dać zachętę do flirtu.
Z trudnością udało się Calebowi oderwać od niej wzrok i spojrzeć pytająco na
portowego pilota.
300 Janet Dailey
- Powinienem ci podziękować za usługę, ale wolałbym raczej prosić o
przedstawienie tej młodej osobie.
Wahanie Tarakanowa trwało tylko chwilę.
- Moja bratanica, Larissa Tarakanowa.
- Kapitan Caleb Stone z Sea Gypsy z Salem. - Wziął jej szczupłą dłoń i skłonił
się całując w rękę, a Larissa wdzięcznie dygnęła.
- Miło mi poznać pana, kapitanie. - Chociaż było widoczne, że ta formalna
odpowiedź jest wyuczona, jej rozkosznie akcentowany angielski był dostatecznym
zadośćuczynieniem za te konwencjonalne słowa.
- Zapewniam, że cała przyjemność jest po mojej stronie. - Caleb wyprostował się,
żałując, że nie może posłać Baranowa w diabły, ale obowiązek musiał być na
pierwszym miejscu. - Może się jeszcze spotkamy.
Kiedy szedł z Baranowem w kierunku schodów prowadzących do fortecy zbudowanej na
szczycie kopca, jego myśli pozostały przy młodej kobiecie, Larissie, która była
tak różna od indiańskich sąuaw i kobiet półkrwi, które zwykle żyły z rosyjskimi
myśliwymi. Zajęty swoimi myślami nie zauważył kruczowłosej Kołoszki, która
wpatrywała się w niego intensywnie, gdy koło niej przechodził.
Spotkanie takiej pięknej, dystyngowanej kobiety jak Larissa było sporą
niespodzianką, ale rezydencja gubernatora zaskoczyła Caleba jeszcze bardziej,
zważywszy że znajdowała się o tysiące mil z dala od cywilizacji. Piętrowy
budynek zbudowany z gigantycznych kwadratowych bali stanowił zarówno rezydencję,
z pokojami mieszkalnymi na górze, jak i centrum administracyjne Kompanii
Rosyjsko-Amerykańskiej. Poza kuchnią i salami recepcyjnymi była tu imponująca
sala bankietowa z ogromnym kamiennym kominkiem i podium w rogu dla orkiestry.
Rzeczą najbardziej nieoczekiwaną była jednak biblioteka. Oprócz kolekcji dobrego
malarstwa zawierała tysiąc dwieście tomów. Książki te, niektóre z nich bogato
oprawione, dotyczyły teologii, historii, astronomii, nawigacji, matematyki i
metalurgii, nie pominięto także literatury pięknej. Połowa książek była w języku
rosyjskim, reszta we francuskim, niemieckim, po łacinie, w hiszpańskim i włoskim.
Na półkach stał interesujący zbiór modeli statków, a oprawione listy wisiały na
ścianach pomiędzy obrazami. Znajdował się tam również fortepian, który musiał
odbyć daleką podróż dokoła przylądka Horn.
Alaska
301
Caleb był pod wielkim wrażeniem postępu, jaki w tak krótkim czasie poczyniła
Kompania Rosyjsko-Amerykańska. Chociaż zatrzymał się na wyspie tylko dla
dokonania napraw statku, poprosił Baranowa o pozwolenie prowadzenia handlu na
tym terenie. W rzeczywistości Baranów nie mógł mu tego zabronić, o czym Caleb
dobrze wiedział. Gdyby jednak robił to bez zezwolenia, zarządca już nigdy nie
dałby mu specjalnych przywilejów, takich jak na przykład kontraktowanie
aleuckich myśliwych, aby na zasadzie podziału zysków kłusować na wydrę morską
przy wybrzeżach kalifornijskich, co było szalenie intratnym przedsięwzięciem.
Dopiero po dwóch dniach udało się Calebowi załatwić wszystkie sprawy związane z
naprawą statku, wynegocjować przyzwoitą cenę za partię ładunku, którą chciał
kupić Baranów, i otrzymać zezwolenie handlowania na rosyjskim terytorium. W tym
czasie rosyjski gospodarz bezustannie go zabawiał, bądź to zaznajamiając z
takimi wątpliwymi przyjemnościami, jak rosyjska łaźnia parowa, bądź to wlewając
w niego alkohol.
Wreszcie interesy zostały zakończone. Caleb opuścił rejon portu i wędrował przez
centrum miasta, które rozpościerało się u podnóża kopca. Baranów powiedział mu,
że łączna liczba mieszkańców wynosi około tysiąca - Rosjan, Jankesów, Aleutów i
Metysów. Łatwo dawało się to zauważyć przechodząc koło sklepu, piekarni,
magazynów, baraków i kuchni. Wysoka palisada z imponującymi bramami otaczała
miasto. Wszędzie widać było wojskową dyscyplinę. Straże zmieniano regularnie, a
każdy żołnierz elegancko salutował.
Chodząc po części mieszkalnej miasta, zauważył grządki warzywne; młode rośliny
szybko wzrastały w ciągu długich dni późnej wiosny. Kwiaty kwitły prawie przed
każdą chatą, wyraziste na tle obfitej zieleni.
Zwolnił kroku na widok dziewczyny pracującej w ogrodzie. Wiedział, że prędzej
czy później ją znajdzie. Ubrana była z rosyjska, w podobny sposób jak wtedy,
kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Tym razem jednak długie rękawy miała
zawinięte, a obfite fałdy materiału luźnej sukni przytrzymane paskiem, co
pozwalało mu zobaczyć jej figurę.
Schylił się i zerwał duży żółty kwiat maku, po czym przeszedł przez ukwiecony
kawałek ziemi do ogrodu, nie zważając na deptane po drodze rośliny. Nie
zauważyła go, dopóki nie podszedł zupełnie blisko. Po chwili
302
Janet Dailey
zaskoczenia wydawała się zadowolona ze spotkania. Szybko przygładziła swoje
ciemne, związane w węzeł włosy.
- Ślicznie pani wygląda, panno Tarakanow - zapewnił ją. - Tylko jedna rzecz
jest nie w porządku.
Wziął kwiat maku, który trzymał w ręku i założył go za jej lewe ucho. Był
intuicyjnie pewien, że nie wzdrygnie się na dotyk jego ręki. Wyglądała tak
schludnie, jak wszystkie dobrze wychowane panienki z Bostonu, ale Caleb wiedział,
że nie będzie tak jak one chichotać ani udawać zemdlonej. Kiedy cofnął rękę,
dotknęła miękkich płatków maku.
- Ukradłem go specjalnie dla pani - uśmiechnął się Caleb. - Dziewczyny na
Hawajach właśnie w ten sposób noszą kwiaty we włosach. Robią z nich również
naszyjniki.
- Dlaczego?
- Taki zwyczaj. Jeśli mają kwiat za lewym uchem, to znaczy, że są mężatkami.
Jeśli za prawym, że są wolne. A może jest odwrotnie. Zawsze mi się to myli. -
Patrzył, jak jej usta składają się do uśmiechu.
- Kiedyś chciałabym zobaczyć to miejsce, Hawaje. Inni Jankesi mówili, że tam
cały czas jest bardzo ciepło. Czy to prawda?
-Tak.
- Musi tam być jak w Kalifornii - stwierdziła. - Czy kobiety na Hawajach są tak
samo piękne, jak kobiety w Kalifornii?
Caleb zastanawiał się, czy to pytanie było wymuszaniem komplementów, ale jej
ciekawość wydawała się autentyczna.
- Nie wiem. Nie spotkałem nigdy kobiet z Kalifornii. - Hiszpańskie porty wzdłuż
południowego wybrzeża były nadal zamknięte dla obcych statków. - Kto pani o nich
mówił?
- Mój ojciec. Odbył podróż statkiem rosyjskiego lorda do wsi San Francisco.
Mówił mi o pięknej damie z Kalifornii, którą ten carski szambelan miał poślubić.
- Nie wpuszczają tam żadnych obcych statków. Jak on otrzymał zezwolenie, żeby
wejść do portu? - obruszył się Caleb.
Nieświadomość bijąca z jej oczu utwierdziła go w przekonaniu, że nic nie
wiedziała o zakazie. Lekko wzruszyła ramionami.
- On był szambelanem.
Ten tytuł nic mu nie mówił, chociaż ten Rosjanin na pewno był kimś ważnym. Przez
chwilę Caleb zastanawiał się, czy Kalifornia dopuściła już
Alaska 303
obcych kupców na swoje wybrzeże, czy nie otwiera się nowy rynek dla jego towarów,
ale widać było, że wizyta tego Rosjanina w San Francisco była wyjątkiem, chyba
że osiągnięto porozumienie handlowe na wyłączność. Ci cholerni Rosjanie są tacy
skryci, pomyślał Caleb i przypomniał sobie, jak Baranów wysysał z niego
informacje o południowym wybrzeżu, pytając o Kalifornię i terytorium New Albion
przy ujściu rzeki Kolumbia.
- Jak często rosyjskie statki pływają do Kalifornii?
- Ja tego nie wiem - potrząsnęła głową. - Słyszałam tylko o tym jednym. Czy nie
jest tak, jak pan mówi, że nie wpuszczają tam statków?
- Tak jest - uśmiechnął się Caleb, zadowolony, że nie jest taka głupia. Nagle
czujnie spojrzała w stronę chaty. Kiedy Caleb usiłował znaleźć
przyczynę jej zaniepokojenia, dosłyszał przytłumiony, zgrzytliwy odgłos,
przypominający trochę piłowanie drzewa.
- To babuszka. Ona nie jest zdrowa. - Spojrzała na niego przepraszająco i
pobiegła do chaty, a długa, obfita spódnica wirowała koło jej nóg.
Dźwięk, który słyszał, to był kaszel, zorientował się Caleb. Zawahał się przez
chwilę, potem poszedł za nią do chaty, więcej z ciekawości i chęci przedłużenia
ich spotkania niż udzielenia pomocy. Drzwi były otwarte i Caleb wszedł do środka.
Larissa siedziała na łóżku w rogu pokoju, blisko kominka, podtrzymując starą
kobietę, której ciałem wstrząsał przejmujący kaszel.
Powoli rozglądał się po wnętrzu zacisznej chaty. Kilka sztuk mebli w pokoju
wyglądało na ręcznie ciosane. Ale były też przedmioty łagodzące toporność
umeblowania. Bawełniana serwetka, pięknie haftowana w kolorowe kwiaty, zakrywała
stół, na którym stał powyginany samowar. Haftowana chusta leżała też na starym,
podrapanym kufrze marynarskim. Rzeźby z kości, jedne z najlepszych, jakie Caleb
widział, zajmowały małe nisze w pokoju. Różnorodność koszyków, dużych i małych,
służyła celom gospodarskim, ich żywe kolory przeplatały skomplikowane tubylcze
wzory. Jego wyćwiczone kupieckie oko zauważyło, że zastawa stołowa i sztućce
były pochodzenia europejskiego lub amerykańskiego. Ogólnie rzecz biorąc, odniósł
wrażenie przytulnej wygody, mieszaniny prymitywu i cywilizacji.
Kiedy kaszel ucichł, Caleb skierował uwagę na dziewczynę i starą kobietę.
Zauważył czerwone plamy na szmacie, którą Larissa wyjęła z jej powykręcanych rąk.
Kasłanie krwią było oznaką gruźlicy. Wiedząc, że stara
304 Janet Dailey
kobieta wkrótce umrze, patrzył na nią z pewną litością. Larissa pomogła jej się
położyć.
- Byłoby lepiej, gdyby mogła trochę posiedzieć - powiedział Caleb. Nie
zwracając uwagi na zdziwiony wzrok dziewczyny podszedł do łóżka.
Nie było poduszek, więc Caleb wziął ubrania leżące w nogach i na tych złożonych
futrach umieścił staruszkę w półleżącej pozycji. Chociaż była wysoka, to prawie
nic nie ważyła. Pomimo wyczerpania malującego się na twarzy jej ciemne oczy
bacznie go obserwowały. Kiedy się wyprostował, powiedziała coś po rosyjsku do
Larissy.
- Babuszka... Babcia dziękuje panu za jego dobroć.
- Nie ma o czym mówić. - Caleb zgiął się lekko jakby w ukłonie i spojrzał na
pergaminową skórę starej kobiety. - Od jak dawna choruje?
- Od dwóch lat kaszel się wzmaga. Pracuje jeszcze, chociaż jest zmęczona.
- Wskazała na miskę z jagodami na drewnianym krześle. - Zmuszam ją do odpoczynku.
Wkrótce będzie czuła się lepiej.
Caleb nie wierzył, żeby odpoczynek wyleczył starą kobietę, ale zatrzymał to dla
siebie. Po krótkiej rozmowie z babką w języku rosyjskim Larissa zwróciła się do
niego.
- Babcia pyta, czy napije się pan z nami herbaty.
- Z przyjemnością - uśmiechnął się Caleb.
Rozmawiali, a woda grzała się w samowarze. Caleb zadbał o to, żeby najwięcej
mówiła Larissa, zadawał jej pytania. Miło mu było słuchać jej melodyjnego głosu
i miękkiego angielskiego akcentu.
Zanim herbata była gotowa, dowiedział się, że wychowywała ją babka, po tym jak
matka utopiła się podczas ogromnej fali przypływu na wyspie Kodiak, że chodziła
tam do szkoły prowadzonej przez rosyjskiego duchownego, ojca Hermana, a żona
zarządcy Kompanii uczyła ją gotowania, szycia i zajmowania się domem. To
wyjaśniało jej dystynkcję - atmosferę niewinności wyniesioną z klasztoru i silne
zasady moralne, które w niej wyczuwał.
- A co z pani ojcem? Czy żyje? - Caleb zauważył rzeźbiony stojak na fajki przy
krześle, ale ona nie wspominała o żadnym mężczyźnie poza swoim wujem - pilotem,
który wprowadził jego statek do portu.
- Tak. Mieszka tutaj na wyspie, ale jest myśliwym i często wyjeżdża na długo.
Dlatego babuszka i ja mieszkamy z moim wujem Michaiłem.
- Pominęła oczywisty fakt, że Zachar nie chciał, żeby z nim mieszkała. Tak
Alaska
305
było przez całe jej życie i choć chciała być blisko niego, zawsze widywała
częściej wuja niż ojca. .
Kiedy przyjechała do Nowoarchangielska, myślała, że coś się zmieni, ale tak się
nie stało. Od początku zauważyła oziębienie stosunków pomiędzy ojcem a wujem i
podejrzewała, że wuj Michaił ma za złe ojcu, że żyje w grzechu z tą kobietą
Kołoszy. Wiedziała, że to jest złe, ale i tak go kochała. A jeśli czasami było
jej przykro widzieć, jak okazywał uczucie swojemu synowi Wilkowi, przebaczała mu
to. Nie znała na tyle Caleba Stone'a, żeby mu się zwierzać, więc mówiła o innych
sprawach, unikając wzmianki o ojcu.
Aromatyczny zapach chińskiej herbaty rozchodził się w powietrzu, przypominając
Calebowi rodzinny Boston. Przez chwilę wyobrażał sobie Larissę pijącą herbatę w
salonie domu na Tontine Crescent i poruszenie, jakie jej obecność by wywołała.
Nawet w tym ubraniu wieśniaczki emanowało z niej piękno i godność, jak u
niewielu arystokratycznych dam. Taka żona byłaby ozdobą domu, który miał zamiar
kiedyś wybudować na Beacon Hill. Caleb roześmiał się, kiedy zorientował się, że
myśli o małżeństwie.
- Dlaczego pan się śmieje? - Larissa zesztywniała zażenowana. - Może użyłam
niewłaściwego słowa?
- Nie. Śmiałem się z czegoś zupełnie innego. To nie ma nic wspólnego z tym, co
pani mówi czy robi.
Patrzyła na niego przez kilka sekund, zanim zaakceptowała to wytłumaczenie.
Długa spódnica zaszeleściła, kiedy podeszła do stołu nakrytego serwetą, na
którym stał imbryczek ogrzewany parą z samowara. Caleb zauważył długie, ukośne
promienie słońca wpadające przez okno.
Jeszcze herbaty? - spytała.
- Nie. Obawiam się, że straciłem rachubę czasu. - Wstał i postawił pustą
filiżankę na stole. W ten sposób znalazł się blisko niej. - Nie miałem zamiaru
tak długo siedzieć. To wszystko z powodu pani czarującego towarzystwa.
- Mnie również było bardzo przyjemnie. - Nie starała się ukryć żalu, że
odchodzi.
- Czy będę mógł odwiedzić panią ponownie?
- Tak. To mi sprawi przyjemność. - Jej uśmiech był smutny, co bardzo podobało
się Calebowi.
- Czy coś jest nie w porządku?
306 Janet Dailey
- Smutno mi, że naprawy przy pana statku będą trwały tylko tydzień.
Jej szczerość oczarowała go; była na tyle nim zainteresowana, żeby dowiedzieć
się, jak długo potrwa naprawa statku, on jej z pewnością tego nie mówił.
- Może uda mi się załatwić, żeby to trwało dłużej - mrugnął do niej wywołując
jej uśmiech.
Stała przy drzwiach, kiedy wychodził z chaty. Skręcając w kierunku portu
zobaczył, że wyjęła kwiat z włosów i wdychała jego słodki zapach. Na ten widok
jego kołyszący się krok marynarza zmienił się w dumne stąpanie.
Larissa zaczekała, aż zniknie, potem wolno zamknęła drzwi i oparła się o nie. Z
zamkniętymi oczami przyciskała żółty mak do piersi. Przystojny, gładko ogolony
jankeski kapitan, Caleb Stone, był najwspanialszym mężczyzną, jakiego spotkała.
Na pewno nikogo na Kodiaku nie można by z nim porównać. Inni młodzi ludzie
patrzyli na nią głodnym wzrokiem, szczególnie niektórzy Jankesi. Nie była taka
naiwna, żeby nie wiedzieć, co kryło się pod tymi spojrzeniami, ale nigdy nie
wzbudziły w niej tylu ciepłych uczuć.
I on chciał przyjść ponownie. Zakryła usta ręką starając się powstrzymać radosny
śmiech. Wpadła do pokoju trzymając ręce przy piersiach, czując, że rozpiera ją
szczęście.
- Poszedł?
- Babuszka. - Nagle zażenowana powstrzymała swoje taneczne kroki. - Myślałam,
że śpisz. - Szybko odwróciła się do samowaru. - Jest jeszcze herbata. Czy ci
nalać?
- Tak. - Tasza zaczekała, aż Larissa napełniła filiżankę, przyniosła do łóżka i
usiadła przy niej. - Nie pozwalaj sobie na myślenie o nim, moje dziecko. On
wkrótce odjedzie. Oni zawsze odjeżdżają.
- Wiem. - Larissa unikała proszącego wzroku babki. Nie chciała jej sprawiać
przykrości mówiąc, że jej się to nie przydarzy.
Caleb ponownie był na obiedzie u Baranowa w rezydencji zarządcy. To była
wystawna uczta - pieczone dzikie gęsi, dziczyzna, halibut, rosyjski chleb,
marynaty, ciasta i słynna waza gorącego ponczu na środku długiego
Alaska
307
stołu. Ale Caleb z trudnością mógł się skupić na rozmowie ze starym Rosjaninem.
Pomimo protestów Baranowa wcześnie pożegnał głównego zarządcę, który ubrał się
na tę okazję w czarną jedwabną kamizelkę, buty ze srebrnymi sprzączkami i czarną
odświętną perukę, równie nie dopasowaną jak poprzednia.
Gęsta mgła płynęła od cieśniny i kłębiła się nad werandą, zakrywając szczyt
masztu flagowego, stojącego w centrum placu defilad. Wysoko w górze światło
latarni morskiej przebijało się przez pokłady mgły, wysyłając swoje sygnały.
Wołania straży, odbijające się echem, brzmiały głucho i niesamowicie w spowitej
mgłą ciszy.
Na szczycie schodów Caleb zatrzymał się i rozejrzał. Uświadomił sobie, że
Larissa już pewnie od dawna śpi. Westchnął i zaczął schodzić po kamiennych
stopniach.
Obiad z Baranowem nasunął mu myśl, czy nie byłoby korzystne mieć Rosjankę za
żonę. Jak do tej pory, żaden kupiec, nawet John Jacob Astor, nie był w stanie
przekonać Baranowa do podpisania kontraktu na wyłączność dostaw. Taki kontrakt
to wielkie osiągnięcie dla każdego kupca. Zawierając go mógłby kupić całą flotę.
Istniała możliwość, że Baranów spojrzy przychylnie na kogoś, kto poślubił
Rosjankę.
Ten pomysł spodobał się Calebowi, tym bardziej że usprawiedliwiał silny pociąg,
który odczuwał do Larissy. Nie wystarcza posiadanie pięknej, podniecającej żony,
mężczyzna musi również zrobić mądry wybór. Gwiżdżąc kierował się ku plaży, gdzie
czekała na niego załoga łodzi.
- Boston man - niski głos wołał cicho - Caleb Stone!
Zatrzymał się i popatrzył w kłęby mgły. Ukazała się postać - indiańska kobieta
ubrana w dziwną, spłowiała szatę, która wydała mu się znajoma.
- Czego chcesz? - Nie miał ochoty zadawać się z tubylczą kurwą. Zamiast
odpowiedzieć przybliżyła się. Caleb nastroszył się. Widział kiedyś
przedtem te czarne oczy, ale nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Chłopiec
pięcio- czy sześcioletni opierał się o kobietę, zbyt zmęczony, żeby mógł sam
ustać na nogach.
- Czy nie pamiętasz Córki Kruka? - szepnęła.
To imię w końcu przywróciło mu pamięć. Uśmiechnął się samymi wargami i potarł
lewe ramię.
- Wciąż mam bliznę po twoim nożu - powiedział.
308
Janet Dailey
- Czy tylko to pamiętasz?
- Nie. - Nie miał najmniejszej ochoty wznawiać ich poprzedniego związku.
- To dlatego chciałaś mnie widzieć?
- Może. - Wzruszyła ramionami. - Myślałam, że będziesz chciał zobaczyć swojego
syna.
- Mojego co?
Wzięła chłopca pod brodę, żeby mógł przyjrzeć się jego zaspanej buzi.
- Popatrz na jego oczy. Są takie jak twoje.
- To niczego nie dowodzi. To, że twój bękart ma niebieskie oczy, nie znaczy, że
ja jestem jego ojcem - odpowiedział szyderczo Caleb.
- Może ta kobieta Larissa pomyśli, że to coś znaczy. Widziałam ciebie z nią
dzisiaj, jak wkładałeś kwiaty w jej włosy. Twój syn rośnie cały czas. On
potrzebuje jedzenia i ubrania. Caleb ma dużo rzeczy na swoim statku. Starczą dla
syna na długi czas.
- Czy chcesz mnie szantażować? - Postąpił groźnie w jej kierunku. Nagły okrzyk
w języku rosyjskim odciągnął uwagę Caleba. Jakiś mężczyzna
wyłonił się z mgły. Szybko stanął pomiędzy Calebem a Córką Kruka.
- Co się tu dzieje? - spytał Rosjanin.
- Ta indiańska suka chce mnie przekonać, że jestem ojcem jej bękarta i żebym ją
opłacił.
Oczy Rosjanina rozszerzyły się z przerażenia. Caleb zobaczył, że są niebieskie i
natychmiast poznał mężczyznę, którego wziął na statek po masakrze. Nazywał się
Zachar Tarakanow. Teraz przypomniał sobie wszystko wyraźnie - nawet to, jak
Córka Kruka mówiła, że jest kobietą Rosjanina.
- Ty? - Głos mężczyzny załamywał się.
- To jest kłamstwo, Zachar. Tak. Pamiętam ciebie. - Caleb domyślił się, że ten
mężczyzna wierzy, iż chłopiec jest jego synem. - Ona prawdopodobnie próbowała
tego sposobu na pół tuzinie mężczyzn. Jeśli ktoś jest na pewno jego ojcem, to ty.
Zachar wpatrywał się w niego oczami pełnymi wątpliwości. Wreszcie odwrócił się,
wziął chłopca w ramiona i trzymał go mocno. Powiedział coś do Córki Kruka, potem
wyciągnął rękę i popchnął ją w kierunku wsi. Mgła ich szybko pochłonęła. Kiedy
minął gniew, Caleb poczuł pierwsze oznaki niepokoju, że Córka Kruka może wykonać
swoją groźbę i powiedzieć Larissie. Larissa. Ona również nazywała się Tarakanow.
Zaczął się zastanawiać, czy jest spokrewniona z Zacharem.
Alaska
309
Zachar położył chłopca na łóżku w chacie. Wilk już zasnął, kiedy okrywał go
kołdrą. Stał długo i patrzył na chłopca, którego tak bardzo pokochał.
- Czy Wilk jest moim synem? - Ledwo mógł wydobyć z siebie te słowa. To dręczące
pytanie stale powracało. Obrócił się, żeby spojrzeć na Córkę Kruka, nękany
wątpliwościami. Trząsł się cały z powodu nienawiści, jaką czuł do niej.
Pochłaniała go teraz całego, jak niegdyś miłość. - Czy ja jestem jego ojcem? -
spytał ochrypłym głosem.
Odwróciła się do niego plecami. Rzucił się w jej kierunku, złapał za ramiona i
obrócił. Nie stawiała oporu, kiedy potrząsał nią gwałtownie.
- Odpowiedz mi!
Nie wydała żadnego dźwięku. Odczuwał taki ból w klatce piersiowej, jakby go
ściskała niewidzialna ręka. Każdy oddech był jękiem rozpaczy. Nieświadomie
wpijał palce w jej ciało. Miała głowę odchyloną do tyłu, widoczne było tylko
gardło. Miał ochotę wydusić z niej odpowiedź. Bezczelna pogarda malująca się na
jej twarzy drażniła go i kusiła, żeby spróbować.
Jej milczenie pokonało go. Zachar puścił ją, jego wargi drżały, a łzy paliły
oczy. Czuł się bezsilny, odarty z dumy i honoru.
- Ty jesteś głupim mężczyzną - szydziła Córka Kruka. - Mogłabym dostać wiele
rzeczy od tego Boston mana.
- Dlaczego? Czy Wilk jest jego synem?
- Jeśli powiem, że nie, to co z tego?
Wpatrywał się w nią, w miarę jak docierała do niego ta okrutna prawda. Bez
względu na to, jaką mu da odpowiedź, zawsze pozostaną wątpliwości. Nie mógł jej
już wierzyć. Wilk mógł być jego synem, ale nigdy nie będzie miał pewności,
ponieważ nie mógł zaufać jej słowom, a nikt inny nie mógł mu udzielić odpowiedzi.
- Jankes zaprzeczył, że jest jego ojcem. Nie zapłaciłby ci nic. - Zachar starał
się podważyć jej pewność siebie.
- On ma oko na córkę twojej nieżyjącej żony.
- Larissę?
- Mogłam mieć wiele ładnych rzeczy - tak ładnych jak suknia, którą mi kiedyś
dał. - Dotknęła ręką znoszonej i wypłowiałej szaty, poplamionej i zniszczonej od
częstego noszenia.
- On ci to dał? - Zachar patrzył na dowód jej związku z Calebem tamtego
310
Janet Dailey
lata masakry. W napadzie wściekłości zerwał z niej suknię, przegniły materiał
łatwo się rozdzierał, i rzucił do kominka; nawet nie poczuł drapiących go
paznokci.
Uniósł się najpierw gęsty dym, a za chwilę wystrzelił płomień, który pochłonął
na zawsze kolorowe paski sukni. Nagłe światło płomienia oświetliło nagie ciało
Córki Kruka, ale ten widok już nie wzbudził w nim pożądania.
- Mogę dostać inne. Mogę dostać wiele innych - stwierdziła wyzywająco.
- Caleb mi da, albo jej powiem. Tym razem chwycił ją za gardło.
- Nie. Nie zrobisz tego. Teraz będziesz musiała być zadowolona z tego, co ja ci
dam, bo jeśli kiedykolwiek dowiem się, że starasz się dostać prezenty od innego
mężczyzny, albo jeśli usłyszę, że rozprzestrzeniasz te kłamstwa o moim synu
pomiędzy członkami mojej rodziny lub moimi przyjaciółmi
- zabiję cię.
Odrzucił ją od siebie, Córka Kruka poleciała na kominek uderzając o szorstki
kamień. Przez chwilę pociemniało jej w oczach. Dotknęła ręką policzka i poczuła
ciepłą krew płynącą z rany. Nienawiść i pogarda przepełniały ją, kiedy patrzyła,
jak ten głupi Rosjanin idzie w kierunku łóżka.
?
Larissa i Caleb spacerowali biegnącą wzdłuż wybrzeża ścieżką, z której również
często korzystał Baranów. Szli blisko siebie, czasem stykając się ramionami, jej
długa spódnica zahaczała o jego nogi. W powietrzu czuło się zapach deszczu.
Widzieli szare smugi spadające na stoki góry Edgecumbe.
- Myślę, że powinniśmy się pospieszyć - powiedział Caleb. - Z tych chmur za
chwilę zacznie padać. - Uczynił tę sugestię niechętnie.
- Powinniśmy. - Ale zwolniła kroku.
Caleb patrzył, jak odrzucała swój luźny wełniany szal z twarzy. Uśmiechnęła się
do niego, jej ciemne oczy błyszczały. Wydawała mu się bardzo piękna.
Doznał niemal szoku, kiedy dowiedział się na początku tygodnia, że Zachar
Tarakanow jest jej ojcem, ale uspokoił go fakt, że prawie nie miała z nim
kontaktu. Znając charakter Kruka, Caleb był zadowolony, że Zachar trzyma żonę z
dala od córki. To zmniejszało zagrożenie.
W ostatnim tygodniu Caleb spędzał każdą wolną godzinę, starając się o względy
Larissy bardziej żarliwie niż kiedykolwiek się to zdarzyło z inną kobietą. Jej
łagodność połączona z żywością uderzała mu do głowy jak wino. Uspokajała go i
podniecała jednocześnie. Z każdym dniem Caleb przekonywał się, że będzie
odpowiednią dla niego partnerką zarówno ze względów praktycznych, jak i
osobistych.
- Wkrótce skończą naprawiać pana statek. - Żal w jej głosie był wyraźny.
- Już nie ma wielu rzeczy do zrobienia - przyznał. - Trzy dni. Może uda mi się
przeciągnąć do czterech.
312 Janet Dailey
- Wtedy pan wypłynie, żeby handlować z Kołoszami. - Z opuszczoną głową uczyniła
jeszcze dwa kroki. - Będzie mi pana brakowało.
Caleb zatrzymał się.
- Larissa. - Ona również stanęła i patrzyła na niego z tęsknotą w oczach.
- Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia moje życie było samotne,
aż do ostatniego tygodnia, który spędziliśmy razem. - Zawahał się.
- Czy to nie za wcześnie, żeby o tym mówić?
- Nie - odpowiedziała szybko, nieświadomie zbliżając się do niego. Nigdy
przedtem nie pozwolił sobie na nic więcej niż długi pocałunek
złożony na jej dłoni. Teraz całował jej usta. Czuł, jak drżą niewinnie i
niepewnie. Wahanie Larissy trwało krótko i zaczęła oddawać mu pocałunki.
Zapomniał o swojej powściągliwości i zaczął ją mocno całować, trzymając
w objęciach.
Nagle odchyliła się odpychając go. Caleb natychmiast zwolnił uścisk, zły na
siebie, że spłoszył ją swoją gwałtownością. Lunął rzęsisty deszcz, zanim zdążył
przeprosić i błagać o przebaczenie. Obróciła się i zaczęła biec w stronę
osady.
- Larissa, zaczekaj. - Caleb ruszył za nią.
Deszcz był ulewny. Bawełniana bluzka pod jej sarafanem była już przemoczona,
więc Caleb okrył ją swoim płaszczem. Biegli razem w kierunku
chaty. Kiedy tam dotarli, wzięła za klamkę.
- Larissa, zaczekaj. - Deszcz spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do
ciała. Stanęła, nie odwracając się od drzwi. Jej babka była w środku, może
również jej wuj. Nie mógł powiedzieć tego, co chciał, w ich obecności. Zdjęła
płaszcz i oddała mu go. - Nie miałem zamiaru...
Szybko wspięła się na palce i pocałowała go, dając mu odczuć swoją
namiętność.
Był zaskoczony. Kiedy wyciągnął do niej ręce, dotknął tylko śliskiej, mokrej
spódnicy, a ona szybko wbiegła do chaty.
Caleb patrzył przez chwilę na drzwi, potem uśmiechnął się szeroko, nagle
podniesiony na duchu. Zdał sobie sprawę, że wcale jej nie przestraszył, a gdy
odchodził, śmiał się sam do siebie, obojętny na ulewny deszcz i swoje zmoczone
ubranie.
- Ona nie będzie dla ciebie odpowiednia. Nigdy nie da ci tyle przyjemności co ja.
- Kpiący głos Córki Kruka zatrzymał go w pół kroku.
Alaska 313
Śmiech zamarł mu w gardle, kiedy odwrócił się w stronę postaci owiniętej kocem,
schowanej w wąskim przejściu między dwoma budynkami. Szybko spojrzał w stronę
chaty, żeby upewnić się, że nikt go nie widzi, i zszedł z drewnianego chodnika.
- Co tutaj robisz?
Córka Kruka podniosła róg koca i odwróciła głowę, żeby mu pokazać swój prawy
policzek. Był przecięty purpurową szramą.
- To zrobił Zachar.
- Zasłużyłaś na to. Ja bym zrobił to jeszcze lepiej.
- Tak. - Odwróciła się do niego swoim nieskażonym profilem, z błyszczącymi
czarnymi oczami i wargami prawie składającymi się do uśmiechu.
- Ty jesteś jedynym mężczyzną, który może mnie pokonać. Doprowadziłeś do tego,
że płakałam z bólu - i z rozkoszy. - Przysunęła się do niego, jej śniada twarz
błyszczała od deszczu. - Wiem, że twój statek będzie gotowy za dwa dni. Weź mnie
ze sobą.
-Nie.
- Jesteśmy do siebie podobni, Caleb. Chcesz mieć futra. Pokażę ci wsie, gdzie
jest ich bardzo dużo.
- Które wsie?
- Tam zamieniają futra tylko na strzelby. Czy masz strzelby?
- Tak. - Caleb nie miał zamiaru stosować się do rozporządzenia Baranowa,
zabraniającego sprzedawania broni Indianom.
- Gdzie są te wsie?
- Pokażę ci.
- Nie potrzebuję przewodnika.
- Mogę ci pomagać w handlu. Dostanę dużo futer za jedną strzelbę
- argumentowała, potem szybko przyjęła inną taktykę, gdy zobaczyła, że ta nie
odnosi skutku. - Zachar wkrótce wyrusza na wyspy daleko na północy. Chce mnie
zabrać ze sobą. Ale ja nie chcę opuszczać ziemi moich ludzi. Ja jadę z tobą.
Zabierz mnie stąd.
- Nie - Caleb potrząsnął głową. - Jeśli chcesz opuścić Zachara, to wracaj do
swoich ludzi. A może oni też nie chcą takich jak ty?
Zmieniła się na twarzy.
- Może porozmawiam z Larissa.
- Ten chłopiec nie jest moim synem. Ale jeżeli tylko otworzysz usta, powiem
pierwszemu szamanowi, jakiego spotkam, że jesteś czarownicą i że
314
Janet Dailey
to przez ciebie twoi ludzie nie mogą odebrać tej ziemi Rosjanom. - Zobaczył, jak
zbladła i strach pokazał się w jej oczach.
Raz widział, jak szaman Tlinkitów odkrył czarownicę. Wyznała swoją winę dopiero
po tym, jak trzymał ją pod wodą, aż prawie utonęła, potem położył nagą na
gorącym popiele. Jej współplemieńcy powiesili ją.
Milczenie Córki Kruka usatysfakcjonowało Caleba. Na pewno nie spełni swojej
groźby. Zostawił ją i poszedł w kierunku portu. Ulica była pusta.
Stoczniowiec poinformował Caleba, że jego statek będzie gotowy następnego dnia,
dzień wcześniej, niż przewidywał, tak właśnie jak twierdziła Córka Kruka.
Zastanawiał się przez chwilę, skąd mogła to wiedzieć, potem zlekceważył całą
sprawę.
W najlepszym wypadku mógł jeszcze przeciągnąć pobyt o jeden dzień. Po prawie
dwóch tygodniach spędzonych w porcie to miejsce przestało być atrakcyjne dla
jego załogi. Zaczęli być niespokojni. Teraz był okres najlepszego handlu i inne
statki kupieckie wyprzedzały ich, a oni nie mieli ani jednej skóry w ładowni.
Miałby kłopoty z załogą, gdyby chciał opóźniać podróż. Nie mógł sobie pozwolić
na tracenie czasu jako kapitan i właściciel brygu.
Ruszył dalej ulicą. Wszystko błyszczało w ten słoneczny poranek. Przejrzyste
powietrze sprawiało, że szafirowe wody zatoki i szmaragdowe lasy wyspy
błyszczały jak klejnoty. Nawet drewniane budynki w mieście wyglądały jak świeżo
wyczyszczone.
Rosyjskie miasto było pełne ludzi. Wydawało się, że wszyscy chcieli być na
zewnątrz, w słońcu, po wczorajszym deszczu, który trzymał ich w domach.
Stara Tasza Tarakanow siedziała na krześle przed swoim domem z bali drzewnych,
grzejąc w słońcu stare kości. Caleb zdawał sobie sprawę, jak uważnie go
obserwowała. Podejrzewał, że nie podobał się jej, chociaż nic nie powiedziała
ani nic nie zrobiła, co by na to wskazywało. A to właśnie jej aprobaty
potrzebował. Wiedział od dawna, że ona odgrywała główną rolę w życiu Larissy.
Ojciec był mniej ważny. W krótkim czasie, jaki mu pozostał, robił co mógł, żeby
pozyskać starą kobietę, ale nie wiedział, czy mu się to
udało.
Caleb wypatrzył Larissę wyrywającą chwasty w ogrodzie warzywnym. Za tę pracę
dostawała od Kompanii jednego rubla dziennie. Jasna, kolorowa chustka, którą
miała na głowie, związana była z tyłu, a pasek ściągał jej luźny sarafan.
Spojrzała, jak gdyby go oczekiwała, rzuciła motyczkę, aby wybiec mu na spotkanie.
Alaska
315
- Miałam nadzieję, że pan przyjdzie. - W jej oczach pojawiły się iskierki.
- Pani wiedziała, że przyjdę - przekomarzał się Caleb. Uśmiechnęła się
promiennie. Chciała podejść bliżej, ale zawahała się
i zerknęła przez ramię, jak gdyby nagle przypomniała sobie o obecności babki.
Wzięła go pod rękę i poprowadziła ścieżką do starej kobiety.
- Dzień dobry, babuszka. - Od początku pozwalał sobie nazywać ją tym
familiarnym rosyjskim słowem, chcąc się jej przypodobać. - Wygląda na to, że ta
piękna pogoda sprawia pani przyjemność. Słońce dobrze pani zrobi.
Larissa zaczęła tłumaczyć, zanim skończył mówić, potem przetłumaczyła odpowiedź
babki:
- Ona pana pozdrawia i potwierdza, że poranek jest bardzo ładny. Caleb podał
starej kobiecie miękką paczkę, którą miał pod pachą.
- To dla pani, babuszka. - Położył jej paczkę na kolanach. Za każdym razem,
kiedy odwiedzał ich chatę, przynosił mały upominek - trochę herbaty lub cukier,
a raz tytoń dla Michaiła, wujka Larissy. Tym razem okazja była poważniejsza i
odpowiednio bardziej wartościowy podarunek. Zawiniątko zawierało kilka jardów
angielskiego materiału. Czekał, aż je odwinie, ale ona nie poruszyła się. -
Powiedz jej, żeby otworzyła paczkę.
Larissa przekazała te słowa. Stara kobieta podniosła głowę, aby mu się
przypatrzeć, jej wzrok był poważny. Kiedy zaczęła mówić, Larissa tłumaczyła
zdanie po zdaniu.
- Ona dziękuje panu, ale zastanawia się, dlaczego pan przynosi jej prezenty.
Ona pyta... - BabuszM - na policzki Larissy wystąpiły rumieńce.
- Co powiedziała? - spytał Caleb.
Mocno zażenowana Larissa wahała się z odpowiedzią.
- Na Wyspach Aleuckich... gdzie urodziła się moja babka... kiedy mężczyzna
chce... wziąć kobietę do swojego domu, daje... prezenty jej rodzicom. Jeśli
podarunki są przyjęte, ona idzie... żeby z nim mieszkać. To jest taki zwyczaj.
- Babuszka myśli, że ja próbuję panią kupić. Podniosła oczy, żeby popatrzeć mu
w twarz.
- Ja przyjęłam chrzest Świętej Wiary. Życie z mężczyzną bez błogosławieństwa
boskiego byłoby grzechem.
- Niech pani powie swojej babce, że to prawda, że panią kocham i chcę, żeby
była pani moją żoną, ale przynoszę dla niej prezenty tylko dlatego, gdyż ją
podziwiam i szanuję - powiedział. - Jest również prawdą, że dzisiaj
316 Janet Dailey
przyszedłem, by prosić pani rodzinę o wyrażenie zgody na małżeństwo. Gdyby na
wyspie był ksiądz, poprosiłbym go o udzielenie ślubu. Niech pani spyta swojej
babki, co powinienem zrobić.
Wyraz radości i zdziwienia, który opromienił jej twarz, nie pozostawiał
wątpliwości, że przyjmuje jego propozycję. Rozchyliła wargi nic nie mówiąc.
Potem uklękła przy krześle babki. Wybuchnęła potokiem słów rosyjskich, pełnych
entuzjazmu i błagalnych jednocześnie.
Słuchając słów swojej wnuczki Tasza poczuła się nagle bardzo stara i bardzo
zmęczona.
- Ty wyjedziesz z nim do tego miejsca, które nazywa się Boston? Słabo już
pamiętała dzień, kiedy z Andriejem Tołstychem wypłynęła
z Zatoki Masakry na wyspie Attu, aby już nigdy więcej nie zobaczyć swojej matki,
Zimowego Łabędzia, swojego wuja, Wąsatego, ani starej Kobiety Tkaczki. Patrzyła
na ciemnozieloną gęstwinę świerków i cedrów ponad ścianami palisady, rosnących
tak gęsto jak żdżbła trawy. Tak bardzo tęskniła za swoją bezdrzewną wyspą i
stale wiejącym tam wiatrem.
- Caleb mówi, że będziemy tu często powracać. - Głos Larissy obudził Taszę z
jej wspomnień przyćmionych przez upływ czasu. - Tutaj właśnie on skupuje futra.
Mówi, że może zbuduje chatę. Kiedy wrócimy, będziemy mieli gdzie mieszkać.
"Wrócimy". To słowo przypomniało Taszy, że Andriej również obiecał jej matce, że
przywiezie ją z powrotem na Attu, a ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że
Rosjanie już na zawsze zmienią ich sposób życia. Teraz przybyli Jankesi. Tasza
owinęła się wełnianym szalem, poczuła chłód.
- Babuszka, ja go kocham. On wkrótce odpłynie.
- A ty popłyniesz z nim? - Długo patrzyła na swoją wnuczkę.
- To nie dlatego, że chcę cię opuścić, ale ja go kocham. Tasza potrząsnęła
głową z wyrazem zmęczenia na twarzy.
- Muszę pomyśleć.
- Babuszka - prosiła Larissa.
- Powiedz mu, że porozmawiam ze swoimi synami. - Wstała z krzesła i wolno
poszła do chaty. Jej kroki były tak samo ciężkie jak jej serce.
Łza spłynęła po policzku Larissy, kiedy patrzyła, jak jej babka odchodzi. Czuła
się rozdarta. Zaślepiona radością nie myślała o bólu rozstania, dopóki nie
zobaczyła go w oczach babki.
Poczuła ciepłe dłonie Caleba na ramionach i odwróciła się.
Alaska 317
- Ona chce porozmawiać z moim ojcem i wujem, Caleb. Jest taka chora.
- A ty jesteś młoda. Nie jesteś całą jej rodziną. Nie będzie osamotniona. Ma
swoich synów. Jeśli cię to martwi, to załatwię, że będzie miała opiekę.
- Chciałabym... - Ale była zakłopotana, niepewna czego chce.
- Chodź się przejść - nalegał Caleb.
- Może powinnam do niej pójść. - Coś ją ciągnęło w przeciwnym kierunku.
- Larissa, mamy tak mało czasu.
Poruszona jego prośbą dała się zabrać spod chaty.
Caleb zatrzymał się przy dużym płaskim kamieniu, który leżał na plaży, i wziął
Larissę w ramiona, całując ją z powściąganą namiętnością. Podniósł głowę. Nadal
trzymał ją w objęciach, słysząc jej nieregularny oddech.
- Nie mogę znieść myśli, że miałbym cię opuścić, Larissa - szepnął trzymając
usta przy jej gładkiej skroni. - Kochasz mnie, prawda?
- Całym sercem - szepnęła żarliwie.
- Co zrobimy, jeśli twoja rodzina nie da nam pozwolenia? - Chciał, żeby ten
związek scementował jego stosunki z Kompanią Rosyjsko-Amerykańską, a nie, by
robił w nich wyłom.
- Nie wiem.
- Musisz ich jakoś przekonać, żeby się zgodzili. Obiecuję ci dopilnować, żeby
twoja babka żyła wygodnie do końca swoich dni.
- Ja...
- Kapitanie, chwała Świętemu Patrykowi, że pana znalazłem! - Jego drugi oficer,
0'Shaughnessy biegł zdyszany w ich kierunku z policzkami tak czerwonymi jak jego
ogniste włosy. Caleb natychmiast odsunął się od Larissy. - Z przeproszeniem
panienki - Irlandczyk z opóźnieniem zdjął kapelusz i mówił dalej. - Przeszukałem
to ruskie miasto od góry do dołu, żeby pana znaleźć, kapitanie.
- Czego chcesz?
- To pierwszy oficer szuka pana, kapitanie. Wysłał mnie, abym pana jak
najszybciej znalazł.
- Dlaczego? Co się stało?
- Ten ruski gubernator, Baranów, nagle wszedł na pokład Sea Gypsy. Kiedy Hicks
zaczął zadawać mu pytania, zażądał pokazania wykazu ładunków - manifestu
okrętowego.
318 Janet Dailey
- Hicks odmówił, prawda?
- Baranów przyprowadził żołnierzy. Trzeba było albo pokazać mu manifest, albo
walczyć. Z połową załogi na brzegu, co by to była za walka, sir. Zmusił mnie do
pokazania manifestu, potem rozkazał poszukać pana.
Caleb zaklął pod nosem.
- Zobaczy spis tych cholernych strzelb i amunicji.
- Aye, powiedziałem Hicksowi, że to wszystko pójdzie w diabły, jak Rosjanin to
zobaczy.
- Chodź. - Caleb wziął Larissę za rękę.
- Co się stało?
- Nie mam czasu tłumaczyć. Muszę wrócić na statek. - Ale wyczuł, że nie
uspokoił jej tym. - To nic takiego, czym miałabyś się martwić.
Kiedy doszli do portu, Caleb przyjął z wdzięcznością zapewnienie Larissy, że nie
musi jej odprowadzać, więc szybko wszedł do oczekującej łodzi, która miała go
zabrać na Gypsy. Wpatrywał się w grupę mężczyzn na pokładzie brygu, rozpoznając
wśród nich Baranowa. Wiedział, że Baranów będzie zły. Jego nadzieje na
porozumienie handlowe, a przynajmniej na koncesje, były zagrożone.
Wchodząc na statek Caleb zachowywał się z ostentacyjną serdecznością.
- Co za nieoczekiwana wizyta, Aleksandrze Andriejewiczu. Nie dał mi pan żadnej
szansy, żebym mógł się #ewanżować za pana wspaniałą gościnność. - Nie dał
Baranowowi czasu na odpowiedź, wiedząc, że ten Rosjanin lepiej rozumie po
angielsku, niż chce to okazać. - Mam nadzieję, że moi oficerowie godnie pana
przyjęli podczas mojej nieobecności. Zejdźmy na dół i napijmy się czegoś, z dala
od tego hałasu. - Wskazał ręką na cieśli, którzy byli bardziej zajęci
obserwowaniem tej sceny niż kończeniem napraw na statku. - Mam butelkę świetnej
brandy, którą trzymałem na specjalne okazje.
- Zarządca nie przybył tutaj z wizytą towarzyską - stwierdził tłumacz Baranowa.
Caleb udał zdziwienie, potem uśmiechnął się.
- Ach, gubernator dowiedział się, że składam regularne wizyty jednej młodej
rosyjskiej pannie, Larissie Tarakanow, i postanowił sprawdzić, czy mam honorowe
zamiary względem niej. Zapewniam, że moje intencje są jak najbardziej szlachetne.
Ta młoda panna kompletnie mnie zauroczyła. W grun-
Alaska 319
cie rzeczy wybierałem się do pana gubernatora w nadziei zdobycia jego poparcia,
aby przekonać babkę dziewczyny, żeby zezwoliła nam wziąć ślub. Nic z tej
przemowy nie zrobiło wrażenia na rosyjskim zarządcy. Nadal miał ponury wyraz
twarzy. Kiedy odezwał się, przez tłumacza, nie była to odpowiedź na osobiste
wynurzenia Caleba.
- Zarządca zobaczył, że na pana manifeście ładunkowym znajduje się sto
trzydzieści strzelb.
- To prawda - skinął głową Caleb.
- Dlaczego ta informacja została celowo zatajona przed zarządcą?
- Nie została zatajona. Z całym należnym szacunkiem dla zarządcy - nie byłem
pytany, czy wiozę broń.
- Czy jest pan świadom, że sprzedaż broni Kołoszom jest zabroniona na
rosyjskich terenach Ameryki?
- Jestem świadom.
- Widział pan, co się dzieje, kiedy Kołosze mają tego rodzaju broń. Był pan
świadkiem skutków masakry w Twierdzy Świętego Michaiła i nadal pan przywozi
strzelby na handel.
Caleb starannie dobierał słów.
- Muszę wyznać, że do niedawna nie uważałem tego za swój problem. Teraz, kiedy
rodzina mojej przyszłej żony mieszka tutaj na Sitce, oczywiście zaczęło mi
zależeć na ich bezpieczeństwie* Jeśli zarządca jest zainteresowany zakupem broni
i amunicji dla uzupełnienia swojego arsenału, z największą przyjemnością
sprzedam je Kompanii.
- Zarządca... - jankeski tłumacz zawahał się - nakazuje, żeby pan rozkazał
załodze wyładować nielegalną broń. Wkrótce zjawią się łodzie, żeby ją zabrać na
brzeg.
- A na jakich warunkach? - ostrożnie spytał Caleb.
- Kapitanie Stone, gubernator konfiskuje broń. Caleb zesztywniał.
- Jakim prawem?
- On rekwiruje pana nielegalny ładunek na tej podstawie, że pan popełnił
przestępstwo przeciwko rządowi rosyjskiemu. Nie protestowałbym zbyt ostro na
pana miejscu, kapitanie Stone - ostrzegł tłumacz. - Myślę, że uwierzył w część
pańskiego opowiadania, tę o zmianie stanowiska, ale jeśli będzie się pan
sprzeciwiał, może zarekwirować cały statek. Pan wie, jak on walczy przeciwko
sprzedawaniu broni Indianom.
320 Janet Dailey
- Taka akcja nie jest legalna - stwierdził Caleb, zaciskając szczęki, żeby nie
wybuchnąć gniewem.
- Legalna czy nie, trudno panu będzie cokolwiek z tym zrobić. Waszyngton jest
daleko stąd. Jeśli on zabierze statek, a pana zaaresztuje, upłynie dużo czasu,
zanim pański rząd zdoła cokolwiek na to poradzić.
Caleb musiał w końcu przyznać, że nie może w tej sytuacji nic zrobić. Skłonił
się sztywno Baranowowi.
- Proszę powiedzieć gubernatorowi, że z przyjemnością ofiarowuję tę broń do
obrony wyspy Sitka. Moja załoga wyniesie ją na pokład w ciągu godziny.
- Remont pana statku zostanie ukończony przed zapadnięciem nocy. Proponuję,
żeby pan wypłynął jutro rano. Nie jest pan już pożądanym gościem w tym porcie,
kapitanie.
Caleb widział, że wszystkie jego pojednawcze gesty nie odniosły żadnego
rezultatu. Najbardziej wartościowy towar miał zostać mu zabrany bez żadnego
wynagrodzenia, a jego statek zmuszony do opuszczenia portu. Jeśli nie udało mu
się uniknąć takiej sytuacji, to obierze inną taktykę. Ale jeszcze nie teraz. Z
ośmiu członków załogi na pokładzie tylko trzech było uzbrojonych. Przy Baranowie
było piętnastu żołnierzy i nie ulegało w4tpliwości, że w razie walki cieśle ze
stoczni stanęliby po jego stronie. Zesztywniały z bezsilności odruchowo zacisnął
pięści świadom, że musi grać na zwłokę. Kiedy Baranów przyśle swoich żołnierzy,
żeby zabierać broń, jego załoga będzie uzbrojona i gotowa na to spotkanie.
- Cokolwiek by pan zamierzał, kapitanie - tłumacz Baranowa patrzył na niego
jednocześnie ze zrozumieniem i podejrzliwością - chciałbym panu przypomnieć, że
dwadzieścia dział jest wycelowanych w ten statek. Jeśli ma pan zamiar stawiać
opór albo podnieść kotwicę i uciec, zostaniecie zdmuchnięci z powierzchni wody.
Caleb był jak ryba w sieci. Z trudnością opanował wściekłość, zdając sobie zbyt
dobrze sprawę ze swojej bezsilności.
- Za pozwoleniem, czy wolno mi opuścić statek? W ten czy inny sposób chciałbym
zobaczyć pannę Tarakanow, zanim odpłynę.
Baranów skinął głową na znak przyzwolenia, nie czekając, aż ta prośba dotrze do
niego przez tłumacza. Larissa była ostatnią szansą Caleba i miał zamiar ją
wykorzystać. Kiedy Baranów z tłumaczem opuszczali statek, rosyjscy żołnierze
otrzymali rozkaz pozostania na pokładzie i sprawdzenia,
Alaska 321
czy wszystkie strzelby i amunicja, poza tymi do obrony Sea Gypsy, zostały wyjęte
z ładowni przez załogę Caleba. Zaraz po odejściu Baranowa Caleb wsiadł do łodzi
czekającej na niego przy brygu.
Jak Baranów mógł zrobić coś podobnego? To nie jest w porządku
- protestowała Larissa. Teraz zrozumiała, dlaczego Caleb tak nalegał na
obecność jej całej rodziny, zanim zaczął przedstawiać swoje problemy. Chciał
oczyścić swoje imię przed nimi wszystkimi, a robił to dla niej.
- Nic z tego, co mówiłem, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia.
- Kiedy odwrócił się do okna, Larissa zauważyła jego przygarbione plecy, co
bardziej niż słowa wskazywało na poczucie bezradności i frustracji, jakie
odczuwał.
Mówiąc po rosyjsku, zwróciła się do swojego ojca:
- Musimy iść do Baranowa i wytłumaczyć mu, że Caleb nie miał zamiaru sprzedawać
tej broni Indianom ze szczepu Kołoszy.
- Dlaczego miałby nas posłuchać? - perswadował łagodnie Zachar.
- Ponieważ nas zna. Babuszka, ty musisz z nim porozmawiać. Uklękła przy krześle
babki.
- Ciebie posłucha. Nie możesz mu pozwolić, żeby wypędził stąd Caleba.
- Już powziął decyzję, moje dziecko. Aleksander Andriejewicz jest upartym
mężczyzną. Nie zrien; swojego rozkazu na prośbę starej kobiety - powiedziała.
Przykryła i >y powstrzymać gwałtowny kaszel.
- Jeśli Caleb 61 babuszka, ja popłynę z nim. -Nie.
- Myślałam o tyr przedtem. Zdecydowałam, że jeśli poprosi, żebym za nim
poszła, ? tak zrobię. - Chwyciła chudą dłoń babki i przycisnęła ją do swojego
policzka. - Nie chcę ci sprawiać przykrości, ale ja go kocham.
- To byłoby błędem, Larisso. - Wuj Michaił nie ukrywał niechęci.
- Dlaczego? - Podniosła się i wyprostowała. - Wytłumacz mu, ojcze, jak to jest,
kiedy ci na kimś tak zależy, że życie traci znaczenie bez tej osoby. Ty nie
pojechałbyś na Wyspy Pribyłowa bez Córki Kruka. Ja czuję tak samo. Chcę być z
nim. Pamiętam, jak opowiadałeś o carskim szambelanie i tej pięknej pani w
Kalifornii, którzy tak bardzo się kochali. Ona posłuchała swojej rodziny i
została, a on odpłynął, żeby otrzymać zezwolenie cara na
322 Janet Dailey
małżeństwo. Potem umarł, a ona wciąż czeka na jego powrót, chociaż mogła
popłynąć razem z nim. Ja pójdę za Calebem.
- A czego uczył cię ojciec Herman? Popełnisz ciężki grzech - tym razem wuj
kwestionował jej decyzję, ojciec już nic nie mówił.
- Papa nie ma ślubu z Córką Kruka. - Uważała, że milczenie ojca oznacza
poparcie, i chciała go zmusić, żeby wstawił się za nią.
Ale Zachar miał mało do powiedzenia, rozdarty między dwiema sprzecznościami. Z
jednej strony czuł gwałtowny protest przeciwko temu, aby jego córka poślubiła
człowieka, który mógł być prawdziwym ojcem Wilka, z drugiej zaś wiedział, że
gdyby Caleb Stone ożenił się z Larissa, to było mało prawdopodobne, żeby chciał
dochodzić swoich praw do jego syna. Zachar nie mógł zmusić się do poparcia
pomysłu, aby iść do Baranowa i prosić go o zmianę decyzji w sprawie wydalenia
Boston mana z Sitki. Chciał, żeby Caleb odpłynął i nigdy tu nie powrócił. Nawet
gdyby to miało oznaczać utratę córki - niech i tak będzie. Lepiej stracić córkę
niż syna.
- Córka Kruka nie jest ochrzczona, a ty jesteś - odpowiedział ostro Michaił.
- Jest możliwe, że będziemy mogli wziąć ślub - stwierdziła Larissa, wiedząc, że
to jest jej ostatnia nadzieja w pozyskaniu poparcia rodziny dla sprawy Caleba.
- W jaki sposób? - spytał jej ojciec z wahaniem. - Przecież nie ma księdza.
- Caleb mówi, że Baranów może udzielić ślubu. Jest głównym zarządcą, a jego
słowo jest prawem. To on chrzci dzieci i czyta modlitwy w dni świąteczne.
Zauważyła pytające spojrzenie Michaiła skierowane do babki. Wiedziała, jak babka
ceni sobie zdanie swojego najmłodszego i najbardziej kochanego syna. Jeśli
Michaił wątpił, to i ona miała wątpliwości. Zachęcona, Larissa natychmiast
postanowiła skorzystać z tej nikłej szansy.
- Proszę, babuszka, porozmawiaj z Baranowem. Jeśli on na nic innego się nie
zgodzi, to niech udzieli nam ślubu.
Larissa wstrzymała oddech przez chwilę, która wydała się jej wiecznością. Potem
babka dotknęła swoich siwych włosów.
- Gdzie jest moja chustka? Aleksander Andriejewicz lubi, żeby kobiety miały
zakryte głowy, na wzór rosyjski.
- Tutaj jest, babuszka. - Cicho śmiejąc się i płacząc jednocześnie Larissa
wzięła chustkę ze stołu, potem wesoło przebiegła przez pokój i stanęła przy
Calebie. - Idziemy do Baranowa - powiedziała po angielsku. - Wszyscy.
Alaska
323
.Bratanek i sekretarz Baranowa wprowadzili ich do biura z widokiem na cieśninę
Sitka i dalej na Pacyfik. Biorąc laskę, Baranów wstał z krzesła i utykając
wyszedł zza swojego wielkiego biurka, aby ich powitać.
Celowo ignorując obecność Caleba, okazywał wielkie względy babce, jak zauważyła
Larissa. Zadbał, żeby stara kobieta usiadła wygodnie w ciepłych promieniach
słońca. Chociaż Michaił wniósł babkę na wysokie schody, wysiłek, jaki sprawiło
jej dojście tutaj, pozbawił Taszę oddechu i wzmógł uporczywy kaszel.
- Oboje się starzejemy, Tasza Tarakanowa. - Baranów wolno sadowił się na
krześle, które podsunął mu bratanek, potem odprawił go ruchem ręki.
- Wiek powykręcał mi palce jak korzenie przewróconego drzewa, stawy mnie bolą.
Na ciebie wiek sprowadził uporczywy kaszel, aby ci przypomnieć, jak cenny jest
swobodny oddech. W takie dni jak dzisiejszy widać wyraźnie, że smutno być starym
i zmęczonym.
- Z wiekiem ma pan również kłopoty z oczami, Aleksandrze Andriejewiczu.
- Tasza patrzyła na okulary leżące na jego biurku. - Może już nie widzi pan tak
dobrze jak kiedyś i nie dostrzega pan rzeczy we właściwym świetle.
- Czy mówimy o tym, jak widzę rzeczy, czy jak je interpretuję?
- Moja wnuczka uważa, że był pan zbyt surowy dla kapitana Stone'a, że może
widział pan tylko broń i nic poza tym.
- To jest interesujące - Baranów odchylił się w swoim krześle. - Rodzina
Tarakanowów przychodzi prosić o łaskę dla jankeskiego kapitana. A to od Kołoszki,
która żyje z tobą, Zacharze, dowiedziałem się o jego zdradzieckich zamiarach.
- Córka Kruka. - Larissa spojrzała na ojca, ale wyraz jego oczu był dokładnym
odbiciem zdziwienia i niedowierzania, które widniały na jej własnej twarzy.
- Przyszła do mnie dziś rano i powiedziała, że wasz dobry kapitan prosił ją,
żeby dała znać swoim ludziom o broni i amunicji, którą chce im sprzedać. Bała
się, że będą znowu walki, jeśli do tego dojdzie.
- Co on mówi? - spytał Caleb po angielsku. Kiedy Larissa przetłumaczyła mu,
skoczył na równe nogi. - To jest kłamstwo!
- Ładunek na Sea Gypsy składał się w większej części z broni - wzruszył
ramionami Baranów. - Ona o tym wiedziała.
- Mogła się o tym dowiedzieć od któregoś z członków załogi - tłumaczyła Larissa.
- Caleb, kapitan Stone, nie ukrywał tego.
324 Janet Dailey
~ Kobieta może sobie pozwolić na ten luksus, żeby ślepo słuchać głosu swojego
serca, ale na moim stanowisku muszę patrzeć na fakty i odpowiednio je oceniać.
Nie zmieniłem swojej opinii i utrzymuję moje rozkazy w mocy.
Żadne prośby Larissy nie odnosiły skutku. Babka położyła jej rękę na ramieniu,
próbując ją uciszyć. Zrezygnowany Caleb powrócił na krzesło, które opuścił, żeby
podejść do okna i spojrzeć na port.
- Znamy się od wielu lat, Aleksandrze Andriejewiczu - powiedziała Tasza. -
Kiedy przybył pan po raz pierwszy na Kodiak, był pan chory, miał gorączkę, a ja
pana pielęgnowałam. Moi synowie walczyli u pana boku. Moja synowa rzuciła swoją
małą córeczkę w pana ramiona, zanim utonęła w fali przypływu. Tym dzieckiem była
Larissa. Ona ma silne uczucie dla tego jankeskiego kapitana. Powiedziała mi, że
odpłynie z nim. Oni proszą, aby im pan udzielił ślubu.
- Zapytaj kapitana, czy nadal tego pragnie, teraz kiedy dowiedział się, że moje
rozkazy pozostają nie zmienione - powiedział Baranów do Larissy.
Przetłumaczyła słowa Baranowa na angielski i odpowiedź Caleba na rosyjski.
- Kapitan mówi, że kiedy powiadomił pana, że chce się ze mną ożenić, to nie
były czcze słowa. Mówi, że będzie zaszczycony, jeśli zostanę jego żoną. A
ponieważ szanował pana autorytet wcześniej, szanuje go i teraz. Chce się związać
przysięgą, którą złoży przed panem - stwierdziła dumnie.
- A ty, dziecko? - patrzył na nią kątem oka.
- Ja chcę być jego żoną.
- Poślubisz go wiedząc, że moje rozkazy również będą odnosić się do ciebie, że
nie będziesz mile widziana na Sitce i - co jest możliwe -już nigdy więcej nie
zobaczysz swojej rodziny?
Miała łzy w oczach.
- Tak, poślubię go.
Wzięli ślub w biurze, przy oknach wychodzących na zatokę. Ceremonia odbywała się
w języku rosyjskim, Caleb nic nie rozumiał powtarzając słowa za Larissą. Podczas
modlitwy patrzył przez okno na wysokie, nagie maszty swojego statku w porcie.
Córka Kruka. Powinien był wiedzieć, że Baranów nie przyszedł sprawdzać manifestu
okrętowego tylko na podstawie domysłów. Tak był przejęty
Alaska
325
tym, żeby Córka Kruka nie naopowiadała swoich kłamstw Larissie, że nie wziął pod
uwagę faktu, iż może mu zaszkodzić u Baranowa.
Nastąpiła przerwa w recytacji po rosyjsku. Caleb spojrzał na Larissę nie wiedząc,
czy ma teraz coś powiedzieć. Ona patrzyła na niego poważnie.
- To koniec. Jesteśmy małżeństwem.
Odsunął zaprzątające go myśli i uśmiechnął się do niej. Była uroczą panną młodą,
chociaż nie wnosiła do ich małżeństwa tego wszystkiego, na co liczył. Walczyła w
jego sprawie, ale nie było sposobu odwrócenia tego, co zrobiła Córka Kruka.
- Pan i pana nowo poślubiona małżonka macie odpłynąć jutro rano - stwierdził
Baranów po angielsku z mocnym rosyjskim akcentem i podszedł do swojego biurka,
ciężko opierając się na lasce.
. - Chwileczkę, Baranów. - Rozzłoszczony, że Rosjanin nie ustąpił i nie zezwolił
na dodatkowy dzień pobytu, Caleb przeszedł przez pokój. Sięgnął do kieszeni,
wyjął skórzany woreczek, trzymał go przez chwilę, potem rzucił na otwarte pismo
na biurku Baranowa. - Tutaj jest pięćset dolarów w złocie. To wszystko dla
madame Tarakanow. Niech pan dopilnuje, żeby jej niczego nie brakowało.
- Szlachetny gest, kapitanie.
- Należy teraz do mojej rodziny. Myślę, że źle mnie pan ocenia - stwierdził
sztywno Caleb.
- Tak mi właśnie mówiono. Ale uważam, że pana strzelbom lepiej jest w moim
arsenale. - Baranów nawet nie podniósł woreczka z monetami.
Usiłowanie, żeby coś zyskać w oczach Baranowa było desperackim zadaniem.
Poprzednio podejmowane w tym kierunku kroki tylko pogorszyły sprawę. Niech szlag
trafi Córkę Kruka i niech szlag trafi Baranowa, rozmyślał gorzko Caleb
opuszczając rezydencję zarządcy ze swoją nową rodziną.
Kiedy zeszli ze schodów, Caleb zaproponował Larissie, żeby odprowadziła babkę do
chaty i spakowała się, tłumacząc jej, że musi powrócić na statek. Obiecał
przysłać kilku ludzi z załogi do pomocy w przeniesieniu jej rzeczy.
Widząc Zachara zatrzymującego się przy schodach, Caleb przypomniał sobie, że
ojciec Larissy mało mówił przez cały czas.
- Czy wiedziałeś, że Córka Kruka poszła do Baranowa? Czy może to był twój
pomysł na pozbycie się mnie, żebym przypadkiem nie uwierzył jej kłamstwom?
326
Janet Dailey
- Nic o tym nie wiedziałem. - Wyglądał na przygnębionego, jak gdyby to on, a
nie Caleb tak wiele stracił tego dnia.
Bez względu na to jak bardzo Caleb chciał znaleźć kozła ofiarnego, musiał mu
wierzyć.
- Żałuję, że nie mogę jej dostać w swoje ręce.
- Mogłeś opowiedzieć Baranowowi, jak chciała wyciągnąć od ciebie prezenty z
powodu chłopca. To tłumaczyłoby, dlaczego kłamała, żeby ci zaszkodzić. Jestem
wdzięczny, że zachowałeś milczenie.
Caleb omal się nie roześmiał. Nie zachowywał milczenia, żeby oszczędzić wstydu i
upokorzenia Zacharowi. Nie zaprzeczył od razu, że znał przedtem Córkę Kruka,
ponieważ musiałby się teraz tłumaczyć i usprawiedliwiać na rozliczne sposoby.
Jego przeszłość nie wyglądała dobrze, gdyby jej się przyjrzeć z bliska. Byłoby
podwójnie trudno przekonać Baranowa - a może również Larissę i jej babkę - że
rozpoczyna nowe życie.
- Nic by się nie zyskało na rozprzestrzenianiu kłamstw. Więcej osób zostałoby
skrzywdzonych, łącznie z Larissą - stwierdził z godnością.
- Czy Larissa mówiła ci, że wkrótce opuszczam wyspę? -Nie.
- Płynę na Wyspy Pribyłowa, wyspy uchatek. - Wydawało się, że Zachar jest
zmartwiony i waha się. - Pan mi pomógł dwa razy, kapitanie Stone. Ocalił mnie
pan po masakrze i nikomu pan nie powiedział, że Wilk może nie być moim synem.
Nie byłoby w porządku prosić pana o więcej, kiedy ja nie mogłem panu pomóc.
- O czym mówisz?
- Tyle uchatek zabito na Wyspach Pribyłowa ostatnimi laty, szczególnie tych
bardzo młodych, których futerka tracą czarny kolor i stają się srebrnoszare we
wrześniu. Zabijano również karmiące samice. Nie zwracano uwagi na wiek, płeć ani
jakość futra. Czasem zabijano tysiące samców i zostawiano je nie biorąc skór, a
tylko ich narządy płciowe do wysuszenia i zmielenia na proszek. Proszek ten ma
wysoką cenę w Chinach. W zeszłym roku Kompania rozkazała zrobić przerwę w tych
łowach, aby stada mogły się rozmnażać.
- A więc? - Caleb uniósł brwi do góry, nie wiedząc, co Zachar chce rnu
zaproponować.
- Ponieważ zaprzestano zabijania uchatek, większość Aleutów i ich rodzin
została odesłana na Unalaskę. Będzie nas tam zbyt niewielu, aby pilnować
budynków Kompanii i obserwować kolonie tych zwierząt.
Alaska
327
- Rozumiem - cicho powiedział Caleb..
- Kruk nie chce płynąć ze mną na tę wyspę. Mówi, że wróci do swoich ludzi.
- Masz szczęście, że możesz się jej pozbyć. Ona jest niczym innym tylko workiem
kłopotów.
- Myślę, że pan nie rozumie. - Zachar potrząsnął smutno głową. - Jeśli ona
odejdzie, to zabierze mojego syna ze sobą. Kiedyś myślałem, że nie potrafię żyć
bez Kruka. Teraz wiem, że nie potrafię żyć bez mojego syna.
- Zabierz go. Jak ona może ci przeszkodzić? - Ta sprawa wydawała się Calebowi
prosta.
- Baranów mi przeszkodzi. Tutaj jest takie prawo. Dziecko należy do swojej
matki. Nic nie mogę zrobić. Gdybym dał Krukowi prezenty, miałbym swojego syna,
ale już jestem winien Kompanii więcej, niż mogę zapłacić.
- Ile będzie trzeba? Co będziesz musiał dać Córce Kruka, żeby opuściła swojego
syna? - Biorąc pod uwagę wartość informacji, udzielonej mu tak chętnie przez
Zachara, był gotów oddać kilka jardów materiału, trochę miedzianych czajników
czy błyskotek. - Chodź ze mną na pokład Sea Gypsy i zobacz, jakie mam towary.
- Pan by to zrobił?
- Jesteśmy teraz rodziną. - Caleb objął starszego mężczyznę za ramiona i
poszedł z nim w kierunku łodzi.
^
Larissa trzymając spódnice jedną ręką, a w drugiej filiżankę parującej kawy,
kierowała się ku rufie statku. Skinęła głową marynarzowi, który stał przy włazie
popijając świeżą wodę z chochli.
Tego pięknego lipcowego poranka wszyscy byli przy pracy. Jedni przy olinowaniu,
reperując przetarte liny, inni pletli linki lub zbierali pakuły. Cieśla okrętowy
był również na swoim stanowisku pracy.
Larissa miała przeszło dwa miesiące, aby przyzwyczaić się do tych widoków i
dźwięków. Wchodząc na pokład rufowy automatycznie szukała wzrokiem swojego męża.
Samo to słowo napełniało ją poczuciem dumy, ale i pragnieniem, aby pełnić w jego
życiu większą rolę niż ta, na jaką jej do tej pory zezwalał.
Stary żaglomistrz spojrzał znad grotżagla, który właśnie reperował, na
przechodzącą obok kobietę, ale nie pozdrowił jej. Tak samo sternik, leniwie
oparty o koło. Nikt się nie odzywał, kiedy Caleb był na pokładzie. W ostatnim
miesiącu Larissa zauważyła, że wszyscy trzymali się od niego z dala - give him a
wide beru. Uśmiechnęła się na myśl o tym określeniu, zadowolona, że tak szybko
nauczyła się gwary żeglarskiej.
Na początku był to dla niej zupełnie nowy język. Teraz znała różnicę pomiędzy
topslem a grotżaglem, wybieraniem żagla a refowaniem. Sea Gypsy była właśnie
"pod chmurą żagli", żagle boczne rozpościerały się poza statek po każdej jego
stronie, płótno żaglowe tworzyło piramidę aż po szczyty
masztów.
Caleb stał pewnie na kołyszącym się pokładzie, ze zmarszczonym czołem i wyrazem
troski, który ostatnio często gościł na jego twarzy. Nie wszystko
Alaska
329
układało się dobrze od czasu, kiedy wyszli z portu, chociaż nie dotyczyło to ich
małżeństwa. Handel szedł słabo wzdłuż wybrzeża. Przez cały czas spędzony na
targach z Kołoszami uzyskał zaledwie pięćdziesiąt skór. Teraz bryg pędził w
kierunku północno-zachodnim, wykorzystując każdy cal żagla zarówno przy
pomyślnym, jak i niepomyślnym wietrze.
- Kawy? - Podała mu filiżankę.
Zajęty swoimi myślami, wziął filiżankę z jej ręki, mrucząc zdawkowe
podziękowanie i koncentrując całą uwagę na chmurach i horyzoncie, by wypatrzeć w
nich jakiś sygnał zmiany pogody. Wiatr był zimny. Larissa złapała brzegi swojego
szala i związała go z przodu.
- Czy szybko tam będziemy? - spytała.
- Aye - odpowiedział Caleb, a potem spojrzał na nią bystro. Trzymał w tajemnicy
miejsce, do którego płynęli, chociaż ona je odgadła, a podejrzewał, że załoga
również, ponieważ na statku ustało narzekanie i początkowe niezadowolenie.
- Pogoda się utrzymuje - zauważyła.
- Aye - odpowiedź tę poprzedził ciężkim westchnieniem. Patrzył znowu na wysokie,
gdzieniegdzie przerzedzające się chmury.
- Tak nie pozostanie - powiedziała Larissa. - Wiatr się zmieni. Przyjdzie gęsta
mgła. Łodziom trudno będzie przybić do brzegu.
- O czym ty mówisz? - Głos Caleba był czujny.
- Wyspy Pribyłowa. - Spojrzała na niego spokojnie. - Znam twoje plany, chcesz
zrobić najazd na kolonie uchatek.
- Jak... - nie dokończył pytania, trochę rozzłoszczony, a trochę z poczucia
winy.
- Zostawiłeś na stole rozłożone mapy. Już wcześniej zauważyłam uchatki w tych
wodach. O tej porze roku one nie wyprawiałyby się w dalekie podróże ze swoich
wysp. - Uśmiechnęła się łagodnie widząc jego surową twarz. -Nie możesz mieć
tajemnic przede mną, mój mężu.
- Larissa, nie stać mnie na to, żeby po spędzeniu dwu lat na wybrzeżu i
zebraniu odpowiedniej ilości futer płynąć z nimi do Kantonu, jak to robią
niektóre statki handlowe. Muszę jeszcze mieć zysk z tej podróży, duży zysk.
- Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Złożyłam ci przysięgę małżeńską. - Nie
pozwalała sobie na ocenę jego poczynań.
W czasie, który razem spędzali w kajucie kapitańskiej, Caleb często mówił jej o
swoich marzeniach i planach na przyszłość. Rozumiała jego ambicję.
330
Janet Dailey
Pewnego razu, po wyjątkowo nieudanym handlowym tygodniu, pił bardzo dużo po
obiedzie i opowiedział jej o spełzłych na niczym nadziejach sojuszu handlowego z
Baranowem i Kompanią Rosyjsko-Amerykańską. Zrozumiała wtedy, jak głęboki był
jego zawód i jak go to niepowodzenie gnębiło. Nie miała wątpliwości, że jego
potrzeba sukcesu była głównym motywem najazdu na Wyspy Pribyłowa, ale
podejrzewała, że jest to również akt zemsty, chęć odpłacenia Baranowowi za
wyrzucenie go z Sitki.
- Twój ojciec Zachar zasugerował mi to - stwierdził Caleb.
Nie domyśliłaby się tego nigdy. Nie było w porządku, że Zachar był w to
wmieszany.
- On będzie na wyspie - powiedziała.
- Aye.
Coś ją ściskało w gardle i musiała zakasłać. Zauważyła zmartwione spojrzenie
Caleba i pospieszyła uspokoić go.
- To nic.
- Wiatr jest zimny. Może lepiej zejdź na dół, zanim przemarzniesz. Larissa nie
protestowała. Czuła się trochę zmęczona. Według Caleba był to
wpływ morskiego powietrza.
r od wieczór ciężkie chmury zaciemniły morze. Mnóstwo ptaków krążyło nad wodą
wydając piskliwe odgłosy, do których wkrótce dołączył się głośny ryk dochodzący
z ukrytej we mgle wyspy. Bryg utrzymywał stały kurs w kierunku brzegu. Stopniowo
udawało się Calebowi odróżniać huk fal przyboju od głośnego wycia uchatek.
Korzystając z dziennego światła, utrzymującego się latem na północy do późnych
godzin, rzucili kotwicę w miejscu, które według oceny Caleba powinno być na
krańcu wyspy przeciwległym do obozu Rosjan, który Zachar wskazał mu na swojej
mapie.
Poinformował załogę, że mają cztery godziny na sen, z wyjątkiem wachty
kotwicznej, i że to będzie jedyny odpoczynek w ciągu następnych czterdziestu
ośmiu godzin.
Pierwsze oznaki świtu ukazały się bardzo wcześnie. Tylko czterech doświadczonych
żeglarzy zostało na Sea Gypsy razem z Larissą. Reszta, łącznie z "leniuchami" -
stewardem, żaglomistrzem, cieślą okrętowym i kucharzem - wsiadła do łodzi i
powiosłowała w kierunku brzegu. Chociaż
Alaska 331
wielu z nich miało pistolety za paskiem spodni, wszyscy byli uzbrojeni w pałki
lub w kołki do mocowania lin i ostre noże.
Wylądowali na usianej kamieniami plaży, w samym środku zwierzęcego haremu.
Mężczyźni opuścili szybko łódź-i zaatakowali masę stufuntowych samic-uchatek,
mających u boku dzieci. Wymachując pałkami rozbijali kruche czaszki najbliższym
ofiarom wprawiając resztę w osłupienie. Orgia zabijania przenosiła się od
jednego haremu samic do następnego. Ataki masywnych, ważących sześćset funtów
samców, agresywnych panów plaży, były daremne i zwykle kończyły się strzałem w
głowę. Niektórym marynarze wyłupili oczy i śmieli się ze ślepych ataków i
bezsilnych ryków. Więcej niż sto fok poniosło śmierć w pierwszej godzinie.
Ale zbyt wiele uchatek popełzło do morza i uciekło. Caleb zatrzymał tę
chaotyczną rzeź i podzielił swoich ludzi na grupy przydzielając każdemu zadanie,
aby akcja zabijania była bardziej wydajna. Większość skierował do obdzierania ze
skór nieżywych lub ogłuszonych zwierząt, wydając polecenie, aby nie tracić czasu
na żadną zadrapaną czy zniszczoną skórę, natomiast każdemu samcowi wyjmować
kostki penisowe i narządy płciowe. Resztę mężczyzn wypuścił pomiędzy stada
uchatek, rozkazując koncentrować się na młodych samcach.
Przez cały ranek i popołudnie trwało zabijanie, skórowanie i kastrowanie. W nocy
czyścili skóry i solili je w świetle latarek. Następnego ranka Caleb wyznaczył
grapę mężczyzn do transportu skór na Sea Gypsy. Poranny posiłek składał się z
solonej wołowiny, sucharów oraz kawy z rumem, osłodzonej melasą. Caleb jadł to
co załoga, pracował tak samo jak oni, robiąc wszystko co było trzeba i stale
kontrolując przebieg różnych operacji. Im więcej futer przybywało, tym bardziej
poganiał swoich ludzi, nie zważając na swoje i ich zmęczenie.
Jego ubranie było przesiąknięte krwią, umazane tłuszczem i sztywne od potu.
Zarost zaczął mu przyciemniać policzki. Odór zakrwawionych zwłok leżących na
stosach wzdłuż plaży otaczał go ze wszystkich stron, ale był obojętny na
wszystko poza chęcią zapełnienia swojej ładowni grubymi, błyszczącymi skórami.
Mordowanie zwierząt było niewiarygodnie łatwe. Zaczął więc rozważać możliwość,
żeby pozwolić swoim ludziom odpoczywać na zmianę i przedłużyć tę operację o
następne dwadzieścia cztery godziny. Dlaczego ma odpłynąć
332
Janet Dailey
z pięcioma tysiącami skór, kiedy mógłby wziąć dziesięć lub dwadzieścia tysięcy?
Na tej wyspie było więcej niż milion uchatek. Dlaczego miałby pozwolić Rosjanom,
żeby zagarnęli wszystko?
Zachar szedł w kierunku plaży, niosąc chłopca na ramionach. Od czasu do czasu
podnosił wysoko rękę, żeby Wilk mógł sięgnąć po parę jagód, które ojciec trzymał
w dłoni. Trawa tundry dochodziła do kolan i ciężko było mu iść przez tę gęstwinę.
Wyspa pełna była kwitnących roślin, niebieskiego łubinu i białej goryczki.
Mgła unosiła się w strzępach nad tą bezdrzewną wyspą, zasłaniając niektóre
wzniesienia i pokrywając kotliny. Ze wszystkich stron rozlegały się głosy ptaków
morskich - traczy długodziobych o czerwonych nogach, nurzyków, alk papuzich,
czerwonogłowych traczy nurogęsi i tysięcy mew. Do tego dochodził huk fal
rozbijających się o skaliste brzegi oraz ogłuszający ryk ogromnej ilości uchatek.
Zachar chciał, żeby jego syn zobaczył ten niezwykły widok przelewającej się masy
zwierząt i zapamiętał go na zawsze. Nie po raz pierwszy odbywali tę długą drogę
do oddalonego od obozu miejsca, zawsze samotnie. Chciał opowiedzieć Wilkowi, jak
to wyglądało, kiedy był tu po raz pierwszy, wytłumaczyć, że pogłowie uchatek już
w czasie jego życia zostało zredukowane o dziewięćdziesiąt procent. Pragnął też
opowiedzieć synowi o swoim wuju, który nazywał się Prosty Chód.
Szybko otrząsnął się z ogarniających go smutnych myśli i przyspieszył kroku. Nie
było sensu myśleć o przeszłości. Teraz miał przy sobie swojego syna i to było
najważniejsze.
Wilk przechylał się przez jego prawe ramię i wyrywał jagody z zaciśniętej
dłoni. .
- Jeszcze, papo.
- Już niewiele zostało. - Zachar otworzył dłoń.
- Zjem je wszystkie. - Wilk wybierał jagody dwiema rękami i rozkoszując się ich
słodkim smakiem, wkładał do ust garściami, aż wypchał sobie policzki.
- Masz tłuste policzki jak świnka - żartował Zachar i mocniej przytrzymał nogi
chłopca, ponieważ zbliżali się do skalistego terenu plaży.
- Uchatki - powiedział Wilk - z buzi pryskał mu sok z jagód - i wskazał na
zasypany głazami teren rozpościerający się przed nimi.
Alaska
333
Z mgły wyłoniło się pół tuzina uchatek, podpierających się płetwami i
czołgającymi do przodu charakterystycznymi niezgrabnymi, łukowatymi ruchami.
Zachar wyczuł ich panikę i zatrzymał się, oczekując widoku wielkiego samca
haremowego ociężale podążającego za nimi, ale nic takiego nie nastąpiło. Młode
samce uciekały w panice do tundry, kompletnie zdezorientowane. Ich naturalnym
schronieniem było przecież morze.
Zaniepokojony przerażeniem zwierząt Zachar usłyszał gwizdy i głośne krzyki -
dźwięki, których nie wydawał żaden ptak ani ssak na tej wyspie. Zdjął Wilka z
ramion i posadził go na biodrze idąc szybko w kierunku głazów, gdzie teren
obniżał się ku plaży.
Nagle zorientował się, że zapach mgły pomieszany był z innym zapachem. Kiedy
poczuł odór krwi, już wiedział, co znajdzie na plaży. Trupy uchatek pokrywały
skały obmywane falą przyboju. Mgła zakrywała resztę.
- Prosty Chód - jęknął pełen bólu.
To było miejsce, gdzie wtedy wyszli na brzeg. Tutaj przyjacielska wydra morska
obwąchała ich z ciekawością. Już nie było wydr morskich w tych wodach, wszystkie
zostały zabite lub uciekły przed rzezią. Teraz ta ruchliwa masa uchatek - samce,
samice, młode - leżała nieżywa - groteskowe stosy krwawego tłuszczu.
Potem usłyszał okrzyki - głosy Jankesów. Odwrócił się i spojrzał w górę plaży.
Dwie łodzie, tak wyładowane, że skóry wystawały poza burty, wspinały się na falę.
Na plaży byli mężczyźni; ich ręce, twarze i ubrania były ciemne od krwi. Jedni
nacinali skóry w odpowiednich miejscach, żeby łatwiej je było ściągnąć, inni
ciągnęli przymocowane liny i obdzierali zwierzęta ze skóry.
Promyszlennik z rosyjskiej placówki na wyspie opisywał Zacharowi tę procedurę,
chwaląc się ilością zwierząt, jaką można w ten sposób zabić i przerobić. Taki
obraz nie wywołał w nim wstrętu. Przecież był myśliwym. Ale tej rzezi nie można
było nazwać polowaniem.
Niedaleko od Zachara trzech mężczyzn z drewnianymi pałkami weszło w stado
młodych, kręcących się bezradnie samców. Patrzył, jak ludzie pałują najbliżej
leżące zwierzęta i słyszał szczekającą ze strachu resztę stada. Jedna odważna
młoda uchatka usiłowała zaatakować napastników tak groźnie, jakby była
najsilniejszym samcem na plaży, ale uderzenie w głowę zakończyło tę mężną obronę.
Zachar postawił Wilka na ziemi obok wielkiego głazu.
- Zostań tutaj.
334
Janet Dailey
Trzęsąc się z wściekłości podszedł szybko do jankeskich napastników.
Najważniejszą rzeczą było teraz powstrzymanie ich.
- Co robicie? - krzyknął.
Nagle jakaś postać wyszła zza głazu z wymierzonym w niego pistoletem. Zachar
zatrzymał się. Jankes stał w odległości tylko pięciu stóp, wystarczająco blisko,
aby Zachar mógł odróżnić jego rysy, mimo swojego słabego wzroku. Oczy tego
mężczyzny miały dziki, szklany wyraz, jak gdyby był opętany szaleństwem. Jego
wychudłe policzki pokryte były zarostem. Zachar oczekiwał wystrzału, ale zamiast
niego zobaczył opuszczającą się lufę pistoletu.
- Zachar. - Mężczyzna podszedł bliżej, jego usta wykrzywiły się
w uśmiechu.
- Caleb Stone. - To był szok dla Zachara. - Ty?
- Myślę, że nie oczekiwałeś nikogo innego.
Zachar rozglądał się jak sparaliżowany po pobojowisku.
- Jak mogłeś zrobić coś podobnego?
- Wydajesz się zdziwiony. Wiedziałeś o tym, kiedy mi mówiłeś, że Wyspy
Pribyłowa są prawie nie strzeżone.
- Ja powiedziałem? - Teraz przypomniał sobie tę rozmowę. - Ja ci powiedziałem -
z jękiem odwrócił się i zataczając jak ślepiec ruszył w mgłę, a łzy napłynęły mu
do oczu - ale nie po to, żebyś zrobił coś takiego. Nie.
- Zachar! - Caleb instynktownie zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu i ze
zmarszczonymi brwiami obejrzał się na swoich ludzi, zastanawiając się czy
rozkazać im zakończyć tę operację i powrócić na bryg, czy też iść za Zacharem.
Ten człowiek był szalony.
Caleb zauważył jakiś ruch z boku. Zobaczył chłopca, Wilka, przedzierającego się
przez wysoką trawę tundry w kierunku, w którym odszedł Zachar, podnoszącego
wysoko swoje krótkie nogi, aby uniknąć splątanych łodyg. Caleb zawahał się,
potem ruszył za nimi.
Zamiast uciekać w głąb wyspy, Zachar szedł zygzakami wzdłuż wybrzeża. Strzępy
mgły wirowały jego śladem. Caleb krzyknął do niego znowu, ale wiedział, że głos
jego zagłuszają ryczące uchatki. Kiedy Zachar zbliżał się chwiejnym krokiem do
skał, wydawało się, jakby jeden z wielkich głazów nagle się poruszył. Wtedy
Caleb zorientował się, że był to samiec, władca haremu, jeden z tych oślepionych
przez jego ludzi. Był tak rozwścieczony, że atakował przy najlżejszym dźwięku.
Teraz ruszył w stronę Zachara z niezwykłą szybkością.
Alaska
335
Caleb krzyknął ostrzegawczo, gdy wielki samiec uderzył Zachara przewracając go
na ziemię. Caleb starał się przyspieszyć kroku, ale nogi miał jak z ołowiu.
Samiec padł na Zachara, swoimi wielkimi kłami potrząsał nim gwałtownie, jak to
robił z innymi samcami naruszającymi jego terytorium. Zachar nie stawiał oporu.
Mały chłopiec zaczął zbierać kamienie i rzucać nimi w samca, starając się
odpędzić go od ciała. Ale kamienie były za małe, a rzuty niecelne. Te, które
trafiały, odbijały się od grubego futra i warstwy tłuszczu dając taki sam efekt
jak spadające krople deszczu.
Caleb zatrzymał się pięć jardów od uchatki i wycelował z pistoletu. Nagle
chłopiec znalazł się na linii ognia, uzbrojony w kawałek drewna.
- Odsuń się, synu - wrzasnął Caleb.
Władca haremu odwrócił swoją małą głowę z krwawymi dziurami zamiast oczii w
stronę, skąd dochodził głos. Kiedy chłopiec cofnął się, Caleb złapał go za kark,
odrzucając do tyłu. Rycząca uchatka posunęła się w ich kierunku. Caleb szybko
wycelował i strzelił. Samiec upadł.
Chłopiec przebiegł obok niego do nieruchomego ciała Zachara i uklęknął. Caleb
zobaczył zmiażdżone lewe ramię, z którego buchała krew. Zauważył też zakrwawiony
kamień obok głowy Zachara i domyślił się, że Rosjanin stracił już przytomność
przy upadku. Starał się bezskutecznie wyczuć puls na jego szyi. Ciepła, lepka
krew umazała mu palce. Wytarł je o trawę mokrą od mgły.
Chłopiec położył rękę na siwej głowie ojca poruszając nią, jak gdyby chciał go
zbudzić. Powiedział coś po rosyjsku, czego Caleb nie zrozumiał.
Caleb wziął go łagodnie za ramiona i odciągnął od ciała. - On nie żyje, synu.
Wilk spojrzał na niego ze złością, nagle wyrwał się i pobiegł, znikając
natychmiast w gęstej ścianie mgły.
Po krótkiej próbie odnalezienia chłopca Caleb zrezygnował z poszukiwań. Trzeba
opuścić tę wyspę. Już i tak był tu półtora dnia dłużej, niż planował.
Sitka Styczeń 1818 roku
Michaił słuchał przytłumionych dźwięków dzwonu kościelnego, obwieszczającego o
małżeństwie, które zostało zawarte pomiędzy córką Baranowa, Metyską Iriną, a
porucznikiem marynarki Siemionem Iwa-nowiczem Janowskim, wyznaczonym na następcę
Baranowa jako zarządcy rosyjskich terenów Ameryki. Michaił usilnie wsłuchiwał
się w rytmiczny dźwięk dzwonu, starając się w ten sposób nie dopuścić do siebie
odgłosu szybkiego, ciężkiego oddechu starej kobiety leżącej na łóżku - swojej
matki, Taszy. Ale to nie pomagało. Nic nie było w stanie zagłuszyć jej
desperackich wysiłków, aby wciągnąć powietrze w płuca.
Pochylił się w krześle stojącym przy jej łóżku i wpatrywał się w nią bezradnie.
Była już tak chuda i krucha, że trudno było nawet zobaczyć zarys jej ciała pod
stosami kołder. Gruźlica wyniszczyła ją, nie miała już sił, żeby zwalczyć
zapalenie płuc, którego się teraz nabawiła.
Jej twarz była zapadnięta, skóra chorobliwie szara. Oczy miała zamknięte.
Michaił chciał wierzyć, że spała, spokojnie odpoczywała, ale ten szybki
charczący oddech mówił mu, że matka walczy o życie. Pamiętał, jak bardzo chciała
być na ślubie córki swojego starego przyjaciela Baranowa i obejrzeć naczynia
liturgiczne, które jej wnuk, .Wilk, uczeń w kuźni, pomagał wykuwać z
hiszpańskiego srebra. Zamiast tego leżała na łożu śmierci, nieświadoma nawoływań
kościelnego dzwonu.
Poczuł dotknięcie ręki na ramieniu. Obrócił się i zobaczył parę oczu tak
niebieskich jak oczy jego brata, Zachara. Należały do wysokiego
piętnastoletniego młodzieńca o włosach czarnych jak u Córki Kruka i silnie
zarysowanych kościach policzkowych.
Alaska
337
- Herbata jest gorąca - powiedział Wilk. - Posiedzę z babuszką, jeśli chcesz
się napić. - Michaił kiwnął głową i wstał z ulgą, że może przerwać to swoje
czuwanie, ale nie bez poczucia winy. Kiedy Wilk zajął jego miejsce na krześle
przy łóżku, podszedł do samowara, nalał pół filiżanki herbaty i dolał po brzegi
rumu. Pociągnął długi łyk gorącego, mocnego napoju i spojrzał w stronę łóżka.
Ale to Wilk przyciągnął teraz jego uwagę. Wilk i wspomnienia tej deszczowej nocy,
prawie dziesięć lat temu, kiedy wprowadzał do portu łódź pocztową z Kodiaku,
która przywiozła małego Wilka i wiadomość o śmierci Zachara. Nie miał innego
wyboru, musiał sprowadzić chłopca do chaty.
Kiedy zawiadomił Taszę o śmierci Zachara, nie wydawała się zdziwiona, tylko
bezsilna.
- Przypuszczałam, że nie powróci z tych wysp - powiedziała. - Błagałam, żeby
tam nie jechał, ale powiedział, że wszystko jest w ręku Boga.
Wtedy, starając się ukryć rozgoryczenie, Michaił wyciągnął z cienia
pięcioletniego Wilka, chowającego się jak przestraszone zwierzątko.
- Zachar zostawił nam kogoś. - Głos mu się prawie załamywał, kiedy to mówił
popychając chłopca w jej stronę. - Idź do swojej babuszki.
W końcu udało się nakłonić chłopca, żeby usiadł jej na kolanach. Długimi,
cienkimi palcami dotknęła jego mokrych włosów, błyszczących w świetle lampy.
- Będzie nam ze sobą dobrze, tobie i mnie - powiedziała. - Żałuję tylko, że nie
jestem trochę młodsza, żebym mogła zobaczyć, jak dorośniesz.
Michaił pamiętał, jak wtedy zaprotestował.
- Masz wiele lat przed sobą, babuszką.
Zaczęła kasłać, gruźlica już wówczas powoli odbierała jej siły, a teraz
zniszczyła ją zupełnie. Pomógł jej wtedy położyć się do łóżka nalegając, żeby
odpoczęła.
Również tamtej nocy pił herbatę mocno zaprawioną rumem, aby utopić swój gniew i
bunt przeciwko temu, że tylko on jest odpowiedzialny za chorą, starzejącą się
matkę i małego bratanka. Zachar nie żył i już nigdy nie powróci, żeby pomóc
nieść ten ciężar. Larissy też nie było, została na zawsze wygnana z wyspy razem
ze swoim kapitanem z Bostonu. On, Michaił, był jedynym, który tu został.
Tym bardziej buntował się przeciwko tej niesprawiedliwości, ponieważ wiedział,
że już nie będzie mógł uczestniczyć w żadnej z trzech ekspedycji, które Baranów
wysyłał tamtej jesieni, aby znaleźć miejsca na przyszłe osady
338
Janet Dailey
- na Hawaje, do Kalifornii i do New Albion u ujścia rzeki Kolumbia. Ta ostatnia
wyprawa miała być wysłana pomimo raportu Riezanowa sprzed dwóch lat, że
ekspedycja dowodzona przez Lewisa i Clarka już tam była. Marzenia Michaiła o
podróżach do odległych brzegów umarły tamtej nocy, pogrzebane na zawsze pod
ciężarem obowiązków wobec rodziny - ciężarem, który spoczywał wyłącznie na jego
barkach.
Przez dziesięć długich lat wysłuchiwał opowieści ludzi, którzy dotarli do
wymarzonych przez niego miejsc, sprawozdań z nowych osad założonych na wyspie
Kauai na Hawajach i z Fortu Ross w północnej Kalifornii. Przez długie dziesięć
lat buntował się przeciwko obowiązkom, które przykuwały go do Sitki, trzymały tu
jak na kotwicy. I przez dziesięć długich lat miał poczucie winy z powodu swojego
wewnętrznego buntu.
Prawdziwie kochał swoją matkę, co sprawiało, że tym bardziej się wstydził widząc
w jej bliskiej śmierci drogę do osobistej wolności.
Wilk patrzył na twarz swojej umierającej babki, potem powoli i delikatnie wyjął
jej rękę spod kołdry. Były to same kości, skóra i paznokcie. Jednak trzymając
jej rękę pamiętał, ile razy czule go dotykała. Miłość, jaką okazywał mu ojciec,
pozostała tylko mglistym wspomnieniem, które podtrzymywały opowieści babuszki o
Zacharze.
W ostatnich tygodniach babka coraz częściej mówiła o aleuckiej wyspie Attu,
gdzie się urodziła, pragnąc udać się tam przed śmiercią. Kiedy myślami powracała
4o przeszłości i dzieciństwa na tej odległej wyspie, pamiętała ze szczegółami,
jakie koszyki robiła Kobieta Tkaczka, jak jej matka szyła parki z ptasich skór,
jak jej wuj, Wąsaty, siedział na osłoniętej od wiatru stronie barabara i patrzył
na morze, pamiętała tańce w czasie uroczystości i zasłyszane opowieści. Wydawało
się, że wyraźniej widzi dzień wczorajszy niż mroki dnia jutrzejszego.
Trzymał mocno jej rękę, nie chciał, żeby śmierć zabrała mu babkę, tak jak
zabrała jego ojca. Biel jej ręki przypomniała mu mgłę tamtego dnia na wyspie
uchatek. Zamazany obraz dzikookiego mężczyzny w śmierdzącym ubraniu,
trzymającego pistolet, ukazał mu się przed oczami, i ten głos - głos Jankesa:
"On nie żyje, synu".
To wspomnienie przywołało inne. Miał siedem czy osiem lat, kiedy matka przyszła
po niego. Babuszka sprzeczała się z nią, nie zgadzała się, żeby Wilk odszedł z
Córką Kruka, a ta powiedziała: "Ja nie mówię, że Zachar jego ojciec, Zachar to
mówi".
Alaska 339
W końcu poszedł ze swoją matką; czasami mieszkali w domach z bali u ludzi z jej
plemienia, czasami w osadzie, gdzie chata babuszki była dla niego ucieczką.
Wiele razy pytał matki, czy Zachar jest jego ojcem. Zwykle nie otrzymywał
odpowiedzi. Raz, kiedy się upiła wodą ognistą Jankesów, twierdziła, że jego
ojcem był Boston man Caleb. Wilk słyszał tylko o jednym człowieku, który nosił
to imię.
Trzy lata temu, kiedy miał dwanaście lat, jego matka zaraziła się syfilisem,
chorobą białego człowieka, i żaden Rosjanin ani Jankes nie dawał już prezentów,
żeby z nią pójść do łóżka. Michaił leczył ją rtęcią i kuracja zakończyła się
pomyślnie, ale mężczyźni nadal jej unikali. Ponieważ był synem Zachara, Michaił
pomagał mu i załatwił naukę w kuźni.
Dla babuszki był synem Zachara. Córka Kruka często kłamała, ale babuszka zawsze
mówiła prawdę. Nauczył się myśleć o sobie jako o synu Zachara i odrzucił
wątpliwości, które Córka Kruka posiała w jego umyśle.
Nagle oddech Taszy zmienił się z szybkiego i charczącego w wolniejszy. Wilk
radośnie spojrzał na Michaiła.
- Ona czuje się lepiej - powiedział szybko i cicho, przywołując wuja do swojej
kochanej babuszki. - Patrz, jak ona odpoczywa.
Michaił zawahał się, potem podszedł do łóżka. Kiedy stanął przy krześle Wilka,
stara Tasza wzięła głęboki oddech i zrobiła równie głęboki wydech. Potem była
tylko cisza. Umarła łagodnie i spokojnie.
Wilk patrzył z niedowierzaniem na jej nieruchome ciało, wyczekując momentu,
kiedy znowu zacznie oddychać. Zrozumiał w końcu, że go opuściła, tak samo jak
opuścił go ojciec. Złość i ból ogarnęły go gorącą falą, zacisnął szczęki tak
mocno, że zabolały go zęby.
Nie wiadomo skąd przypomniały mu się jej słowa: "Oni zawsze odchodzą". Opuścił
go gniew. Ukląkł przy łóżku, zrobił znak krzyża i starał się modlić. Usłyszał,
że Michaił odwraca się i idzie, zataczając się, do stołu. Tam opadł na krzesło i
zasłonił twarz rękami, ażeby przytłumić łkanie wstrząsające jego ciałem.
Sitka Wiosna 1836 roku
Młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w jankeski mundur pierwszego
oficera pokładowego, szedł wolno ulicą okazując wielkie zainteresowanie
wszystkim, co go otaczało. Huk młotów i brzęk pił, za pomocą których cieśle
budowali nową dwupiętrową rezydencję na wzniesieniu górującym nad zatoką, nie
ustawał ani na chwilę. Od strony kuźni dochodził dźwięk młotów uderzających o
żelazo. Robiono tam pługi i łopaty dla rosyjskiej osady, Fort Ross, w okolicy
Przylądka Bodega w Kalifornii.
Cerkiew stała na południowej stronie ulicy. Dwadzieścia lat temu Baranów kazał
przenieść stary statek na ląd i przerobić go na świątynię, pierwszą w
Nowoarchangielsku. Marynarz zatrzymał się i patrzył na kopułę z prawosławnym
krzyżem na szczycie, ukośnie przekreślonym u dołu. Potem poszedł dalej w górę
ulicy.
Kiedy przechodził obok sklepu złotnika, zainteresował go szyld nad sklepem.
Zatrzymał się i wrócił, żeby go przeczytać, krzywiąc się, jak gdyby miał kłopoty
z odczytywaniem rosyjskich liter. Potem twarz jego rozjaśniła się. Po chwili
wahania wszedł do środka.
Siedzący przy warsztacie przy oknie Wilk Tarakanow spojrzał na mężczyznę
wchodzącego do sklepu. Twarde czarne włosy przybysza i brązowa skóra wskazywały
na indiańskie pochodzenie, ale szaroniebieskie oczy i słowiańskie rysy
świadczyły o domieszce krwi rosyjskiej. Wilk odłożył na bok srebrną bransoletkę
i rylec, wstał ze stołka, wycierając ręce o skórzany fartuch. Zmarszczył czoło
patrząc ciekawie na marynarza. Czarne włosy i niebieskie oczy tego mężczyzny
oraz jego rysy coś mu przypominały.
Mężczyzna spytał, kalecząc rosyjski:
Alaska 341
- Szukam Taszy albo Michaiła Tarakanowa. Na twoim szyldzie jest nazwisko
Tarakanow. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie ich znajdę?
Wilk spojrzał na niego uważnie i powiedział po angielsku:
- Ty jesteś Jankesem.
- Tak. - Mężczyzna z ulgą przyjął fakt, że Wilk zna jego język.
- Michaił Tarakanow mieszka w naszej osadzie w Kalifornii. Tasza Tarakanowa
zmarła prawie dwadzieścia lat temu. Jest tu pochowana na cmentarzu. - Wilk
zawahał się starając się odgadnąć, dlaczego ten jankeski marynarz wydawał mu się
znajomy. - Ja jestem jej wnukiem, Wilkiem Tarakanowem.
- Ja jestem Matthew Edmund Stone z New Bedford, Massachusetts, syn jej wnuczki,
Larissy.
Wilk zamrugał oczami ze zdziwienia.
- Twoja twarz wydawała mi się znajoma. Teraz rozumiem. - Nagle zorientował się:
wydawało mu się, że patrzy w lustro. - Ty jesteś synem Caleba Stone'a!
-Tak.
Wilk poczuł nagle zimny dreszcz. Przez chwilę spoglądał na rękę wyciągniętą do
niego w geście powitania. To nazwisko wzbudzało bolesne wspomnienia i dawne
pytanie w jego umyśle. Zmusił się do podania ręki temu mężczyźnie, mniej więcej
osiem lat młodszemu od niego.
- Ja jestem synem Zachara Tarakanowa - stwierdził Wilk. - Moją matką jest
kobieta ze szczepu Kołoszów, zwana Córką Kruka. Ona mieszka w Ranche
- powiedział, wymieniając nazwę indiańskiej wioski zbudowanej poza ostrokołem.
Imię jego matki zdawało się nie wywoływać żadnego odzewu u tego mężczyzny. -
Byłem małym chłopcem, kiedy twoja matka opuściła Nowoarchangielsk. Niestety nie
pamiętam jej, od wielu lat nie było od niej żadnej wiadomości. Mam nadzieję, że
ma się dobrze.
- Umarła na gruźlicę prawie piętnaście lat temu.
- Przykro mi to słyszeć. - Chciał spytać o Caleba Stone'a, ale nie mógł się do
tego zmusić. - Twój statek dopiero przypłynął na naszą wyspę?
- Tak. To jest statek wielorybniczy North Star.
Wilk spojrzał przenikliwym wzrokiem na marynarza. "Statki prosto z piekła"
- tak je tu nazywano. Były one przeważnie pod komendą brutalnych tyranów, z
załogą składającą się z morderców i złodziei. Zastanawiał się, czy stalowe oczy
tego mężczyzny i surowe usta nie odpowiadają tej opinii.
342
Janet Dailey
- Nie idziesz w ślady ojca, nie pływasz na statkach kupieckich?
- Idę w ślady ojca. On jest kapitanem na North Star. Zajął się połowem
wielorybów zaraz po zakończeniu wojny 1812 roku z Anglią. - Ale Matthew Stone
nie powiedział, że brytyjska blokada i embargo poczyniły wielkie szkody w handlu
Jankesów na Pacyfiku, ani że jego ojciec stracił prawie wszystko. - Połowy
wielorybów dają duży zysk. Szczególnie wartościowy jest olbrot - miękki wosk
uzyskiwany z kaszalotów, powyżej dolara za galon. Gdy pracuje się na zasadzie
podziału zysków, można zarobić ładną sumkę. Również z tego powodu zatrzymaliśmy
się na wyspie Sitka. Część załogi opuściła statek na Hawajach. Brakuje nam ludzi.
Wasi Aleuci są podobno dobrymi harpunnikami. Liczyliśmy na to, że
zakontraktujemy ich za zgodą Kompanii, tak jak to robiono niegdyś, kiedy
polowano na wydrę morską wzdłuż wybrzeża kalifornijskiego.
- Nie udało się wam - domyślił się Wilk, a Matthew potrząsnął głową. - Aleuci
wolą polować na wieloryby starym sposobem, zabijać je harpunem i czekać, aż fala
wyniesie martwego wieloryba na brzeg. Kompania próbowała wprowadzić inne metody
polowania, ale nie był to udany eksperyment.
- Tak mi powiedziano - włożył ręce do kieszeni swojej kurtki mundurowej. Wilk
odchrząknął nerwowo, a potem spytał:
- Czy twój ojciec jest również w mieście?
- Nie. On jest na statku. On... niedobrze się czuje.
- Tutaj w Nowoarchangielsku mamy lekarza i aptekę. Z przyjemnością załatwię dla
niego...
- To nie jest potrzebne - przerwał mu Matthew Stone. - To gorączka, której
nabawił się w tropikach. Przejdzie za kilka dni. Nie będziemy długo stać w
porcie. Ze względu na matkę uważałem, że powinienem odnaleźć kogoś z jej rodziny.
- Może mógłbyś przyjść do nas na obiad. Poznałbyś moją żonę Marię i troje
naszych dzieci.
- Nie. Ja... ja nie mogę. - Starał się osłabić szorstkość odmowy, ale nie podał
żadnego wytłumaczenia. - Było mi bardzo miło poznać ciebie, Wilku, ale muszę już
wracać na North Star.
Wilk odczuł ulgę, że jego zaproszenie zostało odrzucone.
- Mam nadzieję, że gorączka twojego ojca szybko minie.
- Dziękuję. - Skinął mu głową i wyszedł ze sklepu.
Wilk wrócił do swojego warsztatu i zajął się srebrną bransoletką, udając, że
Alaska
343
sprawdza wzór totemiczny, którym ją ozdabiał. Wziął szmatkę i zaczął polerować
metal błyszczący w słońcu padającym przez okno. Ale jego myśli nie miały nic
wspólnego z pracą, którą wykonywał, lecz powędrowały w przeszłość.
Od tak dawna uważał się za syna Zachara, że wszystkie jego wcześniejsze
wątpliwości odeszły w niepamięć. Uważał je za niebyłe aż do dzisiaj, do momentu,
kiedy syn Caleba Stone'a wszedł do jego sklepu. Byli tak do siebie podobni, że
mogli uchodzić za braci.
Jeszcze długo po odejściu Matthew Stone'a Wilk siedział na stołku pocierając
srebrną bransoletkę, zastanawiając się i mówiąc sobie, że to nie ma znaczenia.
Wreszcie odłożył bransoletkę, zdjął fartuch, wziął płaszcz, kapelusz i wyszedł
ze sklepu.
Palisada z drągów oddzielająca miasto Nowoarchangielsk od obozu Kołoszy, zwanego
Ranche, była dobrze umocniona, a brama silnie strzeżona. Nikt nie zatrzymywał
Wilka, kiedy przez nią przechodził. Strażnicy byli przyzwyczajeni do tego, że
regularnie odwiedza matkę. Ich obowiązkiem nie było trzymanie swoich ludzi z
dala od obozu, ale ograniczanie liczby Kołoszy wchodzących do miasta. Psy
obozowe biegły obok niego, szczekając i machając ogonami.
Pogrążony w myślach, nie zwracał uwagi na psy, zatrzymał się dopiero w chacie z
bali należącej do rodziny jego matki. Przez chwilę stał, żeby przyzwyczaić oczy
do panującego tu mroku, bo tylko smuga światła padała przez dziurę w dachu,
którą uchodził dym z chaty. Stęchłe powietrze miało zapach oleju rybiego, nie
mytych ciał i dymu z centralnego ogniska, które nigdy nie wygasało.
Przygotowywano właśnie posiłek, co wydawało się tu stałą czynnością, jadano
bowiem kilka razy dziennie.
Nikt nie odezwał się do niego, gdyż pozdrawianie się nawzajem nie leżało w
zwyczaju Kołoszy. Zresztą nie był tu szczególnie mile widziany, o czym dobrze
wiedział. Wybrał przecież rosyjski sposób życia, nadal odrzucany przez ludzi
jego matki.
Nie było jej wśród kobiet przygotowujących jedzenie, toteż podszedł do niszy
sypialnej. Kołosze nie uznawali mebli, więc nie było krzeseł ani łóżek. Matka
leżała na macie, przykryta kołdrą.
Mijające lata nie okazały się dla niej przychylne, jej twarde włosy pokrywała
brzydka siwizna, a policzki zwiotczały. Cienka niegdyś talia zniknęła pod
tłuszczem, a piersi stały się obwisłe. Kiedy kucnął obok niej, zauważył krople
potu na skórze.
344 Janet Dailey
- Dlaczego nie dałaś mi znać, że jesteś chora?
- Gorąco mi - powiedziała, tym samym zaprzeczając jakiejkolwiek chorobie, i
odsunęła kołdrę.
Ciemnoczerwone plamy pokrywały skórę jej rąk od wewnętrznej strony. Wilk wziął
ją za rękę, żeby bliżej się im przyjrzeć.
- Czy masz więcej tych czerwonych znaków na skórze? - spytał ponuro. Skinęła
głową i odwróciła twarz.
Wstał i spojrzał na nią.
- Sprowadzę lekarza.
Kiedy niemiecki lekarz zbadał Córkę Kruka, poinformował Wilka, że nie jest to
nawrót syfilisu, lecz ospa. Choroba ta pojawiła się w wiosce na południe od
Sitki, w rejonie Tongass. Ta diagnoza oznaczała, że choroba rozprzestrzeniła się,
a epidemia ospy dotarła aż tutaj.
Rodzina Tarakanowów jako jedna z pierwszych została zaszczepiona przeciw ospie
krowianką z zasobów apteki. Szczepienia były obowiązkowe dla każdego w
Nowoarchangielsku.
Jednak większość Kołoszy w przyległym obozie Ranche i innych wioskach na wyspie
odrzuciła leki białego człowieka i epidemia szybko się rozprzestrzeniła. Pomimo
tłumaczeń Wilka matka nie zezwoliła lekarzowi na podawanie jakichkolwiek
lekarstw. Lekarz z kolei odmówił prośbie Wilka, aby pozwolił pielęgnować ją w
swojej chacie, upierając się przy izolacji chorych na ospę.
Wilk siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze z desek i łyżką wlewał jej
wodę do ust. Szaman skakał dziko dokoła Kruka, wznosząc prośby do duchów.
Pochylając się nisko, potrząsał grzechotkami nad jej ciałem i wykrzywiał swoją
umalowaną twarz, robiąc okropne miny, wystawiając język i wydając głośne świsty.
Ale jego moce nie zabijały zapachu śmierci, który wisiał w powietrzu.
Rozzłoszczony bezskutecznością tych wszystkich zabiegów, Wilk odrzucił rzeźbioną
łyżkę i zacisnął ręce. Patrzył na zmienione nie do poznania rysy Córki Kraka,
krosty pokrywające całą jej twarz. Zdał sobie sprawę, że ona umrze, a on nigdy
nie dowie się prawdy o swoim ojcu.
Opanowała go gwałtowna nienawiść. Złapał matkę za ramię i potrząsnął brutalnie,
zdecydowany wyrwać ją z otępienia.
Alaska
345
- Powiedz mi, ty czarownico - wycharczał ochryple - powiedz mi w obliczu
śmierci imię mojego ojca! - Jej powieki poruszyły się. - Czy jestem synem
Zachara Tarakanowa czy Caleba Stone'a?
Słaby dźwięk wydobył się z jej gardła. Oczy miała jak szparki, ale błyszczała w
nich dawna bezczelność, która ustąpiła wyrazowi żalu.
- Syn Caleba Stone'a nie musiałby pytać.
Jej cicha odpowiedź spowodowała, że gniew go opuścił. Szaman tańczył z nowym
wigorem, jego śpiew był coraz szybszy w takt bicia bębnów i dźwięku jego
leczniczych grzechotek.
Córka Kruka umarła tej nocy.
I ej samej nocy statek wielorybniczy North Star pogwałcił kwarantannę i wymknął
się z portu pod osłoną mgły. Jak później doniesiono, statek Jankesów napadł na
wioskę na wybrzeżu i porwał czterech młodych Kołoszy. Wkrótce potem wybuchła w
wiosce epidemia ospy.
Zasoby krowianki zostały szybko wysłane z Sitki do wszystkich osad rosyjskich.
Był to wysiłek zmierzający do niedopuszczenia choroby do Tlinkitów na północy i
Atabaskanów znad rzeki Athabasca w interiorze, Aleutów na wyspach i Eskimosów na
wybrzeżu Morza Arktycznego. Tylko Aleuci poddali się szczepieniom nakazanym
przez Kompanię. Tak jak Tlinkici również inne plemiona odrzuciły lekarstwo
białego człowieka.
Wilk brał udział w kremacji wielu członków klanu jego matki. Kiedy Kołosze
przekonali się do szczepień, połowa ich dorosłej ludności już nie żyła.
Sitka Wielkanoc 1864 rob
Donośnie brzmiały spiżowe dzwony z wieży Soboru Świętego Michaiła. Dzwony te -
odlane w Rosji i będące darem Cerkwi Moskiewskiej - ogłaszały koniec postu i
zapowiadały uroczystości wielkanocne. Na płomiennej miedzianej iglicy wieńczącej
kopułę dzwonnicy błyszczał krzyż ozłacany promieniami słońca.
W ozdobnym złoto-białym wnętrzu soboru, zbudowanego na planie krzyża, unosiły
się pachnące obłoki kadzidła. Wilk Tarakanow stał pomiędzy innymi wiernymi, w
czarnym jedwabnym krawacie wokół kołnierza lnianej koszuli pod rozpiętym czarnym
surdutem. W wieku sześćdziesięciu jeden lat był nadal wysoki i wyprostowany,
lata dodały mu wdzięku i godności, jego gęste włosy miały kolor matowego srebra.
Nadal bystre, szaroniebieskie oczy pozwalały mu ocenić fachową pracę wykonaną
przy dwunastu srebrnych ikonach ozdabiających Carskie Wrota. Posłużono się przy
nich techniką repusowania, to znaczy wyklepywania na zimno wzoru na metalu przez
uderzanie młoteczkiem. Jak zwykle, patrzył z dumą na naczynia liturgiczne, które
dawno temu pomagał formować.
W tym Świętym Dniu Zmartwychwstania duchowny miał na sobie strój liturgiczny
przetykany srebrem. Baranów podarował cerkwi również przetykaną złotem riasę, na
której Aleuci powyszywali mozaiki z paciorków. Podczas czytania modlitwy chór
chłopców śpiewał a capella młodymi, pięknymi, bardzo melodyjnymi głosami. Wilk
przysłuchiwał się chórowi.
Ktoś trącił go łokciem. To łagodne przypomnienie, aby skierował swoją uwagę na
nabożeństwo, pochodziło od jego żony, Marii. Ale skutek był odwrotny. Zaczął
teraz myśleć o swojej rodzinie: uroczej córce Anastazji,
Alaska
347
która tak dobrze wyszła za mąż za porucznika Carskiej Floty, Nikołaja Iwanowicza
Politowskiego; o drugim synu Stanisławie, który był specjalistą od wyrobów z
miedzi, i jego żonie Dominice, Metysce z domieszką krwi Kołoszów; o ich
piętnastoletnim synu Dymitrze, którego czarne oczy często przypominały Wilkowi
Córkę Kruka; o swoim najstarszym synu, Lwie, inżynierze górniku i jego blond
żonie Aile, córce fińskiego kapitana piechoty; o ich dwóch córkach -
trzynastoletniej Nadii, uczennicy szkoły dla dziewcząt założonej przez lady
Etolin, dziewczynce wyglądającej na młodą damę w swojej muślinowej sukience i
pantalonach z falbankami, z jedwabnymi wstążeczkami we włosach, oraz
czteroletniej Ewie, wyglądającej tak pospolicie i poważnie.
Tak, mógł być dumny ze swojej rodziny, stwierdził Wilk i wreszcie skierował
uwagę na nabożeństwo. Po chwili zaczęły go boleć nogi od drugiego stania.
Zmienił pozycję, żeby złagodzić ten wysiłek, zastanawiając się, czy luteranie w
swoim kościele po przeciwnej stronie drogi nie wpadli na lepszy pomysł z tymi
długimi ławkami, na których można było siedzieć. Uśmiechnął się, bo nie
ośmieliłby się powiedzieć tego swojej żonie.
Pod koniec nabożeństwa nadszedł czas, aby podchodzić do księdza i całować
wysadzany drogimi kamieniami krzyż. Przed soborem odgłos dzwonów wypełniał
powietrze, idąc w zawody z organami w kościele luterańskim.
Po ponurych dniach postu świąteczny dzień, oznaczający śmiech i zabawę, naprawdę
się rozpoczął. Obdarowywano się jajkami ugotowanymi na twardo, farbowanymi lub
malowanymi, a złotnik Tarakanow wręczał przyjaciołom pisanki pozłacane.
Wszędzie na słowa "Chrystus zmartwychwstał" odpowiadano "Zaiste zmartwychwstał",
a po każdym takim pozdrowieniu całowano się raz lub dwa razy. Powstał przy tym
szalony, wesoły korowód, w którym prawie nie było czasu na zaczerpnięcie
powietrza pomiędzy wymianą pocałunków.
Późnym popołudniem cała rodzina Tarakanowów zgromadziła się w domu Anastazji na
ucztę wielkanocną. Jedli i pili bez umiaru. Mężczyźni poszli do salonu, aby
palić i raczyć się brandy, dzieci bawiły się na dworze, a kobiety plotkowały -
co robią zawsze, kiedy zostaną same.
Nadia siedziała na frontowych schodach i pieczołowicie rozkładała fałdy swej
spódnicy, żeby równomiernie zakrywała jej nogi i kolana. Nie zwracając uwagi na
kuzynów bawiących się na ulicy, wzięła z kolan malowane jajko i zwróciła się do
swojej małej siostry:
348 Janet Dailey
- Złóż ręce, to pozwolę ci je potrzymać.
Świadoma, że dostępuje rzadkiego przywileju, Ewa złożyła ręce na kolanach i
czekała, aż Nadia włoży jaskrawą pisankę w jej małą garstkę.
- Ona jest piękna - stwierdziła poważnie.
- Nie upuść jej - pouczała Nadia. - Jeśli to zrobisz, rozbije się na tysiące
kawałków, a ja ci nigdy nie przebaczę.
- Będę ją mocno trzymać - obiecała Ewa.
- Nadia. - Piętnastoletni Dymitr z czarnymi, spadającymi na czoło włosami,
podszedł do schodów. - Chodź bawić się z nami w ciuciubabkę.
Potrząsnęła stanowczo głową.
- Mogę sobie ubrudzić sukienkę. Poza tym mam pilnować Ewy. - Zrobiła lekki
grymas zmęczona stałą obecnością młodszej siostry.
- Co masz zamiar robić? Tylko tutaj siedzieć? - zapytał drwiąco.
- Może. - Wzruszyła ramionami, postanawiając nie dać się tym razem wciągnąć w
sprzeczkę, do której ją zwykle prowokował.
Jego dobry nastrój prysnął, kiedy rzucił okiem na śmiejących się i krzyczących
kuzynów na ulicy.
- To jest zabawa dla dzieci - stwierdził pogardliwie.
Nadia poczuła odruch sympatii, rzadki u niej wobec Dymitra, ale była w takiej
samej sytuacji - za duża, żeby bawić się z dziećmi, i za mała, żeby dopuszczono
ją do rozmowy dorosłych.
- Jak myślisz, o czym rozmawiają mężczyźni? - spytała.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami, potem czarny błysk zapalił się w jego oczach.
- Podsłuchajmy, to będziemy wiedzieć- Przekradł się pod otwarte okno.
- Dymitrze Stanisławowiczu, ty... - zaczęła Nadia.
- Cicho, usłyszą cię. - Kiwnął na nią ręką: - Chodź! Zawahała się, ale
ciekawość przemogła.
- Zostań tutaj - szepnęła surowo do Ewy, potem przywarła do okna koło kuzyna.
Wilk, usadowiony wygodnie w ładnie rzeźbionym krześle, palił fajkę, rozkoszując
się zapachem dymu tytoniowego; sprawiało mu to wyjątkową przyjemność po
abstynencji w czasie postu. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował uwagę na krępym, z
beczkowatą klatką piersiową mężczyźnie, swoim najstarszym synu, Lwie.
Alaska
349
- Według sprawozdań przywiezionych przez ostatni statek z Kalifornii - wywodził
Lew - ludzie tam nadal wierzą, że kiedy zakończyła się wojna domowa w Ameryce i
zwyciężyły wojska Północy, rosyjskie tereny Ameryki zostaną sprzedane Stanom
Zjednoczonym.
Chociaż opuszczono rosyjską kolonię Fort Ross w Kalifornii, a jej ziemię i całe
zagospodarowanie sprzedano w 1841 roku człowiekowi o nazwisku John Sutter, nadal
utrzymywano handel z południowym wybrzeżem. Kiedy rozpoczęła się gorączka złota
w czterdziestym dziewiątym, San Francisco okazało się lukratywnym rynkiem dla
Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Szczególnie na jeden towar było stałe
zapotrzebowanie - na lód. Na rosyjskim terytorium Ameryki powstał dzięki temu
nowy przemysł. W zimie rąbano bloki lodu z zamarzniętych wód wokół Sitki i na
wyspie Kodiak, potem ustawiano rzędy stosów lodowych, czekających na transport
do Kalifornii.
- Od trzech lat mówi się o sprzedaży. To tylko gadanie - powiedział drwiąco
zięć Wilka, porucznik marynarki Nikołaj Politowski. - Car nigdy nie sprzeda tej
ziemi Ameryce. To jest nie do pomyślenia. Nigdy w swojej historii Rosja nie
oddała dobrowolnie ani centymetra ziemi, którą zajmuje.
- A więc wytłumacz, dlaczego car nie odnowił karty przywilejów Kompanii,
dającej jej wyłączne prawa do tego terytorium - zaatakował go Lew. - Od trzech
lat działamy na zasadzie tymczasowości. Trzy lata, tyle ile trwają rozmowy o
sprzedaży. Czy uważasz to za przypadek?
- Tak - uciął Nikołaj wyprostowując się, oficer w każdym calu, chociaż kurtka
jego galowego munduru była nie zapięta. - Ziemia jest ku chwale cara. Im dalej
od Sankt Petersburga, tym więcej chwały.
- Może - zaczął spokojnie Stanisław, wstając z wypchanej końskim włosiem sofy -
może jesteśmy zbyt oddaleni od Sankt Petersburga. Może wojna krymska pokazała
carowi, że jego flota nie jest w stanie nas obronić. Nie jest również w stanie
obronić Aleutów i wybrzeży Arktyki przed jankeskimi statkami wielorybniczymi.
Oni stale tam są, przetwarzają tłuszcz wielorybi na tran i zarażają tubylców
chorobami oraz korupcją. Zmuszają mężczyzn do pracy na swoich statkach i
porywają kobiety Aleutów i Inuitów dla rozpusty. Jeśli flota nie może
powstrzymać nie uzbrojonych wielorybników, jak nas obroni przed atakiem obcych
wojsk?
- Anglia nie zdobędzie się na inwazję. Co prawda nasze granice stykają się z
Kanadą, ale Anglicy nie będą próbowali ich przesuwać. To oznaczałoby
350 Janet Dailey
wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. - Nikołaj zdecydowanie przeciwstawiał się temu
atakowi na carską flotę.
- Ameryka jest naszym sprzymierzeńcem. Widzieliście, jak nam pomagała,
dostarczając broni i amunicji w czasie wojny krymskiej. Nawet teraz cała nasza
flota z Pacyfiku jest w porcie San Francisco, a flota atlantycka stoi na kotwicy
w Nowym Jorku.
- Nie myślałem o Anglii - odpowiedział Stanisław - ale o Ameryce. Patrzcie, co
się stało w Kalifornii, kiedy odkryto złoto. Hiszpanie nie byli w stanie
powstrzymać Amerykanów. Rozpełzli się po tej ziemi jak pszczoły w poszukiwaniu
miodu. A ty, Lew - wskazał ręką na swojego brata - również złożyłeś raport, że
znalazłeś próbki złota w trakcie twoich wypraw górniczych.
- To prawda. - Najstarszy syn Wilka skinął głową.
- Już teraz bogaci biznesmeni w San Francisco patrzą w kierunku północnym i
zazdroszczą nam futer - stwierdził Stanisław. - Co oni zrobią kiedy usłyszą
słowo "złoto"?
- Słowa tego nie należy wymawiać - rzekł Nikołaj, arogancko i z wyższością, w
sposób typowy dla oficerów carskiej floty, jak gdyby prawo do przewagi
otrzymywali razem z mundurem. Chociaż Wilk był dumny, że jego córka Metyska tak
dobrze wyszła za mąż, czasem był zmęczony protekcjonalnym zachowaniem porucznika.
- Jeśli w tym kraju znajdują się bogactwa mineralne, jak twierdzicie Lwie
Wasyliewiczu, powinny być wydobywane dla Kompanii. Gdyby zamknąć nasze porty dla
wszystkich obcych statków, tak jak to sugeruje dowództwo floty, Ameryka nie
dowiedziałaby się o naszych odkryciach. Czyż nie utrzymaliśmy tajemnicy o
bogactwie futer na tej ziemi przez pięćdziesiąt lat? Nawet mapy tych wód
zawierały celowo popełniane błędy. Gdyby carska flota miała coś do powiedzenia,
kiedy brytyjski kapitan Cook pojawił się na tych wodach, to nie mógłby zadawać
się z krajowcami i zdobywać od nich futer. Te domniemane złoża mineralne też
mogą być ochronione.
- Jest możliwe, że car nie nadał nowej karty przywilejów, ponieważ planuje
ogłoszenie tego kraju prowincją Rosji - zasugerował Lew. - To powinno być
zrobione. Wtedy nie podlegalibyśmy już dyktatowi Kompanii i nie bylibyśmy
zmuszeni do kupowania towarów i zapasów żywności po cenach przez nią ustalanych.
Prawie wszyscy, urodzeni i wykształceni na tych terenach, podzielali ten pogląd.
Nawigatorzy, rachmistrze, mierniczy zobowiązani byli do dziesięciu, a nawet
piętnastu lat służby w Kompanii za symboliczną pensję.
Alaska
351
- Dlaczego więc car zwleka, jeśli ma taki plan? - argumentował jego brat
Stanisław.
Potrząsnął głową. - Nie. On planuje sprzedanie tej ziemi Ameryce. Czeka na
zwycięstwo wojsk Północy. Uważam, że powinniśmy się zastanowić, co z nami będzie,
kiedy do tego dojdzie. Kiedy oni obejmą te ziemie w posiadanie, czy pozwolą nam
zostać, czy odeślą nas do Rosji? Ponieważ przysięgaliśmy na wierność carowi,
możemy nie mieć innego wyboru poza powrotem do Rosji. Wy, Nikołaju Iwanowiczu,
jesteście tam urodzeni i wychowani.
- Tak - przytaknął Lew szybko. - Ale co z nami? Ta ziemia jest naszym domem.
Nasz ojciec mieszkał tu przez sześćdziesiąt lat. Czy mamy być stąd wyrwani z
korzeniami? Jak będziemy dalej żyć? Gdzie będziemy pracować? Nie znamy innego
sposobu życia.
- A jeśli zostaniemy, czy nie będzie to gorszy wybór? - Zadając to pytanie
Stanisław myślał o domieszce krwi indiańskiej w swojej rodzinie, o swojej żonie
i ojcu, Wilku, którzy oboje byli półkrwi Kołoszami. - Wszyscy widzieliśmy albo
słyszeliśmy, jak Amerykanie traktują inne rasy.
W martwej ciszy, jaka teraz zapanowała, Wilk obracał w rękach swoją rzeźbioną
fajkę, pełną wygasłego popiołu. Niepewna przyszłość już od trzech lat gnębiła
ich kolonię. Nikt nie ośmielał się robić planów ani rozpoczynać nowej
działalności. Wszystko zamarło. Jedynie handel herbatą trwał nadal. Wilk
wiedział, że tak dalej być nie może.
Dyskusja przewlekała się, więc znudzona Nadia opuściła swoje miejsce pod oknem.
Dymitr niechętnie poszedł za nią.
- Już teraz nikt o niczym innym nie mówi - poskarżyła się. - Chciałabym, żeby
unioniści - amerykańskie wojska Północy - wygrały wojnę i zakończyły to całe
zamieszanie.
- Czy chcesz, żeby rządzili tutaj Amerykanie? - Dymitr zmarszczył czoło.
- A ty? - Nadia nie lubiła sprzeczek. Już dawno zorientowała się, że nie należy
się sprzeciwiać. Nawet, jeśli miało to oznaczać nieszczerość, w ten sposób
unikała nieprzyjemności.
- Amerykanie są bogaci. - Dymitr wzruszył ramionami.
- Tak - odpowiedziała Nadia. Ona również słyszała opowieści o domach w San
Francisco, które były większe i bogatsze od Zamku Baranowa, jak
352 Janet Dailey
zwano rezydencję zarządcy na wyspie Sitka. Wróciła na schodki i usiadła koło
swojej małej siostry. - Teraz wezmę od ciebie jajko.
Ewa siedziała cały czas nie zmieniając pozycji z cennym jajkiem w rękach, bojąc
się nawet poruszyć palcami, aż dłonie jej zesztywniały i prawie straciły czucie.
Podając jajko siostrze, upuściła je. Cienka skorupka pękła i przemyślny wzór
uległ zniszczeniu.
- Jak mogłaś? - Przerażona Nadia schyliła się, żeby zebrać malowane skorupki. -
Mówiłam ci, żebyś uważała! Patrz, co zrobiłaś! Nie powinnam pozwolić ci trzymać
tego jajka. Zawsze niszczysz moje rzeczy! Powiem papie. Pożałujesz tego.
Łzy zalśniły w oczach Ewy. Kiedy Nadia zaczęła wchodzić po schodach, delikatnie
trzymając swoje zniszczone wielkanocne jajko, Ewa wbiegła do domu przed nią.
Wpadła prosto do salonu i poszukała schronienia na kolanach swojego dziadka,
Wilka.
- Nie chciałam go upuścić - łkała. - Nie chciałam. Nadia weszła do pokoju i
podeszła wprost do ojca.
- Patrz, papo. - Jej broda drżała. - Patrz, co ona zrobiła. Nienawidzę jej.
- Spokojnie, spokojnie - skarcił ją łagodnie ojciec.
- Pokaż mi to. - Wilk skinął na Nadię, żeby podała mu jajko. Podeszła do jego
krzesła nie patrząc na Ewę, która schowała głowę pod opiekuńczym ramieniem
dziadka. Po obejrzeniu jajka uśmiechnął się uspokajająco. - Wygląda gorzej, niż
powinno. Daj mi jajko, ja je tak naprawię, że nie będzie widać pęknięć.
- Ja już nie jestem małą dziewczynką, dziadku - powiedziała sztywno Nadia. - Ty
mi zrobisz nowe jajko i zrobisz to tak, że ono będzie wyglądać jak to stłuczone
i będziesz udawał, że to jest to samo. Ale to nigdy nie będzie to samo. -
Obróciła się szybko, aż jej halki zaszumiały, i wybiegła z pokoju.
Było dopiero wczesne popołudnie, kiedy Wilk zamknął drzwi swojego sklepu i
poszedł w górę ulicy. Rzadko spędzał w sklepie cały dzień - wolał popołudnia z
rodziną, odwiedziny u przyjaciół albo po prostu samotność.
Słońce jasno świeciło, ale powietrze było chłodne. Jesień nie miała widocznego
wpływu na wiecznie zielone świerki i choiny, które pokrywały zbocza gór. Śnieg
leżał na szczytach, pokrywał również krater góry Edgecum-be. Na niebie widać
było stada ptaków lecących na południe.
Alaska 353
Idąc po prawie pustym drewnianym chodniku, Wilk obserwował gęsi lecące w szyku
otwartego u podstawy trójkąta. Wcześniej tego dnia działa miejskie oddały salut
rosyjskiemu statkowi wchodzącemu do portu. Jego przybycie spowodowało, że wielu
mieszkańców miasta udało się na nabrzeże. Niektórzy mieli przyjaciół lub
członków rodziny wśród załogi, inni czekali na pocztę, a jeszcze inni poszli tam
po prostu z ciekawości.
Na opustoszałej ulicy było przyjemniej niż zwykle przy panującym tu rozgardiaszu.
Czasami odczuwał wyraźnie tłok, jaki stwarzało dwa tysiące pięćset osób
mieszkających na półwyspie, gdzie leżało miasto. A ono stale rozprzestrzeniało
się, rosło. Cztery prycze w pokoju za apteką rozrosły się w czterdziestołóżkowy
szpital. Była też biblioteka publiczna, kręgielnia, cztery szkoły dla młodszych
dzieci, akademia, dwa instytuty naukowe - zoologiczny i astronomiczny. Na
dodatek drugie piętro rezydencji zarządcy zostało przebudowane na teatr, który
wystawiał sztuki po rosyjsku i francusku.
Zbliżając się do herbaciarni w miejskim parku, Wilk zauważył brodatego Rosjanina
w nieznanym tu stroju promyszlennika. Przypomniał sobie dni, kiedy tacy
nieokrzesani łowcy skór jak jego ojciec Zachar, dominowali w mieście. Aleuci,
pod kontrolą Rosjan, nadal polowali na wydry, uchatki, lisy i inne cenne
zwierzęta, ale już nie na taką skalę jak przedtem. W czasie rządów barona
Ferdinanda von Wrangla, kilka lat temu, ustanowiono specjalne prawa w celu
zabezpieczenia zasobów tych zwierząt na rosyjskich terytoriach Ameryki. W danym
regionie polowanie było dozwolone tylko co drugi rok. Kompania Rosyjsko-
Amerykańska nadal opierała się na handlu futrami, ale nie była to już jej jedyna
działalność.
Czasy się zmieniły, a Wilk widział wiele tych zmian. Zatrzymał się przed
herbaciarnią, potem wszedł do środka i usiadł samotnie, będąc w dziwnym,
skłaniającym do rozmyślań nastroju. Tłumaczył to niepokojem panującym w kolonii,
pytaniami o przyszłość, na które nie było odpowiedzi. O siebie nie martwił się
tak bardzo. Miał sześćdziesiąt jeden lat. Przeżył już swoje życie.
Poprzedniego wieczora jego najstarszy syn, Lew, przyszedł z wizytą, ale
rozmawiali niewiele. Wilk wyczuwał jego frustrację i niezadowolenie. Kilka lat
przedtem podniecał się planami Kompanii eksploatowania bogactw mineralnych na
zarządzanych przez nią terenach Ameryki. Inżynier górnictwa, pochodzenia
fińskiego, Iwan Furguhelm, został mianowany kierownikiem tego przedsięwzięcia.
Potem okazało się, że karta przywilejów Kompanii nie
354 Janet Dailey
została odnowiona i zaczęto mówić o pertraktacjach związanych ze sprzedażą tej
ziemi Ameryce. Plany górnicze zostały odłożone na półkę i zapomniane.
Pracując w sklepie tego ranka Wilk zastanawiał się, co by czuł, gdyby pozbawiono
go srebra, gdyby musiał robić coś innego, w materiale, który nie miałby
właściwości srebra, jego struktury i połysku. Umiał kształtować srebro i rzeźbić
w nim, pod jego rękami nabierało życia. Rozumiał uczucie straty i rozczarowania
swego syna, który miał tak duże zdolności i nie mógł ich wykorzystać.
Doszły go podniecone okrzyki z placu miejskiego. Gdzie tylko spojrzał, ludzie
śpieszyli w różnych kierunkach, śmieli się i wołali do siebie. Wilk wyszedł z
herbaciarni, kiedy to całe zamieszanie przeniosło się do parku. Usłyszał, że
statek przywiózł nowe wiadomości. Potem zobaczył swojego syna Lwa, który
rozpromieniony zmierzał szybko w jego kierunku.
- Co się stało?
- Nie słyszałeś? Książę Dymitr Maksutow powrócił z Sankt Petersburga. Został
mianowany nowym zarządcą. - Lew uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Przywiózł
wiadomości, że brat cara podpisał prośbę, aby przedłużyć kartę przywilejów
Kompanii na następne dwadzieścia lat.
Potrzeba było chwili, żeby dotarła do Wilka waga tej nowiny.
- A więc... więc nie będzie sprzedaży.
- Nie. Dał na to swoje słowo. - Lew zaśmiał się serdecznie, a Wilk mu wtórował.
- Dziś wieczór będzie prazdnik z muzyką, tańcami i śpiewami. A rumu będzie do
woli - na koszt Kompanii.
- Zaśpiewamy pieśń Baranowa - postanowił Wilk i zanucił ten hymn głosem
zmatowiałym ze starości, ale Lew dołączył zaraz do niego silnym barytonem:
Wola naszych myśliwych, potrzeba handlu,
Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach.
W zimnie i trudach osiągając nowe bogactwa
Dla ojczyzny i cara.
Zanim skończyli, dołączył do nich chór głosów śpiewających ten patriotyczny hymn
ich ziemi. Potem zapadła cisza. Z obecnych tylko Wilk mógł pamiętać mężczyznę,
który ułożył tę pieśń, mężczyznę uważanego przez
Alaska 355
wielu za ojca ich kraju. Kiedy Baranów opuszczał Sitkę, Wilk miał szesnaście lat.
Przypominał sobie niskiego, łysego mężczyznę, jak stojąc na pokładzie statku,
stary, zmęczony i chory, patrzył po raz ostatni na miasto, które zbudował.
Baranów zmarł na morzu, koło Batawii. Wreszcie ktoś się odezwał:
- Ani przez chwilę nie wierzyłem, że car sprzeda nasze tereny Ameryce.
- Ani ja - powiedział ktoś inny.
Nagle wszyscy twierdzili, że nigdy nie dawali wiary tym pogłoskom. Rozległy się
znowu śmiechy i okrzyki. Idąc ramię w ramię, Wilk i Lew wyruszyli do swoich
domów, żeby podzielić się dobrymi wieściami z rodzinami.
W połowie drogi spotkali Nadię. Zatrzymała się nagle przed nimi.
- Słyszeliście? - Brakowało jej tchu, a ciemne oczy wyrażały podniecenie.
- Słyszeliśmy co? - spytał Lew pobłażliwie, tłumiąc uśmiech.
- Książę Maksutow powrócił.
- Naprawdę? - mrugnął do Wilka.
- Tak. I ma młodą żonę. Na imię jej Maria - księżna Maria Maksutowa. Jest córką
generała, zarządcy z Irkucka. - Nadia szybko mówiła dalej. - Jest młoda, prawie
w moim wieku i... - Lew zaczął chichotać, więc przerwała w pół zdania, ale
szybko wróciła do swego: ona ma dziewiętnaście lat, a dziewiętnaście jest
bliskie trzynastu.
- To są twoje nowiny? - spytał Wilk, z trudem powstrzymując rozbawienie.
- Tak. Ale wiecie, ja ją widziałam - szybko tłumaczyła Nadia. - Ona jest piękna
i ma najśliczniejszy uśmiech. Czy myślicie, że wydadzą dla niej bal na zamku?
Czy myślicie, że ciotka Anastazja zostanie zaproszona? Czy myślicie, że ona
będzie mogła mnie zabrać? Strasznie chciałabym pójść. Mama pewnie powie, że
jestem za młoda. Papo, ty musisz z nią porozmawiać. Wyobraź sobie tylko - poznać
prawdziwego księcia i księżnę.
- Zobaczymy - obiecał jej.
Sitka
Czerwiec 1867 roku
Dziadku, dlaczego książę Maksutow wzywa wszystkich na Górę Zamkową? -
Siedmioletnia Ewa patrzyła na wzbierający wokół nich strumień ludzi. Szła w
podskokach koło swojego dziadka, a srebrny krzyżyk podskakiwał na łańcuszku przy
jej szyi.
- Myślę, że ma dla nas jakieś ważne nowiny.
- Ale co to może być? Może car umarł? Może Kołosze mają nas zaatakować? Może
już teraz kryją się w lesie, pomalowani i ubrani w te swoje przerażające maski?
Czy myślisz, że krewni ciotki Dominiki zabiliby nas? A twoi?
- Masz za bogatą wyobraźnię - upomniał ją łagodnie. - Gdyby Kołosze mieli
zaatakować, to książę rozkazałby zająć żołnierzom stanowiska na wałach, ale, jak
widzisz, oni są również tutaj.
- Ewa, jesteś straszną gadułą. - Nadia podniosła swoją krynolinę, aby nie
ubrudzić jej w błocie ulicznym. - Myślę, że książę ma dla nas wspaniałe
wiadomości i ma zamiar ogłosić dzień świąteczny. Zastanawiam się, czy dziś
wieczorem odbędzie się bal. - Bardzo tego pragnęła, bo ogromnie lubiła tańczyć.
- Przestań skakać jak żaba, Ewo. I nie ciągnij tak dziadka za rękę. To nie jest
rączka od pompy.
Podniecenie Ewy opadło. Przestała skakać i szła spokojnie koło dziadka. Czasem
wydawało się jej, że wszystko co robi jest złe. Poczuła uspokajający uścisk ręki
dziadka i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. On nigdy nie zważał na to,
jak dużo mówiła i jak pospolicie wyglądała. I tak ją kochał.
Rodzina Tarakanowów stała razem przy schodach Góry Zamkowej. Nie było tylko żony
Wilka, Marii. Leżała chora, pod opieką Aleutki. Podobnie jak inni, zastanawiali
się nad przyczyną wezwania przez księcia Maksutowa.
Alaska 357
Wydarzenie to było bardzo niezwykłe. Tylko grupa uprzywilejowanych, głównie
oficerów i wyższych urzędników pracujących w Kompanii oraz ich żony i rodziny,
była zapraszana na bale, uroczystości i przedstawienia teatralne urządzane przez
ich utytułowanego zarządcę. Rodzina Tarakanowów sytuowała się raczej na
obrzeżach tej grupy. Małżeństwo Anastazji z oficerem marynarki zapewniało jej
wstęp na różne uroczystości. Te koneksje rodzinne, do których dochodziła uroda
Nadii i jej arystokratyczne zachowanie, czasami stwarzały możliwość znalezienia
się w tym zaczarowanym kręgu.
Żołnierze w ciemnych mundurach stanęli na baczność u szczytu schodów twierdzy.
Cisza zaległa nad ciekawym tłumem zgromadzonym poniżej, kiedy książę Maksutow
ukazał się w galowym mundurze. Odznaczenia za męstwo w wojnie krymskiej widniały
na jego piersi. Zarost w stylu bizantyjskim okalał szczęki i brodę, wydłużając
mu twarz. Zszedł do połowy schodów, potem ponuro spojrzał na tłum.
- Mam niemiły obowiązek zawiadomienia was, że według oficjalnej wiadomości,
jaką otrzymałem z Sankt Petersburga, rosyjskie terytoria Ameryki zostały
sprzedane Stanom Zjednoczonym,
Zaskoczony i zaszokowany tą wiadomością Wilk spojrzał na swoje dzieci i zobaczył
ten sam wyraz na ich twarzach. Szmer przerażenia przebiegł po zgromadzeniu,
potem nastąpił głośny protest.
- A co z rękojmią podpisania nowej karty? - krzyknął ktoś.
Kiedy książę nie odpowiadał i nie podawał żadnego wytłumaczenia, Wilk zrozumiał,
że car złamał dane im słowo. Nie można tego było inaczej nazwać. Rozumiał gorycz
malującą się na twarzy księcia Maksutowa.
- Mają przejąć te ziemie w październiku tego roku - mówił dalej książę. -
Według warunków umowy, ci którzy chcą, mogą pozostać na sprzedanym terytorium.
Nie dotyczy to personelu marynarki, który powróci do Rosji. Jeśli zostaniecie,
traktat sprzedaży zapewnia mieszkańcom, z wyjątkiem barbarzyńskich tubylczych
szczepów, wszelkie prawa, przywileje i immunitety, jakie posiadają obywatele
Stanów Zjednoczonych, oraz ochronę wolności, własności i wyznania. - Ostatnie
zdania odczytał z dokumentu, który trzymał w ręku.
Nie było wzmianki o podziałach rasowych. Tylko niecywilizowanym odmawiano prawa
obywatelstwa, doszedł do wniosku Wilk i odczuł ulgę, że nie będzie zmuszony,
mając tyle lat, opuszczać swojego rodzinnego kraju. Nikt z jego rodziny nie musi
się obawiać mieszanego, rosyjsko-tubylczego,
358 Janet Dailey
pochodzenia. Potem zauważył wyraz twarzy córki i poczuł przedsmak bólu rozłąki.
Jako żona rosyjskiego oficera marynarki będzie musiała wyjechać razem ze swoim
mężem.
- Jeśli w ciągu trzech lat ktokolwiek z was, kto zdecydował się pozostać,
zmieni zamiar i będzie chciał przenieść się do Rosji, rząd rosyjski zapewni
transport dla was i waszych rodzin. Tym, którzy pozostaną, zostanie nadane prawo
własności domów i gruntu, obecnie przez nich zajmowanych. Kompania podpisze
również układ dotyczący sklepów, młynów i innych warsztatów pracy, żebyście
mogli nadal wykonywać swój zawód. Jest nadzieja, że ludzie z San Francisco,
którzy interesują się futrami, otrzymają pozwolenie od swojego rządu na ten typ
działalności, toteż ci z was, którzy pracują przy przetwórstwie skór, nie stracą
zatrudnienia.
Potem książę Maksutow tłumaczył szczegółowo postanowienia traktatu cesji
podpisanego w Waszyngtonie oraz opcje, z których mogą korzystać. Kiedy skończył,
tłum rozpraszał się powoli, ludzie podświadomie chcieli pozostać razem. Tak
wiele z ich życia było pod kontrolą Kompanii, że ta wolność wyboru była dla nich
czymś zupełnie nowym. Nie było nikogo, kto by im powiedział, co mają robić.
- Może nie będzie tak źle, jak myśleliśmy - zasugerował Stanisław spoglądając
na ojca i czekając na jego zdanie.
- Oni nie mogą uważać nas za niecywilizowanych. - Jego żona Dominika, Metyska,
patrzyła z niepokojem na dorosłego syna, Dymitra, który niedawno ukończył szkołę
dla nawigatorów.
- Tej decyzji nie możemy podejmować pochopnie. - Lew gładził w zamyśleniu wąsy.
- Mamy okazję przekonać się, jak będzie pod rządami Amerykanów. Uważam, że
powinniśmy zaczekać. A ty, ojcze?
Ale Wilk patrzył na swoją córkę, która odchodziła w milczeniu, ze spuszczoną
głową, trzymając męża pod rękę. Oni nie musieli podejmować decyzji ani rozważać
żadnych możliwości.
Nadia podbiegła szybko do ciotki.
- Dokąd idziesz? - Anastazja była jej ulubioną ciotką, która ją wprowadzała na
uroczystości i bale.
- Jest dużo do zrobienia. Trzy miesiące to nie tak długo, jak by się wydawało.
- Chociaż robiła wrażenie spokojnej, jej oczy były wilgotne. Słuchanie rozmów
rodziny zastanawiającej się - zostać czy wyjechać - kiedy ona musiała ich
opuścić, było w tej chwili zbyt bolesne, więc poszukała
Alaska 359
wymówki. - Wszystko musi zostać spakowane, a ja powinnam zdecydować, co zabrać i
co zrobić z resztą rzeczy.
- Ale... - Słowa protestu zamarły na ustach Nadii, kiedy spojrzała na wuja.
Widok jego munduru przypominał słowa księcia, że personel marynarki musi
powrócić do Rosji. Przez sekundę zastanawiała się, w jaki sposób zdobędzie
zaproszenia na bale, jeśli nie będzie Anastazji, i czy Amerykanie też urządzają
bale. - Ja nie chcę zostać. Ja też chcę wyjechać.
- Ta decyzja należy do twojego ojca - stwierdził Nikołaj i odszedł z żoną.
Nadia zwróciła się do ojca:
- My nie zostajemy, prawda papo?
- Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobimy. - Ostre tony dźwięczały w jego głosie,
jeszcze nie był pewny, co będzie lepsze.
- Ale my jesteśmy Rosjanami, papo - przekonywała Nadia. - Jak możemy zostać,
kiedy przyjdą tu Amerykanie? To byłby brak lojalności.
- Car nas zdradził - powiedział Dymitr. - Dlaczego nie dotrzymano obietnicy
wydania nowej karty? Dlaczego sprzedano ten kraj po kryjomu? Cara nie obchodzi,
co się z nami stanie. Nie obowiązuje nas lojalność wobec niego.
- Dziadku - Ewa ciągnęła go za rękę. - Co ty zrobisz? Wilk potrząsnął głową.
- Muszę zanieść te nowiny Marii. - Wiedział, że jego żona będzie czuła tak samo
jak on i będzie wolała, żeby spędzili resztę życia na jedynej ziemi, którą mogli
nazwać rodzinną. Ale bał się powiedzieć, że ich jedyna córka wyjedzie razem z
mężem.
?
Wychodząc z siedziby zarządcy Ryan Colby zatrzymał się na chwilę, aby wyciągnąć
długie cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zręcznie odciął jego koniec
małym nożykiem, który wyjął z kieszonki swojej brokatowej kamizelki. Bez
pośpiechu schował nożyk, włożył cygaro do ust i sięgnął do innej kieszeni po
zapałki. Przez cały czas leniwie obserwował podobną do zamku fortecę oraz port.
Oprócz dwóch amerykańskich kanonierek, stojących na kotwicy w porcie, w zatoce
przycumowany był John L Stevens. Żołnierze z Dziewiątego Pułku Piechoty i
Drugiego Pułku Artylerii włóczyli się po pokładzie. Rosjanie nie zezwalali
załogom na schodzenie na ląd do czasu formalnego przekazania terytorium Stanom
Zjednoczonym; czekano więc na przybycie oficjalnego przedstawiciela rządu
amerykańskiego, generała Lovella Rousseau, który był w drodze do Sitki na
pokładzie U.S.S. Ossipee.
Ryan Colby potarł zapałkę o spodnie i osłonił rękami płomyk. Jego dłonie i palce
były czyste i zadbane. Wąsy i włosy koloru miedzi starannie przystrzyżone. Twarz
rzadko ujawniała myśli, chyba że mu na tym specjalnie zależało. Przez
dwadzieścia pięć lat życia polegał na szybkiej orientacji i zręcznych rękach,
głównie w obozach górniczych Kalifornii, a ostatnio w San Francisco. Liczne
przeżycia naznaczyły cynizmem jego kanciastą twarz, a jasne piwne oczy wydawały
się przedwcześnie postarzałe.
Kiedy gasił zapałkę, za jego plecami otworzyły się drzwi. Obrócił się nieco,
leniwie wyjął cygaro z ust patrząc uważnie na płowowłosego mężczyznę, który się
do niego zbliżał. Uśmiechnął się z wyrazem współczucia dla pełnego zapału
młodego adwokata i sprawy, którą obaj przegrali.
Alaska
361
- Mogłem sobie oszczędzić słów - stwierdził Gabe Blackwood. Zapiął marynarkę
trzyczęściowego niedbale skrojonego tweedowego garnituru. - Książę nawet nie
zainteresował się propozycją, którą miałem mu przekazać. Myślę, że już się
zdecydował sprzedać towary Kompanii Hutchinsonowi.
Ryan skwitował tę stratę wzruszeniem ramion. Tyle razy poszczęściło mu się
cudzym kosztem, że teraz nie musiał się przejmować.
- A Hutchinson kupił to za bezcen. Tylko za sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.
- Skąd to wiesz? - spytał Gabe Blackwood.
- Wiem. Nieważne skąd. On to może sprzedać w Kalifornii i mieć ćwierć miliona
dolarów zysku. Oczywiście ten chytry kupiec z Nowej Anglii przekonał Maksutowa,
że większość towarów pozostanie tutaj. - Ryan podziwiał ten wyczyn.
- To na pewno nie Maksutow wynegocjował siedem milionów dwieście tysięcy
dolarów za terytorium Alaski. - Adwokat włożył kapelusz i zaczął schodzić ze
schodów. Ryan przyłączył się do niego.
Tych dwóch mężczyzn poznało się na statku w drodze na nowo zakupione terytorium.
Na początku ten prawnik-idealista, który był prawie w jego wieku, bawił Ryana.
Zycie pozbawiło go iluzji. Wiele razy w czasie podróży nie mógł się nadziwić, do
jakiego stopnia Blackwood był naiwny i łatwowierny, gotowy wierzyć wszystkier i
przekonany, że słuszna sprawa musi zwyciężyć. Był inteligentny, ale ni aiał za
grosz zdrowego rozsądku. Kompletnie ślepy na niektóre sprawy. Muno wszystko Ryan
dość go lubił, chociaż było mu go również żal.
- Co zrobisz teraz? - Blackwood patrzył na niego z zaciekawieniem, gdy
schodzili ze schodów fortecy kierując się do miasta. - Wrócisz do Kalifornii?
- Ja? W żadnym wypadku. Jeśli Alaska jest górą lodową jak twierdzą niektóre
gazety, to pieniądze, które właśnie zarobił Hutchinson, są dopiero jej
wierzchołkiem. Mam zamiar mieć swój udział w tych zyskach, a potem wynieść się w
diabły. - Ryan włożył cygaro do ust i trzymał je między zębami.
- Czy chcesz założyć tu jakiś biznes?
- Popatrz na to miasto. - Cygaro Ryana zatoczyło szeroki łuk, obejmując
rozpościerające się przed nimi ulice i budynki. - Pokaż mi, gdzie mężczyzna może
tu zaspokoić pragnienie. Widać tylko kościoły, kuźnię, piekarnię,
362 Janet Dailey
krawca, szkoły, ale nie ma ani jednego saloonu, gdzie można się napić alkoholu,
ani domu gry. W tym mieście przydałoby się kilka.
- Ale - zmarszczył brwi Blackwood - prawo zabrania tu handlu alkoholem.
Importowanie alkoholu jest nielegalne.
Ryan roześmiał się.
- Tutaj jeszcze to prawo nie działa. Legalne czy nielegalne, będą tu bary. A ja
będę właścicielem przynajmniej jednego. Nie przyjechałem tutaj tak wcześnie,
żeby kupić od Rosjan kożuchy, towary żelazne i inne. Jeśli o mnie chodzi,
Hutchinson może je sobie mieć. Ja chciałem kupić od Kompanii beczki rumu i wina,
zapasy cukru, melasy i ziarna, aby destylować własny alkohol. Jeśli mi się uda,
odkupię to od Hutchinsona, jeśli nie, sprowadzę to wszystko.
- Ale to będzie niezgodne z prawem.
- Kto mnie zaaresztuje, Gabe? - przedrzeźniał go Ryan. - Po przejęciu
terytorium wszystko będzie w gestii wojska, przynajmniej na początku. Pokaż mi
żołnierza, który nie lubi się napić. Wojsko nie zamknie baru. Ale coś ci powiem
-jeśli mnie zaaresztują, to poślę po ciebie do Kalifornii, żebyś mnie bronił.
- Nie znajdziesz mnie tam - spokojnie odpowiedział Blackwood. Żarty Ryana
sprawiły mu przykrość. - Zostanę tutaj i otworzę biuro prawnicze.
- Co, u diabła? - Ryan nigdy go nie uważał za typ pioniera.
- Widziałeś przed naszym wyjazdem, co się działo w San Francisco. Wszyscy
mówili o Alasce i otwierających się tam możliwościach. Tak samo było w Seattle i
Portlandzie, jak mi mówiono. Ludzie tu będą przyjeżdżać. Kiedyś Alaska będzie
odrębnym stanem, a ja przyczynię się do jego powstania.
Ryan słyszał w swoim życiu dużo próżnego gadania, ale uderzyła go determinacja w
głosie Blackwooda i marzycielski wyraz jego oczu.
- Może nawet będziesz pierwszym zarządcą - mruknął.
Blackwood spojrzał ostro, żeby przekonać się, czy Ryan znowu z niego nie kpi.
- Może będę - odpowiedział zaczepnie.
Ryan zorientował się, że chociaż motywacja Blackwooda była idealistyczna, to
miał on ambicje polityczne. Dobrze wiedział, że skóra niejednego człowieka
została uratowana przez wpływowych przyjaciół. Blackwood mógłby okazać się
bardziej użyteczny, niż początkowo myślał.
Alaska
363
- Jeśli masz zamiar otworzyć biuro, to musimy ci znaleźć jakiś lokal.
Lokalizacja jest bardzo ważna przy interesach. Przejdźmy się po mieście. - Ryan
skierował go na jedyną ulicę Sitki, która była ulicą biznesu. - Już wybrałem
miejsce na mój bar. Coś ci powiem. - Klepnął Gabe'a po ramieniu ręką trzymającą
cygaro, strząsając popiół. - Będę twoim pierwszym klientem. Zajmiesz się
prawniczą stroną transakcji kupna ziemi dla mnie.
- Chciałbym to zrobić. - Gabe uśmiechnął się jak chłopiec.
- Jesteś uczciwym człowiekiem, Gabe Blackwood. - Ale Ryan nie wierzył ani przez
chwilę, że takim pozostanie. Nie zastanawiał się dłużej nad tym, zajęty
szacowaniem zysku, jakie może mu dać to miasto. Zdecydował, że jeśli będzie miał
pieniądze, to kupi ziemię w celach spekulacyjnych. Gdyby Blackwood miał rację,
że przybędzie tak wielu Amerykanów, to wartość ziemi wzrośnie.
Ryan ostatni raz pociągnął cygaro i rzucił je na ulicę. Zauważył mały, ale
centralnie położony sklepik, który właśnie minęli, wciśnięty między dwa duże
budynki.
- Co powiesz na ten sklep? - skinął na prawnika. Chociaż nikogo nie było w
środku, Ryan szarpnął drzwi, ale były zamknięte. Zastukał.
- Ryan - Gabe Blackwood dotknął jego ramienia i pokazał mu młodą kobietę z małą
dziewczynką, które stały na chodniku. - Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Ona coś do
nas mówi.
- Niet. - To był kres możliwości Ryana porozumiewania się w tym języku. Ale
Gabe nie słuchał go już, wpatrując się w młodą Rosjankę ubraną
w burnus. Jej jasnokasztanowate, zaczesane do tyłu włosy tworzyły idealne
obramowanie pięknych rysów twarzy. Dla Gabe'a wszystko w niej było doskonałe,
począwszy od delikatnie wygiętych warg aż do lekko zaróżowionych policzków i
łagodnego wyrazu piwnych oczu. Żałował, że nie miał przy sobie rosyjskiego
słownika kupionego w San Francisco, ale słownik był w kufrze.
- Czy jesteście Amerykanami? - głos dziewczyny zaskoczył go. Mówiła z silnym
akcentem, ale można ją było zrozumieć.
- Mówisz po angielsku?
- Ja mówię po angielsku, niemiecku i francusku - stwierdziła młoda kobieta
lekko się uśmiechając.
- Jesteś urocza - szepnął, zanim zorientował się, co mówi. Zdał sobie
364 Janet Dailey
sprawę, że zachowuje się nieuprzejmie, zdjął kapelusz i ukłonił się. - Proszę mi
wybaczyć. Nie chciałem być niegrzeczny. Jestem Gabriel Blackwood, prawnik. Mam
zamiar otworzyć tutaj biuro. To jest mój przyjaciel, Ryan Colby. - Ryan ledwie
się skłonił.
- Nazywam się Nadia Lwowna Tarakanowa. - Jej ukłon był wdzięczny, potwierdzając
przypuszczenia Gabe'a, że pochodzi z dobrej, rosyjskiej rodziny. - To jest moja
siostra, Ewa. A to jest sklep mojego dziadka. Jest zamknięty.
- Czy jest zamknięty na stałe?- spytał Ryan. - Chciałem powiedzieć... czy on ma
zamiar wyjechać z Sitki, gdy ją przejmą Amerykanie?
-Nie.
- Czy pani wyjedzie? - Gabe wiedział, że niektóre rosyjskie rodziny postanowiły
powrócić do ojczyzny.
- Mój ojciec postanowił tymczasem zostać.
Chociaż było widoczne, że chciała już odejść, Gabe uśmiechnął się.
- Cieszę się - powiedział, patrząc na nią z nie ukrywanym zachwytem. Cień
uśmiechu przemknął przez jej usta. Uważał, że wygląda uroczo z tym poważnym
wyrazem twarzy.
- Interesuje nas wnętrze - powiedział Ryan. - Czy jest możliwe, żeby pani
dziadek pokazał nam sklep?
- Mój dziadek opłakuje śmierć babki. Nie mówił, kiedy ma zamiar otworzyć.
- Przykro mi, że pani babka zmarła - Gabe pospieszył z wyrazami współczucia. -
Proszę przekazać moje kondolencje rodzinie, panno Tarakanow.
- To miło z pana strony.
- Nie ma o czym mówić. W tej sytuacji nie możemy teraz rozmawiać z pani
dziadkiem, ale czy mogłaby mu pani powiedzieć, że interesuje mnie kupno tego
sklepu, gdyby chciał go sprzedać? - Dawało mu to doskonałą wymówkę, żeby poznać
rodzinę Tarakanowów i uroczą Nadię. - Może mógłbym odwiedzić go w przyszłym
tygodniu? Czy mówi po angielsku tak dobrze jak pani?
- Nie, tylko trochę.
- Może pani mogłaby być obecna przy tej rozmowie, gdyby były kłopoty z
porozumieniem się?
- Może.
- Jak mogę się z panią skontaktować? Gdzie pani mieszka? Mógłbym po
Alaska
365
panią przyjść. - Gabe nie chciał jej puścić, jeśli nie będzie wiedział, gdzie ma
jej szukać.
Zawahała się, jak prawdziwa dama powinna, potem powiedziała mu, jak znaleźć jej
dom,
- Czy wy kupujecie tę ziemię? - Siostra Nadii przechyliła na bok głowę i
patrzyła na niego zmarszczona i zamyślona.
- Może. - Trudno mu było uwierzyć, że to dziecko było siostrą Nadii: matowe
brązowe włosy nie miały tego złotawego blasku, miała zbyt prosty nos i zbyt
szerokie usta. - Dlaczego pytasz?
- Ty jesteś Amerykaninem. Wszyscy są smutni, że Amerykanie kupują tę ziemię.
Kołosze mówią, że ona należy do nich - stwierdziła z godnością.
- Kołosze? - Gabe podniósł brwi do góry.
- Pewnie mówi o Indianach - powiedział Ryan.
- Czy masz na myśli tych dzikusów mieszkających poza palisadą w brudnych norach?
- Widział już Ranche położone za bramami i mały ryneczek, gdzie Indianie
sprzedawali ryby, zwierzynę i trochę drewnianych rzeźb.
- Oni mówią, że Amerykanie powinni im dać pieniądze - powiedziała Ewa.
- Armia powinna zapędzić ich do rezerwatu, razem z ich półkrwi pociotkami. -
Głos Gabe'a zdradzał tkwiącą w nim głęboko nienawiść, zrodzoną po śmierci jego
rodziców, misjonarzy. Miał sześć lat, kiedy zostawili go pod opieką ciotki w San
Francisco i poszli pomiędzy tych brudnych dzikusów, aby zbawiać ich pogańskie
dusze. Gabe miał nadal listy mówiące o miłości jego rodziców do czerwonych braci
- takich samych, jacy przyszli ich zabić pod wodzą mieszańca, którego kochali i
nazywali synem.
- Półkrwi - powtórzyła ostrożnie Nadia. - Co to słowo znaczy?
- To ktoś, kto jest w połowie Indianinem, a w połowie białym.
- Och, my ich nazywamy Metysami. Wielu z nich mieszka tutaj, chodzi do naszych
szkół i pracuje dla Kompanii.
- Rozumiem. - Gabe miał swoje zdanie, ale nie uważał tego za odpowiedni temat
do konwersacji.
Mała siostra chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Nadia szybko ją uciszyła.
- Proszę wybaczyć Ewie. Ona myśli, że wszyscy chcą z nią rozmawiać.
- Rozumiem - uśmiechnął się Gabe.
- Musimy już iść. Miło mi było poznać panów, panie Blackwood i panie... -
zawahała się przy nazwisku Ryana.
- Colby. - Skinął głową w jej kierunku.
366 Janet Dailey
- Panie Colby. - Spojrzała jeszcze raz na Gabe'a. Gabe patrzył za nią, jak
odchodzi razem z siostrą.
- Nie traciłeś czasu, żeby załatwić swój interes - sucho powiedział Ryan. Gabe
spojrzał na niego.
- Nie jesteś jedynym, który wie, czego chce. Pamiętasz jak powiedziałeś, że
kiedyś zostanę gubernatorem Alaski. Zobaczyłeś kobietę, która będzie żoną
gubernatora. - Im więcej o tym myślał, tym bardziej mu się ta myśl podobała. -
To będzie odpowiednie małżeństwo, małżeństwo starej i nowej Alaski.
Sitka 8 października 1867 rob
K.odzina Tarakanowów szła ulicami Nowoarchangielska w cichym orszaku, prowadzona
przez patriarchę rodu, Wilka. Śmierć żony dodała mu lat, odebrała lekkość kroków
i zabrała błysk oczom. Ale śmierć była częścią życia, a życie częścią śmierci.
Wiedział, że musi dalej żyć.
Pomimo nalegań rodziny, żeby został w domu, Wilk postanowił być obecny na
uroczystości przejęcia Alaski. Statek wiozący pełnomocników, rosyjskiego i
amerykańskiego, którzy mieli dopełnić aktu przejęcia, przybył do portu tego
ranka. Od męża córki Wilka, Nikołaja Politowskiego, dowiedzieli się, że
ceremonia odbędzie się o trzeciej po południu na placu defilad na szczycie
wzniesienia.
Wilk uważał, że jego rodzina powinna być obecna, kiedy nowy rząd będzie
przejmował władzę. Jeśli zdecydowali się pozostać i żyć pod panowaniem Stanów
Zjednoczonych, to powinni być tam i dać swą obecnością wyraz szacunku. Ale jego
poglądów nie podzielała większość mieszkańców miasta. Nie chcieli na to patrzeć.
Miasto, któremu Amerykanie nadali tubylczą nazwę Sitka zamiast rosyjskiej -
Nowoarchangielsk, już boleśnie odczuło ich przyjście. Spodziewano się dalszych
zmian, kiedy książę Maksutow zakończy proces nadawania tytułów własności na domy,
grunty i sklepy ich różnym lokatorom i kupcom. Nawet Wilk zgodził się sprzedać
swój sklep młodemu Amerykaninowi, znajomemu Nadii.
U stóp schodów prowadzących do twierdzy Wilk zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy
cała rodzina jest przy nim. Nie było tylko żony jego syna, Dominiki. Została w
domu obawiając się, że jej wyraźnie indiańskie rysy
368
Janet Dailey
obudzą uprzedzenia Amerykanów. Ale Stanisław przyszedł razem ze swoim synem,
Dymitrem.
Płytkie kałuże świeciły tu i ówdzie na placu defilad, ale deszcz nie padał.
Słońce czasami wyglądało zza gęstych białych chmur, dając trochę ciepła w to
chłodne popołudnie. Flaga rosyjskiego imperium powiewała na szczycie masztu,
wysokiego na dziewięćdziesiąt stóp. Od czasu do czasu powiew wiatru ukazywał
dwugłowego orła w całej okazałości.
Port był zatłoczony. Kolosze, których nie wpuszczono do miasta tego popołudnia,
umieszczali swoje kajaki pomiędzy statkami rosyjskimi a amerykańskimi okrętami
wojennymi, aby również móc zobaczyć wydarzenie, do którego biali ludzie
przykładali tak wielką wagę. Kołosze mieli mieszane uczucia wobec Amerykanów.
Doświadczenia z jankeskimi poławiaczami wielorybów, którzy napadali na ich
wioski, łapiąc mężczyzn i uprowadzając kobiety, uczyniło ich ostrożnymi. Ale
również wiedzieli, że Amerykanie sprzedają alkohol, czego im zawsze odmawiali
Rosjanie.
Nadia mocno trzymała Anastazję za rękę. Była uczuciowo rozdarta, myślała o
przeszłości, przyjęciach i balach, ale również o zalotach Gabe'a Blackwooda.
Gabe stał z małą grupą Amerykanów, głównie kupców z San Francisco. Od czasu,
kiedy go poznała, Nadia nie myślała już tak chętnie o wyjeździe.
Poczuła dreszcz podniecenia, kiedy uśmiechnął się do niej i skinął głową. Przy
nikim nie czuła się tak piękna i ważna jak przy nim. Czasami, kiedy patrzył na
nią w szczególny sposób, robiło jej się goąco. Chciałaby widywać go częściej.
Miarowe bicie bębnów ogłosiło początek ceremonii. Wkrótce Nadia usłyszała stukot
butów na schodach fortecy i zobaczyła żołnierzy ze stacjonującego tu
syberyjskiego regimentu oraz osiemdziesięciu marynarzy i oficerów carskiej floty,
wchodzących na stopnie. Prowadził ich kapitan Aleksiej Pieszczurow, oficjalny
przedstawiciel cara.
Kiedy żołnierze w błyszczących czapkach stanęli w ordynku przed masztem z flagą,
Nadia spojrzała na zarządcę Rosyjskiej Ameryki. Tego dnia książę Maksutow był
wyłącznie widzem. Twarz miał bez wyrazu, ale jego młoda żona, księżna Maria,
była bliska łez. Patrząc na piękną księżnę, dzięki której było tyle bali, muzyki,
wesołości i śmiechu przez ostatnie trzy lata, Nadii również chciało się płakać.
Odgłos bębnów rozległ się znowu z oddali. Amerykańscy żołnierze zbliżali się do
wzniesienia. Na czele kolumny maszerowało dwóch generałów ze złotymi
Alaska
369
epoletami na ramionach, złotymi szarfami założonymi przez piersi, błyszczącymi
szablami przy boku. Lekki wietrzyk wichrzył kity ich napoleońskich kapeluszy.
Dymitr szepnął Nadii:
- Ten najbliższy to generał Lovell Rousseau, odpowiednik Pieszczurowa. A ten z
brodą to generał dywizji, Davis, który będzie tu dowódcą wojsk amerykańskich.
Zanim wysłano go tutaj, walczył z Indianami na amerykańskim Zachodzie.
- Skąd wiesz? - spytała niezadowolona, że użył słowa Indianin. Od czasu, kiedy
poznała Gabe'a Blackwooda nie chciała pamiętać, że inna krew oprócz rosyjskiej
płynęła w jej żyłach.
- Rozmawiałem z pilotem, który wprowadzał amerykańskie statki do portu. Słońce
przebiło się przez chmury i odbijało się na hełmach amerykańskich
żołnierzy, którzy przemaszerowali przez plac defilad i stanęli na baczność przed
masztem. Nadia patrzyła na ich dziwne mundury, ciemne kurtki i jasnoniebieskie
spodnie oraz długie strzelby.
Uwagę jej zwrócił rosyjski poczet sztandarowy, który podszedł do masztu. Jak
mówił wuj, miała to być prosta ceremonia: opuszczenie flagi rosyjskiej i
wciągnięcie na maszt flagi amerykańskiej przy salwie dział z fortecy i z
amerykańskich statków w porcie.
Kiedy jeden z żołnierzy pociągnął linę, żeby ściągnąć flagę imperium, nagle
zerwał się wiatr i zawinął ją dokoła drzewca. Żołnierz starał się uwolnić ją,
ale zwinęła się ciaśniej i zaplątała w liny. Inny żołnierz pospieszył mu z
pomocą, ale flaga uparcie trzymała się drzewca. Napięcie rosło z powodu tej
nieoczekiwanej zwłoki, ze wszystkich stron dawano bezskuteczne rady.
- Flaga nie chce zejść na dół, prawda, dziadku? - mała Ewa zapytała głośno.
Nadia odniosła takie samo wrażenie. Opór flagi, która nie chciała opuścić
masztu, wydawał się symboliczny, jak gdyby ona również chciała nadal panować nad
tym krajem. Łzy zakręciły się w jej oczach, obok niej Anastazja cicho płakała.
Aby zakończyć ten denerwujący incydent, kazano rosyjskiemu marynarzowi wejść na
maszt i uwolnić flagę. Z ostatnim powiewem wiatru rosyjska flaga opadła w dół.
Kiedy spoczęła na bagnetach żołnierzy, księżna Maria zemdlała.
Kapitan Pieszczurow wygłosił krótkie oświadczenie w imieniu rządu rosyjskiego,
przekazując to terytorium Stanom Zjednoczonym Ameryki. Dano rozkaz: "Prezentuj
broń!" i rozpoczęła się kanonada dział rosyjskich oraz amerykańskich z okrętów
wojennych.
370 Janet Dailey
Natychmiast po formalnej akceptacji przejęcia terytorium, wygłoszonej przez
generała Rousseau, flaga amerykańska została wciągnięta na szczyt masztu. Była
obwisła i bez życia. Przy pierwszej salwie rosyjskich dział wydawało się, że
flaga drgnęła. Przy drugiej flaga rozpostarła swoje czerwono-białe pasy i
niebieskie pole gwiazd.
Ciotka Anastazja schyliła głowę i zakryła zapłakaną twarz rękami. Nadia objęła
ją, również cicho płacząc. Okrzyki radości Amerykanów wydawały im się okrutne.
Kiedy przebrzmiało ostatnie radosne hip-hip-hoorah!, nowy dowódca wojskowy tego
territory, jak Amerykanie określali Alaskę, której nie nadano pełnych praw stanu,
wystąpił, żeby wygłosić oświadczenie.
"Jestem Jefferson ? Davis, generał dywizji. Sprawuję wyłączne kierownictwo tego
garnizonu i tego terytorium. Mieszkanie dla mnie i dla mojej żony ma być
natychmiast udostępnione w rezydencji poprzedniego gubernatora. Baraki mają być
opuszczone i udostępnione do bezzwłocznego zajęcia przez wojska armii Stanów
Zjednoczonych. Wszystkie budynki są teraz własnością rządu Stanów Zjednoczonych".
- Nie - szepnęła Anastazja, ściskając rękę Nadii. - Statek, który nas zabierze
do Rosji, nie odpłynie przed upływem miesiąca. Jeszcze nie wszystko zapakowałam.
Oni nie mogą wyrzucić nas z naszego domu. Dokąd pójdziemy? - Ogarnięta paniką,
zwróciła się do ojca. - Papo, co mamy robić?
- Ty i Nikołaj wprowadzicie się do mnie. W moim pustym domu jest dosyć miejsca
na wasze rzeczy - zapewnił ją Wilk, ale rozkazy generała uprzytomniły wszystkim,
że nie będzie stopniowego przekazywania władzy. Teraz rządzili Amerykanie, a
Rosjanie zostali dosłownie wyrzuceni na ulicę.
W ciągu miesiąca oblicze Sitki zmieniło się drastycznie. Żołnierze z
syberyjskich pułków nie trzymali już warty. Teraz wartownicy patrolujący
palisadę i stojący na warcie w fortecy nosili niebieskie mundury armii Stanów
Zjednoczonych. Rosjanie nigdy nie nadali nazw ulicom miasta, ale Amerykanie
szybko naprawili to przeoczenie. Główna arteria nazywała się teraz ulicą
Lincolna, a dwie poprzeczne ulice zostały nazwane Rosja i Ameryka.
Domy były zatłoczone. Miasto musiało przyjąć rodziny rosyjskie z odległych osad
na stałym lądzie i z Wysp Aleuckich, potem zrobić miejsce dla rosyjskich
żołnierzy i marynarzy z garnizonu przejętego przez armię amerykańską. Większość
czekała na statki, które miały ich zabrać do Rosji. Potem
Alaska
371
przybyło kilkuset osadników amerykańskich, którzy robili dodatkowy tłok na
ulicach. Miasto pokryło się słupkami, wyznaczającymi granice działek budowlanych.
Rozciągały się one poza dotychczasowe granice miasta. Wznoszono toporne szałasy
i sprzedawano je po wygórowanych cenach.
Dwóch pełnomocników, Amerykanin Rousseau i Rosjanin Pieszczurow, zostali w Sitce
przez tydzień, pracując wspólnie nad nadawaniem praw własności ziemi, sklepów i
domów poszczególnym Rosjanom. Z wyjątkiem domów większość tych obiektów zmieniła
właściciela prawie z dnia na dzień, stale coś kupowano i sprzedawano po coraz
wyższych cenach.
Późnym rankiem ponurego i szarego dnia w środku listopada Ryan Colby szedł
drewnianym chodnikiem z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza i przekrzywionym
cygarem w ustach. Ulice były zapełnione spieszącymi się ludźmi, ale on nie
zwracał uwagi, że go czasem popychano i potrącano.
Dochodzący szum głosów rosyjskich, amerykańskich oraz innych, których nie
rozróżniał - był dla niego tak samo miłym dźwiękiem, jak brzęk monet w jego
kasie, jak uderzenia młotów i skrzyp pił dochodzące z oddali, jak stały ruch na
nabrzeżu. To wszystko oznaczało biznes i zysk, nie tylko w barze, ale również w
handlu gruntami.
Wyjmując cygaro z ust, trącił łokciem swojego towarzysza:
- Patrz na to, Gabe. Tłum ludzi, wozy zaprzężone w konie wszystko w ciągłym
ruchu. To miasto rozkwita, a to dopiero początek. Mamy tu sklepikarzy,
poszukiwaczy złota i innych minerałów, armatorów, kucharzy, piekarzy, trochę
"skwaterów" zajmujących bezprawnie ziemię, handlarzy nieruchomościami,
finansistów, hazardzistów i kurwy.
Na budynku po drugiej stronie ulicy zakładano nowy szyld. Stale zdejmowano jedne
szyldy, a zakładano inne, właściciele zmieniali się czasem dwa razy w tygodniu.
Jeden szyld przyciągnął uwagę Ryana:
- Teraz mamy nawet fryzjera; mówię ci Gabe, że to miasto kipi życiem.
- Dlatego właśnie jest ważne zrobienie mapy miasta, ustanowienie przepisów,
wybranie burmistrza i rady miejskiej, żeby mieć wszystko pod kontrolą. Ale nie
mamy jeszcze możliwości prawnych, nie możemy przekazać oficjalnie prawa
własności sprzedanych już gruntów, dopóki Kongres nie nada nam oficjalnie
statusu terytorialnego. - Gabe brał czynny udział we wszystkich pracach
organizacyjnych. Ryan trzymał się od tego z daleka. Nigdy nie stosował się do
żadnych przepisów.
372 Janet Dailey
- Mówisz, że obecne prawa miejskie są do niczego, a waszych przepisów nie da
się wprowadzić. - Ryan ruszył dalej.
- Tak to wygląda. Obecnie jesteśmy rządzeni przez wojsko, co znaczy, że generał
Davis ma wyłączną władzę. Ale to tylko kwestia czasu. Kongres nada Alasce prawa
terytorium. Teraz zajęci są sprawą wypłaty ponad siedmiu milionów dolarów na
rzecz Rosji. Nasza sytuacja jest tymczasowa. - Optymizm prawnika był
niewzruszony. - Nawet generał Davis zgodził się na utworzenie rady miejskiej i
powołanie burmistrza, dając im władzę w sprawach dotyczących miasta.
- Generał był prawdopodobnie zadowolony, że będzie miał z głowy takie problemy,
jak posypywanie piaskiem chodników tej zimy - zasugerował sucho Ryan, po czym
zatrzymał się przed drzwiami nowo otwartej restauracji.
- Jeszcze nie jadłem śniadania. Siedzę w barze do późna i nie mogę wstawać tak
wcześnie jak ty. Chodź i napij się kawy.
- Ja... - Gabe Blackwood z wahaniem patrzył na ulicę, jak gdyby zamierzał iść
gdzie indziej. Nagle twarz mu się ożywiła. - Czy to nie jest...
- Przepraszam cię, Ryan. - Odszedł szybko przeciskając się pomiędzy pieszymi na
chodniku.
Ryan nie potrzebował patrzeć, żeby wiedzieć, kogo zobaczył jego towarzysz. Nadia
Tarakanowa szła w towarzystwie dziadka i młodszej siostry.
- Panno Tarakanow - Gabe zatrzymał się przed nią blokując drogę. Zdjął kapelusz
nie zważając na zimny wiatr, który wichrzył jego płowe włosy. Chciał ją
pocałować w rękę, ale trzymała pusty koszyk, co uniemożliwiło ten gest
galanterii. - Co za rozkoszna niespodzianka zobaczyć panią rano w mieście.
Również pana, panie Tarakanow. - Z opóźnieniem zwrócił się do jej dziadka. -
Niech mi pan wybaczy, że nie mogę oderwać wzroku od wnuczki. Nigdy nie spotkałem
bardziej uroczej kobiety. Widok jej to jak widok jedzenia dla głodującego.
Zauroczony pięknem zaróżowionych policzków wychylających się z lamowanego futrem
kaptura, Gabe nie zauważył, że jest zdenerwowana.
- Bardzo się cieszę, że spotkałam pana, panie Blackwood. - Wyczuwał niepokój w
jej głosie. - Właśnie wracamy z rynku. Chcieliśmy kupić świeże mięso, ale
Kołosze - Tlinkici, jak wy ich nazywacie - nie chcieli przyjąć naszych pieniędzy.
- Wasze pieniądze... - Gabe zawahał się, nie wiedząc, jak taktownie
Alaska
373
sformułować pytanie. - Czy to jest papier pergaminowy, który był używany przez
Kompanię Rosyjsko-Amerykańską jako środek płatniczy? -Tak.
- Przykro mi, ale niewielu kupców przyjmuje taką zapłatę za towary, zawyżają
też wtedy ceny. - Widok jej zmartwienia sprawiał mu wielką przykrość.
- Ale ja nie mam innych pieniędzy. Co mam zrobić?
- Martwi się pani takim drobiazgiem.To naprawdę nie jest problem. Jest to tylko
kwestia wymiany starej waluty na monety amerykańskie. - Gabe spojrzał przez
ramię i z ulgą zauważył, że Ryan nadal stoi przy drzwiach restauracji. Był
pewien, że przyjaciel mu nie odmówi. - Pan Colby będzie mógł pani pomóc. Napijmy
się herbaty i porozmawiajmy z nim.
Powiedziała coś do dziadka po rosyjsku. Gabe nauczył się kilku rosyjskich słów,
ale nic z tego nie zrozumiał. Dziadek skinął głową, wydawało się, że wyraża
zgodę na jego propozycję.
- Napijemy się herbaty i porozmawiamy z panem Colbym - powiedziała.
- Świetnie.
Gabe poprowadził ich do drzwi, przy których stał Ryan. Przywitali się i weszli
do środka. Restauracja była hałaśliwa, słychać było brzęk talerzy, zamówienia
wykrzykiwane przez kelnerów do kucharza oraz bezustanny gwar głosów. Gabe
poprowadził Nadię do wolnego miejsca przy końcu długiego stołu i czekał, aż
usiadła na ławce i ułożyła swoje długie spódnice, potem usadowił się obok niej.
Ryan i dziadek usiedli naprzeciwko, a siedmioletnia Ewa między nimi.
Gabe wytłumaczył Ryanowi problem Tarakanowów. Chociaż obaj dobrze wiedzieli, że
bony Kompanii są tak samo bezwartościowe jak pieniądze amerykańskich
konfederatów z Południa, zwrócił się po cichu z prośbą do swojego przyjaciela,
żeby był hojny przy wymianie. Ryan dał więc za dwucalowe kwadraty pergaminu
odpowiednio większą sumę pieniędzy.
- Czy nie mówiłem, że nie było się czym kłopotać? - Gabe patrzył, jak Nadia
zdejmuje lamowany futrem kaptur. Każdy jej ruch i gest był dla niego pełen
wdzięku.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować.
- Proszę mi wybaczyć moją śmiałość, panno Tarakanowa - Gabe mówił ze swadą
chorego z miłości łabędzia i Ryan zakrył usta, żeby ukryć uśmiech - ale pani
przypomina mi rosyjską księżniczkę.
374 Janet Dailey
- Ja wiem wszystko o księżniczkach - wtrąciła Ewa. - My mieliśmy nie tylko
księżnę Marię. Anna, ze szczepu Kenai, która była matką dzieci Baranowa, została
rosyjską księżną.
- Chcesz powiedzieć, że ona była indiańską księżniczką - poprawił ją Ryan,
pobłażliwie traktując tę dziecinną próbę włączenia się do konwersacji dorosłych.
- Nie - potrząsnęła głową gwałtownie zaprzeczając. - Car uczynił ją prawdziwą
rosyjską księżną. Miała na imię Anna. Dziadek mi o tym powiedział. Prawda
dziadku?
- Tak. Dożyła późnego wieku - potwierdził Wilk Tarakanow.
- Czy chce pan powiedzieć, że Rosjanie rzeczywiście dali arystokratyczny tytuł
Indiance? - Gabe patrzył z powątpiewaniem.
- Tak. Carowie rosyjscy nadawali tytuły i przywileje szlacheckie niektórym
osobom innej rasy spośród podbitych narodów. Taki był zwyczaj - powiedziała
Nadia, a Ryan zauważył, jak niezręcznie się poczuła, kiedy podjęto ten temat.
- Robienie księżnej ze zwykłej dzikuski jest według mnie zbyt szerokim
pojmowaniem tego zwyczaju - stwierdził Gabe. - Ale to tylko pokazuje, że tytuły
nie mają znaczenia i obnaża niekompetencje monarchii. W demokracji można się
wybić dzięki talentom lub inteligencji, a nie kaprysom jakiegoś króla.
- Córka księżnej Anny i Baranowa wyszła za mąż za jednego z zarządców
rosyjskich terytoriów Ameryki. - Ewa nie zwróciła uwagi na krytyczny komentarz
Gabe'a. Ale tematem tym interesowali się dorośli, więc miała zamiar go rozwijać.
- Jeden z waszych zarządców ożenił się z kobietą półkrwi? - Gabe zmarszczył się
i potrząsnął głową. - Myślę, że nie było tu wystarczająco wiele przyzwoitych
kobiet, jak to bywa na wszystkich terenach przygranicznych.
- Dziadek opowiadał Ewie wiele historii z dawnych czasów - tłumaczyła Nadia. -
Ona spędza z nim teraz całe popołudnia, ponieważ szkoła jest zamknięta. Staram
się dużo z nią przebywać i uczyć ją różnych rzeczy, które poznałam w szkole lady
Etolin. Jest to trudne bez podręczników historii i geografii, ale ona daje sobie
dobrze radę z językami i ręcznymi robótkami.
- Nie będzie się pani długo martwić sprawą jej wykształcenia, panno Tarakanowa.
Wkrótce będzie szkoła. Jest już szkolny komitet. Załatwiamy
Alaska 375
teraz sprawę zatrudnienia nauczyciela - zapewnił ją Gabe. - Wkrótce zobaczy pani
nową Sitkę, amerykańską Sitkę.
- Widziałem już tę nową Sitkę - wtrącił sucho Wilk Tarakanow. Ryan patrzył na
niego ciekawie.
- Coś w pana głosie mówi mi, że nie podobają się panu te zmiany. Stary człowiek
wzruszył ramionami.
- Być może te zmiany są dla nas za szybkie. Do tej pory nasze życie było
ustabilizowane. Każdego dnia wiedzieliśmy, czego oczekiwać. Teraz wszystko jest
inne. Nasze tempo było powolne, a wy wszyscy Amerykanie spieszycie się,
spieszycie się wszędzie. To nas peszy.
- Jesteście przyzwyczajeni do rządów autokratycznych, gdzie prawie każdy aspekt
waszego życia był kontrolowany przez władzę. Przystosowanie się zajmie trochę
czasu - powiedział Gabe. - Ale wkrótce zobaczycie, że demokracja jest o wiele
lepsza. Jesteście teraz panami samych siebie. Nikt wam nie mówi, co macie robić.
- Właśnie tak jest. Kiedyś musieliśmy kupować wszystkie towary od Kompanii po
cenach przez nią ustalonych, ale również dostawaliśmy tyle ryb, ile tylko
mogliśmy zjeść. Kiedyś mieliśmy szkoły dla naszych dzieci. Mieliśmy lekarzy i
szpital. Musieliśmy codziennie pracować z wyjątkiem niedziel i dni świątecznych.
- Teraz też to macie. - Gabe patrzył kpiąco na starego człowieka.
- Tak. Ale teraz jest Ameryka i musimy płacić za wszystko. Wy nie przyjmujecie
naszych pieniędzy, a my nie mamy pracy.
- Dobrze powiedziane, panie Tarakanow - zaśmiał się Ryan. - Ten amerykański
sposób nazywa się wolnym rynkiem. Każdy może zarobić, ile tylko mu się uda -
wydać tyle, ile chce - i pracować tyle, ile musi. Nie można siedzieć i czekać,
aż ktoś poda wszystko na talerzu. Trzeba iść przebojem i wyrwać jak najwięcej
dla siebie. W ten sposób można stać się bogatym.
- Demokracja to coś więcej niż zyski handlowe - pospieszył z zapewnieniem Gabe.
- To jest bardzo cywilizowany sposób zabezpieczania praw jednostki. Tu na Alasce
mamy okazję polepszenia warunków ekonomicznych i socjalnych każdego mieszkańca.
Któregoś dnia to terytorium przekształci się w jeden ze stanów. To jest nowy ląd.
Sama nazwa Alaska oznacza "wielką ziemię". Możemy z niej uczynić największy stan
w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki.
- Ten człowiek, panie Tarakanow, ma nadzieję zostać kiedyś gubernatorem
376 Janet Dailey
Alaski - Ryan wskazał na Gabe'a. - Mówię to na wszelki wypadek, gdyby sam się
pan nie zorientował po przemowie, jaką teraz wygłosił.
- Czy to możliwe? - zastanawiała się Nadia, patrząc na Gabe'a ze zdwojonym
zainteresowaniem.
- To jest możliwe. W Ameryce można sprawować każdy urząd. Mógłbym być nawet
wybrany prezydentem. Mam przyjaciół w Waszyngtonie. - Gabe nieśmiało rozłożył
ręce. - Może za kilka lat mógłbym być mianowany gubernatorem terytorium.
- Myślę, że byłby pan wspaniałym gubernatorem, panie Blackwood. Mam nadzieję,
że będę na miejscu, kiedy to się stanie - szepnęła Nadia.
- Ja również mam taką nadzieję.
Opuściła powieki pod jego gorejącym wzrokiem:
- Wtedy pan o mnie zapomni.
- Nie. Nigdy nie zapomnę mojej rosyjskiej księżniczki. Moim najgłębszym
pragnieniem jest, aby pani była wtedy przy mnie. - To było najbliższe
oświadczynom stwierdzenie, jakie wypowiedział w ciągu ostatniego miesiąca.
Wiedząc, że zainteresowanie Gabe'a skupia się wyłącznie na siedzącej przy nim
młodej kobiecie, Ryan wdał się w rozmowę z jej dziadkiem, pytając go o dawne
czasy. Udawał zainteresowanie, kiwając głową i wtrącając od czasu do czasu
"rzeczywiście?, niemożliwe!", ale mało zrozumiał z rozwlekłej opowieści starego
człowieka. Jego angielski miał silny rosyjski akcent.
Kiedy postawiono śniadanie przed Ryanem, Tarakanowie już skończyli pić herbatę.
- Nadio Lwowna, wiem, że nie masz ochoty pozbawiać tego młodego człowieka
swojego towarzystwa, ale twoja mama będzie się martwić, że tak długo nas nie ma,
a ja już wystarczająco wynudziłem pana Colby'ego moim opowiadaniem - oświadczył
dziadek. - Musimy jeszcze zrobić zakupy na targu.
- Dziadek ma rację. Czas iść - przyznała niechętnie Nadia, wstając z ławki.
Ryan uniósł się uprzejmie, Gabe też szybko się poderwał. Zwróciła się do Gabe'a
trzymając koszyk w ręku. - Muszę panu podziękować za herbatę.
- Pani uśmiech wystarczy mi za wszelkie podziękowania - powiedział. - Jeśli
pani pozwoli, to odwiedzę panią dziś wieczór.
- Pana towarzystwo będzie bardzo mile widziane - skłoniła wdzięcznie głowę, ale
ta formalna odpowiedź nie potrafiła zamaskować radosnego wyrazu jej twarzy.
Po wyjściu Tarakanowów Ryan usiadł do talerza pełnego naleśników
Alaska 377
polanych melasą, podczas gdy Gabe ociągał się z powrotem na miejsce. Kiedy
brodaty mężczyzna w fartuchu podszedł z dzbankiem kawy, Ryan wyciągnął swój
cynowy kubek.
- Czy ty jesteś tym Colbym, właścicielem "Double Eagle" saloonl - zapytał
mężczyzna.
- Ten sam - przyznał Ryan.
- Jestem górnikiem. Słowo zawodowca - to jest kraj złota. Jak śnieg stopnieje,
wybieram się w góry zobaczyć, gdzie ono się ukrywa. Zabijam czas pracując w tej
knajpie przez zimę i zbieram sprzęt. Nie myśl, że jestem chciwy. Gdybym miał
wspólnika, to hojnie bym się z nim podzielił udziałem w wydobyciu, szczególnie
gdyby był kimś takim jak pan, panie Colby.
- Nie wyrzucam pieniędzy na popieranie poszukiwaczy. - Chociaż był graczem,
Ryan uważał ten interes za zbyt ryzykowny.
- Jestem doświadczonym górnikiem - zaprotestował mężczyzna.
- Nie jestem zainteresowany. - Ryan postawił kubek na stole, wziął widelec i
zaczął jeść.
- Kiedy odkryję żyłę, zapamięta pan ten dzień i będzie sobie pluł w brodę, że
stracił pan taką szansę. - Poszukiwacz odszedł od stołu.
- Wszyscy uganiają się za bogactwem - powiedział Gabe potrząsając głową.
- Mówisz o tym jak o przestępstwie, prawniku. - Ryan nadal jadł naleśniki.
- Każdy tylko patrzy, jaki zysk może mieć z tego terytorium. Nie zdają sobie
sprawy, jakie istnieją możliwości - ile tu można zbudować. Są ważniejsze rzeczy
w życiu od zysków. - Siedział zgarbiony nad swoją kawą, ze zmartwionym wyrazem
twarzy.
- Na pewno nie jesteś oszustem, zaczynam się jednak zastanawiać, czy nie jesteś
głupcem.
- Dlaczego to mówisz? - spytał Gabe.
- Ile już miałeś ofert kupna twojego biura na Lincoln Street?
- Kilka.
- I każda lepsza od poprzedniej.
- Tak, ale ja mam tam biuro i śpię w pokoju na zapleczu. Tyś mnie namawiał,
żeby to kupić. Mówiłeś, że to jest idealny punkt.
- Ponieważ dom wychodzący na główną ulicę w mieście powinien wzrastać w cenie.
Ceny poszły w górę, a ty pomyśl o opuszczeniu go, zanim ceny spadną.
- Nie kupiłem go po to, żeby sprzedawać.
- A więc jesteś głupcem. - Ryan skrzywił się z obrzydzeniem.
378 Janet Dailey
- Dlaczego chcąc zachować dom jestem głupcem? - zaatakował Gabe. Ryan pochylił
się do przodu.
- To miejsce rozwija się teraz bardzo szybko, ale to nie będzie długo trwało.
Jedna z dwóch rzeczy musi się wydarzyć. Albo pozostanie na tym poziomie, albo
pójdzie w dół. Po co ryzykować? Zarabiaj pieniądze, kiedy nadarza się okazja.
- Myślę, że ty to robisz. - Gabe z trudem hamował gniew.
- Masz cholerną rację. Mam zamiar zbić fortunę i wynieść się stąd w diabły.
Jeśli chcesz zostać - to twoja sprawa. Ale posłuchaj mojej rady i zrób pieniądze,
póki jeszcze da się je zrobić. Możesz przy tym nadal być filantropem i pomagać
bezpłatnie tym skwaterom, uganiającym się za urzędowym potwierdzeniem prawa do
własności!
- To nie byli skwaterzy, bezprawnie zajmujący działki. To byli legalni osadnicy.
Temu miastu przydałoby się mniej ludzi, którzy myślą tylko o wzbogaceniu się, a
więcej bogobojnych rodzin, jak rodzina Johnsonów czy Tarakanowów.
- Tarakanowów? - Ryan podniósł brwi ze zdziwieniem.
- Tak, Tarakanowów. - Gabe zaczerwienił się ze złości. - Pewnie myślisz, że
ojciec Nadii też jest głupcem, ponieważ nie podpisuje się pod twoją szczególną
odmianą agresywnego komercjalizmu.
- Wcale nie - odpowiedział Ryan, biorąc następną porcję naleśników na widelec.
- Ja też bym powiedział, że nie. Trzeba tylko popatrzeć na starego pana
Tarakanowa, żeby się zorientować, że pochodzi z dobrej, zdrowej rodziny. Jego
dumne słowiańskie rysy świadczą o tym.
Ryan zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. Chciał poprawić oczywistą pomyłkę
Gabe'a co do pochodzenia Wilka Tarakanowa. Niebieskie oczy mogły być rosyjskie,
ale jego rysy mówiły o tym, że jest mieszańcem. Włożył widelec do ust, decydując
się na milczenie; jeśli Blackwood chciał wierzyć, że Tarakanowowie byli pełnej
krwi Rosjanami, to jego sprawa. Już przedtem starał się mu pomóc, ale było
widoczne, że Gabe tego nie doceniał. A Ryan nie miał nic do zyskania wyjaśniając
mu tę sprawę.
Był rozbawiony zaślepieniem Blackwooda, jeśli chodziło o tę Nadię. Widział tylko
to, co chciał widzieć, i nic więcej. Ten facet był marzycielem, Ryan zastanawiał
się, czy to nie gorsze niż być głupcem. Rzeczywistość miała swoje sposoby na
burzenie marzeń.
Alaska
379
Nadia nachylała się nad lustrem oświetlonym wysokim płomieniem lampy,
sprawdzając, czy wszystko jest w porządku z jej twarzą. Pośliniła koniuszki
palców i przesunęła nimi po swoich złocistobrązowych włosach, przygładzając je.
Ale nadal nie była zadowolona ze swojego wyglądu. Tak bardzo chciała pięknie
wyglądać, kiedy przyjdzie Gabe Blackwood. Sama myśl o nim przyprawiała ją o
podniecenie i szybsze bicie serca.
Całe popołudnie zastanawiała się nad tym, że mógłby być gubernatorem i starała
się wyobrazić siebie jako jego żonę, jako gospodynię obiadów i przyjęć, na wzór
księżnej Marii.
Ta perspektywa fascynowała ją. Pamiętała również, że nazwał ją księżniczką i
powiedział, że chciałby, żeby była przy nim.
Przekonana, że zdobywa się na coś niesłychanie odważnego, wyjęła z szuflady małe
drewniane pudełko i wyjęła z niego woreczek ze skrawkiem wełny nasączonym
mieszanką kredy i bieli ołowianej. Pudrowała sobie twarz tym "hiszpańskim
papierem", używając go ostrożnie, żeby to nie było zbyt widoczne.
- Co robisz?
Nadia podskoczyła i szybko opuściła rękę, starając się ukryć kawałek zabielonego
materiału, ale smuga pudru została w powietrzu. Uspokoiła się widząc swoją
siostrę.
- Nie powinnaś tak się zakradać, Ewo. Przestraszyłaś mnie. - Starała się szybko
włożyć hiszpański papierek do woreczka.
- Co tam masz? - Ewa rozejrzała się ciekawie, zanim Nadia zdołała zamknąć
woreczek i głośno wciągnęła powietrze. - Pudrowałaś twarz. Mama mówi, że tylko
niedobre kobiety malują twarze.
- To nonsens. Ciotka Anastazja pudruje twarz, a nie jest niedobrą kobietą. -
Kiedy Nadia zaciągała sznureczek przy woreczku, wyleciał z niego biały obłoczek.
- Czy to ona ci dała? - Ewa patrzyła szeroko otwartymi oczami.
- Jeśli już musisz wiedzieć, to ona! - Nadia włożyła woreczek do pudełka i
zawahała się, zanim ukryła go w szufladzie. - Nie mów o tym ani słowa mamie. Ona
by nie zrozumiała.
- Czy ja też mogę się upudrować?
- Będziesz mogła, kiedy dorośniesz. - Włożyła pudełko w róg szuflady i po
krótkim wahaniu zwróciła się do siostry. - Kiedy pan Blackwood
380 Janet Dailey
przyjdzie dziś wieczór, nie chcę, żebyś choć słowem wspominała o Kołoszach, czy
innych Indianach. Jego nie interesują twoje głupie historyjki.
- Dlaczego?
- Bo on nie lubi Indian. - Patrzyła na siebie w lustrze i poprawiała szal na
ramionach.
- Czy on ciebie nie lubi?
- Oczywiście, że mnie lubi.
. - Ale ty jesteś po części Indianką, tak jak ja.
Nadia odskoczyła od lustra i złapała Ewę za ramiona, a schylając się spojrzała
jej w oczy.
- Jestem Rosjanką. Ty też.
- Ale dziadek mówi... - Ewa wyrywała się.
- Nie obchodzi mnie, co mówi dziadek - powiedziała ze złością Nadia. - On jest
stary i sam nie wie co mówi. Indianie to ci krajowcy, którzy mieszkają w Ranche.
Oni nie wierzą w Boga i nie umieją czytać ani pisać. W ich domach nie ma mebli.
Nie mają łóżek, śpią na podłodze jak zwierzęta. My nie jesteśmy Indianami i
żebyś mi więcej o tym nie wspominała!
- Przepraszam - schyliła głowę Ewa.
- Nadia! - Widząc matkę w drzwiach puściła Ewę i szybko wyprostowała się. -
Przyszedł pan Blackwood. Chce się z tobą widzieć.
Przez chwilę patrzyła, jak jej matka uśmiecha się z lekka kpiąco i poczuła ucisk
w żołądku. Rzuciła się z powrotem do lustra.
- Czy ładnie wyglądam?
- Jestem pewna, że pan Blackwood będzie myślał, że jesteś piękna. Chodź. On
czeka.
Kiedy matka wyszła, Nadia zwróciła się do młodszej siostry:
- Pamiętaj, co powiedziałam.
Potem wybiegła przygryzając wargi, żeby wydawały się bardziej czerwone.
?
Marcowy wiatr wył wokół drewnianego domu usiłując wedrzeć się do środka przez
każdą szczelinę. Ciężkie chmury zasłaniały niebo i mimo wczesnego popołudnia
trzeba było zapalić lampy olejowe. Ich żółty płomień rzucał na szyby bursztynowe
światło.
Płonący ogień na kominku w salonie rozsiewał ciepło po całym pomieszczeniu.
Usadowiony na krześle blisko ognia Wilk patrzył na zgromadzonych w pokoju swoich
synów i ich rodziny - siedzących, stojących, z dziećmi na kolanach. Brakowało
tylko córki Anastazji, która odpłynęła do Rosji już w grudniu wraz ze swoim
mężem.
Znowu odezwała się w nim potrzeba rodzinnej więzi. Był Tarakanowem. Był częścią
tej licznej rodziny, a jego siła pochodziła właśnie od niej. Przypomniał sobie
głos z przeszłości.
- Oni zawsze odjeżdżają. - Wyszeptał słowa tak często powtarzane przez Taszę.
- Co mówiłeś, papo? - Pytanie Stanisława rozwiało te wzruszające wspomnienia.
- Nic. - Potrząsnął głową starając się otrząsnąć z melancholii i wstał.
- Twoje nowiny napawają mnie smutkiem, Stanisławie Wasiliewiczu.
- Ja również podjąłem tę decyzję ze smutkiem. Nie będę stąd wyjeżdżał razem z
moją rodziną w radosnym nastroju. Ale wiem, że nie chcę tu zostać
- stwierdził jego syn. - Pod rządami Amerykanów nie ma tutaj porządku. Już dwa
razy moja żona była napastowana na ulicy przez pijanych żołnierzy amerykańskich.
Czy ktokolwiek stara się temu zapobiec? Nie. Kiedy żołnierze nie są na służbie -
piją. Nikt ich nie kontroluje. Skargi kierowane do ich
382 Janet Dailey
generała nie odnoszą skutku. On ich upomina, ale nie podejmuje żadnych działań,
żeby zaprowadzić porządek. Mówi, że sprzedaż alkoholu jest legalna, a tylko jego
import jest zabroniony. Nasze kobiety nie mogą już bezpiecznie chodzić po
ulicach.
- Podjąłeś ważną decyzję - westchnął ciężko Wilk. - Nigdy mi przedtem ani
słowem o tym nie wspominałeś.
- Bo wciąż mówiłeś, że tutaj pozostaniesz - przypomniał mu Stanisław. Wilk
patrzył na obu synów. Obaj milczeli. Obaj siedzieli ze spuszczonymi
głowami.
- Lew, czy ty wiedziałeś o tym? - Lew skinął potwierdzająco, a Stanisław
wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie.
Nie byłoby przedtem możliwe, żeby jakakolwiek decyzja dotycząca rodziny została
powzięta bez konsultacji z nim, głową rodziny, ale Wilk zdawał sobie sprawę, że
przybycie Amerykanów i propagowana przez nich zasada osobistej wolności zmieniła
nawet i to.
- Papo- Stanisław jeszcze mocniej zacisnął dłonie. - Powiedzieliśmy, że
zaczekamy i zobaczymy, jak tu będzie z Amerykanami. Ale tutaj nie można mieszkać
i nie można prawdziwie opiekować się rodziną. Ceny, które ustalili Amerykanie,
są wysokie. Pracownicy w moim sklepie, nawet Aleuci, żądają, żebym im płacił
pięć dolarów dziennie w jankeskim złocie. To jest zbyt wiele. Ja nie mogę im
tego zapewnić, gdyż nie zdołam wtedy utrzymać mojej rodziny. Muszę myśleć o niej.
- Prosił Wilka o wyrozumiałość. - Wiesz, jak to jest z moją żoną, w jaki sposób
traktują ją Amerykanie, jak
ją wyzywają.
To był cios dla Wilka. Tak mało miał już do powiedzenia. Sięgnął do kieszeni po
fajkę, szukając w niej uspokojenia i starając się zatuszować zaskoczenie, ale
ręka mu drżała.
- Więc odjeżdżacie - wyszeptał.
- Tak. W przyszłym tygodniu odpływa statek do Rosji.
Szczególnie bolesna była świadomość, że Stanisław od tak dawna nosił się z tą
decyzją, a on przez cały ten czas nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia
jego syn był tutaj nieszczęśliwy.
- A ty, Lew - Wilk spojrzał na swojego najstarszego syna - czy też mnie
opuścisz? Nadia wydała okrzyk protestu i uklękła przy krześle Lwa.
- Papo, nie możesz mieć takich zamiarów. Ja chcę tu zostać.
Alaska
383
Prawie w tym samym momencie ośmioletnia Ewa skoczyła na kolana Wilka, trzymając
się go kurczowo i płacząc.
- Ja nie chcę cię opuścić.
Wzruszenie złapało go za gardło, kiedy głaskał przytuloną do siebie główkę.
- Nie chcę, żebyś odjechała, mój skarbie.
- Nie obawiajcie się - zapewnił wszystkich Lew. - Nie wyjedziemy. Zostaniemy
tutaj.
- Ja też - powiedział Dymitr, syn Stanisława.
Łzy zakręciły się w oczach Wilka, więc pociągnął nosem; nie chciał się odzywać,
bo głos by mu się łamał. Kiedy uwagę rodziny odwróciło stukanie do drzwi, Wilk
skorzystał z okazji, żeby ukradkiem wytrzeć sobie oczy.
Frontowe drzwi otworzyły się i wiatr z łoskotem wpadł do pokoju, a wraz z nim
Gabe Blackwood otrzepujący śnieg z butów. Nos i policzki miał zaczerwienione z
zimna.
- Dzień dobry. - Ściągnął futrzaną czapę ze swoich płowych włosów uśmiechając
się szeroko do wszystkich.
Otrząsnąwszy się ze zdumienia, Nadia wstała i podeszła, żeby go przywitać.
- Panie Blackwood, prosimy. - Ale jej pozdrowienie nie było tak ciepłe jak
zazwyczaj. Była świadoma obecności innych członków rodziny w pokoju oraz powodu,
dla którego się zgromadzili.
- Wybaczcie, jeśli wam przeszkodziłem. Mogę przyjść innym razem - powiedział
niepewnie Gabe.
Nadia spojrzała na dziadka, mając nadzieję, że poprosi gościa o pozostanie.
Skinął głową.
- Proszę, niech pan wejdzie, panie Blackwood.
Kiedy Gabe rozpinał swój podbity futrem płaszcz, Wilk Tarakanow powiedział:
- Pan Blackwood na pewno zmarzł, weż go do kuchni i zrób herbaty.
- Z przyjemnością się napiję, panie Tarakanow. Dziękuję.
Chociaż Nadia zauważyła, jak szybko Gabe umiał skorzystać z okazji, żeby zostać
z nią sam, była zbyt zmartwiona tematem rodzinnych rozmów, by jej to sprawiło
przyjemność. Usłyszała nutę żalu w głosie Lwa, kiedy wyrażał zgodę na pozostanie
na wyspie. Podejrzewała, że zdecydował tak nie z własnej woli, ale z poczucia
obowiązku, aby zapewnić opiekę ojcu.
W kuchni zajęła się samowarem. Kiedy brała imbryczek z kredensu, zatrzymała rękę
na drzwiczkach z drewna cedrowego. Wuj Stanisław zrobił ten kredens dla jej
dziadka.
384 Janet Dailey
- Coś panią gnębi, prawda?
Nadia odwróciła się i uśmiechnęła blado, żeby ukryć przed mm swoje
zmartwienie.
- Nie, tylko u dziadka nie ma cukru do herbaty, używa tylko miodu do słodzenia.
- Sięgnęła po mały garnuszek, stojący na półce w kredensie.
- Coś jest nie w porządku. Wyczułem to od razu, jak wszedłem. Pani rodzina
wygląda na zatroskaną. Czy są jakieś złe wiadomości?
- Tak... Nie... Mój wuj zdecydował się wyjechać z Sitki - wyznała wreszcie z
oczami wbitymi w garnuszek z miodem, który postawiła na blacie. - Zabiera swoją
rodzinę do Rosji. Mówią, że za wielki tu panuje bałagan, żeby mogli to wytrzymać.
- Ależ wszystko się zmieni. To jest tylko okres przejściowy. Przyznaję, że
żołnierze z fortu są niezdyscyplinowani, piją i hulają poza służbą, ale to nie
będzie długo trwało. Chyba nie oceniają wszystkich Amerykanów na podstawie złego
zachowania tych nielicznych?
- Nie wiem.
Obrócił ją do siebie, ręce miał wciąż zimne. Miał poważny wyraz twarzy.
- Nie przeczę, że teraz na Sitce są nieprzyjemne stosunki, ale to wszystko się
zmieni, kiedy tylko Kongres nada Alasce status samorządnego terytorium. Nie
będzie wtedy panowania wojska. Będziemy mieli rząd terytorialny, a żołnierze
odejdą stąd. Będziemy mieli własne sądownictwo, co umożliwi karanie winnych.
Teraz element kryminalny nie zwraca uwagi na nasze rozporządzenia, bo wie, że
nie możemy ich egzekwować. Ale to nie potrwa długo. Nasze miasto będzie
przyzwoite, prawo przestrzegane, a ludzie będą mogli zakładać rodziny i
spokojnie spoglądać w przyszłość.
Nadia prawie nie słuchała tej przemowy. Patrzyła na jego twarz, inteligentne
wysokie czoło, silnie zarysowane kości policzkowe uwydatnione przez długie
bokobrody. Słabo zarysowana broda była w jej oczach niewielkim mankamentem.
Myślała ze strachem, że mogłaby go nigdy więcej nie zobaczyć, gdyby jej ojciec
również zdecydował się wyjechać.
- Papa mówi, że nie wyjedzie, ale ja wiem, że to tylko ze względu na dziadka.
Dziadek jest stary. Martwię się, że gdyby umarł, to papa nie miałby już powodu,
żeby tu zostać. Gdyby tak się zdarzyło, Gabe, to nie wiedziałabym, co zrobić. Ja
nie chcę wyjechać. - Chociaż zdobyła się na odwagę nazwania go po imieniu, nie
odważyła się jednak powiedzieć, że właśnie jego nie chce zostawić.
Alaska 385
- Pani nie może wyjechać. - Wydawał się zaskoczony tą możliwością. Jego palce
zacisnęły się na jej ramionach, jakby chciał jej przeszkodzić w odejściu.
- Jeśli moi rodzice będą wyjeżdżać, nie będę miała wyboru. Nie mogę zostać tu
sama. - Możliwość rozstania z nim sprawiała jej tyle bólu, jak gdyby to miało
nastąpić zaraz. - Będę tęskniła za panem.
- Nie. Ja nie pozwolę, żeby tak się stało. - Zarażony jej strachem wziął ją w
ramiona i trzymał blisko siebie, przyciskając wargi do jej włosów. - Nie puszczę
cię, Nadia - szepnął. - Jesteś moją księżniczką.
Jego żarliwy głos przejął ją dreszczem. Jednak chwila ta była zatruta goryczą,
ponieważ zastanawiała się, czy ich pierwszy uścisk nie będzie ostatnim. Zamknęła
oczy, żeby zapamiętać, jak obejmowały ją jego ręce, zapach tweedowej marynarki i
jej szorstką fakturę przy swoim policzku. Chciała zabrać to wspomnienie ze sobą
i zachować na przyszłość.
- Chciałabym, żeby pan coś zrobił, trzeba coś powiedzieć papie, żeby nie
nastąpiła ta okropna rzecz - powiedziała.
- Mógłbym coś zrobić. - W głosie jego było tyle pewności siebie, że Nadia
podniosła głowę, aby na niego popatrzeć.
- Mógłbym go prosić o pozwolenie poślubienia pani. To znaczy... jeśli pani chce
zostać moją żoną. - Jego palce dotknęły pieszczotliwie jej policzka, kiedy
patrzył na nią z uwielbieniem.
Rozchyliła wargi, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Niedowierzanie nie
pozwoliło jej wyrazić radości.
- Tego pragnąłem od pierwszego dnia, kiedy spotkaliśmy się przed sklepem pani
dziadka.
- Ja też, bardziej niż czegokolwiek na świecie.
- Pani nie wie, jak mnie tym uszczęśliwia - wyszeptał dotykając jej policzka. -
Kocham cię, Nadia - moja księżniczko.
- A ja kocham ciebie.
Kiedy ją całował, Nadia była pewna, że umiera i zaraz będzie w niebie, które
opisywali księża. Z pewnością nic nie mogło dorównać temu cudownemu uczuciu,
jakie w tej chwili było jej udziałem.
- Nasze małżeństwo będzie symbolem dla każdego na Alasce. Związek pomiędzy
starym i nowym. Ty i ja pokażemy Rosjanom i Amerykanom, jak można żyć i pracować
razem dla lepszej przyszłości.
- Tak. - Nie rozumiała nawet połowy tego, co mówił, ale to brzmiało
386 Janet Dailey
poważnie. Wszystko, co on mówił, zawsze brzmiało poważnie i uroczyście. Była
przekonana, że właśnie dlatego będzie kiedyś gubernatorem, a ona jego żoną. Ta
myśl przyprawiała ją o zawrót głowy. Ale to nie zdarzy się tak szybko, jakby
tego chciała. - Jestem tak szczęśliwa, że aż się boję, czy coś nam nie stanie na
przeszkodzie. Gabe, kiedy będziesz prosił mojego ojca o zgodę?
- Poszedłbym do niego w tej chwili, ale z tego, co mówiłaś, wynika, że nie jest
to odpowiedni moment. - Puścił ją z objęć i cofnął się o krok, aby inni nie
dostrzegli ich poufałości. Nadia była dumna, że jak prawdziwy dżentelmen zawsze
dbał o jej reputację. Sprawiało jej przyjemność, że nie wykorzystywał sytuacji i
nigdy nie zachowywał się w sposób, który mógłby ją skompromitować. - Przyjdę do
waszego domu wieczorem, kiedy będę mógł porozmawiać z twoim ojcem na osobności.
- On wyrazi zgodę. Wiem, że tak - stwierdziła.
Kiedy szykowała herbatę, zdała sobie sprawę, że wkrótce będzie robić dla niego
wiele rzeczy w ich wspólnym domu, jako jego żona.
Kwietniowy deszcz bębnił o szyby, gdy Nadia ubrana w tradycyjny strój ślubny,
haftowaną suknię i nakrycie głowy, klęczała przy krześle swojego ojca prosząc,
żeby jej wybaczył wszystkie przewinienia. Wilk stał z boku obserwując rytuał,
który zawsze odbywał się w domu panny młodej przed ceremonią ślubu. Ciężko mu
było na sercu z powodu nieobecności tak wielu członków rodziny.
Kiedy Lew wręczał córce chleb i sól, Ewa pociągnęła Wilka za rękę. Pochylił się,
żeby dosłyszeć jej szept.
- Dlaczego papa to robi?
- Żeby Nadia wiedziała, że on nigdy nie pozwoli, aby była głodna, chociaż już
nie będzie mieszkać w jego domu.
Jej przyszły mąż, Gabe Blackwood, klęczał przy Nadii. Uroczyście wręczyła mu
mały bicz ze splecionych włosów.
- Zrobiła to z własnych włosów - Ewa poinformowała Wilka. - Obcięła pasmo
włosów wczoraj wieczorem. Widziałam, jak je plotła. Dlaczego ona mu to daje? Czy
on ją będzie tym bił?
Wilk potrząsnął głową i szepnął:
- To jest znak, że poddaje się jego władzy. Teraz cicho - upomniał Ewę i
pochylił głowę, kiedy Lew zaczął odczytywać modlitwy.
Alaska
387
Modlitwą zakończono tradycyjną ceremonię w domu rodziców panny młodej. Nadszedł
czas na przejście długiej drogi do Soboru Świętego Michaiła. Pan młody pomógł
Nadii włożyć długi burnus, który miał chronić jej suknię od deszczu. Kiedy
wychodzili z domu, każde z nich niosło parasol.
Reszta rodziny szła za nimi. Lew Tarakanow zostawił drzwi domu otwarte, w
symbolicznym geście -jego dom miał być zawsze otwarty dla córki, gdyby mąż
okazał się dla niej niedobry.
W pewnym momencie zauważyła to Ewa. Puściła rękę dziadka i pobiegła z powrotem
do domu. Kiedy udało jej się zamknąć drzwi, wróciła do dziadka i wzięła go za
rękę.
- Papa zapomniał zamknąć drzwi, a przecież deszcz pada. Czy nie będzie
zadowolony, że ja to zauważyłam? - Dumna z siebie uśmiechnęła się do Wilka.
Zaczął jej tłumaczyć przyczynę pozostawienia otwartych drzwi, potem zawahał się.
Walenie deszczu w jego parasol w pełni usprawiedliwiało uczynek Ewy, a w końcu
otwarte drzwi były tylko symbolem.
- Chodź - uśmiechnął się do wnuczki. - Musimy dogonić twoich rodziców i Dymitra,
inaczej spóźnimy się na ślub.
/j okna swojego baru Ryan obserwował orszak ślubny zmierzający w kierunku soboru.
Nie zaproszono go na tę ceremonię, czemu wcale się nie dziwił. Jego drogi
rozeszły się kilka miesięcy temu z drogami idealisty, Gabe'a Blackwooda.
Ryana znudziły stałe pouczania cnotliwego, zawsze mającego słuszność prawnika,
dotyczące fatalnego wpływu jego baru na rozwijające się miasto Sitka. Blackwood
czynił go odpowiedzialnym za pijaków na ulicach. Wielokrotnie oskarżał go o
łamanie prawa przez nielegalny import alkoholu i nalegał, żeby Ryan, dla dobra
społeczności, zaprzestał tego procederu i w ten sposób dał przykład innym
właścicielom barów.
Ryan wyśmiewał się z tych nierealnych pomysłów.
- Inni będą się cieszyć, kiedy zamknę interes, a będą się też nieźle śmiać z
mojej głupoty - powiedział mu. - Jeśli nie ja będę sprzedawał, to będzie robił
to ktoś inny. Możesz ustanawiać przepisy, jakie chcesz, ale mężczyźni i tak będą
mieli swój alkohol. Zamiast mówić to do mnie, spotkaj się z generałem Davisem.
On ma tutaj wyłączną władzę. A kiedy będziesz się z nim widział, zapytaj, czy ta
whisky z Tennessee, którą ostatnio mu posłałem, była dobra.
388 Janet Dailey
- Ty i tacy jak ty niszczą to miasto. Przez was wyjeżdżają stąd przyzwoici
ludzie.
- Jak na przykład Rosjanie. Ty jesteś głupcem, Gabe - powiedział Ryan z
obrzydzeniem. - Generał i jego żołnierze cholernie dobrze wiedzą, co jest w tych
skrzynkach sprowadzanych do barów w mieście, i przymykają na to oko. To jest
miasto wojskowych, a żołnierz musi mieć swoją szklaneczkę rumu. Miej pretensję
do Davisa albo do Kongresu o to, co się dzieje na ulicach, ale nie do mnie, że
zarobię dolara dostarczając towar, na który jest popyt.
- Ale to jest nielegalne - protestował Gabe.
- A więc znajdź kogoś, kto będzie egzekwował twoje cholerne prawo. Jesteś
idiotą, jeśli myślisz, że wyrzeknę się fortuny, żeby podporządkować się temu
prawu!
W tym momencie Gabe stracił panowanie nad sobą i zaatakował, rzucając się na
niego jak rozjuszony byk. Ryan potarł szczękę, przypominając sobie, jak Gabe go
wtedy uderzył. Barman Lyle odciągnął Gabe'a. Prawnik miał niewątpliwie
choleryczny temperament.
Po tym incydencie ich przyjacielskie stosunki ustały i dla Ryana nie było to
niespodzianką. Z przybyciem pierwszej fali nowych osadników Gabe zaczął
nawiązywać stosunki z poważnymi kupcami oraz właścicielami nieruchomości i bywał
nawet zażenowany, kiedy widziano go z Ryanem, który nie był odpowiednim
towarzystwem dla człowieka o ambicjach politycznych.
Ryan uśmiechnął się dó siebie. To przecież pieniądze kupowały głosy wyborców.
Bez pieniędzy cała dobra wola Gabe'a Blackwooda i jego wysokie ideały nie
znaczyły nic.
- Czy nie przestaje padać? - Barman, Lyle Saunders, podszedł do okna i złożył
ręce na swoim wystającym brzuchu. Jego ciemne włosy były posmarowane tłuszczem i
rozdzielone przedziałkiem. Obfite bokobrody uwydatniały pulchność twarzy.
- Nie wygląda na to - odpowiedział Ryan.
- A tu idzie Blackwood i panna młoda - zauważył barman. - Był pan kiedyś na
takim prawosławnym ślubie? - spytał.
-Nie.
- To są okropnie długie ceremonie. Ci chłopcy od ołtarza, czy jak tam się ich
nazywa, będą mieli pełno stearyny na swoich ubiorach, zanim zakończy się
trzymanie koron nad nowożeńcami. - Patrzył na orszak przez chwilę,
Alaska
389
potem wskazał grubym palcem grupę członków rodziny. - Niech pan patrzy na tego
młodego faceta. Jeśli nadal szuka pan kogoś, kto zna te wody, on może być dobry
dla pana. Urodzony i wychowany tutaj - o ile wiem. Wyszkolony na nawigatora.
Umie również mówić tym indiańskim bełkotem. Ryan przyjrzał się bliżej młodemu
Tarakanowowi, idącemu przed starym mężczyzną i małą dziewczynką. Wydawało mu się,
że on ma na imię Dymitr.
- Dziękuję, Lyle - powiedział. - Będę go miał na uwadze.
Rozległ się tupot nóg na drewnianym chodniku przed barem. Dwaj żołnierze
przebiegli przy oknie, skuleni przed deszczem. Barman ostatni raz spojrzał na
orszak weselny, potem odwrócił się i potrząsnął głową.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że Blackwood ożeni się z dziewczyną półkrwi -
mruczał sam do siebie.
Ryan wątpił, czy Gabe zdawa} sobie sprawę z tego, że Nadia jest półkrwi Indianką.
Blackwood traktował to wszystko zbyt powierzchownie. Prędzej czy później dowie
się o tym fakcie. Ryan nie sądził, żeby mieszane pochodzenie rodziny Tarakanowów
było ogólnie znane w Sitce, ale wystarczająco dużo ludzi o tym wiedziało albo
się domyślało. Może ktoś powinien był uprzedzić Gabe'a, ale jeśli chodziło o
Ryana, to "niech kupujący będzie ostrożny".
Dwóch żołnierzy po służbie weszło do baru, robiąc hałas za całe wojsko i tupiąc
przy czyszczeniu butów z błota. Ryan odwrócił się do nich i rozpoznał dwóch
stałych gości, szeregowca Kelly'ego i szeregowca Wheelera. Zdjęli czapki i
otrząsali je z wody, potem zaczęli wycierać twarze.
Wheeler, niższy i bardziej krępy, z niesforną szopą słomianych włosów, pokazywał
przez ramię coś na ulicy.
- Hej, barman, gdzie ci ludzie idą tacy odszykowani? Czy jest jakaś zabawa, o
której nikt nam nie powiedział?
- To jest ślub.
- O, do diabła. - Wheeler i jego przyjaciel Kelly podeszli do baru. - Nalej nam
tego świństwa. - Wheeler rzucił pieniądze, potem oparł się o bar. - Kogo złapano?
- Tego prawnika, Blackwooda. - Lyle postawił dwie szklanki na barze, odkorkował
butelkę whisky i nalał do pełna.
- Czy to nie ten, co latał za rosyjską dziewuchą?
Nie czekając na potwierdzenie, obrócił się do swojego kolegi i podniósł szklankę
jak do toastu.
390 Janet Dailey
- Zazdroszczę mu jak diabli, że będzie ją mógł przelecieć dziś w nocy.
Widziałeś ją, Kelly? To ta co ma włosy jak palone złoto, ciemne i błyszczące.
- Jedyne złoto, jakie mnie interesuje, kryje się w tych górach - stwierdził
ponuro Kelly, potem połknął tani alkohol ze swojej szklanki. - Będę zadowolony,
kiedy przyjdzie wiosna i zmieni się ta cholerna pogoda. Wtedy wyruszę, żeby
zapolować na tę błyszczącą żółtą rzecz.
- W tym paskudnym miejscu pogoda nigdy nie będzie lepsza - powiedział z goryczą
Wheeler. - Jak to się stało, że wpakowali nas do tej przez Boga zapomnianej
dziury na końcu świata? Nie ma ani jednej cholernej rzeczy, którą mężczyzna
mógłby się zająć w tym mieście poza piciem i chodzeniem na kurwy.
- Wstydziłbyś się, Nacie Wheeler - Duża Molly wyszła z zaplecza trzymając ręce
na biodrach, co uwydatniało jej kształty. - Zawsze mi przysięgałeś, że to są
twoje ulubione rozrywki. Teraz widzę, że kłamałeś.
Przy każdym ruchu spódnica odsłaniała niskie buciki i czarne pończochy.
Ufarbowane na ciemno włosy tworzyły piramidę loczków, zebranych na czubku głowy
i przytrzymywanych jaskrawym hiszpańskim grzebieniem. Ciemno podmalowane oczy
kontrastowały z bielą twarzy, grubo pokrytej toksycznym pudrem, który już
porobił na niej szramy. Plamy różu na policzkach dodawały wulgarnej jaskrawości
jej twarzy.
Ale Wheeler nie patrzył ani na jej twarz, ani na nogi.
- Ja nie mówiłem, że tego nie lubię, Duża Molly. Ja tylko mówiłem, że tu nie ma
innego wyboru. - Patrzył na tę górę ciała, która wylewała się przez duży dekolt.
- Zgadzam się z tobą, Nate, być trzeźwym w tym mieście to marny wybór. -
Położyła rękę na ladzie, oparta na niej całym ciałem, ustawiając się tak, żeby
miał dobry wgląd w zagłębienie jej dekoltu. - Czy będziesz tutaj stał jak ofiara
losu, Nate, czy postawisz spragnionej kobiecie drinka?
- Daj nam butelkę i jeszcze jedną szklankę. - Wheeler zanurzył rękę w kieszeni
i położył pieniądze na ladzie, potem szturchnął kolegę. - Chodź Kelly, usiądźmy
przy stole.
Dan Kelly odszedł niechętnie od baru i poszedł za Wheelerem, który złapał
butelkę i szklankę, kierując się do jednego ze stołów. Zamiast przenieść krzesło
na drugą stronę, aby usiąść obok dziewczyny z baru, Kelly postawił swoje krzesło
po przeciwnej stronie.
- Co się stało twojemu koledze, Nate? - Duża Molly przypatrywała się wysokiemu,
szczupłemu żołnierzowi.
Alaska 391
- Nie zwracaj na niego uwagi. On zawsze duma nad tą kopalnią złota, której
jeszcze nie znalazł. Ożywia się dopiero po kilku drinkach. - Wheeler napełnił
szklankę, potem obrócił krzesło i położył rękę na jej ramieniu. - Teraz ty i ja
porozmawiamy.
- Tylko uważaj na tę swoją rękę. Znasz zasady. Żadnych bezpłatnych pieszczot.
- No, Molly - zaprotestował.
- Business is business - przypomniała mu. - Jeśli to ci się nie podoba, wez
butelkę i znajdź sobie pijaną squaw z Ranche. Wtedy będziesz miał wszystko za
darmo, razem z chorobą.
- Jesteś twardą kobietą, Molly.
- Nie, Nate, wiesz, że jestem miękka. Ile razy ostatniej zimy zanurzałeś się w
mojej miękkości?
Ryan zbyt wiele razy widział Molly przy pracy, żeby interesować się tym, jak
zwabia nowego klienta. Podszedł do baru.
- Jestem w biurze na zapleczu, gdybyś mnie potrzebował, Lyle.
?
Po ślubie państwo Blackwood zajęli dom z niewielką ilością mebli, głównie
używanych. Nadia starała się, jak mogła, żeby stworzyć przyjemną atmosferę dla
swojego ukochanego męża.
Stale siedziała z igłą w ręku, robiąc serwetki, które miały zakryć zniszczoną
powierzchnię stołów ' komód, haftując nakrycia na obłupane oparcia sofy i
krzeseł. Ilekroć jednak rozglądała się po pokoju, widziała, ile jest jeszcze do
zrobienia - nowe firanki do okien, makatki na ściany, dywany na podłogi.
Słysząc skrzypienie pióra po papierze, Nadia podniosła głowę znad robótki. Gabe
siedział przy stole służącym mu jako biurko, schylając się nad listem, który
pisał w pełnym skupieniu. Gdyby nawet miała poświęcić na to całe życie, żeby ten
dorn stał się powodem jego dumy, chętnie by to dla niego zrobiła.
Przerwał pisanie, przejechał ręką po włosach, a potem przetarł oczy ruchem
wskazującym na zmęczenie. Nadia odłożyła robótkę i przeszła przez pokój,
stąpając cicho na palcach, żeby mu nie przeszkadzać stukotem obcasów na gołej
podłodze. W kuchni przygotowała dzbanek herbaty i postawiła go razem z dwiema
filiżankami i garnuszkiem miodu na srebrnej tacy, którą dostała w prezencie
ślubnym od dziadka.
Zaniosła tacę do salonu i postawiła ją na stole, przy którym pracował. Spojrzał
zamyślony- ze zmarszczonymi brwiami. Ten wyraz twarzy był tak chłopięcy, że
miała ochotę wyciągnąć rękę i odgarnąć mu z czoła zmierzwione
włosy. - Myślałam, że może będziesz miał ochotę na herbatę - szepnęła.
_ ??? wielką ochotę - westchnął i wyprostował się na krześle, wyginając
plecy i poruszając ramionami, żeby rozluźnić zmęczone mięśnie.
Alaska
393
Nadia nalała herbatę, dodała do niej tyle miodu, ile on lubił, potem przeszła
dokoła stołu, żeby postawić przed nim filiżankę. Objął ją w pasie i przyciągnął
do siebie.
- Co piszesz? - Zerknęła ciekawie na papier, prawie cały pokryty jego starannym
pismem.
- List do Kongresu z prośbą o nadanie nam prawa do utworzenia jakiejś władzy
administracyjnej. Należy ich poinformować o obecnej sytuacji, o istniejących tu
możliwościach zdrowego rozwoju. Nie można tutaj dalej żyć bez żadnego prawa.
Muszą wprowadzić jakieś ustawodawstwo, żeby położyć koniec tej bezsensownej
sytuacji - stwierdził.
- Przekonasz ich. - Położyła mu rękę na ramieniu, gestem wyrażającym pieszczotę
i zaufanie.
- Ale ze mnie mąż. - Jego uśmiech był nieco smutny. - Ledwie dwa słowa
powiedziałem do ciebie przez cały wieczór. Wkrótce oskarżysz mnie, że cię
zaniedbuję.
- Nigdy. - Poczerwieniała, kiedy jego ręka przesuwała się w kierunku jej piersi.
Łagodnie wysunęła się z jego objęć i powróciła do tacy z herbatą, żeby nalać
sobie filiżankę. Jeszcze nie czuła się swobodnie w sytuacjach małżeńskiej
intymności. Tylko jego pocałunki stale sprawiały jej przyjemność. - Czy ci
mówiłam, że mój kuzyn, Dymitr, znalazł pracę?
- To wspaniała wiadomość. Gdzie on pracuje?
- Pan Colby go zatrudnił.
- Colby? Ten łobuz?
Zaszokowana jego nagłym wybuchem gniewu, Nadia wyjąkała niepewnie.
- Ja... Ja myślałam, że on jest twoim przyjacielem.
- On? Nigdy! - Gabe odepchnął gwałtownie krzesło i zaczął chodzić po pokoju,
gwałtownie gestykulując. - Ten jego bar i jemu podobne są odpowiedzialne za
połowę zła, które się dzieje w tym mieście! To są domy grzechu i przekupstwa i
dlatego nie powinny mieć zezwolenia na działalność! - Zatrzymał się, mówiąc do
niej z gniewem. - Co napadło twojego kuzyna, żeby iść do pracy w takim miejscu?
On będzie łamał prawo. Walczę, żeby można było żyć przyzwoicie w tym mieście, a
w tym samym czasie ktoś z twojej rodziny dopuszcza się takiej głupoty. Jak to
będzie wyglądać?
Nadia skuliła się i odsunęła trochę od niego.
- Dymitr nie będzie pracował w barze. On jest nawigatorem - wyjaśniała
niepewnie. - Pan Colby zatrudnił go na swoim statku.
394 Janet Dailey
- Jego statku? Jakim statku? - Cofnął się. - Co Colby ma zamiar robić ze
statkiem?
Czując, że ochłonął z gniewu, pospieszyła zapewnić go, że jej kuzyn nie będzie
robił nic złego.
- Dymitr powiedział, że pan Colby kupił jednomasztowiec od Kompanii, aby
handlować z wioskami Kołoszy w tym rejonie i zdobywać skóry. To właśnie ma robić
Dymitr. On jest wykwalifikowanym nawigatorem, znającym te wody i położenie
poszczególnych wiosek. Ma doświadczenie w handlu i bardzo dobrze mówi językiem
Kołoszy.
- Te dzikusy. - Gabe wymówił to przez zaciśnięte zęby, a wargi prawie mu drżały.
- Nikt nie powinien się zbliżać do nich, do ich rzeźbionych drewnianych bożków
nawet na milę.
- Ich totemy nie są bożkami. One przedstawiają historię i legendy ich klanów.
- Skąd o tym wiesz? - zaatakował ją.
- Tak mi mówiono - wyszeptała speszona.
- Cokolwiek to jest, są to przedmioty pogańskie i powinny być spalone. Żaden
przyzwoity człowiek nie powinien zadawać się z takimi jak oni - czy chodzi o
skóry, czy o coś innego. Gdyby wojsko było rozsądne, to zlikwidowałoby ten chlew,
który nazywają Ranche, razem z jego chorobami i pijaństwem, i wysłałoby tych
wszystkich brudnych Indian na jakąś odległą wyspę.
Ręka Nadii trzęsła się lekko, kiedy podnosiła filiżankę. Herbata była już zimna.
Postawiła filiżankę na spodeczku, żałując gorzko, że podjęła temat Kołoszy.
Teraz musi pamiętać, jaki Gabe jest wrażliwy, i unikać jakiejkolwiek wzmianki o
Indianach. To wszystko jej wina, że tak się rozzłościł. Powinna się lepiej
orientować.
Półtora roku później gwiaździsta flaga powiewała nad obywatelami miasta Sitka,
zebranymi na placu defilad przed Zamkiem Baranowa, który był teraz rezydencją
wojskowego dowódcy Alaski. Ryan Colby stał z boku tłumu, z palcem wetkniętym w
kieszonkę od zegarka swojej brokatowej kamizelki. Trzymając jak zwykle cygaro,
obserwował szczupłego, pochylonego mówcę, który stał na stopniach werandy.
Ten starszy mężczyzna nie wyglądał na oratora mogącego przyciągnąć
Alaska 395
uwagę ludzi. Jego ubranie robiło wrażenie wymiętego, a faliste siwe włosy były w
nieładzie. Wysokie czoło i obwisłe brwi uwydatniały podobny do ptasiego dzioba
nos i cofniętą brodę. Ale ten mężczyzna był uprzednio sekretarzem stanu - to
William H. Seward, człowiek, który spowodował, że kupiono Alaskę od Rosjan.
- Pan Summer w swoim kunsztownym, wspaniałym przemówieniu - mówił Seward
charakterystycznym ochrypłym głosem, wspominając senatora z Massachusetts, który
był szermierzem kupna Alaski - chociaż mówił tylko o faktach historycznych, nie
przesadził - nikt nie jest w stanie przesadzić
- mówiąc o skarbach morza tego terytorium. Poza wielorybem, którego widujemy
wszędzie i stale, oraz wydrą morską, uchatką, foką i morsem, żyjącymi w wodach
otaczających zachodnie wyspy - w tych wodach, jak również w wodach wschodniego
archipelagu, jest obfitość łososia, dorsza i innych ryb, które podtrzymują życie
zarówno ludzi, jak i zwierząt. To, co zobaczyłem tutaj, prawie przekonało mnie
do teorii pewnych naturalistów, którzy twierdzą, że wody kuli ziemskiej są
przepełnione zapasami pożywienia, o wiele przekraczającymi te, których może
dostarczyć ląd.
W ten sposób Seward usprawiedliwiał zakup tej ziemi, który nazywano
sarkastycznie "hysiem Sewarda". Ryan zwrócił uwagę na grupkę obywateli stojących
w postawie pełnej uszanowania przy werandzie. Wszyscy, z jednym wyjątkiem, byli
członkami zarządu miasta. Był tam burmistrz, będący również rządowym poborcą ceł,
i radni. Ryan zastanawiał się, jak udało się Black-woodowi dostać do tej grupy;
przypuszczał, że spowodowała to fala listów pisanych przez niego do Kongresu, w
których domagał się, aby zastąpić wojskowe rządy na Alasce jakąś formą władzy
administracyjnej.
Czarnowłosy mężczyzna w kurtce marynarskiej i czapce z daszkiem przepychał się
przez tłum, zatrzymując się od czasu do czasu i przyglądając zgromadzonym, jakby
kogoś szukał. Ryan poznał w nim młodego szypra ze swojego szybkiego
jednomasztowca, wycofał się więc z tłumu i skinął na Dymitra Tarakanowa. Kiedy
młody człowiek podszedł do niego, Ryan był
- jak zawsze - zaskoczony twardym i pewnym spojrzeniem czarnych oczu tego
dwudziestolatka. Podczas ich pierwszego spotkania, wiosną poprzedniego roku,
Ryan doszedł do wniosku, że braki w doświadczeniu Dymitr Tarakanow szybko
uzupełni bystrą inteligencją i spokojnym lekceważeniem niebezpieczeństw. Nie
pożałował swojego wyboru.
- Lyle powiedział mi, że pan jest tutaj - powiedział Dymitr cichym głosem.
396 Janet Dailey
- Są jakieś kłopoty?
Pod cienkimi czarnymi wąsami Dymitra pojawił się lekki uśmiech.
- Nie ma żadnych. Futra znajdują się w pana magazynie, a whisky jest schowana
na wyspie. Jak tylko się ściemni, dostarczymy ją.
- Dobrze.
Ryan włożył cygaro do ust i żuł je w zamyśleniu. Szybko zorientował się, że
handel skórami nie przynosi już zysków, ale za to stanowi świetny kamuflaż dla
jego transakcji alkoholowych. Wojsko przymykało na to oko, czasami jednak
konfiskowano nadchodzące partie towaru. Ryan wiedział, że szmuglowanie alkoholu
jest najlepszym wyjściem, żeby nie zostać narażonym na przerwę w dostawach.
- Co się tutaj dzieje? - Dymitr skinął głową w kierunku mówcy.
- Dobrzy mieszkańcy Sitki mają nadzieję, że Seward zrobi coś dla nich w
Kongresie - odpowiedział oschle Ryan.
Nadzieja była zbyt łagodnym słowem na określenie desperacji, którą Ryan wyczuwał
w tym tłumie. Większość z tych ludzi była już zrezygnowana i wątpiła, czy
Waszyngton kiedykolwiek wysłucha ich skarg. Alaskę traktowano jako obszar
wydzielony. Nie było prawodawstwa, legalnego przekazywania tytułów własności,
sądów, aby przeprowadzać prawomocne postępowania i karać winnych, żadnych praw
poza prawem celnym. Tutejsi mieszkańcy nie mieli również prawa wyborczego.
W ciągu roku, jaki upłynął od sprzedaży tego terytorium, więcej niż
siedemdziesiąt statków weszło do portu i wyszło z ładowniami pełnymi futer,
kruszcu, wyposażenia, prawie wszystkiego, co Rosjanie zostawili. Statki, które
nie przewoziły towarów, przewoziły rosyjskich pasażerów. Miasto zostało
ograbione ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, ale większość
mieszkańców nie zdawała sobie z tego sprawy.
Mieli już boom za sobą - handlowcy i finansiści, nie mogący teraz kupować i
sprzedawać ziemi, do której nie mieli prawa własności, kupcy i rzemieślnicy -
fryzjerzy, krawcy - oraz ojcowie rodzin, którzy nie chcieli już tolerować
nieporządku i bezprawia. Ta sytuacja była wprost idealna dla właścicieli barów,
graczy i prostytutek.
Sitka była wojskowym miastem w pełnym tego słowa znaczeniu. Sprowadzono
dodatkowe posiłki, co podniosło liczbę żołnierzy na Alasce do pięciuset.
Większość z nich stacjonowała w garnizonie Sitka. Ich baraki
Alaska 397
znajdowały się w samym środku miasta, tak że żołnierze odbywający swoje częste
pijackie wypady stawali się panami ulicy i terroryzowali ludność. Ale to właśnie
żołnierze byli dla Ryana głównym źródłem dochodu
- podobnie jak Indianie, Tlinkici z Ranche i ci z dalszych wiosek, którym
sprzedawał alkohol w zamian za futra. Miał jednak konkurencję i to nie tylko w
postaci innych barów w mieście.
Niektórzy bardziej przedsiębiorczy żołnierze zaczęli destylować własny alkohol.
Ta praktyka prawdopodobnie wzięła swój początek z wioski Tlinkitów, Hoochinoo,
gdzie żołnierz pokazał Indianom, jak do zwykłego zaczynu, który robili z kory i
jagód, dodać melasy i drożdży, a potem przedestylować tę mieszaninę. Ten proces
został później nieco udoskonalony
- choć melasa pozostała głównym składnikiem - dodatkiem mąki, suszonych jabłek
lub ryżu, sproszkowanych drożdży i wody w takiej ilości, aby uzyskać odpowiednią
gęstość. Tej mieszaninie pozwalano fermentować, aż uzyskała właściwości mocnego
alkoholu, potem ją destylowano. Produkt końcowy, zwany hoochinoo, był to mocny,
powodujący ból głowy melasowy rum o paskudnym smaku i zapachu.
W Ranche sprzedawano hoochinoo po dziesięć centów za kieliszek. Ryan miał swój
własny aparat do destylacji, którego czasami używał, aby powiększyć lub
uzupełnić swój zapas whisky, kiedy jej zabrakło, jak to się czasem zdarzało zimą.
- Będę cię potrzebował do transportu beczułek melasy do destylami
- powiedział Dymitrowi.
Dymitr skinął głową, jednocześnie patrząc na kogoś w tłumie.
- Mój dziadek mnie zauważył. Będę musiał podejść do niego i porozmawiać.
- Spotkamy się w barze około północy - powiedział Ryan.
Dymitr znowu potakująco skinął głową i odszedł, żeby spotkać się ze swoją
rodziną.
? ? zakończeniu przemówienia tłum kłębił się koło byłego sekretarza stanu,
słychać było wszędzie głosy domagające się porządku i sprawiedliwości, skarżące
się na bałagan spowodowany brakiem praworządności na tej ziemi. Nadia Blackwood
stała z boku ze swoją rodziną i z dumą patrzyła na męża, który był w centrum
tego wszystkiego, obok pana Sewarda.
398 Janet Dailey
- Niczego się już więcej nie dowiemy - powiedział jej ojciec, Lew Tarakanow. -
Czas, żebyśmy poszli do domu.
- On tak mówi, bo czuje pustkę w żołądku - zażartowała Aila, jego fińsko-
indiańska żona.
- Ja też muszę przygotować kolację dla mojego męża - powiedziała z przejęciem
Nadia.
- Jeśli nie chcesz na niego czekać, to odprowadzimy cię razem z Dymitrem do
domu - zaproponował dziadek. - Wydaje mi się, że Gabe nie będzie miał ochoty
szybko stąd odejść.
- Nie. Jestem pewna, że będzie chciał być jak najdłużej z panem Sewardem. -
Nadia wiedziała, że nie przyda się mężowi w rozmowach z amerykańskim mężem stanu,
a perspektywa oczekiwania na niego tutaj nie była przyjemna. Pomysł, żeby mieć
dla niego gotowe jedzenie, kiedy wróci do domu, wydawał się o wiele lepszy. -
Chwileczkę, tylko mu powiem, że odprowadzacie mnie do domu. Nie chcę, żeby się
martwił.
- Zaczekamy na ciebie - obiecał dziadek.
Z trudnością przecisnęła się przez tłum i podeszła do męża. Właśnie rozmawiał z
honorowym gościem. Nadia, po raz pierwszy od czasu przybycia słynnego pana
Sewarda, znalazła się tak blisko niego. Wydawało się jej, że ma twarz jak bardzo
mądra papuga. Stała cicho obok Gabe'a, nie chcąc mu przerywać.
- ...są nie do zniesienia. Kongres kupił Alaskę i zapłacił za nią. Nie może
zaniedbywać naszych potrzeb tylko dlatego, że jesteśmy tu pozostawieni sami
sobie. Ten obszar jest większy niż Teksas. Pan widział jego bogactwa. Należy
przekonać Kongres, że nie można nas tu zostawić i zapomnieć o nas.
- Zupełnie się z panem zgadzam... - Seward zawahał się przed użyciem jego
nazwiska.
- Blackwood. Gabriel Blackwood - szybko podpowiedział.
- Panie Blackwood. Po powrocie mam zamiar rozmawiać z moimi przyjaciółmi w
Kongresie, ale musi pan zrozumieć, że mam ich niewielu. Nie jestem popularną
osobistością w Waszyngtonie. Ale kiedyś Kongres zrozumie, jaki to był mądry
zakup, i pochwali mój zmysł przewidywania. - Trzymał cygaro w ręku i gestem ręki
podkreślał swoje wywody. Potem zauważył Nadię, czekającą u boku Gabe'a. - Widzę,
że ta urocza młoda dama chce zwrócić na siebie pana uwagę.
- Nie chcę przeszkadzać - powiedziała szybko Nadia, kiedy Gabe spojrzał
Alaska
399
na nią zdziwiony. - Chciałam cię tylko zawiadomić, że dziadek odprowadzi mnie do
domu.
- Panie Seward, czy pozwoli pan przedstawić sobie moją własną rosyjską
księżniczkę. - Wziął ją pod łokieć i przysunął bliżej. - Moja żona, Nadia
Blackwood, córka bardzo starej rosyjskiej rodziny z Sitki - jego ekscelencja pan
William H. Seward, jeden z wybitnych amerykańskich mężów stanu.
- To zaszczyt dla mnie. - Nadia podała mu rękę i złożyła ukłon, kiedy on
elegancko pochylał się nad jej ręką.
- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Seward i obrócił się do Gabe'a.
- Chciałbym powiedzieć, że jest pan szczęśliwym człowiekiem mając tak uroczą
żonę.
- Wiem - uśmiechnął się do niej Gabe.
- Proszę mi wybaczyć, jestem pewna, że panowie mają do omówienia wiele ważnych
spraw. - Wycofywała się, mówiąc cicho do męża: - Będę czekać w domu.
- Wracam prosto do domu.
Ale nie wrócił i wspaniały posiłek, który z takim trudem przygotowała, wystygł,
nim się wreszcie zjawił. Nawet nie zauważył spóźnienia. Był pełen podniecenia po
spotkaniu z Sewardem, długiej z nim rozmowie i obiecanym poparciu.
Wizyta Sewarda na początku sierpnia rozbudziła nadzieje, ale nie była
wystarczająca do podźwignięcia upadającego pod względem ekonomicznym miasta.
Kiedy nadszedł wrzesień wraz z beznadziejnymi deszczami, coraz więcej ludzi
mówiło o tym, żeby się spakować i wyjechać.
Dziewięcioletnia Ewa leżała rozbudzona w łóżku i słuchała, co mówią rodzice w
przyległym pokoju. Ściana zagłuszała dźwięki, więc nie mogła dosłyszeć każdego
słowa, ale już przedtem nasłuchała się dość podobnych rozmów, aby rozumieć o co
chodzi. To zawsze wyglądało jednakowo - ojciec martwił się, że podjął
niewłaściwą decyzję pozostania w Sitce, a matka pocieszała go, że sytuacja się
polepszy. Ale nie brzmiało to już przekonująco.
Ewa nie wyobrażała sobie, jak ojciec mógł nawet pomyśleć o pozostawieniu dziadka
całkowicie samego, ale on stale powtarzał, że jego pierwszym obowiązkiem powinno
być dobro własnej rodziny i że mógłby znaleźć pracę w kopalniach złota w
Brytyjskiej Kolumbii. Chciałaby, żeby chociaż jedno
400 Janet Dailey
z rodziców zainteresowało się również jej zdaniem. Ale z wyjątkiem dziadka nikt
nigdy nie przejmował się tym, co ona myśli. Podejrzewała, że wyglądałoby to
inaczej, gdyby była równie ładna jak jej starsza siostra. Dziadek wprawdzie
mówił, że ładnieje z dnia na dzień, ale ona wciąż wpatrywała się w lustro i
wiedziała, że nie było to prawdą.
Naciągnęła kołdrę na głowę, żeby nie słyszeć głosów z sąsiedniego pokoju. Kiedy
to nie poskutkowało, starała się skoncentrować na innych dźwiękach, ale lekkie
uderzenia kropli deszczu o dach nie zagłuszały rozmowy rodziców. Ochrypły śmiech
i głośne rozmowy dobiegały również z ulicy. To prawdopodobnie amerykańscy
żołnierze z garnizonu - pomyślała Ewa. Nie lubiła ich. To nie byli mili
mężczyźni. Zawsze pili, bili się, klęli i wyśmiewali z ludzi.
Krzyki słychać było coraz wyraźniej, wreszcie Ewa zorientowała się, że żołnierze
są tuż przed domem. Nagle rozległo się walenie we frontowe drzwi. Podskoczyła
przestraszona i wpiła ręce w kołdrę. Przez chwilę w domu panowała kompletna
cisza, głosy w pokoju obok umilkły.
Rozległo się ponowne łomotanie i niewyraźny głos krzyknął.
- Jest ktoś w domu? Hej no, wpuśćcie nas! Nie wieta, że na ulicy pada
deszcz?
Za chwilę ktoś szarpnął drzwiami i Ewa usłyszała, jak się one obijają o
wewnętrzną sztabę. Usiadła na łóżku, otulając się kołdrą.
- Te drzwi są zamknięte na sztabę - żalił się jeden z żołnierzy.
- To nie po sąsiedzku.
- Ktoś powinien nauczyć tych mieszańców dobrego wychowania.
Przy następnym uderzeniu zatrząsł się cały dom. Usłyszała kroki ojca. Odrzucając
kołdrę wyskoczyła z łóżka i boso podbiegła do drzwi. Wydawało się jej, że ci
żołnierze starają się wyważyć drzwi. Była przerażona, ale nie do tego stopnia,
żeby nie chciała zobaczyć, co się będzie działo.
Kiedy wychodziła ze swojego pokoju, drewno zaczęło odpryskiwać pod kolejnym
uderzeniem buta. Ojciec krzyknął, żeby odeszli. Ewa prześlizgiwała się cicho
wzdłuż ściany aż do drzwi frontowych. Ojciec stał za nimi z żelaznym
pogrzebaczem w ręku. Przy następnym uderzeniu usłyszała trzask rozbijanych drzwi
i pękanie poprzecznej grubej deski, blokującej wejście.
Przy następnym ataku żołnierzy ciężka deska pękła i drzwi stanęły otworem.
Trzech mężczyzn, z trudnością trzymających się na nogach, wtoczyło się do środka.
Ich mundury były mokre i pochlapane błotem, a ciemne brody
Alaska 401
splątane i wiszące w kosmykach, podobnie jak włosy widoczne spod czapek. Kiedy
Ewa zobaczyła ich przekrwione oczy, wydawało się jej, że patrzy na oszalałe
zwierzęta i podbiegła do ojca szukając u niego opieki.
- Ewa, nie - ojciec spojrzał na nią z przerażeniem i szybko schował ją za
siebie.
- Patrz no, ta mała dziewczynka w różowej koszulce, jaka ona brzydka.
- Jeden z nich pokazywał palcem Ewę.
- Hej, dziewczynko, nie masz ładnej starszej siostry gdzieś tu schowanej?
- Zostawcie ją w spokoju. - Ojciec wymachiwał pogrzebaczem.
- Popatrz, popatrz - szydził pierwszy żołnierz, odsłaniając żółte zęby.
- Wygląda na to, że on nie uważa nas za odpowiednich kompanów.
- Natychmiast opuśćcie mój dom - rozkazał ojciec, a Ewa skuliła się ze strachu.
- Mógłbyś przynajmniej dać nam coś do picia, zanim nas wyślesz na to zimno i
deszcz. On nie jest gościnny, prawda Nate?
- No, gdzie jest wódka? - spytał żołnierz o imieniu Nate, z trudem obracając
głowę, żeby się rozejrzeć po domu. - Wiem, że ją masz. Jeszcze nie spotkałem
mieszańca, który nie lubiłby wody ognistej. - Posunął się do przodu. - Zejdź mi
pan z drogi, zanim się rozzłoszczę.
- Lew? - zawołała matka z sypialni z głębi domu.
- Słyszysz? W tym domu jest kobieta. - Ten zwany Natem z radością zatarł ręce.
- Wiedziałem o tym, wiedziałem. Mówię wam chłopaki, że ja potrafię je wyczuć.
- Idźcie i zostawcie nas w spokoju - powiedział ojciec - nie chcemy was tutaj,
idźcie.
- On coś za bardzo chce, żebyśmy wyszli - zauważył pierwszy żołnierz, ten z
żółtymi zębami.
- Tak. Jeśli tak bardzo podoba mu się ten deszcz, dlaczego sam nie idzie?
- zaproponował ten drugi.
Pierwszy żołnierz rzucił się na ojca. Zanim zdążył użyć pogrzebacza do obrony,
dwóch pozostałych złapało go i wypchnęło na ulicę.
- Papa! - krzyknęła Ewa i pobiegła do drzwi.
Żołnierz chciał ją zatrzymać, ale nie zdołał jej chwycić. Wybiegła na deszcz i
zobaczyła, jak ojciec podnosi się powoli z błotnistej ziemi, trzymając jedną
rękę przy sobie.
- Czy zrobili ci coś złego, papo?
402
Janet Dailey
Kiedy potrząsał przecząco głową, Ewa usłyszała wystraszony głos matki wołający
ojca. W tej samej chwili usłyszała głos żołnierza o imieniu Nate.
- Patrzcie, mamy tutaj squaw z żółtymi włosami. Twarz ojca wyrażała panikę.
- Ewa, biegnij do dziadka. - Nie zauważył nawet, że była bosa i w nocnej
koszuli, już kompletnie przemoczona deszczem.
- Ale...
- Idź! - Odepchnął ją ze złością od siebie. - Szybko. Zrób to dla
swojej mamy!
Matka krzyczała przeraźliwie. Ojciec wbiegł z powrotem do domu, zostawiając Ewę
samą w deszczu i ciemnościach. Jak wrośnięta w ziemię patrzyła na otwarte drzwi,
w których zniknął. Słyszała pożądliwe, roześmiane głosy żołnierzy, protestujące
krzyki matki i ojca. Wiedziała, że coś okropnego miało się wydarzyć. Była
przerażona. Nigdy w życiu nie była tak przerażona
jak teraz.
Zaczęła biec w kierunku domu dziadka, ale miała wrażenie, że porusza się zbyt
wolno. Rozmiękła ziemia oblepiała jej stopy, mokra koszula zawijała się dokoła
nóg, potykała się przy każdym kroku.
W żadnym z domów nie paliło się światło. Z dwóch stron wznosiły się ciemne,
wysokie, nieprzyjazne budynki. Ewie wydawało się, że jest to koszmarny sen, w
którym biegnie i biegnie i nigdzie nie może dobiec.
O mało nie minęła domu dziadka w tych ciemnościach, poznała go w ostatniej
chwili i skręciła na ścieżkę. Potykając się wbiegła na schody prowadzące do
frontowych drzwi, jej przemoczone i zmarznięte stopy nie odczuwały bólu. Rzuciła
się do drzwi waląc w nie pięściami i płacząc. Poprzez szloch długo nie mogła
dosłyszeć żadnych odgłosów dochodzących
z wnętrza domu.
Kiedy już straciła siłę w rękach, drzwi otworzyły się i stanął przed nią dziadek
z zapaloną świecą w rękach, w spodniach na czerwonej piżamie, z wiszącymi
szelkami.
Zmarszczył brwi.
_ Dziecko, co robisz na dworze o tej godzinie?
Ewa nie mogła opanować drżenia całego ciała i szczękania zębów, ze strachu i
zimna. Przez chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Chciał ją wciągnąć
do środka, ale Ewa wyrwała mu się.
- Nie. To mama - głos jej był przerywany szlochem. - Żołnierze... Oni
Alaska 403
wyłamali drzwi... Papa... on mnie posłał po ciebie. Musisz pomóc. Boję się,
dziadku. Strasznie się... boję. - Już nie mogła się powstrzymać i rozpłakała się
na dobre. - Co ci żołnierze im zrobią, dziadku? Co im zrobią?
- Płacz im nic nie pomoże, Ewo Lwowna. - Schylił się, założył szelki i
przełożył świecę do drugiej ręki. - Musisz być dzielna. Rozumiesz? Musisz iść do
domu swojej siostry i powiedzieć jej o tym. Powiedz jej też, że ja poszedłem do
waszego domu. Czy możesz jeszcze i to zrobić? - Ewa skinęła głową, nadal trzęsąc
się gwałtownie. - Więc idź, a ja wezmę strzelbę, biegnij tak szybko jak wiatr.
Jej siostra mieszkała o trzy domy dalej. Ewa zeskoczyła ze stopni. Najpierw nogi
odmawiały jej posłuszeństwa, kiedy usiłowała biec. Skróciła sobie drogę przez
podwórze domu obok. Straciła równowagę na śliskiej, rozmokłej ścieżce i upadła
twarzą w błoto, ale szybko się podniosła, pamiętając, że ojciec i dziadek mówili
o pośpiechu.
W domu jej siostry ktoś przenosił światło z jednego pokoju do drugiego. Ewa
waliła pięściami w drzwi frontowe. Natychmiast głos męski zapytał:
- Kto tam?
- To ja! Wpuść mnie. Ja do Nadii! - Spojrzała przez ramię na mokrą ulicę. W
ciemności dojrzała postać mężczyzny, szybko idącego w kierunku jej domu. Była
pewna, że to dziadek.
Zaskrzypiała odsuwana sztaba przy drzwiach. Za chwilę mąż jej siostry spoglądał
na nią, nie całkiem ją poznając. Ewa zauważyła, że był kompletnie ubrany. Potem
rzuciła okiem na żółty płomień lampy olejowej, którą trzymała siostra
oświetlając jej twarz.
- Nadia - krzyknęła Ewa i szybko przebiegła obok Gabe'a Blackwooda, nie
zważając na błotniste ślady, jakie zostawiała, i na wodę z niej spływającą.
- Ewo, popatrz na siebie! - krzyknęła zdumiona Nadia. - Co cię napadło, żeby
biegać w taką pogodę nie ubrana. Jesteś przemoknięta do suchej nitki i wyglądasz
jak jakiś zabłocony łobuziak. Musisz zdjąć te mokre rzeczy. Jak mama mogła
pozwolić, żebyś tak biegała?
- Czekaj - przerwała Ewa - to chodzi o mamę.
- Co się stało? Czy zachorowała?
Ewa wyrzuciła z siebie całą historię, najszybciej jak tylko umiała, bojąc się,
że Nadia znowu jej przerwie. Jej strach wzrósł na widok wyrazu przerażenia na
twarzy siostry.
- Gabe, musisz coś zrobić - krzyknęła Nadia.
404 ?> Janet Dailey
Z ponuro zaciśniętymi ustami zdjął z wieszaka płaszcz i kapelusz i skierował się
do drzwi.
- Idę do domu burmistrza. Wyciągnę go z łóżka, jak będę musiał.
- Zatrzymał się na progu wkładając płaszcz. - Zamknij drzwi na sztabę.
- Pospiesz się, Gabe. - Kiedy tylko Nadia zabezpieczyła drzwi, obróciła się do
wciąż trzęsącej się Ewy. - Chodźmy do kuchni.
Nadia rozpaliła ogień w żelaznym piecu kuchennym, zdjęła z Ewy przemoczoną
koszulę, uważając, żeby nie zabrudzić własnej sukni, sprzątnęła błoto z podłogi,
zawinęła siostrę w koc i posadziła przed gorącym piecem. Cały czas zasypywała
Ewę pytaniami, co się zdarzyło, co mówili żołnierze i jaka była reakcja rodziców.
Pomimo ciepła Ewa nie czuła się spokojna. Była świadoma zdenerwowania, którego
siostra nie potrafiła ukryć. Nadia podskakiwała na każdy dźwięk dochodzący z
zewnątrz i patrzyła stale na drzwi frontowe wyglądając powrotu męża. Nalała
herbaty do filiżanki, mocno osłodziła miodem i podała Ewie.
- Wypij - powiedziała, ale jej uspokajający uśmiech wypadł słabo.
- Musisz rozgrzać się od wewnątrz i od zewnątrz.
- Dlaczego Gabe jeszcze nie wrócił? Wyszedł już dawno temu. - Ewa wciąż była w
strachu. - Co mogło się stać?
- Nie wiem - ostro odpowiedziała Nadia sama mając nerwy zszarpane oczekiwaniem.
- Dziadek wie, że tutaj jestem. Dlaczego nie przychodzi?
- Wypij herbatę i bądź cicho. - Nadia piła również herbatę i Ewa zauważyła, że
ręka jej się trzęsie, kiedy podnosi filiżankę do ust.
- Coś złego się stało. Ja to wiem - powiedziała Ewa. - Może mama i papa są
pobici. Może nas potrzebują. Nie myślisz, że powinnyśmy pójść i zobaczyć?
- Nie. Nie myślę. Gabe powiedział, żeby siedzieć tu, dopóki nie wróci, i tak
zrobimy. Poza tym wciąż pada. Byłoby głupio wychodzić, kiedy dopiero co wyschłaś.
Dotknięta tymi uwagami Ewa zwiesiła głowę. Czasami wydawało się jej, że nigdy
nie mówi ani nie robi tego, co należy.
- Przepraszam. To tylko dlatego, że... się boję.
- Nie masz się czego bać. Wszystko będzie dobrze - mówiła Nadia.
- Powstrzymaj swoją wyobraźnię. Gdyby wydarzyło się coś okropnego, to już dawno
ktoś by tu był, żeby nas zawiadomić. Mężczyźni na pewno uporają się z tym
problemem.
Alaska
405
Nagłe łomotanie w drzwi frontowe przestraszyło je obie. Ewa zeskoczyłaby z
krzesła ze strachu, ale ciasno owinięty koc krępował jej ruchy, więc wylała
tylko na siebie herbatę.
Po chwili zaskoczenia Nadia odstawiła filiżankę i wygładziła suknię, starając
się odzyskać równowagę.
- Zostań tutaj, Ewo.
- Ale jeżeli...
Nic nie pomogło. Siostry już nie było w kuchni. Ewa wsłuchiwała się z napięciem
w szelest jej długiej spódnicy i spokojne kroki. Usłyszała pytanie siostry i
przytłumioną odpowiedź mężczyzny, potem odsuwanie sztaby. Ktoś wszedł do domu.
Będąc pewna, że jej siostra nie wpuściłaby nikogo poza mężem, Ewa ześlizgnęła
się z krzesła i otulona kocem szła w kierunku frontowego pokoju. Musiała się
dowiedzieć, czy rodzicom nic się nie stało.
- ...Poszedłem tam razem z burmistrzem. Już było za późno. - Gabe zdjął mokry
płaszcz i powiesił go wraz z kapeluszem na wieszaku, mówiąc dalej cichym głosem.
- Znaleźliśmy dziadka, leżał nieprzytomny. Jeden z żołnierzy uderzył go w tył
głowy. Boli go, ale chyba na tym się skończy. Chciał nastraszyć żołnierzy swoją
starą strzelbą, lecz proch zamókł i nie wypaliła.
- Co z papą i...?
Ewa była niedaleko nich. Zobaczyła, jak Gabe położył ręce na ramionach Nadii. -
Twój ojciec jest bardzo dzielnym człowiekiem. Stoczył wspaniałą walkę, ale siły
były przeważające. Ci... żołnierze brutalnie go pobili. Ale to nic poważnego.
Wydaje się, że ma tylko skórę przeciętą w kilku miejscach i trochę mocnych
siniaków, może parę pękniętych żeber.
- Mama? Czy zrobili jej krzywdę? - Nadia chwyciła go za klapy marynarki. Gabe
długo się wahał.
- Przykro mi - wymamrotał wreszcie potrząsając głową- obawiam się, że ją
zgwałcili.
- Och, nie. - Nadia cofnęła się zakrywając usta rękami.
- Przysięgam ci, że oni zapłacą za ten potworny czyn - gniew dźwięczał w jego
głosie.
- Muszę do niej iść. - Nadia odwróciła się.
- Nie - zatrzymał ją Gabe. - Ona nie chce, żebyś tam przyszła.
- Ale ja muszę - protestowała Nadia. - Ona mnie potrzebuje.
406 Janet Dailey
- Kiedy powiedziałem, że wrócę po ciebie, żebyś była przy niej, wpadła w
histerię. Nie chce cię widzieć - przynajmniej nie teraz, tłumaczył ostrożnie.
- W tej chwili jedyną osobą, którą chce mieć przy sobie, jest twój ojciec.
- Biedna mama - szepnęła Nadia, a Ewa dosłyszała łzy w jej głosie.
- Mam nadzieję, że zakuliście tych nikczemnych mężczyzn w kajdany, a klucz
wrzuciliście do zatoki. - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, spojrzała na
zachmurzoną twarz męża. - Zrobiliście tak? Prawda?
- Wiesz Nadiu, że burmistrz nie ma władzy nad wojskiem. Nie mógł nic innego
zrobić, jak tylko oddać ich sierżantowi. Ale rano pójdę osobiście do generała
Davisa i zażądam, żeby postawił tych żołnierzy przed sądem wojennym, który skaże
ich na więzienie za te zbrodnie. Obiecuję ci, że nie unikną sprawiedliwości.
- Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tych żołnierzy. - Przycisnęła ręce do
skroni. - Wiem, że powinnam być teraz z mamą.
- Uwierz mi, najlepiej będzie, jak zostaniesz tutaj. Twoja mała siostra cię
potrzebuje. Lepiej jak ty sama wytłumaczysz jej, co się stało. Gdzie ona jest?
Czy położyłaś ją do łóżka?
- Nie. Ona jest... - Nadia obróciła się i zobaczyła sylwetkę Ewy w smudze
światła padającego z kuchni. - Ewa, powiedziałam ci, że masz czekać.
- Ale ja chciałam słyszeć. - Nabrała powietrza, zbierając się na odwagę.
- Co znaczy zgwałcona? Czy to jest coś bardzo złego? Czy moja mama umrze?
- Nie!... Nie, ona nie umrze - i Nadia dodała spokojniejszym głosem - to tylko
znaczy, że stała się jej krzywda, ale wszystko będzie dobrze.
- Co oni jej zrobili? - zmarszczyła się Ewa.
- Oni... skrzywdzili ją.
- Chcesz powiedzieć, że uderzyli ją jak papę?
- Coś takiego, tak - skinęła głową siostra.
To było jedyne wytłumaczenie, jakie otrzymała Ewa. Po chwili Nadia zaprowadziła
ją do gościnnej sypialni i kazała jej zasnąć.
?
? oranne słońce przebłyskiwało przez rzedniejącą mgłę, jej opalizujące pasma
przepływały przed oknami biura wojskowego dowódcy w Zamku Baranowa. Gabe szybko
przeszedł obok ordynansa, który przytrzymał dla niego drzwi, i podszedł
zdecydowanie do ogromnego biurka. Biurko to, jak większość umeblowania w tym
domu, było pozostałością po Rosjanach i jak wszystko nosiło ślady zaniedbania.
Krzesło zatrzeszczało, kiedy generał zdejmował nogi z biurka, ale nie zadał
sobie fatygi, żeby wstać, kiedy Gabe stanął przed nim. Nie usiłował również
zapiąć munduru. Pomimo wąsów jego twarz z zapadniętymi policzkami i dużą brązową
brodą nosiła cechy podobieństwa do Lincolna. Ale w sposobie postępowania,
przymykaniu oczu na pijaństwo, awantury i kradzieże dokonywane przez jego ludzi,
był przeciwieństwem zmarłego prezydenta.
- Rozumiem, że jest jakaś pilna sprawa, którą chce pan ze mną przedyskutować,
panie Blackwood - powiedział generał z ciężkim westchnieniem wskazującym na to,
że petent nadużywa jego cierpliwości.
- Tak, sir. - Gabe natychmiast przeszedł do rzeczy. - Zeszłej nocy trzech pana
żołnierzy włamało się do domu rodziny Tarakanowów, ciężko pobili pana Tarakanowa
i zgwałcili jego żonę.
- Miałem już raport o tym incydencie.
- Nie można tego nazwać incydentem, generale - odpowiedział Gabe. - To był
przestępczy napad.
- Żołnierze, o których mowa, odsypiają teraz wczorajsze pijaństwo. Kiedy
wytrzeźwieją, zostaną podjęte odpowiednie kroki dyscyplinarne. Czy to
408
Janet Dailey
wszystko, panie Blackwood? - Generał wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie ma
zamiaru rozmawiać z cywilem o sprawach dotyczących wojska.
- Ja panu teraz zadam pytanie, generale Davis. Czy to wszystko? - zaatakował
Gabe. - Czy ich kara ma się skończyć na kilkudniowym areszcie? To, sir, nie po
raz pierwszy zdarza się taki "incydent". Przedtem pana ludzie też włamywali się
do domów i krzywdzili ich właścicieli. Ich poprzednimi ofiarami byli zawsze
Indianie, ale teraz posunęli się za daleko. Oni zaatakowali dom porządnej
rodziny, więc; żądam, żeby zostali ukarani za tę nikczemną zbrodnię.
- Pan żąda. - Generał wstał i przechylił się przez biurko. - Cholernie mnie
mało obchodzi, czego pan żąda. Ja tutaj dowodzę. Ja zdecyduję, jaką karę
zastosować i czy ją w ogóle zastosować.
- Więc muszę powiedzieć, że sądząc po bezprawiu i bałaganie panującym w pana
wojsku nie jest pan odpowiednim dowódcą!
Generał wyprostował się i wpatrywał w Gabe'a.
- Blackwood. Tak, teraz pamiętam. Pan się ożenił zjedna z tych Rosjanek półkrwi,
prawda? Niech mi pan powie, czy wczorajsze tak zwane ofiary to byli członkowie
rodziny pana żony?
Gabe zesztywniał słysząc to podłe oskarżenie.
- Tak, to byli jej rodzice. Ale oni są Rosjanami, jedną z niewielu rodzin,
która postanowiła tu zostać.
- Oni mogą być na pół Rosjanami, może nawet trochę więcej, ale jest w nich krew
Indian, Aleutów, Tlinkitów czy Eskimosów, to naprawdę wszystko jedno.
- To kłamstwo. - Mięsień drgał na policzku Gabe'a mimo mocno zaciśniętych
szczęk.
- Naprawdę? Mam pełny wykaz rodzin mieszkających tutaj w czasie, kiedy Ameryka
przejęła ten teren. Sprawdzałem dziś rano i rodzina Tarakano-wów jest wśród
Metysów - stwierdził z satysfakcją generał.
W głowie Gabe'a coś wybuchło. Prawie nie słyszał krzyków generała. Odzyskał
świadomość mając palce szukające gardła, zagłębione w brązowej brodzie, kiedy
trzech żołnierzy usiłowało oderwać go od generała. Czuł się zagubiony,
zaskoczony, zszokowany.
- Wyrzućcie go - wychrypiał generał. - Wyrzućcie go, zanim zapomnę, że on jest
cywilem.
Żołnierze sprowadzili go brutalnie na dół i uwolnili popychając mocno.
^^?^^?
Alaska
409
Gabe zataczając się szedł przed siebie, myśląc bez przerwy o potwornych
kłamstwach generała. To nie mogło być prawdą. Nie mógł poślubić kobiety półkrwi
- nie on. Zawsze nienawidził Indian, te krwiożercze dzikusy zabiły jego rodziców.
Szedł ulicą jak ślepiec, nie wiedział, gdzie jest i dokąd zmierza. Był wytrącony
z równowagi i wściekły, jego myśli błądziły chaotycznie i bezładnie. Musiał
ochłonąć i uporządkować się wewnętrznie.
Zobaczył bar i wziął za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Najpierw stukał, potem
zaczął trząść drzwiami. W końcu usłyszał głos.
- Jeszcze zamknięte.
- Otwórz drzwi. - Nie obchodziła go godzina otwarcia, chciał się napić.
Szczęknął zamek i drzwi uchyliły się.
- O to pan, panie Blackwood. Przykro mi, ale... - Barman z bokobrodami nie mógł
skończyć zdania, bo Gabe pchnął drzwi i siłą wszedł do środka.
Wszystkie krzesła leżały jeszcze do góry nogami na stołach, a w pomieszczeniu
wisiał kwaśny zapach taniej whisky i tytoniu. Gabe podszedł wprost do baru.
- Co to za hałasy, Lyle? - Ryan Colby wyszedł z pokoju za barem, ubrany w długi,
granatowy, aksamitny szlafrok oblamowany kremowym jedwabiem.
- To Blackwood. Właśnie się tu wdarł. Mówiłem mu, że bar zamknięty
- tłumaczył barman.
- Chcę drinka. - Gabe opierał się na ladzie.
- Wstaw kawę, Lyle. - Ryan wszedł za bar.
- Gdybym chciał kawy, to poszedłbym do restauracji - wrzasnął Gabe.
- To jest bar i chcę whisky.
- Mamy whisky - uśmiechnął się Ryan odkorkowując butelkę i nalewając mu pełną
szklaneczkę. - Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, to ja napiję się kawy. Dla
mnie jest jeszcze za wcześnie na whisky.
- Zostaw tu butelkę - rozkazał Gabe, kiedy Ryan chciał ją odstawić na półkę.
- Jesteś pewien? - podniósł brwi. Gabe Blackwood, którego znał, rzadko pił
alkohol.
- Mogę od razu za nią zapłacić. - Gabe sięgnął do kieszeni i położył pieniądze
na ladzie.
Ryan zostawił butelkę whisky na miejscu i odsunął się trochę, żeby zapalić
cygaro. Widywał już przedtem ten dziki wzrok u klientów, szukających
410 Janet Dailey
pretekstu do rozpoczęcia bójki. Trzymał zapałkę przy końcu cygara, a
jednocześnie obserwował prawnika przez podnoszący się dym. Nie miał wątpliwości
co do żądnego walki błysku jego oka.
- Na co się gapisz?
- Na nic. - Ryan zgasił zapałkę.
- Co to ma znaczyć?
- To nic nie znaczy, - Ryan nie miał zamiaru dostarczać Blackwoodowi okazji,
której szukał. Nie bawiły go bójki. Ciekawość powstrzymywała go jednak w miejscu,
więc nie zostawił Blackwooda, żeby sam walczył ze swoją złością.
Ryan zaczął układać pasjansa spoglądając od czasu do czasu na swojego samotnego
klienta. Blackwood stał zgarbiony przy barze, wypił duszkiem szklaneczkę whisky
i dolewał sobie z butelki.
- Powinienem był go zwymyślać - wymamrotał Blackwood i znowu pociągnął ze
szklaneczki. - Powinienem był.
- Słucham? - Ryan udawał, że nie dosłyszał.
- Mówię, że powinienem był zwymyślać tego skurwysyna. To by go powstrzymało od
szerzenia kłamstw.
- Jaki skurwysyn?
- Skorumpowany mały generał z Zamku Baranowa. Ten skurwiel nie nadaje się na
dowódcę, co mu powiedziałem. - Objął mocno szklaneczkę. - To było cholerne
kłamstwo!
- Co było?
- Nie twój interes - warknął Gabe.
Ryan wzruszył ramionami, włożył cygaro do ust i powrócił do pasjansa. Whisky już
zaczęła rozwiązywać Blackwoodowi język. Używanie przekleństw przez kogoś, kto
przedtem tego nie robił, było tego pierwszą oznaką. Niedługo powie, co go gnębi.
Ryan nie będzie musiał nic z niego wyciągać.
- Nie mogę pozwolić, żeby mu to uszło na sucho - wymamrotał Blackwood do siebie,
potem wyprostował się. - Colby, nie masz dla mnie pistoletu?
- Po co?
- Żebym mógł zastrzelić tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić, żeby mówił takie
rzeczy o mojej żonie. O mojej pięknej rosyjskiej księżniczce. Każdy, kto ją
widział, wie, że ona nie ma w sobie krwi indiańskiej. Możesz to poświadczyć,
prawda Colby?
- Jeśli tak mówisz. - Ryan udawał, że jest zajęty kartami rozłożonymi na ladzie,
zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.
Alaska
411
- Nie, do cholery! - Blackwood uderzył pięścią w bar. - Chcę usłyszeć, co
powiesz!
- Powiem - Ryan zatrzymał się - że czy jest tak, czy inaczej, mnie nic do tego.
- To nie jest odpowiedź. - Gabe wstał i podszedł do Ryana. Lekko zataczał się
po wypiciu zaledwie trzech szklaneczek, co zdradzało jego ograniczoną odporność
na alkohol.
- To jest najlepsze, co mogę zrobić. - Ryan położył czarną dziewiątkę na
czerwoną dziesiątkę.
Jednym ruchem ręki Blackwood zrzucił karty na pokrytą trocinami podłogę.
- Chcę prawdy, do cholery. Czy myślisz, że moja żona jest Indianką?
- Prawdy? - Śmiech Ryana był bezdźwięczny i niewesoły. - Może jest, ale ja tego
nie wiem. To nie mnie powinieneś pytać. Tylko twoja żona może ci powiedzieć
prawdę. Zanim pożyczysz broń i zabijesz kogoś, dlaczego jej nie spytasz?
Blackwood rozmyślał nad tą propozycją, kołysząc się z lekka. Skinął głową.
- Chyba tak zrobię. - Odwrócił się od baru i zatoczył w kierunku drzwi. Kiedy
drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, Lyle wynurzył się z zaplecza.
- Kawa, szefie.
Ryan wziął kubek od barmana i rzucił ostatnie spojrzenie na drzwi. Blackwood był
kompletnym głupcem. Pieniądze to jedyny obiekt, z którym mężczyzna powinien
wiązać swoje nadzieje. Ryan nigdy nie słyszał o tym, żeby pieniądze sprawiły
komuś przykrość.
Po wyjściu z baru Gabe poszedł w górę ulicy. Ryan miał rację, trzeba
skonfrontować oskarżenie generała ze słowami Nadii. Ona będzie mogła dać mu
odpowiedź, która wszystko wyjaśni. Ryan - oraz prawdopodobnie wszyscy inni -
myśleli, że on się ożenił z kobietą półkrwi.
Ale on nigdy nie popełniłby takiej omyłki. Morderstwo dokonane na jego rodzicach
nauczyło go nie wierzyć nigdy Indianinowi - żadnemu Indianinowi, pełnej czy
niepełnej krwi. Skalp jego matki wisiał u pasa tego mieszańca, adoptowanego
przez jego rodziców i kochanego jak własny syn.
Jego nienawiść do Indian miała głębsze źródła i wynikała nie tylko z tego, że
rodzice zginęli z ich rąk. Nienawidził ich, ponieważ jego rodzice zdecydowali
się porzucić go - ich własne ciało i krew - i zamieszkać wśród
412 Janet Dailey
Indian, aby obdarować swoją miłością jakiegoś na pół białego dzikusa. Indianie
okradli go z wielu rzeczy w życiu.
Kiedy gnany gniewem pędził ulicą, potknął się na obluzowanej desce i padł twarzą
na drewniany chodnik. Na błotnistej ulicy rozległ się głośny kwik świni, która
uciekała rozpryskując błoto. Oszołomiony nagłym upadkiem Gabe nie podnosił się
przez chwilę, starając się opanować, lecz gdy próbował wstać, przegniła deska
pękła pod jego ciężarem i omal nie wyrzuciła go do przodu. Wstając niewybrednie
przeklinał stan chodnika.
Już od miesięcy ludzie nie płacili podatków nałożonych przez miasto, aby
utrzymywać w porządku takie chodniki jak ten. Wszyscy wiedzieli, że miasto nie
miało podstawy prawnej do nakładania podatków. Uzyskanie takiego prawa byłoby
możliwe jedynie przez głosowanie, a na tej ziemi ludzie nie mieli prawa głosu.
Zarząd miasta, zakres jego terytorium, prawa własności, zastawy hipoteczne - nic
nie było prawomocne.
Opuszczenie i upadek widać było wszędzie, szczególnie w wyglądzie nowych
budynków wznoszonych pospiesznie z byle jakiego materiału, aby tylko wykorzystać
początkową hossę. Drzwi i okna kilku z nich były zabite deskami, na których
widniały krzywe napisy ZAMKNIĘTE lub NIECZYNNE. Jeden z napisów brzmiał JAK
BĘDZIE TU KALIFORNIA, TO WRÓCĘ. Wszędzie leżały śmiecie, połamane pojemniki,
klepki, zardzewiałe obręcze beczek i strzępy mokrego papieru. Więcej świń
przewalało się w błocie ulicy, niż chodziło po niej ludzi.
To obrzydliwe, brudne, upadłe miasto miało kiedyś stać się stolicą Alaski. A on
chciał być gubernatorem w tym chlewie. Zaczął się śmiać, kiedy to sobie
uświadomił. Zanosił się coraz bardziej, aż łzy spływały mu po policzkach i
musiał oprzeć się o najbliższy budynek. Nawet nie wiedział, kiedy przestał się
śmiać, a zaczął płakać.
Nieco uspokojony długo patrzył z rozpaczą na miasto. Odszedł od budynku i
podszedł do krawędzi chodnika. - Dlaczego? - krzyknął. - Przecież mogliśmy do
czegoś dojść.
Ktoś pociągnął go za rękaw. Gabe odwrócił głowę. Stała przy nim otulona kocem
squaw z Ranche, w jej ciemnych oczach była chciwość.
- Panie, pan kupi. - Trzymała w ręku jakiś drobiazg. - Sprzedam tanio.
- Odejdź ode mnie. - Wyrwał się z jej rąk.
Ale Indianka nalegała, przybliżając ten przedmiot do jego twarzy.
- Sprzedam bardzo tanio.
Alaska
413
- Powiedziałem, żebyś się u diabła odczepiła ode mnie! - Odepchnął ją ze
złością na błotnistą ulicę.
Pośliznęła się i upadła, a jej rzeźbione cudo zniknęło w błocie. Rozpoczęła
desperackie poszukiwania, przerzucając rękami brązową maż. Gabe patrzył na to z
pogardą.
Kiedy odnalazła swój skarb i przycisnęła go do piersi, spojrzała znowu na niego.
Gabe wpatrywał się teraz w jej okrągłą twarz. Jego żona miała takie same kości
policzkowe.
- O mój Boże - jęknął i szybko odszedł, starając się wymazać ten widok z
pamięci. Potem zacisnął zęby. Trząsł się z wściekłości, czuł się oszukany i
pełen nienawiści.
Nadia powiesiła pelerynę, potem odchodząc od frontowych drzwi wolno rozwiązywała
wstążki kapelusika z wysokim rondkiem. Zdjęła go i w zamyśleniu przygładzała
włosy.
Gabe nie radził jej chodzić do domu rodziców, dopóki nie wróci od generała, ale
Ewa tak się denerwowała, że Nadia jednak tam poszła. Niespokojna i nękana
poczuciem winy była pewna, że bez względu na to, co mówił Gabe, powinna była iść
do matki wczorajszej nocy.
Ale Gabe miał rację. Ona nie chciała jej widzieć. Kiedy weszła do sypialni,
zobaczyła przerażenie na twarzy matki, która natychmiast odwróciła się do ściany,
przyciskając drżącą dłonią usta. Nie odpowiedziała Nadii ani razu, tylko leżała
kuląc się, poniżona i pełna wstydu.
Teraz Nadia uważała, że mądrze zrobiła nie biorąc ze sobą Ewy do sypialni.
Żałowała, że w ogóle zabrała ze sobą młodszą siostrę, ale nikt jej nie ostrzegł,
jak fatalnie wygląda ojciec. Miał posiniaczoną i opuchniętą twarz, przeciętą
wargę i podbite oko. Na początku nie poznała go nawet. A biedna Ewa tylko
patrzyła nic nie mówiąc.
Ojciec wyglądał na załamanego i zagubionego, żołnierze zranili go również
moralnie. Ostatniej nocy - jak powiedział Nadii - matka wymogła na nim przysięgę,
że nie zdradzi nikomu, co się wydarzyło. Dał jej na to słowo, a teraz zażądał
tego od obu córek. Żaden z sąsiadów ani przyjaciół nie mógł się o tym dowiedzieć.
Jeśli słyszeli hałasy zeszłej nocy, to należy powiedzieć, że żołnierze włamali
się do domu i przetrząsali go w poszukiwaniu alkoholu. Jedyne co Nadia mogła
teraz zrobić, to doprowadzić dom rodziców do porządku.
414 JanetDailey
Ojcu tak zależało na tym, żeby nikt nie dowiedział się prawdy, że nie mogła mu
powiedzieć o wizycie Gabe'a u amerykańskiego generała. Nie chciała mu sprawiać
więcej bólu.
Jej biedna mała siostra była tak zdezorientowana i przerażona tym wszystkim, że
Nadia nie zdobyła się na to, aby jej powiedzieć w zrozumiały sposób, jakiego
okropnego poniżenia doznała ich matka. Jak można było wytłumaczyć taką potworną
rzecz niewinnemu, dziewięcioletniemu dziecku? O tym fakcie nie była w stanie
nawet rozmawiać ze swoim mężem. Rozumiała głębokie przerażenie matki, że jej
przyjaciele i sąsiedzi mogliby się dowiedzieć prawdy. Gdyby to jej się
przydarzyło, wiedziała, że tak samo nie mogłaby znieść spojrzeń ludzi. Umarłaby
ze wstydu.
Poczuła ulgę, kiedy dziadek zabrał Ewę do siebie. Nie mogła już sobie poradzić
ze wszystkimi jej kłopotliwymi pytaniami. Im więcej myślała o przysiędze
zachowania tajemnicy, tym bardziej była przekonana, że dla wszystkich byłoby
najlepiej udawać, że nic się nie stało. Z pewnością Gabe to zrozumie. Dlaczego
okrywać rodzinę niepotrzebnie wstydem?
Poznała znajome kroki na schodach.
- Gabe, tak się cieszę, że już jesteś. - Podeszła, żeby się z nim przywitać i
zauważyła dziwny wyraz jego twarzy.
- Cieszysz się? - powiedział drwiąco i zamknął drzwi kopniakiem. Nadii wydawało
się, że Gabe zatacza się z lekka, ale nie była tego pewna.
- Pomogę ci zdjąć płaszcz, potem usiądziemy i porozmawiamy. - Ale nawet się nie
poruszył. Wpatrywał się w nią, jak gdyby widział ją po raz pierwszy w życiu.
Nadia poczuła się niewyraźnie. - Czy coś się stało? - Dotknęła policzka, myśląc,
że się pobrudziła.
- Co mogłoby się stać? - zaatakował.
- Nie wiem. Tak dziwnie na mnie patrzysz - roześmiała ^ię nerwowo.
- Naprawdę?
Nie mogąc zrozumieć jego dziwnego zachowania, Nadia cofnęła się do pokoju,
wyłamując ze zdenerwowania palce u rąk.
- Co powiedział generał?
- Generał miał wiele do powiedzenia, moja mała księżniczko. - Jego głos był tak
ostry i sarkastyczny, że Nadia obróciła się, aby mu się przyjrzeć. Była
przestraszona, nie wiedząc dlaczego. I wtedy zadał to pytanie: - Czy ty jesteś
rosyjską księżniczką... czy indiańską?
- O czym ty mówisz? - Odsunęła się gwałtownie i z rozpaczą szukała
Alaska 415
zastępczego tematu, który sprowadziłby ich rozmowę na inne tory, zanim on
popadnie w swoją obsesję na temat Indian.
- Poszłam odwiedzić...
Złapał ją za rękę i brutalnie pociągnął, aby stanęła przed nim.
- Odpowiedz na moje pytanie, Nadia. Jesteś Rosjanką czy Indianką?
- Zbliżył twarz do jej twarzy.
Odsunęła się przestraszona wyrazem złości na jego twarzy i bolesnym uchwytem
ręki na swoim przedramieniu.
- Dlaczego, na litość boską, zadajesz takie pytanie, Gabe? - wyszeptała
potulnie i natychmiast wydała okrzyk bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę.
- Do diabła, odpowiedz mi.
- Moja ręka - wyjęczała Nadia czując coraz dotkliwszy ból.
- Czy jesteś częściowo Indianką? - Czuła, że za chwilę złamie jej rękę.
- Tak - wyszeptała i krzyknęła znowu, bo ścisnął mocniej.
- Na ile?
- Moja... moja prababka była na pół... Aleutką - przyznała. - A mój dziadek...
jest na pół Kołoszem. - Nie zdążyła już powiedzieć, że również przodkowie jej
matki byli mieszanego pochodzenia, na pół fińskiego, a na pół rosyjskiego,
aleuckiego i kołoskiego.
- Ty suko! - Uderzył ją w twarz.
Siła tego uderzenia oszołomiła ją powalając na podłogę. Twarz paliła jak ogniem.
Podparła się łokciem i ostrożnie dotknęła policzka i szczęki, czując smak krwi z
rozciętej wargi.
- Okłamałaś mnie! - wrzeszczał na nią.
- Nie. - Szybko wstała chcąc go ułagodzić. - Przysięgam, że nie, Gabe.
- To całe cholerne miasto wiedziało, że ożeniłem się z Metyską - wszyscy
wiedzieli poza mną! Zachowałaś dla siebie tę drobną informację.
- Nigdy mnie o to nie pytałeś.
Uderzył ją znowu w ten sam policzek, powodując nową eksplozję bólu.
- Powinienem był się spodziewać po tobie takiej odpowiedzi - szydził.
- Nawet gdybym spytał, skłamałabyś. Zwabiłaś mnie podstępem.
- Przysięgam, że nie. - Uchylała się przed nim, zasłaniając pulsujący bólem
policzek. - Kocham ciebie. Chciałam być twoją żoną i pomóc w realizacji
wszystkich twoich planów i marzeń.
- Zniszczyłaś je! Zrujnowałaś wszystkie moje szanse! Czy tego nie rozumiesz, ty
głupia kurewko! Nigdy nie zostanę gubernatorem, kiedy ta
416 Janet Dailey
ziemia stanie się samodzielnym terytorium! Będę miał szczęście, jeśli mianują
mnie kierownikiem poczty - nigdy nie awansują człowieka, który ma pół-Indiankę
za żonę. - Przerażona jego wściekłością, Nadia zaczęła się wycofywać, oczekując
jeszcze większego wybuchu. Szedł za nią krzycząc coraz głośniej. - Jestem
skończony! Wszystko zniszczyłaś! Zrobiłaś mnie pośmiewiskiem tego śmierdzącego
miasta! Musiałem wyglądać jak idiota paradując po ulicach z tobą pod rękę. Jak
mogłem być taki ślepy?
- Gabe, proszę.
- Zamknij się! - Uderzył znowu i już nie przestawał jej bić.
Nadia starała się mu uciec, ale złapał ją za włosy. Podniosła ręce, żeby osłonić
twarz i głowę, a on walił ją niemiłosiernie. Kiedy udało się jej wyrwać, gonił
ją po domu, przewracając meble, zrzucając naczynia i wazony na podłogę, wreszcie
zapędził ją w róg, skąd nie miała ucieczki. Nadia skuliła się na podłodze, a on
ją kopał i bił, aż przestała odczuwać ból. Łkała i błagała, żeby przestał - była
pewna, że chce ją zabić.
Nie wiedziała nawet, kiedy przestał, aż usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi i
zobaczyła, że jest sama. Przez długi czas siedziała skulona w kącie, cicho
płacząc, posiniaczona i obolała od stóp do głowy.
Kiedy nadszedł wieczór, Nadia umierała z przerażenia myśląc, co będzie, kiedy
Gabe wróci do domu. Zabarykadowała się w sypialni i siedziała tam, czekając na
niego, czując, jak każda kość i mięsień w jej ciele pulsują bólem.
Ale Gabe nie wrócił ani tej nocy, ani następnego dnia, ani przez wiele kolejnych
dni. Stopniowo Nadia przestawała bać się jego powrotu, a zaczynała się bać, że
on w ogóle nie wróci. Piątego dnia skończyły się skąpe zapasy żywności w domu.
Pozwoliła, żeby minął jeszcze jeden dzień, powtarzając sobie, że Gabe wróci na
pewno. Jego ubrania, wiele jego papierów i książek było nadal tutaj. Jeszcze
jeden dzień spędziła bez jedzenia, pewna, że ktoś z jej rodziny wstąpi
dowiedzieć się, dlaczego nie była w kościele ani nie przyszła do rodziców. Ale
nikt jej nie odwiedził.
Wreszcie przyznała się sama przed sobą, że nie może dłużej czekać bezczynnie.
Większość siniaków na twarzy zbladła na tyle, że można je było ukryć pod kilkoma
warstwami pudru, chociaż dwa czy trzy paskudne ślady zdołała jedynie trochę
stonować. Płaszcz, rękawiczki i długa spódnica ukrywały resztę.
Droga do miasta wydawała się jej niezwykle długa i męcząca. Idąc ostrożnie po
zgniłych deskach chodnika, Nadia zbliżała się do biura Gabe'a
Alaska 417
pełna strachu. Przed drzwiami zawahała się i o mało nie wróciła. Nie mogła
zapomnieć, że właśnie tutaj zobaczyła go po raz pierwszy. Zbierając się na
odwagę otworzyła drzwi i weszła do środka.
Na pierwszy rzut oka biuro wyglądało na opuszczone. Wydawało się, że spełniły
się jej najgorsze obawy i on naprawdę odszedł.
- Gabe? - zawołała nieśmiało.
Nic. Potem usłyszała trzask i przekleństwa dochodzące z pokoju na zapleczu.
Skuliła się, ale już było za późno na ucieczkę, bo Gabe ukazał się w drzwiach.
Jego niechlujny wygląd zaszokował ją. Od kilku dni się nie golił. Miał ciemne
sińce pod oczami, jego garnitur był pognieciony i poplamiony, a jasne włosy
rozczochrane. Blady i wychudzony miał wygląd kogoś, kogo spotkała tragedia.
- Co tu robisz? - Jego głos był pełen gniewu i goryczy, ale Nadia usłyszała w
nim również ból.
- Martwiłam się o ciebie - odpowiedziała z wahaniem.
- To się nie martw - powiedział z gniewem. - Nie chcę, żeby jakaś squaw
martwiła się o mnie. Zniszczyłaś wszystko, a teraz wynoś się!
- Powinnam ci była powiedzieć. Teraz to rozumiem. Nie powinnam ukrywać tego
przed tobą, ale łatwiej mi było uwierzyć, że już o tym wiesz, więc byłam cicho.
I to było złe. To dlatego, że tak bardzo cię kochałam. Bałam się ciebie stracić.
Rozumiem, że jesteś zły. Masz do tego pełne prawo. Należało mi się to wszystko i
jeszcze więcej. Proszę cię, daj mi szansę na naprawienie zła, które ci
wyrządziłam - błagała. - Pozwól mi okazać, jak jest mi przykro. Proszę, Gabe,
chcę, żebyś wrócił do domu.
- Do domu - do czego? Do ciebie? - wykrzywił drwiąco usta.
- To jest twój dom. - W głębi duszy Nadia wiedziała, że zniszczyła całą miłość,
jaką on dla niej odczuwał. To nie ona mogła być powodem jego powrotu. Jedyną
nadzieją było apelowanie do niego jako do posiadacza. Gdyby wrócił, to może po
jakimś czasie, całkowicie mu oddana, zyskałaby jego poważanie i część uczucia,
którym kiedyś ją obdarzał.
- Wynoś się! Zejdź mi z oczu! - groźnie podszedł do niej. Nadia instynktownie
cofnęła się do drzwi.
- Zrobię wszystko, co będziesz chciał - wyszeptała schylając głowę i mrugając
powiekami, by powstrzymać gorące łzy, które paliły jej oczy.
Szła ulicą trzymając schyloną głowę, żeby nikt nie zobaczył jej twarzy
418 Janet Dailey
spod ronda kapelusika. Czuła się źle i oddychała głęboko, żeby przemóc
ogarniającą ją słabość. Teraz, kiedy Gabe jej nie chciał, miała tylko jedno
miejsce na ziemi. Nadia ruszyła w stronę domu rodziców.
Zastała zamknięte drzwi i znowu zebrało się jej na płacz. Zastukała głośno,
zaczekała i znowu zastukała. Za trzecim razem usłyszała wreszcie kroki.
Otworzyła jej młodsza siostra.
r
- Powinnaś być w szkole. - Nadia nie chciała, żeby Ewa była obecna przy
rozmowie z ojcem.
- Papa prosił, żebym została w domu i opiekowała się mamą. - Ewa przekrzywiła
głowę i przyglądała się jej intensywnie. - Co się stało z twoją twarzą?
Nadia zawahała się, ale nie mogła się zdobyć, żeby powiedzieć Ewie
prawdę.
- Upadłam. - Przeszła obok niej. - Gdzie jest papa?
- W salonie.
Znowu się zawahała. Nie będzie łatwo przyznać się ojcu, że jej małżeństwo
rozpadło się i to z jej winy. Dotknęła bolesnego miejsca na grubo upudrowanej
twarzy przewidując wściekłość ojca, kiedy zobaczy, jak Gabe ją potraktował.
Musiała jednak przekonać ojca, że wina za to wszystko leży po jej stronie.
Ewa poszła za nią do salonu. Lew siedział zgarbiony w fotelu przy kominku,
patrząc pustym wzrokiem na tlącą się kłodę. Twarz jego nie była już opuchnięta,
a sińce zbladły. Nadia stanęła, czekając, aż ją zauważy, ale on w ogóle nie
zdawał sobie sprawy z jej obecności.
- Kiedy nie jest z mamą, to zawsze tak tu siedzi - powiedziała Ewa.
- Idź zobaczyć, co robi mama, ja chcę z nim porozmawiać na osobności. - Nie
miała potrzeby zniżać głosu. Do ojca nic nie docierało.
- Ona nie chce, żebym była w jej pokoju. Nie chce, żebym na nią patrzyła.
Dlaczego ona taka jest, Nadiu?
- Nie teraz, proszę cię, Ewo - błagała bliska załamania. Trzymała
się siłą woli.
- Wszyscy tak mówią - wymamrotała Ewa wychodząc z salonu. Nadia podeszła z
wolna do ojca. Stała tak kilka chwil, ale on nie odrywał
wzroku od gasnącego ognia.
- Dzień dobry, papo.
Poruszył się niby zbudzony z głębokiego snu. Spojrzał na nią pustym
Alaska
419
wzrokiem, jakby jej nie poznając. Upadła na kolana i złapała go za rękę, czując
się znowu bezradnym dzieckiem.
- Nadia. - Lekko pogładził ją po policzku, przeciągając palcem po czerwonej
szramie. - Moje dzieciątko.
- Musiałam przyjść, papo.
Nagle zgiął się, ukrył twarz w dłoniach i zatrząsł od szlochu.
- Co ja zrobiłem? - powtarzał w kółko - to wszystko moja wina. Nadia myślała
początkowo, że mówi o jej tragicznym położeniu.
- Nie, to nieprawda, papo. - Nie mogła pozwolić, aby oskarżał się o
niepowodzenie jej małżeństwa, ani o to, że jest pobita. Ojciec nie mógł się
dowiedzieć, że Gabe to zrobił.
- Moja wina. - Podniósł głowę, łzy spływały mu po policzkach, mocno zaciskał
ręce. - Nie powinniśmy byli tutaj zostać. Trzeba było wyjechać z innymi. Wtedy
nic by się nie zdarzyło. Twoja matka byłaby... - głos mu się załamał w głośnym
szlochu.
Zdziwiona Nadia zdała sobie sprawę, że on w ogóle nie zauważył jej siniaków. Był
zbyt pogrążony w swoim żalu i poczuciu winy.
- Nie płacz papo - błagała.
Zrobił wysiłek, aby się uspokoić, wciągając głośno powietrze i ocierając łzy.
Wychylił się do przodu, oparł łokcie na udach, schylił głowę, a dłonie złożył
jak do modlitwy.
- Wiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale sumienie nie daje mi spokoju. - Mocno
zacisnął powieki. - Najważniejsza odpowiedzialność mężczyzny to jego rodzina,
jego żona i dzieci, a ja postawiłem obowiązki względem ojca na pierwszym miejscu.
Wszystkich was naraziłem na niebezpieczeństwo pozostając tutaj i patrz, co się
stało. Twoja mama nigdy tego nie mówiła, ale ja wiem, że chciała stąd wyjechać.
Teraz... - Znowu dusiły go łzy.
Widząc, jak jest umęczony, Nadia nie chciała potęgować jego poczucia winy. To
tylko sprawiłoby mu więcej bólu, gdyby teraz powiedziała o mężu.
- Papo, nie wolno ci tego robić. Jestem pewna, że mama nie oskarża cię o to, co
się stało.
- Widziałaś się z nią dzisiaj?
- Jeszcze nie - przyznała.
Ruch jego głowy wyrażał całkowitą bezradność.
- Nie wiem, co robić. Próbowałem. Prosiłem ojca Hermana, żeby ją
420
Janet Dailey
odwiedził, ale nie chce się z nim modlić. Nawet nie chce pocałować krzyża. Nie
mogę pracować. Ona wpada w panikę, kiedy wychodzę z domu.
- Papo. - Ewa stanęła w drzwiach. - Zaniosłam mamie rosół, ale nie chce jeść.
- Musi jeść. - Kiedy ojciec wstawał z krzesła, Nadia podparła go, żeby nie
upadł.
- Ja do niej pójdę. - Ledwo stała na nogach, osłabiona z głodu.
Na twarzy ojca widać było wdzięczność, kiedy wychodziła z pokoju. Zanim doszła
do sypialni rodziców, poczuła zapach rosołu z kury i jej pusty żołądek
zareagował gwałtownymi skurczami.
W sypialni wzrok jej padł najpierw na miskę bulionu stojącą na stoliku przy
łóżku. Ślina wypełniła jej usta, więc zwilżyła wargi i silnie je zacisnęła. Z
wysiłkiem odwróciła wzrok od zupy i spojrzała na matkę.
Drastyczne zmiany w jej wyglądzie zszokowały Nadię. Oczy miała wpadnięte i
podkrążone z powodu bezsenności. Żółtawosiwe włosy, które miała zawsze porządnie
splecione w koronę, były zmierzwione i rozrzucone na wszystkie strony. Niegdyś
silne i zwinne dłonie wyraźnie drżały, kiedy wbijała je w brzeg kołdry.
- Mamo? - Nadia odniosła wrażenie, że patrzy na obłąkaną. Aila Tarakanowa
spoglądała na Nadię z przestrachem.
- Gdzie jest Lew? - wyszeptała. Wpadła w panikę. - Gdzie jest Lew Wasiliewicz?
Lew!
- Papa odpoczywa - starała się wytłumaczyć córka, ale zagłuszyły ją oszalałe
krzyki matki. Pomimo protestów Nadii wstała z łóżka. Nadia była zbyt obolała i
słaba, żeby ją zatrzymać.
W tym momencie drzwi otworzyły się i matka wpadła w ramiona ojca. Trzymał ją,
cicho mrucząc uspokajające słowa, a Nadia stała bezradnie obok. Potem
zaprowadził ją z powrotem do łóżka i otulił kołdrą jak dziecko.
- Przykro mi, papo - wymamrotała. - Nie mogłam jej zatrzymać.
- Nic się nie stało. - Wyglądał okropnie mizernie, kiedy usiadł na brzegu łóżka
i zaczął karmić matkę łyżką. Kiedy mieszał zupę w misce, po pokoju rozszedł się
wspaniały zapach.
- Proszę cię papo, ja to zrobię - szybko powiedziała Nadia. - Ty musisz
odpocząć.
Zawahał się, potem odstawił miskę i z czułością pogłaskał nerwowo poruszającą
się dłoń żony.
Alaska
421
- Nadia zostanie z tobą, Aila, ale ja będę w pokoju obok. Nie odejdę stąd,
obiecuję ci.
Chociaż matka była zaniepokojona jego odejściem, wydawało się, że zrozumiała, co
do niej mówił. Nadia zdjęła płaszcz i zajęła miejsce ojca na brzegu łóżka. Ręka
drżała jej lekko, kiedy trzymała miskę i wdychała ten cudowny aromat. Podała
matce pierwszą łyżkę, ale przy następnej ona odwróciła głowę.
- Czy za gorąca? - Nadia chciała tylko spróbować troszkę bulionu, czy nie jest
za gorący, ale zupa była tak pyszna, że zjadła całą łyżkę. - Nie jest za gorąca,
mamo. Jest akurat dobra. Spróbuj. - Ale matka nie odwracała głowy. - Proszę,
mamo, podzielimy się. Ty trochę zjesz, potem ja - nalegała Nadia.
Kiedy matka znowu odmówiła, Nadia sama wypiła łyżkę zupy. Nigdy przedtem nie
jadła niczego tak wspaniałego. Nie musiała wcale udawać cmokania wargami i dawać
innych oznak zadowolenia.
- To jest takie dobre, mamo. Tylko spróbuj. - Starała się wmusić w matkę trochę
zupy, ale jej usta były zaciśnięte i trochę cennego bulionu spłynęło po brodzie.
Nadia połknęła bulion i z tej łyżki.
Zanim się zorientowała, zostało tylko trochę zupy na dnie. Matka i tak by tego
nie zjadła - próbowała się usprawiedliwić. Po raz pierwszy od trzech dni miała
jedzenie w ustach.
- Pozwól mamo, wyszczotkuję ci włosy - powiedziała Nadia. Niewątpliwie czesanie
matki przekraczało możliwości jej ojca i siostry, inaczej - czego Nadia była
pewna - nie zostawiliby jej włosów w takim stanie. - Każdy czuje się lepiej,
kiedy dobrze wygląda. - Ale kiedy dotknęła głowy matki, ona odsunęła się i
skuliła w łóżku. - Nic ci nie zrobię mamo. Chcę cię tylko uczesać.
- Nie. - Matka zaczęła szlochać, krzyczeć, w końcu przycisnęła ręce do głowy,
jak gdyby ją chroniąc.
Nadia starała się ją uspokoić, ale nie dawało to rezultatów. Gdy ojciec wpadł do
pokoju, zwróciła się do niego zmieszana.
- Ja tylko chciałam ją uczesać.
Po kilku minutach, kiedy zapanował spokój, wytłumaczył Nadii przyczynę
gwałtownej reakcji matki. - Ona nie pozwala nikomu dotknąć włosów. Myślę, że...
oni byli zafascynowani jej jasnymi włosami. Trzy dni temu złapałem ją na tym,
jak usiłowała sobie obciąć włosy nożyczkami. Musieliśmy usunąć wszystkie ostre
przedmioty.
422 Janet Dailey
Nadia patrzyła na leżącą w łóżku matkę, trzymającą kurczowo podaną przez ojca
Biblię.
- Nie można jej denerwować. Najlepiej będzie, jak już pójdziesz - powiedział. -
Możesz ją odwiedzić innego dnia. Może wtedy będzie się lepiej czuła.
Usiadł na krawędzi łóżka i głaskał rękę Aili, mrucząc coś uspokajającym tonem.
Nadia chciała krzyknąć, żeby spojrzał na nią - na jej sińce pod maską pudru,
żeby usłyszał, że mąż jej nie chce, ale on zapomniał już ojej istnieniu.
Poruszając się na zdrętwiałych nogach zabrała z łóżka płaszcz, rękawiczki i
kapelusz i wyszła z pokoju.
Już nie miała dokąd iść, tylko do własnego domu. Było tam wilgotno i zimno,
ogień na kominku dawno wygasł. Kiedy kłody rozpaliły się na nowo, usiadła w
bujanym fotelu, gdzie tak często siadywała obserwując Gabe'a pracującego przy
stole.
Ogarnęło ją uczucie bezgranicznej samotności. Siedziała z zaciśniętymi rękami,
nagle przerażona myślą, że będzie sama przez resztę życia. Nie obchodziło jej,
jak źle Gabe będzie ją traktował, jeśli wróci. Przecież sama sprowadziła to
nieszczęście nie mówiąc mu prawdy. Chociaż nie zrobiła tego umyślnie, ale jednak
go oszukała. Czy może mieć pretensję do niego, że tak zareagował?
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Gabe. Opanowało ją uczucie ulgi. Chwyciła
poręcze fotela bojąc się poruszyć i odezwać, bo może on nie wrócił na stałe.
- Co tu robisz? - spojrzał na nią ze złością.
- Dokąd mogłabym pójść? - Nie chciała się przyznać, że dom jej ojca jest dla
niej zamknięty. - Jestem twoją żoną. Tu jest moje miejsce.
Nie odzywał się przez długi czas. Wstrzymywała oddech, przerażona, że odejdzie.
Ale on kopniakiem zamknął drzwi. Podskoczyła na ten łoskot.
- Zrób mi coś do zjedzenia.
- Chętnie bym ci coś przygotowała, ale nic nie ma w domu.
Zawahał się, potem sięgnął do kieszeni i rzucił kilka monet w jej kierunku.
- Idź, kup coś i pospiesz się - zanim sprzedam cię jakiemuś żołnierzowi.
?
.Dar "Double Eagle" zapchany był niebiesko odzianymi żołnierzami z miejskiego
garnizonu, ich ochrypłe głosy zagłuszały ciche dźwięki pianina. Dym wypełniał
pomieszczenie błękitną mgłaj na podłodze poustawiano spluwaczki. Raz po raz
żołnierze strzelali w nie żółtym sokiem żutego tytoniu.
Dan Kelly stał obrócony plecami do lady, opierając się o nią jednym łokciem i
wpatrując smutnym wzrokiem w zaszronione okna. Tylko środki szyb były
przezroczyste, ale i one przesłonięte były kłębami pary z gorącego pomieszczenia
baru, tak że nie widać było nawet padających płatków śniegu. Nadeszła zima
okrywając góry śnieżną pokrywą i odsuwając na następny sezon marzenia o wyprawie
w poszukiwaniu złota.
- Kelly! - ktoś walnął go w plecy w geście pozdrowienia.
Uderzenie to prawie wytrąciło mu kufel piwa z ręki, ale Kelly zdołał go utrzymać.
Piwa zawsze było niewiele, cały jego transport docierał do Sitki ze Stanów.
- Co, u diabła, tak tu sam stoisz? Wyglądasz jak półtora nieszczęścia. Chodź do
nas!
Nate Wheeler zataczał się przed nim, mrugając zamglonymi alkoholem oczami.
- Postawię ci piwo. Ja, Gus i Corky od przeszło dwóch miesięcy mamy te
najbardziej gówniane godziny warty; wszystko przez to, że zabawiliśmy się trochę
z żółtowłosą Metyską. Dziś też się gdzieś wybierzemy. Nieprawda chłopcy?
Kelly spojrzał na dwóch gburów stojących za Wheelerem, którzy przytakiwali mu
chórem.
424 Janet Dailey
- Kiedy indziej. - Obrócił się i oparł o bar. Ale Wheeler nie zwrócił uwagi na
odmowę.
- Hej, barman, piwo dla mojego przyjaciela. - Rzucił pieniądze na ladę i
wypchnął innego żołnierza, żeby stanąć koło Kelly'ego. - Nie widziałem cię nie
wiem od jak dawna. Spytałbym, gdzieś się chował, ale myślę, że wiem -
zachichotał i popatrzył na swoich dwóch kolesiów. - Widzieliście kiedy takiego
smutnego faceta w sobotni wieczór? Chyba nie znalazł tej dużej żyły, której
stale szuka?
- Jeszcze nie - przyznał Kelly. - Ale ona tam jest.
Po dwóch latach przemierzania dzikich okolic w palącym słońcu lub w potokach
deszczu, płucząc piasek ze strumieni górskich i odłupując próbki rudy z występów
skalnych, znalazł dość śladów złota, żeby nabrać przekonania o istniejącej
gdzieś dużej żyle.
- Czego on szuka? Złota? - Żołnierz, na którego wołali Corky, uwiesił się na
ramieniu Wheelera. - Ja wiem, gdzie tego jest pełno. Srebro też. Mnóstwo tego.
- Gdzie? - spytał pogardliwie Kelly, a Corky zaczął chichotać i nachylił się,
żeby zdradzić swoją tajemnicę.
- Tutaj. Miałeś je pod nosem cały czas - śmiał się radośnie. - Założę się, że
stoimy w odległości nie większej od tego miejsca niż sto jardów.
- Tak. Pewnie w czyimś sejfie - szydził Kelly, pociągnął piwa i wytarł górną
wargę.
- Nie. Leży na wierzchu.
- Jak to się stało, że go nie podniosłeś? - spytał złośliwie Wheeler.
- Bo jest tego więcej, niż jeden człowiek może unieść.
- Gówno prawda - parsknął Kelly.
- Mogę to udowodnić.
Aila Tarakanowa przesuwała niespokojnie głowę na poduszce, jęcząc pod gorącym
ciężarem, który ją przytłaczał. Starając się gwałtownie uwolnić, wyrzuciła rękę
na zewnątrz. Poczuła przeciąg i obudziła się zlana zimnym potem. Pamiętała
jeszcze ten koszmarny sen i słyszała swoje własne krzyki. Włożyła pięść do ust,
nie zdając sobie sprawy, że wcale nie krzyczy, tylko cicho jęczy.
Leżała bez ruchu, rozglądając się niespokojnie po ciemnym pokoju
Alaska 425
i nasłuchując najlżejszego dźwięku, bojąc się, że wyskoczą nagle z ciemności.
Ale słyszała tylko swój własny oddech. Zastanawiała się, czy oni już poszli. Łzy
spływały jej po policzkach, kiedy przyciskała mocniej Biblię do piersi. Jej
ogarnięty paniką umysł nie odróżniał już złych snów od rzeczywistości. Znowu
trwoga złapała ją w swoje szpony. Wołając cicho męża zsunęła się ostrożnie z
łóżka, coraz bardziej przerażona. Prześliznęła się w ciemnościach do salonu.
- Lew - zaszlochała cichutko, chociaż w jej uszach ten dźwięk zabrzmiał głośno.
Zobaczyła, że leży nieruchomo na sofie, tak jak go pozostawili tamtej nocy.
Nagle usłyszała hałas z zewnątrz i obróciła się do frontowych drzwi, w panice,
że oni wracają.
Zdjęta grozą dopadła tylnego wyjścia i uciekła z domu biegnąc w zaśnieżoną noc,
bosymi stopami po śniegu, nie czując zimna. Pewna, że ją gonią, zaczęła szukać
kryjówki. Domy nie były bezpieczne. Oni włamali się do jej domu.
- Gdzie? - łkała załamana, trzymając Biblię przy piersiach obiema rękami.
Zobaczyła wieże soboru, rysujące się na tle latarni morskiej umieszczonej
na szczycie Zamku Baranowa. Będzie bezpieczna w domu bożym. Ruszyła w tym
kierunku, ślizgając się na rozmiękłym śniegu.
Kiedy dobiegła do stopni soboru, czuła, że płuca jej pękają, a serce wali tak
mocno, że zagłusza wszystko wokół. Potykając się i czepiając rękami wspinała się
po schodach, jednocześnie mocno przytrzymując Biblię. Z ledwością otworzyła
jedno skrzydło ciężkich, podwójnych drzwi i zataczając się weszła do kościelnego
sanktuarium.
Płomyk świecy migotał przy ołtarzu. Szła ku niemu, a łzy ulgi przesłaniały jej
oczy, bose stopy poruszały się bezszelestnie. Potem zauważyła postać w pelerynie
przy ołtarzu i gwałtownie zatrzymała się, myśląc, że to kapłan. Ogarnęło ją
przemożne uczucie wstydu i obawa konfrontacji z duchownym. Ale jej nie zauważył.
Rzuciła szybkie spojrzenie na boczną kapliczkę i zaczęła skradać się w jej
kierunku.
Nagle z prawej strony rozległ się ochrypły szept po angielsku:
- No, który to z was, cholerni głupcy, zapomniał sprawdzić, czy drzwi są
zamknięte. Corky, ty wchodziłeś ostatni. Idź i zamknij drzwi, zanim zauważy to
ktoś z zewnątrz.
- A kto, u czorta, to zobaczy? - Świszczący głos dobiegł od strony ołtarza. -
Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś przychodził modlić się w środku nocy. Hej,
426 Janet Dailey
Kelly podejdź i popatrz na te kielichy, czy cokolwiek, u diabła, to jest. Założę
się, że są z prawdziwego srebra. A nie mówiłem wam, że te graty po prostu tu
leżą.
Następna postać przesunęła się w ciemności. Aila zauważyła jeszcze czwartą. Tam
było czterech mężczyzn - czterech Amerykanów. Żaden z nich nie miał na sobie
księżej sutanny, tylko wojskowe peleryny. Zorientowała się, że to żołnierze, i
wciągnęła głęboko powietrze ze strachu.
- Co to było?
Podnieśli świecę do góry. Światło padło na nią, patrzyła w przerażeniu na
żołnierza z wiechą włosów koloru słomy, widoczną spod czapki. On był jednym z
nich! Jednym z mężczyzn, którzy ją zgwałcili! Jak on mógł tu się dostać przed
nią? Przejechała palcami po swoich rozczochranych włosach.
- Patrzcie na tę starą zwariowaną czarownicę! - Żołnierz trzymający świecę
postąpił krok do przodu.
Ten ruch zerwał tamy strachu, który ją porażał. Nie, pomyślała, już jej tego
więcej nie zrobią - nie w cerkwi! Obróciła się i pobiegła do drzwi.
- Zatrzymajcie ją! - jeden z nich krzyknął.
Aila wrzasnęła słysząc ciężki stukot butów za sobą.
- Zostawcie ją. Zabierajmy co trzeba i wychodźmy stąd! - krzyknął inny. Ale
dźwięk kroków nie ustawał.
- Hej, pani! Zaczekaj - usłyszała cichy, ochrypły głos. - Nie można tędy
wychodzić.
Dan Kelly zobaczył wyraz paniki na jej twarzy, kiedy wybiegała przez otwarte
drzwi. Widział kiedyś podobny wyraz na twarzy żony osadnika, której Indianie
zamordowali i okaleczyli męża, a potem zabawiali się z mą.
Zaczął ją gonić.
Na szczycie schodów soboru zatrzymał się i spojrzał na ulicę spodziewając się,
że ona pobiegnie środkiem alarmując żołnierzy w barach i barakach oraz
wartowników. Ale ulica była pusta, z wyjątkiem kilku pijanych i paru prostytutek,
Tlinkitek z Ranche. Nikt nie interesował się cerkwią. Jeden okrzyk tej starej
kobiety pewnie nie zwrócił niczyjej uwagi. W tym mieście, w nocy, kobiety
krzyczały często, mając ku temu powód czy też bez powodu.
Dostrzegł jakiś ruch z boku. Obrócił się i zobaczył podobną do zjawy postać
trzymającą się blisko budynków ulicy po lewej stronie. Zbiegł ze schodów,
mrucząc do siebie.
- Gdzie ona u diabła idzie? Tam nie ma nic poza cieśniną.
Alaska
427
Kiedy budynki przerzedziły się, na chwilę stracił ją z oczu, biel jej długiej
koszuli i jasnych rozczochranych włosów wtapiała się w tło leżącego dokoła
śniegu. Ale ona zostawiała ślady stóp w świeżym śniegu. Kelly gonił ją dużymi
susami, chwytając małymi rykami mroźne powietrze palące mu płuca.
Stara kobieta nagle wyrosła przed jego oczami. Po chwili zorientował się, że to
czarne tło wody uwydatniało jej bladą sylwetkę. Znaleźli się na brzegu cieśniny.
Woda zagrodziła drogę dalszej panicznej ucieczce. Zatrzymała się z wahaniem,
rzucając dzikie spojrzenia na lewo i prawo. Ponieważ nie skorzystała z żadnej
okazji, żeby znaleźć schronienie wśród ludzi, Kelly wątpił, żeby skręciła w
prawo, ku głównej części miasta. Zwalniając kroku skierował się więc na lewo,
odcinając kobiecie drogę. Wydawała się przerażona, widząc, jak jest blisko.
- Niech pani nie biegnie - zawołał do niej łagodnie, starając się opanować jej
strach. Dół koszuli miała oblepiony śniegiem. Kiedy cofała się przed nim,
zastanawiał się, jak mogła wytrzymać w śniegu po kostki, bez butów, ale ona
wydawała się nie zauważać zimna. Nawet się nie trzęsła, chociaż ręce miała
złożone przed sobą, jakby coś chroniła. - W porządku, proszę pani. Nic pani nie
zrobię. Niech się pani nie boi.
Mówił łagodnie i delikatnie, mając nadzieję, że jeśli ona nie rozumie po
angielsku, to chociaż ton jego głosu zrobi na niej wrażenie, ale cofała się za
każdym jego krokiem, zbliżając się do brzegu cieśniny, cały czas kręcąc powoli
głową w jakiejś cichej odmowie.
Zatrzymała się przy oblodzonym brzegu. Kelly odprężył się i uśmiechnął, będąc
pewnym, że teraz go wysłucha, nie mając już gdzie się cofnąć. Wyciągnął do niej
rękę, mówiąc cały czas cichym, kojącym głosem, powtarzając wielokrotnie te same
zwroty.
- W porządku proszę pani. Niech się pani nie boi. Nic pani nie zrobię. Nie
reagując na jego słowa obróciła się i wbiegła do wody. Kelly krzyknął
i zaczął biec za nią, ale zatrzymał się myśląc, że ona też stanie, jeśli nie
będzie jej gonił. Brnęła jednak przed siebie i tylko coraz głębsza woda i ciężar
mokrej koszuli zwalniały jej kroki. Nagle pośliznęła się i znikła pod
powierzchnią. Zanim Kelly zdążył się zbliżyć, już wydostała się z wody i znowu
uciekała przed nim.
Woda wlewała mu się do butów jak ciekły lód. W tej temperaturze nie przeżyje się
dłużej niż trzy minuty, pomyślał Kelly i zatrzymał się. Stara wariatka była w
odległości trzydziestu stóp przed nim. Zdał sobie sprawę, że
428 Janet Dailey
w stanie paniki zaczęłaby z nim walkę, nawet gdyby udało mu się do niej dotrzeć.
Było bardzo prawdopodobne, że oboje utonęliby.
Czując ucisk w żołądku, Kelly wycofywał się w kierunku brzegu. Słyszał jej
przerażony oddech, ale nie wołała o pomoc. Już prawie stracił ją z oczu. Jego
mokre stopy były bez czucia.
Biała plama na czarnym morzu zniknęła nagle. Jedynym dźwiękiem było ciche
chlupotanie wody o brzeg i odległe odgłosy miasta. Kelly odwrócił się i poszedł
wolno w kierunku baraków. Ominął cerkiew, w której zostali jego kumple, żeby
dalej ją grabić. Nie wiedział, czy im się udało, i właściwie nic go to nie
obchodziło.
Ciało Aili Tarakanowej zostało wyrzucone na brzeg następnego dnia. Znalazł je
zrozpaczony mąż, który rozpoczął poszukiwania przed świtem, kiedy zorientował
się, że nie ma jej w domu. Mało kto zwrócił uwagę na tę śmierć. Wszyscy byli
poruszeni grabieżą w Soborze Świętego Michaiła. Kradzież została wcześnie
zauważona, bo złoczyńcy zostawili ślady w świeżym śniegu, które doprowadziły do
ich ujęcia i odzyskania zrabowanych przedmiotów.
Ponieważ nadal nie było cywilnego sądu, który mógłby ukarać winnych, mieszkańcy
miasta musieli zwrócić się do generała Davisa. Doszedł on do wniosku, że tym
razem żołnierze posunęli się jednak za daleko. Szeregowcy Nathan Wheeler,
William "Corky" Travers i August "Gus" Miles zostali wyrzuceni ze służby i
odesłani do Stanów pierwszym wojskowym transportem.
Kelly był jednym ze strażników, wyznaczonych do odprowadzenia tych trzech
mężczyzn, ubranych teraz w nie dopasowane stroje cywilne, na pokład statku
płynącego do kraju. Żaden z nich nie wydał go. Nie brał zresztą aktywnego
udziału w rabunku, jedynie wszedł do soboru razem z nimi.
Byli bardzo zadowoleni. W porządku, wykopano ich z wojska, ale również wykopano
ich z tego przez Boga zapomnianego północnego lądu, zwanego Alaską. Te
szczęśliwe bydlaki płynęły do domu. Większość żołnierzy patrzyła na nich z
zazdrością, z wyjątkiem Kelly'ego.
Kobieta, która umarła tamtej nocy, była tą samą, za której zgwałcenie jego
kumple siedzieli w areszcie. To tłumaczyło jej przerażenie. W jakiś sposób to
oni ją zabili. On również miał udział w jej śmierci. To, że była starą Rosjanką
półkrwi, nie uspokajało jego sumienia.
Alaska 429
Spojrzał na łańcuch pokrytych śniegiem gór wyrastających u brzegów wyspy. Ich
widok przywodził myśli o złocie. Kelly nie miał zamiaru opuszczać tego kraju,
dopóki nie znajdzie kruszcu. Może, jak nadejdzie wiosna, rozejrzy się po rejonie
Silver Bay.
Dopiero zaczęła się zima, a on już oczekiwał wiosennych roztopów i widoku skał,
które odkryje odwilż. Myśl o złocie zawsze pomagała mu zapomnieć o kłopotach.
Jjyło to typowe niezbyt zimne styczniowe popołudnie. Promienie słońca stojącego
nisko na zachodzie różowiły stożek góry Edgecumbe i prześwietlały pasma mgły,
która zakrywała cieśninę Sitka. Ewa obejmowała dwiema rękami torbę z książkami
szkolnymi i Biblię matki. Nosiła ją zawsze ze sobą, chociaż woda morska zamazała
drak i posklejała kartki. Ten największy skarb matki, szczególnie podczas
ostatnich miesięcy życia, należał teraz do Ewy.
Na rogu ulicy stała grupa żołnierzy. Zwolniła kroku licząc na to, że zaraz
odejdą, ale stali nadal. Wyglądali jak włóczędzy, brudni i śmierdzący.
Przechodząc koło nich Ewa trzymała oczy wbite w ziemię. Trzęsła się wewnętrznie
z wściekłości płynącej ze strachu i nienawiści.
- Nosi spódnice. To chyba dziewczyna.
- Ale brzydka jak cholera.
Łzy paliły jej oczy. Chciała wykrzyczeć swoją złość i nienawiść, ale bała się
tych ludzi. Zaczęła uciekać, a ich okropny, szyderczy śmiech biegł za nią. Nie
zwolniła, aż znalazła się przy domu, do którego wcale nie miała ochoty wchodzić.
Nienawidziła również domu. Od czasu kiedy matka się utopiła, zamieszkała w nim
śmierć, ojciec czekał tam na nią.
Chociaż nie miała jeszcze dziesięciu lat, starała się być gospodynią - gotowała,
sprzątała i opiekowała się ojcem. Ale posiłki, które z takim trudem i tak
umiejętnie przygotowywała, przeważnie wracały nietknięte. Nawet kiedy zmieniał
koszulę, nie zauważał jak starannie ją wyprasowała. Nic - łącznie z nią -już go
nie obchodziło.
Nie chciała i nie lubiła wracać do domu, chociaż dziadek zawsze okazywał jej
zrozumienie. Ewa nie była dziś w nastroju do słuchania jego zapewnień, że ojciec
wydobędzie się z rozpaczy. Zdawało się, że nikt nie rozumie, jak bardzo tęskniła
za matką - nikt poza jej siostrą. Przypomniała sobie, jak przytulała ją i
płakała, kiedy była u niej ostatnim razem. To było dwa
430 Janet Dailey
tygodnie temu, przed tym jak Nadia pośliznęła się na lodzie i złamała rękę. Ewa
postanowiła odwiedzić siostrę i zobaczyć, czy u niej wszystko w porządku.
Frontowe drzwi domu nie były zamknięte, więc weszła bez stukania. Natychmiast
usłyszała zbliżające się od strony kuchni kroki. Za chwilę ukazała się Nadia, z
lewą ręką na temblaku i wyrazem napięcia na twarzy.
- Ewa. - W głosie jej była ulga, kiedy nerwowo wycierała prawą rękę o fartuch.
- Myślałam, że to Gabe wrócił do domu wcześniej. Co cię tu przywiodło? Czy
idziesz prosto ze szkoły? - Spojrzała nerwowo na drzwi i znów na Ewę. - Chodźmy
do kuchni. Właśnie zaczęłam robić Micz. To ciasto ma być niespodzianką dla
Gabe'a.
Ruszyła do kuchni, nie patrząc, czy siostra idzie za nią. Przy tym zalewie pytań
Ewa nie wiedziała, na co najpierw odpowiedzieć. Nie była nawet pewna, czy Nadię
w ogóle interesują jej odpowiedzi.
- Nie miałam ochoty iść do domu, więc pomyślałam, żeby wstąpić i odwiedzić cię.
- Położyła worek z książkami na stole, gdzie Nadia zgromadziła wszystkie
produkty potrzebne do upieczenia rosyjskiej świątecznej babki.
- Jak się czuje papa? - Nadia dodała mąki do dużej glinianej miski, gdzie były
już jajka, masło, cukier z wanilią i gałką muszkatołową. Wzięła łyżkę, żeby to
wszystko wymieszać, niezręcznie trzymając naczynie lewą ręką.
- Bez zmian. - Ewa opadła na krzesło. - Po prostu siedzi i rzadko się odzywa.
- Ciężko przeżywa śmierć mamy. - Po zagęszczeniu ciasta mąką Nadia dodała po
filiżance orzechów i rodzynków. - Wiedziałam, że tak będzie.
Ewa obserwowała, jak Nadia miesza wszystkie składniki drewnianą łyżką.
- Nienawidzę go.
To stwierdzenie wywołało zamierzony efekt. Siostra wreszcie zwróciła na nią
uwagę.
- Ewo! Jak możesz mówić takie rzeczy?
- To jego wina, że mama nie żyje. On sam to mówi. Nie powinien dopuścić, aby ci
żołnierze ją skrzywdzili. Powinien zostać w pokoju i nie zostawiać jej samej.
Nie wystraszyłaby się i nie wybiegła z domu, gdyby był przy niej.
- To nie jest w porządku, Ewo. On zrobił wszystko, co należało. Nie mógł
siedzieć przy niej cały czas. On też potrzebował odpoczynku.
Alaska
431
- Mógł poprosić mnie, żebym przy niej siedziała, jeśli chciał spać.
- Przecież wiesz, że mama chciała mieć tylko papę przy sobie.
- Nadia wzięła łyżkę i zaczęła znowu mieszać ciasto. - To, co stało się z mamą,
nie było jego winą i nie chcę więcej słyszeć takich rzeczy od ciebie.
- Po przyjściu Amerykanów powinniśmy wyjechać z wujkiem Stanisławem, jak mówił
papa. - Włożyła palec do ciasta, kiedy Nadia dodawała mąki, i oblizała go.
- Może powinniśmy.
To niespodziewane stwierdzenie zaskoczyło Ewę. Przedtem siostra zawsze odrzucała
takie sugestie, mówiąc, że gdyby wyjechali, to ona nie poślubiłaby Gabe'a.
- Ale nie wyjechaliśmy z wujkiem Stanisławem ani z ciotką Anastazją, więc nie
ma o czym mówić. - Głos Nadii załamywał się. - Powinnaś zrozumieć, że nie można
zmienić przeszłości. Gdybyśmy mogli, to wiele rzeczy zrobilibyśmy inaczej.
- Co byś zmieniła? - Ewa zawsze myślała, że jej piękna starsza siostra ma
wszystko, czego tylko zapragnie. Zawsze była najbardziej lubiana, może tylko
dziadek był tu wyjątkiem. Była ulubioną córką, ulubioną bratanicą, ulubioną
kuzynką - ulubionym wszystkim. Chodziła na bale i koncerty w pałacu gubernatora
po przybyciu księżniczki Marii. Poślubiła przystojnego i ważnego Amerykanina.
Nikt nigdy nie wyśmiewał się z niej, z jej powierzchowności, nikt jej nie
przezywał. Nigdy nie cierpiała tortur, jakie przechodziła Ewa z powodu braku
otaczającej ją sympatii.
Nadia zawahała się przed odpowiedzią.
- Zmieniłabym to, co stało się tej nocy, kiedy włamali się żołnierze. Ewa
zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem wolno skinęła głową.
- To wtedy wszystko się zepsuło. Po tamtej nocy wszystko się zmieniło, prawda?
- Tak. Wszystko.
- Nienawidzę ich - powiedziała z przekonaniem.
- Kogo?
- Żołnierzy. - Nienawidziła ich za to, co zrobili z jej rodzicami, i za to, jak
się czuła, słysząc ich obrażliwe uwagi. Nienawidziła wszystkich żołnierzy.
- Powinni zapłacić za to, co zrobili. A Gabe? Nie może sprawić, żeby ich
ukarano?
432
Janet Dailey
- On... on nic nie może zrobić. - Nadia dodała ostatnią porcję mąki i starała
się połączyć ją z gęstniejącym coraz szybciej ciastem.
- Mógłby spróbować. Mógłby porozmawiać z generałem i...
- Nie! - Ta sugestia w widoczny sposób sprawiła jej przykrość, chociaż starała
się to ukryć. - Powiedziałam ci, że on nie może nic zrobić. Proszę cię, nie
rozmawiajmy o tym i jemu też nic nie mów.
- Jakbym miała mu powiedzieć? - wymamrotała Ewa, - Ja go prawie nie widuję. Czy
rzeczywiście był tak zapracowany, że nie mógł przyjść na
pogrzeb mamy?
- Miał ważne rzeczy do załatwienia.
To wytłumaczenie nie było dla Ewy przekonujące. - Nigdy też nie
odwiedza papy.
- Jest bardzo zajęty.
Ewa zauważyła grymas bólu na twarzy siostry, kiedy nagle miska z ciastem
obróciła się i uderzyła ją w złamaną rękę.
- Może chcesz, żebym ja to zrobiła? - zaproponowała.
- Tak. Dziękuję ci. - Nadia chętnie zostawiła miskę i odeszła od stołu,
delikatnie podtrzymując rękę na temblaku. - To zadziwiające, jak trudno
wykonywać proste czynności, kiedy ma się tylko jedną sprawną rękę.
- To na pewno cię boli. - Ewa zostawiła łyżkę i zaczęła miesić ciasto palcami.
- Czasami, ale już jest lepiej. - Jej uśmiech był trochę sztuczny. - Weźmiesz
trochę kulicza do domu dla papy.
- On nie będzie tego jadł - odpowiedziała Ewa z ponurą miną. - W ogóle rzadko
teraz coś je. Bez względu na to, co przygotuję.
- To się z czasem zmieni. Wróci mu apetyt.
- Nie. Nie zmieni się. Jego już nic nie obchodzi. Gdybym nie wróciła do domu
dziś na noc, nie zauważyłby tego.
- Nie wierzysz w to, co mówisz, prawda?
- Tak. Wierzę. Mama nie chciała, żebym była w jej pokoju. Teraz papy nie
obchodzi, czy jestem w domu, czy nie.
- Obchodzi go. Może tego nie okazuje, ale to tylko dlatego, że teraz tak bardzo
brakuje mu mamy. Ale gdyby wiedział... że to ci sprawia ból... gdyby
wiedział...
- Czy ty płaczesz, Nadiu? - zauważyła łzy w jej oczach.
- To tylko dlatego, że trochę boli mnie ręka. - Odwróciła się, żeby Ewa nie
mogła widzieć jej twarzy.
Alaska
433
Od strony frontowego pokoju dobiegł dźwięk otwieranych drzwi i ciężkie męskie
kroki. Ewa zmarszczyła brwi widząc przerażenie na twarzy Nadii, która odwróciła
się i podeszła do stołu.
- Ja to skończę. - Odsunęła miskę od oblepionych ciastem palców Ewy.
- Lepiej idź do domu, zanim papa zacznie się o ciebie martwić.
- Kto to wszedł? - Ewa nie rozumiała, dlaczego Nadia nagle odsyłają do domu. -
Czy to Gabe?
- Tak. - Nadia zniżyła głos do szeptu i prosiła gorączkowo. - Proszę cię, zrób
tak jak mówię i idź. Nie zapomnij swoich książek.
- Ale... - Ewa nic nie rozumiała.
- Babo! Gdzie do cholery jesteś?
Zdziwiona złością brzmiącą w tym pytaniu, Ewa skierowała się do drzwi, ale w tym
samym momencie ukazał się w nich mąż siostry. Jego twarz miała groźny wyraz, a
oczy były zwężone.
- Co ona tu robi? - Spojrzał z wściekłością na Ewę.
- Wstąpiła po drodze ze szkoły - odpowiedziała pospiesznie Nadia.
- Właśnie wychodziła.
- Czy przeszkodziłem wam w czymś? - Jego oczy nabrały podejrzliwego wyrazu. -
Założę się, że nie spodziewałaś się mnie tak wcześnie w domu.
- Nie byłam pewna, o której przyjdziesz. - Nadia starała się mówić spokojnie,
ale Ewa słyszała drżenie w jej głosie. Przysunęła się ostrożnie do stołu, żeby
zabrać torbę z książkami. - Wiem jak bardzo lubisz kulicz. Chciałam ci zrobić
niespodziankę.
- Teraz rozumiem. - Spojrzał na puszki z mąką i cukrem stojące na stole.
- Przygotowujesz mi niespodziankę. Ciekaw jestem, czy zostałoby coś dla mnie,
gdybym przyszedł później do domu, czy nie dałabyś wszystkiego tej swojej
rodzinie mieszańców? To właśnie o to chodziło, prawda? Dajesz im jedzenie za
moimi plecami. Dlatego nigdy nie ma w tym domu cukru, mąki ani niczego do
jedzenia!
- Nie! Ja to robiłam dla ciebie, Gabe.
- Kłamiesz! - Jednym ruchem ręki zrzucił wszystko ze stołu. Ewa aż podskoczyła
słysząc łoskot misek, puszek, filiżanek, patelni spadających na podłogę.
Usłyszała okrzyk przerażenia siostry i obróciła się patrząc szeroko otwartymi
oczami, jak Gabe rzucił się na Nadię i złapał ją za nadgarstek złamanej ręki.
- Nie bij mnie. Proszę cię, nie bij mnie - łkała siostra.
434 Janet Dailey
Uderzył ją mocno w twarz, potem znowu przyciągnął do siebie, szarpiąc za
nadgarstek.
- Nie kłam, ty suko.
- Nie bij mojej siostry. - Ewa rzuciła się usiłując oderwać jego dłoń od
złamanej ręki Nadii. - Puść ją!
Nie zauważyła odchylonej ręki. Poczuła potworny ból w głowie, a siła uderzenia
odrzuciła ją na bok. Upadła na podłogę, zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.
- Ewa! - Słyszała głos siostry, jakby z oddali. Stopniowo ból umiejscawiał się
po jednej stronie głowy, ale Ewa czuła teraz bezwład w całym ciele. - Moja ręka!
- Złamię ci ją znowu, jeśli mi nie powiesz prawdy. - Groźba Gabe'a powoli
dochodziła do świadomości Ewy. Usiadła. - Miałaś zamiar dać jej ten kulicz,
prawda?
- Miałam zamiar... posłać jedną babkę do domu... dla papy. - Jej odpowiedź
przerywało łkanie. - Tylko jedną, Gabe.
- Ciekaw jestem, czy tylko jedną.
Ewa usłyszała następne uderzenie, którego siła posłała jej siostrę na podłogę.
Upadła na złamaną rękę i głośno płakała. Chciała do niej podejść, ale stał tam
Gabe. Bała się następnego ciosu, gdyby znowu usiłowała interweniować. Czuła
wciąż potworny ból w głowie.
Nadia leżała skulona na podłodze, osłaniając złamaną rękę, jej ciałem wstrząsał
cichy szloch. Ewie też chciało się płakać, ale jeszcze bardziej bała się wybuchu
gniewu Gabe'a, gdyby w ten sposób zwróciła na siebie jego uwagę.
- Ostrzegałem, co się stanie, jeśli znowu skłamiesz. Może teraz zapamiętasz to
sobie. - Wyszedł z pokoju, rozgniatając nogami kawałki rozbitej miski.
Przytulona do ściany Ewa nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała trzaśnięcia
frontowych drzwi. Kiedy usiłowała wstać, zakręciło jej się w głowie. Delikatnie
dotknęła obolałego miejsca. Jej palce natrafiły na guz wielkości gęsiego jaja.
Kiedy minął zawrót głowy, ostrożnie przeszła przez zaśmieconą podłogę, podeszła
do siostry i pomogła jej usiąść, opierając ją plecami o ścianę. Twarz Nadii była
trupio blada z silnie odznaczającą się czerwoną, spuchniętą plamą, w miejscu,
gdzie Gabe ją uderzył. Ewa patrzyła na nią z troską i zauważyła, jak Nadia
podtrzymuje temblak złamanej ręki.
- Pójdę po dziadka.
Alaska
435
- Nie - zawołała Nadia stłumionym głosem. - Nie wolno ci... mówić o tym.
- Ale przecież jesteś pobita.
- Nic mi nie będzie. - Wolno otworzyła oczy, wzięła Ewę za rękę i lekko ją
uścisnęła.
Ewa zaczęła płakać na widok bólu malującego się na twarzy siostry. Łzy spływały
jej po policzkach i czuła się zupełnie bezradna.
- On ciebie uderzył. - Widziała to na własne oczy, ale nic nie rozumiała.
- To była moja wina. Nie powinnam była kłamać. Ja... Ewo lepiej już idź. On
może wrócić.
- Chodź ze mną. Nie chcę, żeby on znowu zrobił ci krzywdę.
- Nie mogę iść. Papa... - znowu zawiesiła głos. - To jest mój dom. On jest moim
mężem.
- Ale on ciebie bije. - Nagle Ewa przypomniała sobie, że ostatnio widywała
ślady pobicia na ciele siostry. Spojrzała na temblak i skojarzyła nagle fakty. -
Nie upadłaś na lodzie. To on złamał ci rękę, prawda?
- Tak - przyznała Nadia ze spuszczoną głową. - Rozzłościłam go. - Ewa nie mogła
sobie wyobrazić niczego, co mogło spowodować taką okropną karę. Patrzyła
bezmyślnie na drzwi, za którymi zniknął Gabe. Stale pamiętała o tym, jak
żołnierze skrzywdzili matkę i jakie okrutne uwagi robili o niej samej. Teraz
Nadię pobił jej własny mąż. Ewa trzęsła się z gniewu i bezsilności.
?
Ledwie minął rok od daty utonięcia żony, a Lew Tarakanow też już nie żył.
Niektórzy mówili, że to z powodu złamanego serca. Ale jego córka Ewa traktowała
tę śmierć jako akt poddania się rozpaczy i nienawidziła go za to. Ona go
przecież potrzebowała. Jej gnębiona i poniewierana siostra też go potrzebowała.
Aleje porzucił i nigdy nie będzie mogła mu tego wybaczyć. Jej dziadek i siostra
płakali na pogrzebie, ona nie uroniła ani jednej łzy.
Wierzyciele przejęli dom wraz z całą zawartością i sprzedali go, aby pokryć
długi ojca. Ani ona, ani siostra nie otrzymały nic. Nawet Gabe Blackwood był tym
poruszony, ale nie było na to żadnej rady. Teoretycznie - konfiskata i sprzedaż
posiadłości nie była legalna. Ponieważ jednak Alaska nie miała prawodawstwa
cywilnego, nie było podstaw prawnych do egzekwowania testamentów czy spadków.
Pozostawiona bez grosza Ewa przeniosła się do dziadka, przynosząc ze sobą tylko
kilka sztuk ubrania i Biblię matki.
Życie toczyło się nadal. Zdarzały się jeszcze wieczory, kiedy nie budziły Ewy
wrzaski pijanych żołnierzy z garnizonu. Wydawało się, że dziadek potrzebuje
teraz mało snu, ponieważ spędzał większą część nocy na czuwaniu ze swoją starą
strzelbą na kolanach.
W latach 1871 i 1872 niewiele się zmieniło, poza tym, że zamiast kupców, którzy
przedtem opuszczali Sitkę, wypływał stąd teraz stały strumień zniechęconych i
rozczarowanych rodzin. Trochę poszukiwaczy złota zajęło ich miejsce, zwabionych
na wyspę odkryciem złotodajnego kwarcu w rejonie Silver Bay. Ale górnicy nie
byli w stanie podnieść upadającej gospodarki. Po wytopieniu rudy zwykle
starczało im złota tylko na to, żeby dalej opłacać wypożyczone narzędzia.
Alaska 437
Z braku przepisów żaden właściciel działki nie miał zalegalizowanego tytułu
własności. Znalezione do tej pory złoto pochodziło z twardych skał, konieczny
był pokaźny kapitał, aby rozpocząć wydobycie i sprowadzić maszyny do kruszenia
rudy. Inwestorzy byli bardzo ostrożni, zarówno ze względu na niemożność
otrzymania tytułu własności kopalni, jak i na koszt wydobywania złota z prawie
niedostępnych terenów, dokąd cały sprzęt musiał być dostarczony drogą morską.
Jednak poszukiwacze, zwabieni dużą zawartością złota w pokładach kwarcu,
przemierzali góry z nadzieją znalezienia tej wymarzonej żyły czystego złota,
która mogłaby otworzyć sakiewki skąpych inwestorów. Schodzili do Sitki po zapasy
żywności oraz żeby się wyszumieć po tygodniach, a czasami miesiącach spędzonych
samotnie w górach.
Za każdym razem, kiedy Ewa wychodziła z domu dziadka, widziała pijaka
zataczającego się po ulicy, a to żołnierza, a to Kołosza albo górnika. Wyjście
za próg zawsze narażało ją na ich prześmiewcze okrzyki i obraźliwe uwagi. Kiedy
wiosną 1873 roku szkoła została zamknięta z powodu braku pieniędzy na opłacenie
nauczyciela, Ewa była zadowolona, gdyż dzięki temu skończyła się jej codzienna
"karna ścieżka obelg". Jej nienawiść do żołnierzy obejmowała teraz wszystkich
mężczyzn, z wyjątkiem starego dziadka i kapłana.
Kiedy osiągnęła wiek dojrzewania, poznała znaczenie słowa "spółkowanie".
Narażona na towarzystwo żołnierzy, górników i prostytutek, którzy byli bywalcami
barów, z wolna zaczęła pojmować to, co żołnierze zrobili z jej matką. Nie mogła
sobie nic gorszego wyobrazić. Sama myśl o tym napełniała ją obrzydzeniem i
wzmagała nienawiść do mężczyzn.
Była zadowolona, że nie ma blond włosów matki, które tak fascynowały żołnierzy.
Jej starsza siostra, Nadia, była blondynką i Ewa widziała sińce, którymi
regularnie obdarowywał ją mąż. Cieszyła się, że ma na twarzy pełno pryszczy, za
szerokie usta, za pełne wargi i za blisko osadzone oczy. Nie miała nic przeciwko
temu, że wołano na nią "żaba" i zostawiano w spokoju. Uroda była przekleństwem,
a ona miała szczęście, że nie była nim naznaczona.
Kiedyś, późnego wiosennego wieczoru, Ewa leżała w łóżku obserwując magiczny
balet, jaki zorza polarna odtwarzała na niebie przed jej oknem. Migotanie
niebieskich i zielonych barw przypomniało jej brokatową suknię balową Nadii -
suknię, którą jej mąż porwał na kawałki podczas ostatniej awantury. Falujące
turkusowe światełka zamieniały się w jej oczach w rozdarty
438 Janet Dailey
na strzępy brokat. Odwróciła się od tego widoku i patrzyła na swój ciemny pokój,
przedkładając jego pustą czerń nad dzikie piękno na zewnątrz.
Kiedy usłyszała słaby odgłos kroków na schodkach, zesztywniała ze strachu.
Dziadek był już w domu. Przed chwilą słyszała, jak poruszał się po saloniku.
Żołnierze. To na pewno byli oni. Nikt inny nie skradałby się z tyłu domu.
Wiedząc, że słuch dziadka nie jest tak dobry jak niegdyś, wstała z łóżka,
włożyła szlafrok i pobiegła, aby go ostrzec.
- Dziadku. - Cicho podeszła do krzesła, na którym drzemał, i łagodnie
potrząsnęła go za ramię.
Zaskoczony, głośno westchnął i natychmiast się rozbudził.
- Co się stało?
- Słyszałam coś za domem - szepnęła. - Myślę, że tam ktoś jest. Wtedy oboje
usłyszeli jakieś dźwięki przy drzwiach. Dziadek wstał z krzesła,
trzymając oburącz swoją długą strzelbę. Ruszył w kierunku drzwi kuchennych.
- Co tam jest? - zapytał swoją nieudolną angielszczyzną. - Mów albo strzelam.
- To ja - ktoś odpowiedział po rosyjsku. - Dymitr Stanisławowicz. Otwórz drzwi.
Ewa przebiegła obok dziadka i odsunęła sztabę -jeszcze nie otrząsnęła się ze
strachu, w jaki wprawił ją kuzyn.
- Dlaczego skradasz się tu w środku nocy? - Zapomniała, że Dymitr zwykle
przychodził o tej porze i że nie widzieli go już od miesięcy.
- Myśleliśmy, że to żołnierze chcą się włamać do domu. Dziadek mógłby cię
zastrzelić. To głupio, Dymitrze Stanisławowiczu, tak przychodzić po nocy.
Powinien do ciebie strzelić, żebyś miał nauczkę.
- Czy to tak wita rodzina mężczyznę, który wraca do domu?
- Skąd mogliśmy wiedzieć, że to ty? - Poczuła zapach alkoholu i odsunęła się od
niego.
Dziadek zapalił lampę. Jej światło oświetliło kuzyna w marynarskim stroju.
- Nie wiedziałem, że twój statek jest w porcie i nie spodziewałem się ciebie -
powiedział dziadek, po czym ruchem ręki wskazał na stół i krzesło.
- Siadaj.
- Zapomniałem wysłać zawiadomienie. - Kiedy Dymitr podchodził nonszalanckim
krokiem do krzesła, zauważył starą strzelbę opartą o ścianę.
- Gdybyś z tego wystrzelił, to nie wiem, który z nas bardziej by ucierpiał.
Pozwól, że kupię ci nową strzelbę, dziadku.
__
Alaska
439
- Wiem, jak używać tej strzelby. Wystarczy mi. - Oparł ręce na stole i powoli
siadał na krześle, zdradzając tymi ostrożnymi ruchami, jak bardzo jest już stary.
- Powinniśmy napić się piatnadcat' kapliej, aby uczcić twój szczęśliwy powrót.
Ewo Lwowna, przynieś nam szklanki i butelkę wódki z kredensu.
Gdyby dziadek zapytał, to Ewa mogłaby mu powiedzieć, że kuzyn już czcił swój
powrót. Ale "piętnaście kropli", co oznaczało połowę dużej szklanki, było
rosyjskim zwyczajem powitania wszystkich, którzy przychodzili do domu. Wzięła
wódkę i szklanki z kredensu i podała je dziadkowi.
Zauważyła, jak trzęsła mu się ręka, kiedy nalewał dużą porcję alkoholu do
szklanek i zorientowała się, że przybycie Dymitra wstrząsnęło nim. Ewa zawsze
widziała w dziadku silnego i odważnego opiekuna, ale teraz zobaczyła słabego,
starego człowieka. Siedzący obok niego Dymitr wyglądał przy nim niesłychanie
silnie i witalnie.
Dymitr również zauważył jego osłabienie.
- Wyglądasz na zmęczonego, dziadku. Powinieneś teraz być w łóżku i mocno spać.
- Nie jest mądrze spać zbyt mocno. - Rzucił okiem na Ewę, potem podniósł
szklankę i pociągnął łyk wódki. - Teraz, kiedy znowu jesteś w domu, może będzie
mi trochę łatwiej odpoczywać - powiedział i znowu podniósł szklankę do ust.
Od kiedy Ewa przeprowadziła się do dziadka, on zawsze przesiadywał nocami. Nigdy
przeciwko temu nie protestowała, ponieważ czuła się bezpieczna, wiedziała, że on
jest zawsze na straży. Nagle zdała sobie sprawę, że dziadek nie czuwa z powodu
troski o własne bezpieczeństwo. Robi to, aby ją chronić. Czuła się winna.
Zrozumiała, że chociaż dziadek jest stary i zmęczony, poświęca swój odpoczynek,
a może nawet życie dla jej bezpieczeństwa i dla jej dobra.
Ojciec przed śmiercią też czuwał nocami. Żal po śmierci matki i wyrzuty sumienia
nie pozwalały mu spać. Nie myślał wcale o tym, żeby chronić Ewę od złego. Swoim
przykładem dziadek pokazał jej prawdziwe znaczenie oddania i odpowiedzialności
rodzinnej. Jeszcze wyraźniej dostrzegła, jak samolubny był ojciec. Stanęła za
krzesłem dziadka, głęboko poruszona jego ofiarnością.
- Lepiej odpoczywaj, kiedy masz ku temu okazję - powiedział Dymitr - nie będę
tutaj długo.
440 Janet Dailey
- Niedługo znowu wypływasz?
Ewa usłyszała nutę żalu w głosie dziadka, ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na
Dymitrze, który kiwnął potakująco głową i powiedział:
- Colby zamyka swój bar i przenosi się do Fortu Wrangla nad rzeką Stikin. To
będzie również mój port.
Mówił tak niefrasobliwym tonem, że Ewa przez moment nie mogła uwierzyć, że tak
daleko odjeżdża. Potem zobaczyła pochylone ramiona dziadka i już wiedziała, że
to prawda.
- To już nie będziesz tu wracał. - Ile razy dziadek mówił tym beznamiętnym
głosem, oznaczało, że coś go głęboko dotknęło. Ewa zobaczyła teraz, jak bardzo
liczył na Dymitra.
- Może od czasu do czasu przypłynę z transportem alkoholu. - Dymitr wzruszył
ramionami.
Ewa zacisnęła palce na poręczy krzesła.
- Jak możesz tak po prostu odjechać i zostawić nas tutaj samych? Czy cię nic
nie obchodzi, co się z nami stanie?
- Spokojnie Ewo - chciał ją uciszyć dziadek. - Dymitr jest nawigatorem. W ten
sposób zarabia na życie.
- On zarabia na życie szmuglując alkohol dla Amerykanów i kłusując dla nich na
wydry i foki. Nawet już przestał handlować z Kołoszami. - Wszyscy myśleli, że
jest za mała i w niczym się nie orientuje, ale ona wiedziała swoje.
- To jego sprawa, nie nasza - skarcił ją łagodnie dziadek.
- On pracuje dla tego Ryana Colby'ego od tak dawna, że stał się taki sam jak
Amerykanie. - Ewa była zła i nie dała się uciszyć. - Myśli tylko o robieniu
pieniędzy i nie obchodzi go los rodziny. Dziadek się starzeje, Dymitrze. On
ciebie tutaj potrzebuje.
Kiedy chwyciła dziadka za ramię, poklepał jej rękę.
- Damy sobie radę - jak to do tej pory robiliśmy. I nie jesteśmy sami. Nadia
jest tutaj. - Uśmiechnął się blado do jej kuzyna. - Nie zwracaj na nią uwagi.
Łatwo było zauważyć, że Dymitr wolał wierzyć temu, co mówił dziadek. Uwierzył,
bo był egoistą, to pozwalało mu robić, co chciał. Porzucał ich jak jej ojciec. A
jeśli chodzi o pomoc ze strony Nadii... Wydawało się, że jedynie Ewa rozumie
sytuację.
- Jest późno, Ewo. - Wilk serdecznie ścisnął jej rękę. - Musisz się wyspać.
Alaska
441
- A ty dziadku?
- Dymitr i ja nie skończyliśmy jeszcze naszej wódki. Niechętnie zostawiła ich
samych.
Szkło z rozbitej na ulicy butelki whisky lśniło w południowym słońcu, kiedy Gabe
Blackwood wyszedł ze swojego biura. Zatrzymał się i bezwiednie oblizał wargi,
tęskniąc do smaku trunku, który był w tej butelce. Spojrzał na swoje prawie
puste biuro. Nie było tam już nic wartościowego do sprzedania. W zeszłym
miesiącu oddał do lombardu książki prawnicze. W kraju bezprawia nie były mu już
do niczego potrzebne. Nie mógł sprzedać nawet tego budynku. Nikt nie chciał go
kupić.
Z prawie pustej ulicy dobiegło walenie młotków. Był to teraz rzadki dźwięk w
mieście, które kiedyś mogło pochwalić się blisko dwoma tysiącami mieszkańców, a
obecnie liczyło najwyżej czterystu, nie licząc Indian, których Gabe nigdy nie
brał pod uwagę. Zawahał się, potem zamknął drzwi biura i poszedł zobaczyć, co to
miało znaczyć.
Grupa robotników pracowała przed barem "Double Eagle". Gabe zatrzymał się
zdziwiony, kiedy zobaczył, że zdejmują duży szyld. Słyszał plotki, że Ryan Colby
wynosi się z Sitki, ale im nie wierzył. Jak widać mylił się. Zauważył Ryana
stojącego z boku, w czarnej marynarce i brokatowej kamizelce, żującego długie
cygaro.
- Więc naprawdę się wynosisz? - spytał Gabe.
- Tak. - Ryan poruszył ustami, nie wyjmując z nich cygara.
- Słyszałem, że szczury pierwsze opuszczają tonący statek. - Gabe nie cierpiał
bardzo wielu rzeczy, które były związane z postacią Ryana Colby'ego.
Najważniejszą z nich była świadomość, że Ryan od początku wiedział, że ożenił
się z Metyską.
Ryan zaśmiał się, wyjął cygaro z ust, cały czas patrząc na robotników ostrożnie
zdejmujących szyld.
- Wolę być szczurem niż szlachetnym głupcem, który tonie razem ze statkiem.
- Dlaczego myślisz, że tonie? - spytał Gabe.
- Jak się rozejrzysz dokoła, to co widzisz? Pełno budynków zabitych deskami
albo pustych. Na pewno to zauważyłeś.
- Wojsko nadal tu rządzi. Twoimi stałymi klientami są żołnierze, dlaczego
miałoby cię martwić, że kilku porządnych ludzi opuściło miasto?
442 Janet Dailey
- Kilku? O wiele więcej niż kilku. Trzy lata temu w tym mieście były
trzydzieści cztery prostytutki. Założę się, że teraz nie ma nawet osiemnastu. To
miasto umiera.
- Może tylko pozbywamy się śmieci.
Kąciki ust Ryana podniosły się drwiąco, kiedy w zamyśleniu patrzył na Gabe'a.
- Kiedy odbyło się ostatnie zebranie twojej rady miejskiej? - Gabe zacisnął
mocno wargi. - Ponieważ wydaje się, że zapomniałeś, to przypomnę ci - nie było
spotkania od lutego. Czemu miałoby ono służyć? Nikt nie płaci podatków. Miasto
nie ma pieniędzy. Szkoła jest zamknięta. Wszystko się skończyło.
Kiedy jeden z robotników zbyt szybko puścił linę, szyld walnął bokiem w ziemię.
Był bardzo ciężki. Duża złota dwudziestodolarówka, którą Ryan kazał kiedyś
wyrzeźbić, dodawała mu wagi. Przechylał się teraz niebezpiecznie do przodu,
naciągając liny, które go podtrzymywały.
- Uważajcie z tym szyldem! - ostro krzyknął Ryan.
- Co masz zamiar z nim zrobić? - Gabe spojrzał na zaprzężoną w konia platformę
czekającą na ulicy.
- Mam zamiar zabrać go ze sobą i powiesić nad moim nowym barem w mieście
Wrangel.
- Wrangel? - Odpowiedź Ryana zaskoczyła go. Spodziewał się, że Ryan jedzie do
San Francisco. - To jest następna placówka wojskowa. Taka sama jak Sitka.
- Jest taka sama w lecie, ale kiedy przyjdzie jesień, zapełnia się górnikami
znad jeziora Dease i gór Cassiar z Brytyjskiej Kolumbii. Nie mogą pracować na
swoich działkach w zimie, więc wydają złoto w Forcie Wrangel. To miasto wchodzi
w okres prosperity.
- Zawsze idziesz tam, gdzie można łatwo zdobyć pieniądze, prawda Colby?
Interesuje cię tylko, ile pieniędzy możesz wycisnąć z miasta, a nie co możesz
tam zbudować.
- Przyjechałem zrobić pieniądze. - Uśmiech Ryana był zimny. - Właśnie to robię.
A co z tobą, Gabe? Jesteś prawnikiem w kraju, gdzie nie ma prawa. Dlaczego u
diabła tu siedzisz?
Gabe patrzył na elegancką marynarkę Ryana, jego koszulę z dobrego materiału i
drogie cygaro w ręku. Jego własne ubranie było stare i bardzo zniszczone.
Pieniądze brzęczały w kieszeniach Ryana, a Gabe nie miał nawet
Alaska
443
dwóch monet, które mogłyby zabrzęczeć. Nie miał pieniędzy na opłacenie podróży
statkiem do Stanów. Ledwo mógł wyskrobać tyle, żeby utrzymać się przy życiu. Do
diabła, nie miał nawet na drinka, którego tak potrzebował. Ale duma nie
pozwalała mu się do tego przyznać. Tak jak to miasto - był kompletnym bankrutem.
- To się zmieni. Wcześniej czy później Kongres będzie musiał dać Alasce prawo
do samostanowienia. - Powrócił do swojej zwykłej retoryki, ale przez wielokrotne
powtarzanie brzmiała ona pusto, nawet w jego uszach.
- Cholernie dużo czasu upłynie, zanim to nastąpi. - Ryan patrzył, jak robotnicy
ładują szyld na platformę. - Teraz, kiedy Kompania Handlowa Alaski uzyskała
monopol na uchatki na wyspach Pribyłowa, w Waszyngtonie powstało potężne lobby.
Nie pozwolą na sformowanie żadnego lokalnego rządu, który mógłby opodatkować ich
zyski z futer. Wyjdą ze skóry, aby zastopować każdą próbę utworzenia takiego
rządu.
Gabe wiedział, że to jest prawda. Alaskę zostawiono samą sobie. Niewielu
Amerykanów zdawało sobie sprawę, jak ogromne było to terytorium. A finansiści
chronili swoje zyski przez powielanie obrazu Alaski jako gigantycznego lodowca,
na którym nie uda się zamieszkać na stałe żadnemu białemu człowiekowi. Zyskiwali
posłuch u zwykłych ludzi. Gabe przeklinał ich głupotę oraz to, że byli głusi na
głos prawdy, jego głos.
Nic się nie zmienia, skonstatował z goryczą. Kiedyś myślał, że coś się da zrobić
na Alasce. Była nowa i dziewicza, idealne miejsce do zbudowania lepszej
demokracji. Ale nie brał pod uwagę interesów ludzi z zewnątrz, którzy nigdy na
to nie pozwolą. To oni mieli pieniądze, władzę i wpływy.
Przywiązano wreszcie ciężki szyld do platformy, woźnica cmoknął na konie i
machnął batem. Kiedy wóz zrównał się z nimi, Ryan zatrzymał go.
- Pojadę z wami na nabrzeże. - Podszedł do platformy i wdrapał się na siedzenie
obok woźnicy, potem spojrzał na Gabe'a. - Powinieneś posłuchać mojej rady,
Blackwood. Starałem ci się wytłumaczyć, żebyś zarabiał pieniądze, kiedy nadarza
się okazja. Teraz będziesz miał szczęście, jeśli wyciśniesz choć dolara z tego
miasta - chyba że znajdziesz żyłę złota - dodał i zaśmiał się wkładając cygaro
do ust. Dał znak woźnicy, żeby ruszał.
- Hej, ruszajcie się - uderzył lejcami po zadach końskich.
Platforma przetoczyła się obok Gabe'a, brzęczały łańcuchy, stukały podkute
kopyta, a ostatnie słowa Ryana odbijały się echem w jego uszach. Myślał o tym,
co stracił. Nawet gdyby mógł kiedyś wykonywać swój zawód na
444 Janet Dailey
Alasce, nigdy już nie zrealizowałby żadnego ze swoich marzeń. Nadia, ze swoją
indiańską krwią, zniszczyła mu wszystkie plany. Nikt nie mianuje męża sąuaw
gubernatorem terytorium. Zrujnowała go swoimi kłamstwami i sztuczkami. Stracił
wszelkie szanse.
Miał wiele okazji ???????? pieniędzy - mógłby być tak bogaty jak Colby, może
bogatszy - ale ich nie wykorzystał. Teraz był bez grosza, złapany w pułapkę tego
śmierdzącego miasta i przykuty łańcuchem do kobiety, na którą nie mógł patrzeć.
Był głupcem.
Przysiągł sobie, że w ten czy w inny sposób zdobędzie pieniądze, żeby się stąd
wydostać i uwolnić od niej.
Sitka Maj 1877 rob
? rzez brudne okna saloniku Nadia obserwowała zbliżającego się męża. Nerwowo
oblizała suche wargi, ale dzisiaj była bardziej podniecona niż przestraszona
jego powrotem. Chwiał się trochę na ścieżce. Ostatnio pracował tak ciężko, żeby
móc zapewnić im utrzymanie, że czasami sięgał do kieliszka.
Mężczyźni pili. Zawsze pili i zawsze będą pili. Jeśli Gabe pił teraz więcej niż
w początkach ich małżeństwa, to dlatego - usprawiedliwiała go Nadia - że miał do
tego powody. Ostatnie lata przyniosły mu tylko rozczarowanie. Nic mu nie
wychodziło.
Próbował szukać złota, ale udało mu się znaleźć tylko, tak tutaj zwane, "złoto
głupca". Dostał od kilku górników udział w działkach w zamian za przyszłe usługi
prawnicze przy wydawaniu koncesji. Tymczasem rząd amerykański nic w tym kierunku
nie zrobił. Kiedy usiłował sprzedać swoje udziały, nikt ich nie chciał kupić.
Wtedy opuściła go energia, popadł prawie w desperację. Pewnej zimy usiłował grać
w karty, spędzał noce przy stołach gry w jednym z barów przy ulicy Lincolna.
Początkowo wygrywał, ale szczęście szybko się od niego odwróciło. Przed końcem
zimy sprzedał wszystko, co mieli w domu wartościowego, począwszy od srebrnej
tacy, którą Nadia dostała od dziadka w prezencie ślubnym, a skończywszy na jej
małej kolekcji pozłacanych jajek wielkanocnych - wszystko po to, aby odzyskać,
co stracił. Ale to również przepadło.
W zeszłym roku usiłował sprzedawać towary Kołoszom w zamian za futra, będąc
przekonany, że dzięki swojej wyjątkowej inteligencji osiągnie duży
446 Janet Dailey
zysk. Oferował tanie towary za wartościowe futra, ale to właśnie on został
przechytrzony - za duże ilości swojego towaru dostawał zamiast skór wydry i lisa
skóry mniej wartościowych zwierząt, ufarbowane i rozciągnięte dla zmylenia
niedoświadczonego oka.
Zawsze winił Nadię za wszystkie swoje niepowodzenia i szukał pociechy w taniej
butelce rumu lub jeszcze tańszym hoochinoo. Tyle jego wysiłków poszło na marne,
że Nadia rozumiała ten gniew i rozgoryczenie, rozumiała, dlaczego rzucał się na
nią z pięściami. Siniaki, które nosiła na ciele, były dla niej dowodem, że
dzieli jego cierpienie.
Stały upadek Sitki jeszcze pogarszał tę sytuację. Ludzie wyjeżdżali masowo, a to
niegdyś tętniące życiem miasto zamieniało się w pustynię. Mniej niż dwa tuziny
rodzin pozostało na miejscu, gdzie niegdyś mieszkały ich setki. Wojsko jeszcze
pełniło swą służbę, ale krążyły plotki, że żołnierze też wkrótce odjadą. Nikt
nie był pewien, w jakim kierunku potoczą się wtedy zmiany. Jednak Gabe'a wcale
to nie interesowało.
Nerwy Nadii napięte były do ostateczności, kiedy otworzyły się drzwi i Gabe
przeszedł przez próg. Przycisnęła dłoń do brzucha, czując jego ledwo zauważalną
wypukłość, przekonana że nowiny, jakie ma dla niego, sprawią mu przyjemność. Nie
wyobrażała sobie, żeby jakikolwiek mężczyzna nie poczuł się szczęśliwy
dowiedziawszy się, że po raz pierwszy w życiu ma zostać ojcem. Ona od dawna
pragnęła dziecka i była pewna, że jeśli mu je da, to ono uzdrowi ich stosunki.
Nie mogła pohamować radości.
Gabe zauważył lekki uśmiech na jej wargach.
- Co, do czorta, jest takiego zabawnego?
- Nic. - Szybko opuściła oczy, wzięła jego płaszcz i kapelusz, którymi w nią
cisnął i z pośpiechem umieściła rzeczy na wieszaku.
- Gdzie jest ten wczorajszy dzbanek hoochal
- W kuchni. Powiedziałeś, żeby go tam zostawić.
- Wiem, co powiedziałem. - Poszedł za nią do kuchni i zobaczył dzbanek na stole.
Zanim zdążył otworzyć usta, postawiła przed nim czystą, dużą szklankę.
- Gabe, mam ci coś do powiedzenia - szepnęła, kiedy sięgał po dzbanek. - Mam
dla ciebie dobrą wiadomość.
Gabe prychnął z niedowierzaniem. Od początku była tylko trucizną w jego
Alaska 447
życiu. Wszystko zaczęło źle się układać od dnia, kiedy się z nią ożenił. Nalał
sobie szklankę mocnego alkoholu do pełna.
- Będziemy mieli dziecko, Gabe.
- To oświadczenie zabrzmiało mu w głowie jak wystrzał. Patrzył na nią oniemiały.
Ona będzie mieć dziecko. Jego dziecko. Był wstrząśnięty myślą, że jego potomek
będzie miał indiańską krew w żyłach, oraz perspektywą posiadania indiańskiego
syna, który mógłby go kiedyś zniszczyć.
- Wiem, że jesteś zdumiony. Ja też byłam - powiedziała z drżącym uśmiechem. -
Po tak długim czasie to się wreszcie zdarzyło. Mam tylko nadzieję, że jesteś tak
samo szczęśliwy jak ja.
- Pozbądź się tego. - Wypił alkohol duszkiem. -Co?
- Słyszałaś, co mówiłem. Pozbądź się tego. - Gabe wziął dzbanek i nalał sobie
następną porcję hooch. - Idź do jakiegoś znachora w Ranche, żeby ci dał naparu
do wypicia. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Po prostu pozbądź się tego. Nie chcę
dziecka, które ma w sobie krew Indianina.
- Nie! - Zakryła brzuch rękami z wyrazem przerażenia na twarzy.
- Do cholery! Zrób, jak mówię! - Rozwścieczony jej odmową rzucił w nią szklanką.
Schyliła się, a szklanka uderzyła w ścianę ponad jej głową, rozbijając się na
kawałki i rozpryskując swoją zawartość na wszystkie strony.
- Nie. Nie. Nie zrobię tego!
- W takim razie wybiję to z ciebie! - Znalazł się przy niej jednym skokiem.
Starała się uniknąć uderzenia, ale jego ręka trafiła ją w głowę. Uderzał z całej
siły. Ciosy powaliły ją na piec kuchenny.
Złapał ją za ramię, żeby obrócić i uderzyć znowu. W tym momencie zauważył, że
Nadia trzyma w ręku dużą żelazną patelnię. Zanim się zorientował, poczuł
potworny ból twarzy i głowy. Osunął się, głowa mu się chwiała, a białe plamy
latały przed oczami. Usiłując otrząsnąć się po tym ciosie zobaczył, że Nadia
wybiega kuchennymi drzwiami, więc zataczając się poszedł za nią.
rvytmicznymi ruchami motyczki Ewa usuwała chwasty pomiędzy roślinami w warzywnym
ogródku dziadka. Twarz miała ukrytą pod szerokim rondem kapelusika w kształcie
szufelki do węgla. Nie myślała o niczym, kiedy
448 Janet Dailey
pracowała w ogrodzie. Tu zapominała o swoich troskach, kłopotach i głębokich
urazach, które już naznaczyły jej młode życie.
Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Potem dźwięk ten powtórzył się. Prawie
równocześnie usłyszała krzyk przerażenia - kobiecy krzyk. Ewa wyprostowała się i
spojrzała w kierunku domu siostry. Ten głos był podobny do głosu Nadii.
Zastanawiała się, czy Gabe bije ją znowu i nieświadomie zacisnęła silniej dłoń
na kiju motyczki.
Początkowo nie zauważyła kobiety biegnącej na tyłach opuszczonych domów,
ponieważ rondo jej kapelusika ograniczało pole widzenia. Potem zobaczyła Nadię.
Gabe Blackwood gonił jej siostrę. Nigdy przedtem Nadia nie uciekała przed nim.
Ale przedtem nigdy nie była w ciąży, przypomniała sobie Ewa i rzuciła motyczkę
biegnąc siostrze na pomoc.
- Pomóż mi Ewo - łkała Nadia - on chce zabić moje dziecko. Widząc, że Gabe jest
już blisko, Ewa złapała siostrę za rękę i popchnęła ją
w kierunku kuchennych drzwi.
- Szybko do domu!
Biegła tuż za Nadią. Kiedy wpadła w drzwi, usłyszała tupot jego butów na
pierwszym schodku. Nadia przebiegła przez kuchnię kierując się do frontowego
pokoju. Ewa chciała zamknąć i zaryglować drzwi, ale nie zdążyła. Gabe pchał je
od zewnątrz, podczas gdy ona wytężała wszystkie siły, żeby mu przeszkodzić.
- Dziadku! - wrzasnęła.
Gabe tak silnie pchnął drzwi, że Ewa nie wytrzymała ich naporu. Otworzyły się
gwałtownie z taką siłą, że ją odrzuciły. Kiedy Gabe wpadł do domu z połową
twarzy czerwoną i spuchniętą, Ewa szybko stanęła mu na drodze.
- Nie! Zostaw ją. - Starała się go zatrzymać, ale odrzucił ją na bok z taką
samą łatwością, z jaką otworzył drzwi.
Kierował się do frontowego pokoju, goniąc Nadię. Ewa pobiegła za nim i dotarła
do drzwi, kiedy dopadł jej siostrę. Nadia krzyczała z przerażenia, starając mu
się wyrwać. To wszystko odbywało się zbyt szybko dla starego dziadka, który
dopiero teraz wolno podnosił się z krzesła.
- No! Co to jest? - spytał.
Ale Gabe nie zwracał na niego uwagi bijąc Nadię po twarzy.
- Już nigdy więcej ode mnie nie uciekniesz - zacharczał i podniósł rękę, żeby
ją znowu uderzyć.
Alaska 449
Ewa zobaczyła krew w kąciku ust siostry.
- Nie! - krzyknęła, ale nogi miała jak wrośnięte w ziemię.
Dziadek złapał Gabe'a z tyłu. Nie było łatwo go odepchnąć, był wysoki i ciężki.
Gabe, zmuszony do puszczenia Nadii, obrócił się na widok nowego przeciwnika.
- Trzymaj się od tego z daleka, stary człowieku! - wrzasnął, kiedy Wilk mocował
się z nim, używając całej swojej siły.
- Nie uderzysz mojej wnuczki w tym domu!
- Zrobię, co mi się będzie podobało.
Nagle usta dziadka otworzyły się w spazmie bólu i szoku. Złapał się za klatkę
piersiową i szeroko otwartymi niebieskimi oczami patrzył prosząco na Ewę. Nie
wiedziała, co się stało. Przecież Gabe go nie uderzył. Nogi odmawiały mu
posłuszeństwa i wolno osunął się na podłogę. Gabe stanął nad nim z wyrazem
zdziwienia na twarzy.
- Dziadku! - Widok dziadka leżącego nieruchomo na podłodze wyrwał ją z
odrętwienia. Ewa podbiegła i uklękła, zdejmując szybkimi ruchami kapelusik z
głowy. - Dziadku, co ci jest? - Dotknęła go, ale on nie poruszył się.
Nadia przysunęła się do niej i dopiero wtedy do świadomości Ewy dotarło, że
upadek dziadka powstrzymał Gabe'a.
- Co się stało?
- Nie wiem. - Ewa patrzyła zdumiona na dziadka nie widząc żadnej rany, chociaż
jego usta zaczęły przybierać dziwny, niebieskawy kolor.
Nadia przyłożyła rękę do nosa i ust leżącego.
- On nie oddycha. - Szybko poszukała pulsu na szyi, potem spojrzała na Ewę. -
Myślę, że on nie żyje.
- Nie! - Ewa przycisnęła ucho do piersi dziadka i nasłuchiwała, starając się
wychwycić najlżejszy dźwięk, ale Gabe wybrał właśnie ten moment, żeby odejść od
leżącego, a odgłos jego kroków zagłuszył wszystko inne. Zatrzymał się i znowu w
pokoju zapanowała cisza. Ale Ewa nie słyszała bicia serca dziadka. Ból dławił
jej gardło. Stanęła i spojrzała na siostrę ze łzami w oczach.
- Czy nie żyje? - spytał Gabe.
Dotknięta jego obojętnym głosem, Ewa wściekle spojrzała na niego przez łzy.
- Ty go zabiłeś. - Jej oskarżenie zdawało się wypełniać cały pokój.
450 Janet Dailey
Jedyny człowiek, który był dla niej dobry, który kochał ją bez względu na jej
brzydotę -jedyny człowiek, który tak wiele dla niej poświęcił - nie żył. Nie
będzie już takiego jak on. Nienawiść do wszystkich mężczyzn zalała jej serce.
Wzruszeniem ramion Gabe Blackwood skwitował oskarżenie, że to on był przyczyną
śmierci Wilka Tarakanowa.
- Nie dotknąłem go. On był starym człowiekiem. Prawdopodobnie jego serce nie
wytrzymało. - W ręce trzymał srebrne jajko, które wyjął z gablotki na ścianie.
Jej szklane drzwiczki były otwarte. Patrzył na pozłacane jajka poustawiane w
gablotce. - Czy to należało do twojego dziadka?
- Tak. To on ?????. - Ewa nie życzyła sobie, żeby brał do ręki cokolwiek, co
należało do jej dziadka.
- Tak. On był złotnikiem. - Gabe z uwagą rozglądał się po pokoju. Widział
srebrną ikonę Świętej Dziewicy, srebrne lichtarze na kominku, błyszczący srebrny
samowar na stoliku - niezliczone przedmioty wykonane rękami dziadka dla własnej
przyjemności, nigdy nie wystawiane na sprzedaż, przedmioty, które Ewa zawsze
czyściła do połysku, żeby okazać swoje oddanie i miłość. - Mój Boże, w tym
pokoju jest majątek.
Niepomna strachu, podkradła się do niego, aby wyrwać mu jajko z ręki, ale cofnął
się.
- To nie jest twoje. Odłóż to na miejsce - rozkazała.
- Nie bądź głupia. Musimy zabrać z domu wszystkie wartościowe rzeczy, zanim
ktoś się dowie, że twój dziadek nie żyje - powiedział niecierpliwie.
- Wiesz, co się stało, kiedy umarł twój ojciec. Jego wierzyciele zabrali
wszystko i nic wam nie zostawili. Czy chcesz, żeby to się powtórzyło?
Ewa zawahała się i popatrzyła jeszcze raz na rzeczy, które miały tak wielkie
znaczenie dla jej dziadka.
- Dziadek na pewno życzyłby sobie, żeby to zostało dla mnie i dla Nadii
- szepnęła.
- Jeśli to wszystko zostanie tutaj, to jego życzenia na nic się nie zdadzą,
ponieważ nie ma żadnych przepisów prawnych, które mogłyby wasze prawa
wyegzekwować - przypomniał jej. - Jeśli teraz nie zabierzemy wszystkiego stąd,
to zabierze te rzeczy ktoś inny. - Zaczął zbierać pozłacane jajka z półek
gablotki i upychać je sobie po kieszeniach. - Nie stój, rób coś
- warknął.
Alaska
451
- Ale... co z dziadkiem? - Nie umiała zdecydowanie przeciwstawić się jego
rozumowaniu. Jednak czuła, że to, co mówił przy ciepłym jeszcze ciele dziadka,
było gruboskórne i świadczyło o chciwości. Spojrzała na nieruchome zwłoki, przy
których klęczała Nadia z twarzą zalaną łzami.
- On nie żyje - powiedział chłodno Gabe - nic nie możesz dla niego teraz zrobić.
- Z kieszeniami wypchanymi jajkami, odwrócił się od pustej teraz gablotki.
Spojrzał na ikonę. - Potrzebujemy czegoś, żeby to wszystko spakować. Wyjmij
worki albo powłoczki od poduszek. Nie możemy tracić czasu. Ruszajcie się obie!
Każdy z tych przedmiotów miał dla Ewy jakieś specjalne znaczenie lub łączył się
ze wspomnieniami. Nie mogła znieść myśli, że choćby jeden z nich mógłby wpaść w
obce ręce, ręce człowieka, którego będzie interesować tylko ich wartość handlowa.
Ta ewentualność, a nie ponaglania Gabe'a, przeważyła jej wahanie.
- Chodź, Nadia. - Nie patrzyła na ciało dziadka, kiedy pomagała siostrze
wstawać. - Musisz nam pomóc.
Nadia niechętnie pozwoliła zaprowadzić się do kuchni. Opróżniły worki z marchwi
i ziemniaków i zaniosły je do saloniku. Potem wszyscy troje przeszli przez
pokoje domu, wkładając wszystkie wartościowe rzeczy oraz kilka pamiątek do dwóch
worków.
Gabe wziął jeden worek na ramię, a drugi do ręki.
- Wy obie zostańcie tutaj. Ja przejdę tyłami domów i schowam to wszystko w moim
domu. Potem pójdę do miasta, do grabarza Simmsa, żeby pochował waszego dziadka.
- Skierował się w stronę kuchni.
- Idź do Soboru Świętego Michaiła i poproś batiuszką, żeby tu przyszedł -
powiedziała Ewa.
- Zrobię to. - Zatrzymał się w kuchennych drzwiach. - Nie wiem, ile czasu mi to
zajmie. Nie martwcie się, jeśli szybko nie wrócę.
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi zamykał kolejny rozdział w życiu Ewy. Kiedy
podeszła do dziadka, jego niebieskie oczy nie widziały jej. W tym zamieszaniu
wszystko odbywało się tak szybko, nie zdążyła nawet pomyśleć. Dopiero teraz
zaczynała rozumieć, co dla niej oznacza ta śmierć.
Opadła na kolana przy jego ciele i cicho płacząc zamknęła mu oczy. Już nie
będzie spędzać wieczorów w tym saloniku rozmawiając z nim o dawnych czasach. Już
nigdy nie będzie słuchała opowieści o Zacharze, Córce
452 Janet Dailey
Kruka i starej Taszy, o Larissie i Calebie Stone, ani o Baranowie i jego córce
Metysce Annie, ani o carskim wysłannik Riezanowie. Nie będzie już mieszkać w tym
domu przepełnionym miłością i ciepłem, który był jej prawdziwym domem rodzinnym,
bardziej niż dom rodziców.
- Czy myślisz, że powinnyśmy ubrać go w odświętny garnitur? - zastanawiała się
Nadia.
Ewa przytaknęła. Lepiej było czymś się zająć niż rozmyślać o przyszłości. Ubrały
go w garnitur, w którym zawsze chodził do cerkwi, i położyły równo na podłodze,
składając mu ręce na piersi. Potem już nie miały nic do roboty, więc siedziały i
czekały, aż wróci Gabe.
Czas mijał wolno, Ewa milczała nie chcąc dzielić się swoją żałobą. Ona straciła
o wiele więcej niż siostra. Patrząc na Nadię zauważyła, że trzyma się za brzuch,
jak gdyby kołysała i pocieszała znajdujące się tam dziecko. Ewie przypomniały
się teraz wszystkie poprzednie wydarzenia oraz groźby Gabe'a, które w
konsekwencji spowodowały śmierć dziadka. Jego wina była tak bezsporna, jak gdyby
zabił go własnymi rękami. Znowu poczuła w sobie nienawiść.
- Gdzie on jest? - Szybko wstała z krzesła, zauważając dopiero teraz, że w domu
jest już ciemno, a na dworze zapadł zmierzch. - Powinien już tu być.
- Może nie mógł znaleźć grabarza.
- O tej porze Simms jest już w domu na kolacji. - Ewa zapaliła lampę olejową,
nałożyła na nią szklany, podłużny klosz i podkręciła knot, żeby dym nie okopcił
szkła.
Nieobecność Gabe'a nie wydawała jej się naturalna. Pamiętając ile już nieszczęść
sprowadził na ich rodzinę, zastanawiała się, dlaczego poleciła właśnie jemu,
żeby zawiadomił Simmsa, miejscowego kowala, a w wolnym czasie grabarza. Gabe nie
lubił ani jej, ani jej dziadka. Nie cierpiał wszystkiego, co indiańskie.
Dlaczego więc tak chętnie chciał pomagać?
- zastanawiała się.
- A może on jest jeszcze w waszym domu? - powiedziała do Nadii.
- Może jeszcze stamtąd nie wyszedł?
- On by nie zrobił tego, chyba że... - Nadia przerwała, marszcząc brwi w
zamyśleniu.
- Chyba że co?
- Chyba, że zaczął pić. - Zagryzła wargi. - Zostało jeszcze trochę wódki w
dzbanku na kuchennym stole.
Alaska
453
- Chodź. Pójdziemy tam. - Ewa zdjęła szal z wieszaka i otuliła się nim. Dom był
ciemny i cichy. Czekając na Nadię, która zapalała lampę
w kuchni, Ewa stąpnęła na szkło. Rozgniotła je twardą podeszwą bucika. Przy
świetle lampy zauważyła więcej potłuczonego szkła na podłodze.
- Gabe rzucił we mnie szklanką - powiedziała Nadia wstydliwie. - Był pijany.
Nie powinnam była mówić mu o dziecku w takim momencie.
Siostra zawsze znajdowała usprawiedliwienie dla gwałtowności męża, ale Ewa tym
razem nie skomentowała tego. Patrzyła na żelazną patelnię leżącą na podłodze i
na pusty stół.
- Dzbanka nie ma.
- Może zasnął. - Nadia wzięła lampę i poszła do frontowego pokoju. Ewa ruszyła
za nią.
Gabe'a nie było i nic nie wskazywało na to, że był tam przedtem. Nadia przeszła
do sypialni, ale nagle zatrzymała się w progu, wciągając gwałtownie powietrze.
Ewa podeszła do niej, żeby zajrzeć do pokoju. Sypialnia wyglądała jak po
napadzie rabunkowym. Wieko starego kufra było podniesione, a jego zawartość
????????? na podłodze i na łóżku. Wszystkie szuflady były otwarte. Wyglądało na
to, że ktoś je przeszukiwał.
- Kto mógł to zrobić? - szepnęła Nadia. Ewa zobaczyła dzbanek na komodzie.
- Gabe tutaj był. Zobacz lepiej, czego brakuje.
Nadia weszła do pokoju przerzucając stosy ubrań i bielizny przy świetle lampy,
którą postawiła na komodzie. Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jakąś myślą.
- O co chodzi? - Ewa patrzyła na nią uważnie.
Nadia zajrzała pod łóżko. Kiedy się wyprostowała, twarz jej wyrażała zdumienie.
- Nie ma ubrań Gabe'a... nie ma też jego torby podróżnej.
- Wyjechał - powiedziała Ewa. - Rzeczy dziadka... gdzie mógłby je schować?
Szybko. Szukajmy.
Ale zanim jeszcze skończyły przeszukiwanie domu, wiedziała, że nigdy ich nie
znajdą. Ukradł je. Nie było niczego. Powinna była wiedzieć, że nie można mu ufać.
Ewa zrozumiała to teraz, kiedy było już za późno.
Istniała jeszcze szansa, że nie zdążył opuścić miasta, jedyna szansa na
454
Janet Dailey
odzyskanie rzeczy dziadka. Wiedziała już na pewno, że nie zawiadomił grabarza
ani księdza Stefana. Nie mówiąc słowa Nadii wybiegła z domu i pospieszyła do
miasta.
Właściciel placówki handlowej powiedział jej, że Gabe odpłynął statkiem
pocztowym oraz że bardzo mu zależało na pośpiechu.
- Nie mówił, kiedy wróci - przypomniał sobie również.
Ewa znała odpowiedź - nigdy. Ale nie miała zamiaru dzielić się tą informacją, w
każdym razie nie z. obcym mężczyzną. Gdyby dowiedział się, że obie z Nadią
zostały porzucone, starałby się jakoś tę informację wykorzystać.
Przed powrotem do domu Nadii poszła do księdza i do domu pana Simmsa, aby
zorganizować pogrzeb. ,
Dziadka pochowano następnego dnia na cmentarzu przy grobie jego żony. Tego
wieczora Ewa zebrała swój nędzny dobytek i wprowadziła się do Nadii.
W czerwcu wycofano wojsko z Sitki i z całej Alaski, gdyż potrzebne było w
Stanach do stłumienia powstania Indian Nez Perce pod wodzą Chiefa Josepha. Ewa
była zadowolona, że zniknęły niebieskie mundury. Już nie będzie musiała słuchać
klątw i znosić obrażliwych uwag.
Skończyły się rządy wojskowe, a władzę przejął teraz poborca podatków. Do obrony
powierzonych mu terenów o powierzchni ponad 586 mil kwadratowych miał dwie
skrzynki broni i dwie skrzynki amunicji, które zresztą zostały mu przesłane
przez pomyłkę. Koniec wojskowych rządów na Sitce spowodował niepokój wielu
mieszkańców miasta, obawiających się napadów ze strony Indian i mieszańców z
Ranche, którzy nie kontrolowani pili i urządzali awantury.
Ewa naładowała strzelbę dziadka i oparła ją o ścianę przy łóżku. Nie
potrzebowała nikogo, żeby bronił jej czy Nadii. Zrobi to sama.
Z nadejściem jesieni ciąża Nadii była już bardzo widoczna. Coraz więcej
obowiązków spadało na Ewę. Pieniądze, które zarabiała sprzątając raz w tygodniu
cerkiew, wystarczały na jedzenie, ale drewno musiała brać sama z lasu, rąbać je
i przynosić do domu. Wszystko to było trudne, ale Ewa nigdy nie narzekała.
Na początku nowego roku Nadia zaczęła rodzić. Woda gotowała się
Alaska
455
w imbryku na piecu, a czysty nóż do odcięcia pępowiny leżał przy łóżku. Ewa
siedziała przy siostrze i ocierała jej pot z twarzy mokrą szmatką, a w przerwie
między napadami bólów trzymała ją za rękę, zamykając oczy przy jej przeraźliwych
krzykach.
Po dwóch dniach Nadia była kompletnie wyczerpana, a dziecko jeszcze się nie
urodziło. Ewa nie wyobrażała sobie, że kobieta może tak cierpieć. Jej
dotychczasowe doświadczenia w tej dziedzinie ograniczały się do obserwacji
narodzin małych świnek i kurczaczków. Była pewna, że Nadia też nie wiedziała, iż
będzie to takie straszne. Nie mogła pojąć, jak kobieta świadomie może się godzić
na takie tortury.
W końcu przestraszyła się, że coś jest nie w porządku. Jej siostra mogła już
tego nie przeżyć. Nie chciała jej zostawiać samej, ale musiała znaleźć kogoś do
pomocy. W Sitce nie było lekarza, ale Ewa przypomniała sobie, że pani Karotska
urodziła siedmioro dzieci i była obecna przy kilku porodach w mieście.
- Wygląda na to, że dziecko jest odwrotnie ułożone - stwierdziła, kiedy Ewa
opowiedziała jej o cierpieniach Nadii. Szybko ubrała się i poszła razem z Ewą.
Dzięki pani Karotskiej Ewa odbyła pierwszą lekcję odbierania porodu przy
nieprawidłowo ułożonym płodzie. Po kilku godzinach trzymała już czerwoną,
wrzeszczącą dziewczynkę w ramionach. Jej włoski były tak przylepione do czaszki,
że wyglądała jak łysa. Była najbrzydszą istotą, jaką Ewa kiedykolwiek widziała -
i pokochała ją. Niechętnie oddała noworodka Nadii, która przyłożyła dziecko do
piersi.
Kiedy patrzyła, jak dziewczynka ssie pierś, ogarnęło ją uczucie podziwu dla cudu
narodzin. Dopiero po chwili Ewa zauważyła bezmierne wyczerpanie siostry, jej
trupio bladą twarz, złote włosy potargane i bez blasku. Słaby uśmiech, którym
Nadia obdarzyła swoją nowo narodzoną córkę, był już dla niej wielkim wysiłkiem.
Ewa ścierpła na wspomnienie bólu, który musiała znieść siostra w trakcie tych
nieskończenie długich godzin. Jeszcze brzmiały jej w uszach nieludzkie krzyki
Nadii.
- Niech teraz odpoczną. - Grubiutka pani Karotska dotknęła ramienia Ewy prosząc,
żeby odeszła od łóżka, na którym leżała matka z dzieckiem. - Zabierz tę miednicę.
Akuszerka wskazała naczynie pełne zakrwawionych szmat. Ona sama niosła wanienkę
z wodą zabarwioną na różowo, w której myto dziecko
Alaska
457
Patrząc ze stopni cerkwi na miasto widziała porzucone budynki w ruinie, pustkę i
zaniedbanie. Miała już tyle lat, że pamiętała, jak było tu przedtem. Mężczyźni
zbudowali to miasto i oni je zniszczyli. Zawsze, w swej chciwości, rujnują
wszystko. Schodząc ze schodów Ewa postanowiła, że jej mała siostrzenica musi
poznać prawdę o mężczyznach.
Stara latarnia morska na szczycie zaniku na wzgórzu niegdyś wskazywała drogę
wielu statkom do portu Sitka, który nazywał się przedtem Nowoarchan-gielsk.
Teraz wirowała w podmuchach wiatru.
-
,
Kont -
v< D
?3
a>
P
<+-
Ala cia
cs
Sitka Lato 1897 roku
Ponieważ parowiec miał pozostać przy nabrzeżu parę godzin, wyładowując towary i
biorąc paliwo, Justin Sinclair skorzystał z okazji, aby rozejrzeć się po starym
rosyjskim mieście i trochę rozprostować nogi. Bóg świadkiem, niewiele widział w
ciągu dwudziestu dwóch lat życia. Co można zobaczyć z pokładu statku rybackiego?
Przysiągł sobie, że kiedy wzbogaci się na złotodajnych polach Klondike, nie
będzie niczego jadł poza mięsem. Nie chciał już nigdy czuć zapachu ryb.
Nienawidził ryb i nienawidził morza. Niech jego ojciec tym się zajmuje, jeśli ma
na to ochotę, ale on nie ma zamiaru śmierdzieć rybą do końca życia.
Inni pasażerowie parowca zeszli na ląd jeszcze przed nim, z podobnym zamiarem
zwiedzenia miasta. Otoczyła ich grupa Indian, głównie kobiety, starając się
sprzedać swoje towary - miniaturowe totemy wyrzeźbione w drzewie, srebrne
bransoletki i indiańskie koce. Justin Sinclair przepychał się przez ten tłumek,
energicznie potrząsając głową na widok każdego przedmiotu, który mu proponowano.
Kiedy wydostał się z tego ścisku, stanął, żeby rozejrzeć się i pozbierać myśli.
W dali majaczyła góra w kształcie idealnego stożka. Śnieg nadal pokrywał krater
nieczynnego wulkanu, który rysował się wyraźnie na tle błękitnego nieba.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, dokąd popłynie ten statek? - Pytanie to zadała
kobieta mówiąc z dziwnym akcentem.
Justin przypomniał sobie teraz, że na nabrzeżu zauważył kobietę, trzymającą się
z daleka od tłumu. Zwrócił uwagę przede wszystkim na jej zaniedbany wygląd -
pospolitą sukienkę, ciemny szal na ramionach, ciemną chustkę na
462 Janet Dailey
głowie całkowicie zakrywającą włosy. Ale głos tej kobiety był młody. Justin
obrócił się zdziwiony.
- Bierze kurs na Mooresville.
- Czy słyszał pan, że odkryto złoto po drugiej stronie przełęczy White Pass, w
rejonie Klondike w Kanadzie? - Głos jej zdradzał młodzieńczą żywotność.
- Tak, wiem. - Justin spojrzał na nią znowu, ale trudno było dojrzeć jej twarz.
Chustka, którą miała na głowie, była tak głęboko nasunięta na czoło, że nie
można było zobaczyć oczu skierowanych na zakotwiczony statek. Potem odwróciła
głowę i spojrzała na niego. Widok jej twarzy zaskoczył go. Miała gładką cerę z
połyskiem perłowej macicy, a oczy jak duże kawałki błyszczącego czarnego węgla.
- To tam pan płynie? - spytała.
- Tak. - Chciał jeszcze popatrzeć na nią, ale odwróciła się, obserwując
parowiec.
- Chciałabym popłynąć. - Mówiła cicho, jakby do siebie, więc udawał, że nie
dosłyszał.
- Czy pani tutaj mieszka?
- Tak. - Otuliła się szczelniej szalem, przerywając rozmowę.
- Mam kilka wolnych godzin, zanim odpłynie statek. Chciałem rozejrzeć się po
mieście. Jeden z majtków powiedział mi, że była to niegdyś rosyjska stolica
Alaski, zanim ją kupiliśmy. Może pani mogłaby mnie oprowadzić.
- Nie ma tu wiele do oglądania. - Ruch jej ramion wyrażał obrzydzenie.
- Kilka rozwalonych starych domów, kościół i cmentarz. To wszystko. Kiedy
popatrzył w kierunku miasta, zauważył pomalowaną na zielono
wieżę kościoła zwieńczoną krzyżem o dziwnym kształcie. - Nigdy nie widziałem
takiego krzyża. Jaki to jest kościół?
- To jest Sobór Świętego Michaiła, kościół obrządku prawosławnego.
- Dlaczego u dołu krzyża jest jedno ukośne ramię?
- Kiedy Jezus Chrystus został ukrzyżowany, jego stopy spoczywały na tym niższym
ramieniu. W chwili śmierci ciężar ciała przesunął je na bok.
- Jej czarne oczy błyszczały jak obsydian. - Powinien pan wejść do cerkwi. Tam
są piękne złote ornamenty i srebrne ikony.
Justin nie zauważył cienia żarliwości religijnej towarzyszącej tej propozycji.
- Może pani pokaże mi wnętrze kościoła?
Alaska
463
Znowu zaczęła się wycofywać.
- Nie, nie mogę tam pójść z panem - potrząsnęła głową.
- Dlaczego? - Ta niezwykła młoda kobieta podniecała jego ciekawość. Miała tak
interesującą twarz i tak nie pasujące do niej brzydkie ubranie.
- Moja ciotka mogłaby mnie z panem zobaczyć.
- Na pewno nie podobałoby się jej, że widzi panią z obcym mężczyzną - domyślił
się. - Możemy zmienić tę sytuację. Nazywam się Justin Sinclair pochodzę z
Seattle, a pani...?
Łobuzerski błysk ukazał się w jej oczach.
- Marisza Gawrilewna Blackwood. I obawiam się, że pan niczego nie rozumie.
- Marisza Gawrilewna, czy pani jest Rosjanką? - Zastanawiał się, czy to
pochodzenie było źródłem jej lekkiego, ale bardzo wyraźnego akcentu.
- Rosjanką, Amerykanką, Indianką - jestem po trochu wszystkim.
Był zdziwiony jej otwartością w przyznawaniu się do mieszanego pochodzenia,
chociaż to ułatwiało mu sytuację. Przynajmniej nareszcie wiedział, z kim ma do
czynienia.
- Miło mi było pana poznać, panie Sinclair, ale muszę już iść.
Kiedy odsunęła się od niego, położył jej rękę na ramieniu, czując pod palcami
szorstkość szala.
- Dlaczego? Już się poznaliśmy. Ja jestem Justin, a ty jesteś Marisza. Jakie
twoja ciotka mogłaby mieć jeszcze zastrzeżenia?
- Moja ciotka ma zastrzeżenia do wszystkich mężczyzn. Mówi, że nie można im
ufać, że przynoszą tylko nieszczęście. Ojciec uciekł przed moim urodzeniem
zabierając cały rodzinny dobytek, a ona twierdzi, że wszyscy mężczyźni są
ulepieni z jednej gliny.
- Co się stało z twoją matką?
- Umarła, jak miałam jedenaście lat.
- Ile teraz masz lat? - Nie można było ocenić jej wieku tylko na podstawie
wyglądu twarzy.
- Dziewiętnaście. Już jestem starą panną-jak ciotka. - Twarz i zaciśnięte wargi
wyrażały gorycz. - Nie ma wielu kawalerów w tym mieście, a jej udało się
zniechęcić tych nielicznych, którzy składali nam wizyty.
- Gdzie ona teraz jest?
- Sprząta u Świętego Michaiła. Miałam pracować w ogrodzie, ale
464 Janet Dailey
wymknęłam się, żeby tu przyjść. - Uśmiechnęła się bez poczucia winy.
- Ciotka będzie wściekła, kiedy to odkryje.
- To tutaj zwykle przychodzisz?
- Nie, chciałam tylko zobaczyć statek i dowiedzieć się, dokąd popłynie.
- Patrzyła z tęsknotą w oczach na parowiec.
- Ponieważ nie mam nic do roboty, a twoja ciotka i tak będzie na ciebie zła,
zabierz mnie tam, dokąd zwykle chodzisz, kiedy uciekasz od ciotki.
Obserwowała go przez chwilę, jak gdyby oceniając stopień ryzyka. Justin nie miał
wątpliwości, że ta jej ciotka trzyma ją pod kluczem, ale bez wątpienia Marisza
była buntowniczym duchem.
- Tędy - powiedziała i ruszyła pierwsza.
Idąc szybko po obrzeżach miasta, poprowadziła go wzdłuż linii południowego
brzegu, naprzeciwko cieśniny usianej małymi wysepkami. Przez cały czas trzymała
spuszczoną głowę, żeby nie spotkać się z cudzym wzrokiem. Tylko dwa razy
rozejrzała się sprawdzając, czy nie są obserwowani. Byli już poza miastem i
zbliżali się do lasu, kiedy wreszcie zwolniła kroku.
- Ta ścieżka nazywa się Przechadzka Gubernatora - powiedziała mu.
Prawdopodobnie Baranów tutaj spacerował.
- Kto to jest Baranów?
- Aleksander Andriejewicz Baranów był pierwszym rosyjskim zarządcą Alaski. To
on zbudował miasto Sitka. Niegdyś na tym wzniesieniu, koło którego
przechodziliśmy, stał duży stary dom. Nazywał się Zamkiem Baranowa, ale spłonął
trzy lata temu. Czy widzisz tę skałę przy brzegu? Mówią, że spędzał tutaj swoje
ostatnie dni siedząc godzinami i patrząc na Pacyfik. Zgadnij, jak ona się nazywa?
- Skała Baranowa.
- Tak. Cała wyspa, na której jesteśmy, nazywa się Wyspą Baranowa.
- Roześmiała się i pobiegła w kierunku skały.
Zatrzymała się spoglądając na morze. Przyglądał się teraz bacznie, czy ona jest
gruba, czy tylko tak wygląda w swoim ciężkim szalu i obfitej sukni.
Kiedy podchodził do skały, żwir plaży trzeszczał mu pod nogami. Nie zareagowała,
tylko lekki ruch jej głowy wskazywał, że jest świadoma jego obecności. Wciąż
patrzyła na szeroki przesmyk wód usianych wyspami.
- Wczesną wiosną, kiedy śledzie płyną ku zatoczkom na tarło, Indianie Tlinkici
czekają na odpływ, układają gałęzie choiny na odkrytej plaży
Alaska 465
i mocują je. Śledzie składają na nich ikrę. Powinieneś to zobaczyć - szepnęła. -
Gałęzie wyglądają, jakby były pokryte tysiącami perełek.
- To rzeczywiście musi być ciekawe. - Ale ryby były ostatnią rzeczą, która
mogłaby go zainteresować.
- To jest cudowne - westchnęła i odeszła od skały. Kiedy zwróciła się w jego
kierunku, szarpała węzeł chustki pod brodą. - Nie cierpię tej babuszki, przez
nią czuję się jak prawdziwa babuszka.
- Co to jest babuszkal
- To chustka, jaką noszą stare kobiety w Rosji. Słowo to oznacza zarówno
chustkę, jak i starą kobietę. Tak też nazywamy babcię, którą pewno nigdy nie
będę. - Wreszcie węzeł ustąpił pod jej palcami i mogła ściągnąć chustkę z głowy.
- O, do wszystkich... - Justin patrzył zdziwiony.
Jej włosy miały kolor jasnego złota błyszczącego w słońcu. Nie były kasztanowate
ani przetykane ciemniejszymi pasmami - czyste złoto. Dawało to niezwykle
dramatyczny kontrast - czarne oczy i brwi, a przy tym złote blond włosy. Powoli
otrząsał się z osłupienia, chociaż widział wyraźnie, jak ubawiła ją jego reakcja.
- Jesteś piękna - szepnął, nie mogąc się opanować.
Skrzywiła usta w uśmiechu i odsunęła się od skały, w zamyśleniu machając chustką.
- Piękno jest przekleństwem. Tak mówi ciotka Ewa. - Mimo jej lekkiego tonu,
Justin wyczuł gorycz w głosie. - Dziewczyna nie powinna zajmować się swoim
wyglądem - ciągnęła. - Najlepiej, żeby ubierała się pospolicie. Chęć podobania
się to próżność, a próżność jest grzechem. Teraz mam tylko takie ubranie, ale
kiedyś będę miała piękną suknię. Kiedyś - powtórzyła z determinacją.
- Nie obchodzi mnie, co mówi twoja ciotka. Ona nie ma racji. Nikt, kto ma takie
włosy jak ty, nie powinien ich zakrywać. Moja matka zawsze mówiła, że włosy są
ukoronowaniem kobiecej urody.
Marisza przygładziła włosy, żeby wszystkie ich pasma znalazły się w złotym węźle
z tyłu głowy.
- Ukoronowanie urody, podoba mi się to - wyszeptała w zamyśleniu, potem nagle
przerwała ten temat. - Chodźmy tędy. Jest tam coś, co chcę ci pokazać. - Szła
wąską ścieżynką, która początkowo biegła równolegle do brzegu, a potem skręcała
w las. Justin był zbyt zainteresowany nią samą, żeby zastanawiać się, dokąd idą.
466 Janet Dailey
Weszła między ogromne drzewa, których gałęzie odcinały dostęp promieni
słonecznych. Powietrze było bardzo wilgotne, aż ciężkie, kiedy szli ścieżką
przez las, a ich kroki były prawie niesłyszalne na miękkim kompostowym
podłożu.
- Czy widziałeś kiedyś złoto? Mam na myśli prawdziwe złoto. - Nie czekała na
odpowiedź. - Ja raz widziałam. Kelly-Niebieskie Portki jest starym poszukiwaczem
złota. Był kiedyś w wojsku, ale potem nadal nosił niebieskie spodnie od munduru,
stąd to przezwisko. Raz pokazał mi kawałek rudy, w której były cienkie pasemka
złota.
- Znaleźli tutaj złoto?
- Trochę. - Skinęła potakująco głową. - Jest kilka kopalni na Silver Bay i
kruszarka, ale domyślam się, że nie znaleźli większych złóż. - Przeszła parę
kroków w milczeniu. - Chciałabym znaleźć złoto.
- Ono jest w Klondike. Tyle że jest zawieszone w piasku strumieni
- czyste złoto. Wszystko, co należy zrobić, to wypłukać je z tego piasku. Nie
trzeba kopać tuneli ani posługiwać się maszynami wykruszającymi je ze skał. Po
prostu nabierasz żwir na sito i wyjmujesz z niego grudki złota. To jest tak
łatwe, że nawet dziecko mogłoby to robić.
- Albo kobieta - szepnęła, jak gdyby do siebie.
Przez prześwit w drzewach Justin zobaczył blask słońca na powierzchni wody.
Okazałe świerki przerzedziły się w miejscu spadku terenu w kierunku morza,
ustępując pola wysokim zaroślom i krzakom. Na pokrytym żwirem brzegu leżały
wyrzucone przez wodę potężne kłody. Kiedy obeszli ten kawałek lądu, Justin
zobaczył ujście rzeki.
- To jest Rzeka Indiańska - stwierdziła Marisza Blackwood. - Rosjanie nazywali
ją Kołosz. Czy widzisz to wzniesienie w lesie? - Pokazała palcem.
- Indianie z plemienia Kołoszy, czy też Tlinkici, jak ich wszyscy teraz
nazywają, mieli tam duży fort. To jest właśnie dawne miejsce bitwy pomiędzy
Rosjanami a Tlinkitami. Zakotwiczone w zatoce rosyjskie statki obrzuciły wtedy
indiańską warownię gradem armatnich pocisków. Żoną mojego prapradziadka Zachara
była właśnie kobieta z plemienia Tlinkitów. To jej ludzie zaatakowali przedtem
rosyjskie umocnienia na Wyspie Baranowa i zabili prawie wszystkich żołnierzy,
spośród których tylko kilku udało się uciec. Wśród ocalonych był mój
prapradziadek. Kiedy więc Baranów postanowił wziąć odwet na Kołoszach i odzyskać
wyspę, atakując ze statków w zatoce, na jednym z nich był dziadek Zachar. Nie
wiedział, że w broniącym
Alaska 467
się forcie przebywa jego żona, a moja praprababcia, z ich małym synem. Kiedy
Rosjanie wdarli się do wnętrza, zdołała uciec do lasu. Moi prapradziad-kowie
odnaleźli się znowu dopiero po kilku latach. - Spojrzała na niego, a potem znowu
na wodę. - Gdyby jej syn wtedy umarł - a przecież jest to mój pradziadek - nie
byłoby mnie tu teraz, żeby ci o tym opowiedzieć.
- Czy jesteś ostatnia z rodziny?
- Nie. Mam kuzyna Dymitra, który jest rybakiem w mieście Wrangel. Na podstawie
tego, co mówi moja ciotka, myślę, że również zajmuje się szmuglem... - Jej lekki
uśmiech wyrażał aprobatę dla tych nielegalnych działań, bez względu na to, co
myślała o tym ciotka. - Większość moich ciotek oraz wujek opuścili Alaskę
wkrótce po przejęciu jej przez Amerykanów. Od lat nie otrzymaliśmy od nich
żadnej wieści. Wydaje mi się, że za czasów rosyjskich Sitka była całkiem
porządnym miastem. Kiedy byłam małą dziewczynką, moja mama opowiadała mi o
balach, jakie odbywały się na zamku, o koncertach i przedstawieniach teatralnych.
- Przerwała i wykrzywiła usta. - Ciotka mówi, że z chwilą podniesienia
amerykańskiej flagi nad Alaską wszystko zmieniło się na gorsze.
- Nie wydaje się, żeby ona miała zbyt dobrą opinię o Amerykanach.
- Nie ma. Kilka lat temu ktoś jej zasugerował, żeby ubiegała się o obywatelstwo
amerykańskie. Była wściekła. Ona nadal uważa się za Rosjankę. Nigdy nie podobało
się jej, że urodziłam się Amerykanką.
- I to piękną Amerykanką. - Justin wciąż nie mógł wyjść z podziwu. Myślał, że
dzięki śladowi indiańskiej krwi swoich przodków miała te nieprawdopodobnie
czarne oczy i silnie zarysowane kości policzkowe, może również odziedziczyła po
nich niepokój, który w niej wyczuwał.
- Teraz starasz się mi pochlebić - rzuciła mu oskarżycielskie spojrzenie, po
czym odwróciła się szybko. - Nie powinnam była tego robić.
- Czego? - zmarszczył się Justin.
- Dziewczyna nie powinna patrzeć mężczyźnie w oczy. Ciotka mówi, że to jest
bezwstydne. Czy tak jest? - przechyliła głowę w jego stronę.
- Nie wiem. - Był z lekka zaskoczony. - Niektórzy mogą to uważać za niegrzeczne.
- Nie wiem, jak można z kimś rozmawiać i ani razu na niego nie spojrzeć -
powiedziała z uśmiechem. - Oczywiście, moja ciotka nie chce, żebym rozmawiała z
mężczyznami.
- Cieszę się, że nie we wszystkim jesteś jej posłuszna.
468 Janet Dailey
- Wiem, że ma swoje powody. Opowiadała mi o niektórych wydarzeniach. Ale czasem
myślę, że jest po prostu zazdrosna. Jest tak brzydka, że żaden mężczyzna nie
chciałby z nią rozmawiać. Nie pozwala mi nawet sadzić kwiatów w ogrodzie. Mamy
tam tylko warzywa. "Nie można jeść kwiatów, więc szkoda na nie czasu i grządek",
mówi. Kiedyś będę miała ogród, w którym będę hodować wyłącznie kwiaty. Jestem
zmęczona tą brzydotą i szarością, a także tym, że nigdy nie mogę z nikim
porozmawiać. Nienawidzę tego!
- Tak samo czułem się przy łowieniu ryb - powiedział Justin. - Od jedenastego
roku życia pracowałem na statku rybackim mojego ojca. Niedobrze mi się robiło od
zapachu i śluzu ryb, od mojego sztywnego ubrania, przesiąkniętego solą morską do
tego stopnia, że samo mogłoby chodzić, gdybym nie był w środku, od pracy do
upadłego, od wyładunków połowu w fabryce konserw i wypływania w następny rejs.
- I porzuciłeś to, po prostu odszedłeś, ot tak? - pstryknęła palcami.
- Tak. Byłem przypadkiem na nabrzeżu, kiedy statek Portland przybił do Seattle.
Widziałem, jak wyładowywali złoto z Klondike wartości siedmiuset tysięcy dolarów
- tonę złota. I zrozumiałem, że ja też muszę je mieć. Od razu zamówiłem sobie
miejsce na pierwszym statku udającym się na północ. Kiedy zdecydowałem się, po
prostu to zrobiłem. Nie było o czym myśleć, chciałem jechać, więc pojechałem.
- Ja też chcę jechać - stwierdziła. - Czy weźmiesz mnie ze sobą do Klondike,
żebym mogła płukać złoto? Będę robić wszystko, co każesz, jeśli tylko pozwolisz
mi jechać z tobą.
Justin był zaskoczony.
- Hej, oczywiście, że możesz jechać, ale musisz zapłacić za swój przejazd. Mam
ze sobą niewiele pieniędzy, są one niezbędne na zakup zapasów żywności,
przejście przez przełęcz i dalej do Dawson City. Ta droga będzie ciężka.
- Jestem silna. Nie będę opóźniać twojego marszu - zapewniła go, jakby czytała
jego myśli. - Mam trochę odłożonych pieniędzy. Myślałam, żeby popłynąć statkiem
pocztowym do miasta Juneau i poszukać tam pracy. Ale słyszałam, że poza Górniczą
Spółką Treadwell nie ma tam wiele pracy. Jeśli wszystko, co trzeba robić w
Klondike, to wybierać grudki z sita, nie muszę się martwić o pracę. - Przerwała,
ale widział, że myśli o czymś gorączkowo. Jej napięcie było prawie odczuwalne. -
Ile może kosztować bilet na twój statek?
Alaska
469
- Nie wiem.
- Nie będę potrzebowała miejsca do spania. Wezmę koc, mogę spać na krześle albo
gdzieś w kącie. Zabiorę chleb i trochę jedzenia z domu, więc nie będę musiała
płacić za żadne posiłki. Co jeszcze może mi być potrzebne?
- Będzie ci potrzebne ciepłe ubranie i gruby płaszcz. Klondike jest mroźne w
zimie. - Był podniecony perspektywą, że Marisza Blackwood będzie mu towarzyszyć,
chociaż wiedział, że to nie jest miejsce dla kobiety. - Również mocne buty.
- Kiedy odpływa statek?
Przysłoniwszy oczy, Justin starał się zobaczyć nachylenie słońca na niebie.
- Trochę więcej niż za godzinę - usiłował zgadnąć.
- Muszę iść do domu i spakować rzeczy. - Prędko zaczęła wiązać chustkę na
głowie. Uśmiech triumfu pojawił się na jej twarzy. - On już dłużej nie będzie
moim domem. Zaczekasz na mnie na nabrzeżu?
- Oczywiście.
- Wrócę tak szybko, jak tylko się da - obiecała i zaczęła biec ścieżką przez
las, powiewając długą spódnicą.
Justin stał u dołu trapu przebiegając oczami opustoszałe ulice miasta. Za jego
plecami parowiec wzywał syreną ostatnich pasażerów na pokład. Dziewczyny nigdzie
nie było widać. Czuł się trochę zawiedziony, chociaż zdrowy rozsądek mu
podpowiadał, że to jest najlepsze rozwiązanie. Ze wszystkich opowieści, jakie
słyszał, wynikało, że Klondike jest dość brutalnym miejscem. Nie było sensu
mnożyć problemów, ciągnąc za sobą kobietę. Może ona też to przemyślała. Może ją
ciotka zatrzymała. Trudno było przewidzieć.
- Zaczekaj!
Usłyszał z dala okrzyk i obrócił się. Zobaczył, jak biegnie ulicą w kierunku
nabrzeża, obładowana kilkoma dużymi tobołami.
- Wchodź, odpływamy. - Ktoś z załogi stojący przy łańcuchu cumowym
zniecierpliwionym gestem wskazywał Justinowi, że ma wejść po trapie.
- Zaczekaj. Macie jeszcze jednego pasażera. - Justin zbiegł na dół i odebrał od
niej dwa nieporęczne pakunki.
- Myślałam, że nie zdążę. - Była zdyszana, policzki miała zaróżowione od biegu,
ale uśmiechała się z zadowoleniem.
470 Janet Dailey
- Mało brakowało. Chodź. Wejdźmy na pokład, bo inaczej odpłyną bez nas... -
Ruchem głowy pokazał jej, że ma iść za nim.
- Nie zapłaciłam za przejazd.
- Zapłacisz na statku.
Marisza stała na pokładzie rufowym, przypominając sobie te niezliczone dni,
kiedy ze starego nabrzeża patrzyła na wychodzące w morze statki żałując, że nie
znajduje się na ich pokładzie. Wyjazd z Sitki był jedyną rzeczą, o jakiej
marzyła przez ostatnie kilka lat.
To miasto było wymarłe. Czasem, kiedy szła ulicą, czuła się jak te opustoszałe
budynki - odcięta od wszystkiego, samotna i zapomniana, miała wrażenie, że życie
toczy się gdzie indziej. Od dawna chciała się wyzwolić z zakazów, jakimi pętała
ją ciotka, z ograniczeń, które wydawały się mieć wyłącznie jeden cel -
pozbawienie jej każdej drobnej przyjemności, czy to była ładna sukienka, kwiatek,
czy towarzystwo przyjaciółki.
Marisza patrzyła na zieloną wieżę Soboru Świętego Michaiła, gdzie pracowała jej
ciotka Ewa, i zastanawiała się, czy ona usłyszała syrenę okrętową, sygnalizującą
ich wyjście z portu. Wątpiła w to.
W ostatniej chwili napisała karteczkę i zostawiła na stole, zawiadamiając o
swoim wyjeździe, ale nie precyzując, dokąd się udaje. Nie spodziewała się
pościgu. Pewna była, że ciotka nie zrozumie przyczyn, dla których odjeżdża. Mimo
że nienawidziła tyranii ciotki, nie żywiła w sercu niechęci do niej. Nie mogła
uciec, nie zostawiwszy jej wiadomości.
Teraz była już w drodze. Po tylu latach marzeń nareszcie opuszczała to brzydkie,
ponure miasto, z jego ustawicznymi deszczami, tę nudną, mozolną egzystencję, to
ograniczone, samotne życie bez uśmiechu i piękna. Teraz będzie miała wszystko, o
czym zawsze śniła - jasne atłasowe suknie, piękne ozdoby i kolorowe kwiaty.
Chciało się jej krzyczeć z podniecenia.
- Żałujesz? - Głos Justina wyrwał ją z rozmarzenia.
Marisza odwróciła się i spojrzała Justinowi Sinclairowi prosto w twarz, wbrew
surowym zasadom ciotki. Kapelusz zsunięty na tył głowy odsłaniał jego ciemne
kręcone włosy. Podobała jej się ta twarz, zdecydowanie zarysowana szczęka,
zmarszczki, które tworzyły się przy uśmiechu w kącikach jego piwnych oczu - tak
jak w tej chwili. Stałe przebywanie na otwartym powietrzu pozbawiło jego rysy
młodzieńczej miękkości.
Alaska
471
Nie miała prawie kontaktu z mężczyznami, szczególnie młodymi. Pilnowała tego
ciotka, nie spuszczając jej z oczu w ich obecności. Nie była jednak w stanie
robić tego stale, kiedy więc zdarzały się te rzadkie okazje, że Marisza mogła
porozmawiać z mężczyzną, zadawała sobie pytanie, o co właściwie ciotce chodzi.
Mężczyźni -jak się zorientowała - byli ludźmi nie tak bardzo różniącymi się od
niej samej.
Obserwując Justina Sinclaira zastanawiała się, ile jeszcze czasu spędziłaby w
Sitce, gdyby dziś do niego nie zagadała. Chciała wyjechać, ale nie wiedziała
dokąd i po co. A on tak prosto wyjaśnił jej te dwie zagadki - Klondike i
poszukiwanie złota. Była zawsze głęboko przekonana, że sama ucieczka nie
wystarczy; musiała uciec do czegoś wiadomego, jeśli chciała zrealizować swoje
marzenia.
Zrozumiała również, że z Justinem łączy ją podobieństwo. Oboje niezadowoleni ze
swojego poprzedniego życia, oboje oczekujący więcej, niż ono mogło im dać, i
oboje rzucający się w nieznaną przygodę, aby znaleźć swoje sito złota.
- Niczego nie żałuję - powiedziała zdecydowanie. - To jest najszczęśliwszy
dzień w moim życiu. - Bez namysłu pocałowała go w policzek. - Dziękuję.
Przytrzymał ją, kiedy się cofała. Miała chustkę na ramionach, a wiatr
morski rozwiewał jej włosy. Spojrzała na niego z ciekawością, kiedy schylił
się i pocałował ją lekko w usta.
Nie odezwała się i wlepiła wzrok w rufę statku, ciągle jednak świadoma jego
obecności. Nigdy przedtem nie pocałował jej żaden mężczyzna. To, czego
doświadczyła przed chwilą, nie miało nic wspólnego z czymś obrzydliwym, jak jej
to wmawiała ciotka. W rzeczywistości ten pocałunek był bardzo przyjemny. Czuła
jeszcze jego smak na wargach.
?
Kiedy parowiec znalazł się w Lynn Canal, napierające na niego z boków strome
góry wydawały się coraz bardziej dzikie i nieprzyjazne. Przypominały pokrytych
szronem strażników, patrzących z wysoka na zbliżających się intruzów.
Gdzieniegdzie ściany niebieskawych lodowców spływały ku przepaściom i wąwozom,
niekiedy docierały aż do wody.
- To tutaj - Justin wskazał wyłaniającą się właśnie długą, wąską dolinę.
Marisza przechyliła głowę, żeby spojrzeć na osadę zbudowaną na żwirowej
delcie, przy ujściu rzeki, przez kapitana żeglugi rzecznej, kupca i poszukiwacza
złota w jednej osobie, Williama ?????'?, nazwanej na jego cześć Mooresville.
Nabrzeże i drugie rzędy budynków ciągnęły się wzdłuż rzeki, która wyżłobiła ten
mały kanion pomiędzy górami.
- Widzę. - Miasto wyglądało na większe, niż się tego spodziewała, i jej
podniecenie wzrosło. Nigdy nie opuszczała Sitki, a to było nowe miejsce i nowi
ludzie. Teraz wiedziała, że dawne życie ma już naprawdę za sobą a nowe dopiero
się zaczyna.
- Droga do Klondike prowadzi tym kanionem na White Pass - pokazywał jej Justin.
- To jest dłuższa przeprawa niż przez przełęcz Chilkoot Pass, ale powiedziano mi,
że ta droga nie jest taka zdradliwa i stroma.
Za tymi ośnieżonymi grzbietami leżała Kanada i Klondike - grudki złota i to
wszystko, co mogła za nie kupić. Ściągnęła wełnianą chustkę z głowy i przez
chwilę patrzyła na jej szorstkie, ciemne sploty. Przez wiele minionych lat ta
zgrzebna materia okrywała jej głowę i drapała skórę. Nienawidziła jej jako
ponurego symbolu życia, które dotąd wiodła. Wyrzucając chustę przez burtę czuła,
że pozbywa się w ten sposób wszystkich zniewalających ją
Alaska 473
rygorów. Patrzyła, jak powoli opada w stronę ciemnej wody, i poczuła się
nareszcie wolna.
- Dlaczego to wyrzuciłaś?! - zaprotestował Justin. - Będziesz potrzebowała
ciepłej chustki na głowę.
Marisza roześmiała się.
- Nie. Nie będę. Już nigdy. - W tobołkach miała staą matczyną pelerynę z
kapturem, podbitą futrem czarnego lisa, w niektórych miejscach już przetartą,
ale wystarczająco ciepłą.
Justin odszedł od relingu.
- Niedługo będziemy w porcie. Zbierzmy nasze rzeczy, żebyśmy byli gotowi, jak
opuszczą trap.
Inni pasażerowie parowca również się przygotowywali. Kiedy rzucono liny
cumownicze, popychano Mariszę ze wszystkich stron, każdy chciał być pierwszy.
Obok Justina stanął elegancki dżentelmen. Miał na sobie ciemny wełniany garnitur,
czarny kapelusz homburg na głowie i wypomadowane wąsiki. Jego bagaż przypominał
Mariszy walizki z próbkami towarów, noszone przez domokrążców. Nie zwracał uwagi
na to całe zamieszanie, ale - jak łatwo dawało się zauważyć - nie ustępował
nikomu ani na krok. Kiedy spojrzał na nią, z początku odwróciła wzrok, ale potem
przypomniała sobie, że nie musi się już tak zachowywać. Skinął jej głową z
uśmiechem i Marisza odpowiedziała mu tym samym.
- Przepraszam - zwrócił się teraz do Justina. - Pan wygląda na cheechako -jest
to lokalne określenie dla nowo przybywających na Alaskę. - Ja już tutaj byłem. -
Poklepał swoją walizkę. - Gorsety dla pań. Czy nie miałby pan nic przeciwko
dobrej radzie?
-Nie.
- Zanim pan zrobi cokolwiek innego, niech pan zapewni sobie i uroczej małżonce
pokój. Inaczej będziecie musieli spędzić noc na gołej ziemi. W tym mieście jest
mało łóżek do wynajęcia i zaraz zostaną rozdrapane.
Justin zawahał się przez chwilę, potem kiwnął głową z uśmiechem.
- Dziękuję. Będę o tym pamiętał.
Nie sprostował omyłki mężczyzny co do ich statusu małżeńskiego. Marisza uważała
tę pomyłkę za zabawną i prawie roześmiała się złośliwie, wyobrażając sobie
reakcję ciotki. Ciotka po prostu była jaka była, ale ona na pewno nie pójdzie w
jej ślady.
474
Janet Dailey
Kiedy opuszczono trap, Justin i Marisza porwani zostali przez potok ludzi
spieszących się do złotodajnych pól Klondike. Strumień ludzki wyniósł ich na
główną ulicę miasta. Na jednym z budynków, które ozdabiały ulicę swoimi
prowizorycznymi fasadami, widniał napis: SKAGUAY.
- To jest słowo z języka Tlinkitów, oznaczające miejsce, gdzie wieją wiatry -
to Marisza wiedziała. Długa dolina rzeki była naturalnym kanałem dla wiatru i
prawdopodobnie stąd pochodziła nazwa.
Tęgi mężczyzna w fartuchu napełniał łopatą beczkę przed sklepem, nad którym
wisiał napis. Justin podszedł do niego.
- Dlaczego na tym szyldzie napisane jest Skaguay? Myślałem, że to miasto nazywa
się Mooresville.
- Tak się nazywało - do pierwszego sierpnia. Kupa facetów ze statku Queen, pod
wodzą Franka Reida, doszła do wniosku, że kapitan Moore nie miał prawa
zaanektować tej doliny, więc pomierzyli ją jeszcze raz, nadali miastu nową nazwę
i posprzedawali działki. Kapitan podaje ich do sądu. Ale tymczasem jesteście w
Skaguay.
Mariszy wydawało się, że tego ?????'? ograbiono z jego ziemi. Dobrze, że chociaż
teraz jest sądownictwo na Alasce. Przedtem go nie było. Przypomniała sobie
opowiadanie ciotki, jak wierzyciele zabrali wszystko po śmierci jej rodziców i
jak została bez środków do życia tylko dlatego, że nie było przepisów
regulujących sprawy spadkowe. Ale te kwestie uporządkowano już w okresie jej
dzieciństwa, w 1884 roku, kiedy Kongres przyjął uchwałę zapewniającą Alasce
system prawny i częściowo podporządkował ją ustawodawstwu stanu Oregon. Nadal
jednak nie rozwiązano kwestii administracyjnych. Alaska nie uzyskała statusu
terytorium, lecz stała się tylko okręgiem, ale okręgiem olbrzymim.
Zaprzężony w parę koni wóz prawie najechał na Mariszę. Usunęła mu się szybko z
drogi i dogoniła Justina, który szedł w górę ulicy. Po spokojnej Sitce Skaguay
wydawało się piekłem. Pojazdy ciągnięte przez konie, juczne zwierzęta i
przechodnie zapełniali gwarne ulice. Czuła gorączkę w tym mieście - gorączkę
złota, rozprzestrzeniającą się i zarażającą wszystko dokoła.
Wszędzie sprzedawano sprzęt przeznaczony dla poszukiwaczy złota udających się do
Klondike. Nie brakowało niczego, począwszy od ubrań aż do najnowszych urządzeń
wydobywczych. Kilka razy Marisza zatrzymywała się, słuchając z szeroko otwartymi
oczami pełnych obietnic opowieści przechodniów.
Na jednym z rogów ulicznych mężczyzna ubrany w garnitur w kratkę zachęcał
zebranych wokół gapiów:
Alaska
475
- Spróbujcie szczęścia. Czy ręka jest szybsza niż oko? Musicie tylko zgadnąć,
pod którą z tych trzech muszelek znajduje się mały suszony groszek? Tak. Podejdź
bliżej młody człowieku. Widzę, że masz bystre oczy. Ile chcesz postawić, dolara?
Tu jest dolar. Pod którą muszlą, mówisz?
Marisza uważała, że ten chudy chłopak ze skąpym zarostem, w czerwono--czarnej
wełnianej koszuli jest na pewno od niej młodszy. Wskazał środkową muszlę.
Mężczyzna podniósł muszlę, pod którą był groszek. Prowadzący grę namówił go,
żeby jeszcze raz spróbował szczęścia. Marisza patrzyła, jak chłopak stale
wygrywał. Wreszcie odszedł z dziesięcioma dolarami w kieszeni.
Ona też wiedziała za każdym razem, pod którą muszlą ukryty był groszek. Wydawało
się to takie łatwe, że wyciągnęła chusteczkę, gdzie schowała kilka monet, jakie
jej jeszcze zostały. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć na wołanie mężczyzny: kto
następny? - ktoś położył jej rękę na ramieniu.
Obróciła się, żeby po raz pierwszy sprzeciwić się Justinowi, ale to nie był on.
Mężczyzna ten ubrany był w czarny dwurzędowy elegancki płaszcz, białą koszulę i
czarny kapelusz. Wyglądał jak kaznodzieja. Wiedziała, że hazard jest grzechem,
ale to była przecież gra zręcznościowa, gra bystrych oczu, a nie ślepego trafu.
Obcy pochylił się ku niej i powiedział cichym głosem, żeby nikt go nie dosłyszał.
- To oszustwo, zabieranie ludziom pieniędzy.
Zaskoczona nie protestowała, kiedy odciągnął ją od gromadki mężczyzn skupionych
przy grze.
- Widziałam, że ten chłopak wygrywał...
- Ale długo nie zobaczysz, żeby ktoś inny wygrał - powiedział. - Ten chłopak to
była żywa przynęta na haczyku dla zwabienia ryb. Jeśli spojrzysz w kieranku
sklepu, to przekonasz się, że oddaje tak zwaną wygraną wspólnikowi od gry w
muszle, dostając jakieś drobne w zamian. On jest tym, który, jak to się mówi w
biznesie, "kaperuje" klientów.
Rzeczywiście, kiedy Marisza spojrzała na sklep, który jej wskazał nieznajomy,
widziała, jak chłopak podaje coś szybko jakiemuś mężczyźnie. Potem chłopak
podrzucił otrzymaną drobną monetę, złapał ją z uśmiechem i poszedł w dół ulicy.
Zerknęła w stronę graczy i usłyszała, jak ktoś jęknął.
- Musisz uważnie patrzeć. Spróbuj jeszcze raz - człowiek od muszli zachęcał
tego, który przegrał.
Zwróciła się z powrotem do obcego, nie do końca przekonana, że miał rację.
- Jeśli to oszustwo, czemu nie powiesz o tym innym?
Alaska 477
widywała przed barami swojego miasta Sitka. Ich wargi były pomalowane jaskrawą
czerwienią, policzki przyróżowione, a oczy grubo podkreślone czarną kredką.
Jedna miała włosy czarne jak sadza, a druga czerwone jak marchew, ale obie
nosiły fryzury wymodelowane z mnóstwa mocno skręconych loczków na czubku głowy.
Ściśnięte gorsetami talie uwydatniały obfite biusty. Uwagę Mariszy zwróciły
przede wszystkim jasne kolory ich atłasowych spódniczek - błyszcząca czerwień i
zieleń. Kiedy będzie bogata - obiecywała sobie - wszystkie jej suknie będą tak
samo jaskrawe, koniec z ciemnymi, ponurymi brązami i granatami.
Jedna z tych kobiet paliła cygaro. Nigdy przedtem nie widziała palącej kobiety;
myślała, że robią to tylko mężczyźni. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym
mocniej chciała sama kiedyś tego spróbować.
Ciotka nigdy nie zaaprobowałaby podobnych zachowań. Uważała zawsze, że kobiety z
barów są grzeszne i niegodziwe. Ale co ona mogła o tym wiedzieć? Była starą
panną, nigdy nie kochała mężczyzny, nie pozwoliłaby nawet, żeby jej dotknął. Nie
mogła mieć pojęcia, na czym to polega. Tyle krzyku robiła obrzydzając jej
pocałunki - a Mariszy wydały się one przyjemne. Była prawie pewna, że wszystko,
co mówiła jej ciotka, było nieprawdą, i wobec tego należy postępować odwrotnie.
Zafascynowana widokami i dźwiękami tego kwitnącego, ruchliwego miasta nie
zauważyła nawet, że przemierzyli już więcej niż jego połowę w poszukiwaniu
noclegu. Jak do tej pory wszystkie były zajęte. Przed ostatnim domem, do którego
zapukali, położyła swój ciężki pakunek na ziemi i czekała na Justina na zewnątrz.
Za chwilę ukazał się w drzwiach i dawał jej znaki, żeby weszła do środka.
- Mają wolne łóżka - powiedział Mariszy wnoszącej nieporęczny tobołek do małej
gospody. - Twój pokój jest na końcu tego korytarza. - Poprowadził ją wąskim
przejściem i zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Odstawił swój bagaż, otworzył
drzwi z klucza i odsunął się, żeby ją przepuścić.
Pokój był mały. Łóżko zajmowało tyle przestrzeni, że trudno było się poruszać.
Umywalka z miednicą i dzbankiem stała w rogu. Nie było żadnych upiększeń, tak
samo jak w jej dawnej sypialni w domu ciotki.
Z wahaniem zwróciła się do Justina, starając się powiedzieć coś pozytywnego.
- On... on jest czysty.
- Tak. - Wręczył jej klucz.
- Gdzie ty będziesz?
478 Janet Dailey
- To ostatni pokój, jaki mieli - odpowiedział. - Znajdę sobie miejsce do spania
na dworze. Trzeba się zacząć do tego przyzwyczajać. Często będę sypiać w ten
sposób na szlaku.
- Prawie bym zapomniała. - Wyciągnęła chusteczkę z pieniędzmi i zaczęła
odwiązywać jej rogi. - Ile zapłaciłeś za pokój?
- Wiem, że powiedziałem ci, żebyś płaciła za siebie, ale nie czuję się w
porządku biorąc pieniądze od kobiety. - Z zażenowaniem przestępował z nogi na
nogę.
- Nie mogę tu zostać. Zapłaciłeś za pokój, więc śpij tutaj, a ja pójdę na dwór.
- Złapała swój tobołek, który leżał na łóżku.
- Nie mogę na to pozwolić. - Justin zablokował drzwi. - To nie w porządku, żeby
kobieta spała na dworze.
- Sam powiedziałeś, że tak będziemy spać na szlaku. Trzeba się zacząć do tego
przyzwyczajać.
- Wyobraź sobie, że ten pokój to prezent i zaakceptuj go. Zamiast kupować ci
cukierki czy jakąś ozdobę, mam dla ciebie miejsce do spania. Przestań sprzeczać
się i okaż trochę wdzięczności.
- Jestem wdzięczna. Ale chodzi o pieniądze...
- Zapomnij o tym. Po tym, co straciłem tego popołudnia, i tak będę musiał
znaleźć pracę, żeby mieć pieniądze na zapasy i sprzęt na podróż. Cena tego
pokoju nie zmieni sytuacji.
Marisza zauważyła, że Justin traci już cierpliwość, ale pomimo jego argumentów
nie mogła zgodzić się na przytulne spanie w cieple, podczas gdy on miał być na
dworze w wilgotną noc.
- To łóżko jest wystarczająco duże dla dwóch osób - powiedziała i spojrzała na
jego zdziwioną twarz.
- Marisza, czy ty chcesz powiedzieć, że ja mogę z tobą spać? Czy wiesz, co
sugerujesz?
Patrzyła na łóżko myśląc o słowach ciotki, która zawsze ją przestrzegała przed
bliższym kontaktem z mężczyzną. Nie ufała słowom ciotki. Chciała sama o
wszystkim się przekonać i wszystkiego doświadczyć, a potem zadecydować, co jest
dobre, a co złe.
Spojrzała trzeźwo na Justina.
- Wiem, co mówię. Chcę, żebyś tu był ze mną dziś w nocy.
- Marisza, ja ci nic nie obiecywałem. - Wciąż się wahał.
- Wiem.
Alaska 479
- Ruszam do Klondike, jak tylko zdobędę potrzebne mi pieniądze.
- Wiem. Ja też tam idę - aby znaleźć złoto.
- Otworzyła węzełek z jedzeniem, które wzięła z domu. - Jeśli jesteś głodny,
mogę ci zaofiarować zimny posiłek. Nie jest to nic specjalnego, suszony łosoś,
chleb i ser domowej roboty.
- Chleb i ser to dobrze brzmi. - Justin wniósł swój ciężki bagaż do pokoju i
zamknął drzwi.
W nocy, kiedy knot lampy rzucał już tylko słabe, mrugające światło, które nie
docierało do łóżka, Marisza leżała w ramionach Justina. Sposób, w jaki ją
całował i pieścił, sprawiał, że jej niepokój osłabł. Ale bez względu na to, jaką
przyjemność odczuwała teraz, nie wiedziała, co nastąpi za chwilę.
Żałowała, że nie miała z kim wcześniej porozmawiać, zanim po raz pierwszy
położyła się do łóżka z mężczyzną.
Jej wiedza ograniczona była do najbardziej podstawowego poziomu - obserwacji
spółkowania zwierząt. Nigdy nie widziała penisa mężczyzny, nawet u niemowlęcia
płci męskiej. Mogła się tylko domyślać, że on sterczy jak u psa czy byka. Zła
była na swoją niewiedzę i najchętniej odrzuciłaby ciężką kołdrę, żeby go
zobaczyć, ale na to nie miała jednak dość śmiałości.
Podczas tego żenującego momentu, kiedy położył się na niej, nie wiedziała, jak
się zachować. Czuła coś twardego, co usiłuje w nią wniknąć, wreszcie znajduje
wejście i wchodzi głębiej, ale napotyka opór od wewnątrz. W momencie pełnej
penetracji przeszył ją ostry ból. Zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć i pomyślała,
że może ciotka miała rację mówiąc, że nie ma nic przyjemnego w stosunku miłosnym,
poza poprzedzającymi go pieszczotami i pocałunkami.
Stopniowo ból ustawał, a rytmiczne ruchy ciała Justina zaczynały jej sprawiać
przyjemność. Wkrótce tempo wzrosło, Justin zaczął jęczeć i drżeć konwulsyjnie.
Kiedy minął ostatni spazm, leżał na niej ciężko. Potem osunął się wyczerpany na
materac. Coś pulsowało pomiędzy jej nogami. Nie był to ból, tylko dziwne uczucie
pustki. - Och, jak było dobrze - szepnął Justin.
Marisza zorientowała się, że nie była tak niezręczna, jak myślała. Zastanawiając
się nad swoimi odczuciami, nie umiała ich ocenić. Nie mogła szczerze powiedzieć,
że sprawiło jej to przyjemność, ale również nie mogła powiedzieć, że było to
przykre.
?
Ponieważ Marisza nigdy przedtem z nikim nie spała, nie zdawała sobie sprawy, że
czyjeś ciało może dawać tyle ciepła. Przypominało to przytulanie się do gorącego
węglowego pieca. Z tego już tylko powodu gotowa była zgodzić się na wspólne
łóżko, ale poza tym szybko się przekonała, że za drugim razem, kiedy kochała się
z Justinem, było lepiej niż za pierwszym, za trzecim lepiej niż za drugim, a za
czwartym lepiej niż za trzecim. Było coraz przyjemniej, a jej ciekawość
seksualna wzrastała. Stała się bardziej aktywna - nie tylko odpowiadała na jego
dotyk, ale sama go pieściła. Czasem kochali się dwukrotnie w ciągu nocy. Pewnego
razu nawet kochali się rano, o wschodzie słońca. Po tym poranku Marisza już nie
musiała domyślać się na podstawie dotyku, jak wyglądał jego członek. Wreszcie
mogła dać ujście tak długo tłumionej namiętności i w pełni z niej skorzystać.
Ten odkrywczy proces sprawiał jej wiele przyjemności.
Jednak nie cały czas poświęcali miłym chwilom w łóżku. Klondike i jego złoto
nadal były ich najważniejszym celem i tylko brak środków finansowych zmuszał do
odwlekania wyprawy na kanadyjskie terytorium Jukonu. Najpierw musieli znaleźć
pracę, żeby zarobić pieniądze.
Marisza miała szczęście. Drugiego dnia pobytu w Skaguay znalazła pracę przy
myciu naczyń w jednej z restauracji. Chociaż płacono jej bardzo mało, miała
prawo do darmowego posiłku. Zawsze udawało się jej wynieść jedzenie dla Justina,
żeby nie musiał wydawać pieniędzy. Ale po zapłaceniu za pokój niewiele
oszczędności zostawało z jej dziennych zarobków.
Kiedy już trzeci dzień zmywała talerze, jeden z gości powiedział do kucharza-
właściciela restauracji.
Alaska
481
- Robisz błąd, Mabe, że trzymasz tę ładną żółtowłosą dziewczynę w kuchni nad
brudnymi talerzami. Powinna przyjmować na sali zamówienia, żeby chłopcy mogli ją
widzieć. Założę się, że w ten sposób dwa razy więcej zarobisz.
I tak z pomywaczki stała się kelnerką. Nie tylko szybko opanowała nowy zawód,
ale również nauczyła się radzić sobie z gośćmi, którymi byli prawie wyłącznie
mężczyźni. Po tygodniu przebywania w ich towarzystwie nie mogła zrozumieć,
dlaczego ciotka uważała ich za nieobytych brutali, gotowych rzucać się na każdą
napotkaną kobietę. Większość restauracyjnych gości potrzebowała tylko uśmiechu i
dobrego słowa. Niektórzy wydawali się samotni i chcieli po prostu porozmawiać.
Zupełnie nowym doświadczeniem dla niej była uwaga, jaką poświęcali jej mężczyźni.
Teraz chodziła z podniesioną głową, dumna ze swojej urody.
Nazywano ją Glory Girl. To wszystko zaczęło się wraz z rozpoczęciem pracy od
frontu. Gość - stary złośnik - który odwiedził restaurację rano, wrócił w
południe z przyjacielem i wskazując mu Mariszę, powiedział: "Czy nie jest to
piękność do adoracji?" Określenie to przyjęło się. Została "piękną dziewczyną" -
Glory Girl.
Okręciła szmatką rączkę dzbanka, żeby metal nie parzył jej ręki, i chodziła
między stolikami dolewając kawy do filiżanek. Zatrzymała się przy krześle
mężczyzny, którego uważała za kaznodzieję.
- Jeszcze kawy, panie Cole? - uśmiechnęła się rutynowo. Chociaż był tutaj
dopiero drugi raz, od kiedy zaczęła pracować, nie był to mężczyzna, którego
dałoby się łatwo zapomnieć.
Kiwnął potwierdzająco głową i podsunął jej filiżankę. Jak zwykle ubrany był w
swój ponury czarny płaszcz i wykrochmaloną białą koszulę. Nigdy nie widziała go
ubranego inaczej, ale zawsze wyglądał porządnie i czysto. Zwróciła uwagę na jego
ręce. Były gładkie i białe, nie miały na sobie zgrubień jak ręce wielu jej gości.
Nie dostrzegła nawet odrobiny brudu za jego równo obciętymi paznokciami.
- Hej, Glory Girl, przynieś tu dzbanek. Chcemy jeszcze kawy - krzyknął ktoś
tubalnym głosem przez całą salę. Nie odwracając się, od razu poznała głos
jednego ze znanej paczki awanturników w mieście.
- Chwileczkę, Curly - odkrzyknęła i spytała kaznodzieję:
- Czy coś jeszcze podać?
482 Janet Dailey
- Nie dziękuję. - Podniósł filiżankę i odchylił się na krześle, kiedy Marisza
przechodziła przez restaurację. Kaznodzieja siadywał przy stoliku w rogu
naprzeciwko drzwi i zawsze był sam.
Kiedy podeszła do stolika Curly'ego, ten wyciągnął swoją filiżankę do
napełnienia. Na głowie miał czapkę uszatkę zakrywającą przerzedzone włosy.
Dziwiła się, że Curly, taki młody - ledwie mógł przekroczyć trzydziestkę - a już
łysiał. Nie znała dwóch mężczyzn, którzy z nim siedzieli.
- A uśmiech, który mi osłodzi tę kawę? - spytał Curly. Uśmiechnęła się do niego
i odwróciła, żeby nalać jego towarzyszom.
Zdawała sobie sprawę z ich lubieżnych spojrzeń, ale do tego już się prawie
przyzwyczaiła.
- Za ciężko tu pracujesz - powiedział Curly.
- Dziewczyna też musi mieć coś do jedzenia.
- Jeśli trzyma cię tu tylko jedzenie, to możemy na to poradzić, prawda chłopcy?
- uśmiechnął się do swoich przyjaciół.
- Pewnie, że tak - odpowiedział mężczyzna z rzadką brodą, siedzący na krześle,
przy którym stała Marisza. - Możesz się przenieść do naszej chaty. Będziesz
miała gdzie spać, dostaniesz mnóstwo jedzenia i nie będziesz samotna, bo
dotrzymamy ci towarzystwa.
- Ja już mam to wszystko. Przykro mi. - Te propozycje składano jej już wiele
razy, zbyt często, aby zwracać na to większą uwagę, a tym bardziej się obrażać.
- Taka ładna dziewczyna jak ty potrzebuje kogoś, kto się nią zaopiekuje i
ustrzeże od złego - nalegał. - Kogoś takiego jak my.
- Przykro mi chłopcy, ale już mam opiekę - uśmiechnęła się, napełniając kawą
filiżankę drugiego mężczyzny.
- Nie mówiłem wam? Ona już ma faceta.
Trzeci mężczyzna podał swoją filiżankę. Kiedy sięgała przez stolik, mężczyzna z
brodą złapał ją w talii, przyciągając do siebie tak gwałtownie, że omal nie
wylała kawy na stół.
- Cóż to jest za facet, jeśli ty musisz tu pracować - powiedział z przekonaniem.
Zdołała utrzymać równowagę.
- Uważaj! Ta kawa jest gorąca. - Starała się oderwać od siebie jego rękę, ale
przytrzymał ją mocniej.
Alaska
483
- Jakbyś się do nas wprowadziła, to mogłabyś rzucić tę norę - uśmiechnął się
zachęcająco. - Wiesz, że z bliska jesteś jeszcze ładniejsza?
- Miło mi, że tak uważasz. A teraz, czy mnie już puścisz? - Stale odpychała
jego rękę, zdecydowanie, ale bez zniecierpliwienia, ponieważ doświadczenie
nauczyło ją, że to był najlepszy sposób radzenia sobie z takimi niegroźnymi
zalotami. Złość zawsze prowokowała mężczyzn.
- Panienko! - zawołał kaznodzieja. - Zmieniłem zdanie. Chcę zamówić śniadanie.
- Już idę - powiedziała i spojrzała na mężczyznę, który ją trzymał. -
Przepraszam cię. Gość czeka.
- Widzisz, gdybyś z nami mieszkała, to nie musiałabyś skakać na każde wezwanie.
Opieka nad nami trzema nie byłaby tak ciężka, jak praca tutaj - i o wiele
bardziej zabawna. Już byśmy o to zadbali, prawda chłopcy?
- Tak, nie dalibyśmy ci się nudzić - zachichotał trzeci mężczyzna.
- Jestem pewna, że nie - odpowiedziała Marisza, wiedząc dokładnie, jakiego
rodzaju rozrywkę mieli na myśli. - Ale wolę swoją pracę. Czy teraz zabierzesz
rękę, czy mam cię oparzyć tą gorącą kawą?
- To nie jest po przyjacielsku - skarcił ją.
W przeciwległym kącie sali krzesło opadło z hałasem na wszystkie cztery nogi.
Deacon Cole wstał i podszedł powoli do przekomarzającej się grupy. Zatrzymał się
niedaleko ich stolika.
- Panie, raz tylko poproszę, żeby pan ją puścił - powiedział.
- Nie przypominam sobie, żeby ktoś pana tu zapraszał. - Mężczyzna z brodą
silniej przycisnął Mariszę. - Dlaczego pan nie odejdzie do swojego stolika w
rogu i nie zajmie się swoimi sprawami?
- To jest moja sprawa - odpowiedział kaznodzieja. - Jestem głodny i chcę coś
zjeść. A nie dostanę tego, dopóki ta pani nie przyjmie mojego zamówienia.
Dostaliście swoją kawę. To czemu nie pijecie jej i nie pozwalacie dziewczynie
wrócić do pracy?
- Tak się złożyło, że jakoś się do niej przywiązałem. - Brodaty ścisnął Mariszę
w talii, żeby uwiarygodnić swoje słowa.
Marisza czuła, że to już trwa zbyt długo.
- Curly, powiedz swojemu przyjacielowi, żeby mnie puścił. Mam pracę.
- Sugeruję, żeby zastosować się do pani życzenia. - Uśmiech kaznodziei był
sympatyczny. Przynajmniej wydawał się taki, dopóki nie zauważyła
484 Janet Dailey
krótkiego rewolweru, który jakimś magicznym sposobem znalazł się w jego ręce. -
Mam skłonności do irytacji, kiedy jestem głodny.
- Nie ma potrzeby się złościć - powiedział mężczyzna i natychmiast zwolnił
uchwyt.
Marisza szybko odeszła od jego krzesła, wpatrując się w rewolwer, zaszokowana
jego widokiem w ręce pastora. Kiedy odwracał się od stolika, zobaczyła, jak
wkłada tę małą, ale śmiercionośną broń do rękawa. Nie mogła pozbyć się myśli, że
był to zupełnie niezwykły sposób noszenia broni.
Kiedy usiadł na swoim miejscu, uśmiechnął się lekko.
- Po tym wszystkim powinienem coś zamówić. Nie chciałbym być nazwany kłamcą.
Wezmę naleśniki. - Marisza zmarszczyła brwi słysząc, że to wszystko, co mówił
przedtem, było tylko pretekstem. - Czy popełniłem błąd? - zapytał cicho, żeby
tylko ona mogła go słyszeć. - Wydawało mi się, że umizgi tamtego mężczyzny nie
były pożądane.
- Nie były. Ale on nie miał nic złego na myśli. Większość mężczyzn tutaj posuwa
się tak daleko, jak im dziewczyna pozwoli.
Patrzył na nią w zamyśleniu.
- Możliwe, że nie jest pani tak niewinna, jak myślałem.
- Wielu spraw nie rozumiem, ale szybko się uczę. Mężczyźni lubią mówić. To
pierwsza rzecz, jakiej się tutaj nauczyłam. Ale nie myślą połowy tego, co mówią.
Bardzo to było uprzejme z pana strony - mam na myśli tę interwencję - ale
naprawdę nie była ona konieczna.
Chciała dać mu jasno do zrozumienia, że jest zadowolona pracując tutaj i nie
potrzebuje opieki żadnych Dobrych Samarytan, bez względu na ich szlachetne
pobudki. Lubiła mężczyzn, którzy tu przychodzili, rozmawiali i żartowali z nią.
Nigdy nie czuła się dotknięta tym, co mówili czy robili, ani nie uważała, że ich
zachowanie przekracza granice.
Odeszła od stolika nadal zastanawiając się nad kaznodzieją, który w tak
szczególny sposób rozumiał pojęcie dobra i zła. Niewątpliwie wierzył, że ocalił
ją od dwóch fatalnych sytuacji - jednak nosił ukrytą broń i chodził do baru.
- Potrzebuję naleśniki, Mabe - powiedziała Marisza do kucharza--właściciela,
czekając w przegrzanej kuchni. - Czy znasz pastora Deacona ????'??
- Pastora? - prychnął odsuwając się od blachy i wycierając twarz wilgotną
Alaska
485
szmatą. - Ośmielę się powiedzieć, że jedyna ewangelia, jaką zna Deacon Cole, to
ta według Soapy Smitha.
Nazwisko Soapy Smitha było wymieniane przez mieszkańców miasta w związku z bandą
oszustów, którzy żyli z bogatych przejezdnych wybierających się do Klondike.
- Mówisz, że Cole nie jest kaznodzieją - zdziwiła się.
- Oczywiście. On jest karciarzem - profesjonalnym hazardzistą. Każdy, kto jest
na tyle głupi, żeby usiąść z nim do pokera czy faro, zasługuje na to, by stracić
pieniądze. Ludzie nazywają go diakonem z powodu jego ubioru, ale jego jedyną
religią są karty.
- Jak on się naprawdę nazywa?
- Kto to wie? - wzruszył ramionami. - Nikt tu nie używa swojego prawdziwego
nazwiska albo cholernie niewielu, jeśli w ogóle.
- Dlaczego?
- Bo tu jest nieważne, kim i czym się było "na dole" - powiedział, używając
miejscowego terminu na określenie Stanów Zjednoczonych. - Tutaj człowiek może
wyznaczyć dystans pomiędzy sobą a przeszłością i rozpocząć wszystko od nowa.
Ten komentarz dostarczył Mariszy nowego tematu do rozmyślań. Rozpoczęła nowe
życie, a zatrzymała swoje stare nazwisko. Marisza Blackwood to była dziewczyna,
która nosiła chustki na głowie i brzydkie ubrania, której nie wolno było
rozmawiać z mężczyznami ani patrzeć im w oczy, która rzadko się śmiała. W nowym
życiu potrzebowała nowego nazwiska. Trzeba więc je zmienić. Ale na jakie?
i ego wieczoru siedziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i od-pakowywała
kawałki mięsa, które wyniosła z restauracji i schowała w dużych kieszeniach
swojej starej brązowej spódnicy razem z połową bochenka chleba. Rozłożyła papier
na materacu, żeby nakarmić Justina. Łóżko skrzypnęło głośno, kiedy przesunęła
się patrząc, jak je.
- Mam zamiar zmienić nazwisko. - Nie mogła powstrzymać podniecenia z powodu
podjęcia tej decyzji. - Jeszcze nie wymyśliłam nowego. Ale ono nie może w żadnym
wypadku brzmieć z rosyjska. Chcę mieć niezwykłe nazwisko. Co o tym myślisz? -
Podniosła kawałek chleba, który spadł na papier, i żuła go w zamyśleniu, zbyt
zaabsorbowana swoim nowym pomysłem,
486 Janet Dailey
żeby zwrócić uwagę na jego milczenie. - Może ty masz jakiś pomysł, Justin?
- Kiedy nie było odpowiedzi, zmarszczyła brwi. - Justin, słyszałeś, co mówiłam?
Siedział patrząc na chleb, który trzymał nietknięty w ręku. Jej ponowne pytanie
wyrwało go wreszcie z tego ponurego zamyślenia.
- Co mówiłaś? - mruknął, udając zainteresowanie.
- Nie słuchałeś, prawda? - Przez ostatnie dwa dni był w okropnym humorze,
przygnębiony bezskutecznym szukaniem dobrze płatnego zajęcia. Marisza miała już
dosyć jego napadów milczenia, które kończyły się tylko wtedy, gdy zgasili
światło i szli do łóżka. Odłożył chleb na papier, zszedł z łóżka i podszedł do
okna. - Nie masz zamiaru zjeść z takim trudem zdobytego posiłku?
- Nie jestem głodny. - Patrzył w ciemne okno trzymając ręce w kieszeniach
spodni.
Marisza westchnęła.
- O co ci teraz chodzi?
- Czy zauważyłaś, że liście zaczynają żółknąć na drzewach w górach?
- Nie. Kiedy wychodzę do pracy, jest ciemno i ciemno, kiedy wracam.
- W gruncie rzeczy nic jej nie obchodziło, czy liście zmieniały kolor, czy też
nie.
- Czy nie wiesz, co to znaczy? - Justin odwrócił się od okna.
- Czemu mi nie wytłumaczysz? - Założyła ręce przed sobą w geście wyrażającym
zarówno pobłażliwość, jak i zaczepkę.
- Zaczyna brakować czasu. Jeśli wkrótce nie wyruszymy do Klondike, będzie zbyt
późno na rozpoczęcie tej podróży. Mogę utknąć w Skaguay na zimę. - Odwrócił się
znów do okna patrząc w ciemne szyby. - Cała cholerna zima zmarnowana. - Uderzył
ręką we framugę okna. - Muszę mieć te pieniądze. Muszę coś wykombinować, żeby
się tam dostać.
- Ile nam jeszcze brakuje pieniędzy?
- Mógłbym się zadowolić jeszcze dziesięcioma dolarami, ale może potrzebne
będzie i sto, jeśli tak dalej pójdzie.
- Powinnam wziąć dodatkową pracę.
- Co będziesz robić? Kiedy? Już teraz pracujesz od świtu do nocy
- przypomniał jej.
- Mogłabym pracować parę godzin w nocy, sprzątając albo szorując podłogi.
Alaska 487
Szybko odwrócił się w stronę łóżka, na którym siedziała.
- Spójrzmy prawdzie w oczy, Marisza. Jest tylko jeden rodzaj pracy nocnej dla
kobiety, dający takie pieniądze, jakie są nam potrzebne! - Podszedł do drzwi
zrywając swój płaszcz z wieszaka. - Idę zaczerpnąć powietrza. - Otworzył drzwi
szarpnięciem i zatrzymał się na chwilę. - Niedługo wrócę.
biedząc samotnie w ponurym pokoju Marisza podciągnęła kolana pod brodę i owinęła
szczelnie nogi spódnicą. Wiedziała, o jakiej pracy nocnej mówił Justin. Tylko
prostytutki zarabiały na życie żądając pieniędzy za swoje usługi. Jeśli przedtem
nie była zupełnie pewna, na czym ta praca polega, teraz nie stanowiło to już dla
niej tajemnicy.
Zamknęła oczy przypominając sobie, jak wyglądała tamta próbka złotonośnej rudy i
błyszczące pasemka złota. Wysłane żwirem koryta rzek w Klondike zawierały grudki
złota wielkości kamyków. Starała się wyobrazić sobie moment wydobywania garści
żwiru i wybierania z niej świecących punkcików.
Przez następne dwa dni nie mogła myśleć o niczym innym. Słuchała każdego urywka
rozmów w restauracji, który dotyczył złotodajnych pól Klondike. Wydawało się, że
wszyscy tam wyruszają oprócz niej. Martwiła się, że tamci wygarną całe złoto,
zanim ona dotrze z Justinem do niosącej złoto rzeki.
Wychodząc z restauracji zatrzymała się na chwilę i usłyszała dźwięk
przekręcanego klucza w drzwiach. Otuliła się podbitą futrem peleryną, ale nie
założyła kaptura na głowę. Zmęczona, z bolącymi nogami po całodziennej pracy,
szła drewnianym chodnikiem w kierunku gospody.
Na długiej ulicy zamarł już zwykły ruch wozów konnych, nie było słychać
porykiwań osłów ani mułów. Aktywność miasta skupiała się teraz w barach i
salonach gry, koło których musiała przechodzić. Usłyszała dźwięki pianina i
zachęcający męski głos: - Stawiajcie zakłady. - Towarzyszył temu szmer głosów,
czasem przerywany śmiechem lub okrzykiem. Przez brudne okna widziała dziewczyny
tańczące z klientami. Słyszała również brzęk monet. - Pieniądze - to jest to,
czego ani ona, ani Justin nie mieli, a czego pragnęli i najbardziej potrzebowali.
488 Janet Dailey
Jej kroki odbijały się donośnym echem od drewnianego chodnika, a światło
padające z okien barów oświetlało drogę. Trzech mężczyzn, najwyraźniej podpitych,
wypadło z baru tuż przed nią. Jeden z nich zauważył ją. Kiedy wszyscy trzej
obrócili się do niej, zobaczyła Curly'ego z dwoma towarzyszami, którzy byli z
nim przedtem w restauracji.
- Patrzcie, patrzcie. To jest nasza Glory Girl. - Brodaty mężczyzna natychmiast
zdjął kapelusz w geście powitania, nie był już tak zaniedbany, jak wtedy w
restauracji. Jego broda była przystrzyżona, a włosy uczesane z przedziałkiem
pośrodku. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że Curly ma czystą koszulę.
- Dobry wieczór. - Skinęła im głową i szła dalej, ale oni dołączyli do niej.
- Dlaczego chodzisz sama po ulicy? Gdzie jest ten twój facet? - spytał Curly. -
Powinien być tutaj i pilnować, żeby cię nie spotkała jakaś krzywda.
- Jak widać, nie ma potrzeby. Mam was trzech jako eskortę do mojej gospody -
uśmiechnęła się.
- Gdybyś była naszą dziewczyną, nigdy byśmy nie pozwolili na takie ryzyko -
powiedział trzeci mężczyzna.
- A może zamiast do twojej gospody, pójdziemy do naszej chaty?
- zasugerował mężczyzna z brodą. - Zaręczam ci, że to będzie o wiele
zabawniejsze.
Marisza jak zwykle zignorowała tę uwagę, lecz nagle zatrzymała się patrząc na
trzech mężczyzn. - Czy naprawdę chcecie, żebym poszła do waszej chaty?
- Oczywiście - mężczyzna z brodą był wyraźnie zdziwiony.
- A gdybym poszła, to ile mi zapłacicie? - spytała. Patrzyli na nią zaskoczeni,
z otwartymi ustami. Milczenie to zrozumiała jako odmowę i szybko chciała odejść.
Wstyd palił jej policzki. - To wszystko było tylko gadanie, prawda? Tak naprawdę
nie chcieliście tego - powiedziała z goryczą i ruszyła przed siebie.
Natychmiast ją dogonili.
- Chcieliśmy tego. Naprawdę. Tylko nigdy nie myśleliśmy, że jesteś...
- Curly nie skończył zdania.
- Tak. Nigdy nie podejrzewaliśmy, że jesteś taka co... no... - Trzeci mężczyzna
też nie mógł znaleźć słowa. - Nie wiedzieliśmy.
- Chcemy, żebyś przyszła do nas, prawda chłopcy? - mówił mężczyzna z brodą. -
Zapłacimy ci.
Alaska 489
Marisza ponownie zatrzymała się. -Ile?
- No... - Mężczyzna z brodą poruszył się niespokojnie, patrząc na swoich
towarzyszy. - Obecna stawka jest trzy dolary, a nas jest trzech, więc wypada
dziewięć dolarów.
- Ja chcę dziesięć dolarów. - Gardło miała suche.
- W porządku. - Curly wytarł rękę o spodnie, zanim wyciągnął ją do niej.
- W porządku. - Kiedy ujęła jego rękę, potrząsnął nią jak rączką od pompy.
- Iii-ha! - mężczyzna z brodą wydał triumfalny okrzyk, potem obrócił się do
trzeciego towarzysza i walnął go mocno w plecy, popychając na drzwi najbliższego
baru. - Hank, idź i przynieś nam butelkę. Będziemy dziś mieć świetną zabawę.
Nieprawda Glory Girl? Wiesz, nie wiemy nawet, jak masz na imię.
- Tak jak powiedziałeś. Mam na imię Glory.
- Glory? Niech mnie szlag trafi. Wiedziałeś o tym, Curly?
- Nic nie wiedziałem. Ale pasuje do niej doskonale.
Marisza miała nogi jak z waty i odczuwała nerwowe skurcze w żołądku. Ale nie
miała żadnych wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję - niczego nie żałowała.
Czuła się tak samo, jak przy wyjeździe z Sitki. Jeśli miała z Justinem dotrzeć
do Klondike i znaleźć złoto, to musieli mieć pieniądze. A czasu zostało już
bardzo mało. To był najpewniejszy i najszybszy sposób zdobycia potrzebnych im
dziesięciu dolarów. Sam Justin tak powiedział. Teraz, kiedy podjęła decyzję, nie
miała zamiaru oglądać się wstecz.
W niedbale zbudowanej chacie powtykano papier w szpary jako osłonę od wiatru.
Jedyny pokój miał nie więcej niż dziesięć na dwanaście stóp i tylko jedno okno.
Curly szybko zapalił lampę i zaczął dokładać do ognia w piecu. Sądząc po nie
dokończonej puszce fasoli, która stała na blasze, piec ten służył zarówno do
gotowania, jak i do ogrzewania.
Wzdłuż jednej ściany stało piętrowe łóżko. Wąska prycza zajmowała róg pokoju.
Kilka beczułek i drewnianych pojemników służyło za krzesła przy surowo
obrobionym stole przy oknie. Wszyscy trzej mężczyźni skupili się wokół stołu, a
ten, na którego wołali Hank, odkorkował butelkę whisky i nalał porządną porcję
do trzech cynowych kubków.
490 Janet Dailey
Obserwując ich, usłyszała ostrzegawczy głos i powiedziała.
- Pieniądze najpierw, chłopcy. - Tkwiło w niej stale powtarzane przez ciotkę
ostrzeżenie, że mężczyznom nie można ufać.
Po chwili wahania zaczęli grzebać po kieszeniach. Kiedy wyciągali pieniądze,
żeby zebrać wymagane dziesięć dolarów, szybko przedyskutowali sprawę, kto ma
zapłacić więcej, ponieważ nie można było dziesięciu podzielić równo przez trzy,
ale natychmiast rozwiązali ten problem.
- Tu są, Glory. - Curiy wrzucił monety na jej dłoń - dziesięć srebrnych
dolarów.
Ściskając pieniądze w ręku, podeszła do pryczy stojącej w rogu. Oni dotrzymali
umowy, a teraz, bez względu na to jak szybko biło jej serce, przyszedł czas,
żeby i ona jej dotrzymała. Zdjęła pelerynę, włożyła monety do jednej z jej
głębokich kieszeni i położyła na dole piętrowego łóżka. Odwrócona do nich
plecami, zdjęła bluzkę i długą spódnicę i położyła na pelerynie. Rozbierając się
dalej, dołożyła tam jeszcze flanelową halkę i koszulę z długimi rękawami. Nie
nosiła gorsem. Zabraniała tego ciotka, uważając, że gorset poprawia figurę.
Ubrana tylko w prostą koszulkę i flanelowe majtki, obróciła się do patrzących na
nią mężczyzn. Nie zwracała uwagi na łomoczący puls.
- Kto pierwszy? - Zaczęła odpinać guziki koszuli.
- Ja - powiedział mężczyzna z brodą. Szybko dopił whisky i wytarł usta
wierzchem dłoni. Rozwiązał spodnie w pasie i podszedł zdecydowanym krokiem do
pryczy. Z szerokim uśmiechem na twarzy wołał do swoich towarzyszy: - Idę ku
glorii chłopcy, idę ku glorii.
Monety brzęczały w jej kieszeni, kiedy szła pospiesznie korytarzem do swojego
pokoju. Ale nie było tam widać błysku światła pod drzwiami.
- Justin - zawołała cicho i wzięła za klamkę.
Drzwi nie otworzyły się. Miała nadzieję, że nie wyszedł jej szukać. Nie mogła
się doczekać, kiedy mu powie, że mają pieniądze na podróż do Klondike.
Przeszukała swoje kieszenie, znalazła klucz, otworzyła drzwi i weszła do
ciemnego pokoju.
Słabe światło wpadające przez okno pozwoliło jej zauważyć jakiś długi,
nieruchomy przedmiot na łóżku. Nie zapalając lampy, podeszła do łóżka.
- Justin, ty łobuzie, powinieneś był zaczekać na mnie. - Potrząsnęła nim, żeby
go zbudzić, ale to były tylko ubrania - góra ubrań.
Alaska
491
Odwróciła się od łóżka zastanawiając się, gdzie mógłby pójść o tej godzinie.
Może znalazł pracę w jednym z barów - starała się go wytłumaczyć przed samą sobą,
szukając zapałek po ciemku i zapalając lampę. Okazało się, że rozrzucone na
łóżku ubrania były jej własnością. Przecież wychodząc do pracy rano zostawiła je
ułożone porządnie w kącie. Ktoś musiał wejść do ich pokoju. Podbiegła do łóżka,
żeby zobaczyć, czy niczego nie brakuje.
Kiedy przeglądała ubrania, zaszeleścił jakiś papier - znalazła wiadomość. Ledwie
dało się odczytać nabazgrane litery. - Droga M... - szybko spojrzała na podpis -
Justin Sinclair. Przez chwilę patrzyła na drukowane litery, przypominając sobie
słowa Justina, że nie ukończył szkoły, ponieważ pracował na trawlerze swojego
ojca. Wróciła wzrokiem do początku listu i zaczęła głośno czytać.
- "Droga M. Przykro mi, że nie starczyło czasu, żeby się z tobą zobaczyć przed
odjazdem". - Odjazdem? Patrzyła zszokowana na to słowo i szybko czytała dalej. -
"Dostałem robotę w pociągu towarowym jadącym do Dawson. Na miejsce faceta,
którego wyrzucili za pijaństwo. To moja szansa, żeby dostać się do obozów
poszukiwaczy. Wiem, że zrozumiesz".
Nie czytała dalej, tylko usiadła na brzegu łóżka, srebrne monety brzęczały w jej
kieszeni. Zacisnęła palce na kartce papieru. Dobrze zrozumiała. Zrozumiała, że
ją porzucił.
Wzięła z powrotem list do ręki i zaczęła czytać, a głos jej załamywał się ze
złości na jego zdradę.
- "Potrzebowałem koca. Wziąłem twój". - Zaczęła na nowo przeszukiwać swoje
rzeczy, odrzucając je z furią na boki. Nie było koca, nie było również woreczków
mąki, soli, suszonej fasoli, które zabrała z domu ciotki. Wściekłość ją dusiła,
kiedy ponownie sięgnęła po list. - "Nie mam czasu na zrobienie zapasów. Zapłacę
ci. Wrócę, jak będę bogaty". - I to było wszystko poza podpisem u dołu strony.
Zgniotła papier w ręce.
Powiedział, że mnie zabierze ze sobą. Mówił, że mnie kocha. Potem przypomniała
sobie: "Oni zawsze odchodzą". Tak mówiła ciotka Ewa. Kiedy mężczyzna dostanie od
kobiety czego chce, porzuca ją.
W napadzie złości rzuciła kulkę papieru przed siebie i wstała. Przy tym nagłym
ruchu pieniądze zadźwięczały w jej kieszeni. Wyjęła monety wpatrując się w nie,
przypominając sobie, co musiała zrobić, żeby je uzyskać. Teraz nie wydawało się
to takie okropne. Nie było tak wspaniale jak z Justinem, ale wcale tego nie
oczekiwała. Może to, co zrobiła, było jednak grzechem. Może
492 Janet Dailey
odejście Justina było karą. Czuła wewnętrzny niepokój, złość i ból, nie
wiedziała już co jest dobre, a co złe.
Monety ześliznęły się z jej dłoni. Zdjęła ciężką pelerynę i rzuciła ją na łóżko.
Patrzyła na dziesięć srebrnych dolarów rozrzuconych na kołdrze.
- Gdybyś zaczekał, Justin, miałbyś te pieniądze. - Dałaby mu je, bo go kochała.
Mieli razem wyruszyć do Klondike. Dlatego właśnie to zrobiła.
Może gdyby dała mu pieniądze i tak by ją zostawił. Może jej nie kochał. Już
niczego nie była pewna - oprócz tego, że nigdy przedtem nie miała w całym swoim
życiu dziesięciu dolarów naraz. Było to więcej, niż mogła zarobić w restauracji
przez tydzień. A zarobiła je w mniej niż dwie godziny i o wiele mniejszym
wysiłkiem. Nie była to wystarczająca suma, żeby dostać się do Klondike, ale
teraz nie miała już ochoty tam jechać.
Kiedy podniosła spódnicę, żeby usiąść na łóżku, poczuła szorstkość materiału i...
uradowała się: teraz ma pieniądze i może wszystko sobie kupić - gorset, koszulkę,
pantalony, wkładkę do wypchania spódnicy z tyłu, halki, spódnicę, bluzkę - i
jeszcze jej zostanie. Będzie mogła wyrzucić te szare, bezkształtne ubrania, te
znienawidzone stroje, które należały do Mariszy Blackwood - kobiety, którą ona
już nigdy nie będzie.
Justin odszedł, a ona przysięgła sobie, że nie będzie spoglądać w przeszłość.
Teraz zaczyna się nowe życie. Będzie miała wymarzone ubrania i nowe nazwisko. Od
teraz będzie Glory... Glory. Zaczęła rozmyślać o odpowiednim, niezwykłym
nazwisku. W podzięce Justinowi za to, że pomógł jej wkroczyć na nową drogę i że
pośrednio dzięki niemu zdobyła pieniądze, postanowiła przyjąć nazwisko Glory St.
Claire, brzmiące podobnie do jego nazwiska.
?
oparła się leniwie na poduszkach i podciągnęła kołdrę, żeby zakryć nagie piersi.
Nie robiła tego z fałszywej skromności spowodowanej obecnością mężczyzny, który
właśnie zakładał jedwabne haftowane szelki, ale żeby uchronić się przed chłodem.
Jej długie włosy swobodnie spadały na ramiona. Powoli okręcała na palcu ich
złociste pasmo, kiedy mężczyzna wkładał płaszcz i sięgał po swój perłowoszary
kapelusz fedorę.
- Teraz daj mi te pięć dolarów. - Wyciągnęła rękę po złotą monetę, którą jej
przedtem pokazał i obiecał zapłacić. Jego ubranie, biżuteria, maniery - wszystko
wskazywało na duże pieniądze. Dlatego nie obrażała go braniem pieniędzy z góry.
- Bardzo mi dobrze było, Glory. Naprawdę. - Wyjął monetę z kieszonki kamizelki
i podniósł ją do góry. - Ale to są wszystkie pieniądze, jakie posiadam. Nie mogę
ci ich dać.
- Ale zgodziłeś się!
- Tak. Zgodziłem się. Niestety będę jednak musiał odwołać obietnicę. W tej
swojej ciasnej dziurce masz własną kopalnię złota, panno St. Clair. Nie będziesz
głodować, co z braku pieniędzy na pewno spotkałoby mnie. - Włożył monetę z
powrotem do kieszeni i dotknął kapelusza. - Dobranoc.
Kiedy szedł do drzwi, szok spowodowany jego bezczelnością zamienił się w furię.
Wyskoczyła z łóżka.
- Wracaj tutaj!
Od czasu, gdy dwa miesiące temu rzuciła pracę w restauracji i zajmowała się
wyłącznie sprzedawaniem swoich wdzięków, on nie był pierwszym, który odmówił jej
zapłaty. ?
Glory
494
Janet Dailey
Zanim dobiegła do drzwi, był już w połowie korytarza. Nie mogła wybiec za nim na
ulicę mając na sobie tylko jasnoniebieskie jedwabne pończochy na paryskim pasku,
których nie zdjęła na życzenie klienta. Szybko włożyła majtki z koronką i
koszulkę, wcisnęła stopy w spiczaste buciki i złapała z wieszaka swoją starą,
podbitą futrem pelerynę. Zakrywając nią negliż, Glory pobiegła korytarzem i
wypadła przed gospodę.
Warstwa świeżo opadłego śniegu pokrywała ulicę, a jego płatki wirowały w
ciemnościach nocy. Jej klienta nie było nigdzie widać, ale Glory zauważyła
świeże ślady na śniegu i podążyła nimi jak pies gończy, dopóki nie zgubiła ich
wśród śladów innych stóp. Tak doszła do salonu u Jeffa Smitha. Po chwili wahania
weszła do środka.
Z reguły nie chodziła do barów i salonów gry. Dziewczyny pracujące tam patrzyły
na nią jak na intruza, starającego się odebrać im zarobek. Glory zwykle
znajdowała swoich klientów w restauracjach i hotelach Skaguay, czyli Skagway -
według pisowni użytej w nowo otwartej poczcie.
Pretensjonalna fasada salonu umiejętnie maskowała prymitywny budynek. Długi,
wąski pokój był obskurny, jego nagie ściany i podłogę pokrywały nie heblowane
deski. Poprzez gęsty dym cygar Glory rozglądała się po zatłoczonym wnętrzu.
Szmer cichych głosów przerywany był dźwiękiem rzucanych kości, pokerowych
żetonów, szelestem kart i odgłosami wirujących kulek ruletki.
Uwagę jej zwrócił głos krupiera:
- Proszę obstawiać - wybrać swój szczęśliwy numer i położyć na nim pieniądze.
Głos ten należał do rudego mężczyzny, który stał przy kole ruletki. W tej samej
chwili, kiedy Glory zlokalizowała źródło głosu, zobaczyła mężczyznę w szarej
fedorze przy stole. Chociaż był do niej odwrócony plecami, poznała go po
kapeluszu; było mocno wątpliwe, żeby dwa takie kapelusze znajdowały się w
Skagway. Przepchnęła się przez tłum i złapała mężczyznę za ramię.
- Chcę swoje pieniądze.
Po chwili zaskoczenia odzyskał równowagę i spojrzał na nią pogardliwie.
- Co to za idiotyzm. Widzę panią po raz pierwszy w życiu. Proszę łaskawie
zabrać rękę.
- Inaczej mówiłeś dwadzieścia minut temu w moim pokoju. W gruncie rzeczy było
dużo miejsc, gdzie chciałeś, żebym położyła rękę - przypomniała mu ku uciesze
obecnych.
Alaska
495
- Nie wiem, o czym pani mówi. - Ale kark mu poczerwieniał, widocznie poczuł się
zawstydzony.
Czerwonowłosy mężczyzna obrócił koło. Zadźwięczało donośnie, a on powtarzał
swoją starą śpiewkę:
- Kręci się i kręci, nie wiadomo, co wykręci.
- Jesteś mi winien pięć dolarów i chcę je dostać teraz - zażądała Glory.
- Żadnemu facetowi nie uda się mnie oszukać.
- Nonsens. - Starał się wyśmiać jej żądanie i szukał poparcia u obecnych.
- Czy ja wyglądam na kogoś, kto mógłby oszukiwać? Nagle zjawił się koło niej
Deacon Cole.
- Nie wiem, panie. Może?
- Oczywiście, że nie.
- Ta pani mówi, że jest pan jej winien pieniądze.
- Nie obchodzi mnie, co ona mówi.
Po raz drugi mały rewolwer zmaterializował się w ręce Deacona ????'?, który
włożył lufę pod brodę mężczyzny i zapytał:
- Czy pan zarzuca kłamstwo tej pani? - Zarówno jego głos, jak i wyraz twarzy
nie zdradzały żadnego zdenerwowania.
. W salonie gry zapanowała nienaturalna cisza. Ustały rozmowy, grzechotanie
kości, szelest kart i dźwięk pokerowych żetonów. Jedynym odgłosem był brzęk
obracającego się koła ruletki.
- Nie. - W oczach mężczyzny widać było panikę. - Ja... ja nie mam pieniędzy,
żeby jej zapłacić. Naprawdę.
- Miał pięć dolarów w złocie w kieszonce kamizelki - stwierdziła Glory.
- Pokazywał mi.
Kiedy Deacon Cole sięgnął do kieszonki, mężczyzna szybko się przyznał.
- Nie mam ich. Są na stole. Obstawiłem grę.
Złota moneta leżała na jednym z ponumerowanych kwadratów. Glory łatwo ją
znalazła pomiędzy żetonami.
- ????? - Deacon Cole zwrócił się do krupiera obsługującego koło - czy ten
dżentelmen położył tę pięciodolarówkę?
- Tak. To on.
Koło zaczęło zwalniać. Glory wyciągnęła rękę po pieniądze, które jej się
słusznie należały.
- Przykro mi. - Przeszkodził jej w tym mężczyzna z czerwonymi włosami.
- To jest już obstawione. Koło nadal się porusza.
496
Janet Dailey
- To co obstawione, należy teraz do tej pani, ?????. Wygrana idzie dla niej.
Prawda, proszę pana? - Lufa jego rewolweru uniosła wyżej brodę
mężczyzny.
.
- Tak Tak. To jest jej. - Krople potu spływały mu po czole, kiedy
usiłował'potakująco kiwnąć głową.
- Rozumiesz, ?????.
- Jasne - Przez chwilę Glory myślała, że koło zaraz się zatrzyma, ale ono nadal
powoli się poruszało, a strzałka wskazywała kolejne numery. Wreszcie
zatrzymało się.
- Szczęście uśmiechnęło się do pani. Wygrana pięć do jednego. Niemy do tej
chwili tłum wydał okrzyk zadowolenia. Glory nie mogła w to
uwierzyć. Zamiast pięciu dolarów miała dwadzieścia pięć. Przesunięto do niej
wygraną, a ona zebrała żetony, przyciskając je do swojej starej peleryny. Było
ich tyle, że ledwie je mogła utrzymać w ręce.
- Jestem zrujnowany - narzekał mężczyzna, kiedy rewolwer powrócił do
swojego schowka. (
- Może to będzie dobra nauczka. Nie lubimy oszustów w tym mieście,
- powiedział Deacon, potem wziął Glory pod rękę i odprowadził ją od stołu.
- Zamieńmy teraz żetony na pieniądze.
- Ale myślałam, że może znowu zagram. - Oglądała się na ruletkę.
- Nie rób tego, jeśli nie chcesz stracić swoich ciężko zarobionych pieniędzy.
- Dlaczego?
Prawie nie poruszając wargami dał jej cichą odpowiedz:
- Ponieważ jest to najbardziej oszukańczy dom gry w mieście.
- Ale przed chwilą wygrałam.
- Oczywiście. ????? był mi winien przysługę.
Glory nie wiedziała, jak mógł to ????? zrobić, ale wierzyła Deaconowi Cole'owi.
Już nie opierała się kierującej nią ręce.
- Gdzie jest twój wujek? - spytał.
- Mój wujek?
- Tak Twój chłopak, partner czy jak chcesz nazwać mężczyznę, który opiekuje się
tobą, nie pozwala skrzywdzić ani oszukać. Mężczyzna, z którym dzielisz się
pieniędzmi.
- Pieniądze są moje. Całe pieniądze. Nikt się mną nie opiekuje. Sama się sobą
opiekuję. - Przycisnęła silniej wygraną do siebie. Kiedy Cole zatrzymał się, ona
też stanęła szykując się do obrony, sama nie wiedząc dlaczego.
Alaska
497
- Dopiero niedawno zaczęłaś, prawda?
- Tak. - Uniosła głowę do góry.
- Czuję, że bardzo mało wiesz o tym biznesie.
- Może, ale uczę się szybko.
- Zawsze jest coś, czego uczymy się w bolesny sposób, ale to nie znaczy, że nie
można otrzymać kilku wskazówek od kogoś, kto jest... powiedzmy sobie, bardziej
doświadczony.
- Jak na przykład?
Po raz pierwszy uśmiech ukazał się na jego nieruchomej twarzy. - Przyjdź jutro
około południa do hotelu "Golden North", a ja cię takiej osobie przedstawię.
Może nawet da ci pracę.
- Nie potrzebuję pracy.
- Jeśli robisz to dla pieniędzy, to w barach można zarobić więcej niż na ulicy.
Będę w hotelu w południe. Przyjdź, jeśli chcesz.
- Zobaczę. - Spojrzała na żetony. - Myślę, że jestem ci coś winna za pomoc w
zdobyciu tych pieniędzy. Nie wiem, jak ci mam odpłacić.
- To będzie łatwe. - Uśmiechnął się szeroko. - Mam puste kieszenie. Potrzebuję
dziesięciu dolarów, żeby wrócić do tej gry w pokera. - Wskazał na stół przy
ścianie, gdzie siedzieli czterej mężczyźni i gdzie właśnie rozdawano karty.
- Czy jesteś pewny, że to uczciwa gra?
- Droga panno St. Clair, uczciwa gra w pokera jest w tym mieście tak samo
rzadkim zjawiskiem, jak dziewica.
Roześmiała się. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Gdyby nie Deacon Cole i
przysługa jego przyjaciela ?????, nie miałaby teraz tych pieniędzy. Dała mu
garść żetonów i dodała jeszcze jeden, żeby było ich dziesięć. - Życzę szczęścia.
- Niechybnie. - Kiedy wziął żetony do ręki, jak gdyby natychmiast zapomniał o
niej. Zanim odszedł, jego uwaga już była skoncentrowana na stole pokerowym.
r
bnieg pokrywający ulicę zamieniał się w błoto pod przejeżdżającymi pojazdami
konnymi.
Glory uważnie przechodziła na drugą stronę, podnosząc swoją czerwoną spódnicę
tak wysoko, że odsłaniała cholewki zapinanych na guziki trzewików.
498 Janet Dailey
Przed hotelem "Golden North" drewniany chodnik był oczyszczony ze śniegu,
widniały na nim tylko rozliczne ślady mokrych stóp. Glory opuściła spódnicę,
przygładziła swój dopasowany, szamerowany złotem i lamowany foczym futrem
żakiecik. Jej toczek, również z foki, udekorowany był ptakiem o długich piórach.
Włożyła ręce do mufki i weszła do hotelu na umówione spotkanie z Deaconem
????'??.
Zaraz zauważyła wysokiego hazardzistę w długim płaszczu, oglądającego
zawiadomienia przypięte do ściany w pustym holu. Kiedy podchodziła, szelest jej
taftowych halek natychmiast zwrócił jego uwagę.
- Zastanawiałem się, czy przyjdziesz. - Ogarnął ją taksującym spojrzeniem,
które nie wyrażało nic, ani aprobaty, ani dezaprobaty.
- Doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi czegoś się dowiedzieć. Poza tym nie
miałam nic lepszego do roboty - odpowiedziała, udając obojętność. - Jak
wczorajszy poker?
- W porządku.
- Co to znaczy?
- Prawdziwy gracz nigdy nie chwali się wysokością wygranej. - Sięgnął do
kieszeni i wyjął złotą monetę. - Na tyle dobrze mi poszło, że mogę zwrócić
pieniądze, które mi powierzyłaś.
Glory potrząsnęła przecząco głową. - Byłam ci je winna.
- Weź je. - Wyjął jej rękę z mufki i wcisnął złotą dziesięciodolarówkę w dłoń.
- Jak będę miał kiedyś kłopoty, to będę wiedział, do kogo się zwrócić.
- W takim razie będę ja dla ciebie trzymać. - Glory uśmiechnęła się, a on
odpowiedział na to lekkim skrzywieniem warg.
Zegar w holu wybił kwadrans.
- Jestem pewny, że panna Rosie już się niecierpliwi. Zaprowadzę cię do niej.
- Gdzie ona jest?
- Czeka w moim pokoju.
Panna Rosie, jak nazywał ją Deacon, wyglądała imponująco, postawna, pulchna,
miała'na sobie wykrochmaloną białą bluzkę z długimi rękawami i mankietami, przy
wysokim kołnierzyku nosiła granatową kokardę. Jej miedzianożółte włosy,
spiętrzone na czubku głowy w koronie loczków, były zaczesane gładko z boków, a
małe loczki opadały jej na czoło. Upudrowana twarz przybrała poważny wyraz, a z
niebieskich oczu wiało chłodem. Ta stręczycielka w jakiś sposób przypominała
pruderyjną starą pannę, ciotkę Glory.
Alaska
499
Po wprowadzeniu Glory do pokoju Deacon został wyproszony przez pannę Rosie.
- Chcę porozmawiać na osobności z... panną St. Clair. - Wymówiła to nazwisko z
lekką drwiną. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, zapytała: - Jak robisz taki
kolor włosów? - Podeszła do niej. Przez chwilę wydawało się, że będzie oglądać
włosy Glory od korzonków.
- To jest naturalny kolor. Ja nic nie robię.
- Bardzo ładny, ale na pewno sama o tym wiesz. - Przeszła dalej. - Czemu nie
zdejmiesz kurtki, panno St. Clair. Nie jest dobrze przegrzewać się.
W pokoju hotelowym było mało mebli, tylko łóżko, komoda i krzesło. Poza pędzlem,
miseczką do golenia na umywalce i dzbankiem na komodzie nie było innych oznak,
że w tym pokoju mieszka mężczyzna.
Glory zsunęła mufkę z ręki i zdjęła żakiet kładąc go na łóżku obok ubrania panny
Rosie. Ona też miała na sobie bluzkę podobną do bluzki panny Rosie, ale jej była
jedwabna, w odcieniu rubinu, dopasowanym do koloru spódnicy. Z falbankami z
przodu i zakładkami na wysokim kołnierzyku robiła wrażenie bardziej kobiecej.
Bufiaste rękawy ozdobione były kokardkami.
- Bardzo ładnie. - Panna Rosie patrzyła na nią krytycznym okiem. - Lubię, jak
moje dziewczyny modnie się ubierają. Ale musisz mocniej zesznurować gorset.
Mężczyźni lubią wąską talię.
- Będę o tym pamiętać - szepnęła Glory, chociaż twarde fiszbiny tak ją ściskały,
że ledwie mogła oddychać.
- Ile masz lat?
- Dziewiętnaście.
- Gdzie przedtem pracowałaś?
- W restauracji przy...
- Nie o to pytam. W jakim barze czy domu publicznym?
- Tam nie pracowałam. - Glory patrzyła zafascynowana, jak panna Rosie zręcznie
skręciła papierosa, włożyła go do cygarniczki z kości i zapaliła.
- Jaka jest twoja specjalność? - Wydmuchnęła kłąb dymu przez czerwone wargi.
Kiedy zamknęła usta, cienkie smugi dymu ulatywały jej z nosa. Glory była
zaciekawiona, jak ona to robi.
- Moja specjalność? Nie wiem, co pani ma na myśli.
- Co jeszcze robisz poza zwyczajnym spaniem z facetem?
- Umiem gotować i szyć. - Zanim Glory dokończyła, panna Rosie zaczęła się śmiać.
500
Janet Dailey
- Deacon miał rację. Jesteś niedoświadczona - stwierdziła. - Myślałam o tym, co
umiesz robić z klientem, poza całowaniem i pieszczotami.
Glory nie chciała ujawniać swojej ignorancji, ale zmuszona była zapytać:
- A co jeszcze można robić?
- Nigdy nie słyszałaś o francuskiej miłości?
- Nie - przyznała, czując się coraz bardziej nieswojo.
- To znaczy, że ustami doprowadzasz mężczyznę do wytrysku. Niektórzy mężczyźni
preferują ten sposób. Jeszcze inni chcą uprawiać seks analny.
- Strzepnęła popiół do mosiężnej spluwaczki, stojącej obok krzesła. Glory była
pewna, że panna Rosie mówi to wszystko w celu zawstydzenia jej, i rzeczywiście
zarumieniła się. - Przeważnie żonaci mężczyźni chcą uprawiać różne rodzaje seksu
- mówiła dalej panna Rosie. - Muszę wiedzieć, co moje dziewczyny są gotowe robić,
żeby klienci byli zadowoleni i znowu do nas wracali. - Jej uśmiech był trochę
szyderczy, kiedy spytała. - Jak długo pracujesz w tym interesie?
- Kilka miesięcy.
- Pewnie dlatego nie spotkałaś się do tej pory z takimi żądaniami. Jak się
zabezpieczasz?
- Zabezpieczam? Ma pani na myśli posiadanie broni?
- Mam na myśli zabezpieczanie się przed ciążą i chorobą. - Kobieta roześmiała
się ochryple.
- Nie wiedziałam, że przed tym można się zabezpieczyć. - Glory zaczerwieniła
się znowu świadoma swej ignorancji również w tej dziedzinie.
Panna Rosie potrząsnęła głową. - Jesteś zupełnie niedoświadczona. Wszystkim
swoim' dziewczynom radzę ochronną gąbkę. One wszystkie kupują też prezerwatywy -
gumowe osłony dla mężczyzn. Niektórzy protestują, ale większość odkupuje je od
dziewczyn, żeby nie zarazić się jakąś chorobą.
- Zatrzymała się obserwując Glory. - Czy ten mężczyzna, który cię w to
wprowadził, nie uświadomił cię? Pewnie nie. Czy to z jego powodu weszłaś w ten
biznes?
- Nie całkiem. Potrzebowałam pieniędzy. To wydawało się łatwe. Teraz Glory
widziała, że Deacon miał rację. Było mnóstwo rzeczy,
o których nie wiedziała.
- Ale był jakiś mężczyzna. Zawsze jest.
- On pojechał do Klondike. - Chociaż niechętnie mówiła o Justinie z panną Rosie,
nie widziała również powodu, żeby robić z tego tajemnicę.
Alaska
501
- Przypuszczam, że obiecał wrócić, jak się wzbogaci. Oni zwykle tak mówią. Czy
to był pierwszy mężczyzna, z którym spałaś? - Panna Rosie zrozumiała milczenie
Glory jako potwierdzenie. - Nigdy nie można zapomnieć pierwszego mężczyzny, bez
względu na to, ilu jest po nim. Nie wiem dlaczego tak jest, ale to prawda.
Zadowolona jestem, że nie masz inklinacji do dziewczyn. Już mam dosyć problemów
z Belle i Cheyenne Sue. Jest o wiele łatwiej dać sobie radę z zazdrosnym
mężczyzną niż z zazdrosną kobietą.
Glory nie rozumiała, o czym ona mówi, ale postanowiła nie przyznawać się do tego.
Panna Rosie pociągnęła papierosa, wyjęła niedopałek z cygarniczki i wyrzuciła go
do spluwaczki.
- Cena dla moich klientów wynosi trzy dolary. Jeśli chcą dziewczynę na całą noc,
to trzydzieści dolarów. Dzielimy się po połowie. Ty zatrzymujesz napiwki i
nadwyżki przy sprzedaży prezerwatyw czy alkoholu, jak namówisz klienta do ich
kupna. Pokój będzie cię kosztował siedem dolarów tygodniowo. Jak tylko zbada cię
lekarz i stwierdzi, że nie masz syfilisu ani innej choroby, możesz przenieść
swoje rzeczy do "North Star Dance Hall".
- Nie powiedziałam jeszcze, że chcę dla pani pracować. - Glory nie podobało się
tak szybkie przesądzanie sprawy.
- A chcesz?
- Nie. Jest mi dobrze. I nie rozumiem, dlaczego miałabym pani oddawać połowę
moich zarobków.
- Ile możesz zarobić w ciągu nocy?
- Zarabiam trzydzieści dolarów. - Zdarzyło się to co prawda tylko dwukrotnie,
ale do tego Glory już się nie przyznała.
- Jak będziesz dla mnie pracować, to zarobisz dwa razy tyle albo i więcej,
jeśli się nie będziesz lenić. Płacę również pensję mężczyznom, którzy pilnują,
żeby klienci nie bili moich dziewczyn. Niektórzy to lubią. Masz szczęście, że
jeszcze takiego nie spotkałaś. Ta twoja ładna twarzyczka nie byłaby już taka
ładna po spotkaniu z ich rękami.
To przypomniało Glory opowieści ciotki o tym, jak jej ojciec brutalnie traktował
matkę - bił ją, a nawet złamał jej rękę. Rozumiała, że są mężczyźni zdolni do
takiego traktowania kobiet.
- Prawdopodobnie myliłam się co do ciebie, panno St. Clair. Pewnie nie jesteś
tak inteligentna, na jaką wyglądasz. Ze swoją urodą możesz przyciągnąć stałych,
bogatych klientów. Możesz nawet nauczyć się, jak ich zatrzymać. Proponuję ci
pracę, przy której możesz zarobić dwa razy tyle, co 2arabiasz
502
Janet Dailey
obecnie, z o wiele mniejszym ryzykiem uszkodzenia ciała czy choroby.
- Wzięła swój płaszcz z łóżka, ładne futro fokowe lamowane jedwabiem.
- Gospoda, gdzie mieszkasz, nie będzie długo tolerować twoich nocnych poczynań.
Wkrótce wylądujesz w jakiejś jednoizbowej chacie. Takie kurwy są najniższej
kategorii. Możesz nie mieć doświadczenia na tym polu, panno St. Clair. To jest
zrozumiałe i łatwe do naprawienia. Wszystkie kiedyś zaczynałyśmy, ale brak
doświadczenia nie może być wymówką dla głupoty.
- Całkowicie się z panią zgadzam, panno Rosie. - Glory podeszła do łóżka i
wzięła swój żakiet. -1 nie uważam się za głupią. - Kiedy mam zgłosić się do
lekarza, o którym pani wspomniała?
Glory stała się jedną z dziewczyn panny Rosie i poznała subtelności swojego
fachu w "North Star Dance Hall". Wiosną, kiedy pierwsze hordy poszukiwaczy złota
pojawiły się w Skagway, w drodze do Klondike, zdarzały się noce, kiedy miała sto
dolarów na czysto z napiwków, procentów od drinków i własnych zarobków. I zawsze
mogła mieć dodatkowe pieniądze na boku, zawiadamiając Soapy Smitha lub któregoś
z jego ludzi, że są klienci z wypchanymi portfelami.
Soapy Smith i jego gang oszustów, hazardzistów, złodziei kieszonkowych i
zwykłych rabusiów kontrolował całe Skagway. Soapy pozwalał swoim ludziom żerować
tylko na przejezdnych, a stałych mieszkańców kazał zostawiać w spokoju.
Jefferson Randolph "Soapy" Smith pomógł nawet zbudować pierwszy kościół w
Skagway. Jego dewizą była inteligencja - nie przemoc.
Jednak władza Soapy'ego trwała krótko. W lipcu 1898 roku, w strzelaninie
wynikłej na skutek konfrontacji z tłumem rozeźlonych mieszkańców, Soapy Smith
został zabity, raniąc również śmiertelnie mężczyznę, który do niego strzelał -
Franka Reida, tego samego, który poprzedniego lata namówił innych do obalenia
praw własności kapitana ?????'? ? sprzedaży działek w mieście przemianowanym na
"Skagway".
Po śmierci Smitha miasto zmieniło się. Stały napływ ludzi "z zewnątrz",
udających się na złotodajne pola wzdłuż Jukonu, podtrzymywał biznes, ale nie
notowano już takiego przepływu pieniędzy jak poprzednio. W tym czasie
poszukiwacze zaczęli masowo wracać z Klondike, w większości rozczarowani i bez
grosza. Nie mieli się czym pochwalić po tych wszystkich trudnościach, jakich
doświadczyli, chyba tylko zrogowaciałymi rękami i paskami luźno wiszącymi na
brzuchach.
Alaska
503
Glory znowu dopytywała się o Justina, ale nikt o nim nie słyszał. Nie wiedziała,
czy wzbogacił się, czy umarł na szlaku, jak wielu innych, czy wrócił bez niczego,
z podwiniętym ogonem.
Ci, którzy stamtąd przybywali, wyglądali teraz inaczej - na ich postarzałych
twarzach uzewnętrzniały się ciężkie przeżycia. Glory odróżniała na pierwszy rzut
oka weterana od żółtodzioba, który nie pokonał jeszcze koszmarnej trasy przez
góry i przełęcz White Pass, drogi przezwanej Trasą Zdechłych Koni, ponieważ
spotykało się tam pełno kości i zwłok zwierząt jucznych.
Ile razy szła ulicą w swojej nowej sukni, zawsze zastanawiała się, czy Justin by
ją teraz poznał i czy kiedykolwiek słyszał o Glory St. Clair. Prawie każdy, kto
w tym czasie przejeżdżał przez Skagway, roznosił dalej wiadomości o złotowłosej
Glory z "North Star Dance Hall". Miała teraz godną do pozazdroszczenia pozycję i
możność samodzielnego wybierania sobie klientów.
Miała więcej ubrań, niż potrzebowała, a wszystkie były ostatnim krzykiem mody z
San Francisco. Mężczyźni obrzucali ją prezentami - począwszy od biżuterii, a
skończywszy na ogromnym psie husky, którego nazwała Bryłka. Zasypywana była
propozycjami małżeństwa, niektóre pochodziły od szanowanych biznesmenów. Ale ona
związana była na stałe tylko z jednym mężczyzną. Miała wszystko, o czym tylko
mogła zamarzyć - pieniądze, ubrania, powodzenie, towarzystwo mężczyzny, którego
naprawdę lubiła - a jednak była niespokojna.
Deszcz bębnił o szyby apartamentu hotelowego. Glory zakryła uszy, żeby tego nie
słyszeć.
- Nienawidzę deszczu. - Zaraz przypominała sobie Sitkę. - Wolałabym zamiecie
śnieżne niż ten bezustanny deszcz. - Spojrzała na Deacona ????'?, który ze
spokojem, precyzyjnie umieszczał asa kierowego na gilotynce i opuszczał ostrze,
żeby go przyciąć o milimetr. - Tobie to nic nie przeszkadza
- powiedziała Glory.
- Deszcz oznacza wiosnę. - Przejechał kciukiem po brzegu świeżo przyciętej
karty i schował ją do talii.
- Wiosna. - Westchnęła zastanawiając się, czy przyczyną jej nastroju jest tylko
pora roku. - Chciałabym, żeby można było coś zrobić, gdzieś pójść.
- Chodź tutaj. - Deacon przetasował kilkakrotnie talię i położył jąna stole.
- Przełóż talię i spróbuj znaleźć asa.
Glory wiedziała, że poprzycinał wszystkie cztery asy, które były teraz o włos
węższe niż pozostałe karty w talii, ale jej palce nie potrafiły wyczuć różnicy.
Trzy razy przekładała talię i nie udało się jej znaleźć asa.
504
Janet Dailey
- Poddaję się. - Popchnęła talię do niego. Przełożył ją szybko cztery razy,
wydawało się, że bez dotykania kart, i pokazał jej cztery asy.
- Teraz król. - Znowu przetasował karty.
- Też zmieniłeś?
- Rogi. - Znowu pokazał jej wszystkie cztery karty.
Po następnym przetasowaniu kart miał w jednej ręce wszystkie cztery asy, a w
drugiej cztery króle. Potem zmienił ręce, asy znajdowały się teraz na miejscu
królów.
Przez ostatni rok wiele razy widziała, jak ćwiczył te sztuczki godzinami
- czasem z kartami o przyciętych krawędziach, czasem z jakimś mechanizmem
ukrytym w rękawie - dopóki jego ruchy nie nabrały perfekcji. Obok niego leżał
zawsze papier ścierny, który nadawał palcom gładkość skóry niemowlęcia. Patrzyła
na te palce, równie zręczne i delikatne, kiedy ją pieściły.
- Dlaczego oszukujesz? - Często się nad tym zastanawiała. - Czy tak ci zależy
na wygranej?
- Hazard to mój zawód. W ten sposób zarabiam na życie. Jest zbyt wielu dobrych
graczy, żebym mógł polegać tylko na swoich umiejętnościach i szczęściu.
- Położył cztery asy na górze talii, a cztery króle na dole i zaczął tasować
karty
- w każdym razie tak to wyglądało, kiedy ćwiczył to pozorne tasowanie. - Jeśli
gracz nie umie sam oszukiwać, to nigdy nie będzie wiedział, kiedy jego oszukują.
Odwrócił cztery górne karty, które okazały się asami.
Glory stanęła za krzesłem i przesuwała rękami po jego muskularnych ramionach pod
lnianą koszulą. Zobaczyła jego twarz w lustrze umieszczonym po przeciwnej
stronie stołu, żeby mógł siebie obserwować przy wykonywaniu sztuczek z kartami.
Ale kiedy Glory patrzyła w lustro, zaczęła przyglądać się nie jego odbiciu, lecz
własnemu. Miała na sobie nową popołudniową suknię - luźną, pozbawioną fiszbinów,
uszytą z niebieskiego kaszmiru - która opadała w łagodnych fałdach od
przymarszczonego karczku. Bufiaste rękawy przybrane były szeroką koronką,
również widoczną przy marszczonych mankietach. Włosy miała zebrane w koronę z
jednym loczkiem spadającym na czoło, a twarz lekko upudrowaną, co uwydatniało
naturalną biel gładkiej skóry. Czerń oczu była delikatnie podkreślona kredką,
podobnie jak pełne wargi szminką.
W lustrze zobaczyła, że również Deacon patrzy na nią, ale zarówno jego twarz,
jak i zimne, niebieskie oczy były bez wyrazu. Bezmyślnie pogładziła go po
czarnych, sztywnych włosach zastanawiając się nad tym, co on widzi
m^m^^^m
Alaska 505
obserwując ją. Nigdy nie dawał jej pieniędzy ani nie kupował prezentów. Ona też
nigdy tego nie żądała - nawet za pierwszym razem. Wiedziała, że to jest głupie,
ale nie chciała wyznaczać ceny ich przyjaźni. Nie mogła powiedzieć, że go kocha,
ale na pewno mu ufała. I to też było głupie. Był graczem i szulerem.
- Słyszałem pogłoski, że znaleziono złoto nad rzeką Nome, niedaleko Council
City, na półwyspie Seward. - Deacon znowu patrzył na talię kart, którą trzymał w
ręku. - Podobno dużo. Niektórzy z górników, którym nie udało się w Klondike, już
tam jadą.
- Rzeczywiście? - Zastanawiała się, czy nie będzie pomiędzy nimi Justina. Nie
mogła o nim zapomnieć. Może to, co mówiła panna Rosie, było
prawdą - dziewczyna nigdy nie zapominała swojego pierwszego mężczyzny. Glory
nawet nie próbowała tego zrobić. W swoim liście Justin pisał, że wróci, kiedy
się wzbogaci. Może i tak. Mężczyźni byli tak śmiesznie zarozumiali. Jej byłoby
wszystko jedno, czy on wróciłby bogaty, czy biedny, ale dla Justina, którego
pamiętała, stanowiłoby to różnicę. Dopóty będzie szukał złota, dopóki go nie
znajdzie.
- Wygląda na to, że teraz miasto Nome na tym półwyspie będzie dobrze
prosperować. Nie jest tam tak trudno dotrzeć jak do Klondike. To miasto leży na
wybrzeżu Morza Beringa. Ludzie już kupują bilety na pierwszy parowiec, który ma
odpłynąć późną wiosną. Już mam bilet.
- Wyjeżdżasz? - zapytała zaskoczona.
- Skagway zbyt się ucywilizowało jak na mój gust. Niedługo skończą budowę kolei.
Rada miejska zapowiada zainstalowanie elektryczności. Już jest koniec
koniunktury w Klondike. Bystry gracz udaje się tam, gdzie są pieniądze. Czas już
ruszyć się stąd.
Glory podeszła do okna. Deszcz nadal padał, tysiące kropel uderzało o szyby.
- Na górze pada śnieg - szepnęła i podeszła z powrotem do stołu. -Nie
przypuszczam, że chciałbyś mieć towarzystwo w podróży. Ale ja też jestem
zmęczona tym miastem. Zmiana miejsca i nowe twarze to byłaby przyjemność.
Kiedy już wyciągnął ostatnią kartę z talii, podniósł lewą rękę i pomachał dwoma
kawałkami papieru.
- Wydawało mi się, że robisz się niespokojna, więc zamówiłem dwa miejsca na
parowcu. - Uśmiechnął się leciutko, a Glory roześmiała się głośno.
?
Nome Czerwiec 1899 rob
Nowe złotodajne pola mieściły się na południowym wybrzeżu półwyspu Seward. Był
to najbardziej wysunięty na północny zachód punkt kontynentu
północnoamerykańskiego. Obóz poszukiwaczy złota znajdował się bezpośrednio na
odsłoniętym brzegu morza, blisko zatoki Norton.
Lód na Morzu Beringa, który w zimie blokował dostęp do obozu poszukiwaczy złota
u ujścia rzeki Snake, topniał dopiero w czerwcu. Dwudziestego tego miesiąca
pierwszy statek rzucił tam kotwicę w odległości mili od brzegu, ponieważ płytki
port uniemożliwiał bliższe podejście. Pasażerowie i ładunki transportowano na
płytkich barkach, którym w odległości trzydziestu stóp od plaży pozwalano
swobodnie kołysać się na falach przyboju licząc, że zostaną wyniesione na brzeg.
Glory, w swoim najlepszym kostiumie podróżnym, patrzyła z przerażeniem na
przestrzeń wody, która dzieliła ich od piaszczystej plaży. Inni pasażerowie,
głównie mężczyźni, brnęli przez wodę te ostatnie jardy, chcąc jak najprędzej
dostać się do obozu poszukiwaczy złota i nie zwracając uwagi na przemoczone
ubranie.
- Czy wiesz, ile kosztował ten kostium? - siedziała na brzegu barki, kiedy
Deacon był już w wodzie. Patrzył na nią rozbawiony. - To wcale nie jest śmieszne.
- Mogę cię przenieść na plecach.
Pomimo długiej spódnicy krępującej jej ruchy Glory w końcu znalazła się na
plecach Deacona trzymając go za szyję. W wodzie po kolana potknął się kilka razy,
prawie tracąc równowagę. Wreszcie postawił ją na piasku.
Poprawiając spódnicę, Glory patrzyła na to żałosne miejsce, zwane oficjalnie
Anvil City, a potocznie Nome. Stało tam kilka chat i mnóstwo namiotów.
Alaska
507
Było to bezdrzewne pustkowie. Tak zwane góry wyglądały jak pagórki, których
zbocza pokrywała tundra.
- Nigdy przedtem nie byłaś w prawdziwym obozie poszukiwaczy złota - powiedział
Deacon.
- To smutny widok. - Glory zorientowała się, że jej rozczarowanie wypisane jest
na twarzy.
- Obejrzyjmy to z bliska - wziął ją pod ramię.
- A moje kufry? - patrzyła, jak wyładowują bagaż z barki i ustawiają na plaży.
- Wierz mi, nic im się nie stanie - zapewnił.
Kręte ścieżki otaczały namioty i chaty z bali. Glory pomyślała, że jeśli to
miasto miało jakieś centrum, to było ono dobrze ukryte. Nie rozumiała, jak
Deacon może zorientować się w tych zakamarkach, ale mu ufała. Nie ogoleni
mężczyźni w łachmanach przyglądali się im, kiedy przechodzili obok namiotów
ustawionych wzdłuż plaży. Za nimi rozlegały się ciche głosy i słychać było kroki.
Glory odwróciła się i zobaczyła gromadę mężczyzn idących za nimi.
- Wszyscy idą za nami. Na pewno wybraliśmy dobry kierunek - szepnęła podnosząc
wysoko spódnicę, żeby jej nie ubrudzić w błocie.
- Oni idą za tobą, moja słodka - poinfomował ją sucho Deacon. - Od dawna nie
widzieli białej kobiety, szczególnie takiej jak ty. -Zatrzymał ją ruchem ręki.
Uwagę jego zwrócił duży namiot, nad którym wisiał zniszczony drewniany szyld.
Trudno było odczytać pochlapane błotem litery, ale znak pokryty odpryskami
żółtej farby przypominał złotą dwudziestodolarówkę. - "Double Eagle" chyba... -
szepnął Deacon i skierował się do namiotu. - Wejdźmy.
Było tylko kilku klientów w barze, którzy przerwali rozmowę na widok Glory i
Deacona. Wnętrze było również prymitywne. Beczułki i pojemniki służyły za
krzesła, półki i podpory stołów. Długa deska spełniała rolę baru.
Za barem stał siwowłosy mężczyzna, którego ciemne ubranie i brokatowa kamizelka
odbijały wyraźnie od ubioru jego klientów. Kiedy przesuwał po nich wzrokiem,
nagle zmarszczył czoło i wyjął cygaro z ust.
- Deacon - powiedział z wahaniem i uśmiechnął się szeroko. - Niech mnie szlag
trafi, jeśli to nie ty. - Szybko przeszedł przez namiot. - Powinienem był
wiedzieć, że tylko ty możesz pokazać się tutaj z tak elegancką damą pod rękę.
- Widzę, że wszędzie włóczysz za sobą swój szyld, Ryan. - Deacon serdecznie
uścisnął mu dłoń.
508 Janet Dailey
- Przynosi mi szczęście. Jeszcze pod nim nie zbankrutowałem. Słyszałem, że
ostatnio byłeś w Skagway. - Nie odrywał oczu od Glory.
- Słyszałem, że ostatnio byłeś w Dawson - odpowiedział Deacon i obrócił się do
Glory. - Poznaj Ryana Colby'ego, właściciela baru "Double Eagle". Kilka lat temu
w Juneau grałem u niego w faro. Chcę ci przedstawić pannę Glory St. Clair.
- Słyszałem o pani, panno St. Clair - Colby skłonił się z uśmiechem.
- Któż nie słyszał o słynnej kurtyzanie ze Skagway. Jest pani piękniejsza, niż
mogłem to sobie wyobrazić. Musimy to uczcić, oczywiście na mój koszt. Podejdźmy
bliżej pieca. - Skierował ich do węglowego pieca stojącego na środku namiotu. -
Hej, Pete, przynieś whisky z moich prywatnych zapasów
- zawołał do mężczyzny stojącego za prymitywnym barem. -1 przynieś dla damy moje
krzesło z zaplecza.
Glory stanęła blisko żelaznego pieca, chcąc się ogrzać. Liczba beczułek i
pojemników umieszczonych dokoła świadczyła o popularności tego miejsca, chociaż
w tej chwili nikt na nich nie siedział. Barman przyniósł whisky, a Ryan Colby
podał im szklanki.
- Witajcie w Nome - wzniósł toast. Glory upiła łyk i poczuła miłe ciepło,
chociaż nie doceniała smaku. Nigdy nie mogła zrozumieć, co mężczyźni znajdują w
alkoholu. - Chociaż muszę przyznać, że Nome wcale nie przypomina miasta - mówił
dalej Colby.
- Powiedzmy, że jest ono niezwykłe -jak jego nazwa. - Glory trzymała
szklaneczkę dłońmi w rękawiczkach. - Przypuszczam, że jest jakiś pan Nome.
- O ile orientowała się, wszystkie miasta na Alasce nosiły czyjeś nazwisko.
- W tym wypadku nie ma. Mówi się tutaj, że ta nazwa pochodzi od eskimoskiego
słowa kn-no-me, co znaczy: nie wiem. Możliwe, że jest to odpowiedź, jakiej
udzielił komuś Eskimos na pytanie, jak się to miejsce nazywa. Właściwie ta nazwa
powstała przez przypadek kilka lat temu: Oficer brytyjskiego statku znajdującego
się w tym regionie zauważył, że na mapie nie ma żadnej nazwy tak wyrazistego
punktu lądu. Napisał więc znak zapytania oraz słowo "Name", żeby później dodać
nazwę. Potem o tym zapomniał. Kiedy robiono kopię tej mapy, ktoś myślał, że znak
zapytania jest literą "c" na oznaczenie "Cape", natomiast "a" odczytał jako "o",
więc napisał "Cape Nome" - przylądek Nome.
- To brzmi bardziej nieprawdopobnie niż historia o Eskimosie - zauważył Deacon.
Alaska 509
- Tak zwykle bywa z prawdziwymi historiami. - Niemłody właściciel baru strącił
popiół cygara na ubitą ziemię namiotu. - Niedługo nazwa tego miasta będzie na
wszystkich ustach. Trzem szczęśliwym Szwedom udało się coś znaleźć przy
strumieniu Anvil. Zaraz się tutaj zacznie piekło. Drewno na mój nowy bar powinno
być na statku, którym przypłynęliście. Będę potrzebował teraz dobrego gracza w
faro, Deacon. Płacę sto dolarów tygodniowo.
- To bardzo hojnie, Ryan, ale muszę ci odmówić. Przekonałem pannę St. Clair,
żeby była moim partnerem w biznesie. Mamy zamiar zbudować własny lokal.
- A ja miałem nadzieję namówić pannę St. Clair, żeby założyła kwaterę w moim
barze. Byłaby pani wielką atrakcją, biorąc pod uwagę, ilu mężczyzn zdążyło się
już panią zainteresować. - Wskazał na wpatrujących się w nią klientów przy barze.
- Ale obawiam się, że nie zmienicie swojego postanowienia.
- Nie. - Glory była ucieszona myślą o posiadaniu własnego lokalu. Chociaż
nauczyła się wiele pracując dla panny Rosie, niektóre sprawy prowadziłaby
inaczej.
Deacon wygrał dużo pieniędzy w pokera, jej również udało się coś zaoszczędzić,
pomimo że była rozrzutna, mieli więc potrzebne fundusze. Nie była jednak pewna,
czy wybrałaby takie miasto jak Nome, gdyby je przedtem znała. Ale w porównaniu z
tym, co widziała w tym barze, jej lokal będzie pałacem. Nigdy nie spotkała
mężczyzny, który nie lubiłby wygód. Jeśli rzeczywiście było tu tyle złota, jak
mówił Ryan Colby, to na pewno się tutaj wzbogacą.
- Nasz budulec jest właśnie wyładowywany ze statku - poinformował Deacon Ryana.
- Jeśli nam możesz poradzić, jakie wybrać miejsce, będziemy ci wdzięczni.
- Możesz wybierać, gdzie chcesz, prawie każda działka w mieście jest do wzięcia.
Zrobiło się zamieszanie przy wyborze placów, jak i dochodzeniu praw własności.
Wyznaczono czterdzieści dni dla nowego właściciela działki na zagospodarowanie
jej, ale nikt nie sprawdza, czy ten okres już minął. Każdy buduje, gdzie chce.
Wiesz, jak to jest. Przez zajęcie działki zyskujesz większe prawa do niej.
- Wolałabym mieć najpierw prawo własności gruntu niż liczyć na to, że je
później otrzymam - powiedziała Glory. W przeszłości jej rodzina zbyt wiele razy
traciła to, co posiadała, z powodu przepisów prawnych, a raczej ich braku.
- To była tylko sugestia. - Ryan wzruszył ramionami. - Wiem, że Deacon
510
Janet Dailey
jest hazardzistą, który lubi ryzyko. Znam kilku ludzi, którzy spekulują
działkami. Ale teraz potrzebujecie pokoju dla siebie. W Nome trudno coś znaleźć.
Zapraszam was do mojej prywatnej sypialni na tyłach namiotu, zanim zbudujecie
własny lokal, panno St. Clair. Jest tam trochę hałasu w nocy, ale chyba
jesteście do tego przyzwyczajeni.
- To bardzo miło z pana strony, panie Colby.
- Nie ma o czym mówić. Górnicy natychmiast się dowiedzą, że Glory St. Clair
jest w "Double Eagle". Zejdą z gór, aby tutaj wydać swoje złoto. Będzie tu tak
ciasno, że szpilki nie wciśniesz.
- W ten sposób Deacon i ja będziemy mieli wiele okazji, aby zareklamować nasz
nowy lokal.
- Na pewno. - Ocenił jej refleks. Spojrzał w głąb namiotu: - Wreszcie jest Pete
z krzesłem. Poszukiwacz złota, który był przedtem cieślą okrętowym, zrobił je
dla mnie, aby spłacić swój dług. Jest bardzo wygodne.
Kiedy Glory obróciła się, najpierw zauważyła siwowłosego mężczyznę idącego w ich
kierunku, a dopiero potem barmana niosącego eleganckie krzesło.
- Dałbym wam nazwisko tego stolarza, ale boję się, że go weźmiecie do siebie, a
ja muszę budować nowy bar - powiedział Ryan. - Postaw krzesło przy piecu, Pete.
Podziwiając kunsztownie rzeźbione oparcie krzesła Glory usłyszała, że ktoś
rozmawia z Deaconem.
- Nie chciałbym przeszkadzać, ale przypadkiem podsłuchałem waszą rozmowę -
powiedział mężczyzna. - Słyszałem, że chcecie kupić działkę budowlaną. Pozwólcie,
że się przedstawię. Nazywam się Gabe Blackwood, jestem prawnikiem.
Glory poczuła się tak, jakby nagle uderzył w nią piorun. Wszystko zatrzymało się
w miejscu. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła oddychać. Nie mogła wymówić słowa.
Była w takim szoku, że nie wierzyła własnym uszom. Czy on naprawdę powiedział,
że nazywa się Gabe Blackwood? Czy mogło być dwóch mężczyzn o tym samym imieniu i
nazwisku? Zawsze jej mówiono, że gdy ojciec opuścił Alaskę, udał się do Stanów,
zabierając ze sobą skarby rodziny Tarakanowów. Czy to mógł być on? Czy ten
mężczyzna jest jej ojcem, którego widzi pierwszy raz w życiu?
Obróciła się powoli, zaciskając rękę na szklaneczce whisky, zdziwiona, że
jeszcze jej nie upuściła. Mężczyzna ten miał na głowie futrzaną czapkę, spod
Alaska
511
której wystawały siwe włosy. Miał na sobie dobre ubranie, chociaż niezbyt czyste,
co nie było niczym dziwnym w takim mieście.
Jej ojciec miałby teraz ponad pięćdziesiąt lat. Ten mężczyzna był w podobnym
wieku, chociaż trudno to było stwierdzić. Nadużywanie alkoholu zawsze postarzało
mężczyzn, a wszystko wskazywało na to, że ten dużo pił. Jej ojciec również nie
wylewał za kołnierz.
- Przepraszam - Glory przerwała rozmowę Deacona z nowo przybyłym.
- Czy dobrze usłyszałam, że pan wie o jakiejś działce na sprzedaż, panie...
Blackwood?
- Tak jest, proszę pani. Jestem Gabriel Thornton Blackwood, prawnik
- powiedział uchylając czapki.
- Glory St. Clair. - Wyciągnęła rękę, którą przyjął z ukłonem. Glory
przypomniała sobie, że matka zawsze opowiadała o eleganckim zachowaniu ojca.
Patrzyła mu w twarz, starając się znaleźć podobieństwo do starego dagerotypu,
który raz widziała. Znalazła go w kufrze matki, wkrótce po jej śmierci. To była
podobizna ojca stojącego z sekretarzem stanu Sewardem i kilkoma innymi
mężczyznami. Ciotka zniszczyła później tę fotografię, ale obraz jej ojca, jedyny
jaki widziała, wrył się w jej pamięć. Starała się do niego dopasować mężczyznę,
który stał przed nią.
Alkohol nadał jego cerze odcień czerwieni i czuć go było w nieprzyjemnym oddechu.
Siatka niebieskich żyłek, wyraźnie rysująca się na nosie, okrągłe policzki i
białożółty zarost, pokrywający jego lekko cofniętą brodę - wszystko to nie
bardzo pasowało do wizerunku młodego, szczupłego mężczyzny na dagerotypie.
- Czy pan pochodzi z Alaski, panie Blackwood?
- Nie, niedawno przybyłem z San Francisco przez Council City. Reprezentuję na
tym terytorium kilku klientów, którzy interesują się wydobyciem złota.
- Więc jest to pana pierwsza wizyta na Alasce.
Jego wahanie trwało tylko tyle, ile było trzeba, aby zobaczył, kto stoi za
plecami Glory. Był to Ryan Colby.
- Nie, już odwiedzałem ten wielki ląd wcześniej. Głównie okolice Juneau. Coś ją
powstrzymało przed zapytaniem go, czy był kiedykolwiek w Sitce,
chociaż teraz nabrała pewności, że ten mężczyzna jest jej ojcem. Spotkała go
wreszcie po tylu latach. Sama nie wiedziała, co czuje. Czy go nienawidziła? Jak
mogła kochać kogoś, kogo nie znała? Według relacji ciotki ten człowiek życzył
jej śmierci jeszcze w łonie matki.
512 Janet Dailey
Porzucił żonę, zostawił ją bez grosza, samotną, w ciąży. Ukradł wszystkie wyroby
ze srebra wykonane przez jej pradziadka. Nigdy nie powrócił, aby zobaczyć
dziecko, którego był ojcem.
Glory pamiętała samotność matki, która zawsze czuła się winna z powodu jego
odejścia. O to wszystko Glory miała do niego pretensję. Również o te lata, kiedy
rosła bez ojca w ubóstwie, kiedy było mało jedzenia na stole, a ubrania, które
nosiła, były przerabiane ze starych sukni matki. Nienawidziła tego życia
pozbawionego radości i ciepłych uczuć.
Gdyby nie odszedł, wszystko mogło wyglądać inaczej. Mając ojca, który by ją
kochał i dbał o nią, pewnie nigdy nie znalazłaby się w tym zapomnianym przez
Boga i ludzi miejscu, na dzikiej północy.
Ale również nie miałaby nigdy kufrów pełnych pięknych ubrań ani woreczków z
pieniędzmi schowanych za gorsetem. Nie wiedziała, czy powinna mu podziękować,
czy uderzyć go w twarz, więc nie zrobiła nic.
- Poznał już pan mojego wspólnika, pana ????'?, prawda? Chcemy kupić działkę
budowlaną w Nome. Jaki szczęśliwy zbieg okoliczności, że jedną z pierwszych osób,
którą tu spotkaliśmy, jest prawnik. Chciałabym nabyć ziemię legalnie, a nikt mi
tego lepiej nie załatwi niż prawnik. Pan nam pomoże, prawda, panie Blackwood?
- Zrobię to z przyjemnością. - Wyprostował się i wypiął pierś, mile połechtany
tym, że Glory traktuje go tak poważnie. - To bardzo mądrze z pani strony, że
chce zasięgnąć porady prawnej w tej sprawie, panno St. Clair. Jest to
szczególnie ważne tutaj w Nome. Jak to bywa w wielu nowych miastach, mało kto
zwraca uwagę na literę prawa. Według mnie większość działek zarejestrowanych
dokoła Nome nie ma legalnego prawa własności.
- Dlaczego?
- Ponieważ ci Szwedzi, którzy rzekomo odkryli złoto w tutejszych strumieniach i
zapisali działki zarówno na swoje nazwiska, jak i na nazwiska przyjaciół i
rodzin, nie są obywatelami amerykańskimi. Są cudzoziemcami, którzy nie mogą mieć
praw własności do ziemi amerykańskiej. Jak już mówiłem wielu amerykańskim
górnikom, ci obcy nie mają prawa do tutejszego złota. Ta ziemia i jej minerały
należą do Amerykanów.
- To bardzo interesujące - szepnęła Glory. - Czy pan jest żonaty, panie
Blackwood?
- Och, nie - odpowiedział szybko, zaskoczony jej pytaniem. Potem powiedział z
wyrazem ubolewania. - Jestem wdowcem. Moja żona zmarła
Alaska 513
dawno temu, była piękną kobietą, pochodziła z rosyjskiej rodziny. Niech Bóg ma
jej duszę w opiece. - Glory odbierała jego słowa jak wyuczoną lekcję, nie było w
nich żadnego uczucia. Zastanawiała się, czy on w ogóle wie o śmierci jej matki.
- Dlaczego pani pyta? - zmarszczył brwi.
- Chciałabym, żeby pan zjadł obiad ze mną i z panem ????'??, dziś wieczór. Z
tego, co pan mówił, wynika, że jeszcze wielu rzeczy musimy się dowiedzieć o tym
nowym mieście i że będziemy potrzebować pana rady. Ponieważ jesteśmy nowymi
przybyszami i nie znamy żadnych restauracji w Nome, to może pan zechciałby
wybrać miejsce.
- Z przyjemnością.
- To dobrze, spotkamy się tu o siódmej. - Spojrzała na właściciela baru
żującego cygaro. - Pan Colby był tak łaskaw, że zapewnił nam tutaj nocleg.
- Zerknęła na Deacona, którego twarz jak zwykle była bez wyrazu, i zauważyła,
że on nie pochwala jej zainteresowania Gabe'em Blackwoodem, nie miała jednak
zamiaru przed nim się tłumaczyć. - Zmienię ubranie do obiadu, Deacon. Może
powinniśmy iść na brzeg i załatwić transport naszych kufrów do baru.
- Może powinniśmy. - W tonie jego głosu nie było entuzjazmu. Zwróciła się znowu
do Gabe'a Blackwooda. - Więc do siódmej, panie
Blackwood - podała mu rękę.
- Do siódmej. - Nie puszczał jej ręki, patrząc na nią z lekkim zdziwieniem.
- Czy nie spotkaliśmy się wcześniej, panno St. Clair? Wydaje mi się, że gdzieś
panią widziałem.
Odczuła satysfakcję.
- Może w Skagway, ale jestem pewna, że nie spotkaliśmy się wcześniej, panie
Blackwood, pamiętałabym pana. - Wyciągnęła rękę z jego uścisku i postawiła swoją
szklaneczkę na drewnianej beczułce. - Panowie! - Kiwnęła głową obu mężczyznom,
wzięła Deacona pod rękę i wyszła razem z nim z namiotu.
Wszyscy na nią patrzyli, łącznie z Ryanem i Gabe'em. Kilku mężczyzn przy barze
szybko dopiło swoje drinki i wybiegło za nimi nie chcąc jej tracić z oczu.
- I tak odchodzi mój biznes. - Ryan wyjął cygaro z ust. - Nie mam zresztą do
nich pretensji. Jest piękna.
- Ona mi kogoś przypomina - szeptał Gabe głośno myśląc. - Sposób, w jaki trzyma
głowę... a chodzi jak...
- Jak księżniczka. - Ryan nie zauważył spojrzenia, jakie mu rzucił Gabe.
514 Janet Dailey
- Tak chodzą prostytutki. Ona musi być ich królową. W każdym razie jednego
jestem pewien - kiedy hazardziści i kurwy przyjeżdżają, to pewny znak, że miasto
będzie prosperować.
Ryan spojrzał na mężczyznę, który dawno temu był jego towarzyszem na Alasce, i
zastanawiał się, dlaczego taka kobieta jak Glory St. Clair jest tak urzeczona
Gabe'em Blackwoodem, że słucha uważnie każdego jego słowa. Musiał przyznać, że
ani wiek, ani alkohol nie osłabił tfęcznego języka Blackwooda. W jego przemowach
nadal pobrzmiewała chęć walki z niesprawiedliwością.
Jego mowy o Ameryce dla Amerykanów były bardzo popularne wśród górników, którzy
przybyli zbyt późno i zobaczyli, że kilku Skandynawów rości sobie prawa do
całego tutejszego terenu. Co gorsza, ci Skandynawowie nie byli nawet
doświadczonymi poszukiwaczami złota. Niektórzy z nich zajmowali się przedtem
wypasem reniferów, a jednak po niecałym miesiącu poszukiwań te obce żółtodzioby
znalazły złoty piasek. To nie podobało się mężczyznom, którzy pół swego życia
stracili na uganianiu się za złotem.
- Zmieniłeś się, Gabe - zauważył Ryan.
- Dlaczego tak mówisz? - zesztywniał.
Ryan zdawał sobie sprawę, że będąc starymi znajomymi nie są starymi przyjaciółmi.
Gabe nie był zachwycony tym, co Ryan wiedział o jego przeszłości.
- Kiedyś nie chciałeś mieć do czynienia z grzechem i korupcją. A dzisiaj
wybierasz się na obiad z kurwą i szulerem. - Ryan odszedł śmiejąc się do siebie.
Przy pomocy Gabe'a Blackwooda Glory i Deacon stali się w niespełna dwa tygodnie
właścicielami świetnej działki na głównej ulicy Nome, zwanej Front Street.
Natychmiast rozpoczęli prace budowlane. Glory wynajdowała wszelkiego rodzaju
preteksty, aby szukać porady Gabe'a Blackwooda, uzgadniając z nim każdy szczegół
i nie zważając na protesty Deacona.
Dwudziestoczterogodzinny dzień lata w Nome umożliwiał nieprzerwaną pracę. O wpół
do jedenastej wieczorem Glory stała przed budynkiem, oglądając postępy pracy
cieśli, którzy uwijali się na pierwszym piętrze. Wysoki kołnierz jej zielonej,
wełnianej peleryny, wykończony złotą nicią na szwach, podrapał jej brodę, kiedy
odwróciła się do starszego mężczyzny, trzymającego ją pod rękę.
Alaska
515
- Tak się cieszę, że pan uważa stan robót za zadowalający. - Pochyliła się do
niego, żeby mógł słyszeć jej głos mimo huku młotów i łoskotu fal rozbijających
się o brzeg. - Zawsze się zastanawiam, czy oni naprawdę pracują, kiedy ja śpię.
Mogliby bardzo łatwo skorzystać z okazji.
- Może być pani spokojna, że tak nie jest - poklepał jej dłoń.
- Mój wspólnik zupełnie się na tym nie zna. Nie wiedziałabym, u kogo szukać
rady, gdyby nie pan.
- Jak zwykle cała przyjemność po mojej stronie. - Przerwał z lekko
zmarszczonymi brwiami. - Gdzie jest pani wspólnik dzisiejszego wieczoru?
- W wirze gry w pokera, w "Double Eagle".
- Mam nadzieję, mając pani dobro na uwadze, że on nie przegrywa.
- Kiedy wychodziłam, leżało przed nim mnóstwo żetonów. Deacon ma szczęście.
Rzadko przegrywa. Oczywiście jest świetnym graczem i uważa, że nie trzeba
oszukiwać, żeby wygrać - kłamała Glory. - Kiedy ludzie dowiedzą się, że u nas
gra się uczciwie, będziemy mieli wielu gości.
- A więc to będzie salon gry i bar. Nie byłem do końca tego pewien.
- Niezupełnie. Będą gry hazardowe i alkohol, ale chcemy, żeby nasz "Palące" -
był czymś w rodzaju prywatnego klubu. Miejscem, gdzie mężczyzna może odpocząć,
napić się kieliszek lub dwa, zagrać w karty czy w kości i jeśli zechce, mieć
towarzystwo pięknej kobiety. To nie będzie miejsce dla zwykłych ludzi z ulicy.
Niektórzy, których tu spotkałam, nie kąpali się od miesięcy. Takich klientów nie
chcemy - stwierdziła Glory. - Będziemy się starać przyciągnąć takich
dżentelmenów jak pan.
Słyszała o podobnych klubach, świadczących usługi dla ludzi z pieniędzmi. Czy to
nazywał się klub czy też bar, koszty prowadzenia interesu były takie same.
Uważała, że rozsądniej będzie nazwać to miejsce klubem. Można wtedy ustalić
wyższą cenę alkoholu, damskiego towarzystwa i mieć więcej pieniędzy ze stołów
gry. Widziała już złoty piasek i bryłki znajdowane przez górników w strumieniach
górskich. Człowiek, który ma pieniądze, zawsze uważa, że powinien dostać to co
najlepsze. Będzie się więc starała przekonać ich wszystkich, że otrzymają to w
"Palące".
- Pani jest taką śliczną, inteligentną dziewczyną. Ten typ interesów nie jest
dla pani. - Marszczył siwiejące brwi z prawdziwą troską. - Kobieta, jak pani,
powinna wyjść za mąż za przyzwoitego młodego człowieka z czystymi zamiarami.
- Niestety, młody człowiek, którego poznałam, nie był ani przyzwoity, ani
516
Janet Dailey
nie miał czystych zamiarów. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, byłam już
doprowadzona do ruiny. Żaden przyzwoity młody człowiek nie zechce takiej kobiety
za żon?- _ W dawno Glory nauczyła się, że mężczyźni woleli takie historyjki od
prawdy. - Gdybym spotkała kogoś takiego jak pan, to na pewno nie byłabym teraz
tutaj.
- Pochlebia pani staremu człowiekowi - skarcił ją, ale zauważyła, że
wyprostował się trochę. Spostrzegła również, że zaczął ostatnio bardziej dbać o
swój wygląd - zawsze czysto ubrany, ogolony, z przystrzyżoną brodą. Nie był na
tyle stary, żeby nie zainteresować się względami, jakimi go obdarzała.
- Nie jest pan wcale stary ~ zaprotestowała, mocniej przyciskając jego rękę -
Nigdy wten sposób o panu nie myślałam. - Wygląda pan rozumnie i dystyngowanie,
jak jakaś ważna osobistość, na przykład gubernator. - Zaśmiała si? cicho,
jednocześnie uważnie obserwując jego reakcję. - Proszę sobie mnie wyobrazić,
opartą na ramieniu gubernatora.
Patrzył na nia. ze smutkiem na twarzy.
- Każdy gubernator byłby dumny mając panią przy sobie. Czy mogę do pani mówić
Glory?
- Jeśli ja mogę mówić do pana Gabe.
Uśmiechnął się w odpowiedzi. Ruszyli przed siebie, odchodząc od hałasu młotów i
pił, kierując się wolno w stronę baru "Double Eagle".
- Kiedyś marzyłem o tym, żeby zostać gubernatorem Alaski - myślał
głośno.
- leszcze możesz zostać gubernatorem, dlaczego nie? - Patrzyła na mego
uważnie.
- Nie jestem tego pewien.
- Jesteś skromny. Przecież nie tylko ja przychodzę do ciebie po poradę. Górnicy
też słuchają tego, co mówisz. Widziałam to. Na Alasce nigdy nie było prawdziwego
przywódcy. Słyszałam, że dlatego Kongres wyznacza zawsze kogoś z zewnątrz na
gubernatora. - Wprawdzie nigdy niczego takiego nie słyszała, ale przecież nikt
nie może spodziewać się, żeby kobieta znała się na polityce.' Ty mógłbyś być
takim człowiekiem.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, ale obawiam się, że to nie wystarczy.
- Tak. Potrzebujesz pieniędzy. To śmieszne mówić o pieniądzach, kiedy te góry
są pełne złota. - Spojrzała na niedalekie góry skąpane w złotym świetle
polarnego dnia. Rosnące na nich dziko kwiaty dodawały piękna temu widokowi. -
Całe to bogactwo jest w rękach bandy cudzoziemców. Na pewno
Alaska 517
coś dałoby się z tym zrobić. A ten młody porucznik przysłany tutaj z placówki
wojskowej w St. Michael?
- Rozmawiałem z porucznikiem Spaldingiem zaraz po jego przybyciu do Nome. Ma
bardzo niewielu żołnierzy pod swoją komendą. Jego jedynym zadaniem jest
utrzymywanie porządku. Nie ma upoważnienia do rozstrzygania sporów o koncesje.
- Jeśli żądania tych cudzoziemców nie mają podstawy prawnej, jak mówisz,
dlaczego ktoś nie zwoła zebrania wszystkich górników, żeby unieważnić ich
roszczenia? Wtedy każdy będzie miał szansę .dochodzenia swojego prawa własności?
To wydaje mi się sprawiedliwe, ale na pewno wiesz więcej na ten temat niż ja.
- Gdybyśmy zrobili coś takiego, to w tych górach zapanowałoby szaleństwo. Każdy
będzie tu walczył z każdym o najmniejszy skrawek ziemi.
- Wydaje mi się, że powinno być to rozwiązane na zasadzie pierwszeństwa. To
skandal, że ktoś taki jak ty nie może skorzystać z tego złotego interesu.
Zrobiłbyś wtedy dobry użytek ze swoich pieniędzy, zamiast zostawiać je w
salonach gry - roześmiała się Glory. - Deacon lubi mówić, że każdy jest kowalem
własnego losu. Nie jestem pewna, czy to prawda. Gdyby tak było, byłabym żoną
gubernatora.
- Mówimy o twoim wspólniku, a on właśnie nadchodzi. - Wskazał jej wysokiego,
szczupłego mężczyznę w czarnym płaszczu, zbliżającego się do nich miarowym
krokiem. - Będę ci teraz życzyć dobrej nocy i zostawię w jego odpowiedzialnych
rękach. Jak zwykle sprawiłaś mi wiele radości swoim towarzystwem, Glory. -
Podniósł jej rękę do ust.
- To również odnosi się do mnie, Gabe. - Patrzyła jak odchodził, uchylając
kapelusza.
- Byłaś z nim znowu. - Deacon patrzył na plecy odchodzącego. - Niech mnie szlag
trafi, jeśli zgadnę, co w nim widzisz. Nie jest bogaty, więc nie o to chodzi.
Jest tylko gadatliwym, starym piernikiem. Więc co?
- On mnie interesuje.
- To jest oczywiste. Tylko nie wiadomo dlaczego.
- Może jest mi go po prostu żal. Przecież to stary człowiek, bez żadnej rodziny.
- Sama tego nie rozumiała. Nienawidziła go z wielu powodów, ale również była go
ciekawa. Chciała wiedzieć, jaki jest, o czym myśli, o czym marzy i jaki ma słaby
punkt. Wiedziała już, że nietrudno go sprowokować, tak jak dziś, kiedy
podniecała go perspektywą zostania gubernatorem i dawała
518
Janet Dailey
do zrozumienia, że górnicy i ich złoto mogliby stanowić dla niego zaplecze
finansowe. Czasami miała ochotę zrobić mu krzywdę, a czasami... czasami żałowała,
że to wszystko nie potoczyło się inaczej. Wiatr od morza rozwiewał jej wełnianą
pelerynę, kiedy stała przy Deaconie.
- Co z pokerem? Czy twoim towarzyszom znudziło się przegrywanie?
- Coś w tym rodzaju.
Zauważyła Eskimoskę, stojącą za nim bez ruchu. Była to niska, tęga kobieta,
która wydawała się jeszcze grubsza w swoim płaszczu w paski i ciężkich butach
mukluk na nogach. Głowę miała odkrytą, kaptur płaszcza otulał grubymi fałdami
jej szyję. Wiatr uderzał pasmami czarnych włosów o czoło i policzki.
- Kim jest twoja przyjaciółka? - Glory uśmiechnęła się krzywo. - Może z kolei
ty wytłumaczysz, co w niej widzisz?
- A tak. O mało nie zapomniałem. - Rzucił okiem za siebie i dał znak kobiecie,
żeby podeszła bliżej. Zbliżyła się z nieśmiałym uśmiechem patrząc na Glory. -
Właśnie ją do ciebie prowadziłem. To twoja nowa służąca. Wygrałem ją w pokera.
-Co?
- Ona stanowi część mojej wygranej. Ten stary zrzęda nie miał dość pieniędzy na
obstawienie mojego zakładu, a był pewny, że ma wygraną w kieszeni. Więc dołożył
tę Eskimoskę przysięgając, że umie szyć, gotować i zajmować się domem.
- Chcesz powiedzieć, że to jego żona?
- Nie. Twierdzi, że przywiózł ją znad Kotzebue, żeby miał mu kto gotować,
obszywać w zimie i jak przypuszczam, ogrzewać mu łóżko, chociaż tego nie
powiedział. Tak czy inaczej, wygrałem ją w karty. Będziesz potrzebowała kogoś
takiego. Od dawna myślałem o wyuczeniu jakiejś miejscowej dziewczyny, tak żeby
mogła być twoją gospodynią, służącą, kucharką czy czymś tam jeszcze. Ona mówi
trochę po angielsku.
- To wielkie ułatwienie. - Glory wiedziała, że Deacon ma rację. W końcu będzie
musiała mieć jakąś służącą. Ale nadal patrzyła niepewnie na Eskimoskę. - Czy ona
ma jakieś imię?
- Marty - odpowiedziała kobieta stukając się w piersi. - Ja nazwana Marty.
- Ja nazywam się Glory St. Clair. Czy chcesz pracować dla mnie, Marty?
- Pewnie, panno Glory. Ja pracować ciężko. Pracować dobrze.
?
Dach i ściany białego płóciennego namiotu chroniły przed porannym słońcem, a
jego odbicie oświetlało wnętrze. Glory siedziała na beczułce wyłożonej miękką
poduszką, ubrana w białą płócienną nocną koszulę, której wycięcie ozdobione było
koronkami. Ręce miała złożone na kolanach, a dłonie ukryte w szerokiej koronce
przy mankietach. Siedziała z zamkniętymi oczami, podczas gdy Marty wyczesywała
mąkę kukurydzianą, którą czyściła jej długie do pasa włosy.
Chociaż szczotka lekko drapała jej skórę, czesanie było przyjemne i uspokajające.
Pozwalało jej zapomnieć o samotności, którą ostatnio odczuwała. Sama dziwiła się
tym nastrojom, będąc przecież otoczona tłumem mężczyzn chcących dotrzymywać jej
towarzystwa. Miała jeszcze Deacona, który obejmował ją w nocy, żeby nie musiała
spać sama, przynajmniej wtedy, kiedy nie brał udziału w maratonach pokerowych.
Silny, spokojny, nie wymagający niczego Deacon, zawsze obecny w potrzebie, nigdy
niczego nie osądzający. Ale ona czuła pustkę, której nawet on nie był w stanie
zapełnić.
Zdała sobie z tego sprawę dopiero z chwilą, kiedy spotkała Gabe'a Blackwooda,
swojego ojca szubrawca. Nachodziły ją niespodziewane i - w jej przypadku -
śmieszne uczucia tęsknoty za domem, chociaż nigdy nie myślała o powrocie do
Sitki, do tego życia, w którym zaznała prawdziwej samotności. Westchnęła ciężko.
- Ciągnę włosy. Krzywda panience. - Ruchy szczotki ustały.
- Nie. Dobrze to robisz, Marty. - Eskimoska okazała się o wiele bardziej
przydatna, niż Glory się spodziewała.
Oczywiście jeszcze wielu rzeczy musiała się nauczyć, ale już po niecałym
520 Janet Dailey
tygodniu zastanawiała się, jak do tej pory radziła sobie bez niej. Eskimoska
była zdolna i chętnie się uczyła. Nie musiała jej niczego pokazywać więcej niż
raz. Była łatwa w pożyciu, często się uśmiechała i żartowała, nawet z siebie
samej. Przypomniała sobie, jak Marty raz przymierzyła jej kapelusz ze strusimi
piórami i woalką. Wyglądała tak zabawnie, że Glory nie mogła powstrzymać śmiechu.
Ale Marty sama zaśmiewała się ze swojego odbicia w lustrze. Sznurówki gorsetu
Glory pozrywały się wtedy od tego serdecznego śmiechu. Nigdy przedtem nie było
jej tak wesoło w niczyim towarzystwie, a już szczególnie w towarzystwie kobiety.
Marty twierdziła, że gorset Glory był zbyt mocno zasznurowany, zawsze zresztą
narzekała, że jej pani sznuruje się zbyt ciasno.
Z wyjątkiem swojej matki, Glory nie była dotychczas blisko z żadną kobietą.
Wiedziała, że ciotka Ewa kocha ją na swój dziwaczny sposób, ale ustanawiane
przez nią zakazy zniechęcały do poufałości. Zbytnio się buntowała, żeby czuć
silne przywiązanie do ciotki. Nie zaprzyjaźniła się też z dziewczynami panny
Rosie. Ich stosunki polegały raczej na wzajemnej rywalizacji.
Deacon był jedyną osobą, którą szanowała i do której miała zaufanie. Był jej
partnerem i biznesie, i w łóżku, ale poza tym mieli niewiele ze sobą wspólnego.
Wiele łączyło ją z Justinem Sinclairem, wszystkie jej marzenia, frustracje i złe
wspomnienia. On jeden wiedział o jej przeszłości, kim była i skąd pochodziła.
Kiedy patrzyła wstecz, przypominała sobie, jak walczyli razem o przetrwanie i
jak przytulali się do siebie w zimnym pokoju. To on w jakiś sposób ją wyzwolił,
pokazał jej nową drogę życia i nauczył odczuwać przyjemność fizyczną. Istniała
silna więź między nimi. Kiedy wyjechał bez niej, poczuła się skrzywdzona, ale
nigdy o nim nie zapomniała.
Chcąc przerwać to rozczulanie się nad sobą, Glory otworzyła oczy i spojrzała w
lustro. Patrzyła na odbicie Eskimoski, jej płaską twarz, perkaty nosek i tłuste
policzki.
Bardzo mało o niej wiedziała. Marty miała dwadzieścia pięć lat. Jej mąż i syn
zmarli na choroby białego człowieka, które dziesiątkowały Eskimosów. Przez
ostatnie lata Marty żyła z różnymi białymi mężczyznami, głównie z poszukiwaczami
złota pracującymi w północnych dopływach Jukonu. Glory pomyślała, że Marty też
musi czuć się samotna.
- Czy masz rodzinę, Marty? Braci? Siostry?
- Nie. Żadni. Ludzie matki we wsi daleko. Ja nigdy ich nie widzę.
- A ludzie twojego ojca?
- On biały człowiek.
Alaska
521
- Więc jesteś w połowie biała. - Glory patrzyła na odbicie Marty w lustrze,
starając się znaleźć oznaki jej mieszanego pochodzenia, ale nie były widoczne.
- On wielorybnik. On kapitan - powiedziała z dumą. - Brać dużo kobiet ze wsi.
On wybrać matka. On stary człowiek, ale dobry dla matka. Ona lubi go bardzo.
Smutna, kiedy odjeżdża, szczęśliwa, kiedy przyjeżdża.
- Czy widziałaś go kiedyś? - Glory zastanawiała się, czy Marty też dorastała,
tak jak ona, bez ojca.
- On nie wraca. Ja imię po nim.
- Jak się nazywał?
- Kapitan Stone.
- Stone. - Glory obróciła się i patrzyła z niedowierzaniem na Marty. - Chyba
nie Caleb Stone. - To nie było możliwe, on na pewno umarł dawno temu. Nazwisko
to przywoływało w jej pamięci niezliczone opowieści ciotki o Calebie Stone. -
Wnuczka Taszy, Larissa, poślubiła jankeskiego kapitana, Caleba Stone'a, i
odpłynęła na jego statku. Rodzina już jej nigdy więcej nie widziała. - Możliwe,
że zapamiętała wszystko, bo brzmiało to romantycznie, albo dlatego, że Larissa
uciekła z Sitki, a ona też tego pragnęła. - Potem dowiedzieli się, że umarła.
Zaraz... - Podniecona złapała Marty za rękę. - Ona miała syna. To syn wrócił i
powiedział o tym rodzinie. Był łowcą wielorybów. Miał na imię Marchew... Marchew
Edmund Stone.
- Ja Marchew. Jak on.
- Marchew... Marty. Boże, czy wiesz, co to znaczy? - Glory roześmiała się, ale
szybko zakryła usta ręką. Tego było za wiele. Dwiema rękami objęła rękę Marty, w
której ta trzymała szczotkę. - My jesteśmy spokrewnione, Marty. Jesteśmy
kuzynkami... prawdopodobnie trzeciego czy czwartego stopnia, ale... Czy to nie
jest zadziwiające? Nie mogę w to uwierzyć.
- Ty kuzynka dla mnie? - powtórzyła niepewnie Marty.
- Tak. - Glory skinęła głową. - Jesteśmy rodziną. Twój ojciec byłby stryjecznym
bratem mojego pradziadka, czy coś w tym rodzaju. Wiem, że ty jesteś
praprawnuczką Taszy, a ja jestem jej prapraprawnuczką. - Roześmiała się znowu,
szczęśliwa z powodu tego odkrycia.
Nie przeszkadzało jej, że Marty była na pół Eskimoską. Swą tolerancję Glory
zawdzięczała ciotce, która nie pozwalała jej nigdy wstydzić się mieszanego
pochodzenia.
- Twój ojciec nie był całkiem biały - powiedziała do Marty. - On był częściowo
Amerykaninem, częściowo Rosjaninem, a częściowo Aleutą. Ja
522 Janet Dailey
jestem tego samego pochodzenia z dodatkiem krwi Tlinkitów. - Przechylała głowę
na boki w geście zdziwienia. - Matty, tak się cieszę, że Deacon wygrał cię w
pokera. Inaczej mogłyśmy się nigdy nie spotkać.
- Ja zadowolona też - poważnie odpowiedziała Matty. - Mam praca, mam rodzina
teraz.
- Tak- - Glory była wzruszona słowami Matty. Łzy napłynęły jej do oczu. - Obie
teraz mamy rodzinę.
Ktoś odsunął płótno zakrywające wejście i ukazał się w nim Deacon. Zatrzymał się
i zasłona opadła na swoje miejsce. Glory zamrugała oczami, żeby pozbyć się łez.
_ ??? robotnicy byli na budowie? - Deacon wyszedł wcześnie, żeby ich
skontrolować.
- Tak- Pojutrze rozpoczną prace wykończeniowe. - Wyglądał świeżo, pomimo
całonocnej gry w pokera. Glory zawsze była zdumiona jego niezmordowaną energią i
tym, że mógł obywać się bardzo długo bez snu, a wyglądał potem normalnie. -
Musisz spotkać się po południu z człowiekiem, który będzie zakładał tapety.
Widziałem też twojego przyjaciela.
- Kogo? - Czuła, że Matty znowu szczotkuje jej włosy.
- Twojego pana Blackwooda. Chciał się z tobą zobaczyć. Czeka przed
namiotem-
Nie widziała go od tamtego poranka, prawie przed dwoma tygodniami,
poprzedzającego owo nieszczęsne zebranie górników.
_ p0wiedz mu... - zaczęła oschle, ale zaraz zrezygnowała z chęci odrzucenia jego
prośby - ...żeby wszedł. Przynieś mi szlafrok, Matty, i wstążkę do włosów.
Kiedy Deacon podniósł płótno namiotu i wyszedł na zewnątrz, Matty już pomagała
Glory ubrać się w szlafroczek koloru ametystu i wiązała jej włosy
wstążką. Gabe Blackwood wszedł, trzymając przed sobą kapelusz.
- Dzień dobry. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Nie zapinając do końca guzików szlafroczka, Glory obróciła się do niego.
_ o wiele bardziej przeszkadzała mi pana nieobecność. Tak dawno pana nie
widziałam- Już się zastanawiałam, czy naprawdę zależy panu na moim towarzystwie,
co pan tyle razy podkreślał. - Specjalnie przestała wymyślać powody, żeby się z
nim zobaczyć, ponieważ chciała się przekonać, czy on sam do niej przyjdzie.
- Myślałem, że zmęczyło panią moje towarzystwo.
Alaska
523
- To nie byłoby możliwe. - Przybrała jeden ze swoich czarujących uśmiechów i
wskazała mu obite skórą krzesło. - Proszę wejść i usiąść.
- Zawahał się, z niechęcią patrząc na Matty. Widząc to Glory powiedziała:
- Matty, zobacz, czy jest kawa u pana Colby'ego i przynieś nam dwie filiżanki.
Gabe patrzył, jak Matty znika za płótnem dzielącym namiot i dopiero
wtedy usiadł na krześle.
- Nie podoba mi się, że ma pani tę Indiankę koło siebie. Im nie można wierzyć.
Kłamią, oszukują i kradną, jak ich się nie pilnuje.
- Matty jest Eskimoską, nie Indianką. - Było to rozróżnienie silnie podkreślane
przez samych Eskimosów.
- To jest to samo. - Wyraźnie nie podobały mu się słowa Glory.
- Nie dla Eskimosa. - Wiedząc od dawna o jego uprzedzeniach, zaczęła żartować z
uśmiechem. - A gdybym panu powiedziała, że Matty nie jest pełnej krwi Eskimoską?
Jej ojciec był jankeskim łowcą wielorybów. - Miała ochotę powiedzieć mu, że jest
spokrewniona z Matty, ale nie chciała, żeby wiedział, kim jest.
- Półkrwi czy Indianka to żadna różnica. Nie mam cierpliwości do tych nonsensów
wygłaszanych przez sentymentalnych ludzi, takich jak na przykład Sheldon Jackson,
o złym traktowaniu Indian na Alasce przez białego człowieka. Oni są nic niewartą
bandą próżniaków, których należałoby wysłać statkiem do jakiegoś rezerwatu.
Glory spojrzała na niego uważnie.
- Nie myślałam, że pan to tak mocno odczuwa.
- Nikomu z nich nie można ufać. Gdybyśmy mogli się ich pozbyć, nie byłoby
powodu, aby trzymać tu żołnierzy. Od samego początku wojsko było przekleństwem
Alaski. Nie potrzebujemy żadnych zarozumiałych poruczników, którzy nas pouczają,
co możemy, a czego nie możemy robić. Jesteśmy w pełni przygotowani, aby rządzić
się sami, bez żadnych interwencji z ich strony.
- Słyszałam o zebraniu górników. - Glory usiadła na kufrze obok krzesła.
- A więc pani wie, że pod bagnetami kazano nam się rozejść. Jego gniew jeszcze
nie wygasł. - Ten niby-poracznik groził, że siłą opróżni namiot i zabronił
jakichkolwiek zebrań.
Nie przyznał się jednak, że celem tego zebrania było anulowanie wszystkich
istniejących koncesji w całym okręgu i ogłoszenie, że strumienie mogą być
zawłaszczane od nowa. Nie powiedział jej również, że on i kilku oszustów z jego
paczki mieli przyjaciół, którzy czekali na zboczu góry Anvil na
524
Janet Dailey
umówiony sygnał, którym miało być rozpalone ognisko, żeby zająć najlepsze
działki dla siebie. Ale Glory wiedziała o tym planie, interesowała się wszystkim,
co miało związek z Gabe'em Blackwoodem.
- Wiem, że wojsko wydało zakaz posiadania broni - powiedziała Glory.
- Tego zakazu nie uda się wyegzekwować. Setki zrujnowanych górników wraca z
Klondike. Są na pokładzie każdego parowca płynącego w dół Jukonu. Nikt nie
będzie w stanie, a już na pewno nie ta garstka żołnierzy, rozbroić tych twardych
poszukiwaczy złota. A niech mi pani wierzy, że po niepowodzeniu, jakie ich
spotkało w Klondike, nie będą zadowoleni, gdy zobaczą, że wszystkie dobre
działki są tutaj zajęte przez cudzoziemców. Uważają, że mają prawo zanegować
własność tych działek i wcale się temu nie dziwię.
- Był pan ostatnio bardzo zajęty, starając się doprowadzić do ugody między
właścicielami, zanim zacznie się rozlew krwi. Przynajmniej tak mi powiedziano. -
Glory dowiedziała się również, że wiele z tych spraw opierało się wyłącznie na
szantażu, ponieważ prawowity właściciel wolał zapłacić uzurpatorowi niż czekać
na wyrok sądowy. Urzędował tylko jeden sędzia, który obecnie przebywał w Sitce.
Nikt nie wiedział, kiedy zjawi się w Nome.
- Czy to dlatego nie odwiedzała mnie pani? - zapytał.
- Kiedy miał pan tyle ważnych spraw do załatwienia, uważałam za niewłaściwe
narzucanie panu mojego towarzystwa. - Starała się unikać jego ciekawego
spojrzenia.
- Moja droga, pani mi nigdy nie narzucała swojego towarzystwa. - Krzesło
zatrzeszczało, gdy pochylał się ku niej. - Kiedy pani przychodziła mnie
odwiedzić, był to zawsze najmilszy moment dnia. Czekałem na pani wizytę.
- Nie zdaje pan sobie sprawy, co te słowa dla mnie znaczą. Tak bardzo bym
chciała, żeby mnie pan lubił. - Drżenie jej głosu nie było udawane. To, co
powiedziała, było prawdą. Bez względu na nienawiść, jaką do niego czuła z powodu
złego traktowania matki i porzucenia jej wraz z nie narodzonym jeszcze dzieckiem,
naprawdę chciała, żeby ją lubił i miał dla niej ciepłe uczucia. Ale z drugiej
strony życzyła mu, aby poniósł klęskę; zniszczenie go leżało w jej mocy.
- Ja naprawdę bardzo cię lubię, Glory. - Znowu zaczął się zwracać do niej po
imieniu. Położył rękę na jej dłoniach, żeby uwiarygodnić swoje słowa. - Od
pierwszej chwili czułem, że jesteś mi bliska. Znaczysz dla mnie bardzo wiele.
Mówię to poważnie.
Udając zakłopotanie wyrwała mu ręce i wstała, odsuwając się od niego. Skrzypnęło
krzesło, kiedy on również wstawał.
Alaska 525
- Ludzie w mieście plotkują na nasz temat. Wiesz o tym, prawda? Mówią, że mamy
romans.
- To nonsens. Nigdy nic więcej nie zrobiłem poza ucałowaniem twojej ręki.
- Wiem przecież o tym. - Stanęła przed nim. - Ale pamiętaj, kim jestem. Gdybyś
widywał znaną prostytutkę codziennie w towarzystwie tego samego mężczyzny, czy
uwierzyłbyś, że ich stosunki są platoniczne? Chyba nie. Oni też nie wierzą.
- Nie powinnaś zwracać uwagi na te plotki. - Położył jej delikatnie ręce na
ramionach.
- Czy nie rozumiesz, że ja się nie martwię o siebie. Przyszły gubernator Alaski
nie powinien przebywać w towarzystwie dobrze wszystkim znanej Glory St. Clair.
Kiedy tylko usłyszałam te plotki, postanowiłam więcej się z tobą nie spotykać.
- Nie wiedziałem, że tak mnie wysoko cenisz.
- Tak. - Ujęła obie jego ręce. - Nigdy nie chciałam ci zrobić krzywdy, Gabe.
Uwierz w to. Chciałam tylko, żebyś mnie polubił jak człowieka, który ma takie
same uczucia i potrzeby jak wszyscy. Zawsze traktowałeś mnie uprzejmie i z
szacunkiem. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkie to ma dla mnie znaczenie, Gabe.
- Moja słodka, cudna dziewczyno. Nie zrobiłaś mi krzywdy. Dałaś mi mnóstwo
radości. Niech ludzie gadają. Nie obchodzi mnie, co oni plotą.
- Mówisz tak, żeby mi zrobić przyjemność. - Patrzyła na niego lekko wydymając
usta.
- Gdybym zwracał uwagę na ludzkie gadanie, to nie odwiedziłbym cię dzisiaj. Pół
tuzina ludzi widziało, jak tu wchodziłem.
- Wiesz, o co oni nas teraz posądzają, prawda? - Posłała mu swój najbardziej
prowokacyjny uśmiech.
- Myślę, że tak.
- Gabe, ty się czerwienisz. - Śmiała się. - Czy chciałbyś to ze mną robić?
- Myślę, że pani ze mnie żartuje, panno St. Clair.
Chociaż ta wypowiedziana wprost sugestia z pewnością trochę go zażenowała, Glory
zauważyła wyraz jego oczu, w których była żądza starego człowieka niepewnego
swojej sprawności. Mogłaby go łatwo zaciągnąć do łóżka. Tak dobrze znała swój
fach, że mogłaby namówić do tego każdego mężczyznę. Ze starszymi mężczyznami
trzeba było w łóżku obchodzić się jak z dziewicą- oba te "obiekty" wymagały
specjalnej troski. Dlatego starała się ich unikać.
526 Janet Dailey
Puściła jego ręce, żeby nie odczuł opanowującego ją wstrętu.
- Niegrzecznie się zachowałam, prawda? - Z uśmiechem podeszła do beczułki
stojącej przy łóżku i wzięła paczkę tureckich papierosów. Od strony baru
rozległy się donośne głosy, ale przyzwyczajona do hałasu nie zwracała na nie
uwagi.
- Co tam się mogło stać? - zastanawiał się Gabe.
- Może ktoś wygrał w faro. - Glory wzruszyła ramionami zapalając zapałkę. Kiedy
przypalała papierosa, pojawiła się Matty z dwoma cynowymi kubkami kawy. - Co tam
się dzieje, Matty?
- Człowiek przychodzi. On mówi on znajduje złoto w piasku. - Postawiła kawę na
skrzynce służącej za stół.
- Złoto? Na plaży? Nie powiesz mi, że ludzie w to uwierzyli? - zadrwiła Glory.
W tym momencie wszystkie głosy ucichły.
- Każdy idzie patrzeć - odpowiedziała Matty.
Zaciekawiona Glory odchyliła płótno i zajrzała do baru. Był pusty. Przez
odsłonięty otwór wejściowy zobaczyły gęsty tłum zmierzający w kierunku plaży.
Spojrzała na Gabe'a.
- Czy myślisz, że to możliwe?
- Ślady złota znajdowano w piasku na plaży w różnych miejscach na półwyspie
Seward - powiedział. - Poszukiwacze uważają, że to wskazuje na możliwość
znalezienia złota głębiej.
Glory wpatrywała się w górników przechodzących koło namiotu.
- Chodźmy zobaczyć, co znaleźli. Przeszła przez pokój wrzucając świeżo
zapalonego papierosa do filiżanki z kawą i biorąc po drodze szal ze stosu ubrań
na kufrze. - Idziemy?
Nie zwróciła uwagi na widoczne na jego twarzy zdziwienie, że wybiera się tak
niekompletnie ubrana na ulicę. Uważała, że jest ubrana przyzwoicie. Owinęła się
szalem i szła w kierunku wyjścia, a za nią podążała Matty. Gabe niechętnie
ruszył za nimi.
Kiedy znaleźli się na ulicy, zostali natychmiast porwani przez tłum idący w
kierunku plaży. Sceptycy szli wolnym krokiem, patrząc z drwiącym uśmiechem na
rozentuzjazmowanych nowicjuszy, którzy przepychali się spiesznie, aby znaleźć
się tam przed innymi. Ci, którzy nie byli ani tak sceptyczni, ani tak zapaleni -
tacy jak Glory - szli szybkim krokiem bojąc się śmieszności, jeśli złota nie
będzie, i nie chcąc go stracić, jeżeli ono tam jest. Jak lemingi zmierzali
prosto ku morzu.
Alaska 527
Plaża przylegająca do miasta była usiana namiotami niefortunnych górników z
Klondike. Glory zobaczyła ludzi kopiących piasek. Przyspieszyła kroku.
Obserwowała brodatego mężczyznę, który nabrał trochę piasku do patelni służącej
do płukania złota i poszedł ku brzegowi morza. Kiedy kucnął, żeby przepłukać
piasek, Glory już biegła po mokrej plaży ciekawa rezultatu. Schyliła się,
patrząc ponad jego ramieniem, jak cierpliwie przelewa wodę na boki oddzielając
lżejsze ziarenka piasku, powoli zmniejszając ich ilość, żeby cięższe złoto,
jeśli tam było, mogło opaść na dno. Była to bardzo żmudna praca. Glory
zniecierpliwiła się.
- Czy jest złoto w tych piaskach? - spytała.
Nie musiała czekać na odpowiedź, ponieważ zobaczyła błysk złotego piasku na dnie
patelni. Nie było go dużo, ale wystarczyło, żeby nabrać na wilgotny palec.
Unosząc brzeg nocnej koszuli i szlafroka podbiegła do Matty.
- Jest tu złoto - powiedziała cicho, jakby należało utrzymać tajemnicę przed
tymi wszystkimi ludźmi na plaży, którzy przyszli tu, aby poznać prawdę. Chwyciła
ją mocno za ramię. - Będziemy bogate, Matty. Żeby dać ujście swojemu podnieceniu,
objęła mocno Eskimoskę. - To złoto jest nasze. Po raz pierwszy rodzina
Tarakanowów będzie bogata!
- Panno Glory, okay? - Matty patrzyła na nią zmartwiona.
- W porządku - powiedziała śmiejąc się radośnie. - Zostań tutaj. Zaraz wracam.
Wiadomość o znalezieniu złota na plaży rozeszła się błyskawicznie. W drodze do
miasta Glory musiała przedzierać się przez tłumy poszukiwaczy, kupców, barmanów
i szulerów, którzy też tam zmierzali. Rozglądała się za Deaconem, ale nie
chciała tracić czasu na szukanie go. Nie wiedziała, gdzie podział się Gabe, i
nic jej to nie obchodziło. Kupiła łopatę, zardzewiały kubełek, trochę rtęci i
prymitywną drewnianą płuczkę - skrzynkę z otworami. Nie było nikogo, kto mógłby
pomóc jej w zaniesieniu tego ekwipunku na plażę. Musiała zrobić to sama.
Wczesnym popołudniem obie z Matty już pracowały na działce, a pierwsze drobiny
złota znajdowały się w koronkowej chusteczce, w kieszeni szlafroka Glory.
Opracowały własny system pracy: Glory wsypywała czerwonawy piasek do drewnianej
płuczki, która przypominała dziecięcą kołyskę, natomiast Matty napełniała
kubełek wodą morską i przelewała ją przez kołyskę, energicznie poruszaną przez
Glory.
528
Janet Dailey
Zasada tego sita była prosta. Woda zmywała lekki piasek, który przelatywał przez
dno, cięższe złoto zatrzymywało się na siatce, a najmniejsze jego kawałki
wychwytywała miedziana przesłona pokryta rtęcią.
Pomimo chłodnego wiatru od morza Glory była oblana potem. Kiedy Marty weszła
ponownie do wody, żeby napełnić kubeł, Glory wyprostowała się, odstawiła łopatę
i dotknęła bolącego krzyża. Czuła zmęczenie w mięśniach; wiele czasu minęło,
odkąd pracowała fizycznie w ogrodzie ciotki. Ocierając dłonią pot z czoła
poczuła piekący ból pękniętego pęcherza na dłoni. Oddarła kawałek materiału ze
swojej nocnej koszuli i owinęła nim ręce.
- Powinnam była założyć rękawiczki - powiedziała, kiedy Marty wróciła z
kubełkiem wody. Widok wody w wiadrze przypomniał jej również, jak bardzo jest
spragniona. - Trzeba było też zabrać coś do picia.
- Panienka chce, żeby przynieść wody?
- Nie. - Glory z trudnością przełknęła ślinę. - Nie możemy teraz przerwać pracy.
Dała znak obandażowanymi rękami, żeby Marty nalewała wody do sita. - Później.
Odpoczniemy później.
Letnie słońce spoglądało na ludzi ogarniętych szaleństwem wydobywania złota na
plaży i od czasu do czasu chowało się za chmurę, żeby pośmiać się z tego
zwariowanego świata. Na całym pasie wybrzeża za miastem sznur mężczyzn kopał
piasek. Niektórzy z nich byli profesjonalistami, zasuszonymi, brodatymi
poszukiwaczami - wieloletnimi ofiarami gorączki złota na Alasce, doświadczonymi
i zaprawionymi w żmudnej pracy oddzielania błyszczącego kruszcu od piasku,
odpornymi na potworny ból krzyża. Inni - kupcy, hazardziści, prawnicy i ludzie
różnych zawodów - nigdy przedtem nie trzymali łopaty w ręku ani nie mieli brudu
za paznokciami. Stosowali różnorakie narzędzia. Ci, którzy nie zadbali o łopaty,
zbierali złotodajny piasek rękami, a wodę nosili w dużych puszkach. Jeśli nie
mieli sit, używali starych patelni do płukania złota czy też tar do prania, żeby
złapać kruszec w metalowe żeberka. Niektórzy wykonywali własne naczynia do
płukania.
Kiedy słońce zniżyło się ku zachodowi, Glory osunęła się na kolana. Mięśnie jej
rąk drżały z wyczerpania po wielogodzinnym poruszaniu "kołyską" i kopaniu piasku.
Zmęczona i obolała nie była w stanie wyjąć trzęsącymi się palcami kawałków złota
z sita.
- Muszę odpocząć chwilę - powiedziała do Marty, która nie wykazywała żadnych
oznak zmęczenia. Glory oblizała suche wargi, oddychając z wysiłkiem. - Matty,
idź do miasta, przynieś jedzenie i wodę. Weź też koce.
Alaska
529
Będziemy dziś spały na plaży. - Bała się, że ktoś może ukraść ich ekwipunek w
nocy.
Kiedy Matty odstawiła kubełek i wyruszyła w kierunku miasta, Glory oparła się o
drewniane obramowanie kołyski, starając się odzyskać siły. Patrzyła na złoto
błyszczące na dnie. O jego blasku marzyła od dzieciństwa oglądając złote i
srebrne ozdoby w Soborze Świętego Michaiła, słuchając opowieści poszukiwaczy i
wpatrując się w kawałki złotej rudy.
Wyjęła z kieszeni koronkową chusteczkę, w któą owinęła swoje złoto. Położyła ją
na dnie sita i delikatnie rozwiązała. Z wysiłkiem zbierała drobiny z dołu sita i
wkładała je do zawiniątka. Zawiązała chusteczkę i włożyła za stanik. Płacząc i
śmiejąc się jednocześnie zrozumiała, że ma wreszcie to, na czym zawsze
najbardziej jej zależało.
Jakaś ręka dotknęła jej ramienia. W panice złapała łopatę i zamierzyła się nią
na złodzieja, który chciał ukraść jej złoto.
- To jest moje! - krzyknęła.
Mężczyzna złapał za trzonek łopaty, unikając ciosu.
- Glory, na litość boską, to ja.
- Deacon. - Pozwoliła mu odebrać sobie ciężką łopatę i odstawić ją. -
Myślałam... - Było oczywiste, o czym pomyślała, więc roześmiała się z ulgą. -
Cieszę się, że to ty. Gdzie byłeś?
- Szukałem ciebie. Spotkałem Matty i ona powiedziała mi, gdzie mogę cię znaleźć,
- Przykucnął koło niej czyszcząc spodnie z ziarenek piasku. - Nie musisz już
myśleć o spotkaniu z człowiekiem, który miał wieszać tapety, on jest gdzieś
tutaj, w środku tego szaleństwa.
- Tu jest złoto, Deacon. Tu w tym piasku. Czy wiesz, ile razy chodziliśmy po
tej plaży, a ono cały czas było pod naszymi nogami.
- Czy zdajesz sobie sprawę, jak wyglądasz?
Glory zaczęła czyścić szlafrok z piasku i dopiero wtedy zauważyła zlepioną
brudem nocną koszulę wystającą spod szlafroka. Jej długie włosy zwisały na
ramiona skołtunioną masą.
- Wyglądam okropnie - przyznała.
- Okropnie. - W głosie jego wyczuła, że to określenie nie oddaje w pełni jej
żałosnego obrazu. Kiedy podniósł jej rękę do góry, poczuła ból spowodowany
pękniętym pęcherzem na dłoni. - Popatrz na swoje ręce, palce czerwone i
podrapane, paznokcie połamane, a te szmaty na pewno okrywają rany. Twarz masz
spaloną od wiatru. Mógłbym mówić dalej...
530
Janet Dailey
- Moje ręce zagoją się. Kąpiel uwolni mnie od brudu. A to wystarczy na
wszystkie nowe ubrania, jakich potrzebuję. - Wyjęła chusteczkę ze swoim złotem.
- Ile tutaj masz? - Wyrwał jej chusteczkę z ręki.
Nie próbowała mu jej odebrać, tylko patrzyła z niepokojem, jak ważył ją
w dłoni.
- Pięćdziesiąt dolarów albo i mniej. - Rzucił z lekceważeniem węzełek na jej
kolana. - Czy to wszystko, co masz?
- Jak do tej pory. - To, co znalazła, zasługiwało na coś więcej niż niż kpiny.
- Jak długo tu jesteś?
- Zaczęłam przed południem.
- Pracowałaś przeszło dziesięć godzin za pięćdziesiąt dolarów. - Potrząsnął
głową. - Glory, możesz zarobić więcej przez noc leżąc na plecach.
Nie patrzyła na niego. Nagle Deacon, który nigdy przedtem nie traktował jej
szorstko, złapał ją za rękę i podniósł na nogi obracając w stronę
zatłoczonej plaży.
- Jeśli chcesz złota, Glory, to ono jest w kieszeniach tych głupców, którzy
kopią w piasku jak oszalałe małże! Czy wiesz, co zrobią ze swoim złotem? Oni je
wydadzą. Będą się bawić jak nigdy w życiu, pić, grać i chodzić na kurwy! A kiedy
wydadzą swoje złoto, to znowu tu przyjdą pokopać i zaczną wszystko od początku!
Nigdy nie spotkałem bogatego poszukiwacza złota, bez względu na to, ile go
znalazł. Może jeden na tysiąc nie umiera zrujnowany, ale tak się dzieje z resztą.
Przyciągnął ją do siebie, jego palce wpijały się w bolące mięśnie ramion. Glory
patrzyła tylko na jego czarny krawat, nie mogąc znieść przenikliwego spojrzenia
niebieskich oczu.
- Tak czy inaczej "Palące" musi być otwarty, kiedy oni przyjdą do miasta, aby
się bawić, nawet gdybym miał powiesić te cholerne tapety sam. Muszę przygotować
miejsce, gdzie będą mogli wydać swoje złoto. Tam jest jeszcze bardzo dużo pracy,
czy mi pomożesz?
Jej, jej złoto w chusteczce - to było spełnienie wszystkich marzeń.
- Ty nie rozumiesz, Deacon - powiedziała - to jest moje złoto. Szybko puścił ją
i odszedł. Glory walczyła ze łzami patrząc na niknącą
sylwetkę. Zacisnęła koronkową chusteczkę silniej w dłoni.
?
? ? kilku godzinach snu na plaży Glory obudziła się tak zesztywniała i obolała,
że nie mogła się wyprostować. Ale złoto czekało. Wszyscy byli w ruchu, niektórzy
nawet wykorzystali godziny północnego zmierzchu. Glory zbudziła swą Matty. Ktoś
gotował kawę i smażył bekon. Czuła ten zapach, ale wypiła tylko łyk nieświeżej
wody i zjadła kawałek suchego chleba, który został z kolacji. Nie chciała jeść
kawałków tłuszczu, które jej dawała Matty.
Po skromnym posiłku zabrała się do pracy. Za każdym razem, kiedy podnosiła
łopatę, aby wsypać piasek do sita, mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Wreszcie
zamieniła się miejscami z Matty i zaczęła nosić wodę. Na początku było to łatwe,
ale za każdym nawrotem pełny kubeł stawał się coraz cięższy.
Rączka wiadra wrzynała się w jej poranione ręce, pomimo bandaży ze szmat. Kiedy
chciała przełożyć kubeł do drugiej ręki, nadepnęła na rozdartą koszulę i upadła
rozlewając wodę.
Nieszczęsna, obolała i zmęczona uklękła przy kubełku. Czuła, że cała jest
pokryta piaskiem. Lfbranie było tak poplamione, że do niczego się już nie
nadawało. Morska woda zniszczyła jej skórzane buty. Włosy miała tak splątane, że
pół tuzina grzebieni nie zdoła ich rozczesać.
Matty rzuciła łopatę i podbiegła do niej.
- Ja pomogę. - Usiłowała ją podnieść.
- Nie mogę tego robić.
Nie miała nawet siły wstać. Chciała tylko leżeć na piasku i płakać. A jednak
Matty pracowała tak samo długo i tak samo ciężko jak ona i w ogóle nie narzekała.
Pełna poczucia winy podniosła się na nogi z pomocą Matty. Kiedy dziewczyna
chciała postawić przewrócony kubełek, Glory powiedziała:
Alaska
533
człowiekiem. Dochodzisz do tego, że nawet nie patrzysz na to, co jesz, żeby
tylko przeżyć.
- Tak. - Słyszała opowieści o tych ciężkich doświadczeniach. Patrzyła na niego,
zdając sobie sprawę, jakiego figla spłatał jej los. Zawsze zastanawiała się, czy
Justin poznałby ją po tak długim czasie. A jak teraz wyglądała
- w tym brudnym, bezkształtnym ubraniu, ze zmierzwionymi włosami, bez makijażu -
prawdopodobnie jak zaniedbana Marisza Blackwood. W gruncie rzeczy prezentowała
się gorzej niż ostatnim razem, gdy się widzieli. Nie w ten sposób wyobrażała
sobie to spotkanie.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. - Justin w zadziwieniu potrząsał głową.
- Przyjechałem kilka dni temu. Czy dostałaś mój list?
- Twój list? Nie, ja... Ja nie otrzymałam nic, poza tą wiadomością, którą mi
zostawiłeś wyruszając do Klondike.
Na chwilę spuścił oczy.
- Nie mogłem cię zabrać ze sobą. Jak się okazało, ta pierwsza zima była okropna.
To nie miejsce dla kobiety. Martwiłem się, że dotrzesz tam sama, zamiast zostać
w Skagway.
- Myślałam, że kompletnie o mnie zapomniałeś.
- Nie. - Uśmiechnął się błyskając zębami. - Chyba widać, że nie zdobyłem
fortuny. Kiedy usłyszałem, że tutaj znaleziono złoto, napisałem żeby cię
zawiadomić, że jadę do Nome, aby spróbować szczęścia. Ale widocznie nie dostałaś
tego listu.
- Nie. - Nie dostałaby go, nawet gdyby była w Skagway, ponieważ zaadresowany
był do kogoś, kto już nie istniał.
- Hej, Glory! Będziesz pracować na tym kawałku piasku? - Jeden z poszukiwaczy
stał wraz ze swoimi partnerami na skrawku plaży, który zajęła.
- Nie, możecie tu przyjść - odkrzyknęła i zauważyła zdziwienie na twarzy
Justina.
- Jak on ciebie nazwał?
- Glory, to jest teraz moje imię. Nazywam się Glory St. Clair. Nazwisko wzięłam
od ciebie. Wydawało mi się to sprawiedliwe, ponieważ ty zabrałeś rzeczy, które
należały do mnie.
Słuchał jej z wyrazem zaskoczenia i niedowierzania.
- Ty jesteś Glory St. Clair? - Patrzył na jej potargane włosy, brudne
zniszczone ubranie i zabandażowane dłonie.
Uśmiechnęła się.
534 Janet Dailey
- Za kilka godzin będę... Kiedy się wykąpię i zmienię ubranie. - Nie chciała
przedłużać tej rozmowy z powodu swego wyglądu. - Może spotkamy się dziś wieczór?
- Oczywiście. - Był tak zaskoczony, że jeszcze nie wszystko do niego dotarło. -
Gdzie mogę cię znaleźć?
- Spytaj kogokolwiek w mieście. Powiedzą ci, gdzie jestem. Z uśmiechem odsunęła
się od niego chcąc jak najszybciej odejść. - Chodź, Marty.
- Spotkamy się później - powiedział Justin nadal zmieszany i niepewny po
usłyszeniu tych nowin.
- On przyjaciel? - spytała Marty, kiedy brnęły przez piasek w kierunku miasta.
- Tak, znam Justina od dawna, przynajmniej tak mi się wydaje. - Żałowała, że
nie mogła przeczytać listu, który do niej napisał.
- Lepiej zobacz jego, ja nie lubię starego mężczyzny - stwierdziła Marty,
myśląc o Blackwoodzie.
Glory nie ujawniała jej powodów, dla których spotyka się z Gabe'em. Domyślała
się, że Marty wyczuwa jego uprzedzenia i niechęć do tubylców, ale nie usiłowała
jej tego wytłumaczyć. Teraz miała inne rzeczy na głowie.
Zatrzymały się najpierw w "Palące". Od zewnątrz budynek wyglądał na całkowicie
wykończony, łącznie ze złotymi literami szyldu, ale w środku było jeszcze wiele
do zrobienia. Ściany wciąż były nagie. Nie powieszono jeszcze luster, obrazów
ani kinkietów, ustawione były tylko stoły do gry i krzesła. Cały salon był już
urządzony wyściełanymi kanapami i krzesłami.
Nie zauważyła żadnych robotników. Wszędzie panowała cisza. Glory myślała, że
Deacona również tam nie ma. Dopiero po chwili usłyszała brzęk szkła od strony
rzeźbionego baru, sprowadzonego z San Francisco.
- Deacon? - zawołała nieśmiało. Wychylił się zza baru bez marynarki z
zawiniętymi rękawami koszuli. Trzymał w ręku trzy kufle od piwa. Nie uśmiechnął
się na jej widok. Glory zatrzymała się niepewna, jak ją powita.
- Widzę, że nareszcie oprzytomniałaś - powiedział sucho, ustawiając kufle na
lustrzanej półce baru. - Przyszłaś w samą porę, żeby pomóc odpakować te szkła.
Przydasz mi się, Matty również.
- Nie możemy tego robić teraz. Matty jest mi potrzebna - powiedziała szybko
Glory. -Nie byłam tylko pewna, czy nadal chcesz, żebym była twoją wspólniczką.
- Ty również włożyłaś w to pieniądze.
- Zanim poweźmiesz ostateczną decyzję, chciałabym cię o czymś poinformować.
Spotkałam starego przyjaciela na plaży i umówiłam się z nim na
Alaska
535
wieczór. Chcę, żeby Matty pomogła mi oczyścić się, abym dobrze się prezentowała.
- I dlatego nie możesz mi pomóc w przygotowaniu otwarcia lokalu - powiedział
Deacon. - Oczywiście ten stary przyjaciel jest młodym mężczyzną.
- Tak. - Nie chciała stracić przyjaźni Deacona. Również nie zamierzała go
okłamywać. Chociaż nie wiedziała, co może wyniknąć z wieczoru spędzonego z
Justinem, Deacon powinien wiedzieć, że Justin znaczył coś dla niej i czuła się
zobowiązana powiedzieć o tym od razu.
Zawahał się przez chwilę.
- Nie roszczę sobie do ciebie żadnych praw, Glory. - Wzruszył ramionami, a ona
była zdziwiona obojętnością tego gestu. - Kiedy nie będziesz już potrzebowała
Matty, niech przeniesie moje rzeczy do jednego z pokoi na piętrze.
Glory poczuła ukłucie żalu, że tak łatwo przekazywał ją innemu mężczyźnie. Było
to głupie uczucie, biorąc pod uwagę, że Deacon nigdy nie miał nic przeciwko
wykonywanemu przez nią zawodowi. Ale Justin nie był klientem.
- Zrobię tak. - Zawahała się. - Deacon, ja...
- Nie musisz mi się tłumaczyć - przerwał. - Idź spotkać swojego przyjaciela i
rób, na co masz ochotę. Im szybciej to będzie załatwione, tym prędzej będziesz
mogła tu wrócić, żeby mi pomóc. Otwieram lokal jutro.
- Oczywiście. - Nie miała nic innego do powiedzenia. Starając się zapomnieć o
poczuciu winy, odwróciła się i wyszła razem z Matty.
W swoim pomieszczeniu w "Double Eagle" zorganizowały kąpiel. Matty przynosiła
wodę z rzeki Snake, która była źródłem wody pitnej dla Nome, i grzała ją na
ogniu za barem. Glory tak długo czesała potargane włosy, aż ją rozbolała głowa.
Kiedy wanna została już napełniona wodą, zdjęła ubranie i poleciła Matty, aby je
spaliła. Myła się i szorowała, aż skóra zrobiła się czerwona.
Potem Matty natarła ją wonnymi olejkami, wysuszyła włosy, pomogła się ubrać,
mocno zasznurowała gorset. Glory włożyła czerwoną jedwabną suknię z ogromnym
dekoltem, przeznaczoną na otwarcie "Palące". Ręce musiała ukryć w rękawiczkach
sięgających powyżej łokcia, ponieważ żadne kremy ani balsamy nie zdołały zmienić
ich wyglądu. Na zaczerwienioną od słońca i wiatru twarz położyła warstwę pudru.
536 Janet Dailey
Kiedy już była gotowa, poleciła Marty zabrać rzeczy Deacona do "Palące" i
usiadła czekając na Justina. Bez przerwy patrzyła na swoje odbicie w lustrze,
sprawdzając, czy jest jeszcze coś do poprawienia. Chciała zrobić na Justinie
dobre wrażenie, które by pozwoliło zapomnieć o jej poprzednim wyglądzie. Od
czasu, kiedy pierwszy raz poszła pracować dla panny Rosie, nie czuła się tak
zdenerwowana.
Sięgnęła po butelkę whisky, aby napełnić jedną ze szklaneczek przygotowanych na
tacy, gdy ktoś chrząknął za jej plecami. Obróciła się. Justin stał w pokoju,
trzymając kapelusz w rękach. Glory wpatrywała się w niego. Takiego właśnie
Justina pamiętała. Bez brody i wąsów wyglądał jak kiedyś, chociaż był bardzo
blady. Włosy miał krótko obcięte i naturalnie pofalowane. Jego koszula, spodnie
i marynarka były nowe.
Justin patrzył na niąjak wrośnięty w ziemię. Poruszał bezgłośnie wargami.
- Oni... powiedzieli, że tu jesteś. Chciałem zastukać, ale trudno jest stukać
do namiotu.
Uśmiechnęła się, jego reakcja podniosła ją na duchu.
- Wejdź Justin, napijesz się czegoś?
- Tak, chętnie. - Nie spuszczając z niej wzroku, podszedł i wziął szklaneczkę
whisky.
- Powinniśmy wznieść toast. - Podniosła swoją szklaneczkę i czekała, że coś
powie, ale on nie mógł wykrztusić słowa. - Za nasze spotkanie w Nome, w tym
wspaniałym miejscu. - Napiła się whisky, lecz on nie poszedł w jej ślady. - Czy
coś jest nie w porządku?
Opuścił oczy, wpatrując się w białe wzgórki jej piersi.
- Nie wiem, jak do ciebie mówić. - Potrząsnął głową. - Nie wyglądasz teraz jak
Marisza.
- Nie jestem nią. Jestem Glory.
- Tak mi się wydaje. - Szybko połknął whisky i patrzył na pustą szklankę, którą
trzymał w ręku.
Glory zauważyła jego skrzywioną twarz i poczuła się nieswojo.
- Co się stało Justin? Chyba mi nie powiesz, że bardziej ci się podobała
Marisza? - Zażartowała widząc, że nigdy przedtem nie patrzył na nią takim
wzrokiem jak teraz.
- Ja ją znałem.
- To znaczy, że nie znasz mnie. - Była z lekka zirytowana.
- Nie rozumiem. To znaczy... kiedy wyjeżdżałem, miałaś pracę. - Zaczął
Alaska 537
gestykulować żywo, nie zważając na trzymany w ręku kapelusz. - Pracowałaś w
restauracji. Miałaś gdzie spać i co jeść. Uważałem, że dasz sobie radę. Co się
stało?
- Rzuciłam pracę.
- Ale dlaczego? Czy to była moja wina? Kiedy wyjeżdżałem, nie spodziewałaś się
dziecka, prawda?
- Nie. - Przyszło jej na myśl, że przecież mogła mu skłamać. Zrobić go
odpowiedzialnym za życie, które wybrała. Bawiło ją to, że Justin chciał, żeby
tak było, a z drugiej strony denerwowało ją to. - Widzisz tę suknię, którą mam
na sobie? Uszyto ją dla mnie w San Francisco. Żadna kelnerka nie mogłaby
pozwolić sobie na taki strój, nawet gdyby oszczędzała sto lat. W jaki sposób
mogłabym zdobyć tyle pieniędzy, żeby być właścicielką połowy "Palące", który
jest właśnie w budowie? Musiałabym znaleźć dużo złota albo wyjść za mąż za
bogatego mężczyznę i stać się dodatkiem do jego domu. Postanowiłam otworzyć moją
własną kopalnię złota.
- Ale dziś po południu na plaży byłaś...
- ...krótkotrwałą ofiarą gorączki złota. Przez chwilę porwały mnie nasze dawne
marzenia. Czy pamiętasz, jak siedzieliśmy razem rozmawiając o złocie, które
znajdziemy w Klondike? Myślałam, że to marzenie spełni się tutaj w Nome. Na
szczęście wrócił mi zdrowy rozsądek.
- Czy nie znalazłaś złota? - zdziwił się Justin.
- Oczywiście, wartości osiemdziesięciu, może stu dolarów po dwóch dniach pracy,
od której pękał mi krzyż.
- Co w tym złego? Gdybyś tyle znajdowała każdego dnia w roku, czy zdajesz sobie
sprawę, ile by to wyniosło?
- A czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ja bym wyglądała po takim roku?
Zniszczyłabym kompletnie skórę i włosy. Miałabym mięśnie jak mężczyzna i
zgrubienia na dłoniach. Ja chcę być kobietą, Justin. Chcę być miękka i ładna.
Wolę zapach perfum od zapachu potu. Nie chcę być bogata i wyglądać jak stara
zniszczona jędza. - Ze złości łzy napłynęły jej do oczu. - Wiesz, w jakich
warunkach dorastałam - nigdy nic nie miałam, ani przyjaciół, ani ubrań, ani
żadnej radości, zawsze byłam pouczana, co mam robić i jak się zachowywać. Już
nigdy nie będę w ten sposób żyła. Nie obchodzi mnie, co muszę robić w tym celu!
Myślałam, że właśnie ty będziesz mógł to zrozumieć.
- Rozumiem. Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, nie chciałem zrobić ci
krzywdy swoim odjazdem.
538
Janet Dailey
- Zrobiłeś mi krzywdę. Ale to nie dlatego zostałam kurwą. Robię to dla
pieniędzy. To jest dla mnie biznes.
- Wierzę ci, ale gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim?
- Jest tam, gdzie chcesz, żeby było - odpowiedziała Glory. - Może powinnam cię
spytać, dlaczego przyszedłeś dziś wieczór? Czy chciałeś tylko ulżyć swojemu
sumieniu?
- Sam nie wiem - przyznał i nadal patrzył na nią. - Po części z ciekawości.
Każdy poszukiwacz złota, stąd aż do Jukonu, słyszał o Glory St. Clair. Ja
chciałem zobaczyć Mariszę. Nie spodziewałem się, że będę tęsknił za nią- za tobą
- kiedy opuszczałem Skagway, przynajmniej nie tak bardzo. Do diabła.
- Roześmiał się, ale widać było, że czuje się nieswojo i jest zażenowany.
- Kiedy moi wspólnicy dowiedzieli się, że mam się z tobą dziś wieczorem spotkać,
zmusili mnie do kąpieli i przywlekli fryzjera, który kopał na plaży, żeby mnie
ostrzygł i ogolił. Kupiłem sobie nawet nowe ubranie. Nie jestem pewien, czego
ode mnie oczekujesz. Mówi się, że masz jakiś układ z tym hazardzistą.
- Deacon jest moim przyjacielem i wspólnikiem, ale jego rzeczy nie ma w tym
pokoju. Nie jestem z nikim związana, nie mam nikogo, na kim mi zależy.
- Nikogo? Potrząsnęła głową.
- Byłeś jedyną osobą, z którą mogłam się wszystkim podzielić - moimi myślami,
uczuciami i marzeniami. Nikt mnie nie zna tak jak ty. Dla nich wszystkich jestem
tylko Glory St. Clair. Oni nawet nie wiedzą, skąd mam to nazwisko.
- ????... - zatrzymał się w pół słowa ze smutnym, chłopięcym uśmiechem na
twarzy. - Może powinienem przyzwyczaić się do nazywania cię Glory.
Przybliżyła się do niego, patrząc na delikatną linię jego ust i przypominając
sobie ten dzień dawno temu, kiedy pocałował ją po raz pierwszy.
- Może powinieneś.
- Glory. - Chciał jej dotknąć, ale w jednej ręce trzymał kapelusz, a w drugiej
szklankę whisky. Przez chwilę nie wiedział, co z nimi zrobić. Potem roześmiał
się, rzucił kapelusz i szklankę do góry. Za chwilę znalazła się w jego ramionach,
a on całował ją wygłodniałymi ustami.
Justin leżał przytulony do Glory, z głową opartą o jej ramię i ręką na jej
piersi. W zamyśleniu bawiła się jego ciemnymi włosami. Znowu było im
Alaska
539
dobrze razem w łóżku. Nie był tak biegły w sztuce miłosnej jak Deacon, ale jego
zapał i chęć sprawienia jej przyjemności rekompensowały wszystkie braki.
Wydawało się, że chce udowodnić, że jest lepszy niż ci wszyscy mężczyźni, z
którymi przedtem spała. Ale akurat ta sprawa w ogóle jej nie obchodziła. Ci inni
to tylko biznes, a to była przyjemność, chociaż nie była pewna, czy on zrozumie
tę subtelną różnicę. Zadowolona pocałowała go w głowę.
- Wyrzuciłem tylko pieniądze na to nowe ubranie - szepnął Justin. - Nie miałem
go na sobie dłużej niż dwadzieścia minut.
- Może i tak. Ale jestem zadowolona, że wykąpałeś się i ogoliłeś. Te sprawy są
najprzykrzejsze w Nome.
- Ci mężczyźni się nie kąpią?
- Nie. Kąpiel jest bardzo utrudniona. Trzeba przynieść wodę, zagrzać ją. Odzywa
się tu część mojej rosyjskiej natury, jak mi się wydaje. Bardzo mi brakuje
codziennej kąpieli.
- Kąpiele, ha! - Przewrócił się na plecy, kładąc głowę na drugiej poduszce i
podnosząc ręce do góry. - Czy wiesz, że nie spałem w łóżku, od czasu kiedy
opuściłem Skagway? - Popatrzył na dach namiotu. - Do diabła, byłbym szczęśliwy,
gdybyśmy mieli namiot do spania.
- Nie masz namiotu?
- Nie. Nasza łódź wywróciła się, kiedy spływaliśmy w dół Jukonu. Straciliśmy
namiot, większość naszego ekwipunku, prawie wszystkie zapasy. Mieliśmy nadzieję,
że ktoś da nam pieniądze w zamian za udział w zyskach, ale jak do tej pory nic z
tego nie wyszło. Oczywiście mamy złoto z naszej działki na plaży, więc w końcu
dojdziemy do własnych pieniędzy, aby kupić co potrzeba. Nie wiem natomiast, jak
długo będziemy mogli tu kopać. Niektórzy właściciele działek w tundrze twierdzą,
że one rozciągają się aż do oceanu i że my korzystamy z nich bezprawnie. Inni
znowu mówią, że plaża jest własnością publiczną i nikt nie może sobie rościć do
niej praw. Dopóki sąd nie rozstrzygnie tej sprawy, mamy zamiar zostać tutaj i
pracować dalej.
- A tymczasem będziecie po prostu spali na dworze? - Po jednej nocy spędzonej
na mokrym piasku, w zimnym wietrze od morza, nie mogła sobie wyobrazić, że można
tak żyć przez dłuższy czas.
- Czy masz jakiś lepszy pomysł? - spytał.
- Oczywiście - obróciła się na bok i podparła na łokciu - możesz spać tutaj.
- Nie wiem, czy to byłoby w porządku w stosunku do moich wspólników,
540 Janet Dailey
żebym ja spał na ładnym miękkim łóżku, a oni tam w zimnie. Nie powiem, żeby mi
się ten pomysł nie spodobał, ale nie mogę ich tak zostawić.
Kiedy odrzucił jej propozycję, doszła do wniosku, że tak będzie najlepiej. To
łóżko nie zawsze byłoby wolne, kiedy on chciałby się przespać. Obecność jej
klientów stwarzałaby niezręczną sytuację. Jednak nadal chciała mu pomóc i
znalazła na to sposób.
Glory wstała z łóżka, otulając się kołdrą. Podeszła do dużego okrętowego kufra i
uklękła, żeby go otworzyć. Potem otworzyła skrytkę i wyjęła skórzany woreczek.
- Co robisz? - Justin usiadł na łóżku.
Wyjęła pięć banknotów z woreczka, schowała go na miejsce i ułożyła ubrania w
kufrze, tak aby zakrywały skrytkę. Z pieniędzmi w ręku podeszła do łóżka.
- Powiedziałeś, że potrzebujecie namiotu, ekwipunku i zapasów żywności. Czy
pięćset dolarów wystarczy?
Patrzył na banknoty w jej wyciągniętej ręce, potem na nią i potrząsnął głową.
- Nie mogę tego wziąć od ciebie.
- Dlaczego nie? Przecież szukałeś takiej możliwości. Właśnie ją znalazłeś. To
jest idealne rozwiązanie, ponieważ oboje będziemy mieli to, co chcemy. Zawsze
pragnęłam być właścicielką złotodajnej działki, a te pieniądze zapewnią mi część
udziału.
Po chwili wahania wziął pieniądze i przeliczył je, jeszcze nie wierząc, że są
naprawdę jego.
- Założę się, że będziemy mogli kupić wszystko, czego potrzebujemy, jeszcze
dziś wieczór. Do licha, oni mieli dzisiaj łowić ryby na kolację. Może zdołam
jeszcze kupić mięso.
Odrzucając kołdrę wyskoczył z łóżka i wziął swoje spłowiałe, długie kalesony z
czerwonej flaneli. Włożył je szybko. Jeszcze jedną ręką zapinał guziki, a drugą
już wciągał spodnie. Glory nie widziała nigdy w życiu, żeby mężczyzna tak szybko
się ubierał.
- Wyobrażam sobie, jakie będą mieli miny, kiedy zobaczą, co przyniosłem.
- Uśmiechnął się szeroko. - O, do diabła, ale się zdziwią! - Nie zapiął nawet
koszuli, tylko szybko wcisnął ją w spodnie. Z marynarką w ręku i kapeluszem
zsuniętym na tył głowy podszedł do łóżka, żeby ją szybko i mocno pocałować.
- Muszę iść. Dziękuję... Glory.
Alaska 541
Uśmiechnęła się na widok jego podniecenia, ale kiedy wybiegł z namiotu,
posmutniała. Łatwo mogła sobie wyobrazić jego reakcję, gdyby go zastała w pokoju
tamtej nocy mając dziesięć dolarów potrzebnych na wyprawę do Klondike. Wiele
rzeczy zmieniło się od tamtego czasu, a pięćset to było przecież dużo, dużo
więcej niż dziesięć. Westchnęła żałując, że nie został troszkę dłużej - nie
musiał przecież tak się spieszyć. Po prostu był bardzo podekscytowany.
Z drugiej strony dobrze, że już poszedł. Czekano na nią. W "Palące" było jeszcze
dużo roboty przed otwarciem, ale w przeciwieństwie do Justina Glory ubierała się
powoli.
Chociaż "Palące" nie był jeszcze wykończony, Deacon i Glory otworzyli go
następnego dnia, przyjmując każdego, kto miał złoty piasek w woreczku. Zapełnił
się też natychmiast górnikami, którzy chcieli uczcić swoją zdobycz. Ponieważ
nowi właściciele nie mieli wielu osób do pomocy, zatrudnili w lokalu Marty,
której obowiązkiem było ważenie złota i wydawanie równowartości w żetonach,
które były środkiem płatniczym w "Palące". Zdawali sobie w pełni sprawę, że
żaden poszukiwacz nie będzie zwracał uwagi, jeśli niezręczna Eskimoska
"przypadkiem" rozsypie trochę złotego proszku. Waga stała na półce przykrytej
kocem. Rozsypany proszek spadał na niego. Gdy noc była pomyślna, udawało się im
zebrać z koca około stu dolarów.
Nome kwitło po odkryciu złota na plaży. Do wydobycia go z piasku nie były
konieczne żadne kosztowne urządzenia. Kopać mógł każdy i każdy w mieście miał
złoty proszek w kieszeni. Wszyscy chcieli z tej sytuacji skorzystać. Korzystna
sytuacja ekonomiczna i potrzeba obsługi zamożnych kopaczy w mieście sprawiły, że
do dawnych zajęć wrócili ci, którzy przedtem porzucili swe miejsca pracy, aby
szukać złota. Mogli zarobić te same pieniądze, a miasto się bogaciło.
Następne tygodnie były bardzo pracowite dla Glory i Deacona. Stolarze i inni
robotnicy pracowali w "Palące" nawet w obecności klientów. Dostarczono pianino z
Seattle, a zgodził się na nim grać pianista z orkiestry filadelfijskiej w zamian
za morfinę.
Zatrudniono dwie dodatkowe prostytutki, w ten sposób w klubie było ich cztery.
542
Janet Dailey
Wzorując się na pannie Rosie, Glory bardzo starannie je wybierała, wymagając,
żeby były zdrowe, czyste i miały dobre maniery. Dopiero gdy spełniały te
podstawowe kryteria, oceniała ich urodę i osobowość. Chciała, żeby jej klienci
mieli urozmaicenie. Była więc wśród nich pełna temperamentu miedzianolica
półkrwi Indianka z Saskatchewan o wymownym imieniu Frenchie oraz pulchna Alicja,
przezwana szaloną z powodu swojego żywego usposobienia; była Gladys o twarzy
dziecka, którą górnicy szybko przezwali Zabawny Tyłeczek, i Dobra Betsy, ongiś
nauczycielka, która zawsze chwaliła swoich klientów mówiąc, że byli "dobrzy".
Glory miała taki sam układ z dziewczynami, jaki obowiązywał u panny Rosie.
Dzieliły się z nią pół na pół, zatrzymując dla siebie napiwki, zarabiając ile
się dało na prezerwatywach oraz na sprzedawanych drinkach. Brała od nich jednak
więcej za pokoje. Posiłki i pranie, z wyjątkiem bielizny pościelowej, liczone
były ekstra. Glory również weszła w porozumienie ze swoją krawcową w San
Francisco, żeby dziewczyny mogły zamawiać suknie na jej rachunek, a ta udzielała
jej rabatu. Zyski były duże pomimo wydatków na ochronę lokalu, służące, kucharza
i pomocnice, pianistę oraz comiesięcznej kary", ustanowionej przez nowy zarząd
miasta, a wynoszącej dziesięć dolarów od każdej prostytutki.
Palące" miał konkurencję. W połowie września 1899 roku w Nome działało
dwadzieścia różnych barów, łącznie z "Dexter Saloon" prowadzonym przez ?. ?.
Hoxsie. Miał tu swój bar również Wyatt Earp, obecnie brzuchaty mężczyzna w
średnim wieku, a niegdyś słynny strzelec i wysoki urzędnik federalny z Tombstone.
Na północnej stronie Front Street podrzędne prostytutki wykonywały swój zawód w
namiotach i jednoizbowych chatach, chętne zarówno do pójścia do łóżka z klientem,
jak i do okradzenia go. Miejsce to zostało nazwane Stockade z powodu wysokiego
płotu, który odgradzał je od przyzwoitej części miasta.
Kiedy ludność Nome wzrosła do pięciu tysięcy, możliwości robienia interesów miał
każdy. Glory widywała Justina nie częściej niż dwa lub trzy razy w tygodniu.
Prawa własności, zarówno do bogatych złóż w rzekach górskich, jak i do złotego
piasku na plaży, nie były nadal ustalone. Jeśli chodzi o plażę, to uważano, że
należy ona do wszystkich, tak jak mówiły amerykańskie przepisy. Każdy mężczyzna
z łopatą w ręku miał prawo do swojego wycinka plaży. Wielkość tych działek
określono na mniej więcej dwadzieścia stóp kwadratowych, a mierzono je
górniczymi łopatami o długich
Alaska
543
trzonkach. Przypływy morza wprowadzały jednak wielkie zamieszanie w te podziały.
Aby utrzymać działkę w swoim posiadaniu, Justin i jego wspólnicy przychodzili do
miasta na zmianę, dwójka zawsze zostawała na plaży. Glory nie miała nic
przeciwko temu, tym cenniejszy jednak wydawał się jej czas, który spędzali razem.
Oczekiwanie sprawiało jej przyjemność. Wydawało się, że Deacon nie poczuł się
dotknięty zmianą w ich osobistych stosunkach, chociaż teraz był bardziej
zamknięty w sobie. Ponieważ jednak zawsze cechowała go skrytość, Glory nie
wiedziała, czy ta zmiana zaszła faktycznie, czy tylko ona ją sobie wyobraża. W
każdym razie była zadowolona z obecnego układu.
Wrześniowe słońce świeciło jasno, ale kalosze Glory były całe oblepione błotem,
kiedy szła przez pokrytą wodą ulicę. Ostatnie deszcze zmieniły ulice Nome w
błotniste rzeki, w niektórych miejscach na dwie stopy głębokie. Krążył dowcip,
że jest to "bezpośrednia droga wodna do Chin".
Budynki stawiano tam, gdzie było wolne miejsce, czasami pośrodku mającej powstać
ulicy. Zostały tylko wąskie ścieżki, w niektórych miejscach nie szersze niż
osiem stóp.
Glory stanęła przed wielką brązową kałużą, podniosła wyżej spódnicę i starała
się zbadać głębokość wody. Marty wpadła na nią z tyłu, omal jej nie wywracając.
- Dlaczego się tak nagle zatrzymałaś? - Marty trzymała dwiema rękami kosz
wypełniony jedzeniem.
- Zastanawiam się, czy mam przejść, czy przepłynąć tę kałużę - odpowiedziała
Glory.
Zwykle Marty sama chodziła na codzienne zakupy. Glory towarzyszyła jej, kiedy
kupowały coś szczególnego. Często udawało jej się namówić kupców, szczególnie
tych, którzy bywali w "Palące", aby obniżyli ceny. Ponieważ krążyły plotki, że w
Nome może zabraknąć jedzenia tej zimy, Glory postanowiła zrobić zapasy żywności.
Jej koszyk był ciężki. Zwykle pakowała zakupy do ciągnionego przez psy wózka,
który był prezentem od Deacona, ale przy tym gęstym błocie nie można było go
użyć. Tymczasem pocieszała się myślą, że do kupienia został tylko chleb.
- Piekarnia jest już niedaleko, obok zegarmistrza. - Patrzyła na długi rząd
budynków, czytając szyldy. Dokoła niej mężczyźni przechodzili przez rzekę błota,
nie zwracając uwagi, jak głęboko zapadały się ich buty. Zewsząd
544 Janet Dailey
dochodził bezustanny hałas. Szczekanie psów pociągowych, uderzenia młotków i
dźwięki pił przy wykańczaniu kolejnego budynku. Tam, gdzie powinna być piekarnia,
była teraz pusta przestrzeń. Może niezupełnie pusta, widać było bowiem zarysy
nowego budynku.
- Nie ma już piekarni - powiedziała Marty. - To miasto jest zwariowane,
podobnie jak ludzie.
- Zgadzam się. - Glory westchnęła ciężko i zawróciła w stronę sklepu z owocami.
Właściciel sortował jabłka, obracając je nadgniłą stroną do dołu.
- Przepraszam.
Zaskoczony mężczyzna zaczął szybko wycierać jabłko, które trzymał w ręku o rękaw
fartucha.
- Nadaję połysk tym jabłkom, panno St. Clair. - Prawie wszyscy w mieście ją
poznawali. - Otrzymałem świeżą dostawę, piękne jabłka. Może pani spróbuje? Zna
pani powiedzenie - kto je jabłka, ten nie zna lekarza.
- Nie wierzę w to, ale może pan mi powie, co stało się z piekarnią, tą koło
zegarmistrza?
- Ktoś przesunął ten budynek w nocy, razem z panem Parkerem. Użyli do tego koni.
Pan Parker wypadł z łóżka. Słyszałem, że nabił sobie wielkiego guza na głowie.
Teraz będzie tu inny sklep.
Glory nie zdziwiło to opowiadanie. Zajmowanie działek budowlanych było tak samo
popularne, jak zajmowanie działek złotodajnych.
- A co z piekarnią?
- Nie wiem, gdzie ona teraz jest - potrząsnął głową.
- Dziękuję. - Kiedy odwróciła się, zatrzymał ją. - Niech pani weźmie to jabłko,
panno St. Clair. - Sprawdził, czy nie jest uszkodzone, zanim jej podał.
- Jeśli ktoś panią spyta, skąd pani je ma, proszę powiedzieć, że ode mnie.
- Dobrze. - Wróciła do Marty wrzucając jabłko do pełnego koszyka.
- A teraz co? Mamy wszystko z wyjątkiem chleba.
- Może inna piekarnia jest tam - Marty wskazała na drugą stronę ulicy. Glory
spojrzała w tamtym kierunku i zauważyła, że ktoś macha do niej
ręką. Ale zaraz liczni przechodnie zasłonili jej tego mężczyznę. Potem zobaczyła,
jak przeciska się pomiędzy ludźmi, aby przejść przez błoto na jej stronę ulicy.
Kołnierz jego płaszcza był podniesiony, a kapelusz nasunięty na oczy. Dopiero po
chwili rozpoznała, że to jest Gabe Blackwood. Ostatnio miała tyle zajęć, że
rzadko go widywała.
- Glory, jaki traf! Właśnie szedłem się z tobą spotkać. - Uśmiechnął się
Alaska
545
szeroko. Teraz wyglądał jak elegancki adwokat, a nie starzejący się podupadły
prawnik, którego poznała po przybyciu do Nome. Dobrze wiedziała, że w dużej
mierze przyczyniła się do tej przemiany. Nie było to zresztą trudne i
sprowadzało się do podtrzymania jego i tak wielkiego wyobrażenia o sobie.
Wszystko, co kiedykolwiek o nim słyszała, okazało się prawdą. Sama widziała jego
małostkowość i uprzedzenia. Nie zależało jej już na tym, żeby ją polubił.
- Nie widzieliśmy się jakiś czas, Gabe. Co się z tobą działo? Byłeś bardzo
zajęty, jak słyszałam.
- Starałem się jak mogłem - powiedział udając skromność. - Wiesz, jaka ostra
konkurencja jest pomiędzy prawnikami w tym mieście.
- Jest tutaj tylu prawników, ile barów.
Zauważyła, że nie wspomniał o lokalnych wyborach, które odbyły się kilka dni
przedtem. Miały one zapoczątkować coś w rodzaju rządów "ugody". Oznaczało to, że
mieszkańcy Nome zgadzali się, aby rządził nimi wybrany burmistrz, rada i
naczelnik policji; zgadzali się na narzucane im przepisy oraz na płacenie
różnych podatków i licencji. Kongres Stanów Zjednoczonych jeszcze nie wydał
aktów prawnych, które pozwoliłyby na utworzenie prawomocnego rządu na Alasce.
W wyborach tych Gabe występował z mandatem miejskiego biznesu, do którego
również należało szesnastu prawników. Zwyciężyli jednak górnicy przeważającą
liczbą głosów. Glory skorzystała z prawa głosu, przyznanego tylko nielicznym
kobietom w Nome, ale nie uważała za stosowne poinformować Gabe'a, że głosowała
na zwycięzców.
- Tej zimy w mieście Nome zabraknie jednego prawnika - oświadczył z godnością.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Wyjeżdżasz?
- Tak. O tym właśnie chciałem cię zawiadomić. - Wyciągnął z kieszeni palta
kopertę i bilet. - Zarezerwowałem miejsce na najbliższym parowcu odpływającym do
San Francisco. Stamtąd pojadę pociągiem do Waszyngtonu.
- Dlaczego tam jedziesz? - Ogarnęło ją nagłe uczucie przerażenia. - Nie
rozumiem. O co tu chodzi?
Pomachał kopertą.
- Pamiętasz, jak ci mówiłem, że znam ludzi w Waszyngtonie? Przez jakiś czas nie
miałem z nimi kontaktu, ale napisałem do jednego z moich starych przyjaciół i
przedstawiłem mu sytuację w Nome. Właśnie dostałem od niego
546
Janet Dailey
list. Najbliższej wiosny Senat ma podjąć decyzję o utworzeniu rządu na Alasce.
Będzie się również zajmował sprawami górnictwa. Ponieważ znam te problemy, jak
to się mówi - z pierwszej ręki, mój przyjaciel uważa, że sytuacja ta będzie dla
mnie bardzo korzystna i że powinienem przyjechać do stolicy, aby porozmawiać na
ten temat z senatorami.
- Myślę, że twój przyjaciel ma rację. - Zaśmiała się, żeby pokryć szok wywołany
tą wiadomością. - Muszę przyznać, że kiedy powiedziałeś o wyjeździe, myślałam,
że znikasz na zawsze. Jestem zadowolona, że tak nie jest. Brakowałoby mi ciebie.
I tak będzie mi smutno bez twojego towarzystwa. Zima będzie tu o wiele dłuższa
bez ciebie.
- Mnie również będzie ciebie brakowało. Byłaś dla mnie bardzo dobra. Ale wrócę
pierwszym statkiem w lecie.
- Dlaczego tak szybko nas opuszczasz? Jeśli Senat nie będzie rozpatrywał tej
ustawy przed wiosną, to mógłbyś zaczekać.
- Niedługo wszystko zamarznie. Nie mogę ryzykować. Podróż statkiem do San
Francisco to tylko dwa tygodnie, jeśli jest dobra pogoda. Gdybym podróżował
lądem, to musiałbym przebyć co najmniej tysiąc pięćset mil psim zaprzęgiem do
nabliższego portu nie zablokowanego przez lody. To zbyt trudna droga dla
człowieka w moim wieku.
- Oczywiście, masz rację. Dla mnie będzie to pierwsza zima na tak dalekiej
północy. Powiedziano mi, że zatoka Norton całkowicie zamarza w początkach
listopada. Nie mogę sobie tego wyobrazić - całkowite odcięcie od świata przez
osiem miesięcy. Będę cię zasypywać pytaniami, kiedy wrócisz.
- Mam nadzieję, że przywiozę ci dobre wiadomości. - Z dumną miną włożył kopertę
i bilet do kieszeni.
- Jakie wiadomości?
- Jeśli ta ustawa zostanie przyjęta, Alaska będzie prawdopodobnie podzielona na
kilka okręgów, a tym samym urzędować tu zacznie wielu sędziów federalnych. Teraz
jest tylko jeden na całą Alaskę, z siedzibą w mieście Sitka. - Mrugnął do niej
porozumiewawczo. - Może się okazać, że będziesz musiała mówić do mnie "panie
sędzio", kiedy znowu się spotkamy.
- Sędzia Blackwood - szepnęła Glory. Wiedziała, że im wyższe ktoś ma stanowisko,
tym bardziej bolesny jest jego upadek. Dało jej to dużo do myślenia.
- Oczywiście to nie jest pewne - zastrzegł się i po kilku minutach ją pożegnał.
Nome Zima 1899-1900 roku
Wielu mieszkańców miasta starało się dostać na ostatni statek, aby nie spędzać
tu zimy. Wystąpiły jeszcze dodatkowe zagrożenia: możliwość niedostatku żywności
oraz epidemii duru brzusznego z powodu fatalnych warunków sanitarnych, nie
mówiąc już o warunkach klimatycznych - zamieciach śnieżnych i bardzo niskich
temperaturach, które trzeba byłoby przetrzymać w namiotach lub prymitywnych
chatach. Niektórzy szczególnie niesforni mieszkańcy Nome zostali deportowani
przez nowy rząd "ugody", a razem z nimi ci, którzy nie mieli środków ani na
pozostanie, ani na bilet.
Około trzech tysięcy osób pozostało jednak w mieście, aby stawić czoło zimie i
strzec swojej własności. Jedyną osobą z "Palące", która nie chciała zostać, była
Dobra Betsy.
Justin wraz ze swoimi wspólnikami postanowił przezimować w Nome. Zdobyli drewno
i zbudowali małą, prowizoryczną chatę na plaży. Zrobili ją z kłód wyrzucanych
przez morze, odpadków drewna, połamanych skrzyń - ze wszystkiego, co mogli
znaleźć na stale zmniejszających się teraz stosach budulca przy ujściu strumieni.
Wielu poszukiwaczy, kopiących złotodajne piaski tego lata, postanowiło zostać w
namiotach.
W połowie listopada cała linia brzegowa była już zablokowana lodem grubości
pięciu stóp i sięgającym daleko w morze. Lód nie ścinał jednak całej Cieśniny
Beringa, która odgradzała Alaskę od Rosji.
Cała tundra znajdowała się w obszarze wiecznej zmarzliny. Stwarzało to poważne
problemy dla mieszkańców Nome. Nie było studni, więc pobierano wodę wprost z
rzeki Snake. Z kolei zmarzlina nie wchłaniała ścieków, toteż tak jak musieli
przynosić wodę do picia, tak samo musieli wynosić wszystkie
548
Janet Dailey
nieczystości. W lecie wyrzucano je do rzeki, co spowodowało zagrożenie durem.
Aby uniknąć tego zimą, władze miasta postanowiły wywozić nieczystości daleko na
pola lodowe, żeby z nadejściem wiosny spłynęły do
morza.
Jednak niedostatek publicznych szaletów nie pozwolił na rozwiązanie wszystkich
problemów sanitarnych. W lutym Glory nie ośmielała się wychodzić na ulicę przy
"Palące". Musiałaby jechać na łyżwach po grubym lodzie utworzonym z moczu.
Również na głównej ulicy, Front Street, nie było lepiej.
Mimo przypadków duru brzusznego, czerwonki i zapalenia płuc ludność Nome
powiększyła się tej zimy. Nie można było ustalić ilości złota wykopanego w
okolicach miasta, ponieważ nie było tu urzędu probierczego, a nikt nie chwalił
się swoimi znaleziskami z obawy przed rabunkiem. Ale oceniano, że zyski z samego
kopania na plaży wyniosły milion lub dwa miliony dolarów, a następne półtora
miliona dolarów przyniósł dochód z działek położonych wzdłuż górskich strumieni.
Pogłoski o bogatych złożach sprowadziły do Nome wielu mężczyzn podobnych
Justinowi i jego wspólnikom, którzy porzucili Klondike. Wiadomość o "złocie dla
biednego człowieka" przywiodła następnych poszukiwaczy. Prawie półtora tysiąca
podróżnych stłoczyło się na ostatnim w tym sezonie stateczku, spływającym
Jukonem do Dawson. Większość z nich czekała tam na nadejście zimy. Dopiero wtedy
zaczęła się szalona pielgrzymka w kierunku Nome po zamarzniętej rzece.
Podróżowali psimi zaprzęgami lub konnymi saniami. Niektórzy szli pieszo, ciągnąc
za sobą małe sanki z ekwipunkiem. Jeszcze inni jechali na łyżwach. Kilku
śmiałków postanowiło skorzystać z najnowszego środka lokomocji i jechali
rowerami przez Alaskę w środku zimy. Wszystkich tych wędrowników zaczęto nazywać
Nomers albo Nomads z powodu ich szaleńczego pędu do Nome.
Przybywali tu bez końca - wyczerpani, z odmrożeniami, głodni. Nie tylko
poszukiwacze złota zjeżdżali z Klondike. Wielu z nich to -jak ich nazwała
Kanadyjska Policja Konna - "ścieki z Dawson": szulerzy, prostytutki, złodzieje
kieszonkowi, oszuści, rabusie i inni przestępcy.
W końcu marca, przy zachodnim wietrze i niezbyt mroźnej pogodzie, rozpoczęła się
wspaniała gra zorzy polarnej na niebie. Wiatr rozwiewał śnieg na ulicach Nome. W
porównaniu z interiorem opady śniegu nie były tu duże, ale zalegał on w mieście
przez całą zimę.
Alaska
549
1 ego wieczoru nie było wielu klientów w "Palące". Glory usiadła naprzeciw
Deacona przy stole ustawionym koło pieca węglowego.
- Jak tu dziś spokojnie - powiedziała.
- Mmmm. - Nie podniósł oczu znad pasjansa. - Myślę, że całe miasto jest o tej
porze na tańcach. To cholerne gapiostwo, że nie wiedzieliśmy o Nomadach, którzy
dziś przybyli. Oni wszyscy mogli być tutaj.
Kilka egzemplarzy gazet "z zewnątrz" dotarło do Nome wraz z przybyszami. Nikomu
w tym odizolowanym od świata mieście nie przeszkadzało, że gazety były sprzed
trzech miesięcy lub jeszcze starsze. Dla nich były to nadal sensacyjne nowiny.
Każda szpalta z każdej strony gazety była wszędzie głośno odczytywana.
- Słyszałam, że w Seattle, jak donosi tamtejsza prasa, gromadzą się tysiące
ludzi czekających na zniknięcie lodów, żeby się tu dostać. Uważa się, że Nome
przyciąga teraz więcej ludzi, niż kiedykolwiek przyciągnęło Klondike.
- Wcale bym się nie zdziwił. - Deacon położył czerwoną dziewiątkę na czarnej
dziesiątce. - Jest tu bez porównania łatwiej się dostać. Po dziesięciu dniach
podróży morskiej z Seattle już są na miejscu. Tam czekała ich jeszcze koszmarna
droga przez górską przełęcz, potem tratwą przez rzekę pełną przełomów. Podróż
tutaj to prawie urlop wypoczynkowy.
Glory zauważyła, że Deacon układa pasjansa znaczonymi kartami. - Dlaczego, na
litość, układasz pasjansa znaczoną talią? Uśmiech pogłębił zmarszczki w kącikach
jego oczu.
- Nie myślisz chyba, że pozwolę diabłu wygrać.
- Jesteś niepoprawny - powiedziała z westchnieniem.
Nagle otworzyły się ciężkie, mahoniowe drzwi wejściowe. Jakiś mężczyzna, okutany
aż po oczy, wszedł do środka, a z nim wpadło zimne powietrze i trochę płatków
śniegu. Glory poznała Justina po chodzie, zanim jeszcze odwiązał szalik.
Podeszła, żeby się z nim przywitać.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj.
Justin włożył futrzane rękawiczki do kieszeni płaszcza, ujął obiema rękami jej
cienką talię i podniósł ją do góry, obracając się dokoła i śmiejąc. Oparła mu
ręce na ramionach, żeby nie stracić równowagi. Czuła bijący od niego chłód.
Wreszcie postawił ją na ziemi. Nie zdążyła jeszcze złapać tchu, kiedy mocno ją
pocałował.
- Przyszedłem uczcić okazję - powiedział.
- Jaką okazję?
- Dzisiaj wykopaliśmy dużo czerwonego piasku. Najbogatszego, jaki do tej pory
mieliśmy. - Śnieg i niskie temperatury nie przeszkodziły kopiącym na plaży.
O*""^
?
Ak
wołała Glor
?sokim, ???
ięcej niż i
strony gos
i naprawą i
stać przez
. powiedział
.jedw--ebnąspodm(
jijkaAr naDeacona.
?*speST?ika r*fcito^Jt siedzi, Dea
?Mlv c^Todzić gdzie L?raDacSn zebrał kan
MGlory P^Wajako
k,lokciami o 1 2
łiattescJe&P , U-powtedz^ -Łszła do *>aru. Kiedy z<
^bi^siętrzy^anąwręce
*t-ChciałabyrTn,zebyswyt)
Kltumcdo -tłumaczenia.
l;Widlaciebie- ~ Zakorkowi
%trzącnariiĄ.
|-%ym,żebyś to jednak w;
' V*, - Obrócił się w
I *lt)taz wprost rianią.-Ud
Pltita dwa albo trzy razy w t
l^ltowszystkLO za darmo
I Sita na piętrze. Może jeść i
|4cnta.Myto fundujemy. By
l^lui chodzi o pieniądze, E
Pt i drinki od mojej części ;
się oszukany. W końcu I
w ja jestem oszukiwany, (
550
Janet Dailey
Wykopany piasek przenoszono kubłami do chat i namiotów. W tym względnym cieple
zamkniętego pomieszczenia górnicy przesiewali złoto.
- Dzisiaj nie obchodzi mnie, w jaki sposób złoto znalazło się na plaży. Cieszę
się, że tam jest.
Na ten temat tworzono rozliczne teorie. Niektórzy twierdzili, że to lodowiec w
epoce lodowcowej zmiótł warstwę złotodajnego kwarcu z gór i w ten sposób
znalazła się ona na wybrzeżu. Inni mówili, że to podwodny wulkan spowodował
erupcję złota z głębin ziemi, a przypływy zaniosły je na brzeg. Jeszcze inni, że
to jest piasek z meteorytów. Większość skłaniała się ku teorii, że całe dno
Morza Beringa jest pokryte złotem, stale wynoszonym przez fale na brzeg, że są
tam nieograniczone jego zasoby. Tylko niewielu trzeźwo myślących nie wierzyło
tym przedziwnym teoriom. Uważali, że złoto na plaży pochodzi rzeczywiście ze
złóż znajdujących się w górach, ale jest zmywane na przybrzeże przez deszcze i
wiosenne odwilże.
- Myślałam, że będziesz dzisiaj u naszej konkurencji, żeby posłuchać ostatnich
wiadomości. Wydawało mi się też, że zechcesz tam uczcić powtórną prezydenturę
McKinleya czy też stłumienie buntu na Filipinach.
Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie.
- Nie myślisz chyba, że mógłbym pójść gdzie indziej, prawda? - zażartował
patrząc na wolne miejsca w barze. - Nie macie dzisiaj wielu gości. Chyba będę
mógł cię mieć tylko dla siebie.
Glory odsunęła się od jego mokrego, zimnego płaszcza.
- Jesteś przemarznięty. Chodź ogrzać się do pieca.
- Ty mogłabyś mnie ogrzać. Większość dnia spędzam teraz przy piecu. Liczyłem
dziś wieczór na coś innego.
- Może to się uda załatwić. - Glory podeszła do mahoniowej lady.
- Butelkę dobrej whisky, Paddy, i dwie szklanki. - Barman podał je. Glory wzięła
butelkę i szklanki i powiedziała do Justina: - Trochę wody ognistej na pewno cię
rozgrzeje.
- Nie to miałem na myśli, ale jak na początek... - Poszedł za nią rozcierając
po drodze zgrabiałe z zimna palce.
Glory postawiła szklanki na stoliku przy piecu i odkorkowała butelkę whisky.
Deacon nadal układał pasjansa, nie zwracając na nich uwagi.
- Czy jesteś głodny, Justin?
- Czy niedźwiedź polarny jest biały?
- Matty, powiedz kucharzowi, żeby odkroił trochę szynki i usmażył
Alaska
551
naleśniki dla Justina - zawołała Glory przez ramię. Matty ubrana była dziś w
ciemną sukienkę z wysokim, koronkowym kołnierzykiem. W jej życiu zmieniło się o
wiele więcej niż tylko wygląd zewnętrzny. Całkowite zarządzanie "Palące" od
strony gospodarczej spoczywało obecnie na jej głowie, łącznie z szyciem i
naprawą ubrania. Uczyła się również czytać.
- Czy masz zamiar tak stać przez całą noc, Glory? - spytał Justin.
- Mam zamiar usiąść - powiedziała.
Poprawiła swoją jedwabną spódnicę i siadła obok niego. Justin napił się whisky,
po czym zerknął na Deacona. Glory nie przypuszczała, żeby Deacon do tego stopnia
pogrążył się w swoim pasjansie, by nie zauważyć, kto przysiadł się do jego
stolika.
- Czy widzisz, kto tu siedzi, Deacon? - spytała. - Nasz najwierniejszy i
najbardziej lojalny klient.
- Dlaczego miałby chodzić gdzie indziej, kiedy tutaj dostaje wszystko co chce
za darmo? - Deacon zebrał karty i odsunął krzesło.
Zaskoczona Glory patrzyła, jak oddala się od stolika i kieruje do długiego baru.
Oparł się łokciami o ladę, zwrócony do nich tyłem. Powoli docierała do niej
prawdziwa treść jego odpowiedzi. Nie miała zamiaru puścić tego płazem.
- Chwileczkę - powiedziała do Justina, wstając z krzesła. Z szelestem jedwabiu
podeszła do baru. Kiedy zatrzymała się przy Deaconie, spojrzał na nią tylko i
zajął się trzymaną w ręce szklaneczką whisky. Zaczął ją ponownie napełniać. -
Chciałabym, żebyś wytłumaczył, co miałeś na myśli, Deacon.
- Nie ma tu nic do tłumaczenia. To jest oczywiste dla każdego, powinno być
również dla ciebie. - Zakorkował butelkę i podniósł szklaneczkę do ust, nadal
nie patrząc na nią.
- Wolałabym, żebyś to jednak wytłumaczył.
- W porządku. - Obrócił się w jej stronę, jego zimne niebieskie oczy patrzyły
teraz wprost na nią. - Od czasu, kiedy otworzyliśmy "Palące", on przychodzi tu
dwa albo trzy razy w tygodniu, pije naszą najlepszą whisky i je co chce. I to
wszystko za darmo - nie mówiąc o korzystaniu z twojego towarzystwa na piętrze.
Może jeść i pić, ile tylko dusza zapragnie, i nie płaci za to ani centa. My to
fundujemy. Byłby głupcem, gdyby chodził gdzie indziej.
- Jeśli ci chodzi o pieniądze, Deacon, to możesz odjąć opłatę za jego jedzenie
i drinki od mojej części zysku - powiedziała. - Nie chciałabym, żebyś czuł się
oszukany. W końcu to jest mój przyjaciel, a nie twój.
- To nie ja jestem oszukiwany, Glory, tylko ty. Czy tego nie widzisz?
552 Janet Dailey
- Nie.
- To otwórz szerzej oczy. Jesteś po prostu wykorzystywana.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, dopóki jej ręka nie wylądowała na
policzku Deacona. Przez chwilę zastygł w bezruchu. Potem powoli, zbyt wolno,
postawił szklaneczkę whisky na barze i wyprostował się. Glory wstrzymała oddech,
oczekując gwałtownej reakcji. Ale on odwrócił się i ruszył w kierunku schodów.
Kontrolował swoje kroki, tak samo jak swoje uczucia.
Natychmiast pożałowała tego, co się stało. W żadnym wypadku nie chciała otwartej
wojny z Deaconem. Spojrzała w kierunku Justina i zobaczyła Matty, stawiającą
przed nim talerz z jedzeniem.
- Deacon. - Pobiegła za nim. Zatrzymał się u podnóża schodów. - Przepraszam.
Nie chciałam cię uderzyć.
- Ja nie przepraszam. Powiedziałem to, co uznałem za słuszne.
- Mylisz się w przypadku Justina. Potrząsnął przecząco głową.
- Pamiętasz, jak cię ostrzegałem przed grą w muszle i powiedziałem, że ruletka
jest oszukańcza. Wtedy mnie posłuchałaś.
- Wiem. Ale tym razem się mylisz.
- Dałaś temu człowiekowi pieniądze na ekwipunek. Płacisz za jego jedzenie i
picie. Spisz z nim. Powiedz mi chociaż o jednej rzeczy, Glory, o jednej rzeczy,
którą on ci ofiarował poza swoim towarzystwem, za które w gruncie rzeczy
zapłaciłaś. Ma woreczek pełen złota, które wykopał z tego piasku, a nie wydał na
ciebie ani centa.
- Co mógłby mi kupić? - protestowała. - Ja mam wszystko.
- Więc nie chciałabyś od niego prezentu - nawet czegoś tak drobnego jak ładna
wstążka do włosów? Cokolwiek na dowód, że mu na tobie zależy? On należy do tych,
którzy biorą, Glory. A jeśli tego nie widzisz, to jesteś głupia.
Nie zatrzymywała go, kiedy zaczął wchodzić na schody. Przez chwilę patrzyła za
nim, potem wróciła do stolika.
- O co poszło? - spytał Justin.
- O nic. - Wiedziała, że nie będzie mogła przejść do porządku nad tym, co
powiedział Deacon.
Nome Koniec czerwca 1900 roku
(jlory stała w nogach łóżka, patrząc bez słowa na kobietę o dziecinnej twarzy.
Gladys przypominała śpiącą lalkę. Żółta kokarda zdobiła jej rozpuszczone,
ciemnobrązowe włosy. Wyjątkowo długie rzęsy rzucały cień na policzki.
Wyglądałaby jak aniołek, gdyby nie trupia bladość jej twarzy.
Dwie godziny wcześniej Matty znalazła ją w kałuży krwi z haczykiem do zapinania
bucików w ręku. Glory nie wiedziała, że Gladys była w ciąży. Teraz już nie była.
Kiedyś jedna z prostytutek w Skagway wykrwawiła się śmiertelnie przy próbie
aborcji. Glory nie znała jej, ale ta śmierć nią wstrząsnęła - była to utrata
dwóch istnień ludzkich.
Ciąża eliminowała kobietę z tego biznesu. Pomimo wszelkich środków ostrożności
zdarzała się jednak, stanowiąc jedno z przekleństw tego zawodu.
Po zmierzeniu pulsu lekarz schował rękę Gladys pod kołdrę, zdjął stetoskop z
szyi i włożył go do torby stojącej obok łóżka. Kiedy zamykał torbę, Glory
próbowała pytać o szanse chorej, ale nakazał jej gestem milczenie i skierował
się do drzwi. Poszła za nim do pozbawionego okien holu, oświetlonego od niedawna
elektrycznością.
- Czy ona wyzdrowieje, doktorze Vargas?
- Jest młoda i wydaje się silna. Myślę, że wyjdzie z tego. Proszę mi wierzyć
panno St. Clair, że widziałem, niestety, gorsze przypadki -powiedział kierując
się ku schodom. - Przez jakiś czas może mieć stan podgorączkowy. To normalne.
Jeśli temperatura podskoczy, proszę mnie zaraz zawiadomić.
- Oczywiście. - Glory odprowadzała go do wyjścia.
- Minie kilka tygodni, zanim będzie mogła wstać. Teraz potrzebuje ciszy i
odpoczynku.
Alaska
555
- ???. - Zgodziła się Glory, zanim zorientowała się, że z niej żartuje. - W
porządku, on raczej nie wymaga zbyt wiele. Żałuję tylko, że właśnie teraz
wychodzi za maż. Przecież na pewno miałaby inne propozycje małżeństwa. Jest tak
mało kobiet na Alasce, że każda, która chce, znajdzie sobie męża.
- A ty nie chcesz męża?
- Nie teraz. - Glory odpowiedziała sztywno wiedząc, że ma na myśli Justina. -
Może nigdy. - Denerwowały ją te uwagi. Zobaczyła nadchodzącą Matty i była
zadowolona, że zmieni się temat rozmowy.
- To dlatego nie widziałem tu Justina od przeszło tygodnia? - Deacon nie
zwracał uwagi na obecność Matty.
- Nie, przesadzasz - odparowała Glory usiłując zignorować jego uwagi.
- 01iver przyniósł pocztę - powiedziała Matty, mając na myśli byłego boksera,
który pracował teraz jako ochroniarz i goniec w "Palące".
- Dziękuję. - Wzięła od niej pół tuzina kopert i zaczęła je przeglądać. Były to
głównie rachunki - jeden od krawcowej, inny z hurtowni alkoholu. Ostatnia
koperta nosiła nazwisko Gabe'a Blackwooda jako nadawcy.
- Przypomnij sobie tylko, Glory - powiedział Deacon - na pewno tyle czasu
upłynęło od ostatniej wizyty Justina.
- Ja widzę Justina dziś rano, kiedy idę po doktora - powiedziała Matty.
- To on był w mieście? - Glory natychmiast zapomniała o liście od Gabe'a
Blackwooda, patrząc zdziwiona na Matty.
- Był w namiocie pani od placków, kiedy przechodziłam - powiedziała Matty.
- Wydaje mi się, że on tam spędza dużo czasu - zauważył Deacon.
- Skąd wiesz? - spytała Glory.
- W moim interesie leży, żeby wiedzieć - odpowiedział spokojnie. Zignorowała tę
kwestię.
- Co on tam robił, Matty?
- Siedział i rozmawiał.
- Sarah Porter jest wdową z okolic Portland i ma dwoje małych dzieci na
utrzymaniu. Jak inni przyjechała tu bez pieniędzy, myśląc, że po prostu wyjmie
złoto z piasku. Teraz piecze i sprzedaje placki, żeby zarobić na życie. Mówiono
mi, że od czasu jak tu się zjawiła, dwa tygodnie temu, stała się wielką
ulubienicą górników. - Deacon subtelnie zwrócił uwagę na te "dwa tygodnie temu".
- Tyle o niej wiesz, że chyba już ją poznałeś.
- Słyszałem wiele razy, że ona robi najlepsze placki z jabłkami w Nome, więc
postanowiłem sam spróbować. Placek był dobry.
556
Janet Dailey
- A pani Porter? - Glory o mało nie odgryzła sobie języka za to, że zadała to
pytanie.
- Bardzo miło wygląda. - Miał tak zadowolony z siebie i rozbawiony wyraz twarzy,
że miała ochotę krzyczeć.
Szybko rozerwała kopertę listu od Gabe'a Blackwooda, żeby nie dać Deaconowi
poznać, jak bardzo obchodzą ją te insynuacje.
- Jeśli ta kobieta jest tak popularna, jak mówisz, to dziwne, że do tej pory o
niej nie słyszałam.
- Ależ Glory - upomniał ją. - Ona jest młodą, samotną matką z dwójką dzieci do
wychowania w tym zepsutym Nome. Chyba nie myślisz, że mężczyzna będzie ci
opowiadał o kimś takim jak ona?
- To znaczy, jak przypuszczam, że ona jest przyzwoita i godna szacunku, a ja
nie.
- Tego nie powiedziałem.
- Nie musiałeś tego mówić. - Zwróciła się do Marty. - Proszę cię, powiedz
01iverowi, że będę potrzebowała powoziku.
- Dokąd się wybierasz?
- Odwiedzić panią Porter i jej placki. "Palące" zawsze zaopatrywał swoich gości
w to, co Nome ma najlepszego. Może jest tu jakieś niedopatrzenie. - Patrzyła
wyzywająco na Deacona, żeby nie ośmielał się wątpić, iż ma inny powód do tej
wizyty, ale nie odezwał się. Już osiągnął swój cel, siejąc ziarno podejrzenia,
że Justin widuje się z tą młodą godną szacunku wdową. - Zajrzyj do Gladys, kiedy
mnie nie będzie - powiedziała do Marty i poszła w kierunku schodów.
W swoim pokoju na górze rzuciła listy na łóżko. Nie zadała sobie trudu, żeby
wejść za ręcznie malowany parawan, kiedy rozpinała purpurową suknię. W ciągu
kilku minut przebrała się w przyzwoitą dzienną suknię z niebiesko-złocistego
jedwabiu, zapiętą wysoko pod szyją, i zarzuciła bolerko.
01iver czekał już przy powoziku, kiedy Glory wyszła przed "Palące". Jak zwykle,
przestrzegając dobrych manier, ukłonił się i wyciągnął rękę, żeby jej pomóc
wejść. Górna część jego dłoni pokryta była szramami przypominającymi o latach,
kiedy walczył na gołe pięści.
- Czy pani chce, żebym panią zawiózł, panno St. Clair?
- Nie, dziękuję ci, 01iver. - Wzięła lejce i uderzyła nimi kasztanka po zadzie.
Ulica zapchana była ludźmi, końmi, psami i wszelkiego rodzaju pojazdami.
Wszystko to poruszało się w ślimaczym tempie, ale jazda powozem chroniła
Alaska
557
przynajmniej przed popychaniem, poszturchiwaniem, a nawet zadeptaniem przez tłum.
Nad piaszczystą jezdnią wznosiła się chmura gęstego pyłu.
Nowe domy wyrastały tu jak grzyby po deszczu. Większość budynków sprowadzano w
elementach z San Francisco czy też Seattle, a na miejscu tylko je składano.
Powstawały w ten sposób teatry, banki, redakcje gazet, restauracje oraz przeszło
sto barów na długiej, głównej ulicy. Nome, o którym mówiono, że jedną nogą stoi
na piaskach plaży, a drugą w tundrze, rozciągało się na długość pięciu mil.
Czasami Glory zastanawiała się, czy przywyknie kiedykolwiek do smrodu tego
miasta, gdzie tak wielu ludzi zgromadziło się na tak małej przestrzeni. Z
nadejściem nowych przybyszów pogłębiły się problemy sanitarne. Wzdłuż morza
pobudowano publiczne toalety na palach, żeby przypływ czyścił je mniej więcej co
dwadzieścia cztery godziny, ale i tak nie wystarczało ich dla stale
powiększającej się liczby mieszkańców.
Zbliżając się do gabinetu doktora Vargasa, Glory zaczęła rozglądać się za
sklepem z plackami. Wreszcie zobaczyła ręcznie pisany szyld przymocowany do
namiotu: PLACKI DOMOWE. Widząc mężczyzn, tłoczących się dokoła namiotu,
zorientowała się, że jest we właściwym miejscu. Zatrzymała powozik przy ulicy i
wysiadła.
Boki namiotu, oprócz tylnej ściany, były podniesione. Nieheblowane deski, oparte
na skrzynkach, tworzyły lady. Wszystkie miejsca były zajęte, a reszta klientów
czekała w kolejce, zasłaniając osobę stojącą za ladą.
Glory podniosła krótki tren sukni, żeby nie ciągnąć go po piasku, i zbliżyła się
do namiotu, czując zapach świeżo upieczonego ciasta. Jakiś mężczyzna obejrzał
się i znieruchomiał. Był to Justin. Jego zdziwienie było rzeczą naturalną, ale
Glory zauważyła również, że jest bardzo speszony i rzuca niespokojne spojrzenia
na osobę za ladą. Za chwilę miał już szeroki uśmiech na twarzy.
- Glory, co tu robisz? - Mówił cicho i nie podchodził do niej blisko.
- Myślę, że to samo co ty. Słyszałam, że tu są najlepsze placki w mieście.
- To prawda. - Włożył ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić.
- Co polecasz? - Szła obok niego w kierunku namiotu. - Słyszałam, że placek
jabłkowy jest bardzo dobry.
- Tak. Ja osobiście lubię ten z rodzynkami. - Szedł za nią, ale robił wszystko,
żeby nikt nie pomyślał, że są razem.
Stary poszukiwacz złota zwolnił miejsce przy ladzie. Glory szybko tam
558
Janet Dailey
podeszła. Z drugiej strony lady stał piegowaty dziewięcioletni chłopiec,
trzymając dwiema rękami duży dzbanek do kawy.
- Kawa dla pani?
- Nie, dziękuję.
Z tyłu namiotu drugi chłopiec, mniej więcej o rok młodszy, zmywał naczynia.
Dopiero potem zobaczyła kobietę, która krajała placek na porcje. Jej brązowe
włosy były ściągnięte w węzeł odsłaniając uszy, a fala loczków spadała na czoło.
Miała na sobie prostą, wykrochmaloną białą bluzkę i czarny krawat oraz skromną
ciemną spódnicę z białym fartuchem na wierzchu. Była drobna; typowa "mała
kobietka", myślała gniewnie Glory. Strażniczka ogniska domowego i matka w jednej
osobie.
Glory miała zamiar znienawidzić Sarę Porter od pierwszego wejrzenia i tak też
się stało. Drażniła ją również cierpliwość czekających górników i brak zwykłych
przekleństw. Chociaż można by to przypisać obecności dwóch nieletnich chłopców,
Glory podejrzewała, że wynika to z szacunku dla młodej wdowy.
Widząc Glory stojącą przy ladzie, kobieta natychmiast przywołała chłopca z tyłu
namiotu.
- Timothy, czy nie podałbyś tego placka panu Sorenson? - Chłopiec chętnie
odszedł od zmywania, a kobieta podeszła do niej.
- Czym mogę pani służyć?
Glory musiała przyznać, że ta kobieta była atrakcyjna w swojej prostocie,
chociaż oczy miała osadzone zbyt blisko.
- Chciałabym kupić placek. Słyszałam, że zarówno placek z jabłkami, jak i
placek z rodzynkami są doskonałe.
- Na pewno rozmawiała pani z panem Sinclairem. - Uśmiechnęła się do Justina,
który stał dyskretnie z boku. - On najbardziej lubi ten z rodzynkami.
- Właśnie mi go polecał - przyznała Glory. - Wezmę więc oba.
- Oczywiście. - Odwróciła się od lady. - Andrew przynieś pani kawy. Napije się
pani, prawda?
- Nie, dziękuję. Pani syn już mi proponował. To jest pani syn?
- Tak. Wyszłam za mąż bardzo młodo.
- Jako dziecko - mruknęła Glory. Młodo, akurat, pomyślała. Ma co najmniej
dwadzieścia osiem lat.
- Straciłam męża w tragicznych okolicznościach zeszłej zimy. Pochodzimy z
Oregonu. Na pewno pani rozumie, jak trudno jest kobiecie wychowywać dwóch synów
nie mając mężczyzny do pomocy. Sprzedałam wszystko, żeby
Alaska
559
opłacić przejazd tutaj, miałam nadzieję... - Uśmiechnęła się przepraszająco.
- Przepraszam. Nie przyszła pani po to, żeby wysłuchiwać mojej smutnej
opowieści. Ucieszyłam się, jak zobaczyłam tu kobietę. Jest nas tak mało w tym
mieście. Mam na myśli porządne kobiety.
- Tak. - Glory nie wierzyła, że jej rozmówczyni nie zorientowała się, z kim ma
do czynienia. Wiedziała przecież dokładnie, jak niewiele jest kobiet w Nome. -
Wydaje się jednak, że pani sobie dobrze radzi.
- Tak. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie utrzymać dzieci, robiąc coś
tak zwykłego jak placki. Niektórzy z tych nieszczęsnych mężczyzn mówią, że od
lat nie jedli domowego posiłku. To było zrządzenie boże, że spotkałam pana
Sinclaira. I znowu się rozgadałam. Zaraz przyniosę placki.
- Młoda wdowa odeszła, a Glory zaczęła się zastanawiać, co Justin ma z tym
wszystkim wspólnego. Zażenowany, stał obok niej.
- Czy idziesz do miasta, Justin? - spytała wiedząc, że jeśli nawet się tam
wybierał, to wyjątkowo opieszale, ponieważ Matty widziała go tutaj już prawie
trzy godziny temu.
- Nie. Ja... hm... muszę wrócić do kopania. Przyszedłem tylko po placek.
Chciałem zrobić przyjemność swoim wspólnikom.
- W takim razie odwiozę cię.
- Wspaniale. - W jego głosie nie było jednak entuzjazmu. Młoda wdowa wróciła z
plackami.
- Proszę bardzo. Jeszcze ciepłe.
- Ile płacę? - Glory odpinała ozdobny, złoty zamek portfela. Kobieta wymieniła
cenę i dodała:
- Za pierwszym razem muszę wziąć również pieniądze za blachy. Kiedy pani je
odniesie, zapłaci pani tylko za placek.
- Oczywiście. - Glory zauważyła, że nawet przy panującej w Nome inflacji cena
blachy do ciasta była o wiele wyższa, niż być powinna. Ta kobieta nie tylko
zarabiała na plackach, ale również na foremkach. Pomyślała, że to bardzo sprytne
posunięcie i wręczyła jej pieniądze.
Obserwowała, jak Sara Porter uważnie liczy pieniądze, które miała jej wydać.
Kiedy przełożyła je do drugiej ręki, żeby położyć na wyciągniętej dłoni klientki,
w Glory natychmiast obudziło się podejrzenie. Ponieważ sama prowadziła lokal,
świadoma była wszystkich sztuczek stosowanych przy wydawaniu reszty, z których
najłatwiejszą była zmiana rąk i pozostawienie monety w jednej dłoni.
- Jest mi pani jeszcze winna dwadzieścia pięć centów - powiedziała.
560 Janet Dailey
- Naprawdę? - Niewinnie zdziwiony ton głosu był bardzo przekonujący.
Przeliczyła pieniądze. - Nie mam głowy do tych rzeczy. - Idąc do kasy, spojrzała
na ziemię. Schyliła się, udając, że podnosi monetę, ale Glory była pewna, że
miała ją cały czas w ręce. - Już mam. Przepraszam.
- Nic nie szkodzi. - Glory była przekonana, iż to wszystko jest grą- biedna,
nieporadna kobieta z dwojgiem dzieci, nie mająca głowy do interesów. Mogło to
wyglądać przekonująco dla każdego - z wyjątkiem innej kobiety.
- Ja też już wezmę swój placek, pani Porter - powiedział Justin. - Czas, żebym
wrócił do pracy.
- W tej chwili. - Ale obróciła się tylko po to, żeby zawołać swoich synów.
- Timothy, Andrew, pan Sinclair wychodzi. Czy nie chcecie mu coś powiedzieć?
Obaj odpowiedzieli chórem:
- Dziękujemy za słodycze, panie Sinclair.
- Na zdrowie - odpowiedział i zwrócił się do Glory. - To są naprawdę dobrze
wychowane dzieci. Zaczekaj chwilę, to pomogę ci zanieść placki do powozu.
- Dobrze - mruknęła, widząc, że szuka pretekstu usprawiedliwiającego ich
wspólne wyjście.
Sara Porter przyniosła placek. Justin zapłacił i nie chciał wziąć reszty. W
Glory wszystko się gotowało, kiedy odprowadzał ją do powozu. Wsiadła nie mówiąc
ani słowa. Natychmiast uderzyła konia lejcami.
W czasie drogi też nie odzywali się do siebie.
Co się działo na plaży, trudno sobie nawet wyobrazić. Mężczyźni, maszyny,
plątanina wykopów i rowów, góry piasku. Wszystkie narzędzia, jakie mogły być
przydatne, były tutaj używane - pompy, wiatraki, maszyny parowe oraz gigantyczne
pogłębiarki, przypominające jakieś przedpotopowe metalowe monstra, obok
prymitywnych sit i patelni. Urządzenia te pomalowane były jaskrawo na wszystkie
kolory.
- Przekonasz się, kiedy spróbujesz jej placków. - Justin odezwał się wreszcie
przekrzykując hałas maszyn. Są naprawdę dobre. Ona jest wspaniałą kucharką.
Mówiłem jej, że powinna otworzyć restaurację albo pensjonat.
- Naprawdę? - mruknęła Glory.
Było oczywiste, że Justin próbował innych wyrobów wdowy, nie tylko placków. Nie
odzywała się, kiedy wychwalał jej kuchnię, jakby chciał przekonać Glory, że
tylko dlatego interesuje się Sarą Porter.
- Jest to naprawdę godne podziwu, że wybrała się w tak daleką podróż, do
Alaska
561
obcego miejsca, żeby zbudować nowe życie dla siebie i swoich dzieci
- stwierdził Justin.
- Jest wspaniałą kobietą. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości
- powiedziała sucho. -1 jest ci bardzo wdzięczna za twoją pomoc.
- Ja naprawdę nic wielkiego nie zrobiłem, tylko pożyczyłem jej pieniądze, żeby
mogła kupić to, co było potrzebne do uruchomienia biznesu.
- Jakie to szlachetne z twojej strony, Justin. - Niezwykle szlachetne,
pomyślała Glory. Sfinansował biznes, kupował słodycze dla synów i płacił za
swoje placki, a ona w tym czasie nie dostała od niego nawet drobiazgu. Wyglądało
na to, że jeśli chodzi o Justina, to Deacon od początku miał rację.
- Miałam zamiar spytać, jak ci idzie na plaży, ale widzę, że bardzo dobrze,
jeśli stać cię na pożyczanie pieniędzy pani Porter. Chyba mój udział w twojej
działce doszedł teraz do sporej sumy w złocie. - Nie widziała jeszcze ani uncji
złota w zamian za pieniądze, które włożyła w jego interes zeszłego lata.
- Właściwie to nie mamy teraz dobrych zysków. Próbowaliśmy w kilku nowych
miejscach, ale chyba te piaski są już wyeksploatowane. Prawie cała plaża jest
przekopana. Tyle tu ludzi i tych zwariowanych maszyn, że nie ma już ani cala
wolnego.
Narzekania tego typu Glory słyszała od wielu poszukiwaczy, którzy pracowali tu,
jak Justin, od roku. W tym wypadku jednak była to próba przekonania, że jej
udział nie będzie duży.
Brał chętnie wszystko, co mu dawała, i nie uważał, że jest coś jej winien w
zamian - chociażby trochę lojalności.
Deacon ostrzegał ją, ale nie chciała go słuchać. Myślała... Właściwie co myślała?
Że Justin ją kocha? Że ona go kocha? Już nic nie wiedziała. Czuła się jak
idiotka. To była powtórka ze Skagway i Justin chciał znowu od niej uciec.
Justin mówił coś jeszcze, ale Glory nie słuchała. Powstrzymywała się, żeby mu
nie wygarnąć, że ta jego biedna, nieporadna wdowa, Sara Porter, nie jest taką
białą lilijką, jak mu się wydaje. Ledwie zdołała wykrztusić z siebie słowa
pożegnania i zostawiła go na plaży.
Po powrocie do "Palące" Glory powiedziała barmanowi Paddy, że Justin Sinclair,
jeśli się tu jeszcze pokaże, ma płacić za swoje jedzenie i drinki, nakazała mu
też poinformować cały personel o tej zmianie. Deacon słyszał tę rozmowę, ale
Glory nie mogła się zdobyć na to, żeby otwarcie przyznać, że to on od początku
miał rację. Przeszła koło niego bez słowa, kierując się do swojego pokoju,
zapomniawszy nawet zajrzeć do Gladys.
562 Janet Dailey
Korespondencja leżała rozrzucona na łóżku. Przez chwilę patrzyła na kopertę z
listem ojca - Gabe'a Blackwooda - mężczyzny, który wykorzystywał jej matkę,
zabrał jej pieniądze i opuścił ją, tak samo jak to teraz planował Justin.
Najwyższy czas, żeby dać nauczkę takim draniom, niech cierpią tak, jak cierpiała
jej matka - i jak ona teraz cierpi. Glory nie podejrzewała siebie nigdy o
mściwość. Ale teraz przysięgła odpłacić im za wszystko.
Wyjęła list z koperty. Przebiegła go szybko oczami i zaczęła powoli czytać
powtórnie.
Moja najdroższa Glory!
Kiedy otrzymasz ten list, będę już prawdopodobnie w drodze do Nome. Zamówiłem
sobie miejsce na parowcu Senator, który powinien przybyć do Nome w polowie lipca.
Pewnie wiesz, że Kongres wreszcie wyraził zgodę na tworzenie zarządów miejskich
tam, gdzie jest przynajmniej trzystu mieszkańców. Mój powrót opóźnił się z
powodu bardzo gwałtownych dyskusji przy przyjmowaniu tej poprawki do ustawy. Ale
z przyjemnością donoszę, że moja działalność w kuluarach Kongresu odniosła
skutek, chociaż dokument nie zawiera wszystkiego, co chcieliśmy osiągnąć.
Mam ci wiele do powiedzenia, ale w tej chwili nie starcza mi na to ani czasu,
ani papieru. Chcę tylko dodać, że podróż odbędę w towarzystwie nowo mianowanego
sędziego federalnego Arthura H. Noyesa, prokuratora okręgowego Josepha K. Wooda
oraz wpływowego człowieka z Północnej Dakoty, Alexandra Mackenziego. To bardzo
dynamiczny mężczyzna, prezes Alaska Gold Mining Company.
Oczekuję z niecierpliwością chwili, kiedy znajdę się w twoim uroczym
towarzystwie. Tyle ekscytujących wydarzeń mnie teraz czeka. Wkrótce sam będę się
mógł podzielić z tobą tymi wszystkimi cudownymi wiadomościami. Do zobaczenia
więc, pozostaję szczerze oddany,
G. Blackwood
Chociaż nie otrzymał nominacji sędziowskiej, której tak pragnął, był jak
najlepszej myśli oczekując wielkich sukcesów. To właśnie było po myśli Glory.
?
Plaża wyglądała jak dom wariatów. Tysiące ton różnych towarów i sprzętu
zajmowały każdy wolny kawałek na długości dwóch mil, stały nawet na obmywanym
przez fale piasku, tuż przy granicy morza. Te ładunki pochodziły ze statków
stojących na redzie kilka mil od brzegu. Znajdowały się tam wszelkiego rodzaju
maszyny, począwszy od pras drukarskich, a skończywczy na gigantycznych
pogłębiarkach, których producenci zapewniali, że wydobędą złoto nawet z dna
morskiego. Pianina, urządzenia dla barów, piece, maszyny do szycia i powozy
przemieszane były z ogromną ilością drewna przeznaczonego na budulec, tonami
węgla i ziarna, skrzyniami puszek zjedzeniem. Oprócz tego były tam bagaże
pasażerów - kufry i worki z grubego płótna.
Kiedy właścicielowi udało się odnaleźć swoje rzeczy, pozostawał problem, jak je
przewieźć. Przeważnie służyły do tego platformy konne. Do ciągnięcia lżejszych
ładunków używano zaprzęgów psich, od sześciu do dwunastu psów w jednym. Cięższe
przedmioty docierały na brzeg specjalnymi barkami napędzanymi parą lub benzyną.
Panował tam ogłuszający hałas. Okrzyki: wio! wista! hetta! uwaga! prrr! naprzód!
przeplatały się z trzaskaniem batów i klątwami woźniców. Stale wybuchały walki
między psami, które warczały i szczekały. Słychać było również łoskot fal
uderzających o brzeg. Czasami przepływająca barka zagłuszała wszystko huczącym
sapaniem silnika. Dochodziło również buczenie statków na redzie, które
odpowiadały na sygnał każdej jednostki zbliżającej się do Nome.
Prawdziwa armada zakotwiczona przed Nome stale się powiększała. Tego ranka
syreny oznajmiły przybycie parowca Senator. Kiedy Glory dowiedziała
564
Janet Dailey
się, że statek jest już w porcie, przyjechała powozem na plażę, aby powitać
pasażerów, wiedząc, że Gabe Blackwood będzie między nimi.
Chroniąc się przed palącym słońcem, siedziała pod daszkiem powozu i spoglądała
na wolno zbliżającą się barkę. Jak zwykle pełna była ludzi. W tym tłumie nie
można było nikogo rozpoznać. Wreszcie szalupa zatrzymała się kilka jardów przed
linią piasku. Niektórzy pasażerowie mieli gumowe buty, ale reszta musiała brnąć
do brzegu w trzewikach, chyba że ktoś zgodził się wziąć współtowarzysza na plecy.
Glory zobaczyła Gabe'a Blackwooda w momencie, kiedy wskakiwał do wody.
- 01iver - wychylając się z powozu zawołała krzepkiego eks-boksera, który stał
przy koniu. - Pan Blackwood schodzi teraz na brzeg. Proszę, powiedz mu, że tutaj
jestem.
- Tak ma'am - skłonił się jej i zaczął przeciskać przez tłum, który już dotarł
do plaży.
Ze swojego wysokiego siedzenia patrzyła, jak 01iver podchodzi do Gabe'a i
mężczyzny, który z nim przybył. Był on wysoki - o kilka cali wyższy niż Gabe - i
nawet z tej odległości sprawiał imponujące wrażenie. Zastanawiała się, który to
z trzech wymienionych w liście Gabe'a. Może sędzia. Gabe spojrzał w jej kierunku
i pomachał ręką. Glory odwzajemniła powitanie.
Torując drogę 01iver prowadził Gabe'a i jego towarzysza do powozu. Kiedy się
zbliżyli, zauważyła, jak bardzo Gabe się zmienił. Był nie do poznania. Jego
włosy i broda zupełnie osiwiały. Zamiast swojego marnego, źle dopasowanego
ubrania, nosił teraz jednorzędowy, wełniany garnitur w szaro-niebieskie paseczki.
Kapelusz-fedora w perłowoszarym kolorze był zrobiony z dobrego filcu i ozdobiony
dwucalową jedwabną wstążką. Ale te zmiany nie dotyczyły tylko jego zewnętrznego
wyglądu. Widoczna pewność siebie nie pochodziła tym razem z nadużycia alkoholu.
- Moja droga, co za urocza niespodzianka - powiedział wchodząc na stopień
powozu i ściskając jej dłoń w rękawiczce. - Nie spodziewałem się, że będziesz tu
na mnie czekać.
- Po tak długiej nieobecności miałeś prawo oczekiwać, że tu będę, witając cię w
Nome.
- Mężczyzna w moim wieku nie ośmiela się przewidywać takich rzeczy - powiedział
i przypomniawszy sobie o towarzyszu ze statku obrócił się w jego stronę. -
Pozwól, że ci przedstawię pana Alexandra Mackenzie,
Alaska
565
prezesa Alaska Gold Mining Company, który ma zamiar założyć swoje biuro w Nome.
Pan Mackenzie - panna Glory St. Clair. Jest współwłaścicielką "Palące", jednego
z najelegantszych lokali w Nome.
Przy bezpośrednim spotkaniu potwierdziło się pierwsze wrażenie, jakie ten
mężczyzna zrobił na Glory. Alexander Mackenzie miał ponad sześć stóp wzrostu,
szerokie ramiona i potężną budowę ciała - emanowała z niego siła. Jego ciemne
oczy były chłodne, ale inaczej niż oczy Deacona, które nie odbijały żadnych
uczuć. Był gładko ogolony, tylko gęste wąsy zasłaniały mu usta. Głowę trzymał
wysoko, z wysuniętą do przodu brodą, jakby w zaczepno--obronnym geście. Glory
była przekonana, że ten mężczyzna jest nie tylko agresywnie ambitny, ale również
potrafi być bezlitosny.
- Witam w Nome, panie Mackenzie.
- Dziękuję - dotknął kapelusza. - Miło mi panią poznać, panno St. Clair.
- Mam nadzieję, że znajdzie pan jakieś miejsce na swoje biuro, panie Mackenzie
- powiedziała. - Wynająć lokal można tylko za bardzo wysoką cenę. Maleńkie
pomieszczenie kosztuje sześćdziesiąt dolarów miesięcznie plus ogrzewanies
światło i opłata dla dozorcy. Będzie pan miał szczęście, jeśli będzie tynk na
ścianach. Nome jest teraz bardzo zatłoczone.
- Dziękuję za radę, panno St. Clair, ale jestem przekonany, że znajdę coś
odpowiedniego. - Jego pewność siebie była porażająca.
- Z pokładu statku wydawało mi się, że cała plaża pokryta jest śniegiem -
powiedział Gabe. - Kiedy zbliżyliśmy się trochę, zobaczyłem, że to namioty.
Słyszeliśmy, że ściągnęły tu tysiące ludzi, ale dopiero teraz zdałem sobie z
tego w pełni sprawę.
- Plaża to nic w porównaniu z tłokiem w centrum miasta. - Glory spojrzała teraz
na Mackenziego. - Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam pana z
panem Blackwoodem, pomyślałam że pan jest nowym sędzią. Miał przybyć tu na
statku Senator.
- Sędzia Noyes niezbyt dobrze się czuje po długiej podróży morskiej. Postanowił
pozostać dzień lub dwa w swojej prywatnej kabinie na statku.
- Cieszę się, że przyjechał. Wiem, ile spraw pan Blackwood ma do przedstawienia
sędziemu, aby spory o własność działek górniczych mogły być wreszcie zakończone.
- Tak. Pan Blackwood i ja rozmawialiśmy o kilku sprawach dotyczących jego
klientów - stwierdził Mackenzie.
Dopiero później Glory dowiedziała się, że to było coś więcej niż rozmowa.
566 Janet Dailey
Gabe powiedział jej, że zgodził się oddać Mackenziemu swoje pięćdziesiąt procent
zarobku od spornych działek w zamian za akcje w Alaska Gold Mining Company,
której kapitał sięgał piętnastu milionów dolarów. Zdradził jej również, że
jeszcze jedna prawnicza firma w Nome zawarła taki sam układ, a Mackenzie "ma w
garści" sędziego Noyesa i nowego sędziego federalnego. Glory nie wierzyła, że
ktokolwiek - nawet Alexander Mackenzie - może mieć wpływ na sędziów federalnych,
ale nie podzieliła się swoimi wątpliwościami z Gabe'em.
Już po dwóch dniach przekonała się o swojej pomyłce. Wspomniana firma
przedstawiła nowemu sędziemu sprawę swojego klienta, występującego o anulowanie
kilku tytułów własności, nielegalnie - jak twierdził zainteresowany -
zgłoszonych przez Skandynawów. Sędzia Noyes nie tylko wydał wyrok niekorzystny
dla właściciela bogatej działki Discovery, Jafeta Lin-deberga, i kilku innych
posiadaczy tytułów własności, ale również uczynił Alaska Gold Mining Company
nadzorcą tych działek z ramienia sądu do czasu rozprawy sądowej. Nakazał również
skonfiskowanie całej osobistej własności poprzednich posiadaczy, łącznie ze
znalezionym złotem, a Mackenzie miał dać zabezpieczenie w wysokości pięciu
tysięcy dolarów od każdej kopalni. Wszystko to udało się załatwić w niesłychanie
krótkim czasie - bez protestu ze strony pierwotnych właścicieli czy ich doradców
prawnych. Chyba nawet nikt ich nie poinformował, że nowy sędzia miał rozpatrywać
tę sprawę.
Po wydaniu nakazu i wyznaczeniu nadzorcy sędzia Noyes odroczył sprawę. Ludzie
Mackenziego czekali na zewnątrz. Natychmiast opuścili Nome i zajęli większość
terenów nad bogatym w złoto strumieniem Anvil.
Nome aż wrzało od tych nowin. Mackenzie nie tylko wypędził górników i zajął całe
wyposażenie, łącznie ze złotym piaskiem i samorodkami, ale również miał zamiar
wydobywać złoto w tych spornych miejscach. Niektórzy twierdzili, że nawet nie
dał wymaganego zabezpieczenia finansowego. I tak uważano, że suma pięciu tysięcy
dolarów zakrawa na farsę. Górnicy wydobywali z działki Discovery złoto wartości
piętnastu tysięcy dolarów dziennie.
Tego wieczoru w "Palące" o niczym innym nie mówiono. Chociaż wiele osób sądziło,
że nie powinno się wydawać koncesji tak zwanym cudzoziemcom, większość uważała,
że sędzia dał Mackenziemu licencję na kradzież. Wątpiono, czy jeszcze tam będzie
jakieś złoto do wydobycia, kiedy dojdzie
Alaska 567
do ostatecznego ustalenia prawa własności. Gdziekolwiek Glory podeszła
- mówiono o tym samym.
Zatrzymała się, aby popatrzeć na ostrą grę w pokera. Na stole stało duże
naczynie z żetonami.
- Słyszałem, że prawników Jafeta w ogóle nie dopuszczono do głosu
- powiedział jeden z grających. - Kiedy dowiedzieli się, że stracił prawo
użytkowania swoich działek, chcieli zobaczyć się z sędzią, ale był nieosiągalny.
- Rzucił na stół żetony i dodał beznamiętnym głosem: - Przebijam.
- Tak. A wiesz dlaczego sędzia był nieosiągalny? - Następny gracz wykonał swój
ruch i odpowiedział na własne pytanie: - Sędzia w porę wyjechał do St. Michael.
Założę się, że nie wróci wcześniej, jak za dwa tygodnie.
Jakieś podniesione głosy dało się słyszeć od strony drzwi. Glory popatrzyła w
tamtym kierunku. Uśmiechnęła się lekko widząc Justina, któremu wejście blokował
mężczyzna w czarnym garniturze, pobierający opłatę za wstęp. Zanim doszła do
drzwi, zobaczyła, że 01iver ją wyprzedził.
- 01iver - Justin popatrzył na niego z ulgą. - Czy mógłbyś powiedzieć temu
człowiekowi, kim jestem? Starałem mu się wytłumaczyć, że jestem jednym z
przyjaciół Glory, ale on mnie nie słucha. Powtarza tylko, że mam mu zapłacić.
- Przykro mi, panie Sinclair... - zaczął 01iver.
- W porządku, 01iver - powiedziała Glory. - Ja się tym zajmę.
- Tak, panno Glory. - 01iver odsunął się, ale nie odchodził.
- Cieszę się, że przyszłaś - usiłował uśmiechnąć się do niej Justin. - Już
myślałem, że będę musiał stoczyć walkę, żeby wejść i zobaczyć się z tobą. Ten
facet nie wierzył, że jestem twoim przyjacielem.
- To nie wina Hawkinsa - odpowiedziała spokojnie. - On pracuje u nas od trzech
tygodni. A w tym czasie ani razu się tu nie pokazałeś.
- Wiem. - Domyślał się, że jego uśmiech już nie robi wrażenia. - Przykro mi, że
to było tak długo, ale jakoś ostatnio byłem zajęty. Czas mi szybko leciał. -
Zrobił krok do przodu, ale nowy pracownik znowu zablokował mu drogę. Zdziwiony i
zdenerwowany Justin zwrócił się do niej: - Może powiesz temu facetowi, żeby mnie
przepuścił?
- Czy już mu zapłaciłeś? - uśmiechnęła się Glory.
- Oczywiście, że nie - zmarszczył brwi.
- Przykro mi Justin. To są nasze nowe zarządzenia.
568
Janet Dailey
- Od kiedy?
- Od kiedy zdecydowałam, że tak powinno być. - Nie podnosiła głosu, ten
incydent sprawiał jej przyjemność. - Płacisz za swoje placki z rodzynkami.
Dlaczego nie miałbyś płacić, żeby wejść tutaj?
- Więc to tak? - Spojrzał na nią ze złością. - Nigdy ci niczego nie obiecywałem.
- Ja też nigdy tobie niczego nie obiecywałam, Justin. - Z przyjemnością
przedłużała tę scenę. - Jako stary przyjaciel, będziesz zawsze mile widziany w
"Palące". Ale od dzisiaj będziesz musiał płacić. Nie licz też na żadne bezpłatne
przejażdżki - jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Przez długi czas Justin nie poruszał się. Potem nagle odwrócił się i rzucił do
drzwi, które zatrzasnął za sobą. Glory przez chwilę patrzyła za nim. Deacon
obserwował ją z daleka. Zauważyła, że uśmiecha się z aprobatą. Również się
uśmiechnęła.
Nad ranem, kiedy większość gości już wyszła, Deacon przyszedł do jej pokoju.
Glory przekonała się, że to, co ich przedtem łączyło, trwało nadal. Co
ważniejsze, czuła się przy nim swobodnie. Nigdy nie musiała niczego tłumaczyć.
Deacon rozumiał, jaka jest różnica między biznesem a przyjemnością.
bierpniowe deszcze zamieniły piaszczyste ulice Nome w trzęsawisko, co pogłębiło
depresję mieszkańców. Zasoby złota na plaży stale malały, bez względu na to
jakich wymyślnych czy też kosztownych metod próbowano. "Złote piaski Nome"
przestały być złote.
Z bezdrzewnych gór nadal wydobywano ziarna i bryłki złota, lecz większość
terenów kontrolował Mackenzie. Wszyscy byli przekonani, że złoto idzie do jego
kieszeni, a nie w depozyt dla prawowitych właścicieli. Sędzia Noyes wrócił z St.
Michael, ale nie uwzględnił protestu pokrzywdzonych. W związku z tym pełnomocnik
właścicieli pojechał pod koniec miesiąca do San Francisco, żeby bezpośrednio
złożyć apelację w tamtejszym sądzie.
W końcu lata wydobycie złota w górach całkowicie ustało. Każdy, kto pod
powierzchnią ziemi odkrył złotodajną warstwę, natychmiast przykrywał ją z
powrotem w obawie, że zaraz jego prawo własności zostanie zakwestionowane i
znajdzie się - przy zastosowaniu odpowiednich kruczków prawnych - w rękach
Mackenziego.
Alaska
569
Nome żyło w napięciu. Wzrastała przestępczość. Ciemność, którą przyniósł koniec
sierpnia, ułatwiała rabunki, włamywanie się do domów i napady. Na początku
września Wyatt Earp został powtórnie zaaresztowany pod zarzutem napadu na
policjanta. Ławnicy zawyrokowali, że głównym powodem nieprzestrzegania prawa
jest obecność kobiet w salonach gry i w barach. Wydano więc zakaz przebywania
tam kobiet, z wyjątkiem śpiewaczek. Tego wieczoru w "Palące", pianista
akompaniował dziewczynom Glory, które odśpiewały cały repertuar pieśni,
począwczy od "Kiedy słońce zaszło" do "Kocham cię", łącznie z innymi popularnymi
balladami.
W Nome zaistniała groźba fali przemocy. Gdyby sądy zawiodły, górnicy wzięliby
sprawy w swoje ręce. Spodziewano się wtedy otwartej wojny pomiędzy górnikami i
bandą Mackenziego.
12 sierpnia w południe Glory siedziała na kanapie w swojej sypialni. Ubrana w
luźną suknię, z papierosem w długiej cygarniczce, słuchała, jak Gabe po raz
kolejny rozwodzi się nad ogromną władzą i wpływami Alexandra Mackenziego. Na
dworze sztorm szalał z coraz większą siłą.
- Mój udział w Alaska Gold Mining Company będzie już przyzwoitą fortuną -
stwierdził Gabe. A kiedy sędzia unieważni poprzednie koncesje i nada prawo
naszej korporacji, będę miał jeszcze więcej.
- Wydajesz się w to nie wątpić.
- Ci cudzoziemcy nie mają praw do występowania o koncesje na ziemi
amerykańskiej. Każdy to wie - odpowiedział cierpliwie, jakby tłumaczył coś
dziecku.
- Może. - Strząsnęia popiół do miedzianej popielniczki. - Ale jak ja to
rozumiem, jedynie rząd ma prawo kwestionować obywatelstwo górnika. Inny górnik
nie ma prawa wykorzystywać kwestii obywatelstwa, aby zająć cudzą działkę. Jak
możesz być tak pewny, że wyrok zapadnie na korzyść Alaska Gold Mining Company?
- Ponieważ Mackenzie ma sędziego w kieszeni. Sędzia zrobi to, co on mu każe.
Powiadam ci, Glory, to będzie wielki dzień, kiedy wreszcie zapadnie wyrok. Ten
udział nie tylko zrobi mnie bogatym, ale z poparciem Mackenziego będę mianowany
gubernatorem Alaski. Zobaczysz.
- Czy wcale nie interesujesz się tym, co może wydarzyć się w San Francisco,
Gabe? Prawnicy reprezentujący Lindeberga Pioneer Mining Company oraz Wild Goose
Mining Company już tam są i składają apelację do sądu federalnego przeciwko
wyrokowi sędziego Noyesa.
570
Janet Dailey
- Nic z tego nie wyjdzie. Czy kiedykolwiek ktoś z zewnątrz interesował się tym,
co się dzieje na Alasce? Nigdy. I to się tak nagle nie zmieni. Nie zapominaj -
pochylił się konfidencjonalnie w jej stronę - że Mackenzie ma wpływowych
przyjaciół. Ten człowiek poznał osobiście prezydentów Stanów Zjednoczonych -
Clevelanda i McKinleya. Jego pozycja jest nienaruszalna.
- Zachichotał. - Nie bez powodu nazywają go Aleksandrem Wielkim. Glory musiała
przyznać, że Mackenzie był nie do pokonania. Nie oznaczało
to, że znajdował się poza zasięgiem prawa, on je sam kontrolował. Ale jej nie
obchodził Mackenzie, interesowało ją, jak szybko zdołał skorumpować Gabe'a.
Matka często wspominała o jego młodzieńczych ideałach i marzeniach. Z biegiem
lat został wierny jednemu z nich - zdobyciu fotela gubernatora. Teraz znalazł
człowieka, który mógł urzeczywistnić jego marzenie. Ponieważ starzał się i miał
coraz mniej czasu, pozwalał, aby cel uświęcał środki.
Huragan załomotał oknami. Na tyłach "Palące" słychać było wściekły huk fal.
Ledwie mogła dosłyszeć stukanie do drzwi.
- Wejdź, Matty.
Matty niosła na tacy srebrną zastawę do kawy.
- Postaw tutaj. - Glory wstała z szezlonga, zgasiła papierosa i wyjęła go z
cygarniczki.
- Sztorm jest coraz gorszy, a fale coraz wyższe - powiedziała Matty.
- Morze jest złe, myślę, że niedługo wyjdzie na brzeg.
- Mam nadzieję, że się mylisz, Matty. Kiedy pomyślę o tych wszystkich, którzy
mieszkają w namiotach na plaży... - potrząsnęła głową.
Wiatry sztormowe z południa atakowały półwysep Seward każdej wiosny i jesieni.
Odsłonięte Nome przyjmowało na siebie ich pierwsze uderzenia.
- Kiedy nadchodzą sztormy, moi ludzie opuszczają wybrzeże i idą w głąb lądu,
gdzie jest bezpieczniej. - Matty spojrzała na pokryte kroplami deszczu okno i
rozpościerającą się za nim charakterystyczną szarość. - Te znaki są niedobre.
Może my też powinniśmy stąd iść.
- Mieliśmy już podobne sztormy - powiedziała Glory. - Może ten będzie gorszy,
ale nie sądzę, żebyśmy musieli z tego powodu opuszczać miasto.
- Deacon mówi, że do tego dojdzie - stwierdziła Matty wychodząc. Nalewając kawę
ze srebrnego dzbanka Glory zamyśliła się nad ostatnią
uwagą Matty. Deacon nigdy nie ulegał fałszywym alarmom. Podała filiżankę
Gabe'owi, a sama podeszła do okna. Wyglądając przez zalaną wodą szybę
zorientowała się, że budynek aż trzęsie się pod naporem wiatru. Słyszała
Alaska
571
również, jak spadały z hałasem szyldy, dachówki i wszystko, co zdołał zerwać
wiatr. Gabe prychnął pogardliwie na słowa Matty.
- Niedobre znaki. To jest wszystko głupi, tubylczy przesąd.
Glory widziała wysokie fale uderzające bezpośrednio w fundamenty "Palące". Nie
zdawała sobie dotąd sprawy, że morze podeszło tak blisko.
- Fale są już przy tylnych drzwiach.
- No i co z tego? - ofuknął ją. - Już przedtem sztormy docierały do krańców
miasta. Nie zwracaj uwagi na to głupie gadanie. Żebyś tylko posłuchała mnie, na
litość boską, i pozbyła się tej... kobiety... raz na zawsze. Tacy ludzie to nic
dobrego.
- Już kiedyś o tym rozmawialiśmy - odwróciła się od okna.
- Rozumiem, że ona jest tanią siłą roboczą. Ale nie możesz jej ufać. Tacy jak
ona kłamią i kradną. To leży w ich naturze. Nie powinnaś trzymać u siebie
mieszańców. Wierz mi. Wiem, o czym mówię, bo mam doświadczenie w postępowaniu z
Indianami. Trzeba ich trzymać krótko. Oni muszą znać swoje miejsce.
Im dłużej słuchała tego wykładu, tym większy ogarniał ją gniew. Dobrze wiedziała,
jak on trzymał krótko jej matkę.
- Jakie jest ich miejsce? - spytała chłodno, ale on nie zauważył zmiany w jej
głosie.
- Na pewno nie pomiędzy przyzwoitymi ludźmi. Najlepiej, żebyś się jej pozbyła.
- Wskazujący palec wyciągnięty w stronę Glory miał podkreślić wagę jego słów. -
Cywilizowanie tych ludzi, jak ty się starasz to robić, jest stratą czasu. Oni są
podobni do jaguara - można ich oswoić, ale nie pozbędą się przez to cętek.
Zawsze pozostaną zdradliwi i oszukańczy. Niech ona wraca do igloo i obżera się
tam tłuszczem. Zadawanie się z takimi jak ona jest dla ciebie niewłaściwe.
- A jeślibym ci powiedziała, że ja jestem taka jak ona. - Robiło się jej
niedobrze, kiedy go słuchała. Tym razem przebrał miarę.
Wpatrywał się w nią przez chwilę, potem roześmiał się, żeby pokryć zmieszanie.
- O czym ty mówisz?
- A gdybym ci powiedziała, że ja należę do jej ludzi? A może powinnam to ująć
inaczej. Ona należy do moich ludzi. Jesteśmy spokrewnione. Matty i ja jesteśmy
kuzynkami.
572 Janet Dailey
- Nie wierzę w to.
- To prawda. 0 co chodzi, Gabe? Czy nie wyglądam na indiańską księżniczkę?
-Nie.
Kiedy posunęła się już tak daleko, kusiło ją, żeby pójść jeszcze dalej.
- A może wyglądam na rosyjską księżniczkę? Zaskoczony tym pytaniem, nagle stał
się czujny.
- Rosyjską? Co ci przyszło do głowy?
- Znana jestem pod nazwiskiem Glory St. Clair. Może chciałbyś wiedzieć, jakie
jest moje prawdziwe nazwisko?
- Jakie?
- Marisza. Marisza Blackwood, córka Nadii Lwownej Blackwood - nazwisko
panieńskie Tarakanowa.
Gabe o mało nie spadł z krzesła.
- To niemożliwe!
- Nadia Lwowna Tarakanowa, pochodzenia aleuckiego, tlinkickiego i rosyjskiego,
wyszła za mąż za amerykańskiego prawnika Gabe'a Blackwooda w Soborze Świętego
Michaiła w Sitce na Alasce. Na pewno pamiętasz ten dzień. - Podeszła do niego
bliżej, by nic nie stracić z wyrazu jego twarzy po doznanym szoku. - A może
lepiej pamiętasz dzień, kiedy odjeżdżałeś - kiedy dziadek Nadii, Wilk Tarakanow,
dostał ataku serca, próbując obronić ją przed twoim biciem i nie chcąc pozwolić,
żebyś zabił dziecko w jej łonie, ten dzień, kiedy ukradłeś całe srebro z jego
domu i uciekłeś statkiem pocztowym.
- Skąd... skąd się tego dowiedziałaś? Kto ci o tym powiedział? - Odsunął się od
niej, odruchowo potrząsając głową w geście niedowierzania.
- Dużo powiedziała mi siostra mamy, moja ciotka Ewa. Mama też o tobie mówiła, o
tym, jak chciałeś zostać gubernatorem.
- Nie wiem, kto ci tyle naopowiadał, ale to wszystko kłamstwo - wybuchnął. -
Nie ma w tym ani słowa prawdy. Nie myśl, że będziesz mnie tym mogła szantażować.
Nie pozwolę na to.
- Szantażować ciebie? Która córka chciałaby szantażować własnego ojca? Ty
jesteś moim ojcem.
- Nie. To nie może być.
- Ale jest. Nie pamiętasz, jak mówiłeś, że kogoś ci przypominam. Może
przypominam ci moją matkę?
-Nie.
Alaska
573
- Możesz zaprzeczać, ile chcesz, Gabe, ale to fakt. Jestem twoją córką i mogę
to udowodnić. Moja matka nie żyje, ale żyje ciotka Ewa. Wielu ludzi w Sitce
jeszcze mnie pamięta - biedną małą Mariszę Blackwood. Wyjechałam stamtąd dopiero
trzy lata temu. - Patrzył na nią, jakby zobaczył ducha. Przesunęła palcem po
klapie marynarki. - O co chodzi, papo? Nie wyglądasz na zadowolonego z naszego
spotkania.
Odepchnął jej rękę.
- Nie dotykaj mnie! Odsuń się ode mnie, mówię ci!
- Jak uważasz, co zrobi Mackenzie, kiedy powiem mu, że jesteś moim ojcem? Nie
myślę, żeby mu przeszkadzała, tak jak tobie, moja domieszka indiańskiej krwi.
Ale żeby córka gubernatora Alaski była jedną z najbardziej znanych kurtyzan na
całym tym terytorium? Wydaje mi się, że dobrze się zastanowi nad twoją nominacją.
- Przecież mu tego nie powiesz?
- O, nie powiem? - Odsunęła się od niego. - Gazety uwielbiają skandale.
Wyobrażasz sobie te nagłówki? Wszystkim dobrze znana, zbrukana gołębica
- córką człowieka, który chce zostać gubernatorem Alaski. - Glory zaczęła się
śmiać. - Nigdy nie zostaniesz gubernatorem, Gabe Blackwood. Chciałam, żebyś był
o krok od tego stanowiska. Ale nigdy nie będziesz go miał.
- Stanęła przed nim. - Przypilnuję tego. Nikt nie zrobi cię gubernatorem,
sędzią ani nawet śmieciarzem. Niczym -jesteś niczym i pozostaniesz niczym.
- Oszukiwałaś mnie. Cały ten czas oszukiwałaś mnie. - Trząsł się z wściekłości.
- Tak samo robiła ona. Jesteś taka sama jak ona. Kłamliwe szumowiny! Ruszył do
niej, ale Glory pozostała na miejscu. Nie zastraszy jej tak jak matki. -
Pozwoliłem jej, żeby zniszczyła moją szansę, ale tobie się to nie uda. Zbyt
wiele lat na to czekałem. Zbyt wiele lat.
- I będziesz jeszcze czekał na łożu śmierci f- szydziła.
Nie spostrzegła jego ręki, dopóki nie poczuła uderzenia w policzek. Zatoczyła
się do tyłu, nie zdając sobie nawet sprawy, że krzyczy. Uderzał ją wielokrotnie,
chociaż zasłaniała się rękami. Wycofywała się, czując teraz na własnej skórze,
jak musiała być przerażona i bezbronna jej matka pod takim gradem uderzeń.
Potknęła się o coś, a po otrzymaniu ponownego ciosu upadła na łóżko. Mając pod
sobą miękki, puchowy materac starała się nim osłonić, ale złapał ją za suknię.
Kiedy usiłowała się wyrwać, delikatny materiał pękł, a on już był na łóżku, z
rękami na jej gardle.
574 Janet Dailey
Glory wrzeszczała, jak tylko mogła najgłośniej, ale była mała nadzieja, że ją
ktoś usłyszy w tumulcie wiatru. Ścisnął ją za gardło tak, że już nie mogła
krzyczeć. Kopała, darła paznokciami jego twarz, starając się dosięgnąć oczu.
Udało się jej o tyle, że trochę osłabł ucisk jego rąk na gardle, ale i tak czuła,
że za chwilę pękną jej płuca. Wiedziała, że dłużej tego nie wytrzyma. Gdyby
miała jakąś broń - cokolwiek - żeby go uderzyć, ale nie miała nic pod ręką.
Czuła, że zapada się powoli w czarną otchłań. Postanowiła jednak walczyć dalej.
Nagle jego palce zwolniły uścisk. Po pierwszym łyku powietrza zakrztusiła się.
Dotykając szyi zwlokła się z łóżka, chcąc wyjąć pistolet z szufladki nocnego
stolika. Rozejrzała się, ale zamiast Gabe'a zobaczyła przy łóżku Deacona. Gabe
przemykał pod ścianą, trzymając się za policzek.
- Nic ci się nie stało, Glory? -spytał Deacon.
W tym momencie zauważyła, że Gabe wyciąga rewolwer z kieszeni.
- Uważaj! On ma broń.
Deacon obrócił się szybko. Prawie natychmiast znalazł się w jego dłoni mały
pistolet, wyciągnięty jak z rękawa, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Ale zanim
zdążył wycelować, Glory zobaczyła żółty płomień, wydobywający się z lufy
rewolweru Gabe'a. Nastąpił ogłuszający huk. Deacon złapał się za prawą rękę.
Kula z jego pistoletu trafiła w sufit.
- Nie! - krzyknęła Glory.
Wyciągnęła z szuflady swój wykładany perłową macicą pistolet i trzymając go
dwiema rękami wymierzyła w Gabe'a. Nacisnęła cyngiel zamykając oczy przy
odgłosie strzału. Kula uderzyła w ścianę. Kiedy usłyszał trzask iglicy, wypadł z
pokoju.
Deacon klęczał przy łóżku, trzymając się za łokieć prawej ręki. Twarz miał
wykrzywioną bólem. Glory podbiegła do niego, zapominając o ucieczce Gabe'a i
swoich własnych obrażeniach. Spojrzała na krew przeciekającą mu przez palce i
pobiegła do drzwi.
- Matty! - krzyknęła. - Chodź tutaj, szybko! - Wróciła do Deacona. Trzęsącymi
się rękami oderwała kawałek materiału ze swojej sukni. - Trzeba zatamować krew.
- Zawiązała materiał powyżej rany i za pomocą łyżeczki od kawy zaciągnęła mocny
węzeł.
- Twoja twarz - szepnął Deacon.
Przypomniała sobie o spuchniętej i przeciętej wardze, z której ciekła krew.
- Nic mi nie jest - zapewniła go. Jej obrażenia były niczym w porównaniu z jego
raną.
Alaska 575
- Szedłem na górę, żeby ci powiedzieć, że sztorm się wzmaga - głos miał
ochrypły. - Czujesz, jak dom się chwieje? Fale w niego uderzają. Niektórzy
usiłują zakotwiczyć swoje budynki. Powinniśmy też to zrobić. Trzeba ratować, co
się da, potem wszyscy muszą opuścić dom. Glory... - słyszała jego ciężki oddech
- ...co tu się działo? Blackwood wyglądał jak szaleniec.
- Cicho, nie mów nic. - Była przerażona bladością jego twarzy. - Później ci
powiem. - Usłyszała kroki Matty i za chwilę zobaczyła ją w drzwiach. - Deacon
został postrzelony. Musimy zabrać go do lekarza.
- To poważna rana, prawda? - powiedział Deacon.
Nie mogła się zmusić do odpowiedzi. To nie był śmiertelny postrzał, po którym
mógłby się wykrwawić na śmierć. Ale przy bandażowaniu zauważyła odłamki kości.
Bała się, że kula roztrzaskała łokieć. Jeśli byłaby to prawda, to będzie miał
niewładną prawą rękę. A był przecież zawodowym graczem.
Włożyła na siebie długi płaszcz od deszczu i kalosze, a Matty zrobiła Deaconowi
temblak i okryła go peleryną. Glory podniosła z podłogi pistolet i wsunęła go do
kieszeni.
Kiedy tylko znaleźli się za drzwiami, uderzył w nich huragan. Wszystko fruwało w
powietrzu. Ulice pokryte były wodą. Wiatr zmiótł namioty z plaży. Przewracały
się również co słabsze drewniane budowle, nie wytrzymując naporu fal. Większe,
solidniejsze budynki przesuwały się na fundamentach. Kilku mężczyzn starało się
je zakotwiczyć.
Przechodząc przez zalaną ulicę Glory zdała sobie sprawę, że nie jest to zwykły
sztorm. Siła wiatru była większa niż kiedykolwiek. Przed wyjściem poleciła
01iverowi, żeby ewakuował ludzi i zabrał, co się uda ocalić.
Na zewnątrz wszystko, jeśli nie było wystarczająco przymocowane, latało teraz w
powietrzu albo pływało w wodzie. Kiedy dotarli do drewnianego chodnika po
dragiej stronie ulicy, o mało nie przewróciła ich ogromna beczka. Twarz Deacona
zdradzała ból, którego nawet on nie potrafił ukryć. Glory wiedziała, że gabinet
lekarza jest daleko. Droga ta będzie strasznym wysiłkiem dla rannego.
- Szpital! - krzyknęła nagle. Był o wiele bliżej, tylko dwie przecznice stąd.
Matty skinęła głową.
Glory była już kompletnie przemoczona, ubranie przykleiło się do ciała, a woda
spływała do butów. Wysilała całą swoją uwagę, żeby utrzymać się na nogach przy
wichurze o prędkości siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę i uniknąć uderzenia
kawałkiem spadającego dachu czy drewna.
576
Janet Dailey
W niewielkiej odległości od szpitala Glory zobaczyła, jak jakiś mężczyzna
wychodzi z małego biura i idzie w ich kierunku, trzymając się ścian budynków.
Ściskał torbę przy piersi i zataczał się pod uderzeniami wiatru. Poznała Gabe'a,
chociaż nie widziała jego twarzy. Poczuła znowu ucisk jego rąk na gardle, ten
sam gniew i strach. Musi zapłacić za to, co zrobił.
Odeszła od Deacona i dała Marty znak, żeby szli dalej. Deacon coś mówił, ale
wiatr zagłuszył jego słowa. Glory i tak by go nie posłuchała.
Rozpoznawszy ją, Gabe zatrzymał się i rozejrzał w panice dokoła. Przypomniała
sobie o pistolecie w kieszeni i zaczęła macać ręką mokry materiał, nie
spuszczając z oczu Gabe'a i nadal posuwając się do przodu. Wreszcie wyczuła
chłodny, śliski metal i wyjęła pistolet. Nie miała zamiaru go zabić. Chciała
tylko, żeby zapłacił za wszystko i sama nie wiedziała, co to miało oznaczać.
Coś uderzyło w pobliskie okno. Glory zakryła twarz przed spadającym szkłem,
odsłaniając jednocześnie trzymany w ręce pistolet. Zaczął się cofać, potem nagle
rzucił się w kierunku zalanej wodą, błotnistej ulicy. Glory weszła za nim do
wody, starając się przeciąć mu drogę. Mokra spódnica oblepiała jej nogi. Dla
niego, starego i zszokowanego ostatnimi wypadkami, była to ciężka przeprawa.
Zatrzymał się pośrodku ulicy i upuścił teczkę. Zaczął gorączkowo przeszukiwać
kieszenie płaszcza. Nagle kawałek spadającej blachy uderzył go w ramię,
wytrącając broń z ręki. Zaczął jej szukać w błotnistej wodzie, ale szybko
zrezygnował i puścił się pędem, potykając się i ślizgając w tym grzęzawisku.
Glory uniosła spódnicę i pobiegła w jego ślady.
Budynek po przeciwnej stronie ulicy mógł stanowić osłonę od wiatru. Glory
wdrapała się na śliskie deski chodnika goniąc Gabe'a. Znikał jej z oczu pomiędzy
dwoma budynkami. Przyspieszyła kroku.
Kiedy dotarła do rogu ulicy, Gabe już się stamtąd wycofywał - morze zablokowało
mu drogę ucieczki. Był w pułapce. Stał przed nią potrząsając głową z rezygnacją,
jak gdyby czemuś nadal zaprzeczał.
- Ja nie jestem moją matką. - Wiatr porwał jej słowa. Podniosła pistolet patrząc
na przemoczonego, żałosnego starego mężczyznę. Odwrócił jej uwagę
zwielokrotniony ryk morza. Patrzyła z przerażeniem na olbrzymią falę, która
zawisła nad Gabe'em. Nie mogła się poruszyć ani krzyknąć. Fala uderzyła najpierw
w budynek, potem runęła na Gabe'a, pochłaniając go całkowicie.
Za chwilę fala dotarła do niej. Złapała się kurczowo narożnej ściany. To
Alaska
577
była jej ostatnia szansa ratunku. Jednak siła wody podniosła budynek i popchnęła
go do przodu. Glory zachwiała się. Kiedy odzyskała równowagę, zaczęła brnąć w
stronę ulicy, aby uniknąć następnej fali.
Morze nacierało, było coraz bliżej.
Ktoś zobaczył ją i pomógł przejść w bezpieczne miejsce. Obejrzała się. Tam,
gdzie po raz ostatni widziała Gabe'a, była tylko woda i pływające po niej
kawałki drewna.
bztorm szalał nadal aż do nocy. Tysiące porwanych namiotów zabrał wiatr. Cały
ekwipunek górniczy z plaży zniszczyło i pochłonęło morze. Cztery statki, łącznie
z kolosalną barką Skookum, rozleciały się na kawałki. Nie zostało nawet połowy z
części handlowej Nome. Nie było już ani jednego budynku na Front Street od
strony morza. Nie istniał "Double Eagle" Ryana Colby. Sam właściciel został
uznany za zaginionego, prawdopodobnie utopił się. Wielu ludzi zginęło, ale wciąż
nie można było ustalić dokładnej ich liczby. Po mieście kręcili się tylko
żołnierze i rabusie.
Z "Palące" pozostało jedynie drewno na rozpałkę. Naoczny świadek widział, jak
fale poniosły ten piękny dom i rozbiły go uderzając w budynek po przeciwnej
stronie ulicy. Dziewczyny przytomnie uratowały trochę swoich ubrań, a 01iver
kilka wartościowych przedmiotów. Wszystko inne przepadło.
Kula Gabe'a nie roztrzaskała łokcia Deacona, czego obawiała się Glory, ale
uszkodziła kość i główny nerw. Powodowało to niesłychany ból, który tylko
morfina mogła uśmierzyć. Lekarz nie potrafił powiedzieć, jak długo może to
potrwać.
Byli teraz bezdomni, podobnie jak tysiące innych mieszkańców Nome. Tej jesieni
około piętnastu tysięcy ludzi odjechało z Alaski do Stanów, większość bez grosza
przy duszy. Glory, Deacon i Matty pozostali. Glory rozpoczęła odbudowę "Palące",
ale tym razem nie nad brzegiem morza.
15 października dwóch wysokich urzędników federalnych z Kalifornii aresztowało
Alexandra Mackenzie pod zarzutem ciężkiego przestępstwa i zabrało go ostatnim
statkiem do San Francisco, gdzie miał stanąć przed sądem. Glory żałowała, że
Gabe nie żyje i nie może zobaczyć, jak rozpływa się jego ostatnie marzenie.
?
I ej zimy okazało się, że Glory jest w ciąży. Kiedy lekarz potwierdził jej
podejrzenia, od razu wiedziała, co ma robić. Urodzi dziecko i wychowa je sama,
bez względu na komplikacje, jakie on albo ona może wprowadzić w jej życie.
Wzrastała ze świadomością nie chcianego dziecka, wiedząc, że ojciec pozbyłby się
jej, gdyby to od niego zależało. Matka kochała ją, ale to nie kompensowało
poczucia odrzucenia. Teraz nowe życie było w niej i nie miała zamiaru go
niszczyć.
Kiedy Deacon dowiedział się o jej decyzji, nalegał, aby się pobrali. Rana jego
już się zagoiła, chociaż nerw pozostał trwale uszkodzony. Miał pełną władzę w
dłoni i ramieniu, ale nie miał jeszcze w nich czucia. Nie opuszczał go również
ostry ból. Stawał się coraz bardziej uzależniony od morfiny.
Glory nie miała wątpliwości, że Deaconowi zależy na niej. To był jakiś rodzaj
miłości, może nawet silniejszy niż jej romantyczne marzenia. Deacon nie był już
zdolny do zawodowej gry w karty. Z powodu wypadku, za który Glory czuła się
odpowiedzialna, nie mógł wykonywać swoich karcianych sztuczek. Glory zawsze
miała świadomość, że bardzo wiele mu zawdzięcza.
II lutego 1901 roku, tego samego dnia, którego Alexander Mackenzie został
skazany na rok więzienia, Glory poślubiła Roberta Deacona ????'?. Wiosną
wybudowali mały dom niedaleko nowego "Palące". W związku ze swoim stanem
ograniczyła się tylko do nadzorowania biznesu, pozostawiając resztę obowiązków
Deaconowi i Matty.
Na plaży w Nome nie zjawili się już tego lata poszukiwacze złota, ponieważ
piaski były wyeksploatowane. Wyciągnięto już z nich przeszło dwa miliony dolarów
w złocie. Teraz rozwój miasta opierał się na kopalniach
Alaska 579
w środku lądu, bogatych i produktywnych. Pierwszy statek, który przybył do Nome
w tym sezonie, przywiózł wiadomość, że prezydent McKinley darował Mackenziemu
resztę kary z powodu jego "słabego zdrowia". Mówiono również, że widziano tego
chorowitego finansistę, jak biegł do pociągu wyjeżdżającego z Oakland. Glory
pomyślała, że jednak Gabe miał rację, mówiąc o wysokich koneksjach Mackenziego.
W lipcu Glory urodziła ważącego siedem funtów syna. Deacon stał przy jej łóżku,
trzymając noworodka swoją sprawną ręką, a oparta na poduszkach Glory patrzyła na
nich z dumą.
- Glory - szepnął Deacon. - Myślę, że wyciągnęliśmy asa.
I tak go nazwali. ??? Matthew Cole, Matthew po Matty, drugiej najbliższej jej
osobie. W trójkę rozpieszczali go okropnie. ??? był pogodnym dzieckiem,
przymilnym i łatwym w kontakcie. Glory była tak szczęśliwa w swojej nowej
rodzinie, że wiadomości o wdowie Sarze Porter, właścicielce popularnego
pensjonatu w Nome, która poślubiła Justina Sinclaira, w ogóle jej nie obeszły.
Tego lata zarząd miejski zdelegalizował hazard i prostytucję, co nie
przeszkodziło im nadal otwarcie prosperować. Mieszkańcy Nome nie mieli zamiaru
rozstawać się ze swoimi uciechami. Również tego lata wyłożono ulice miasta
trzycalowymi, szerokimi na stopę, deskami. Glory i Deacon mogli zabierać ???'? w
wózku na spacery nie grzęznąc w błocie.
Następnego roku Glory powróciła do pracy w "Palące", a Matty opiekowała się
???'??. Lokal bardzo dobrze teraz prosperował. Chociaż zyski nie były już takie,
jak w czasach gorączki złota, żyli dostatnio. Glory wynajęła chińskiego kucharza,
Chou Linga, żeby gotował posiłki dla rodziny. Postawiła pianino w saloniku oraz
zamówiła kryształy i porcelanę do swojej zastawy stołowej. Starała się nie
zauważać, że Deacon znika coraz częściej w biurze, gdzie przechowywał zapas
morfiny. Nie mogła oczekiwać, że będzie znosił tak straszny ból bez szukania
ulgi.
12 września 1905 roku, dokładnie w pięć lat po fatalnym sztormie, Deacon
zorganizował zawody bokserskie w "Palące" - nielegalnie, ponieważ boks, podobnie
jak hazard i prostytucja, był zabroniony. Przyszło wiele ludzi, żeby zobaczyć
szesnastorundową walkę pomiędzy Waco Kidem i Bruiserem McGee. Każdy cal
powierzchni w "Palące" był zajęty przez mężczyzn tłoczących się przy ustawionym
pośrodku ringu. Wszyscy stawiali pieniądze na swoich faworytów.
Rozległ się gong na pierwszą rundę. Widownia zaczęła krzyczeć i zapano-
Alaska 581
którą zrobiła dla niej Marty. Narzuciła ją na siebie i przepchnęła się przez
tłum stojący na chodniku, aby zobaczyć poświatę pożaru i czarny dym wydobywający
się zza barów w dole ulicy.
Glory wbiegła w wąską, przypominającą wąwóz uliczkę, ale nie miała stąd lepszego
widoku. Po obu stronach stały piętrowe drewniane budynki. Mężczyźni ruszyli w
kierunku pożaru. Niektórzy chcieli pomóc strażakom, inni tylko popatrzeć.
- Czy to jest groźne? - Glory wiedziała, że ustawione blisko siebie chaty w
Stockade będą płonąć jak hubka.
- Tak, ten płomień nie wygląda dobrze. Stale się powiększa - potwierdził
stojący obok mężczyzna.
Za chwilę ktoś przebiegł ulicą z krzykiem: - Płonie "Alaska Saloon"!
.Alaska Saloon" był w odległości jednej przecznicy od "Palące". Ogień
przeskoczył ze Stockade do centrum Nome. Wybuch wstrząsnął powietrzem, płomienie
objęły elektryczne kable przewieszone między ulicznymi słupami.
- Święty Jezu, wybuchł zbiornik z paliwem - powiedział mężczyzna stojący obok
Glory.
Każdy budynek na tej ulicy miał taki zbiornik. Glory obawiała się, że kiedy
zaczną wybuchać następne - cała ulica stanie w ogniu. Może nawet całe miasto.
Pożaru nie sposób było już zlokalizować. W dole ulicy ludzie wynosili swój
dobytek z budynków stojących bliżej źródła ognia, starając się uratować, co się
da. Ponieważ wyglądało na to, że ogień szybko się rozprzestrzeni, Glory pobiegła
do "Palące".
01iver, Paddy i jeden z krupierów zdejmowali już wartościowe obrazy ze ścian.
Glory posłała dziewczyny na górę, żeby się spakowały.
- Gdzie jest Deacon? - spytała.
- Pan Cole jest w biurze - powiedział 01iver. - Niech się pani nie martwi. Tym
razem uratujemy chyba wszystko.
- Jestem tego pewna. - Uśmiechnęła się do 01ivera, który czuł się
współodpowiedzialny za ogromne straty w czasie sztormu.
Glory pobiegła do biura. Deacon zerknął na nią przez ramię, wyjmując pieniądze z
sejfu i wkładając je do torby. Glory zauważyła, że na dnie torby znajduje się
już jego zapas morfiny.
- Zabierz tę torbę i idź do domu.
- Ale... - Tyle było jeszcze tutaj do zrobienia, żeby nie musieli znowu
wszystkiego stracić.
582 Janet Dailey
- Wiem, że Matty zaopiekuje się ???'??, ale będę spokojny, kiedy wszyscy
będziecie bezpieczni.
Następna, tym razem bliższa eksplozja, wstrząsnęła budynkiem. Ogień
rozprzestrzeniał się, a ich budynek był oddalony tylko o dwie przecznice.
Zrozumiała, że Deacon obawiał się o ich dom, który był również w
niebezpieczeństwie.
- Pójdę.
Z frontowego pokoju Glory obserwowała łunę pożaru na niebie. Widno było jak w
dzień. Kiedy weszła do domu, wszyscy byli na nogach - Matty, Chou Ling, również
???. Poleciła im, aby spakowali wartościowe przedmioty oraz konieczne ubrania i
przybory toaletowe. Nie zapomniała również o kilku pamiątkach. ??? pakował swoje
zabawki.
Kiedy wszystko było zrobione, pozostawało tylko czekać i patrzeć na coraz
jaskrawszą łunę pożaru. ??? był zafascynowany tym widokiem i krzyczał z uciechy
za każdym razem, kiedy żółte płomienie strzelały w niebo. Chciał wyjść na dwór,
żeby lepiej widzieć. Nie rozumiał niszczycielskiej siły opia, jak również łez w
oczach matki, kiedy płomienie objęły "Palące".
Kiedy wreszcie ugaszono ogień, centrum miasta było jednym wielkim pogorzeliskiem.
Spaliło się prawie pięćdziesiąt lokali - bary, restauracje, hotele, sklepy,
kręgielnie, w tym również dwadzieścia burdeli w Stockade.
Glory stała obok Deacona, patrząc na wypaloną przestrzeń po obu stronach Front
Street. Unosił się silny zapach dymu i popiołu. Nic nie zostało poza rumowiskiem,
z którego wystawało trochę żelaza i nadpalone sejfy. Matty stała przy swoich,
trzymając mocno ???'? za rękę.
- Będziemy musieli znowu to wszystko odbudowywać - szepnęła Glory, patrząc na
ludzi uprzątających rumowiska, żeby jak najszybciej zacząć wszystko od nowa.
- Nie - powiedział Deacon.
- Co? - spytała zdziwiona. - Dlaczego?
- Nadszedł czas, żeby się stąd ruszyć. Wydobywają jeszcze złoto z tych gór, ale
boom już minął. - To był sposób myślenia hazardzisty - zgarnąć co najlepsze i
wyjechać, nigdy długo nie pozostawać w jednym miejscu. - Słyszałem, że miasto
Fairbanks szybko się rozwija.
Glory wierzyła w trafność jego decyzji od czasu, kiedy postanowił wyjechać ze
Skagway i osiąść w Nome. Teraz też mu ufała. I tak musieli zaczynać od początku,
więc miejsce nie robiło różnicy.
Alaska
583
- Prawie wszystko zostało spakowane dziś w nocy - powiedziała.
- Wiem.
bprzedali dom, działkę na Front Street oraz wszystkie rzeczy, których nie mieli
zamiaru zabierać ze sobą i pożeglowali do St. Michael - cała piątka: Deacon,
Glory, ???, Matty i Chou Ling. Stamtąd odpłynęli ostatnim w tym sezonie statkiem
idącym w górę Jukonu, w kierunku Fairbanks i dalszych miejscowości.
Dla Glory była to pierwsza podróż w głąb Alaski. Zaskoczyło ją piękno krajobrazu
- wspaniałe łańcuchy górskie, zbocza porośnięte brzozami, których liście złociły
się w jesiennym słońcu. Patrząc na te drzewa, chociaż nie były to wyniosłe jodły
i cedry Sitki, zdała sobie dopiero sprawę, jak tęskniła za takimi widokami.
Okolica ta również obfitowała w zwierzęta - łosie, niedźwiedzie, renifery karibu,
wilki. Dopiero z dala od wybrzeża morskiego mogła zobaczyć, jak czyste jest
niebo pozbawione pokrywy chmur. W nocy usiane było gwiazdami i jakby w ciągłym
ruchu dzięki migotliwej poświacie zorzy polarnej. Mimo chłodnych nocy powietrze
było stosunkowo łagodne, bez wiatru, który przynosił wilgoć od morza.
Fairbanks leżało na nizinie nad rzeką Tanana, dopływem Jukonu. Już pierwszego
dnia Glory zorientowała się, że miasto jest pozbawione atmosfery typowej dla
obozu poszukiwaczy złota. Prosperowały tam bary, szulernie i dzielnice pod
czerwoną latarnią, ale nie było włóczących się gromad kanciarzy i złodziei. To
nowe miasto założyli doświadczeni poszukiwacze, zbyt sprytni, aby podejrzane
typy mogły na nich żerować.
Wydobywanie kruszcu w tym rejonie to nie było "kopanie piasku przez każdego",
jak w Nome, raczej "szukanie żyły złota przez bogatego", kosztowne poszukiwanie
tego cennego metalu ukrytego sto stóp pod powierzchnią, blisko litej skały.
Najpierw sondowano żwir, aby znaleźć złotodajne miejsce, potem kopano tunele.
Wydobywanie złota mogło tam trwać latami i wymagać zatrudnienia wielu ludzi.
Sędzia James Wickerham wybrał Fairbanks na siedzibę sądu. Zbudowano tu również
piętrowy budynek szkolny. Górnicy i kupcy chętnie sprowadzali do miasta swoje
żony i rodziny. Kiedy Glory razem z Deaconem i ???'?? odbywała pierwsze spacery,
kobiety wszczynały z nią rozmowy, uśmiechały się do chłopca, którego trzymała za
rękę, a mężczyźni uchylali kapeluszy. Od
584
Janet Dailey
momentu, kiedy opuściła Nome i wsiadła na statek, Glory stała się kobietą godną
szacunku. Nikt już nie obejmował jej ani nie robił żadnych aluzji, nawet ci,
którzy ją rozpoznawali. Przedtem nie miała nic przeciwko takim gestom. Były
naturalne przy jej zawodzie. Teraz podobał się jej okazywany szacunek.
Wiedziała, że na Alasce ludzie są bardzo tolerancyjni. Jeśli prostytutka wyszła
za mąż i porzuciła swój fach - to był koniec sprawy. Przeszłość nie mogła już
jej zaszkodzić. Jeśli zachowywała się jak szacowna żona i matka
- to tak właśnie ją traktowano. Było tak niewiele kobiet na Alasce, że nie
mogły tu zapanować inne zwyczaje.
Przy końcu pierwszego tygodnia pobytu w Fairbanks Deacon postanowił pokazać
Glory bar wystawiony na sprzedaż.
- Nie jest tak duży, jak chciałbym, ale może będziemy go mogli powiększyć na
wiosnę. W tym roku nie zdążymy tego zrobić przed pierwszym śniegiem. Na górze
również nie będzie ci się podobało. Ale nic innego w tej chwili nie dostaniemy.
Co o tym myślisz?
- Jeśli to ci odpowiada, Deacon, to kupuj, nie zastanawiaj się. Ale chciałabym
coś ci powiedzieć.
-Co?
- Zdecydowałam się nie wracać do pracy. To jest nowe miasto, gdzie można
zaczynać od początku. Już od dawna o tym myślałam - przyznała.
- ??? ma cztery lata. Niedługo pójdzie do szkoły. Deacon, nie chcę, żeby on się
mnie wstydził.
- Jeśli tak chcesz, to nie mam nic przeciwko temu. Ale Glory, co ty będziesz
robić? - potrząsnął głową. - Nie wyobrażam sobie ciebie w domu, przy kuchni i
sprzątaniu. Czym by się wtedy zajmowali Chou Ling i Marty?
Glory zaczerpnęła powietrza i szybko powiedziała:
- Już to sobie obmyśliłam.
- O? - Podniósł brwi do góry.
- Chcę zbudować pensjonat. Chou Ling zająłby się gotowaniem, a Marty
sprzątaniem. Mam duże doświadczenie w prowadzeniu lokalu i robieniu rachunków.
Znalazłam już doskonałą lokalizację.
- Gdzie to jest? - uśmiechnął się Deacon.
- Jest stara chałupa na skraju miasta, tuż przy szlaku na Valdez. Kiedy
Fairbanks się rozrośnie, będzie to bardzo uczęszczana droga.
- Ile to kosztuje?
Alaska 585 ?
- Tego jeszcze nie wiem.
- To mnie dziwi - powiedział Deacon. - Przez chwilę myślałem, że już to kupiłaś.
Oprócz baru kupili również działkę na pensjonat Glory. Przez całą zimę pracowała
nad planami, obmyślając liczbę pokoi, rozmiary kuchni, jadalni, salonu, części
mieszkalnej z tyłu budynku, zastanawiała się nad bielizną pościelową, zastawą
stołową, urządzeniem kuchni. Planowała również dania, wybierała tapety i
materiał na firanki.
Budowę pensjonatu rozpoczęto na wiosnę. Wprowadzili się tam w dniu piątych
urodzin ???'?, a w dwa dni później miała już pierwszego gościa. ??? jesienią
poszedł do szkoły i Glory postanowiła, że wszyscy powinni zacząć chodzić do
kościoła w niedzielę.
W następnym roku przystąpiono do zakładania linii telegraficznej oraz budowy
drogi z Fairbanks do Valdez, portu nad zatoką Prince William, leżącego na
południe od miasta, a czynnego przez cały rok. Najbardziej skorzystał na tym
Alaska Syndicate, założony przez J. P. Morgana, rodzinę Guggenheimów i innych
wspólników. Występując pod nazwą Kennecott Copper Company kupili oni działkę
długości mili w dolinie rzeki Chitina - tamtejsze klify zawierały od
sześćdziesięciu do siedemdziesięciu procent miedzi. Rozpoczęto także budowę
linii kolejowej, aby móc przetransportować miedź do oddalonego o dwieście mil
portu.
Syndykat, mając już bogatą kopalnię miedzi i linię kolejową, zdominował również
Northwestern Steamship Company oraz Alaska Steamship Company, co dawało monopol
na przewozy statkami. Byli również właścicielami wielu przetwórni łososia na
wybrzeżu. Krążyły plotki, że interesowali się bogatymi złożami węgla Alaski,
chociaż prezydent Teodor Roosevelt nie zgadzał się na eksploatację złóż przez
prywatne firmy.
Droga z Fairbanks do Valdez, nazwana Szlakiem Richardsona na cześć prezesa
rządowej Komisji ds. Dróg na Alasce, została ukończona w 1910 roku. Istniała
więc teraz regularna komunikacja między tymi dwoma miastami: saniami w zimie, a
dyliżansem w lecie. Podróż ta trwała tydzień w jedną stronę.
Pensjonat pani Cole, oddalony o przecznicę od stacji dyliżansów, szybko
rozkwitał. Stał się miejscem, gdzie wypadało zatrzymać się w Fairbanks. Bar
Deacona też dobrze prosperował. Państwo Cole byli teraz szanowanymi
586
Janet Dailey
obywatelami miasta, uczęszczającymi regularnie do kościoła, ofiarowującymi
pieniądze na zbożne cele. Glory śpiewała w chórze kościelnym, a Deacon wstąpił
do loży masońskiej. Nauczycielka ???'? chwaliła inteligencję chłopca. Marty
poślubiła półkrwi Eskimosa, pracującego w pensjonacie Glory i w barze Deacona.
Marty i Billy Ray Townsend zbudowali sobie małą chatę na tyłach pensjonatu.
Wszystko układało się dobrze i wyglądało na to, że tak już pozostanie. W 1912
roku został przyjęty projekt ustawy wniesiony do Kongresu Stanów Zjednoczonych
przez delegata Jamesa Wickershama, uprzednio sędziego w Fairbanks, i Alaska
stała się jednym z terytoriów Stanów Zjednoczonych. Jedynie terytorialne
prawodawstwo miało jeszcze ograniczony zasięg. Wreszcie, po upływie czterdziestu
pięciu lat od zakupu Alaski od Rosjan, uzyskała ona prawo posiadania własnego
rządu i reprezentacji w Kongresie.
Następnego roku Glory zobaczyła pierwszy samochód na Richardson Trail, który
przejechał całą drogę z Valdez - trzysta sześćdziesiąt mil. W 1914 roku gazeta w
Fairbanks doniosła, że rozpoczęto prace nad wyborem trasy dla nowej linii
kolejowej.
? airbanks otuliła mgła, redukując widoczność prawie do zera - zdarzało się to
często w zimie przy niskiej temperaturze i bezwietrznej pogodzie. Glory
przekonała się, że Fairbanks było miejscem ekstremalnych temperatur; w lecie do
plus 32 C, a w zimie do minus 50 ?
Dawno już doszła do wniosku, że nie ma takiego skrawka ziemi, gdzie zawsze
byłaby idealna pogoda, a gdyby nawet istniał, to szybko mógłby się znudzić. Nie
przeszkadzało jej zimno ani mgły. Wolała to od przygnębiających deszczy i
stałych wiatrów na wybrzeżu.
Tego ciemnego zimowego poranka podano już śniadanie gościom w pensjonacie,
posłano łóżka i posprzątano, a Chou Ling zabierał się do gotowania obiadu. W tym
czasie zawsze pozwalała sobie na krótki odpoczynek. Usiadła przy orzechowym
stole w swoim pokoju, mając przed sobą wczorajszą gazetę i filiżankę kawy.
Papieros tlił się w cygarniczce. Glory paliła tylko w prywatnym mieszkaniu, tam
też czasami wypijała kieliszek alkoholu. Nigdy nie pozwalała sobie na to poza
najbliższym, domowym kręgiem.
Poprawiając duży grzebień z bursztynu, podtrzymujący jej fryzurę w stylu
pompadour, zauważyła, że Deacon już po raz czwarty podchodzi do okna. Chciała mu
zaproponować, żeby napił się z nią kawy, ale nie odezwała się.
Alaska 587
Patrzyła jak wyciąga chusteczkę i wyciera nos. Ubranie leżało na nim dobrze, ale
Glory wiedziała, jak bardzo był wychudzony. Prawie siwy, jak na swój wiek
wyglądał staro. Zobaczyła pot na jego twarzy i zastanawiała się, czy nie jest
zaziębiony. Ale ponieważ każde pytanie o zdrowie prowokowało ostrą odpowiedź,
więc nie pytała. Unikając jego wzroku, szybko zaczęła przeglądać artykuł
dotyczący wojny w Europie.
- Piszą w gazecie, że Stany Zjednoczone będą musiały włączyć się do wojny z
Niemcami - powiedziała, chociaż tak odległe sprawy w ogóle jej nie obchodziły.
Deacon nie odezwał się. Znowu stał przy oknie. Otworzyły się drzwi i wszedł ???,
wysoki czternastolatek o jasnobrązowych włosach i miłym uśmiechu.
- Udało mi się uruchomić tę starą Victrolę pana Hammermilla - oświadczył z dumą.
- Nie rozumiem, skąd ty to umiesz? - Glory zachwycała się jego umiejętnościami
i łatwością rozeznawania się w pracy różnych mechanizmów, począwszy od
kuchennych gadżetów Chou Linga, a skończywszy na kontaktach elektrycznych. Ile
razy zobaczył coś nowego, zaraz chciał to rozebrać i sprawdzić, jak działa.
Zwykle udawało mu się złożyć takie urządzenie z powrotem.
- To nie było trudne. - Wzruszył ramionami. - Rączka była złamana i musiałem ją
czymś zastąpić. Jeśli nie masz dla mnie nic do roboty, to pójdę zagrać w szachy
z panem Cheeversem.
- Idź. Ale pamiętaj, że on jest tu gościem i nie ograj go doszczętnie, jak
wczoraj wieczór.
- Postaram się - uśmiechnął się ???.
Kiedy chłopiec wyszedł z pokoju, Glory spojrzała na Deacona. Nadal stał przy
oknie, przygarbiony, trzymając chorą rękę blisko ciała. Powróciła do gazety.
- Nie rozumiem. - Powtórnie przeczytała artykuł w gazecie. - Według tego, co
podają, miasto Seward na półwyspie Kenai ma być morską stacją nowej linii
kolejowej, która na północ ma dotrzeć tylko do miejscowości Nenana. Mają więc
zamiar zakończyć budowę w odległości zaledwie pięćdziesięciu mil od Fairbanks.
Jak mogą coś takiego zrobić? - protestowała. - Słyszałeś o tym, Deacon?
- Tak - odpowiedział odchodząc od okna.
588 Janet Dailey
- Przecież to nie ma sensu, żeby nie dociągnąć linii do... - zorientowała się,
że nie słucha, ale idzie do drzwi, zrywając po drodze swój kapelusz i płaszcz z
nowego, drewnianego wieszaka. Przestraszona, wstała z krzesła. - Deacon, dokąd
idziesz?
- Muszę iść do baru.
- Teraz? - Zobaczyła, że się skurczył, jakby pod wpływem krótkotrwałego a
gwałtownego bólu. - Jest wcześnie. Nie ma potrzeby, żebyś tam teraz szedł.
Zaczekaj przynajmniej, aż będzie słońce. To nierozsądne wychodzić na takie zimno
i mgłę. Nic nie widać. Potem na pewno pogoda się poprawi i...
- Glory, gdyby to nie było ważne, tobym nie szedł - rzucił z niecierpliwością -
czekałem tak długo, jak mogłem.
- Deacon, proszę cię... - Żadne argumenty nie docierały do niego, już zapinał
płaszcz. - Jeśli musisz iść, to przynajmniej ubierz się ciepło. - Zdjęła
wełniany szalik z wieszaka, mając zamiar okryć go nim, ale Deacon sam owinął
szal dokoła szyi i zasłonił nim usta. - Czy masz rękawiczki?
Skinął głową i schylił się, żeby wciągnąć na nogi buty mukluk, potem wyjął z
kieszeni płaszcza futrzane rękawiczki z jednym palcem.
- Do zobaczenia.
Glory wzdrygnęła się pod wpływem chłodu, gdy Deacon otworzył drzwi przedsionka.
Słysząc trzask zamykanych drzwi, wolno wróciła do stołu.
Coś tu nie było w porządku. Nie mogła zrozumieć, jaka to pilna sprawa zmusiła
Deacona do opuszczenia domu przy tej pogodzie, kiedy widać było, jak źle się
czuje. Pot okrywał mu twarz, na której malowało się cierpienie. Zastanawiała się,
czy spowodował to ból ręki. Dlaczego tak się męcząc nie wziął morfiny przed
wyjściem?
Chyba że... zorientowała się nagle... nie było już morfiny w domu. Ostatnio
musiał przyjmować większe dawki i to w mniejszych odstępach czasu. Wiedziała, że
jest już uzależniony. Pamiętała, jak pianista w Nome chorował i cierpiał, kiedy
skończył mu się zapas morfiny.
Pobiegła do sypialni, żeby przejrzeć szufladę, gdzie Deacon zawsze trzymał
morfinę. Nic nie znalazła. W pozostałych szufladach i w innych miejscach też nic
nie było.
Zmartwiła się i przestraszyła. W tej sytuacji Deacon może w każdej chwili dostać
ataku - tak jak ten pianista. W dodatku na mrozie i we mgle. Pospieszyła do
telefonu wiszącego na ścianie w salonie. Podniosła słuchawkę, sprawdziła, czy
linia jest wolna, i zakręciła korbką.
Alaska 589
- Halo, Millie - powiedziała do telefonistki - mówi Glory Cole. Połącz mnie,
proszę, z barem.
- Już łączę. A propos, Helen Chalmers urodziła wczoraj dziecko. Następny
chłopak. A tak bardzo chcieli mieć dziewczynkę po swoich czterech synach. Wcale
się im nie dziwię. A... starszy pan Devereaux upadł i złamał nogę w biodrze.
- To okropne - mruknęła Glory, czekając, aż tamta wreszcie przestanie mówić.
- Telefon dzwoni, pani Cole, ale nikt nie odbiera.
- Niech dzwoni, papa Tom może być na zapleczu. - Papa Tom sprzątał bar po
zamknięciu. Mieszkał w pokoju na zapleczu.
- Halo?
- Papa Tom? - Glory nachyliła się nad słuchawką. - Tu mówi Glory Cole. Deacon
wyszedł z domu parę minut temu. Jest w drodze do baru. Niech do mnie zaraz
zadzwoni, jak tam dotrze.
- Pani chce, żeby zatelefonował?
- Tak. Natychmiast po przyjściu. To ważne, papa Tom. Powiesz mu?
- Tak. To wszystko?
- Tak. Dziękuję. - Odwiesiła słuchawkę i oddzwoniła.
Minęło pół godziny, a Deacon się nie odezwał. Zatelefonowała do baru, ale papa
Tom powiedział, że Deacona nie ma, przecież od razu przekazałby mu wiadomość.
Bała się czekać dłużej i po naradzie z Matty postanowiły, że mąż Matty, Billy
Ray, pójdzie szukać Deacona. Tymczasem Glory telefonowała wszędzie tam, gdzie
Deacon mógłby wstąpić po drodze. Ale nikt go nie widział.
Tego wieczoru grupa sąsiadów, która udała się na poszukiwanie, znalazła ciało
Deacona. Powiedzieli, że zamarzł na śmierć, ale Glory wiedziała, że zabiła go
morfina, zanim zimno dokończyło dzieła.
Miesiące po śmierci Deacona były dla Glory najcięższym okresem jej życia,
chociaż Matty ? ??? stale usiłowali ją pocieszać. Nie zdawała sobie przedtem
sprawy, że można tak bardzo za kimś tęsknić. Deacon zawsze był przy niej. Nigdy
o nic nie pytał, z wyjątkiem tego dnia, kiedy złożył jej propozycję małżeństwa.
Zawsze mogła robić, co chciała, i nie musiała się zastanawiać, czy on to
aprobuje.
590 Janet Dailey
W gorącą lipcową niedzielę Glory położyła bukiet niezapominajek przy kamieniu
nagrobnym Deacona. Poprzez czarny welon, zasłaniający jej twarz, patrzyła na
napis na kamieniu: UKOCHANY MĄŻ - ROBERT DEACON COLE. Prawda tych słów przyćmiła
jej oczy łzami.
Odpędzając natrętną muchę, która krążyła wokół jej woalki, Glory miała przed
oczami swoją rękę w czarnej rękawiczce i rękaw sukni w tym samym kolorze. Kiedyś
przysięgła sobie, że nigdy już nie założy tych paskudnych ciemnych kolorów. To
dla Deacona nosiła żałobę.
- Nie podobałabym mu się w tym kolorze - powiedziała do Matty.
- Na pewno nie. Lubił, kiedy nosiłaś jasne, ładne ubrania.
- Tak. - Czerń sukni pochłaniała promienie słoneczne i Glory prawie dusiła się
w tym upale. - Myślę, że nadszedł czas, żeby zacząć wszystko od początku.
-Tak. Westchnęła głęboko.
- Postanowiłam sprzedać pensjonat.
- Co będziemy robić? - spytała zdziwiona Matty.
- Zaczniemy od nowa. Czas się stąd ruszyć. Gdyby Deacon tu był, tak by właśnie
powiedział.
- Dokąd pojedziesz?
- Budują nowe miasto nad Zatoką Cooka, tam gdzie jest obóz budowniczych kolei.
Nazwali je Anchorage. Jeśli ??? ? ja mamy rozpocząć nowe życie, to równie dobrze
możemy to zrobić w nowym mieście. - Wzięła Matty za rękę. - Czy ty i Billy Ray
pojedziecie z nami?
- Jesteśmy rodziną. Rodzina powinna być razem.
Anchorage, Alaska 25 maja, 1923 roku
Olory zaniosła pęk gałęzi na stos i zatrzymała się dla złapania oddechu. Nie
była przyzwyczajona do pracy fizycznej, poza tym kończyła już czterdzieści pięć
lat. Na długim pasie pola wszyscy pracowali z takim samym zapałem jak ona.
Prawdę powiedziawszy była to bardziej zabawa niż praca.
Niedaleko mężczyźni wykopywali pień drzewa. Następni ochotnicy owiązywali go
łańcuchem, żeby konie mogły go odciągnąć na bok. Inne pnie ciągnął za sobą
traktor. W machającym do niej ręką kierowcy traktora Glory rozpoznała swojego
syna, ???'?. Jeśli musiał wybierać pomiędzy końmi a siłą mechaniczną, zawsze
wybierał to drugie. Nie była więc zdziwiona, widząc go na traktorze.
Na szesnastu akrach ziemi wrzała praca. Mężczyźni wykopywali korzenie i wycinali
pnie drzew, usuwali masę splątanych krzewów, które z kolei kobiety i dzieci
układały w stosy. Pracowały silniki traktorów, rżały konie, uderzały siekiery,
mężczyźni wykrzykiwali polecenia, dzieci głośno się śmiały. To ogólne
podniecenie przypominało Glory dawne czasy i inne miejsca.
- Czy wiesz, co mi to przypomina, Trudy? - spytała swojej synowej.
- Co, matko Cole?
Glory nie bardzo lubiła takie określenie, ponieważ czuła się wtedy staro. Ale
wiedziała, że Trudy nazywając ją tak, okazuje sympatię i szacunek. Uśmiechnęła
się do dziewczyny, którą ??? poślubił trzy lata temu. Córka robotnika kolejowego,
Gertrudę Hannighan, przyjechała tu wraz z rodziną cztery lata temu. Tego sama
dnia, kiedy ??? ją poznał, powiedział Glory, że znalazł dziewczynę, z którą chce
się ożenić.
Glory była zadowolona z jego wyboru. Trudy była inteligentną, zgodną
592 Janet Dailey
w pożyciu kobietą, przekonaną, że nie ma takiej rzeczy, której ??? nie
potrafiłby dokonać. Czasem Glory myślała, że gdyby ??? powiedział, że wybiera
się z nią na księżyc, to Trudy natychmiast zaczęłaby się pakować.
Wysoka i pewna siebie, ładna dziewczyna miała regularne rysy i chętnie się
uśmiechała. Jej ciemne włosy były bardzo krótko obcięte, według najnowszej mody
"stamtąd". Dwuletni chłopczyk z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami podszedł do
Trudy i złapał ją za nogi. Był to jej syn, a wnuczek Glory, Wylie Deacon Cole.
Jak na babkę, Glory nie czuła się staro.
- Co ci to przypomina, matko Cole? - spytała Trudy, biorąc syna na ręce. Glory
spojrzała jeszcze raz na pole.
- Nome. To lato, kiedy odkryto złoto na plaży i wszędzie było pełno ludzi. Taki
sam hałas i zamieszanie. - Kiedy Glory chciała przełożyć motyczkę do drugiej
ręki, poczuła ból. Miała pęcherz na dłoni. Zostawiła motyczkę, zdjęł roboczą
rękawicę i zaśmiała się cicho. - Przypomina mi to również pęcherz na rękach z
tamtych czasów.
- Ty też szukałaś złota?
- Tak. Opanowała mnie gorączka złota, jak wszystkich.
- To musiało być wspaniałe, kiedy tyle rzeczy się wydarzało.
- Tak. Lato 1900 roku było szalone. Tak jak to. Popatrz, jak my wszyscy
przygotowujemy pas startowy lotniska. Nie rozumiem dlaczego, przecież w
Anchorage nie ma samolotów.
- I nigdy ich nie będzie, jeśli nie zrobimy im miejsca do lądowania. ??? mówi,
że dzięki samolotom Alaska stanie się otwarta na świat. Kolej by do tego nie
wystarczyła. To jest przyszłość.
- Słyszałam, jak to mówił. - Tysiąc razy, pomyślała.
Podczas wojny jej syna zafascynowały latające maszyny. Pożerał wszelkie
wiadomości prasowe o lotach nad Europą i o pilotach biorących udział w pierwszej
wojnie światowej. W zeszłym roku przeszło to w obsesję, kiedy zobaczył pierwszy
samolot - jakąś starą jednostkę, która wylądowała na wodzie. ??? mówił, że był
to Boeing amfibia. Od tamtego czasu marzył tylko, żeby nauczyć się pilotażu. Nie
przeszkadzało mu, że ten Boeing znalazł się na dnie Zatoki Cooka po nieudanej
próbie startu.
Glory martwiła się trochę, bo wiedziała, że ??? nie spocznie, dopóki nie dopnie
swego. Martwiło ją, że opuści Alaskę i pojedzie do Stanów, żeby tam uczyć się
pilotażu.
Biznes w Stanach rozkwitał, podczas gdy sytuacja ekonomiczna Alaski nie
Alaska 593
była dobra. Od końca wojny spadło zapotrzebowanie na główne towary eksportowe
Alaski - łososia i miedź.
Pensjonat, który Glory zbudowała w Anchorage, rzadko bywał zapełniony więcej niż
w połowie, więc dochody z niego pozwalały tylko na pokrycie wydatków. Nie
miałaby nawet tego, gdyby w Anchorage nie znajdowało się główne biuro Alaska
Railroad i jej warsztaty naprawcze, gdzie pracował ???. Z sześciu domów, które
posiadała, dwa stały puste i nie było nadziei na znalezienie lokatorów. W jednym
z nich mieszkali ??? ? Trudy, w innym Matty i Billy Ray. Glory miała jeszcze
oszczędności, które wystarczały na utrzymanie, ale jej styl życia różnił się
teraz drastycznie od prowadzonego dawniej. To były inne czasy, inne dni, inne
życie. Nie żałowała przeszłości. Gdyby miała przejść przez to wszystko jeszcze
raz, niczego by nie zmieniła.
??? pokazał się znowu na swoim traktorze i wołał do niej przekrzykując warkot
silnika:
- Nic nie nobisz opierając się na tej motyce. Wracaj do pracy! - Uśmiechnął się
i odjechał.
Do wieczora oczyszczono pasy lotniska. Rozpalono ognisko i ucztowano, jedząc
kiełbaski, pijąc kawę i lemoniadę.
W rok później, na tylnym siedzeniu trzyletniego Forda Model T, Glory wraz z
wnuczkiem Wyliem jechali wyboistą drogą w kierunku lotniska w Anchorage.
Samochód prowadził ??? rozmawiając z Trudy o lataniu samolotem. Samoloty stały
się wyłączną pasją ???'?, jego ulubionym tematem.
Potrafił mówić godzinami o technicznych aspektach awiacji, używając przy tym
profesjonalnego żargonu. Jego podniecenie sięgało szczytu, kiedy zaczynał się
rozwodzić, jakie to dobrodziejstwa dla Alaski może przynieść komunikacja
lotnicza. Na tym ogromnym terytorium niewiele miast było połączonych drogami.
Żeby z Anchorage dostać się do Nome, trzeba było płynąć statkiem, albo jechać
pociągiem do Fairbanks, wsiąść potem na statek płynący po Jukonie, co wcale nie
doprowadzało jeszcze do celu podróży. Zresztą takie skomplikowane podróże
możliwe były tylko w lecie. W zimie korzystano z sań. Przez osiem miesięcy w
roku poczta docierała do Nome psimi zaprzęgami.
Samoloty nie wymagały dróg, które trzeba było przebijać w trudnym terenie,
budować mosty, układać nawierzchnie. Mogły latać nad wezbranymi rzekami i
zawalonymi śniegiem przełęczami. Pokonywały w ciągu jednego
594 Janet Dailey
dnia przestrzeń, na któą zaprzęg psi czy konny potrzebowałby przeszło tygodnia.
??? natychmiast zauważył, że Alaska położona jest na szlaku komunikacyjnym
łączącym Stany Zjednoczone z Dalekim Wschodem. Wkrótce przesyłki pocztowe i
towarowe zaczną pokonywać ogromne dystanse samolotem, co zajmie ułamek czasu,
jaki potrzebny jest statkowi na przepłynięcie Pacyfiku. Według niego Alaska
miała stać się niebawem skrzyżowaniem dróg świata. Kiedy dotarli do lotniska,
??? zaparkował samochód na poboczu czarnej drogi. Nie czekał, aż silnik
przestanie pracować. Wyskoczył z samochodu, wyjął Wyliego z tylnego siedzenia,
nie odrywając jednocześnie w#oku od samolotu, który szykował się do startu na
końcu lotniska. Kiedy pomagał wysiadać Glory, myślami był daleko.
- Popatrzcie - powiedział z podnieceniem dziecka oglądającego prezenty pod
choinką. - To jest Hisso-Standard.
Samolot ten przypłynął statkiem parowym ze Stanów do miasta Seward, a następnie
został przetransportowany koleją do Anchorage. ??? spędzał każdą wolną chwilę
obserwując pilota, Noela Wiena, i mechanika, Williama Yunkera, montujących
samolot. Nie mógł sobie darować, że nie był obecny przy próbnym locie.
Glory patrzyła na pół sceptycznie, a na pół z podziwem, jak maszyna rozpędza się
po pasie startowym. Chociaż ??? tłumaczył jej to setki razy, nie rozumiała, jak
ona może oderwać się od ziemi. Ale właśnie w momencie, kiedy maszyna znalazła
się na wprost niej, koła oderwały się, i samolot zaczął unosić się w powietrze.
- Patrz, Wylie - powiedział ??? do swojego trzyletniego syna. - Któregoś dnia
twój tatuś będzie pilotem takiego samolotu.
Upłynęło jednak pięć lat, zanim znalazł pilota, który zgodził się go uczyć,
spełniając jego marzenia. Potem już nic nie mogło go powstrzymać. Wziął
wszystkie pieniądze, które odłożyli z Trudy na budowę własnego domu, dopożyczyi
brakującą sumę od Glory i kupił wrak dwupłatowca Wright-Stinson wraz z
zapasowymi częściami. Z pomocą Billy'ego Raya pracował nocami, żeby go złożyć.
Czasem spał tylko dwie, trzy godziny przed pójściem do pracy, by następnej nocy
znów trudzić się nad samolotem. Żona i mały Wylie przynosili mu jedzenie do
szopy spełniającej rolę hangaru. Trudy mówiła czasem do Glory, że ??? bardziej
kocha swój samolot niż ją i Wyliego, ale że
Alaska
595
rozumie go i nie sprzeciwia się spędzaniu przez niego wielu godzin z dala od
rodziny, gdyż w ten sposób realizuje swą największą pasję.
Pogodnego jesiennego dnia, w październiku 1929 roku, czerwony Stinson był gotowy
do próbnego lotu. Cała rodzina brała udział w tym wydarzeniu, łącznie z Chou
Lingiem. Na odległym krańcu lotniska Billy Ray pomógł Ace'owi ustawić samolot
pod wiatr. Glory miała serce w gardle, kiedy maszyna kołowała po pasie startowym.
Widząc odrywający się od ziemi dwupłatowiec wszyscy wydawali radosne okrzyki, a
Glory - westchnienia ulgi. ??? okrążył lotnisko dwukrotnie, po czym samolot
zanurkował.
- Wolałabym, żeby się tak nie popisywał - szepnęła Glory do Marty, ale łzy dumy
błyszczały w jej oczach.
- Nigdy przedtem nie był taki szczęśliwy.
- Wiem. i
Po godzinie wrócił, lądując bez wysiłku, jak ptak. Kołował w ich kierunku i
zgasił silnik. Biła od niego radość i duma, kiedy wychodził z kokpitu.
- Jest lepszy niż te, którymi przedtem latałem - stwierdził.
V ?? skupili się wokół niego z gratulacjami. Nie miał dużego doświadczenia, więc
te pochwały były nieco na wyrost, ale ponieważ samodzielnie odbudował cały
samolot począwszy od kół, niewątpliwie udowodnił swoje nieprzeciętne zdolności.
Zwrócił się do Glory:
- Chodź, mamo, wezmę cię na przejażdżkę.
- Mnie? - Zaczęła się opierać, kiedy ciągnął ją do samolotu. - Nie, ???.
Najpierw powinieneś wziąć Trudy.
- Część tego samolotu należy do ciebie, mamo. Uważam, że to ty masz prawo
pierwszeństwa.
- Leć z nim - namawiała ją Matty. - To prawdopodobnie nie będzie najcięższe
doświadczenie twego życia.
Glory dała się namówić na wejście do samolotu, co wcale nie było łatwe z powodu
jej obszernego i ciężkiego ubrania. ??? sprawdził, czy ma prawidłowo zapięte
pasy i powiedział:
- Zapnij płaszcz. Na górze jest chłodno.
Kiedy samolot kołował, Glory była równie podniecona, jak zdenerwowana.
Podskakiwali na nierównościach terenu. Wydawało się jej, że teraz Stinson
porusza się wolniej niż przy locie próbnym. Za chwilę wstrząsy ustały i łagodnie
wznieśli się w powietrze. Leciała. Naprawdę leciała, chociaż nie czuła szybkości.
Było to dziwne uczucie - wznosić się, patrzeć, jak wszystko
596
Janet Dailey
na dole maleje i jednocześnie nie dostrzegać żadnego ruchu, na który wskazywała
jedynie praca silnika.
Kiedy ??? silniej poderwał samolot, Glory poczuła, że wywraca się jej żołądek.
Przytrzymała się siedzenia będąc pewna, że zaraz albo ona wypadnie z samolotu,
albo samolot spadnie. Ale ??? wyrównał i znowu lot był łagodny.
- McKinley! - krzyknął, wskazując szczyt na północy.
Daleko przed nimi góra, którą Indianie nazywali Denali, dominowała na horyzoncie.
Wyjątkowo nie zakrywały jej chmury. Glory była porażona tym widokiem; nie
wyobrażała sobie, że będzie kiedykolwiek oglądać tę majestatyczną górę z
powietrza. Pod nimi leżała północna linia kolejowa - tego roku dochodziła już do
Fairbanks.
Potem ??? zmienił kierunek i leciał nad miastem Anchorage. Glory nie mogła się
nadziwić, jak inaczej wygląda ono z powietrza. Nie poznałaby nawet swojego
pensjonatu, gdyby ??? go jej nie wskazał. To był całkowicie nowy, szalenie
ciekawy świat. Wreszcie zrozumiała pasję swojego syna. Dawała ona więcej
satysfakcji niż nowe miasto i nowy biznes. Wskazywała mu stale oddalający się
horyzont, do którego krańca nigdy nie będzie mógł dotrzeć.
Żałowała, że już zniżali się do lądowania, że koła uderzyły o pas lotniska.
Następnymi pasażerami byli Trudy i Wylie. Przed końcem dnia wszyscy członkowie
rodziny mieli za sobą lot samolotem ???'?.
W tydzień później ??? zrezygnował z pracy w Alaska Railroad i założył własną
firmę, ??? Flying Service z Glory jako wspólniczką. Trudy zajmowała się
rachunkami, a Billy Ray był mechanikiem obsługi naziemnej. W tym samym miesiącu
nastąpił krach na giełdzie i panika na Wall Street.
Ponieważ "na zewnątrz", w metropolii, zaczął się okres wielkiego kryzysu
gospodarczego, zapanowało bezrobocie. Na Alaskę zaczęli wracać ludzie, którzy
kiedyś opuścili ją dla większych zarobków w Stanach. Ceny złota wzrosły i
opłacało się wydobywanie go na małą skalę. Poprawiła się również sytuacja w
przetwórstwie łososia.
Od samego początku ??? miał dużo pracy. Zawsze ktoś musiał gdzieś jechać -
górnicy, traperzy, rybacy, inżynierowie, nawet prostytutki - i przeważnie
wszyscy się spieszyli. A jeśli nie jechali sami, to mieli coś do przesłania albo
do odebrania. Czasem trzeba było gdzieś zrzucić prowiant, przewieźć lekarza do
pacjenta czy też odwrotnie.
Alaska
597
W ciągu pierwszych lat ??? przewoził wszystko, począwszy od małego traktorka,
pieluszek, mrożonego mięsa, materacy, a skończywszy na Victrolach i płytach do
fonografu. Jego pasażerami byli biali, Eskimosi, Indianie, eskimoskie psy
malamuty, a nawet ciała zmarłych. Pijanych czy trzeźwych, chorych czy zdrowych,
wariatów czy zdrowych na umyśle - woził ich tam, gdzie chcieli się dostać, a
przynajmniej tam, gdzie mógł wylądować.
Rzadko lot odbywał się bez jakiegoś incydentu. Jego lotniska to były przeważnie
małe łachy piasku na rzekach, zamarznięte jeziora, szczyty pagórków. Często
samolot zostawał tam z połamanym śmigłem i uszkodzonymi skrzydłami, ??? musiał
go reperować tym, co miał pod ręką, albo iść piętnaście czy pięćdziesiąt mil
przez dziki teren, który wiosną zamieniał się w trzęsawisko, aby dotrzeć do
jakiegoś cywilizowanego miejsca i załatwić przesłanie innym samolotem
potrzebnych mu części.
Tak przystosował swój samolot oraz swój sposób latania, że dawał sobie radę w
każdych warunkach.
W temperaturach poniżej zera, kiedy silnik samolotu nie pracował, trzeba było
spuszczać olej, żeby nie zamarzł. Nauczył się również lądować na pokrytych
śniegiem płaszczyznach. Przetrwać, znaczyło umieć bezpiecznie wyjść z wypadku.
Jak inni bush pilots, jak ich nazywano, ??? często mówił, że jego czerwony
Stinson to po prostu części zamienne latające razem.
Nawigacja na Alasce nie była prosta. Wprawdzie samolot ???'? wyposażony był w
kompas i wysokościomierz, ale nigdy nie mógł w pełni na nich polegać. Alaska, z
całym pięknem swoich łańcuchów górskich, lodowców, jezior, efektami świetlnymi
na śniegu, zorzą polarną, bywała również okrutna ze swoimi wiatrami i mgłami,
zamieciami śnieżnymi i burzami. Często ziemię i niebo spowijała nieprzenikniona
biała zasłona, otulająca również samolot, którego pilot nie był w stanie
rozpoznać, gdzie góra, a gdzie dół.
Na tej dziewiczej ziemi kierunku nie wyznaczały ani drogi, ani linie kolejowe
czy słupy telefoniczne. ??? nauczył się rozpoznawać i odróżniać od siebie rzeki
- co nie było łatwe, ponieważ było ich tysiące, tak jak i strumieni, które przy
wiosennej odwilży również przypominały rzeki. Każdy zakręt, zwalone drzewo czy
inny drobny szczegół były dla niego znakami drogowymi. Dziwaczne szczyty,
jeziora o szczególnym kształcie - znał je wszystkie, również te, których nie
było na mapie. Czasami tracił orientację, ale zdarzało się to rzadko. Nigdy nie
czuł się naprawdę zagubiony - zawsze wiedział, że jest na Alasce.
Cześć czwarta
Koło się zamyka
Anchorage 10 maja 1935 roku
Dwunastoletnia Lisa Blomąuist rozglądała się po zatłoczonym holu, starając się
dojrzeć coś ponad głowami ludzi siedzących przy długich stołach.
Nie mogła zrozumieć, gdzie zniknęli jej młodsi bracia. Przed chwilą jeszcze
bawili się przy swoich krzesłach i nagle gdzieś się zapodziali. Obiecała mamie,
że będzie ich pilnować. I to tak zachowywali się jej bracia na uroczystym
obiedzie wydanym na ich cześć.
Może nie całkiem na ich cześć, byli jeszcze dziećmi. Zorganizowano go, aby
powitać przybyłe na Alaskę rodziny, które miały założyć farmy w Dolinie
Matanuska. Ale ponieważ ona, Erik i Rudi należeli do rodziny, więc ten obiad był
również dla nich.
Gdy nowi osadnicy przybyli do Anchorage, całe miasto powitało ich na stacji.
Dzień ten został uznany za świąteczny. Grała orkiestra i powiewały flagi. Bracia
na pewno znudzili się nie kończącymi się przemówieniami. Od momentu kiedy
rodziny z Minnesoty opuściły St. Paul, aby wsiąść do pociągu do Seattle, potem
na statek do Seward na Alasce - wszędzie czekały na nich tłumy ludzi i
ciekawych,dziennikarzy. Gazety nazywały ich kolonistami i pionierami, udającymi
się na niezmierzone, odległe tereny Alaski.
Była to część planu New Deal prezydenta Franklina D. Roosevelta, wielkiego
programu odnowy społeczno-gospodarczej, zakładającego między innymi
przesiedlanie farmerów z ziem, na których nie mogli się utrzymać. Lisa nie
wszystko z tego rozumiała, chociaż słyszała rozmowę rodziców z pracownikiem
opieki socjalnej. Wiedziała tylko, że rząd zapłacił za podróż, zaopatrzył całą
rodzinę w odpowiednie ubranie - pierwsze w jej życiu, które nie pochodziło z
drugiej ręki, z przeróbek. Nie będzie już musiała nosić
602 Janet Dailey
sukienek zszywanych z worków po mące. Rząd również zaopatrzył rodziny w
potrzebne meble.
Na początku była trochę przestraszona. Zawsze czuła się zażenowana wśród obcych,
ale w trakcie tej długiej podróży poczuła się ważną i dzielną osobą. Wszyscy
byli traktowani w szczególny sposób. Przed wypłynięciem z Seattle Lisa, jej
bracia i wszystkie inne dzieci z ich grupy dostały zabawki - prawdziwe zabawki.
Lisa była zadowolona, że matka namówiła ojca do tego wyjazdu.
Kiedy już straciła nadzieję znalezienia braci, nagle pojawił się dziewięcioletni
Erik, złapał ją za rękę i gdzieś pociągnął.
- Chodź, Lisa. Muszę ci coś pokazać.
- Co to jest? Gdzie jest twój brat? - Niechętnie poszła za nim, rozglądając się
jednocześnie za Rudim. - Mieliście nie oddalać się od stołu. Mama będzie
wściekła i zaraz wam się dostanie.
- Ale my znaleźliśmy Indianina - szepnął Erik. Jego niebieskie oczy pełne były
podniecenia. - Mówiłaś, że tu nie będzie Indian, a my właśnie znaleźliśmy
jednego.
- Nonsens. Mówiłam wam, że na Alasce nie ma Indian tylko Eskimosi, którzy
mieszkają daleko na północy w swoich igloo... Tam jest zawsze śnieg i lód - nie
tak jak tutaj, gdzie są drzewa i wszystko jest zielone. - Zobaczyła nagle jasne,
kręcone włosy drugiego brata, który stał oparty o ścianę, wykręcając głowę, żeby
dojrzeć coś z daleka. Erik ciągnął ją coraz szybciej. Sama też przyspieszyła
kroku. - Czy wiesz, że wszędzie was szukałam, Rudi?
- Cicho. - Chociaż młodszy od niej o rok, zawsze starał się przewodzić.
- Lisa, on jest tutaj. - Erik przysunął się do brata.
- Szsz - uciszał go Rudi - on cię usłyszy.
- Uspokój się, Rudi - powiedziała z niecierpliwością Lisa i rozejrzała się,
żeby zobaczyć obiekt ich zainteresowania. Chłopak, na którego patrzyli, był
szczupły, wysoki, miał szerokie ramiona, był może dwa lub trzy lata starszy od
niej. Zwracały uwagę trochę nieporządne, czarne włosy. Miał koszulę zapiętą pod
szyję i właśnie starał się rozluźnić kołnierzyk. - On nie jest Indianinem, Erik.
Patrz, on nosi długie spodnie i marynarkę.
- Tak. Ale zobacz, jakie ma czarne oczy i włosy - upierał się Rudi. -1 skórę ma
brązową. Ty wszystkiego nie wiesz, Lisa. Alaska jest terenem przygranicznym, a
tam mieszkają Indianie, którzy atakują osadników takich jak my.
Alaska
603
- Tak robią - potwierdził Erik.
- Prawdopodobnie szpieguje nas, żeby po powrocie do swojego szczepu móc
powiedzieć wodzowi, ilu nas jest, i wysłać wojowników, którzy nas pozabijają. -
Rudi uśmiechnął się na widok przerażonej twarzy brata.
- Nie słuchaj go. On się tylko popisuje. - Zobaczyła, że obcy chłopak zerka w
ich kierunku, i postanowiła skończyć z taktyką zastraszania stosowaną przez
Rudiego, zanim Erik nabawi się koszmarów nocnych. Wzięła go za rękę. - Chodź.
Zobaczysz sam. - Kiedy Erik zorientował się, że Lisa prowadzi go do "Indianina",
zaczął się wyrywać, ale po chwili dał spokój, nie chcąc stać się obiektem
powszechnego zainteresowania. - Przepraszam
- odezwała się do chłopaka, który nie zwracał uwagi na wyczyny jej brata
- ale moi bracia myślą, że jesteś Indianinem.
Przez chwilę twarz miał nieruchomą, potem uśmiechnął się.
- Pradziadek mojej babki miał w żyłach pięć ósmych krwi indiańskiej, ale nie
wiem, czy to się liczy. Babka mówi jednak, że jestem do niego podobny.
- A nie mówiłem - stwierdził triumfalnie Rudi.
Lisa nie była pewna, czy z jego odpowiedzi wynikało, że jest po części
Indianinem. Ale tak jej się wydawało.
- Czy mieszkasz tutaj?
- Tak. Mój ojciec jest bush pilot.
- Co to znaczy?
Pilotuje samoloty, wożąc ludzi i towary do odległych miejsc, tam gdzie oni chcą
dotrzeć.
- Aha, taki pilot. - W północnej Minnesocie nie było wiele samolotów, ale Lisa
widziała je na fotografiach.
- Czy umiesz pilotować samolot? - spytał Rudi.
- Tak. Tata mnie nauczył.
- To super! - zrobiło to wielkie wrażenie na Rudim. - Ile masz lat?
- Czternaście.
- To przebojowo! Ja też nauczę się latać, kiedy będę w twoim wieku. Może nawet
wcześniej.
A skąd weźmie samolot? - pomyślała Lisa, ale nie chciała wdawać się w sprzeczkę
z bratem i szybko zmieniła temat.
- Nazywam się Lisa Blomąuist, ? to są moi bracia, Rudi i Erik. Dopiero
przyjechaliśmy z Minnesoty.
- Domyśliłem się tego. Nazywam się Wylie Cole. - Nie tylko dobre
604 Janet Dailey
wychowanie skłoniło Wyliego, żeby podał jej swoje nazwisko. Na ogół nie lubił
dziewczynek, które przeważnie chichotały i wygłupiały się. Ale ta była inna.
Musiał przyznać, że była ładna ze swoimi dużymi, niebieskimi oczami i włosami
koloru miodu, zaplecionymi w dwa długie warkocze.
- Tak, jesteśmy z Minnesoty, ziemi dziesięciu tysięcy jezior - wtrącił poważnie
Erik.
- Na Alasce nie mamy dziesięciu tysięcy jezior - odpowiedział Wylie - są ich
miliony, a także najlepsze tereny do rybołówstwa i polowania. Jest łoś i łosoś -
a w górach barany z dużymi rogami.
- Czy są tu niedźwiedzie? - Erik przypomniał sobie opowiadania Rudiego.
- Czy zobaczymy jakieś wielkie niedźwiedzie polarne?
- Nie. One nie zapuszczają się tak daleko na południe. Tutaj są głównie grizzly.
Zastrzeliłem swojego pierwszego niedźwiedzia w zeszłym roku na wiosnę. - Wylie
zauważył, że oczy Lisy rozszerzyły się ze zdumienia. Zrobiło to na niej wrażenie.
- Dużo poluję i łowię ryby. Tata powiedział, że następnej zimy będę mógł sam
zastawiać pułapki. Powinienem zarobić na futrach dość pieniędzy, żeby kupić nową
strzelbę.
- Ja mam strzelbę - powiedział Rudi. Lisa zauważyła, że nie pochwalił się
ilością zabitych wiewiórek i królików. Nie można ich było przecież porównać do
niedźwiedzia.
- Lisa, Rudi! Chodźcie tu zaraz. - Lisa odwróciła się, słysząc ten niecierpliwy
głos. Wylie spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył kobietę, która zbliżała się do
nich. Spod kapelusza wystawały tylko końce jej kręconych blond włosów, ale nie
zakrywał surowej twarzy.
- To moja matka. - Lisa zwróciła się do Wyliego. - Musimy już iść. Do widzenia.
- Ale jeszcze odwróciła się spoglądając na niego przez ramię.
- Miło mi było ciebie poznać.
- Mnie też. Może się jeszcze spotkamy - powiedział z nadzieją w głosie i
otrzymał od niej jeszcze jeden uśmiech.
Wylie usłyszał, jak ta kobieta krzyczy na Lisę i jej braci.
- Jak możecie się tak zachowywać? Wracajcie i nie ruszajcie się z krzeseł,
dopóki wam nie pozwolę.
- Mamo - protestował Rudi.
- Zrobisz, jak ci każę, albo powiem ojcu, żeby cię wyprowadził i dał lanie.
- Ta groźba zakończyła dyskusję.
Wylie westchnął. Nie miał w ogóle ochoty brać udziału w tym obiedzie dla
Alaska
605
kolonistów. Nigdy nie czuł się dobrze, gdy było dużo ludzi, nie wiedział, o czym
z nimi mówić. Ale z Lisa Blomąuist było inaczej. Żałował, że matka zabrała ją do
stołu. Chętnie porozmawiałby z nią trochę dłużej. Alaska musiała wydawać się jej
dziwna. Miał nadzieję, że nie przestraszył jej mówiąc o niedźwiedziach grizzly.
Nie wyglądała na bojaźliwą. W jakiś sposób przypominała mu matkę i babkę Glory,
mimo że była jeszcze dziewczynką.
Zastanawiał się, czy będzie jej się tu podobało. Wielu przybyszy zniechęcało się
szybko. Czuli się wyizolowani, stale narzekali albo na zimno, albo na komary.
Żałował, że nie zdążył powiedzieć jej, jak wspaniała jest Alaska i jak dobrze tu
mieszkać.
Mając nadzieję, że jeszcze będzie mógł z nią porozmawiać, Wylie przeszedł na
drugą stronę holu, skąd miał widok na stół, przy którym siedziała. Wielokrotnie
w ciągu wieczoru, kiedy tłum na moment rozstępował się, Lisa widziała go
stojącego przy ścianie. Za każdym razem uśmiechała się do niego nieśmiało, a
Wylie odwzajemniał uśmiech. Nie chciał, żeby czuła się samotnie nie mając
żadnego przyjaciela na Alasce. Ale Lisa nie oddalała się od matki i Wylie nie
miał okazji, żeby z nią porozmawiać.
Kiedy wychodził ze swoją rodziną z holu, Wylie wreszcie rozpiął kołnierzyk.
Matka popatrzyła na to z uśmiechem.
- Zastanawiałam się, kiedy to zrobisz. Dziwię się, że nie urwałeś guzika.
- Zrobiłbym to, ale bałem się, że mi go każesz przyszyć. Wtedy musiałbym też
uprać zakrwawioną koszulę, bo na pewno pokaleczyłbym się igłą. Nie mam zacięcia
do tych kobiecych prac. - Wzruszył ramionami.
- Już od dawna wiem, że nie będziesz mi pomagał w domu, Wylie. Myślę, że gdybyś
tylko mógł, tobyś mieszkał na dworze. Większość kobiet wychodzi za maż po to,
żeby nie mieszkać samotnie. A ja... Twój ojciec znika na długo, latając do
nieznanych miejsc, a ty stale polujesz w jakichś odległych lasach albo łowisz
ryby.
??? objął ją ramieniem.
- Pomyśl, jak byś była nami znudzona, gdybyśmy stale byli w domu.
- To był wspaniały obiad. - Glory zatrzymała się przy tylnych drzwiczkach
samochodu, czekając na nich. - Co myślisz o tych cheechakos, Trudy?
- Wydaje mi się, że bez względu na to, co im przedtem mówiono, spodziewali się
tu ziemi skutej lodem i zasypanej śniegiem. Ja też tek myślałam, kiedy byłam tu
nowa, taka cheechako. Jestem pewna, że nie oczekiwali tutaj zieleni ani ciepłej
pogody.
606 Janet Dailey
- Chyba nie. - Glory wsiadła do samochodu. Trudy zajęła miejsce z tyłu, aby ???
? Wylie mogli siedzieć razem z przodu. - Muszę powiedzieć, że inaczej
wyobrażałam sobie farmerów. Niektórzy rzeczywiście wyglądali na tyle biednie, że
mogli kwalifikować się do tego prezydenckiego programu, ale jeden z mężczyzn
powiedział mi, że zawsze pracował w tartaku, a uprawiał tylko parę akrów ziemi.
Wystarczało mu to na utrzymanie rodziny, krowy i kilku świń. Nie myślę, że to
zrobiło z niego farmera, tak jak gra w pokera nie robi z nikogo hazardzisty. Dla
niego problemem był pień drzewa na farmie. Niech zobaczy zwały drzew w Dolinie
Matanuska. Założenie tam farmy będzie trudniejsze, niż mu się to wydaje.
- Innym się udało - powiedział ??? zapalając silnik. - Już niektóre rodziny
mieszkają w dolinie. Dziś na obiedzie jedliśmy to, co oni sami wyprodukowali.
- Ale pomyśl o ludziach, którzy zrezygnowali już po dwóch latach, - powiedziała
Glory. - Latałeś wielokrotnie nad tą doliną, ???. Dobrze wiesz, ile farm zostało
opuszczonych.
Wylie też je widział, ale miał nadzieję, że rodzice Lisy tak szybko się nie
zniechęcą. Bardzo chciał ją jeszcze zobaczyć. Odpowiedź ojca dodała mu pewności.
- Za tą akcją stoi rząd. Na jego koszt zakłada się obozy namiotowe dla
kolonistów, żeby mieli gdzie mieszkać, zanim zbudują domy. Będą mieli pomoc przy
oczyszczaniu gruntu, budowie domów i stodół, dróg i mostów. Ci koloniści nie
napotkają trudności, jakie mieli pierwsi osadnicy. - ??? zamknął okno samochodu,
żeby pył nie dostawał się do środka, kiedy przyspieszył.
- Tutejsi mieszkańcy nie są zadowoleni, że przywozi się robotników sezonowych
do pomocy kolonistom - powiedziała Trudy. - Wielu z nich liczy tylko na
dodatkowe prace w lecie, przy kolei czy budowie dróg. Boją się, że napływowa
tania siła robocza zabierze im pracę.
- A mnie się wydaje, że jeśli ludzie na Alasce chcą się czymś martwić, to
powinni martwić się Japonią - stwierdził ponuro ???. - Przewoziłem w zeszłym
tygodniu kilku chłopaków z fabryki konserw do Nushgak nad Zatoką Bristolską.
Rozmawiałem tam z jednym z rybaków. Powiedział mi, że widzieli japoński statek
koło Aleutów i że nie był to pierwszy japoński statek spotkany przez rybaków na
tych wodach.
- Myślę, że od czasu, gdy Japonia wtargnęła zbrojnie do Mandżurii cztery
Alaska
607
lata temu, my wszyscy na Alasce powinniśmy być zaniepokojeni - powiedziała Glory.
- To jest oczywiste. Zachodnie Aleuty są oddalone tylko o sześćset pięćdziesiąt
mil od japońskich baz militarnych na wyspie Paramuszir. Kiedy w przyszłym roku
wygaśnie traktat o wzajemnym ograniczeniu zbrojeń, Stany Zjednoczone powinny
zbudować swoje bazy na tych wyspach. Zapamiętajcie moje słowa, będziemy mieli
wojnę z Japonią. Mam nadzieję, że zanim do tego dojdzie, Kongres posłucha rad
generała Mitchella. Inaczej zostaniemy zupełnie bezbronni w razie ataku. Teraz
mamy tylko czterystu żołnierzy w garnizonie Chilkoot. Nie mają pasa startowego
ani żadnej drogi dojazdowej. Można się tam dostać tylko holownikiem.
Glory pamiętała ostrzeżenie generała Mitchella wygłoszone zeszłego roku w lutym,
kiedy przemawiał w Komisji Kongresu do spraw Wojskowych. Mówił wtedy o Alasce
jako o kluczowym punkcie całego Pacyfiku. "Kto ma Alaskę, ma cały świat -
powiedział im. - Alaska jest najważniejszym ze strategicznego punktu widzenia
miejscem na świecie. Jest to trampolina, z której można skoczyć na Japonię".
- Nie martw się, mamo - powiedział Wylie. - Jeśli Japończycy zaatakują Alaskę,
to zabiorę ciebie i babcię Cole do bezpiecznego schronienia w górach i nauczę
was gotować na ognisku.
Powiedział to żartobliwie, ale Glory domyślała się, że taka sytuacja nie byłaby
dla niego przykra. Wylie mógłby żyć w głuszy. ??? często mówił, że jego syn
czuje się bardziej zadomowiony w lasach i górach niż we własnym domu.
Jak na swój wiek Wylie miał wiele umiejętności, a umysł jego chłonął jak gąbka
wszelkie sposoby stosowane przez krajowców, żeby przeżyć na bezludnych terenach.
Umiał robić rakiety śnieżne, zastawiać pułapki, budować igloo i tropić zwierzynę.
Prosił Marty, żeby go nauczyła robić buty mukluk i parki, a Billy Ray uczył go
wykorzystywania kości zwierząt do produkcji broni.
Ostatniej zimy, kiedy Wylie poleciał w trasę z ojcem, zadymka zmusiła ich do
wylądowania na zamarzniętym jeziorze. Silny wiatr omal nie wywrócił samolotu, ?
??? nie potrafił znaleźć sposobu, żeby go jakoś umocować. Wtedy Wylie wyrąbał
dziurę w lodzie, włożył tam linę, oddał mocz, który zamarzł po kilku minutach, i
w ten sposób samolot stał się stabilny i bezpieczny.
608 Janet Dailey
??? ukrywał swoje rozczarowanie brakiem zapału syna do pilotażu. Dla Wyliego
samolot był tylko środkiem transportu, który mógł zabrać go w odlegle miejsca.
Wylie wykazywał wszystkie cechy samotnika. Pod tym względem przypominał Deacona.
Wylie nie lubił też rozmawiać o niczym. Trudy mówiła, że czasem nie odzywa się
całymi godzinami. Miał również "pokerową" twarz Deacona, która nie zdradzała
uczuć.
Chociaż nie można go było nazwać nieposłusznym, miał problemy w szkole. Jeśli
nauczyciel kazał mu zrobić coś, co on uważał za bezsensowne, uchylał się od tego.
Im silniejszy wywierano na niego nacisk, tym większy stawiał opór. Glory
zastanawiała się, czy nie odziedziczył tej cechy po niej, a swojego zamiłowania
do polowania po przodkach indiańskich i rosyjskich -promysz-lennikach. Może
Wylie był "sumą" wszystkich swoich antenatów?
- Kim jest ta ładna dziewczyna, z którą rozmawiałeś dziś wieczór?
- zażartował ???. - Nie powiesz chyba, że zafundowałeś sobie dziewczynę?
- Tato. - Wylie zaczerwienił się z lekka.
- Patrz, Trudy. Twój syn się rumieni.
- Wcale nie. - Ale Wylie czuł, jak gorąco napływa mu do twarzy. Opuścił się
niżej na siedzeniu, żeby matka i babka nie zauważyły jego zażenowania.
- To była dziewczynka z rodziny kolonistów. Zadała mi tylko kilka pytań o
Indian i niedźwiedzie polarne.
- Czy ma jakieś imię?
- Pewnie tak. - Wylie udawał, że nie zna jej imienia. Nie potrafił mówić o
Lisie Blomąuist.
W drugiej połowie maja do Doliny Matanuska dotarli koloniści z Michigan i
Wisconsin. W ten sposób znalazło się tam dwieście rodzin, tak jak było
zaplanowane. Wszyscy oni w swoich macierzystych stanach żyli z zasiłku, ale
mieli pewne doświadczenia w uprawie ziemi. Rząd wybrał tych, którzy zgłosili się
ochotniczo tylko z północnych stanów, szczególnie z tak zwanych "wyciętych"
regionów, gdzie lasy zostały wytrzebione, a gleba była uboga i nie nadawała się
do uprawy. Wyznaczono tylko trzy stany, których klimat najbardziej przypominał
klimat Alaski, a ludzie, głównie pochodzenia skandynawskiego, mogli łatwiej
zaadaptować się na dalekiej północy.
Losowano czterdziestoakrowe farmy, a los wyciągała głowa rodziny.
Alaska
609
Pierwszego lata oczyszczono tylko niewielką powierzchnię gruntu. Koloniści i ich
pomocnicy spędzali większą część czasu budując w osadzie Palmer dom społeczny -
miejsce zebrań i nabożeństw - oraz domy i stodoły dla poszczególnych farmerów.
Praca posuwała się wolno. Ulewne deszcze, typowe dla tej okolicy u schyłku lata,
jeszcze bardziej ją opóźniały.
Przez pierwszy rok Wylie często myślał o Lisie Blomąuist. Ciekaw był, jak jej
się wiedzie i jak jej się podoba Alaska. Gdy tego lata pomagał matce w usuwaniu
chwastów w ogrodzie, żałował, że nie może pokazać Lisie rzepy ważącej sześć
funtów, kapusty siedemdziesięciofuntowęj i ogromnych ziemniaków, które
wyhodowali. Zobaczyłaby, jak rosną warzywa podczas długich dni na północy.
Jesienią, kiedy zabił swojego pierwszego łosia, zastanawiał się, czy ona już
jadła takie mięso i czyby jej smakowało.
Wielokrotnie, kiedy w zimie obchodził swoje pułapki w cichym, śnieżnym
krajobrazie, spoglądał na północny wschód, gdzie w odległości pięćdziesięciu mil,
przy bocznej linii kolejowej do kopalń węgla, leżała Dolina Matanuska, zamknięta
z trzech stron przez łańcuchy górskie. Wylie miał nadzieję, że Lisa nie czuje
się samotna.
Następnego roku przyszły doniesienia o niezadowoleniu wśród kolonistów. Przed
końcem lata kilka rodzin wróciło do Stanów. Za nimi wkrótce podążyły następne.
Wylie nie wiedział, czy rodzina Lisy Blomąuist również wyjechała.
Po pewnym czasie przestał myśleć o tej dwunastoletniej dziewczynce z niebieskimi
oczami i włosami koloru miodu.
Anchorage, Alaska Czerwiec 1940 roku
Wyl ie szedł za kosiarką, przyciskając lekko jej uchwyt, aby ostrza dobrze cięły
długą trawę podwórza. Kiedy skosił trawnik przed pensjonatem swojej babki Glory,
zdjął niebieską koszulę i powiesił na płocie. Tego popołudnia było ciepło, więc
dobrze się spocił przy pracy.
Zajęcie to było miłe przez swoją monotonię - posuwanie się do przodu, potem do
tyłu i z powrotem - a powietrze było przesiąknięte zapachem świeżo ściętej trawy
i wypełnione szumem ostrzy maszyny. Skończył jedną część podwórza, a teraz
przesuwał kosiarkę, żeby rozpocząć z innej strony.
W Europie była wojna i uważano, że Stany Zjednoczone niedługo do niej przystąpią.
Z tego względu podjęto również pewne kroki w zaniedbanej pod względem obronnym
Alasce.
Przyznano cztery miliony dolarów na zbudowanie w Fairbanks laboratorium
lotniczego, które miało pracować nad warunkami lotów w niskich temperaturach
oraz nad nową placówkę wojskową w Anchorage, która miała się nazywać Fort
Richardson. Ośmiuset żołnierzy z czwartego regimentu piechoty już dotarło do
Anchorage, biwakując na obrzeżach miasta i czekając na ukończenie nowego fortu.
Budowy wojskowe ściągnęły tu wielu robotników, którzy szukali mieszkań.
Wylie odwrócił się i zobaczył dwie osoby wchodzące do pensjonatu. Normalnie nie
zwróciłby na to uwagi. Zwykle widywało się tu mężczyzn, a nie kobiety, do tego -
jak jedna z nich - młode i ładne. Wylie patrzył na ostrzyżoną na pazia
dziewczynę, dopóki nie zniknęła za budynkiem. Zaczął kosić znowu, żałując, że
nie ma wolnych pokoi w pensjonacie.
Alaska 611
Lisa Blomąuist zatrzymała się przy frontowych schodach, patrząc na duży,
dwupiętrowy budynek, przed którym rosły kwiaty. Po pięciu latach niepowodzeń na
farmie w Dolinie Matanuska ojciec znalazł pracę w grupie budowlanej w Anchorage.
Teraz Lisa i jej matka szukały domu, w którym mogłaby zamieszkać ich rodzina.
Chodziły już cały dzień, ale żaden im nie odpowiadał. Albo czynsz był zbyt
wysoki, albo dom za mały czy też za stary, albo stał w złej dzielnicy. Wreszcie
ktoś im poradził, żeby się skontaktowały z panią Cole, która oprócz pensjonatu
była właścicielką kilku domów do wynajęcia w mieście.
Lisa podeszła z matką do drzwi frontowych. Siwowłosa Eskimoska przywitała je w
progu. Lisa zauważyła grymas niesmaku na twarzy matki.
- Pani Cole? - spytała z wahaniem.
- Nie. - Gruba kobieta uśmiechnęła się. - Ja jestem Marty Townsend. Jeśli pani
przyszła w sprawie pokoju, to przykro mi, ale pensjonat jest zapełniony.
- Nie. Chciałam zobaczyć się z panią Cole w sprawie wynajęcia jednego z jej
domów.
- Zaraz ją poproszę. Może panie zechcą usiąść. - Wskazała ręką krzesła i sofy w
saloniku.
Kiedy Eskimoska odeszła, Lisa zaczęła przeglądać pismo leżące na stoliku, a
matka chodziła po pokoju, oglądając meble, dotykając z zazdrością porcelanowego
wazonu, patrząc z zawiścią na kryształową lampę.
Na odgłos kroków Lisa odłożyła pismo i spojrzała na drzwi. Wysoka, szczupła
kobieta ukazała się w progu. Jej siwe włosy były gładko zaczesane i związane na
karku. Lisę uderzył kontrast między kolorem włosów a głęboką czernią jej oczu.
Trudno było określić wiek tej kobiety. Było w niej coś niesłychanie
młodzieńczego, kiedy z uśmiechem wchodziła do pokoju.
- Przepraszam, że musiała pani na mnie czekać - powiedziała do matki Lisy. -
Jestem Glory Cole.
- Nazywam się Blomąuist, ? to jest moja córka Lisa.
- Witam cię, Liso.
Pomimo ciepłego powitania Lisa czuła się zażenowana, jak dziewczynka ze wsi.
Wyprostowała się trochę, naśladując postawę tej kobiety, której dodawały jeszcze
powabu szerokie, podszyte poduszkami ramiona pięknej niebieskiej sukni. Lisa
była poruszona tą elegancją, tak kontrastującą z zaniedbanym zwykle ubiorem
starych kobiet. W Palmer kobiety w tym wieku były albo
612 Janet Dailey
tłuste, albo przeraźliwie chude i pomarszczone jak suszone śliwki. Nigdy nie
widziała kogoś takiego jak pani Cole, może tylko w kinie.
Lisa tak intensywnie przyglądała się witającej ich gospodyni, że w ogóle nie
słyszała jej rozmowy z matką. Dotarło do niej tylko ostatnie zdanie pani Cole,
która kierowała się do drzwi.
- Przepraszam na chwilę. Mój wnuk jest na podwórzu. On panią zaprowadzi i
pokaże dom.
Gdy wyszła z pokoju, Lisa zwróciła się do matki:
- Wydaje się bardzo miła.
- Twierdzi, że jest wdową - prychnęła pogardliwie pani Blomąuist. - Pewnie jest.
- Jej oczy prześliznęły się po saloniku. - Ale mam wątpliwości, czy tu zawsze
był pensjonat.
- Mamo! - Lisę zaszokowała insynuacja, że ,pani Cole mogła być właścicielką
domu o złej sławie.
- Wiele osób mówiło mi, że na Alasce nie należy pytać o przeszłość. Mówi się,
że wielu szacownych obywateli ożeniło się z "upadłymi kobietami". Na samym
początku było tak mało porządnych kobiet na Alasce, że zdesperowani mężczyźni
brali również te inne za żony.
- Mamo. - Lisa była zażenowana sugestią, że pani Cole mogłaby być jedną z nich,
podejrzewała matkę o zwykłą zazdrość.
Pani Cole powróciła w towarzystwie wysokiego, dobrze zbudowanego młodego
mężczyzny w niebieskiej flanelowej koszuli. Miał twarz jakby wyrzeźbioną z brązu,
a oczy prawie czarne, jak u babki, ale pozbawione ciepła. Wydawał się zamknięty
w sobie i czujny.
- To jest mój wnuk, Wylie Cole. To jest pani Blomąuist i jej córka Lisa.
Obecnie mieszkają w Palmer, ale pan Blomąuist został zatrudniony przy budowie
nowego fortu wojskowego w Anchorage. Szukają tu domu, żeby nie trzeba było
dojeżdżać do pracy.
Lisa Blomąuist. Przez chwilę Wylie był tak zaskoczony, że tylko stał i patrzył
na nią. Natychmiast przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie sprzed pięciu lat.
Wiek się zgadzał. Nie miała już warkoczy i może trochę zmienił się odcień jej
włosów, ale oczy miała nadal duże i niebieskie. Nie mogło być dwóch dziewcząt o
tym samym imieniu i nazwisku mieszkających w Dolinie Matanuska - to na pewno ta
sama, którą wtedy poznał.
Ona również przypatrywała mu się intensywnie, ale nie widać było, że go poznaje.
Nie pamiętała go. Wylie chętnie by jej przypomniał, ale odwoływanie
Alaska 613
się do dawnej znajomości było jedną z najstarszych męskich sztuczek. Ukrył swoje
rozczarowanie. Doszedł do wniosku, że nie zrobił wtedy na niej takiego wrażenia,
jak ona na nim.
- Miło mi panie poznać. Mój samochód jest przed pensjonatem. Z przyjemnością
zawiozę panie do tego domu.
Wylie. Było to niespotykane imię, ale Lisie wydawało się znajome. Dopiero gdy
usiadła na tylnym siedzeniu auta, przypomniała sobie, że było to imię pilota,
który zabił się razem z Willem Rogersem w katastrofie samolotu niedaleko Barrow
na Alasce. Wszyscy o tym wtedy mówili. Zapamiętała imię pilota, ponieważ
skojarzyło jej się ono z chłopcem, którego spotkała w... Tak, oczywiście. Była
prawie pewna, że on nazywał się Wylie Cole. Ale to było tak dawno temu.
Pochyliła się, żeby spojrzeć na kierowcę. Czarne włosy i oczy, indiański profil
- to na pewno on.
Chciała coś powiedzieć, przypomnieć, jak się poznali, ale nie mogła tego zrobić
przy matce, siedzącej na przednim siedzeniu obok kierowcy. Zaczęła więc wyglądać
przez okno, od czasu do czasu zerkając na niego, zła na siebie, że nie może
wydusić słowa.
Kiedy znaleźli się na miejscu, Wylie zaczął je oprowadzać po domu. Po obejrzeniu
wszystkiego zawrócili do frontowego pokoju.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś zobaczyć, pani Blomąuist? Czy ma pani jakieś
pytania?
- Chciałabym jeszcze raz zobaczyć kuchnię. Wydawała mi się mała.
- Proszę bardzo. Proszę się nie spieszyć. Zaczekam tu na panią. - Nie miał
ochoty jej towarzyszyć.
- Nie idziesz ze mną, Lisa? - spytała pani Blomąuist, ruszając w stronę kuchni
znajdującej się na tyłach domu.
- Nie. Ja... ja zaczekam tutaj. - Stała odwrócona do niego plecami. Patrzył na
jej lśniące, kasztanowate włosy, spadające na ramiona. Miał
ochotę ich dotknąć, żeby sprawdzić, czy naprawdę są tak miękkie, na jakie
wyglądają. Spojrzała na matkę wychodzącą z pokoju, potem odwróciła się do niego
z nieśmiałym uśmiechem.
- To jest ładny dom.
- Tak.
- Wiem, że moje pytanie jest śmieszne. - Wydawała się bardzo zdenerwowana i
niepewna siebie. - Ale... ale czy pana ojciec jest bush pilot?
- Tak. - Wylie zmarszczył czoło, zastanawiając się, dlaczego o to pyta.
614 Janet Dailey
- Tak myślałam. - Uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Spotkaliśmy się wcześniej. Nie
wiem, czy pan pamięta...
- ...obiad w domu społecznym dla kolonistów jadących do Doliny Matanuska. -
Wylie uśmiechnął się szeroko. .
- Pan pamięta? - Patrzyła na niego zdziwiona.
- Jak sobie przypominam, miała pani warkocze aż dotąd. - Przesunął ręką po jej
plecach, nie mogąc powstrzymać się od dotknięcia jej.
- A moi bracia myśleli, że jest pan Indianinem. -Tak.
Lisa promieniała.
- Czy pan nadal lubi polować i łowić ryby? Pamiętam, jak pan mi opowiadał...
nam opowiadał o zabiciu niedźwiedzia grizzly tamtej zimy.
- Nadal to robię. - Usłyszał kroki, a Lisa spojrzała w kierunku kuchni.
- To jest ładny dom - powtórzyła.
- Mam nadzieję, że pani rodzice zdecydują się na wynajęcie.
- Ja też.
- Jeśli tak się stanie, prawdopodobnie znowu się spotkamy.
- Pewnie tak. - Myśl ta wydawała się dla niej równie przyjemna jak dla niego.
- Może nawet moglibyśmy pójść do kina w sobotni wieczór - powiedział Wylie, gdy
zobaczył zbliżającą się panią Blomąuist.
- Może moglibyśmy. - Uśmiechnęła się i obróciła w stronę matki.
Lisa obawiała się, że mama nie będzie chciała wynająć domu z powodu swoich
podejrzeń w stosunku do właścicielki. Matka jednak nazajutrz przyszła tam z
mężem i wkrótce się wprowadzili. Nie minęły dwa tygodnie, a Lisa siedziała w
kinie z Wyliem ????'??. Przez cały seans trzymał jej rękę w swej dłoni.
Po wyjściu z kina poszli w kierunku zaparkowanego nie opodal samochodu.
Był to okres dni polarnych. Słońce nadal było na niebie, oświetlając miasto
złocistym blaskiem.
- Piękna noc - powiedziała Lisa. Nagle zaśmiała się cicho, potrząsając głową.
- Co się stało? Czy coś śmiesznego?
- Nie. - Westchnęła, znowu potrząsając głową. - Wciąż się dziwię, że mnie
pamiętałeś. To przecież było tak dawno.
- Nie ma w tym nic dziwnego. Od lat mówiło się tutaj o planie Matanuska. Stale
słyszałem opowieści o tym, co dzieje się w Palmer. Byłaś jedyną osobą,
Alaska 615
któą poznałem z tej grupy, więc jest naturalne, że myślałem wtedy o tobie.
- Uśmiechnął się do niej. - Poza tym niewielu ludzi brało mnie za Indianina.
- Nie jest łatwo zapomnieć Erika i Rudiego. - Uśmiechnęła się smutno, potem
spytała: - Czy masz braci albo siostry?
- Nie. Jestem jedynakiem.
- Musisz się czuć samotnie.
- Może tak się czułem, kiedy byłem dzieckiem. - Wylie zastanawiał się teraz,
czy spotkanie z Lisa nie utkwiło mu w pamięci dlatego, że była wtedy z dwójką
młodszych braci, których pilnowała, sprzeczała się z nimi. - Ale teraz lubię być
sam.
- Myślę, że cię rozumiem. Jestem przekonana, że gdy się jest jedyną dziewczynką
w rodzinie, to tak jakby się było jedynaczką. Na farmie nie miałam z kim się
bawić ani z kim rozmawiać. Nasi sąsiedzi nie mieli córek w moim wieku, a matka...
nie jest osobą, której można się zwierzać.
- Zastanawiałem się stale, czy nie jest wam tam ciężko.
- Było nam ciężko. Nasza ziemia była nieurodzajna, więc trzymaliśmy krowy
mleczne. Mój tata bardzo ciężko pracował, ale nic z tego nie wychodziło.
- Czy żałujesz, że przed pięciu laty przyjechałaś na Alaskę?
- Nie! - powiedziała z przekonaniem. Nie chciała się przyznać, że do czasu,
kiedy wprowadzili się do swojego nowo zbudowanego domu na farmie, nie mieszkała
nigdy w budynku, gdzie nie przeciekał dach, wiatr nie wdzierał się przez szpary,
tynk nie odpadał ze ścian. Życie na Alasce było stałą walką, ale byli lepiej
ubrani, lepiej odżywieni i lepiej mieszkali.
- Najtrudniej było, kiedy mieszkaliśmy w Minnesocie. Komary wcale nie są gorsze
niż muchy, które atakują Minnesotę w lecie.
- Naprawdę podoba ci się tutaj? - Wylie zatrzymał się przy swoim samochodzie.
- Naprawdę.
- Cieszę się. - Otworzył drzwi samochodu, zaczekał, aż usiądzie, zamknął drzwi,
obszedł samochód, aby usiąść na miejscu kierowcy. Miał ochotę gwizdać.
Do jej domu było niedaleko. Zbyt szybko tam dojechali. Wylie ociągając się
odprowadził ją do drzwi; żałował, że nie mogą być dłużej razem. Jej twarz
wyrażała te same uczucia.
- Spędziłam cudowny wieczór, Wylie.
- Ja też. Czy masz jakieś plany na następny sobotni wieczór?
- Nie. Żadnych. - Kiedy uśmiechała się, miała dołeczki na policzkach.
616
Janet Dailey
- Może poszlibyśmy na inny film?
- Chętnie.
- Przyjadę po ciebie o wpół do siódmej, zgoda?
- Świetnie.
Wylie chciał ją pocałować, mimo że była to ich dopiero pierwsza randka, ale
zawahał się... Te białe noce! Wszyscy sąsiedzi mogli ich zobaczyć. W końcu
jednak co go obchodzą sąsiedzi. Lisa stała patrząc na niego i czekając.
Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek.
Wyprostował się, oddech miał trochę przyspieszony.
- Wpół do siódmej w sobotę? -Tak.
Spotkali się w tę sobotę, potem spotykali się w każdą sobotę przez lato i jesień
oraz jeszcze kilka razy w ciągu tygodnia. Kiedy Wylie zaprosił ją na niedzielny
obiad do domu, Lisa była podenerwowana. Chociaż nigdy nie mówił, że jest
zainteresowany "trwałym związkiem", to spotkanie z jego rodzicami mogło być
krokiem w tym kierunku. Chciała zrobić na nich jak najlepsze wrażenie.
Pech. Gdy dotarli do domu jego rodziców, wszystko obróciło się przeciwko niej.
Przed domem były zamarznięte kałuże - po styczniowej odwilży przyszedł mróz,
który ściął wodę. Lisa wysiadła z samochodu i szła w kierunku domu, wyprzedzając
Wyliego. Stanęła na śliskim lodzie i upadła, zanim Wylie zdążył ją podtrzymać.
Skaleczyła się, a w jej jedynej parze pończoch zrobiła się dziura. Zamiast
"wielkiego wejścia" wkuśtykała do domu, krew spływała jej po nodze.
Matka i babka Wyliego bardzo się tym przejęły, nalegały, żeby odkazić i
zabandażować skaleczenie, chociaż Lisa wolałaby udawać, że nic się nie stało. Z
ulgą powitała zmianę tematu rozmów, kiedy zasiedli przy stole.
- Czy ci mówiłem, Wylie, że ukończono budowę nowej bazy lotniczej, Ladd Field,
w Fairbanks? - Ojciec nałożył sobie kartofli i podał miskę Lisie. - Mówią, że w
ich pasie startowym jest więcej betonu niż na wszystkich ulicach i chodnikach
Anchorage. Jest podobno tak gruby, że nawet przy sześćdziesięciu stopniach
poniżej zera pozostanie gładki.
- Będą mieli okazję wypróbować go tej zimy - powiedział Wylie.
- Słyszałem, że niektórzy wojskowi piloci narzekają na tutejsze warunki
Alaska 617
atmosferyczne - śmiał się ojciec. - Tak się przyzwyczaili do nawigacji radiowej,
że zapomnieli, co to znaczy latać na wyczucie.
- Nawigacja radiowa - tłumaczyła matka - polega na tym, że pilot odbiera
sygnały z radiowego masztu nawigacyjnego umieszczonego na lotnisku i te sygnały
wskazują mu kierunek lotu.
- Można policzyć takie maszty na Alasce na palcach jednej ręki - dodał ??? Cole.
- Ci wojskowi piloci dopiero uczą się, jak latać na północy. Czasami jest w
górze tak zimno, że olej zaczyna przypominać galaretkę malinową Trudy, system
hydrauliczny zamarza, a opony trzaskają jak szkło. Na skrzydłach natychmiast
osadza się lód. W laboratorium w Fairbanks starają się przystosować bombowce i
samoloty myśliwskie do warunków panujących na północy. A bazy lotnicze -
założyłbym się, że wojsko buduje ich co najmniej tuzin.
- Liczba robotników budowlanych i żołnierzy, którzy przypłynęli jesienią do
Anchorage, przewyższa wszystko, co kiedykolwiek widziałam w Nome - powiedziała
babka Wyliego. - Śpią w namiotach, budach - we wszystkim, co ma cztery ściany i
dach. Razem z Matty przerobiłyśmy salon na sypialnie, ale nadal mamy dwadzieścia
osób na liście oczekujących.
- Mogę tylko powiedzieć, że jest już najwyższy czas, żeby Kongres obudził się
wreszcie i zrozumiał, że ,na Alasce potrzeba więcej baz wojskowych. Włożyli
przeszło czterysta pięćdziesiąt milionów dolarów w Hawaje, które są oddalone o
dwa tysiące pięćset mil od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Słusznie
powiedział Ernest Gruening zeszłej wiosny, że wystarczy garstka
nieprzyjacielskich spadochroniarzy, żeby zająć Alaskę w ciągu jednej nocy. Teraz
mogłoby im to zająć tydzień.
- Jednak coś się robi w tym kierunku, ???. - Pani Cole nie podzielała
pesymistycznej postawy męża.
- Myślę, że zawdzięczamy to Stalinowi. Gdyby nie podpisał paktu z Hitlerem,
Kongres pewnie nic by nie zrobił. Teraz martwią ich rosyjskie bazy na wybrzeżach
Syberii. Jedna z nich leży w odległości stu pięćdziesięciu mil od Nome. Ale
powtarzam, że przede wszystkim powinniśmy bać się Japonii. Wiem, że generał
Buckner kazał prowadzić roboty dwadzieścia cztery godziny na dobę przy
stanowiskach obronnych. Mam nadzieję, że nie jest już za późno.
- Tato. - Wylie spojrzał na Lisę - mówmy o czymś innym. Z twoich słów wynika,
że wojna może nam grozić w każdej chwili.
- Tak się może zdarzyć. Nie możemy chować głowy w piasek i udawać, że
618 Janet Dailey
to, co się dzieje w Europie i na Pacyfiku, nie będzie nas dotyczyć - i to
niedługo.
- Prezydent powiedział, że Stany Zjednoczone nie dadzą się wciągnąć w następną
wojnę światową - powiedziała Glory.
- Japonia i Niemcy nie składali takich obietnic. Patrz, ile sprzętu Stany
wysyłają teraz do Anglii. Czy myślisz, że Hitler pozwoli, żeby to nadal trwało?
- ??? wbił widelec w pieczeń z łosia. - Jak zwykle wszyscy "stamtąd", w
metropolii, mają oczy skierowane na drugą stronę Atlantyku. Dlatego też
zapomnieli o Alasce, dopóki nie wystraszyli ich Rosjanie. Ci generałowie i
kongresmani w Waszyngtonie powinni nauczyć się czytać mapy. Zobaczyliby wtedy,
że bombowiec z Fairbanks może dotrzeć w ciągu piętnastu godzin do Tokio - albo
Nowego Jorku. Na litość boską, Fairbanks leży w odległości tylko czterech
tysięcy mil od każdego z głównych miast Europy.
- Nie denerwuj się, ??? - powiedziała łagodnie Trudy Cole, uśmiechając się
przepraszająco do Lisy. - Nie tylko sam się wprowadzasz w zły nastrój, ale
również straszysz naszego gościa tym mówieniem o wojnie.
- Przepraszam cię, Liso - spojrzał na nią, nagle zdając sobie sprawę z
obowiązków wobec gościa.
Znowu była w centrum uwagi, czego zupełnie sobie nie życzyła.
- Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się nerwowo.
To, o czym mówili, było dla niej nowością. Gdy jej rodzina rozmawiała na temat
Alaski, zwykle sprowadzało się to do omawiania dobrze płatnych prac, które można
było dostać, wzrostu kosztów utrzymania i czynszów, ilości zarobionych pieniędzy
i sposobów ich wydania.
- Nie masz racji, Trudy - stwierdził ojciec Wyliego. - Może dobrze jest, że
ktoś taki jak Lisa będzie uczulony na to, co powiedziałem. To właśnie młodzi
ludzie będą musieli walczyć, jak przyjdzie wojna. My jesteśmy już za starzy. Ale
Lisa i Wylie...
- Tato - przerwał mu ponownie Wylie - nie ułatwiasz mi sprawy.
- Dlaczego?
- Ponieważ... Otrzymałem list od Wuja Sama z "pozdrowieniami". - Przerwał,
kiedy jego matka głośno wciągnęła powietrze. - Zastanawiałem się, jak wam o tym
powiedzieć, teraz chyba jest dobry moment - wszyscy są tu zebrani - żeby was
poinformować, że dostałem powołanie do wojska.
Lisa nie mogła wydobyć głosu. Oczami duszy widziała go w mundurze,
Alaska
619
a jego twarz na ekranie wiadomości filmowych, które pokazywały sceny wojenne z
Europy.
- Wylie. - Matka miała łzy w oczach, a siedząca obok babka lekko uścisnęła jego
rękę.
- Wiedziałem, że to nastąpi. - Jedynie ojciec przyjął tę wiadomość spokojnie. -
Miałem nadzieję, że zanim dostaniesz kartę powołania, zgłosisz się do lotnictwa
wojskowego. Z twoim doświadczeniem chętnie by cię przyjęli jeszcze teraz.
Potrzebują dobrych pilotów.
Wylie potrząsnął głową.
- Przykro mi tato, ale jeśli już mam walczyć, wolę to robić z nogami na ziemi.
- Kiedy musisz wyruszyć? - cicho spytała babka.
- Niedługo.
- To znaczy kiedy? - Matka przygotowywała się na najgorsze.
- W tym tygodniu.
Lisa nadal nie mogła wydobyć głosu. Tylko patrzyła na niego.
- No tak. - Matka zaśmiała się nagle i umilkła, zanim śmiech przeszedł w łkanie.
Lisa rozumiała ją. Nie odzywała się z obawy, że wybuchnie płaczem. - Wydaje mi
się, że zostawiłam placek w piekarniku - powiedziała Trudy i wybiegła z jadalni.
Wylie odłożył serwetkę, chcąc wstać z krzesła, ale ojciec go powstrzymał.
- Ja pójdę sprawdzić, czy placek się nie spalił - powiedział.
Kędy przestali udawać, że spokojnie jedzą obiad, Lisa zaoferowała pomoc w
posprzątaniu ze stołu i umyciu naczyń. Ale Glory Cole spojrzała na matkę Wyliego
i łagodnie zaproponowała, żeby Lisa poszła do salonu z Wyliem, a one zrobią to
same.
Nadal nic nie mówiła, gdy Wylie prowadził ją do wielkiej sofy. Była zdruzgotana.
Usiadła, starając się zapanować nad sobą.
- Przykro mi, Liso. - Siedział ze zwieszoną głową, nie patrząc na nią.
- Powinno ci być przykro. Jak mogłeś w taki sposób powiedzieć o tym ludziom,
którym na tobie zależy? - Była na niego zła, że nie powiedział jej o tym na
osobności, tylko przy całej rodzinie. Czy nie wiedział, że te wiadomości ją
zmartwią? Czy nie wiedział, jak bardzo jej na nim zależy?
- Wiem, że to było okropne, ale miałem nadzieję, że w twojej obecności reakcja
mojej rodziny będzie spokojniejsza. Wiedziałem, jak zareaguje na to matka. -
Spojrzał na nią. - Nie chciałem ci zrobić przykrości, Liso.
620 Janet Dailey
Po tym okropnym obiedzie Lisa widziała się z Wyliem tylko raz przed jego
odjazdem. Zaparkował samochód przed jej domem i zgasił silnik. Światło przed
domem było zapalone, ale Lisa nie wysiadała z samochodu. Przez cały wieczór
zachowywał się tak, jak gdyby to było jedno ze zwyczajnych ich spotkań, a nie
ostatnie przed bardzo długim rozstaniem. Siedziała skulona obok niego, otulona
płaszczem, szalem, z rękawiczkami na rękach. Chciała, żeby powiedział coś - że
mu na niej zależy, że ją kocha
- cokolwiek, żeby zrozumiała sytuację. Ale cisza przedłużała się.
- Nie będziemy się przez jakiś czas widywać - powiedziała wreszcie.
- Prawdopodobnie nie. - Położył rękę na oparciu jej siedzenia.
W ciemności nie widziała dobrze jego twarzy, ale i tak pewnie nic by z niej nie
wyczytała. Poczuła jego rękę na swoich włosach.
- Będziesz do mnie pisał? - spytała.
- Oczywiście. A ty będziesz do mnie pisała? - Pytanie jego brzmiało prawie
żartobliwie.
- Naturalnie. - Pisałaby do niego codziennie, gdyby o to prosił. - Żałuję, że
musisz jechać.
- Ha!, ja też nie jestem szczęśliwy z tego powodu, ale nie mam wyboru. Poza tym
nie będziesz długo za mną tęsknić. To się nie zdarza na Alasce. Założę się, że
już dziesięciu facetów stoi w kolejce, żeby zająć moje miejsce.
- Może być ich nawet stu. Czasem okropnie mnie złościsz, Wylie.
- Chciało jej się płakać. - Czy nie chcesz, żebym na ciebie czekała?
- Nie wiadomo, co się może wydarzyć. Nie wydaje mi się, żeby było właściwe
składać teraz obietnice, których możemy jutro nie dotrzymać. Dużo rzeczy może
się zmienić, Liso.
- Może dla ciebie. - Patrzyła przez łzy na ręce, które zaciskała przed sobą.
- Po prostu zaczekajmy i zobaczmy, co będzie, jak wrócę.
- Tak.
- Liso, spójrz na mnie. - Niechętnie odwróciła głowę w jego stronę. - Ja wrócę.
Możesz na to liczyć. I będzie lepiej, do diabła, jeśli o mnie nie zapomnisz.
Przyciągnął ją do siebie, długo i mocno całował, jak gdyby chcąc pozostawić
jakiś ślad.
Lisa przywarła do niego, nie ukrywając już, jak bardzo jest jej bliski i jak
bardzo by chciała, żeby ją również pamiętał. Ale serce ją bolało. Wreszcie
wyskoczyła z samochodu i z płaczem pobiegła do domu.
?
Anchorage 7 grudnia 1941 roku
oyło jeszcze ciemno tego zimowego poranku, kiedy Lisa podchodziła do kościoła w
towarzystwie rodziców i młodszych braci, którzy niechętnie szli za nimi, aby
wziąć udział w nabożeństwie o dziewiątej. Dopiero za dwie godziny można było
spodziewać się światła dziennego. Jakiś mężczyzna stał przy wejściu. Kiedy Lisa
go rozpoznała, z lekka przyspieszyła kroku.
- Widzisz Liso, kto tu stoi? - mruknęła matka, ledwie poruszając wargami. -
Założę się, że czeka na ciebie.
- To, że pan Bogardus stoi na zewnątrz, nie musi oznaczać, że czeka na mnie. -
Obawiała się jednak, że matka ma rację i nie wiedziała, jak ma się zachować w
tej sytuacji.
Dziwnie się to ułożyło. Wbrew radom matki kilka miesięcy temu porzuciła pracę w
aptece dla lepiej płatnej posady asystentki kasjera w firmie budowlanej ze
Stanów, która założyła filię w Anchorage i zajmowała się kontraktami rządowymi
na Alasce. Wysoki, o chłopięcym wyglądzie Steve Bogardus był jednym ze
wspólników, który kierował biurem na Alasce. Był szefem Lisy.
Po miesiącu zaproponował jej spotkanie. Oczywiście odmówiła. Dwa miesiące temu
zorientował się, że Lisa chodzi do biura piechotą. Była to odległość kilku
przecznic. Zaproponował, że będzie ją woził rano i odwoził do domu wieczorem,
argumentując, że jest mu to po drodze oraz że samotna młoda kobieta nie powinna
chodzić ciemnymi ulicami, nie mówiąc już o zimnie panującym na dworze. Lisa
przystała na to, gdyż odrzucenie tej oferty wydawało się jej nierozsądne,
szczególnie wobec zbliżającej się zimy.
Oczywiście matka spotkała się z nim, kiedy pierwszy raz przyjechał po Lisę.
Kiedy tylko dowiedziała się, że ma dwadzieścia dziewięć lat, jest
622 Janet Dailey
inżynierem, kawalerem oraz wspólnikiem firmy, jej obiekcje co do nowej pracy
Lisy zniknęły. Potem Lisa popełniła błąd, wspominając, że proponował jej
spotkanie, a ona odmówiła. Teraz matka nie dawała jej spokoju, stale mówiąc o
Stevie i pytając, dlaczego Lisa marnuje życie dla kogoś takiego jak Wylie Cole,
który nigdy do niczego nie dojdzie, kiedy mogłaby mieć męża, posiadającego
własne przedsiębiorstwo i przyszłość przed sobą. Nie rozumiała, dlaczego Lisa
siedzi w domu wieczorami zamiast wychodzić z panem Bogardusem. Nie przeszkadzało
jej wcale, że Wylie był nadal na Alasce i Lisa od czasu do czasu się z nim
widywała. To jeszcze bardziej ją dopingowało. Kilka razy matka prosiła pana
Bogardusa, żeby został na obiedzie po przywiezieniu Lisy z pracy. Zawsze
przyjmował zaproszenie.
Lisa znalazła się w niezręcznej sytuacji. Co gorsza, lubiła towarzystwo Steve'a
Bogardusa. Był zupełnie inny niż Wylie. Miał tak wyrazistą twarz, że zawsze
wiedziała, kiedy jest zmęczony, kiedy ma stresy w pracy, a kiedy jest czymś
podniecony. Był zawsze miły i kurtuazyjny, otwierał przed nią drzwi, chwalił jej
pracę, prawił komplementy na temat ubrania i uczesania
- czasem nawet flirtował z nią. Wylie był zawsze na dystans, rzadko mówił jej
komplementy, a czułość okazywał tylko wtedy, kiedy byli sami. Miał mniej
doświadczenia niż jej pracodawca. Skąd zresztą mógłby je mieć? Steve Bogardus
był od niego starszy. Czasem ta różnica wieku równie ją przerażała, jak jego
natarczywość. A szef Lisy potrafił osiągnąć to, na czym mu zależało.
- Dzień dobry, panie Bogardus. - Lisa zmusiła się do uśmiechu.
- Dzień dobry, Liso. - Z równą serdecznością witał resztę rodziny. - Nie
zauważyłem, jak podjeżdżaliście. Czy przyszliście dziś do kościoła piechotą?
- To przecież nie jest daleko. Nasz samochód nie chciał zapalić. - Ojciec Lisy
zarabiał teraz tyle, że mogli pozbyć się starej ciężarówki z farmy i kupić
samochód.
- Pewnie nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do zim na Alasce. Ja też nie.
- Wzdrygnął się żartobliwie. Wbrew sobie Lisa uśmiechnęła się. - Szkoda, że o
tym nie wiedziałem. Mogłem was zawieźć do kościoła.
- Może nas pan odwieźć do domu, panie Bogardus - powiedziała matka.
- Ale pod warunkiem, że zostanie pan na obiedzie.
- Jak zwykle nie zostawia mi pani wyboru, pani Blomąuist. Lisa unikała jego
wzroku.
- Myślę, że powinniśmy wejść do środka. Blokujemy drzwi.
Alaska 623
- Racja. Wewnątrz jest też pewnie cieplej. - Trzymał drzwi, żeby cała rodzina
mogła wejść.
Lisa poszła do przodu, potem zatrzymała się w oświetlonym przedsionku, żeby
rozpiąć ciepły płaszcz i zdjąć rękawiczki. Z uśmiechem skinęła głową odźwiernym,
którzy rozdawali teksty psalmów na poranne nabożeństwo. Kiedy Steve Bogardus
dołączył do nich, Lisa zauważyła matkę i babkę Wyliego na końcu przedsionka.
- Przepraszam. Idę porozmawiać z panią Cole. Dołączę do was później. Miała
nadzieję, że pani Cole ma jakieś wiadomości od Wyliego. Nie
widziała go od przeszło trzech miesięcy. Nie otrzymała w tym czasie również
listu, chociaż pisała do niego regularnie. Ostrzegał ją, że nie potrafi zmusić
się do pisania listów, ale nie było to dla niej pociechą.
- Dzień dobry. - Uśmiechnęła się do obu kobiet, potem dopiero zauważyła, że
jest z nimi stara Eskimoska Marty.
- Lisa. - Trudy Cole powitała ją serdecznie. - Miałam nadzieję, że spotkamy się
dziś w kościele. Wczoraj dostaliśmy list od Wyliego. Właśnie pokazywałam go
matce Cole. Pisał, że może nie mieć czasu na oddzielny list do ciebie i prosił o
przekazanie nowych wiadomości od niego.
- Nowych wiadomości? - Wzięła kartkę papieru od babki. List był krótki,
zajmował nie więcej niż pół strony.
- Tak. Wojsko szukało znających Alaskę ochotników do zwiadowczego ugrupowania
Alaska Scouts. Chyba jest pełna jego nazwa w liście.
- All-Alaska Combat Intelligence Scouts - przeczytała Lisa.
- Tak. Przechodzą teraz różne specjalistyczne szkolenia. Dlatego nie był pewien,
czy będzie miał czas, żeby do ciebie napisać.
- Przysłał też fotografię. - Marty podała jej zdjęcie. - Wylie jest w środku.
Lisa patrzyła na trzech mężczyzn, jednakowo ubranych w parki, każdy
z karabinem na ramieniu. Ich brody i futrzane kaptury ledwie pozwalały
rozróżniać twarze. Wcale nie wyglądali na żołnierzy. Lisa nie była pewna, czy
poznałaby Wyliego bez pomocy Marty.
- Zapuszcza brodę. - Nie bardzo jej się to podobało.
- Tak. - Z tonu głosu matki Lisa wywnioskowała, że jest tego samego zdania. -
Pisze, że będzie mu cieplej w twarz.
- Pewnie tak - godziła się Lisa, myśląc jednak, że z brodą Wylie wygląda jak
jakiś dziki człowiek gór.
624 Janet Dailey
Rozległ się dźwięk organów wzywających do modlitwy.
- Czas już zająć miejsca.
- Tak. - Lisa oddała list i fotografię. - Dziękuję za przekazanie mi wiadomości
o Wyliem.
- Nie musisz za to dziękować - powiedziała jego matka. - Przyjdź kiedyś do nas
wieczorem, jeśli nic innego nie będziesz miała do roboty. Przeważnie i tak
jestem sama w domu. ??? rozwozi ekwipunek dla armii i innych kontrahentów po
całej Alasce. Już go prawie nie widuję.
- Przyjdę - obiecała Lisa. Jej rodzina siedziała na jednej z tylnych ławek.
Zauważyła, że matka
celowo zostawiła dla niej miejsce na końcu ławki obok Steve'a Bogardusa. Usiadła
i wzięła do ręki śpiewnik. Słuchała organów, ale myślała o Wyliem. Nie zapomniał
jej, chociaż nie miał czasu, żeby napisać. Potem rozpoczęło się nabożeństwo,
więc skupiła na nim uwagę.
W czasie kazania pastora usłyszała jakieś przytłumione wybuchy. Inni też je
usłyszeli i zaczęli odwracać głowy. Cichy szmer przebiegł przez zgromadzenie
wiernych.
Tym razem pastor nie przedłużał kazania i nabożeństwo skończyło się w
wyznaczonym czasie. Kiedy Lisa zajęła miejsce w długiej kolejce osób, które
powoli wychodziły z kościoła, każdy zadawał to samo pytanie: Czy słyszeliście
ten hałas? Niektórzy sądzili, że to grzmot.
- Jak pan myśli, co to mogło być? - Lisa zwróciła się do Steve'a Bogardusa:
- To pewnie manewry w forcie Richardson. To mogło być echo wystrzałów
karabinowych. - Uśmiechnął się z pobłażaniem.
To wytłumaczenie było bardziej wiarygodne niż grzmoty w grudniu. Po podaniu ręki
pastorowi Steve Bogardus wyprowadził rodzinę z kościoła.
- Mój samochód jest zaparkowany w dole ulicy. Zanim zeszli z kościelnych
schodów, Lisa usłyszała wycie syreny, za
chwilę zorientowała się, że to nie była tylko jedna syrena. Zatrzymała się.
Wszyscy wokół również stanęli. Ktoś podbiegł do nich:
- W radio mówią, że Japończycy bombardują Hawaje.
- Nie - szepnęła.
- Chodź. - Steve wziął ją pod rękę. - Chodźmy do mojego samochodu. Mam w nim
radio.
Lisa zaczęła biec. Przypomniało jej się wszystko, co słyszała od ojca
Alaska
625
Wyliego. Chciała wierzyć, że to nieprawda. Że to tylko fałszywy alarm. Nie
będzie prawdziwej wojny.
Ale spiker radiowy potwierdził wiadomości o ataku japońskich bombowców na Hickam
Field i bazę marynarki w Pearl Harbor na Hawajach. Powiedział również, że
kilkanaście okrętów w porcie stoi w płomieniach, a straty są nieobliczalne.
Wszyscy żołnierze na Alasce, którzy są na przepustkach, mają się natychmiast
zgłosić do swoich jednostek. Wszystkie cywilne samoloty mają pozostać na
lotniskach, a cywilnym pojazdom nie wolno poruszać się po ulicach. Ludność ma
udać się do domów i czekać na dalsze instrukcje.
Gdy spiker zaczął podawać plan ewakuacji w przypadku ataku nieprzyjaciela, Lisa
szepnęła:
- Mój Boże, oni naprawdę wierzą, że Japończycy mogą zaatakować Alaskę.
- Po co w ogóle tu przyjechaliśmy. Wiedziałam od początku, że źle robimy. -
Matka Lisy wpadła w panikę. - Jan, co teraz zrobimy?
- Zrobimy to, co nam powiedziano - pójdziemy do domu i będziemy czekać.
- Lisa. - Steve Bogardus złapał ją za rękę. - Muszę iść do biura, wojsko może
potrzebować buldożerów lub innego sprzętu. Czy będziesz spokojna?
- Tak. - Była zupełnie otępiała.
. Zostawili samochód i ruszyli piechotą, Steve do biura, a rodzina Blomquist do
domu. Wycie syren potęgowało panikę i zamieszanie. Ciężarówki pędziły po mieście,
zbierając żołnierzy. Samochody wojskowe i inne uzbrojone pojazdy również
jeździły po ulicach, a bombowce i myśliwce przelatywały z hukiem nad miastem.
Cały dzień, tak jak wszyscy, Lisa spędziła przy krótkofalówce. Przy drzwiach
stały plecaki z zapasami żywności na dwa tygodnie, jak zalecano, i niezbędnymi
rzeczami, przygotowanymi na ewakuację samolotem w góry. Obok stały strzelby ojca
i braci, na wypadek konieczności utworzenia obrony cywilnej. Ciężkie zasłony i
koce były już zawieszone - wydano rygorystyczne nakazy zaciemnienia.
Kiedy stacje radiowe Alaski zamilkły na rozkaz generała Bucknera, rodzina
Blomąuist starała się złapać stację kanadyjską. Zamiast niej usłyszeli Radio
Tokio. Kiedy ich spiker podał, że Dutch Harbor na Aleutach i Kodiak zostały
doszczętnie zbombardowane, Lisa zaczęła płakać. Wylie miał stacjonować na wyspie
Kodiak. Potem Radio Tokio stwierdziło, że Fairbanks zostało zaatakowane z
powietrza, a Sitka i Anchorage były już w rękach Japończyków.
626
Janet Dailey
Lisa była w Anchorage, gdzie do tej pory nie było jeszcze Japończyków, więc
miała prawo nie dowierzać poprzedniej wiadomości o zniszczeniu Kodiaku.
W pierwszym tygodniu po Pearl Harbor siły lotnicze Alaski, sześć przestarzałych
bombowców i dwanaście przestarzałych samolotów myśliwskich, znajdowały się w
powietrzu, patrolując teren po osiemnaście godzin na dobę. We wtorek trzy
samoloty bojowe zestrzeliły amerykański balon, który badał warunki atmosferyczne.
Samoloty marynarki wojennej z Sitki zbombardowały "łódź podwodną", która okazała
się wielorybem. Powoli mieszkańcy Alaski odzyskiwali poczucie humoru.
Ale zagrożenie ze strony Japonii było realne. Po ataku na Pearl Harbor wojska
japońskie wylądowały na Filipinach i zmusiły żołnierzy MacArthura do odwrotu.
Japończycy zdawali sobie dobrze sprawę ze strategicznego położenia Alaski.
Trzeba było być przygotowanym na inwazję. Ewakuowano rodziny wojskowych, a
Alaska stała się terytorium militarnym.
Tej zimy wykańczano w pośpiechu wszystkie umocnienia obronne, nad którymi
rozpoczęto pracę jesienią. Wszyscy odczuli tę presję, firma budowlana Steve'a
Bogardusa, robotnik budowlany Jan Blomąuist i pilot ??? Cole, który stale woził
ludzi i sprzęt do odległych zakątków. Krążyły plotki, że Departament Wojny nie
ma zamiaru pomagać Alasce i nie wyśle dodatkowego kontyngentu żołnierzy,
samolotów i statków, tak jak nie zrobił tego na Filipinach. Pomimo tych pogłosek
praca wrzała. Lisę przeniesiono z księgowości. Spędzała teraz długie godziny
wypełniając nieskończoną ilość formularzy - firma miała dodatkowe kontrakty i
nowe terminy ukończenia robót.
W pierwszą sobotę marca Steve Bogardus przywiózł Lisę do domu późnym popołudniem.
Była zbyt zmęczona, żeby zastanawiać się, dlaczego matka zaprosiła Steve'a na
obiad, ale nie chciała pomocy w kuchni i wysłała ją do salonu razem z szefem.
Nastawiła radio, żeby posłuchać wiadomości wojennych i usiadła na kanapie,
żałując, że nie może zdjąć butów przy gościu.
- Dzisiaj mamy powód do zadowolenia - powiedział Steve Bogardus, opierając się o
poduszki kanapy. Jego chłopięca, piegowata twarz nosiła ślady wyczerpania. -
Kontrakt, który nasza spółka podpisała z rządem na budowę dla wojska szosy
Alaska-Kanada, przyniesie nam mnóstwo dolarów.
Budowa przez Kanadę drogi, która miała połączyć Stany Zjednoczone z Alaską, była
dyskutowana od tak dawna, że Lisa straciła nadzieję, iż kiedykolwiek do tego
dojdzie. Wszystko zmieniło się jednak z powodu wojny z Japonią, której wspaniale
rozbudowana flota mogła zablokować dostęp do
Alaska
627
Alaski drogą morską. Budowa tej długiej na tysiąc pięćset mil wojskowej szosy
została zatwierdzona i przyznano jej najwyższy priorytet. To olbrzymie
przedsięwzięcie miało być wykonane wspólnymi siłami firm cywilnych oraz biur
inżynierskich wojska.
- Tak, to racja - westchnęła Lisa. - Myślę, że będzie w związku z tym masa
roboty papierkowej.
- Nie martw się. Zatrudnimy nowych urzędników.
- To jest dla mnie najlepsza nowina, panie Bogardus.
- Kiedy zaczniesz mówić do mnie Steve?
Zdawała sobie sprawę, że ręka, którą trzymał na oparciu kanapy, prawie dotyka
jej ramienia.
- Nie jest właściwe mówić do szefa po imieniu.
- Myślałem, że jesteśmy również przyjaciółmi.
Szybko wstała, kiedy poczuła jak palce Steve'a muskają jej włosy.
- Nigdy nie twierdziłam, że nie jesteśmy, panie Bogardus. - Podeszła do radia,
żeby ukryć zmieszanie.
- Powinienem zaprosić cię do restauracji. Już czas, żebym zaczął rewanżować się
za tę wspaniałą gościnność. - Wstał i też podszedł do radia.
- Mamie to na pewno sprawi przyjemność.
- Liso, wiesz, że miałem ciebie na myśli, a nie twoją rodzinę.
- Tak. - Patrzyła na małe zdjęcie, które włożyła za ramkę dużej fotografii
Wyliego. Duża fotografia przedstawiała Wyliego w mundurze, mała była najnowsza -
po jego wcieleniu do zwiadu.
- Czy to twój chłopak? - Wyjął małe zdjęcie zza ramki, żeby mu się lepiej
przyjrzeć.
- Tak. To Wylie.
- On ma na imię Wylie?
- Tak. Wylie Cole. Jest teraz w oddziale Alaska Scouts. - Nigdy nie mówiła ze
Steve'em na ten temat. Wiedział tylko, że Lisa spotyka się z kimś, kto jest w
wojsku.
- Jest jednym z Nożowników Castnera - mruknął.
- Słucham? - Lisa zmarszczyła czoło.
- To jest przezwisko komandosów wybranych osobiście do tego plutonu przez
pułkownika Castnera. To są twardzi mężczyźni ze wszystkich części Alaski -
górnicy, traperzy, myśliwi, tubylcy - tacy, którzy potrafią sobie poradzić w
terenie. Są bardzo niebezpieczni, z tego co słyszałem. Niektórzy
628 Janet Dailey
mówią, że to wykolejeńcy, którzy nie mogli znieść wojskowej dyscypliny.
- Patrzył na nią uważnie. - Nie wiedziałaś tego, prawda?
- Wylie nie jest taki. - Zabrała mu fotografię i włożyła na swoje miejsce. Była
zła na niego.
- To może być tylko wojskowa propaganda, żeby stworzyć wizerunek silnej grupy
komandosów. - Powiedział to, żeby jej zrobić przyjemność.
- Czy on naprawdę uważa, że powinnaś siedzieć w domu każdego wieczoru i nie mieć
żadnych rozrywek?
- Oczywiście, że nie.
- To dlaczego odmawiasz za każdym razem, gdy proponuję, żebyśmy gdzieś poszli?
- Dlatego.
- Dlaczego dlatego?
- Steve, proszę cię.
- Wreszcie wymówiłaś moje imię.
- Tak mi się tylko powiedziało. Nie zastanawiałam się.
- Pociesza mnie to, że wymawiasz moje imię bez zastanowienia. To miło, że
myślisz o mnie jako o Stevie, a nie o panu Bogardusie.
To była prawda. Myślała o nim jako o Stevie. Już od pewnego czasu.
- To nic nie znaczy - protestowała.
- To znaczy, że możemy sobie już dać spokój z tym nonsensownym panem Bogardusem.
Usłyszała kroki na werandzie i stwierdziła z ulgą:
- Na pewno idzie tato.
Ale zamiast ojca zobaczyła w otwartych drzwiach frontowych wysokiego mężczyznę z
dużą czarną brodą. Patrzyła na niego oniemiała. Mężczyzna uśmiechnął się, białe
zęby błysnęły w czarnym zaroście.
- Mama mówiła, że powinienem zatelefonować, ale chciałem zrobić ci
niespodziankę. Udało mi się, chociaż nie bez trudności, dostać od sierżanta
przepustkę na weekend.
- Wylie. - Poznała go dopiero po głosie, nawet fotografia nie oddawała zmian,
jakie zaszły w jego wyglądzie.
Podrapał się po brodzie.
- To jestem ja, pod tą gęstwiną. - Zdjął parkę i powiesił na wieszaku w holu.
Pierwszy szok minął. Lisa szybko przeszła przez pokój, podeszła do niego,
Alaska
629
ale kiedy objął ją, cofnęła się. Z bliska był chudszy i jego twarz miała
bardziej zawzięty wyraz niż kiedyś. Spojrzała na Steve'a, tłumacząc sobie swoje
opory jego obecnością.
- Wylie, to jest mój szef, Steve Bogardus. - Podprowadziła go do Steve'a.
- Dużo słyszałem o panu, szeregowy Cole. - Z miłym uśmiechem Steve potrząsał
jego ręką, ale Lisa widziała chłodny wzrok Wyliego, taksujący Steve'a.
- Nie mogę tego samego powiedzieć o tobie, Steve. Lisa nigdy ciebie nie
wspominała.
Lisa zarumieniła się z poczucia winy, bo chociaż nigdy nie poszła na randkę ze
Steve'em, jego towarzystwo sprawiało jej przyjemność.
- Mama zaprosiła dziś pana Bogardusa na obiad, Wylie - powiedziała.
- Nie mogłem oprzeć się pokusie zjedzenia domowego obiadu - dodał Steve.
Lisa omal nie uściskała go za te słowa, w ten sposób jego wizyta wyglądała na
zupełnie niewinną -jaką w gruncie rzeczy była.
- Nie jadłeś jeszcze obiadu, prawda Wylie? Mama zawsze gotuje tyle, że można
tym nakarmić całą armię. Wiem, że będzie mnóstwo jedzenia, więc może zjesz z
nami obiad?
- Jak Steve, nie oprę się pokusie zjedzenia domowego obiadu. Siedem osób
zasiadło przy stole Blomąuistów.
Wylie był zadowolony ze sposobu rozsadzenia gości przy stole. Lisa siedziała po
jego lewej ręce, a jej szef, Steve Bogardus, naprzeciwko niego. Mógł więc ich
obserwować.
Był przygotowany na to, że Lisa mogłaby zacząć spotykać się z kimś innym. W
Anchorage było bardzo wielu mężczyzn i bardzo niewiele kobiet, więc okazji nie
brakowało. Udało mu się prawie przekonać samego siebie, że nie może od niej
wymagać, aby siedziała w domu i czekała na niego, że byłoby w porządku, gdyby
spotykała się z kilkoma facetami. W końcu była wojna i nie wiadomo, co może się
jemu jeszcze przydarzyć. Dopiero po jego powrocie przyjdzie czas na określenie
ich wzajemnych stosunków.
Jednak za każdym razem, gdy Bogardus rzucał spojrzenie na Lisę - chociaż Wylie
wierzył, że nie chodzą jeszcze na randki - miał ochotę wyciągnąć rękę poprzez
stół i zamienić twarz tego faceta w krwawą miazgę. Matka Lisy nie
630
Janet Dailey
ułatwiała sytuacji, wyraźnie okazując swoją sympatię Bogardusowi i tak prowadząc
rozmowę, żeby przedstawić go w najbardziej korzystnym świetle. Wylie wiedział,
że matka nie lubi go. Teraz, kiedy wywierała presję na Lisę, do której
dochodziła zrozumiała atrakcyjność kogoś takiego jak Bogardus, Wylie wiedział,
że Lisa niedługo się podda.
I nic nie mógł na to poradzić. Przecież pozwolił jej spotykać się z innymi
mężczyznami w czasie swojej nieobecności, więc nie mógł teraz protestować.
Nie był, do diabła, ślepy. Widział wszystkie szanse Bogardusa - był tu, na
miejscu, codziennie widywał Lisę. Prawdopodobnie zarabiał dużo pieniędzy na
kontraktach rządowych. Widać było, że owinął już sobie całą rodzinę dokoła
małego palca, choćby po tym, jak śmieli się z jego żartów. Wylie uważał, że
można uznać Bogardusa za przystojnego, jeśli ktoś lubi taki typ urody. Chociaż
Lisa starała się to ukryć, Wylie widział, w jaki sposób patrzyła na Bogardusa, a
potem odwracała wzrok, zażenowana - wyraźnie ją interesował. Frustracja Wyliego
była tym większa, że nie miał prawa jej za to potępiać.
Ojciec i bracia Lisy zasypywali Wyliego pytaniami na temat aktualnych wydarzeń,
ale musiał udawać ignorancję, chociaż znał odpowiedzi na wiele ich pytań.
Wiedział bardzo dużo, jego grupa była związana z wywiadem wojskowym - jeśli
czegoś nie znał bezpośrednio, to miał wiadomości z dobrego źródła.
Nie mógł im jednak powiedzieć, że statki japońskie są widywane w pobliżu Wysp
Aleuckich i wszystko wskazuje na to, że szukają miejsc do lądowania. Nie mógł im
również powiedzieć o planach strategów z Waszyngtonu, którzy chcieli rozpocząć
inwazję przeciwko Japończykom z takich miejsc, jak Nome, Syberia oraz Kamczatka,
co byłoby niemożliwe bez współdziałania z Rosją, a Rosja jeszcze nie
wypowiedziała wojny Japonii. Tajemnicą były również objęte bazy wojskowe,
ulokowane na wyspach Unalaska i Umnak jako przetwórnie ryb. Bazy te zostały
wybudowane na rozkaz generała Bucknera, który nie czekał na zatwierdzenie swoich
planów przez władze wyższe, ponieważ rozumiał konieczność rozciągnięcia kontroli
nad drogą morską, otwierającą dostęp do Syberii, Nome, całego półwyspu Alaska i
do wschodniej części Wysp Aleuckich.
Wylie zaintrygował swą babkę, kiedy zaczął zadawać jej pytania, zaraz po
przyjeździe do domu, dotyczące historii rodziny, a szczególnie Taszy, która
mieszkała nie tylko na wyspie Kodiak, ale również na wyspach Unalaska,
Alaska
631
Adak i Attu. Glory zaczęła coś podejrzewać, kiedy zaczął zadawać zbyt wiele
szczegółowych pytań na temat samych wysp, ukształtowania terenu, naturalnych
portów, jaskiń, znaków orientacyjnych.
Wszystko wskazywało na to, że niedługo rozpocznie się akcja wojskowa gdzieś w
łańcuchu Wysp Aleuckich. Wylie zebrał dość dużo wiadomości od Aleutów ze swojej
jednostki, którzy kiedyś zastawiali pułapki na niektórych wyspach tego łańcucha.
Mimo to wiadomości były skąpe. Nikt nie sporządzał nigdy mapy tych wysp. Piloci
używali map drogowych, a mapy morskiej floty oparte były na pomiarach robionych
przez Rosjan w 1864 roku.
Wylie wątpił czasami, czy Departament Wojny zdaje sobie sprawę z rozmiarów
Alaski. Jej linia brzegowa miała trzydzieści cztery tysiące mil długości. Na
większości map Aleuty nie były zaznaczone w odpowiedniej skali. Przeważnie
wyglądały tam jak sznur koralowych wysepek Florida Keys. A między nimi była
jednak duża różnica. Od krańca półwyspu Alaska Aleuty rozciągały się na długość
tysiąca dwustu mil w kierunki zachodnim. Anchorage było oddalone od położonej
najbardziej na zachód wyspy Attu o prawie dwa tysiące mil.
Było to diabelnie wielkie terytorium do patrolowania, a armia miała tylko pięć
bojowych eskadr sił powietrznych, pięć tysięcy piechoty i dwadzieścia tysięcy
personelu pomocniczego, marynarka zaś jedynie trzy ciężkie kutry i dwanaście
niszczycieli, z których więcej niż połowa pochodziła z czasów pierwszej wojny
światowej, poza tym pięć krążowników, sześć przestarzałych lodzi podwodnych,
trochę hydroplanów i statków zaopatrzeniowych oraz flotę małych rybackich łodzi
zakupionych do patrolowania. Nikt nie wiedział, kiedy może nastąpić atak
Japończyków.
Wylie nigdy nie uważał się za utalentowanego stratega, ale umiał zobaczyć na
mapie, że Alaska leży o wiele bliżej Japonii niż Hawaje. Gdyby Japończycy zajęli
Hawaje, musieliby przebyć dwa tysiące pięćset mil oceanu, aby dotrzeć do celów
na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ale gdyby zajęli Alaskę, to stocznia
marynarki w Bremerton i fabryka bombowców Boeinga w Seattle znalazłyby się w
odległości tylko trzech godzin lotu. Wtedy cała Kanada i całe Stany Zjednoczone
stałyby dla nich otworem, a Rosja znalazłaby się w ślepym zaułku.
Ale Wylie nie mógł o tym mówić. Musiał milczeć jak jakiś ciemniak z intendentury,
kiedy Bogardus ze znawstwem mówił o budowie drogi dla wojska ze Stanów na Alaskę,
o projekcie zmobilizowania wzdłuż trasy
632 Janet Dailey
wszystkich robotników, cywilów i wojskowych, aby budowa mogła być rozpoczęta w
kilku miejscach jednocześnie.
Dla Wyliego był to najdłuższy obiad w życiu. Ale wreszcie skończył się. Matka
Lisy namawiała Bogardusa, żeby został dłużej, ale wymówił się pracą, jaka go
jeszcze czekała tego wieczoru. Wylie patrzył w milczeniu, jak Lisa odprowadza go
do drzwi.
- Podjadę po ciebie w poniedziałek rano - usłyszał słowa Bogardusa.
- Będę czekać.
Wylie zorientował się, że Bogardus zabiera ją co dzień do pracy i prawdopodobnie
odwozi ją co wieczór do domu. A jego tu nie będzie i nic nie będzie mógł na to
poradzić. Nadchodziła wiosna. Skończyły się już zimowe sztormy, plaga tych
północnych wód. Czuł, że jeżeli Japońcy planują atak na Alaskę, to nastąpi on
wkrótce. Wtedy on jako zwiadowca znajdzie się na pierwszej linii frontu. Był w
jednostce komandosów, wyszkolonych w zwiadzie i przenikaniu na pozycje
przeciwnika. Nie wiedział, kiedy będzie miał okazję znowu zobaczyć Lisę.
Po wyjściu Bogardusa ojciec Lisy zabrał dyskretnie chłopców z pokoju, aby Wylie
mógł zostać z nią sam. Podeszła do niego, nerwowo zacierając ręce.
- Wylie, chiałabym wytłumaczyć sprawę pana Bogardusa... - zaczęła.
- Nie musisz mi się tłumaczyć, Liso - uciął krótko.
- Ale...
- Dajmy temu spokój, dobrze? - Był zły i okazywał to.
- Dobrze. - Ale była zmieszana i zraniona jego postawą.
Dutch Harbor, wyspa Unalaska 3 czerwca 1942 roku
Był wczesny ranek, zaledwie parę minut po wpół do szóstej. Z obozu na grzbiecie
góry Ballyhoo Wylie obserwował otoczoną górami zatokę. Sztorm, który nękał cały
łańcuch wysp przez prawie dwa tygodnie, uspokoił się. Według doniesień służb
wywiadowczych japońskie okręty zmierzały w stronę Wysp Aleuckich. Z powodu
sztormu zarówno samoloty, jak i statki patrolowe nie były w stanie ich
zlokalizować. Chociaż jeszcze chmury pokrywały niebo, deszcz ustał, a huraganowy
wiatr - potworny williwaw - przestał huczeć w wulkanicznych kanionach dokoła
Dutch Harbor. Teraz nic już nie zasłaniało Wyliemu widoku portu, przystani i
obiektów Fort Mears.
Kiedy Wylie przepatrywał długi pas wody zatoki Unalaska, wschodzące słońce
usiłowało przebić się przez chmury. Była to ta sama zatoka, gdzie niegdyś rzucał
kotwicę kapitan Cook, szukający przejścia północno-zachodniego, ta sama zatoka,
nad którą mieszkała założycielka rodu, Tasza, w czasie pierwszego tubylczego
powstania przeciwko Rosjanom. A teraz był tutaj on, razem z małą grupką
zwiadowców, wysłaną na Unalaskę w celach rozpoznawczych. Reszta komandosów
znajdowała się na wyspie Kodiak, Wyspach Pribyłowa, w zatoce Cold i na wyspie
Umnak.
Usłyszał jakiś ruch za plecami. Duży Jim Dawson wyszedł ze swojego namiotu,
ziewając i przeciągając się. Wyglądał jak duży, kudłaty niedźwiedź zbudzony z
zimowego snu. Przed wojną był inżynierem górnictwa, potem poszukiwał złota po
obu stronach koła podbiegunowego. Był silnie zbudowanym mężczyzną, średniego
wzrostu, z brodą koloru brudnego śniegu i czarnymi jak węgiel włosami. Wstąpił
do Alaska Scouts w tym samym czasie co Wylie. Razem odbywali ten wyczerpujący
trening - marsze przez zasypany śniegiem
634 Janet Dailey
las bezustanne rysowanie map, codzienne praktyki strzeleckie z użyciem różnego
rodzaju broni, noszonej na ramieniu albo na plecach. Przeszli razem przez piekło,
z którego wyszli silni i zahartowani - dobrzy przyjaciele.
_ Jestem głodny- - Duży Jim klepał się po brzuchu. - Pojadłbym sobie tych twoich
naleśników. Dziś twoja kolejka gotowania. Pamiętasz?
_ Pamiętam. - Komandosi nie przepadali za wojskową aprowizacją. Nosili wszędzie
ze sobą małe składane kuchenki naftowe, tłuszcz oraz cenny zakwas. Polowali i
łowili ryby.
- Czy coś się dzieje tam na dole? - Duży Jim patrzył na sześć okrętów,
stojących w porcie na kotwicy.
- Jest spokojnie. Pewnie wszyscy jeszcze śpią po tych ćwiczeniach obrony
przeciwlotniczej, jakie mieli przed świtem. - Wylie przerwał i zmarszczył czoło
na dźwięk trąbki, dochodzący od strony zatoki. - Słyszysz? Wygląda na to, że
jeden z tych statków wzywa bazę.
Zanim Duży Jim zdążył odpowiedzieć, rozległo się wycie syren przeciwlotniczych,
przemieszane z sygnałami zakotwiczonych statków, wzywających swoje załogi na
pozycje bojowe.
- Nie wydaje mi się, żeby to było jedno z ich cholernych ćwiczeń - wymamrotał
Duży Jim.
Wylie podniósł lornetkę do oczu, a Duży Jim rzucił się do namiotu po swoją. W
porcie wszystkie statki były pod parą, gotowe do ucieczki. Na przystani i w Fort
Mears żołnierze zajmowali miejsca przy karabinach maszynowych i działach
przeciwlotniczych. W Dutch Harbor nie było lotniska, ponieważ teren był górzysty.
Było tu tylko kilka wodnopłatowców zacumowanych w pobliskich zatoczkach.
Po zorientowaniu kompasu Wylie umiejscowił japońskie samoloty typu Zero,
wyłaniające się z chmur od południa. Duży Jim podszedł do niego, ale Wylie nie
odejmował lornetki od oczu i od nieprzyjacielskich maszyn, zanim ustawiły się w
szyku bojowym.
- Naliczyłem piętnaście.
- Ja też - powiedział Duży Jim.
Artyleria przeciwlotnicza portu rozpoczęła ostrzał, dołączyły do niej zaraz inne
baterie, starając się utworzyć zaporę ognia nad całym portem. Samolot pocztowy
usiłował desperacko wystartować, ale został trafiony przez dwa nurkujące Zero,
zanim zdążył się wzbić w powietrze. Stanął w ogniu. Celem ataku były hydroplany
zacumowane w zacisznych zatoczkach.
Alaska
635
- W Pearl Harbor również żaden samolot nie zdołał wznieść się w powietrze.
- Jednemu się uda. - Duży Jim wskazał na samolot typu Catalina, wznoszący się,
żeby odeprzeć japoński atak.
Nieprzyjacielska maszyna natychmiast zaatakowała. Kiedy przelatywała nad
amerykańskim samolotem, ten otworzył ogień w kierunku jej odsłoniętego brzucha.
W tej samej chwili Zero został trafiony pociskiem przeciwlotniczym, obrócił się,
po czym w kłębach czarnego dymu i żółtego płomienia wpadł w korkociąg i runął do
zatoki.
W uszach Wyliego wibrował huk artylerii, grzechot karabinów maszynowych i świst
pocisków smugowych oraz potężne eksplozje bomb - wszystko to razem powodowało,
że ziemia trzęsła mu się pod stopami. Dzięki długotrwałemu szkoleniu zdobył
umiejętność uważnej obserwacji, ale tym razem nie mógł chwilami uwierzyć własnym
oczom. To były naprawdę japońskie samoloty i japońskie bomby.
Cztery nieprzyjacielskie bombowce obrały kierunek na wojskowy fort. Kiedy
osiągnęły cel, zrzuciły bomby, które zapaliły zbiorniki lotniczego paliwa i
zniszczyły baraki. Gdy dym opadł, z rumowiska zaczęli wypełzać ranni. Wylie
zwrócił lornetkę w inną stronę, oczy miał zamglone, płonął gniewem.
- Uważaj! - krzyknął Duży Jim, usiłując jednocześnie powalić Wyliego na ziemię.
Wylie upadł w tej samej chwili, kiedy poczuł uderzenie ręki Jima. Pociski z
pikujących Zero zryły ziemię, gdzie przed sekundą stał. Poczuł pot spływający po
twarzy, suchość w gardle i ucisk w żołądku. Ale miał już w rękach karabin, z
którym się nigdy nie rozstawał i był na tyle opanowany, aby oddać kilka serii w
kierunku bombardującego samolotu, aż ten odleciał, szukając bardziej znaczącego
celu.
- Skurwysyny! - Duży Jim przezornie nie wstawał. Wylie też leżał obserwując z
ziemi sytuację na dole.
Atak nieprzyjaciela trwał pełne dwadzieścia minut. Po zrzuceniu bomb samoloty
zawróciły na południe. Kiedy patrzyło się z góry Ballyhoo, Dutch Harbor wydawał
się całkowicie zniszczony - wyglądał jak dymiąca masa zgliszczy. Ale w istocie
straty nie były tak wielkie. Statki w porcie pozostały nietknięte. Straty w
ludziach wynosiły jeden procent. Większość z pięćdziesięciu dwu zabitych
komandosów zginęła w barakach w Fort Mears.
636 Janet Dailey
Następnego popołudnia samoloty japońskie uderzyły ponownie w Dutch Harbor,
oddając dwa bezpośrednie trafienia w stary, osadzony na mieliźnie statek
Northwestern oraz wysadzając w powietrze cztery duże pojemniki paliwa. Patrole
amerykańskie nie były w stanie zlokalizować japońskiej grupy operującej na
wodach basenu aleuckiego.
Daleko na południu, koło wyspy Midway, toczyła się wielka bitwa morska. Ale
mężczyźni w Dutch Harbor nie przywiązywali do tego wielkiej wagi. Zaczęła się
wojna na Aleutach. W kilka dni później dowiedziano się, że Japończycy zajęli
wyspę Attu.
Anchorage 20 czerwca 1942 rob
??? Cole rozcierał zesztywniałe mięśnie karku, kiedy jego dwusilnikowy Lockheed
z wypłowiałym napisem ??? Flying Service kołował w kierunku hangaru. Miał za
sobą bardzo długi dzień pracy. Latanie nie sprawiało mu już tyle przyjemności co
przedtem, może dlatego, że było teraz bardziej rutynowe. Nie było już miejsca na
przygodę, kiedy miał tyle instrumentów nawigacyjnych w swoim samolocie i radiową
łączność.
Zatrzymał samolot przed hangarem i wyłączył silniki. Gdy wyjrzał przez owiewkę,
zobaczył barczystego, siwowłosego Billy'ego Raya niosącego komplet kołków do
blokowania kół. ??? nie przypominał sobie, żeby Billy Ray kiedykolwiek poruszał
się tak szybko.
- Coś musiało się stać - mruknął do siebie.
W tej samej chwili jacyś żołnierze wyszli z hangaru. Serce mu się ścisnęło.
Wylie... Nie mieli od niego żadnej wiadomości od czasu, kiedy Japończycy
zaatakowali Dutch Harbor, a potem zajęli wyspy Kiska i Attu.
Nie, słodki Jezu! - Odpiął pasy i wyskoczył z samolotu tak szybko, jak nigdy w
życiu.
Ale kiedy dotknął nawierzchni lotniska, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wszystko
w nim dygotało. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak przerażony. Starał się
odzyskać swoje zwykłe opanowanie, kiedy żołnierze podchodzili do samolotu.
Billy Ray wyjął brudną szmatę z kombinezonu i wytarł nią ręce. Pomimo podeszłego
wieku był najlepszym mechanikiem, jakiego znał ???. Nie było silnika, którego
nie potrafiłby zreperować. Teraz tylko zabierało mu to więcej
czasu.
638 Jan et Dailey
- Od jak dawna oni tutaj są? - ??? wskazał na porucznika i jego eskortę.
- Przyszli zaraz po tym, jak dałeś znać wieży, że będziesz lądował.
- Patrzył na ???'? z zażenowaniem. Odetchnął głęboko i spytał:
- Czy mówili, o co im chodzi?
- Nie. Ale dzieje się coś dziwnego - odpowiedział Billy Ray.
Billy Ray nie zrobiłby takiej uwagi, gdyby myślał, że ??? dostanie złe
wiadomości o Wyliem. Patrząc na żołnierzy, ??? zmarszczył czoło i włożył ręce do
kieszeni.
- Czy mogę w czymś panu pomóc, poruczniku? - spytał. Oficer podszedł bliżej:
- Czy pan ??? Cole? -Tak.
- Czy to pana samolot? -Tak.
- Moim obowiązkiem jest poinformowanie pana, że wojsko rekwiruje pana samolot
zgodnie z prawem stanu wyjątkowego.
- Co? - wybuchnął. Przygotował się na usłyszenie różnych rzeczy, ale nie takiej.
- Pana samolot jest teraz we władaniu wojska.
- A co ono z nim zrobi? - spytał ???.
- To jest sprawa wojska, sir.
- To jest mój samolot. Zarabiam nim na życie, więc jest to moja sprawa.
- Kiedy minie stan wyjątkowy, samolot zostanie panu zwrócony, panie Cole.
- Jaki stan wyjątkowy? I w jakim stanie będzie samolot? Widziałem trochę
wojskowych pilotów. Nikt nie będzie latał tym samolotem poza mną. - ???
podkreślał wagę swych słów uderzając palcem w pierś porucznika.
- Wojsko zrekompensuje szkody, jakie może odnieść pana własność
- zapewnił go.
- O, nie - ??? potrząsał głową. - Jeśli potrzebujecie samolotów, to przecież,
do cholery, potrzebujecie pilotów. Mam prawdopodobnie więcej doświadczenia w
lataniu nad tym terytorium niż cały szwadron waszych chłopaczków. Jeśli
potrzebujecie tego samolotu, to go dostaniecie, aleja będę go pilotował. -
Zwrócił się do Billy'ego Raya. - Napełnij zbiorniki i przygotuj samolot do
startu, a ja i porucznik porozmawiamy z kimś z dowództwa.
Alaska 639
- ??? - Billy Ray dał mu znak, żeby podszedł do niego. Billy Ray odwrócił się
tylem do żołnierzy i szepnął: - Jeśli nie chcesz, żeby silniki pracowały, jak
wrócisz, to nie będą.
??? ukrył uśmiech, patrząc na pomarszczoną twarz Eskimosa.
- Nie. - Położył mu rękę na ramieniu. - Chcę, żeby te silniki ryczały tak
głośno jak niedźwiedź, kiedy wrócę.
- Będzie tak. - Billy Ray wyszczerzył zęby.
Kiedy ??? ofiarował swoje usługi wyższemu stopniem oficerowi, ten przyjął je z
wdzięcznością. Dowiedział się, że wojsko zarekwirowało więcej samolotów tego
dnia. Zabrali prawie wszystkie maszyny, które przekroczyły granicę terytorium,
łącznie z czterdziestoma sześcioma samolotami handlowymi, należącymi do United,
Northwest i kilku innych linii lotniczych. Teraz wojsko miało eskadrę składającą
się z pięćdziesięciu pięciu samolotów.
Tego wieczoru, na odprawie, ??? poznał wojskowe plany operacyjne. Ich zasięg
zadziwił go. To, co proponowali, wydawało się nie tylko logistycznym koszmarem,
ale również nieprawdopodobieństwem. Ale zawsze go pociągało to co niemożliwe.
Tyle razy lądował w miejscach, gdzie, jak mu mówiono, samolot nie może wylądować.
Dwie zwiadowcze Cataliny wykryły na Morzu Beringa duży konwój japoński,
zdążający na północny zachód, pomiędzy Wyspami Pribyłowa a Wyspą Świętego
Wawrzyńca. Wywiadowcza służba w Pearl Harbor przejęła szyfr japoński, z którego
wynikało, że planowali uderzenie na Alaskę od strony zachodniej, prawdopodobnie
w Nome. Armia zamierzała więc przerzucić tam drogą lotniczą wojsko, amunicję
oraz ekwipunek w celu obrony zachodniego wybrzeża. Najważniejszy był pośpiech,
ponieważ nikt nie wiedział, kiedy Japończycy uderzą. Nigdy przedtem nie
dokonywano przerzutów na taką skalę, ale wojsko było dobrej myśli.
??? zatelefonował do Trudy z Merrill Field.
- Cześć kochanie. Pomyślałem sobie, że trzeba ci powiedzieć, że wróciłem.
- W samą porę. Co się tam dzieje? Telefonowała właśnie Marty po rozmowie z
Billym Rayem. Powiedział jej, że jacyś wojskowi gdzieś cię zawlekli.
- Chcą, żebym dla nich latał. Musząjak najszybciej przerzucić ekwipunek i
zapasy do jednej z baz. - Starał się mówić obojętnie, chociaż palił się do tej
roboty. - Nie wiem, jak długo to potrwa. Pewnie wrócę dopiero za kilka dni. To
będzie zależeć od pogody. Nie martw się, jeśli przez jakiś czas nie będziesz
miała ode mnie wiadomości.
640 Janet Dailey
- Chyba nie zawracasz i nie startujesz znowu? - zaprotestowała. - ???, przecież
nie spałeś. Co z obiadem? Czy przyjdziesz do domu?
- Nie. Coś tutaj przegryzę i prześpię się parę godzin w czasie załadunku. Przez
chwilę Trudy nie odzywała się, potem powiedziała zrezygnowanym
tonem:
- W porządku. Ale uważaj na siebie, ???.
- Będę uważał - rozejrzał się, czy nikt nie słucha i powiedział:
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
W pełnym świetle arktycznego świtu ??? nadzorował załadunek do swojego samolotu.
Sierżant sprawdzał manifest ładunkowy, a dwaj żołnierze wkładali kolejną
skrzynkę do środka.
- Zaczekajcie, wyjmijcie to - rozkazał sierżant.
- Zostawcie to - powiedział ???.
- Sir, ma pan już osiemset funtów nadwagi. - Sierżant zaczął mu pokazywać cyfry
manifestu.
- Sierżancie, miewałem już tysiąc dwieście funtów nadwagi i startowałem. Proszę
mi wierzyć na słowo, wiem, ile ten samolot może wytrzymać.
- Uśmiechnął się, widząc wahanie sierżanta. - Chodzi o to, żeby zabrać jak
najwięcej i dowieźć to jak najszybciej, prawda?
- Tak. Ale jeśli pan tego nie dowiezie, to mój tyłek będzie w
niebezpieczeństwie.
- A moje ciało w szczątkach samolotu - dodał ???. Wziął papiery z rąk sierżanta
i podpisał manifest. - Proszę mi wierzyć sierżancie, że bardziej martwię się o
swoją dupę niż o pańską. Wkładajcie to, chłopcy - powiedział żołnierzom.
Zawahali się, ale sierżant powiedział tylko: "Życzę szczęścia" - i odszedł.
Na całym pasie startowym ładowano wszelkiego typu samoloty zapasami żywności,
amunicją, działami przeciwlotniczymi. Żołnierze jednostek bojowych, czekający na
transport, byli zaopatrzeni w amunicję na trzy dni, a w zapasy jedzenia na
dziesięć. Przerzut ten nosił nazwę operacja "Bingo". ??? uważał tę nazwę za
słuszną. Jak w grze bingo, wyciągało się cyfry i czekało na właściwy układ z
nadzieją na wygraną.
Kiedy zakończono ładowanie samolotu i zabezpieczono cargo, ??? ? drugi
Alaska
641
pilot, Skeeter Olson, zapięli pasy i czekali swojej kolei na start. Przeładowany
samolot potoczył się już po pasie startowym. ??? poderwał go z ziemi, leciał na
wysokości kilku stóp nad pasem, aby nabrać szybkości, potem zaczął powoli piąć
się w górę. Gdy znaleźli się na odpowiedniej wysokości, ??? przymknął
przepustnicę.
- Wiesz dobrze, że ten samolot nie miał prawa oderwać się od ziemi - mruknął
Skeeter.
??? uśmiechnął się tylko, wyrównując samolot. Zobaczył maszynę, która
wystartowała przed nimi. Większość pilotów cywilnych nigdy dotąd nie przebyła
tej sześćsetmilowej drogi powietrznej z Anchorage do Nome. Nie było dokładnych
map tego rejonu, żadnego zabezpieczenia w nagłych sytuacjach, nie prowadzono
poszukiwań zaginionych samolotów. Korpus łączności przygotowywał się dopiero w
pośpiechu do budowy radiostacji wzdłuż trasy. Teraz piloci byli zdani sami na
siebie. Niektórzy na pewno zboczą z kursu i zaginą lub będą zmuszeni do
lądowania na jakimś zamarzniętym jeziorze. ??? miał nadzieję, że nie będzie
jednym z nich.
Kiedy zbliżali się do gór Kuskokwim, ??? zauważył wał czarnych chmur.
- Sprawdź czy nasz ładunek jest dobrze umocowany - powiedział do drugiego
pilota. - Wygląda na to, że będzie trochę rzucać.
- Już idę. - Skeeter rozpiął pas i gramolił się ze swojego fotela. - A co my
właściwie wieziemy?
- Nawet nie pytaj.
Za chwilę Skeeter wrócił. ??? przymknął przepustnicę, kiedy weszli w strefę
silnych turbulencji, potem spojrzał na bladą twarz drugiego pilota.
- Czy wszystko jest dobrze przywiązane?
- Tak. - Przełknął z wysiłkiem ślinę i zwrócił się do ???'a. - W tych
skrzynkach jest ostra amunicja.
- Czy spodziewałeś się, że będą rzucać kamieniami w japońskie bombowce? - śmiał
się z niego ???.
Skeeter nie odezwał się, patrzył tylko przed siebie.
- Cholera - mruknął. - Wieziemy jakąś pieprzoną bombę.
??? nie odpowiedział. Wchodzili w chmury i musiał się skoncentrować na
utrzymaniu samolotu na kursie. Postanowił przelecieć przez chmury, ponieważ nie
był w stanie wznieść się wyżej, a nie chciał schodzić niżej z powodu gór.
Przez ponad godzinę samolot, szarpany silnym wiatrem i prądami powietrznymi
przedzierał się przez front atmosferyczny.
642 Janet Dailey
- Raany, kiedy wreszcie wyjdziemy z tego gówna? - Skeeter zacisnął zęby, żeby
nie szczękały.
- Jak myślisz, czy uda nam się wyjść ponad chmury, czy zejść na dół?
- Ponad chmury. - Skeeter nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią.
- Z tym ładunkiem nie chcę schodzić w dół, dopóki nie będziemy w Nome.
- Rzućmy monetę - zasugerował ???. - Reszka - wznosimy się, orzeł
- idziemy w dół.
- Raany, ???. Twój cholerny ojciec był hazardzistą, w porządku, ale nie widzę
powodu, dlaczego ty masz iść w jego ślady. - Jego głos zanikał przy gwałtownych
wibracjach samolotu. Wziął monetę, którą ??? zawsze trzymał w popielniczce, i
lekko podrzucił ją w powietrze. Nie zdołał jej złapać i moneta upadła na podłogę.
- Zobacz, jak upadła - powiedział ???, nie odrywając wzroku od tablicy
rozdzielczej.
Usłyszał, jak Skeeter zaklął pod nosem, zanim powiedział:
- Reszka.
- Kłamca. - ??? obniżył dziób samolotu. - Zejdziemy w dół na cztery tysiące i
zobaczymy, czy nie ma jakiejś przerwy w chmurach.
- Niech to szlag trafi, ???. Nie mogłeś widzieć tej monety.
Na wysokości czterech tysięcy czterystu stóp ??? zauważył dziurę w chmurach i
przeleciał przez nią, wyrównując na dwóch tysiącach, gdzie warstwa chmur była
cienka i rozproszona. Pod nimi była woda upstrzona krą.
- Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał Skeeter.
- Jeśli nie zwiało nas z kursu dalej, niż myślałem, to pod nami jest zatoka
Norton. Czy widzisz linię północnego brzegu?
- Tak. Wiedziałeś, że cały czas lecimy nad wodą, co? - powiedział Skeeter
oskarżycielskim tonem. - Dlaczego mi nie powiedziałeś i pozwoliłeś, żebym się tu
pocił ze strachu?
??? skierował samolot na północ i leciał wzdłuż linii brzegowej, aż zobaczył
Nome, miasto swojego urodzenia, położone nad morzem.
Lotnisko znajdowało się w północno-wschodniej stronie miasta, za rzeką Snake.
Wiał przeciwny wiatr, kiedy zbliżał się do lądowania. Ustawił skrzydła do wiatru,
by zejść nad środek pasa, w ostatniej minucie wyprostował. Za chwilę koła
samolotu dotknęły lądowiska. Wyłączył jeden z silników, utrzymując obroty
drugiego, żeby kontrolować kołowanie w silnym wietrze.
Po godzinie, kiedy rozładowano i zatankowano samolot, byli znowu
Alaska
643
w powietrzu. Lecieli do Anchorage po następny ładunek. Tego dnia ??? wykonał
trzy loty do Nome. W ogólnym rozrachunku pięćdziesiąt pięć samolotów wykonało
sto siedemdziesiąt dziewięć lotów, przetransportowało dwa tysiące trzystu
żołnierzy, dwadzieścia dział przeciwlotniczych oraz tony zapasów żywnpści i
ekwipunku. Po dwudziestu czterech godzinach wojsko zajęło już pozycje obronne w
Nome.
??? latał jeszcze przez trzy dni, wożąc zapasy żywności i ekwipunek. Te
przerzuty lotnicze trwały, choć w ograniczonej skali, jeszcze przez trzy
tygodnie. Wszystko było gotowe na przyjęcie Japończyków, ale oni nigdy się tam
nie pojawili.
??? uznał swój udział w tym przedsięwzięciu za wspaniałe doświadczenie, chociaż
nie przyniosło ono spodziewanych rezultatów. Był częścią operacji, na którą nikt
się przedtem nie porwał, i przyczynił się do jej powodzenia. Może był już za
stary, żeby być żołnierzem, ale jednak zrobił coś dla sprawy wojennej.
Inga Blomąuist zatrzymała się w kuchennych drzwiach, aby przyjrzeć się siedzącej
przy stole parze. Oboje mieli ręce oparte na stole, wychylali się do przodu,
żeby móc na siebie patrzeć w czasie rozmowy. Byli tak zatopieni w sobie, że nie
zdawali sobie sprawy z jej obecności. Indze bardzo podobał się ten obraz, Lisa i
Steve Bogardus. Miała nadzieję, że Lisa wreszcie zapomni o Wyliem ????'?.
Już tej wiosny wydawało się, że o nim zapomniała. Dwa razy wyszła do miasta ze
Steve'em. Potem wybuchło to zamieszanie z atakiem Japończyków na jakąś wyspę na
Aleutach. Lisa była znowu zdenerwowana i zmartwiona, że coś mogło się przydarzyć
Wyliemu. Czuła się winna, że spotyka się ze Steve'em.
Matka zastanawiała się, dlaczego Lisa nie rozumie, że zainteresowanie takiego
mężczyzny jak Steve Bogardus jest dla niej losem na loterii. Byłby takim dobrym
mężem. Kiedy sama była w wieku Lisy, też zaślepiało ją uczucie. Żadna kobieta
nie powinna poślubiać swojej pierwszej miłości. Gdyby w dniu, gdy brała ślub z
Janem, przeczuła te lata walki, trudności, głodu, które ją czekały, nigdy nie
wyszłaby za niego. Jan Blomąuist był biedny, ale ona była tak młoda, że
pieniądze nie miały dla niej znaczenia. Ważne było, że się kochali - ale to nie
wystarczyło. Nie zawsze tak
644
Janet Dailey
utyskiwała. Nie zawsze była nieszczęśliwa. Wiele razy chciała wytłumaczyć to
Lisie, ale nie umiała znaleźć właściwych słów. Kiedy Steve podniósł głowę, Inga
szybko podeszła do nich.
- Jest kawa, świeża i gorąca. - Nalała kawy do jego filiżanki. - Tak miło jest
mieć mężczyznę w domu. Jan i Rudi są nieobecni przez cały tydzień, pracują na
budowie i dom wydaje się taki pusty. - Uśmiechnęła się ciepło do niego. - Tak
się cieszę, że mógł pan być dzisiaj u nas na obiedzie.
- Nie ma innego miejsca, gdzie wolałbym być, pani Blomąuist. - Spojrzał na Lisę.
- Ani nikogo innego, z kim chciałbym być.
Zadowolona z tego komplementu Lisa podniosła filiżankę.
- Ja też napiję się kawy, mamo. Nie mów o braku mężczyzn przy Eriku, który
uważa, że to on jest mężczyzną w domu, kiedy nie ma papy i Rudiego. Robisz mu
przykrość.
- Od czasu, kiedy poznał tę dziewczynę, rzadko bywa w domu. - Nalała Lisie kawy,
potem sobie i usiadła.
- Właśnie mówiłem Lisie, że chcę z nią polecieć do Big Delta, żeby sprawdzić
postępy przy budowie drogi. Miała tyle pracy papierkowej przy naszym kontrakcie
na autostradę Alaska-Kanada, więc pomyślałem, że powinna sama zobaczyć drogę, w
którą włożyła tyle roboty. Ale ona waha się. Chyba uważa, że to nie będzie
przyzwoite, jeśli polecimy tam razem. - Uśmiechnął się do niej. - Albo nie ma do
mnie zaufania.
- Mam do ciebie zaufanie - odpowiedziała niepewnym głosem Lisa.
- Nadal uważam, że nie powinnaś odrzucać szansy zobaczenia, jak się tworzy
historię - nalegał Steve, potem zwrócił się do Ingi. - Co pani o tym sądzi, pani
Blomąuist?
- Uważam, że Lisa powinna jechać - odpowiedziała.
- Na tym więc kończę. - Odchylił się w krześle, rozkładając ręce gestem
wskazującym na to, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. - Nawet twoja matka
pochwala ten pomysł.
- Ja nie wiem - szepnęła.
- Będziesz musiała włożyć spodnie, bluzkę z długimi rękawami i wziąć coś do
okrycia twarzy. - Inga Blomąuist nie miała zamiaru dopuścić do tego, żeby jej
córka zrezygnowała z okazji, która spadła jak z nieba, spędzenia czasu w
towarzystwie Steve'a Bogardusa, we dwójkę, poza biurem. - Wiesz, jak dokuczliwe
są moskity i muchy w głębi kraju o tej porze.
Alaska 645
- Lepiej weź też dobre buty - radził Steve.
- Jeszcze nie powiedziałam, że pojadę - protestowała Lisa ze śmiechem, który
wyrażał zgodę.
Od Big Delta jechali odkrytym jeepem. Kapelusz wojskowy starego stylu, z
szerokim rondem, do którego można było przyczepić siatkę przeciwko moskitom,
ochraniał twarz Lisy przed słońcem. Wcisnęła kapelusz mocno na głowę, żeby go
nie zerwał wiatr, który napełniał jej oczy kurzem ze żwirowej drogi i powiewał
jej długimi włosami.
Steve, ubrany w bawełnianą koszulę Levisa i dżinsową kurtkę, przyjechał po nią
tego ranka jeszcze przed świtem. Samolot czarterowy wystartował o świcie przy
bezchmurnym niebie i skierował się na północ. Lisę fascynował widok z góry torów
kolejowych i nowej drogi, łączącej Anchorage z Fairbanks. Nawet góra McKinley
była widoczna tym razem.
Kiedy znaleźli się na południe od Big Delta, Steve polecił pilotowi, by zawrócił
na wschód, żeby Lisa mogła zobaczyć nową autostradę z góry. Teraz właśnie
jechali tą gładką drogą wzdłuż doliny rzeki Tanana. Z obu stron tej aluwialnej
niziny wznosiły się góry. Czasami spotykali jakiś samochód czy konwój ciężarówek,
które spowijały jeepa chmurami pyłu.
Czuła, jak oblepia ją brud, ale to jej nie przeszkadzało. Teraz, gdy była na tej
otwartej przestrzeni, w tej wspanialej scenerii, przypomniała sobie pierwsze,
ekscytujące wrażenia po przyjeździe na Alaskę. Czuła się podobnie - chętna do
zdobywania nowych doświadczeń.
Kiedy Steve zwolnił, inny hałas zdominował poszum wiatru. Lisa starała się
dojrzeć coś przez pokryte kurzem szyby, ale udało jej się zobaczyć tylko mglisty
zarys jakiejś wielkiej maszyny.
- Dlaczego zwalniamy?
- Jesteśmy na końcu drogi. - Zmienił bieg. - Reszta jest dopiero w budowie.
Zjechali z głównego traktu na pas równoległy do pokrytej żwirem szosy,
przejeżdżając obok ciężkiego sprzętu, który z hukiem i chrzęstem poszerzał drogę,
wyrównywał ją i robił pobocza. Ludzie i maszyny byli ledwie widoczni w chmurach
pyłu.
Pas, którym się teraz poruszali, był szerokości samochodu. Kiedy podskakiwali na
tej wyboistej dróżce, Lisa mocno trzymała się siedzenia, opierając jednocześnie
rękę na desce rozdzielczej. Wiele razy byli spychani
646 Janet Dailey
przez ciężarówki i musieli zjeżdżać w gęste trawy, wygniecione w niektórych
miejscach przez inne samochody. Przed nimi pojawiły się baraki robotników. Przed
jednym z nich stało kilku mężczyzn w ochronnych hełmach. Steve zatrzymał jeepa.
Lisa nie zdejmowała ręki z deski rozdzielczej, jak gdyby nie była pewna, czy ta
szalona jazda już się zakończyła.
- Przykro mi - powiedział Steve. - Ten ostatni odcinek był trochę nieprzyjemny.
- To nic nie szkodzi.
Wyskoczył z jeepa i podał jej rękę, gdy z trudem wysiadała. Starała się
strzepnąć pył ze spodni, ale szybko z tego zrezygnowała. Dwóch mężczyzn podeszło,
żeby ich przywitać. Steve przedstawił ją inżynierowi i majstrowi swojej załogi.
Po zwyczajowej wymianie grzeczności i pytań, dotyczących ich podróży z Anchorage,
rozmowa zeszła na tematy zawodowe - postępy w budowie drogi i problemy z tym
związane. Lisa słuchała uważnie. Była zdziwiona, że tyle rozumie, chociaż
umykały jej niektóre słowa technicznego żargonu. Naczytała się przecież ogromnej
ilości raportów na ten temat w czasie pracy w biurze. Teraz to wszystko ożyło.
To już nie były słowa na papierze, kropki na mapie czy linie na grafiku. A
ludzie, którzy pisali te raporty, mieli teraz twarze, uczucia i swoje problemy.
- Ci kolorowi chłopcy z dziewięćdziesiątego siódmego odcinka szybko posuwają
się do przodu. Robią osiem mil dziennie - powiedział inżynier.
- Według ostatniego komunikatu radiowego wojsku zostało już mniej niż trzysta
mil do ukończenia całej drogi. - Inżynier potrząsnął głową. - Nie spodziewałem
się tego po tych żołnierzach. Wszystko, co oni wiedzą o budowie dróg, można by
spisać na mojej dłoni. Kiedy rozpoczęli pracę w marcu, myślałem, że będziemy
mieli szczęście, jeśli droga zostanie ukończona w przyszłym roku. A przy tym
tempie ciężarówki już będą jeździć po niej przed Bożym Narodzeniem.
Było to nadzwyczajne, że tysiąc pięćset mil drogi może dziesięć tysięcy
niedoświadczonych żołnierzy i sześć tysięcy cywilów zbudować w dziewiczym
terenie w okresie krótszym niż dziewięć miesięcy.
- Dziewięćdziesiąty siódmy doszedł już do rzeki. Dzisiaj będą przeprawiać całe
wyposażenie. Jeśli ma pan czas, to możemy tam podjechać i zobaczyć. - Inżynier
spojrzał na Lisę, gdy to proponował.
- Dobrze - powiedział Steve. - Myślę, że zainteresuje to Lisę.
Alaska ^47
W godzinę później, kiedy Steve już wszystko omówił z inżynierem i majstrem,
wsiedli z powrotem do jeepa i pojechali nie wykończoną drogą-Ruch był teraz duży,
wyładowane samochody jeździły po suchym, miękkim podłożu. Duszące i oślepiające
chmury kurzu, wzniecane przez ciężarówki jadące na niskim biegu, zmusiły Steve'a
do zredukowania szybkości
Kiedy zbliżyli się do miejsca, gdzie szosa miała przekroczyć rzekę Tanana, drogę
zablokowały im maszyny, ekwipunek i ludzie. Steve objechał ten zator i zatrzymał
jeepa na małym wzniesieniu.
Lisa wyszła z zakurzonego samochodu, żeby zobaczyć, co się dzieje na rzece.
Steve stanął przy niej. Gigantyczna, dwudziestotonowa maszyna na gąsienicach
była właśnie ładowana na prowizoryczny prom. Obok zwożono słupy na most. W
pewnej odległości widać było duży stos pięćdziesięcio-pięciogalonowych beczek
ropy. Lisa widziała ich setki wzdłuż drogi którą jechali. Zrozumiała, dlaczego
drogę tę przezwano Autostradą Beczek z Ropą.
- Tu praca nigdy nie ustaje - powiedział Steve. - Jak tylko ci Murzyni
przewiozą maszyny przez rzekę, zaraz zaczną na nich pracować W tym czasie załoga
z Iowa wbije pale mostu i kiedy moi ludzie tu dotrą, zaraz będą mogli przejść na
drugą stronę rzeki.
Droga. Tylko o tym mówiono przez cały dzień. Wydawało się, że nie ma wojny.
Wszystko obracało się wokół spraw budowy. Teraz Lisa czuła tak samo jak oni. Nic
innego nie wydawało się jej równie ważne
Inaczej teraz patrzyła na Steve'a. Przez cały dzień słuchała, jak mówił o drodze.
Widziała go w akcji, bezpośrednio kierującego pracą, nie tylko przeglądającego
raporty i rozmawiającego przez telefon. Praca, którą wykonał, miała zasadnicze
znaczenie dla całego terytorium. Była pod jego wrażeniem' o wiele większym, niż
kiedy był tylko jej szefem w biurze.
Ich samolot wylądował o zmierzchu na Merill Field w Anchorage. Chociaż miała
bardzo długi dzień za sobą, Lisa nie czuła się zmęczona. Powiedziałaby że to na
skutek przebywania na świeżym powietrzu, gdyby nie była cała oblepiona kurzem.
Kiedy szli do samochodu, Steve objął ją ramieniem.
- Czy jesteś zadowolona, że pojechałaś?
- Ach, tak - powiedziała entuzjastycznie. - Nie darowałabym sobie, gdybym tego
nie zobaczyła.
648 Janet Dailey
- Byłem pewny, że tak będzie. - Kiedy doszli do samochodu, zapytał trzymając
nadal rękę na jej ramieniu. - Może byśmy dziś wieczór poszli gdzieś na kolację?
- Chyba nie - nie w tym stanie. Popatrzył na nią uważnie.
- Nie wiem. Podobasz mi się z tą ciemną smugą na nosie - przesunął po niej
palcem. - Ja też nie jestem bardziej czysty niż ty. No więc?
Zawahała się, ale potrząsnęła głową.
- Nie. Muszę iść do domu. Mama będzie się o mnie martwić.
- Nie. Nie będzie. A wiesz dlaczego? Ponieważ jesteś ze mną. - Położył jej rękę
na karku. - A jeśli temu nie wierzysz, to zatelefonujemy do niej i powiemy, że
wróciliśmy. Nie akceptuję wymawiania się matką.
Jego pocałunek zaskoczył ją. Czerwona i zażenowana, odwróciła głowę. Nigdy nie
było jej łatwo odtrącać jego zaloty. Teraz już chyba nie chciała ich odtrącać.
- Czy to znowu ten twój żołnierz? - Steve nie dał jej czasu na odpowiedź. -
Liso, pierwsza rzecz, jaka mi się u ciebie podobała, to twoja lojalność. Ale nie
myślę, żeby była usprawiedliwiona. Szczerze mówię, że nie czuję się winny,
starając się odciągnąć cię od niego, ponieważ nie widzę, żeby on miał prawo do
ciebie. Miał wiele okazji, żeby cię ze sobą związać. Nie widzę pierścionka na
twoim palcu i wątpię, czy w ogóle była o tym mowa.
- To nie o to chodzi. - Nawet nie myślała teraz o Wyliem.
- Popatrz na mnie, Liso - podniósł jej głowę do góry. - Zrobiłem już wszystko
poza stawaniem na głowie, żeby cię namówić do pójścia ze mną na kolację.
- Wiem, Steve.
- Jeśli to ma cię przekonać, że cię kocham, zrobię to - puścił ją i pochylił
się, żeby oprzeć się kolanami i rękami o ziemię. Dopiero po chwili Lisa
zorientowała się, że on naprawdę ma zamiar stanąć na głowie.
- Steve, nie!
Złapała go za rękę, ale pośliznęła się i omal nie upadła. Steve chciał ją złapać.
Za chwilę oboje leżeli na ziemi, śmiejąc się. Położył się na boku i podparł
łokciem, patrząc na nią.
- Czy nic ci się nie stało?
- Nie. Wszystko w porządku. - Spojrzała na niego ciepło. - Nie musisz stawać na
głowie, żeby mnie przekonać, Steve.
Przez chwilę wpatrywał się w jej wargi. Potem pocałował ją.
?
O milą od wyspy Adak 28 sierpnia 1942 roku
Morze było wzburzone. Silne prądy rzucały łodzią podwodną Triton, znajdującą się
w odległości mili od brzegu wyspy Adak. Wylie patrzył na celowo poczernione
twarze osiemnastu komandosów, stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu dla załogi. W
łodzi podwodnej ???? znajdowało się dziewiętnastu komandosów z ich grupy. Mieli
się spotkać przy rafach zatoki Kuluk. Wylie zaparł się przy pierwszym wstrząsie
Tritona. Inni nie mieli takiego refleksu. Słyszał ich przytłumione przekleństwa,
kiedy obijali się po kajucie. Prawie każdy z nich doznał jakiejś kontuzji w
czasie tej podróży. Kilku miało zabandażowane żebra, inni posiniaczone policzki
czy przecięte łuki brwiowe.
Kilka minut wcześniej sierżant przyniósł wiadomość, że są niedaleko wyspy Adak -
oznaczonej kryptonimem "Fireplace". Ucichły rozmowy, sprawdzano plecaki i broń.
Wylie czuł napięcie w powietrzu. Dłonie miał wilgotne, ale trudno było
powiedzieć czy ze zdenerwowania, czy z powodu przebywania w zamknięciu. Wolałby
teraz mieć przed sobą Japończyka niż spędzić jeszcze godzinę w tej podwodnej
trumnie.
Otworzyły się wodoszczelne drzwi i wszedł jeden z oficerów Tritona.
- Szyper wydał rozkaz wypłynięcia na powierzchnię - powiedział.
- To jest najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłyszeć. - Wylie wyprostował się,
rozstawił nogi, żeby zniwelować kołysanie łodzi. - Te kajuty są tak wygodne jak
kaftan bezpieczeństwa.
- Można się do tego przyzwyczaić - zapewnił go młody oficer. - A wtedy człowiek
czuje się jak w domu.
- Może w twoim domu, ale nie w moim - odpowiedział Wylie
Za chwilę łódź wynurzyła się i otworzono luk. W ciszy komandosi po kolei
650
Janet Dailey
wchodzili po drabinie na mokry pokład Tritona. W ciemnościach pochmurnej nocy
szybko przygotowali łodzie pontonowe, porozumiewając się gestami. Niedaleko od
nich wynurzyła się następna łódź podwodna, bez jednego światła, żeby nie
zdradzać nieprzyjacielowi swojej obecności.
Wylie i jego towarzysze zajęli miejsca w gumowych pontonach. W odległości mili
mgliście rysował się brzeg wyspy Adak, o który silnie uderzała fala przyboju.
Wiosłując bezszelestnie, oddalali się od zanurzającej się łodzi podwodnej,
kierując się do ujścia zatoki.
Za kilka minut obie łodzie były pod wodą. Wylie miał ściśnięty żołądek.
Rozglądał się niespokojnie, czy jakiś ruch nie zdradzi pozycji Japończyków,
jeśli w ogóle byli na tej wyspie. Tubylcy i ludność cywilna zostali ewakuowani z
łańcucha wysp po pierwszym ataku japońskim. Większość z nich obozowała na wąskim,
południowo-wschodnim skrawku lądu.
Departament Wojny zatwierdził wreszcie budowę nowej bazy w łańcuchu Aleutów,
położonej bliżej zajętych przez Japończyków wysp Kuska i Attu niż lotnisko nad
zatoką Cold - trzeba było przebyć tysiąc dwieście mil, aby wykonać stamtąd lot
nad te wyspy i powrócić. Marynarka wybrała wyspę Adak na nową bazę.
Za dwa dni miało wylądować na Adaku cztery tysiące pięciuset żołnierzy. Wiadomo
było, że Japończycy umieszczają regularnie małe partie żołnierzy na różnych
wyspach, również na Adaku. Ale trzeba było sprawdzić, czy oni jeszcze tam są.
Celem misji komandosów, dowodzonej przez samego pułkownika Castnera, było
odszukanie Japończyków na wyspie i przerwanie im łączności z Kiską. Teraz się
okaże, czy długie miesiące szkolenia, przez które przeszli Wylie, Duży Jim i
inni, na coś się przydały.
Wiatr był zimny. Huk fal zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Wylie natychmiast
wysiadł z pontonu i pomógł wciągnąć go na brzeg. Na lądzie poczuł się o wiele
lepiej. Teraz mógł się poruszać, przestał być nieruchomym celem.
Komandosi przemykali się chyłkiem w ciemnościach, aby rozpocząć rekonesans na
wyspie wielkości trzystu mil kwadratowych. Przez całą noc Wylie czołgał się po
nierównym terenie i gąbczastej tundrze, badając przydzielony sobie odcinek. Raz
przestraszył dużego, czarnego kruka, a raczej on jego przestraszył. Nie wiadomo
było, który z nich wyżej podskoczył przy tym spotkaniu, zanim ptak odleciał
głośno kracząc.
O brzasku, kiedy mgła unosiła się nad wyspą, Wylie dołączył do swojej
Alaska 651
jednostki. Zameldował, że nie znalazł nic - ani śladu Japończyków, nawet popiołu
z ognisk. Był zły i przygnębiony. Czuł się jak myśliwy, który całą noc
podchodził zwierzynę i stwierdził, że nie było jej na tym terenie. Było dla
niego małą pociechą, że koledzy również nie znaleźli Japończyków.
- Czuję się jak pan młody pozostawiony sam w kościele - wymamrotał Duży Jim
Dawson.
- Wszyscy się tak czujemy. - Wylie usłyszał i rozpoznał nadlatujące
amerykańskie samoloty, które miały patrolować wyspę tego ranka. Komandosi
przygotowywali się do przybycia desantu na Adak, na której nie mieszkał nikt z
wyjątkiem orłów i kruków.
W czasie sztormu, w niedzielę 13 sierpnia, przybyło wojsko. Silny wiatr i
wzburzone morze dawało się we znaki barkom i amfibiom, które przewoziły
ekwipunek. Kilka utonęło, a ich ładunek znalazł się na dnie. Inne zderzały się
ze sobą, a wiatr wynosił je na brzeg. Jetinak większość ładunku dotarła do brzep,
łącznie z działkami przeciwlotniczymi, maszynami budowlanymi oraz oddziałami
saperów z batalionu inżynieryjnego lotnictwa.
Kiedy szef wyładunku zajmował się koordynacją lądowania łodzi w sztormie,
saperzy wysłali komandosów, żeby znaleźli miejsce na budowę pasa startowego.
Ruszyli w małych grupach. Wyliemu i Dużemu Jimowi towarzyszyło kilku inżynierów,
którym mieli pokazać górzysty teren wyspy. Sztorm nadal trwał. Wiatr był tak
silny, że trudno było utrzymać się na nogach.
- Macie przed sobą niezłą pracę - krzyknął Wylie do jednego z inżynierów - nie
znajdziecie żadnego płaskiego miejsca na tej wyspie, jeśli go sami nie zrobicie.
- Jeśli cała wyspa jest taka, to masz rację.
- Jest taka.
Ale Wylie przeoczył jedno miejsce: Sweeper Cove, które było zalewane wodą po
każdym przypływie. Jeden z komandosów zwrócił na to żartobliwie uwagę, ale
inżynier nie roześmiał się. Po kilku godzinach już budowano tam tamę, sypano
wały oraz budowano małą śluzę. Następnego dnia, przy odpływie, zamknięto śluzę.
O świcie pierwszego września ciężkie maszyny już pracowały w błocie. Na dnie
zatoczki ułożono stalowe zbrojenie pod pas startowy. Buldożery wysypywały piasek
- trwała budowa pasa startowego.
Po dziesięciu dniach pierwszy samolot wylądował w nowej bazie, oznaczo-
652
Janet Dailey
nej kryptonimem "Longview". W dwa dni później wylądowała Trzydziesta Szósta
Eskadra samolotów B-17 oraz osiemnaście innych samolotów. Nowa baza była już w
pełnym ruchu, a Japończycy jeszcze o niej nie wiedzieli.
W drugiej połowie września jednostka Wyliego została wysłana na rekonesans na
wyspę Amchitka, odległą tylko o siedemdziesiąt mil od zajętej przez Japończyków
Kiski. Znowu nie znaleźli Japończyków, mogli tylko donieść, że cała ta długa,
wąska wyspa jest bagnista i jest na niej jeden wulkan.
Potem wrócili na Adak, w deszcz, wiatr i mgłę. Wylie szybko się przekonał, że
pogoda na Aleutach nie była przyjemna. Ciepłe prądy od Japonii nie pozwalały
morzu zamarzać i przynosiły masy ciepłego powietrza z południa, więc klimat był
łagodny przez cały rok. Ale kiedy nadchodziło arktyczne powietrze z północy,
wtedy zaczynał szaleć sztorm. Ten długi łańcuch wysp można było porównać do boi,
oznaczającej rejon, w którym dwa przeciwstawne układy atmosferyczne spotykały
się ze sobą.
Latanie we mgle gęstej jak zupa i jednoczesne pokonywanie wichury było koszmarem
dla pilotów. Na Aleutach nigdy nie było odpowiedniej pogody. Jeśli pilot miał
wystarczającą widoczność na ziemi, to samolot startował. Ale nie próbował
wydostać się z mgły. Im wyżej leciał, tym była niższa temperatura i lód pokrywał
skrzydła. Niezliczone samoloty spadły do oceanu z oblodzonymi skrzydłami.
Nawigacja również nie była prosta. Połączenie wiatru i mgły mogło spowodować
zboczenie samolotu z kursu nawet o sto mil. Radiowe anteny nawigacyjne rzadko
były skuteczne z powodu naładowanego elektrycznością powietrza. Zwalczające się
fronty atmosferyczne wytwarzały tak silne pole elektrostatyczne, że zagłuszało
sygnały radiowe. Stałe turbulencje uszkadzały delikatne instrumenty, a duże
złoża minerałów na wulkanicznych wyspach zniekształcały wskazania kompasów.
Aby wywrzeć presję na Japończyków, bombowce startowały dwa lub trzy razy
dziennie - jeśli w ogóle były w stanie wystartować. Wylie obserwował powracające
samoloty. Na jeden bombowiec zniszczony przez japońskie myśliwce lub artylerię
przeciwlotniczą przypadało sześć niszczonych przez pogodę. Musieli zwalczać
dwóch nieprzyjaciół - Japończyków i pogodę. Japończycy mieli taką samą sytuację.
Wzywano do mesy, ale Wylie nie ruszał się z pryczy w swoim małym
Alaska
653
namiocie. Spojrzał na otwartą puszkę chili, stojącą na żelaznym piecyku. W końcu
zszedł z pryczy i stanął na przesiąkniętych błotem gazetach, które służyły za
podłogę.
Mesa wydawała tylko racje wojskowe. Nie warto było przedzierać się w zimnym
wietrze przez błoto, kiedy we względnie wygodnym namiocie mógł zjeść gorące
chili, herbatniki i dżem. Mieli razem z Dużym Jimem wystarczającą liczbę puszek,
żeby przeżyć do czasu powrotu na główną kwaterę na Kodiaku.
Żal mu było tych biednych facetów, którzy musieli tu zostać. Warunki życia były
tak samo nędzne jak pogoda. Saperzy, te morskie pszczoły, pracowali jak wariaci,
budowali baraki, składy, biura - całe miasto - a sami mieszkali w namiotach
postawionych na małym, względnie suchym wybrzuszeniu gruntu. Ciężki sprzęt i
samochody zmieniły ziemię w trzęsawisko.
Wylie zamieszał chili, spróbował, ale było dopiero ledwie ciepłe. Dołożył dwa
kawałki węgla do piecyka i usiadł na pryczy. Usłyszał kroki przed namiotem.
Wszedł Duży Jim. Przez odchyloną klapę namiotu Wylie zobaczył obrzydliwe, szare
chmury na niebie.
- Brrr. - Duży Jim otrząsał się jak pies. - Jeszcze nie widziałem tak cholernie
zimnego wiatru. U diabła, nawet w środku zimy nad Jukonem jest lepiej. - Nie
zdejmując rękawic, zaczął grzać ręce przy piecyku.
- To przez tę wilgoć.
Duży Jim włożył rękę do kieszeni parki.
- Nie uwierzysz, ale dostaliśmy jakąś pocztę. - Rzucił dwie koperty na pryczę
Wyliego. - Nie pytaj mnie, w jaki sposób tu dotarła, grant że jest.
Wylie podniósł koperty i popatrzył najpierw na adresy nadawców. Jeden list był
od matki, a drugi od babki. Nic od Lisy. Spojrzał na stempel na znaczku.
- Sierpień. Doszedł ostatniego dnia września. Dlaczego poczta z Anchorage idzie
tak długo?
- Dostawałem listy od krewnych ze Stanów po czterech miesiącach. Nie
narzekałbym na twoim miejscu. Mamy szczęście, że w ogóle dostajemy pocztę.
Czasami wydaje mi się, że nikt o nas tutaj nie pamięta.
- Większość nie wie, gdzie jesteśmy.
Operacja na Aleutach była ściśle tajna. Dopiero po dwóch tygodniach marynarka
przyznała, że Japończycy zbombardowali jej bazę w Dutch Harbor i zajęli wyspy
Attu i Kiska. Wszystkich dziennikarzy "eskortowano" z Aleutów. Nawet
czterostronicowa "Gazeta Wojskowa" musiała mieć zezwolenie z Departamentu
Marynarki w Waszyngtonie na każdą wiadomość
654 Janet Dailey
o Wyspach Aleuckich. O ataku bombowców na Kiskę "Gazeta Wojskowa" doniosła w
trzy tygodnie po fakcie. Każda wzmianka o Alasce była wycinana z magazynów i
gazet. Mieszkańcy Alaski sami nie wiedzieli, co się u nich dzieje. Dotyczyło to
również rodziny Wyliego.
Wylie rozumiał postawę Departamentu Wojny. Wiadomość, że Japończycy zagarnęli
ziemię należącą do Stanów Zjednoczonych, miałaby demoralizujący wpływ na
obywateli. Kiedy już musieli coś powiedzieć, to minimalizowali fakty, mówiąc, że
Japończycy wznieśli tymczasowe umocnienia na pustej wyspie z łańcucha Aleutów,
pozbawionej znaczenia strategicznego.
Gdy Wylie otwierał list od matki, rozległ się warkot samolotu, a za chwilę wycie
syreny przeciwlotniczej. W tej samej chwili on i Duży Jim mieli już karabiny w
rękach. Kiedy biegli w kierunku okopów, działa przeciwlotnicze otworzyły ogień.
Wylie spojrzał do góry i zobaczył japoński bombowiec. Eksplodowała pierwsza
bomba. Huk wybuchu dołączył do grzmotu dział.
Żołnierze szukali schronienia. Wylie wśliznął się do błotnistego okopu,
wycelował karabin i wystrzelił kilka razy, kiedy samolot znalazł się w jego
zasięgu. Japończyk wyskoczył do góry i położył się na skrzydło, żeby przypuścić
następny atak na bazę. Wylie nie spuszczał go z oczu, wypatrując jednocześnie
innych samolotów japońskich.
- Gdzie jest reszta? - zastanawiał się Duży Jim.
- Nie wiem. - Wylie patrzył na wznoszące się myśliwce, kiedy japoński samolot
powrócił nad pas startowy, lecąc w czarnych kłębach dymu.
Zanim pierwszy amerykański myśliwiec znalazł się w powietrzu, nieprzyjacielski
bombowiec już skrył się w chmurach. Nie powrócił, innych też nie było. Odwołano
alarm.
- Strzelałem do mojego pierwszego Japończyka - powiedział Duży Jim, kiedy
starali się wygramolić z mokrego okopu.
- Tak. Teraz już wiedzą, gdzie jesteśmy. - Kiedy Wylie wchodził do namiotu,
poczuł zapach spalonego chili i zaczął kląć.
Przez pięć dni Japończycy bombardowali bazę na Adaku, ale nie wysyłali więcej
niż trzy bombowce każdego dnia, toteż straty były minimalne.
W listopadzie, po ośmiu miesiącach i jedenastu dniach od rozpoczęcia budowy
wojskowej autostrady Alaska-Kanada, roboty zostały zakończone. Pod koniec
miesiąca zaczęto nadawać oficjalne komunikaty na ten temat. Wylie
Alaska
655
czytał te wiadomości z mieszanymi uczuciami: tysiąc pięćset dwadzieścia trzy
mile długości, dwieście mostów, osiem tysięcy przepustów wody pod drogą,
szesnaście tysięcy robotników, koszt - sto trzydzieści osiem milionów dolarów
W ostatnim liście, który otrzymał w październiku, Lisa pisała wyłącznie o
autostradzie, o niczym więcej. Nawet nie spytała, kiedy dostanie przepustkę nie
wspominała, że myśli o mm i chciałaby g0 zobaczyć. Starał się nie snuć domysłów,
ale nękała go myśl, że powodem tego jest Steve Bogardus
W połowie grudnia przyszły rozkazy, żeby utworzyć bazę wypadową na wyspie
Amchitka, dosłownie za plecami nieprzyjaciela. We wrześniu jednostka Wyhego
robiła rekonesans na tej wyspie. Wysłano uprzednio bombowiec który miał zbadać,
czy me ma wojsk japońskich w głębi Amchitki, i zrównać z ziemią wioskę krajowców.
Kiedy Wylie z komandosami wylądowali na wyspie, razem z oddziałem wojskowych
geodetów pod dowództwem pułkownika inżyniera Benjamina Talleya i podpułkownika
Herberta, budynki tubylców leżały w gruzach łącznie z małą prawosławną świątynią.
Kiedy badali wyspę, szukając miejsca na nową bazę lotniczą, jeden z komandosów,
Indianin Sioux, znalazł ślady wskazujące na to, że byli tu już Japończycy i
szukali miejsca pod budowę pasa startowego. Nie można było pozwolić im, aby
postawili nogę na kolejnym skrawku Aleutów. Te wyspy mogły się stać dla nich
zbyt dobrym punktem oparcia. Natychmiast postanowiono zgromadzić wojsko na
wyspie
Jak zwykle komandosi z Alaski zostali wyznaczeni do przygotowania lądowania. 5
stycznia 1943 roku Wylie razem ze swoją jednostką znalazł się na pokładzie
niszczyciela Worden, stanowiącego część konwoju, który składał się z czterech
niszczycieli, trzech krążowników i czterech transportowców. Wypłynęli w czasie
sztormu, który trwał nieprzerwanie tydzień
Po tygodniu spędzonym pod pokładem Wylie był niespokojny i rozdrażniony. 11
stycznia w nocy, kiedy spał w swojej koi, jakaś ręka dotknęła jego ramienia.
Rozbudził się, patrząc na białą brodę Jima
- Nie, nie dam ci żadnych pieniędzy i gówno mnie obchodzi jaką masz kartę. -
Wylie mamrotał ze złością, przewracając się na drugi bok. - Wracaj do swojego
pokera i daj mi spokój.
- Wyłazimy, Wylie. -Co?
- Sztorm trochę się uspokoił i dowództwo zdecydowało, że teraz albo nigdy. Nie
mamy już zapasów jedzenia. Więc lądujemy...
656 Janet Dailey
- Która godzina? - Wylie usiadł w koi.
- Około pierwszej. Czy to ma znaczenie? - uśmiechnął się duży Jim. - Płyniemy
teraz w kierunku portu. Będziemy tam przed świtem.
Morze było jeszcze wzburzone, kiedy Worden wchodził do Constantine Harbor tuż
przed świtem. Fale przyboju przewalały się przez pokład. Wylie z kolegami weszli
na łodzie wielorybnicze i popłynęli w kierunku brzegu przy oślepiającej zadymce
śnieżnej. Mokrzy i zziębnięci walczyli z wysokimi falami, lądując wreszcie
szczęśliwie.
Kiedy tylko zdążyli wyciągnąć łodzie na brzeg, przez wycie zadymki przebił się
lament syreny alarmowej. Wy hemu przeszedł mróz po kościach.
- To Worden - powiedział Duży Jim. - To na pewno on.
Wylie podszedł bliżej brzegu i wytężał oczy, żeby coś zobaczyć w wirującym
śniegu, ale to nie było możliwe. Myślał o załodze - o mężczyznach, z którymi
spędził ostami tydzień.
Za chwilę rozległ się sygnał, nakazujący opuszczenie statku. Worden tonął.
- Niech to cholera - zaklął Duży Jim. - Woda jest lodowata, długo w niej nie
wytrzymają.
- Chodź. - Wylie ruszył wzdłuż brzegu.
Rozpoczęto akcję ratowania rozbitków. Komandosi szli wzdłuż brzegu, szukając
ciał w falach. Cudem udało im się uratować kilku członków załogi. Od nich
dowiedzieli się, co się stało na okręcie.
Kiedy niszczyciel wyszedł z portu, silny prąd rzucił go na podwodną skałę, która
przebiła kadłub, rozrywając stalowe poszycie. Woda zalała maszynownię.
Niszczyciel Dewey ruszył na pomoc, ale nie udało się ściągnąć Wordena ze skały.
Worden zatonął. Dewey zabrał większość rozbitków na pokład, ale czternastu
marynarzy utonęło.
Nadpływające oddziały musiały jednak wylądować. Statki wiozące dwa tysiące stu
mężczyzn, żołnierzy liniowych i saperów, zmierzały do portu, omijając wrak
niszczyciela. Jeden z transportowców popełnił błąd, wystawiając burtę do
wiejącego z prędkością osiemdziesięciu węzłów wiatru, co rzuciło go na podwodne
skały i wepchnęło na brzeg.
Śnieżyca szalała całą noc. Mokry i zmarznięty Wylie usiłował stale być w ruchu,
żeby uchronić się przed odmrożeniami. Przeklinał bombę, która zniszczyła wioskę
krajowców i pozbawiła go schronienia. Tę długą noc musieli spędzić na dworze,
nie mając również ciepłego jedzenia.
Rano pogoda nie zmieniła się. Jednak sąsiednia wyspa zajęta przez
Alaska 657
Japończyków była tak blisko, że należało znaleźć punkt obserwacyjny. Wylie i
Duży Jim zostali wyznaczeni do zwiadu, który miał dotrzeć do oddalonego o
trzydzieści mil północno-zachodniego krańca wyspy. Przy dobrej pogodzie można
było stamtąd dojrzeć szczyty wyspy Kiska.
Dopiero po tygodniu ustał sztorm. Wyliemu przydzielono samotną placówkę, gdzie w
fatalnych warunkach walczył z nudą i zmęczeniem. Jego śpiwór leżał na błotnistej
podłodze namiotu. Zapasowa para butów i skarpety były stale na piecu. Zmieniał
je co pół godziny, żeby nie odmrozić nóg. Kiedy 23 stycznia Japończycy odkryli
wreszcie amerykańską bazę na Amchitce, było to dla niego prawie miłym
urozmaiceniem. Przynajmniej teraz miał szansę zobaczenia czegoś, kiedy
obserwował okolicę.
Miał wiele takich okazji w ciągu następnych dwóch tygodni, kiedy Japończycy
rozpoczęli akcję nazwaną "Amchitka Express". Dwa, trzy, a czasem nawet sześć
wodnopłatowców Rufę startowało z wyspy Kiska i robiło naloty na będący w budowie
pas startowy. Amerykańskie myśliwce zapewniały jakąś ochronę z powietrza, ale
Rufę przeważnie korzystały z okazji, kiedy uzupełniały one paliwo, żeby
dokonywać lotów nad bazą. Placówka obserwacyjna na Aleut Point, jak nazwano
północno-zachodni kraniec wyspy, natychmiast przesyłała ostrzeżenie do bazy.
Mimo ataków nieprzyjaciela, pas startowy został ukończony. Pod koniec miesiąca
wylądowały "Latające Tygrysy". Teraz, kiedy Wylie sygnalizował, że zbliża się
Pontoon Joe, jak nazwano japońskiego pilota, który stale brał udział w "Amchitka
Express", "Tygrysy" szły do góry, aby mu zgotować powitanie. Po ich przybyciu
naloty nieprzyjacielskie zelżały.
Po miesiącu spędzonym na odległej placówce Wylie bał się, że może nabawić się
"aleuckiego spojrzenia". Widywał je u innych, również u pilotów. Było to puste
spojrzenie człowieka, którego już nic nie obchodzi. Niektórzy winili za to
okropną pogodę - bezustanny wiatr, zimno i mgłę - fatalne warunki życiowe,
monotonne zajęcia, jak latanie we mgler naprawianie po raz setny samolotu ze
świadomością, że za chwilę znowu będzie się go naprawiać, budowanie czegoś, co
za chwilę będzie zmyte przez obsuwającą się ziemię, kopanie okopów i zasypywanie
ich z powrotem. Dowództwo dokładało wszelkich wysiłków, żeby żołnierze byli
czymś zajęci.
Nie było rotacji wojsk. Jedyną rozrywką było radio, kilka podrapanych płyt
gramofonowych, a dla stacjonujących w Dutch Harbor, na wyspie Umnak, a ostatnio
również na Adaku - stare, podrzędne filmy z Hollywood. Brakowało
658
Janet Dailey
alkoholu. Na wyspie Adak Wylie widział ogromną kolejkę do sklepu wojskowego,
który otrzymał dostawę Coca-Coli.
Opanowała ich apatia, nerwowość, bezsenność, brak zainteresowania czymkolwiek.
Niektórzy do tego stopnia stracili poczucie humoru, że ustały nawet żarty na
temat seksu. Inni popadli w homoseksualizm. Każdego miesiąca było kilka
samobójstw. Niektórzy zamknęli się w sobie i mieli "aleuckie spojrzenie". Ci
zwykle wracali do domów - w kaftanach bezpieczeństwa.
Wyliego, jako komandosa, nie tylko nie dotyczyła dyscyplina wojskowa, ale
również jego nużąca rutyna. Wiedział zawsze, co się dzieje, w przeciwieństwie do
większości żołnierzy. Z dwustu tysięcy wojskowych, stacjonujących na Alasce,
większość stanowił personel pomocniczy, który nie miał nic wspólnego z akcją
bojową. Wylie wiedział, że dowództwo chciało wyprzeć Japończyków z Aleutów.
Rozpoczęcie inwazji na dwie wyspy, którymi władał nieprzyjaciel, było tylko
kwestią czasu. Tymczasem musiał pozostać na punkcie obserwacyjnym na Amchitce.
Przy końcu stycznia zmieniła ich inna jednostka komandosów. Wrócili do obozu-
bazy, gdzie jak przekonał się Wylie, panowały nie lepsze warunki niż na jego
maleńkim punkcie obserwacyjnym. Droga do namiotów prowadziła przez kałuże
wielkie jak jeziora. Duży Jim klął, kiedy brnęli przez to grzęzawisko do swoich
namiotów. Wrzucili tam swoje worki.
- Chodźmy do namiotu mesy. Zjadłbym coś przyzwoitego - powiedział Duży Jim.
- A skąd wiesz, że tam mają coś takiego? - Ale Wylie poprawił pasek karabinu i
wyszedł z powrotem na zimny wiatr.
W tym momencie zawyły syreny alarmowe. Wylie automatycznie zaczął obserwować
niebo na północnym zachodzie, w kierunku Kiski. Żołnierze zajmowali stanowiska
przy działach przeciwlotniczych, inni szukali osłony. Zobaczył z dala formację w
kształcie litery V, zbliżającą się do Amchitki na dużej wysokości.
- Co do diabła! Nigdy nie wysyłali więcej jak sześć samolotów. - Duży Jim
wpatrywał się w niebo, usiłując zidentyfikować samoloty. - Jest ich chyba ze
trzydzieści.
- Coś tu nie jest w porządku. - Wylie mrużył oczy, ale klucz był zbyt odległy.
- Żałuję, że nie mam lornetki.
- Lepiej stąd spieprzajmy. Gdy zrzucą bomby, z tej bazy nic nie pozostanie.
Alaska 559
- Duży Jim zaczął popychać Wyliego w kierunku wzniesień. Wylie pozwolił się
prowadzić, ale nie przestawał patrzeć w niebo.
- Hej, dokąd idziecie?
Wylie rozpoznał naszywki pilota marynarki i zatrzymał się. Wzdłuż linii lotniska
"Tygrysy" uruchamiały swoje silniki.
- Lepiej niech się pan też stąd ruszy - poradził mu Wylie. - Jeśli nie, to te
japońskie samoloty rozwalą panu dupę na kawałki.
- Jeśli to są japońskie samoloty, to pierwszy raz widzę taki model, co macha
skrzydłami - szydził.
- Kurna, to są gęsi - powiedział Duży Jim i zaczął się śmiać.
Wylie śmiał się również, aż łzy pociekły mu z oczu. Nie mogli nadal opanować
śmiechu, kiedy wyruszyli do namiotu mesy.
- To mi przypomina, jak ci ze służby rozpoznawczej marynarki myśleli, że mają
na radarze japońską flotę i zaczęli zrzucać bomby. Okazało się, że o mało nie
zatopili Wysp Pribyłowa.
Przez całą drogę opowiadali historie, starając się przypomnieć sobie te
najbardziej absurdalne. Wstąpili po pocztę. Ledwie trzymali się na nogach ze
śmiechu.
Po wejściu do namiotu mesy Duży Jim wycierał załzawione oczy.
- Pewnie zastanawiają się, co takiego piliśmy.
- Jak tylko na nas spojrzą, to się domyśla, że piliśmy płyn do golenia
- odpowiedział Wylie.
W namiocie mesy było około dwudziestu żołnierzy i stale przybywali nowi. Wylie i
Duży Jim stanęli w kolejce.
Kucharz wyniósł z kuchni dymiącą tacę z jakimś trudnym do rozpoznania daniem.
Głowę miał owiniętą wełnianym szalikiem, oprócz tego futrzaną czapkę z
nausznikami, ale rękawy podwinięte.
Duży Jim postawił swoją tacę obok tacy Wyliego, potem przeszedł pod ławką, żeby
usiąść obok niego.
- Kukurydza, kiełbaski. - Duży Jim wbił widelec w twardy naleśnik. - Co to może
być?
- Słyszałem, że nazywali to pokrywką.
- Niech to szlag trafi. Chciałbym już wrócić na Circle. Założę się, że nawet
niedźwiedź nie ruszyłby tego gówna. - Mimo wszystko jadł. - Nie wiem, czego
najbardziej mi brakuje -jedzenia, whisky, a może kobiet. Czy wiesz, od jak dawna
nie miałem kobiety? Ciekaw jestem, czy jeszcze pamiętam, jak one wyglądają.
660 Janet Dailey
- O czym ty mówisz? - wyśmiewał się z niego Wylie - przecież na Aleutach za
każdym drzewem jest dziewczyna!
- Ale śmieszne - wymamrotał, wiedząc, że na Aleutach nie ma drzew. Odłożył
widelec i wstał od stołu. - Pójdę po kawę.
Jedzenie było równie paskudne jak jego wygląd. Nie myśląc już o tym, co wkłada
do ust, Wylie wyciągnął listy z kieszeni parki. Przejrzał koperty i zobaczył ten,
na który czekał - od Lisy. Odłożył inne listy.
Drogi Wylie!
Od dawna nie miałam wiadomości od ciebie. Spotkałam twoją matką w kościele
zeszłej niedzieli i spytałam, czy jest nadzieja, że niedługo wrócisz do domu.
Myślałam, że dostaniesz przepustką ?? Dzień Dziękczynienia, ale matka
powiedziała, że nic jej o tym nie pisałeś.
Miałam nadzieją, że przyjedziesz. Chciałam z tobą porozmawiać i wytłumaczyć ci
niektóre rzeczy. Nie chciałam tego pisać w liście. Ale ponieważ nie wiadomo,
kiedy będziesz w domu, zdecydowałam się powiadomić cię listownie. Nie wiem, czy
pamiętasz Steve'a Bogardusa, u którego pracuję. Steve i ja bierzemy ślub w
grudniu. Ja...
Grudzień. Wylie nie czytał już dalej. Dziś był pierwszy lutego. Była już mężatką.
Zacisnął rękę na liście, gniotąc go.
- Hej, Wylie. Patrz. Mam pismo pełne nagich kobiet. - Duży Jim pokazywał mu
otwarty magazyn.
Na otwartej stronie Wylie zobaczył nagą dziewczynę o brązowych włosach, wygiętą
w prowokacyjnej pozie. Ogarnęła go furia. Wytrącił pismo z rąk Dużego Jima, a
wstając przewrócił ławkę i stół. Słyszał, jak Duży Jim coś wrzeszczy, ale nic do
niego nie docierało. Chciał coś uderzyć, cokolwiek - a Duży Jim stał najbliżej.
Opuścił pięść na jego brudnobiałą brodę i rzucił się na niego.
Za chwilę kilka par rąk odciągnęło go od przyjaciela. Chęć walki opuściła go,
kiedy patrzył, jak Duży Jim podnosi się powoli, poruszając szczęką, jakby
sprawdzał jej działanie.
- Co, u diabła, w ciebie wstąpiło? - Duży Jim patrzył na niego ze złością.
- Przepraszam. - Wylie strząsnął z siebie ręce kolegów. Czuł się okropnie, nie
chciał spojrzeć przyjacielowi w oczy. Popatrzył na przewrócony stół, rozrzucone
jedzenie - schylił się i podniósł ławkę. Żołnierze, którzy przerwali
Alaska 661
tę bójkę, postawili stół. Jeden z nich podniósł listy Wyliego z zabłoconej
podłogi, łącznie z listem Lisy. Kiedy Wylie zobaczył, że żołnierz zaczyna czytać,
wyrwał mu go z rąk.
- To mój list - warknął.
- Nie miałem zamiaru go zabierać - odpowiedział żołnierz Odezwał się jeden z
jego kolegów:
- Pewnie w tym liście jest napisane "Kochany John".
- To nie twój cholerny interes, żołnierzu, co jest napisane w tym liście. -
Duży Jim stanął obok Wyliego.
Ale i tak wszyscy wiedzieli. Wylie zorientował się w tym po ciszy, jaka
zapanowała w namiocie mesy. Zwinął list w kulkę i włożył go do kieszeni parki.
Amerykańska łódź podwodna Nautilus 10 maja 1943 rob
Zołnierz-Meksykanin potrącił niechcący rękę Dużego Jima, który o mało co nie
rozlał kawy.
- Uważaj, Pedro - warknął i wcisnął się na ławkę obok Wyliego. - Czy nie wydaje
ci się, że łodzie podwodne nie są przeznaczone do przewożenia ludzi?
- Czasami.
Nautilus był jedną z największych łodzi podwodnych, o wyporności dwóch tysięcy
siedmiuset ton. Mając na pokładzie dodatkowych stu dwudziestu pięciu pasażerów
był zatłoczony. Dziesięć tysięcy żołnierzy zostało rozmieszczonych na
trzydziestu czterech jednostkach floty. Wyznaczone na 7 maja lądowanie na wyspie
Attu zostało opóźnione z powodu sztormu. Operacja "Landcrab" miała się rozpocząć
we wczesnych godzinach rannych 11 maja. Jednostki armii podzielono na cztery
grupy zamiast dokonywać zmasowanego lądowania. Największy kontyngent wojsk,
Grupa Południowa, miała wylądować w Zatoce Masakry; Grapa Północna - zaatakować
bazę łodzi podwodnych w Zatoce Holtza, jeden pułk miał pozostać jako rezerwowy
na pokładzie statku. Czwarta grupa, w sile czterystu dziesięciu ludzi, którą
kapitan Willoughby skompletował w ciągu trzech miesięcy, jego Tymczasowy
Batalion Komandosów miał wylądować na Scarlet Beach i odciąć Japończykom drogę
ucieczki w góry. Zwiadowcy z Alaska Scouts zostali przydzieleni do różnych
pułków. Wylie i Duży Jim znaleźli się w Batalionie Komandosów Willough-
by'ego.
Chudy szeregowiec z Teksasu chciał usiąsc na wolnym miejscu przy stole Wyliego i
Jima, ale zawahał się, patrząc na tych brodatych, twardych mężczyzn.
Alaska 663
- Czy mogę tutaj usiąść? - spytał mocno przeciągając samogłoski.
- Siadaj - powiedział Duży Jim. Teksańczyk usiadł i zaczął słodzić kawę.
- Większość facetów stara się przespać trochę, zanim to wszystko się zacznie,
ale ja nie mogę nawet zamknąć oczu. Wy pewnie też nie możecie zasnąć. - Włożył
łyżeczkę do kubka i mieszał cukier. - Czy myślicie, że Japończycy będą tam na
nas czekć?
- Trudno powiedzieć.
- To jest jakieś wariactwo. - Twarz jego skrzywił nerwowy grymas. - Szkolili
nas miesiącami na pustyni w Kalifornii, żebyśmy nauczyli się walczyć na
pustynnych terenach. Mówili, że pojedziemy do północnej Afryki walczyć z
żołnierzami Rommla. Trzy miesiące temu zaczęli nas przekwalifikowywać na załogi
amfibii. Kiedy wsiadaliśmy na statek w San Francisco, byliśmy pewni, że
popłyniemy na Wyspy Salomona. Byliśmy już dwa dni na morzu, gdy nam powiedzieli,
że płyniemy na Aleuty. Do diabła, nawet nie wiedziałem, gdzie one są.
- Wielu ludzi nie wie. - Wylie zapalił papierosa.
Przez tydzień, który spędził na zatłoczonej łodzi podwodnej, Wylie słyszał wiele
takich opowieści. Gdyby nawet zebrać ludzi ze wszystkich baz wojskowych Alaski,
nie byłoby wystarczającej liczby żołnierzy do utworzenia dywizji. Nie byli też
przygotowani do działań desantowych. Departament Wojny dysponował Siódmą
Zmotoryzowaną Dywizją, wyszkoloną do walki w czołgach na pustyni. Ponieważ nie
miała już żadnych zadań do wykonania w Afryce, została przydzielona do grupy
uderzeniowej na subarktycznej aleuckiej wyspie Attu. Ponieważ cała kampania na
Aleutach była tajna, również te wojska dowiedziały się o miejscu swojego
przeznaczenia dopiero w czasie drogi. Nazwanie tego wariactwem nie wystarczało.
Poza tym, jedynie Tymczasowy Batalion Komandosów zetknął się ze śniegiem i
tundrą Wysp Aleuckich w czasie tygodniowego szkolenia w Dutch Harbor. Reszta
dywizji nic nie wiedziała o terenie i warunkach, w jakich przyjdzie im walczyć.
Z powodu braku ciepłej odzieży wojsko nie wyposażyło odpowiednio jednostek
uderzeniowych. Willoughby przetrząsnął magazyny w Dutch Harbor i ubrał swoich
komandosów w odpowiednie kurtki, skarpety i wodoodporne buty. Bez tego
wyposażenia batalion Wyliego nie miałby szansy przejścia wyznaczonej dla nich na
wyspie trasy. Komandosi byli czujką operacji "Landcrab".
664 Janet Dailey
Wylie podziwiał swojego kapitana za to, że udało mu się tyle zrobić dla swoich
ludzi w tak krótkim czasie. Zamiast w zwykłe karabiny czy lekkie karabiny
półautomatyczne i drobny sprzęt bojowy uzbroił ich w nowoczesną broń
automatyczną, ciężkie karabiny maszynowe, moździerze i środki wybuchowe. Zamiast
zwykłej amunicji mieli pociski smugowe i przeciwpancerne, łatwo przebijające lód,
a nie - jak dotąd - odbijające się od niego rykoszetem. Ich plecaki wypełniały
granaty i racje żywnościowe na półtora dnia.
- Powiem wam, z czego jestem zadowolony - Teksańczyk nie przestawał mówić, żeby
nie myśleć o zbliżającej się bitwie. - Że nie jestem w Grupie Południowej, która
ma wylądować w Zatoce Masakry. To może przyprawić człowieka o dreszcze, no nie?
Dlaczego ktoś dał tej zatoce taką nazwę?
- Mniej więcej dwieście lat temu rosyjscy myśliwi wymordowali wszystkich
mężczyzn z tubylczej wioski nad tą zatoką. Dlatego nazywają ją Zatoką Masakry -
powiedział Wylie.
- Gdybym musiał tam lądować, to na pewno dostałbym jakiejś pieprzonej
trzęsiączki - powiedział szeregowy.
Rozległ się alarm, wzywający załogę łodzi podwodnej na stanowiska bojowe.
- Nie zidentyfikowany statek na radarze - zawiadomił ich szyper.
- Jeeezu, to na pewno japońska łódź podwodna. - Okrzyk Teksańczyka zagłuszył
część komunikatu dowódcy lodzi podwodnej.
, - Zbliżamy się do celu.
Zapadła cisza. Wylie czekał w napięciu na jakiś dźwięk, jakąś wibrację łodzi,
wskazującą, że wystrzelono torpedy.
Za chwilę załoga otrzymała rozkaz - Spocznij! Nie zidentyfikowana jednostka
okazała się siostrzanym okrętem Nautilusa, łodzią podwodną Narwhal, na której
znajdował się również kontyngent komandosów. Torpedy były przygotowane do
odpalenia, gdy dowódca rozpoznał statek.
- Nie podoba mi się to - mruknął Duży Jim do Wyliego. - Najpierw te dwa
niszczyciele zderzyły się we mgle. Teraz o mało nie storpedowaliśmy jednej z
naszych łodzi podwodnych. Mówię ci, że mi się to nie podoba.
- Nie wiedziałem, że jesteś przesądny.
- Hej, posłuchajcie. - Żołnierz wpadł do kajuty. - Złapali przemówienie Waltera
Winchella na falach radiowych Alaski. Powiedział: "Do wszystkich
Alaska 665
Amerykanów i wszystkich statków na morzu! Najważniejsze są teraz Wyspy Aleuckie".
- Kurwa - powiedział z obrzydzeniem Duży Jim, stawiając swój kubek na stole. -
Moglibyśmy jeszcze wystrzelić flary, żeby Japończycy wiedzieli, że się zbliżamy.
W godzinę po północy Wylie i Duży Jim stali pierwsi do wyjścia, kiedy łódź
wynurzała się na powierzchnię. Porucznik spojrzał na mężczyzn w kolejce.
- Pamiętajcie, macie poruszać się jak najciszej i jak najszybciej - powtarzał
im instrukcje. - Jeśli będą statki nieprzyjacielskie, to łódź podwodna zanurzy
się bez względu na to, czy wszyscy będziemy już na tratwach, czy też nie. Musimy
się spieszyć. Zrozumiano?
Wszyscy kiwnęli głowami. Kiedy łódź wypłynęła na powierzchnię, bosman otworzył
luk. Wylie cofnął się, gdy chlusnęła zimna woda morska. Wchodził po drabinie
przed Dużym Jimem i ledwie zdołał się przecisnąć przez wąskie wyjście z pełnym
ekwipunkiem wojskowym.
Ruszając się szybko napompowali gumowe tratwy na tylnym pokładzie i weszli do
nich. W chwilę później luki zamknięto. Wylie patrzył, jak morze obmywa pokład
łodzi podwodnej, kiedy zaczęła się zanurzać. Za chwilę poczuł, że woda unosi
tratwę. Znajdowali się w odległości trzech mil od zachodniego wybrzeża wyspy
Attu, opatrzonego kryptonimem "Jackboot".
Dotarcie do brzegu zajęło im dwie godziny. O świcie spokojne fale wyniosły ich
na brzeg. Wylie i Duży Jim szybko wysiedli i brnęli przez głęboki śnieg
dochodzący do linii przypływu. Pokryta śniegiem plaża była otoczona górami,
wyglądała na nie umocnioną.
Temperatura była poniżej zera, kiedy Willoughby zebrał swoich ludzi na brzegu.
Był to muskularny mężczyna, sześciu stóp wzrostu. Prezentował się okazale. Na
piersiach miał skrzyżowane pasy z amunicją do karabinów maszynowych. Wylie i
Duży Jim obserwowali góry, z których zaczęła już schodzić mgła. Kapitan rozkazał
przeciągnąć tratwy poza linię przypływu i przesłać światłem informację do łodzi
podwodnej, oczekującej na bezpiecznej głębokości peryskopowej.
Kiedy słońce podniosło się ponad horyzont, mgła zaczęła opadać. Willoughby
podszedł do Wyliego, patrząc na ściany gór otaczające plażę.
666 Janet Dailey
- Jeśli Japończycy mają swoje punkty obserwacyjne w tych górach, to niedługo
nas zobaczą. Trzeba się tam dostać.
- Jest tu stromy parów wyżłobiony przez strumień. - Wylie wskazał mu żleb. -
Będziemy mogli dostać się na górę.
- Chodźmy.
Wylie i Duży Jim prowadzili, a Willoughby z komandosami brnęli w śniegu za nimi.
Trzech ludzi pozostawiono na plaży, aby osłaniali lądowanie pozostałej części
batalionu, która miała niebawem przypłynąć. Powietrze stawało się mroźne i
paliło płuca, gdy Wylie wspinał się po stromiźnie. Świeciło słońce, ale zerwał
się również wiatr.
Miał uczucie, że zobaczy zaraz nieprzyjaciela. Stale przeczesywał wzrokiem
kolejne zwały śniegu. W innych warunkach zwróciłby na pewno uwagę na piękne
odcienie śniegu przy niebieskim niebie, ale w tej chwili obchodziło go tylko to,
gdzie mogą być Japończycy.
Rozległ się warkot samolotu. Wylie spojrzał w kierunku morza. Była to grupa
myśliwców F4F "Żbiki". Długi szereg komandosów zatrzymał się, żeby je obserwować.
- Co oni, u diabła, wyprawiają? - spytał ktoś.
Wylie usłyszał głośne wybuchy dział i smugi pocisków dziurawiących gumowe tratwy.
Łodzie zostały zniszczone.
- Jedno jest cholernie pewne, że teraz nie możemy się cofnąć - powiedział
cynicznie Duży Jim. - Zastanawiam się, czy oni zrobili to celowo.
Znowu ruszyli w kierunku wysokiej grani, grzęznąc w śniegu. Wylie słyszał działa
z okrętów ostrzeliwujące plaże, gdzie pozostałe dwie grupy miały zejść na ląd.
Słońce nadal świeciło nad górami, ale gęsta mgła wisiała w dolinach. Nawet ci
mężczyźni, we wspaniałej kondycji fizycznej, mieli trudności z poruszaniem się
po miękkim terenie, w śniegu, mgle, przy silnym wietrze. Wylie miał brodę
pokrytą lodem. Późnym popołudniem Wylie i Duży Jim pierwsi dotarli do grani.
Zobaczyli stamtąd Zatokę Holtza, gdzie Japończycy mieli podobno swoje zaplecze
obronne. Skuleni pod uderzeniami wiatru, dali znak Willoughby'emu, gdzie ma
przyprowadzić swoich ludzi. Czekali tam na nich, obserwując okolicę.
- Nie słyszałem ognia nieprzyjacielskiego. - Wiatr zagłuszał słowa Dużego Jima.
- Może tamtym udało się wylądować?
Wylie potrząsnął głową, poruszając zdrętwiałymi palcami, aby odzyskać w nich
czucie.
Alaska 667
- General DeWitt uważał, że zajęcie tej wyspy nie zabierze nam więcej niż trzy
dni. Jeden już prawie minął i nie widzieliśmy żadnych śladów Japończyków.
Para amerykańskich bombowców krążyła wokół ich pozycji, przygotowując się do
zrzutu amunicji, leków i żywności, aby uzupełnić skromne zapasy, jakie im
pozostały. Wylie patrzył na spadające z jednego samolotu zasobniki podłączone do
spadochronów. Nagle silny podmuch wiatru przeniósł spadochrony na drugą stronę
stromej grani. Wylie zaklął, widząc, jak znikają w niedostępnym żlebie.
Samoloty krążyły nadal jak para gigantycznych sępów. Duży Jim wymamrotał ze
złością:
- Po czyjej stronie są te pieprzone bombowce? Jeśli ci cholerni Japończycy
jeszcze nie wiedzieli, że jesteśmy tutaj, to teraz na pewno, kurwa, wiedzą!
Kapitan ich jednostki rozpaczliwie machał rękami, starając się przekazać sygnał
bombowcom, żeby opuściły teren, zanim wskażą nieprzyjacielowi pozycje wojsk
amerykańskich. Wylie wytarł nos, nie zdejmując rękawiczki i zorientował się, że
śluz zamarza mu w nosie.
- Może nie ma Japończyków na wyspie. - Przypuszczał, że reszta komandosów
wylądowała zgodnie z planem. Zastanawiał się, czy nie powtórzy się sytuacja z
ich poprzednich lądowań, kiedy spodziewali się nieprzyjaciela i nie znajdowali
go.
- Są tutaj. - Duży Jim patrzył na strome zbocza i pokryte mgłą doliny. - Czuję
nosem obecność tych skośnookich bękartów.
Kiedy Willoughby rozkazał ruszać dalej, Wylie popatrzył jeszcze na paczki ze
zrzutów, leżące na dnie żlebu. Wiedział dobrze, że jeśli nie zdołają połączyć
się z Grupą Północną, to czeka ich głód.
Komandosi spędzili swoją pierwszą noc na Attu na szczycie góry, w ciemnościach,
mgle i lodowatym wichrze. Nie mogli iść dalej z powodu całkowitego braku
widoczności. Pomimo wyczerpania Wylie i Duży Jim poruszali się przez cały czas,
do czego zresztą zmuszał wszystkich dowódca. Ci, którzy go nie posłuchali,
doznali poważnych odmrożeń.
O świcie ruszyli na południowy wschód. Musieli przedostać się na drugą stronę
zbocza. Wcześniej musieli przeoczyć gniazda obrony Japończyków wzdłuż
zachodniego brzegu Zatoki Holtza. Teraz Wylie już nie musiał się zastanawiać,
czy Japończycy są na wyspie. W tej właśnie chwili nieprzyjaciel pojawił się na
tyłach ich batalionu.
668
Janet Dailey
Szybko ześlizgiwali się ze stromych zboczy, korzystając z tego, że nieprzyjaciel
jeszcze ich nie dostrzegł. Nagle japońska artyleria otworzyła ogień. Wylie ukrył
się za lodowym występem. Japońscy żołnierze wyszli z okopów i rozpoczęli atak na
zboczu. Wylie zaczął do nich strzelać, odpowiadając ogniem na ogień
nieprzyjaciela. Ostrzał z ciężkiego moździerza zmusił Japończyków do odwrotu.
Komandosi okopali się na ośnieżonym zboczu. Gdy ostrzał z okrętów amerykańskich
okazał się nieskuteczny, wezwano siły powietrzne. Mimo to nie mogli opuścić
zbocza. Pod osłoną ciemności Wylie pomagał rannym dostać się do założonego w
wąwozie punktu opatrunkowego. Mógł więc na chwilę zapomnieć o przenikliwym
zimnie i głodzie. Ich zapasy żywności wyczerpały się tego ranka.
Następny dzień był identyczny z poprzednim popołudniem - nie było jedzenia,
możliwości odpoczynku, możliwości ogrzania się - wciąż byli przyszpileni do skał
przez Japończyków. Wylie słyszał warkot samolotu, ale nie mógł go dojrzeć przez
chmury. Kapitan nie mógł złapać nikogo przez radio, więc sytuacja innych grup
natarcia nie była znana. Ich własne położenie było okropne.
Tego południa Willoughby poprowadził atak. Ogień z karabinów maszynowych
rozpryskiwał podłoże górskiego zbocza razem ze śniegiem. Wylie przedzierał się
ku wrogim pozycjom, szukając osłony za bryłami lodu, strzelając do wszystkiego,
co przypominało człowieka. Czołgał się po lodzie w kierunku japońskiego karabinu
maszynowego, korzystając z ogniowej osłony Dużego Jima. Wyrwał zawleczkę i
rzucił granat. W momencie eksplozji przywarł do ziemi.
Po kilku godzinach zaciętej walki wyparli Japończyków z wysoko położonych
stanowisk. Zanim zapadła ciemność, byli już okopani. Wylie wszedł do śnieżnej
jamy i usiadł blisko małego ogniska. Najpierw rozgrzał ręce nad tym słabym
płomieniem, potem ściągnął buty i zmienił skarpetki, wiedząc, że przy tych
temperaturach noszenie mokrych rzeczy powoduje poważne odmrożenia.
Wylie patrzył, jak Duży Jim wchodzi do jamy. Jego broda, rzęsy i brwi pokryte
były zlodowaciałym śniegiem. Wylie wiedział, że on sam też nie lepiej wygląda.
Trzęsącymi się z zimna rękami Duży Jim zapalił papierosa, potem zgniótł pustą
paczkę i rzucił w ogień, który był podtrzymywany pudełkami po racjach
żywnościowych i wszystkim, co mogło się palić.
Spoza wzgórza głos Japończyka, wzmocniony przez megafon, szydził z nich po
angielsku.
Alaska
669
- Psy amerykańskie! Umrzecie! Jutro was zabijemy!
- Do diabła - powiedział Duży Jim. - Im wystarczy tylko zaczekać, aż
zamarzniemy albo zginiemy z głodu. - Pociągnął jeszcze papierosa i podał Wyliemu.
- Dziękuję. - Miał tak zdrętwiałe wargi, że nawet nie czuł, że trzyma papierosa
w ustach.
Zaczęło mu się kręcić w głowie, kiedy się zaciągnął i oddał papierosa Dużemu
Jimowi.
- Jak daleko możemy być od przełęczy pomiędzy Zatoką Holtza a Doliną Masakry?
- Mniej więcej o dwie mile.
Mieli na tej właśnie przełęczy połączyć się z Północną Grupą. Już dwa dni nie
jedli. Zaczynało również brakować amunicji i środków opatrunkowych. W tej chwili
mogli tylko liczyć na dotarcie do swoich. Ale mieli przeszkodę na drodze.
- Jankesi! Umrzecie! - krzyczał Japończyk.
Wylie zacisnął zęby. W tej sytuacji to, co mówił Japończyk, mogło łatwo się
spełnić. Tarł stopy, czując, jak przebiegają przez nie ostre igiełki, kiedy
próbował przywrócić krążenie krwi. Wreszcie założył buty.
- Hej, ogień gaśnie. Czy nie macie czegoś, żeby tam wrzucić? - Duży Jim
popatrzył na skulonych komandosów, czekających swojej kolejki, żeby zbliżyć się
do ognia. Przeszukiwali kieszenie, ale wszystko, co mogli znaleźć, to papierek
od gumy do żucia.
Wylie patrzył przez chwilę na gasnące płomienie, potem sięgnął do kieszeni parki.
Wyjął ostani list Lisy - czytał go już tyle razy, że prawie umiał go na pamięć.
Wyprostował go i delikatnie położył na ognisku. Patrzył, jak zwija się w
płomieniach. Przez chwilę widać jeszcze było pismo, potem papier sczerniał.
Zapiął parkę i skulił się przy ogniu, obejmując dwiema rękami karabin.
- Wylie - Duży Jim mówił cicho, niepewnym głosem. - Chciałem cię prosić o
przysługę.
- Proś. - Wylie patrzył na szczątki listu, rozsypujące się w popiół. "Steve i
ja bierzemy ślub" - słowa te miał wryte w pamięć.
- Czy pamiętasz, jak ci mówiłem, że mam kobietę, która dla mnie gotuje i
zajmuje się gospodarstwem w mojej chacie za Circle?
- Taa... No i co? - mruknął Wylie.
- Jeśli... jeśli coś mi się stanie, Wylie, czy nie mógłbyś się z nią zobaczyć?
Wiesz, tylko sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku.
670
Janet Dailey
Wyrwany ze swoich rozmyślań przez tę niespodzianą prośbę Wylie podniósł głowę.
- O czym ty mówisz? Nic ci się nie stanie ani mnie - może tylko odmrozimy sobie
jaja. Mówisz głupstwa, Dawson.
- Wiem. Ale i tak, gdyby coś się stało, spotkasz się z nią? - nalegał Duży Jim.
- Nazywa się Anita Lockwood. Mieszka w mojej chacie nad Jukonem. Powiedziałem,
że może jej używać do mojego powrotu.
- Do cholery, Dawson. Przestaniesz czy nie? - Wylie zły był na niego za ten
pesymizm.
- Sprawdzisz, co się z nią dzieje?
- Tak - uciął Wylie.
W przerwie rozmowy dwóch żołnierzy wyszło z jamy, a dwóch czekających na
zewnątrz zajęło ich miejsca. Zbliżyli się teraz do ognia, szczękając zębami.
Jeden rzucił kawałeczek tekturki w płomienie.
- Wylie - Duży Jim odezwał się niepewnym głosem. - Ona... jest Metyską -
półkrwi athabańską Indianką.
Przez chwilę Wylie nie odpowiadał, przypominając sobie napisy "tubylcom wstęp
wzbroniony". Matty nie mogła wchodzić do wielu sklepów. Większą część zakupów do
pensjonatu musiała załatwiać babka. Prawie wszystkie miejsca publiczne, jak na
przykład kina, miały oddzielne sektory dla krajowców. Eskimosom, Aleutom i
Indianom nie wolno było wchodzić do lokali Narodowych Sił Pomocniczych. Teraz
Wylie rozumiał, dlaczego Duży Jim nigdy nie mówił wiele o tej kobiecie i
dlaczego teraz mówił mu o jej pochodzeniu.
- I co z tego? - Spojrzał na swojego przyjaciela.
Wyraz wdzięczności pojawił się na twarzy Dużego Jima, który wymamrotał:
- Po prostu chciałem, żebyś o tym wiedział.
- Powiedziałeś mi, więc zostawmy to. I tak nie będę miał powodu, żeby się do
niej wybierać. - Patrzył w ogień. - Chcę ci powiedzieć, że moimi przodkami byli
Aleuci, Tlinkici i Rosjanie.
Kapitan wszedł do jamy.
- Kiedy tak siedzicie wygodnie w cieple, to policzcie, ile zostało nam amunicji.
- Hej, Joe! - krzyczał w ciemnościach Japończyk. - Jutro rano umrzesz!
- Chciałbym, żeby ktoś zastrzelił tego pieprzonego bękarta - warknął Wylie.
Alaska
671
Czwartego dnia walki, a piątego pobytu na wyspie, żołnierze więcej ucierpieli z
powodu wyczerpania, głodu i zimna, niż doznali szkód od nieprzyjacielskiego
ognia. Ledwie poruszali się na odmrożonych nogach wymiotując na śnieg. Mimo to
odparli kontratak Japończyków, zużywając jednak ostatnie pociski moździerza.
Wylie wiedział, że tylko desperacja popychała ich wszystkich do przodu, nawet
jeśli musieli czołgać się nie mając siły ustać na nogach. Nie mieli gdzie się
wycofać. Ich ocalenie zależało od tego, czy zdołają dotrzeć do swoich wojsk.
Tego wieczoru połowa mężczyzn w batalionie nie była już do niczego zdolna z
powodu odmrożeń, chorób czy też ran. Z raportów radiowych, jakie otrzymał
Willoughby, wynikało, że taka sama sytuacja panowała w dwóch pozostałych grupach
desantowych. W Zatoce Masakry Grupa Południowa, która była główna siłą natarcia,
nie posunęła się ani o dziesięć jardów ze swojego stanowiska Przełęcz i grań nad
doliną były w ręku nieprzyjaciela. Grupa Południowa poniosła duże straty,
wielokrotnie atakując przełęcz. Dolina Masakry ponownie zasłużyła na swoją nazwę.
Północna Grupa nie posunęła się dalej niż o mile
Willoughby wydał rozkaz, żeby gnębić nieprzyjaciela przez całą noc, nie dając mu
możliwości odpoczynku. Wylie spędził tę noc w żlebie osłoniętym od wiatru,
tupiąc nogami i machając rękami, żeby nie zasnąć i nie zamarznąć Od czasu do
czasu wdrapywał się do góry i ostrzeliwał pozycje Japończyków
Następnego ranka Japończycy przestali odpowiadać na ich ogień. Kapitan
Willoughby poinformował przez radio dowódcę Północnej Grupy, że jeg0 batalion
opuszcza swoje pozycje. Kiedy ruszyli - niektórzy na nogach, inni czołgając się
- stało się jasne, że Japończycy wycofali się w nocy. Droga była wolna.
Gdy wlekli się w kierunku Zatoki Holtza, przedstawiali żałosny widok Z trzystu
dwudziestu komandosów, którzy dotarli do tej zatoki, jedynie Wylie i Duży Jim
byli zdolni do poruszania się bez bólu. Batalion stracił jedenastu ludzi,
dwudziestu było rannych. Inni mieli odmrożone nogi. U niektórych już rozpoczęła
się gangrena. Po ewakuowaniu rannych i chorych z czterystu dwudziestu komandosów
pozostało stu sześćdziesięciu pięciu.
Gdy zasiedli w ciepłym namiocie do pierwszego posiłku po prawie sześciu dniach,
Wylie walnął Dużego Jima po plecach.
- Mówiłem ci, ty skurwysynu, że nic się nam nie stanie.
Duży Jim zmusił się do uśmiechu, słuchał przez chwilę odległych odgłosów bitwy,
zanim odpowiedział.
672
Janet Dailey
- Japończycy nie opuścili jeszcze wyspy, Wylie.
Poprzedniego dnia okręty amerykańskie wyczerpały swój zapas amunicji i nie mogły
już ostrzeliwać wrogich pozycji. Gdyby pojawiły się japońskie okręty, nie
mogliby się nawet obronić. Piechota musiała więc polegać na wsparciu z
lotniskowców i bombowców z bazy na Amchitce, ale najczęściej silna mgła i
ciężkie chmury nie pozwalały im na start. Jednak walki trwały. Grupa Południowa
była nadal w pułapce w Dolinie Masakry, bez potrzeby rzucając swoich ludzi na
linie japońskie. Północna Grupa atakowała granie wznoszące się nad Zatoką Holtza,
zdobywając je kolejno w starciach wręcz. Wylie był zbyt wyczerpany, żeby się tym
interesować. Prawie cały czas spał.
Niedługo po północy, 18 maja, Wylie i Duży Jim wyszli ze swojego namiotu i
dołączyli do resztek batalionu komandosów zgromadzonych poza linią walk. Po
dwóch dniach odpoczynku, z pełnym żołądkiem, Wylie był w dobrej formie. Kapitan
szukał ochotników, którzy poszliby na poszukiwanie przejścia do Doliny Masakry.
Właśnie do takich zadań miał przygotowanie. Wszyscy wiedzieli, jakie piekło
stworzyli Japończycy ludziom będącym po drugiej stronie przełęczy. Jeśli
istniała jakaś szansa, żeby znaleźć przejście przez linię wroga, to Wylie chciał
brać w tym udział.
Przydzielono go razem z Dużym Jimem do plutonu rozpoznawczego. Wyruszyli przed
głównym patrolem, żeby zbadać podejście od północy. Zanim dotarli do przełęczy,
usłyszeli chrzęst ekwipunku. Myśląc, że to patrol nieprzyjacielski, uskoczyli w
bok, maskując się. Kiedy jakieś postacie wyłoniły się z mgły, Wylie trzymał
palec na spuście swojego automatu. Za chwilę usłyszał ciche głosy, mówiące po
amerykańsku.
- Kto idzie? - spytał dowódca plutonu.
Czujka zatrzymała się. Była to grupa z oddziału pułkownika Zimmermana z Doliny
Masakry. Japończycy wycofali się z przełęczy. Po tygodniu krwawych walk wojska
amerykańskie wreszcie osiągnęły swój cel i połączyły się na przełęczy górskiej
pomiędzy Zatoką Holtza a Doliną Masakry.
Wyspa Attu 26 maja 1943 rob
Cal za calem wypierano Japończyków. Najpierw zdobyto szczyt Point Able, potem
Sarana Nose, uporczywie spychając nieprzyjaciela w stronę morza i głównego obozu
w Chichagof Harbor. Długa dolina Chichagof leżała teraz otworem przed
Amerykanami, ale ta droga była drogą śmierci. Japończycy okopali się wzdłuż
całej krawędzi doliny. Amerykanie byli zmuszeni do wyparcia stąd
nieprzyjacielskich żołnierzy.
Trzy dni przedtem otrzymano rozkaz z dowództwa grupy, aby zdobyć tę krawędź i
przez te trzy dni wojska amerykańskie próbowały to zrobić. Nie walczyli jeszcze
w tak trudnym terenie, który dodatkowo pokryty był zlodowaciałym śniegiem. A
wszystkie siły Japończyków były skoncentrowane wzdłuż poszarpanej krawędzi
stromej doliny.
Poprzedniego dnia padał śnieg. Japończycy skorzystali z tego do zamaskowania
swoich pozycji. Leżeli bez ruchu pod śniegiem, utrzymując ciągły ogień na
atakujących Amerykanów bądź rzucając na nich toczące się po zboczu granaty.
Poranek był zimny i bezchmurny. Wylie siedział w "lisiej jamie" nie wypuszczając
z rąk karabinu. Ostrze bagnetu błyszczało w porannym świetle. Duży Jim był obok,
skulony w swojej parce, jego oddech zamieniał się w białe obłoki, kiedy wychylał
się, żeby popatrzeć na nierówną krawędź doliny. Nie byli daleko, około dwustu
stóp od grzbietu, ale wiedzieli, że teraz będą musieli walczyć o każdy cal
terenu.
- Jak mówią ci dwaj japońscy jeńcy, których złapano wczoraj, na górze jest
niecały tysiąc japońskich żołnierzy. - Duży Jim odwrócił się do Wyliego. Podbity
futrem rosomaka kaptur jego niemundurowej parki prawie zakrywał
674 Janet Dailey
mu twarz. - Teraz mamy na wyspie czternaście tysięcy żołnierzy. Czy te pieprzone
bękarty nie wiedzą, że nie mogą z nami wygrać?
- Ktoś zapomniał im o tym powiedzieć. - Wylie również miał twarz zakrytą
kapturem. - Tak samo, jak ktoś zapomniał powiedzieć tym jeńcom japońskim, że nie
wolno im udzielać informacji. Słyszałem, że oni nie biorą pod uwagę możliwości
dostania się żywcem w ręce nieprzyjaciela, więc nie otrzymują instrukcji, aby
nie mówić o sile i pozycjach swoich wojsk.
- Ale mniej niż tysiąc... - Duży Jim potrząsnął głową.
Wylie popatrzył na innych żołnierzy skulonych w wykopie - wynędzniałych,
zziębniętych i głodnych, czekających na rozkaz, który pośle ich do góry w
zmasowanym ataku na pozycje nieprzyjaciela. Byli okryci japońskimi kocami.
Większość z nich miała na sobie czapki, kaptury i nieprzemakalne buty, zdarte z
ciał zabitych Japończyków; w ten sposób uzupełniali swoje niedostateczne
wyposażenie, chociaż istniało niebezpieczeństwo, że mogą być wzięci za
Japończyków i zastrzeleni przez swoich.
- Nie myślę, że jest dla nich pociechą fakt, że będą walczyć z "zaledwie"
niecałym tysiącem Japończyków. - Wylie wskazał na szczękających zębami żołnierzy.
Duży Jim obserwował ich przez chwilę.
- Tak. Myślę, że już wszyscy mamy dość walki i zabijania.
- Tylko ty, Jim, nie poddawaj się zmęczeniu i nie trać czujności, bo Japończycy
na pewno nie pozwolą ci łatwo przeżyć... - Usłyszeli chrzęst śniegu, ktoś się
zbliżał. Wylie nadsłuchiwał uważnie, zanim dodał: - ...bo mnie wcale nie zależy
na tym, żeby opiekować się twoją kobietą.
Ukazał się sierżant, który biegł pochylony, po czym szybko wśliznął się do
wykopu.
- W porządku, chłopcy, będziemy się ruszać. Chcę usłyszeć szczęk waszych
karabinów, a nie wasze szczękające zęby, wszystko jasne? Żołnierze niechętnie
ściągali z siebie koce, zarzucając je teraz na ramiona, jak Indianie. -1
pamiętajcie - każdego leżącego Japończyka, jeśli jeszcze nie śmierdzi, dobić.
- Tak, sierżancie, pamiętamy - ktoś mruknął. Ten rozkaz powtarzany był bardzo
często.
- Zobaczmy, gdzie oni są dzisiaj. - Ruchem ręki sierżant dał sygnał do ataku.
Wylie i Duży Jim wybiegli razem z wykopu, strzelając w kierunku pozycji
nieprzyjaciela. Rozpoczął się atak z trzech stron. Wylie znalazł się pod
ostrzałem karabinów maszynowych. Rzucił się do tyłu i ukrył za zwałami śniegu.
Alaska
675
- Chyba mają gniazdo karabinu maszynowego po prawej! - krzyknął Duży Jim.
Wylie zastanawiał się, jak tam dotrzeć.
- Spróbuję obejść ich z lewej, osłaniaj mnie. - Dał znak Dużemu Jimowi, że
jest gotów.
Szczelina na tym stromym zboczu była bardzo płytka, ale musiała wystarczyć jako
osłona. Duży Jim otworzył ogień, a Wylie biegł w jej kierunku, ostrzeliwując się
po drodze. Dokoła świstały kule. Jedna przebiła rękaw jego parki. Ale udało mu
się. Rozpłaszczył się na dnie szczeliny. Oddychał ciężko, serce mu łomotało.
Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Szczelina, w której się ukrył, szła do góry, po
prawej stronie ściany wąwozu. Wyglądało na to, że zdoła przeczołgać się i
zaskoczyć Japończyków od tyłu.
Otaczał go ze wszystkich stron grzechot karabinów maszynowych, przerywany
wybuchami granatów. Ciężkie bombowce huczały na niebie, zrzucając bomby na
główną kwaterę nieprzyjaciela w Chichagof. Wybuchy rozlegały się na całej wyspie.
Powietrze było przesiąknięte kwaśnym odorem prochu. Ale zmysły Wyliego
rejestrowały przede wszystkim to, co działo się w najbliższym otoczeniu.
Natychmiast przywarł do ziemi bez ruchu, kiedy usłyszał słaby szczęk metalu na
lodzie i ciche, przytłumione śniegiem uderzenie. Za sekundę granat
nieprzyjacielski przekoziołkował obok niego, spadając w dół. - Granat! -
krzyknął ostrzegawczo do kolegów na dole i przycisnął się mocniej do ziemi.
Ogłuszający wybuch rozdarł powietrze. Pokryta śniegiem tundra zatrzęsła się pod
nim, kawałki śniegu, błota i lodu zaczęły mu spadać na plecy. Odczekał chwilę i
zaczął posuwać się znowu do góry. Usłyszał, że ktoś wspina się za nim. Gdy
zobaczył Dużego Jima, uśmiechnął się i ruszył dalej. Po prawie godzinie udało im
się dotrzeć, niezauważonym, do zwału śniegu, skąd karabin maszynowy ostrzeliwał
żołnierzy znajdujących się na dole. Wylie przybliżył się, na ile mógł, i
wyciągnął granat. Dał znak Dużemu Jimowi, że rusza pierwszy. W doskonale
skoordynowanym rytmie, kryjąc jeden drugiego, zbliżyli się do gniazda
nieprzyjaciela wrzucając tam swoje granaty. Eksplozja i krzyki zlały się w jedno,
kiedy szczątki ludzkie, strzępy sprzętu i śniegu zaczęły latać w powietrzu.
Kiedy wszystko już opadło na ziemię, Wylie i Duży Jim wdrapali się na zaspę.
Było tam czterech Japończyków. Z dwóch niewiele już zostało, a pozostała dwójka
leżała rozciągnięta na ścianie okopu, na zakrwawionym, błotnistym
676 Janet Dailey
śniegu. Jednemu drgnęła ręka. Wylie wystrzelił cztery krótkie serie prosto w
niego.
Nagle kule zaświstały nad ich głowami. Ukryli się w okopie, połączonym z
japońskim gniazdem, kiedy Amerykanie zaczęli wspinać się po ścianie wąwozu.
Zaczekali na pierwszych żołnierzy, którzy również ukryli się w tym mokrym okopie,
i poczołgali się dalej, szukając następnego stanowiska Japończyków.
Okop ciągnął się w linii prostej na długości dwudziestu jardów, potem ostro
skręcał w kierunku nierównej krawędzi wąwozu. Wylie ostrożnie wyjrzał zza
zakrętu. W odległości dziesięciu jardów zobaczył wylot lufy japońskiego karabinu
i rzucił się do tyłu. Poczuł coś gorącego na policzku. Dotknął go i okazało się,
że ma zakrwawioną rękawicę. Kula przeszła przez jego gęstą brodę i zadrapała
policzek. Wylie nie martwił się tym. W tej temperaturze krew szybko krzepła albo
po prostu zamarzała.
Rzucali granaty do okopu, ale nieprzyjacielskiemu snajperowi nie zrobiły one
żadnej krzywdy. Duży Jim wziął dwóch żołnierzy, chcąc zajść Japończyka od tyłu.
Wyszli z okopu, a Wylie i pozostali żołnierze skupiali jego uwagę na sobie.
Za chwilę Duży Jim przysłał wiadomość, że Japończycy mają dwa gniazda karabinów
maszynowych na przednich pozycjach. Nie można było zaatakować jednego z nich,
żeby nie być wystawionym na ostrzał drugiego. Trzeba było zaatakować oba
równocześnie. Musieli się więc pozbyć snajpera z okopu. Duży Jim nie mógł zajść
go od tyłu.
- W porządku. - Wylie oparł się o ścianę okopu, patrząc na trzech dygocących
żołnierzy, którzy trzymali ręce pod pachami, żeby je choć trochę rozgrzać. -
Rzucimy granaty za róg okopu i zaatakujemy. Tylko bądźcie, do cholery, dokładni,
żeby one trafiły za róg, a nie eksplodowały nam w twarze.
Wyrzucali granaty jeden za drugim. Kiedy wybuchł pierwszy, Wylie zaczął strzelać
w tamtym kierunku. Inni biegli za nim, ostrzeliwując wszystko, czego nie
dosięgła siła wybuchu. Japończycy nie odpowiadali już ogniem. Pozycja
nieprzyjacielska została zajęta. Wylie wysłał żołnierza z meldunkiem do Dużego
Jima, że będą czekać na sygnał.
Pohukiwanie sowy było najbardziej dziwnym dźwiękiem, jaki Wylie słyszał
kiedykolwiek na polu bitwy. Śmiał się sam do siebie, kiedy ruszyli do ataku na
pozycje Japończyków, przecinając teren otwarty na ogień karabinu maszynowego,
który jednak skierowany był na grupę Jima.
W ciągu kilku minut uciszyli karabiny maszynowe, a Wylie wbił bagnet
Alaska ??
w plecy ostatniego Japończyka, który jeszcze oddychał. Rozejrzał się, żeby w
razie czego pomóc Dużemu Jimowi, ale wszędzie panowała cisza. Rozpoznał
zaśnieżoną brodę Jima oraz jego parkę, kiedy jakaś postać zamachała rękami w
jego kierunku, sygnalizując zwycięstwo. Wylie podniósł rękę, żeby mu
odpowiedzieć i w tej samej chwili ziemia pod Dużym Jimem eksplodowała. Przez
sekundę stał nieruchomo, potem przechylił się do przodu, osuwając się na obrzeże
gniazda karabinów.
- Nie! - krzyknął Wylie, potem zaczął szaleńczo przedzierać się przez skalistą
krawędź wąwozu.
Inni żołnierze dotarli do Dużego Jima przed Wyliem. Odsunął ich i ukląkł przy
swoim przyjacielu. Duży Jim z wysiłkiem spojrzał na niego i słabo się uśmiechnął.
- Myślałem... że... ten Japończyk nie żyje.
- Ty głupi skurwysynu, czemuś go nie zakłuł? - wrzasnął Wylie ze złością, a łzy
spływały mu po policzkach. Podniósł głowę i krzyknął: - Sanitariusz!
- Anita, czy... ty... - Duży Jim nie był już w stanie mówić.
- Tak, do diabła, zaopiekuję się nią, ale ty nie umrzesz, Jim. Nie możesz
umrzeć - łkał Wylie. - Przecież ci, do diabła, mówiłem, że nic się nam nie
stanie!
- Myślę, że on nie żyje, sir - powiedział jeden z żołnierzy.
- Zamknij się! - Rozglądał się szaleńczo dokoła. - Sanitariusz! Gdzie jest ten
pieprzony sanitariusz?
Żołnierze odeszli, a on klęczał wciąż w śniegu przy ciele przyjaciela. Woleli
walczyć z Japończykami niż narazić się temu komandosowi. Poszli, żeby ruszyć do
ataku na następne stanowiska wroga wzdłuż krawędzi doliny.
Dręczony bezsennością Wylie wpatrywał się w ciemne sklepienie namiotu. Inni
mężczyźni chrapali. Tak jak i on mieli być ewakuowani. Cierpieli na odmrożenia,
natomiast diagnoza choroby Wyliego brzmiała - zmęczenie walką.
Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział przemawiając do Dużego Jima, ale było
już ciemno, kiedy go stamtąd ściągnięto. Przez ostatnie szesnaście dni widział
mnóstwo nieszczęść i zgonów - mężczyzn ze stopami czarnymi od odmrożeń i
zakrwawionymi kolanami od czołgania się, rozerwanych na kawałki przez granaty
nieprzyjacielskie i z wnętrznościami na wierzchu. Byli
678 Janet Dailey
dla niego obcy, znał tylko niektóre imiona, z innymi brał udział w ataku - ale
Jim był zupełnie kimś innym. Może nie byli tak bliscy sobie jak bracia, ale
Wylie myślał o nim jak o swoim bracie.
Dlaczego Jim musiał umrzeć? Dlaczego on jeszcze żył? Na Jima czekał ktoś w domu.
Na niego nikt nie czekał poza rodzicami. To nie było w porządku.
Wylie zamknął oczy, żeby odciąć się od swojego żalu i poczucia winy. Mógł uciec
od całego świata, ale nie mógł uciec od swoich myśli. Usiadł na pryczy. Był
całkowicie ubrany. Włożył parkę, na jej rękawach była zaschnięta krew - trzymał
przecież ciało Jima w ramionach...
Wyśliznął się z namiotu i wszedł w mgłę, odczuwając na plecach brak karabinu, z
którym nigdy się przedtem nie rozstawał. W chłodnym, nocnym powietrzu rozchodził
się zapach kawy, przygotowywano śniadanie. Patrzył w kierunku zamglonego namiotu
mesy, wiedząc, że nastąpiła wymiana żołnierzy - ci z pierwszej linii dostawali
teraz gorący posiłek. Mieli wrócić na swoje stanowiska o świcie. Słyszał, jak
mówili o planowanej ofensywie, żeby wykończyć ostatecznie Japończyków. Ale to
nie będzie jego bitwa. On już dosyć walczył. Tak jak mówił Duży Jim, był tym już
zmęczony.
Ostry krzyk przeszył powietrze. Początkowo Wylie myślał, że to wiatr wyje w
wąwozie, ale słychać było już głosy, cały chór głosów. Nagle żołnierze -
amerykańscy żołnierze - ukazali się na wzniesieniu, uciekając, jakby sam diabeł
ich gonił.
- Japończycy - wrzasnął do niego jakiś ogarnięty paniką żołnierz. - Nadchodzą!
Są tuż za nami! - Spojrzał przez ramię i potykając się biegł dalej. - Uciekaj!
To Japończycy! Uciekaj!
Coraz więcej żołnierzy zbiegało ze wzniesienia, z tym samym okrzykiem. Z dziwnym
uczuciem zobojętnienia Wylie wszedł na szczyt pagórka, usiłując coś dojrzeć
przez mgłę. W słabym świetle przedświtu zobaczył żołnierzy japońskich
zgromadzonych na dole. Ze spokojem przypadkowego obserwatora Wylie stwierdził,
że jest tam kilkuset ludzi.
Amerykański oficer stojący na wzniesieniu wykrzykiwał jakieś rozkazy. Wylie nie
mógł dostrzec jego dystynkcji, choć przypuszczał, że był on z dowództwa
artylerii. W odpowiedzi na jego rozkazy żołnierze rozproszyli się wzdłuż
krawędzi wzniesienia. Wylie zorientował się, że jest to głównie personel
pomocniczy - kucharze i ich pomocnicy z namiotu mesy, lekarze, sanitariusze z
centrum ewakuacyjnego, operatorzy ciężkiego sprzętu z jednostek inżynieryjnych,
oficerowie kwatermistrzostwa i radiooperatorzy.
Alaska 679
Powoli docierało do niego, że wojsko japońskie przedarło się przez linię frontu.
Nie było jednostek bojowych, które mogłyby ich zatrzymać. Dopiero po szesnastu
dniach ciężkich walk udało się Japończyków okrążyć w tej dolinie. Teraz
wydostali się z pułapki. Na ich drodze do ton amunicji i ekwipunku, tam w obozie
za plecami Wyliego, nie stało już nic z wyjątkiem personelu pomocniczego, który
nigdy nie brał udziału w walce. Te szesnaście dni piekła nie przydały się na nic.
Nie mogło tak być, żeby śmierć Dużego Jima nie przydała się na nic. Nie mógł na
to pozwolić.
- Dajcie mi karabin, granat, cokolwiek! - krzyknął.
Ktoś włożył mu w ręce automat i paczkę amunicji. Szybko położył się pomiędzy
dwoma żołnierzami na krawędzi wzniesienia. Żołnierz z lewej popchnął ku niemu
wiązkę granatów.
- Weź je - nalegał nerwowo - nie miałem tego w ręku od czasu szkolenia. Z
okrzykami Banzai! Japończycy wspinali się na wzgórze. Oficer, którego
Wylie przedtem widział, dowodził ostrzałem. Wylie wyciągał zawleczki i rzucał
granaty na atakujących Japończyków, dopóki nie wyczerpał się ich zapas, ale
wyłomy w masie nadciągającego nieprzyjaciela szybko się wypełniały. Nawet ranni
szli do przodu. Ogień ze szczytu wzgórza kosił ich jak łany kukurydzy, ale nic
nie było w stanie ich powstrzymać. Byli teraz tak blisko, że widział ich twarze
i otwarte usta w okrzyku Banzai!
Wylie zużył cały magazynek swojego karabinu, zaczął ładować następny spiesząc
się jak szalony. Przez chwilę wydawało mu się, że Japończycy się cofają, ale oni
nadal nacierali.
Kiedy Japończycy wdarli się na górę, kilku saperów rzuciło się na nich od tyłu.
Wylie strzelał do skośnookich twarzy. Czterech upadło, zanim skończyła mu się
amunicja. Przeklinając, że nie ma bagnetu, użył karabinu jako pałki, broniąc się
nim, gdy go otaczali. Nagle stanął przed nim Japończyk ze szramą na lewym
policzku, z szyderczo wykrzywionymi ustami. Wylie widział, jak bagnet zbliża się
do jego brzucha, ale nie zdążył uderzyć tamtego swoim karabinem. W ostatniej
sekundzie udało mu się popchnąć bagnet do dołu. Przeszył mu udo, jak gorące
żelazo. Upadł, czekając na uderzenie w plecy, ale ono nie nastąpiło.
Saperzy przełamali jednak natarcie Japończyków, którzy przypuścili jeszcze jeden,
bezskuteczny atak na wzgórze. Nie godząc się z faktem haniebnej porażki,
pięciuset Japończyków, trzymając granaty przy piersiach, wyciągnęło zawleczki,
wybierając śmierć. Japońskie przysłowie mówi: Łatwiej jest umrzeć niż żyć.
Anchorage Wrzesień 1943 roku
r
Ściany dawnej sypialni Wyliego wydawały mu się znajome, ale były jednak jakieś
inne - jak coś z dalekiej przeszłości, coś nierealnego. Wrócił dopiero przed
dwoma dniami. Otrzymał urlop z wojska na powrót do domu. Rana na nodze już się
zagoiła. Trwało to jednak bardzo długo. Noga nie była jeszcze całkowicie sprawna,
musiał poruszać się przy pomocy laski. Ale i to miało minąć.
Z powodu rany nie brał udziału w ataku na wyspę Kiska. Inwazja ta okazała się
nieco trudniejsza od rutynowych ćwiczeń. Japończycy porzucili swoją twierdzę na
Aleutach i wycofali wojsko. Udało im się prześliznąć przez blokadę marynarki
wojennej. Amerykańscy żołnierze ginęli od "przyjacielskiego ognia" - omyłkowo
strzelali sami do siebie i stąd pochodziła większość ofiar. Wylie słyszał jednak,
że miny i bomby podkładane przez Japończyków również spełniły swoje zadanie.
Wylie nie żałował, że nie brał w tym udziału.
Ktoś zastukał do drzwi sypialni. Pomyślał, że matka chce go zawiadomić, że
trzeba już wychodzić do kościoła.
- Tak? - mruknął niechętnie, nie wstając z łóżka.
- Czy mogę wejść? To babka.
Oparł się wyżej na poduszkach.
- Oczywiście.
Kiedy weszła do pokoju, zawahała się przez chwilę, potem cicho zamknęła za sobą
drzwi. Wylie dziwił się, że babka w ogóle się nie starzeje. Na jej wiek mogły
wskazywać jedynie siwe, z niebieskawym odcieniem włosy i kilka zmarszczek na
twarzy. Spojrzał na jej niebieską suknię w białe groszki - nie
Alaska
681
ubierała się jak stara kobieta. Jedynie jej buciki były trochę mniej
ekstrawaganckie od tych, które nosiła w młodości.
- Dobrze, że jesteś już gotów do wyjścia do kościoła. - Patrzyła na jego
wyprasowany mundur i gładko ogoloną twarz. Zauważyła, że był chudy, blady i
bardzo postarzały. Te przejścia ukradły mu młodość. Przysunęła krzesło do łóżka.
- Miałam nadzieję, że uda nam się chwilę porozmawiać przed wyjściem.
- Babciu Cole, nie chcę teraz rozmawiać o wojnie.
- Wiem. - Usiadła przy łóżku. - Od chwili powrotu musiałeś odpowiadać na tyle
pytań, że starczyłoby ich dla dziesięciu, prawda? Ale nie powinieneś się dziwić
ciekawości rodziców. Nasze wiadomości o walkach były bardzo niekompletne. -
Wyjęła z portfela wycinek gazety, który jej ktoś przysłał. - Czy widziałeś to,
Wylie?
Podała mu wycinek i patrzyła, jak czyta wiersz napisany przez podoficera
Boswella Boomhovera. Glory znała już go na pamięć:
Żołnierz stał przy Bramie Niebieskiej
Zmęczony i postarzały
Cicho poprosił Klucznika
Żeby go wpuścił do środka.
Czym sobie na to zasłużyłeś? - zapytał Święty Piotr.
Byłem na Wyspach Aleuckich
Prawie przez cały rok.
Wtedy Brama otworzyła się
Wejdź -powiedział Święty Piotr
Już karę piekielna^ odbyłeś.
Wylie nie odzywał się, więc Glory mówiła dalej.
- Miałam niedawno gościa w pensjonacie, który brał udział w pierwszej wojnie
światowej w Europie. W okresie naszego wielkiego kryzysu przyjechał na Alaskę.
Zajmował się przez jakiś czas łapaniem zwierząt w pułapki na Wyspach Aleuckich.
Dużo opowiadał, zarówno o wojnie, jak i o swoich doświadczeniach z wysp.
Zrozumiałam wtedy, że tylko ci, którzy sami przez to przeszli, wiedzą, na czym
to polega. Zresztą każdy może to przeżywać w inny sposób.
682
Janet Dailey
Oddał jej wycinek i zmarszczył brwi.
- Nie wyobrażam sobie, jak możesz to wszystko zrozumieć.
- Chociaż jestem kobietą, Wylie Cole, ale dużo już widziałam i wiele rzeczy
robiłam - skarciła go łagodnie. - Podobno z wiekiem nabiera się rozumu.
- Tak myślę. - Wylie uśmiechnął się po raz pierwszy od czasu, kiedy wrócił do
domu.
- Wylie, każdy z nas miał ciężkie przejścia w życiu. Kiedy chcemy o tym mówić,
nie jesteśmy w stanie wyrazić słowami całej okropności tych chwil
- one żyją tylko w naszym umyśle.
- Tak - mruknął. - To prawda.
- Nasza przeszłość zawsze jest z nami, Wylie. Nie zapominamy tego, co nam się
przydarzyło, i myślę, że nie powinniśmy zapominać, bez względu na to, jak
bolesne są to wspomnienia. Ale przychodzi moment, kiedy trzeba zacząć od nowa,
kiedy musimy poskładać nasze życie z kawałków i iść do przodu.
- Wiem, ale wojna jeszcze trwa.
- I jeszcze nie wypełniłeś swojej roli do końca.
- Myślę, że nie.
Matka zastukała do drzwi.
- Czas do kościoła.
- Zaraz idziemy - odpowiedziała Glory i uśmiechnęła się do Wyliego.
- Jednego kazania już wysłuchałeś, czy masz ochotę na następne?
- Nie. - Nie podnosił się z łóżka.
- Nie możesz leżeć w tym łóżku w nieskończoność.
- Chyba nie - wymamrotał. Niechętnie zsunął niesprawną nogę z łóżka i sięgnął
po laskę.
We wrześniu widoczne z Anchorage góry Chugach wyraźnie odbijały się na tle
niebieskiego nieba, ich zbocza złociły się kolorami jesieni. Suche, brązowe
liście wirowały w kurzu ulicznym, kiedy ??? zatrzymał samochód przed kościołem.
Wylie szedł wolno, podpierając się laską. Idąca obok matka jaśniała z dumy, gdy
ludzie patrzyli na nich. Z wysiłkiem pokonywał schody kościoła, wciągając chorą
nogę stopień po stopniu, serdecznie witany przez znajomych. Przed poranną
rozmową z babką nie chciał wystawiać się na pytania
Alaska 683
i komentarze, które wydawały mu się głupie i nieważne. Teraz słuchał, uśmiechał
się, kiwał głową i udzielał odpowiedzi.
- Jak dobrze, że już jesteś. - Na pewno cieszysz się z powrotu do domu. - Kiedy
wróciłeś? - Kiedy musisz się zameldować w wojsku? - Słyszałem, że tam było
ciężko. - Modliłam się za ciebie. - Kuzyn mojej siostry też jest zakwaterowany
na Aleutach. - Jesteś takim odważnym chłopcem. - Dobre jedzenie twojej matki
szybko przywróci ci dawny wygląd. - Założę się, że coś niecoś pokazałeś tym
Japończykom. - Niech cię Bóg błogosławi, Wylie.
Ktoś mu otworzył drzwi. Zatrzymał się w przedsionku, ciężko opierając się na
lasce, przyzwyczajając oczy do mroku kościoła po jasnym słońcu na zewnątrz.
Matka i babka stały przy nim.
- Powinniśmy tu zaczekać na ojca - powiedziała matka.
- Dobrze.
Jeszcze kilka osób podeszło, żeby z nim porozmawiać. Nagle zobaczył Lisę. Nikt
mu o niej nie wspomniał, a on nie pytał. Wiedział, że spotka ją w kościele tego
ranka, i dlatego nie chciał tam iść. Zastanawiał się, czy babka miała na myśli
wojnę czy Lisę, kiedy namawiała go, żeby pogodził się z bolesną przeszłością i
zaczął od nowa.
Lisa wydawała mu się inna, bardziej dojrzała i wyrafinowana, po części z powodu
futra, które miała na sobie - widomego znaku zamożności. Jej ciemnoblond włosy
były nadal uczesane na pazia, rysy twarzy nie zmieniły się, ale nie była już tą
nieśmiałą, cichą dziewczyną, którą pamiętał.
Zauważyła go, zawahała się, potem powiedziała coś do stojącego obok mężczyzny.
To był Steve Bogardus. Wylie natychmiast go poznał. Przez chwilę poczuł zazdrość.
Zesztywniał, kiedy zbliżali się do niego. Matka dotknęła jego ramienia. Ona też
ich widziała.
- Może powinniśmy już usiąść, żeby ci noga odpoczęła.
Wylie jednak wiedział, że odwlekanie tego spotkania nie miało sensu.
- Nic mi nie jest, mamo. Już przy nim była.
- Halo, Wylie.
- Lisa.
- Pamiętasz mojego męża Steve'a Bogardusa, prawda? - nieśmiało włączyła go do
rozmowy.
- Oczywiście. - Wylie przełożył laskę do lewej ręki, żeby uścisnąć dłoń jej
męża. - Halo, Steve. Gratulacje, trochę spóźnione.
684 Janet Dailey
- Dziękuję. Miło widzieć cię w jednym kawałku. Słyszałem, że przeszedłeś tam
swoje.
- Nie więcej niż inni.
- Cieszę się, że wróciłeś - powiedziała Lisa.
- Ja też. - Wylie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie wiedział, co chciałby
jej powiedzieć. Co jeszcze można by powiedzieć, kiedy było po wszystkim. Że
żałował czegoś? Do pewnego stopnia. Nie mógł natomiast zaprzeczyć, że nadal jej
pragnął. Ale ona była już mężatką. To jeszcze bolało, ale czas już złagodził ten
ból i gorycz.
Lekki grymas przebiegł jej przez twarz.
- Zmieniłeś się.
- To brak brody - dotknął gładkiego policzka. - Znowu ją zapuszczę.
- Chyba tak - powiedziała niepewnym tonem.
- Ojciec już jest, Wylie - przerwała rozmowę matka. - Powinniśmy już zająć
miejsca.
- Okay - tym razem skorzystał z jej interwencji. Nigdy nie umiał prowadzić
takich rozmów o niczym.
- Milo było zobaczyć cię znowu, Wylie - powiedziała Lisa.
- Tak. Mnie też. - Przerzucił laskę do drugiej ręki, żeby chora noga miała
odpowiednie oparcie i kulejąc ruszył do przodu.
Kiedy przechodził koło Lisy, spytała:
- Czy to coś poważnego?
Wylie stanął, opierając się na lasce.
- Nic takiego, co by się nie miało zagoić. Potrzeba na to tylko czasu. Matka
wzięła go pod rękę i odeszli razem.
- Przykro mi, Wylie - szepnęła.
- Nie ma potrzeby, żeby ci było przykro.
- Wiem, ale...
- Żadnych ale, mamo. Nigdy jej nie mówiłem, że ma na mnie czekać. Po
zakończeniu nabożeństwa wyszli z kościoła przed Lisa. Wylie już nie
miał okazji, żeby z nią rozmawiać. Kiedy jechali do domu, siedział w milczeniu.
Wyglądał przez okno, obserwując zmiany, jakie zaszły w rodzinnym mieście podczas
jego nieobecności. Nawet w niedzielę rano ulice były zatłoczone. Wszędzie pełno
było żołnierzy. Przy Czwartej Alei było wiele barów. W tym mieście nie brakowało
alkoholu. Jeśli Anchorage już było w rozkwicie przed wybuchem wojny, to teraz po
prostu pękało w szwach.
Alaska 685
Wylie wiedział, że kiedy wraca się do jakiegoś miejsca, to zawsze wszystko
wygląda inaczej. Nie tylko ludzie się zmieniali - miejsca też. Kiedy zbliżali
się do domu, zwrócił się do ojca:
- Tato, czy jesteś bardzo zajęty w przyszłym tygodniu?
- Wcale nie jestem zajęty. Chciałem spędzić trochę czasu z tobą, więc
załatwiłem ze Skeeterem i Sledge'em Chadwickiem, żeby przejęli większość lotów.
Myślałem, że wybierzemy się na pstrągi.
- Chciałbym, żebyś poleciał ze mną na Circle, na początku tygodnia. Muszę tam
kogoś odwiedzić. - Wiedział jednak, że trzeba uzasadnić tę prośbę: - Mój kumpel,
który zginął na Attu, prosił mnie, żebym odwiedził jego dziewczynę, obiecałem mu
to.
- Jeśli o to ci chodzi, to oczywiście polecimy. Powiedz tylko kiedy, żebym
przygotował samolot.
Drewniana chata stała pomiędzy brzozami. Poprzez żółte liście drzew złote
promienie słońca padały na małą polanę. Wąska smuga dymu wydobywała się z komina.
Wylie oparł się na lasce, ciężko oddychając. Szedł pieszo pół godziny, więc
bolała go noga. Nie wiedział, że aż do tego stopnia stracił kondycję.
Odpoczywając, patrzył na chatę. Łatwo mu było wyobrazić sobie Dużego Jima w tym
otoczeniu, jak gdzieś na tyłach chaty rąbie drewno. To miejsce wyglądało na jego
dom - było surowe i mocne, proste i uczciwe, bez żadnych upiększeń.
Dwa psy husky były przywiązane na łańcuchach przed domem. Jeden z nich, duży i
szary, patrzył na Wyliego, potem podniósł nos do góry, żeby złapać jego zapach.
Szedł na sztywnych nogach aż do końca łańcucha. Nawet z odległości dwudziestu
jardów Wylie słyszał jego warczenie. Łańcuch zabrzęczał, kiedy dragi pies
podbiegł do przodu. Pierwszy zaczął szczekać, a ten drugi przyłączył się do
niego.
Wylie zauważył, że coś poruszyło się w oknie chaty. Nie zważając na ból nogi,
ruszył przed siebie podpierając się laską. Psy wpadły w szał, skakały, rwały się
na łańcuchach, bezustannie szczekając. Drzwi otworzyły się i na mały ganeczek
wyszła młoda kobieta. Miała na sobie spodnie i męską, bawełnianą koszulę. Jej
czarne, proste włosy sięgały ramion. Wyliego zaskoczył widok czarnowłosego
dziecka na jej ręku.
686 Janet Dailey
- Stony! Rocky! - krzyknęła na psy. Zaczęły skomleć, machać ogonami i
podskakiwać jak szczeniaki.
Wylie zatrzymał się przy schodach.
- Czy pani jest Anitą Lockwood?
Wyglądała inaczej, niż ją sobie wyobrażał. Wysokie kości policzkowe, czarne oczy
i czarne włosy, wydatny nos - to były rysy indiańskie, ale jej twarz nie
przypominała twarzy Indianki. Skórę miała raczej kremową niż brązową.
- Tak - patrzyła na niego czujnie.
- Nazywam się Wylie Cole. Napisałem do pani list dwa miesiące temu o... Jimie.
Odprężyła się trochę.
- Tak. Dostałam go. Dziękuję. Nie jestem pewna, czy ja... - przerwała
zażenowana i szybko rozpoczęła inne zdanie. - Wysłałam ten list do jego rodziców
w Stanach. Uważałam, że należało ich zawiadomić.
Wylie wiedział, że zastanawiała się, czy ktoś by ją zawiadomił o śmierci Dużego
Jima. Właśnie dlatego do niej napisał - nie sądził, że dostałaby urzędowe
zawiadomienie.
- Pisał pan, że przyjedzie, ale nie chciało mi się w to wierzyć.
- Obiecałem Jimowi.
- Jak pan tutaj dotarł? Przecież nie szedł pan całą drogę piechotą?
- Starała się podtrzymać rozmowę. On też nie wiedział, jak ma się zachować.
- Przyleciałem z ojcem samolotem z Anchorage. - Popatrzyła na szlak. - On teraz
łowi ryby. Ktoś mnie podwiózł samochodem z Circle.
- Rozumiem.
- Czy mógłbym usiąść? - Wylie oparł się mocniej na lasce. - Noga mi się trochę
zmęczyła, kiedy szedłem te pół mili od drogi.
- Naturalnie. Proszę mi wybaczyć i wejść do środka. - Otworzyła drzwi, kiedy
Wylie mozolnie wchodził po schodach. - Niewiele osób nas tutaj odwiedza.
Wnętrze dwuizbowej chaty było przytulne. Wylie stanął na środku głównego
pomieszczenia i patrzył na proste umeblowanie. Z wyjątkiem skórzanego fotela
przy piecu wszystkie meble były drewniane - stoły, krzesła, szafki. Widać było,
że zostały zrobione na miejscu, ale bardzo starannie wykończone. Tylko ten
tapicerski fotel był stary i zniszczony. Wylie podejrzewał, że stary koc
rozłożony na siedzeniu zakrywa pęknięcia skóry. Nie musiał pytać, żeby wiedzieć,
że to było ulubione krzesło Dużego Jima.
Alaska
687
- Proszę usiąść. - Anita Lockwood wskazała mu fotel. - Zrobię kawy. Nie chcąc
zajmować miejsca Dużego Jima nawet w ten sposób, Wylie
wahał się, patrząc, jak Anita wyjmuje z szafki puszkę z kawą. Kiedy otworzyła
drzwiczki, przez chwilę widział zawartość szafki. Na półce nie było dużo zapasów.
Zastanawiał się, jak ona daje sobie radę po śmierci Jima, kiedy już nie dostaje
od niego co miesiąc pieniędzy. Już przedtem sprawdził, że nie otrzymała
pieniędzy z ubezpieczenia Jima. Podszedł do fotela, usiadł, krzywiąc się z bólu,
kiedy wyprostowywał swoją chorą nogę.
Ten fotel był tak zrobiony, że dużemu mężczyźnie siedziało się w nim bardzo
wygodnie. Wylie oparł laskę o poręcz. Mały chłopczyk, trzymając palec w buzi,
przydreptał do niego. Popatrzył najpierw na Wyliego, potem na jego laskę.
Wyglądał na dwa lub trzy lata. Wylie zastanawiał się, dlaczego Duży Jim nigdy o
nim nie wspomniał.
- Cześć - uśmiechnął się do niego Wylie. - Jak masz na imię? - Chłopiec
wymamrotał coś niezrozumiałego i wskazał mokrym paluszkiem na laskę. - Podoba ci
się to, prawda? Obawiam się, że jest o wiele większa niż ty.
Anita szybko postawiła dzbanek do kawy na piecu, zabrała chłopca, rzucając
Wyliemu przepraszające spojrzenie, i posadziła go na podłodze, pomiędzy klockami
drewna.
- Baw się tutaj - powiedziała stanowczo, a sama usiadła na skraju drewnianego
bujanego fotela. - Kawa będzie gotowa za parę minut.
- Chłopiec mi nie przeszkadza. - Wylie patrzył na nią z ciekawością. Opuściła
głowę, zagryzła wargi, potem spojrzała na niego.
- Ma na imię Michael. Jim dał mu imię swojego ojca, ale przeważnie mówił na
niego Mikey. Kiedy był niemowlęciem, Mikey dostał wysokiej gorączki. Dopiero po
trzech dniach udało się nam dotrzeć do lekarza. Zrobiliśmy wszystko, co było
możliwe, ale Jim miał wciąż wyrzuty sumienia. Szczególnie od czasu, gdy
dowiedzieliśmy się, że Mikey jest opóźniony w rozwoju. Jim zawsze martwił się,
że wszyscy będą się z niego wyśmiewać. Pewnie dlatego nie mówił panu o nim. Nie
wstydził się go - dodała, jakby broniąc Jima. - W ten sposób chciał go tylko
ochraniać.
- Rozumiem. - Istnienie chłopca tłumaczyło niepokój Jima i jego naleganie, żeby
Wylie zobaczył się z tą kobietą. Zastanawiał się teraz, dlaczego Jim nie ożenił
się z nią bez względu na jej mieszane pochodzenie. - Tu jest bardzo ładnie -
powiedział.
- Tak. Jim sam zbudował chatę i zrobił meble. Miał bardzo zręczne ręce.
688 Janet Dailey
- Jej twarz wyrażała wielką miłość i dumę ze swojego mężczyzny. Kiedy mówiła o
nim, cała promieniała. Za chwilę twarz jej zszarzała. - Napisałam do jego
rodziców z pytaniem, czy będę mogła tutaj zostać. Ale nie mam jeszcze odpowiedzi.
- Czy masz rodzinę, Anita?
- Moja matka jeszcze żyje, ale jest bardzo stara. Mój młodszy brat Joe jest w
szkole dla tubylców.
Od pewnego czasu założono na Alasce oddzielne szkoły dla krajowców oraz dla
białych i mieszańców, którzy prowadzili "cywilizowane" życie. Wylie dziwił się,
że brat Anity nie chodzi do szkoły dla białych, ale rozumiał, że walka z
uprzedzeniami rasowymi była tu trudna.
- Czy ty też tam chodziłaś do szkoły? - Było widoczne, że miała wykształcenie
przekraczające zakres zwykłej szkoły dla krajowców.
- Nie. Ja chodziłam do szkoły Sheldona Jacksona w mieście Sitka. Chciałam
zostać nauczycielką, ale... byłam potrzebna w domu po śmierci ojca. - Spojrzała
na szafę z książkami. Twarz jej znowu przybrała łagodny wyraz. - Jim chodził do
college'u. W czasie zimy dużo czytaliśmy i rozmawialiśmy o przeczytanych
książkach. Był bardzo inteligentny. Bardzo wiele mnie nauczył. Myślę, że
powinnam teraz spakować te książki i różne inne rzeczy i odesłać jego rodzinie.
- Jestem pewien, że Jim chciałby, żebyś je zachowała. Chciałby, żebyś wszystko
zatrzymała - powiedział Wylie.
Zapach gotującej się kawy rozchodził się już po chacie. Anita wyjęła filiżanki.
Teraz skrępowanie minęło i oboje rozmawiali swobodnie. Wylie nie był dotąd w
stanie z nikim rozmawiać o Dużym Jimie. Z nią mógł mówić o swoim przyjacielu.
Czas mijał bardzo szybko. Zorientował się wreszcie, że musi iść na spotkanie z
ojcem.
Zostawił jej pieniądze, mówiąc, że dostał je dla niej od Dużego Jima.
Podejrzewał, że ona wie, że to kłamstwo, ale również wiedział, że tak zrobiłby
Duży Jim, gdyby o tym pomyślał. Kiedy wychodził, obiecał, że odwiedzi ją i
Mikeya ponownie.
W ciągu miesiąca rekonwalescencji Wylie odwiedzał ją co tydzień. Wizyty te
sprawiały mu przyjemność. Równie chętnie wyjeżdżał z ruchliwego Anchorage. Nigdy
nie chodził do barów ani nie wystawał w kolejce
Alaska
689
w burdelach. A tego było w Anchorage pod dostatkiem. W chacie Dużego Jima
znajdował spokój i zadowolenie. Nie wiedział, czy powodem tego było to miejsce,
czy towarzystwo Anity. Pewnie obie rzeczy naraz.
Uderzył siekierą w kłodę. Drewno rozłupało się. Porąbał je na mniejsze kawałki.
Kiedy je podnosił z ziemi, nie odczuwał już bólu w chorej nodze. Krew krążyła mu
w żyłach, był spocony i czuł się dobrze.
Sójka wydawała ostrzegawcze okrzyki z suchej gałęzi nad jego głową, kiedy
dokładał świeżo porąbane drewno do dużego stosu, który był przeznaczony na zapas
zimowy. Usłyszał szelest suchych liści. Mikey szedł do niego niosąc kawałki
drewna z dumnym uśmiechem na twarzy. Wyciągał rączki, żeby położyć drewno na
górze, jak to zrobił Wylie.
- Podniosę cię, Mikey. - Wylie wziął go pod pachy, żeby mógł położyć swoje
patyczki, potem posadził go sobie na biodrze. - Jesteś moim małym pomocnikiem.
Kiedy Wylie poprawiał mu przekrzywioną czapeczkę, chłopiec zaśmiał się. Stale
się śmiał. Był zawsze szczęśliwy - świat Mikeya przepełniony był radością. Mogło
to wynikać z jego upośledzenia w rozwoju. Wylie nie wiedział tego, ale miał
nadzieję, że Mikey nigdy nie dowie się, że jest inny. Miał nadzieję, że nigdy
nie zniknie jego uśmiech.
Zawiasy w drzwiach zaskrzypiały. Anita wyszła na ganek.
- Jeśli skończyliście, to chodźcie do środka. Właśnie wyjęłam chleb z pieca i
zrobiłam kawę. Spróbujemy dżemu, który przysłała twoja matka.
- To dobry pomysł. - Wylie niósł chłopca, szedł lekko, noga mu nie dokuczała.
Kiedy Anita otwierała drzwi, wzdrygnął się na pisk zawiasów. - Miałem zamiar
naoliwić te drzwi.
- To samo powiedział Jim przed odejściem.
Wylie patrzył w zamyśleniu na drzwi, zanim je zamknął za sobą. Anita chciała
wziąć Mikeya, ale się uchylił:
- Dam sobie radę.
- Naleję kawy.
Wylie posadził Mikeya na podłodze, kucnął przy nim, żeby mu zdjąć czapkę,
płaszczyk i rękawiczki, potem sam się rozebrał i powiesił wszystko na haku przy
drzwiach. Usiadł przy stole, w zamyśleniu przeciągając ręką po jego gładkiej
powierzchni.
- Wiesz, że kochałem Jima - uśmiechnął się z wysiłkiem. - Nigdy przedtem nie
mówiłem tak o innym mężczyźnie.
690
Janet Dailey
Podniosła głowę znad deski, na której krajała chleb.
- On był dobrym człowiekiem. Mikey wdrapał się na kolana Wyliego.
- Myślę, że on mnie lubi. - Wylie przejechał ręką po główce chłopca. Mikey
zrobił to samo i roześmiał się.
- Wiem, że cię lubi - uśmiechnęła się Anita.
- Może to nie brzmi dobrze, ale... - szukał słów. - Żadne z nas nie ma nikogo
poza swoją rodziną. Mężczyzna, którego kochałaś, nie żyje, a dziewczyna, którą
ja kochałem, poślubiła kogoś innego. Myślę, że dobrze jest nam razem. Łączy nas
Jim. Może to nie jest powodem, żeby dwoje ludzi miało brać ślub, ale... właśnie
to chciałem ci zaproponować. Mikey potrzebuje ojca, a tobie przydałby się
mężczyzna, żeby zająć się wszystkim. Oczywiście, jeszcze wojsko ma do mnie prawo
pierwszeństwa, ale mógłbym na początek zacząć tutaj na "pół etatu".
Nie przestawał mówić, ponieważ ona się nie odzywała. Wytarła ręce o spodnie.
- Wylie, nie jestem pewna, czy twoi rodzice zaaprobują nasze małżeństwo.
Rodzice Jima byli bardzo przygnębieni, kiedy im o mnie powiedział. Nie chcę być
powodem konfliktu w twojej rodzinie. Ja...
- No to weź Mikeya i polećcie ze mną dziś po południu do Anchorage - przerwał
Wylie. - Nie musisz czuć się do niczego zobowiązana. Jeśli po spotkaniu z moją
rodziną będziesz to nadal uważała za kiepski pomysł, to nie będziemy więcej o
tym mówić.
Z wahaniem kiwnęła głową.
- Okay.
Spotkanie Anity z rodziną było bardziej przyjazne, niż Wylie się tego spodziewał.
Okazało się, że tego dnia jego matka zaprosiła Billy'ego Raya i Marty na obiad.
Anita zobaczyła, w jaki sposób byli oni traktowani w rodzinie. Jego rodzice
wiedzieli już trochę o sytuacji Anity i jej związku z Dużym Jimem. Powiedział im,
że skorzystała z okazji i przyleciała do Anchorage zrobić zakupy.
Wieczorem matka i Anita poszły na górę, żeby położyć Mikeya do łóżka. Marty
wyszła na dwór, do Billy'ego Raya ? ???'?, którzy reperowali samochód. Wylie
siedział w salonie z babką, słuchając radia. Patrzył, jak wkłada papierosa do
cygarniczki z kości i zapala go.
Alaska 691
- Babciu Glory, co myślisz o Anicie?
- Jest miłą, inteligentną dziewczyną - odpowiedziała. - Nic dziwnego, że twój
przyjaciel był tak bardzo do niej przywiązany.
- A gdybym ci powiedział, że mamy zamiar się pobrać?
- Rzeczywiście? - spytała spokojnie.
- Zaproponowałem jej to - przyznał Wylie.
- Czy to z powodu Lisy?
- Nie. To z powodu Jima. Chociaż muszę przyznać, że gdyby Lisa nie była mężatką,
prawdopodobnie nie proponowałbym małżeństwa Anicie. Ale, jak mówiłaś, czas
zacząć od nowa - również w przypadku Anity.
- Nie wszyscy ją zaakceptują. Wiesz o tym - powiedziała strząsając popiół do
popielniczki. - Dawniej wszystko wyglądało inaczej. Kim się było w przeszłości i
co się robiło, nie miało znaczenia. Teraz jesteśmy bardziej cywilizowani. To
znaczy, że jedni czują się lepsi niż inni.
- To ich sprawa.
- Może. Ale musisz być na to przygotowany.
- Wydaje mi się, że jestem.
- Ja też - uśmiechnęła się Glory. - Chciałam tylko usłyszeć to od ciebie.
- Anita nie jest pewna, czy mama i tata zaakceptują ją.
- Twój ojciec w ogóle nie zwróci na to uwagi. Gdyby miała decydować matka, to
pewnie nie wybrałaby Anity. Matki zawsze chcą czegoś więcej dla swoich dzieci.
Rzadko są zadowolone z ich własnego wyboru. Ale nie myślę, żeby dała to po sobie
poznać.
- A ty, babciu?
- Ból, szczęście, smutek, zadowolenie - doświadczysz wszystkich tych uczuć.
Przeżyłam życie bez oglądania się wstecz i rozpamiętywania przeszłości. Tego
właśnie chciałam dla ciebie, dla twojego ojca, dla wszystkich, których kocham -
obracała cygarniczkę w palcach. - Przez wszystkie lata naszego małżeństwa Deacon
nigdy nie mówił, co mam robić i jak się zachowywać. Pozwalał mi samej decydować,
nigdy mnie nie oceniał. To był największy dar, jaki od niego otrzymałam. Tak
starałam się zachowywać w stosunku do ciebie ? ???'?. Jeśli Anita jest twoim
wyborem, Wylie, jest również moim.
- Jest moim wyborem, ale nie jestem pewny, czy się zgodzi.
Powrót Matty do pokoju przerwał rozmowę. Za chwilę weszła matka z Anitą. W
bluzce i spódnicy Anita wyglądała bardziej kobieco i bardziej krucho.
- Czy Mikey zasnął? - spytał.
692
Janet Dailey
- Tak. - Nie była zbyt rozmowna w obecności jego rodziny, ale wyglądała na
odprężoną.
- Wyjęłam twojego starego misia z szafy. Mikey złapał go jak skarb -
powiedziała ze śmiechem Trudy. -1 natychmiast zasnął.
- Obawiam się, że nie będzie go chciał oddać - powiedziała Anita.
- Nie musi. Misie nie powinny siedzieć w szafach, kiedy jest dziecko, które
chce je pokochać. Niech go zatrzyma - powiedział Wylie.
- Czy nalać komuś kawy? - spytała Trudy. - Jest gotowa w kuchni.
- Chętnie - powiedział ???, który właśnie wchodził do pokoju.
- Chętnie - dołączył się Billy Ray.
- Proszę pozwolić, żebym ja to zrobiła, pani Cole - zgłosiła chęć pomocy Anita.
Matka zawahała się przez chwilę.
- Dobrze. Filiżanki są w szafce po prawej stronie...
- Zaczekaj, mamo - przerwał Wylie. - Ja jej pomogę. Poszedł z Anitą do kuchni,
wyjął filiżanki, oparł się o kredens i patrzył, jak nalewa kawę. - Co myślisz o
mojej rodzinie?
- Są bardzo mili. - Uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała. Odstawiła dzbanek z
kawą i popatrzyła mu w oczy. - Wylie, jesteś pewny, że chcesz się ze mną ożenić?
Ja nie jestem sama. Jest Mikey. On nigdy nie będzie normalnym dzieckiem. Zawsze
będzie potrzebował opieki. Myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, jaką bierzesz na
siebie odpowiedzialność.
- Taką samą, jaką miałem zamiar dźwigać samotnie - powiedział. - Zanim ci
powiedziałem o małżeństwie, już wszystko przemyślałem. Wierz mi, wiem co robię.
Potrząsnęła głową, jak gdyby rozbawiona i zdziwiona jednocześnie.
- Chyba wiem, dlaczego Jim tak bardzo cię lubił.
- Czy to znaczy tak, czy nie?
- Tak. Jeśli nadal chcesz mnie i Mikeya, wyjdę za ciebie.
Wylie pochylił się nieśmiało i lekko ją pocałował. Oddała pocałunek niepewnie.
Drugi pocałunek przyszedł im łatwiej. Oboje mieli w sobie dużo miłości do
ofiarowania. Na pewno im się uda.
r
Ślub był cichy. Była obecna tylko rodzina. Wrócili potem na kilka dni do chaty,
żeby Anita spakowała się i mogła przeprowadzić do Anchorage.
Alaska
693
Rodzina Wyliego miała się nią opiekować do jego powrotu z wojska. W związku z
trudnościami mieszkaniowymi chętnie przyjęli ofertę Glory, która zaproponowała
Anicie jednopokojowe mieszkanie przy pensjonacie, należące przedtem do Chou
Linga. Stary Chińczyk zmarł na wiosnę, a nowy kucharz miał już swoje mieszkanie.
Było to idealne rozwiązanie, ponieważ nie tylko mieli gdzie mieszkać, ale Anita
mogła również zarobić pomagając Marty w pensjonacie. Ceny na Alasce były bardzo
wysokie, ale za to nie obowiązywało tu racjonowanie żywności.
Wylie wrócił do wojska już w pełni sił. Japończycy zostali wyparci z Aleutów,
stracili już swoją pozycję na Pacyfiku, więc Alaska przestała być zagrożona.
Zastanawiano się, czy nie użyć łańcucha Wysp Aleuckich jako bazy wypadowej do
inwazji na japońskie Kuryle w czerwcu 1944 roku. Rosja jednak nie wypowiedziała
do tej pory wojny Japonii. Współpraca Rosjan była konieczna, ponieważ półwysep
Kamczatka był położony blisko Japonii. Plany odłożono na półkę, czekając, aż
Rosja przyłączy się do wojny na Pacyfiku.
Tej wiosny Alasca Scouts dostali nowe zadania. Wylie, razem z kilkoma
komandosami, zostali wysłani na Arktykę. Początkowo Wylie dołączył do geologów,
wysłanych tam przez Departament Wojny, aby zbadać tę część terytorium, tak dużą
jak cały stan Indiana, która już w 1923 roku została uznana za Rezerwę Paliwa
dla Floty Nr 4. Już w 1886 roku zauważono na tym terenie przecieki ropy, a
badania przeprowadzone w 1920 roku potwierdziły istnienie zasobnych złóż. Rząd
federalny zostawił je wtedy w rezerwie na przyszłość.
W obliczu przedłużającej się wojny Departament Wojny podjął decyzję o zbadaniu
zasobności tych złóż. Geologowie mieli spenetrować wzgórza North Slope i wykonać
próbne wiercenia. Zbudowano obóz-bazę w wiosce Eskimosów w Barrow, najbardziej
na północ wysuniętym punkcie Alaski. Wylie towarzyszył geologom do rzeki
Colville, osiemdziesiąt mil od miejscowości Umiat.
Erozja zniszczyła część wzgórza. Ropa spływała z odkrytych warstw osadowych i
zanieczyszczała rzekę. Geologowie musieli zbadać to urwisko i na tej podstawie
ocenić złoża w North Slope.
Trwało arktyczne lato, słońce nie zachodziło przez pełne trzydzieści sześć dni.
Tundra kipiała życiem, kwitły różnokolorowe kwiaty. Stadom reniferów karibu nie
brakowało pożywienia. Setki gatunków ptaków zakładało tu tysiące gniazd, a
czarne chmury moskitów unoszące się nad tundrą dostarczały
694 Janet Dailey
im mnóstwo pożywienia. Siatki zabezpieczające twarze nie zawsze były
wystarczające, żeby obronić się przed tymi komarami. Czasami Wylie nie mógł nic
zobaczyć przez gęste siatki, nakładane jedna na drugą. Ptaki też pojawiły się w
obozie w pogoni za moskitami.
Wiercenia na pełną skalę miały rozpocząć się następnego roku - w 1945. Tej zimy
Billy Ray zmarł na zawał serca przy odgarnianiu śniegu. Wylie był na jego
pogrzebie. Kiedy wrócił do wojska, został przydzielony do jednostki komandosów,
pilnującej przebiegu rurociągu doprowadzającego ropę z Barrow do Fairbanks.
Wojna w Europie miała się ku końcowi. Porażka Hitlera była sprawą miesięcy.
Jednak na Pacyfiku daleko było do optymizmu. Tysiące żołnierzy i piechoty
morskiej słyszało tam stale okrzyki Banzai. Wiedzieli już, że Japończycy
przenoszą śmierć nad porażkę.
Planowany rurociąg miał przecinać Góry Brooksa, wspaniałą, dziką barierę
oddzielającą North Slope od interioru Alaski. Wylie widział już te góry z
samolotu, ale widziane z ziemi robiły o wiele większe wrażenie. Zrozumiał,
dlaczego mówi się o górach "dzikie". Były również niezwykle piękne.
O zrzuceniu przez Amerykanów bomby atmowej na Hiroszimę Wylie dowiedział się w
połowie sierpnia, kiedy był w Górach Brooksa. W dwa dni po tym wydarzeniu
Rosjanie wypowiedzieli wreszcie wojnę Japonii. Armia sowiecka zaatakowała
Mandżurię, która była pod japońską okupacją. Wylie otrzymał tam również inne
wiadomości. Został ojcem - Anita urodziła dziewczynkę.
15 sierpnia 1945 roku Japonia poddała się, chociaż oficjalna ceremonia odbyła
się dopiero 2 września. Wojna wreszcie się skończyła. W końcu września Wylie
wrócił do domu. Po raz pierwszy mógł wziąć w ramiona swoją małą córeczkę - Dane
Marię Cole.
Ale radość z powrotu była krótkotrwała. Matty, która już przekroczyła
siedemdziesiątkę, ciężko się pochorowała. Od śmierci Billy'ego Raya nie czuła
się dobrze. W niecały miesiąc później poszła w jego ślady.
Na pogrzebie Wylie stał koło babki. Jej oczy były suche, stała wyprostowana, ale
mimo to robiła na nim wrażenie kruchej, porcelanowej figurki. Nie była ubrana na
czarno, twierdząc, że Matty nie życzyłaby sobie tego. Jej płaszcz był już
niemodny, rdzawego koloru, z dużym kołnierzem z lisa. Wiatr bezustannie
rozwiewał futro na kołnierzu, które chwilami dotykało jej policzków, ale nie
zwracała na to uwagi.
Po zakończeniu ceremonii żałobnych rodzina stała jeszcze przy grobie,
Alaska
695
rozmawiając z przyjaciółmi Matty. Wylie zauważył wtedy, jak babka wyciera oczy
jedwabną chusteczką. Ojciec wziął ją pod rękę i zaprowadził do samochodu. Wylie
towarzyszył matce. Anita nie przyszła na cmentarz. Uważała, że nie powinna brać
ze sobą niemowlęcia ani Mikeya na pogrzeb, a nie miał się kto nimi w tym czasie
zająć.
Wylie prowadził samochód, a rodzice siedzieli z tyłu. Obok niego była babka.
Prawie się nie odzywała, tylko wyglądała przez okno. Wylie myślał, że i tak ona
na nic nie zwraca uwagi, ale mylił się. . - Wszystko tak się zmieniło przez
ostatnie kilka lat - szepnęła. - Budynki rosną tak szybko jak chwasty w
warzywniku mojej ciotki w Sitce. Są nowe ulice, których nigdy przedtem nie
widziałam.
- To już nie jest miasteczko. To jest duże miasto - powiedział ???. W
trzydziestym dziewiątym było tu cztery tysiące ludzi. Teraz Anchorage ma
czterdzieści tysięcy mieszkańców.
- Tak - westchnęła ciężko Glory. - To nie w porządku, że Matty musiała właśnie
teraz umrzeć, kiedy wydano nowe przepisy znoszące na Alasce segregację rasową.
Do tylu sklepów miała ochotę wejść, żeby zobaczyć, co sprzedają. I nie było jej
wolno.
- To był przede wszystkim bardzo głupi zakaz - stwierdziła Trudy. - Dobrze, że
go wreszcie znieśli.
- Wiem. Chciałabym, żeby rozpalili wielkie ognisko z tych wszystkich napisów
"Tubylcom wstęp wzbroniony" czy "Kolorowi nie są tu przyjmowani". Tylu ludziom
stała się przez to krzywda. - Gniew brzmiał w głosie Glory. - Ile razy widziałam
te napisy, nie miałam wcale ochoty tam wchodzić, szczególnie jeśli Matty czekała
na zewnątrz. Tyle teraz miałybyśmy radości, chodząc tam razem.
W tydzień później Glory zatelefonowała, żeby Wylie przyszedł do pensjonatu.
Mieszkał teraz z rodziną w jednym z domów babki, który od niej wynajmował. Nie
miał jeszcze czasu rozejrzeć się za pracą, tyle rzeczy zdarzyło się od jego
powrotu - przeprowadzka, śmierć Matty, pomagał tylko ojcu w obsłudze
przedsiębiorstwa transportowego.
Ledwie wszedł, Glory oświadczyła:
- Zamierzam zamknąć pensjonat. Nie ma już Matty i Chou Linga, jestem za stara,
żeby go prowadzić sama.
696
Janet Dailey
- Nie jesteś stara, babciu Glory.
- Miałeś dwa lata, kiedy po raz pierwszy nazwałeś mnie babcią. Kiedy to było?
Dwadzieścia dwa lata temu? Wtedy nie czułam się staro, ale dzisiaj już tak się
czuję - powiedziała stanowczo. Stara czy nie, nadszedł czas na zmiany i
rozpoczęcie nowego życia.
- Co masz zamiar zrobić? Sprzedać pensjonat? - Nie starał się jej namawiać na
zmianę decyzji. Od dawna wiedział, że nigdy nie zmieniała swojego postanowienia.
Szła do przodu, nie oglądając się za siebie. - Gdzie będziesz mieszkać? Czy
chcesz zamieszkać z moimi rodzicami?
- Nie. Nie jestem jeszcze taka stara, żebym nie mogła sama dać sobie rady
- śmiała się z niego. - Czy przypominasz sobie ten czteropokojowy drewniany
budynek, który jest również moją własnością? Lokatorzy właśnie go opuszczają. To
będzie mój nowy dom. Ale nie mam zamiaru sprzedawać pensjonatu. Chociaż pewnie
powinnam, bo ceny nieruchomości są bardzo wysokie. Mam zamiar zamienić pensjonat
na dom mieszkalny i wynajmować pojedyncze mieszkania. - Wręczyła mu kartkę
papieru ze szkicem proponowanego podziału. - Chciałam ci zaproponować, żebyś
doglądał tych prac w moim imieniu. Nie czuję się na siłach do kłótni ze
stolarzami i hydraulikami.
- Jeśli tego chcesz.
- Właśnie tego chcę.
- Czym się zajmiesz? Nie wyobrażam sobie, że możesz nic nie robić
- powiedział Wylie.
- Teraz mówisz jak Deacon - roześmiała się. - Myślę, że będę miała dosyć
zajęcia, doglądając nieruchomości i bawiąc się z prawnukami. Tej wiosny mam
zamiar założyć wielki ogród kwiatowy, jakiego Anchorage jeszcze nie widziało.
Zawsze chciałam mieć taki ogród. Teraz to zrobię. I pamiętaj, nie zobaczysz tam
ani jednego warzywa - będą same kwiaty.
Wylie spędził zimę pomagając Glory przeprowadzić się do jej nowego domu,
sprzedając niepotrzebne już meble, pościel i inne przedmioty z pensjonatu i
nadzorując przeróbki w nim. Wszystkie mieszkania zostały natychmiast wynajęte.
Tej wiosny Glory zasadziła mnóstwo kwiatów przed swoim domem utrzymanym w
wiejskim stylu.
Anchorage 30 czerwca 1958 rob
Wylie przedzierał się przez wielotysięczny tłum, zebrany w Delaney Park, zwanym
pospolicie Park Strip. Zatrzymywał się od czasu do czasu i rozglądał za swoją
rodziną. Tego popołudnia, kiedy wracał samolotem do Anchorage po przewiezieniu
ładunku, usłyszał w radio wiadomości, które zgromadziły te tłumy w parku.
Nie miał nigdy zamiaru pracować w przedsiębiorstwie ojca i pilotować samolotu.
Kiedy wyszedł w lecie z wojska, ojciec był po wypadku. Wylie miał go zastąpić
tylko czasowo - ale wciągnął się w tę pracę.
Kiedy dwie godziny temu wylądował na lotnisku Merill Fields, wielki nagłówek,
który od razu wpadł mu w oczy w "Anchorage Times", potwierdził usłyszaną przez
radio wiadomość: Jesteśmy w rodzinie! Ledwie przedarł się samochodem przez
ogromny ruch uliczny, znalazł w domu wiadomość od Anity i poszedł zaraz w
kierunku Park Strip, aby wziąć udział w uroczystości. Alaska weszła w skład
Stanów Zjednoczonych.
Po sześciodniowych obradach Senat wreszcie przyjął tę ustawę o ósmej wieczór
czasu waszyngtońskiego. Pozostała jeszcze tylko ratyfikacja uchwały przez co
najmniej dwie trzecie pozostałych stanów. Ale ta większość była już zapewniona.
Wszędzie wyły syreny, trąbiły samochody i dzwoniły kościelne dzwony.
Pięćdziesiąt ton bali drzewnych przeznaczono na ognisko płonące teraz w parku.
Czterdzieści dziewięć ton zapalono ku czci Alaski jako czterdziestego
dziewiątego stanu. Pięćdziesiątą tonę dodano w przyjacielskim geście pod adresem
Hawajów, które również pragnęły dołączyć się do Stanów.
Wylie zatrzymał się znowu, rozglądając się za Anitą i rodzicami. Wydawało mu się,
że widzi ciemne włosy Dany w grupce młodych ludzi niedaleko ogniska. Zaczął
znowu przedzierać się przez tłum, ale wijący się wąż tańczących zablokował mu
drogę.
?
%\
\
ag porapl
. śt niw
llffll-
irzed lima.
r^V3^1
??> Wmyśli,-Staram sic.
??? szuka teraz naszych -?? góra niż Rudi i Erik, " a) wielka uroczystość.
i Ł*m W\daje mi się, że tak - * tóuej granicy. A moi
*$*"> co pokazywałem '"Zez chwilę zapomniał * sobotni wieczór, jak
"*b kilkunastoletnich
Ma
Kiego
inny.
?onti
I Tak. Moi rodzice są szcz^
zmroku. Matka wreszcie
Sf czekała, ze nie widuje CZ^ Nigdy nie było łatwo j Bloroquistów udało się zaos,
wojennego i powojennego do
Nlewielu z nich zostawało i kupowali na stare lata don
_ Dobrze si? stało, ze i " powiedziała Lisa.
- Tak. -Wylie pomyślał widzieć - przy tym ostatni rodziny. Do widzenia, Li
dotknąć, na tyle sobie me ui
- Do widzenia, Wyhe- 1 Udał, że nie słyszy-N|e
na chwilę w tym hałaśliw czego nie mógł mieć- Cza Duży Jim nie żył, zostały,
lecz żywa. Teraz wyjeźdź chyba nigdy nie będzie ? zawsze jest, kiedy si? kg
Nagle natknął się na A
Przynieśli krzesło, żeby stała. Była bardzo aktyw
?? patrzył zafascynowany wzrostu matki, ale umys i zawiązać buty. Znał i słupami
milowymi w jej Dana, trzynastoletnia Trudno było powiedzie' obojgu odziedziczyła
c; bardziej nowoczesna. ? modny sposób ??1???! którego jego córka uży si? w
młodą kobietę- ?
698
Janet Dailey
- Wylie.
Pomimo hałasu poznał znajomy głos i zwrócił się w tamtym kierunku. Lisa stała
niedaleko, w zwyczajnej niebieskiej, ale bardzo eleganckiej sukience.
Nie widział jej od dawna. Przeważnie spotykali się w kościele, ale ostatnio
rzadko tam bywał. Lisa była zawsze w towarzystwie męża i dwóch synów, a on w
otoczeniu własnej rodziny. Teraz była sama. Nie było nikogo pomiędzy nimi.
Podchodził powoli, uważnie się jej przypatrując. Nigdy nie udawał przed sobą, że
o niej zapomniał. Tak samo jak Anita nie zapomniała Dużego Jima.
- Cześć - powiedziała, jak gdyby z lekka zdyszana.
- Cześć - uśmiechnął się do niej.
- Dawno cię nie widziałam - dodała.
- Myślałem właśnie o tym samym. - Szybko zebrał myśli. - Staram się znaleźć
swoją rodzinę. Nie widziałaś ich gdzieś przypadkiem?
- Nie. W tym tłumie bardzo łatwo się zgubić. Steve szuka teraz naszych chłopców.
Przed chwilą byli przy nas i zniknęli. Są jeszcze gorsi niż Rudi i Erik, kiedy
byli w ich wieku - roześmiała się nerwowo. - To jest wielka uroczystość.
-Tak.
- Trudno uwierzyć, że Alaska będzie teraz stanem. Wydaje mi się, że tak
niedawno wysiadałam z pociągu w Anchorage - na dzikiej granicy. A moi bracia
wzięli cię wtedy za Indianina.
- Muszę przyznać, że mnie się też wydaje, że dopiero co pokazywałem twojej
matce dom, który babka miała do wynajęcia. - Przez chwilę zapomniał o upływie
lat. Chciał jej zaproponować pójście do kina w sobotni wieczór, jak to zrobił
wtedy, ale powstrzymał się.
- Nam może się to nie wydawać dawno, ale mam dwóch kilkunastoletnich chłopców,
to o czymś świadczy.
- Moja córka też już skończyła trzynaście lat.
- Cieszę się, że mogłam zobaczyć cię przed odjazdem, Wylie. - Jej uśmiech był
smutny.
- Wyjeżdżasz?
- Tak. - Starała się mówić pogodnie. - Przeniesiono Steve'a do głównego biura
Kompanii w San Francisco. Biuro w Anchorage przejmie ktoś inny. Uważają, że
obecnie Alaska nie jest dobrym rynkiem dla przedsiębiorstw budowlanych.
- Więc będziesz mieszkać daleko stąd. - Przypomniało mu się powiedzenie "Oni
zawsze odjeżdżają", ale nie pamiętał w tej chwili, gdzie je usłyszał.
Alaska 699
- Tak. Moi rodzice są szczęśliwi. Jak wiesz, wyjechali stąd w pięćdziesiątym
drugim roku. Matka wreszcie postawiła na swoim - dodała sucho. - Przez cały czas
narzekała, że nie widuje swoich wnuków wystarczająco często.
- Nigdy nie było łatwo ją zadowolić. - Wylie był pewien, że rodzinie
Biomąuistów udało się zaoszczędzić niezłą sumę z zarobków Jana w okresie
wojennego i powojennego boomu. Ale to było typowe podejście przyjezdnych.
Niewielu z nich zostawało na Alasce, kiedy się już dorobili. Wyjeżdżali i
kupowali na stare lata domy w bardziej komfortowych miejscach.
- Dobrze się stało, że jeszcze tu jestem, kiedy Alaska została stanem -
powiedziała Lisa.
- Tak. - Wylie pomyślał, że zaraz wróci Steve, a tym razem nie chciał go
widzieć - przy tym ostatnim spotkaniu. - No cóż... pójdę poszukać swojej rodziny.
Do widzenia, Liso. Życzę ci szczęścia. - Nie odważył się jej dotknąć, na tyle
sobie nie ufał, więc zasalutował jednym palcem i odwrócił się.
- Do widzenia, Wylie. Będzie mi ciebie brakować.
Udał, że nie słyszy. Nie zwracał uwagi na to, dokąd idzie, chciał zgubić się na
chwilę w tym hałaśliwym tłumie i strząsnąć z siebie tęsknotę za czymś, czego nie
mógł mieć. Czasami zastanawiał się, czy Anicie nie było łatwiej. Duży Jim nie
żył, zostały jej tylko wspomnienia. Lisa istniała - nieosiągalna, lecz żywa.
Teraz wyjeżdża, straci ją z oczu, może nawet zapomni o niej, ale chyba nigdy nie
będzie w stanie wyrzucić jej ze swojego serca. Może tak zawsze jest, kiedy się
kogoś kocha i traci, a po głowie krąży myśl "a gdyby"?
Nagle natknął się na Anitę, stojącą przy ogniu. Byli tam również rodzice.
Przynieśli krzesło, żeby babka Glory mogła usiąść, ale ona tylko przy nim stała.
Była bardzo aktywna jak na swój wiek. Mikey kręcił się przy Anicie i patrzył
zafascynowany na ogromne płomienie. W wieku piętnastu lat był wzrostu matki, ale
umysł miał sześcioletniego dziecka. Umiał się sam ubrać i zawiązać buty. Znał
swoje nazwisko i adres. Te małe osiągnięcia były słupami milowymi w jego życiu.
Dana, trzynastoletnia córka Wyliego, stała z boku i chichotała z koleżanką.
Trudno było powiedzieć, do którego z rodziców była bardziej podobna. Po obojgu
odziedziczyła czarne włosy i ciemne oczy, ale była od nich o wiele bardziej
nowoczesna. Miała na sobie dżinsy i starą koszulę ojca. To był teraz modny
sposób ubierania się. Wylie nie mógł zrozumieć często slangu, którego jego córka
używała. Była jak łobuziak, który z trudem przepoczwarza się w młodą kobietę.
Czasami zastanawiał się, czy kiedykolwiek wydorośleje.
700
Janet Dailey
Ale to mu nie przeszkadzało. Chodzili razem na polowanie i na ryby, choć
niekiedy odnosił wrażenie, że powinni się porozumiewać przy pomocy tłumacza.
Spojrzał na Anitę. Jej czarne włosy były lekko skręcone po trwałej ondulacji.
Miała na sobie ładną sukienkę, chociaż nie tak drogą jak sukienka Lisy. Latanie
przynosiło pieniądze, ale nie tak znowu duże. W przeciwieństwie do Lisy Anita
nie zachowała młodzieńczej figury. Ale była dobrą kobietą. Ich małżeństwo było
cholernie udane. Stanowili dobraną parę. Jeśli brakowało namiętności, to
wynagradzał ją z nawiązką szacunek i prawdziwe uczucie, jakim się darzyli.
Wylie był już zupełnie spokojny, kiedy podszedł i objął ją ramieniem.
- Znalazłeś nas! - krzyknęła zaskoczona Anita. - Zostawiłam ci w domu wiadomość,
dokąd idziemy.
- Tak. Ale zwątpiłem już, czy was znajdę w tym tłumie.
- Wiem. Czy to nie jest wspaniałe? Po tylu latach wreszcie otrzymaliśmy pozycję
i uprawnienia stanu.
- Rzeczywiście upłynęło wiele lat - wtrąciła Glory. - Pamiętam, jak sędzia
Wickersham starał się przyłączyć Alaskę do Stanów w 1912 czy też w 1911 roku.
Nie był wtedy jeszcze sędzią. Był delegatem do Kongresu. Uzyskał wtedy dla nas
status terytorium.
- Powiedziałam Danie, żeby starała się zapamiętać wszystko, co się tu dzisiaj
dzieje - odezwała się Anita. - O tym wydarzeniu będzie mogła opowiadać swoim
wnukom.
- A ja będę mógł opowiadać naszym wnukom, że na wysokości czterech tysięcy stóp,
kiedy przelatywałem nad rzeką Tanana, usłyszałem z radia Fairbanks, że Alaska
jest czterdziestym dziewiątym stanem. Muszę przyznać, że trochę wtedy pobujałem
samolotem z radości - uśmiechnął się Wylie. - Chętnie bym wykonał jakąś ewolucję
na tę cześć, ale bałem się o ładunek.
Wielki kawał drewna spadł z olbrzymiego stosu, rozpryskując iskry na wszystkie
strony. Mikey zaklaskał z podniecenia, zbliżając się do ognia. Anita złapała go
za rękę.
- Ja chcę zobaczyć, mamo - wyrywał się.
- To drewno jest gorące. Sparzysz się. Zostań przy mnie. - Trzymała go mocno,
ale był już tak duży, że przychodziło jej to z trudnością.
- Chcę tam iść. - Szybko jednak o tym zapomniał, wpatrzony w ogromne płomienie.
- Jest zafascynowany ogniem - Anita czujnie go obserwowała.
- Przypomina mi ???'?, kiedy miał cztery lata - powiedziała Glory. - Pół
Alaska 701
Nome paliło się, a on stał przy oknie, klaszcząc w ręce i śmiejąc się, kiedy
wybuchał kolejny pojemnik z benzyną.
- To było dawno, mamo - ??? objął ją czule.
- Tak. To prawda. - Przypomniała sobie teraz to zwariowane lato w Nome, kiedy
tysiące ludzi szukało złota na plaży - prawdziwi poszukiwacze, drobni kupcy,
hazardziści, złodzieje i prostytutki. Teraz dopiero Glory uświadomiła sobie
wyraźnie zazdrość, chciwość, nawet nienawiść, jaka opanowała wtedy tych ludzi.
Ta ziemia i jej bogactwa wydobywały z człowieka to, co w nim najgorsze i to, co
w nim najlepsze. Patrzyła na obce twarze wokół tego kolosalnego ogniska i
przypomniała sobie czasy, kiedy to ona była zawsze w centrum uwagi. Teraz
pozostała jej tylko najbliższa rodzina. Dla innych była zgrzybiałą staruszką.
Nikt z obecnych nie kojarzył jej z dawną Glory St. Clair. Potem roześmiała się,
kiedy zdała sobie sprawę, że nikt z nich nawet nie słyszał o Glory St. Clair.
- Co cię śmieszy, matko Cole?
- Przypomniały mi się dawne czasy. - Czy pamiętacie, jak karczowaliśmy kawałek
tego parku, żeby Anchorage miało pas startowy? Wylie był wtedy malutki. Całe
miasto przyszło pomagać - ten dzień został uznany za święto. Wtedy też paliliśmy
ognisko.
- To ci pas startowy - zaśmiał się ???. - Przecinała go droga jezdna, tyle
tylko, że wtedy nie było oczywiście wielu samochodów.
- Cieszę się, że jest tu znowu park - powiedziała Trudy.
- Wszystko się zmieniło. - Glory wskazała pomarszczoną ręką miasto. -
Popatrzcie na te wysokie budynki. Przy bezchmurnym niebie oglądałam górę
McKinley ze swojej chaty. Teraz czteropiętrowe biuro zasłania mi ten widok.
Większość konstrukcji budowlanych została wykonana w ciągu ostatnich dwunastu
lat. Departament Wojny, obecnie Departament Obrony, zdecydował się na wielkie
budowy i modernizację baz wojennych na Alasce z powodu zimnej wojny pomiędzy
Stanami Zjednoczonymi a Rosją.
- Nadal namawiam cię, matko Cole, żebyś się do nas przeprowadziła. Mamy w nowym
domu dużo miejsca i piękny widok na Zatokę Cooka i góry, również na McKinley. -
Trudy była bardzo dumna z ich nowego domu, zbudowanego na wzniesieniu z widokiem
na zatokę. - Tam jest bardzo spokojnie. Na pewno chciałabyś wyprowadzić się z
tego hałaśliwego centrum miasta.
??? słyszał już te rozmowy wiele razy, więc nie zwracał na to uwagi.
- Już nie możemy mówić, że wszyscy zapomnieli o Alasce. Departament Obrony
włożył w nią miliony dolarów.
702 Janet Dailey
- A ile z tych pieniędzy pozostało na miejscu? - zaatakowała go Glory.
- Większość ludzi przyszła do pracy z zewnątrz. Trochę pieniędzy zostawili tutaj,
a resztę zabrali ze sobą nie płacąc podatków. W okresie gorączki złota
wywieziono z Alaski siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów. Nie liczę w tym
tych milionów, które Morgany i Guggenheimy zarobiły na miedzi. Nasze bogactwo
zostało stąd wywiezione. Aż do 1949 roku nie mogliśmy nawet obłożyć podatkami
tych ludzi, którzy je nam zabierali.
- Czytałem w gazecie, że Alaskańskie Przetwórnie Łososia spod Seattle zdołały
wprowadzić do prawa stanowego wyłączenie tutejszego rybołówstwa spod naszej
kontroli - powiedział z uśmiechem ???. - Ale wydaje mi się, że złoża ropy
odkryte na półwyspie Kenai w zeszłym roku pokryją nam te straty z nawiązką.
Wyobrażacie to sobie? Geolog kopnął drzewo i powiedział "wiercić tutaj", a nasza
Izba Handlowa odlała jego but w złocie.
- Pamiętam, jak byłem na północ od Gór Brooksa. To był niesamowity widok:
zielona ropa pomieszana z czerwonym piaskiem wzgórza. - Wylie pogłaskał Anitę po
ramieniu. - Wiem, że kilka przedsiębiorstw posłało tam geologów, po tym jak
Admiralicja wycofała swoje zespoły wiertnicze w pięćdziesiątym trzecim roku. Po
odkryciu złóż na Kenai wiele dużych kompanii zainteresowało się poważnie Alaską.
Są przekonani, że jest tu jeszcze wiele do znalezienia.
Ropa naftowa. Nazywano ją czarnym złotem, przypomniała sobie Glory, a złoto
wciąż powodowało gorączkę. Symptomy tej choroby były zawsze identyczne -
zawłaszczanie cudzych terenów, przepychanki, rozprawy sądowe, tłumy ludzi i
stosy sprzętu. Zastanawiała się, czy starczyłoby jej energii do udziału w tym
wszystkim. To było dobre dla młodych.
- Babciu Glory - Dana z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów wyrwała ją z
zamyślenia. - Czy to prawda, że byłaś fordanserką w Nome?
- Ile masz lat? - Glory nawet nie mrugnęła okiem.
- Trzynaście.
- Kiedy będziesz trochę starsza, to ci wszystko opowiem. .
- A wtedy ty opowiesz nam, Dana - mrugnął Wylie.
- Ale babciu Glory, jesteś już bardzo stara i możesz umrzeć do tego czasu
- oponowała Dana.
- Dano, co ty mówisz! - skarciła ją ostro Anita.
- To dziecko ma rację - potwierdziła Glory. - Bóg jeden wie, jaka jestem stara.
Ale nie martw się, Dano. Mam zamiar dożyć stu lat.
Epilog
Anchorage Marzec 1974 roku
Olory Cole przeżyła wielkopiątkowe trzęsienie ziemi, 27 marca 1964 roku.
Wstrząsnęło ono Alaską i zniszczyło dużą część miasta Anchorage. Doczekała
odkrycia złóż naftowych w zatoce Prudhoe i zobaczyła, jak rozpoczynała się pogoń
za ropą. Alaskę zalały znowu zastępy wiertniczych, robotników budowlanych,
dostawców, prostytutek i poszukiwaczy łatwych pieniędzy. Była świadkiem walki o
przeprowadzenie rurociągu - spraw sądowych, nienawiści do przedstawicieli
ochrony przyrody, uprzedzeń w stosunku do tubylczej ludności Alaski, przejawów
chciwości i zagarniania zysków.
Tego samego dnia, kiedy uzyskano zezwolenie na budowę rurociągu z zatoki Prudhoe
do Valdez - na cztery lata przed swoimi setnymi urodzinami - Glory Cole umarła
spokojnie w czasie snu, w otoczeniu całej swojej rodziny. Umarła, tak jak żyła,
bez żalu i spoglądania w przeszłość.
??? twierdził, że ona nie umarła naprawdę, tylko przeniosła się gdzie indziej,
żeby zacząć wszystko od początku.
Strzeż siei
7
Da Capo
to złodzieje
czasu!
Wyszukiwarka