plik


ÿþKsi|ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl JANET EVANOVICH WYTROPI MILION TYTUA ORYGINAAU 1 HOT SIX Podzikowania Dzikuj Eileen Hoffinan i Larry emu Martine owi za pomysB na tytuB tej ksi|ki 2 prolog No i staBo si. SpeBniBy si najgorsze przeczucia mojej matki. Jestem nimfomank. Po|dam wielu m|czyzn. Có|, by mo|e dlatego, |e tak naprawd nie sypiam z |adnym. A niektóre moje namitno[ci prawdopodobnie prowadz donikd. Pewnie to wysoce nierozsdne ma- rzy, |e kiedy[ zrobi to z Mike em Ritcherem, bramkarzem dru|yny New York Rangers. Podobnie z Indian Jonesem. Z drugiej strony, dwóch m|czyzn z mojej listy facetów, których po|dam, chce tego samego. Problem polega na tym, |e obaj s jakby cz[ci piekieBka, w którym si obracam. 3 Nazywam si Stephanie Plum. Jestem Bowczyni nagród i pracuj z tymi dwoma facetami. Obaj zajmuj si egzekwowaniem prawa. Jeden jest glin. Ten drugi ma bardziej przedsibiorcze podej[cie do walki z przestpczo[ci. {aden z nich nie jest dobry w przestrzeganiu zasad. Obaj bij mnie na gBow, je[li chodzi o do[wiadczenia seksualne. Wracajc do rzeczy, przychodzi taki czas w |yciu ka|dej dziewczyny, kiedy trzeba wzi byka za rogi (lub za inn wBa[ciw cz[ ciaBa) i sta si odpowiedzialn za swoje |ycie. WBa[nie to zrobiBam. ZadzwoniBam do jednego z tych okropnych facetów i zaprosiBam go do siebie. Teraz nie mog si zdecydowa, czy go wpu[ci do [rodka. Obawiam si, |e mogjoby to przypomina moje do[wiadczenie w wieku lat dziewiciu, kiedy to zatraciwszy si w wyobra|eniach o Cudownej Kobiecie, spadBam z dachu gara|u Kruzaków, poBamaBam ulubiony krzew ró|any pani Kruzak, podarBam spodenki, przystroiBam baweBniane majtki ró|ami i spdziBam reszt dnia, nie zdajc sobie sprawy z tego, |e wystawiam na pokaz goBy tyBek. My[li kBbiBy mi si w gBowie. Wez si w gar[! Nie ma powodu do nerwów. Taka jest wola bo|a. A poza tym, czy| dzisiaj wieczór nie wylosowaBam z kapelusza imienia tego m|czyzny? No dobra, naprawd to byBa miska, ale i tak jest to zrzdzenie niebios. W porzdku, prawda wyglda tak, |e troch oszukiwaBam, podgldajc w trakcie losowania. Przecie|, u licha, czasem trzeba pomóc losowi. Chc przez to powiedzie, |e je[li mogBabym polega na przychylno[ci losu, to nie musiaBabym wykona tego gBupiego telefonu, nieprawda|? Poza tym mam par asów w rkawie. Jestem dobrze przygotowana do swojego zadania. Sukienka po|eraczki mskich serc, krótka i czarna. Szpilki z paskiem wokóB kostki. BByszczca czerwona szminka. Paczka prezerwatyw ukryta w szufladzie na swetry. NaBadowana broD pod rk, w misce z ciastkami. Stephanie Plum, kobieta z misj. Da mu nauczk, |ywemu lub martwemu. Przed chwil usByszaBam otwierajce si drzwi od windy, a potem kroki w holu. Kto[ zatrzymaB si przed drzwiami mojego mieszkania. WiedziaBam, |e to on, poniewa| moje sutki nabrzmiaBy. ZapukaB i stanB jak sparali|owany, gapic si na zamek w drzwiach. ZapukaB po raz drugi, otworzyBam mu i zrobiBam krok do tyBu. Nasze oczy spotkaBy si. W przeciwieDstwie do mnie nie zdradzaB |adnych objawów zdenerwowania. By mo|e ciekawo[. I po|danie. Silne po|danie. Morze po|dania. " Jak si masz - powiedziaBam. WszedB do przedpokoju, zamknB drzwi i przekrciB zamek. OddychaB gBboko i jednostajnie, miaB ciemne oczy i powa|ny wyraz twarzy. PrzygldaB mi si uwa|nie. " Aadna kiecka - powiedziaB. - Zdejmij j. " Mo|e najpierw napijemy si wina - zaproponowaBam. Zwleka! - my[laBam. Upi go! Wtedy, je[li mi si nie uda, mo|e nic nie bdzie pamitaB. Powoli pokrciB gBow. " Nie sdz. " Kanapk? 4 " Pózniej. Znacznie pózniej. ZaczBam sobie Bama gBow. U[miechnB si. " Jeste[ Badna, kiedy si denerwujesz. Zmru|yBam oczy. Nie wziBam pod uwag takich komplementów, przygotowujc si do tego spotkania. PrzycisnB mnie do siebie, signB do moich pleców i pocignB w dóB zamek bByskawiczny sukienki, która zsunBa mi si z ramion i wyldowaBa na podBodze. ZostaBam w moich seksownych pantoflach i skpych majteczkach typu string firmy Victoria s Secret. Mam metr siedemdziesit wzrostu, obcasy daj dodatkowe dziesi, ale i tak byB nieco wy|szy ode mnie. Oraz dobrze zbudowany. Jego dBonie ze[lizgnBy si po moich plecach, a on spojrzaB mi przez rami. " Aadne - powiedziaB. Nie widziaB mnie nagiej po raz pierwszy. Kiedy miaBam siedem lat, zagldaB mi pod spódniczk. Kiedy miaBam osiemna[cie, uwolniB mnie od dziewictwa. Je[li chodzi o histori najnowsz, robiB ze mn takie rzeczy, |e nieprdko o nich zapomn. ByB glin w Trenton i nazywaB si Joe Morelli. " Pamitasz, |e jako dzieci bawili[my si w ciuchci? - zapytaB. " Zawsze byBam tunelem, a ty pocigiem. ChwyciB mnie za gumk od majtek i wBo|yB tam rk. " ByBem zepsutym dzieciakiem - powiedziaB. " To prawda. " Teraz jestem lepszy. " Czasami. U[miechnBam si triumfalnie. " Ciasteczko, zawsze o tym pamitaj. PocaBowaB mnie, a moje fataBaszki powdrowaBy na podBog. Tak, wBa[nie tak! rozdziaB l Pi miesicy pózniej... Carol {abo staBa na zewntrznej balustradzie mostu Bczcego brzegi rzeki Delaware pomidzy Trenton w stanie New Jersey a Morrisville w stanie Pensylwania. W prawej dBoni trzymaBa standardowych rozmiarów cegB, która byBa przywizana do kostki u nogi ponad me- trowej dBugo[ci sznurem do wieszania bielizny. Na mo[cie widniaB napis:  Trenton produkuje, [wiat kupuje . Carol najwidoczniej miaBa do[ tego [wiata, który kupowaB -cokolwiek by to miaBo znaczy - poniewa| wBa[nie przygotowywaBa si do skoku z mostu, w czym miaBa jej pomóc cegja. StaBam w odlegBo[ci jaki[ trzystu metrów, próbujc przekona Carol, |eby zeszBa z balustrady. Sznur samochodów przeje|d|aB koBo nas. Niektórzy kierowcy zwalniali, |eby si pogapi, a inni mijali gapiów, pokazujc Carol [rodkowy palec, bo hamowaBa ruch. " PosBuchaj, Carol - powiedziaBam. - Jest wpóB do dziewitej i zaczyna sypa [nieg. Marznie mi tyBek. Zdecyduj si, czy skaczesz, bo musz gdzie[ zadzwoni i mam ochot na fili|ank kawy. Tak naprawd nie wierzyBam, |e mogBaby skoczy. Z jednego powodu. NosiBa kurtk od Wilsona, wart czterysta dolarów. Po prostu nie skacze si z mostu w kurtce za tyle pienidzy. Tak si nie robi. Kurtka by si zniszczyBa. Carol - podobnie jak ja - urodziBa si przy ulicy Cham-bersburg w Trenton, a w tej dzielnicy najpierw oddaje si tak kurtk siostrze, a dopiero potem skacze z mostu. " Hej, sBuchaj no, Stephanie Plum - odparBa Carol, szczkajc zbami. - Nikt nie przysyBaB ci ozdobnego zaproszenia na t imprez. ZnaBy[my si z liceum. Ona taDczyBa w zespole, a ja wywijaBam paBeczk. Teraz byBa |on Lubiego {abo i chciaBa popeBni samobójstwo. Je[li ja byBabym jego |on, te| chciaBabym to 5 zrobi. Ale to nie byB powód, dla którego Carol staBa na balustradzie z cegB na sznurze. Carol ukradBa kilka par majtek z dziurk w kroku u Fre-dericka przy deptaku. Nie chodziBo o to, |e nie byBo jej sta na te majtki. PotrzebowaBa ich, aby doda pikanterii swojemu |yciu seksualnemu, ale zbyt si krpowaBa, |eby za nie zapBaci. Uciekajc w po[piechu, nie zauwa|yBa nieoznakowanego policyjnego wozu Briana Simona. Brian wszystko widziaB, zaczB j goni i wpakowaB Carol do aresztu. Mój kuzyn Yinnie, prezes i jedyny wBa[ciciel firmy Yincent Plum - Kaucje i Porczenia, wpBaciB kaucj za Carol. Je[li nie pojawiBaby si na rozprawie w dniu wyznaczonym przez sd, Yinnie straciBby pienidze - chyba |e byBby w stanie dostarczy ciaBo Carol w przepiso- wym czasie. I tutaj zaczyna si moja rola. Jestem agentk, która poszukuje osób zwolnionych za kaucj, co jest skomplikowanym okre[leniem Bowczyni nagród. Dostarczam ciaBa Yinniemu. Najlepiej |ywe i nieuszkodzone. Dzisiaj rano Yinnie w drodze do biura wypatrzyB Carol i wysBaB mnie, |ebym j uratowaBa, a je[li byBoby to niemo|liwe, |ebym chocia| precyzyjnie namierzyBa miejsce, w którym jej ciaBo wylduje w rzece. Yinnie obawiaB si, |e je[li Carol skoczy z mostu, a nurkowie i policjanci nie znajd jej ciaBa, on straci pienidze. " To naprawd nie jest dobre wyj[cie z sytuacji - powiedziaBam do Carol. - Bdziesz potwornie wyglda, jak ci znajd. Pomy[l, zniszczysz sobie wBosy. ZaczBa przewraca oczami, tak jakby chciaBa zobaczy swój czubek gBowy. " Cholera, nie pomy[laBam o tym - odrzekBa. - Poza tym wBa[nie zrobiBam sobie pasemka. Ale zawaliBam spraw. Z nieba leciaBy du|e, mokre pBaty [niegu. Na nogach miaBam sportowe buty z solidnymi wibramowymi podeszwami, ale i tak marzBy mi stopy. Carol byBa ubrana bardziej zobowizujce, miaBa modne buty do kostek, krótk czarn sukienk i t szaBow kurtk. Tylko cegBa byBa zbyt pospolita i jako[ nie pasowaBa do caBo[ci. Sukienka przypominaBa mi t, która wisiaBa w mojej garderobie. MiaBam j na sobie tylko kilka minut, zanim wyldowaBa na podBodze i zostaBa rzucona w kt... Scena, która rozpoczBa wyczerpujc noc, spdzon z m|czyzn moich marzeD. No, w ka|dym razie z jednym z nich. Zabawne, jak ró|nie ludzie postrzegaj te same ubrania. WBo|yBam tak sukienk, majc nadziej, |e dziki temu zwabi faceta do Bó|ka. Carol postanowiBa skoczy w niej z mostu. A tak na marginesie, moim zdaniem, skakanie z mostu w sukience nie jest dobrym pomysBem. Ja wBo|yBabym spodnie. Carol wygldaBaby idiotycznie w zadartej do góry sukience i ze zwisajcymi poDczochami. " No, a co Lubi sdzi o twoich pasemkach? - zapytaBam. " Podobaj mu si - poinformowaBa Carol. - Tylko chciaBby, |eby wBosy byBy dBu|sze. Mówi, |e dBugie wBosy s teraz modne. Osobi[cie nie wysilaBabym si - w sensie nad|ania za mod - dla faceta, którego ksywa pochodzi od przechwaBek na temat jego umiejtno[ci seksualnych z wykorzystaniem oliwiarki. Ale przecie| to nie moja sprawa. " Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego stoisz na tej balustradzie. " Bo wolaBabym umrze ni| i[ do wizienia. " MówiBam ci przecie|, |e nie pójdziesz do wizienia. A je[li ju|, to nie na dBugo. " Jeden dzieD to te| za dBugo! Nawet godzina to za dBugo! Ka| ci [cign ubranie i nachyli si, |eby sprawdzi, czy nie masz ukrytej broni. No i musisz korzysta z Bazienki na oczach wszystkich. No wiesz, nie masz chwili prywatno[ci. WidziaBam taki program w telewizji. Teraz zrozumiaBam j troch lepiej. Sama wolaBabym popeBni samobójstwo ni| zrobi którkolwiek z tych rzeczy. " Mo|e nie bdziesz musiaBa i[ do wizienia - powiedziaBam. - Znam Briana Simona. Mog z nim pogada. Mo|e uda mi si go przekona, |eby wycofaB oskar|enie. 6 Twarz Carol poja[niaBa. " Naprawd? ZrobiBaby[ to dla mnie? " Jasne. Nie mog ci niczego obieca, ale spróbuj. " A je[li on nie wycofa zarzutów, to zawsze jeszcze bd mogBa si zabi. " Oczywi[cie. ZapakowaBam Carol razem z cegB do jej samochodu i pojechaBam do  7-Eleven po kaw i paczk pczków w polewie czekoladowej. WytBumaczyBam sobie, |e zasBu|yBam na pczki, poniewa| odwaliBam kawaB dobrej roboty, ratujc |ycie Carol. ZabraBam kaw i ciastka i pojechaBy[my do biura Yinniego przy Hamilton Avenue. Nie chciaBam nara|a si na ryzyko zjedzenia wszystkich pczków. A poza tym miaBam nadziej, |e Yinnie bdzie miaB dla mnie now robot. Pracujc jako agentka do spraw poszukiwania osób zwolnionych za kaucj, dostaj zapBat dopiero po dostarczeniu poszukiwanej osoby. A teraz jestem spBukana z powodu niesubordynacji delikwentów, którzy wyszli na wolno[ za kaucj. " Cholerny miczak - rzuciBa Lula zza szaf z aktami. -WBa[nie wchodz pczki. Ze wzrostem metr sze[dziesit i |yw wag prawie stu kilogramów Lula byBa kim[ w rodzaju eksperta od pczków. W tym tygodniu nosiBa ró|ne odcienie tego samego koloru. WBosy, cera, bByszczyk do ust - wszystko w kolorze kakao. Kolor skóry Lula ma staBy, a kolor wBosów zmienia co tydzieD. Lula pracuje u Yinniego i czasami mi pomaga. Poniewa| nie jestem najlepsz na [wiecie Bowczyni nagród, a Lula nie jest mistrzyni w[ród pomocników, czsto przypomina to NajsBynniejsze wpadki policjantów w wersji dla amatorów. " Czekoladowe? - zapytaBa Lula. - WBa[nie miaBy[my ochot na czekoladowe pczki, prawda, Connie? Connie Rosolli jest kierowniczk biura. Akurat siedziaBa przy biurku na [rodku pokoju, ogldajc w lusterku swój wsik. " Chyba musz znowu i[ na zabieg - o[wiadczyBa. -Jak sdzicie? " My[l, |e to dobry pomysB - odpowiedziaBa Lula, czstujc si pczkiem. - Bo znów zaczynasz wyglda jak Groucho Mara. PopijaBam kaw maBymi Bykami i przegldaBam dokumenty, które le|aBy na biurku Connie. " PrzyszBo co[ nowego? Drzwi do gabinetu otworzyBy si z hukiem i wychyliBa si z nich gBowa Yinniego. " A niech mnie, marny co[ nowego... Specjalnie dla ciebie. Lula wykrzywiBa si. Connie zmarszczyBa nos. ZcisnBo mnie w |oBdku. Przewa|nie to ja musiaBam prosi si o prac, a teraz Yinnie zarezerwowaB co[ specjalnie dla mnie. " O co chodzi? - zapytaBam. - Co tu jest grane? " Chodzi o Komandosa. UlotniB si. Jego pager te| nie odpowiada. " Ten gnojek nie pojawiB si wczoraj w sdzie - powiedziaB Yinnie. - Jest NSS. W |argonie Bowców nagród NSS oznacza  Nie StawiB si w Sdzie . Zwykle jestem w siódmym niebie, sByszc, |e kto[ si nie stawiB, poniewa| oznacza to dla mnie zarobek. W tym wypadku nie byBo |adnych widoków na pienidze, bo je[li Komandos nie bdzie chciaB, |eby go znalez, to i tak go nie znajd. Koniec dyskusji. Komandos te| jest Bowc nagród. Jedynym dobrym. To facet mniej wicej w moim wieku, plus minus kilka lat ró|nicy; Amerykanin kubaDskiego pochodzenia; jestem niemal pewna, |e zabija tylko zBych ludzi. Dwa tygodnie temu jaki[ gBupi |óBtodziób aresztowaB go za noszenie broni bez pozwolenia. Wszyscy policjanci w Trenton znaj Komandosa, wiedz, |e nosi broD bez pozwolenia, i s usatysfakcjonowani tym stanem rzeczy. Ale temu nowemu nikt o tym nie powiedziaB. Tak wic Komandos zostaB schwytany i wyznaczono mu rozmow w sdzie na wczoraj w celu udzielenia nagany. Tymczasem Yinnie wykupiB Komandosa za niezBy kawaBek gotówki, a teraz czuB si opuszczony, bez gruntu pod nogami, zdany tylko na siebie. Najpierw Carol. Teraz Komandos. Niezbyt udany pocztek tygodnia. 7 " Co[ mi tutaj nie pasuje - powiedziaBam. - Co[ tu nie gra. - ZrobiBo mi si ci|ko na sercu, poniewa| byli tacy, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, |eby Komandos zniknB na zawsze. Dla mnie oznaczaBoby to pustk w |yciu. - Komandos nie zlekcewa|yBby rozmowy w sdzie. Ani wiadomo[ci wysBanej na pager. Lula i Connie wymieniBy spojrzenia. " SByszaBa[ o tym po|arze w centrum w niedziel? -zapytaBa Connie. - OkazaBo si, |e ten biurowiec nale|y do Alexandra Ramosa. Alexander Ramos to handlarz, który kontroluje nielegalny przepByw broni ze swojej letniej siedziby na wybrze|u Jersey i z zimowej fortecy w Atenach. Ma trzech dorosBych synów, z których dwaj mieszkaj w Stanach: jeden w Santa Barbara, drugi w Hunterdon County. Trzeci mieszka w Rio. Wszyscy o tym wiedz. Rodzina Ramosa byBa cztery razy na okBadce  Newsweeka . Spekulacje na temat powizaD Komandosa z Ramosem trwaj od lat, ale nikt nie zna szczegóBów. Komandos jest mistrzem w trzymaniu jzyka za zbami. " No i co z tego? " I kiedy w koDcu wczoraj udaBo si wej[ do tego budynku, znaleziono ciaBo najmBodszego syna Ramosa, Homera, upieczonego w biurze na trzecim pitrze. Oprócz tego, |e wygldaB jak grzanka, miaB w gBowie wielk dziur po kuli. " No i? " No i chc przesBucha Komandosa. Przed tob byBa tu policja. Szukaj go. " Dlaczego szukaj wBa[nie jego? Connie rozBo|yBa rce. " Wszystko jedno, wymknB si - odpowiedziaB Yinnie. - A ty go znajdziesz. Bezwiednie podniosBam gBos o jeden ton: " ZwariowaBe[, czy co? Nie mam zamiaru [ciga Komandosa. " I o to wBa[nie chodzi - sprecyzowaB Yinnie. - Nie musisz go [ciga. Sam przyjdzie. Ma co[ dla ciebie. " Nie. Nie ma mowy. Zapomnij o tym. " W porzdku - powiedziaB Yinnie. - Skoro nie chcesz tej roboty, to dam j Joyce. Joyce Barnhardt jest moim wrogiem numer jeden. Ogldnie mówic, prdzej mnie pokrci, ni| oddam jej swoj spraw. W tym wypadku mogBabym zrobi wyjtek. Pozwólmy jej goni w pitk w poszukiwaniu niewidzialnego czBowieka. " Co jeszcze masz? - zapytaBam Connie. " Dwie pBotki i jedno diabelnie trudne zadanie. - PodaBa mi trzy teczki. - Poniewa| Komandos jest nieaktualny, to parszywe zadanie jest twoje. Szybkim ruchem otworzyBam teczk na stronie tytuBowej. Morris Munson. Aresztowany za zabójstwo w wypadku samochodowym. " MogBo by gorzej - zauwa|yBam. - Gdyby byB maniakalnym gwaBcicielem. " Nie przeczytaBa[ do koDca - powiedziaBa Connie. -Facet przejechaB ofiar, która przypadkiem okazaBa si jego byB |on, pobiB j felg, zgwaBciB i usiBowaB podpali. ZostaB oskar|ony o spowodowanie zabójstwa w wypadku samochodowym, poniewa|, zgodnie z prawem stanu facet mniej wicej w moim wieku, plus minus kilka lat ró|nicy; Amerykanin kubaDskiego pochodzenia; jestem niemal pewna, |e zabija tylko zBych ludzi. Dwa tygodnie temu jaki[ gBupi |óBtodziób aresztowaB go za noszenie broni bez pozwolenia. Wszyscy policjanci w Trenton znaj Komandosa, wiedz, |e nosi broD bez pozwolenia, i s usatysfakcjonowani tym stanem rzeczy. Ale temu nowemu nikt o tym nie powiedziaB. Tak wic Komandos zostaB schwytany i wyznaczono mu rozmow w sdzie na wczoraj w celu udzielenia nagany. Tymczasem Yinnie wykupiB Komandosa za niezBy kawaBek gotówki, a teraz czuB si opuszczony, bez gruntu pod nogami, zdany tylko na siebie. Najpierw Carol. Teraz Komandos. Niezbyt udany pocztek tygodnia. 8 " Co[ mi tutaj nie pasuje - powiedziaBam. - Co[ tu nie gra. - ZrobiBo mi si ci|ko na sercu, poniewa| byli tacy, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, |eby Komandos zniknB na zawsze. Dla mnie oznaczaBoby to pustk w |yciu. - Komandos nie zlekcewa|yBby rozmowy w sdzie. Ani wiadomo[ci wysBanej na pager. Lula i Connie wymieniBy spojrzenia. " SByszaBa[ o tym po|arze w centrum w niedziel? -zapytaBa Connie. - OkazaBo si, |e ten biurowiec nale|y do Alexandra Ramosa. Alexander Ramos to handlarz, który kontroluje nielegalny przepByw broni ze swojej letniej siedziby na wybrze|u Jersey i z zimowej fortecy w Atenach. Ma trzech dorosBych synów, z których dwaj mieszkaj w Stanach: jeden w Santa Barbara, drugi w Hunterdon County. Trzeci mieszka w Rio. Wszyscy o tym wiedz. Rodzina Ramosa byBa cztery razy na okBadce  Newsweeka . Spekulacje na temat powizaD Komandosa z Ramosem trwaj od lat, ale nikt nie zna szczegóBów. Komandos jest mistrzem w trzymaniu jzyka za zbami. " No i co z tego? " I kiedy w koDcu wczoraj udaBo si wej[ do tego budynku, znaleziono ciaBo najmBodszego syna Ramosa, Homera, upieczonego w biurze na trzecim pitrze. Oprócz tego, |e wygldaB jak grzanka, miaB w gBowie wielk dziur po kuli. " No i? " No i chc przesBucha Komandosa. Przed tob byBa tu policja. Szukaj go. " Dlaczego szukaj wBa[nie jego? Connie rozBo|yBa rce. " Wszystko jedno, wymknB si - odpowiedziaB Yinnie. ~ A ty go znajdziesz. Bezwiednie podniosBam gBos o jeden ton: " ZwariowaBe[, czy co? Nie mam zamiaru [ciga Komandosa. i - I o to wBa[nie chodzi - sprecyzowaB Yinnie. - Nie musisz go [ciga. Sam przyjdzie. Ma co[ dla ciebie. " Nie. Nie ma mowy. Zapomnij o tym. " W porzdku - powiedziaB Yinnie. - Skoro nie chcesz tej roboty, to dam j Joyce. Joyce Barnhardt jest moim wrogiem numer jeden. Ogldnie mówic, prdzej mnie pokrci, ni| oddam jej swoj spraw. W tym wypadku mogBabym zrobi wyjtek. Pozwólmy jej goni w pitk w poszukiwaniu niewidzialnego czBowieka. " Co jeszcze masz? - zapytaBam Connie. " Dwie pBotki i jedno diabelnie trudne zadanie. - PodaBa mi trzy teczki. - Poniewa| Komandos jest nieaktualny, to parszywe zadanie jest twoje. Szybkim ruchem otworzyBam teczk na stronie tytuBow. Morris Munson. Aresztowany za zabójstwo w wypadku samochodowym. MogBo by gorzej - zauwa|yBam. - Gdyby byB ma-aiakalnym gwaBcicielem. " Nie przeczytaBa[ do koDca - powiedziaBa Connie. -Kacet przejechaB ofiar, która przypadkiem okazaBa si WP> byB |on, pobiB j felg, zgwaBciB i usiBowaB podpali. ZostaB oskar|ony o spowodowanie zabójstwa w wypadku samochodowym, poniewa|, zgodnie z prawem stanu Maine, ona ju| nie |yBa, kiedy zaczB j bi. NamoczyB kobiet w benzynie i próbowaB uruchomi swoj zapalniczk, ale wBa[nie przeje|d|aB tamtdy wóz policyjny. MiaBam mroczki przed oczami. OsunBam si na sof ze skaju i wBo|yBam gBow midzy kolana. " Wszystko w porzdku? - zapytaBa Lula. " To na pewno z powodu obni|onego poziomu cukru we krwi - wyja[niBam. Có|, taki mam zawód. " Mogjo by gorzej - orzekBa Connie. - Pisz tutaj, |e nie byB uzbrojony. Po prostu wezmiesz ze sob spluw i wszystko bdzie w porzdku. " Jak oni mogli wypu[ci go za kaucj! 9 " Zastanów si - odparBa Connie. - Mo|na si domy[li, pewnie nie maj miejsc w hotelu. PopatrzyBam na Yinniego, który nadal staB w drzwiach swojego gabinetu. " WpBaciBe[ kaucj za tego psychola? " Przecie| ja nie jestem sdzi, tylko biznesmenem. Nie byB wcze[niej notowany - wyja[niB Yinnie. - Ma dobr posad w fabryce guzików. WBasny dom. " I uciekB. " Nie stawiB si w sdzie - sprostowaBa Connie. -DzwoniBam do tej fabryki i dowiedziaBam si, |e ostatni raz widziano go we [rod. " Maj od niego jakie[ wiadomo[ci? Nie telefonowaB w ataku choroby? " Nie. DzwoniBam na jego numer domowy, ale wBczyBa si sekretarka. RzuciBam okiem na dwie pozostaBe teczki. Lenny Dale, uciekB podczas akcji, oskar|ony o przemoc w rodzinie. Walter, zwany CzBowiekiem z Ksi|yca, nazwiskiem Dunphy, poszukiwany za pijaDstwo, chuligaDstwo i oddawanie moczu w miejscach publicznych. WrzuciBam wszystkie trzy teczki do torby i wstaBam. " Daj mi zna na pager, jak bd jakie[ wiadomo[ci o Komandosie. " Ostatnia szansa - powiedziaB Yinnie. - SBowo, |e dam t spraw Joyce. WziBam pczka z pudeBka, reszt oddaBam Luli i wyszBam. To byB marzec i zamie nie mogBa ju| za bardzo szale. Na ulicy le|aBo jeszcze troch [nie|nej bryi, a przedni i boczne szyby mojego auta pokrywaBa warstewka lodu. Za szyb zobaczyBam jaki[ du|ych rozmiarów obiekt o niewyraznych konturach. PrzyjrzaBam si temu czemu[ przez warstw lodu. BezksztaBtnym obiektem byB Joe Morelli. Wikszo[ kobiet miaBaby z miejsca orgazm, gdyby Morelli znalazB si w ich samochodzie. Ten jego urok! Ja znam faceta niemal od zawsze i prawie nigdy nie miaBam orgazmu natychmiast, gdy go zobaczyBam. PotrzebowaBam przynajmniej kilku minut. ByB w butach do kostek, d|insach i czarnej weBnianej kurtce. Spod kurtki wystawaBa czerwona flanelowa koszula w krat. Pod koszul miaB czarny podkoszulek i glocka kaliber 40. Jego oczy byBy w kolorze dobrej whisky, a ciaBo - poBczeniem wBoskich genów i ci|kiej pracy na siBowni. ZyskaB opini czBowieka, który |yje szybko, co byBo w peBni zasBu|one, ale nieaktualne. Morelli wkBadaB teraz caB energi w prac. W[lizgnBam si z powrotem za kierownic, przekrciBam kluczyk w stacyjce i wBczyBam ogrzewanie szyb. JezdziBam sze[cioletni niebiesk hond civic, która byBa idealnym [rodkiem transportu, ale nie nad|aBa za moj fantazj. Trudno by Xen, wojownicz ksi|niczk, w sze[cioletniej hondzie. " No to - zagadnBam do Morellego - co tam u ciebie sBycha? " Zcigasz Komandosa? " Nie. Nie ja. Oczywi[cie, |e nie. Nie ma mowy. ZmarszczyB brwi. " Nie jestem magikiem - powiedziaBam. - WysBana w po[cig za Komandosem, przypominaBabym kurczaka, który ma ustrzeli lisa. Morelli oparB si o drzwi. " Musz z nim pogada. " Prowadzisz [ledztwo w sprawie po|aru? " Nie. Chodzi o co[ innego. " O co[, co ma zwizek z po|arem? Na przykBad o dziur w gjowie Homera Ramosa? Morelli u[miechnB si tajemniczo. " Zadajesz mnóstwo pytaD. " Tak, ale nie otrzymuj |adnych odpowiedzi. Dlaczego Komandos nie odpowiada na pager? Jaka jest jego rola w tym wszystkim? " SpotkaB si w nocy z Ramosem. Zostali zarejestrowani na ta[mie wideo przez kamer w holu wej[ciowym. Budynek jest zamykany na noc, ale Ramos miaB klucz. PrzyjechaB pierwszy, czekaB dziesi minut na Komandosa, a potem otworzyB mu drzwi. Obaj przeszli 10 przez hol i wyjechali wind na trzecie pitro. Trzydzie[ci pi minut pózniej Komandos wyszedB sam. Dziesi minut po jego wyj[ciu wBczyB si alarm przeciwpo|arowy. Przejrzeli[my czterdzie[ci osiem godzin ta[my. Poza Ramosem i Komandosem w budynku nie byBo nikogo. " Dziesi minut to du|o czasu. Dajmy mu jeszcze trzy na zjechanie wind lub zej[cie po schodach. Dlaczego alarm nie wBczyB si wcze[niej, skoro to Komandos podBo|yB ogieD? " W pokoju, w którym znaleziono Ramosa, nie byBo wykrywacza dymu. Drzwi zamknito, a wykrywacz znajdowaB si w holu. " Komandos nie jest gBupi. Je[li miaBby zamiar kogo[ zabi, nie pozwoliBby da si zarejestrowa na kasecie wideo. " To byBa ukryta kamera. - Morelli dostrzegB mojego pczka. - Bdziesz go jadBa? PrzeBamaBam ciastko i daBam mu poBówk. Drug szybko wBo|yBam do ust. " U|yli jakiej[ substancji chemicznej? " Niewielkiej ilo[ci pBynu do zapalniczek. " My[lisz, |e on to zrobiB? " Trudno powiedzie. " Connie powiedziaBa, |e Ramosa zastrzelono. " Dziewi milimetrów. " My[lisz, |e Komandos ukrywa si przed policj? " Zledztwo w sprawie tego morderstwa prowadzi Al-len Barnes. Do tej pory wszystkie [lady, które ma, prowadz do Komandosa. Gdyby aresztowaB Komandosa w celu przesBuchania, prawdopodobnie potrzymaBby go przez jaki[ czas, opierajc si na poszlakach, które s do[ przekonywajce. Obojtne, z jakiej strony by na to spojrze, siedzenie w celi nie le|y w tej chwili w interesie Komandosa. Skoro Barnes uznaB go za gBównego podejrzanego, istnieje du|e prawdopodobieDstwo, |e Ramos doszedB do podobnego wniosku. Gdyby Ramos uznaB, |e to Komandos sprztnB jego syna, z pewno[ci nie czekaBby, a| sd wymierzy mu sprawiedliwo[. Pczek utkwiB mi w przeByku. " A mo|e Ramos ju| si dobraB do Komandosa... " Istnieje taka mo|liwo[. Niech to szlag. Komandos jest wyrachowany i ma |elazne zasady, które niekoniecznie pokrywaj si z powszechnie obowizujcymi. PojawiB si na mojej drodze jako mentor, kiedy zaczBam prac u Yinniego, potem nasza znajomo[ stopniowo zmieniBa si w przyjazD, ograniczon z powodu jego samotniczego trybu |ycia i mojej naturalnej chci przetrwania. Prawda jest taka, |e coraz bardziej pocigamy si nawzajem, co potwornie mnie przera|a. Tak wic uczucia, jakie |ywi wobec Komandosa, byBy od pocztku skomplikowane, a teraz jeszcze na li[cie niepo|danych emocji znalazBo si przeczucie koDca [wiata. ZadzwoniB pager Morellego. Joe przeczytaB wiadomo[ i westchnB. " Musz wraca. Gdyby[ przypadkiem spotkaBa Komandosa, przeka| mu wiadomo[ ode mnie. Naprawd musimy porozmawia. " To bdzie ci kosztowa. " Obiad? " Pieczone kurczaki - powiedziaBam. - SupertBuste. Ktem oka patrzyBam, jak wysiada z samochodu i przechodzi na drug stron ulicy. NapawaBam si jego widokiem, dopóki nie zniknB mi z pola widzenia, a nastpnie zajBam si z powrotem aktami. ZnaBam CzBowieka z Ksi|yca, czyli Dunphy ego. Chodzili[my do jednej szkoBy. To pestka. Wystarczy oderwa go od ekranu telewizora. Lenny Dale mieszkaB w bloku przy Grand Avenue i podaB, |e ma osiemdziesit dwa lata. Z tym bdzie o wiele gorzej. {aden sposób nie jest dobry, |eby aresztowa 11 osiemdziesiciodwuletniego czBowieka. Wszystko jedno, jak to zrobisz, zawsze wyjdziesz na [wini i tak wBa[nie si poczujesz. PozostaBy do przeczytania akta Morrisa Munsona, ale nie [pieszyBo mi si do tego. Lepiej to odwlec i mie nadziej, |e pojawi si Komandos. PostanowiBam najpierw zaj si Dale em. MieszkaB zaledwie czterysta metrów od biura Yinniego. Powinnam zawróci na przeBczce przy Hamilton, ale samochód nie chciaB tam jecha. JechaB w kierunku centrum i spalonego budynku. Zgadza si, jestem w[cibska. ChciaBam zobaczy miejsce zbrodni. Sdz, |e chciaBam równie| wczu si w spraw. ChciaBam stan przed tym budynkiem i zobaczy oczyma wyobrazni Komandosa. PrzejechaBam przez tory i wBczyBam si w poranny ruch uliczny. Budynek znajdowaB si na rogu Adamsa i Trzeciej. ByB zbudowany z czerwonej cegBy, czteropitrowy, i miaB mniej wicej pidziesit lat. ZaparkowaBam po drugiej stronie ulicy, wysiadBam z samochodu i gapiBam si na czarne od dymu okna; niektóre z nich byBy zabite deskami. Na caBej szeroko[ci budynku rozcignito |óBt policyjn ta[m, któr podtrzymywaBy pachoBki, celowo ustawione na chodniku, aby nie dopu[ci zbyt blisko takich ciekawskich jak ja. Ale przecie| drobna przeszkoda w rodzaju ta[my policyjnej nie mogBa mnie powstrzyma przed wej[ciem tam. PrzeszBam przez jezdni, a potem pod ta[m. Próbowa- Bam otworzy drzwi z podwójnego szkBa, ale byBy zamknite na klucz. Wewntrz hol wygldaB na stosunkowo maBo zniszczony. Mnóstwo brudnej wody i [ciany ubrudzone sadz, ale poza tym |adnych widocznych zniszczeD. OdwróciBam si i spojrzaBam na budynki wokóB, sklepy, restauracj na rogu. Halo, Komandos, jeste[ gdzie[ tutaj? Nic. {adnej wizji. PobiegBam z powrotem do samochodu, zamknBam si i wycignBam komórk. WybraBam numer Komandosa i odczekaBam dwa sygnaBy, zanim si wBczyBa poczta gBosowa. Moje pytanie byBo krótkie:  Wszystko w porzdku? . RozBczyBam si i siedziaBam przez kilka minut z zapartym tchem i [ci[nitym |oBdkiem. Nie chciaBam, |eby Komandos nie |yB. Nie chciaBam te|, |eby to on byB morderc Homera Ramosa. Bynajmniej nie zale|aBo mi ani troch na Ramosie, ale ten kto go zabiB, zapBaci za to prdzej czy pózniej. W koDcu wrzuciBam bieg i odjechaBam. PóB godziny pózniej staBam przed drzwiami mieszkania Lenny ego Da-le a, który najwyrazniej byB w domu, poniewa| sByszaBam strzelanin. PrzestpowaBam z nogi na nog, stojc w holu na trzecim pitrze i czekajc, a| skoDczy si ten huk. Kiedy ucichBo, zapukaBam. UsByszaBam odgBosy kolejnej strzelaniny, ale tym razem kto[ podszedB do drzwi. ZapukaBam po raz drugi. Drzwi otworzyBy si z hukiem i wychyliBa si z nich gBowa starszego m|czyzny. " Tak? " Lenny Dale? " WBa[nie stoi przed tob, laluniu. SkBadaB si gBównie z nosa. Reszta twarzy chowaBa si w cieniu tego haczykowatego orlego dzioba, Bysa czaszka byBa usiana plamami wtrobowymi, a uszy miaB za wielkie w porównaniu do zasuszonej gBowy. Za nim staBa kobieta o siwych wBosach, ziemistej twarzy i nogach jak u sBonia, wbitych w spodnie od pi|amy z podobizn Kota Garfielda. " Czego ona chce? - wrzasnBa. - Czego chce? " Jak si zamkniesz, to si dowiem - ryknB w odpowiedzi. - Skrzecze, skrzecze, skrzecze. To wszystko, co umiesz. 12 " Ja ci dam skrzecze - powiedziaBa. I palnBa go w [wiecc Bysin. Dale odwróciB si i uderzyB j w bok gBowy. " Hej! - powiedziaBam. - PrzestaD! " Tobie te| przywal - obiecaB Dale, rzucajc si na mnie z podniesion pi[ci. PodniosBam rk, |eby si obroni; staB przez chwil nieruchomo jak posg, jakby zastygB z pi[ci podniesion do góry. OtworzyB usta, przewróciB oczami, obaliB si, sztywny jak sBup, i z hukiem uderzyB o podBog. UklkBam przy nim. " Panie Dale? Jego |ona kopnBa go Garfieldem. " Hm - mruknBa. - Pewnie miaB znowu ten, no, atak serca. PoBo|yBam rk na jego szyi i nie poczuBam pulsu. " Niech to diabli - powiedziaBam. " Nie |yje? " Nie jestem ekspertem... " Wyglda mi na trupa. " Niech pani zadzwoni na 999, a ja spróbuj go reanimowa. - W zasadzie nie miaBam pojcia o reanimacji, ale widziaBam w telewizji, jak si to robi, i chciaBam spróbowa. " Kochanie - o[wiadczyBa pani Dale - je|eli on bdzie |yB, to bd ci dotd wali tBuczkiem do misa, a| zrobi z twojej gBowy kotlet. - PochyliBa si nad m|em. - Zreszt popatrz na niego. UmarB na dobre. Ju| bardziej si nie da. Obawiam si, |e miaBa racj. Pan Dale nie wygldaB najlepiej. Do drzwi podeszBa jaka[ staruszka. " Co si staBo? Lenny znowu miaB ten, no, atak serca? - OdwróciBa si i krzyknBa na dóB: - Roger, zadzwoD na 999. Lenny znów miaB atak serca! W cigu kilku sekund pokój byB peBen ssiadów, którzy komentowali stan Lenny ego i zadawali pytania. Jak to si staBo? Czy nagle? Czy pani Dale chce kamienny garnek, |eby ocuci pana Dale? Oczywi[cie, powiedziaBa pani Dale, garnek byBby dobry. I zastanawiaBa si, czy Tootie Greenberg mógBby upiec ciasto z makiem, tak jak dla Mosesa Schultza. PrzyjechaBa erka, popatrzyli na Lenny ego i byli jednomy[lni. Lenny Dale umarB na amen. WymknBam si po cichu z mieszkania i daBam nura do windy. Nie byBo jeszcze poBudnia, a ju| mi si wydawaBo, |e ten dzieD jest zbyt dBugi i obfity w nieboszczyków. ZjechaBam na dóB i zadzwoniBam do Yinniego. " SBuchaj - powiedziaBam. - ZnalazBam Dale a. Nie |yje. " Od kiedy? " Od dwudziestu minut. " Byli jacy[ [wiadkowie? " {ona. " A niech ci - powiedziaB Yinnie. - To byBo w samoobronie, tak? " Nie zabiBam go! " Jeste[ pewna? " No, miaB atak serca i przypuszczam, |e w pewnym stopniu mogBam przyczyni si... " Gdzie on jest? " W swoim mieszkaniu. PrzyjechaBo tam pogotowie, ale nic ju| si nie da zrobi. Z caB pewno[ci nie |yje. " Psiako[, nie mogBa[ spowodowa tego ataku serca dopiero po dowiezieniu go na policj? Bdziemy mieli teraz niezBy bal. W tym przypadku nikt nie uwierzy w |aden papierek. Ju| wiem, spróbuj przekona tych chBopaków z pogotowia, |eby go odwiezli do sdu. PoczuBam, jak usta mi si otwieraj. 13 " Taaak, to si powinno uda - powiedziaB Yinnie. -Po prostu wycigniesz jednego z tych urzdników, |eby rzuciB okiem na Dale a. Potem niech ci wyda potwierdzenie odbioru zwBok. " Nie bd ciga biednego nieboszczyka po urzdach! " W czym problem? My[lisz, |e tak mu spieszno do trumny? Powiedz sobie, |e robisz dla niego co[ miBego, taka ostatnia przeja|d|ka. Brr. RozBczyBam si. Powinnam byBa zatrzyma dla siebie caBe pudeBko pczków. Zdaje si, |e to byB jeden z tych dni, w których trzeba zje[ osiem pczków. PopatrzyBam na mrugajc zielon diod w mojej komórce. Dalej, Komandos, pomy[laBam. ZadzwoD do mnie. WyszBam z holu na ulic. CzBowiek z Ksi|yca, krócej Ksi|yc, byB nastpny na mojej li[cie. MieszkaB w Burg, kilka bloków od domu moich rodziców. DzieliB haBa[liwe lokum razem z dwoma innymi kolesiami, którzy byli takimi samymi [wirami jak on. WedBug moich ostatnich wiadomo[ci, pracowaB noc w magazynie Shop & Bag. Podejrzewam, |e o tej porze dnia siedziaB w domu, chrupic chipsy i ogldajc powtórk Gwiezdnych wojen. SkrciBam w Hamilton, minBam biuro, skrciBam w lewo koBo szpitala Zwitego Franciszka w stron Burg i skierowaBam si ku szeregowym domkom przy Grant. Burg to willowa dzielnica Trenton, która rozciga si midzy ulicami Chambersburg i Italy. Kruche ciasteczka i chleb oliwkowy to specjalno[ci Burg.  Jzyk migowy polega na podniesieniu do góry wyprostowanego [rodkowego palca u rki. Domy s skromne. Samochody du|e. Okna czyste. ZaparkowaBam w poBowie szeregowej zabudowy i sprawdziBam w teczce numer. StaBy tu obok siebie dwadzie[cia trzy domy. Ka|dy z nich przodem do ulicy. Wszystkie byBy dwupitrowe. Ksi|yc mieszkaB pod numerem czterdziestym pitym. OtworzyB szeroko drzwi i popatrzyB na mnie. MiaB prawie metr osiemdziesit wzrostu i jasnokasztanowe wBosy do ramion z przedziaBkiem na [rodku. ByB szczupBy, niezgrabny, ubrany w czarn koszulk z napisem METAL-LJCA i d|insy z dziurami na kolanach. W jednej rce trzymaB sBoik masBa orzechowego, a w drugiej By|eczk. Pora lunchu. GapiB si na mnie, wygldaB na zmieszanego, nagle co[ mu za[witaBo, stuknB si By|eczk w gBow, zostawiajc na wBosach kulk masBa orzechowego. " Cholera, facetka! ZapomniaBem o sdzie! Trudno nie polubi Ksi|yca, i pomimo ci|kiego dnia poczuBam, jak si u[miecham. " Tak, trzeba podpisa kolejny papierek i ustali now dat. -1 znowu go zabior i zawioz do sdu. Stephanie Plum, kwoka. " Jak Ksi|yc ma to zrobi? " Pojedziesz ze mn na posterunek i pomog ci wszystko zaBatwi. " Facetka, wypchaj si. Jestem w poBowie powtórki Rocky ego. Mo|emy to zrobi kiedy indziej? Ju| wiem, mo|e zostaniesz na lunch i obejrzymy razem ten film? PopatrzyBam na By|eczk, któr trzymaB w rce. Pewnie w ogóle miaB tylko jedn By|eczk. " Dzikuj za zaproszenie - powiedziaBam - ale obiecaBam mamie, |e zjem z ni lunch. - To w |yciu zwie si maBym niewinnym kBamstwem. " O, to naprawd miBe. Zje[ lunch z mam. Fajowo. " PoszBabym teraz na ten lunch, a mniej wicej za godzin przyjd po ciebie. Co ty na to? " ByBoby [wietnie. Ksi|ycowi naprawd by si podobaBo, facetka. Kiedy bli|ej si nad tym zastanowiBam, doszBam do wniosku, |e pój[cie na lunch do mamy nie byBoby wcale takie gBupie. Oprócz zjedzenia darmowego posiBku poznaBabym wszystkie plotki na temat po|aru, które kr| po Burg. ZostawiBam Ksi|yca z jego powtórk i chwyciBam za klamk od drzwi mojego samochodu, kiedy zatrzymaB si koBo mnie czarny lincoln. Szyba po stronie pasa|era zjechaBa w dóB i wyjrzaB z niej jaki[ m|czyzna. " Jeste[ Stephanie Plum? 14 " Tak. " Chcieliby[my uci sobie z tob maB pogawdk. Jasne, ju| wsiadam do mafijnego auta z dwoma facetami w [rodku, z których jeden jest PakistaDczykiem i ma kaliber 38 wetknity w spodnie, cz[ciowo zakryty mikkim waBkiem brzucha, a drugi wyglda jak Hulk Hogan. " Mama zawsze mi powtarzaBa, |ebym nigdy nie wsiadaBa do obcych aut. " Nie jeste[my tacy znowu obcy - powiedziaB Hulk. -Jeste[my dwoma przecitnymi facetami. Prawda, Habib? " Zgadza si - powiedziaB Habib, przechylajc gBow w moim kierunku i odsBaniajc zBoty zb. - Jeste[my jak najbardziej przecitni pod ka|dym wzgldem. " Czego chcecie? - zapytaBam. Facet, który siedziaB na miejscu pasa|era, westchnB gBboko. " Nie masz zamiaru wsi[ do samochodu, prawda? " Owszem. " W porzdku, sprawa jest taka. Szukamy twojego przyjaciela. A mo|e on ju| nie jest przyjacielem? Mo|e ty te| go szukasz? " Aha. " Pomy[leli[my sobie, |e mogliby[my pracowa razem. Wiesz, jako zespóB. " Nie sdz. " Dobrze, w takim razie bdziemy musieli depta ci po pitach. Pomy[leli[my, |e powinna[ o tym wiedzie, |eby[ nie czuBa si zaniepokojona, kiedy zobaczysz, |e siedzimy ci na ogonie. " Kim jeste[cie? " Ten za kierownic to Habib. A ja jestem Mitchell. " Nie. Mam na my[li to, kim naprawd jeste[cie? Dla kogo pracujecie? ByBam niemal pewna, |e ju| znam odpowiedz, ale pomy[laBam, |e nie zaszkodzi zapyta. " Woleliby[my nie ujawnia nazwiska naszego chlebodawcy - o[wiadczyB Mitchell. - I tak nie ma to dla ciebie znaczenia. Zapamitaj sobie tylko to, |e nie powinna[ niczego odrzuca, poniewa| bdziemy si zBo[ci. " Tak, a to bardzo niedobrze, kiedy jeste[my zli - dodaB Habib, gro|c palcem. - Nas nie mo|na lekcewa|y. Czy| nie tak? - zapytaB, szukajc potwierdzenia u Mitchella. - Tak naprawd, je[li nas zdenerwujesz, to rozrzucimy twoje wntrzno[ci po caBym parkingu przy  7-Eleven , które nale|y do mojego kuzyna Muham- mada. " Stuknity jeste[? - powiedziaB Mitchell. - Nie ma rozrzucania |adnych cholernych wntrzno[ci. A je[li nawet, to nie przed  7-Eleven . Kupuj tam gazet w niedziel. " No - ustpiB Habib - to w takim razie mogliby[my zrobi co[ zwizanego z seksem. Mogliby[my dokona na niej zabawnych aktów perwersji seksualnej... Wiele, wiele razy. Gdyby mieszkaBa w moim kraju, byBaby zhaDbiona na zawsze w caBej spoBeczno[ci. Uznana za wyrzutka. Oczywi[cie, poniewa| jest cyniczn i rozpustn Amerykank, w tym kraju na pewno by j zaakceptowali pomimo tych perwersji. A ju| z pewno[ci ona sama byBaby bezgranicznie zadowolona, |e wBa[nie my to z ni robimy. Poczekaj, mogliby[my j okaleczy, |eby to nie byBo dla niej przyjemne. " Hej, nie mam nic przeciwko okaleczeniu, ale uwa|aj z tym seksem - zwróciB si Mitchell do Habiba. - Mam rodzin. Jak moja |ona co[ takiego wywszy, to jestem ugotowany. 15 rozdziaB 2 ZamachaBam rkami. " Czego wy, u diabBa, ode mnie chcecie? " Chcemy twojego kumpla Komandosa i wiemy, |e go szukasz - powiedziaB Mitchell. " Nie szukam Komandosa. Yinnie daB t spraw Joyce Barnhardt. " Nie znam |adnej Joyce Barnhardt - odparB Mitchell. -Znam ciebie. I mówi ci, |e szukasz Komandosa. A jak go znajdziesz, to nam o tym powiesz. A je[li nie potraktujesz serio tego... obowizku, naprawd po|aBujesz. " O-bo-wi-zek - powiedziaB Habib. - Podoba mi si. MiBo brzmi. Mi[l, |e zapamitam. " My[l - poprawiB go Mitchell. - Wymawia si  my[l . " Mi[l. " My[l! " No przecie| mówi. Mi[l. " Ten Arabus dopiero co przyjechaB - wyja[niB Mitchell. - PracowaB dla naszego szefa w innym charakterze w Pakistanie, ale zjawiB si razem z ostatni dostaw towaru i nie mo|emy si go pozby. Jeszcze niewiele umie. " Nie jestem Arabusem! - wrzasnB Habib. - Widzisz jaki[ turban na mojej gBowie? Teraz jestem w Ameryce i nie nosz tych rzeczy. I to bardzo nieBadnie, |e tak mówisz. " Arabus - powtórzyB Mitchell. Habib zmru|yB oczy. " ZwiDska amerykaDska parowa. " Wielorybie sadBo. " Syn sBu|cego. " Odwal si - powiedziaB Mitchell. " Niech ci jaja urwie - zrewan|owaB si Habib. Zdaje si, |e nie musiaBam obawia si tych dwóch. Pozabijaj si nawzajem, zanim noc zapadnie. " Musz ju| jecha - o[wiadczyBam. - Jad do rodziców na lunch. " Pewnie za dobrze ci si nie powodzi - powiedziaB Mitchell - skoro musisz wyBudza lunch od rodziców. Mogliby[my ci pomóc, no wiesz. Dasz nam to, co chcemy, a oka|emy si naprawd hojni. " Gdybym nawet chciaBa znalez Komandosa - a nie chc - nie daBabym rady. Komandos jest nieuchwytny jak dym. " Tak, ale sByszaBem, |e masz wyjtkowe umiejtno[ci, je[li wiesz, co mam na my[li. Poza tym jeste[ Bowczyni nagród... Przyprowadzi go, |ywego lub martwego. Zawsze go dorwa. OtworzyBam drzwi hondy i wsunBam si za kierownic. " Powiedzcie Alexandrowi Ramosowi, |e musi poszuka kogo[ innego do [cigania Komandosa. Mitchell wygldaB tak, jakby poBknB |ab. " Nie pracujemy dla tego skurczybyka. Wybacz moj Bacin. ZnieruchomiaBam na siedzeniu. " A wic dla kogo pracujecie? " PowiedziaBem ci ju|. Nie wolno nam ujawni tej informacji. Niech to szlag. Kiedy przyjechaBam, babcia staBa w drzwiach. MieszkaBa z moimi rodzicami, bo dziadek kupowaB teraz losy na loterii bezpo[rednio od Pana Boga. MiaBa wBosy koloru stalowoszarego, krótko obcite i skrcone trwaB. JadBa jak koD, a skóra babci przypominaBa kurczaka z rosoBu. Jej Bokcie byBy ostre jak brzytwa. MiaBa na sobie biaBe tenisówki, karmazynowy ocieplany kostium z poliestru i przygryzaBa górn warg, co znaczyBo, |e nad czym[ rozmy[la. " Czy| nie jest miBo? WBa[nie nakrywaBy[my do lunchu - powiedziaBa. - Twoja matka kupiBa troch saBatki z kurczaka i buBeczek u Giovicchiniego. RzuciBam okiem na pokój go[cinny. Fotel ojca byB pusty. 16 " Jezdzi po mie[cie na taksówce - wyja[niBa babcia. -DzwoniB Whitey Blocher i powiedziaB, |e potrzebuj kogo[ na zastpstwo. Mój ojciec jest emerytowanym pracownikiem poczty, ale pracuje dorywczo jako taksówkarz, bardziej dlatego, |eby wyj[ z domu, ni| |eby mie na drobne wydatki. A jazda taksówk jest dla niego tym samym, co gra w karty w klubie  Elks . PowiesiBam kurtk na wieszaku w holu i usiadBam przy stole w kuchni. Dom moich rodziców jest wski i ma okna na trzy strony. Okna pokoju go[cinnego wychodz na ulic, okno w jadalni jest od strony podjazdu oddzielajcego dom rodziców od ssiedniego, a okno od kuchni i drugie drzwi wej[ciowe wychodz na podwórko, które jest uporzdkowane, ale ponure o tej porze roku. Babcia usiadBa naprzeciw mnie. " Zastanawiam si nad zmian koloru wBosów - poinformowaBa. - Ros Kotman ufarbowaBa sobie wBosy na czerwono i wyglda caBkiem niezle. No i ma teraz nowego chBopaka. - WziBa buBk i przekroiBa j du|ym no|em. -Nie miaBabym nic przeciwko chBopakowi. " Ros Kotman ma trzydzie[ci pi lat - wtrciBa moja matka. " No, ja mam prawie trzydzie[ci pi - powiedziaBa babcia. - Ale wszyscy mi mówi, |e nie wygldam na swój wiek. To prawda. WygldaBa mniej wicej na dziewidziesit. Bardzo j kochaBam, lecz siBa przycigania ziemskiego nie byBa dla niej zbyt Baskawa. " Mam oko na pewnego faceta w klubie seniora -o[wiadczyBa babcia. - To prawdziwy przystojniak. ZaBo| si, |e gdybym miaBa czerwone wBosy, na pewno zacignBby mnie do Bó|ka. Matka otworzyBa usta, |eby co[ powiedzie, ale pomy[laBa, |e mo|e lepiej nic nie mówi, i signBa po saBatk z kurczaka. Nie miaBam specjalnie ochoty zastanawia si nad szczegóBami wskakiwania do Bó|ka babci, wic przeszBam od razu do wiadomej sprawy. " SByszaBy[cie o po|arze w centrum? Babcia naBo|yBa sobie sBuszn porcj majonezu na buBk. " Masz na my[li ten biurowiec na rogu Adamsa i Trzeciej? SpotkaBam dzisiaj w piekarni Esther Moyer. MówiBa, |e jej syn Bucky prowadziB wóz stra|y po|arnej. MówiBa, |e Bucky powiedziaB jej, |e ten po|ar to pestka. " Co[ jeszcze? " No, |e kiedy przeszukali wczoraj budynek, znalezli ciaBo na trzecim pitrze. " Czy Esther wie, kto to byB? " Homer Ramos. TwierdziBa, |e byB upieczony na chrupko. A wcze[niej go zastrzelono. MiaB du| dziur w gjowie. SprawdziBam, czy nie jest wystawiony w domu pogrzebowym u Stivy, ale nic nie pisali w dzisiejszej gazecie. Czy to nie byBoby co[? Domy[lam si, |e Stiva nie mógB wiele zdziaBa. Chyba wypeBni dziur po kuli pogrzebowym kitem, tak jak to zrobiB w przypadku Moogeya Bluesa, ale miaBby jeszcze do zrobienia t cz[ spalon na grzank. Oczywi[cie s równie| dobre strony takiej sytuacji. Domy[lam si, |e rodzina Ramosa mogBaby zaoszczdzi troch pienidzy na pogrzebie, poniewa| Homer ju| zostaB skremowany. Przypuszczalnie musieli tylko zmie[ go do sBoika. Z wyjtkiem, jak sdz, gBowy, która zostaBa, no bo wiedzieli, |e ma dziur po kuli. Tak wic gBowy pewnie nie mogli zmie[ci do sBoika. Chyba |e zmia|d|yli 1% Bopat. ZaBo| si, |e jak si par razy grzmotnie, to caBkiem niezle si rozdrobni. Matka szybko przyBo|yBa chusteczk do ust. " Dobrze si czujesz? - zapytaBa mam babcia. - Znów skoczyBo ci ci[nienie? - Babcia pochyliBa si w moim kierunku i powiedziaBa szeptem: - Jest zmiana. " Nie ma |adnej zmiany - zaprotestowaBa mama. " Czy wiadomo, kto zastrzeliB Ramosa? - zwróciBam si do babci. 17 " Esther nic na ten temat nie mówiBa. O pierwszej po poBudniu byBam napchana saBatk z kurczaka i puddingiem ry|owym mojej mamy. WyszBam z domu, podreptaBam do hondy i zauwa|yBam Mitchella i Habiba, którzy stali o kawaBek dalej. Kiedy spojrzaBam w ich stron, Mitchell pomachaB do mnie po przyjacielsku. Nie odwzajemniBam jego gestu, wsiadBam do samochodu i pojechaBam z powrotem do Ksi|yca. ZapukaBam do drzwi i Ksi|yc wyjrzaB, zmieszany podobnie jak przedtem. " Ach, tak - powiedziaB w koDcu. A potem wybuchnB [miechem, gBupawym i rubasznym. " Opró|nij kieszenie - powiedziaBam do niego. WywróciB kieszenie spodni na lew stron i wyleciaBa z nich fajka wodna, która spadBa na werand. PodniosBam j i wrzuciBam do domu. " Co[ jeszcze? - zapytaBam. - LSD? Marihuana? " Nie, facetka. A ty? PokrciBam gBow. Jego mózg prawdopodobnie przypomina kpki zdechBych polipów, które mo|na kupi w sklepie zoologicznym i wBo|y do akwarium. PopatrzyB z ukosa na hond. " To twoje auto? " Tak. ZamknB oczy i wycignB rce przed siebie. " Nie ma energii - powiedziaB. - Nie czuj |adnej energii. Ten samochód nie jest dla ciebie. - OtworzyB oczy i powoli przeszedB przez chodnik, podcigajc opadajce spodnie. - Spod jakiego jeste[ znaku? " Spod Wagi. " A widzisz! WiedziaBem! Jeste[ powietrzem. A ten samochód jest ziemi. Nie mo|esz nim jezdzi, facetka. Masz twórcz moc, a ten samochód ci ogranicza. " To prawda - powiedziaBam - ale na lepszy mnie nie sta. Wsiadaj. " Mam przyjaciela, który mógBby ci zaBatwi odpowiedni wóz. Jest kim[ w rodzaju... dilera samochodów. " Bd to mie na uwadze. Ksi|yc przylgnB do przedniego siedzenia i wyjB okulary sBoneczne. " Lepiej, facetka - powiedziaB zza przyciemnianych szkieB. - Znacznie lepiej. Sklep dla policjantów w Trenton znajduje si w tym samym budynku co sd. Jest to toporna budowla z czerwonej cegBy, bez |adnych ozdób, która dobrze speBnia swoj rol - produkt kierunku  rachu ciachu i po strachu w architekturze miejskiej. ZatrzymaBam si na parkingu i wprowadziBam Ksi|yca do budynku. Z technicznego punktu widzenia nie mogBam sama go uwolni, poniewa| jestem agentk do spraw poszukiwania osób zwolnionych za kaucj, a nie urzdnikiem, który je zwalnia. Dlatego zaczBam zaBatwia dokumenty i zadzwoniBam po Yinniego, |eby zszedB na dóB i dopeBniB reszty formalno[ci. " Yinnie ju| idzie - powiedziaBam do Ksi|yca, usadzajc go na Bawce obok urzdnika prowadzcego rejestr sdowy. - Mam tutaj co[ do zaBatwienia, wic zostawiam ci na chwil samego. " Hej, to w dech, facetka. Nie martw si o mnie. Ksi|yc sobie poradzi. " Nie ruszaj si std! " Nie ma problemu. PoszBam na gór do Brutalnych Przestpstw i znalazBam Briana Simona siedzcego przy swoim biurku. Zaledwie kilka miesicy temu dostaB awans na tajniaka i nadal nie miaB bladego pojcia, jak si ubra. ByB w sportowej kurtce w |óBtawo-brzow pepitk, granatowych spodniach od garnituru, tanich brzowych póBbutach, czerwonych skarpetkach i krawacie, wystarczajco szerokim, aby uchodzi za [liniaczek. 18 " Czy nie obowizuj tu jakie[ przepisy dotyczce ubioru? - zapytaBam. - Je|eli bdziesz si tak ubieraB, to ze[lemy ci na banicj do Connecticut. " Mo|e wstpiBaby[ po mnie jutro rano i pomogBa mi wybra ubrania. " O rany - powiedziaBam. - Jaki przewra|liwiony. Pewnie to nie jest najlepsza pora. " Dobra jak ka|da inna - odparB. - Co masz na my[li? " Carol {abo. " Ta kobieta jest stuknita! WpadBa prosto na mnie, a potem uciekBa. " ByBa zdenerwowana. " Chyba nie masz zamiaru czstowa mnie tymi |aBosnymi bajeczkami? " Tak naprawd chodziBo o majtki. Simon wywróciB oczy do góry. " Ja ci krc! " Widzisz, Carol wychodziBa ze sklepu Fredericka i straciBa gBow, bo wBa[nie ukradBa kilka par seksownych majtek. " Czy to mo|e wprawia w zakBopotanie? " Aatwo ci speszy? " Dlaczego w ogóle o tym mówisz? " MiaBam nadziej, |e wycofasz oskar|enie. " Nie ma* mowy! UsiadBam w fotelu przy jego biurku. " UznaBabym to za szczególn przysBug. Carol jest moj znajom. Dzi[ rano musiaBam wyperswadowa jej skok z mostu. " Z powodu majtek? " Jeste[ jak ka|dy facet - powiedziaBam, mru|c oczy. - WiedziaBam, |e nie zrozumiesz. " Jestem pan Wra|liwy. CzytaBem Mosty w Madison. Dwa razy. SpojrzaBam na niego peBnymi nadziei oczyma Bani. " Darujesz jej? " Do jakiego stopnia mam jej darowa? " Nie chce i[ do wizienia. Martwi si, |e bdzie musiaBa korzysta z toalety przy obcych. PochyliB si do przodu i uderzyB gBow w biurko. " Dlaczego ja? " Mówisz jak moja matka. " Dopilnuj, |eby nie poszBa do wizienia - obiecaB. -Pamitaj, |e masz u mnie dBug. " Ale nie bd musiaBa przychodzi i ci ubiera, prawda? Nie jestem do tego stworzona. " {yj w strachu. A niech to. ZostawiBam Simona i zbiegBam po schodach na dóB. CzekaB tam Yinnie, ale nie byBo Ksi|yca. " Gdzie on jest? - dopytywaB si Yinnie. - My[laBem, |e chodziBo ci o tylne wyj[cie. " Bo chodziBo! PowiedziaBam mu, |eby zaczekaB na tej Bawce koBo rejestracji. Oboje popatrzyli[my na Bawk. ByBa pusta. Na zmianie byB Andy Diller. " Cze[, Andy - powiedziaBam. - Nie wiesz, gdzie si podziaB mój wagarowicz? " Przepraszam, ale nie zwróciBem uwagi. Przeszukali[my pierwsze pitro, Ksi|yc jednak si nie znalazB. " Musz wraca do biura - rzekB Yinnie. - Mam robot. Akurat. Wyszli[my razem z budynku i zobaczyli[my Ksi|yca, który staB na parkingu i obserwowaB, jak pali si mój samochód. Policjanci z ga[nicami usiBowali co[ z tym zrobi, ale sytuacja nie wygldaBa zbyt ró|owo. PojawiB si wóz stra|acki na [wiatBach i przejechaB przez BaDcuch przy bramie wjazdowej. " Ludzie - powiedziaB do mnie Ksi|yc. - To naprawd skandal z tym twoim autem. To w[ciekle pomylone, facetka. " Co si tu staBo? 19 " CzekaBem na ciebie na tej Bawce i zobaczyBem Marynarza. Znasz Marynarza? Niewa|ne, Marynarz wBa[nie wyszedB z pudBa, a jego brat przyjechaB go odebra. No i Marynarz zaproponowaB, |ebym wyszedB na chwil przywita si z jego bratem. No to wyszedBem z Marynarzem, a wiesz, on zawsze ma dobr marych, a poniewa| jedna rzecz pociga za sob drug, to pomy[laBem, |e odpoczn sobie przez chwil w twoim aucie i puszcz dymka. Chyba fajka mi si wymsknBa, bo zaraz zapaliBo si siedzenie. A potem jako[ tak wszystko si od tego zajBo. To byBo wspaniaBe, dopóki ci d|entelmeni nie ugasili po|aru. WspaniaBe. Ciekawe, czy Ksi|yc uwa|aBby za wspaniaBe, je[li udusiBabym go na [mier. " Chtnie bym tu zostaB i zapaliB sobie trawk - powiedziaB Yinnie - ale musz wraca do biura. " A ja bym sobie obejrzaB Place Hollywood - rzekB Ksi|yc. - Musimy dobi targu, facetka. DochodziBa czwarta, kiedy udaBo mi si zaBatwi wszystkie formalno[ci, zwizane z odholowaniem samochodu. ZdoBaBam uratowa zaledwie jedn felg, i to by byBo na tyle. StaBam na parkingu, grzebic w torebce w poszukiwaniu mojej komórki, kiedy podjechaB czarny lincoln. " A to pech z tym autem - powiedziaB Mitchell. " Powoli si przyzwyczajam. Czsto mi si to zdarza. " Obserwowali[my ci z daleka i pomy[leli[my, |e chciaBaby[ czym[ si zabra. " W samej rzeczy, wBa[nie dzwoniBam do przyjaciela, który po mnie przyjedzie. " KBamiesz, a| si kurzy - rzekB Mitchell. - Stoisz tutaj od godziny i do nikogo nie dzwoniBa[. ZaBo| si, |e mamie nie spodobaBoby si, |e tak kBamiesz. " WolaBaby, |ebym skBamaBa, ni| wsiadBa do waszego auta - powiedziaBam. - Wtedy dostaBaby ataku serca. Mitchell pokiwaB gBow. " Nie pomy[laBem o tym. - Przyciemniana szyba zasunBa si i lincoln wytoczyB si z parkingu. ZnalazBam telefon i zadzwoniBam do Luli do biura. " Ludzie, jakbym dostawaBa pi centów za ka|dy samochód, który skasowaBa[, mogBabym pój[ na emerytur - o[wiadczyBa Lula, kiedy po mnie przyjechaBa. " To nie byBa moja wina. " Psiakrew, to nigdy nie jest twoja wina. To wszystko przez te sztuczki z reinkarnacj. Je[li chodzi o auta, to jeste[ na dziesitej pozycji w rankingu szrotów. " Pewnie nie masz |adnych wiadomo[ci o Komandosie? " Tylko tak, |e Yinnie daB t spraw Joyce. " ByBa szcz[liwa? " MiaBa orgazm, natychmiast, w biurze. Connie i ja musiaBy[my przeprosi, |eby pój[ zwymiotowa. Joyce Barnhardt to paso|yt. Kiedy chodziBy[my razem do przedszkola, pluBa mi do mleka. W szkole [redniej zaczBa plotkowa i po kryjomu robiBa zdjcia w szatni dla dziewczt. Zanim tusz zd|yB wyschn na moim [wiadectwie [lubu, przyBapaBam j w stroju Ewy z moim m|em (obecnie byBym m|em) na nowym stole w jadalni. Trd to byBoby za maBo dla Joyce Barnhardt. " Potem z samochodem Joyce staBo si co[ [miesznego - powiedziaBa Lula. " Podczas gdy ona rozmawiaBa z Yinniem w biurze, kto[ wkrciB jej korkocig w opon. ZmarszczyBam brwi. " To byBa sprawka niebios - poinformowaBa Lula, wB-czajc silnik swojego firebirda i przycisk radia, które mogte przyprawi czBowieka o drgawki. PojechaBa North Clinton do Lincoln, a potem przez Chambers. Kiedy wysadziBa mnie na parkingu koBo domu, nie byBo [ladu po Habibie i Mitchellu. " Rozgldasz si za kim[? - chciaBa si dowiedzie. 20 " Dzisiaj [ledziBo mnie dwóch kolesi w czarnym lincol-nie, w nadziei, |e znajd dla nich Komandosa. Nie widz ich tutaj. " Du|o ludzi szuka Komandosa. " My[lisz, |e zabiB Homera Ramosa? " Mog sobie wyobrazi, jak zabija Ramosa, ale nie jak podpala budynek. I nie jako gBupca. " Który daje si przyBapa ukrytej kamerze. " Komandos musiaB wiedzie, |e tam s ukryte kamery. Ten budynek nale|y do Ramosa. A on nie przechadza si tam i z powrotem, nie trzymajc rki na pulsie. MiaB biuro w tym budynku. Wiem, bo raz tam dzwoniBam, kiedy pracowaBam w moim poprzednim zawodzie. Poprzedni zawód Luli to prostytucja, wic nie pytaBam o szczegóBy tej rozmowy. Po|egnaBam si z Lula i weszBam przez podwójne szklane drzwi do maBego holu w moim domu. Mieszkam na drugim pitrze i mam do wyboru schody albo wind. Tym razem wygraBa winda, poniewa| byBam wykoDczona przygldaniem si, jak pBonie moje auto. WeszBam do mieszkania, powiesiBam torb i kurtk i zajrzaBam do mojego chomika, Reksa. BiegaB po kole w swojej szklanej klatce, a ró|owe plamki jego maBych Bapek byBy widoczne na czerwonym plastiku. " Cze[, Rex - powiedziaBam. - Jak leci? ZastygB na chwil, nerwowo ruszaBy mu si wsy, [lepia bByszczaBy, czekaB na jedzenie, które spada z nieba. DaBam mu rodzynka z puszki w lodówce i powiedziaBam o samochodzie. SchowaB rodzynek w policzku i wróciB do biegania. Gdybym byBa na jego miejscu, zjadBabym smakoByk od razu i domagaBa si dokBadki. Nie rozumiem, jak on znajduje przyjemno[ w tej caBej bieganinie. Mnie mo|na by zmusi do biegania tylko wtedy, gdyby goniB mnie seryjny morderca. SprawdziBam sekretark. Jedna wiadomo[. Bez sBów. Tylko oddech. MiaBam nadziej, |e to oddech Komandosa. PrzesBuchaBam nagranie jeszcze raz. Oddech byB nor- malny. {adnego perwersyjnego sapania. Ani ciszy peBnej napicia. MógJ to by oddech akwizytora. Kurczaki miaBy by dopiero za kilka godzin, wic przeszBam na drug stron korytarza i zapukaBam do drzwi ssiadów. " Co? - krzyknB pan Wolensky ponad hukiem telewizora. " Czy byBby pan tak uprzejmy i po|yczyB mi gazet? PrzytrafiB mi si nieszcz[liwy wypadek z moim autem i pomy[laBam, |e przejrz ogBoszenia o u|ywanych samochodach. " Znowu? " To nie byBa moja wina. DaB mi gazet. " Je[li byBa, to na pani miejscu szukaBbym oferty z wojska. Powinna pani jezdzi czoBgiem. ZabraBam gazet, wróciBam do mieszkania i przeczytaBam ogBoszenia o sprzeda|y samochodów i kolumn rozrywkow. ZastanawiaBam si wBa[nie nad moim horoskopem, kiedy zadzwoniB telefon. " Czy jest u ciebie babcia? - zapytaBa mama. " Nie. " PosprzeczaBa si z twoim ojcem i demonstracyjnie poszBa do swojego pokoju. Potem widziaBam tylko, jak wsiadaBa do taksówki! " Pewnie pojechaBa zobaczy si z jedn ze swoich przyjacióBek. " DzwoniBam do Betty Szajak i Emmy Getz, ale nie widziaBy jej. UsByszaBam dzwonek do drzwi i serce mi zamarBo. SpojrzaBam przez wizjer. To byBa babcia Mazurowa. " Ona tu jest - szepnBam do sBuchawki. " Bogu dziki - powiedziaBa mama. " {adne dziki. Ma ze sob walizk! 21 " Mo|e chce odpocz od twojego ojca. " Tu nie bdzie mieszka! " Oczywi[cie, |e nie... Ale mogBaby u ciebie zosta na dzieD lub dwa, dopóki sprawa nie przycichnie. Nie! Nie, nie i jeszcze raz nie. Dzwonek znowu zadzwoniB. " Dzwoni do drzwi - powiedziaBam do mamy. - Co mam zrobi? " Na miBo[ bosk, wpu[ j. " Je[li j wpuszcz, to ju| po mnie. To tak, jakby[ zaprosiBa do domu wampira. Wystarczy raz wpu[ci go do [rodka, i ju| jeste[ ugotowana! " To nie jest wampir. To twoja babcia. Babcia zaczBa wali w drzwi. " Jest tam kto? - zawoBaBa. OdBo|yBam sBuchawk i otworzyBam drzwi. " Niespodzianka - oznajmiBa babcia. - Bd u ciebie mieszka, zanim uda mi si co[ znalez. " Ale przecie| mieszkasz u mamy. " Ju| nie. Twój ojciec to koDski zad. - WcignBa swoj walizk do przedpokoju i powiesiBa pBaszcz na wieszaku. - Chc mie swój dom. Mam do[ ogldania jego ulubionych programów telewizyjnych. Dlatego zostan tutaj, dopóki czego[ nie znajd. Wiem, |e nie masz nic przeciwko temu, |ebym tu troch pomieszkaBa. " Jest tylko jedna sypialnia. " Mog spa na kanapie. Nie jestem kapry[na, je[li chodzi o spanie. MogBabym spa na stojco w szafie, gdyby nie byBo innego wyj[cia. " Ale co z mam? Bdzie si czuBa samotna. PrzyzwyczaiBa si, |e ma ci koBo siebie. To znaczyBo: a co ze mn? Nie jestem przyzwyczajona do tego, |e kto[ si tu krci. " Pewnie tak - zgodziBa si babcia - ale ona musi mie wBasne |ycie. Nie mog wiecznie rozwesela tego domu. To mnie zbyt wiele kosztuje. Nie zrozum tego zle, kochani twoj mam, ale ona potrafi odebra czBowiekowi ch do |ycia. A ja nie mam czasu do stracenia. Prawdopodobnie zostaBo mi tylko trzydzie[ci lat na szaleDstwa. Za trzydzie[ci lat babcia bdzie miaBa dobrze po setce -a ja koBo sze[dziesitki, je[li nie zgin w akcji. Kto[ lekko zapukaB do drzwi. Morelli przyszedB wcze[niej. OtworzyBam drzwi. WszedB do poBowy przedpokoju, zanim spostrzegB babci. " Babcia Mazurowa - powiedziaB. " W rzeczy samej - odparBa. - Teraz tu mieszkam. WBa[nie si wprowadziBam. Kciki ust lekko mu zadrgaBy. Cholernik. " To byBa niespodzianka? - zapytaB. WziBam od niego tack z kurczakiem. " Babcia zrobiBa to przez mojego ojca. " Czy to kurczak? - zapytaBa babcia. - Pachnie na caBe mieszkanie. " Wystarczy dla wszystkich - zapewniB j Morelli. -Zawsze kupuj wicej. Babcia przepchnBa si pomidzy nami do kuchni. " Umieram z gBodu. Mam apetyt po tej caBej przeprowadzce. - ZajrzaBa do torby. - S te| herbatniki? I surówka z biaBej kapusty? - PorwaBa kilka talerzy z szafki i cisnBa je na stóB w jadalni. - ChBopie, bdzie fajnie. Licz, |e macie piwo. Mam ochot napi si piwa. Morelli dalej szczerzyB zby. Od jakiego[ czasu trwa midzy nami przerywany romans, co jest miBym okre[leniem na to, |e czasem ze sob sypiamy. A Morelli pewnie wcale nie uwa|aB, |e bdzie fajnie, je[li z tego spania nic dzisiaj nie bdzie. " Zdaje si, |e nici z naszych planów na dzisiejszy wieczór - powiedziaBam do niego szeptem. " Musimy po prostu zmieni lokal - orzekB. - Po kolacji mo|emy pojecha do mnie. 22 " Zapomnij o tym. Co powiem babci? Wybacz, ale nie bd dzisiaj spaBa w domu, bo musz skoczy na jeden numerek z Joem? " A co w tym zBego? " Nie mog tego zrobi. CzuBabym si niezrcznie. " Niezrcznie? " ZciskaBoby mnie w |oBdku. " To gBupie. Babcia Mazurowa nie miaBaby nic przeciwko temu. " Tak, ale wiedziaBaby o tym. Morelli wygldaB na zasmuconego. " To jeden z tych babskich problemów, prawda? Babcia wróciBa do kuchni po szklanki. " Gdzie masz serwetki? - zapytaBa. " Nie mam |adnych serwetek - powiedziaBam. Przez chwil gapiBa si na mnie baranim wzrokiem, nie mogc zrozumie, jak mo|e istnie dom bez serwetek. " Serwetki s w torbie z herbatnikami - poinformowaB j Morelli. Babcia zajrzaBa do torby i u[miechnBa si z zadowoleniem. " Czy| on nie jest wyjtkowy? - rzekBa. - Pomy[laB nawet o serwetkach. Morelli obróciB si na picie i rzuciB mi spojrzenie, które miaBo oznacza, |e jestem szcz[ciar, " Zawsze gotowy - powiedziaB. WzniosBam oczy do góry. " To jest gliniarz dla ciebie - o[wiadczyBa babcia. -Zawsze gotowy. SiadBam naprzeciw niej i chwyciBam kawaBek kurczaka. " Zawsze gotowi to s harcerze - powiedziaBam. - Gliniarze zawsze s gBodni. " Teraz, kiedy bd na swoim, musz pomy[le o znalezieniu jakiej[ pracy - zauwa|yBa babcia. - A mo|e dostaBabym prac jako glina? Co o tym sdzicie? My[lisz, |e byBabym dobrym gliniarzem? - zapytaBa Morellego. " My[l, |e byBaby pani wspaniaBa, ale w tym zawodzie obowizuj ograniczenia wiekowe. Babcia zacisnBa usta. " Tego ju| za wiele. Jak ja nienawidz tych cholernych ograniczeD wiekowych! Dobrze, w takim razie pozostaje mi zawód Bowczyni nagród. PopatrzyBam na Morellego, szukajc pomocy, ale wpatrywaB si w talerz. " Musisz umie prowadzi samochód, |eby zosta Bowczyni nagród - zwróciBam si do babci. - Nie masz prawa jazdy. " I tak planowaBam, |e je zrobi - powiedziaBa.  Po pierwsze, zapisuj si jutro na nauk jazdy. Samochód ju| mam. Twój wujek Sandor zostawiB mi swego buicka, a poniewa| ty ju| nim nie jezdzisz, wic dam mu szans. To caBkiem niezBy samochód. Detektyw na wózku. Kiedy tacka z kurczakiem byBa pusta, babcia zmiotBa wszystko ze stoBu. " Zróbmy porzdek. A potem mo|emy obejrze film. Po drodze wstpiBam do sklepu z kasetami wideo. ZasnBa w poBowie Terminatora, wyprostowana, jakby poBknBa kij, z gBow zwieszon na piersi. " Chyba powinienem ju| pój[ - powiedziaB Morelli. -I zostawi obie dziewczyny, |eby wyja[niBy sobie nieporozumienia. OdprowadziBam go do drzwi. " Czy s jakie[ wiadomo[ci o Komandosie? " Nie. Nawet ani jednej plotki. Czasami brak wiadomo[ci jest dobr wiadomo[ci. Przynajmniej wyszedB caBo z opresji. Morelli przycignB mnie do siebie i pocaBowaB. PoczuBam znajome mrowienie w wiadomym miejscu. 23 " Znasz mój numer - rzekB na po|egnanie. - I nic mnie to nie obchodzi, co kto[ sobie pomy[li. ObudziBam si na kanapie ze sztywnym karkiem i w kiepskim humorze. Kto[ tBukB si po mojej kuchni. Nie trzeba by Einsteinem, |eby si domy[li kto. " Czy| to nie wspaniaBy poranek? - spytaBa babcia. -ZaczBam robi nale[niki. I nastawiBam kaw. W porzdku, mo|e to nawet nie takie zBe, |e babcia tu mieszka. MieszaBa ciasto na nale[niki. " Pomy[laBam, |e mogByby[my dzisiaj wcze[niej wsta, a potem mo|e podwiozBaby[ mnie na lekcj jazdy. Dziki Bogu, mój samochód spaliB si na popióB. " Nie mam teraz samochodu - przypomniaBam. - Wypadek. " Znowu? Co tym razem. Podpalony? Zgnieciony? Bomba? NalaBam sobie fili|ank kawy. " Podpalony. Ale nie z mojej winy. " {yjesz na peBnych obrotach - zaopiniowaBa babcia. -Ani chwili nudy. Szybkie samochody, szybcy m|czyzni, szybkie jedzenie. ChciaBabym prowadzi takie |ycie. MiaBa racj co do szybkiego jedzenia. " Nie dostaBa[ dzisiaj gazety - powiedziaBa. - ZeszBam do holu, wszyscy ssiedzi dostali, a ty nie. " Nie zamawiam prasy - wytBumaczyBam jej. - Jak chc przeczyta gazet, to j sobie kupuj. - Albo po|yczam. " Zniadanie nie mo|e by udane bez porannej gazety -o[wiadczyBa babcia. - Przecie| ja musz przeczyta kawaBy i nekrologi, a dzisiaj rano chciaBam przejrze ogBoszenia o mieszkaniach do wynajcia. " Przynios ci gazet - obiecaBam, nie chcc odwleka sprawy poszukiwania mieszkania. - MiaBam na sobie flanelow zielon koszul nocn w krateczk, która bardzo pasowaBa do moich zaczerwienionych niebieskich oczu. NarzuciBam na ni krótk d|insow kurtk firmy Levi s, wskoczyBam w szare przepocone spodnie, wcisnBam stopy w buty, których nie zasznurowaBam, wBo|yBam czapk z daszkiem na moje brzowe krcone wBosy do ramion, które przypominaBy teraz ptasie gniazdo, i porwaBam kluczyki od samochodu. - Bd za chwil! - krzyknBam ju| z holu. - Tylko skocz do  7-Eleven . PrzycisnBam guzik windy. Kiedy drzwi si otworzyBy, pociemniaBo mi w oczach. Komandos staB oparty o [cian dzwigu z zaBo|onymi rkami, przygldajc mi si uwa|nie ciemnymi oczyma i lekko si u[miechajc. " Wsiadaj - powiedziaB. PorzuciB swój dy|urny zestaw czarnych ubraD w stylu rap i koszul firmy GI Joe. ByB w brzowej skórzanej kurtce, kremowej koszuli od Henleya, spranych d|insach i znoszonych butach. WBosy, które zawsze nosiB spite w kucyk, byBy teraz [cite na krótko. Komandos miaB dwudniowy zarost, który sprawiaB, |e jego zby wydawaBy si bielsze, a latynoska karnacja jeszcze ciemniejsza. Wilk w ciuchach Gapa. " Niech ci kule bij - powitaBam, czujc niepokój w dole brzucha, w miejscu, do którego wstydziBabym si przyzna. - ZmieniBe[ si. " Jestem tylko twoim przecitnym kolesiem. Jasne. WychyliB si, chwyciB mnie za kurtk i wcignB do windy. NacisnB przycisk zamykania drzwi, a potem guzik stopu. - Musimy pogada. - 24 rozdziaB 3 Komandos sBu|yB kiedy[ w oddziaBach specjalnych i byBo to nadal widoczne w jego ruchach i sylwetce. StaB tak blisko, |e musiaBam odchyli gBow do tyBu i patrze mu prosto w oczy. " WstaBa[ przed chwil? - zapytaB. SpojrzaBam w dóB. " Chodzi ci o koszul nocn? " O koszul, wBosy... OsBupiaBem. " To ty wprawiBe[ mnie w osBupienie. " Tak - przyznaB Komandos. - Czsto to robi. Wprawiam kobiety w osBupienie. " Co si staBo? " SpotkaBem si z Homerem Ramosem i kiedy wyszedBem, kto[ go zabiB. " A po|ar? " To nie ja. " Wiesz, kto zabiB Ramosa? Komandos gapiB si na mnie przez chwil. " Mam pewne podejrzenia. " Policja my[li, |e ty to zrobiBe[. Maj ci na kasecie wideo. " Policja ma nadziej, |e ja to zrobiBem. Trudno uwierzy, |e gliniarze naprawd mogliby my[le, |e to ja. Nie jestem uwa|any za gBupca. " Nie, ale za... za kogo[, kto zabija. Komandos u[miechnB si do mnie z góry. " Plotki. - PopatrzyB na kluczyki, które trzymaBam w rce. - Jedziesz gdzie[? " Babcia wprowadziBa si do mnie na kilka dni. ChciaBa przejrze gazet, wic zamierzaBam pojecha do  7-Eleven . MiaB ogniki w oczach. " Przecie| ty nie masz samochodu, dziecinko. A niech to! " ZapomniaBam. - ZmarszczyBam brwi. - Skd wiesz? " Nie ma go na parkingu. Ufl " Co si z nim staBo? - zapytaB. " PoszedB do nieba dla samochodów. NacisnB przycisk trzeciego pitra. Kiedy drzwi si otworzyBy, nacisnB przycisk zatrzymywania, postawiB jedn nog w holu i porwaB gazet spod drzwi numer 3C. " To gazeta pana Kline a - powiedziaBam. Komandos podaB mi gazet i nacisnB guzik drugiego pitra. " Jeste[ mi winna przysBug. " Dlaczego nie przyszedBe[ do sdu? " ZBa pora. Musz kogo[ znalez, a nie znajd go, jak mnie aresztuj. " Albo zabij. " Tak - potwierdziB Komandos. - To te|. Pomy[laBem, |e moje pojawienie si w miejscu publicznym w okre[lonym czasie nie byBoby chwilowo dla mnie najlepsze. " Wczoraj deptaBo mi po pitach dwóch kolesi wygldajcych na gangsterów. Mitchell i Habib. Chc mnie [ledzi dopóty, dopóki ich do ciebie nie doprowadz. " Pracuj dla Artura Stolle a? " Arturo Stolle, ten król dywanów? A có| on ma z tym wspólnego? " Nie chciaBaby[ wiedzie. " To znaczy, |e gdyby[ mi powiedziaB, musiaBby[ mnie zabi? " Nie. Gdybym ci o tym powiedziaB, mógBby to zrobi kto[ inny. " Czy|by zawiedziona miBo[ midzy Mitchellem i Alexandrem Ramosem? " Nie. - Komandos podaB mi kartk z jakim[ adresem. - ChciaBbym, |eby[ przeprowadziBa dla mnie maBe [ledztwo. Hannibal Ramos. Pierworodny syn i drugi w hierarchii królestwa 25 Ramosa. Jako miejsce staBego zamieszkania podaje Kaliforni, ale spdza coraz wicej czasu tutaj, w Jersey. " Teraz te| tu jest? " Jest tu od trzech tygodni. Ma dom koBo trasy numer dwadzie[cia dziewi. " Ale chyba nie sdzisz, |e to on zabiB swojego brata, prawda? " Nie jest na pierwszym miejscu mojej listy - powiedziaB Komandos. - Szepn jednemu z moich ludzi, |eby ci podrzucili jaki[ samochód. Komandos zatrudnia na luznych zasadach caB armi ludzi do pomocy w swoich licznych przedsiwziciach. Wikszo[ z nich to byli |oBnierze, którzy s jeszcze bardziej zwariowani ni| on sam. " Nie! Nie potrzeba. Mam pecha do samochodów. Ich kasacja czsto koDczy si interwencj policji, a samochody Komandosa maj niejasne zródBa pochodzenia. Komandos cofnB si do windy. " Nie zbli|aj si za bardzo do Ramosa - doradziB. - To nie jest sympatyczny facet. - Drzwi zamknBy si. I Komandos zniknB. WyszBam z Bazienki ubrana w swój dy|urny zestaw -d|insy, sportowe buty i podkoszulek - od[wie|ona prysznicem i gotowa zacz nowy dzieD. Babcia przy stole w jadalni czytaBa gazet, a naprzeciw niej siedziaB Ksi|yc i wcinaB nale[niki. " Cze[, facetka - powiedziaB. - Twoja babcia usma|yBa mi par nale[ników. Szcz[ciara z ciebie, |e mieszka u ciebie babcia. To absolutny hit, facetka. Babcia u[miechnBa si. " Czy| on nie jest wspaniaBy? - rozczuliBa si. " CzuBem si fatalnie po wczorajszym - wyja[niB Ksi|yc - wic przywiozBem ci samochód. Jest tak jakby po|yczony. Pamitasz, opowiadaBem ci o moim kumplu, który jest dilerem. SkrzyczaB mnie, kiedy usByszaB ode mnie o tym spalonym aucie, powiedziaB, |e byBoby w porzdku, gdyby[ jezdziBa jednym z jego samochodów, dopóki nie bdziesz miaBa nowego. " To nie jest kradziony samochód, prawda? " Hej, facetka, na kogo ja wygldam? " Wygldasz na kolesia, który ukradBby auto. " No dobra, ale nie zawsze. Ten akurat to naprawd po|yczka. Naprawd potrzebowaBam samochodu. " WziBabym go tylko na kilka dni - o[wiadczyBam. -Dopóki nie dostan pienidzy z ubezpieczenia. Ksi|yc odsunB si od stoBu, na którym staB pusty talerz, i wrczyB mi pk kluczy. " Bdzie ci rajcowaB. To kosmiczna maszyna, facetka. Sam go wybieraBem, tak |eby pasowaB do twojego wntrza. " Co to za auto? " Rollswagen. Srebrna latajca maszyna. No, no. " Dobra, dziki. Podrzuci ci do domu? WyszedB do przedpokoju. " Musz lecie. Na mnie ju| czas. " Mam zaplanowany caBy dzieD - powiedziaBa babcia. - Dzi[ rano lekcja jazdy. Potem, po poBudniu, Melvi-na zabiera mnie, |eby pooglda mieszkania. " Sta ci na wBasne mieszkanie? " OdBo|yBam troch pienidzy ze sprzeda|y domu. OszczdzaBam je na staro[, |eby zapBaci za dom opieki, ale mo|e zamiast tego zrobi u|ytek z rewolweru. SkrzywiBam si. " Oczywi[cie, |e nie mam zamiaru wcha kwiatków od spodu ju| jutro - uspokoiBa mnie. - ZostaBo mi jeszcze wiele lat. A tak w ogóle to wszystko ju| sobie skalkulowaBam. Pomy[l, je[li wBo|ysz pistolet do ust, to odstrzelisz sobie tyB gBowy. W ten sposób Stiva nie bdzie musiaB si napracowa, |eby[ wygldaBa dobrze, kiedy wBo|y ci do trumny, poniewa| i 26 tak nikt nie zobaczy twojej potylicy. Trzeba by ostro|nym, |eby nie poruszy pistoletem, bo mo|na schrzani caB robot i odstrzeli ucho. - OdBo|yBa gazet. - W drodze do domu wstpi do sklepu i kupi kotlety wieprzowe na kolacj. A teraz musz si przygotowa do lekcji jazdy. A ja musiaBam i[ do pracy. Problem polegaB na tym, |e wcale nie pragnBam zabra si do |adnej ze spraw, które na mnie czekaBy. Nie miaBam najmniejszej ochoty tropi Hannibala Ramosa. I zdecydowanie nie chciaBam spotka si z Morrisem Munsonem. Mogjabym poBo|y si z powrotem do Bó|ka, ale w ten sposób nie da si zarobi na ciele. A poza tym teraz nie miaBam Bó|ka. Aó|ko miaBa babcia. Zreszt co mi wBa[ciwie zale|y, mog rzuci okiem na akta Munsona. WyjBam papiery i przejrzaBam je. Poza biciem, gwaBtem i prób podpalenia sprawa Munsona nie wygldaBa najgorzej. Niekarany. Bez swastyk wytatuowanych na ciele. PodaB, |e mieszka przy ulicy Rockwell. WiedziaBam, gdzie to jest. KoBo fabryki guzików. Nie najelegantsza cz[ miasta. Ale i nie najgorsza. GBównie jednorodzinne bungalowy i domki szeregowe. Wikszo[ mieszkaDców to robole lub bezrobotni. Rex spaB w swojej puszce po zupie, a babcia byBa w Bazience, wic nie krpowaBam si i wyszBam. Kiedy zeszBam na parking, zaczBam szuka srebrnej latajcej maszyny. I do[ szybko j znalazBam. To byB rollswagen. Blacha pochodziBa z zabytkowego volkswagena garbusa, a przód z przedwojennego rolls-royce a. Samochód byB w kolorze opalizujcego srebra z bBkitnymi falami na caBej dBugo[ci, a fale byBy usiane gwiazdkami. ZamknBam oczy, majc nadziej, |e kiedy je otworz, samochód zniknie. PoliczyBam do trzech i otworzyBam oczy. Ale on staB nadal. PobiegBam z powrotem do mieszkania, chwyciBam kapelusz i ciemne okulary i wróciBam do samochodu. SiadBam za kierownic, skuliBam si na siedzeniu i wytoczyBam z parkingu. Ten samochód nie harmonizuje z moim wntrzem, powiedziaBam sobie. Moje wntrze nie przypominaBo zupeBnie volkswagena garbusa. Dwadzie[cia minut pózniej byBam na Rockwell i patrzyBam na numery, szukajc domu Munsona. Kiedy go znalazBam, doszBam do wniosku, |e wyglda caBkiem zwyczajnie. Jeden blok za fabryk. Wygodnie, je[li chodzi si do pracy na piechot. Gorzej, je[li kto[ lubi malownicze krajobrazy. ByB to dwupitrowy dom, stojcy w szeregowej zabudowie, bardzo podobny do domu Ksi|yca. Z fasad wyBo|on brzowymi kamyczkami. ZaparkowaBam przy kraw|niku i pokonaBam krótk drog do drzwi. IstniaBo maBe prawdopodobieDstwo, |e zastan Munsona w domu; mieli[my [rod rano, a on prawdopodobnie byB ju| w Argentynie. ZadzwoniBam do drzwi i stanBam jak wryta, kiedy te si otworzyBy i wyjrzaBa z nich gBowa Munsona. " Morris Munson? " SBucham? " My[laBam, |e bdzie pan... w pracy. " WziBem par tygodni wolnego. Mam troch kBopotów. A tak w ogóle, to kim pani jest? " Reprezentuj firm Yincent Plum - Kaucje i Porczenia. Nie przyszedB pan na spotkanie w sdzie i chcieliby[my wyznaczy panu nowy termin. " Jasne. Róbcie swoje i zmieDcie dat. " Musz zabra pana do centrum, |eby to zaBatwi. PopatrzyB za mnie, na latajc maszyn. " Chyba nie sdzisz, |e pojad tym czym[? " Tak wBa[nie sdz. " CzuBbym si jak idiota. Co ludzie sobie pomy[l? " Hej, kole[, je[li ja mog tym jezdzi, to ty te|. " Wy, kobiety, wszystkie jeste[cie takie same - powiedziaB. - Pstrykniecie palcami i oczekujecie, |e m|czyzna bdzie taDczyB, jak mu zagracie. TrzymaBam rk w torebce, grzebic w poszukiwaniu spreju z pieprzem. 27 " Poczekaj tu - rzekB Munson. - Wezm swój samochód. Stoi za domem. Nie mam nic przeciwko wyznaczeniu nowej daty, ale nie wsid do tego kretyDskiego wozu. Objad dom i pojad za tob do miasta. - Trzask. ZamknB drzwi na zamek. Niech to diabli. WsiadBam do samochodu i przekrciBam kluczyk w stacyjce, czekajc na pró|no na Mun-sona i zastanawiajc si, czy kiedykolwiek go jeszcze zobacz. PopatrzyBam na zegarek. Dam mu pi minut. A potem co? Wzi dom szturmem? Wywali drzwi i otworzy ogieD? ZajrzaBam do torebki. Nie ma broni. ZapomniaBam zabra broD. Cholera, prawdopodobnie znaczy to, |e musz jecha do domu i zostawi Munso-na na nastpny raz. SpojrzaBam prosto przed siebie i zobaczyBam samochód, który wyjechaB zza rogu. W wozie byB Munson. Có| za miBa niespodzianka, pomy[laBam. Widzisz, Ste-phanie, nie bdz taka prdka w wydawaniu sdów. Ludzie czasami okazuj si caBkiem w porzdku. WBczyBam silnik latajcej maszyny i obserwowaBam, jak Munson si zbli|a. Zaraz, zaraz, on przy[pieszyB zamiast zwolni! WidziaBam wyraz jego twarzy, napity i skoncentrowany. Ten maniak miaB zamiar mnie staranowa! WrzuciBam wsteczny bieg i wgniotBam pedaB gazu. Rolls odskoczyB do tyBu. Nie do[ szybko, |eby unikn zderzenia, ale wystarczajco szybko, |eby nie da zrobi z siebie caBkowitej miazgi. Wyr|nBam gBow pod wpBywem uderzenia. {aden problem dla kobiety, która urodziBa si i wychowaBa w Burg. Tam si dorasta, zderza- jc si samochodami na brzegu Jersey. Wiemy, jak przyj cios. Problem polegaB na tym, |e Munson walnB we mnie czym[, co wygldaBo mi na stary wóz policyjny, crown victori. Wikszy ni| rollswagen. WjechaB w moje auto drugi raz, odbijajc mnie na odlegBo[ jakich[ piciu metrów, po czym latajca maszyna zgasBa. Kiedy gramoliB si ze swojego samochodu, ja próbowaBam zapali silnik, tymczasem Munson biegB w moim kierunku z felg. " Chcesz zobaczy, jak taDcz? - krzyczaB. - Ju| ja ci zataDcz! Scenariusz si powtarzaB. Staranowa samochodem, pobi felg. Nie chciaBam przypomina sobie, co byBo nastpne w kolejno[ci. Silnik rollsa zaskoczyB i wyrzuciBo mnie gwaBtownie do przodu, a Munson zostaB prawie w tyle. Wymachujc felg, chwyciB drug rk za mój zderzak. " Nienawidz ci! - wrzeszczaB. - Wy, kobiety, wszystkie jeste[cie takie same! W poBowie ulicy prdko[, z jak jechaBam, wzrosBa od zera do osiemdziesiciu kilometrów na godzin, a w zakrt weszBam z piskiem opon. Nie obejrzaBam si za siebie przez nastpne kilkaset metrów, a kiedy wreszcie to zrobiBam, nikogo ju| za mn nie byBo. ZmusiBam si, |eby zdj nog z gazu i wzi par gBbszych oddechów. Serce mi waliBo, a rce miaBam kurczowo zaci[nite na kierownicy. ZobaczyBam bar McDonalda i samochód bezwiednie skrciB na odpowiedni pas. ZamówiBam waniliowy koktajl mleczny i zapytaBam dzieciaka w okienku, czy maj wolne miejsca pracy. " Jasne - powiedziaB. - Zawsze mamy wolne miejsca. Chcesz kwestionariusz? " Macie tu du|o napadów? " Niedu|o - zapewniB, podajc mi kwestionariusz i plastikow rurk. - Jest troch [wirów, ale mo|na ich przekupi resztkami jedzenia. ZatrzymaBam si w rogu parkingu i czytaBam kwestionariusz, popijajc koktajl. Pomy[laBam, |e taka praca nie byBaby najgorsza. Pewnie dostaje si frytki za darmo. WysiadBam z auta i zaczBam je oglda. Krata rolls-roy-ce a byBa zgnieciona, w lewym tylnym bBotniku ziaBa wielka dziura, a tylne [wiatBa zostaBy rozbite. Na parking wjechaB czarny lincoln i zaparkowaB obok mnie. Szyba zjechaBa w dóB, Mitchell za[ u[miechnB si na widok rollswagena. " Co to, u licha, jest? PopatrzyBam si na niego zBowrogo. " Potrzebujesz auta? Mogliby[my ci zaBatwi samochód. Jaki tylko bdziesz chciaBa - obiecaB Mitchell. - Nie musisz jezdzi tym... wstydem. " Nie szukam Komandosa. 28 " Jasne - powiedziaB Mitchell. - Ale mo|e on szuka ciebie. Mo|e chce wymieni olej i liczy na to, |e warto ci zaufa. Tak to bywa, no wiesz. M|czyzna ma swoje potrzeby. " To w waszym kraju nie wymienia si oleju w stacji? -zapytaB Habib Mitchella. " O rany - jknB Mitchell. - Nie chodzi o ten olej. Mam na my[li t parówk do tentegowania si. " Nie rozumiem.  Tentegowa si ? - powiedziaB Habib. - Co to jest parówka? " Ten cholerny wegetarianin nic nie rozumie - zirytowaB si Mitchell. ZBapaB si za spodnie w kroku i szarpnB. - Wiesz, parówka. " Aha - ucieszyB si Habib. - Ju| rozumiem. Ten facet Komandos chowa swoj parówk w t córk wywBoki. " Córka wywBoki? Przepraszam, jak? - zdumiaBam si. " WBa[nie tak - potwierdziB Habib. - Nieczysta dziwka. PoczuBam, |e powinnam wycign broD, której nie miaBam przy sobie. ZaBatwi tych go[ci. Nic strasznego. Na przykBad przestrzeli któremu[ oko. " Musz ju| i[ - powiedziaBam. - Mam robot. " W porzdku - odparB Mitchell. - Ale nie bdz dzika. I zastanów si nad tym samochodem. " Hej! - krzyknBam. - Jak mnie znalezli[cie? Ale ich ju| nie byBo. JezdziBam przez jaki[ czas po okolicy, chcc si upewni, |e nikt mnie nie [ledzi, a potem skierowaBam si w stron siedziby Ramosa. PojechaBam tras numer 29 na póBnoc w kierunku Ewing. Ramos mieszkaB w bogatej dzielnicy, w której rosBy stare drzewa, a ogrody byBy za- projektowane przez fachowców od zieleni. W bok od Fenwood staBo nowo zbudowane osiedle domków z czerwonej cegBy, z gara|ami na dwa samochody i ogródkami otoczonymi murem. Przed domkami byBy wypielgnowane trawniki z wijcymi si [cie|kami oraz rabatami kwia- tów. Bardzo gustowne. Budzce szacunek. Wymarzone miejsce dla midzynarodowego handlarza broni. Poruszanie si latajc maszyn w tej okolicy utrudniaBo przeprowadzenie wywiadu. Z tego powodu jakakolwiek inwigilacja nie mogBa si uda. Dziwaczny samochód, który przystanBby tu na dBu|ej, musiaBby zosta zauwa|ony. To samo odnosiBo si do dziwnej kobiety, waBsajcej si po okolicy. Wszystkie okna w domu Ramosa zasBonite roletami, dlatego nie mo|na byBo stwierdzi, czy kto[ jest w [rodku. Jego dom byB drugi z kolei od koDca w szeregu piciu domów. Pomidzy rzdami domków zostawiono pas zieleni. PrzejechaBam si po okolicy, wczuwajc si w atmosfer, a potem jeszcze raz minBam dom Ramosa. Nic nowego. ZadzwoniBam na pager do Komandosa, który od-dzwoniB mi w cigu piciu minut. " Tak wBa[ciwie to co mam konkretnie dla ciebie zrobi? - zapytaBam. - Jestem przed jego domem, ale nie widz tu nic do ogldania, a nie mog dBu|ej w tej okolicy stercze. Nie mam gdzie si ukry. " Wró tam w nocy, kiedy bdzie ciemno. Sprawdz, czy kto[ go odwiedza. " Co on robi caBymi dniami? " Ró|ne rzeczy - poinformowaB Komandos. - Maj w rodzinie podziaB obowizków. Kiedy Alexander jest w swojej rezydencji, robi interesy na wybrze|u. Przed po|arem Hannibal spdzaB wikszo[ czasu w tym budynku w centrum. MiaB biuro na czwartym pitrze. " Czym on jezdzi? " Ciemnozielonym jaguarem. " {onaty? " Tylko wtedy, kiedy jest w Santa Barbara. " Jest jeszcze co[, o czym powinnam wiedzie? 29 " Tak - powiedziaB Komandos. - Bdz ostro|na. Komandos rozBczyB si, a telefon znowu zadzwoniB. " Czy babcia jest z tob? - zapytaBa mama. " Nie. Mówi z pracy. " To gdzie ona jest? DzwoniBam na twój numer domowy i nikt nie odpowiada. " Babcia miaBa dzisiaj rano lekcj jazdy. " Matko Boska! " A potem umówiBa si z Melvin. " Powinna[ opiekowa si babci. Co ty sobie wyobra|asz? Ta kobieta nie umie jezdzi samochodem! Zabije setki niewinnych ludzi. " Wszystko jest w porzdku. Jezdzi z instruktorem. " Z instruktorem! Jaki instruktor poradzi sobie z babci? A co z jej broni? PrzeszukaBam caBy dom i nie mog jej znalez. Babcia ma rewolwer kalibru 45, który chowa przed mam. DostaBa broD od swojej przyjacióBki Elsie, która kupiBa j na wyprzeda|y. Babcia prawdopodobnie trzymaBa pistolet w torbie. Zawsze mówiBa, |e dziki temu torebka jest ci|sza, na wypadek, gdyby trzeba byBo odeprze atak krokodyla. Mo|e to i prawda, ale wedBug mnie, to dlatego, |e babcia lubi udawa Clinta Eastwooda. " Nie chc, |eby jezdziBa po drogach z broni! - |achnBa si mama. " W porzdku - powiedziaBam. - Porozmawiam z ni. Ale sama wiesz, jak to jest z t jej broni. " Dlaczego wBa[nie mnie to spotkaBo? - zapytaBa mama. - Dlaczego mnie? Nie znaBam odpowiedzi na to pytanie, wic rozBczyBam si. ZaparkowaBam samochód, poszBam na koniec rzdu domków i weszBam na [cie|k rowerow. Zcie|ka biegBa przez pas zieleni za domem Ramosa i roztaczaB si z niej wspaniaBy widok na okna pierwszego pitra. Niestety, niewiele dojrzaBam, poniewa| rolety byBy spuszczone. Okna na parterze zasBaniaB mur. ZaBo| si o milion, |e te okna otwarto na o[cie|. Nie byBo |adnego powodu, |eby spuszcza w nich rolety. I tak nie daBo si tam zajrze. Oczywi[cie mógB to zrobi kto[ zle wychowany, kto by przeskoczyB mur i zaczaiB si tam, jak Humpty Dumpty, czekajc, a| wydarzy si katastrofa. ZdecydowaBam, |e prawdopodobieDstwo wydarzenia si tej katastrofy bdzie mniejsze, je[li Humpty przeskoczy mur w nocy, kiedy bdzie ciemno i nikt jej nie zobaczy. Dlatego ruszyBam dalej wzdBu| [cie|ki, doszBam do ulicy i wróciBam do samochodu. Lula staBa w drzwiach, kiedy zatrzymaBam si przed biurem. " Dobra, poddaj si - powiedziaBa. - Co to jest? " Rollswagen. " Ma par dziur. " Morris Munson wpadB w szaB. " On to zrobiB? ZBapaBa[ go? " PostanowiBam odBo|y t przyjemno[ na pózniej. Lula wygldaBa tak, jakby za chwil miaBa si nabawi przepukliny, powstrzymujc si od wybuchu [miechu. " Musimy go dorwa. Trzeba mie od groma tupetu, |eby tak podziurawi rollswagena. Hej, Connie! - krzyknBa. - Musisz przyj[ zobaczy samochód Stephanie. To prawdziwy rollswagen. " Po|yczyBam go - powiedziaBam. - Dopóki nie dostan pienidzy z ubezpieczenia. " A co to za esy-floresy po bokach? " Wiatr. " Ach, tak. Powinnam byBa si domy[li. Czarny l[nicy jeep cherokee zatrzymaB si przy kraw|niku za latajc maszyn i wysiadBa z niego Joyce Barnhardt. MiaBa na sobie czarne spodnie ze skóry, obci-" iy gorset z czarnej skóry, w którym ledwo mie[ciBy si jej 30 piersi, rozmiar C, kurtk z czarnej skóry i czarne buty na l wysokich obcasach. Jej czerwone, bByszczce wBosy byBy Upite wysoko i podkrcone, oczy podkre[lone czarn kredk, a rzsy pogrubione tuszem. Joyce wygldaBa jak lalka Barbie. " SByszaBam, |e do tych tuszów wydBu|ajcych rzsy dodaj sier[ szczurów - powiedziaBa Lula do Joyce. -Mam nadziej, |e przeczytaBa[ skBad, zanim to kupiBa[. Joyce popatrzyBa na latajc maszyn. " Czy|by do miasta przyjechaB cyrk? A to pewnie jeden z tych pojazdów dla klaunów? " To jedyny w swoim rodzaju rollswagen - wyja[niBa Lula. - Masz jaki[ problem? Joyce u[miechnBa si. " Jedynym moim problemem jest podjcie decyzji, na co wydam pienidze, które dostan za gBow Komandosa. " Jasne - odparBa Lula. - Pewnie masz kup czasu do stracenia. " Widzisz - rzekBa Joyce - ja zawsze Bapi swoich facetów. I psy, i kozBy, i warzywa... i cudzych facetów te|. " Chtnie by[my jeszcze z tob porozmawiaBy - odezwaBa si Lula - ale mamy ciekawsze zajcia. Bardzo wa|n spraw do zaBatwienia. WBa[nie byBy[my na drodze do schwytania jednego wysokopBatnego skurczybyka. " Jedziecie tym samochodem dla klaunów? " Jedziemy moim firebirdem - powiedziaBa Lula. -Zawsze nim jedziemy, jak mamy do zaBatwienia jakie[ trudne zadanie. " Musz si zobaczy z Yinniem - zapowiedziaBa Joyce. - Kto[ si pomyliB, wypeBniajc formularz Komandosa. SprawdziBam adres, ale nikt tam nie mieszka. PopatrzyBy[my na siebie z Lula i u[miechnBy[my si pod nosem. " O rety, naprawd? - zapytaBa Lula. Nikt nie wiedziaB, gdzie mieszka Komandos. W prawie jazdy miaB adres schroniska dla m|czyzn przy Post Street. Niezbyt prawdopodobne w przypadku m|czyzny, który jest wBa[cicielem biurowców w Bostonie i codziennie kontaktuje si ze swoim maklerem gieBdowym. Od zawsze próbowaBy[my z Lula - bez wiary w sukces - namierzy adres Komandosa, ale nigdy nam si to nie udaBo. " Co sdzisz? - zapytaBa Lula, kiedy Joyce zniknBa w biurze. - Chcesz troch uszkodzi tego Morrisa Mun-sona? " Sama ju| nie wiem. To psychol. " Psiakrew - zaklBa Lula. - Nie boj si go. Sdz, |e zaBatwiBabym jego ko[cisty tyBek. StrzelaB do ciebie? " Nie. " A wic nie jest a| tak stuknity, jak wikszo[ moich ssiadów. " Jeste[ pewna, |e chcesz pojecha po niego swoim firebirdem? Widzc, co zrobiB z moj latajc maszyn? " Po pierwsze, je[li nawet zmie[ciBabym caBe moje cielsko w tej latajcej maszynie, to musiaBaby[ wzi ze sob otwieracz do konserw, |eby mnie z niej wydoby. A po drugie, wiedzc, |e w tym lekko nadgryzionym samochodzie s tylko dwa miejsca, na których my bdziemy siedzie, przypuszczam, |e musiaByby[my przywiza Munsona do haka holowniczego, |eby go gdziekolwiek zabra. To nie byBby taki gBupi pomysB, ale wykonanie zajBoby za du|o czasu. Lula podeszBa do szaf z aktami i kopnBa w pierwsz od doBu szuflad po prawej stronie. Szuflada odskoczyBa; Lula wycignBa glocka, kaliber czterdzie[ci, i wrzuciBa go do torebki. " Tylko bez strzelaniny! - ostrzegBam. " Jasne, przecie| wiem - przytaknBa Lula. - Chodzi o ubezpieczenie auta. v Zanim dojechaBy[my do Rockwell Street, miaBam mdBo[ci, a serce BomotaBo mi w piersiach. 31 " Nie wygldasz kwitnco - powiedziaBa Lula. " My[l, |e to choroba lokomocyjna. " Nigdy nie miaBa[ choroby lokomocyjnej. - Mam j zawsze wtedy, jak jad po faceta, który niedawno rzuciB si na mnie z felg. - Nic si nie martw. Jak jeszcze raz to zrobi, przestrzel mu tyBek. " Nie! MówiBam ci, |adnej strzelaniny. " Ale tutaj chodzi o ubezpieczenie na |ycie. ChciaBam spojrze na ni surowo, zamiast tego jednak westchnBam. " Który to dom? - zapytaBa Lula. " Ten z zielonymi drzwiami. " Trudno powiedzie, czy kto[ tam jest. PrzejechaBy[my obok domu dwa razy, a potem wjechaBy[my w jednokierunkow drog wewntrzn, prowadzc na tyBy budynku, i zatrzymaBy[my si koBo gara|u Munsona. WysiadBam i zajrzaBam przez oblepione brudem boczne okno. W [rodku staB tam wóz. Crown victo-ria. A niech to. " Mam plan - powiedziaBam do Luli. - Pójdziesz do drzwi wej[ciowych. On ci nie zna. Nie bdzie podejrzliwy. Powiesz mu, kim jeste[ i |e chcesz go zabra ze sob do centrum. Wtedy bdzie usiBowaB wymkn si chyBkiem do samochodu przez tylne drzwi, a tam ju| nie bdzie czujny i ja go zBapi i skuj kajdankami. " Brzmi niezle. Jak bdziesz miaBa jakie[ problemy, to zawoBasz, a ja przylec. Lula wycofaBa swojego firebirda, a ja podeszBam na czubkach palców do tylnych drzwi domu Munsona i przykleiBam si do [ciany, |eby mnie nie zobaczyB. WstrzsnBam moim sprejem na psy, |eby sprawdzi, czy dziaBa, i nasBuchiwaBam pukania Luli do drzwi. Po kilku minutach usByszaBam pukanie; przytBumione odgjosy rozmowy, a potem szuranie nogami i szczk zamka. Drzwi otworzyBy si i wyszedB z nich Morris Munson. " Stój - powiedziaBam i kopnBam w drzwi, które si zamknBy. - Nie ruszaj si z miejsca. Nawet nie drgnij, bo potraktuj ci sprejem. " Ty! ZrobiBa[ mnie w konia! W lewej rce miaBam sprej, a w prawej kajdanki. " Odwró si - poleciBam. - Rce nad gBow, dBonie oprze na [cianie. " Nienawidz ci! - zawyB. - Jeste[ taka sama jak moja byBa |ona. Donosicielska, kBamliwa, apodyktyczna suka. Nawet wygldasz tak samo. Te same idiotyczne krcone brzowe wBosy. " Idiotyczne? SBucham? " Dobrze mi si |yBo, dopóki ta dziwka wszystkiego nie zepsuBa. MiaBem du|y dom i Badny samochód. MiaBem wszystko. " I co si staBo? " ZostawiBa mnie. PowiedziaBa, |e jestem nudny. Stary nudny Morris. Którego[ dnia wynajBa sobie adwokata, podjechaBa ci|arówk od strony podwórka i wyczy[ciBa dom ze wszystkiego. ZabraBa ka|dy cholerny mebel, ka|d francowat sztuk chiDskiej porcelany, ka|d zafajdan By|k. - WskazaB na dom. - ZostaBem z tym. Gówniany dom szeregowy i u|ywany crown victoria z ratami na dwa lata. Po pitnastu latach pracy w fabryce guzików, gdzie harowaBem jak wóB, jem na kolacj kasz w tej puBapce na szczury. " Ja ci krc. " Zaczekaj chwil - powiedziaB. - Pozwól mi przynajmniej zamkn drzwi. Ten dom nie jest wart wiele, ale to wszystko, co mam. " W porzdku. Tylko |adnych gwaBtownych ruchów. OdwróciB si do mnie plecami, zamknB drzwi na klucz, obróciB si na picie i popchnB mnie. " Cholera - rzuciB. - Przepraszam. StraciBem równowag. 32 CofnBam si. " Co masz w rce? " Zapalniczk. WidziaBa[ kiedy[ zapalniczk, prawda? Wiesz, jak dziaBa? - Munson pstryknB i zapaliB si pBomieD. " Rzu to na ziemi! PomachaB ni. " Popatrz, jaka Badna. Spójrz na t zapalniczk. Wiesz, co to za zapalniczka? ZaBo| si, |e nie zgadniesz. " PowiedziaBam, rzu to. PodniósB zapalniczk na wysoko[ twarzy. " Spalisz si. Nie mo|esz temu zapobiec. " O czym ty mówisz? Rany! MiaBam na sobie d|insy, biaBy podkoszulek wsunity w spodnie i zielono-czarn koszul flanelow, podobn do kurtki. SpojrzaBam w dóB i zobaczyBam, |e poBa koszuli si pali. " Spalisz si! - krzyczaB do mnie. - Usma|ysz si w piekle! RzuciBam kajdanki i sprej, rozerwaBam koszul, wyskoczyBam z niej, rzuciBam j na ziemi i zaczBam po niej depta, |eby ugasi ogieD. Kiedy mi si udaBo, rozejrzaBam si wokóB siebie, ale Munsona ju| nie byBo. PróbowaBam otworzy tylne drzwi. ByBy zamknite na zamek. UsByszaBam odgBos zapalania silnika. PopatrzyBam na drog i zobaczyBam crowna, który pdziB w dal. PodniosBam koszul i wBo|yBam j z powrotem. BrakowaBo prawej poBy. Lula staBa oparta o samochód, kiedy weszBam za róg. " Gdzie Munson? - zapytaBa. " ZwiaB. PopatrzyBa na moj koszul i zmarszczyBa brwi. " MogBabym przysic, |e miaBa[ caB koszul. " Nie chc o tym mówi. " Wyglda na to, |e koszula zostaBa spalona. Najpierw samochód, teraz koszula. Ten tydzieD mo|na by uzna za twój rekord. " Wiesz, nie musz si tym zajmowa. Jest mnóstwo dobrych posad, które mogBabym dosta. " Na przykBad? " McDonald przy rynku szuka pracowników. " SByszaBam, |e dostaje si frytki za darmo. SpróbowaBam otworzy drzwi frontowe domu Munsona. Zamknite. ZajrzaBam przez okno na poziomie ulicy. Munson zasBoniB je wyblakBym prze[cieradBem w kwiatki, ale z jednej strony byBa szpara. Pokój, który zobaczyBam, znajdowaB si w opBakanym stanie. Porysowana drewniana podBoga. Zapadnita kanapa, przykryta wyBysiaBa narzut z |óBtej szenili. Stary telewizor na taniej metalowej szafce. Bukowy stóB- Bawa przed kanap. Nawet z tej odlegBo[ci byBo wida, jak odBazi z niego okleina. " Staremu szurnitemu Munsonowi niezbyt dobrze si powodzi - orzekBa Lula, przygldajc si pokojowi razem ze mn. - Zawsze wyobra|aBam sobie, |e maniakalny gwaBciciel |yje w lepszych warunkach. " Jest rozwiedziony - powiedziaBam. - {ona ogoBociBa go ze wszystkiego. " PosBuchaj, niech to bdzie dla nas nauczka. Zawsze bdz t stron, która pierwsza podje|d|a ci|arówk pod drzwi. Kiedy wróciBy[my, samochód Joyce nadal staB przed biurem. " Mo|na by pomy[le, |e o tej porze ju| jej tu nie bdzie - zauwa|yBa Lula. - Musi by w [rodku na popoBudniowym bara-bara z Yinniem. 33 Odruchowo si skrzywiBam. MówiBo si, |e Yinnie kiedy[ zakochaB si w kaczce. I |e Joyce lubi ogromne psy. Ale jako[ my[l o tym, |e mogliby to robi razem, byBa jeszcze gorsza. OdetchnBam z ulg, kiedy weszBy[my z Lula do biura i zobaczyBam, |e Joyce siedzi na kanapie. " WiedziaBam, |e takie dwa beztalencia, jak wy, nie zabawi tam dBugo - powiedziaBa Joyce. - Nie zBapaBy[cie go. Prawda? " Stephanie miaBa wypadek z koszul - wyja[niBa Lula. - Dlatego zdecydowaBy[my si nie [ciga naszego delikwenta. Connie siedziaBa za biurkiem i malowaBa sobie paznokcie. " Joyce twierdzi, |e wiecie, gdzie mieszka Komandos. " Jasne, |e wiemy - przytaknBa Lula. - Tylko nie zdradzimy tego Joyce, bo wiemy, jak lubi trudne wyzwania. " Lepiej to zróbcie - powiedziaBa Joyce - albo poskar| Yinniemu, |e si ocigacie. " Ludzie - powiedziaBa Lula. - Musz to przemy[le. " Nie wiem, gdzie on mieszka - wyznaBam. - Nikt tego nie wie. Ale kiedy[ sByszaBam, jak rozmawiaB przez telefon ze swoj siostr ze Staten Island. " Jak ona si nazywa? " Marie. " Marie Manoso? " Nie wiem. Mo|e by m|atk. Mimo to nie powinno by kBopotów z jej odszukaniem. Pracuje w fabryce pBaszczy przy Macko Street. " Spadam - o[wiadczyBa Joyce. - Jak co[ ci si jeszcze przypomni, zadzwoD na mój telefon w aucie. Connie ma numer. Nikt si nie odezwaB, dopóki nie zobaczyBy[my, jak wóz Joyce ruszyB i pojechaB ulic w dóB. " Kiedy ona tu wchodzi, przysigam, |e czuj siark -powiedziaBa Connie. - To tak jakby antychryst siedziaB na kanapie. Lula spojrzaBa na mnie. " Komandos naprawd ma siostr w Staten Island? " Wszystko jest mo|liwe. - Ale nieprawdopodobne. Teraz, kiedy si nad tym zastanawiam, to nawet nie jestem pewna, czy ta fabryka pBaszczy rzeczywi[cie mie[ci si przy Macko Street. rozdziaB 4 " O kurna - powiedziaBa Lula, spogldajc mi przez rami. - Nie patrz tam, wBa[nie nadchodzi twoja babcia. OtworzyBam szeroko oczy. " Moja babcia? " A niech to kule bij! - rzuciB Vinnie z czelu[ci swojego gabinetu. UsByszaBy[my szuranie nogami. Drzwi do gabinetu zatrzasnBy si z hukiem i szczknB zamek. Babcia weszBa i rozejrzaBa si wokóB. " Ludzie, co za nora! - zdumiaBa si. - Czego[ takiego mo|na si spodziewa tylko po kim[ z Plumów. " Gdzie jest Melvina? - zapytaBam. " Obok, w delikatesach, kupuje mielonk. Pomy[laBam, |e skoro ju| jeste[my w tej okolicy, to porozmawiam z Yinniem na temat pracy. Wszystkie popatrzyBy[my na zamknite drzwi do gabinetu Vinniego. " Jaki rodzaj pracy ma pani na my[li? - zapytaBa Connie. " Aowczyni nagród - wyja[niBa babcia. - Chc robi du|e pienidze. Mam broD i caB reszt. " Hej, Vinnie! - krzyknBa Connie. - Go[ do ciebie. Drzwi otworzyBy si, Vinnie wysunB gBow i spojrzaB na Connie spode Bba. Potem popatrzyB na babci. 34 " Edna - powiedziaB, usiBujc przywoBa co[ na ksztaBt u[miechu, ale niezbyt mu wyszBo. " Vincent - powitaBa go babcia, u[miechajc si sBodko. Vinnie przestpowaB z nogi na nog, chcc zwia i wiedzc jednocze[nie, |e to niemo|liwe. - W czym mog ci pomóc, Edna? Chcesz kogo[ wykupi? " Nic z tych rzeczy - odparBa babcia. - Chc podj prac i pomy[laBam sobie, |e mogjabym zosta Bowczyni nagród. " To nie jest najlepszy pomysB - orzekB Vinnie. - A nawet bardzo zBy pomysB. Babcia a| si zje|yBa. " Chyba nie uwa|asz, |e jestem za stara, co? " Nie! U licha, nic podobnego. Chodzi o twoj córk. Chyba zniosBaby jajko. To znaczy, nie chc powiedzie nic zBego o Ellen, ale nie spodobaBby jej si ten pomysB. " Ellen jest wspaniaBym czBowiekiem - powiedziaBa babcia - ale pozbawionym wyobrazni. Jest taka sama, jak jej ojciec, oby spoczywaB w spokoju. - ZacisnBa usta. -To byB ponurak. " Powiedz, o co chodzi - odezwaBa si do Vinniego Lula. " To jak bdzie? - zwróciBa si babcia do Vinniego. -Dostan t prac? " W |aden sposób si nie da, Edna. To nie to, |e nie chc ci pomóc, ale zawód Bowcy nagród wymaga posiadania wielu ró|nych umiejtno[ci. " Posiadam umiejtno[ci - zapewniBa babcia. - Umiem strzela i przeklina i potrafi by naprawd w[cibska. Poza tym mam przecie| jakie[ prawa. Choby prawo do zatrudnienia. SpojrzaBa na Vinniego z ukosa. - Nie widz, |eby pracowaBy u ciebie jakie[ starsze osoby. Wyglda na to, |e nie maj równych szans. Dyskryminujesz starych ludzi. Mog nasBa na ciebie ASE. " ASE to AmerykaDskie Stowarzyszenie Emerytów -powiedziaB Vinnie. - E oznacza Emerytów. Stowarzyszenia nie obchodz starzy ludzie, którzy pracuj. " Dobrze - odparBa babcia. - A co sdzisz o innym rozwizaniu? Je[li nie dasz mi tej pracy, bd siedziaBa na tamtej kanapie, dopóki nie umr z gBodu. Lula wstrzymaBa oddech. " To byBo z grubej rury. " Zastanowi si nad tym - obiecaB Vinnie. - Nie mog niczego przyrzec, ale by mo|e, je[li nadarzy si sposobno[... - DaB nura do gabinetu i zamknB drzwi na klucz. " To dopiero pocztek - o[wiadczyBa babcia. - Musz ju| i[ i sprawdzi, jak tam sobie radzi Melvina. Mamy du|o planów na dzisiejsze popoBudnie. Chcemy obejrze kilka mieszkaD, a potem idziemy do Stivy na pokaz. Ma-deline Krutchman wBa[nie zostaBa wystawiona i sByszaBam, |e wyglda naprawd niezle. DoiBy j czesaBa i powiedziaBa mi, |e zrobiBa jej farb, |eby twarz staBa si bardziej wyrazista. MówiBa, |e je[li mi si spodoba, to mo|e mi zrobi to samo. " Kapitalne - zachwyciBa si Lula. Babcia i Lula wymieniBy jeden z tych skomplikowanych gestów po|egnalnych, po czym babcia wyszBa. " S jakie[ nowo[ci na temat Komandosa albo Homera Ramosa? - zapytaBam Connie. Connie odkrciBa buteleczk z lakierem do paznokci. " Do Ramosa strzelono z niewielkiej odlegBo[ci. Niektórzy mówi, |e to pachnie egzekucj. Connie pochodzi z rodziny, która zna si na egzekucjach. Jej wujem jest Jimmy zwany Kos. Nie znam jego prawdziwego nazwiska. Wiem tylko tyle, |e je[li Jimmy kogo[ szuka... to koniec. DorastaBam, sBuchajc opowie[ci o Jimmym Kosie, tak jak inne dzieci sBuchaBy bajek o Piotrusiu Panie. Jimmy Kosa jest sBynny w mojej okolicy. " A co z policj? Jaki jest obecny punkt widzenia glin? " Szukaj Komandosa, wy|sza szkoBa jazdy. " Jako [wiadka? " O ile wiem, jako nie wiadomo kogo. Connie i Lula popatrzyBy na mnie. " No i? - zapytaBa Lula. 35 " No i co? " Dobrze wiesz co. " Nie jestem pewna, ale sdz, |e |yje - powiedziaBam. - Po prostu takie mam przeczucie. " Ha! - wykrzyknBa Lula. - WiedziaBam! ByBa[ goBa, jak miaBa[ to przeczucie? " Nie! " To zle - o[wiadczyBa. - Ja bym byBa. " Musz i[ - poinformowaBam. - Musz przekaza Ksi|ycowi zBe wiadomo[ci o latajcej maszynie. Zalet Ksi|yca jest to, |e zawsze mo|na go zasta w domu. Jego wad jest to, |e w domu przybywa tylko ciaBem, a duchem czsto bawi gdzie indziej. " Cholera - powiedziaB, otwierajc drzwi. - Znowu zapomniaBem o wizycie w sdzie? " W sdzie masz by za dwa tygodnie, liczc od jutra. " W dech. " Musz z tob pogada o latajcej maszynie. Jest troch podziurawiona. I nie ma tylnych [wiateB. Ale naprawi j. " Hej, nie przejmuj si tym, facetka. Zdarza si. " Mo|e powinnam porozmawia z wBa[cicielem. " Dilerem. " Tak. Gdzie on ma swoj siedzib? " W ostatnim domu w szeregu. Ma gara|, facetka. Czujesz to? Gara|. Poniewa| spdziBam caB zim na skrobaniu lodu z szyb, rozumiaBam, dlaczego Ksi|yc tak si podnieca tym gara|em. Te| uwa|aBam, |e gara| to cudowna rzecz. Ostatni dom staB w odlegBo[ci okoBo czterystu metrów, wic podjechali[my tam samochodem. " My[lisz, |e go zastaniemy? - zapytaBam Ksi|yca, kiedy znalezli[my si na koDcu ulicy. " Diler zawsze jest w domu. Musi tam by, |eby ubija interesy. ZadzwoniBam do drzwi i otworzyB je Dougie Kruper. ChodziBam z Dougiem do szkoBy, ale nie widziaBam go od lat. Tak naprawd to sByszaBam plotki, |e wyprowadziB si do Arkansas i zmarB. " Niech ci kule bij, Dougie - powiedziaBam. - My[laBam, |e nie |yjesz. " Teraz sam wolaBbym nie |y. Mój ojciec przeniósB si do Arkansas, wic pojechaBem z nim, ale mówi ci, Arkansas to nie dla mnie. Nic si tam nie dzieje, wiesz, co mam na my[li? A jak chcesz zobaczy ocean, to musisz jecha caBe wieki. " Jeste[ dilerem? " Tak jest, sir. Dilerem. We wBasnej osobie. W pewnym sensie. Potrzebujesz czego[. Ja to mam. Robimy interes. " ZBa wiadomo[, Dougie. Latajca maszyna miaBa katastrof. " Dziewczynko, latajca maszyna to jedna wielka katastrofa. WydawaBo mi si, |e to bdzie co[, ale teraz nie mog si jej pozby. MiaBem zamiar zepchn ten wóz z mostu, jak tylko go oddasz. Chyba |e chcesz go kupi. " Tak naprawd nie odpowiada moim potrzebom. Za bardzo zapada w pami. Potrzebuj samochodu, którego si nie pamita. " Samochód widmo. Diler powinien mie co[ takiego - powiedziaB Dougie. - Chodzmy na podwórko, rozejrzymy si. Na podwórku staBy samochody, jeden przy drugim. Samochody staBy na drodze, na podwórku, a w gara|u te| staB samochód. Dougie zaprowadziB mnie do czarnego forda escorta. " To jest prawdziwy samochód widmo. " Ile sobie liczy lat? " DokBadnie nie wiem, ale ma niedu|y przebieg. " Nie podaj rocznika w papierach? 36 " Ten szczególny samochód nie ma papierów. Hm. Diler to chyba raczej ksywa. " Je[li potrzebujesz samochodu z papierami, bdzie to miaBo niekorzystny wpByw na cen - powiadomiB mnie Dougie. " Do jakiego stopnia niekorzystny? " My[l, |e mo|emy przej[ do omówienia warunków. Mimo wszystko jestem przecie| dilerem. Dougie Kruper byB najwikszym trepem w naszej klasie maturalnej. Nie umawiaB si na randki, nie uprawiaB |adnego sportu i nie jadB jak normalny czBowiek. Jego najwikszym osigniciem w szkole [redniej byBo to, |e zdoBaB wcign do nosa kawaBek galaretki przez sBomk. Ksi|yc spacerowaB midzy samochodami, kBadc na nich dBonie, by wyczu karm. " To jest to - o[wiadczyB, stojc koBo maBego jeepa w kolorze khaki. - Ten samochód ma wBa[ciwo[ci obronne. " Masz na my[li to, |e jest jak anioB stró|? " Mam na my[li to, |e s w nim pasy bezpieczeDstwa. " A co z papierami? - zapytaBam Dougiego. - I czy wóz dziaBa? " Jestem niemal pewien, |e dziaBa - odpowiedziaB Dougie. W póB godziny pózniej miaBam dwie pary nowych d|insów i nowy zegarek, ale nie miaBam nowego samochodu. Dougie chciaB sprzeda mi jeszcze kuchenk mikrofalow, tyle |e ju| jedn posiadam. ByBo wczesne popoBudnie i okropna pogoda, wic udaBam si do domu moich rodziców i po|yczyBam bui-cka rocznik 1953, który nale|aB kiedy[ do wujka Sando-ra. Nikt tego wozu nie u|ywaB, samochód dziaBaB, no i miaB papiery. PowiedziaBam sobie, |e to bardzo fajny samochód. Klasyka. Wujek Sandor kupiB go jako nówk i buick nadal znajdowaB si w idealnym stanie, czego nie mo|na byBo powiedzie o wujku Sandorze, który le|aB gBboko pod ziemi. Wóz byB w kolorze niebieskobiaBej farbki do bielizny, ze [wieccymi chromowanymi [wiatBami i du|ym silnikiem V-8. SpodziewaBam si, |e dostan pienidze z ubezpieczenia, zanim babcia zrobi prawo jazdy i bdzie potrzebowaBa buicka. MiaBam nadzie- j, |e szybko dostan t fors, bo szczerze nienawidziBam tego auta. Kiedy w koDcu dotarBam do domu, sBoDce ju| zachodziBo. Parking przed moim domem byB prawie zapeBniony, a obok nielicznych wolnych miejsc staB czarny lincoln. ZaparkowaBam buicka na jednym z tych miejsc, a szyba w lincolnie od strony pasa|era zjechaBa w dóB. " Co to jest? - zapytaB Mitchell. - Inny samochód? Nie próbowaBaby[ wprowadzi nas w bBd, prawda? Ach, jakby tylko o to chodziBo! " Mam troch problemów z samochodem. " Je|eli nie znajdziesz wkrótce tego kolesia Komandosa, to bdziesz miaBa inne problemy, które mog okaza si dla ciebie zgubne. Mitchell i Habib byli z pewno[ci gangsterami, ale ja przeszBam wBa[nie ci|k prób radzenia sobie z autentycznym strachem. Jako[ nie wygldali mi na kolesi z tej samej dru|yny co psychol Morris Munson. " Co si staBo z twoj koszul? - zapytaB Mitchell. " Kto[ usiBowaB mnie podpali. PokiwaB gBow. " Ludzie s kopnici. W dzisiejszych czasach trzeba mie oczy z tyBu gBowy - powiedziaB go[, który przed chwil groziB mi [mierci. WeszBam do holu, wypatrujc Komandosa. Drzwi od windy otworzyBy si i zajrzaBam do [rodka. Pusta. Sama nie wiedziaBam, czy poczuBam ulg, czy rozczarowanie. Na pitrze te| nikogo nie byBo. W moim mieszkaniu natomiast sytuacja nie wygldaBa ju| tak ró|owo. Babcia wyjrzaBa z kuchni natychmiast, jak usByszaBa, |e otwieram drzwi wej[ciowe. 37 " W sam por - o[wiadczyBa. - Kotlety s gotowe. ZrobiBam te| makaron z tartym |óBtym serem. Brakuje tylko jarzyn, poniewa| pomy[laBam, |e skoro nie ma tutaj twojej matki, to mo|emy je[, co chcemy. StóB w cz[ci jadalnej byB nakryty, staBy na nim talerze, le|aBy no|e i widelce, i papierowe serwetki, zBo|one na póB. " Ho, ho - powiedziaBam. - MiBo z twojej strony, |e przygotowaBa[ tak kolacj. " ZrobiBabym jeszcze lepsz, ale masz tylko jeden garnek. Co si staBo z tym kompletem, który dostaBa[ na prezent [lubny? " WyrzuciBam go, jak przyBapaBam Dicka... na wiesz czym, z Joyce. Babcia przyniosBa makaron z serem. " My[l, |e ci rozumiem. - UsiadBa przy stole i wziBa sobie kotlet. - Musz si gdzie[ ruszy. Nie miaBy[my z Melvin czasu, |eby pój[ do Stivy dzi[ po poBudniu, wic wybieramy si tam wieczorem. Mo|esz pój[ z nami. Nastpn rzecz, za któr przepadam, zaraz po wsadzeniu sobie widelca do oka, jest ogldanie zwBok. " Dziki, ale dzi[ wieczór pracuj. Robi wywiad dla przyjaciela. " To kiepsko - powiedziaBa babcia. - Zapowiada si dobra zabawa. Po wyj[ciu babci obejrzaBam powtórk Simpsonów, powtórk Niani i póB godziny Milionerów, usiBujc oderwa si od my[li o Komandosie. Malutka, zBo[liwa czstka mojego umysBu wtpiBa w niewinno[ Komandosa w zwizku z morderstwem Ramosa. Reszta mojego umysBu odczuwaBa niepokój, |e Komandos mógBby zosta zastrzelony lub zabity, zanim znajd prawdziwego morderc. A |eby jeszcze bardziej skomplikowa spraw, zgo- dziBam si zrobi dla niego wywiad. Komandos byB najlepszym Bowc nagród u Yinniego, ale zaanga|owanym równie| w mnóstwo podejrzanych interesów, cho czasami legalnych. PracowaBam kiedy[ dla Komandosa ze zmiennym powodzeniem. W koDcu wypisaBam si z listy jego pomocników, poniewa| doszBam do wniosku, |e nasze wspóBdziaBanie nie przyniosBoby nikomu korzy[ci. WygldaBo na to, |e teraz miaBam zrobi wyjtek. Mimo |e nie byBam pewna, dlaczego potrzebuje akurat mojej pomocy. Nie wydawaBam si te| sobie szczególnie kompetentna. Z drugiej strony, byBam lojalna, miaBam szcz[cie i, jak mi si wydaje, niewielkie wymagania finansowe. Kiedy byBo ju| prawie ciemno, przebraBam si. Czarne spodnie do joggingu z ortalionu, czarny podkoszulek, buty do biegania, czarna bluza z kapturem i jako dopeBnienie caBo[ci kieszonkowy sprej na psy. Gdyby zBapali mnie na wszeniu, zawsze mog powiedzie, |e uprawiam jogging. Ka|dy perwersyjny podgldacz w podobnych sytuacjach wykorzystuje to alibi, i zawsze z powodzeniem. DaBam Reksowi kawaBek |óBtego sera i wytBumaczyBam mu, |e bd z powrotem za par godzin. Kiedy znalazBam si na parkingu, zaczBam szuka wzrokiem hondy civic, ale przypomniaBam sobie, |e zostaBa spalona. Potem jBam si rozglda za latajc maszyn, ale i z tego nic nie wyszBo. W koDcu westchnBam ci|ko i podeszBam do buicka. Noc ulica Fenwood wygldaBa przytulnie. W oknach si [wieciBo, a [cie|ki prowadzce do domów byBy usiane [ladami podeszew. Na ulicy panowaB zupeBny spokój. Rolety w domu Hannibala Ramosa nadal byBy spuszczone, ale prze[witywaBo przez nie [wiatBo. ObjechaBam blok dookoBa i zaparkowaBam przy [cie|ce rowerowej, któr szBam tego samego dnia rano. ZrobiBam par skBonów i troch pobiegaBam na wypadek, gdyby kto[ mnie obserwowaB, zastanawiajc si, czy nie jestem jak[ podejrzan postaci. RuszyBam powolnym truchtem i szybko dotarBam do [cie|ki, która biegBa wzdBu| znanego mi terenu za domami. Przymione [wiatBo prze[witywaBo zza drzew a| tutaj. Przez chwil przyzwyczajaBam do niego wzrok. Ka|de ogrodzenie miaBo furtk, wic ostro|nie szBam wzdBu| muru, liczc drzwi, a| uznaBam, 38 |e znajduj si za domem Hannibala. W oknach na pierwszym pitrze byBo ciemno, ale nad murem widniaBo rozproszone [wiatBo, pochodzce z parteru. SpróbowaBam otworzy drzwi w murze. ByBy zamknite. Mur z cegBy miaB ponad dwa metry wysoko[ci. CegBy byBy gBadkie, wic nie daBo si po nich wspi. Nie byBo o co zaczepi rki ani stopy. RozejrzaBam si wokóB w poszukiwaniu czego[, na czym mo|na byBoby stan. Nic. DostrzegBam sosn, która rosBa tu| koBo muru. StaBa troch niefortunnie, ze [ci[nitymi dolnymi konarami. Wy|sze zwisaBy nad podwórkiem. Je[li weszBabym na drzewo, mogBabym si schowa midzy gaBziami i obserwowa Hannibala. ChwyciBam si pnia i podcignBam do góry. WdrapaBam si jeszcze wy|ej i w nagrod zobaczyBam tyBy domu Hannibala. WzdBu| muru byBy kwiatowe grzdki, teraz pokryte kompostem. Kamienne patio o nieregularnym ksztaBcie przylegaBo do drzwi od strony ogrodu. Reszt zajmowaB trawnik. DokBadnie tak, jak przypuszczaBam, rolety w oknach parteru byBy odsBonite. Przez podwójne okno widziaBam kuchni. Tylne drzwi prowadziBy do jadalni. Za jadalni widoczna byBa cz[ kolejnego pomieszczenia. Trudno okre[li dokBadnie jakiego, ale prawdopodobnie pokoju go[cinnego. Nie zauwa|yBam, |eby kto[ si tam krciB. PosiedziaBam tak jaki[ czas, nadal jednak nic si nie dziaBo. W domu Hannibala Ramosa panowaB absolutny spokój. W ssiednich domach te|. Co za nuda. Na [cie|ce rowerowej równie| nikt si nie pojawiaB. {adnych ludzi spacerujcych z psami. {adnych biegaczy. Za ciemno. Dlatego kocham szpiegowanie. Nie dzieje si nic. A potem wychodzisz na chwil do toalety i okazuje si, |e przegapiBa[ podwójne zabójstwo. Po godzinie poczuBam si senna, a nogi zdrtwiaBy mi z bezruchu. Uderzam w kimono, pomy[laBam. Przecie| i tak nie wiedziaBam, czego szukam. OdwróciBam si, |eby zeskoczy na dóB, straciBam równowag i spadBam na ziemi. Bum! RunBam na tyBek. Do ogrodu Hannibala. ZapaliBy si [wiatBa na tarasie i wyjrzaB Hannibal. " Co si dzieje, do cholery? - zapytaB. PoruszaBam palcami i nogami. WygldaBo na to, |e wszystko jest w porzdku. Hannibal stanB nade mn, z rkami opartymi na biodrach, jakby czekaB na wyja[nienia. " SpadBam z drzewa - wyja[niBam. ByBo to zreszt do[ oczywiste, poniewa| wokóB mnie le|aBo sosnowe igliwie i gaBzki. Hannibal nawet nie mrugnB. Z trudem wstaBam. " PróbowaBam [cign na dóB mojego kota. SiedziaB tam od popoBudnia. PopatrzyB na drzewo. " Czy ten kot dalej tam siedzi? ZabrzmiaBo to tak, jakby ani troch mi nie wierzyB. " My[l, |e zeskoczyB, kiedy spadBam. - Hannibal Ra-mos miaB kalifornijsk opalenizn i wydelikacon cer lenia kanapowego. Nie byBam tym zaskoczona, poniewa| wcze[niej widziaBam jego zdjcia. Nie spodziewaBam si natomiast zmczenia na jego twarzy. Ale przecie| dopiero co straciB brata, a to musiaBo odcisn na nim pitno. MiaB rzadkie brzowe wBosy. Bacznie mi si przygldaB zza swoich ogromnych okularów. Ubrany byB w szare spodnie od garnituru, które a| si prosiBy, |eby je wyprasowa, i biaB koszul rozpit pod szyj, te| zmitoszon. Przecitny biznesmen po ci|kim dniu w biurze. Domy[laBam si, |e mo|e mie nieco po czterdziestce i par lat do operacji wstawienia bypassów. " I pewnie uciekB? - powiedziaB Ramos. " Bo|e, tylko nie to. Mam ju| do[ latania za nim. -Jestem wspaniaB kBamczuch. Czasami zadziwiam nawet siebie sam. Hannibal otworzyB bramk w ogrodzeniu i uwa|nie spojrzaB na [cie|k rowerow. " ZBa wiadomo[. Nie widz |adnego kota. SpojrzaBam mu przez rami. 39 " Tutaj, kici, kici! - zawoBaBam. CzuBam si do[ gBupawo, ale nie byBo innego wyj[cia poza tym, |eby brn w to dalej. " Wiesz, co o tym sdz? - zapytaB Hannibal. - My[l, |e nie ma |adnego kota. A ty siedziaBa[ na tym drzewie, bo mnie szpiegujesz. SpojrzaBam na niego z gBbokim zdumieniem. Jak... |e niby ja? " SBuchaj - powiedziaBam, usiBujc czmychn w stron bramki. - Musz i[. Musz znalez mojego kota. " Jakiej ma[ci jest ten kot? " Czarny. " To powodzenia. ZajrzaBam pod krzaki, które rosBy po drodze do [cie|ki rowerowej. " Chodz tutaj, kici, kici! " Mo|e powinna[ zostawi swój adres i numer telefonu na wypadek, gdybym go znalazB - zauwa|yB Han-nibal. Jego wzrok na chwil skrzy|owaB si z moim i serce zamarBo mi w piersiach. " Nie - powiedziaBam. - Nie sdz, |eby to byBo konieczne. - I wyszBam, kierujc si w stron przeciwn ni| ta, z której przyszBam. ZeszBam ze [cie|ki rowerowej i okr|yBam domy, |eby dosta si do samochodu. PrzeszBam przez ulic i staBam przez chwil w mroku, patrzc na dom Hannibala i zastanawiajc si nad jego osob. Gdybym spotkaBa faceta na ulicy, wziBabym go za agenta ubezpieczeniowego. Albo czBonka [redniego personelu zarzdzajcego w jakiej[ spóBce. To, |e jest nastpc tronu w nielegalnym handlu broni, nawet nie przyszBoby mi do gBowy. W oknie na pierwszym pitrze zapaliBo si [wiatBo. Nastpca tronu pewnie przebieraB si w strój domowy. ByBo za wcze[nie, |eby i[ spa, a na parterze nadal si [wieciBo. MiaBam ju| jecha, kiedy zobaczyBam samochód, który skrciB na podjazd domu Hannibala. ProwadziBa go kobieta. Nie widziaBam jej twarzy. Drzwi wozu otworzyBy si i wysunBa si z nich dBuga noga w poDczosze, a potem zabójcze ciaBo w ciemnym kostiumie. Krótkie blond wBosy. Aktówka pod pach. ZapisaBam numer rejestracyjny wozu w notesie, który trzymaBam w torebce, wyjBam z kieszonki swoj mini-lornetk i udaBam si na tyBy domu Hannibala. Kolejny raz. ByBa cisza. Hannibal chyba czuB si pewnie, wiedzc, |e mnie wystraszyB. Co za idiota byBby tak szalony, |eby próbowa tropi Hannibala dwa razy w cigu jednej nocy? Tak idiotk byBam wBa[nie ja. WdrapaBam si na drzewo tak cicho, jak tylko umiaBam. Tym razem poszBo Batwiej. WiedziaBam, dokd zmierzam. ZnalazBam swoje miejsce i wyjBam lornetk. Niestety, nie byBo na co patrze. Hannibal i jego go[ znajdowali si w pokoju od frontu. WidziaBam cz[ pleców Hannibala, ale kobieta byBa poza zasigiem mojego wzroku. Po kilku minutach usByszaBam, jak drzwi wej[ciowe si zamykaj, a samochód odje|d|a. Hannibal poszedB do kuchni, wyjB nó| z szuflady i otworzyB nim kopert. WyBuskaB z niej list i zaczB go czyta. Nie wida byBo |adnej reakcji na jego twarzy. Ostro|nie wsunB list z powrotem do koperty i poBo|yB j na ladzie kuchennej. PopatrzyB przez okno, wygldajc na pogr|onego w my[lach. ZamarBam, wstrzymujc oddech, ale wytBumaczyBam sobie, |e przecie| nie mo|e mnie widzie. Na drzewie jest ciemno. Nie ruszaj si, a na pewno sobie pójdzie. Guzik, guzik, guzik. PodniósB rk do góry, natychmiast si za[wieciBo i byBam w potrzasku. " Tutaj, kici, kici! - mruknBam, zasBaniajc oczy dBoni, |eby zobaczy co[ pod [wiatBo. PodniósB drug rk i ujrzaBam w niej broD. " ZBaz - powiedziaB, idc w moim kierunku. - Powoli. Jasne. SpadBam z drzewa, Bamic po drodze wszystkie gaBzie i ldujc na nogach, które ju| w powietrzu zaczBy ucieka. 40 Puk. Aatwy do rozpoznania dzwik kuli, która przeszyBa powietrze. Zwykle nie jestem szybka, ale gnaBam [cie|k z prdko[ci [wiatBa. PobiegBam prosto do samochodu, wskoczyBam do [rodka i odjechaBam z rykiem silnika. Kilka razy spogldaBam w lusterko, aby si upewni, |e nikt za mn nie jedzie. W okolicy mojego mieszkania wjechaBam w ulic Makefield, stanBam za rogiem, wyBczyBam [wiatBa i czekaBam. {adnego samochodu w zasigu wzroku. WBczyBam z powrotem [wiatBa i zauwa|yBam, |e rce prawie przestaBy mi dr|e. UznaBam to za dobry znak i skierowaBam si w stron domu. Kiedy skrciBam na o[wietlony parking, zobaczyBam Morellego. StaB oparty o swój 4X4, z zaBo|onymi rkami i ze skrzy|owanymi nogami. ZamknBam buicka i podeszBam do Joego. Wyraz nudy na jego twarzy ustpiB miejsca niezdrowej ciekawo[ci. " Znowu jezdzisz buickiem? - zapytaB. " Chwilowo. ObejrzaB mnie od stóp do gBów i wyjB mi z wBosów igB sosnow. " A| si boj zapyta - powiedziaB. " Wywiad. " CaBa si kleisz. " {ywica. SiedziaBam na so[nie. U[miechnB si szeroko. " SByszaBem, |e szukaj pracowników w fabryce guzików. " Co wiesz o Hannibalu Ramosie? " Chryste, nie mów, |e szpiegujesz Ramosa. To naprawd niedobry kole[. " Nie wyglda na zBego. Wyglda przecitnie. - To znaczy wygldaB, dopóki nie wymierzyB we mnie spluwy. " Nie doceniasz go. Zarzdza mocarstwem Ramosów. " My[laBam, |e robi to jego ojciec. " Hannibal zajmuje si caBym interesem na co dzieD. Podobno stary Ramos jest chory. Zawsze byB rozrywkowy, ale dowiedziaBem si z moich zródeB, |e zachowuje si coraz bardziej dziwacznie, a rodzina wynajmuje opiekunki, chcc mie pewno[, |e którego[ dnia staruszek sobie po prostu gdzie[ nie pójdzie i wicej ju| go nie zobacz. " Alzheimer? Morelli wzruszyB ramionami. " Nie wiem. SpojrzaBam w dóB i zobaczyBam, |e mam podrapane i zakrwawione kolana. " Pomagajc Komandosowi, mo|esz sta si narzdziem w jaki[ ciemnych interesach - odezwaB si Morelli. " Ja? " PowiedziaBa[ mu, |eby si ze mn skontaktowaB? " Nie miaBam mo|liwo[ci. A przy okazji, on odbiera wiadomo[ci, które mu wysyBasz na pager. Po prostu nie chce na nie odpowiada. Morelli przycignB mnie do siebie. " Pachniesz jak las sosnowy. " To pewnie |ywica. PoBo|yB mi rce na biodrach i pocaBowaB mnie w kark. " Bardzo sexy. - Morelli uwa|aB, |e wszystko jest sexy. - Pojedziesz do mnie - powiedziaB. - PocaBuj twoje obdarte ze skóry kolano i sprawi, |e lepiej si poczujesz. Kuszenie. " A co z babci? " W ogóle nie zauwa|y. Prawdopodobnie jest pogr|ona w gBbokim [nie. Okno na drugim pitrze otworzyBo si. To byBo moje okno. WyjrzaBa przez nie babcia. 41 " To ty, Stephanie? Kto jest z tob? Joe Morelli? Joe pomachaB do niej. " Dobry wieczór, pani Mazurowa. " Po co tam stoicie? - zapytaBa babcia. - Mo|e wejdziecie do [rodka i zjecie co[ sBodkiego? Wracajc od Stivy, wstpiBy[my do supermarketu i kupiBy[my tort. " Dziki - powiedziaB Joe - ale musz jecha do domu. Jutro mam rann zmian. " Te| co[! - prychnBam. - Przepu[ci tort! " Nie mam ochoty na tort. PoczuBam skurcz mi[ni w miednicy. " Id sobie ukroi kawaBek - o[wiadczyBa babcia. -Umieram z gBodu. Po ogldaniu nieboszczyków zawsze mam apetyt. - Okno si zamknBo i babcia zniknBa. " Nie jedziesz ze mn do domu, prawda? - upewniB si Morelli. " A masz tort? " Mam co[ lepszego. MówiB prawd. WiedziaBam o tym. Okno znowu si otworzyBo i babcia wystawiBa gBow. " Stephanie, telefon do ciebie. Mam powiedzie, |eby zadzwoniB pózniej? Morelli zmarszczyB brwi. " ZadzwoniB? Obydwoje pomy[leli[my o Komandosie. " A kto dzwoni? - zapytaBam. " Jaki[ go[ imieniem Brian. " To musi by Brian Simon - powiedziaBam do Mo-rellego. - MusiaBam u niego skamla, |eby wycign z tarapatów Carol {abo. " Dzwoni w sprawie Carol {abo? " Bo|e, spodziewam si, |e tak. - W tej albo ma jaki[ inny interes. - Ju| id! - krzyknBam do babci. - Wez od niego numer telefonu i powiedz, |e oddzwoni. " Aamiesz mi serce - rzekB Morelli. " Babcia bdzie u mnie jeszcze tylko kilka dni, a potem mo|emy [witowa. " Za kilka dni bd gryzB wBasn rk. " Brzmi groznie. " Nigdy w to nie wtp - powiedziaB Morelli. PocaBowaB mnie i nie wtpiBam. WsunB mi dBoD pod bluzk, a jzyk gBboko w moje usta... i wtedy usByszaBam gwizd. Pani Fine i pan Morgenstern, zwabieni krzykami moimi i babci, prawie wyszli przez okna i pogwizdywali. Oboje zaczli klaska i pohukiwa rado[nie. Pani Benson otworzyBa okno. " Co si tu dzieje? - zapytaBa. " Seks na parkingu - poinformowaB j pan Morgenstern. Morelli spojrzaB na mnie pytajcym wzrokiem. " Czemu nie? OdwróciBam si, dopadBam drzwi i wbiegBam schodami na gór. UkroiBam sobie kawaBek tortu i zadzwoniBam do Simona. " Co sBycha? " Mo|esz mi wy[wiadczy przysBug. " Nie uprawiam seksu przez telefon - o[wiadczyBam. " Nie chodzi o seks przez telefon. Cholera, skd ci to w ogóle przyszio do gBowy? " Nie wiem. Tak sobie powiedziaBam. " Chodzi o mojego psa. Musz wyjecha z miasta na par dni i nie ma si nim kto zaj. A poniewa| jeste[ mi winna przysBug... " Mieszkam w bloku! Nie mog trzyma psa. " Tylko przez par dni. To naprawd dobra psina. 42 " A schronisko? " Nie znosi schronisk. Nic nie chce je[. Jest przygnbiony. " Co to za pies? " MaBy. A niech to diabli. " Ale tylko na kilka dni? " PodrzuciBbym go jutro rano, a odebraB w niedziel. " No, nie wiem. To nie jest najlepsza pora. Mieszka u mnie babcia. " On uwielbia starsze panie. Przysigam. Twoja babcia bdzie za nim szale. PopatrzyBam na Reksa. Nie chciaBabym, |eby nic nie jadB i byB przygnbiony, wic domy[laBam si, co Simon mo|e odczuwa w zwizku ze swoim psem. " W porzdku - zgodziBam si. - O której? " Mo|e by okoBo ósmej? OtworzyBam oczy i zastanawiaBam si, która to godzina. Le|aBam na kanapie, byBa ciemna noc i poczuBam zapach kawy. Przez chwil byBam caBkowicie zdezorientowana. Mój wzrok spoczB na fotelu, który staB naprzeciw kanapy, i zobaczyBam, |e kto[ tam siedzi. M|czyzna. W ciemno[ciach trudno byBo dostrzec. WstrzymaBam oddech. " Jak poszBo dzisiaj wieczór? - zapytaB. - DowiedziaBa[ si czego[? Komandos. Nie byBo sensu pyta, jak si tu dostaB, skoro okna i drzwi byBy zamknite. " Która godzina? " Trzecia. " Nie przyszBo ci na my[l, |e s ludzie, którzy [pi o tej porze? " Pachnie tutaj lasem sosnowym - powiedziaB Komandos. " To ode mnie. Za domem Hannibala ro[nie sosna i teraz nie mog pozby si tej |ywicy. WBosy mam caBkiem zlepione. W ciemno[ci dostrzegBam, |e Komandos si u[miecha. UsByszaBam, jak cicho si [mieje. UsiadBam na Bó|ku. " Hannibal ma przyjacióBk. PrzyjechaBa o dziesitej wieczór czarnym bmw. SpdziBa u niego okoBo dziesiciu minut, daBa mu list i wyszBa. " Jak ona wyglda? " Krótkie blond wBosy. SzczupBa. Aadnie ubrana. " Masz numer rejestracyjny? " Tak. ZapisaBam. Nie miaBam czasu, |eby go sprawdzi. PopijaB kaw. " Co[ jeszcze? " Tak jakby mnie widziaB. " Tak jakby? " SpadBam z drzewa na jego podwórko. U[miech zniknB mu z twarzy. " I co? " I powiedziaBam mu, |e szukam kota, ale nie wiem, czy to kupiB. " Gdyby znaB ci lepiej... - zauwa|yB Komandos. " Potem przyBapaB mnie na drzewie po raz drugi, wycignB broD, wic zeskoczyBam i uciekBam. " Dobry refleks. " Hej - powiedziaBam, wskazujc palcem na swoj gBow. - Nie ma tu siana. Komandos znowu si u[miechnB. rozdziaB 5 " My[laBam, |e nie pijasz kawy - powiedziaBam do Komandosa. - A co na to twoje ciaBo, które podobno jest [wityni? 43 UpiB Byk. " To cz[ mojego przebrania. Pasuje do krótkich wBosów. " Zapu[cisz wBosy? " Pewnie tak. " I wtedy przestaniesz pi kaw? " Zadajesz mnóstwo pytaD. " Po prostu usiBuj si w tym poBapa. SiedziaB rozparty w fotelu, z wysunitymi nogami, z rkami opartymi o porcze i utkwionym we mnie wzrokiem. PostawiB fili|ank na stoliku, wstaB i stanB nad kanap. SchyliB si i pocaBowaB mnie delikatnie w usta. - Lepiej, |eby niektóre rzeczy pozostaBy tajemnic -o[wiadczyB. I ruszyB w kierunku drzwi. " Hej, poczekaj chwil - powiedziaBam. - Czy mam nadal obserwowa Hannibala? - A mo|esz go obserwowa, nie dajc si zastrzeli? SpojrzaBam na niego krzywo poprzez ciemno[ci. " Rozumiem - powiedziaB. > - Morelli chce z tob pogada. " Mo|e zadzwoni do niego jutro. Drzwi otworzyBy si i zamknBy. Komandos wyszedB. PrzylgnBam do drzwi i popatrzyBam przez wizjer. Nie byBo go. ZaBo|yBam BaDcuch i wróciBam do Bó|ka. PrzetrzepaBam poduszk i w[lizgnBam si pod koBdr. I zaczBam si zastanawia nad pocaBunkiem. Co miaBam o nim my[le? Przyjacielski, powiedziaBam sobie. ByB przyjacielski. Bez jzyczka. Bez macania. Bez zgrzytania zbów w gwaBtownym uniesieniu. Przyjacielski pocaBunek. Tyle |e nie smakowaB jak przyjacielski. SmakowaB... sexy. A niech to! " Co zjesz na [niadanie? - zapytaBa babcia. - Mo|e dobr owsiank? Gdybym byBa sama, wybraBabym tort. " Jasne - powiedziaBam. - Owsianka bdzie w sam raz. NalaBam sobie fili|ank kawy i wtedy kto[ zapukaB do drzwi. OtworzyBam i wbiegBo co[ du|ego i pomaraDczowego. " O rany! - zdumiaBam si. - A có| to takiego? " Pies my[liwski - powiedziaB Simon. - To znaczy, w wikszo[ci my[liwski. " Czy nie jest za du|y jak na psa my[liwskiego? Simon wcignB do przedpokoju dwudziestokilow torb psiej karmy. " ZBapaBem go koBo stawu i tak mi powiedzieli. Pies my[liwski. " MówiBe[, |e chodzi o maBego psa. " KBamaBem. Mo|esz mnie poda do sdu. Pies wbiegB do kuchni, wsadziB nos w krocze babci i zasapaB. " Cholera - ucieszyBa si babcia. - Widz, |e te moje nowe perfumy naprawd dziaBaj. Wypróbuj je na spotkaniu seniorów. Simon odcignB psa od babci i wrczyB mi brzow reklamówk. " Tu s jego rzeczy. Dwie miski, psie zabawki, gumowa ko[ do gryzienia, szufelka i zmiotka do kup. " Zmiotka do kup? Hej, zaczekaj chwil... " Musz lecie - powiedziaB Simon. - Chc zd|y na samolot. " Jak on si wabi? - krzyknBam przez korytarz. " Bob. " To jest co[ - podsumowaBa babcia. - Pies imieniem Bob. NalaBam wody do miski Boba i postawiBam j na podBodze w kuchni. " On zostaje tylko na kilka dni - powiedziaBam. - Simon przyjdzie po niego w niedziel. 44 Babcia popatrzyBa na torb z karm dla psa. " Cholernie du|a torba |arcia, jak na par dni. " Mo|e du|o je. " Je[li on to zje w cigu dwóch dni, to nie bdzie ci potrzebna zmiotka do kup - oznajmiBa babcia. - Bdzie ci potrzebna Bopata. OdpiBam smycz Boba i powiesiBam j na wieszaku. " No có|, Bob - powiedziaBam. - Nie bdzie tak zle. Zawsze chciaBam mie psa my[liwskiego. Bob zamachaB ogonem i popatrywaB to na mnie, to na babci. Babcia nalaBa owsiank dla nas trojga. WziBy[my talerze do jadalni, a Bob jadB swoj porcj w kuchni. Kiedy tam wróciBy[my, miska Boba byBa pusta. Kartonowe pudeBko, w którym le|aB tort, równie|. " Zdaje si, |e Bob lubi Bakocie - zauwa|yBa babcia. PogroziBam mu palcem. " To byBo niegrzeczne. A poza tym bdziesz gruby. Bob pomachaB ogonem. " Mo|e on nie jest a| tak inteligentny - powiedziaBa babcia. Wystarczajco inteligentny, |eby zje[ tort. Babcia miaBa lekcj jazdy o dziewitej. " Prawdopodobnie przez caBy dzieD bd poza domem - poinformowaBa. - Dlatego nie martw si o mnie. Po lekcji id na deptak z Louise Greeber. A potem obejrzymy kilka mieszkaD. Je[li chcesz, mog po poBudniu kupi woBowin. Pomy[laBam, |e na kolacj niezBa byBaby pieczeD rzymska. PoczuBam si winna. Babcia sama zajmowaBa si kuchni. " Teraz moja kolej - powiedziaBam. - Ja zrobi t pieczeD. " Nie wiedziaBam, |e potrafisz. " Jasne. Umiem zrobi mnóstwo rzeczy. - Wielkie kBamstwo. Nie umiem nic ugotowa ani upiec. DaBam Bobowi zabawk i wyszBy[my obie z babci. W poBowie korytarza babcia przystanBa. " Co to za odgBos? - zapytaBa. PrzysBuchiwaBy[my si obie. Bob wyB za zamknitymi drzwiami. Moja ssiadka z mieszkania obok, pani Karwatt, wyjrzaBa na korytarz. " Co to za haBas? " To Bob - powiedziaBa babcia. - Nie lubi sam zostawa w domu. Dziesi minut pózniej jechaBam samochodem w towarzystwie Boba, który wystawiaB Beb przez okno, a jego uszy trzepotaBy na wietrze. " A to co? - zdziwiBa si Lula, kiedy weszli[my do biura. - Kto to jest? " Wabi si Bob. Jestem jego psi opiekunk. " Tak? A co to za rasa? " Pies my[liwski. " Wyglda tak, jakby za dBugo siedziaB u fryzjera pod suszark. PrzygBadziBam cz[ jego kudBów. " TrzymaB Beb za oknem. " Chyba |e tak - zamknBa spraw Lula. Spu[ciBam Boba ze smyczy, pobiegB do Luli i powtórzyB swój numer z wchaniem. " Hej - powiedziaBa Lula. - Spadaj, zostawiasz [lady na moich nowych spodniach. PoklepaBa go po Bbie. - Jak bdziesz dalej tak robiB, to zrobimy z ciebie sutenera. SkorzystaBam z telefonu Connie, |eby zadzwoni do mojej przyjacióBki Marilyn Truro z wydziaBu komunikacji. " Musz sprawdzi numer rejestracyjny. Masz troch czasu? - zapytaBam. 45 " {arty sobie ze mnie robisz? Mam czterdziestu klientów w kolejce. Jak zobacz, |e rozmawiam przez telefon, pójd na skarg. - GBos jej zmikB. - Czy to ci jest potrzebne do jakiej[ sprawy? W zwizku z jakim[ morderc, czy co[ takiego? " To mo|e mie zwizek z morderstwem Ramosa. " Nie chrzanisz? To super! PodaBam jej numer. " Poczekaj - poleciBa. UsByszaBam stukanie w klawiatur i Marilyn zaraz byBa z powrotem. - Ten numer nale|y do Terry Gilman. Czy ona przypadkiem nie pracuje u Vita Grizollego? Na chwil zaniemówiBam. Zaraz po Joyce Barnhardt najbardziej nie cierpiaBam Terry Gilman. Poniewa| w tym momencie nie przychodzi mi do gBowy nic innego, powiedzmy, |e umawiaBa si na randki z Joem w liceum, a ja czuBam, |e nie miaBaby nic przeciwko, by odnowi t znajomo[. Terry pracuje teraz u swojego wuja Vita Grizollego, co rzuca cieD na jej plany w stosunku do Joego, poniewa| Joe walczy z przestpczo[ci, a Vito j stwarza. " Ho, ho! - powiedziaBa Lula. - Czy ja dobrze sBysz? Wtykasz swój du|y nos w spraw Ramosa? " Przypadkiem natknBam si... Lula zrobiBa wielkie oczy. " Pracujesz dla Komandosa! Yinnie wyjrzaB ze swojego gabinetu. " To prawda? Pracujesz dla Komandosa? " Nie. To nieprawda. Nie ma w tym nawet krzty prawdy. - No co, u licha, có| to jest jedno kBamstwo wicej? Drzwi otworzyBy si z hukiem i wkroczyBa Joyce Barnhardt. Lula, Connie i ja rzuciBy[my si, |eby zapi smycz Bobowi. " Ty gBupia dziwko! - krzyknBa do mnie Joyce. -WysBaBa[ mnie z motyk na sBoDce. Komandos nie ma |adnej siostry, która pracuje w fabryce pBaszczy przy Macko Street. " Mo|e si zwolniBa - powiedziaBam. " Tak - dodaBa Lula. - Ludzie cigle si zwalniaj. Joyce popatrzyBa na Boba. " Co to jest? " To pies - odparBam, skracajc mu smycz. " Dlaczego tak mu stoj kudBy? I o to pyta kobieta, która dodaje sobie dwadzie[cia centymetrów wzrostu za pomoc fryzury przypominajcej szczurzy ogon! " Poza porywaniem si z motyk na sBoDce, jak ci leci w Bowieniu Komandosa? - zapytaBa Lula. - Ju| go namierzyBa[? " Jeszcze nie, ale jestem coraz bli|ej. " My[l, |e B|esz - orzekBa Lula. - ZaBo| si, |e nic jeszcze nie masz. " A ja si zaBo|, |e nie masz talii - odciBa si Joyce. Lula pochyliBa si do przodu. " Naprawd? Je[li rzuc kijek, przyniesiesz go? Bob pomachaB ogonem. " Mo|e pózniej - powiedziaBam do niego. Yinnie znowu wyjrzaB ze swojego biura. " Co tu si, u licha, dzieje? Nie sBysz wBasnych my[li. WymieniBy[my spojrzenia z Lula i Connie i przygryzBy[my wargi. " Yinnie! - zagruchaBa Joyce, zwracajc swoje miski rozmiar C w jego stron. - Wygldaj niezle, co? " Tak, nie wygldasz najgorzej - przytaknB Yinnie. PopatrzyB na Boba. - A co z tym psem z okropnymi kudBami? " Opiekuj si nim - wyja[niBam. " Mam nadziej, |e zarobisz na tym kup kasy. To psi wrak. Pieszczotliwie podrapaBam Boba za uchem. " My[l, |e jest oryginalny. - Na swój prehistoryczny sposób. " No wic, co si tu dzieje? - zapytaBa Joyce. - Macie dla mnie co[ nowego? Yinnie zastanowiB si przez chwil, popatrzyB na Connie, Lul i na mnie i wycofaB si do gabinetu. 46 " Nic nowego - poinformowaBa Lula. Joyce popatrzyBa zmru|onymi oczami na zamknite drzwi. " BcwaB. Yinnie otworzyB drzwi i spojrzaB na Joyce wzrokiem peBnym w[ciekBo[ci. " Tak, o tobie mowa - potwierdziBa Joyce. Yinnie schowaB gBow i zamknB drzwi na zasuwk. " Kanalia - powiedziaBa Joyce z wymownym gestem. ObróciBa si na obcasach i wyniosBa z biura. Wszystkie wzniosBy[my oczy do góry. " Co dalej? - zapytaBa Lula. - Ty i Bob macie jakie[ wielkie plany na dzi[? " Wiesz... Troch tego, troch tamtego. Drzwi od gabinetu Yinniego otworzyBy si. " A mo|e by tak troch Morrisa Munsona? - krzyknB mój kuzyn. - Nie jestem organizacj charytatywn. " Morris Munson to [wir! - odpowiedziaBam mu równie| krzykiem. - PróbowaB mnie podpali! Yinnie stanB z rkami opartymi na biodrach. " No i co z tego? " Có|, nic, wszystko w porzdku. Zaraz pójd zBapa Morrisa Munsona. Najwy|ej mnie przejedzie. Najwy|ej mnie podpali i walnie mnie w gBow felg. To przecie| jest moja praca, prawda? A zatem id j wykona. " To si nazywa mie charakter - rzekB Yinnie. " Zaczekaj - powiedziaBa Lula. - Nie przepuszcz temu draniowi. Jad z tob. WcisnBa na siebie kurtk i porwaBa portfel, który byB wystarczajco du|y, |eby zmie[ci rewolwer. " W porzdku - powiedziaBam, zerkajc na portfel. -Co tam masz? " Model Tech-9. Idealny do napadów z broni w rku. " Masz na niego pozwolenie? " Co mówisz? " Mo|esz nazwa mnie wariatk, ale czuBabym si znacznie lepiej, gdyby[ zostawiBa tutaj t swoj pukawk. " Bo|e, ty wiesz, jak zepsu dobr zabaw. " Zostaw go u mnie - powiedziaBa Connie. - U|yj tego gnata jako przycisku do papierów. To wprowadzi odpowiedni nastrój w biurze. " Kurna - rzuciBa krótko Lula. OtworzyBam drzwi i Bob wybiegB na zewntrz. ZatrzymaB si przy buicku, machajc ogonem i Bypic [lepiami. " Zobacz, jaki to bystry pies - powiedziaBam do Luli. -Rozpoznaje mój samochód, chocia| jechaB nim tylko raz. " Co si staBo z rollswagenem? " OddaBam go dilerowi. SBoDce wspinaBo si po niebie, przeganiajc porann mgB i ogrzewajc Trenton. Fala biurokratów i sklepikarzy pBynBa do centrum. Szkolne autobusy staBy na parkingu, czekajc, a| dzieD w szkole si skoDczy. Gospodynie domowe pochylaBy si nad swoimi odkurzaczami marki Hoover. A moja przyjacióBka Marilyn Truro z wydziaBu komunikacji siedziaBa nad trzeci bezkofeinow kaw z mlekiem, zastanawiajc si, czy pomogBoby jej dodanie drugiego plastra antynikotynowego do tego, który ju| miaBa na rce, i my[lc, jakby to byBo dobrze, gdyby mogBa udusi nastpn osob w kolejce. Lula, Bob i ja byli[my pogr|eni we wBasnych my[lach, jadc Hamilton Street do fabryki guzików. RobiBam w my[lach przegld swego wyposa|enia. Paralizator: lewa kieszeD. Sprej: prawa kieszeD. Kajdanki: przypite do sprzczki z tyBu moich levisów. Rewolwer: w domu, w misce na herbatniki. Odwaga: zostaBa w domu, razem z broni. 47 " Nie wiem, jak ty - powiedziaBa Lula, kiedy dojechaBy[my do domu Munsona. - Ale ja nie mam zamiaru da si dzisiaj pu[ci z dymem. Jestem za tym, |eby[my wywaliBy drzwi tego kolesia i przygniotBy go, zanim zd|y co[ podpali. " Jasne - zgodziBam si. - Oczywi[cie, wiedziaBam z wcze[niejszych do[wiadczeD, |e |adna z nas nie jest w stanie wywa|y drzwi. Jednak mimo wszystko brzmiaBo to dobrze, kiedy powoli doje|d|aBy[my do kraw|nika, siedzc w zamknitym samochodzie. ObjechaBam dom, wysiadBam i zajrzaBam przez okno do gara|u. Samochodu nie byBo. Choroba, niedobrze. Prawdopodobnie Munsona nie ma w domu. " Nie widz samochodu. " O kurna. ObjechaBy[my dom jeszcze raz, zaparkowaBy[my auto 1 zastukaBy[my do frontowych drzwi domu. Nikt nie otwieraB. PopatrzyBy[my na okna od frontu. Te| nic. " Mo|e schowaB si pod Bó|kiem - zasugerowaBa Lula. - Mo|e powinny[my wywa|y te drzwi. ZrobiBam krok do tyBu i machnBam rk. " Najpierw ty. " Niech to szlag - powiedziaBa Lula. - Najpierw ty. " Nie, nie... Nalegam. " Do diabBa z twoim naleganiem. To ja nalegam. " W porzdku. Spójrzmy prawdzie w oczy. {adna z nas nie wywa|y tych drzwi. " PotrafiBabym to zrobi, gdybym tylko chciaBa -o[wiadczyBa Lula. - Tylko jako[ teraz nie mam na to ochoty. " Jasne. " My[lisz, |e nie daBabym rady zdemolowa tych drzwi? " To tylko moja sugestia. " Hm - mruknBa Lula. Drzwi w ssiednim domu otworzyBy si i wyjrzaBa 2 nich starsza kobieta. " O co chodzi? " Szukamy Morrisa Munsona - powiedziaBam. " Nie ma go w domu. " Tak? Skd pani wie? - zapytaBa Lula. - Jest pani caBkiem pewna, |e nie ukrywa si pod Bó|kiem? " ByBam na dworze, kiedy odje|d|aB. WypuszczaBam wBa[nie psa, jak Munson wyszedB z walizk. PowiedziaB, |e wyje|d|a na jaki[ czas. Domy[lam si, |e mógB wyjecha na zawsze. To psychol. Aresztowali go za zabójstwo |ony i jaki[ sdzia kretyn pozwoliB, |eby go wypuszczono za kaucj. Wyobra|aj sobie panie? " Co[ takiego! - powiedziaBa Lula. Kobieta przyjrzaBa nam si od stóp do gBów. " Domy[lam si, |e jeste[cie jego przyjacióBkami. " NiezupeBnie - wyja[niBam. - Pracujemy dla agenta, który wpBaciB za Munsona kaucj. - WrczyBam jej wizytówk. - Gdyby si pojawiB, prosz da mi zna. " Oczywi[cie - przyrzekBa kobieta. - Ale mam przeczucie, |e on tu nieprdko wróci. Bob czekaB cierpliwie w samochodzie i wygldaB na uszcz[liwionego, kiedy otworzyBy[my drzwi i wsiadBy[my do [rodka. " Mo|e Bob chciaBby zje[ [niadanie - powiedziaBa Lula. " Bob ju| zjadB [niadanie. " Pozwól, |e postawi spraw inaczej. Mo|e Lula chciaBaby zje[ [niadanie. " Masz co[ konkretnego na my[li? " My[l, |e mogBabym zje[ jajko McMuffin. I koktajl waniliowy. I frytki. 48 WBczyBam bieg i pojechaBam w kierunku wjazdu. " Co sBycha? - zapytaB dzieciak w okienku. - Nadal szuka pani pracy? " Zastanawiam si. KupiBy[my wszystkie trzy dania i zatrzymaBy[my si na brzegu parkingu, |eby podzieli i zje[ to wszystko. Bob zjadB jajko i frytki za jednym kBapniciem. WychBeptaB koktajl i spogldaB tsknym wzrokiem przez okno. " Zdaje si, |e Bob ma ochot rozprostowa Bapy -zauwa|yBa Lula. OtworzyBam drzwi i wypu[ciBam go. " Nie idz za daleko. Bob wyskoczyB i zaczB biega, zataczajc koBa i od czasu do czasu obwchujc chodnik. " Co on robi? - zapytaBa Lula. - Dlaczego biega w kóBko? Dlaczego... O kurna, to nie wyglda dobrze. Bob robi chyba wielk kup na [rodku parkingu. Psiakrew, patrz na to! To jest góra gówna. Bob podszedB do buicka i siadB, machajc ogonem, szczerzc zby i czekajc, a| bdzie mógB wej[ do [rodka. Wpu[ciBam go, a nastpnie obni|yBy[my si z Lula na siedzeniach. " My[lisz, |e kto[ to widziaB? - zapytaBam j. " My[l, |e wszyscy widzieli. " Cholera. Nie zabraBam ze sob zmiotki do sprztania kup. " Zmiotki, kurcz blade! Nie podeszBabym do tego nawet w kombinezonie ochronnym i w masce. " Nie mog tak po prostu tego zostawi. " Mo|e by[ po tym przejechaBa - doradziBa Lula. -Wiesz... rozpBaszczy to. WBczyBam silnik, cofnBam si i skierowaBam buicka na t stert kupy. " Lepiej spu[ szyby - powiedziaBa Lula. " Gotowi? Lula zebraBa si w sobie. " Gotowi. NacisnBam na pedaB gazu i ruszyBam. MamaByga! OtworzyBy[my okna i wyjrzaBy[my. " Co o tym sdzisz? My[lisz, |e powinnam przejecha jeszcze raz? " Nie zaszkodzi - powiedziaBa Lula. - I na twoim miejscu zapomniaBabym o pracy tutaj. ChciaBam zrobi szybkie rozeznanie siedziby Hannibala i nie wtajemnicza Luli w moje interesy z Komandosem, wic poczstowaBam j maBym kBamstewkiem, mówic, |e caBy dzieD bd uwizana z Bobem, i odwiozBam j do biura. ZatrzymaBam si przy kraw|niku przed stopem, a za mn stanB czarny lincoln. WysiadB z niego Mitchell i podszedB do mojego okna. " Nadal jezdzisz tym starym buickiem - powiedziaB. -To musi by co[ w rodzaju twojego osobistego rekordu. A co tutaj robi ten pies i ta du|a lalunia? Lula zmierzyBa go wzrokiem. " W porzdku - uspokoiBam j. - Znam go. " ZaBo| si, |e chciaBaby[, abym go zastrzeliBa, czy co[ w tym rodzaju? - zapytaBa. " Mo|e pózniej. " Kurna - powiedziaBa Lula. DzwignBa si z siedzenia i poczBapaBa do biura. " No i co bdzie? - zapytaB Mitchell. " Nic nie bdzie. " Rozczarowujesz mnie. " Wic nie lubisz Alexandra Ramosa? " Powiedzmy, |e nie jeste[my z jednej dru|yny. 49 " Musi przechodzi teraz ci|kie chwile, opBakujc syna. " Tego syna nie ma co opBakiwa - o[wiadczyB Mitchell. - To byB cholerny nieudacznik. Cholerny pun. " A Hannibal? Te| bierze? " Nie, Hannibal nie. Hannibal to francowaty rekin. Alexander powinien nazwa go Szczki. " Musz i[ - powiedziaBam. - Sprawy do zaBatwienia. Spotkania do obskoczenia. " Arabus i ja nie mamy dzisiaj nic do roboty, wic pomy[leli[my sobie, |e bdziemy za tob jezdzi. " Powinni[cie zmieni plany. Mitchell u[miechnB si. " I nie |ycz sobie, |eby[cie si za mn wBóczyli -ostrzegBam. U[miechnB si jeszcze szerzej. RzuciBam okiem na sznur samochodów, które jechaBy w naszym kierunku wzdBu| Hamilton, i dostrzegBam nie- bieski wóz. WydawaBo mi si, |e to crown victoria. I wygldaBo na to, |e za kierownic siedzi Morris Munson! " Ratunku! - krzyknBam, poniewa| Munson wjechaB autem za biaB lini i kierowaB si w moj stron. " Kurza twarz! - zawyB Mitchell, wpadajc w panik i podrygujc w miejscu niczym ogromny tresowany niedzwiedz. Munson w ostatniej chwili skrciB, |eby nie wpa[ na Mitchella, straciB panowanie nad kierownic i wpakowaB si w lincolna. Przez chwil wydawaBo si, |e oba samochody si poBczyBy, a potem sBycha byBo, jak Munson zapala silnik. Crown odskoczyB do tyBu, przedni zderzak spadB z Boskotem na ziemi i samochód natychmiast odjechaB. Podbiegli[my z Mitchellem do lincolna i zajrzeli[my do Habiba. " Co to, do wszystkich piorunów, byBo? - wrzasnB Habib. Lewy przedni bBotnik byB wgnieciony i blokowaB koBo, a maska zostaBa pogita. WygldaBo na to, |e Habibowi nic si nie staBo, ale cadillac nie bdzie mógB nigdzie pojecha, dopóki kto[ nie odegnie Bomem bBotnika od koBa. To dla nich prawdziwy pech. A dla mnie szcz[liwy traf. Habib i Mitchell nie bd mogli mnie [ledzi przez jaki[ czas. " To szaleniec - orzekB Habib. - WidziaBem jego oczy. To [wir. ZapisaBe[ jego numer rejestracyjny? " Wszystko dziaBo si w takim tempie... - powiedziaB Mitchell. - Rany, on jechaB prosto na mnie. My[laBem, |e to mnie chce dorwa. My[laBem... Rany boskie, my[laBem... " ByBe[ przera|ony jak kobieta - powiedziaB Habib. " Tak - przyznaB Mitchell. - Jak córka wywBoki. MiaBam dylemat. Naprawd chciaBam im powiedzie, kto siedziaB za kierownic tego samochodu. Gdyby zabili Munsona, miaBabym go z gBowy. Nigdy wicej pBoncych koszul. Koniec z maniakiem wymachujcym felg. Niestety, w pewnym sensie byBabym te| odpowiedzialna za [mier Munsona i nie czuBam si z tym najlepiej. Ju| raczej doprowadz go do sdu. " Musisz to zgBosi na policj - powiedziaBam. - PoczekaBabym z wami i pomogja, ale sami wiecie, jak to jest. " Tak - odparB Mitchell. - Sprawy do zaBatwienia. Spotkania do obskoczenia. ByBo prawie poBudnie, kiedy przejechali[my koBo domu Hannibala. ZaparkowaBam na rogu i wykrciBam numer Komandosa, |eby nagra si na sekretark, |e mam wiadomo[ci. Potem przez dBu|sz chwil przygryzaBam doln warg, zbierajc si w sobie, |eby wysi[ z samochodu i tropi Ramosa. Hej, to nic trudnego, powiedziaBam sobie. Spójrz na ten dom. Aadny i cichy. A jego nie ma w domu. Tak jak wczoraj. Pójdziesz od tyBu, zerkniesz i zwiejesz. Pestka. 50 W porzdku, dam rad. GBboki oddech. My[l pozytywnie. WziBam do rki smycz i ruszyBam w kierunku [cie|ki rowerowej za domami. Kiedy dotarBam do domu Hannibala, zatrzymaBam si i sBuchaBam. Cisza. Poza tym Bob robiB wra|enie znudzonego. Gdyby kto[ staB po drugiej stronie muru, Bob byBby zdenerwowany, prawda? ObejrzaBam mur. Zniechcajcy. ZwBaszcza |e kiedy byBam tu ostatnio, strzelano do mnie. PrzestaD, powiedziaBam sobie. {adnych negatywnych my[li. Co w takiej sytuacji zrobiBby czBowiek-pajk? Jak zachowaBby si Batman? A Bruce Willis? Bruce zrobiBby rozgrzewk, postawiB nog w tenisówce na murze i wdrapaBby si na niego. Umie[ciBam moje sketchersy numer 38 w poBowie wysoko[ci muru, zaczepiBam dBonie na szczycie i zawisBam. WziBam gBboki oddech, zacisnBam zby i spróbowaBam si podcign, ale nie udaBo si ani o mi- limetr. A niech to. Bruce podcignBby si na sam szczyt. Ale Bruce pewnie chodzi na siBowni. ZeskoczyBam na ziemi i wlepiBam wzrok w drzewo. W jego pniu tkwiBa kula. Naprawd nie miaBam najmniejszej ochoty wdrapywa si na to drzewo. Troch pocho- dziBam, rozruszaBam stawy w palcach. A co z Komandosem? - zadaBam sobie pytanie. Powinna[ mu pomaga. Je[li on znalazBby si w podobnej sytuacji, wszedBby na drzewo, |eby si rozejrze. " Tak, ale ja nie jestem Komandosem - powiedziaBam do Boba. Bob spojrzaB na mnie karccym wzrokiem. " W porzdku - wycofaBam si. - Wlez na to gBupie drzewo. Szybko wdrapaBam si na gór, rozejrzaBam si, zobaczyBam, |e nic si nie dzieje w domu ani w ogrodzie, i rzuciBam si na dóB. OdwizaBam Boba i cichaczem wróciBam do samochodu, gdzie usadowiBam si wygodnie i czekaBam, a| zadzwoni telefon. Po kilku minutach Bob przeniósB si na tylne siedzenie i uBo|yB do drzemki. O pierwszej po poBudniu nadal czekaBam na telefon od Komandosa i wBa[nie pomy[laBam, |e chtnie zjadBabym lunch, kiedy drzwi od gara|u Hannibala otworzyBy si i wyjechaB z niego zielony jaguar. Niech to szlag, dom wcale nie byB pusty! Drzwi si zamknBy, jaguar skrciB i pojechaB w przeciwn stron, w kierunku autostrady. Trudno powiedzie, kto siedziaB za kierownic^ ale zaBo| si, |e byB to Hanni-bal. WBczyBam silnik i popdziBam za nim, namierzajc go, jak opuszczaB wyjazd na autostrad. ZostaBam tak daleko w tyle, jak tylko mogBam, |eby nie straci go z pola widzenia. Minli[my centrum miasta, jadc na poBudnie, a potem w kierunku wschodnim, na autostrad midzystano-w. W Monmouth konie jeszcze nie biegaBy, a  Wielka Przygoda byBa nadal zamknita. W znacznym stopniu skracaBo to drog do Deal. Bob traktowaB moje podniecenie ze stoickim spokojem, pochrapujc na tylnym siedzeniu. Nie mogBam tego samego powiedzie o sobie. Nie zajmowaBam si na co dzieD tropieniem mafiosów. Chocia| z formalnego punktu widzenia Hannibal Ramos nie byB czBonkiem mafii. Nie miaBam co do tego caBkowitej pewno[ci, ale w moim rozumieniu mafia opieraBa si na innych ukBadach ni| kartel handlarzy broni. Przy Parkway Hannibal zjechaB na drog numer 195, przejechaB dwa wyjazdy w kierunku póBnocnym, potem zawróciB w stron Asbury Park, gdzie skrciB w lewo na Ocean Avenue i ruszyB w kierunku Deal. Deal to miasteczko nad oceanem, w którym ogrodnicy próbuj hodowa traw w niesprzyjajcym temu powietrzu, przesyconym sol, niaDki przyje|d|aj do pracy z pobliskiego Long Branch, a warto[ nieruchomo[ci przewy|sza [redni krajow. Domy s ogromne i nierzadko prowadz do nich zamykane bramy. Mieszkaj tu przewa|nie chirurdzy plastyczni i handlarze dywanów. Jedynym pamitnym wydarzeniem, które miaBo miejsce w Deal, byBo zastrzelenie gangstera Benny ego Raguchiego, zwanego Ryb, w motelu  Morska Bryza w 1982 roku. 51 Hannibal byB o dwa samochody przede mn. ZwolniB i wBczyB prawy kierunkowskaz, chcc skrci do obwarowanego murem domu, do którego prowadziBa brama wjazdowa. Dom staB na wydmie, wic drugie pitro i dach byBy widoczne z ulicy, a reszt posiadBo[ci zasBaniaB mur z ró|owych kamieni. Brama byBa gustowna, kute |elazo, z wolutami. Alexander Ramos, midzynarodowy handlarz broni i sBynny macho, mieszka w ró|owym domu, otoczonym ró|owym murem. Trudno to sobie wyobrazi. W Burg to byBoby nie do pomy[lenia. Mieszkanie w ró|owym domu w Burg zostaBoby potraktowane na równi z kastracj. Zapewne ró|owe kamyczki miaBy charakter bardzo [ródziemnomorski. I zapewne w lecie, kiedy rolety byBy odsBonite, meble wystawione na werand, a upalne sBoDce zalewaBo wybrze|e Jersey, dom o|ywiaB si. W marcu jednak wygldaB tak, jakby czekaB na prozac, który mu doda energii. Blady, zimny i otpiaBy. Przeje|d|ajc koBo domu, rzuciBam okiem na czBowieka, który wysiadaB z jaguara. Sylwetka i kolor wBosów takie same, jak u Hannibala, wic to musiaB by on. Oczywi[cie pod warunkiem, |e to Hannibal widziaB mnie znowu na drzewie, a potem obserwujc mnie z ulicy, |e to nie jego ssiad przemknB podwórkami i jechaB jaguarem do Deal tylko po to, |eby si mnie pozby. " Co o tym sdzisz? - zapytaBam Boba. Bob otworzyB jedno oko, zerknB na mnie bezmy[lnie i znowu zasnB. ByBam takiego samego zdania. PojechaBam kilkaset metrów wzdBu| Ocean Avenue, zawróciBam i jeszcze raz przejechaBam koBo ró|owego domu. ZatrzymaBam si za rogiem, tak |eby nie byBo mnie wida. SchowaBam wBosy pod czapk z daszkiem z wizerunkiem zespoBu Metallica, wBo|yBam ciemne okulary, wziBam Boba na smycz i ruszyBam w kierunku twierdzy Ra-mosa. Deal to cywilizowane miasteczko ze staro[wieckimi chodnikami z cementu, które zostaBy zaprojektowane z my[l o nianiach i wózkach dla dzieci. Zwietnie nadawaBy si dla szpiegów, którzy udawali ludzi wyprowadzajcych psy na spacer. ByBam jakie[ sto metrów od bramy wjazdowej, kiedy podjechaB czarny cadillac. Brama otworzyBa si i samochód wjechaB do [rodka. Z przodu siedziaBo dwóch m|czyzn. Tylne szyby byBy zaciemnione. SzarpnBam za smycz Boba i pozwoliBam mu troch powszy. Cadillac zatrzymaB si przed wej[ciem w ksztaBcie portyku i wysiedli z niego dwaj m|czyzni. Jeden z nich poszedB wyj rzeczy z baga|nika. Drugi otworzyB tylne drzwi dla pasa|era. Pasa|er wygldaB na sze[dziesitk. Zredniego wzrostu. SzczupBy. Ubrany w sportow kurtk i póBbuty. Krcone szpakowate wBosy. Ze sposobu, w jaki wszyscy koBo niego skakali, wywnioskowaBam, |e to Alexander Ramos. Zapewne przyleciaB na pogrzeb syna. Hannibal wyszedB, |eby przywita si ze staruszkiem. MBodsza, szczuplejsza wersja Hannibala pojawiBa si w drzwiach, ale nie zeszBa po schodach. Ulysses, [redni syn, pomy[laBam. {aden z nich nie wygldaB na szczególnie ucieszonego tym zjazdem rodzinnym. Biorc pod uwag okoliczno[ci, wydawaBo si to zrozumiaBe. Hannibal powiedziaB co[ do staruszka. Staruszek wyprostowaB si i zdzieliB go przez Beb. To nie byBo silne uderzenie. Nie takie, które ma na celu nokaut przeciwnika. To byBo raczej stwierdzenie. GBupiec. Jednak odruchowo si wzdrygnBam. Nawet z tej odlegBo[ci dostrzegBam, |e Hannibal zacisnB zby. rozdziaB 6 Przez caB drog do domu jedna rzecz nie dawaBa mi spokoju. Czy ojciec opBakujcy [mier syna przywitaBby si ze swoim pierworodnym, walc go w Beb? " Hej, co ty wiesz? - powiedziaBam do Boba. - Mo|e startuj w konkursie na najbardziej patologiczn rodzin roku. 52 Mówic prawd, to miBe odkry, |e istnieje rodzina, która jest bardziej patologiczna ni| moja wBasna. Zreszt moja rodzina nie jest a| tak pokrcona, oczywi[cie wedBug standardów panujcych w Jersey. Kiedy dojechaBam do Hamilton, zatrzymaBam si przy sklepie Rite a, wyjBam komórk i zadzwoniBam do mamy. " Jestem pod sklepem misnym - powiedziaBam. -Chc zrobi pieczeD rzymsk. Co mam kupi? Po drugiej stronie sBuchawki zapadBa cisza, a ja ju| wyobraziBam sobie matk, która wBa[nie si prze|egnaBa i zastanawia si, co mogBo sprawi, |e jej córka chce zrobi pieczeD rzymsk, Budzc si nadziej, |e chodzi o m|czyzn. " PieczeD rzymsk - powiedziaBa w koDcu. " To dla babci - wyja[niBam jej. - MiaBa ochot na pieczeD rzymsk. " Oczywi[cie - ucieszyBa si moja matka. - O czym ja my[laBam? Kiedy wróciBam do domu, znowu zadzwoniBam do matki. " W porzdku, jestem ju| w domu - powiedziaBam. -Co si teraz z tym robi? " Mieszasz wszystko, wkBadasz do brytfanki i wstawiasz na godzin do piekarnika nagrzanego do stu osiemdziesiciu stopni. " Nic nie mówiBa[ o |adnej brytfance, kiedy byBam w sklepie - zajczaBam. " Nie masz brytfanki? " Oczywi[cie, |e mam brytfank. ChciaBam tylko powiedzie, |e... Niewa|ne. " Powodzenia - powiedziaBa mama. Bob siedziaB na [rodku kuchni, próbujc to wszystko zrozumie. " Nie mam brytfanki - po|aliBam si Bobowi. - Ale przecie| nie mo|emy pozwoli, |eby taki drobiazg nam przeszkodziB, prawda? WrzuciBam do miski mielone miso i reszt skBadników niezbdnych do przyrzdzenia pieczeni rzymskiej. DodaBam jajko i obserwowaBam, jak rozpBywa si po powierzchni. ZamieszaBam wszystko By|k. " Rany boskie - poskar|yBam si Bobowi. Bob pomachaB ogonem. WygldaBo na to, |e jest |arBokiem. Znów zamieszaBam mas By|k, ale jajko nie chciaBo si z ni poBczy. WziBam gBboki oddech i zanurzyBam w misie obie dBonie. Po kilku minutach rcznego mieszania wszystkie skBadniki poBczyBy si w jednolit mas. UlepiBam z niej baBwana. Potem Humpty Dumpty ego. Nastpnie wszystko wyrównaBam. Masa bardzo przypominaBa to, co zostawiBam na parkingu przy McDonaldzie. W koDcu uformowaBam z niej dwie kule. Na deser kupiBam mro|ony placek z kremem bananowym, przeBo|yBam ciasto z aluminiowej tacki na talerz, a tack wykorzystaBam jako brytfank. " Potrzeba jest matk wynalazku - pouczyBam Boba. Umie[ciBam misne kule w piekarniku, obraBam ziemniaki i nastawiBam je, otworzyBam puszk z przecierem z kukurydzy i przeBo|yBam go do miski, |eby tu| przed podaniem podgrza danie w mikrofali. Gotowanie nie jest takie straszne, pomy[laBam. W rzeczywisto[ci bardzo podobne do seksu. Czasami z pocztku nie wyglda zachcajco, ale skoro si ju| zacznie... NakryBam stóB na dwie osoby, a kiedy skoDczyBam, zadzwoniB telefon. " Cze[, laluniu - powiedziaB Komandos. " Sam jeste[ lalunia. Mam wiadomo[ci. Samochód, który widziaBam u Hannibala zeszBej nocy, nale|y do Tery Gilman. Powinnam byBa j rozpozna, jak wysiadBa z auta, ale widziaBam tylko jej plecy i nie spodziewaBam si, |e to mo|e by ona. " Zapewne przyjechaBa przekaza kondolencje od Vita. " Nie wiedziaBam, |e Vito przyjazni si z Ramosem. " Vito i Alexander wspóBpracuj ze sob. 53 " Jeszcze co[ - powiedziaBam. - Dzisiaj rano pojechaBam za Hannibalem do jego domu w Deal. - Nastpnie opowiedziaBam Komandosowi o staruszku w cadil-lacu, o uderzeniu w gBow i o pojawieniu si mBodego m|czyzny, który prawdopodobnie byB Ulyssesem Ramosem. " Skd wiesz, |e to byB Ulysses? " Domy[liBam si. Jest podobny do Hannibala, tylko szczuplejszy. Na chwil zapadBa cisza. " Chcesz, |ebym nadal obserwowaBa jego dom w mie[cie? " Rób wywiad raz na jaki[ czas. Chc wiedzie, czy kto[ tam mieszka. " Nie dziwi ci to, |e Ramos uderzyB w gBow swojego syna? - zapytaBam. " Nie wiem - przyznaB Komandos. - W mojej rodzinie cigle si bijemy. Potem rozBczyB si i przez kilka minut staBam bez ruchu, zastanawiajc si, co przeoczyBam. Komandos zwykle trzymaB jzyk za zbami, ale krótkie milczenie i nieznaczna zmiana modulacji gBosu mówiBy mi, |e usByszaB ode mnie co[ interesujcego. PrzeanalizowaBam nasz rozmow i nie dostrzegBam w niej nic nadzwyczajnego. Ojciec i dwóch braci spotkaBo si z powodu tragedii rodzinnej. ZdziwiBa mnie reakcja Alexandra w odpowiedzi na powitanie Hannibala, ale miaBam wra|enie, |e nie to przykuBo uwag Komandosa. Babcia weszBa do mieszkania, sBaniajc si na nogach. " Ludzie, co za dzieD! - poskar|yBa si. - Jestem wykoDczona. " Jak tam lekcja jazdy? " CaBkiem niezle, jak sdz. Nikogo nie przejechaBam. Nie skasowaBam auta. A tobie jak minB dzieD? " Mniej wicej podobnie. " WybieraBy[my si z Louise do centrum, |eby odby wzmacniajcy spacer dla starszych ludzi, ale zboczyBy[my do sklepów. A potem, po lunchu, poszBy[my obejrze mieszkania. WidziaBam kilka, w których mogBabym zamieszka, ale |adne mi do koDca nie przypasowaBo. Jutro idziemy zobaczy par mieszkaD w blokach spóBdzielczych. - Babcia wetknBa nos do garnka z ziemniakami. - To jest co[. Wracam do domu po caBodziennej bieganinie, a tu czeka na mnie obiad. Czuj si prawie jak m|czyzna. " Na deser jest placek z kremem bananowym - powiedziaBam - ale musiaBam wykorzysta tack na pieczeD. Babcia zerknBa do lodówki na placek. " Mo|e powinny[my go zje[, zanim si rozmrozi i straci ksztaBt. UznaBam, |e to dobry pomysB, wic zjadBy[my po kawaBku, a miso dalej si piekBo. Jako maBa dziewczynka nigdy nie pomy[laBabym, |e babcia jest osob, która najpierw rzuci si na placek. Jej dom zawsze byB schludny i l[niB czysto[ci. Meble byBy z ciemnego drzewa, tapicerka praktyczna, ale nijaka. PosiBki, jak nakazywaBa tradycja w Burg, zawsze gotowe na dwunast i osiemnast. GoBbki, dziczyzna, pieczony kurczak, czasami szynka lub pieczeD wieprzowa. Mój dziadek nie zjadBby nic innego. MiaB ustalone przekonania i pomniejszaB pokoje w ich domku szeregowym. Prawda jest taka, |e czubek gBowy babci sigaB mojego podbródka, a dziadek byB niewiele wy|szy. Ale przecie| wielko[ nie ma nic wspólnego z centymetrami. Pózniej zastanawiaBam si, kim byBaby moja babcia, gdyby nie wyszBa za m| za mojego dziadka. Ciekawa jestem, czy o wiele wcze[niej nie zaczBaby najpierw izu-ca si na deser. Przed posiBkiem. WyjBam misne kule z piekarnika i przeBo|yBam je na talerz. Le|c tak obok siebie, wygldaBy jak narzdy pBciowe trolla. " Spójrz na tych du|ych chBopców - powiedziaBa babcia. - Przypominaj mi twojego dziadka, oby spoczywaB w spokoju. Kiedy zjadBy[my, zabraBam Boba na spacer. Latarnie byBy zapalone, a w oknach domów, które staBy za moim blokiem, [wieciBy si [wiatBa. Minli[my kilka budynków w bBogiej 54 ciszy. Jest to jedna z zalet psów. Nie gadaj za du|o, wic mo|esz i[ przed siebie, zagBbiajc si we wBasne my[li i ukBadajc w gBowie list spraw do zaBatwienia. Na mojej li[cie byBo zBapanie Morrisa Munsona, lk o Komandosa i zastanawianie si nad Morellim. Nie wiedziaBam za bardzo, co mam z nim zrobi. Serce czuBo miBo[. GBowa nie byBa tego taka pewna. Nie miaBo to |adnego znaczenia, bo Morelli nie chciaB si |eni. To ja, ze swoim bijcym zegarem biologicznym, my[laBam o maB|eDstwie, a wokóB mnie byBo tylko niezdecydowanie. " Nie cierpi tego! - zwróciBam si do Boba. Bob przystanB i obejrzaB si na mnie, jakby chciaB powiedzie:  Co to za wielki problem tam z tyBu? . Ale co Bob mógB wiedzie na ten temat? Kto[ obciB mu siusiaka, kiedy byB szczeniakiem. ZostaBa mu faBdka zbdnej skóry i mgliste wspomnienie. Bob nie miaB matki, która czekaBa na wnuki. Bob nigdy nie czuB tej presji! Kiedy wróciBam, babcia spaBa przed telewizorem. NapisaBam na karteczce, |e musz na chwil wyj[, przyczepiBam j do swetra babci, nakazaBam Bobowi, |eby si przyzwoicie zachowywaB i nie gryzB mebli. Rex byB zagrzebany w trocinach i spaB obok kawaBka placka. W gospodarstwie Stephanie Plum wszystko byBo na swoim miejscu. PojechaBam prosto do domu Hannibala. ByBa ósma wieczór i dom wygldaB na pusty, ale przecie| zawsze tak wygldaB. ZaparkowaBam dwie ulice dalej, wysiadBam z samochodu i poszBam na tyBy domu. Nie [wieciBo si w |adnym oknie. WspiBam si na drzewo i popa- trzyBam na ogród Hannibala. CaBkowita ciemno[. ZeszBam z drzewa, wróciBam na [cie|k i pomy[laBam, |e jest tu dziwnie strasznie. Czarne drzewa i krzaki. Ksi|yc nie o[wietlaB drogi. Jedynie jaki[ nikBy promyk [wiatBa padaB z okien. Nie chciaBabym natkn si teraz na jakiego[ zbira. Ani na Munsona. Ani na Hannibala Ramosa. Mo|e nawet nie na Komandosa... Chocia| on byB zBy w bardzo intrygujcy sposób. PrzestawiBam auto tam, gdzie koDczyB si szereg domków, std byBo lepiej wida. OdsunBam siedzenie, zamknBam drzwi, obserwowaBam i czekaBam. Nie minBo wiele czasu, kiedy poczuBam, |e jestem tym czekaniem znu|ona. {eby czas szybciej mi zleciaB, zadzwoniBam do Morellego. " Zgadnij kto? - powiedziaBam. " Babcia si wyprowadziBa? " Nie. Pracuj, a ona jest w domu z Bobem. " Z Bobem? " Psem Briana Simona. Opiekuj si nim przez ten czas, kiedy Simon jest na urlopie. " Simon nie jest na urlopie. WidziaBem go dzisiaj. " Co? " Nie mog uwierzy, |e daBa[ si zBapa na jego kit z wakacjami - o[wiadczyB Morelli. - Simon usiBuje pozby si tego psa, odkd go ma. " Dlaczego mi o tym nie powiedziaBe[? " Nie wiedziaBem, |e ma zamiar ci go da. ZmarszczyBam brwi. " Zmiejesz si? Czy ja sBysz [miech? " Nie. Przysigam. Ale to byB [miech. Ten szczur si [miaB. " To nie jest powód do [miechu - o[wiadczyBam. - Co ja teraz zrobi z tym psem? " My[laBem, |e zawsze chciaBa[ mie psa. " Tak... Kiedy[. Ale nie teraz! Ten pies wyje. Nie lubi zostawa sam. " Gdzie jeste[? - zapytaB Morelli. " Tajemnica. " Chryste, chyba nie sterczysz znowu pod domem Hannibala? " Nie. Nie robi tego. 55 " Mam ciasto - rzekB kuszco. - Mo|e wpadBaby[ na ciasto? " KBamiesz. Nie masz |adnego ciasta. " Ale mógBbym mie. " Nie mówi, |e stercz pod domem Hannibala, gdyby jednak tak byBo, sdzisz, |e to miaBoby sens? " Mog ci tylko powiedzie, |e Komandos dysponuje garstk ludzi, którym ufa, i wBa[nie oni obserwuj rodzin Ramosa. NatknBem si na kogo[ koBo domu Homera w Hunterdon County, wiem tak|e, |e jest kto[ w Deal. Ty siedzisz na Fenwood Street. Nie wiem, czego Komandos szuka, ale domy[lam si, |e wie, co robi. Posiada informacje na temat tej zbrodni, których my nie posiadamy. " Wyglda na to, |e nikogo nie ma w domu - oznajmiBam. " Alexander jest w mie[cie, wic Hannibal pewnie przeprowadziB si do poBudniowego skrzydBa rezydencji w Deal. - Morelli odczekaB chwil. - Komandos prawdopodobnie chce, |eby[ tam siedziaBa, poniewa| jeste[ bezpieczna. Chce, |eby[ miaBa poczucie, |e co[ robisz, bo wtedy nie wpakujesz si w tarapaty. Zdaje si, |e powinna[ da sobie spokój i po prostu wpa[ do mnie. " NiezBy pomysB, ale ja sdz inaczej. " I tak warto byBo spróbowa - orzekB Morelli. Rorfczyli[my si i zajBam si z powrotem wszeniem. Morelli pewnie miaB racj, Hannibal przebywaB teraz na wybrze|u. IstniaB tylko jeden sposób, |eby si o tym przekona: obserwowa i czeka. O póBnocy Hannibala nadal nie byBo. ZmarzBy mi stopy i miaBam serdecznie do[ siedzenia w samochodzie. WysiadBam i rozprostowaBam ko[ci. Jeszcze tylko rzuc okiem na tyB domu i zbieram si. SzBam [cie|k rowerow, trzymajc w dBoni sprej. ByBo ciemno jak w piekle. {adnego [wiatBa. Wszyscy wokóB spali. DostaBam si do tylnego wej[cia do domu Hannibala i popatrzyBam w okna. Zimne, ciemne szyby. MiaBam ju| odej[, kiedy usByszaBam stBumiony odgBos spuszczania wody. Nie byBo |adnej wtpliwo[ci, skd wydobywaB si ten dzwik. Z domu Hannibala. Ciarki przeszBy mi po plecach. W tych ciemno[ciach kto[ mieszkaB. ZamarBam, wstrzymujc oddech i nasBuchujc ka|d czsteczk ciaBa. Nie docieraBy wicej |adne odgBosy ani oznaki |ycia. Nie miaBam pojcia, co to mo|e znaczy, ale byBam do gBbi przera|ona. PognaBam wzdBu| [cie|ki, pobiegBam przez trawnik do samochodu i zwiaBam. Kiedy stanBam w drzwiach, Rex krciB si w swoim kole, a Bob podbiegB do mnie z bByszczcymi [lepiami, sapic w oczekiwaniu na poklepanie po Bbie i jedzenie. PrzywitaBam si z Reksem i daBam mu rodzynka. Potem podsunBam kilka rodzynków Bobowi, co sprawiBo, |e zaczB macha ogonem tak gwaBtownie, i| caBa tylna cz[ jego ciaBa ruszaBa si z prawa na lewo. PostawiBam pudeBko z rodzynkami na kuchennej ladzie i poszBam do Bazienki. Kiedy wróciBam, rodzynki zniknBy. ZostaBo po nich tylko za[linione i poszarpane pudeBko. " Masz zaburzenia przewodu pokarmowego - powiedziaBam do Boba. - Ka|dy, kto si na tym zna, powie ci, |e naBogowe ob|eranie si nie jest najlepszym rozwizaniem. Zanim si zorientujesz, skóra na tobie pknie. Babcia zostawiBa mi w pokoju go[cinnym poduszk i koBdr. ZrzuciBam buty, wpeBzBam pod koBdr i w cigu sekundy zasnBam. ObudziBam si z uczuciem zmczenia i dezorientacji. PopatrzyBam na zegarek. Druga. SpojrzaBam w ciemno[. " Komandos? " Co to za pies? " Opiekuj si nim. Zdaje si, |e nie ma zbyt wiele cech psa obronnego. " Gdyby tylko mógB znalez klucz, na pewno otworzyBby mi drzwi. " Wiem, |e poradzi sobie z zamkiem to pestka, ale co zrobiBe[ z BaDcuchem? 56 " Tajemnica zawodowa. " To tak|e mój zawód. Komandos wrczyB mi du| kopert. " Przejrzyj te zdjcia i powiedz mi, kogo rozpoznajesz. UsiadBam, zapaliBam lampk nocn i otworzyBam kopert. RozpoznaBam Alexandra Ramosa i Hannibala. ByBy tam równie| zdjcia Ulyssesa, Homera Ramosa i dwóch kuzynów. Wszyscy czterej byli do siebie podobni; ka|dy z nich mógB by czBowiekiem, którego widziaBam w drzwiach domu w Deal. Oczywi[cie z wyjtkiem Homera, który nie |yB. Na zdjciu z Homerem Ramosem byBa jeszcze jaka[ kobieta. Niska, o blond wBosach. U[miechaBa si. Homer obejmowaB j i te| si do niej u[miechaB. " Kto to jest? " Ostatnia przyjacióBka Homera. Nazywa si Cynthia Lotte. Pracuje w centrum. Recepcjonistka u kogo[, kogo znasz. " O rany! Teraz poznaj. Pracuje u mojego byBego m|a. " Tak - stwierdziB Komandos. - Zwiat jest maBy. PowiedziaBam mu o ciemnym domu Hannibala, w którym nie dostrzegBam |adnych oznak czyjej[ obecno[ci, i o odgBosie spuszczonej wody. " Co to znaczy? - zapytaBam Komandosa. " To znaczy, |e w tym domu kto[ jest. " Hannibal? " Hannibal jest w Deal. Komandos zgasiB lampk i wstaB. ByB w czarnym podkoszulku, czarnej wiatrówce z goreteksu i czarnych spodniach, wpuszczonych w czarne buty, styl wojskowy. Dobrze ubrany miejski komandos. ZaBo| si, |e ka|dy facet, który spotkaBby go na pustej ulicy, miaBby peBno w ga- ciach. A ka|da kobieta oblizywaBaby suche wargi i sprawdzaBa, czy ma zapite wszystkie guziki. ObjB mnie wzrokiem, trzymajc rce w kieszeniach. Jego twarz ledwie byBo wida w ciemno[ciach pokoju. " ZechciaBaby[ odwiedzi swojego eks i sprawdzi Cynthi Lotte? " Jasne. Co[ jeszcze? U[miechnB si, a kiedy odpowiadaB, zmikB mu gBos. " Nie wtedy, kiedy twoja babcia [pi w pokoju. A niech to. Kiedy wyszedB, zaBo|yBam BaDcuch i zwaliBam si na Bó|ko, rozmy[lajc. PrzychodziBy mi do gBowy erotyczne my[li. Nie byBo cienia wtpliwo[ci. ByBam zdesperowan dziwk. PopatrzyBam w stron nieba, natykajc si wzrokiem jedynie na sufit. " To wszystko przez hormony -powiedziaBam do kogokolwiek, kto mógB mnie sBysze. - To nie moja wina. Mam zbyt du|o hormonów. WstaBam, wypiBam szklank soku pomaraDczowego, wróciBam na kanap i rozmy[laBam dalej, poniewa| babcia chrapaBa tak gBo[no, |e obawiaBam si, by nie wessaBa jzyka do gardBa i nie udusiBa si. " Czy| to nie cudowny poranek? - zagadnBa babcia, idc do kuchni. - Mam ochot na ciasto! PopatrzyBam na zegarek. Szósta trzydzie[ci. ZwlokBam si z Bó|ka i poszBam do Bazienki, gdzie dBugo staBam pod prysznicem, w podBym nastroju. WyszBam spod prysznica i popatrzyBam na swoje odbicie w lustrze nad umywalk. MiaBam ogromnego syfa na policzku. Czy| to nie wspaniaBe? Musz zobaczy si z moim byBym m|em, majc taki ohydny pryszcz na policzku. Pewnie Pan Bóg mnie pokaraB za wczorajsze lubie|ne my[li. 57 Pomy[laBam o rewolwerze kalibru 38 w misce na herbatniki. ZacisnBam dBoD w pi[, wystawiBam palec wskazujcy, a kciuk podniosBam do góry. PrzyBo|yBam palec wskazujcy do skroni i powiedziaBam: " Pif, paf! UbraBam si w stylu Komandosa. Czarny podkoszulek, czarne spodnie, czarne buty. Wielki pryszcz na twarzy. WygldaBam jak idiotka. ZdjBam czarny podkoszulek, spodnie i buty i wskoczyBam w biaBy podkoszulek, flanelow koszul w kratk i levisy z maB dziurk w kroku, co do której byBam przekonana, |e nikt jej nie zobaczy. To byB strój odpowiedni dla kogo[ z pryszczem. Kiedy wyszBam z Bazienki, babcia czytaBa gazet. " Skd j masz? - zapytaBam. " Po|yczyBam od tego miBego pana, który mieszka po przeciwnej stronie korytarza. Tylko on jeszcze nic o tym nie wie. Babcia czytaBa szybko. " Lekcj jazdy mam dopiero jutro, wic idziemy z Louise obejrze kilka mieszkaD. SprawdzaBam te|, co sBycha na rynku pracy, i wyglda na to, |e jest mnóstwo ciekawych ofert. Szukaj kucharzy, sprztaczek, wiza|y-stek i sprzedawców do salonów samochodowych. " A gdyby[ mogBa mie dowoln prac, to jaki zawód wybraBaby[? " To proste. ZostaBabym gwiazd filmow. " ByBaby[ niezBa - powiedziaBam. " Jasne. ChciaBabym by najlepsza. Niektóre cz[ci ciaBa odmawiaj mi posBuszeDstwa, ale nogi nadal mam niezBe. PopatrzyBam na nogi babci, które wystawaBy spod sukienki. My[l, |e wszystko jest wzgldne. Bob staB ju| pod drzwiami, wic zapiBam mu smycz i wyszli[my. Prosz, prosz, od rana wicz. Po dwóch tygodniach wyprowadzania Boba bd musiaBa kupi nowe ubrania, bo zrobi si chuda jak szczapa. Zwie|e powietrze nie zaszkodzi te| mojemu pryszczowi. Do licha, mo|e nawet caBkiem go wyleczy. Zanim wróc do mieszkania, pryszcz zniknie. Spacerowali[my z Bobem w caBkiem niezBym tempie. Skrcili[my za róg i weszli[my na parking, gdzie zobaczyBam Habiba i Mitchella, którzy czekali na mnie w swoim dziesicioletnim dodge u, caBym pokrytym jakimi[ paskudztwami. Neon na dachu reklamowaB sklep z dywanami  Art s . Latajca maszyna byBa przy tym szczytem dobrego smaku. " Niech mnie kule bij! - zdumiaBam si. - Có| to jest? " To, co mo|na byBo kupi z ogBoszeD ekspresowych -wyja[niB Mitchell. - I na twoim miejscu nie robiBbym z tego afery, bo to czuBy punkt. Nie chciaBbym zmienia tematu, ale zaczynamy si niecierpliwi. Nie mamy zamiaru ci straszy, ale bdziemy musieli zrobi naprawd co[ ekstra, je[li nie dostarczysz nam wkrótce swojego narzeczonego. " Czy to ma by grozba? " No tak, jasne - potwierdziB Mitchell. - To jest grozba. Habib siedziaB za kierownic w wielkim koBnierzu ortopedycznym. Nie wykazywaB gBbszego zainteresowania. " Jeste[my zawodowcami - dodaB Mitchell. - Nie daj si zwie[ naszym uprzejmym zachowaniem. " Tak, wBa[nie - powiedziaB Habib. " Zamierzacie wBóczy si dzisiaj za mn? - zapytaBam. " Taki mamy plan - przyznaB Mitchell. - Spodziewam si, |e dokonasz czego[ ciekawego. Nie chciaBbym spdzi dnia na przygldaniu si damskim pantoflom na deptaku. Tak jak powiedzieli[my, nasz szef zaczyna si wkurza. " Dlaczego wasz szef chce dorwa Komandosa? 58 " Komandos ma co[, co nale|y do szefa, i chciaBby omówi z nim t spraw. Mo|esz mu o tym powiedzie. PodejrzewaBam, |e omawianie tej sprawy mogBoby pocign za sob fatalne skutki. " Przeka| mu, je[li otrzymam od niego jakie[ wiadomo[ci. " Powiedz mu, |e je[li odda to, co ma, bdzie w porzdku. Wszystko pójdzie w niepami. Bez urazy. " Mhm. Dobra, musz lecie. Do zobaczenia, chBopaki. " ByBbym wdziczny, gdyby[ wychodzc z domu, przyniosBa mi aspiryn - powiedziaB Habib. - Mam uraz krgosBupa szyjnego. " Nie wiem, jak ty - zwróciBam si do Boba, kiedy wsiedli[my do windy - ale ja jestem lekko przera|ona. Kiedy weszBam do domu, babcia czytaBa Keksowi komiksy. Bob przysunB si, |eby si przyBczy do zabawy, a ja zabraBam telefon do pokoju go[cinnego, |eby zadzwoni do Briana Simona. Simon podniósB sBuchawk po trzecim sygnale. " Halo. " To byBa krótka wycieczka - powiedziaBam. " Kto mówi? " Stephanie. " Skd masz mój numer? Jest zastrze|ony. " Jest nadrukowany na obro|y twojego psa. " Ach. " Mam nadziej, |e teraz, kiedy ju| wróciBe[ do domu, wpadniesz po Boba. " Dzisiaj jestem troch zajty... " Nie ma sprawy. Podrzuc go. Gdzie mieszkasz? ZapadBo milczenie. " W porzdku, sprawa wyglda tak - powiedziaB Simon - |e wBa[ciwie nie chc zabra Boba. " To twój pies! " Ju| nie. WedBug prawa, masz z niego dziewi dziesitych. Ty masz jedzenie. Ty masz zmiotk do kup. Ty masz psa. PosBuchaj, to sympatyczne zwierz, ale zabiera mi za du|o czasu. Poza tym swdzi mnie nos. My[l, |e to alergia. " A ja my[l, |e dupek z ciebie. Simon westchnB. " Nie jeste[ pierwsz kobiet, która mi to mówi. " Nie mog go trzyma u siebie. Wyje, kiedy wychodz z domu. " Skd ja to znam! A jak go zostawisz samego, to zjada meble. " SBucham? Co to znaczy: zjada meble? " Zapomnij o tym. Nie to miaBem na my[li. Nie zjada mebli. To znaczy, |ucie nie oznacza jeszcze zjadania. A wBa[ciwie on nawet nie |uje. O cholera - powiedziaB Simon. - Powodzenia. - I odBo|yB sBuchawk. WykrciBam jeszcze raz jego numer, ale nie odebraB telefonu. OdniosBam aparat do kuchni i daBam Bobowi misk psich chrupek na [niadanie. Sobie nalaBam fili|ank kawy i zjadBam kawaBek placka. ZostaB jeszcze jeden, wic poczstowaBam Boba. " Nie jesz mebli, prawda? - zapytaBam. Babcia siedziaBa rozparta przed telewizorem, ogldajc prognoz pogody. " Nie przejmuj si dzisiejsz kolacj - powiedziaBa. -Mo|emy zje[ miso z wczoraj. PodniosBam kciuk do góry w ge[cie  tak trzyma , ale byBa pochBonita spraw pogody przewidywanej dla Cle-veland, wic nie widziaBa mnie. " Chyba musz ju| wyj[ - poinformowaBam j. Babcia kiwnBa gBow. 59 WygldaBa na wypoczt. Ja czuBam si, jakby przejechaB po mnie czoBg. BrakowaBo mi snu. Te wizyty w [rodku nocy i chrapanie babci zrobiBy swoje. WyszBam z mieszkania i powlokBam si na dóB. Kiedy czekaBam na wind, oczy same mi si zamykaBy. " Jestem wykoDczona - poskar|yBam si Bobowi. -Potrzebuj wicej snu. PojechaBam do rodziców, gdzie wkroczyli[my do domu razem z Bobem. Mama tBukBa si po kuchni, poniewa| wBa[nie robiBa placek z jabBkami. " To pewnie jest Bob - powiedziaBa. - Babcia powiedziaBa mi, |e masz psa. Bob podbiegB do mamy. " Nie! - krzyknBa. - Jak [miesz! Bob zatrzymaB si tu| przed ni i popatrzyB na mnie. " Wiesz, o co chodzi - zwróciBam si do Boba. " Co za dobrze wychowany pies - o[wiadczyBa mama. ZwdziBam kawaBek jabBka z placka. " Czy babcia powiedziaBa ci równie| o tym, |e chrapie, wstaje bladym [witkiem i oglda bez przerwy kanaB z prognozami pogody? - NalaBam sobie fili|ank kawy. - Pomocy - zwróciBam si do kawy. " Zdaje si, |e przed pój[ciem spa lubi wypi par Byków alkoholu - poinformowaBa mnie mama. - Zawsze chrapie, kiedy wypije sobie par gBbszych. " To nie mo|e by z tego powodu. Nie mam w domu ani grama alkoholu. " Zajrzyj do szafy. Zwykle trzyma tam alkohol. Zawsze wyrzucam stamtd butelki. " To znaczy, |e sama go kupuje i chowa w szafie? " Ona tego nie chowa w szafie. Ona tam to trzyma. " Chcesz powiedzie, |e babcia jest alkoholiczk? " Nie, oczywi[cie, |e nie. Po prostu troch popija. Mówi, |e pomaga jej to zasn. Mo|e na tym polegaB mój problem. Mo|e ja te| powinnam sobie popija. Rzecz w tym, |e kiedy za du|o wypij, zbiera mi si na wymioty. A jak raz zaczn, to ci|ko mi bdzie przyzna, |e pij za du|o, a| bdzie ju| na to za pózno. Jedno upicie si zwykle pociga za sob nastpne. OwionBo mnie gorce kuchenne powietrze, przeniknBo przez moj koszul, a ja poczuBam si jak placek, który tkwi w piekarniku i dymi. Z wysiBkiem zdjBam koszul, poBo|yBam gBow na stole i zasnBam. ZniBo mi si, |e jest lato i sma| si na pla|y w Point Pleasant. Pode mn gorcy piasek, a nade mn pra|ce sBoDce. Moja skóra jest brzowa i spieczona jak skórka na cie[cie. Kiedy si obudziBam, placek byB ju| gotowy, a w caBym domu pachniaBo niczym w niebie. I mama wyprasowaBa mi koszul. " Czy jadasz deser przed posiBkiem? - zapytaBam mam. PopatrzyBa na mnie osBupiaBym wzrokiem. Jak gdybym zapytaBa j, czy w ka|d [rod o póBnocy zabija koty w ofierze. " Przypu[my, |e jeste[ sama w domu - powiedziaBam. - W lodówce masz kruche ciasto z truskawkami, a miso jeszcze w piekarniku. Co zjadBaby[ najpierw? Mama my[laBa przez chwil, oczy miaBa szeroko otwarte ze zdziwienia. " Nie pamitam, |ebym kiedykolwiek w ogóle jadBa sama obiad. Nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazi. ZapiBam koszul i wBo|yBam d|insow kurtk. " Musz i[. Mam robot. " MogBaby[ przyj[ jutro wieczór na kolacj - powiedziaBa mama. - No i zabra ze sob babci i Josepha. Bdzie pieczeD wieprzowa i tBuczone ziemniaki. " Dobrze, ale nie wiem, jak bdzie z Joem. PodeszBam do drzwi wej[ciowych i zobaczyBam, |e za buickiem stoi latajcy dywan. " Co teraz? - zapytaBa mama. - Kim s ci m|czyzni w dziwacznym samochodzie? " To Habib i Mitchell. " Po co tutaj stoj? 60 " Je|d| za mn, ale nic si nie martw. S w porzdku. " Co masz na my[li, mówic  nie martw si ? Takich rzeczy nie mówi si do matki. Oczywi[cie, |e bd si martwiBa. Wygldaj na rzezimieszków. - Mama przepchnBa si koBo mnie, podeszBa do auta i zastukaBa w szyb. Szyba zjechaBa w dóB i Mitchell popatrzyB na moj mam. " Jak leci? - zapytaB. " Dlaczego [ledzicie moj córk? " PowiedziaBa pani, |e j [ledzimy? Nie powinna byBa tego robi. Nie chcemy martwi matek. " W domu mam broD i je[li bd musiaBa, zrobi z niej u|ytek - ostrzegBa mama. " Rety, prosz pani, nie trzeba od razu stawia sprawy na ostrzu no|a - próbowaB je uspokoi Mitchell. - Co si z t rodzin dzieje? Wszyscy s zawsze wrogo nastawieni. Po prostu troch sobie jezdzimy za pani dzieciakiem. " Mam wasz numer rejestracyjny - oznajmiBa mama. - Je[li mojej córce cokolwiek si stanie, zadzwoni na policj. Mitchell nacisnB guzik i okno zamknBo si. " Przecie| ty nawet nie masz broni, prawda? - zapytaBam mam. " PowiedziaBam tak, |eby ich nastraszy. " Hm. Dziki. My[l, |e teraz wszystko bdzie w porzdku. " Ojciec mógBby uruchomi swoje znajomo[ci i zaBatwi ci dobr posad w zakBadach Personal Products -powiedziaBa mama. - Córka Evelyn Nagy tam pracuje i ma trzytygodniowy pBatny urlop. SpróbowaBam wyobrazi sobie Cudown Kobiet, pracujc przy linii produkcyjnej w fabryce Personal Products, ale nie byB to pocigajcy obraz. " Nie wiem - zawahaBam si. - Nie sdz, |eby moja przyszBo[ byBa zwizana z Personal Products. - WsiadBam do Wielkiego BBkitu i pomachaBam mamie na po|egnanie. Jeszcze raz spojrzaBa groznie na Mitchella i wróciBa do domu. " Przechodzi klimaterium - powiedziaBam do Boba. -Aatwo si denerwuje. Nie ma si czym martwi. rozdziaB 7 W koDcu pojechaBam do biura, a za mn Mitchell i Habib, którzy caBy czas siedzieli mi na ogonie. Kiedy Bob i ja stanli[my w drzwiach, Lula wyjrzaBa przez okno. " Wyglda na to, |e ci dwaj idioci maj latajcy dywan. " Tak. WBócz si za mn od [witu. Mówi, |e ich szef traci cierpliwo[ do szukania Komandosa. " Nie tylko on - powiedziaB Yinnie ze swojego gabinetu. - Joyce znalazBa jeden cholerny znak zapytania, a ja czuj, jak ro[nie mi wrzód. Nie mówic o tym, |e mog straci grub fors za Morrisa Munsona. Lepiej zabieraj si std i znajdz tego psychola. Na caBe szcz[cie Munson na pewno dotarB ju| do Tybetu i nigdy go nie znajd. " Co[ nowego? - zapytaBam Connie. " Nic, o czym chciaBaby[ wiedzie. " Powiedz jej. To jest dobre - powiedziaBa Lula. " Wczoraj w nocy Yinnie wykupiB go[cia, który nazywa si Douglas Kruper. Kruper sprzedaB samochód pitnastoletniej córce jednego z szanowanych senatorów naszego stanu. Wracajc do domu nowo kupionym samochodem, dzieciak daB si zBapa za jazd na czerwonym [wietle i bez prawa jazdy, i okazaBo si, |e samochód jest kradziony. A 61 teraz najlepsze. Napisano, |e ten samochód to rollswagen. Czy przypadkiem nie znasz kogo[, kto nazywa si Douglas Kruper? " Znany tak|e jako Diler - powiedziaBam. - ChodziBam z nim do szkoBy. " No có|, przez jaki[ czas nie bdzie mógB robi interesów. " Jak si zachowywaB, kiedy go aresztowali? - zapytaBam Yinniego. " PBakaB jak dziecko - odparB Yinnie. - To byBo niesmaczne. PrzyniósB wstyd wszystkim przestpcom. Dla [witego spokoju podeszBam do szafy z aktami, |eby sprawdzi, czy mamy co[ na temat Cynthii Lot-te. Nie byBam zbytnio zdziwiona tym, |e nic nie znalazBam. " Mam spraw do zaBatwienia w mie[cie - poinformowaBam. - Mog zostawi tu Boba? Powinnam wróci za jak[ godzin. " Pod warunkiem, |e nie wejdzie do mojego gabinetu - odezwaB si Yinnie. " Có|, nie mówiBby[ tak, gdyby Bob byB kaczk -powiedziaBa Lula. Yinnie trzasnB drzwiami i zaryglowaB si. ZapewniBam Boba, |e wróc na lunch, i popdziBam do samochodu. W najbli|szym bankomacie wycignBam pidziesit dolarów z konta; potem pojechaBam na Grant Street. Dougie miaB dwie buteleczki perfum Dolce Yita, które wydawaBy si zbytnim luksusem, kiedy oddawaBam latajc maszyn, ale mo|e teraz, gdy miaB problemy z prawem, cena spadnie. Oczywi[cie nie jestem osob, która czerpie korzy[ci z czyjego[ nieszcz[cia, ale, do cholery, tutaj chodzi o perfumy Dolce Yita. Kiedy dojechaBam do domu Dougiego, staBy przed nim trzy samochody. RozpoznaBam jeden z nich, który nale|aB do mojego przyjaciela Eddiego Gazzary. Eddie i ja dorastali[my razem. Teraz on jest glin i m|em mojej kuzynki Shirley JczybuBy. Na drugim samochodzie byB identyfikator drogówki, a trzeci byB pitnastoletnim cadillakiem z oryginalnym lakierem i bez cieniardzy. Nie chciaBam my[le o mo|liwych konsekwencjach, ale wygldaB jak samochód Louise Greeber. Co robiBa tutaj jedna z przyjacióBek babci? W [rodku malutki domek szeregowy byB zapeBniony towarem i ludzmi. Dougie krciB si midzy nimi, kompletnie oszoBomiony. " Wszystko musi pój[ - powiedziaB do mnie. - Zamykam interes. Ksi|yc te| tam byB. " Hej, to nie jest w porzdku, facetka - zagadnB. -Ten czBowiek miaB interes, który si krciB. Ma prawo prowadzi interes, prawda? Chc przez to zapyta, gdzie si podziaBy jego prawa? Jasne, sprzedaB kradziony samochód dzieciakowi. Hej, wszyscy popeBniamy bBdy. Mam racj? " PopeBniasz przestpstwo, pBacisz czasem - o[wiadczyB Gazzara, trzymajc stert levisów. - Dougie, ile za to chcesz? WziBam Gazzar na bok. " Musz z tob pogada o Komandosie. " Allen Barnes szuka go od dBu|szego czasu - rzekB Eddie. " Czy Barnes ma jakie[ dowody przeciwko Komandosowi, oprócz tej kasety wideo? " Nie mam pojcia. Nie jestem dopuszczony do [ledztwa. Brak jakichkolwiek przecieków. Nie chc popeBni |adnego bBdu w tej sprawie. " Czy Bames bierze pod uwag innych podejrzanych? " W ka|dym razie ja nic na ten temat nie sByszaBem. Ale, jak mówiBem, nie jestem dopuszczony do sprawy. Wóz policyjny zatrzymaB si na [rodku ulicy i weszBo dwóch mundurowych. " SByszaBem, |e wyprzedajecie towar - powiedziaB jeden z nich. - Macie tutaj jakie[ tostery? WyjBam z pudBa dwie buteleczki perfum i daBam Dou-giemu dziesitaka. " Co masz zamiar teraz robi? 62 " Nie wiem. Czuj si przegrany - o[wiadczyB Dougie. - Nic mi si nie udaje. Niektórzy faceci po prostu nie maj szcz[cia. " GBowa do góry, facet - powiedziaB Ksi|yc. - Co[ si znajdzie. Musisz robi tak, jak ja. PByn z prdem. " Pójd do wizienia! - zajczaB Dougie. - Wpakuj mnie do wizienia! " SByszysz, co do ciebie mówi? - cignB Ksi|yc. -Co[ si znajdzie. Pójdziesz do wizienia, to nie bdziesz musiaB si o nic martwi. Nie bdzie trzeba pBaci czynszu. Ani przejmowa si rachunkami za jedzenie. Opieka dentystyczna za darmo. To ma swoj warto[, facet. Chyba nie bdziesz krciB nosem na darmowego dentyst. Wszyscy przez chwil wpatrywali si w Ksi|yca, podziwiajc rozwag jego wypowiedzi. PrzeszBam przez dom i zajrzaBam na podwórze, ale nie zauwa|yBam ani babci, ani Louise Greeber. Po|egnaBam si z Gazzara i zaczBam si przeciska przez tBum w stron drzwi. " MiBo z twojej strony, |e wsparBa[ Dougstera - powiedziaB Ksi|yc, kiedy wychodziBam. - To byBo cholernie luzackie z twojej strony, facetka. " Po prostu chciaBam mie Dolce Vita - wyja[niBam. Cadillac ju| odjechaB. Latajcy dywan sterczaB na rogu. WsiadBam do buicka i popsikaBam si perfumami, |eby zrekompensowa sobie pryszcz na policzku i te beznadziejne dziurawe d|insy. DoszBam do wniosku, |e perfumy nie wystarcz, wic pocignBam rzsy tuszem i spiBam wBosy. Lepiej wyglda jak dziwka z pryszczem ni| jak wok z pryszczem. PojechaBam do centrum, do biura mojego byBego m|a, które znajdowaBo si w Shuman Building. Ri-chard Orr, adwokat z urzdu i skurczybyk, który lata za spódniczkami. ByB mBodszym wspólnikiem w spóBce prawniczej Rabinowitz, Rabinowitz, Zeller i Skurczybyk. WjechaBam wind na drugie pitro i poszukaBam drzwi z jego nazwiskiem wygrawerowanym zBotymi literami. Nie byBam tutaj czstym go[ciem. Nasz rozwód nie odbyB si w przyjaznej atmosferze i nie wysyBali[my do siebie kartek [witecznych. Raz na jaki[ czas nasze drogi zawodowe krzy|owaBy si. Cynthia Lotte siedziaBa przy biurku i wygldaBa w tym swoim popielatym kostiumie i biaBej bluzce jak |ywa reklama Ann Taylor. Kiedy weszBam, popatrzyBa na mnie z popBochem w oczach, prawdopodobnie pamitajc mnie z ostatniej wizyty, kiedy to troch si posprzeczali[my z Dickiem. " Nie ma go w biurze - powiedziaBa. Bóg naprawd istnieje. " A kiedy bdzie? " Trudno powiedzie. Dzisiaj jest w sdzie. Nie miaBa obrczki na palcu. I nie wygldaBa na gBboko zasmucon. MaBo tego, wygldaBa na w peBni szcz[liw, mo|e z maBym wyjtkiem: |e zwariowana eks|ona Dicka jest wBa[nie w jej biurze. SpojrzaBam z udawanym podziwem na cz[ recepcyjn biura. " Jak tu miBo. Praca w takim miejscu musi by wspaniaBa. " Przewa|nie. OdebraBam to jako  prawie zawsze, z wyjtkiem tej chwili . " Sdz, |e to bardzo dobre miejsce pracy dla niezam|nych kobiet. Pewnie masz okazj spotyka wielu m|czyzn? " Do czego zmierzasz? " No có|, wBa[nie my[laBam o Homerze Ramosie. Wiesz, zastanawiaBam si, czy poznaBa[ go tutaj. Na chwil zapadBa gBucha cisza i mogBabym przysic, |e sByszaBam, jak wali jej serce. Nie odezwaBa si ani sBowem. Nie wiedziaBam, co dzieje si w jej umy[le, ale BamaBam sobie nad tym gBow. Pytanie o Homera Ramosa zabrzmiaBo troch bardziej obrazliwie, ni| planowaBam, i czuBam si jako[ niezrcznie. Zwykle bywam grubiaDska jedynie w my[lach. 63 Cynthia Lotte pozbieraBa si i spojrzaBa mi prosto w oczy. MiaBa powa|ny wyraz twarzy i opanowany gBos. " Nie chc zmienia tematu - powiedziaBa - ale czy nie próbowaBa[ zatuszowa tego pryszcza korektorem? WziBam gBbszy oddech. " Nie. Nie sdziBam... " Musisz uwa|a, bo jak pryszcz robi si taki du|y, czerwony i jest wypeBniony rop, to mo|e po nim zosta blizna. Rce powdrowaBy w kierunku twarzy, zanim zdoBaBam je zatrzyma. Ludzie, ona ma racj! Pryszcz byB ogromny. PowikszaB si. Niech to diabli! UruchomiB mi si alarm krytycznych sytuacji i do mózgu zostaBa wysBana wiadomo[ nastpujcej tre[ci:  Wia! Kry si! . " Musz ju| i[ - o[wiadczyBam, wycofujc si. - Powiedz Dickowi, |e nie miaBam nic pilnego. Po prostu byBam w okolicy i chciaBam si przywita. WyszBam, dotarBam do schodów i pognaBam przez hol do drzwi wyj[ciowych. WpadBam do buicka i nachyliBam si do lusterka, |eby obejrze pryszcz. Obrzydliwe! OparBam si o siedzenie i zamknBam oczy. Nie do[, |e miaBam ohydny wyprysk, to jeszcze Cynthia Lotte spu[ciBa mnie po brzytwie. Nie dowiedziaBam si niczego dla Komandosa. WiedziaBam na temat Cynthii jedynie to, |e niezle wyglda w popielatym i |e nadepnBa mi na odcisk. WystarczyBa jedna wzmianka o moim syfku i ju| byBam za drzwiami. PopatrzyBam za siebie, na Shuman Building, zastanawiajc si, czy Ramos prowadziB jakie[ interesy z firm Dicka. I co to byBy za interesy? Wtedy wydawaBoby si prawdopodobne, |e Lotte poznaBa Ramosa w biurze. Oczywi[cie, mogBa równie dobrze spotka go na ulicy. Budynek, w którym mie[ciBo si biuro Ramosa, staB o jeden dom dalej. WBczyBam silnik i przejechaBam powoli obok budynku Ramosa. Usunito ju| ta[m policyjn, a w holu byBo wida pracowników. Podjazd zastawiono samochodami firm remontowych. PrzejechaBam z powrotem przez miasto i zatrzymaBam si przy Radio Shack na Trzeciej. " Potrzebuj jakiego[ alarmu - zwróciBam si do dzieciaka w recepcji. - Nic nadzwyczajnego. Po prostu chodzi o co[, co da mi zna, kiedy kto[ bdzie otwieraB drzwi do mego mieszkania. I przestaD si gapi na mój policzek! " Nie gapiBem si na pani policzek. SBowo! Nawet nie zauwa|yBem tego wielkiego pryszcza. PóB godziny pózniej jechaBam do biura, |eby odebra Boba. Na tylnym siedzeniu, schowany w maBej torebce, le|aB maBy wykrywacz ruchu, przeznaczony do moich drzwi wej[ciowych. PowiedziaBam sobie, |e potrzebuj go dla poczucia bezpieczeDstwa, ale prawda byBa taka, |e kupiBam go tylko w jednym celu: |eby ostrzegaB mnie zawsze, gdy Komandos wBamuje si do mojego mieszkania. Ale do czego byB mi potrzebny ten alarm? Czy si baBam? Nie. Chocia| Komandos czasami bywaB przera|ajcy. A mo|e chodziBo o brak zaufania? Nie. UfaBam Ko- mandosowi. Tak naprawd kupiBam ten alarm, poniewa| chocia| raz chciaBam mie przewag. Fakt, |e Komandos wchodzi do mojego mieszkania, nawet mnie nie budzc, doprowadzaB mnie do szaBu. ZatrzymaBam si przy barze i kupiBam pudeBko skrzydeBek z kurczaka na lunch. Pomy[laBam sobie, |e to bdzie najlepsze dla Boba. {adnych wikszych ko[ci, po których mógBby zwymiotowa. Wszystkie twarze rozpromieniBy si, kiedy pojawiBam si w drzwiach z pudeBkiem skrzydeBek z kurczaka. " WBa[nie mieli[my z Bobem ochot na kurczaka -o[wiadczyBa Lula. - Czytasz w naszych my[lach. ZdjBam pokrywk z pudeBka, poBo|yBam j na podBodze i rzuciBam na ni gar[ skrzydeBek. WziBam sobie jedno, a reszt oddaBam Luli i Connie. Potem zadzwoniBam do swojej kuzynki Bunny, która pracuje w dziale kredytów. 64 " Co masz na temat Cynthii Lotte? - zapytaBam j. OddzwoniBa bByskawicznie. " Niewiele - powiedziaBa. - Ostatnio wziBa kredyt na samochód. PBaci raty w terminie. Wszystko u niej w porzdku. Mieszka w Ewing. - Na chwil w sBuchawce zapadBa cisza. - A czego wBa[ciwie szukasz? " Nie wiem. Ona pracuje dla Dicka. " Ach. - Tak jakby to wszystko tBumaczyBo. WziBam adres i telefon do Lotte i po|egnaBam si z Bunny. Nastpn osob, do której zadzwoniBam, byB Morelli. {aden z jego numerów nie odpowiadaB, wic wysBaBam mu wiadomo[ na pager. " To zabawne - powiedziaBa Lula. - Nie kBadBa[ tych skrzydeBek na pokrywk od pudeBka? Nie mog jej nigdzie znalez. Wszyscy popatrzyli na Boba. Z pyska wystawaB mu kawaBek kartonu. " O kurna - zachwyciBa si Lula. - Przy nim jestem cieniasem. " Czy zauwa|yBa[ u mnie co[ niezwykBego? - zapytaBam. " Tylko to, |e wyhodowaBa[ na policzku du|ego syfa. Pewnie masz te dni, hm? " To stres! - WsadziBam gBow do torebki, szukajc korektora. Latarka, szczotka do wBosów, szminka, guma do |ucia Juicy Fruit, rewolwer, chusteczki, balsam do rk, sprej. Korektora nie byBo. " Mam plaster - powiedziaBa Connie. - MogBaby[ spróbowa zaklei go plastrem. PrzykleiBam plaster na pryszcz. " Ju| lepiej - orzekBa Lula. - Teraz wyglda tak, jakby[ si zaciBa przy goleniu. Wspaniale. " Zanim zapomn - dodaBa Connie. - Jak rozmawiaBa[ z tym biurem kredytowym, dzwonili w sprawie Komandosa. RozesBano list goDczy w zwizku z morderstwem Rarnosa. " Co tam napisali? - zapytaBam. " Poszukiwany w celu przesBuchania. " Tak samo si zaczBo z OJ. Simpsonem - powiedziaBa Lula. - Mieli zamiar go tylko przesBucha. I patrzcie, jak to si skoDczyBo. ChciaBam sprawdzi dom Hannibala, nie cignc za sob Habiba i Mitchella. " Musz zrobi maB dywersj - zwróciBam si do Luli. - Mianowicie pozby si tych go[ci z latajcego dywanu. " Chodzi ci o to, |eby si ich pozby? Czy nie chcesz, |eby si za tob wBóczyli? " Nie chc, |eby si za mn wBóczyli. " Skoro tak, to dziecinnie proste. - WyjBa z szuflady kaliber 45. - Po prostu przestrzel im opony. " Nie! {adnego strzelania! " Te twoje zasady! - obruszyBa si Lula. Yinnie wyjrzaB z gabinetu. " A mo|e numer z pBonc torb? ObróciBy[my gBowy w jego stron. " To taki kawaB, który zwykle robi si na czyjej[ werandzie - powiedziaB Yinnie. - WkBadasz do torby psie kupy. Stawiasz torb na werandzie takiego frajera i dzwonisz do drzwi. A potem podpalasz torb i wiejesz stamtd na zBamanie karku. Naiwniak otwiera drzwi, widzi pBonc torb i zaczyna po niej depta, |eby ugasi ogieD. " I co dalej? " A potem ma buty upaprane psimi kupami - dokoDczyB Yinnie. - Gdyby[ zrobiBa taki numer tym kolesiom, mieliby buty upaprane psimi kupami, to zaprztnBoby ich uwag, a ty mogBaby[ uciec. " Tylko |e nie mamy werandy - zauwa|yBa Lula. " Zróbcie u|ytek z wyobrazni! - poradziB Yinnie. -Mo|esz to poBo|y za samochodem. Potem wymkniesz si chyBkiem, a kto[ z biura krzyknie do nich, |e co[ si pali pod ich wozem. 65 " Nawet mi si to podoba - rzekBa z uznaniem Lula. -Tylko jeszcze potrzebujemy troch psich odchodów. Wszyscy popatrzyli na Boba. Connie wyjBa z dolnej szuflady swojego biurka brzow papierow torb na lunch. " Mam torb, a jako szufelki mo|na u|y pudeBka po kurczaku. WziBam Boba na smycz i wyszBy[my z Lula przez tylne drzwi, |eby troch pospacerowa. Bob siknB ze czterdzie[ci razy, ale nie wniósB |adnego wkBadu w spraw torby. " Wyglda na to, |e brak mu motywacji - uznaBa Lula. - Mo|e powinny[my go zabra do parku. Park byB dwa bloki dalej, wic zaprowadziBy[my tam Boba i staBy[my, czekajc, a| odpowie na zew natury. Tylko |e natura jako[ nie wzywaBa Boba. " Zauwa|yBa[, |e jak nie potrzebujesz psich kup, to s wszdzie? - zagadnBa Lula. - A teraz, kiedy potrzebujemy troch... - Szeroko otworzyBa oczy. - Poczekaj chwil. Pies w samo poBudnie. I to du|y pies. No prosz, kto[ pojawiB si w parku na spacerze z psem. Pies byB du|y i czarny. Na drugim koDcu smyczy szBa starsza pani, maBa i siwa. MiaBa buty na niskim obcasie i bardzo obszerny tweedowy pBaszcz, a jej wBosy byBy cz[ciowo schowane pod wBóczkowym kapeluszem. TrzymaBa w rce plastikow torb i papierowy rcznik. Torba byBa pusta. " Nie mam zamiaru bluzni ani nic w tym rodzaju -o[wiadczyBa Lula. - Ale Bóg zesBaB nam tego psa. Pies nagle zatrzymaB si i zaczB wszy, a ja, Lula i Bob ruszyli[my przez trawnik. TrzymaBam Boba na smyczy, Lula machaBa papierowym pudeBkiem i papierow torb, biegBy[my cwaBem, kiedy kobieta nas zauwa|yBa. ZbladBa i zrobiBa krok do tyBu. " Jestem stara - powiedziaBa. - Nie mam pienidzy. Odejdzcie. Nie róbcie mi krzywdy. " Nie chcemy pani pienidzy - zapewniBa Lula. -Chcemy psi kup. Kobieta przycignBa do siebie smycz. " Nie mo|ecie dosta kupy. Musz j zabra do domu. Takie s przepisy. " Przepisy nie mówi, |e to pani musi zabra kup do domu - przekonywaBa Lula. - Po prostu kto[ j musi zabra. A my jeste[my wolontariuszkami. Du|y czarny pies przerwaB na chwil swoje zajcie i obwchaB natarczywie Boba. Bob te| go obwchaB, a potem popatrzyB na krocze starszej pani. " Nawet o tym nie my[l - ostrzegBam Boba. " Nie wiem, czy to zgodne z przepisami - wahaBa si kobieta. - Nigdy o czym[ takim nie sByszaBam. Sdz, |e powinnam zabra kup do domu. " W porzdku - zwróciBa si Lula do mnie. - Daj jej kilka dolców za t kup. PrzeszukaBam kieszenie. " Nie mam przy sobie pienidzy. Nie zabraBam portfela. " Nie mog za to wzi mniej ni| pi dolarów -o[wiadczyBa kobieta. " Okazuje si, |e nie mamy przy sobie |adnych pienidzy - wyja[niBa Lula. " Wic kupa jest moja - rzekBa rezolutnie kobieta. " Do jasnej cholery, jest twoja - przytaknBa Lula, spychajc kobiet ze [cie|ki i zgarniajc kup do pudeBka. - Potrzebujemy tej kupy. " Na pomoc! - krzyczaBa kobieta. - Zabieraj mi kup! Aapa zBodziejki! " Mam j - powiedziaBa Lula. - Mam j caB. I pobiegli[my z Lula i z Bobem jak na skrzydBach do biura, niosc pudeBko z bezcenn kup. Dotarli[my do tylnych drzwi wej[ciowych. Bob skakaB wokóB nas i byB caBy szcz[liwy. Ale Lula i ja oddychaBy[my ci|ko. " Jezu, przez chwil my[laBam, |e nas zBapie - westchnBa Lula. - Jak na starsz dam, caBkiem szybko biega. " Ona nie biegja - powiedziaBam. - CignB j pies, który chciaB dogoni Boba. OtworzyBam papierow torb, a Lula wrzuciBa do niej kup. " Zapowiada si niezBy ubaw - orzekBa. - Nie mog si 66 ju| doczeka, kiedy zobacz tych dwóch kolesi, depczcych po torbie peBnej gówna. Lula udaBa si z torb i zapalniczk przed frontowe wej[cie. Ja i Bob weszli[my tylnymi drzwiami. Habib i Mitchell zaparkowali przy kraw|niku przed biurem, zaraz za moim buickiem. Connie, Yinnie i ja zerkali[my przez okno na ulic, podczas gdy Lula skradaBa si do latajcego dywanu. PostawiBa torb na ziemi tu| za tylnym zderzakiem. Dostrzegli[my pBomieD zapalniczki, Lula odskoczyBa i schowaBa si za rogiem. Connie wyjrzaBa przez drzwi. " Hej! - krzyknBa. - Hej, wy tam, w samochodzie... Co[ si pali za wami! Mitchell otworzyB szyb. " Co? " Co[ si pali za waszym autem! Mitchell i Habib wysiedli, |eby zobaczy, co si dzieje, a my wszyscy wybiegli[my przez drzwi i stanli[my obok. " To jakie[ [mieci - odezwaB si Mitchell do Habiba. -Kopnij to na bok, bo samochód si zniszczy. " To si pali - powiedziaB Habib. - Nie mam zamiaru dotyka butem pBoncej torby. " Tak to jest, kiedy si wynajmuje cholernego abdu-la - rzuciB Mitchell. - Wy nie wiecie, co to jest etos pracy. " To nieprawda. W Pakistanie ci|ko pracuj. W mojej wiosce w Pakistanie jest fabryka kilimów, a moje zajcie polega na tym, |e bij nieposBuszne dzieci, które tam pracuj. To bardzo dobry zawód. " Uch - stknB Mitchell. - Bijesz maBe dzieci, które pracuj w fabryce? " Tak. Kijem. To jest posada wymagajca wysokich kwalifikacji. Trzeba dzieci bi ostro|nie, |eby nie poBama ich maBych paluszków, bo inaczej nie bd w stanie wiza piknych supeBków. " Obrzydliwe - powiedziaBam. - Ale| nie - odparB Habib. - Dzieci to lubi i zarabiaj du|o pienidzy dla swoich rodzin. - ObróciB si w stron Mitchella i pogroziB mu palcem. -1 ja bardzo ci|ko pracuj, bijc te maBe dzieci, wic nie powiniene[ mówi o mnie takich rzeczy. " Przepraszam - rzekB Mitchell. - Chyba si pomyliBem co do ciebie. KopnB torb. Torba pkBa i par kawaBków gówna przykleiBo mu si do buta. " Co to jest, u diabBa? - Mitchell potrzsnB stop i pBonce kawaBki psiej kupy rozbryznBy si na wszystkie strony. Wielka pecyna wyldowaBa na reklamie dywanów; sBycha byBo syk ognia i caBy samochód stanB w pBomieniach. " Rany! - krzyknB Mitchell, chwyciB Habiba i uciekli obaj do tyBu. PBomienie trzaskaBy i strzelaBy w gór, a ogieD ogarnB wntrze samochodu. NastpiB maBy wybuch, kiedy zapaliB si bak, a potem samochód zasBoniBy czarny dym i pBomienie. " Zdaje si, |e nie mieli dywanu odpornego na ogieD -powiedziaBa Lula. Habib i Mitchell stali przyklejeni do [ciany budynku, z szeroko otwartymi ustami. " Chyba mo|esz ju| jecha - zdecydowaBa Lula. - Nie sdz, |eby ruszyli za tob. Kiedy nadjechaBa stra| po|arna, z samochodu pozostaBy szcztki, a ogieD zmniejszyB si do rozmiarów grilla. Mój buick staB w odlegBo[ci jaki[ trzystu metrów od latajcego dywanu, ale Wielki BBkit byB nietknity. Lakier buicka nie zostaB nawet dra[nity. Jedyn zauwa|aln ró|nic byBa cieplejsza ni| zazwyczaj klamka u drzwi. " Musz lecie - powiedziaBam do Mitchella. - Przykra sprawa z tym samochodem. Na waszym miejscu nie martwiBabym si o brwi. Troch si osmaliBy, ale na pewno odrosn. Te| mi si co[ takiego przydarzyBo, a potem wszystko wróciBo do normy. " Co... jak...? - wybeBkotaB Mitchell. 67 ZapakowaBam Boba do buicka i odjechaBam od kraw|nika, torujc sobie drog midzy wozami policyjnymi i stra| po|arn. Carl Costanza w mundurze staB i kierowaB ruchem. " Wyglda na to, |e jeste[ na fali - powiedziaB. - To ju| drugi samochód, który spaliBa[ w tym tygodniu. " To nie byBa moja wina! To nawet nie byB mój samochód! " SByszaBem, |e kto[ zrobiB numer z torb dwóm ludziom Artura Stolle a. " {artujesz? Wiesz, kto go zrobiB? " Zabawne, ale wBa[nie miaBem zapyta ci o to samo. " Ja byBam pierwsza. Costanza lekko si skrzywiB. " Nie. Nie wiem, kto to zrobiB. " Ja te| nie - powiedziaBam. " Jeste[ szurnita - orzekB. - Nie mog uwierzy, |e daBa[ si wrobi i wziBa[ psa Simona. " Nawet go polubiBam. " Tylko nie zostawiaj go samego w samochodzie. " Chcesz powiedzie, |e to niezgodne z prawem? " Nie. Chc powiedzie, |e ten pies zjadB przednie siedzenie w samochodzie Simona. ZostawiB tylko par strzpów pianki i kilka spr|yn. " Dzikuj, |e zechciaBe[ si ze mn podzieli t informacj. Constanza u[miechnB si szeroko. " SdziBem, |e wolaBaby[ o tym wiedzie. OdjechaBam, my[lc, |e gdyby Bob zjadB siedzenie Wielkiego BBkitu, to ono na pewno by si odrodziBo. Ryzykujc, |e upodobni si do babci, zaczBam my[le z zadziwieniem o Wielkim BBkicie. WygldaBo na to, |e ten cholerny samochód jest niezniszczalny. MiaB prawie pidziesit lat, a lakier byB w doskonaBym stanie. Wszystkie inne samochody rdzewiaBy, zostawaBy spalone albo zmia|d|one jak nale[nik, ale Wielkiemu BBkitowi nigdy nic si nie przytrafiaBo. - Jest po prostu bezkonkurencyjny - powiedziaBam do Boba. Bob przykleiB nos do szyby i nie wygldaB na zainteresowanego. JechaBam dalej Hamilton Street, kiedy zadzwoniBa komórka. " Cze[, laleczko - odezwaB si Komandos. - Co masz dla mnie? " Tylko podstawowe dane Cynthii Lotte. Chcesz wiedzie, gdzie mieszka? " Dalej. " Wyglda niezle w popielatym. " To zaledwie utrzyma mnie przy |yciu. " Hm. Czy|by[ byB dzisiaj w kiepskim humorze? " NiezupeBnie. ChciaBbym ci prosi o przysBug. Chc, |eby[ przyjrzaBa si rezydencji w Deal od tyBu. Ka|dy z moich ludzi byBby podejrzany, ale kobieta spacerujca po pla|y z psem nie powinna wzbudzi obaw w ochroniarzach Ramosa. ChciaBbym, |eby[ sprawdziBa, jaki jest rozkBad domu. Policz okna i drzwi. Pla|a publiczna byBa oddalona od rezydencji Ramosa o czterysta metrów. ZaparkowaBam przy drodze i przeszli[my z Bobem przez wski pas wydm. Niebo byBo zachmurzone, a powietrze chBodniejsze ni| w Trenton. Bob wystawiB nos na wiatr i wygldaB na o|ywionego, a ja zapi- Bam kurtk pod sam szyj i |aBowaBam, |e nie zabraBam ze sob nic cieplejszego do ubrania. Wikszo[ tych kosztownych domów, które staBy na wydmach, byBa zaryglowana i nikt w nich nie mieszkaB. Przed nami z hukiem uderzaBy spienione szare fale. Kilka mew podskakiwaBo na granicy wody i piasku, a poza tym nie byBo nikogo. Tylko ja, Bob i te mewy. Na horyzoncie pojawiB si du|y ró|owy dom, który byB lepiej widoczny od strony pla|y ni| z ulicy. Wida byBo jak na dBoni wiksz cz[ parteru i caBe pierwsze pitro. WzdBu| domu cignBa si weranda. Do gBównego korpusu budynku przylegaBy dwa skrzydBa. W skrzydle póBnocnym, na poziomie parteru, znajdowaBy si gara|e, a nad nimi prawdopodobnie 68 sypialnie. SkrzydBo poBudniowe miaBo dwie wy|sze kondygnacje i wygldaBo na to, |e jest to w caBo[ci cz[ mieszkalna. BrnBam dalej przez piasek, nie chcc wyglda na zbyt ciekawsk, chocia| wBa[nie liczyBam okna i drzwi. Po prostu jaka[ kobieta spacerujca z psem, której marznie tyBek. MiaBam ze sob lornetk, ale obawiaBam si z niej skorzysta. Nie chciaBam wzbudzi jakichkolwiek podejrzeD. Nie wiedziaBam, czy kto[ przypadkiem nie obserwuje mnie przez okno. Bob skakaB wokóB mnie, nie my[lc o niczym oprócz rado[ci przebywania na [wie|ym powietrzu. PrzeszBam jeszcze wzdBu| kilku ssiednich domów, narysowaBam na kartce szkic budynku, zawróciBam i doszBam do wej[cia na pla| publiczn, gdzie staB BBkit. Misja speBniona. Wskoczyli[my z Bobem do Wielkiego BBkitu i ruszyli[my z turkotem w gór ulicy, mijajc po raz ostatni dom Ramosa. Kiedy zatrzymaBam si na rogu, jaki[ facet koBo sze[dziesitki zeskoczyB z kraw|nika w moim kierunku. MiaB na sobie dres i buty do joggingu. I machaB rkami. " Zatrzymaj si! - zawoBaB. - Zatrzymaj si na sekund! MogBabym przysic, |e to Alexander Ramos. Nie, to byBoby absurdalne. PodbiegB do samochodu od mojej strony i zapukaB w szyb. " Masz papierosy? - zapytaB. " Cholera... hm, nie. RzuciB mi dwudziestk. " Podwiez mnie na nadbrze|e po papierosy. To zajmie tylko chwil. Lekki akcent. Te same ostre rysy twarzy. Ten sam wzrost i budowa ciaBa. Naprawd wygldaB jak Alexander Ramos. " Mieszka pan gdzie[ w okolicy? - zapytaBam go. " Tak, mieszkam w tym cholernym ró|owym paskudztwie. A co to ma do rzeczy? Podwieziesz mnie czynie? O Bo|e! To Ramos. " Nie mam zwyczaju wpuszcza obcych m|czyzn do samochodu. " PrzestaD chrzani! Potrzebuj papierosów. Na tylnym siedzeniu masz du|ego psa i wygldasz mi na kogo[, kto cigle wozi obcych facetów. My[lisz, |e urodziBem si wczoraj? " Wczoraj to chyba nie. OtworzyB drzwi od strony pasa|era i wsiadB do samochodu. " Bardzo [mieszne. Musz jezdzi na Bebka z dowcipnisiami. " Nie znam drogi. Gdzie pan kupuje te papierosy? " Skr za tym rogiem. Sklep jest jakie[ piset metrów std. " Je[li to tylko piset metrów, to dlaczego nie wybraB si pan na piechot? " Mam swoje powody. " Nikt nie wie, |e pan pali, co? Lepiej, |eby nikt nie widziaB, jak pan idzie do sklepu? " Cholerni lekarze. Powinienem to sprzeda. Nigdy go nie lubiBem, od samego pocztku, ale wBa[nie si o|eniBem, a moja |ona musiaBa mie ten dom. Wszystko, co miaBa, byBo ró|owe. - ZastanawiaB si przez chwil. - Jak ona miaBa na imi? Trixie? Trudie? Jezu, nawet nie mog sobie przypomnie. " Nie mo|e pan sobie przypomnie imienia swojej |ony? " MiaBem wiele |on. Mnóstwo. Cztery. Nie, poczekaj... pi. " A teraz jest pan |onaty? PokrciB gBow. " SkoDczyBem z maB|eDstwami. W zeszBym roku miaBem operacj prostaty. ByBo, minBo, kobiety wychodziBy za mnie dla moich jaj i pienidzy. Teraz po[lubiByby mnie tylko dla pienidzy. - Znów pokrciB gBow. - Dosy tego. Trzeba mie zasady, wiesz? ZatrzymaBam si przy sklepie, a Ramos wyskoczyB z samochodu. " Nie odje|d|aj. Zaraz wracam. 69 Cz[ mojego ja pragnBa opu[ci scen. Tchórzliwa cz[. A druga cz[ chciaBa brn w to dalej. Juhuu! GBupia cz[. Dwie minuty pózniej siedziaB ju| w samochodzie, zapalajc papierosa. " Hej - powiedziaBam. - Nie ma palenia w samochodzie. " Dam ci jeszcze jednego dwudziestaka. " Nie chc nawet tego pierwszego. Odpowiedz brzmi  nie . Nie ma palenia w samochodzie. " Nie cierpi tego kraju. Nikt tutaj nie potrafi |y. Ka|dy pije cholerne odtBuszczone mleko. - WskazaB na boczn ulic. - Skr tam i wjedz w Shoreline Avenue. " Dokd jedziemy? " Jest tam taki bar. Tego mi tylko byBo trzeba. {eby Hannibal wyszedB na poszukiwanie ojca i zastaB nas na kumpelskiej pogawdce w barze. " Nie wiem, czy to dobry pomysB. " Pozwolisz mi pali w samochodzie? " Nie. " Wic idziemy do Sala. " W porzdku, podwioz pana do Sala, ale nie wejd. " Jasne, |e wejdziesz. " Ale mój pies... " Pies te| mo|e i[ z nami. Kupi mu piwo i kanapk. Bar  U Sala byB ciemn klitk. Przez caB dBugo[ pomieszczenia cignB si bar. Na jego koDcu siedziaBo dwóch starszych panów, popijajc w milczeniu i ogldajc telewizj. Na prawo od drzwi staBy ciasno stBoczone trzy puste stoliki. Ramos usiadB przy jednym z nich. Kelner bez pytania przyniósB mu butelk ouzo i dwie szklaneczki. {aden z nich si nie odezwaB. Ramos wypiB jednego; potem zapaliB papierosa i gBboko si zacignB. " Ach - powiedziaB na wydechu. Czasami zazdroszcz ludziom, którzy pal. Wygldaj na takich szcz[liwych, kiedy wcigaj do pBuc pierwszy haust dymu. Nie przychodzi mi do gjowy zbyt wiele rzeczy, które mogByby mnie a| tak uszcz[liwi. No, mo|e tort urodzinowy. Ramos nalaB sobie drug kolejk i popchnB butelk w moim kierunku. " Nie, dzikuj - odmówiBam. - Prowadz. PokiwaB gBow. " Kraj miczaków. - OdepchnB od siebie szklaneczk. - Nie zrozum mnie zle. Niektóre rzeczy mi si podobaj. Lubi du|e amerykaDskie samochody. Lubi amerykaDsk piBk no|n. No i lubi amerykaDskie kobiety z du|ymi cyckami. O nie. " Czsto pan jezdzi okazj? - zapytaBam go. " Jak tylko mog. " Nie sdzi pan, |e to niebezpieczne? Przypu[my, |e trafi pan na jakiego[ [wira? WyjB z kieszeni kaliber 22. " Zastrzel go. - PoBo|yB broD na stole, zamknB oczy i znowu si zacignB. - Mieszkasz w okolicy? " Nie. Czasami przyje|d|am tutaj z psem na spacer. Lubi chodzi po pla|y. " A co to za plaster na policzku? " ZaciBam si przy goleniu. RzuciB dwudziestk na stóB i wstaB. " Zacinaj si przy goleniu. Podobasz mi si. Jeste[ w porzdku. A teraz mo|esz mnie odwiez do domu. WysadziBam go przy rezydencji, która ssiadowaBa z jego domem. " Wró tutaj jutro - powiedziaB. - O tej samej godzinie. Mo|e wynajm ci na osobistego kierowc. 70 Kiedy weszli[my do domu, babcia nakrywaBa do stoBu. Ksi|yc siedziaB rozwalony na kanapie, ogldajc telewizj. " Hej - przywitaB mnie. - Jak leci? " Nie mog narzeka - powiedziaBam. - A co u ciebie? " Nie wiem, facetka. Trudno uwierzy, |e ju| nie ma Dilera. My[laBem, |e Diler jest wieczny. To znaczy, |e zawsze bdzie krciB swój interes. Zawsze bdzie Dile-rem. - PokiwaB gBow. - To zburzyBo mój [wiat, facetka. " Potrzebuje jeszcze jednego piwka i troch relaksu -orzekBa babcia. - A potem bdzie miBa kolacja. Zawsze lubiBam towarzystwo przy posiBku. ZwBaszcza je[li to byB m|czyzna. Nie byBam pewna, czy Ksi|yca mo|na uzna za m|czyzn. Raczej za kogo[ w rodzaju Piotrusia Pana. Ksi|yc spdzaB mnóstwo czasu w krainie marzeD. Bob wybiegB z kuchni i wetknB nos midzy nogi Ksi|yca. " Hej, facet - powstrzymaB go Ksi|yc. - Nie od razu na pierwszej randce, kole[. " KupiBam dzisiaj samochód - zawiadomiBa mnie babcia. - I Ksi|yc przywiózB mi go pod dom. CzuBam, |e rozdziawiam usta. " Ale przecie| ty ju| masz samochód. Masz buicka wuja Sandora. " To prawda. Nie zrozum mnie zle, ale my[l, |e to syf, a nie samochód. DoszBam do wniosku, |e nie pasuje do mojego nowego wizerunku. Pomy[laBam, |e powinnam mie co[ bardziej sportowego. Najlepsze jest to, jak do tego doszBo. Louise wpadBa, |eby mnie podwiez na lekcj jazdy, i powiedziaBa mi, |e DUer likwiduje interes. No i oczywi[cie natychmiast pojechaBy[my, |eby zd|y na wyprzeda| przy Metamucil. No i kupiBy[my tam samochód. " KupiBa[ samochód od Dougiego? " Chcesz si zaBo|y? Prawdziwe cacko. SpojrzaBam groznie na Ksi|yca, ale nie zrobiBo to na nim najmniejszego wra|enia. Skala jego emocji koDczyBa si na stanie otumanienia. " Czekaj no, a| zobaczysz bryk babci - powiedziaB. -To wspaniaBy wózek. " Bryczka dla lasek - u[ci[liBa babcia. - Wygldam w niej caBkiem jak Christie Brinkley. Zapewne chodziBo babci o Davida Brinkleya. Christie byBa jedynie wytworem jej wyobrazni. Ale je[li dziki temu babcia czuBa si szcz[liwa, mnie to nie przeszkadzaBo. " Co to za wóz? " Corvetta - oznajmiBa babcia. - Czerwona. rozdziaB 8 Tak wic babcia miaBa czerwon corvett, a ja bui-cka rocznik 1953 i wielki pryszcz na policzku. Do licha, mogBo by gorzej, powiedziaBam sobie. Co mi tam pryszcz. " Zreszt - o[wiadczyBa babcia - wiem, jak lubisz bui-cka. Nie chciaBam ci go zabiera. KiwnBam gBow, usiBujc zaimprowizowa co[ na ksztaBt u[miechu. " Przepraszam - powiedziaBam. - Id umy rce przed obiadem. PoszBam spokojnie do Bazienki, zamknBam drzwi na klucz, popatrzyBam w lustro nad umywalk i pocignBam nosem. Aza poleciaBa mi z lewego oka. Wez si w gar[, nakazaBam sobie. To tylko syfek. Zniknie. Tak, ale co z buickiem? - zadaBam sobie pytanie. Buick to prawdziwe utrapienie. Nie byBo |adnych widoków na to, |eby zniknB. PoleciaBa mi druga Bza. Jeste[ zbyt uczuciowa, powiedziaBam do postaci w lustrze. Robisz z igBy widBy. Zapewne to chwilowe zachwianie równowagi hormonalnej, spowodowane brakiem snu. OchlapaBam twarz wod i wysikaBam nos. Przynajmniej tej nocy bd spaBa spokojnie, wiedzc, |e mam alarm przy drzwiach. WBa[ciwie nie chodziBo mi o to, |e Komandos skBada mi wizyty o drugiej w nocy... Nie mogBam znie[ tego, |e si skrada i mnie obserwuje. A je[li [lini si w czasie snu, a on siedzi i si przyglda? Albo gapi si na mój pryszcz? 71 Ksi|yc wyszedB zaraz po kolacji, a babcia pokazaBa mi swój nowy samochód i poBo|yBa si spa. Pi po dziewitej zadzwoniB Morelli. " Przepraszam, |e nie oddzwoniBem wcze[niej - powiedziaB. - MiaBem jeden z tych przyjemnych dni. A co u ciebie? " Mam pryszcz. " Chyba ci nie przebij. " Znasz kobiet, która nazywa si Cynthia Lotte? Ludzie mówi, |e byBa przyjacióBk Homera Ramosa. " O ile wiem, Homer zmieniaB dziewczyny jak rkawiczki. " PoznaBe[ jego ojca? " RozmawiaBem z nim kilka razy. " Co o nim sdzisz? " Typowy dobry grecki przemytnik broni ze starej gwardii. Nie widziaBem go ostatnio. - Tu nastpiBa chwila ciszy. - Babcia Mazurowa wci| u ciebie mieszka? " Mhm. Morelli westchnB gBboko. " Mama pyta, czy chciaBby[ przyj[ jutro na kolacj. Robi pieczeD wieprzow. " Jasne - powiedziaB Morelli. - Bdziesz tam, prawda? " Ja, babcia i pies. " O nie! - zajczaB Morelli. OdBo|yBam sBuchawk, wziBam Boba na spacer wokóB bloku, daBam Reksowi winogrono i chwil ogldaBam telewizj. ZasnBam mniej wicej w poBowie meczu hokejowego i obudziBam si w drugiej cz[ci programu o seryjnych mordercach i medycynie sdowej. Kiedy program si skoDczyB, sprawdziBam trzy razy zamki w drzwiach wej[ciowych i wBczyBam wykrywacz ruchu w klamce. Je|eli kto[ otworzyBby drzwi, alarm si odezwie. Oczywi[cie miaBam nadziej, |e to si nie zdarzy, poniewa| po programie o seryjnych mordercach byBam troch przestraszona. Komandos gapicy si na mój pryszcz nie stanowiB powodu do niepokoju w porównaniu z kim[, kto obciBby mi jzyk i zabraB go do domu, powikszajc swoj kolekcj zamro|onych jzyków. Na wszelki wypadek poszBam do kuchni i schowaBam wszystkie no|e. Nie ma sensu uBatwia sprawy jakiemu[ szaleDcowi, który zakradnie si i poder|nie mi gardBo moim wBasnym no|em do steków. Nastpnie wyjBam rewolwer z miski z herbatnikami i wetknBam go pod poduszk na kanapie na wszelki wypadek, |ebym w razie czego mogBa szybko po niego sign. ZgasiBam [wiatBo i wpeBzBam pod koBdr na moim tymczasowym posBaniu. W sypialni chrapaBa babcia. W kuchni warczaBa zamra|arka, która wBa[nie weszBa w faz roz-mra|ania. SBycha byBo przytBumiony dzwik trzaskania drzwiami na parkingu. Typowe odgBosy, powiedziaBam sobie. Tylko dlaczego serce gBucho BomotaBo mi w piersiach? Poniewa| obejrzaBam ten gBupi program o seryjnych zabójcach, wBa[nie dlatego. W porzdku, zapomnij o programie. Zpij. Pomy[l o czym[ innym. ZamknBam oczy. I pomy[laBam o Alexandrze Ramo-sie, który zapewne nie byB o wiele lepszy od tych obBkanych morderców, przyprawiajcych mnie o palpitacj serca. O co chodzi z tym Ramosem? CzBowiek, który kontroluje przepByw nielegalnej broni na caBym [wiecie, musi jecha okazj z kim[ obcym, |eby kupi sobie papierosy. Plotki gBosz, |e Ramos jest chory, ale kiedy z nim rozmawiaBam, nie wygldaB mi na kogo[, kto cierpi na Alzhei-mera albo popadB w obBd. By mo|e byB nieco agresywny. Nie grzeszyB te| cierpliwo[ci. My[l, |e chwilami jego zachowanie mogBoby si wydawa dziwaczne, ale by- li[my w Jersey i - wedBug mnie - z Ramosem byBo wszystko w porzdku. Do tego stopnia straciBam gBow, |e ledwo mogBam z nim rozmawia. Teraz, kiedy od naszego spotkania upBynBo troch czasu, miaBam do niego milion pytaD. Nie tylko chciaBam z nim dBu|ej porozmawia, ale odczuwaBam niezdrow ciekawo[, |eby zajrze do wntrza jego 72 domu. Kiedy byBam dzieckiem, rodzice zabrali mnie do Waszyngtonu, |ebym zobaczyBa BiaBy Dom. Stali[my godzin w kolejce, a potem poszli[my za przewodnikiem do pokoi udostpnionych do zwiedzania. Wikszo[ byBa oszustwem. Kogo obchodzi Rzdowa Jadalnia? ChciaBam zobaczy kuchni. ChciaBam zobaczy Bazienk prezydenta. A teraz chciaBam zobaczy dywan w pokoju go[cinnym Alexandra Ramosa. ChciaBam pomyszkowa w pokojach Hannibala i zajrze do lodówki. Chc przez to powiedzie, |e skoro wszyscy byli na okBadce  Newsweeka , to chyba musz by intrygujcy, prawda? To wszystko sprawiBo, |e zaczBam my[le o Hanniba-lu, który bynajmniej nie byB intrygujcy. I o Cynthii Lot-te, która równie| nie wygldaBa na intrygujc. A naga Cynthia Lotte z Homerem Ramosem? Te| nic interesujcego. Zaraz, a Cynthia Lotte z Batmanem? Ju| lepiej. Sekund, a Hannibal Ramos z Batmanem? Obrzydliwe. PobiegBam do Bazienki umy zby. Nie sdz, |ebym miaBa szczególne uprzedzenia do homoseksualistów, ale z Batmanem to ju| byBo za wiele. Kiedy wyszBam z Bazienki, usByszaBam, |e kto[ gmera w moich drzwiach wej[ciowych, skrobic przy zamku. Drzwi si otworzyBy i wBczyB si alarm. ZatrzymaB je BaDcuch, a kiedy weszBam do przedpokoju, w szparze midzy drzwiami i framug zobaczyBam Ksi|yca, który zagldaB do [rodka. " Cze[, facetka - powiedziaB, kiedy wyBczyBam alarm. - Jak leci? " Skd si tutaj wziBe[? " ZapomniaBem da twojej babci zapasowe kluczyki. MiaBem je w kieszeni. Wic je przyniosBem. - WcisnB mi kluczyki do rki. - Ludzie, masz odjazdowy alarm. Znam kogo[, kto ma alarm z melodi tej piosenki z filmu Bonanza. Pamitasz Bonanz? Rany, to byB niezBy kawaBek. " Jak otworzyBe[ te drzwi? " DButem. Nie chciaBem zawraca ci gBowy w [rodku nocy. " To bardzo uprzejmie z twojej strony. " Ksi|yc zawsze stara si by uprzejmy. - PrzekazaB mi znak pokoju i swobodnym krokiem ruszyB wzdBu| korytarza. ZamknBam drzwi i wBczyBam alarm z powrotem. Babcia nadal chrapaBa w mojej sypialni, a Bob nawet nie ruszyB si ze swojego miejsca koBo kanapy. Je[li pojawiBby si tutaj seryjny morderca, byBabym zdana na wBasne siBy. ZajrzaBam do Reksa i wytBumaczyBam mu, co si staBo z alarmem. " Nie ma si czym martwi - powiedziaBam. - Wiem, |e jest gBo[ny, ale przynajmniej si obudziBe[ i biegasz. Rex usiBowaB utrzyma równowag na swoim maBym drewienku dla chomików, przednie Bapki dyndaBy mu z przodu, wsy ruszaBy si, cienkie jak pergamin uszka drgaBy, a [lepia o czarnych zrenicach byBy szeroko otwarte. WrzuciBam mu kawaBeczek krakersa do miseczki, szybko podbiegB, wcignB go do swojej torebki policzkowej i zniknB w puszce po zupie. Rex wiedziaB, jak przetrwa kryzys. WróciBam do Bó|ka i nacignBam koBdr pod sam szyj. Koniec z my[leniem o Batmanie, powiedziaBam sobie. Nie ma |adnego zagldania pod jego [liski gumowy skafander. {adnych seryjnych zabójców. No i |adnych my[li o Joem Morellim, poniewa| mogBoby mnie skusi, |eby do niego zadzwoni i bBaga go, |eby si ze mn o|eniB... Czy co[ w tym rodzaju. To o czym mam my[le? Mo|e o chrapaniu babci? ByBo wystarczajco gBo[ne, |eby dosta wady sBuchu na reszt |ycia. PoBo|yBabym sobie poduszk na gBow, ale wtedy mogBabym nie usBysze alarmu i seryjny zabójca wszedBby do [rodka i odciBby mi jzyk. Cholera, kolejny raz my[l o seryjnym mordercy! Znowu usByszaBam jaki[ odgBos przy drzwiach. SpróbowaBam dojrze w ciemno[ciach, która godzina. MusiaBo by koBo pierwszej. Drzwi si otworzyBy i usByszaBam alarm. Có|, bez cienia wtpliwo[ci byB to Komandos. PoprawiBam rk wBosy i sprawdziBam, czy plaster jest na 73 miejscu. MiaBam na sobie flanelowe bokserki, biaBy podkoszulek i w ostatniej chwili wpadBam w panik, |e przez trykot bdzie wida sutki. Niech to kule bij! Powinnam byBa pomy[le o tym wcze[niej. PobiegBam do przedpokoju, |eby wyBczy alarm, ale zanim doszBam do drzwi, w szparze midzy drzwiami i framug zobaczyBam par no|yc. No|yce przeciBy BaDcuch i drzwi otworzyBy si na o[cie|. " Hej - powitaBam Komandosa. - Kantujesz! Ale to nie Komandos wszedB przez otwarte drzwi. To byB Morris Munson. WyrwaB alarm z klamki i wbiB w niego no|yce. Alarm wydaB ostatni pisk i ucichB. Babcia nadal chrapaBa. Bob wci| le|aB rozwalony koBo kanapy. A Rex staB z nat|on uwag, odgrywajc rol niedzwie- dzia grizzly. " Niespodzianka - powiedziaB Munson, zamykajc drzwi i wchodzc do przedpokoju. Mój paralizator, sprej, o[lepiajca latarka i pilnik do paznokci byBy w torebce, która wisiaBa na wieszaku za Munsonem i znajdowaBa si poza moim zasigiem. Rewolwer tkwiB gdzie[ w kanapie, ale naprawd nie chciaBam zrobi z niego u|ytku. Rewolwery cholernie mnie przera|aj... i zabijaj ludzi. Zabijanie nie zajmuje wysokiej pozycji na li[cie zaj, które lubi najbardziej. Zapewne powinnam byBa si ucieszy, |e widz Mun-sona. Chc przez to powiedzie, |e przecie| i tak miaBam go znalez, prawda? I oto on wBamuje si do mojego mieszkania. " Nie ruszaj si z miejsca - powiedziaBam. - Aamiesz zasady wyj[cia za kaucj, jeste[ aresztowany. " ZrujnowaBa[ mi |ycie - odparB. - ZrobiBem dla ciebie wszystko, a ty zrujnowaBa[ mi |ycie. ZabraBa[ dom, samochód, meble... " To twoja byBa |ona, matole! Czy ja wygldam jak twoja byBa |ona? " Troch. " Ani troch! - ZwBaszcza |e jego eks|ona byBa trupem ze [ladami kóB na plecach. - Jak mnie znalazBe[? " Kiedy[ pojechaBem za tob do domu. Trudno ci nie zauwa|y w tym buicku. " Tak naprawd nie my[lisz, |e jestem twoj |on, prawda? Jego usta zastygBy w obBkaDczym grymasie. " Nie, ale jak pomy[l, |e naprawd szajba mi odbiBa, bd mógB udowodni, |e jestem wariatem. Biedny, oszalaBy z |alu m| straciB nad sob kontrol. W tobie moja jedyna szansa. Teraz musz tylko poder|n ci gardBo, podpali ci i bd w domu, wolny. " Jeste[ szalony! " Popatrz, to ju| dziaBa. " No có|, nie uda ci si, poniewa| jestem zawodowcem wyszkolonym w samoobronie. " Spójrz prawdzie w oczy. ZasignBem o tobie jzyka. Nie jeste[ w niczym wyszkolona. SprzedawaBa[ damskie figi, dopóki ci nie wyrzucili. " Nie wyrzucili mnie. ZostaBam zwolniona. " Wszystko jedno. - OtworzyB dBoD, chcc mi pokaza, |e ma w niej nó| spr|ynowy. NacisnB przycisk i wyskoczyBo ostrze. - Je[li zgodzisz si wspóBpracowa, nie bdzie tak zle. Nie chc ci zabi. Pomy[laBem sobie, |e zadam ci kilka ran kButych, |eby dobrze wygldaBo. Mo|e odetn ci sutek. " Nie ma mowy! " PosBuchaj, damulko, daj mi troch luzu, dobra? Zmagam si z oskar|eniem o zabójstwo. " To jest gBupie. To nigdy nie wypali! RozmawiaBe[ o tym z prawnikiem? " Nie sta mnie na prawnika! Moja pochlastana |ona wyczy[ciBa mnie ze wszystkiego. W trakcie naszej rozmowy cofaBam si krok po kroku w stron kanapy. Teraz, kiedy dowiedziaBam si, |e ma zamiar obci mi sutek, u|ycie broni nie wydawaBo mi si takim gBupim pomysBem.- Tylko spokojnie - ostrzegj. - Chyba nie chcesz, |ebym ci goniB po caBym mieszkaniu? 74 " Chc po prostu usi[. Nie czuj si zbyt dobrze. -I nie byBo to dalekie od prawdy. Serce trzepotaBo mi w piersiach i czuBam, jak wBosy zaczynaj stawa dba. KlapnBam na sof i wBo|yBam rk midzy poduszki. Broni nie byBo. WBo|yBam rk pod poduszk obok. Te| nic. " Co robisz? - zapytaB. " Szukam papierosa - powiedziaBam. - Musz zapali ostatniego papierosa, |eby si uspokoi. " Zapomnij. NadszedB czas. - RzuciB si na mnie z no|em, zrobiBam unik i nó| wbiB si w poduszk sofy. WrzasnBam i zaczBam grzeba rkami i nogami, szukajc rewolweru. ZnalazBam go pod [rodkow poduszk. Munson znowu mnie zaatakowaB, postrzeliBam go w stop. Bob otworzyB jedno oko. " Szmata! - krzyknB Munson, upuszczajc nó| i trzymajc si za stop. - Szmata! CofnBam si i wziBam go na muszk. " Jeste[ aresztowany. " Jestem postrzelony. Jestem postrzelony. Umr. Wykrwawi si na [mier. Oboje popatrzyli[my na jego stop. Nie chlustaBa z niej krew. MiaB jedynie niedu| plamk koBo maBego palca. " MusiaBam ci tylko drasn. " Ludzie, co za kiepski strzaB. Przecie| prawie na mnie staBa[. Jak mogja[ nie trafi w moj stop? " Mam spróbowa jeszcze raz? " Wszystko na nic. Jak zawsze, zawaliBa[ caB spraw. Gdy tylko mam plan, ty go musisz zniszczy. Wszystko sobie skalkulowaBem. MiaBem przyj[ tutaj, odci ci sutek i podpali ci. A teraz caBy plan na nic. - MachnB rkami z obrzydzeniem - Kobiety! - OdwróciB si i zaczB ku[tyka w kierunku drzwi. " Hej! - krzyknBam. - Gdzie idziesz? " Wychodz. Palec u nogi w[ciekle mnie boli. Popatrz na mój but. Jest caBkiem rozpruty. My[lisz, |e buty rosn na drzewach? Widzisz, o tym wBa[nie mówiBem. Nie masz szacunku dla nikogo, z wyjtkiem siebie. Wy, kobiety, wszystkie jeste[cie takie same. Tylko bra, bra i bra. Daj mi, daj mi, daj mi. " Nie martw si butami. PaDstwo na pewno sprawi ci nowe. - A tak|e Badny pomaraDczowy kombinezon i kajdanki. " Zapomnij o tym. Nie wróc do wizienia, dopóki wszyscy nie bd przekonani, |e jestem obBkany. " Ja ci ju| nie uwierz. Poza tym mam broD i strzel znowu, je[li mnie do tego zmusisz. PodniósB rce do góry. " Dalej, strzelaj. Nie do[, |e nie mogBam zmusi si do tego, |eby strzeli do nieuzbrojonego czBowieka, to jeszcze zabrakBo mi naboi. ByBy na mojej li[cie zakupów. Mleko, chleb, naboje. WyprzedziBam go, porwaBam torebk z wieszaka i wysypaBam caB jej zawarto[ na podBog, poniewa| byB to najszybszy sposób znalezienia kajdanek i spreju na psy. Oboje rzucili[my si na porozrzucane szpargaBy, ale Munson wygraB. PorwaB z podBogi sprej i odskoczyB do drzwi. " Jak pójdziesz za mn^ to nim prysn - zagroziB. ObserwowaBam, jak biegnie wzdBu| korytarza utykajcym galopem, oszczdzajc rann stop. ZatrzymaB si przy drzwiach do windy i potrzsnB butelk ze sprejem w moim kierunku. " Jeszcze tu wróc - zapowiedziaB. - Potem wszedB do windy i zniknB. ZamknBam drzwi na zamek. Wspaniale... I po co mi to wszystko? PoszBam do kuchni, |eby znalez co[ na pocieszenie. Tort zjedzony. Placek zjedzony. Nie ma |adnych ukrytych i 75 zapomnianych batoników w ciemnych zakamarkach szafki. Alkoholu te| nie ma. Ani kulek serowych. SBoik z masBem orzechowym jest pusty. Zjedli[my z Bobem kilka oliwek, ale w ogóle nie speBniBy zadania.- Trzeba je zamrozi - powiedziaBam do Boba. PozbieraBam z podBogi w przedpokoju wszystkie szpargaBy i wrzuciBam z powrotem do torebki. PoBo|yBam na ladzie zepsuty alarm, zgasiBam [wiatBo i wróciBam do Bó|ka. Le|aBam w ciemno[ciach, a ostatnia grozba Munsona powracaBa w moich my[lach jak bumerang. Nie miaBo znaczenia, czy naprawd byB szalony, czy tylko udawaB; za kluczow spraw uznaBam to, |e o maBy wBos nie zostaBam bez sutka. Mo|e nie powinnam kBa[ si spa, dopóki nie zaBo| zasuwy w drzwiach. PowiedziaB, |e wróci, a ja nie wiedziaBam, czy to bdzie za godzin, czy nastpnego dnia. Problem polegaB na tym, |e nie byBam w stanie le|e z otwartymi oczami. PróbowaBam co[ za[piewa, ale zasnBam w poBowie piosenki Dziewidziesit dziewi butelek piwa na [cianie. PamitaBam tylko, |e zanim zasnBam, byBam przy pidziesitej butelce piwa, a po- tem nagle si obudziBam z uczuciem, |e nie jestem w pokoju sama. ZamarBam w bezruchu, z bijcym sercem i wstrzymanym oddechem. Nie byBo sBycha odgBosu kroków na dywanie. W powietrzu nie unosiB si zapach ciaBa szaleDca. To tylko irracjonalne prze[wiadczenie, |e kto[ jest na moim terenie. Zaraz potem, bez |adnego ostrze|enia, poczuBam, jak czyje[ palce zacisnBy si na moim nadgarstku, i zostaBam pobudzona do czynu. Poziom adrenaliny w moim organizmie wzrósB i rzuciBam si z kanapy na intruza. Przez chwil le|aBam przyduszona przez niego, co nie byBo specjalnie niemiBym do[wiadczeniem, poniewa| stwierdziBam, |e to Komandos. Le|eli[my pier[ przy piersi, udo przy udzie, z jego dBoDmi zaci[nitymi na moich nadgarstkach. Przez chwil tylko oddychali[my. " NiezBa akcja, laleczko - powiedziaB. I pocaBowaB mnie. Tym razem nie miaBam wtpliwo[ci co do jego intencji. To nie byB sposób, w który caBuje si na przykBad kuzynk. ByB to raczej sposób, w który m|czyzna caBuje kobiet, kiedy chce zedrze z niej ubranie i sprawi, |eby za[piewaBa swój hymn. PocaBowaB mnie jeszcze mocniej, a jego dBonie powdrowaBy pod mój podkoszulek i zaczBy bBdzi po brzuchu. Dziki Bogu, |e jeszcze miaBam obydwa sutki! Elektryzujcy powiew gorca sprawiB, |e nabrzmiaBy. Drzwi od sypialni otwarBy si z hukiem i wyjrzaBa z nich babcia. " Hej tam, wszystko w porzdku? Wspaniale! Teraz akurat si obudziBa! " Tak. Wszystko gra - powiedziaBam. " Czy to Komandos le|y na tobie? " PokazywaB mi wBa[nie jeden z chwytów samoobrony. " Nie miaBabym nic przeciwko nauce samoobrony -o[wiadczyBa babcia. " WBa[nie skoDczyli[my. Komandos stoczyB si ze mnie i poBo|yB si na plecach. " Gdyby nie byBa twoj babci, tobym j zastrzeliB. " Kurza twarz - zaklBa babcia. - Zawsze najlepsze kawaBki przechodz mi koBo nosa. WstaBam i poprawiBam koszulk. " Nie straciBa[ wiele. MiaBam wBa[nie zamiar zrobi czekolad na gorco. Chcesz fili|ank? " Jasne - powiedziaBa babcia. - Pójd wBo|y szlafrok. Komandos spojrzaB na mnie. W pokoju panowaB mrok, tylko wska stru|ka [wiatBa padaBa z otwartych drzwi do sypialni. Jednak byBo na tyle jasno, |e dostrzegBam u[miech na jego ustach i grozny wzrok. " Ocalona przez babci. " Napijesz si gorcej czekolady? PoszedB za mn do kuchni. " Dalej. 76 DaBam mu kartk z rysunkiem. " Szkic, który chciaBe[. " Chcesz mi powiedzie o czym[ jeszcze? WiedziaB o Alexandrze Ramosie.- Skd wiesz? " ObserwowaBem dom przy pla|y. WidziaBem, jak Ra-mos wsiadaB do twojego samochodu. NalaBam mleka do dwóch kubków i wstawiBam je do mikrofali. " O co w tym wszystkim chodzi? ZatrzymaB mnie, |eby wyBudzi papierosa. Komandos u[miechnB si. " Czy kiedykolwiek próbowaBa[ rzuci palenie? PokrciBam gBow. " To nie zrozumiesz tego. " PaliBe[? " RobiBem wszystko. - WziB z lady wykrywacz ruchu i obróciB go w dBoni. - Zauwa|yBem zerwany BaDcuch przy drzwiach. " Dzisiaj w nocy nie jeste[ moim jedynym go[ciem. " Co si staBo? " Taki jeden, który si nie stawiB, wBamaB si do mojego mieszkania. PostrzeliBam go w stop i poszedB sobie. " Zdaje si, |e nie czytaBa[ Podrcznika dla Bowców nagród. Naszym zadaniem jest Bapa dych kolesiów i pakowa ich z powrotem do wizienia. WsypaBam czekolad do gorcego mleka. " Ramos chce, |ebym dzisiaj znowu tam byBa. ZaoferowaB mi posad osobistego przemytnika papierosów. " To nie jest praca dla ciebie. Alexander potrafi zachowywa si gwaBtownie, dziwacznie i paranoidalnie. Ma zapisane leki, ale nie zawsze je bierze. Hannibal wynajB ochroniarzy, |eby mieli go na oku, ale on robi facetów w konia. Wymyka si spod ich kontroli, kiedy tylko nadarza si okazja. Midzy Hannibalem a Alexandrem trwa próba siB, a ty przecie| nie chcesz dosta si w krzy|owy ogieD. " Czy| to nie jest miBe? - zachwyciBa si babcia, czBapic do kuchni i porywajc kubek czekolady. - Mieszkanie z tob jest prawdziw frajd. Kiedy mieszkaBam z twoj matk, w [rodku nocy nigdy nie odwiedzali nas m|czyzni. Komandos odBo|yB alarm na lad. " Musz i[. MiBego picia czekolady. OdprowadziBam go do drzwi. " Czy mam co[ jeszcze dla ciebie zrobi? Sprawdzi poczt? Podla kwiatki? " Poczt przekazuj mojemu prawnikowi. A kwiatki podlewam sam. " Wic czujesz si dobrze w swojej jaskini Batmana? W kcikach jego ust pojawiB si cieD u[miechu. PochyliB si do przodu i pocaBowaB mnie w kark, tu| nad wyciciem podkoszulka. " SBodkich snów. Zanim wyszedB, po|egnaB si z babci, która byBa jeszcze w kuchni. " Có| za miBy i uprzejmy mBody czBowiek - orzekBa babcia. - No i niezle przypakowany. ZajrzaBam do szafy babci, znalazBam butelk alkoholu i dolaBam troch do mojej czekolady. Nazajutrz rano obie z babci miaBy[my kaca. " Nie mog pi czekolady tak pózno w nocy - powiedziaBa babcia. - Czuj si tak, jakby za chwil miaBy mi eksplodowa oczy. Mo|e powinnam zrobi sobie badania na jaskr. " A mo|e raczej powinna[ sprawdzi poziom alkoholu we krwi? PoBknBam kilka tabletek aspiryny i powlokBam si na parking. Byli tam ju| Habib i Mitchell, którzy czekali na mnie w minivanie z dwoma fotelikami dla dzieci na tylnym siedzeniu, ale bez dzieci. " NiezBy samochód zwiadowczy - powiedziaBam. -Zwietnie si nadaje. " Nie zaczynaj - ostrzegB Mitchell. - Nie jestem w nastroju. SpojrzaB na mnie zBowrogo. 77 " UBatwi wam |ycie, |eby[cie si nie zgubili, i powiem, |e najpierw jad do biura.- Nienawidz tego miejsca - powiedziaB Habib. - Jest przeklte! To dzieBo diabBa! PojechaBam do biura i zaparkowaBam przed wej[ciem. Habib zatrzymaB si kawaBek dalej i nie wyBczyB silnika. " Cze[, przyjacióBko - powitaBa mnie Lula. - A gdzie Bob? " ZostaB z babci. Zpi. " Wydaje mi si, |e ty te| powinna[ si przespa. Wygldasz potwornie. Je[li reszta twojej twarzy byBaby tak czarna, jak twoje cienie pod oczami, to mogBaby[ zamieszka w moim ssiedztwie. Oczywi[cie dobra wiadomo[ jest taka, |e dziki tym czarnym cieniom i przekrwionym oczom prawie nie wida tego wielkiego, paskudnego pryszcza. A naprawd dobr wiadomo[ci byBo to, |e dzisiaj jeszcze nie zwróciBam na ten pryszcz uwagi. To zabawne, |e taka drobnostka, jak grozba utraty |ycia, mo|e zmniejszy znaczenie pryszcza. Dzisiaj najbardziej zale|aBo mi na schwytaniu Munsona. Nie chciaBam zaliczy kolejnej bezsennej nocy ze strachu, |e stan w pBomieniach. " Mam przeczucie, |e Morris Munson wróciB dzisiaj rano do swojego domu - powiedziaBam do Luli. - Jad tam i mam zamiar go zdepta. " Jad z tob. Nie mam nic przeciwko temu, |eby kogo[ dzisiaj zdepta. Jestem dzisiaj naprawd w nastroju do deptania. WyjBam broD z torebki. " Wyglda na to, |e nie mam naboi - powiedziaBam do Connie. - Masz gdzie[ zapasowe? Yinnie wyjrzaB z gabinetu. " WkBadasz naboje do rewolweru? Czy ja dobrze sByszaBem? A có| to za okazja? " Czsto miewam naBadowany rewolwer - o[wiadczyBam, mru|c oczy, i wkurzyBam si. - WBa[nie ostatniej nocy kogo[ postrzeliBam. Wszystkim zaparBo dech. " Kogo postrzeliBa[? - zapytaBa Lula. " Morrisa Munsona. WBamaB si do mojego mieszkania. Yinnie poruszyB si gwaBtownie. " Gdzie on jest? Nie |yje? Nie postrzeliBa[ go w plecy, prawda? Zawsze powtarzam - tylko nie w plecy! " Nie postrzeliBam go w plecy. TrafiBam w stop. " I co? Gdzie on jest? " A niech to - powiedziaBa Lula. - PostrzeliBa[ go w stop ostatni kul, co? SpapraBa[ spraw i zabrakBo ci naboi. - PokiwaBa gjow. - Nie masz ju| do[ takich numerów? Connie przyniosBa z drugiego pokoju pudeBko naboi. " Jeste[ pewna, |e je chcesz? - zapytaBa mnie. -Nie wygldasz najlepiej. Nie wiem, czy to dobry pomysB, |eby dawa paczk naboi kobiecie, kiedy ma pryszcz. WBo|yBam cztery naboje do rewolweru, a pudeBko wrzuciBam do torby. " Nic mi nie bdzie. " To si nazywa kobieta z planem - pochwaliBa Lula. To si nazywa kobieta z kacem, która chce jedynie jako[ przetrwa dzieD. W poBowie drogi do domu Munsona, na Rockwell Street, zatrzymaBam si przy kraw|niku. Habib i Mit-chell, którzy jechali za mn, skrzywili si. " To musiaBa by noc - zagadnBa Lula. " Nie chc o tym my[le. - I nie powiedziaBam tego ot, tak sobie. Naprawd nie chciaBam o tym my[le. ChodziBo mi o to, co, u diabBa, jest grane midzy mn a Komandosem? Chyba po|egnaBam si z rozumem! Nie mogBam uwierzy w to, |e siedziaBam z babci, popijajc bourbona i czekolad na gorco. Nie mam gBowy do picia. Jestem pijana po dwóch butelkach piwa. CzuBam si tak, jakby mój mózg eksplodowaB gdzie[ w przestrzeD, a ciaBo pozostaBo w tyle. 78 PrzejechaBam kolejne piset metrów i wtoczyBam si na wjazd do McDonalda, |eby kupi niezawodne remedium na mojego kaca: frytki i coca-col. " Skoro ju| tu jeste[my, te| mog zje[ maBe co nieco -o[wiadczyBa Lula. - Jajko McMuffin, pBatki [niadaniowe, koktajl czekoladowy i Big Mac! - krzyknBa mi przez rami. PoczuBam mdBo[ci. " To ma by przekska? " Masz racj - powiedziaBa. - Bez pBatków [niadaniowych. Go[ w okienku podaB mi torb z jedzeniem i spojrzaB na tylne siedzenie buicka. " A gdzie pies? " W domu. " To dobrze. Ostatnio niezle narozrabiaB. Prosz pani, to byBa góra... NacisnBam na pedaB gazu i odjechaBam. W drodze do domu Munsona jedzenie zniknBo, a ja poczuBam si znacznie lepiej. " Skd wiesz, |e ten facecik tutaj wróciB? - zapytaBa Lula. " Mam przeczucie. MusiaB zabanda|owa stop i zabra inne buty. Na jego miejscu poszBabym w tym celu do domu. ByBa pózna noc. A gdybym ju| dotarBa do wBasnego domu, to chciaBabym si przespa we wBasnym Bó|ku. Patrzc na dom z zewntrz, trudno byBo co[ powiedzie. W oknach ciemno. Ani znaku |ycia wewntrz. ObjechaBam domy i wjechaBam na dró|k prowadzc do gara|u. Lula wysiadBa i zajrzaBa tam przez okno. " Jest w domu, wszystko gra - powiedziaBa, pakujc si z powrotem do Wielkiego BBkitu. - A przynajmniej stoi tutaj ten jego wrak. " Masz swój paralizator i sprej? " A czy laska ma ptaszka? MogBabym dokona inwazji na BuBgari t kup gówna, któr mam w torbie. ZajechaBam z powrotem od frontu domu i wysadziBam Lul, |eby pilnowaBa drzwi wej[ciowych. Nastpnie zaparkowaBam samochód dwa domy dalej, na dró|ce dojazdowej, poza zasigiem wzroku Munsona. Habib i Mitchell zaparkowali za mn tym swoim samochodem dla dzieci, zamknli si i wyjli torby ze [niadaniem z McDonalda. PrzedarBam si przez dwa podwórka, dostaBam si na tyBy domu Munsona i zajrzaBam przez okno kuchenne. Nic. Na stole le|aBo pudeBko plastrów i rolka papierowych rczników. Czy|bym byBa geniuszem? ZrobiBam krok do tyBu i spojrzaBam na pitro. UsByszaBam niewyrazny odgjos lejcej si wody. Munson braB prysznic. Ludzie, |ycie jest pikne. SpróbowaBam otworzy drzwi. Zamknite na zamek. SpróbowaBam okna. Te| zamknite. MiaBam zamiar wybi jedno z nich, kiedy Lula otworzyBa tylne drzwi. " Drzwi wej[ciowe nie byBy zanadto zamknite - powiedziaBa. MusiaBam by jedyn osob na [wiecie, która nie umie otworzy zamka w drzwiach. StaBy[my w kuchni, nasBuchujc. Na górze nadal laBa si woda. Lula w jednej rce trzymaBa paralizator, a w drugiej sprej. Ja miaBam jedn rk woln, a w drugiej [ciskaBam kajdanki. WeszBy[my schodami na palcach i zatrzymaBy[my si na samej górze. Domek byB niedu|y. Na górze dwie sypialnie i Bazienka. Drzwi do sypialni otwarte, w pokoju nikogo. Drzwi do Bazienki zamknite. Lula stanBa z boku, czajc si ze sprejem w rce. Ja stanBam po drugiej stronie. Obie dokBadnie wiedziaBy[my, jak to si robi, bo ogldaBy[my programy o glinach. Munson nie nosiB ze sob broni, a poza tym to nieprawdopodobne, |eby byB uzbrojony, stojc pod prysznicem, ale ostro|no[ nie szkodziBa. " Licz do trzech - pokazaBam Luli, poruszajc ustami i trzymajc rk na klamce. - Raz, dwa, trzy! 79 rozdziaB 9 " Poczekaj - powiedziaBa Lula. - Przecie| on bdzie goBy. Mo|e nie chcemy tego oglda. W swojej karierze widziaBam mnóstwo ohydnych facetów. Nie pal si do takich widoków. " Pieprz jego nago[ - o[wiadczyBam. - Interesuje mnie to, czy on ma nó| albo miotacz gazu. " Racja. " Dobra, licz od pocztku. Przygotuj si. Raz, dwa, trzy! OtworzyBam drzwi do Bazienki i obie wpadBy[my do [rodka. Munson odcignB na bok zasBon przy prysznicu. " Co, u diabBa? " Jeste[ aresztowany - poinformowaBa Lula. - I byByby[my wdziczne, gdyby[ wziB rcznik, bo nie mam ochoty patrze na twoje |aBosne, zwidBe cz[ci intymne. MiaB na gBowie mnóstwo piany, a na stopie opatrunek, zabezpieczony reklamówk, ciasno przymocowan do kostki banda|em elastycznym. " Jestem szurnity! - wrzasnB. - Jestem pojaranym czubkiem i nigdy nie wezmiecie mnie |ywcem! " Tak, ale mimo wszystko - odrzekBa Lula, dajc mu rcznik - zakrcisz wod? Munson wziB rcznik i cisnB nim w Lul. " Hej! - powiedziaBa Lula. - Uspokój si. Rzu we mnie tym rcznikiem jeszcze raz, a dostaniesz kopa sprejem. Munson znowu rzuciB rcznikiem. " TBu[cioch, tBu[cioch, tBu[cioch - pod[piewywaB. Lula zapomniaBa o spreju i zdzieliBa go w kark. Munson signB rk do góry, pu[ciB prysznic na Lul i wyskoczyB z brodzika. PróbowaBam go chwyci, ale byB mokry i [liski od mydBa, a Lula wykonywaBa rozpaczliwe, nieskoordynowane ruchy, usiBujc uciec przed wod. " Pryskaj na niego! - krzyknBam do Luli. - Poraz go prdem! Zastrzel go! Zrób co[! Munson odepchnB nas na bok i pognaB schodami w dóB. ByBam tu| za nim, a Lula biegBa jakie[ trzysta metrów za mn. Stopa musiaBa go niezle rwa, ale biegB równym tempem przez dwa podwórka, a potem odbiB w kierunku drogi dojazdowej. DaBam du|ego susa i zBapaBam go za plecy. Przewrócili[my si na ziemi, turlajc si w u[cisku, klnc i drapic. Munson usiBowaB si wyrwa i uciec, a ja staraBam si kurczowo go trzyma i zaBo|y mu kajdanki. ByBoby znacznie pro[ciej, gdyby miaB na sobie ubranie, za które mogBabym chwyci. Ale w tej sytuacji naprawd nie miaBam ochoty chwyta go za to, za co si daBo. " Walnij go tam, gdzie boli! - krzyczaBa Lula. - Walnij go tam, gdzie boli! No to walnBam. Przychodzi taki moment, w którym czBowiekowi po prostu nie chce si dBu|ej turla. PrzekrciBam si na plecy i daBam Munsonowi kopniaka w jaja. " Auuu! - zawyB, przybierajc pozycj embriona. OdcignBy[my jego rce od smtnego worka i skuBy[my je kajdankami na plecach. " Szkoda, |e nie mogBam nakrci kamer wideo, jak mocowaBa[ si z tym kolesiem - powiedziaBa Lula. - PrzypominaBo mi to kawaB o tym karle w komunie nudystów, który cigle wsadzaB nos w czyj[ interes. Mitchell i Habib wysiedli z samochodu, stali w odlegBo[ci stu metrów, wygldali na zdenerwowanych.- PrzeczuwaBem to od pocztku - o[wiadczyB Mit-chell. - WystarczyBo tylko sBowo, |e mamy si rzuci na ratunek, jak bum cykoria. Lula pobiegBa do domu, |eby zabra prze[cieradBo i zamkn drzwi. Habib, Mitchell i ja zacignli[my Munsona do buicka. Kiedy wróciBa Lula, zawinli[my faceta w prze[cieradBo, wrzucili[my na tylne siedzenie i zawiezli[my na posterunek przy North Clinton. Podje- chali[my do tylnego wej[cia, do którego prowadziB podjazd. 80 " ZupeBnie jak w McDonaldzie - zauwa|yBa Lula. -Tylko |e tutaj si wyrzuca, a tam si zabiera. ZadzwoniBam domofonem i przedstawiBam si. Chwil potem Carl Costanza otworzyB drzwi i spojrzaB na buicka. " A tym razem co? - powiedziaB. " Na tylnym siedzeniu mam ciaBo. Morris Munson. NSS. Carl zajrzaB do [rodka przez szyb i u[miechnB si. " On jest goBy. GBo[no westchnBam. " Nie bdziesz chyba utrudniaB mi tej sprawy? " Hej, Juniak! - krzyknB Costanza. - Chodz tutaj zobaczy tego goBego kolesia. Zgadnij, kto go przyprowadziB! " Dobra - powiedziaBa Lula do Munsona. - Koniec jazdy. Mo|esz wysi[. " Nie - odparB Munson. - Nigdzie nie wysiadam. " Kurna, wBa[nie |e wysiadasz. NadszedB Juniak i dwóch innych gliniarzy. Ka|dy miaB na ustach gBupkowaty u[miech policjanta. " Czasami my[l sobie, |e to naprawd beznadziejna praca - zauwa|yB jeden z nich. - Ale kiedy widz co[ takiego, to stwierdzam, |e naprawd warto. Dlaczego ten goBy kole[ ma na nodze reklamówk? " PostrzeliBam go - wyja[niBam. Costanza i Juniak wymienili spojrzenia. " Nie chc nic o tym wiedzie - rzekB Costanza. - Nic nie sByszaBem. Lula spojrzaBa na Munsona wzrokiem bazyliszka. " Nie wycigniesz swoich ko[cistych bladych zwBok z tego samochodu? Ja to zrobi. " Odwal si - rzuciB Munson. - Odwal si z tym swoim tBustym tyBkiem. Wszyscy gliniarze wstrzymali oddech i zrobili krok do tyBu. " No i doigraBe[ si - o[wiadczyBa Lula. - ZepsuBe[ mi humor. ZniszczyBe[ moje pozytywne nastawienie. A teraz pójd tam i wyrw ci z tego samochodu jak karBowatego szczura, którym jeste[. - Lula wygramoliBa si z samochodu i szarpnBa tylne drzwi. Munson wyskoczyB z wozu. OwinBam go znów w prze[cieradBo i wszyscy powlekli[my si na posterunek policji, z wyjtkiem Luli, która miaBa fobi na punkcie posterunków. WycofaBa samochód z podjazdu, znalazBa miejsce i zaparkowaBa. PrzykuBam Munsona kajdankami do Bawki przy rejestracji, oddaBam dokumenty i dostaBam pokwitowanie odbioru. Kolejnym punktem na mojej li[cie spraw do zaBatwienia byB Brian Simon. WchodziBam wBa[nie na trzecie pitro, kiedy zatrzymaB mnie Costanza. " Je[li szukasz Simona, to nie musisz si wysila. ZwiaB natychmiast, jak usByszaB, |e tutaj jeste[. - OtaksowaB mnie wzrokiem. - Nie chc by niegrzeczny, rozumiesz, ale wygldasz jak wywBoka. ByBam od stóp do gBów w kurzu, miaBam dziur na kolanie, moje wBosy wygldaBy, jakby przeszedB przez nie tajfun, no i jeszcze ten pryszcz. " Wygldasz, jakby[ nie spaBa caBe wieki... - powiedziaB Costanza. " Bo nie spaBam. " MógBbym pogada z Morellim. " To nie Morelli. To moja babcia. WprowadziBa si do mnie i chrapie. - Nie wspomniaBam o Ksi|ycu. I o [wirach. I o Komandosie. " Czy ja dobrze zrozumiaBem? Mieszkasz z babci i z psem Simona?- Tak. Costanza u[miechnB si pod nosem. " Hej, Juniak! - krzyknB. - Padniesz, jak to usByszysz. - Znów spojrzaB na mnie. - Nic dziwnego, |e Mo-relli jest w takim podBym nastroju. 81 WyszBam z posterunku, pojechaBam do biura i weszBam z Lula, |eby móc pBawi si w swojej sBawie Bowcy nagród. Lula i ja ujBy[my naszego [ciganego. StanowiB wielk zdobycz. Maniakalny zabójca. Oczywi[cie akcja nie byBa zupeBnie wolna od bBdów, ale najwa|niejsze, |e go dorwaBy[my. RzuciBam pokwitowanie odbioru na biurko Connie. " Chyba jeste[my niezBe? - zapytaBam. Yinnie wyjrzaB z gabinetu. " Czy dobrze sByszaBem, |e kogo[ zBapano? " Morrisa Munsona - poinformowaBa Connie. - Podpisano, opiecztowano, dostarczono. Yinnie stanB pewnie na nogach, trzymajc rce w kieszeniach, a na jego twarzy pojawiB si promienny u[miech. " Zwietnie. " Tym razem nie udaBo mu si nawet podpali |adnej z nas - o[wiadczyBa Lula. - ByBy[my niezBe. ZacignBy[my go za tyBek do mamra. Connie rzuciBa wzrokiem na Lul. " Wiesz, |e jeste[ caBa mokra? " Tak. WycignBy[my tego dupka spod prysznica. Yinnie podniósB brwi a| do czoBa. " Chcesz mi powiedzie, |e kiedy go aresztowaBy[cie, byB goBy? " Tak, to wszystko przez niego, bo wybiegB z domu i uciekaB - powiedziaBa Lula. Yinnie pokiwaB gBow, u[miechajc si jeszcze szerzej. " Kocham t robot. Connie wrczyBa mi zapBat, a ja daBam Luli nale|n jej cz[ pienidzy i pojechaBam do domu, |eby si przebra. Babcia byBa jeszcze w domu i przygotowywaBa si do lekcji jazdy. ByBa ubrana w swój ciepBy kostium w kolorze purpury, tenisówki na koturnach i baweBnian bluzk z dBugimi rkawami, z napisem:  Zjedz moje figi na piersiach. " Dzisiaj w windzie spotkaBam m|czyzn - o[wiadczyBa. - ZaprosiBam go do nas na kolacj. " Jak si nazywa? " Myron Landowsky. To stary piernik, ale pomy[laBam, |e w koDcu od czego[ trzeba zacz. - WyjBa z szuflady portfel, wsadziBa go sobie pod pach i poklepaBa Boba po Bbie. - Bob byB dzisiaj grzecznym chBopcem, z wyjtkiem tego, |e zjadB rolk papieru toaletowego. Aha, mam nadziej, |e mogliby[my sobie pojezdzi z tob i Jo-sephem. Myron nie prowadzi samochodu po zmroku, bo w nocy nic nie widzi. " Nie ma sprawy. ZrobiBam sobie grzank ze sma|onym jajkiem na obiad, wBo|yBam inne d|insy, uczesaBam wBosy w troch gBupkowaty koDski ogon, zasmarowaBam pryszcz ton korektora, wytuszowaBam rzsy i przejrzaBam si w lustrze. Stepha-nie, Stephanie, Stephanie, powiedziaBam w duchu. Co ty wyprawiasz? Stopniowo sama siebie przekonuj do powrotu na wybrze|e, to wBa[nie wyprawiam. GBowa mi pkaBa od [wiadomo[ci, |e schrzaniBam okazj porozmawiania z Alexandrem Ramosem. Wczoraj siedziaBam z nim przy stoliku jak ostatni matoB. Zledzili[my rodzin Ramosów, a kiedy przypadkiem wpuszczono mnie do kurnika, nie zadaBam kogutowi ani jednego pytania. Nie miaBam wtpliwo[ci co do tego, |e rada Komandosa, abym trzymaBa si z daleka od Alexandra Ramosa, jest rozsdna. Z drugiej strony, wydawaBo mi si, |e tylko miczak nie wróciBby tam i nie spróbowaB lepiej wykorzysta sytuacji. WziBam kurtk i przypiBam smycz do obro|y Boba. ZatrzymaBam si w kuchni, |eby po|egna Reksa i wBo|y rewolwer z powrotem do miski na herbatniki. Pomy[laBam, |e gdybym miaBa w peBnym oporzdzeniu wywiez Ramosa, nie skoDczyBoby si to chyba dobrze. Je[libyRamos lub jego opiekunowie mnie przeszukali, byBoby mi trudno wytBumaczy, dlaczego mam przy sobie broD. 82 Kiedy zeszBam na dóB, spotkaBam na parkingu Joyce Bamhardt. " Wygldasz [licznie. ZupeBnie jak pizza - powiedziaBa. Domy[liBam si, |e korektor nie byB caBkowicie skuteczny. " Chcesz czego[? " Wiesz, czego chc. Joyce nie byBa jedyn idiotk, która krciBa si po parkingu. Na drugim koDcu stali Habib i Mitchell. PodeszBam do nich, a Mitchell opu[ciB szyb po stronie kierowcy. " Widzicie t kobiet, z któr przed chwil rozmawiaBam? - zapytaBam. - Nazywa si Joyce Barnhardt. Jest agentk do poszukiwania osób zwolnionych za kaucj, któr Yinnie wynajB, |eby schwytaBa Komandosa. Je[li chcecie dosta Komandosa, musicie [ledzi Joyce. Obaj popatrzyli si na Joyce. " W mojej wiosce, je[li kobieta byBaby tak ubrana, rzucaliby[my w ni kamieniami, dopóki by[my jej nie zabili - powiedziaB Habib. " Ale ma niezBe cycki - zauwa|yB Mitchell. - Prawdziwe? " Z tego, co wiem, tak. " Jakie ona ma szans, |eby zBapa Komandosa? " {adne. " A ty jakie masz szans? " Te| |adne. " Kazali nam obserwowa ciebie - oznajmiB Mitchell. -1 tak zrobimy. " To niedobrze - powiedziaB Habib. - Naprawd lubi patrze na t dziwk Joyce Barnhardt. " Zamierzacie jezdzi za mn caBe popoBudnie? Mitchell poczerwieniaB. " Mamy inne zajcia. U[miechnBam si. " Trzeba odwiez samochód do domu? " Na cholerny zBom - wyja[niB Mitchell. - Mój dzieciak graB w piBk no|n. PoszBam do buicka i wpakowaBam Boba na tylne siedzenie. Przynajmniej dziki piBce no|nej nie musiaBam si martwi, |e kto[ bdzie za mn jezdziB. PopatrzyBam w lusterko, |eby si upewni. Habiba i Mitchel-la nie byBo, ale na ogonie siedziaBa mi Joyce. ZjechaBam na pobocze i zatrzymaBam si. Joyce zatrzymaBa si sto metrów za mn. WysiadBam z samochodu i podeszBam do niej. " Daj sobie siana - zaproponowaBam. " To jest wolny kraj. " Masz zamiar jezdzi za mn caBy dzieD? " Prawdopodobnie. " Przypu[my, |e Badnie ci poprosz. " Najpierw to zrób. PopatrzyBam na jej samochód. Nowy czarny suv. Potem spojrzaBam na swój Wielki BBkit. WróciBam do niego i wsiadBam. " Poczekaj - powiedziaBam do Boba. A potem wrzuciBam wsteczny bieg. Trzask. ZmieniBam bieg i podjechaBam kawaBek do przodu. WysiadBam i oceniBam straty. Zderzak wozu Joyce byB obrazem zniszczenia, a ona sama mocowaBa si z otwart poduszk powietrzn. TyB buicka znajdowaB si w doskonaBym stanie. Ani jednej rysy. WróciBam do auta i odjechaBam. Zadzieranie z kobiet, która ma pryszcz, nie jest najlepszym pomysBem. W Deal byBo pochmurno, a nad oceanem unosiBa si mgBa. Bure niebo, bury ocean, bure chodniki, du|y ró|owy dom Alexandra Ramosa. PrzejechaBam obok domu, zawróciBam na przeBczce, znowu minBam dom, skrciBam i zatrzymaBam si za rogiem. ByBam ciekawa, czy Komandos obserwuje teren. StawiaBam na to, |e tak. Na ulicy nie widziaBam |adnych vanów ani ci|arówek. ZnaczyBo to, |e musiaB by w domu. I |e nie ma tam nikogo oprócz niego. 83 Patrzc od strony pla|y, Batwo tu stwierdzi, czy kto[ jest w domu. Trudniej to okre[li od strony ulicy. PopatrzyBam na zegarek. To samo miejsce, ta sama pora. A Ramosa nie ma. Po dziesiciu minutach zadzwoniB telefon. " Cze[ - powiedziaB Komandos. " Cze[. " Nie przestrzegasz specjalnie surowo poleceD. " Masz na my[li spraw odmowy przyjcia posady przemytnika papierosów? WydawaBa si zbyt interesujca, |eby sobie odpu[ci. " Bdziesz ostro|na, prawda? " Jasne. " Nasz go[ ma problemy z wyj[ciem z domu. Czekaj tam. " Skd o tym wiesz? Gdzie jeste[? " Bdz gotowa. Przedstawienie trwa - rzuciB Komandos. I rozBczyB si. Alexander Ramos pojawiB si w bramie i pobiegB przez ulic w moim kierunku. SzarpnB drzwi buicka i daB nura do [rodka. " Jedz! - krzyknB. - Jedz! OdjechaBam od kraw|nika i zobaczyBam w lusterku dwóch m|czyzn w garniturach, którzy pdzili w nasz stron. NacisnBam mocniej na pedaB gazu. Ramos wygldaB fatalnie. ByB blady, spocony i ci|ko oddychaB. " Bo|e - powiedziaB. - Nie sdziBem, |e to zrobi. W tym domu trwa jakie[ cholerne przedstawienie dla czubków. Na szcz[cie wyjrzaBem przez okno i zobaczyBem twój samochód. My[laBem, |e dostan tam fisia. " Chce pan jecha do sklepu? " Nie. To pierwsze miejsce, gdzie bd mnie szuka. Nie mog te| jecha do Sala. ZaczBam mie zBe przeczucia. Na przykBad, |e jest to jeden z tych dni, kiedy Alexander nie wziB leków. " Zabierz mnie do Asbury Park - powiedziaB. - Znam jedno miejsce w Asbury. " Dlaczego ci m|czyzni pana gonili? " Nikt mnie nie goniB. " Ale ja ich widziaBam. " Nic nie widziaBa[. Dziesi minut pózniej wskazaB palcem. " Tam. Zatrzymaj si przy tamtym barze. Wszyscy troje weszli[my do baru, usiedli[my przy stoliku i odbyB si ten sam rytuaB co poprzednim razem. Barman bez sBowa przyniósB butelk ouzo. Ramos wychyliB dwie szklaneczki i zapaliB papierosa. " Wszyscy pana znaj - zauwa|yBam. SpojrzaB na odrapane ló|ki po jednej stronie lokalu i na ciemny mahoniowy bar po drugiej stronie. W barze staB typowy zestaw butelek. Za butelkami zwyczajne barowe lustro. Jeden taboret na drugim koDcu sali byB zajty. SiedziaB na nim m|czyzna ze wzrokiem wlepionym w drinka. " Przychodz tutaj od kilku lat - wyja[niB Ramos. -Przychodz tutaj, kiedy musz uciec od tych [wirów. " Zwirów? " Mojej rodziny. WychowaBem trzech beznadziejnych synów, którzy wydaj pienidze szybciej, ni| ja je zarabiam. " Pan jest Alexander Ramos, prawda? Jaki[ czas temu widziaBam pana zdjcie w  Newsweeku . Przykro mi z powodu Homera. CzytaBam w gazecie o tym po|arze. WychyliB nastpn szklaneczk. 84 " O jednego [wira na gBowie mniej. ZbladBam. Jak na ojca, byBo to przera|ajce stwierdzenie. ZacignB si gBboko, zamknB oczy i delektowaB si przez chwil. " My[l^ |e stary nie wie, co si dzieje. Myl si. Stary wie wszystko. Nie zbiBbym fortuny, gdybym byB gBupi. Ani gdybym byB miBy, wic niech lepiej uwa|aj, co robi.SpojrzaBam za siebie na drzwi. " Jest pan pewien, |e mo|emy si tutaj czu bezpieczni? " Z Alexandrem Ramosem zawsze jeste[ bezpieczna. Nikt nie tknie Alexandra Ramosa. Jasne, racja. Dlatego ukrywamy si w barze w Asbury. Tutaj czuB si bezpiecznie. " Nie lubi, jak mi kto[ przeszkadza, kiedy pal -wyja[niB. - Nie chc patrze na te wszystkie pijawki. " Dlaczego pan si ich nie pozbdzie? Nie powie, |eby si wynie[li z pana domu? SpojrzaB na mnie z ukosa zza kBbów dymu. " Jak by to wygldaBo? To przecie| rodzina. - RzuciB papierosa na podBog i przydeptaB go. - Jest tylko jeden sposób, |eby pozby si rodziny. O cholera. " Na tym skoDczymy - powiedziaB. - Musz wraca, zanim mój syn wdepcze mnie w ziemi. " Hannibal? " A jak|e. Nie powinienem byB posyBa go na studia. -WstaB i rzuciB na stóB plik banknotów. - A ty? SkoDczyBa[ studia? " Tak. " I co teraz robisz? Obawiam si, |e gdybym mu powiedziaBa, i| jestem Bowczyni nagród, zastrzeliBby mnie. " Raz to, raz owo. " Masz wy|sze wyksztaBcenie i robisz nie wiadomo co? " Mówi pan jak moja mama. " Pewnie j przez ciebie serce boli. U[miechnBam si. ByB absolutnie szalony, ale nawet go lubiBam. PrzypominaB mi wujka Punky. " Wie pan, kto zabiB Homera? " Homer sam si zabiB. " CzytaBam w gazecie, |e nie znaleziono przy nim broni, wic samobójstwo zostaBo wykluczone. " To nie jest jedyny sposób, |eby popeBni samobójstwo. Mój syn byB gBupi i chciwy. " Ale... pan go chyba nie zabiB? " ByBem w Grecji, kiedy go zastrzelono. Nasze spojrzenia spotkaBy si. Oboje wiedzieli[my, |e to nie jest odpowiedz na pytanie. Ramos mógB wynaj kogo[, |eby zabiB syna. OdwiozBam go do Deal i zaparkowaBam na poboczu, w pewnej odlegBo[ci od ró|owego domu. " Je[li bdziesz chciaBa kiedy[ zarobi dwadzie[cia dol-ców, po prostu staD na rogu - powiedziaB Ramos. U[miechnBam si. Nie wziBam od niego |adnych pienidzy i pewnie ju| tu nie wróc. " W porzdku - odparBam. - Niech mnie pan wypatruje. OdjechaBam natychmiast, kiedy wysiadB z samochodu. Nie chciaBam ryzykowa, |eby namierzyli mnie ci go[cie w garniturach. Dziesi minut pózniej zadzwoniB telefon. " Krótka wizyta - powiedziaB Komandos. " Pije, pali, idzie do domu. " DowiedziaBa[ si czego[? " My[l, |e on mo|e mie co[ nie w porzdku pod sufitem. " Tu si zgadzamy. 85 Komandos czasami mówiB, jakby byB z ulicy, a innym razem mo|na byBo pomy[le, |e jest maklerem. Ricardo Carlos Manoso, Tajemniczy CzBowiek. " My[lisz, |e Ramos mógBby zabi wBasnego syna? " Jest do tego zdolny. " Twierdzi, |e Homer zginB, poniewa| byB gBupi i chciwy. ZnaBe[ Homera. Czy byB gBupi i chciwy? Powiedz mi. " Homer miaB najsBabszy charakter spo[ród wszystkich trzech synów Ramosa. Zawsze szedB po linii najmniejszego oporu. Ale czasem ten oportunizm wychodziB mu na zBe. " Dlaczego? " Homer przepuszczaB setki tysicy dolców na hazard, a potem szukaB Batwych sposobów zdobycia pienidzy, takich jak napady z broni w rku na ci|arówki albohandel narkotykami. Przy okazji nara|aB si mafii albo miewaB zatargi z policj i Hannibal musiaB wpBaca za niego kaucj. ZaczBam si zastanawia, co wobec tego Komandos robiB z Homerem Ramosem tej nocy, kiedy tamtego zamordowano. Nie byBo sensu pyta. " Do usByszenia, laleczko - zakoDczyB rozmow Komandos. I ju| go nie byBo. PrzyjechaBam do domu akurat, |eby wyprowadzi psa i wzi prysznic. SpdziBam póB godziny dBu|ej ni| zwykle na ukBadaniu wBosów, aby wygldaBo na to, |e nie wysilam si za bardzo, bo same w sobie s tak zachwycajce, |e i bez wszystkich zabiegów wygldam szaBo- wo. Ten ogromny brzydki pryszcz przy seksownych wBosach wygldaB na [witokradztwo, wic [cisnBam go, a| wystrzeliB. ZostaBa po nim du|a krwawa dziura na policzku. Niech to licho. PrzyBo|yBam do dziury kawaBek papieru toaletowego, |eby krew przestaBa lecie, i za- czBam robi makija|. Przedtem wBo|yBam obcisBe czarne spodnie i czerwony sweterek z szaBowym dekoltem. OderwaBam papier od policzka i cofnBam si troch, |eby si obejrze w lustrze. Worki pod oczami znacznie si zmniejszyBy, a dziura w policzku zaczBa si ju| za- sklepia. Mo|e nie byBam materiaBem na modelk z okBadki, ale w przymionym [wietle wszystko bdzie w porzdku. UsByszaBam, jak drzwi wej[ciowe otworzyBy si i zamknBy, a nastpnie babcia wpadBa do Bazienki w drodze do swojego pokoju. " O kurcz, jazda samochodem to jest dopiero co[! -zachwyciBa si. - Nie wiem, jak ja mogBam przez wszystkie te lata nie mie prawa jazdy. Dzisiaj po poBudniu odbyBam lekcj, a potem Melvina zabraBa mnie do centrum i pozwoliBa jezdzi naokoBo. Naprawd mi wyszBo. Z wyjtkiem tego, |e kiedy raz nagle si zatrzymaBam, Melvina dostaBa bólu pleców. UsByszaBam dzwonek do drzwi i gdy otworzyBam, zobaczyBam w korytarzu charczcego Myrona Landowskyego. Landowsky zawsze przypominaB mi skorup |óBwia z t swoj wysunit do przodu Bys gBow, usian plamami wtrobowymi, z obwisBymi ramionami i spodniami podcignitymi prawie pod szyj. " Mówi pani, je[li nie zrobi czego[ z t wind, to si wyprowadz - o[wiadczyB. - Mieszkam tutaj od dwudziestu dwóch lat, ale jak nie bdzie wyj[cia, trudno, wynios si. Ta stara pani Bestler wsiada ze swoim chodzikiem do windy, a kiedy wysiada, naciska przycisk stopu. WidziaBem, jak to robiBa, z milion razy. Wysiadanie z windy zajmuje jej pitna[cie minut, a potem ona sobie idzie, a przycisk dalej jest wci[nity. Co w tej sytuacji ma robi reszta lokatorów? MusiaBem zej[ tutaj po schodach. " Mo|e przynie[ panu szklank wody? " Masz jaki[ alkohol? " Nie. " Nic nie szkodzi. - RozejrzaB si. - PrzyszedBem, |eby zabra twoj babci. Idziemy na kolacj. 86 " Szykuje si. Wyjdzie do pana za chwil. Kto[ zapukaB do drzwi i do mieszkania wszedB Morelli. PopatrzyB na mnie. A potem spojrzaB na Myrona. " No to mamy podwójn randk - powiedziaBam. -To jest przyjaciel babci, Myron Landowsky. " Prosz nam wybaczy - rzuciB Morelli, cignc mnie za sob do przedpokoju. " I tak musz na chwil usi[ - o[wiadczyB pan Landowsky. - SzedBem caBy czas po schodach. Morelli zamknB drzwi, przyparB mnie do [ciany i pocaBowaB. Kiedy skoDczyB, spojrzaBam na siebie, |eby si upewni, czy nadal mam na sobie ubranie. " Niech ci - powiedziaBam. WodziB ustami po moim uchu. " Je[li nie wyrzucisz tych starszych paDstwa z mieszkania, to zaspokoj si sam. WiedziaBam, co ma na my[li. Dzisiaj rano chciaBam si zaspokoi pod prysznicem, ale niewiele mi to pomogBo.Babcia otworzyBa drzwi i wyjrzaBa. " Przez chwil my[laBam, |e poszli[cie bez nas. Pojechali[my buickiem, poniewa| nie zmie[ciliby[my si wszyscy do samochodu Morellego. Morelli prowadziB, koBo niego siedziaB Bob, a ja przy oknie. Babcia i Myron zajli miejsca z tyBu i dyskutowali o zwizkach zobojtniajcych kwasy. " S jakie[ nowo[ci na temat morderstwa Ramosa? " Nic nowego. Barnes nadal jest przekonany, |e to Komandos. " Nie ma innych podejrzanych? " Do[, |eby zapeBni stadion. Ale nie ma przeciwko nim |adnych dowodów. " A co z rodzin? Morelli zmierzyB mnie wzrokiem. " A co ma by? " Czy czBonkowie rodziny s podejrzanymi w sprawie? " Tak jak wszyscy inni w promieniu Bóg wie ilu kilometrów. Mama staBa w drzwiach, kiedy przyjechali[my. WydawaBo si dziwne, |e jest sama. W cigu ostatnich kilku lat zawsze byBa koBo niej babcia. Matka i córka, które zamieniBy si rolami - babcia z przyjemno[ci zrzekBa si odpowiedzialno[ci rodzicielskiej, mama, krzywic si, zaakceptowaBa taki stan rzeczy, usiBujc si odnalez jako kobieta w [rednim wieku, która nagle zamieniBa si w dziwaczne poBczenie tolerancyjnej matki i buntowniczej córki. Ojciec zaszyB si w pokoju go[cinnym i nie chciaB mie z tym nic wspólnego. " Czy| to nie wspaniaBe? - zachwyciBa si babcia. -Wszystko wyglda inaczej, kiedy patrzy si z drugiej strony drzwi. Bob, zwabiony unoszc si w powietrzu woni pieczeni wieprzowej, wyskoczyB z samochodu i rzuciB si na mam. Myron wygramoliB si nieco wolniej. " To jest prawdziwy samochód - powiedziaB. - Cacko. Takich samochodów ju| nie produkuj. Te wszystkie nowoczesne auta to kupa [mieci. Plastikowa tandeta. Produkowana przez band obcokrajowców. Do holu wparowaB mój ojciec. To byBa gadka w jego stylu. Ojciec byB Amerykaninem w drugim pokoleniu i uwielbiaB naje|d|a na obcokrajowców, wyBczajc oczywi[cie swoich krewnych. CofnB si nieco, kiedy zobaczyB, |e mówi to czBowiek-|óBw. " To jest Myron - zaprezentowaBa go babcia. - Mam z nim randk dzi[ wieczór. " Aadny dom - pochwaliB Myron. - Aluminiowa elewacja jest bezkonkurencyjna. To jest elewacja aluminiowa, prawda? Bob biegaB po caBym domu jak oszalaBy, wszc zapachy jedzenia. ZatrzymaB si w holu i zaczB obwchiwa ojca w miejscu, gdzie plecy trac sw szlachetn nazw. " Zabierzcie std tego psa - powiedziaB ojciec. - Skd si tu wziB? 87 " To jest Bob - wyja[niBa babcia. - On tylko chce si przywita. WidziaBam w telewizji program o psach i mówili, |e obwchiwanie tyBków przez psy jest tym samym, co podawanie rki. Teraz wiem wszystko o psach. I naprawd mamy szcz[cie, |e wykastrowali Boba, zanim si zestarzaB i popadB w nawyk ciupciania ludzkich nóg. Po- wiedzieli, |e bardzo ci|ko oduczy psa tego nawyku. " Kiedy byBem dzieckiem, miaBem królika, który bzykaB si z nog - powiedziaB Myron. - Ludzie, kiedy ju| ci BapsnB, to czBowiek nie mógB si go pozby. Królikowi byBo wszystko jedno, na kogo wBaziB. Raz dorwaB kota i prawie go zabiB. CzuBam, jak Morelli chichocze bezgBo[nie. " Umieram z gBodu - oznajmiBa babcia. - Chodzmy co[ zje[. Wszyscy usiedli[my przy stole, oprócz Boba, który jadB w kuchni. Ojciec naBo|yB na swój talerz par plastrów pieczeni i reszt podaB Morellemu. Podsuwali[my sobietBuczone ziemniaki. I fasolk szparagow, surówk, koszyk z buBeczkami i maBe marynowane buraczki. " Ja dzikuj za buraczki - powiedziaB Myron. - Mam po nich rozwolnienie. Nie wiem, jak to jest, starzejesz si i wszystko powoduje rozwolnienie. Trzeba si z tym liczy. " Na szcz[cie mo|na jezdzi - odrzekBa babcia. - Na szcz[cie nie trzeba kupowa narkotyków. Teraz, kiedy Diler nie bdzie robiB interesów, ceny narkotyków strzel w gór. Inne rzeczy te| bd poza zasigiem. KupiBam ten samochód w sam por. Mama i ojciec podnie[li gBowy znad talerzy. " KupiBa[ samochód? - zapytaBa mama. - Nic o tym nie wiedziaBam. " To jeszcze maBe piwo - powiedziaBa babcia. - KupiBam czerwon corvett. Mama prze|egnaBa si. Dobry Bo|e - westchnBa tylko. rozdziaB 10 " Skd wziBa[ pienidze na corvett? - zapytaB ojciec. - Przecie| dostajesz tylko emerytur. " MiaBam fors ze sprzeda|y domu - powiedziaBa babcia. - A poza tym ubiBam niezBy interes. Nawet Ksi|yc powiedziaB, |e to byB niezBy interes. Mama znowu si prze|egnaBa. " Ksi|yc - powtórzyBa z nut histerii w gBosie. - KupiBa[ samochód od Ksi|yca? " Nie od Ksi|yca - odparBa babcia. - Ksi|yc nie sprzedaje samochodów. KupiBam go od Dilera. " Dziki Bogu - rzekBa mama z ulg, kBadc rk na sercu. - Przez chwil my[laBam... No có|, ciesz si, |e poszBa[ do dilera samochodów. " Nie do dilera samochodów - wyja[niBa babcia. -KupiBam samochód na czarnym rynku. ZapBaciBam za niego czterysta pidziesit dolców. To niezle, prawda? " Zale|y - zauwa|yB ojciec. - Ma silnik? " Nie zagldaBam - powiedziaBa babcia. - A wszystkie samochody maj silniki? Joe najwyrazniej cierpiaB. Nie chciaB by osob, która podkabluje babci za posiadanie kradzionego wozu. " Kiedy ogldaBy[my z Louise samochody, na podwórku u Dilera staBo dwóch m|czyzn i rozmawiaBo o Homerze Ramosie - cignBa babcia. - Mówili, |e handlowaB samochodami na du| skal. Nie wiedziaBam, |e rodzina Ramosów zajmuje si handlem samochodami. My[laBam, |e sprzedaj tylko broD. " Homer Ramos sprzedawaB kradzione samochody -potwierdziB ojciec, schylajc gjow nad talerzem. - Wszyscy o tym wiedz. ObróciBam si w stron Joego. " To prawda? 88 Joe wzruszyB ramionami. Wymijajco. PrzywoBaB typowy wyraz twarzy gliny. Je[li kto[ umie czyta te znaki, musi pomy[le: [ledztwo w toku. " To jeszcze nie wszystko - dodaBa babcia. - OszukiwaB |on. To byB prawdziwy skurczybyk. Mówili, |e jego brat jest taki sam. Mieszka w Kalifornii, ale utrzymuje tutaj dom, |eby móc spotyka si po kryjomu z kobietami. My[l, |e caBa ta rodzina to jedna wielka zgnilizna. " Musi by do[ zamo|ny, skoro utrzymuje dwa domy - zauwa|yB Myron. - ChciaBbym by taki bogaty. Te| bym utrzymywaB przyjacióBk. ZapadBa cisza, poniewa| wszyscy zastanawiali si, co te| Landowsky by z ni robiB. SignB po salaterk z ziemniakami, ale byBa ju| pusta. " Pozwól, przynios ci - rzekBa babcia. - Ellen zawsze ma co[ w zapasie na kuchence. - ChwyciBa salaterk i wy-biegja do kuchni. - O kurka wodna! - zakrzyknBa, kiedy ju| si tam znalazBa. ZerwaBy[my si z mam jednocze[nie, |eby zbada sytuacj. Babcia staBa na [rodku kuchni, patrzc na ciasto, które le|aBo na stole. " Dobra wiadomo[ jest taka, |e Bob nie zjadB caBego ciasta - powiedziaBa. - ZB wiadomo[ci jest to, |e z jednej strony wylizaB krem. Mama w okamgnieniu wyjBa z szuflady nó| do masBa i rozsmarowaBa pozostaB mas na tej cz[ci ciasta, któr Bob wylizaB do czysta, a nastpnie posypaBa caBo[ wiórkami kokosowymi. " Dawno nie jedli[my ciasta kokosowego - zauwa|yBa babcia. - Wyglda caBkiem Badnie. Mama postawiBa ciasto na lodówce, poza zasigiem jzyka Boba. " Jak byBa[ maBa, zawsze zlizywaBa[ polew - powiedziaBa do mnie. - Jadali[my wtedy czsto placki kokosowe. Kiedy wróciBam do stoBu, Morelli popatrzyB na mnie zaciekawionym wzrokiem. " O nic nie pytaj - powiedziaBam. - I nie jedz górnej warstwy ciasta. Kiedy wrócili[my do domu, parking byB prawie peBny. Seniorzy ju| byli w swoich mieszkaniach, usadowieni przed ekranami telewizorów. Myron zabrzczaB kluczami przed nosem babci. " Mo|e wpadniesz na szklaneczk wina, kochanie? " Wy, m|czyzni, wszyscy jeste[cie tacy sami - powiedziaBa babcia. - My[licie tylko o jednym. " O czym? Babcia wydBa usta. " Gdybym ci powiedziaBa, nie byBoby sensu i[ na szklaneczk wina. Morelli odprowadziB nas obie do mieszkania. Wpu[ciB babci, a potem odcignB mnie na bok. " Mogliby[my pojecha do mnie - zaproponowaB. Kuszca propozycja. I bynajmniej nie z tych powodów, na których Morelle-mu najbardziej by zale|aBo. Ledwo trzymaBam si na nogach. Joe nie chrapaB. W jego domu mogBabym si wyspa. Tak dawno nie przespaBam caBej nocy, |e nie pamitaBam ju|, jak to jest. MusnB wargami moje usta. " Babcia nie bdzie si sprzeciwiaBa. Ma przecie| Boba. Osiem godzin, pomy[laBam. Osiem godzin snu i bd jak nowo narodzona. Jego dBonie w[lizgnBy si pod mój sweterek. " To byBaby niezapomniana noc.To byBaby noc bez gadajcego od rzeczy piromana z no|em w rce. " Co za niebiaDska propozycja - powiedziaBam, nawet nie zdajc sobie sprawy z tego, |e gBo[no my[l. ByB tak blisko, |e czuBam, jak napiera na mnie ka|da cz[ jego ciaBa. A jedna z tych cz[ci powikszaBa si. W normalnych warunkach wzbudziBoby to w moim ciele odpowiedni 89 reakcj. Ale tego akurat wieczoru mogBabym si bez tego obej[. Je[li jednak to stanowi cen, któr mam zapBaci za spokojn noc, wchodz w ten interes. " Skocz tylko do mieszkania, |eby zabra par rzeczy - powiedziaBam Joemu, wyobra|ajc sobie, jak le| w jego przytulnym Bó|ku w ciepBej, flanelowej koszuli nocnej. - No i musz zawiadomi babci. " Nie masz zamiaru wej[, zamkn drzwi na klucz od [rodka i zostawi mnie tutaj, prawda? " Dlaczego miaBabym to zrobi? " Nie wiem. Po prostu przeczucie... " Wejdzcie do [rodka! - zawoBaBa babcia. - W telewizji jest program o aligatorach. - NastawiBa ucha. - Co to za dziwny odgBos? Podobny do cykania [wierszcza. " Cholera - powiedziaB Morelli. Ja i Morelli wiedzieli[my, co to za odgBos. To byB jego pager. Joe staraB si za wszelk cen go zignorowa. Ja ulegBam pierwsza. " Wcze[niej czy pózniej bdziesz musiaB to sprawdzi. " Nie musz niczego sprawdza. Wiem, co to jest i |e nie bdzie miBe. - OdczytaB numer, skrzywiB si i poszedB do telefonu w kuchni. Kiedy wróciB, trzymajc w rce papierowy rcznik z nabazgranym adresem, spojrzaBam na niego pytajcym wzrokiem. " Musz i[ - o[wiadczyB. - Ale wróc. " Kiedy? Kiedy wrócisz? " Najpózniej we [rod. WzniosBam oczy do góry. Humor policyjny. Szybko mnie pocaBowaB i poszedB. NacisnBam przycisk powtarzania numeru w moim telefonie. OdebraBa kobieta i rozpoznaBam jej gBos. Terry Gilman. " Patrz - powiedziaBa babcia. - Aligator zjadB krow. Nie oglda si tego na co dzieD. UsiadBam obok niej. Na szcz[cie nie pokazywali wicej zjadanych krów. Chocia| teraz, kiedy wiedziaBam, |e Morelli pojechaB spotka si z Terry Gilman, [mier i zniszczenie przemawiaBy do mojej wyobrazni. Zwiadomo[, |e chodzi niewtpliwie o spotkanie w interesach, nieco osBabiBa moje emocje. Ale gdybym nie byBa tak potwornie zmczona, prawdopodobnie doprowadziBabym si do szaBu. Kiedy skoDczyB si program o aligatorach, ogldaBy[my przez chwil telezakupy. " Uderzam w kimono - oznajmiBa w koDcu babcia. -Musz da odpocz swojej urodzie. Gdy tylko wyszBa z pokoju, wycignBam poduszk i koBdr, zgasiBam [wiatBo i zwaliBam si na kanap. ZasnBam w cigu sekundy gBbokim snem i nic mi si nie [niBo. Sen byB krótki. WyrwaBo mnie z niego chrapanie babci. WstaBam, |eby zamkn drzwi od sypialni, ale okazaBy si ju| zamknite. WestchnBam, cz[ciowo z |alu nad sob, a cz[ciowo ze zdziwienia, jak ona sama mo|e spa w takim haBasie. WydawaBo si, |e zaraz obudzi j wBasne chrapanie. Bob jakby nic nie sByszaB. SpaB na podBodze przy kanapie, rozwalony wygodnie na boku. WpeBzBam pod koBdr i usiBowaBam zmusi si do spania. My[laBam o ró|nych gBupstwach. ZatkaBam uszy. Znowu my[laBam o gBupstwach. Kanapa byBa niewygodna. KoBdra mi si zsuwaBa. A babcia wci| chrapaBa. " A niech to! - zaklBam. Bob nawet si nie poruszyB. Babcia bdzie musiaBa sobie std pój[, to nie do wytrzymania. WstaBam i poczBapaBam do kuchni. PrzeszukaBam szafki i lodówk. Nic ciekawego. ByBo troch po póBnocy. Nie tak znowu pózno. Mo|e powinnam wyj[i kupi sobie batonik, |eby uspokoi nerwy? Czekolada dziaBa uspokajajco, czy| nie? 90 WBo|yBam d|insy i buty, a na gór od pi|amy narzuciBam pBaszcz. ChwyciBam torb z wieszaka w przedpokoju i wyszBam. Zdobycie batonika zajmie mi zaledwie dziesi minut, a potem wróc do domu i zaraz zasn jak anioB. WeszBam do windy, poniekd spodziewajc si zobaczy tam Komandosa, ale go nie byBo. Na parkingu równie| nie. OdpaliBam buicka, pojechaBam do sklepu i kupiBam snickersa i milky way. Snickersa po|arBam natychmiast, chcc zachowa milky way do Bó|ka. Ale potem jako[ zjadBo mi si tak|e drugi baton. Pomy[laBam o babci i jej chrapaniu, my[l o powrocie do domu nie wprawiBa mnie w zachwyt, wic pojechaBam do Joego. MieszkaB na granicy Burg w szeregowym domku, który odziedziczyB po ciotce. Z pocztku my[l, |e Joe mo|e by wBa[cicielem domu, wydawaBa si niedorzeczna. Ale w jaki[ sposób dom przystosowaB si do Joego, i takie poBczenie okazaBo si wygodne. ByBo to przyjemne, niedu|e lokum przy spokojnej uliczce. Domek z kuchni z tyBu i sypialniami i Bazienk na górze. W [rodku byBo ciemno. Zza zasBon nie prze[witywaBo |adne [wiatBo. Przy kraw|niku nie staB samochód Joego. {adnych oznak obecno[ci Terry Gilman. Dobra, mo|e byBam odrobin zakrcona. I mo|e batoniki stanowiBy tylko pretekst, |eby tutaj przyjecha. ZadzwoniBam do Morellego z telefonu komórkowego. Nie odebraB. Szkoda, |e nie umiaBam otwiera zamków wytrychem. Mogjabym wej[ do [rodka i poBo|y si spa w Bó|ku Joego. ZapaliBam silnik i powoli przejechaBam wzdBu| domów, nie odczuwajc ju| tak wielkiego zmczenia. Rety, pomy[laBam, skoro i tak wyszBam z domu i nie mam nic lepszego do roboty, mo|e by sprawdzi dom Hannibala? Opu[ciBam okolic Joego, dojechaBam do Hamilton i skierowaBam si w stron rzeki. WjechaBam na tras numer 29 i w chwil pózniej przeje|d|aBam obok miejskiego domu Hannibala. Ciemno, ciemno, ciemno. Tutaj te| nie [wieciBo si [wiatBo. ZaparkowaBam przy ssiednim domu, zaraz za rogiem, i podeszBam do siedziby Hannibala. StanBam przed samym wej[ciem i patrzyBam w okna. Czy|bym dostrzegBa maBy promyk [wiatBa w jednym z pokoi? Skradajc si, podeszBam bli|ej, przeciBam trawnik, wlazBam w krzaki, które otaczaBy dom, i przycisnBam nos do szyby. Teraz nie miaBam wtpliwo[ci, |e gdzie[ w domu [wieci si [wiatBo. To mogBa by lampka nocna. Trudno powiedzie, gdzie si znajdowaBa. UmknBam z powrotem na chodnik i szybkim krokiem przeszBam na [cie|k rowerow, gdzie przez chwil musiaBam przyzwyczaja wzrok do ciemno[ci. Potem ostro|nie ruszyBam w kierunku podwórka Hannibala. WdrapaBam si na drzewo i wpatrzyBam si w okna. Wszystkie |aluzje byBy spuszczone. Ale znów zobaczyBam smug [wiatBa padajc z parteru. Pomy[laBam sobie, |e to [wiatBo mo|e nic nie znaczy, kiedy nagle zamigotaBo. SprawiBo to, |e serce zaczBo mi wali, poniewa| nie tskniBam za tym, |eby kto[ znowu do mnie strzelaB. Zdaje si, |e dalsze siedzenie na drzewie nie jest najlepszym pomysBem. Chyba bezpieczniej byBoby obserwowa dom z wikszej odlegBo[ci... Na przykBad ze stanu Georgia. Po cichutku ze[liznBam si na dóB i ju| miaBam odej[ z powrotem na paluszkach, kiedy usByszaBam odgBos przekrcania zamka. Albo kto[ zamykaB drzwi na noc, albo wychodziB, |eby mnie zastrzeli. RzuciBam si do ucieczki. Ju| miaBam si znalez na ulicy, gdy usByszaBam, jak bramka otwiera si ze zgrzytem. PrzylgnBam do ogrodzenia, schowana w cieniu. WstrzymaBam oddech i obserwowaBam [cie|k. PojawiBa si na niej jaka[ posta. Ten kto[ zamknB drzwi. ZatrzymaB si na chwil i spojrzaB dokBadnie w moim kierunku. ByBam prawie pewna, |e wyszedB z podwórka Hannibala. I prawie pewna, |e mnie nie widzi. DzieliBa nas do[ du|a odlegBo[, a on prawie ginB w ciemno[ciach; pobliskie [wiatBa pozwalaBy dojrze jedy-nie kontury postaci. ObróciB 91 si na picie i ruszyB w drug stron. PadB na niego promieD [wiatBa z ssiedniego domu i na chwil staB si widoczny. ZaparBo mi dech w piersiach. To byB Komandos. OtworzyBam usta, |eby go zawoBa, ale rozpBynB si w ciemno[ciach nocy. ZupeBnie jak zjawa. PobiegBam na ulic i nasBuchiwaBam odgBosu kroków. Zamiast nich usByszaBam odgBos silnika, dobiegajcy gdzie[ z bliska. Czarne suv przeciBo skrzy|owanie i po cichu odjechaBo. ObawiaBam si, |e trac rozum i |e s to halucynacje wywoBane brakiem snu. WróciBam do samochodu niezle wystraszona i pojechaBam do domu. Kiedy poBo|yBam torebk na ladzie w kuchni, babcia nadal chrapaBa jak wilk. PrzywitaBam si z Keksem i poczBapaBam do Bó|ka. Nawet nie zdjBam butów. Po prostu rzuciBam si na kanap i nacignBam na siebie koBdr. Kiedy znowu otworzyBam oczy, przy stoliku-Bawie siedzieli Ksi|yc i Dougie, którzy gapili si na mnie. " Rety! - krzyknBam. - O co chodzi? " Cze[, facetka - powiedziaB Ksi|yc. - Mam nadziej, |e ci nie przestraszyli[my ani nic takiego. " Co wy tu robicie?! - wrzasnBam. " Kole[, zwany kiedy[ Dilerem, potrzebuje z kim[ pogada. No có|, co[ si dzieje. Wiesz, jeste[ biznesmenem, któremu si wiedzie, a potem nagle - dup - wypruwaj ci ze wszystkiego. Ludzie, to nie jest w porzdku. Dougie pokiwaB gBow. " Nie jest w porzdku - przytaknB. " Pomy[leli[my sobie, |e mo|e masz pomysB na prac - wyja[niB Ksi|yc. - Poniewa| ty masz tak [wietn posad. Ty i Dougster jeste[cie jak... firma facet i facetka. " To nie znaczy, |e nie otrzymaBem |adnych propozycji - dodaB Dougie. " Tak jest - powiedziaB Ksi|yc. - Dougstera bardzo chc zatrudni w bran|y farmaceutycznej. Potrzebuj tam mBodych przedsibiorczych m|czyzn. " Chodzi ci o czarny rynek? " Te| - powiedziaB Ksi|yc. Jakby Dougie nie miaB do[ problemów. Handel kradzionymi samochodami to jedno. A handel prochami to caBkiem inna bajka. " Narkotyki to nie jest najlepszy pomysB - o[wiadczyBam. - Mo|e mie skutki uboczne na caBe |ycie. Dougie znowu kiwnB gBow. " Tak wBa[nie pomy[laBem. Teraz, kiedy Homer wypadB z gry, sprawy mog si pogorszy. " Cholernie szkoda tego Homera - powiedziaB Ksi|yc. - To byB porzdny czBowiek. Biznesmen. " Homer? - upewniBam si. " Homer Ramos. Homer i ja byli[my jak to - wyja[niB Ksi|yc, przyciskajc jeden palec do drugiego. - Byli[my ze sob zwizani, facetka. " Chcesz przez to powiedzie, |e Homer Ramos byB zamieszany w narkotyki? " No jasne - odparB Ksi|yc. - Ka|dy jest. " Jak poznaBe[ Homera Ramosa? " WBa[ciwie nie znaBem go w sensie fizycznym. To miaBo raczej charakter wzajemnej wizi kosmicznej. On byB kim[ w rodzaju wielkiego guru od narkotyków, a ja, wiesz, raczej konsumentem. To naprawd straszny kanaB, |e daB sobie przestrzeli gBow. Akurat wtedy, kiedy dostaB ten drogi dywan. " Dywan? " W zeszBym tygodniu byBem w  Art s , zastanawiajc si nad kupnem dywanu. Wiesz, jak to jest. Najpierw my[lisz, |e wszystkie dywany s absolutnie wspaniaBe, a potem, im dBu|ej na nie patrzysz, tym bardziej wydaj ci si do siebie podobne. Ale zanim to zauwa|ysz, jeste[ jakby zahipnotyzowany tymi dywanami, no nie? A potem bierzesz 92 gBboki oddech, kBadziesz si na podBodze i masz dreszcze, nie? Kiedy tak sobie le|aBem za tymi dywanami, usByszaBem, jak wchodzi Homer. PoszedB do drugiego pomieszczenia, zabraB dywan i wyszedB. A ten go[ od dywanów, wiesz, wBa[ciciel, powiedziaB Homerowi, |edywan jest wart milion dolarów i Homer musi na niego naprawd uwa|a. Niezle, co? Dywan za milion dolarów! Arturo Stolle daB Homerowi dywan wart milion dolarów tu| przed tym, jak Ramosa zamordowano. A teraz Stolle szuka Komandosa, ostatniego czBowieka, który widziaB Ramosa |ywego... Nie liczc go[cia, który go zabiB. I Stolle my[li, |e Komandos ma co[, co nale|y do niego. Czy Stolle owi chodzi o dywan? Trudno w to uwierzy. To musi by jaki[ piekielny dywan. " Jestem prawie pewien, |e to nie byBy halucynacje -o[wiadczyB Ksi|yc. " To byByby naprawd dziwne halucynacje - powiedziaBam. " Ale nie takie dziwne, jak wtedy, kiedy my[laBem, |e zamieniBem si w gigantyczn kul gumy do |ucia. Co[ przera|ajcego, facetka. MiaBem tylko maBe rce i nogi, a caBa reszta byBa z gumy do |ucia. Nie miaBem nawet twarzy. CaBy byBem jaki[ prze|uty, wiesz. - Ksi|yc bezwiednie si wzdrygnB. - To byBa zBa faza, facetka. Drzwi wej[ciowe otworzyBy si i wszedB Morelli. PopatrzyB na Ksi|yca i Dougiego, a potem spojrzaB na zegarek i zmarszczyB brwi. " Cze[, kole[ - powitaB go Ksi|yc. - Kop lat. Jak leci, facet? " Nie narzekam - odparB Morelli. Dougie, który nie byB nawet w poBowie tak zad|umiony jak Ksi|yc, na widok Morellego zerwaB si na równe nogi i niechccy nadepnB na Boba. Bob niespodziewanie za-skowyczaB, zatopiB Wy w nodze Dougiego i odgryzB mu kawaBek spodni. Babcia Mazurowa otworzyBa drzwi swego pokoju i wyjrzaBa. " Co tu si dzieje? - zapytaBa. - Czy co[ przegapiBam? Dougster nerwowo przestpowaB z nogi na nog, gotów da dyla w stron drzwi przy najbli|szej okazji. Nie czuB si komfortowo w obecno[ci zastpcy szeryfa. Brako- waBo mu wielu talentów, potrzebnych do tego, |eby by dobrym przestpc. Morelli podniósB rce do góry na znak rezygnacji. " Poddaj si. ZatrzymaBam go. CmoknB mnie w usta i zamierzaB odej[. " Hej, poczekaj - powiedziaBam. - Musz z tob pogada. - SpojrzaBam na Ksi|yca. - Sam na sam. " Jasne - zrozumiaB Ksi|yc. - Nie ma sprawy. Doceniamy mdre rady na temat narkotyków. Bdziemy musieli poszuka innego zatrudnienia dla Dougstera. " Wracam do Bó|ka - oznajmiBa babcia, kiedy Ksi|yc i Dougie wyszli. - Nie zapowiada si nic interesujcego. WolaBam noc, kiedy le|aBa[ na podBodze z tym Bowc nagród. Morelli spojrzaB na mnie takim samym wzrokiem, jakim Desi spoglda na Lucy, kiedy ta zrobi co[ niewyobra|alnie gBupiego. " To dBuga historia - powiedziaBam. " Nie wtpi. " Na pewno nie chcesz teraz wysBuchiwa caBej tej nudnej opowie[ci. " Wyglda na to, |e mo|e by caBkiem zabawna. Czy jest o tym, jak przecito twój BaDcuch u drzwi? " Nie, to zrobiB Morris Munson. " Pracowita noc. WestchnBam i rzuciBam si na kanap. Morelli usiadB naprzeciw mnie w fotelu. " SBucham. " Wiesz co[ na temat dywanów? " Wiem, |e le| na podBodze. 93 OpowiedziaBam mu histori o dywanie za milion dolarów. " Mo|e to nie dywan byB wart milion dolarów - zasugerowaB Morelli. - Mo|e co[ byBo w tym dywanie. " Na przykBad? Morelli spojrzaB na mnie znaczco. ZaczBam gjo[no my[le. " Co jest na tyle maBe, |eby si zmie[ci w dywanie? Narkotyki? " WidziaBem fragment kasety wideo z po|aru w biurze Ramosa - powiedziaB Morelli. - Homer Ramos miaB ze sob sportow torb, kiedy przechodziB obok ukrytej kamery tej nocy, gdy szedB na spotkanie z Komandosem. A Komandos niósB t torb, kiedy stamtd wychodziB. Mówi si, |e Arturo Stolle straciB kup pienidzy i chce pogada na ten temat z Komandosem. Co o tym sdzisz? " My[l, |e mo|e Stolle daB Ramosowi narkotyki. Ramos przekazaB narkotyki dalej, |eby je podzielono i rozprowadzono, i zostaB z torb pienidzy, których cz[ albo caBo[ nale|aBa do Stolle a. Potem co[ zaszBo midzy Komandosem a Homerem Ramosem i Komandos zabraB torb. " Je[li tak wBa[nie byBo, to prawdopodobnie byBa to dziaBalno[ uboczna Homera - powiedziaB Morelli. -Narkotyki, wymuszanie haraczy i kradzie| samochodów to domena przestpczo[ci zorganizowanej. Rodzina Ra-mosów zajmuje si handlem broni. Alexander Ramos zawsze tego przestrzegaB. Mo|e tak byBo, z wyjtkiem Trenton, gdzie istniaBa raczej przestpczo[ zdezorganizowana. Trenton le|aBo w poBowie drogi midzy Nowym Jorkiem a Filadelfi. Nikomu nie zale|aBo na Trenton. Tutaj mieszkaBa gBównie grupa kolesi z kadry mened|erskiej [redniego szczebla, którzy spdzali czas na uprawianiu nielegalnego hazardu w miejscowych klubach. Dziki dochodom z hazardu prosperowaB handel narkotykami. Narkotyki rozprowadzaBy gangi, których nazwy pochodziBy od rodziny Corleone. Gdyby nie byBo filmów w stylu Ojca chrzestnego i programów telewizyjnych na temat przestpczo[ci, w Trenton pewnie nikt nie wiedziaBby, jak to si robi. Teraz zrozumiaBam, dlaczego Alexander Ramos mógj by rozczarowany synem. Jednak nadal pozostawaBo pytanie, czy byB nim a| tak rozczarowany, |e mógB go zabi. Niewykluczone, |e znalazBam te| odpowiedz na pytanie, dlaczego Arturo Stolle szukaB Komandosa. " Ale to wszystko spekulacje - o[wiadczyB Morelli. -Temat do rozmowy. " Przecie| ty nigdy nie zdradzasz mi informacji policji. Dlaczego mi o tym powiedziaBe[? " Bo to w zasadzie nie s informacje policji. To tylko luzne skojarzenia, które tBuk mi si po gBowie. Przez dBu|szy czas obserwowaBem Stolle a - bez wikszego sukcesu. By mo|e to jest przeBom, na który czekaBem. Musz pogada z Komandosem, ale nie udaje mi si go przekona, |eby do mnie zadzwoniB. Dlatego opowiadam to wszystko tobie, bo licz, |e ty nafaszerujesz tym Komandosa. KiwnBam gBow. " Przeka| mu. " Tylko |adnych szczegóBów przez telefon. " Zrozumiano. Jak ci poszBo z Gilman? Morelli u[miechnB si pod nosem. " Pozwól, |e zgadn. Przypadkiem nacisnBa[ przycisk powtarzania numeru telefonu. " Dobra, przyznaj si. Jestem w[cibska. " Gangi maj jakie[ problemy organizacyjne. Zauwa|yBem wzrost wpBywów i wydatków w klubach, wic podzieliBem si moimi obawami z Yitem. A on wysBaB Terry, |ebym si upewniB, |e chBopcy nie magazynuj broni atomowej na wypadek trzeciej wojny [wiatowej. " WidziaBam Terry w [rod. DostarczyBa jaki[ list Han-nibalowi Ramosowi. 94 " Gangi i handlarze broni próbuj na nowo wyznaczy granice. Homerowi Ramosowi udaBo si zburzy troch murów, ale teraz, kiedy wypadB z gry, mury trzeba naprawi. - Morelli dotknB nog mojej stopy. - To jak bdzie? " Z czym? " Co by[ powiedziaBa na to? ByBam tak zmczona, |e usta mi zdrtwiaBy, a jemu zachciaBo si droczy ze mn. " Jasne. Tylko pozwól, |e oczy mi troch odpoczn. ZamknBam oczy i obudziBam si rano. Morelli zniknB. " Jestem spózniona - powiedziaBa babcia, pdzc z Bazienki do kuchni. - ZaspaBam. Wszystko przez te nocne wizyty. Tutaj jest prawie jak na Dworcu Centralnym. Za póB godziny mam ostatni lekcj jazdy. A jutro zdaj egzamin. MiaBam nadziej, |e mnie podwieziesz. Tymczasem od rana co[ takiego. " Nie ma sprawy. Mog ci podwiez. " A potem si wyprowadzam. Nie bierz tego do siebie, ale mieszkasz w domu wariatów. " Dokd pójdziesz? " Wracam do twojej matki. Twój ojciec zasBu|yB sobie na to, |eby mnie znosi. ByBa niedziela, a babcia zawsze w niedziel rano chodziBa do ko[cioBa. " A co z twoj msz? " Nie mam czasu na msz. Dzisiaj Bóg musi si jako[ beze mnie obej[. Poza tym twoja matka bdzie reprezentowaBa nasz rodzin. Mama stale reprezentowaBa nasz rodzin, poniewa| ojciec nigdy nie chodziB do ko[cioBa. Zawsze zostawaB w domu i czekaB, a| ona przyniesie biaB torb z piekarni. Tak daleko, jak sigam pamici, w ka|dy niedzielny poranek mama szBa do ko[cioBa i w drodze powrotnej wstpowaBa do piekarni. Co niedziela rano kupowaBa pczki z konfitur wi[niow. Nic oprócz pczków z konfitur. Kruche ciasteczka, canolli i ciastka kawowe byBy zarezerwowane na dni powszednie. Niedziela byBa dniem pczków z konfitur. Jestem katoliczk z urodzenia, ale niedziela pozostanie dla mnie [witem pczków z konfitur. PrzypiBam smycz do obro|y Boba i wyprowadziBam go na spacer. Powietrze byBo chBodne, a niebo niebieskie. CzuBo si, |e wiosna jest tu|-tu|. Na parkingu nie byBo Habiba i Mitchella. Pewnie w niedziel nie pracuj. Nie widziaBam te| Joyce Bamhardt. Co za ulga. Kiedy wróciBam, babci ju| nie byBo, a w mieszkaniu panowaBa bBoga cisza. NakarmiBam Boba. WypiBam szklank soku pomaraDczowego. I daBam nura pod koBdr. ObudziBam si o pierwszej po poBudniu i przypomniaBam sobie nocn rozmow z Morellim. NabraBam go. Nie powiedziaBam mu, |e widziaBam, jak Komandos wy- chodziB z domu Hannibala. Ciekawe, czy Morelli te| co[ przede mn ukryB. ByBo bardzo prawdopodobne, |e tak. Nasze kontakty zawodowe rzdziBy si caBkowicie innymi prawami ni| osobiste. Morelli od samego pocztku ustaliB zasady gry. Pewnych informacji po prostu nie zdradzaB. Zasady naszej prywatnej znajomo[ci cigle si rozwijaBy. On miaB swoje. Ja te| miaBam swoje. Czasami zgadzali[my si ze sob. Jaki[ czas temu zdecydowali[my si na krótki romans i mieszkali[my razem, ale on nie czuB si zbyt dobrze z zobowizaniami, a ja z ograniczeniami. Wic rozstali[my si. PodgrzaBam rosóB z puszki i zadzwoniBam do Morellego. " Przepraszam za ostatni noc - powiedziaBam. " Z pocztku baBem si, |e ju| po tobie. " ByBam wykoDczona. " Zauwa|yBem. " Babci nie bdzie przez caBy dzieD, a ja mam co[ do zaBatwienia. ChciaBam zapyta, czy nie zajBby[ si Bobem. " Jak dBugo? - zapytaB Morelli. - DzieD? Rok? 95 " Par godzin. Potem zadzwoniBam do Luli. " Musz zrobi maBe wtargnicie z wBamaniem. Chcesz si przyBczy? PodrzuciBam Boba i zostawiBam Morellemu instrukcje. " Nie spuszczaj z niego oka. Wszystko zjada. " Mo|e powinni[my zrobi z niego glin? - zastanowiB si Morelli. - Czy ma mocn gBow? Lula czekaBa na mnie na werandzie. ByBa ubrana z dyskretn elegancj w jaskrawozielone obcisBe spodnie i w[ciekle ró|ow kurteczk z jakiego[ futerka. Mo|na by j postawi na rogu, we mgle i o póBnocy, i byBaby widoczna w promieniu piciu kilometrów.- Aadne ubranko - powiedziaBam. " ChciaBam wyglda pikantnie na wypadek, gdyby mnie aresztowali. Wiesz, jak robi te zdjcia, i w ogóle. WpakowaBa si na siedzenie i obejrzaBa mnie od góry do doBu. " Bdziesz jeszcze |aBowa, |e miaBa[ na sobie t obdart koszul. Przecie| to w ogóle nie rzuca si w oczy. A skoro ju| o tym mowa, to nawet nie zakrciBa[ wBosów. Co to za fryzura z Jersey? " Nie zamierzam da si aresztowa. " Nigdy nic nie wiadomo. Troch ostro|no[ci nie zawadzi. Mo|na podkre[li oczy. A tak w ogóle, to do kogo mamy si wBama? " Do Hannibala Ramosa. " {e co? Masz na my[li brata zamordowanego Homera Ramosa? I praw rk króla handlarzy broni, Alexan-dra Ramosa? PochlastaBo ci? " Pewnie nie bdzie go w domu. " Jak chcesz to sprawdzi? " Zadzwoni do drzwi. " A je|eli otworzy? " Zapytam, czy widziaB mojego kota. " Cholera - zaklBa Lula. - Przecie| ty nie masz |adnego kota. Dobra, to nie jest zbyt przekonywajce. Nic lepszego nie przyszBo mi do gBowy. ZaBo|yBam, |e Hannibala nie bdzie w domu. Ostatniej nocy nie widziaBam, |eby Komandos |egnaB si z kimkolwiek. Nie zauwa|yBam, |eby kto[ zapalaB [wiatBo po jego wyj[ciu. " Czego ty szukasz? - zapytaBa Lula. - A mo|e po prostu chcesz mBodo umrze? " Dowiem si, jak to zobacz - odparBam. Przynajmniej miaBam tak nadziej. Prawda wygldaBa tak, |e nie chciaBam zastanawia si nad tym, czego szukam. Troch si obawiaBam, |e rzuciBoby to cieD podejrzenia na Komandosa. PoprosiB mnie, |ebym obserwowaBa dom Hannibala, a potem poszedB na zwiady beze mnie. CzuBam si troch zaniedbana. I odro- bin mnie to martwiBo. Czego on szukaB w domu Hannibala? A jak ju| przy tym jeste[my, to czego szukaB w domu w Deal? PodejrzewaBam, |e moja wyprawa w celu policzenia okien i drzwi byBa mu potrzebna do wBamania do rezydencji w Deal. Có| tam, u licha, mogBo si znajdowa takiego, |e warto byBo a| tak ryzykowa? Komandosa, Tajemniczego CzBowieka, dawaBo si zaakceptowa, kiedy wszystko dobrze szBo. Ale w tym wypadku zostaBam wpltana w jak[ powa|n spraw i pomy[laBam, |e ta nieustanna aura tajemnicy, jak roztacza wokóB siebie Komandos, troch mi si znudziBa. ChciaBam wiedzie, co jest grane. I upewni si, |e w tej sprawie Komandos stoi po stronie prawa. ZastanawiaBam si, kim wBa[ciwie jest ten facet? StaBy[my obie na chodniku, obserwujc dom Hannibala. {aluzje byBy nadal spuszczone. Cisza jak makiem zasiaB. W ssiednich domach te| nic si nie dziaBo. Niedzielne popoBudnie. Wszyscy pojechali na zakupy. 96 " Jeste[ pewna, |e to dobry adres? - zapytaBa Lula. -To mi nie wyglda na dom handlarza broni. My[laBam, |e zobacz jaki[ Tad| Mahal. Co[ w rodzaju tego, w czym mieszka Donald. " Donald Trump nie mieszka w Tad| Mahal. " Mieszka, jak przyje|d|a do Atlantic City. Ta buda nie ma nawet wie| strzelniczych. Jak broni on handluje? " Niski kaliber. " Jedzie mi tu czoBg? PodeszBam do drzwi i nacisnBam przycisk dzwonka. " Niski kaliber czy inny - powiedziaBa Lula - jak otworzy, to chyba narobi w portki. ChwyciBam za klamk, ale drzwi byBy zamknite na klucz. SpojrzaBam na Lul. " Umiesz otworzy zamek? " Kurna, pewnie, |e umiem. Nie ma takiego zamka,któremu bym nie daBa rady. Tylko |e nie mam ze sob tego, jak mu tam... " Czego[ do otwierania zamków? " WBa[nie. A co z alarmem? " Mam przeczucie, |e nie jest wBczony. A je[li jest, to zwiejemy, jak tylko si wBczy. WróciBy[my na chodnik, obeszBy[my dom i dostaBy[my si na [cie|k rowerow prowadzc z ssiedniej uliczki - na wypadek, gdyby kto[ nas obserwowaB. Zbli|yBy[my do muru otaczajcego dom Hannibala i weszBy[my przez bramk, która tym razem byBa otwarta. " ByBa[ tu kiedy[? - zapytaBa Lula. " Tak. " Co si staBo? " StrzeliB do mnie. " O kurna - podsumowaBa Lula. PchnBam drzwi od werandy. ByBy otwarte. " Mo|e by[ weszBa pierwsza - zaproponowaBa Lula. " Wiem przecie|, |e to lubisz. OdsunBam zasBon na bok i wkroczyBam do domu Hannibala. " Ciemno tu - powiedziaBa Lula. - Ten kole[ to pewnie wampir. OdwróciBam si i popatrzyBam na ni. " O kurna - powtórzyBa. - Sama si wydygaBam. " On nie jest |adnym wampirem. Ma zasBonite rolety, |eby nikt tutaj nie mógB zajrze. Zrobi wstpny obchód, |eby mie pewno[, |e dom jest pusty. Potem sprawdz pokoje i zobacz, czy nie ma tam czego[ interesujcego. Chc, |eby[ zostaBa tu na czatach i osBaniaBa mnie. rozdziaB 11 Pierwsze pitro okazaBo si proste. W piwnicy te| nikogo nie byBo. Hannibal miaB tam maBe pomieszczenie gospodarcze i o wiele wikszy pokój, w którym staB wielki telewizor, stóB bilardowy i barek. PrzeszBo mi przez my[l, |e kto[ mógBby sobie oglda telewizj w piwnicy, a dom wydawaBby si ciemny i niezamieszkany. Na górze byBy trzy sypialnie. Tam te| nikogo nie byBo. Jedna z nich z pewno[ci nale|aBa do gospodarza domu. Druga zostaBa przerobiona na biuro, z póBkami na ksi|ki wbudowanymi w [cian i ogromnym biurkiem z blatem obitym skór. Trzecia sypialnia byBa przeznaczona dla go[ci. Moje zainteresowanie wzbudziB pokój 97 go[cinny. WygldaB tak, jakby kto[ w nim mieszkaB. Rozgrzebana po[ciel na Bó|ku. Mskie ubrania przewieszone przez krzesBo. Buty szurnite w kt pokoju. PrzetrzsnBam szuflady i garderob, szukajc czego[, co mogBoby zidentyfikowa tajemniczego lokatora. Nic nie znalazBam. Ubrania byBy drogie. Domy[laBam si, |e ich wBa[ciciel jest niskiego wzrostu i podobnej budowy ciaBa, wzrostu nieco mniej ni| metr siedemdziesit i osiemdziesit kilogramów wagi. PorównaBam jego spodnie ze spodniami w sypialni pana domu. Hannibal miaB wicej w pasie i bardziej tradycyjny gust. Aazienka Han- nibala przylegaBa do jego sypialni. Aazienka dla go[ci byBa w korytarzu. W |adnej z nich nie znalazBam nic ciekawe-go, mo|e z wyjtkiem prezerwatyw w tej drugiej. Wida go[ miaB nadziej na maBe bara-bara. WróciBam do biura i w pierwszej kolejno[ci przepatrzyBam póBki. Biografie, atlas, troch powie[ci. UsiadBam przy biurku. {adnych wizytówek ani notesu z adresami. Tylko dBugopis i notatnik. Ale nie byBo w nim |adnych notatek. Laptop. WBczyBam go. Na pulpicie niczego nie znalazBam. Nic kompromitujcego na twardym dysku. Hanni-bal byB bardzo ostro|ny. WyBczyBam komputer i przeszukaBam szuflady. Znowu nic. Hannibal perfekcjonista. Pa- nowaB tu prawie idealny porzdek. Ciekawe, czy jego apartament na wybrze|u wyglda podobnie. Kolesiowi z pokoju go[cinnego natomiast daleko byBo do perfekcji. Jego biurko, gdziekolwiek by staBo, przypominaBoby [mietnik. W pokojach na pitrze nie znalazBam |adnej broni. Poniewa| zdobyBam wiadomo[ci z pierwszej rki, |e Hannibal ma przynajmniej jeden rewolwer, znaczy to, |e prawdopodobnie zabraB go ze sob. Nie wygldaB na faceta, który zostawia rewolwer w misce na herbatniki. ZeszBam do piwnicy. Nie byBo tam wiele do wytropienia. " Jestem rozczarowana - po|aliBam si Luli, zamykajc za sob drzwi od piwnicy. - Nic tam nie ma. " Ja te| niczego nie znalazBam na parterze - poinformowaBa mnie Lula. - {adnych firmowych zapaBek ani spluw wetknitych pod poduszki na kanapie. Troch jedzenia w lodówce. Piwo, sok, bochenek chleba i par zimnych kotletów. Jest te| kilka puszek oran|ady. I to by byBo na tyle. OtworzyBam lodówk i obejrzaBam opakowanie, w którym byBy kotlety. Kupiono je dwa dni temu. " To naprawd przera|ajce - powiedziaBam do Luli. -W tym domu kto[ mieszka. - Pomy[laBam, |e ten kto[ mo|e w ka|dej chwili tutaj wróci, ale przemilczaBam to. " Chyba tak, i w dodatku nie zna si na misie -dodaBa Lula. - KupiB pier[ z indyka i ser szwajcarski, a mógBby mie salami i provolone. StaBy[my w kuchni, zagldajc do lodówki i nie zwracaBy[my wikszej uwagi na to, co dzieje si po drugiej stronie domu. Nagle usByszaBy[my odgBos otwierania zamka i obie zastygBy[my w bezruchu. " O kurna - wycedziBa Lula. Drzwi otworzyBy si i do przedpokoju weszBa Cynthia Lotte, która spojrzaBa na nas z ukosa w przymionym [wietle. " Co wy tutaj robicie, do cholery? - zapytaBa. " Powiedz jej - zachciBa Lula, dajc mi kuksaDca w bok. - Powiedz jej, co tutaj robimy. " Niewa|ne, co my tutaj robimy - odparBam. - Ale skd ty si tu wziBa[? " Nie twój interes. Poza tym ja mam klucz, wic moja obecno[ nie jest niczym dziwnym. Lula wyjBa glocka. " Mam spluw. Jest jeden do zera. Cynthia bByskawicznym ruchem wycignBa z torebki czterdziestk pitk. " Ja te| mam spluw. Remis. Obie odwróciBy si w moim kierunku. 98 " Ja zostawiBam spluw w domu - wyja[niBam. - ZapomniaBam jej zabra. " Ona si nie liczy - skwitowaBa Cynthia. " Troch si liczy - powiedziaBa Lula. - To nie jest tak, |e ona w ogóle nie ma broni. Poza tym jak ma broD, to jest naprawd grozna. Kiedy[ strzeliBa do jednego kolesia. " Pamitam, czytaBam o tym. Dick o maBo nie dostaB ataku serca. MówiB, |e to paskudnie wygldaBo. " Dick to wrzód na dupie - o[wiadczyBam. Cynthia u[miechnBa si ze smutkiem. " Wszyscy faceci to wrzody na dupie. - RozejrzaBa si po pokoju. - PrzychodziBam tutaj z Homerem, kiedy Hannibal byB za miastem. To dlatego miaBa klucz. By mo|e tBumaczyBo to równie| prezerwatywy w Bazience. " Czy Homer trzymaB ubrania w sypialni dla go[ci?- Par koszul, troch bielizny. " W pokoju go[cinnym na pitrze s jakie[ ubrania. Mo|e je obejrzysz i powiesz mi, czy nale|aBy do Homera. " Najpierw chc wiedzie, czego tu szukacie. " Mój przyjaciel jest podejrzewany o ten po|ar i morderstwo. Próbuj ustali, jak byBo naprawd. " I co my[lisz? {e to Hannibal zabiB swojego brata? " Nie wiem. Szukam po omacku. Cynthia ruszyBa w kierunku schodów. " Powiem ci co[ o Homerze. Wszyscy chcieli go zabi. Oprócz mnie. Homer byB kBamliwym i oszukaDczym draniem. Rodzina zawsze wpBacaBa za niego kaucje, |eby go wypu[cili. Na miejscu Hannibala ju| dawno wpakowaBabym mu kul w Beb, ale u Ramosów wizy rodzinne s bardzo silne. PoszBy[my za ni schodami do sypialni dla go[ci. StanBy[my w drzwiach, a ona weszBa do [rodka i rozejrzaBa si. " Cz[ z tych rzeczy na pewno nale|y do Homera -powiedziaBa, przepatrujc szuflady. - PozostaBych nigdy nie widziaBam. - KopnBa czerwone jedwabne bokserki w pawie oczka, które le|aBy na podBodze. - Widzicie te bokserki? - WycelowaBa w nie i strzeliBa pi razy. - Nale|aBy do Homera. " Jasne - powiedziaBa Lula. - Nie krpuj si. " A mógB by taki czarujcy - westchnBa Cynthia. -Ale miaB za krótk pami, je[li chodzi o kobiety. My[laBam, |e mnie kocha. My[laBam, |e uda mi si go przerobi. " Co si staBo, |e zmieniBa[ zdanie? " Dwa dni wcze[niej, nim go zamordowano, zakomunikowaB mi, |e ze mn zrywa. PowiedziaB te| kilka niepochlebnych rzeczy pod moim adresem i |e je[li bd mu przysparza jakich[ kBopotów, to mnie zabije. Nastpnie wyczy[ciB dokBadnie moj szkatuBk z bi|uteri i ukradB mi samochód. Wyja[niB, |e potrzebuje pienidzy. " PowiadomiBa[ o tym policj? " Nie. UwierzyBam mu, kiedy mówiB, |e mnie zabije. - SchowaBa rewolwer do kieszeni w kurtce. - Nie- wa|ne. Pomy[laBam, |e by mo|e Homer nie zd|yB sprzeda mojej bi|uterii... {e mo|e j gdzie[ tutaj ukryB. " PrzeszukaBam caBy dom - powiedziaBam - i nie znalazBam |adnej damskiej bi|uterii, ale mo|esz si jeszcze rozejrze na wBasn rk. WzruszyBa ramionami. " Beznadziejna sprawa. Powinnam byBa przyj[ tu wcze[niej. " Nie baBa[ si, |e natkniesz si na Hannibala? - zapytaBa Lula. " LiczyBam na to, |e Alexander bdzie na pogrzebie, a Hannibal zostanie w rezydencji na wybrze|u. ZeszBy[my na dóB. " A co z gara|em? - zapytaBa Cynthia. - ZajrzaBy[cie tam? Nie sdz, |eby[cie znalazBy mojego srebrnego porsche? 99 " Ja ci krc! - rzuciBa Lula, na której zrobiBo to piorunujce wra|enie. - Masz porsche? " MiaBam. Homer podarowaB mi go z okazji naszej sze[ciomiesicznej rocznicy... - WestchnBa. -Jak ju| mówiBam, potrafiB by naprawd czarujcy.  Czarujcy w znaczeniu  hojny . Hannibal miaB gara| na dwa samochody, przylegajcy do domu. ProwadziBy do niego drzwi z holu, zamknite na zasuwk. Cynthia otworzyBa je i pstryknBa wyBcznikiem. I oto naszym oczom ukazaB si... srebrny porsche. " Mój porsche! Mój porsche! - wrzasnBa Cynthia. -Nigdy bym nie pomy[laBa, |e jeszcze kiedy[ zobacz ten wóz. - UmilkBa i zmarszczyBa nos. - Co to za smród? PopatrzyBy[my si na siebie z Lula. ZnaBy[my ten smród. " Fuj! - powiedziaBa Lula. Cynthia podbiegBa do samochodu. " Mam nadziej, |e zostawiB mi kluczyki. Mam nadziej. - Nagle przystanBa i zajrzaBa do [rodka. - Kto[ [pi w moim samochodzie!PodeszBy[my z Lula i tak|e zajrzaBy[my do wntrza wozu. " Tak. Zimny trup - powiedziaBa Lula. - ZdradziBy go te trzy dziury w czole. Jeste[ szcz[ciar - o[wiadczyBa Cynthii. - Wyglda na to, |e ten kole[ zarobiB kalibrem dwadzie[cia dwa. Gdyby zastrzelili go czterdziestk pitk, mózg rozprysnBby si po caBym samochodzie. Dwudziestka dwójka wchodzi do [rodka i dr|y mózg. Trudno byBo co[ powiedzie o m|czyznie osunitym na siedzeniu, ale wygldaB na troch mniej ni| metr osiemdziesit i mo|e dwadzie[cia pi kilo nadwagi. Ciemne wBosy, krótko ostrzy|one. Wiek okoBo czterdziestu piciu lat. Ubrany w koszul z dzianiny i sportowy pBaszcz. Sygnet z ró|owawym diamentem. Trzy dziury w czole. " Poznajesz go? - zapytaBam Cynthi. " Nie. Nigdy go nie widziaBam. Potworne. Jak to si mogBo sta? Na mojej tapicerce jest krew. " Nie jest tak zle, biorc pod uwag, |e dostaB trzy strzaBy w gBow - pocieszyBa j Lula. - Tylko nie myj tego gorc wod. Gorca woda utrwala plamy krwi. Cynthia otworzyBa drzwi i próbowaBa wycign nieboszczyka z samochodu, ale on nie chciaB wspóBpracowa. " Mo|e która[ mogBaby mi pomóc? - zapytaBa Cynthia. - Trzeba go popchn z drugiej strony. " Hej, poczekaj - powiedziaBam. - To jest miejsce zbrodni. Powinna[ zostawi wszystko tak, jak jest. " Ani mi si [ni - rzekBa Cynthia. - To mój samochód i mam zamiar nim odjecha. Pracuj u prawnika. Wiem, co si stanie. Skonfiskuj ten samochód i bd go trzyma do koDca [wiata. A potem prawdopodobnie dostanie go jego |ona. - WycignBa ciaBo do poBowy, ale nogi byBy sztywne i nie chciaBy si rozprostowa. " PrzydaBby si tutaj Siegfried i Roy - powiedziaBa Lula. - WidziaBam ich w telewizji, jak przecili kogo[ na póB i nawet nie narobili baBaganu. Cynthia trzymaBa go[cia za gBow, majc nadziej, |e zadziaBa system dzwigni. " Noga zaczepiBa mu si o lewarek - zauwa|yBa. -Kto[ musiaB go kopn w stop. " Nie patrz na mnie - zdenerwowaBa si Lula. - Na widok trupów przechodz mnie ciarki. Nigdy nie tykam |adnych nieboszczyków. Cynthia chwyciBa nieboszczyka za pBaszcz i pocignBa. " Nie uda si. Nie uda mi si wycign tego idioty z mojego samochodu. " Mo|e jakby[ go naoliwiBa? - zastanowiBa si Lula. " Mo|e jakby[cie mi pomogBy - odpaliBa Cynthia. -Obejdz wóz z drugiej strony i pchnij faceta w tyBek, a Stephanie pomo|e mi go cign. " Pod warunkiem, |e tylko nog - powiedziaBa Lula. -My[l, |e tyle mog zrobi. 100 Cynthia chwyciBa trupa za gBow, ja za poB koszuli, a Lula wypchnBa go jednym porzdnym kopniakiem. Natychmiast go pu[ciBy[my i zrobiBy[my krok do tyBu. " Jak my[lisz, kto go zabiB? - zapytaBam, w zasadzie nie oczekujc odpowiedzi. " Homer, z pewno[ci - odparBa Cynthia. PokrciBam gBow. " Za [wie|y trup, |eby to mogBa by robota Homera. " Hannibal? " Nie sdz, |eby Hannibal zostawiB ciaBo we wBasnym gara|u. " Dobra, nie obchodzi mnie, kto go zabiB - o[wiadczyBa Cynthia. - Mam swój wóz i jad do domu. Martwy go[ le|aB na podBodze jak kBoda, z dziwacznie powyginanymi nogami, zmierzwionymi wBosami i rozcheBstan koszul. " A co z nim? - zapytaBam. - Nie mo|emy go tak zostawi. Ta pozycja jest taka... niewygodna. " To przez nogi - wyja[niBa Lula. - ZastygB w pozycji siedzcej. - WziBa krzesBo ogrodowe ze sterty na koDcu gara|u i postawiBa je obok trupa. - Je[li posadzimy go na krze[le, to bdzie wygldaB bardziej naturalnie, jakby czekaB na podwiezienie czy co[ takiego. PodniosBy[my go, posadziBy[my na krze[le i odeszBy[my dalej, |eby mu si przyjrze. Jak tylko odeszBy[my, spadB z krzesBa. Trzask, prosto na twarz. - Dobrze, |e nie |yje - orzekBa Lula. - Bo inaczej cholernie by go zabolaBo. DzwignBy[my faceta z powrotem na krzesBo, ale tym razem przywizaBy[my go sznurem. MiaB troch zgnieciony nos i jedno oko otworzyBo si wskutek wstrzsu przy upadku, wic to byBo otwarte, a drugie zamknite, ale poza tym trup nie wygldaB najgorzej. Znowu cofnBy[my si i stanBy[my w miejscu. - Spadam std - o[wiadczyBa Cynthia. - OtworzyBa wszystkie okna w samochodzie, nacisnBa przycisk otwierania gara|u, wycofaBa wóz i odjechaBa w gór ulicy. Drzwi od gara|u zjechaBy w dóB i zostaBy[my z Lula sam na sam z trupem. Lula przestpowaBa z nogi na nog. - Mo|e powinny[my zmówi jak[ modlitw za zmarBych? Lubi okaza nale|n cze[ nieboszczykom. - My[l, |e powinny[my std wia. - Amen - podsumowaBa Lula i prze|egnaBa si. - My[laBam, |e jeste[ baptystk. - Tak, ale u nas nie ma |adnych specjalnych gestów na takie okazje. Opu[ciBy[my gara|, wyjrzaBy[my przez tylne okno, |eby si upewni, |e nikogo nie ma w pobli|u, i wybiegBy[my przez drzwi od werandy. ZamknBy[my za sob bramk i ruszyBy[my [cie|k rowerow do samochodu. - Nie wiem jak ty - powiedziaBa Lula - ale ja mam zamiar i[ do domu i sta pod prysznicem par godzin, a potem spBuka si cloroxem. To byB niezBy pomysB. Tym bardziej |e prysznic bdzie pretekstem do odwleczenia spotkania z Morellim. Co ja mu powiem?  Wiesz co, Joe, wBamaBam si dzisiaj do domu Hannibala Ramosa i znalazBam tam trupa. Potem zatarBam [lady na miejscu zbrodni, pomogBam pewnej kobiecie usun dowody i uciekBam. Wic je[li po dziesiciu latach spdzonych w wizieniu nadal bd dla ciebie atrakcyjna...". Nie mówic ju| o tym, |e Komandos po raz drugi wychodziB z miejsca, w którym popeBniono zabójstwo. Zanim dotarBam do domu, zarejestrowaBam u siebie wszystkie oznaki zBego nastroju. PojechaBam do Hannibala, szukajc informacji. Teraz wiedziaBam wicej, ni| chciaBabym wiedzie, i nie miaBam pojcia, co to wszystko znaczy. ZostawiBam wiadomo[ Komandosowi i zrobiBam sobie obiad, który na skutek mojego stanu rozkojarzenia skBadaB si wyBcznie z oliwek. Znowu. 101 PoszBam do Bazienki wzi prysznic i zabraBam ze sob telefon. PrzebraBam si, wysuszyBam wBosy, pocignBam rzsy tuszem. ZastanawiaBam si nad kreskami, kiedy zadzwoniB Komandos. - Chc wiedzie, co jest grane - powiedziaBam. -WBa[nie znalazBam trupa w gara|u Hannibala. - I co? - I chc wiedzie, kto to jest. I chc wiedzie, kto go zabiB. I chc wiedzie, dlaczego ostatniej nocy wymykaBe[ si z domu Hannibala. Po drugiej stronie linii Komandos rzekB z naciskiem: - Nie musisz na ten temat nic wiedzie. - Jasne, |e nie musz. Po prostu wpltaBam si w morderstwo. - Przypadkiem znalazBa[ si na miejscu zbrodni. To co innego ni| wpltanie si w morderstwo. DzwoniBa[ na policj? - Nie. - ByBoby dobrze zadzwoni na policj. Spraw wBamania mo|esz pomin. - Mog pomin wiele rzeczy. - ZadzwoD - powiedziaB Komandos. - Jeste[ bydl! - wrzasnBam w sBuchawk. - Mam powy|ej uszu tajemniczego Komandosa! Jednego dnia wpychasz mi Bapy pod bluzk, a nastpnego mówisz mi, |e te wszystkie sprawy to nie mój interes. Nawet nie wiem, gdzie mieszkasz. - Je[li o niczym nie wiesz, to nie mo|esz tego pu[ci dalej.- Dziki za zaufanie. - Có|, tak to jest - powiedziaB Komandos. - I jeszcze jedno. Morelli chce, |eby[ do niego zadzwoniB. Obserwuje kogo[ od dBu|szego czasu, a teraz ty masz zwizek z tym kim[ i Morelli uwa|a, |e mo|esz mu pomóc. - Pózniej - obiecaB Komandos. I wyBczyB si. Zwietnie. Je[li chce, |eby to wygldaBo wBa[nie tak, to po prostu ekstra. W[ciekBa poszBam do kuchni, wyjBam broD z miski na herbatniki, chwyciBam torebk i poszBam korytarzem, a potem schodami do buicka. Joyce czekaBa na parkingu, w samochodzie ze zmia|d|onym zderzakiem. ZobaczyBa mnie, jak wychodziBam z budynku, i pokazaBa mi [rodkowy palec. OdwdziczyBam si jej tym samym gestem i pojechaBam do Morellego. Joyce jechaBa za mn w odlegBo[ci jednego samochodu. Nie przeszkadzaBo mi to. Mo|e sobie za mn jezdzi nawet caBy dzieD. O ile mi byBo wiadomo, Komandos zaczB dziaBa na wBasn rk. Ja postanowiBam opu[ci scen. Kiedy weszBam, Morelli i Bob siedzieli obok siebie na kanapie i ogldali Milionerów. Na stoliku le|aB pusty karton po pizzie, puste pudeBko po lodach i kilka zgniecionych puszek po piwie. - Obiad? - zapytaBam. - Bob byB gBodny. Nie martw si, nie piB piwa. -Morelli poklepaB kanap. - Tutaj jest miejsce dla ciebie. Kiedy Morelli wystpowaB w roli gliniarza, jego wzrok byB jasny i badawczy, rysy twarzy ostre, a blizna, która przecinaBa mu brew nad prawym okiem, przypominaBa, |e Morelli nigdy nie prowadziB bezpiecznego trybu |ycia. Kiedy natomiast odczuwaB po|danie, jego oczy wygldaBy jak roztopiona czekolada, rysy twarzy BagodniaBy, a blizna sprawiaBa mylne wra|enie, |e mo|e ten facet potrzebuje odrobiny czuBo[ci. Teraz czuB wielkie po|danie. A ja czuBam wielki brak po|dania. Tak naprawd byBam w bardzo zBym humorze. RzuciBam si na kanap, popatrzyBam spode Bba na pusty kanon po pizzie i przypomniaBam sobie swoje oliwki na obiad. Morelli objB mnie i dotknB nosem mojego karku. - Nareszcie sami - ucieszyB si. - Musz ci co[ powiedzie. Joe znieruchomiaB. - NatknBam si dzisiaj na martwego go[cia. OparB si ci|ko o kanap. - Mam przyjacióBk, która znajduje trupy. Dlaczego wBa[nie ja? - Mówisz jak moja matka. - Czuj si jak twoja matka. 102 - Nie rób tego - burknBam. - Nie lubi nawet, kiedy moja matka czuje si jak moja matka. - Przypuszczam, |e chcesz mi o wszystkim opowiedzie. - Je[li nie chcesz sBucha, to nie ma sprawy. Mog zadzwoni na policj. WyprostowaB si. - Jeszcze tego nie zgBosiBa[? A niech to, pozwól, |e si domy[le: wBamaBa[ si do czyjego[ domu i przypadkiem natknBa[ si na trupa. - Do domu Hannibala. Morelli zerwaB si na równe nogi. - Do domu Hannibala? - Ale ja si tam nie wBamaBam. Drzwi byBy otwarte. - Po co, u diabBa, wchodziBa[ do domu Hannibala? -wrzeszczaB. - O czym my[laBa[? Te| si zerwaBam i krzyczaBam na niego: - WykonywaBam swoj prac! - WBamywanie si i wkraczanie na cudzy teren nie jest twoj prac. - MówiBam ci, |e to nie byBo wBamanie. To byBo tylko wej[cie. - Jasne, wielka ró|nica. Kogo znalazBa[ martwego? - Nie wiem. Jakiego[ go[cia, którego trzasnli w gara|u.Morelli poszedB do kuchni i wystukaB w po[piechu jaki[ numer. - Mam anonimowe doniesienie - powiedziaB. - Wy[lijcie mo|e kogo[ do domu Hannibala Ramosa przy Fenwood, niech zajrzy do gara|u. Tylne drzwi powinny by otwarte. - OdBo|yB sBuchawk i odwróciB si do mnie. - W porzdku, zajm si tym - poinformowaB. -Chodzmy na gór. - Seks, seks, seks - powiedziaBam. - Zawsze ci jedno w gBowie. Chocia| wBa[ciwie teraz, kiedy odpoczBam i spraw trupa miaBam ju| z gBowy, orgazm nie byB najgorszym pomysBem. Morelli oparB mnie o [cian i przylgnB ciaBem do mojego. - My[l o wielu innych rzeczach oprócz seksu... Tylko nie ostatnio. PocaBowaB mnie z jzyczkiem, a orgazm wydawaB si coraz bli|ej. - Jeszcze tylko jedno pytanie w zwizku z tym trupem - powiedziaBam. - Jak dBugo bd go szuka? - Je[li maj jaki[ patrol w okolicy, od piciu do dziesiciu minut. IstniaBo du|e prawdopodobieDstwo, |e kiedy znajd tego kolesia w gara|u, zadzwoni po Morellego. A ja nawet w najlepszym wypadku potrzebuj wicej ni| pi minut. Ale zanim dojad do domu, wejd od tyBu i dotr do gara|u, minie mo|e okoBo dziesiciu. Gdybym nie traciBa czasu na zdejmowanie ubrania i przeszBa od razu do rzeczy, mo|e udaBoby si zrealizowa peBny program. - A mo|e zrobimy to tutaj? - zaproponowaBam Morel-lemu, chwytajc go za zamek od lewisów. - Kuchnie s takie podniecajce. - Zaczekaj - powiedziaB. - ZasBoni okna. ZrzuciBam buty i zdarBam spodnie. - Szkoda czasu. Morelli spojrzaB na mnie ze zdziwieniem. - Nie mam nic przeciwko temu, ale trudno mi jako[ oprze si wra|eniu, |e to zbyt pikne, |eby mogBo by prawdziwe. - SByszaBe[ o szybkich daniach? To bdzie szybki seks. ObjBam go, a on ledwo zBapaB oddech. - Jak szybko chcesz to zrobi? - zapytaB. ZadzwoniB telefon. Niech to szlag! Morelli w jednej rce trzymaB sBuchawk, a drug [ciskaB mój nadgarstek. Po chwili rozmowy spojrzaB na mnie. - To Costanza. ByB w okolicy, wic podjechaB, |eby sprawdzi dom Ramosa. Mówi, |e musz tam przyjecha, |eby to osobi[cie obejrze. MówiB co[ na temat go[cia, który ma kiepsk fryzur i czeka na autobus. A w ka|dym razie tyle usByszaBem midzy wybuchami [miechu. WzruszyBam ramionami i rozBo|yBam rce. Tak jakbym chciaBa powiedzie, |e nie wiem, o czym on, u Ucha, mówi. Dla mnie ten go[ wygldaB jak zwyczajny trup. - Czy chciaBaby[ mi jeszcze o czym[ powiedzie? - Tylko w obecno[ci prawnika. 103 Ogarnli[my si, pozbierali[my rzeczy i poszli[my w kierunku drzwi. Bob nadal siedziaB na kanapie i ogldaB Milionerów. - To dziwne - zauwa|yB Morelli - ale mógBbym przysic, |e on wie, o co chodzi w tej grze. - Mo|e powinni[my mu pozwoli, |eby dalej to ogldaB. Morelli zamknB za nami drzwi. - PosBuchaj, robaczku, spróbuj powiedzie komu[, |e pozwalam oglda psu Milionerów, a ju| ja ci poka|. Jego wzrok powdrowaB w kierunku mojego auta, a potem w kierunku auta, które staBo za nim. - Czy to jest Joyce? - Zledzi mnie. - Chce, |ebym jej daB jaki[ mandat? CmoknBam Morellego i pojechaBam do sklepu spo|ywczego, z Joyce na ogonie. Nie miaBam zbyt du|o pienidzy, a moja karta kredytowa byBa wyczyszczona, wic kupiBam jedynie podstawowe rzeczy: masBo orzechowe,chipsy ziemniaczane, chleb, piwo, mleko, ciasteczka i dwa kupony - zdrapki na loteri. Potem pojechaBam do  Home Depot", gdzie kupiBam zasuw do drzwi wej[ciowych na miejsce przecitego BaDcucha. Plan byB taki, |eby zapBaci piwem za monta| zasuwki mojej zBotej rczce i porzdnemu kolesiowi, który nazywaB si Dillan Rudick. Po zakupach pojechaBam do domu. ZaparkowaBam przed domem, zamknBam Wielki BBkit i pomachaBam Joyce. Joyce wsunBa kciuk midzy zby i po|egnaBa mnie prawdziwie wBoskim gestem. ZatrzymaBam si przed drzwiami do mieszkania Dillana w piwnicy i wyja[niBam, o co mi chodzi. Dillan zabraB swoje pudBo z narzdziami i poszli[my na gór. ByB w moim wieku i mieszkaB w podziemiach domu jak kret. Naprawd fajny go[, ale niewiele robiB i, o ile mi wiadomo, nie miaB przyjacióBki... Wic, jak mo|na si domy[li, piB mnóstwo piwa. A poniewa| nie zarabiaB wiele, piwo za darmo byBo zawsze mile widziane. Kiedy Dillan zakBadaB zasuw, przesBuchaBam sekretark. Pi wiadomo[ci dla babci Mazurowej, dla mnie |adnej. Odpoczywali[my z Dillanem, ogldajc telewizj, kiedy weszBa babcia. - Ludzie, co za dzieD! - wykrzyknBa. - CaBy czas jezdziBam i prawie zapomniaBam, |e istnieje to co[ do zatrzymywania si. - PopatrzyBa z ukosa na Dillana. -A kim jest ten miBy mBodzieniec? PrzedstawiBam Dillana, a poniewa| byBa pora obiadowa, wic zrobiBam wszystkim kanapki z masBem orzechowym, udekorowane chipsami. Zjedli[my je przed telewizorem. Babcia i Dillan wygldali na caBkiem usatysfakcjonowanych, ale ja zaczBam martwi si o Boba. WyobraziBam sobie, jak siedzi sam w domu Morellego i nie ma nic do jedzenia oprócz kartonu po pizzie. I kanapy, i Bó|ka, i zasBon, i dywanu, i ulubionego fotela Joego. Potem wyobraziBam sobie, jak Morelli strzela do Boba, i nie byB to przyjemny widok. ZadzwoniBam do Joego, ale nikt nie odbieraB. A niech to. Nie powinnam byBa zostawia tam Boba samego. TrzymaBam ju| kluczyki w rce i wkBadaBam kurtk, kiedy przyjechaB Morelli, cignc za sob psa na smyczy. - Wychodzisz gdzie[? - zapytaB, zabierajc mi kluczyki i kurtk. - MartwiBam si o Boba. MiaBam zamiar pojecha do twojego domu i sprawdzi, czy wszystko jest w porzdku. - My[laBem, |e mo|e wyje|d|asz z kraju. U[miechnBam si obBudnie. Morelli spu[ciB Boba ze smyczy, przywitaB si z babci i Dillanem i zacignB mnie do kuchni. - Musimy pogada. UsByszaBam, jak Dilan zawyB, i domy[liBam si, |e Bob zawarB z nim znajomo[. - Jestem uzbrojona - ostrzegBam Morellego. - Wic lepiej uwa|aj. Mam pistolet w torebce. Morelli wziB torebk i rzuciB j w kt. O choroba! - W gara|u Hannibala byB Macaroni junior - poinformowaB mnie. - PracowaB dla Stolle'a. To przedziwne, |e wBa[nie on byB w gara|u Hannibala. I z ka|d chwil staje si dziwniejsze. SkrzywiBam si w duchu. - Macaroni siedziaB na krze[le ogrodowym. 104 - To byB pomysB Luli - powiedziaBam. - Dobra, mój te|, ale facet le|aB tak niewygodnie na tej cementowej podBodze. Morelli wybuchnB [miechem. - Powinienem ci aresztowa za naruszenie miejsca zbrodni, ale to byB zdeprawowany skurczybyk i wygldaB strasznie gBupkowato. - Skd wiesz, |e to nie ja go zabiBam? - Bo nosisz trzydziestk ósemk, a jego zastrzelili z dwudziestki dwójki. A poza tym ty nie trafiBaby[ pi razy z rzdu nawet w stodoB. Ten jeden raz, kiedy kogo[ zastrzeliBa[, to musiaBa by interwencja siB wy|szych. MiaB racj.- De osób wie, |e posadziBam go na krze[le ogrodowym? - Nikt o tym nie wie, ale okoBo setki ludzi si domy[la. {aden nic nie powie. - Morelli spojrzaB na zegarek. -Musz lecie. Mam spotkanie dzi[ wieczór. - Ale nie z Komandosem, prawda? - Nie. - KBamca. Morelli wyjB z kieszeni kurtki kajdanki i zanim zorientowaBam si, co si dzieje, zostaBam przykuta do lodówki. - Przepraszam, o co tutaj chodzi? - zapytaBam. - ZamierzaBa[ mnie [ledzi. Zostawi klucz na dole, w skrzynce na listy. I to ma by zwizek uczuciowy? - Wychodz - oznajmiBa babcia. ByBa w purpurowym kostiumie i biaBych tenisówkach, miaBa starannie podkrcone wBosy i ró|ow szmink na ustach. Pod pach trzymaBa du| czarn torebk ze skóry. ObawiaBam si, |e schowaBa w niej rewolwer, aby nastraszy egzaminatora, je[li obleje egzamin. - Nie masz przy sobie rewolweru, prawda? - zapytaBam. - Oczywi[cie, |e nie. Nie wierzyBam jej ani przez chwil. Kiedy zeszBy[my na parking, babcia podeszBa do buicka. - My[l, |e bd miaBa wiksze szans na zdany egzamin, je[li pojad buickiem - o[wiadczyBa. - SByszaBam, |e niszcz mBode laski w sportowych samochodach. Na parking wjechali Habib i Mitchell. Znowu mieli lincolna. - Wyglda jak nowy - skwitowaBam ten fakt. Mitchell caBy si rozpromieniB. - Tak, kawaB dobrej roboty. Odebrali[my go dzi[ rano. Musieli[my zaczeka, a| lakier wyschnie. - PopatrzyB na babci, która siedziaBa za kierownic buicka. - Jak dzisiaj si sprawy maj? - Zabieram babci na egzamin na prawo jazdy. - To naprawd miBo z twojej strony - powiedziaB Mitchell. - Jeste[ dobr wnuczk, ale czy ona nie jest zbyt wiekowa? Babcia zacisnBa sztuczn szczk. - Wiekowa? - krzyknBa. - Ju| ja ci dam wiekow! -UsByszaBam szczk zamka od torebki. Babcia wyjBa swoj pukawk. - Nie jestem za stara na to, |eby strzeli wam w oko - o[wiadczyBa, mierzc do nich. Mitchell i Habib zni|yli si na siedzeniach do tego stopnia, |e zniknli caBkowicie z pola widzenia. RzuciBam babci piorunujce spojrzenie. - Zdaje si, |e mówiBa[, |e nie masz przy sobie |adnej broni. - MusiaBam si pomyli. - Schowaj to. I lepiej nie próbuj grozi nikomu na egzaminie, bo ci aresztuj. - Stara szurnita wiedzma - powiedziaB Mitchell gdzie[ z doBu lincolna. - To ju| lepiej - odparBa babcia. - Lubi by wiedzm.ROZDZIAA 12 105 MiaBam mieszane uczucia w zwizku z prawem jazdy babci. Z jednej strony uwa|aBam, |e to wspaniaBe, bo babcia bdzie bardziej niezale|na. Z drugiej strony nie chciaBabym znalez si z ni na jednej ulicy. Przez caB drog przeje|d|aBa ulice na czerwonym [wietle, wbijaBam si w siedzenie za ka|dym razem, kiedy hamowaBa, a gdy dotarBy[my do celu, zaparkowaBa na miejscu dla niepeBnosprawnych, które niby to jej przysBuguje, bo babcia nale|y do AmerykaDskiego Stowarzyszenia Emerytów. Kiedy po egzaminie ci|kim krokiem weszBa do poczekalni, od razu wiedziaBam, |e jeszcze przez jaki[ czas ulice pozostan bezpieczne. - Wszystko na nic - oznajmiBa. - OblaB mnie na byle czym. - Mo|esz zdawa jeszcze raz. - Niech to krew zaleje, jasne, |e mog. Mam zamiar próbowa, a| zdam. Bóg daB mi prawo do prowadzenia samochodu. - ZacisnBa usta. - My[l, |e powinnam byBa wczoraj pój[ do tego ko[cioBa. - Nie zaszkodziBoby - potwierdziBam. - Dobra, nastpnym razem stan na gBowie. Zapal [wieczk. Zrobi wszystko. Mitchell i Habib nadal nas [ledzili, ale pozostawali z tyBu w odlegBo[ci jakich[ czterystu metrów. W tamt stron, kiedy babcia nagle hamowaBa, kilka razy o maBo co w nas nie wjechali, wic teraz nie chcieli ryzykowa. - Nadal masz zamiar si wyprowadzi? - zapytaBam babci. - Jasne. Ju| powiedziaBam o tym twojej matce. A Louise Greeber przychodzi dzisiaj po poBudniu, |eby mi pomóc. Nie musisz si niczym przejmowa. To miBo z twojej strony, |e zgodziBa[ si, |ebym z tob mieszkaBa. Doceniam to, ale musz czasem troch si zdrzemn. Nie wiem, jak ty w ogóle funkcjonujesz, [pic tak maBo. - No dobrze - powiedziaBam. - Widz, |e ju| si zdecydowaBa[. - Mo|e ja te| zapal [wieczk. Bob przywitaB nas, kiedy weszBy[my do domu. - Zdaje si, |e Bob chce zrobi... no wiesz co - zauwa|yBa babcia. ZeszBam wic z Bobem na parking. Mitchell i Habib siedzieli w samochodzie, cierpliwie czekajc, a| doprowadz ich do Komandosa, a teraz doBczyBa do nich równie| Joyce. OdwróciBam si, weszBam z powrotem do budynku i wyszBam frontowymi drzwiami. RuszyBam z Bobem wzdBu| ulicy i zawrócili[my do dzielnicy maBych domków jednorodzinnych, która znajdowaBa si w ssiedztwie. Bob zrobiB no wiecie co jakie[ czterdzie[ci lub pidziesit razy w cigu piciu minut i znów poszli[my w kierunku domu. Nagle jakie[ dwa domy przede mn wyjechaB zza rogu czarny mercedes i serce mi zaBomotaBo. Mercedes podjechaB bli|ej i teraz serce zamarBo mi w piersiach. ByBy tylko dwie mo|liwo[ci: handlarz narkotykami lub Komandos. Samochód zatrzymaB si koBo mnie i Komandos lekko kiwnB gBow, co miaBo oznacza:  Wsiadaj". WpakowaBam Boba na tylne siedzenie i w[lizgnBam si na miejsce koBo Komandosa. - Na moim parkingu czeka troje ludzi, którzy chcieliby si ciebie pozby - oznajmiBam. Co ci tutaj sprowadza? - Chc z tob pogada. Umiejtno[ wBamywania si do mieszkaD to jedno, ale zdolno[ przewidywania, co robi w danym momencie dnia, to ju| caBkiem inna historia. - Skd wiedziaBe[, |e jestem na spacerze z Bobem? Co, masz jakie[ kontakty z siBami nadprzyrodzonymi? - Nic nadzwyczajnego. ZadzwoniBem i twoja babcia zdradziBa mi, |e wyszBa[ z psem na spacer. - O rany, co za rozczarowanie. Za chwil powiesz mi, |e nie jeste[ Supermanem. Komandos u[miechnB si. - ChciaBaby[, |ebym byB Supermanem? Spdz ze mn noc. - Peszysz mnie - powiedziaBam. - Sprytne - rzekB z uznaniem Komandos. - O czym chciaBe[ ze mn pogada? - ChciaBbym zakoDczy nasz wspóBprac. 106 Moje zmieszanie zniknBo i zastpiB je zal|ek jakiego[ negatywnego uczucia, które usadowiBo si na dnie mojego |oBdka. - Dobili[cie targu z Morellim, prawda? - Osignli[my porozumienie. ZostaBam wykluczona ze sprawy, odepchnita na bok, wyrzucona za burt jak niepotrzebny balast. Albo nawet gorzej, jak zródBo kBopotów. W cigu trzech sekund moje uczucia przegalopowaBy od zwtpienia do totalnej furii. - To byB pomysB Morellego? - To mój pomysB. Hannibal ci widziaB. Alexander ci widziaB. A teraz poBowa policjantów w Trenton wie, |e wBamaBa[ si do domu Hannibala i znalazBa[ w gara|u mBodego Macaroniego. - Morelli ci o tym powiedziaB? - Wszyscy o tym mówi. Na mojej sekretarce nie ma ju| miejsca. Dalsze uczestniczenie w tej sprawie jest dla ciebie zbyt niebezpieczne. Obawiam si, |e Hannibal poBczy fakty i przyjdzie po ciebie. - Mo|na si zaBama. - Naprawd posadziBa[ faceta na krze[le ogrodowym? - Owszem. A tak przy okazji, zabiBe[ go? - Nie. Kiedy tam byBem, w gara|u nie byBo porsche. Ani Macaroniego. - Jak pokonaBe[ system alarmowy? - Tak samo jak ty. Alarm byB wyBczony. - PopatrzyB na zegarek. - Czas na mnie. OtworzyBam drzwi i zaczBam wysiada. Komandos chwyciB mnie za nadgarstek. - Nie jeste[ zbyt dobra w wykonywaniu rozkazów, ale tym razem mnie posBuchasz, prawda? Odejdziesz. I bdziesz ostro|na. WestchnBam, wysiadBam z samochodu i wycignBam Boba z tylnego siedzenia. - Tylko upewnij si, |e Joyce ci nie zBapie. To zamieniBoby dzisiejszy dzieD w caBkowit ruin. ZostawiBam Boba w mieszkaniu, zabraBam kluczyki i torebk i zeszBam na dóB schodami. JechaBam gdzie[. Gdziekolwiek. ZnalazBam si w takim doBku, |e nie mogBam usiedzie w domu. Naprawd moja depresja nie byBa spowodowana wyBcznie tym, |e mnie wykluczyli ze sprawy. Nie mogBam znie[, |e wykluczyli mnie z niej za gBupot. SpadBam z drzewa, na miBo[ bosk. A potem posadziBam Macaroniego na krze[le. Chodzi o to, do jakich gBupstw czBowiek jest zdolny. Musz co[ zje[, pomy[laBam. Lody. Polan gorcym karmelem. I bit [mietan. W centrum handlowym jest lodziarnia, w której robi porcj czterosobow. Tego wBa[nie mi trzeba. Megalodów. WsiadBam do Wielkiego BBkitu, a Mitchell za mn. - Przepraszam? - powiedziaBam. - Czy to ma by randka? - ChciaBaby[ - odparB Mitchell. - Pan Stolle chce z tob pogada. - Wiesz co? Nie jestem w nastroju do rozmów z panem Stolle'em. Nie jestem w nastroju do rozmów z nikim, wBcznie z tob. Mam nadziej, |e nie potraktujesz tego osobi[cie, ale wyno[ si z mojego samochodu. Mitchell wycignB broD. - Musisz zmieni nastrój. - StrzeliBby[ do mnie? - Nie traktuj tego osobi[cie - powiedziaB Mitchell.Sklep z dywanami  Art's" znajduje si w dzielnicy Ha-milton, która ma charakter typowo handlowy, przy trasie 33, niedaleko Five Points, i nie ró|ni si niczym od innych firm na tej samej ulicy, z wyjtkiem bByszczcego szyldu w jaskrawozielonym kolorze; mo|na go dostrzec nawet z Rhode Island. To jednopitrowy budynek z du|ymi witrynami, obwieszczajcymi doroczn wyprzeda|. ByBam w tym sklepie wiele razy, podobnie jak ka|dy m|czyzna, kobieta czy dziecko w New Jersey. Nigdy niczego nie kupiBam, ale kusiBo mnie. Oferowano tu korzystne ceny. ZaparkowaBam buicka przed sklepem. Habib postawiB lincolna tu| obok. A Joyce zaparkowaBa koBo lin-colna. - Czego chce Stolle? - zapytaBam. - Chyba nie ma zamiaru mnie zabi? 107 - Pan Stolle nikogo nie zabija. Wynajmuje ludzi do tej roboty. On chce tylko porozmawia. To wszystko, co mi powiedziaB. W sklepie byBy dwie klientki. WygldaBy na matk i córk. Sprzedawca skakaB koBo nich. Weszli[my do [rodka z Mitchellem, który zaprowadziB mnie, kluczc po[ród stert dywanów i ekspozycji kilimów, do biura na tyBach sklepu. Stolle liczyB koBo czterdziestu piciu lat i byB dobrze zbudowany. MiaB klat jak szafa i szerok szczk. Na sobie - tandetny sweter i spodnie od dresu. WycignB rk i na jego twarzy pojawiB si u[miech kupca. - Bd na zewntrz - powiedziaB Mitchell i zamknB drzwi, zostawiajc mnie sam na sam ze Stolle'em. - Podobno jeste[ do[ sprytn dziewczyn - zaczB Stolle. - SByszaBem o tobie co[ nieco[. - Mhm. - Wic jak to si dzieje, |e nie masz szcz[cia w przypadku Manosa? - Nie jestem a| tak sprytna. A Komandos nie zbli|y si do mnie, dopóki w pobli|u bd Mitchell i Habib. Stolle u[miechnB si. - Szczerze mówic, nigdy nie UczyBem na to, |e wydasz nam Manosa. Ale, u diabBa, kto nie gra, ten nie wygrywa, prawda? Nie odpowiedziaBam. - Skoro, niestety, nie udaBo nam si tego zrobi najprostszym sposobem, bdziemy musieli spróbowa inaczej. Wy[lemy wiadomo[ twojemu przyjacielowi. Nie chce ze mn rozmawia? Dobra. Chce by nieuchwytny? W porzdku. A wiesz dlaczego? Bo mamy ciebie. Kiedy caBkiem strac cierpliwo[, a maBo mi ju| brakuje, zrobimy krzywd tobie. A Manoso bdzie wiedziaB, |e mógB temu zapobiec. CaBkowicie mnie zatkaBo. Takiego rozwizania nie braBam pod uwag. - On nie jest moim przyjacielem - sprostowaBam. -Przeceniasz to, ile dla niego znacz. - By mo|e, ale on jest bardzo rycerski. Wiesz, latynoski temperament. - Stolle usiadB na fotelu za swoim biurkiem i odsunB si do tyBu. - Powinna[ zachci Manosa, |eby z nami porozmawiaB. Mitchell i Habib wygldaj na sympatycznych facetów, ale zrobi, co im ka|. Maj na swoim koncie naprawd par niezBych numerów. Masz psa, prawda? - Stolle pochyliB si do przodu i poBo|yB dBonie na biurku. - Mitchell jest naprawd dobry w zabijaniu psów. Nie to, |eby miaB zaBatwi twojego psa... - To nie jest mój pies. Opiekuj si nim. - To byB tylko przykBad. - Tracisz czas - powiedziaBam. - Komandos jest przebiegBy. Nie uda ci si dotrze do niego przeze mnie. Nie Bczy nas ten rodzaj znajomo[ci. By mo|e nikogo nie Bczy z nim taka znajomo[. Stolle u[miechnB si i wzruszyB ramionami. - Jak ju| mówiBem, kto nie gra, ten nie wygrywa. Ale warto spróbowa, prawda? SpojrzaBam na niego tajemniczym wzrokiem Stephanie Plum, odwróciBam si i wyszBam. Kiedy wyszBam ze sklepu, Mitchell, Habib i Joyce siedzieli bezczynnie.WsiadBam do buicka i dyskretnie sprawdziBam spodnie w kroku, |eby upewni si, |e ich nie zmoczyBam. WziBam gBboki oddech i poBo|yBam rce na kierownicy. Wdech, wydech. Wdech, wydech. ChciaBam wBo|y kluczyk do stacyjki, ale nie mogBam oderwa rk od kierownicy. PooddychaBam jeszcze troch. PowiedziaBam sobie, |e Arturo Stolle jest potwornym gaduB. Ale sama w to nie wierzyBam. WierzyBam natomiast, |e to kawaB skurczybyka. I nie wygldaBo równie| na to, |eby Habib i Mit-chell byli tacy wspaniali. Wszyscy mnie obserwowali, czekajc, co teraz zrobi. Nie chciaBam, by wiedzieli, |e jestem przera|ona, wic zmusiBam si do zdjcia rk z kierownicy i uruchomienia silnika. Ostro|nie wycofaBam, wrzuciBam bieg i odjechaBam. SkoncentrowaBam si na tym, |eby prowadzi powoli i pewnie. Jadc, wykrciBam wszystkie numery telefonów do Komandosa, jakie znaBam, zostawiajc lapidarn wiadomo[:  ZadzwoD do mnie. Natychmiast". Potem zadzwoniBam do Carol {abo. - Potrzebuj przysBugi - powiedziaBam. 108 - Wal jak w dym. - Zledzi mnie Joyce Barnhardt. - Suka. - Jedzie za mn tak|e dwóch go[ci w lincolnie. - Hm. - Nic powa|nego - je|d| za mn od dBu|szego czasu i, jak dotd, do nikogo nie strzelali. - Jak dotd. - W ka|dym razie musz ich zniechci do [ledzenia mnie i mam pewien plan. ByBam jakie[ pi minut drogi od Carol. MieszkaBa w Burg, niedaleko moich rodziców. Kupili z Lubiem dom za pienidze otrzymane w prezencie [lubnym i natychmiast zaczli pracowa nad powikszeniem rodziny. Po dwóch chBopcach powiedzieli sobie do[. Dobra wiadomo[ dla [wiata. Dzieciaki Carol byBy postrachem okolicy. Kiedy dorosn, na pewno bd glinami. Podwórka w Burg s dBugie i wskie. Wiele z nich jest otoczonych jakim[ ogrodzeniem. Wikszo[ przylega do bocznych uliczek. Wszystkie uliczki maj szeroko[ polnej drogi. Boczna uliczka na tyBach domów przy Reed Street, midzy Beal i Cedar, byBa wyjtkowo dBuga. Plan polegaB na tym, |e zaprowadziBabym jak po sznurku Joyce i dziarskich chBopców w dóB ulicy, potem czym prdzej skrciBabym w Cedar, a Carol przyszBaby mi z odsiecz i zablokowaBa uliczk, symulujc awari samochodu. DojechaBam do Burg i jezdziBam w kóBko przez jakie[ pi minut, dajc Carol wicej czasu na zajcie pozycji. Potem skrciBam w Reed, cignc za sob Joyce i zbirów. DotarBam do Cedar i upewniBam si, |e Carol ju| tam jest. PrzemknBam koBo niej, a ona wyjechaBa do przodu i stanBa, tak wic wszyscy znalezli si w puBapce. ZerknBam do tyBu, |eby zobaczy, co si dzieje, i ujrzaBam Carol i trzy inne kobiety, które wysiadaBy z jej auta. Monica Kajewski, Gail Wojohowitz i Angie Bono. Ka|da z nich nienawidziBa Joyce Barnhardt. Awantura w Burg! PojechaBam prosto do Broad i w kierunku wybrze|a. Nie miaBam zamiaru siedzie z zaBo|onymi rkami i czeka, a| Mitchell zabije Boba, |eby zdoby punkt. Dzisiaj Bob - jutro ja. WjechaBam do Deal i powoli przejechaBam koBo rezydencji Ramosów. SpróbowaBam znowu dodzwoni si na komórk Komandosa. Dalej, Komandosie. Popatrz przez okno, gdziekolwiek, u diabBa, jeste[. ByBam o dom dalej od ró|owej fortecy i miaBam zamiar zawróci na przeBcz-ce, kiedy kto[ szarpnB drzwi od strony pasa|era i do [rodka wskoczyB Alexander Ramos. - Cze[, spryciaro - powiedziaB. - Cignie ci tutaj, co? A niech to! Nie potrzebowaBam teraz, |eby wsiadaB mi do samochodu! - Dobrze, |e ci zobaczyBem. Ju| dostawaBem [wira. - Chryste - jknBam. - Dlaczego pan tego nie zmieni? - Nie chc niczego zmienia. Chc papierosa. Zawiez mnie do sklepu. I po[piesz si, umieram.- Papierosy s w schowku. ZostawiB je pan ostatnim razem. WycignB paczk i wBo|yB papierosa do ust. - Tylko nie w samochodzie! - Do diabBa, to zupeBnie jak maB|eDstwo bez seksu. Jedz do Sala. Nie chciaBam jecha do Sala. ChciaBam pogada z Komandosem. - Nie obawia si pan, |e zaczn go szuka? Jest pan pewien, |e to bezpieczne jecha do Sala? - Tak. W Trenton maj problem i wszyscy s zajci, próbujc go rozwiza. - Czy ten problem jest zwizany z trupem w gara|u Hannibala? - No có|, istotnie - powiedziaBam. - Mo|e mógBby pan pomóc. - Ju| pomogBem. W przyszBym tygodniu zaBaduj ten problem na statek. Przy odrobinie szcz[cia statek zatonie. Dobra, teraz caBkiem mnie wciBo. Nie wiem, jak oni maj zamiar zabra tego nieboszczyka na statek. Nie wiem, po co chc go tam przetransportowa. Poniewa| nie zdoBaBam pozby si Ramosa z samochodu, pojechaBam do Sala, weszli[my do [rodka i usiedli przy stoliku. Ramos wychyliB szklaneczk i zapaliB papierosa. - W przyszBym tygodniu wracam do Grecji - powiedziaB. - Chcesz jecha ze mn? Mogliby[my si pobra. - My[laBam, |e skoDczyB pan z maB|eDstwami. 109 - ZmieniBem zdanie. - To nadzwyczajne, ale chyba nie. WzruszyB ramionami i nalaB sobie nastpn kolejk. - Jak chcesz. - Ten problem w Trenton... - Czy to jakie[ interesy? - Interesy. Osobiste. Dla mnie to jedno i to samo. Pozwól, |e dam ci jedn rad. Nie miej dzieci. A je[li chcesz mie dostatnie |ycie, zajmij si broni. To jest moja rada. ZadzwoniB mój telefon komórkowy. - Co si dzieje? - zapytaB Komandos. - Nie mog teraz rozmawia. W jego gBosie daBo si wyczu napicie. - Powiedz, |e nie jeste[ z Ramosem. - Tego nie mog powiedzie. Dlaczego nie oddzwo-niBe[? - MusiaBem na jaki[ czas wyBczy komórk. WBa[nie wróciBem i CzoBg powiedziaB mi, |e widziaB, jak zabieraBa[ Ramosa. - To nie moja wina! SzukaBam ci wszdzie. - Dobra, lepiej si ukryj, bo trzy samochody wBa[nie wyjechaBy z rezydencji i domy[lam si, |e szukaj Alexandra. ZamknBam klapk i wrzuciBam telefon do torebki. - Musz i[ - powiedziaBam do Ramosa. - To byB twój przyjaciel, tak? Wyglda na to, |e to prawdziwy dupek. MógBbym si nim zaj, je[li wiesz, co mam na my[li. RzuciBam na stóB dwudziestk i wziBam butelk. - Chodzmy - rzekBam stanowczo. - Mo|emy to zabra ze sob. Ramos popatrzyB mi przez rami w kierunku drzwi. - O choroba, patrz, kto idzie. BaBam si odwróci. - To moje niaDki - o[wiadczyB. - Nie mog nawet podetrze tyBka bez [wiadków. OdwróciBam si i prawie |e zemdlaBam z ulgi, |e to nie Hannibal. Obaj przybyli mieli dobrze po czterdziestce i byli ubrani w garnitury. Wygldali tak, jakby jedli mnóstwo spaghetti i nie odmawiali sobie deserów. - Potrzebuj pana w domu - powiedziaB jeden z nich. - Jestem ze swoj przyjacióBk - odparB Alexander. - Tak, ale mo|e mógBby pan si z ni umówi kiedy indziej. Nadal nie mo|emy znalez tego Badunku, który pBynie statkiem. Jeden z nich wyprowadziB Alexandra za drzwi, a drugi zostaB, |eby ze mn porozmawia. - PosBuchaj - rzekB. - To nieBadnie tak wykorzystywa starszego czBowieka. Nie masz przyjacióB w swoim wieku?- Nie wykorzystuj go. WskoczyB do mojego samochodu. - Wiem. Czasami tak robi. - Go[ wycignB z kieszeni plik banknotów i odliczyB setk. To rekompensata za utrudnienia. CofnBam si. - Nie zrozumieli[my si. - W porzdku, ile? - DoliczyB jeszcze dziewiset, zwinB je i wrzuciB do mojej torebki. - Nie chc ju| sBysze ani sBowa. I masz obieca, |e zostawisz go w spokoju. Zrozumiano? - Poczekaj chwil... OdchyliB poB marynarki, |eby pokaza mi, |e ma broD. - Teraz rozumiem - powiedziaBam. OdwróciB si, wyszedB i wsiadB do samochodu, który czekaB przy kraw|niku. Samochód odjechaB. - {ycie jest dziwne - odezwaBam si do barmana. I te| wyszBam. Kiedy byBam wystarczajco daleko od Deal, |eby poczu si bezpiecznie, zadzwoniBam do Komandosa i opowiedziaBam mu o Stolle'u. 110 - Masz natychmiast wróci do domu i zamkn drzwi na klucz - poleciB Komandos. Wy[l CzoBga, |eby ci zabraB. - I co potem? - Potem umieszcz ci w bezpiecznym miejscu, dopóki wszystkiego nie wyja[ni. - Nie sdz. - Nie utrudniaj - powiedziaB Komandos. - Mam do[ problemów. - Dobra, rozwizuj swoje cholerne problemy. I po[piesz si! WyBczyBam si. No i straciBam spraw. To byB stresujcy dzieD. Kiedy wjechaBam na parking, Mitchell i Habib ju| na mnie czekali. PomachaBam im, ale nie odwzajemni- li mojego gestu. Mina mi zrzedBa. Nie byBo |adnych docinków. To zBy znak. WeszBam schodami na drugie pitro i pognaBam do drzwi. CzuBam niepokój w |oBdku, a serce mi BomotaBo. Kiedy weszBam do mieszkania i Bob wpadB jak strzaBa do przedpokoju, poczuBam, |e ogarnia mnie ulga. ZamknBam drzwi na klucz i sprawdziBam, czy u Reksa te| wszystko w porzdku. Na sekretarce miaBam dwana[cie wiadomo[ci. Jedna byBa milczeniem. CzuBo si, |e to milczenie Komandosa. Dalsze dziesi byBo dla babci. Ostatnia od mojej mamy. Dzisiaj wieczór bdzie pieczony kurczak - usByszaBam. -Babcia my[laBa, |e mo|e zechcesz wpa[, poniewa| kiedy sprztaBa w twoich szafkach, Bob zjadB ci caBe zakupy. Babcia mówi, |e powinna[ wyprowadzi go na spacer, jak wrócisz, bo zjadB dwa opakowania suszonych [liwek, które dopiero co kupiBa. PopatrzyBam na Boba. WszyB niespokojnie, a jego brzuch wygldaB tak, jakby pies poBknB piBk pla|ow. - Niech ci kule bij, Bob! - rozzBo[ciBam si. - Nie wygldasz najlepiej. Bob pu[ciB bka i odbiBo mu si. - Mo|e powinni[my pój[ na spacer. Bob zaczB sapa. Zlina kapaBa mu z pyska na podBog, a w brzuchu zaczBo burcze. PochyliB si do przodu i skurczyB si. - Nie! - krzyknBam. - Tylko nie tutaj! PorwaBam smycz, torebk i wycignBam go z mieszkania na korytarz. Nie czekali[my na wind. Zbiegli[my na dóB po schodach i przecili[my hol. WyprowadziBam go na zewntrz i wBa[nie przechodzili[my przez parking, kiedy nagle tu| przede mn lincoln zahamowaB z piskiem opon. Mitchell wyskoczyB z samochodu, przewróciB mnie i porwaB Boba. Zanim si pozbieraBam i wstaBam, lincoln ruszyB. WrzasnBam i pobiegBam za nim, ale wyjechaB ju| z par-kingu w St. James Street. Nagle jednak zatrzymaB si. Drzwi si otworzyBy i wyskoczyli z nich Habib i Mit-chell. - Jasna cholera! - krzyczaB Mitchell. - Niech to szlag! Dziwka! Habib zasBaniaB usta rk. - Niedobrze mi. Nawet w Pakistanie nie widziaBem czego[ takiego. Bob daB susa z auta, machajc ogonem, i podbiegB do mnie. Jego brzuch wygldaB caBkiem przyzwoicie, a on sam nie [liniB si ani nie sapaB. - Ju| lepiej, kole[? - spytaBam, drapic go za uchem, tak jak lubiB. - Dobry chBopiec. Poczciwy Bob. Mitchell wybaBuszyB oczy. MiaB purpurow twarz. - Zabij tego cholernego kundla. Zabij go. Wesz, co on zrobiB? ZrobiB to grubsze w moim samochodzie. A potem zwymiotowaB. Czym ty go karmisz? W ogóle nie znasz si na psach? Co z ciebie za opiekunka? - ZjadB suszone [liwki babci - wyja[niBam. Mitchell zBapaB si za gBow. - Tylko bez gBupich |artów. ZapakowaBam Boba do Wielkiego BBkitu i kiedy dojechaBam do domu rodziców, najpierw wyjrzaBam przez szyb. - Zawsze wiemy, |e to ty - powiedziaBa babcia. - Ten samochód sBycha na dwa kilometry. Tylko bez gBupich |artów. - Gdzie masz kurtk? - zapytaBa mama. - Nie jest ci zimno? 111 - Nie miaBam czasu, |eby zabra kurtk - wytBumaczyBam. - To dBuga historia. Na pewno nie zechcecie tego sBucha. - Ja chc - o[wiadczyBa babcia. - ZaBo| si, |e jest niezBa. - Najpierw musz zadzwoni. - DzwoD, a ja ju| podaj do stoBu - powiedziaBa mama. - Wszystko jest gotowe. PoszBam do kuchni i zadzwoniBam do Morellego. - ChciaBam ci o co[ prosi - zaczBam, kiedy odebraB. - Jasne. Uwielbiam, jak masz wobec mnie dBugi wdziczno[ci. - ChciaBabym, |eby[ przez jaki[ czas zajB si Bobem. - Ale nie jeste[ w zmowie z Simonem? - Nie! - Wic o co chodzi? - Pamitasz o tych tajnych informacjach, których nie mo|esz mi powierzy? - Tak. - Teraz to ja nie mog ci tego wyja[ni. Przynajmniej nie w kuchni mojej mamy. Babcia wpadBa do kuchni. - Czy to Joseph? Powiedz mu, |e mamy du|ego pieczonego kurczaka, ale musi si po[pieszy, je[li chce co[ zje[. - On nie lubi pieczonego kurczaka. - Uwielbiam pieczone kurczaki - odparB Joe. - Zaraz tam bd. - Nie! Za pózno. WyBczyB si. - PoBó|cie dodatkowe nakrycie - poprosiBam. Babcia siedziaBa przy stole i wygldaBa na zmieszan. - Czy to ma by talerz dla Boba, czy dla Joego? - Dla Joego. Bob ma kBopoty z |oBdkiem. - Nic dziwnego - odezwaBa si babcia. - A te wszystkie suszone [liwki? ZjadB te| opakowanie mro|onych pBatów rybnych i torb prawo[lazu lekarskiego. Czekajc na Louise, robiBam porzdki w szafkach i wyszBam na chwil do Bazienki, a kiedy wróciBam, na blacie nie zostaBo nic. PogBaskaBam Boba po Bbie. Durny pies. Nie byB ani troch taki inteligentny jak Reks. Nie byB nawet na tyle inteligentny, |eby zostawi w spokoju te [liwki. Jednak miaB swoje zalety. Cudowne, piwne oczy. A piwne oczy mnie pocigaBy. ByB te| dobrym kompanem. Nigdy nie próbowaB zmienia programów w radiu i ani razu niewspomniaB o moim pryszczu. W porzdku, przywizaBam si do Boba. Tak naprawd byBam gotowa wydrze Mit-chellowi serce goBymi rkami, kiedy porwaB tego psa. Do przytulania te| byB dobry. - Dzisiaj pojedziesz do domu z Joem - powiedziaBam do niego. - Bdziesz tam bezpieczny. Mama postawiBa na stole kurczaka, pieczywo, surówk z czerwonej kapusty i brokuBy. Nikt nawet nie tknBby brokuBów, ale mama i tak je gotowaBa, bo s zdrowe. Joe wszedB i usiadB koBo mnie przy stole. - Jak dzisiaj poszBo? - zapytaBa babcia. - ZBapaBe[ jakich[ morderców? - Dzisiaj nie, ale mam pewne nadzieje na jutro. - Czy|by? - zainteresowaBam si. - W zasadzie nie, niezupeBnie. - Jak ci poszBo z Komandosem? Morelli naBo|yB sobie By|k surówki z czerwonej kapusty. - Tak jak si spodziewaBem. - Mnie powiedziaB, |ebym si odczepiBa. Ty te| tego chcesz? - Tak, ale jestem na tyle przebiegBy, |eby ci tego nie mówi. To podziaBaBoby na ciebie jak pBachta na byka. -WziB kawaBek kurczaka. - WypowiedziaBa[ mu wojn? 112 - Co[ w tym rodzaju. OdrzuciBam jego propozycj umieszczenia mnie w bezpiecznym miejscu. - Czy jest a| tak zle, |e musisz si ukrywa? - Nie wiem. By mo|e. Morelli poBo|yB rk na oparciu mojego krzesBa. - Mój dom jest bezpieczny. MogBaby[ si wprowadzi do mnie i Boba. A poza tym masz u mnie dBug, no wiesz. - Chcesz od razu zatelefonowa na gieBd, |eby im powiedzie, |e twoje akcje wzrosBy? - Im szybciej, tym lepiej. Telefon w kuchni zadzwoniB i babcia poszBa odebra. - To do Stephanie! - krzyknBa. - Lula. - Próbuj skontaktowa si z tob przez caBe popoBudnie. W ogóle nie mo|na ci zBapa. Masz wyBczon ko- mórk, nie odpowiadasz na pager. Czy co[ z twoim page-rem jest nie tak? - Nie sta mnie i na komórk, i na pager, wic wybraBam komórk. O co chodzi? - Znalezli Cynthi Lotte w tym porsche i byBa martwa. Mówi ci, nikt by mnie nie zmusiB, |eby wsi[ do tego auta. Wsiadasz i wynosz ci nogami do przodu. - Kiedy to si staBo? Skd o tym wiesz? - Znalezli j dzisiaj po poBudniu na parkingu przy Trzeciej. UsByszaBy[my o tym z Connie w wiadomo[ciach policyjnych w radiu. W dodatku mam dla ciebie nowego zbiega. Yinnie byB maksymalnie wkurzony, bo byBa[ poza zasigiem, a nie ma nikogo, kto wziBby t spraw. - A co z Joyce? A Frankie Defrances? - Joyce te| jest poza zasigiem. Jej pager nie odpowiada. A Frankie miaB wBa[nie operacj przepukliny. - Przyjad do biura jutro z samego rana. - Nie ma mowy. Yinnie mówi, |e musisz dorwa tego kolesia dzi[ wieczór, zanim odleci. Wie dokBadnie, gdzie on jest. DaB mi papiery. - Za ile? - Umowa jest na sto tysicy. Yinnie odpali ci dziesi procent. Serce, tylko spokojnie, |adnych palpitacji. - Przyjad po ciebie za jakie[ dwadzie[cia minut. WróciBam do stoBu, zapakowaBam dwa kawaBki kurczaka w serwetk i wrzuciBam do torebki. - Musz i[ - powiedziaBam. - Mam zBapa zbiega. Morelli nie wygldaB na zbyt uszcz[liwionego. - Zobaczymy si pózniej? - Mo|liwe. Poza spBat dBugu musz z tob pogada o Cynthii Lotte. - WiedziaBem, |e w koDcu do tego dojdziesz. Lula czekaBa ju| na zewntrz, kiedy dotarBam do jej domu.- Mam papiery - powiedziaBa. - I nie jest tak zle. Nazywa si Hwood Steiger i jest oskar|ony o handel narkotykami. PróbowaB robi denaturat w gara|u swojej matki, ale w caBej okolicy unosiBy si opary. Pewnie który[ z ssiadów zadzwoniB na policj. W ka|dym razie jego matka zastawiBa dom, |eby wpBaci kaucj, i teraz boi si, |e Elwood zrobi sobie wycieczk do Meksyku. W pitek nie stawiB si w sdzie, a matka znalazBa bilety na samolot w szufladzie ze skarpetkami. Wic doniosBa na niego Vin-niemu. - Gdzie mamy go szuka? - WedBug jego mamy jest jednym z tych fanatyków Gwiezdnych wojen. Dzisiaj wieczór odbywa si co[ w rodzaju maratonu Gwiezdnych wojen. PodaBa mi adres. ZerknBam na adres i wydaBam z siebie jk. To byB dom Dougiego. - Znam kolesia, który tam mieszka - powiedziaBam. -Dougie Kruper. Lula stuknBa si w gBow. - WiedziaBam, |e to jakie[ znajome nazwisko. - Nie chc, |eby ktokolwiek zostaB ranny, kiedy tam wejdziemy - ostrzegBam. 113 - Mhm. - Nie wkroczymy tam jak bandziory z broni w rku. - Mhm. - W ogóle nie u|yjemy broni. - Przecie| sBysz. SpojrzaBam na kieszeD w jej kurtce. - Masz tam spluw? - Do licha, jasne. - A w spodniach? - Glocka. - FuteraB na rewolwer przy kostce u nogi? - Tylko miczaki nosz futeraBy przy kostce - obruszyBa si Lula. - Chc, |eby[ zostawiBa broD w samochodzie. - Ale to s przecie| gwiezdni wojownicy. Mog nas wzi w ogieD wulkanicznej lawy. - W samochodzie! - krzyknBam. - Rany, po co a| tak ostro! - Lula wyjrzaBa przez okno. - Wyglda na to, |e u Krupera impreza si krci. Przed domem staBo kilka samochodów, a z okien biBa Buna [wiateB. Drzwi wej[ciowe byBy otwarte, a na werandzie staB Ksi|yc. ZostawiBy[my samochód par domów dalej i wróciBy[my do Ksi|yca. - Cze[, facetka - powiedziaB na mój widok. - Witamy w  Trekaramie". - Co tu si dzieje? - Dougie otworzyB nowy interes.  Trekarama". Sami to wymy[lili[my. Dougster jest mistrzem gwiezdnych wojen. To wzbudza groz, facetka. Interes na miar nowego tysiclecia. Bdzie du|y, wiesz? Mamy zamiar wprowadzi karty wstpu. - Co to, u diabBa, jest ta  Trekarama"? - To klub rozrywkowy, facetka. Zwitynia. To miejsce kultu wszystkich kobiet i m|czyzn, którzy doszli tam, gdzie nigdy przedtem nikt nie dotarB. - Co to znaczy przedtem? Ksi|yc znieruchomiaB i utkwiB wzrok w przestrzeni. - Przed tym wszystkim. - O kurna. - Wstp kosztuje pi dolców - poinformowaB Ksi|yc. DaBam mu dziesi i przecisnBy[my si przez tBum przy drzwiach. - Nigdy nie widziaBam tylu czubków w jednym miejscu - powiedziaBa Lula. - Z wyjtkiem tego Klingona, tam, przy schodach. Ten ostatecznie mógBby by. RozejrzaBy[my si po pokoju, szukajc Steigera i próbujc rozpozna go na podstawie zdjcia z dokumentacji. Problem polegaB na tym, |e cz[ gwiezdnych wojowników byBa przebrana za swoich ulubionych bohaterów z Gwiezdnych wojen. Dougie podbiegB do nas. - Witam w  Trekaramie". W rogu s zakski i napoje serwowane przez Romulana, a za dziesi minut zaczynamy pokaz filmu. Zakski s naprawd dobre. Pochodz z likwidacji magazynu. W wolnym tBumaczeniu: kradzione towary, które gniBy w jakim[ ukryciu, bo on zamknB interes. Lula postukaBa Dougiego w gBow. - Halo, jest tam kto? Czy wygldamy jak para szurnitych gwiezdnych wojowników? - No có|... - My tylko si rozgldamy - uspokoiBam Dougiego. - Jak tury[ci? - Mo|e oprowadzi mnie ten Klingon - zaproponowaBa Lula. - Jest caBkiem niezBy. ROZDZIAA 13 114 WeszBy[my z Lula dalej do pokoju, przeciskajc si przez tBum i szukajc Elwooda. MiaB dziewitna[cie lat. ByB mojego wzrostu i szczupBy. Blond wBosy w kolorze piasku. Oskar|ony po raz drugi. Nie chciaBam go wystraszy. ChciaBam po cichu wyprowadzi go na zewntrz i zapi mu kajdanki. - Hej - powiedziaBa Lula. - Widzisz tego maBego kolesia w przebraniu kapitana Kirka? Co o tym my[lisz? SpojrzaBam w drugi kt pokoju. - Wyglda na to, |e to on - powiedziaBam. PrzecisnBy[my si w tamtym kierunku i stanBy[my obok niego. - Mam tutaj randk z nieznajomym - zagadnBam. -MówiB, |e bdzie przebrany za oficera. - WycignBam rk. - Jestem Stephanie Plum. PodaB mi rk. - Elwood Steiger. Bingo. - Jezu, ale tu duszno - powiedziaBam. - Wyjd na zewntrz, |eby troch odetchn. Idziesz ze mn? RozejrzaB si wokóB, zdenerwowany, czy aby czego[ nie przegapi. - Nie wiem. Raczej nie. Powiedzieli, |e zaraz bd wy[wietla filmy. Lekcja pierwsza: nie ma sensu podchodzi do gwiezdnego wojownika, kiedy zaczyna si film. MiaBam dwa wyj[cia. MogBam u|y siBy albo czeka, a| sam zdecyduje si wyj[. Gdyby zostaB do koDca i opu[ciB pomieszczenie razem z caBym tym tBumem, mogByby by kBopoty. PodszedB do nas Ksi|yc. - Jak to miBo, |e obie macie si dobrze. Wiecie, El-wood jest w opaBach. RobiB takie wspaniaBe prochy i go przymknli. To dla nas wszystkich prawdziwy cios. Oczy Elwooda byBy nieprawdopodobnie rozbiegane. - Czy w koDcu puszcz te filmy? - zapytaB. - WBa[ciwie przyszedBem tutaj na filmy. Ksi|yc sczyB drinka. - Elwood dobrze zarabiaB, oszczdzajc na college, a| nagle cofnli mu zgod na prowadzenie interesu. Cholernie szkoda. Cholernie szkoda. Elwood nie[miaBo si u[miechnB. - W zasadzie to nie miaBem |adnej zgody. - Jeste[ szcz[ciarzem, |e znasz Stef - powiedziaB Ksi|yc. - Nie wiem, co zrobiliby[my z Dougiem bez Stef. Inni Bowcy nagród po prostu zacignliby ci z powrotem do wizienia, ale nie Stef... Elwood wygldaB tak, jakby kto[ przywaliB mu paBk w gBow. - Aowca nagród! - I to najlepszy - zapewniB Ksi|yc. PochyliBam si do przodu, |eby Elwood sByszaB to, co powiedziaBam do niego po cichu. - Mo|e lepiej wyszliby[my przed dom i pogadali. CofnB si. - Nie! Nigdzie nie id! Zostaw mnie w spokoju. ZrobiBam krok do przodu, |eby zaBo|y mu kajdanki, ale mnie odepchnB. Lula wycignBa paralizator, Elwood schowaB si za Ksi|ycem, a Ksi|yc osunB si na ziemi jak domek z kart. - Hop - powiedziaBa Lula. - Zdaje si, |e zBapaBam naszego maBego wojownika. - ZabiBa[ go! - wrzasnB Elwood. - Do[ tego - zaprotestowaBa Lula. - PrzestaD mi wrzeszcze prosto do ucha. ChwyciBam go za rk i wsunBam na ni kajdanki. - ZabiBa[ go. ZastrzeliBa[ go - powtórzyB Elwood. Lula wziBa si pod boki. - SByszaBe[ jaki[ strzaB? Chyba nie. Nawet nie mam przy sobie broni, bo nasza przeciwniczka przemocy kazaBa mi zostawi spluw w samochodzie. To chyba dobrze, bo inaczej mogBabym ci zastrzeli tylko za to, |e jeste[ takim maBym wkurzajcym karaluchem. Nadal usiBowaBam zapi kajdanki na jego drugiej rce, a ludzie pchali si na nas. 115 - O co chodzi? - pytali. - Co robisz kapitanowi Kir-kowi? - Zabieramy jego bezwarto[ciowy blady tyBek do ciupy - wyja[niBa Lula. - Odsun si. Ktem oka dostrzegBam, |e co[ przeleciaBo obok i uderzyBo Lul w gBow. - Hej! - krzyknBa Lula. - Co jest grane? - PomacaBa si po gBowie. - To jedna z tych smrodliwych kulek serowych na zaksk. Kto rzuca kulkami serowymi? - Wolno[ dla kapitana Kirka! - krzyknB kto[. - Ju| my go uwolnimy - obiecaBa Lula. Pac. DostaBa w czoBo pasztecikiem z krabów. - Zaraz, zaraz - powiedziaBa. Pac. Pac. Pac. BuBeczki z jajkiem. CaBy pokój zgodnie skandowaB: - Wolno[ dla kapitana Kirka! Wolno[ dla kapitana Kirka! - Spadam std - oznajmiBa Lula. - To banda czubków. Kiedy[ za bardzo przygrzaBo im w gBowy. ZacignBam Elwooda w kierunku drzwi, obrywajc pecyn gorcego sosu do buBeczek z jajkiem plus paroma kulkami serowymi. - Bra je! - krzyknB kto[. - Uprowadzaj kapitana Kirka. SchyliBy[my z Lula gBowy i torowaBy[my sobie drog przez grad ukradzionych zaksek i niewybrednych grózb.DotarBy[my do drzwi, wypadBy[my na zewntrz i biegiem rzuciBy[my si w stron chodnika, niemal cignc za sob Elwooda. WrzuciBy[my go na tylne siedzenie, po czym nacisnBam pedaB gazu a| do podBogi. Ka|dy inny samochód wystrzeliBby do przodu jak rakieta, ale buick dostojnie ruszyB z miejsca postoju i potoczyB si wzdBu| ulicy. - Wiesz, jak si nad tym zastanowi, to ci gwiezdni wojownicy s kup miczaków - zauwa|yBa Lula. - Gdyby co[ takiego przydarzyBo si w mojej okolicy, w tych kulkach serowych byByby naboje. Elwood siedziaB markotny na tylnym siedzeniu i nie odzywaB si. ZainkasowaB przez przypadek par ciosów kulkami serowymi i buBeczkami z jajkiem, a jego kostium Kirka ju| nie speBniaB standardów stowarzyszenia. WysadziBam Lul i pojechaBam na posterunek. Dy|ur miaB Jimmy Neeley. - Rany! - zdumiaB si. - Co to za smród? - Kulki serowe - wyja[niBam. - I buBki z jajkiem. - Wygldasz, jakby[ uczestniczyBa w bitwie na |arcie. - To Romulan wszystko zaczB - powiedziaBam. -Cholerni Romulanie. - Tak - przyznaB Neeley. - Tym Romulanom nie mo|na ufa. WziBam pokwitowanie i odebraBam swoje kajdanki od kapitana Kirka, a potem wyszBam z posterunku na wieczorne powietrze. Parking policyjny byB a| nienaturalnie jasny, o[wietlony halogenami. Ponad halogenami niebo byBo ciemne i bezgwiezdne. ZaczB pada drobny deszcz. To mogBaby by przyjemna noc, gdybym spdziBa j z Morellim i z Bobem. A tymczasem staBam samotnie w deszczu, [mierdzc jak jeden wielki pasztet z krabów i martwic si troch, |e kto[ wykoDczyB Cynthi Lotte, a ja mog by nastpna. Jedyn zalet zamordowania Cynthii byBo to, |e ten fakt na pewien czas odsunB moje my[li od Artura Stolle'a. Nie czuBam si zbyt atrakcyjna seksualnie w koszuli oblepionej sosem i z wBosami upapranymi kulkami sero- wymi, wic pojechaBam do domu, |eby si przebra przed spotkaniem z Morellim. ZaparkowaBam buicka obok cadillaca pana Weinsteina, zamknBam drzwi i ruszyBam w stron domu, zanim zauwa|yBam, |e przede mn stoi Komandos, oparty o samochód. - Musisz by ostro|niejsza, kochanie - powiedziaB. -Powinna[ si rozejrze, zanim wysidziesz z samochodu. - Jestem rozkojarzona. - Kula w gBowie rozproszyBaby twoj uwag na staBe. WykrzywiBam si i pokazaBam mu jzyk. Komandos u[miechnB si. 116 - Próbujesz mnie podnieci? - ZdjB z moich wBosów ks jedzenia. - BuBka z jajkiem? - To byBa dBuga noc. - DowiedziaBa[ si czego[ od Ramosa? - PowiedziaB, |e maj problem w Trenton. Prawdopodobnie chodziBo mu o Macaroniego. Ale potem powiedziaB, |e ju| wszystko zaBatwiB i |e ten problem odpBynie statkiem w przyszBym tygodniu. A przy odrobinie szcz[cia statek zatonie. Pózniej przyszBo dwóch zbirów, |eby zabra Badunek, i powiedzieli, |e nie mog go znalez. Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? - Tak. - Powiesz mi? - Nie. Kurcz. - Jeste[ prawdziwym skurczybykiem. Nie mam zamiaru wicej dla ciebie pracowa. - Za pózno. Ju| ci zwolniBem. - ChciaBam powiedzie nigdy wicej! - Gdzie jest Bob? - Z Morellim. - Wic musz si martwi tylko o twoje bezpieczeDstwo - zauwa|yB Komandos. - To byBo sBodkie, ale niepotrzebne. - {arty sobie ze mnie stroisz czy co? KazaBem ci si wycofa i uwa|a na siebie, a w dwie godziny pózniej siedziaBa[ w samochodzie z Ramosem.- SzukaBam ci, a on wskoczyB mi do auta. - SByszaBa[ kiedy[ o zamkach u drzwi? ZadarBam nos w gór, udajc oburzenie. - Id do domu. I zamkn si na klucz tylko po to, |eby ci uszcz[liwi. - BBd. Jedziesz ze mn, i to ja ci zamkn. - To miaBa by grozba? - Nie. Kategoryczny rozkaz. - PosBuchaj, panie i wBadco - powiedziaBam. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Kobiety nie s niczyj wBasno[ci. Nie mo|na nas tak po prostu zamyka. Je[li chc zrobi co[ wyjtkowo gBupiego i narazi si na niebezpieczeDstwo, mam do tego prawo. Komandos bByskawicznie zapiB mi kajdanki. - Nie sdz. - Hej! - Tylko na par dni. - Nie mog w to uwierzy! Naprawd zamierzasz mnie zamkn? ChciaB mnie chwyci za drugi nadgarstek, ale wyrwaBam mu kajdanki z rki i odskoczyBam. - Chodz tutaj - powiedziaB. Midzy nami byB samochód. Kajdanki dyndaBy mi u jednej rki i w jaki[ przedziwny sposób - chocia| nie chciaBam tak my[le - podniecaBo mnie to. A zaraz potem zaczBo mnie to doprowadza do biaBej gorczki. SignBam do torebki i wycignBam sprej. - ZBap mnie - wyzwaBam Komandosa. PoBo|yB rce na samochodzie. - Nie idzie nam zbyt dobrze, prawda? - A czego si spodziewaBe[? - Masz racj. Powinienem byB to przewidzie. Z tob nic nie jest proste. Faceci dostaj szaBu. Samochody s zgniatane przez [mieciarki. Wszystkie akcje, w których uczestniczyBem, byBy mniej mczce ni| umówienie si z tob na kaw. - PodniósB do góry kluczyk, tak abym mogBa go zobaczy. - Chcesz, |ebym zdjB ci kajdanki? - Rzu klucz tutaj. - Nie. Ty musisz przyj[ do mnie. - Nie ma mowy. - Ten sprej zadziaBa tylko wtedy, je[li u|yjesz go tu| przed moim nosem. My[lisz, |e jeste[ na tyle dobra, |eby to zrobi? 117 - Z pewno[ci. Na parking wjechaB jaki[ rzch. CaBkowicie pochBonB nasz uwag. Komandos trzymaB broD, rk miaB opuszczon. Samochód zatrzymaB si i wysiedli z niego Ksi|yc i Dougie. - Cze[, facetka! - zawoBaB do mnie Ksi|yc. - A to fart, |e ci zastali[my. Potrzebujemy jednej z twoich mdrych rad. - Musz z nimi pogada - zwróciBam si do Komandosa. - ZrobiBy[my im z Lula baBagan w domu. - Pozwól, |e si domy[le. Podawali tam buBki z jajkiem i co[ |óBtego. - Kulki serowe. Ale to nie moja wina. To Romulan zaczB. W kcikach jego ust pojawiB si nieznaczny, kontrolowany u[miech. - Powinienem byB si domy[li, |e to sprawka Romu-lana. - SchowaB broD. - Idz pogada z kumplami. ZaBatwimy to pózniej. - A klucz? U[miechnB si i potrzsnB gBow. - To oznacza wojn - powiedziaBam. U[miech zamieniB si w grymas. - Bdz ostro|na. CofnBam si i ruszyBam w kierunku tylnych drzwi wej[ciowych. Za mn powlekli si Dougie i Ksi|yc. Nie miaBam pojcia, czego mog ode mnie chcie. Zwrotu kosztów za zniszczenia? Opinii na temat przyszBo[ci El-wooda jako króla narkotyków? Jak mi smakowaBy buBeczki z jajkiem? PrzeciBam szybko hol i weszBam na schody. - Mo|emy pogada u mnie w domu - zaproponowaBam. - Musz zmieni koszul.- Przepraszamy za twoj koszul, facetka. Gwiezdni wojownicy zachowali si paskudnie. Mówi ci, |e oni byli z mafii - powiedziaB Ksi|yc. - To wasze stowarzyszenie ma kBopoty. Z takimi czBonkami nigdy nie wyjd na swoje. Nie uszanowali domu Dougiego. OtworzyBam drzwi do mieszkania. - Du|o byBo szkód? Ksi|yc rzuciB si na kanap. - Z pocztku my[leli[my, |e skoDczy si na kulkach serowych. Ale potem zaczBy si problemy z wideo i musieli[my przerwa pokaz filmów. - Urzdzenie wysiadBo w poBowie filmu i mieli[my szcz[cie, |e w ogóle uszli[my z |yciem - o[wiadczyB Dougie. - I teraz, no, boimy si tam wraca, facetka. - Chcieli[my zapyta, czy mo|emy przekima si dzisiaj w nocy u ciebie i babci. - Babcia Mazurowa przeniosBa si z powrotem do moich rodziców. - Szkoda. ByBa czadowa. DaBam im poduszki i koce. - Odlotowe kajdanki - pochwaliB Ksi|yc. PopatrzyBam na kajdanki, które nadal wisiaBy zapite na moim prawym nadgarstku. ZapomniaBam, |e w ogóle je mam na sobie. ByBam ciekawa, czy Komandos jest jeszcze na parkingu. I zastanawiaBam si, czy powinnam byBa z nim pojecha. ZamknBam drzwi na zasuw, po czym zaryglowaBam si w sypialni, wpeBzBam do Bó|ka z caBym tym serowym [wiDstwem na gBowie i natychmiast zasnBam. Kiedy obudziBam si nastpnego dnia rano, zdaBam sobie spraw z tego, |e kompletnie zapomniaBam o Joem. Niech to szlag. W jego domu nikt nie odpowiadaB i ju| miaBam dzwoni na pager, kiedy rozlegB si dzwonek telefonu. - Co si, u diabBa, staBo? - zapytaB Joe. - Ledwo przy- szedBem do pracy, od razu usByszaBem, |e napadB na ciebie Romulan. 118 - Nic mi nie jest. MusiaBam uj zbiega na imprezie w stylu Gwiezdnych wojen i zrobiBo si nieziemsko. - Niestety, ja te| mam dla ciebie nieziemskie wiadomo[ci. Twoja przyjacióBka Carol {abo znowu stoi na mo[cie. Wyglda na to, |e razem z caB paczk kumpelek porwaBy Joyce Bamhardt i goB przywizaBy do drzewa przy cmentarzu dla zwierzt w Hamilton. - {arty sobie ze mnie stroisz? Carol zostaBa aresztowana za uprowadzenie Joyce Bamhardt? - Nie. Joyce nie wniosBa oskar|enia. Chocia| to byBo niezBe widowisko. PoBowa policjantów pojechaBa, |eby j uwolni. A Carol zostaBa aresztowana za okazywanie zbytniej rado[ci w miejscu publicznym. My[l, |e dziewczyny uczciBy zwycistwo, palc fajki. PrzesBuchaj j tylko za niestosowne zachowanie w miejscu publicznym, ale nikt nie mo|e jej przekona, |e nie pójdzie za to do wizienia. Chcieli[my ci prosi, |eby[ tam pojechaBa i [cignBa j z tego mostu. Robi zamieszanie w godzinach szczytu. - Zaraz tam bd. - To moja wina. Ludzie, jak wszystko zaczyna si wali, to caBy [wiat zamienia si w wychodek. SpaBam w ubraniu, wic nie musiaBam traci czasu na ubieranie si. Przechodzc przez pokój go[cinny, krzyknBam do Ksi|yca i Dougiego, |e zaraz wracam. Zanim wyszBam z budynku, wyjBam sprej na wypadek, gdyby Komandos nagle wyskoczyB zza krzaków. Ale Komandosa nie byBo. Nie byBo równie| Habi-ba i Mitchella, wic pojechaBam w kierunku mostu. Gliny to maj dobrze - mog wBczy to du|e czerwone [wiatBo, jak chc szybko gdzie[ si dosta. Ja nie miaBam takiego [wiatBa, wic kiedy byBy korki, jechaBam po chodniku. Deszcz padaB jednostajnie. ByBo poni|ej dziesiciu stopni i wszyscy mieszkaDcy stanu wisieli na telefonach, sprawdzajc ceny biletów lotniczych na Floryd. Oczywi[cie z wyjtkiem tych, którzy stali na mo[cie, gapic si na Carol.ZaparkowaBam za radiowozem i doszBam pieszo do poBowy mostu, gdzie Carol siedziaBa na balustradzie, trzymajc w rce parasolk. - Dziki, |e zajBa[ si Joyce - powiedziaBam. - Co robisz na tym mo[cie? - Znowu mnie aresztowali. - Jeste[ oskar|ona o niestosowne zachowanie w miejscu publicznym. Nie pójdziesz za to do wizienia. Carol zeskoczyBa z balustrady. - ChciaBam si tylko upewni. - PopatrzyBa na mnie z ukosa. - Co ty masz na wBosach? A te kajdanki? ByBa[ z Morellim, tak? - Nie tym razem - odparBam z |alem w gBosie. WróciBy[my do swoich samochodów. Carol pojechaBa do domu, a ja do biura. - O ludzie! - ucieszyBa si Lula na mój widok. - Zdaje si, |e zaraz usByszymy niezB historyjk. Skd masz te kajdanki? - Pomy[laBam, |e bd pasowaBy do tych kulek serowych na gBowie. Wiesz, dopeBniaj caBo[ci stroju. - Mam nadziej, |e to byB Morelli - powiedziaBa Con-nie. - Ja nie miaBabym nic przeciwko temu, |eby Morelli zakuB mnie w kajdanki. - Blisko - odparBam. - To byB Komandos. - O kuma - skwitowaBa Lula. - Chyba za chwil bd mie mokro w majtkach. - To nie miaBo nic wspólnego z seksem - rozczarowaBam j. - To byB... wypadek. A potem zgubili[my kluczyk. Connie zaczBa wachlowa si teczk na dokumenty. - Gorco mi si zrobiBo. DaBam Connie pokwitowanie odbioru Elwooda Steige-ra. Najogólniej rzecz biorc, to byBy Batwe pienidze. Nikt do mnie nie strzeliB ani mnie nie podpaliB. Drzwi wej[ciowe otworzyBy si z hukiem i do pokoju wpadBa Joyce Barnhardt. - ZapBacisz mi za to - syknBa do mnie. - Jeszcze bdziesz |aBowa, |e ze mn zadarBa[! Lula i Connie spojrzaBy na mnie pytajcym wzrokiem. 119 - Carol {abo i kilka jej przyjacióBek pomogBo mi, zostawiajc Joyce przywizan do drzewa i... nag. - Nie chc tutaj |adnej strzelaniny - ostrzegBa Connie Joyce. - Strzelanie jest zbyt banalne - odparBa Joyce. - Chc czego[ wicej. Chc Komandosa. - PopatrzyBa na mnie zmru|onymi oczami. - Wiem, |e jeste[ z nim blisko. Wic lepiej u|yj swoich wpBywów i dostarcz mi go. Je|eli w cigu dwudziestu czterech godzin nie oddasz faceta w moje rce, oskar| Carol {abo o porwanie. - Joyce odwróciBa si na swoich szpilkach i wyszBa. - Niech to szlag - zaklBa Lula. - Znowu ten zapach kwasu. Connie wrczyBa mi czek za Elwooda. - To naprawd problem. WziBam czek i wrzuciBam go do torebki. - Mam tyle problemów, |e nawet nie jestem w stanie ich policzy. Stara pani Bestler staBa w kabinie dzwigu, udajc win-dziark. - Wsiada - powiedziaBa. - Torebki damskie, bielizna damska... - OparBa si na swoim chodziku i popatrzyBa na mnie. - O mój Bo|e! Salon pikno[ci jest na drugim pitrze. - Zwietnie - odparBam. - WBa[nie tam jad. Kiedy weszBam do mieszkania, byBo cicho jak makiem zasiaB. Na kanapie le|aBy koce, starannie uBo|one w kostk. Na jednej z poduszek znalazBam wiadomo[. Tylko jedno sBowo na kartce:  Pózniej". PowlokBam si do Bazienki, rozebraBam si i umyBam wBosy kilka razy. PrzebraBam si w czyste rzeczy, wysuszyBam wBosy i zwizaBam je w kucyk. ZadzwoniBam do Mo-rellego, |eby sprawdzi, jak si miewa Bob, i dowiedziaBam si, |e Bob ma si dobrze i jest pod opiek ssiada. Potem zeszBam do piwnicy i poprosiBam Dillana, |eby odpiBowaB mi BaDcuch od kajdanek, bo inaczej druga bransoletka dyndaBaby na wietrze.A potem nie miaBam co robi. Nie musiaBam Bapa |adnych NSS. Ani wyprowadza psa na spacer. Ani kogo obserwowa, ani gdzie si wBamywa. MogBabym pój[ do [lusarza, |eby otworzyB mi kajdanki, ale miaBam nadziej, |e dostan kluczyk od Komandosa. Dzisiaj wieczór zamierzaBam odda go w rce Joyce. Lepiej zBapa Komandosa ni| znowu perswadowa Carol, |eby zeszBa z balustrady. Ratowanie Carol od [mierci w wirach rzeki powoli stawaBo si nudne. A schwytanie Ko- mandosa byBo proste. Nale|aBo tylko umówi si z nim na spotkanie. Powiedzie mu, |e chc, by otworzyB kajdanki, i od razu przyjdzie. Wtedy go znokautuj paBk i oddam Joyce. Oczywi[cie pózniej bd musiaBa wymy[li jaki[ chytry podstp, |eby go uratowa. Nie zamierzaBam pozwoli, |eby zacignli Komandosa do wiezienia. Poniewa| wygldaBo na to, |e do wieczora mam wolne, postanowiBam wyczy[ci szklan klatk chomika. A potem zrobi porzdek w lodówce. Choroba, a mo|e si przemog i wyszoruj Bazienk... Nie, to ju| by byBo za wiele. WycignBam Reksa z jego lokum i wBo|yBam go do du|ego garnka na spaghetti, który staB w kuchni. SiedziaB tam, o[lepiony [wiatBem i nieszcz[liwy, |e przerwano mu sen. - Przepraszam, maBy kolego - powiedziaBam. - Musz posprzta twoj chatk. Dziesi minut pózniej Rex byB z powrotem u siebie, w[ciekBy, bo wszystkie jego zachomikowane skarby znalazBy si w czarnej plastikowej torbie na [mieci. DaBam mu obrany orzech wBoski i rodzynek. ZabraB przysmaki do swego wysprztanego mieszkanka i tyle go widziaBam. PodeszBam do okna w pokoju go[cinnym i spojrzaBam w dóB, na mokry parking. Ani [ladu Habiba i Mitchella. Tylko samochody lokatorów. Dobra nasza. MogBam bezpiecznie wyrzuci [mieci. WBo|yBam kurtk, wziBam torb ze starymi trocinami chomika i pognaBam wzdBu| korytarza. Pani Bestler nadal staBa w windzie. 120 - No, teraz wygldasz znacznie lepiej, kochanie - pochwaliBa. - Nie ma to jak godzina relaksu w salonie pikno[ci. Kiedy drzwi windy otworzyBy si na poziomie holu, wyskoczyBam. - Prosz wsiada - gBo[no zachcaBa pani Bestler. -Odzie| mska, trzecie pitro. Drzwi zamknBy si. PrzeszBam przez hol w stron tylnego wyj[cia i zatrzymaBam si na chwil, |eby nacign kaptur. PadaBo bez przerwy. Woda zalaBa bByszczcy dach i kapaBa na nawo-skowane samochody staruszków. WyszBam na zewntrz, pochyliBam gBow i pobiegBam przez parking do [mietnika. WrzuciBam torb do skrzyni, odwróciBam si i stanBam twarz w twarz z Habibem i Mitchellem. Byli przemoczeni do suchej nitki i nie wygldali na przyjaznie nastawionych. - Skd si tu wzili[cie? - zapytaBam. - Nie widz waszego samochodu. - Zaparkowali[my na ssiedniej ulicy - wyja[niB Mit-chell, pokazujc mi rewolwer. - Tam, dokd zaraz pójdziesz. Ruszaj. - Nie sdz - powiedziaBam. - Je|eli do mnie strzelicie, Komandos nie bdzie miaB motywacji, |eby ubi interes ze Stolle'em. - BBd - rzekB Mitchell. - Komandos nie bdzie miaB motywacji, je[li ci zabijemy. SBuszna uwaga. Zmietnik staB na tyBach parkingu. Potykajc si, szBam na mikkich nogach przez mokry trawnik, zbyt przera|ona, |eby trzezwo my[le. Ciekawe, gdzie byB Komandos teraz, kiedy go potrzebowaBam? Dlaczego nie staB obok, nalegajc, |ebym pozwoliBa si zamkn w bezpiecznym miejscu? W tej chwili, kiedy ju| zrobiBam porzdek w klatce chomika, byBabym mu za to bardzo zobowizana. Mitchell znowu jezdziB vanem mamu[ki. Chyba nie mieli szcz[cia do tamtego lincolna. I zdaje si, |e nie chciaBam porusza tego tematu.Habib siedziaB za mn na tylnym siedzeniu. MiaB na sobie pBaszcz od deszczu, kompletnie przemoczony. Musieli zaczai si w krzakach koBo mojego domu. ByB bez czapki i woda kapaBa mu z wBosów na kark, czoBo i policzki. PrzetarB twarz rk. WygldaBo na to, |e nie zwracaj uwagi, i| mocz siedzenia. - Dobra - powiedziaBam, starajc si, |eby mój gBos brzmiaB normalnie. - I co teraz? - Teraz nie musisz nic wiedzie - odparB Habib. -Teraz masz siedzie cicho. Siedzenie cicho nie byBo najlepszym wyj[ciem, poniewa| pozostawiaBo za du|o czasu na my[lenie, a moje my[li raczej nie nale|aBy do przyjemnych. Z tej przeja|d|ki nic dobrego nie wyniknie. PróbowaBam troch ostudzi emocje. Strach i u|alanie si nad sob na nic si nie zdadz. Nie chciaBam równie| puszcza wodzy swojej bujnej fantazji. To mogBo by po prostu kolejne spotkanie z Arturem. Nie nale|y przedwcze[nie wpada w panik. SkoncentrowaBam si na oddychaniu. Powoli i regularnie dostarcza pBucom tlen. Wdychanie tlenu. Za[piewaBam sobie w my[lach. La-la-laaa. WidziaBam w telewizji, jak jedna kobieta zrobiBa co[ takiego, i wygldaBo na to, |e wyszBa caBo z opresji. Mitchell jechaB na zachód w kierunku Hamilton i rzeki. PrzeciB Broad i zaczB kluczy po przemysBowej dzielnicy miasta. Parking, na który wjechali[my, znajdowaB si obok trzypitrowego budynku z cegBy, w którym kiedy[ mie[ciBa si fabryka narzdzi mechanicznych, a teraz nie byBo tam nic. Na przedniej [cianie budynku umieszczono wywieszk:  Na sprzeda|", ale wygldaBa tak, jakby miaBa sto lat. Mitchell zaparkowaB vana i wysiadB. Potem wypu[ciB mnie i wziB na muszk. Habib ruszyB za nami. Mitchell otworzyB boczne drzwi budynku i wszyscy troje weszli[my do [rodka. Wewntrz byBo zimno i wilgotno. SBabe [wiatBo padaBo z otwartych drzwi na maBe pomieszczenia biurowe, gdzie sBoDce prze[witywaBo przez oblepione brudem okna fasady. Przecili[my niedu|y hol i znalezli[my si w cz[ci recepcyjnej. Szli[my po zniszczonej posadzce, a wokóB nie byBo nic z wyjtkiem dwóch metalowych skBadanych krzeseB i maBego, pokiereszowanego drewnianego biurka. Na biurku le|aBo kartonowe pudeBko. 121 - Siadaj - powiedziaB do mnie Mitchell. - Wez krzesBo. ZdjB pBaszcz i rzuciB go na biurko. Habib zrobiB to samo. Koszule mieli nie mniej przemoczone ni| pBaszcze. - Dobra, plan jest taki - o[wiadczyB Mitchell. - OgBuszymy ci paBk, a kiedy bdziesz nieprzytomna, obetniemy ci palec tymi no|ycami. - WyjB par no|yc do metalu. - Tym sposobem bdziemy mieli co wysBa Komandosowi. Potem bdziemy ci pilnowa i zobaczymy, co si stanie. Je[li zechce pohandlowa, to ubijemy interes. Je[li nie, to chyba ci zabijemy. W uszach miaBam jeden wielki szum i uderzyBam si w gBow, |eby mi przeszBo. - Poczekajcie chwil - powiedziaBam. - Mam kilka pytaD. Mitchell westchnB. - Kobiety zawsze maj jakie[ pytania. - Mo|e powinni[my obci jej jzyk - zaproponowaB Habib. - To czasami wychodzi. W mojej wiosce czsto nam si udaje. MiaBam wra|enie, |e kBamaB, podajc si za PakistaD-czyka. To wszystko brzmiaBo tak, jakby jego wioska byBa w piekle. - Pan Stolle nie wspominaB nic o jzyku - wyja[niB Mitchell. - By mo|e chce go oszczdzi na pózniej. - Gdzie macie zamiar mnie trzyma? - zapytaBam go. - Tutaj. Zamkniemy ci w Bazience. - A co z krwawieniem? - A co ma by? - Mog wykrwawi si na [mier. I jak wtedy bdziecie mn handlowa z Komandosem? Popatrzyli na siebie. Tego nie wzili pod uwag. - To dla mnie nowo[ - powiedziaB Mitchell. - Zwykle od razu robi z ludzi miazg albo pakuj im kulk w Beb.- Powinni[cie mie czyste banda|e i jaki[ [rodek dezynfekujcy. - My[l, |e to rozsdne - przyznaB Mitchell. PopatrzyB na zegarek. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Musz odprowadzi samochód |onie, |eby mogBa odebra dzieciaki ze szkoBy. Nie chc, |eby musiaBy czeka na deszczu. - Przy Broad jest apteka - powiedziaB Habib. - Mogliby[my tam kupi te rzeczy. - Kupcie mi te| panadol - poleciBam. Tak naprawd nie chciaBam banda|y ani panadolu. PotrzebowaBam czasu. Czyli tego, czego czBowiek potrzebuje najbardziej, kiedy staje w obliczu katastrofy. Pragnie mie wicej czasu, |eby Budzi si nadziej, |e to wszystko nieprawda. Potrzebuje czasu, |eby katastrofa przeszBa bokiem. Czasu, |eby dowiedzie si, |e to byBa pomyBka. Czasu, aby Bóg mógB zainterweniowa. - W porzdku - rzekB Mitchell. - Idz do Bazienki, tam. ByBo to pomieszczenie bez okien, szerokie na metr, a dBugie na dwa. Toaleta. Umywalka. To wszystko. Do zewntrznej strony drzwi byBa przymocowana kBódka. Poniewa| nie wygldaBa na now, wic przyszBo mi do gBowy, |e nie jestem pierwsz osob, któr tutaj trzymano. WeszBam do malutkiego pomieszczenia, a oni zamknli drzwi. PrzyBo|yBam ucho do framugi. - Wiesz co, zaczynam nienawidzi tej roboty - powiedziaB Mitchell. - Dlaczego nigdy nie mo|emy tego zrobi w Badny dzieD? Kiedy[ musiaBem kropn tego go[cia, Alvina Margucciego. ByBo tak cholernie zimno, |e spluwa zamarzBa i musieli[my zakatowa go na [mier Bopat. A potem, kiedy poszli[my wykopa dla niego dóB, nie mogli[my zrobi nawet najmniejszej cholernej dziurki w ziemi. ByBa zamarznita jak jedna gigantyczna porcja lodów prosto z zamra|arki. - To chyba bardzo ci|ka praca - przyznaB Habib. -W moim kraju jest lepiej, o wiele cieplej i ziemia jest mikka. Czsto w ogóle nie musimy kopa, bo muzuBmanin nie musi by pogrzebany i mo|emy po prostu wrzuci [wie|ego trupa do rowu. - Tak, wiesz, my mamy rzeki, ale sztywni wypBywaj na powierzchni, co nie jest zbyt korzystne. 122 - Otó| to - powiedziaB Habib. - MiaBem z tym do czynienia. WydawaBo mi si, |e sByszaBam, jak wyszli, jak drzwi w holu otworzyBy si i zamknBy. SpróbowaBam sforsowa drzwi od Bazienki. RozejrzaBam si wokóB siebie. WziBam gBboki oddech. Znowu si rozejrzaBam. CzuBam si niczym Kubu[ Puchatek, który, jak wiadomo, byB misiem o bardzo maBym rozumku. ZnajdowaBam si w obskurnym, maBym pomieszczeniu z brudn umywalk, brudnym klozetem i brudn podBog, na której le|aBo linoleum. Zciana koBo umywalki przesikBa wilgoci, a na suficie byB grzyb. Pewnie jakie[ problemy z hydrau- lik pitro wy|ej. Nie mówimy tutaj o jako[ci caBej konstrukcji. PoBo|yBam rk na [cianie i poczuBam, jak jej cz[ po prostu si odkleiBa. Dykta byBa caBkowicie przesiknita wod. MiaBam na nogach buty na grubych podeszwach. UsiadBam na umywalce, obiema nogami kopnBam w dykt i moje stopy przebiBy [cian na wylot. ZaczBam si [mia, a potem zdaBam sobie spraw z tego, |e pBacz. Nie ma czasu na histeri, powiedziaBam sobie. Trzeba std wia. RzuciBam si na [cian, odrywajc kawaBki dykty. ZrobiBam pokaznych rozmiarów otwór midzy sBupkami, po czym zajBam si ssiedni [cian. W cigu kilku minut zrujnowaBam obie w wystarczajcym stopniu, |eby wcisn si midzy sBupki. MiaBam poBamane paznokcie, z palców leciaBa mi krew, ale byBam teraz w pomieszczeniu biurowym. SpróbowaBam otworzy drzwi. Zamknite. Ludzie, pomy[laBam, nie mówcie, |e bd musiaBa torowa sobie w ten sposób drog przez caB t pieniDsk ruder! Zaczekaj chwil, gBupia. W biurze jest przecie| okno. WziBam gBbszy oddech. Nie byBam w szczytowej formie, je[li chodzi o mo|liwo[ci intelektualne. Zanadto ulegBam panice. RzuciBam si do okna, ale ani drgnBo. Zbyt dBugo byBo zamknite. Zamek zostaB zamalowanyfarb. W pokoju nie byBo |adnych mebli. ZdjBam kurtk, owinBam ni rk, zacisnBam j w pi[ i wybiBam szyb. WyjBam tyle szkBa, ile si daBo, i wyjrzaBam na zewntrz. Có|, do[ wysoko, ale chyba byBam w stanie to zrobi. ZdjBam but i wytBukBam kawaBki szkBa, które jeszcze zostaBy w oknie, |eby nie zrani si bardziej ni| to konieczne. WBo|yBam but z powrotem i zahaczyBam nog o ram okna. Okno wychodziBo na front budynku. Prosz ci. Bo|e, nie pozwól Habibowi i Mitchellowi przeje|d|a obok, kiedy bd przez nie wyskakiwa. Powoli wyszBam przez okno, tyBem do ulicy, |eby móc zawisn na rkach, a stopami zaprze si o mur. Kiedy caBkiem si wyprostowaBam, skoczyBam, ldujc najpierw na nogach, a potem na tyBku. Le|aBam tak przez chwil ogBuszona, rozcignita jak dBuga na chodniku, a deszcz spBywaB mi po twarzy. WcignBam haust powietrza, wstaBam i zaczBam biec. PrzeciBam ulic, popdziBam alej i przebiegBam kolejn ulic. Nie miaBam pojcia, dokd tak biegn. Po prostu zwikszaBam odlegBo[ midzy sob a tamtym budynkiem. To byBo najwa|niejsze. ROZDZIAA 14 ZatrzymaBam si, |eby zBapa oddech, pochyliBam si do przodu, z oczami zaci[nitymi od bólu w pBucach. D|insy miaBam podarte na kolanach, a kolana pokaleczone szkBem. Obie dBonie pocite. Uciekajc w po[piechu, zgubiBam kurtk. ByBa owinita wokóB mojej rki i porzuciBam j gdzie[ po drodze. MiaBam na sobie podkoszulek i flanelow koszul i byBam przemoczona do suchej nitki. SzczkaBam zbami z zimna i ze strachu. OparBam si o [cian jakiego[ budynku i sBuchaBam przytBumionych deszczem odgBosów samochodów, które dochodziBy z Broad. Nie chciaBam i[ na Broad. Za bardzo rzucaBabym si tam w oczy. Nie znaBam zbyt dobrze tej cz[ci miasta, ale musiaBam wej[ do którego[ z domów, |eby sprowadzi pomoc. Po drugiej stronie ulicy byB caBodobowy sklep przy stacji benzynowej, ale za bardzo na widoku. CzuBabym si skrpowana. StaBam obok budynku, który wygldaB na biurowiec. W[lizgnBam si przez frontowe drzwi do maBego holu. Po lewej stronie byBa winda. Tu| obok zobaczyBam metalowe drzwi, prowadzce do schodów ewakuacyjnych. Na [cianie wisiaBa tablica z nazwami firm, które mie[ciBy si w budynku. Pi piter firm. Nie kojarzyBam |adnej nazwy. WeszBam na pierwsze pitro i wybraBam pierwsze z brzegu drzwi. Kiedy je otworzyBam, zobaczyBam pokójpeBen metalowych póBek, zaBadowanych komputerami, drukarkami i podobnym sprztem. Przy 123 biurku tu| koBo drzwi pracowaB kole[ w podkoszulku i z barankiem na gBowie. Kiedy zajrzaBam do [rodka, podniósB na mnie wzrok. - Czym si tu zajmujecie? - zapytaBam. - Naprawiamy komputery. - Czy mogBabym skorzysta z telefonu? Rozmowa lokalna. PrzewróciBam si na rowerze i musz zadzwoni, |eby kto[ mnie std zabraB. - Opowiadanie o facetach, którzy chcieli mnie okaleczy, uznaBam za zbyteczne. PopatrzyB na mnie. - Jest pani pewna, |e tak byBo? - Tak. Jestem pewna. - Kiedy masz wtpliwo[ci, zawsze kBam. WskazaB na telefon, który staB na drugim koDcu biurka. - Prosz bardzo. Nie mogBam zadzwoni do rodziców. Nie byBo sensu wszystkiego im tBumaczy. Nie mogBam te| dzwoni do Joego, poniewa| nie chciaBam, |eby si dowiedziaB, jaka jestem gBupia. Komandos równie| nie wchodziB w rachub, boby mnie zamknB, chocia| byBo to kuszca perspektywa. ZostawaBa Lula. - Dziki - powiedziaBam do go[cia, odkBadajc sBuchawk, kiedy ju| podaBam Luli adres. - Jestem bardzo zobowizana. WygldaB na nieco przera|onego moim wygldem, wic wyszBam stamtd, |eby poczeka na Lul na dole. Pi minut pózniej Lula podjechaBa swoim firebirdem. Kiedy wsiadBam, zamknBa drzwi od [rodka, wyjBa z torebki rewolwer i poBo|yBa go na desce rozdzielczej. - Dobrze, |e do ciebie zadzwoniBam. - Dokd jedziemy? Nie mogBam wróci do domu. Habib i Mitchell w koDcu by tam dotarli. MogBabym zatrzyma si u moich rodziców albo u Joego, ale najpierw musiaBam si umy. Lula na pewno zgodziBaby si, |ebym zamieszkaBa u niej, miaBa jednak za ciasne mieszkanie, a ja nie chciaBam, |eby wybuchBa trzecia wojna [wiatowa z powodu tego, |e depczemy sobie po pitach. - Zawiez mnie do domu Dougiego - zdecydowaBam. - Nie wiem, kto ci tak urzdziB, ale zdaje si, |e mózg te| ci uszkodzili. Wszystko jej wyja[niBam. - Nikomu nie przyjdzie na my[l, |eby szuka mnie wBa[nie tam - powiedziaBam. - Poza tym on ma ubrania z czasów, kiedy jeszcze byB Dilerem. I pewnie tak|e jaki[ samochód, który mogBabym po|yczy. - Powinna[ zadzwoni do Komandosa albo do Joego -o[wiadczyBa Lula. - Ka|dy z nich jest lepszy ni| Dougje. Z nimi bdziesz bezpieczna. - Nie mog tego zrobi. Musz dzisiaj przekaza Komandosa Joyce. - Co takiego? - Dzisiaj wieczór oddam Komandosa w rce Joyce. -ZadzwoniBam do biura Joego z telefonu samochodowego. - Musz ci prosi o ogromn przysBug - powiedziaBam Morellemu. - Boj si, |e kto[ mo|e wBama si do mojego mieszkania, a ja nie mog teraz tam pojecha. ChciaBabym, |eby[ zabraB do siebie Reksa. - Znowu? ZapadBa ci|ka cisza. - Czy to pilne? - Niecierpice zwBoki. - Nienawidz tego - rzekB Morelli. - Jak ju| tam bdziesz, sprawdz przy okazji, czy moja broD jest jeszcze w misce na herbatniki. I mo|e znajdziesz moj torebk. - Co si staBo? - Arturo Stolle my[li, |e dorwie Komandosa, biorc mnie jako zakBadniczk. 124 - Dobrze si czujesz? - Cudownie. Tyle |e wyszBam z mieszkania w po[piechu. - Pewnie nie chcesz, |ebym ci skd[ odebraB? - Nie. Chodzi tylko o Reksa. Jestem z Lula. - To napeBnia mnie ufno[ci. - Spróbuj skontaktowa si z tob pózniej. - Postaraj si koniecznie. Lula zatrzymaBa si przed domem Dougiego. Dwa frontowe okna byBy zabite deskami. Okna na pierwszym pitrze byBy zasBonite |aluzjami, ale prze[witywaBo przez nie [wiatBo. Lula wrczyBa mi swojego glocka. - Wez to. Magazynek jest peBny. I dzwoD, jakby[ czego[ potrzebowaBa. - Nic mi nie bdzie - zapewniBam. - Jasne. Wiem o tym. Poczekam tutaj, a| wejdziesz do [rodka i dasz mi znak, |e mog odjecha. PrzebiegBam niewielk odlegBo[, która dzieliBa mnie od drzwi wej[ciowych. Sama nie wiem dlaczego. Przecie| ju| bardziej zmokn nie mogBam. ZapukaBam do drzwi, ale nikt nie otwieraB. Pomy[laBam sobie, |e Dougie ukryB si w obawie, |e jaki[ gwiezdny wojownik wróci, |eby z nim pogada. - Cze[, Dougie! - zawoBaBam. - To ja, Stephanie. Otwórz drzwi! PoskutkowaBo. ZobaczyBam cieD za oknem i Dougie wyjrzaB. Potem drzwi wej[ciowe otworzyBy si. - Kto[ u ciebie jest? - zapytaBam. - Tylko Ksi|yc. WetknBam glocka za pasek od d|insów i pomachaBam do Luli. - Zamknij drzwi na zamek - powiedziaBam Dougie-mu, wchodzc do pokoju. WyprzedziB moje my[li. Nie tylko ju| zamknB drzwi, ale wBa[nie przysuwaB do nich lodówk. - My[lisz, |e to konieczne? - zapytaBam. - Pewnie troch przesadzam - mruknB. - WBa[ciwie dzisiaj jest spokojnie. Wszystko przez to, |e jeszcze jestem przera|ony caB t rozrób. - Wyglda na to, |e wybili ci okna. - Tylko jedno. Drugie wybili stra|acy, kiedy wyrzucali kanap na chodnik. PopatrzyBam na kanap. PoBowa byBa zwglona. Ksi|yc usiadB na ocalaBej cz[ci. - Cze[, facetka. PrzyszBa[ w sam por - oznajmiB. WBa[nie podgrzewali[my paszteciki krabowe. Zaraz bdziemy oglda Sen o Jeannie, powtórk o Nicku i Nite. Ona tak przerazliwie patrzy tymi gaBami. - WBa[nie - powiedziaB Dougie. - ZostaBo jeszcze du|o pasztecików krabowych. Trzeba je zje[, bo maj dat wa|no[ci do pitku. ZdziwiBo mnie, |e |aden z nich nie skomentowaB tego, |e jestem caBkiem przemoczona, krwawi i weszBam z glockiem w rce. Ale niewykluczone, |e tak wygldali ich typowi go[cie. - Mo|e masz jakie[ suche ubrania? -zapytaBam Dougiego. - PozbyBe[ si ju| tych wszystkich d|insów? - W sypialni na pitrze le|y caBa sterta. Przewa|nie maBe rozmiary, wic mo|e co[ ci przypasuje. Koszule te| tam s. Mo|esz bra, co chcesz. W Bazience znalazBam apteczk, w której byBo kilka plastrów. UmyBam si i przymierzaBam ubrania, dopóki nie znalazBam swojego rozmiaru. ByBo wczesne popoBudnie, a ja nie jadBam obiadu, wic pochBonBam troch pasztecików krabowych. Potem poszBam do kuchni i zadzwoniBam na komórk do Morellego. - Gdzie jeste[? - zapytaB. - Dlaczego pytasz? - Chc wiedzie, dlatego. 125 Co[ byBo nie tak. Bo|e, tylko nie Rex. - Co si staBo? Czy chodzi o Reksa? Czy z nim wszystko w porzdku? - Rex ma si dobrze. Jest w wozie policyjnym Co-stanzy. Jad do mnie do domu. Jestem jeszcze u ciebie. Kiedy przyszedBem, drzwi byBy otwarte. Kto[ przetrzsnB caBe mieszkanie. Nie sdz, |eby byBy jakie[ szkody, ale zrobili tu niezBy baBagan. Wytrzepali caB zawarto[ twojej torebki na podBog. Widz tutaj twój portfel, straszak i sprej. BroD nadal jest w misce na ciasteczka.Wyglda na to, |e kolesie byli szurnici. Przekopali caBe mieszkanie i nawet nie zauwa|yli klatki Reksa. PoBo|yBam rk na sercu. Rex byB caBy. Reszta mnie nie obchodziBa. - Zaraz std wychodz - powiedziaB. - Powiedz mi, gdzie jeste[. - U Dougiego. - Dougiego Krupera? - Ogldamy wBa[nie Sen o Jeannie. - Zaraz tam bd. - Nie! Jestem tutaj caBkowicie bezpieczna. Nikt nie wpadnie na pomysB, |eby mnie tu szuka. Poza tym pomagam Dougiemu w sprztaniu. Wczoraj w nocy przeze mnie i Lul rozptaBa si tutaj bitwa, i czuj si za to odpowiedzialna i dlatego musz pomóc w porzdkach. - KBamczucha, kBamczucha, a| si z uszu dymi. - To brzmi rozsdnie, ale nie wierz w ani jedno twoje sBowo. - PosBuchaj, ja si nie wtrcam do twojej pracy, wic ty nie mo|esz wtrca si do mojej. - Tak, ale ja wiem, co robi. Punkt dla niego. - Do zobaczenia wieczorem. - Cholera - zaklB Morelli. - Chyba musz si napi. - Sprawdz szaf w sypialni. Mo|e babcia zostawiBa jak[ butelk. OgldaBam Sen o Jeannie z Dougiem i Ksi|ycem przez jakie[ trzy godziny. ZjadBam jeszcze troch pasztecików krabowych. A potem zadzwoniBam do Komandosa. Nie odbieraB telefonu, wic spróbowaBam na pager. Oddzwo-niB dziesi minut pózniej. - Chc si pozby tych kajdanek - zakomunikowaBam mu. - Mo|esz pój[ do [lusarza. - Mam kBopoty ze Stolle'em. - I?... - I musz z tob pogada. - I?... - Bd na parkingu za biurem o dziewitej wieczór. Przyjad po|yczonym samochodem. Jeszcze nie wiem jakim. Komandos rozBczyB si. Pewnie znaczyBo to, |e przyjdzie. No to powstaB problem. Nie miaBam nic oprócz glocka. A Komandos nie przestraszy si glocka. Wie, |e nie strzeliBabym do niego. - Potrzebuj paru rzeczy - zwróciBam si do Dougiego. - Kajdanki, straszak i sprej. - Nie mam tutaj nic takiego - powiedziaB Dougie. -Ale mógBbym do kogo[ zadzwoni. Znam takiego kolesia. PóB godziny pózniej usByszeli[my pukanie do drzwi i wszyscy odsunli[my lodówk. Kiedy drzwi si otworzyBy, zagryzBam warg. - Lenny Gruber - powiedziaBam. - Nie widziaBam ci, odkd odzyskaBe[ moj mazd. - ByBem zajty. - Wiem. Tyle paskudnych spraw do zaBatwienia i tak maBo czasu. - Facet! - powiedziaB Ksi|yc. - Wchodz! Poczstuj si pasztecikami z krabów. ChodziBam z Gruberem do szkoBy. To byB jeden z tych go[ci, którzy puszczali bki w klasie, a potem krzyczeli:  Hej, tu cuchnie! Kto pu[ciB bka?!". BrakowaBo mu jednego zba, a spodnie miaB zawsze nie-dopite. Gruber poczstowaB si pasztecikiem i postawiB na niskim stoliku aluminiow walizk. Kiedy j otworzyB, zobaczyli[my caBy skBad paBek, paralizatorów, sprejów, kajdanek, no|y, Badunków 126 wybuchowych i kastetów. ByBo te| pudeBko prezerwatyw i wibrator. Pewnie Gruber robi niezBe interesy jako sutener. WycignBam kajdanki, paralizator i maBy sprej.- De? - zapytaBam. GapiB si na mój biust. - Dla ciebie po cenach promocyjnych. - Nie traktuj mnie ulgowo - powiedziaBam. PodaB mi rozsdn cen. - Stoi - o[wiadczyBam. - Ale bdziesz musiaB poczeka na pienidze. Nie mam przy sobie ani grosza. WyszczerzyB zby i ukazaBa si czarna czelu[ dziury. - Mogliby[my to jako[ zaBatwi. - Niczego nie bdziemy zaBatwia. Jutro dam ci pienidze. - Je[li do jutra nie dostan pienidzy, bd musiaB podnie[ cen. - PosBuchaj, Gruber. MiaBam bardzo ci|ki dzieD. Nie naciskaj mnie. Jestem kobiet, która stoi na krawdzi. NacisnBam przycisk  wBcz" w paralizatorze. - Czy to w ogóle dziaBa? Mo|e powinnam to na kim[ wypróbowa. - Kobiety - powiedziaB Gruber do Ksi|yca. - Z nimi zle. Bez nich te| niedobrze. - MógBby[ si przesun troch w lewo? - zapytaB Ksi|yc. - ZasBaniasz mi telewizor, facet, a Jeannie zaraz bdzie podrywa majora Nelsona. Po|yczyBam od Dougiego dwuletniego jeepa chero-kee. ByB to jeden z czterech samochodów, których nie udaBo mu si sprzeda, poniewa| ich karty rejestracyjne i faktury sprzeda|y byBy podrobione. Oprócz d|insów i podkoszulka w swoim rozmiarze, które znalazBam, po|yczyBam te| ocieplan kurtk d|insow i czyste skarpetki od Ksi|yca. Poniewa| Dougie i Ksi|yc nie mieli ani pralki, ani suszarki, a |aden z nich nie byB transwestyt, zabrakBo mi jedynie bielizny. PrzypiBam kajdanki do paska od d|insów. Reszt sprztu wrzuciBam do kieszeni kurtki. PojechaBam na parking koBo biura Yinniego i zatrzymaBam si. Deszcz przestaB pada, a w powietrzu czuBo si wiosn. Gwiazdy i ksi|yc byBy zasBonite chmurami i panowaBa ciemno[ jak w piekle. Na tyBach biura byBy miejsca parkingowe dla czterech samochodów. Na razie nie byBo tam nikogo oprócz mnie. PrzyjechaBam wcze[nie. Ale Komandos zapewne zrobiB to jeszcze wcze[niej. Na pewno widziaB, jak przyjechaBam, i obserwowaB mnie, |eby mie pewno[, |e nic mu nie grozi. ZwykBa ostro|no[ operacyjna. ObserwowaBam ulic, która prowadziBa na parking, kiedy Komandos lekko zapukaB w moj szyb. - Cholera! - zaklBam. - NapdziBe[ mi niezBego stracha. Nie mo|na tak znienacka napada na ludzi. - Musisz mie oczy dookoBa gBowy. - OtworzyB drzwi. - Zdejmuj kurtk. - Przezibi si. - Zdejmij j i oddaj. - Nie ufasz mi. U[miechnB si. ZdjBam kurtk i podaBam mu j. - Masz tu kup |elastwa - rzekB. - Norma. - Wysiadaj z samochodu. Nie spodziewaBam si takiego obrotu sprawy. Nie sdziBam, |e tak szybko strac kurtk. - WolaBabym, |eby[ ty wsiadB. Tutaj jest cieplej. - Wysiadaj. WestchnBam gBboko i wysiadBam. PomacaB mi plecy, wsunB rk za pasek od d|insów i wycignB kajdanki. - Wejdzmy do [rodka - powiedziaB. - Tam bdzie bezpieczniej. - Zapytam z niezdrowej ciekawo[ci, czy wiesz, jak obej[ alarm, czy znasz kod? OtworzyB tylne drzwi. - Znam kod. Przeszli[my przez niewielki przedsionek do tylnego pomieszczenia, w którym przechowywano broD i materiaBy biurowe. Komandos otworzyB drzwi od frontowegopokoju i do [rodka wpadBo [wiatBo okolicznych latami. Stojc midzy dwoma pokojami, miaB oko na obie pary drzwi. 127 PoBo|yB kurtk i kajdanki na szafie z dokumentami, poza moim zasigiem, i spojrzaB na odpiBowan bransoletk od kajdanek na moim nadgarstku. - To jaki[ nowy patent. - Wkurzajcy. WyjB z kieszeni klucz, otworzyB kajdanki i rzuciB je na kurtk. Potem chwyciB mnie za rce i podniósB je do góry. - Nosisz cudze ubranie i cudz broD, masz pocite rce i jeste[ bez bielizny. Co jest grane? PopatrzyBam w dóB, na zarys swoich piersi i sterczce sutki, które usiBowaBy przebi podkoszulek. - Czasami chodz bez bielizny. - Nigdy nie chodzisz bez bielizny. - Skd wiesz? - Dar jasnowidzenia. MiaB na sobie swój typowy ubiór roboczy - czarne spodnie, wsunite do czarnych butów, czarny podkoszulek i czarn wiatrówk. ZdjB wiatrówk i owinB mnie w ni. ByBa gorca od jego ciaBa i miaBa zniewalajcy zapach oceanu. - Spdzasz du|o czasu w Deal? - zapytaBam. - Powinienem tam teraz by. - Czy który[ z twoich ludzi obserwuje Ramosa? - CzoBg. Nadal trzymaB wiatrówk w dBoniach, a jego palce muskaBy moje piersi. ByB to bardziej akt intymnego posiadania ni| seksualnej agresji. - Jak chcesz to zrobi? - zapytaB mikkim gBosem. - Co zrobi? - Schwyta mnie. Czy nie o to chodziBo? Taki byB pierwotny plan, ale Komandos zabraB mi wszystkie zabawki. ZrobiBo mi si gorco i pomy[laBam, |e je[li Carol skoczy z mostu, to nie bdzie moja wina. PoBo|yBam dBonie na jego brzuchu, a on uwa|nie mnie obserwowaB. Domy[laBam si, |e czeka, a| odpowiem na jego pytanie, ale ja miaBam bardziej palcy problem. Nie wiedziaBam, od czego zacz. Przesun rce do góry? Czy mo|e w dóB? WolaBabym w dóB, ale to mogBoby by zbyt [miaBe. Nie chciaBam, |eby uznaB mnie za Batwy towar. - Stephanie? - Mhm? Nadal trzymaBam rce na jego brzuchu i poczuBam, |e Komandos trzsie si ze [miechu. - Chyba co[ si pali, kochanie. Zdaje si, |e twoje szare komórki pracuj. WyczuBam pod palcami, |e to nie mój mózg pBonie. PokrciB gBow. - Nie prowokuj mnie. To nie jest odpowiednia chwila. - ZdjB moje dBonie ze swego brzucha i znowu popatrzyB na moje obra|enia. - Jak to si staBo? OpowiedziaBam mu o Habibie, Mitchellu i ucieczce z fabryki. - Arturo Stolle i Homer Ramos s siebie warci -orzekB. - Skd miaBam o tym wiedzie? Nikt mi o niczym nie mówi! - Od lat w [wiatku przestpczym Stolle zajmuje si dziaBk nielegalnej adopcji i imigracji. Wykorzystuje swoje kontakty w Azji PoBudniowo-Wschodniej, |eby sprowadza do kraju mBode dziewczyny, które pracuj potem jako prostytutki, i maBe dzieci, które sprzedaje za du|e pienidze do adopcji. Jakie[ póB roku temu Stolle wpadB na pomysB, |e mógBby przemyca przy pomocy tych dziewczyn narkotyki. Problem polega na tym, |e narkotyki nie s jego dziaBk. Wic podczepiB si pod Homera Ramosa, który jest szeroko znany jako gBupi fagas, zawsze Basy na pienidze, i posta- raB si, |eby Ramos wystpowaB jako po[rednik midzy nim a jego kontrahentami. Stolle wykombinowaB, |e inne grupy mafijne bd si trzyma z daleka od syna Alexandra Ramosa.- A jaka jest twoja rola w tym wszystkim? - Arbitra. Bytem Bcznikiem midzy grupami mafijnymi. Wszyscy, Bcznie z agentami federalnymi, chcieliby unikn wojny gangów. ZadzwoniB pager i Komandos popatrzyB na wy[wietlacz. 128 - Musz wraca do Deal. Masz jeszcze jak[ ukryt broD w swoim arsenale? Chcesz podj ostatni prób ujcia? A niech to. ByB z siebie zadowolony! - Nienawidz ci - powiedziaBam. - Nieprawda - odparB Komandos, caBujc mnie delikatnie w usta. - Dlaczego zgodziBe[ si ze mn spotka? Nasze spojrzenia skrzy|owaBy si. A potem zakuB mnie w kajdanki. Z obiema rkami na plecach. - Psiakrew! - krzyknBam. - Przepraszam, ale niezBa z ciebie cholera. A ja nie mog pracowa, kiedy si o ciebie martwi. Powierz ci CzoBgowi. Zabierze ci w bezpieczne miejsce i bdzie si tob opiekowaB, dopóki sprawy si nie rozwi|. - Nie mo|esz mi tego zrobi! Carol znowu pójdzie na most. Komandos skrzywiB si. - Carol? OpowiedziaBam mu o Carol i Joyce, i o tym, jak Carol nie chciaBa da si zBapa, i |e tym razem to wszystko byBa moja wina. Komandos uderzyB czoBem w szaf. - Dlaczego ja? - zajczaB. - Nie pozwoliBabym, |eby Joyce ci trzymaBa - powiedziaBam mu. - MiaBam zamiar odda ci w jej rce, a potem wymy[li co[, |eby ci odbi. - Wiem, |e bd tego |aBowaB, ale puszcz ci wolno, |eby, broD Bo|e, Carol nie skoczyBa z mostu. Masz czas do jutra do dziewitej rano, |eby dogada si z Joyce, a potem przyjd po ciebie. Obiecaj, |e nie zbli- |ysz si do Artura Stolle'a ani do nikogo, kto nosi nazwisko Ramos. - Obiecuj. PrzejechaBam przez miasto do domu Luli. MieszkaBa na drugim pitrze, od frontu, i w oknach jeszcze si [wieciBo. Nie miaBam przy sobie telefonu, wic podeszBam do drzwi i nacisnBam dzwonek. Jedno z okien otworzyBo si i wyjrzaBa z niego Lula. - Czego? - To ja, Stephanie. RzuciBa mi klucze i weszBam do [rodka. Lula staBa na schodach. - Chcesz przenocowa? - Nie. Potrzebuj pomocy. Wiesz, w jaki sposób chciaBam schwyta Komandosa i przekaza go Joyce? Niezbyt mi to wyszBo. Lula wybuchnBa [miechem. - Dziewczyno, Komandos to skurczybyk. Nikt mu nie dorówna. Nawet ty. - WBo|yBa podkoszulek i d|insy. - Nie chc by w[cibska, ale nie miaBa[ na sobie stanika ju| na pocztku wieczoru, czy to jaka[ [wie|a sprawa? - Nie miaBam, bo Dougie i Ksi|yc nie nosz takich fataBaszków. - To kiepsko - skwitowaBa Lula. W mieszkaniu byBy dwa pokoje. Sypialnia z przylegajc Bazienk i drugi pokój, który sBu|yB jako pokój go[cinny i jadalnia i miaB jeszcze aneks kuchenny. Na granicy kcika kuchennego Lula postawiBa stóB i dwa krzesBa. UsiadBam na jednym z nich i wziBam od niej piwo. - Chcesz kanapk? - zapytaBa. - Mam mortadel. - Kanapka byBaby niezBa. Dougie miaB tylko paszteciki z krabów. - WypiBam du|y Byk piwa. - Na tym wBa[nie polega problem: co zrobimy z Joyce? Czuj si odpowiedzialna za Carol.- Nie mo|esz by odpowiedzialna za czyj[ myln interpretacj - orzekBa Lula. - Przecie| nie kazaBa[ jej przywizywa Joyce do tego drzewa. Prawda. - Z drugiej strony - powiedziaBa - byBoby dobrze zrobi j w konia jeszcze raz. 129 - Masz jaki[ pomysB? - Czy Joyce dobrze zna Komandosa? - WidziaBa go kilka razy. - Przypu[my, |e wci[niemy jej kogo[ podobnego do niego, a potem odbijemy tego sobowtóra. Co ty na to? Znam takiego kolesia, Morgana, który by si nadaB. Identyczna ciemna karnacja. Podobna budowa ciaBa. Mo|e nie jest taki postawny jak Komandos, ale niewiele mu brakuje. ZwBaszcza je|eli byBoby caBkiem ciemno i w ogóle by si nie odzywaB. Ma ksyw KoD ze wzgldu na okazaBo[ intymnych cz[ci ciaBa. - Chyba musiaBabym wypi jeszcze par piw, |eby uwierzy, |e to si mo|e uda. Lula spojrzaBa na puste butelki po piwie, które staBy na ladzie kuchennej. - Akurat w tym mam nad tob przewag. I wierz, |e ten plan si uda. - WyjBa wy[wiechtany notes z adresami i zaczBa go wertowa. - Znam go z mojej dawnej pracy. - Klient? - Sutener. KawaB drania, ale jest mi winien przysBug. I prawdopodobnie poradzi sobie z udawaniem Komandosa. Mo|e nawet ma w szafie podobne ubrania. Pi minut pózniej Morgan oddzwoniB, a Lula i ja miaBy[my faBszywego Komandosa. - Plan jest taki - powiedziaBa Lula. - Zgarniamy tego kolesia z rogu Stark i Belmont za póB godziny. Ma jeszcze co[ do zaBatwienia dzi[ w nocy, wic musimy si po[pieszy. ZadzwoniBam do Joyce i powiedziaBam, |e dostarcz jej Komandosa i |e spotkamy si na parkingu za biurem. ByBo to najciemniejsze miejsce, jakie znaBam. DokoDczyBam kanapk i dopiBam piwo, a potem zaBadowaBy[my si z Lula do cherokee. Kiedy przyjechaBy[my na róg Stark i Belmont, musiaBam przetrze oczy, |eby upewni si, |e m|czyzna, którego zobaczyBam, naprawd nie jest Komandosem. Ró|nice staBy si widoczne, kiedy Morgan podszedB bli|ej. Karnacj miaB tak sam, ale bardziej pospolite rysy twarzy. Wicej zmarszczek wokóB oczu i ust, za to mniej inteligentny wyraz twarzy. - Lepiej, |eby Joyce zanadto mu si nie przygldaBa -powiedziaBam do Luli. - MówiBam, |eby[ wypiBa jeszcze jedno piwo - skwitowaBa Lula. - Wszystko jedno, przecie| za biurem jest naprawd ciemno, a je[li wszystko pójdzie dobrze, Joyce bdzie ugotowana, zanim si w czymkolwiek zorientuje. ZakuBy[my Morgana w kajdanki z przodu, co jest na ogóB bezmy[lnym posuniciem, ale Joyce nie byBa a| tak wytrawn Bowczyni nagród, |eby to zauwa|y. Potem daBy[my mu kluczyk od kajdanek. Umowa byBa taka, |e kiedy przyjedziemy na parking, facet wezmie ten kluczyk do ust. Nie bdzie chciaB rozmawia z Joyce, udajc, |e jest w[ciekBy. Postaramy si, |eby zBapaBa gum, a kiedy wysidzie, aby zobaczy, co si staBo, Morgan otworzy sobie kajdanki i zniknie w ciemno[ciach nocy. PrzyjechaBy[my na miejsce wcze[niej, |ebym zd|yBa wysadzi Lul. UstaliBy[my, |e Lula schowa si za maBym [mietnikiem na tyBach biura, a kiedy Joyce bdzie zajta aresztowaniem Komandosa, ona wbije gwózdz w opon jej samochodu. ZaparkowaBam tak, |eby Joyce musiaBa postawi samochód obok [mietnika. Lula wyskoczyBa z auta i ukryBa si, a ja prawie w tym samym momencie zobaczyBam [wiatBa na rogu. Joyce wjechaBa swoim suvem, zaparkowaBa obok mojego wozu i wysiadBa. Ja zrobiBam to samo. Morgan siedziaB osunity na tylnym siedzeniu, ze zwieszon gBow. Joyce zajrzaBa do [rodka.- Nie widz go. WBcz [wiatBa. - Nie ma mowy - powiedziaBam. - Gdyby[ byBa sprytna, to wyBczyBaby[ te| swoje. Mnóstwo ludzi go szuka. - Dlaczego on tak siedzi bez ruchu? - Jest napany. Joyce pokiwaBa gBow. - ZastanawiaBam si, jak to zaBatwisz. 130 NarobiBam du|o ruchu i haBasu wokóB wycigania Morgana z tylnego siedzenia. RunB na mnie, osunB si na ziemi, a potem we dwie zacignBy[my go do samochodu Joyce i wpakowaBy[my do [rodka. - Jeszcze jedno - powiedziaBam, wrczajc jej o[wiadczenie, które przygotowaBam u Luli. - Musisz to podpisa. - Co to jest? - Dokument po[wiadczajcy fakt, |e z wBasnej woli pojechaBa[ z Carol na cmentarz dla zwierzt i poprosiBa[ j, |eby przywizaBa ci do drzewa. - ZwariowaBa[? Nie podpisz tego. - To ja zabior Komandosa z twojego samochodu. Joyce spojrzaBa na swój wóz i cenny Badunek. - A niech to - powiedziaBa, wziBa dBugopis i podpisaBa si. - W koDcu mam to, o co mi chodziBo. - Pojedziesz pierwsza - poleciBam jej, wycigajc z kieszeni glocka. - Upewni si, |e bezpiecznie std odjechaBa[. - Nie mog uwierzy, |e to zrobiBa[ - odezwaBa si. -Nie sdziBam, |e jeste[ tak maB chytr szuj. Kochanie, nie wiesz nawet poBowy. - ZrobiBam to dla Carol - wyja[niBam. StaBam z glockiem w rce i obserwowaBam, jak Joyce odje|d|a. Gdy tylko znalazBa si na ulicy, Lula wskoczyBa do auta i odjechaBy[my. - Daj jej najwy|ej czterysta metrów - powiedziaBa Lula. - Jestem mistrzyni we wbijaniu gwozdzi. MiaBam Joyce na oku. Ulica byBa pusta, a ona wyprzedzaBa nas o dBugo[ jednego bloku. Tylne [wiatBa zamigotaBy i samochód zwolniB. - Dobrze, dobrze - powiedziaBa Lula. Joyce przejechaBa koBo nastpnego domu ze zmniejszon prdko[ci. - PojechaBaby nawet z tym koBem - zauwa|yBa Lula. -Ale obawia si o swój wspaniaBy nowy wóz. ZwiatBa stopu znowu si za[wieciBy i samochód podjechaB do kraw|nika. StaBy[my kilkaset metrów za Joyce z wyBczonymi [wiatBami i auto wygldaBo na zaparkowane. Joyce wysiadBa i przeszBa na tyB samochodu, kiedy nagle przemknB obok nas van i z piskiem opon zahamowaB obok niej. WyskoczyBo z niego dwóch m|czyzn z broni w rku. Jeden wziB na muszk Joyce, a drugi wycignB Morgana w momencie, kiedy ten wysiadaB. - Co, do cholery? - powiedziaBa Lula. - Co, u diabBa? To byli Habib i Mitchell. My[leli, |e dorwali Komandosa. Wrzucili Morgana do vana mamu[ki i samochód odpaliB z prdko[ci [wiatBa. Kompletnie nas obie zatkaBo i nie wiedziaBy[my, co robi. Joyce wrzeszczaBa i wymachiwaBa rkami. W koDcu kopnBa dziuraw opon, wsiadBa do wozu i, jak przypuszczam, dokd[ zadzwoniBa. - SzBo caBkiem niezle - odezwaBa si w koDcu Lula. WycofaBam na zgaszonych [wiatBach, skrciBam w boczn ulic i odjechaBy[my. - Jak my[lisz, gdzie mogli nas namierzy? - Pewnie u mnie w domu - powiedziaBa Lula. - Nie chcieli robi |adnych ruchów, bo byBy[my we dwie. A potem mieli szcz[cie, bo Joyce zBapaBa gum. - Nie bd tacy uszcz[liwieni, jak si zorientuj, |e zBapali Morgana zwanego Koniem. Kiedy wróciBam, Dougie i Ksi|yc grali w monopol. - My[laBam, |e pracujesz w tym sklepie - zwróciBam si do Ksi|yca. - Dlaczego ty nigdy nie pracujesz? - MiaBem pecha i mnie wylali, facetka. Mówi ci, tojest wspaniaBy kraj. W jakim innym kraju pBaciliby facetowi za to, |e nic nie robi? 131 PoszBam do kuchni i zadzwoniBam do Morellego. - Jestem w domu Ksi|yca - poinformowaBam go. -Znowu miaBam pokrcon noc. - Tak, w dodatku jeszcze si nie skoDczyBa. Twoja matka dzwoniBa do mnie cztery razy w cigu ostatniej godziny. Lepiej zadzwoD do domu. - Co si staBo? - Babcia wyszBa na randk i jeszcze nie wróciBa, a twoja mama odchodzi od zmysBów. ROZDZIAA 15 Mama odebraBa telefon od razu po pierwszym sygnale. - Jest póBnoc - powiedziaBa. - A babci nie ma w domu. UmówiBa si z tym czBowiekiem-|óBwiem. - Z Myronem Landowskym? - Mieli i[ na kolacj. To byBo o pitej. Gdzie oni s? TelefonowaBam do niego, ale nikt nie odpowiada. ObdzwoniBam ju| wszystkie szpitale... - Mamo, oni s doro[li. Mog teraz robi mnóstwo rzeczy. Kiedy babcia mieszkaBa ze mn, nigdy nie wiedziaBam, gdzie jest. - Strasznie si rozbestwiBa! - o[wiadczyBa mama. -Wiesz, co znalazBam w jej pokoju? Prezerwatywy! Po co jej prezerwatywy? - Mo|e robi z nich dmuchane zwierztka. - Matki innych kobiet choruj, id do domu opieki albo umieraj we wBasnym Bó|ku. Ale nie moja. Moja matka nosi ubrania ze spandeksu. Czym sobie na to zasBu|yBam? - Powinna[ si poBo|y spa i przesta si zamartwia babci. - Nie pójd spa, dopóki ta kobieta nie wróci do domu. Musz z ni porozmawia. Twój ojciec te| nie [pi. Wspaniale. Bdzie wielka awantura, a potem babcia znowu wprowadzi si do mnie. - Powiedz tacie, |eby kBadB si spa. Przyjad i posie-dz z tob. - Zrobi wszystko, byleby babcia si do mnie nie wprowadziBa. ZadzwoniBam do Joego i powiedziaBam mu, |e mo|e wstpi pózniej, ale |eby na mnie nie czekaB. Potem znowu po|yczyBam cherokee i pojechaBam do rodziców. Kiedy babcia wróciBa o drugiej w nocy, obie z mam spaBy[my na kanapie. - Gdzie byBa[? - wrzasnBa na ni mama. - ZamartwiaBy[my si o ciebie. - MiaBam grzeszn noc - wyja[niBa babcia. - Ludzie, ten Myron caBkiem niezle caBuje. My[l, |e mógB nawet mie erekcj, ale trudno byBo si zorientowa, poniewa| on tak podciga te spodnie. Mama prze|egnaBa si i zajrzaBa do mojej torebki w poszukiwaniu proszków uspokajajcych. - Musz i[ spa - oznajmiBa babcia. - Jestem wykoDczona. A jutro znowu mam egzamin na prawo jazdy. Kiedy si obudziBam, le|aBam na kanapie, przykryta koBdr. W caBym domu unosiB si zapach kawy i sma|onego bekonu, a mama tBukBa si po kuchni. - Dobrze, |e przynajmniej nie prasujesz - powiedziaBam. Kiedy mama braBa si do prasowania, wiedzieli[my, |e zanosi si na powa|ne kBopoty. PrzykryBa garnek z zup i popatrzyBa na mnie. - Gdzie si podziaBa twoja bielizna? - ZBapaB mnie deszcz i po|yczyBam suche ubranie od Dougiego Krupera, ale nie miaB w domu damskiej bielizny. PoszBabym do domu, |eby si przebra, ale pewnych dwóch go[ci chce obci mi palec i obawiaBam si, |e bd tam na mnie czeka. - Dziki Bogu - odetchnBa mama. - BaBam si, |e zostawiBa[ stanik w samochodzie Morellego. - Nie robimy tego w jego samochodzie. Robimy to w jego Bó|ku. 132 Mama trzymaBa w rce wielki nó| do misa. - Chyba si zabij. - Nie nabierzesz mnie - powiedziaBam, nalewajc sobie kawy. - Nigdy nie zabiBaby[ si w trakcie gotowania zupy. Do kuchni wtargnBa babcia. MiaBa peBny makija| i ró|owe wBosy. - O nie - powiedziaBa mama. - I co jeszcze? - Co .sdzisz o tym kolorze wBosów? - zwróciBa si do mnie babcia. - KupiBam sobie szampon koloryzujcy w perfumerii. Wystarczy go wetrze we wBosy. - To jest ró| - powiedziaBam. - Tak, te| tak my[l. Na opakowaniu byBo napisane, |e to ma by ognista czerwieD. SpojrzaBa na zegar [cienny. - Musz si po[pieszy. Louise bdzie tu lada moment. Chyba si nie gniewasz, |e poprosiBam Louise. Nie miaBam pojcia, |e tutaj bdziesz. - Nie ma sprawy - odparBam. - Daj im czadu. ZrobiBam sobie tosty i dokoDczyBam kaw. UsByszaBam na górze odgBos spuszczanej wody i wiedziaBam, |e za chwil ojciec zejdzie na dóB. Mama wygldaBa tak, jakby my[laBa o prasowaniu. - Dobra - powiedziaBam, wstajc si z krzesBa. - Sprawy do zaBatwienia. Miejsca do odwiedzenia. - WBa[nie umyBam winogrona. Wez sobie troch - powiedziaBa mama. - A w lodówce jest szynka, bdziesz miaBa do kanapek. Nie zauwa|yBam Habiba i Mitchella, wje|d|ajc na parking, ale na wszelki wypadek trzymaBam glocka w rce. ZaparkowaBam nieprzepisowo, zaraz przy tylnym wej[ciu, zostawiajc najmniej, jak si daBo, miejsca midzy samochodem a budynkiem, i poszBam od razu do mieszkania. Kiedy stanBam przed drzwiami, zdaBam sobie spraw, |e nie mam klucza, bo to Joe ostatni zamknB mieszkanie. Poniewa| jestem jedyn osob w caBym wszech[wiecie, która nie umie otworzy zamka bez klucza, poszBam po|yczy zapasowy klucz od ssiadki, pani Karwatt.- Aadny dzieD dzisiaj mamy, prawda? - zapytaBa. -Czuje si wiosn w powietrzu. - Przypuszczam, |e dzisiaj byBo tutaj do[ spokojnie -powiedziaBam. - {adnego haBasu ani obcych, którzy krcili si po korytarzu? - Przynajmniej ja nic nie zauwa|yBam. - SpojrzaBa na mój rewolwer. - Jaki Badny glock! Moja siostra ma glocka i po prostu go uwielbia. My[laBam o sprzedaniu swojej czterdziestki pitki, ale nie mog si na to zdoby. Mój [witej pamici m| podarowaB mi j z okazji naszej pierwszej rocznicy [lubu. Niech spoczywa w pokoju. - Co za romantyk. - Oczywi[cie zawsze mog u|y drugiego rewolweru. PokiwaBam gBow ze zrozumieniem. - Nigdy nie ma si za du|o broni. Po|egnaBam si z pani Karwatt i weszBam do mieszkania. PrzeszBam przez caBe, sprawdzajc szafy, zagldajc pod Bó|ko i za zasBon pod prysznicem, |eby si upewni, |e jestem sama. Morelli miaB racj, wszdzie panowaB nieopisany baBagan, ale wygldaBo na to, |e nie ma wikszych zniszczeD. Moim go[ciom zabrakBo czasu, |eby rozbi szkBo albo kopn w ekran telewizora. WziBam prysznic i wBo|yBam czyste d|insy i podkoszulek. WytarBam sobie we wBosy troch |elu i za pomoc szczotki zakrciBam je w loczki, tak |e wygldaBam jak skrzy|owanie dziewczyny z Jersey z panienk ze SBonecznego patrolu. PoczuBam si przytBoczona t kaskad wBosów, wic pocignBam rzsy tuszem, |eby zachowa równowag. Przez jaki[ czas usiBowaBam doprowadzi do porzdku mieszkanie, ale potem zaczBo mnie wkurza, |e jestem tak fajtBap. Nie tylko w przypadku Habiba i Mitchella, ale tak|e Komandosa. ByBo ju| po dziewitej. ZadzwoniBam do biura Morellego. 133 - Czy babcia w ogóle wróciBa do domu? - zapytaB. - Tak. To nie byBo przyjemne. Musz z tob pogada. Mo|e spotkamy si na wczesnym obiedzie u Pina? Kiedy skoDczyBam rozmawia z Morellim, zadzwoniBam do biura, |eby sprawdzi, czy Lula dowiedziaBa si czego[ o Morganie. - Nic mu nie jest - uspokoiBa mnie. - Ale nie wiem, czy ci dwaj kolesie Habib i Mitchell dostan nagrod na Gwiazdk. ZadzwoniBam do Dougiego i powiedziaBam mu, |e zatrzymam samochód troch dBu|ej. - Zatrzymaj go na zawsze - odpowiedziaB. Zanim dojechaBam do Pina, Morelli ju| czekaB przy stoliku, jedzc przystawk. - Ubijemy interes - o[wiadczyBam, zdejmujc kurtk. - Je[li powiesz mi, co jest grane midzy tob a Komandosem, pozwol ci zatrzyma Boba. - O ludzie! - odparB Morelli. - Jak mógBbym odrzuci tak propozycj? - Mam pewien pomysB, dotyczcy interesów Ramo-sa - powiedziaBam. - Ale czego[ mi brakuje. Zastanawiam si nad tym od jakich[ trzech lub czterech dni. Morelli u[miechnB si. - Kobieca intuicja? Te| si u[miechnBam, bo, jak si okazaBo, intuicja jest najpot|niejsz broni w moim arsenale. Nie umiem strzela ani zbyt szybko biega, a karate znam tylko z filmów z Bruce'em Lee. Ale mam dobr intuicj. Tak naprawd zazwyczaj nie wiem, co te| ja, u diabBa, robi, ale je[li id za gBosem intuicji, wszystko jako[ si ukBada. - W jaki sposób zidentyfikowano Homera Ramosa? -zapytaBam Morellego. - Za pomoc karty leczenia u dentysty? - Zidentyfikowano go za pomoc bi|uterii i poszlak. Nie byBo kartoteki dentystycznej. ZniknBa w tajemniczych okoliczno[ciach. - Tak sobie my[l, |e mo|e to nie Homer Ramos zostaB zastrzelony. Nikt z rodziny nie jest zasmucony po jego [mierci. Nawet je[li ojciec uwa|a swojego syna za zepsutego do szpiku ko[ci, nie mog uwierzy, |e [mier takiego gagatka nie wzbudza w nim |adnych emocji. Kiedy poszBam na zwiady, odkryBam, |e kto[ mieszka w pokoju go[cinnym Hannibala. Kto[, kto ma identyczny rozmiar ubraD jak Homer Ramos. My[l, |e Homer ukrywaB si w domu Hannibala, potem Macaroni daB si zBapa i Homer uciekB. Morelli zaczekaB chwil, bo kelnerka akurat przyniosBa nam pizz. - Tyle wiemy. A przynajmniej wydaje nam si, |e wiemy. Homer byB po[rednikiem w nowym interesie Stol-le'a, zwizanym z przemytem narkotyków. Ta caBa akcja nie spodobaBa si chBopakom w póBnocnym Jersey i Nowym Jorku i ludzie zaczli zmienia obozy. - Wojna handlarzy narkotyków. - Gorzej. Skoro czBonek rodziny Ramosów zajB si handlem narkotykami, to na póBnocy Jersey zajto si handlem broni. Nikt nie byB zadowolony z takiego obrotu spraw, poniewa| oznaczaBo to, |e trzeba by na nowo wytyczy granice. Wszyscy byli wkurzeni. Do tego stop- nia wkurzeni, |e wydano wyrok na Homera Ramosa. -MiaBa[ racj. Domy[lamy si, |e Ramos |yje, ale nie mo|emy tego udowodni. Komandos podejrzewaB to od samego pocztku, a ty umocniBa[ go w tym przekonaniu, mówic mu, |e widziaBa[ Ulyssesa w drzwiach rezydencji na wybrze|u. Ulysses nigdy nie opu[ciB Brazylii. Sdzimy, |e w tym biurowcu usma|yli jakiego[ innego frajera, a Homer gdzie[ zwiaB i czekaB, a| bdzie mógB uciec z kraju. - I my[lisz, |e teraz jest na wybrze|u? - Wydaje si to logiczne, ale sam ju| nie wiem. Nie mamy pretekstu, |eby wej[ i przeszuka dom. Komandos dostaB si do [rodka, ale nic nie znalazB. - A co ze sportow torb? ByBy w niej pienidze Stol-le'a, tak? 134 - Uwa|amy, |e kiedy dotarBo do Hannibala, i| jego mBodszy brat o maBo co nie rozptaB wojny gangów, kazaB Homerowi zaprzesta jakiejkolwiek dziaBalno[ci poza rodzinnym interesem i zerwa kontakty ze Stolle'em. Potem Hannibal poprosiB Komandosa, |eby dostarczyB pienidze Stolle'owi i powiedziaB mu, |e Homer nie bdzie wicej dziaBaB pod szyldem rodziny Ramosów. Problem polega na tym, |e kiedy Stolle otworzyB torb, zobaczyB papier gazetowy. - Komandos nie sprawdziB zawarto[ci torby, zanim j przyjB? - DostaB torb zamknit. Hannibal tak to zorganizowaB. - WrobiB Komandosa? - Tak, ale prawdopodobnie tylko w po|ar i morderstwo. Zapewne zdawaB sobie spraw, |e tym razem Homer posunB si za daleko, a jego obietnice, |e bdzie dobrym chBopcem i przestanie sprzedawa narkotyki, nie anuluj wyroku. Wic tak wszystko zorganizowaB, |eby uznano Homera za nie|yjcego. Komandos nadawaB si na kozBa ofiarnego, bo nie byB po niczyjej stronie. Je[li Komandosa uznaj za morderc, nie bdzie powodu do zemsty. - Wic kto ma pienidze? Hannibal? - Hannibal wrobiB Komandosa, |eby upozorowa morderstwo, ale trudno uwierzy w to, |e chciaB oszuka Stolle'a. ChciaB go udobrucha, a nie wkurzy. -Morelli naBo|yB sobie kolejny kawaBek pizzy. - Wyglda to raczej na jedn ze sztuczek Homera. Homer prawdopodobnie zamieniB torby w samochodzie, jadc do biura. O Chryste! - Nie przypuszczam, |eby[ wiedziaB, jakim samochodem wtedy jechaB? - Srebrnym porsche. Samochodem Cynthii Lotte. Domy[liBam si, |e tBumaczy to [mier Cynthii. - Dlaczego zrobiBa[ tak min? - zapytaB Morelli. - To byB grymas winnego. W pewnym sensie pomogBam Cynthii wykra[ ten samochód Homerowi. OpowiedziaBam Morellemu o Cynthii, która nakryBa nas w domu Hannibala, i o tym, |e chciaBa odzyska swoje auto, co spowodowaBo, |e trzeba byBo wycigatrupa z samochodu. Kiedy skoDczyBam, Morelli siedziaB bez sBowa, z min nieco oszoBomion. - Wiesz, glina dowiaduje si o najwa|niejszej rzeczy wtedy, kiedy jest przekonany, |e nie usByszy ju| nic nowego - powiedziaB w koDcu. - My[lisz, |e nic wicej ci nie zaskoczy. A potem pojawiasz si ty i caBa zabawa zaczyna si od pocztku. WziBam kawaBek pizzy i pomy[laBam, |e teraz nasza rozmowa prawdopodobnie potoczy si w zBym kierunku. - Chyba nie musz ci mówi, |e narobiBa[ baBaganu na miejscu zbrodni - powiedziaB Morelli. Tak. MiaBam racj. Rozmowa toczyBa si w zBym kierunku. - I nie musz wspomina o tym, |e ukryBa[ dowody w [ledztwie w sprawie morderstwa. PokiwaBam gBow. - Ludzie, trzymajcie mnie, o czym ty, u diabBa, my[laBa[? - krzyknB. Wszyscy odwrócili si i popatrzyli na nas. - Nie mogBam jej powstrzyma - powiedziaBam - wic w tej sytuacji mogBam jej tylko pomóc. - Trzeba byBo wyj[. Odej[ stamtd. Nie musiaBa[ jej pomaga! My[laBem, |e po prostu podniosBa[ go z podBogi. Nie wiedziaBem, |e wytarmosiBa[ go z auta, na miBo[ bosk! Ludzie znowu zaczli si gapi. - Znajd twoje odciski palców na caBym samochodzie - dodaB. - Lula i ja miaBy[my rkawiczki. Jeste[my bystre. - Kiedy[ nie chciaBem si z tob o|eni, bo nie chciaBem, |eby[ siedziaBa w domu i martwiBa si o mnie. Teraz nie chc si |eni, bo nie wiem, czy to ja poradz sobie ze stresem, do jakiego nieuchronnie prowadzi zostanie twoim m|em. 135 - To by si nie wydarzyBo, gdyby[cie - ty albo Komandos - mi zaufali. Najpierw poproszono mnie o pomoc w [ledztwie, a potem odsunito. To wszystko twoja wina. Morelli zmru|yB oczy. - Dobra, mo|e nie do koDca - ustpiBam. - Musz wraca do pracy - powiedziaB i poprosiB o rachunek. - Obiecaj mi, |e pójdziesz do domu i tam zostaniesz. Obiecaj, |e pójdziesz do domu, zanikniesz si na klucz, i nie bdziesz stamtd wychodzi, dopóki wszystko si nie wyja[ni. Alexander ma bilet na jutrzejszy lot do Grecji. Zapewne oznacza to, |e Homer wyje|d|a dzi[ w nocy, i chyba wiemy, jak ma zamiar to zrobi. - Statkiem. - Tak. Jest taki kontenerowiec, który wypBywa z Ne-wark do Grecji. Ale Homer jest sBabym ogniwem. Je[li zdoBamy oskar|y go o morderstwo, istnieje szansa na to, |e przyzna si do mniejszego wykroczenia i wyda nam Alexandra i Stolle'a. - Cholera, nawet polubiBam tego Alexandra. Teraz Morelli si skrzywiB. - W porzdku - powiedziaBam. - Pójd do domu i nie bd nigdzie wychodzi. Dobra. I tak dzi[ po poBudniu nie miaBam nic do roboty. Poza tym jako[ nie podniecaBa mnie perspektywa stworzenia Habibowi i Mitchellowi kolejnej okazji do porwania mnie i obcicia mi palców u rk, jednego po drugim. PomysB zaryglowania si w mieszkaniu bardziej mnie pocigaB. Mog posprzta, obejrze jakie[ gBupoty w telewizji i zdrzemn si. - Mam w domu twoj torebk - przypomniaB Morelli. - ZapomniaBem zabra j ze sob do pracy. Potrzebujesz klucza do mieszkania? KiwnBam gBow. - Tak. OdpiB klucz od swojego breloczka i podaB mi go. Parking przed moim domem byB stosunkowo pusty. O tej porze seniorzy byli na zakupach albo starali si wykorzysta gruntownie system opieki zdrowotnej, coakurat bardzo mi odpowiadaBo, bo zajBam dobre miejsce parkingowe. Na parkingu nie zauwa|yBam |adnych ob- cych samochodów. Jak okiem sign, nikt nie czaiB si w krzakach. ZaparkowaBam tu| przy drzwiach wej[ciowych i wyjBam z kieszeni glocka. Szybko weszBam do domu, a potem na gór po schodach. Na drugim pitrze byBo pusto i cicho. Drzwi do mojego mieszkania zamknite. To ju| dwa dobre znaki. OtworzyBam drzwi, nadal trzymajc w dBoni glocka, i weszBam do przedpokoju. ZamknBam drzwi, ale nie przesunBam zasuwy, na wszelki wypadek, gdybym musiaBa ratowa si szybk ucieczk. Potem zaczBam sprawdza pokoje, chcc si upewni, |e wszystko jest w porzdku. Z pokoju go[cinnego weszBam do Bazienki. Kiedy tam byBam, z sypialni wynurzyB si jaki[ m|czyzna i wycelowaB do mnie z rewolweru. Zredniego wzrostu i budowy ciaBa, szczuplejszy i mBodszy ni| Hannibal Ramos, ale rodzinne podobieDstwo od razu rzucaBo si w oczy. Przystojny, cho zniszczony. Miesic spdzony w klinice pikno[ci wiele by mu nie pomógB. - Homer Ramos? - We wBasnej osobie. Oboje trzymali[my broD w rku i stali[my w odlegBo[ci trzech metrów od siebie. - Rzu broD - powiedziaBam. U[miechnB si ponuro. - Zmu[ mnie do tego. Wspaniale. - Rzu broD albo ci zastrzel. - Dobra, zastrzel mnie. Dalej. PopatrzyBam na glocka. To byB póBautomat, a ja zwykle nosiBam rewolwer. Nie miaBam zielonego pojcia, jak si strzela z póBautomatu. WiedziaBam tylko tyle, |e co[ si przesuwa do tyBu. NacisnBam przycisk i magazynek wypadB na dywan. Homer Ramos wybuchnB [miechem. RzuciBam w niego glockiem, uderzajc go w czoBo, a on, zanim zd|yBam uciec, strzeliB do mnie. Kula dras- 136 nBa mnie w rami i utkwiBa w [cianie za moimi plecami. KrzyknBam i cofnBam si, trzymajc si za zranione miejsce. - To byBo ostrze|enie - powiedziaB. - Je[li bdziesz ucieka, strzel ci w plecy. - Po co tutaj przyszedBe[? Czego chcesz? - To jasne. Chc pienidzy. - Nie mam tych pienidzy. - Nie, niemo|liwe, sBodziutka. Pienidze byBy w aucie, a stara poczciwa Cynthia, zanim umarBa, powiedziaBa mi, |e zastaBa ci w domu Hannibala. Jeste[ jedyn kandydatk. PrzeszukaBem dom Cynthii. TorturowaBem j dopóty, dopóki nie byBem pewien, |e wy[piewaBa wszystko. Najpierw usiBowaBa mi sprzeda zmy[lon historyjk o wyrzuceniu torby, ale nawet Cynthia nie byBaby a| tak gBupia. PrzeszukaBem twoje mieszkanie i mieszkanie twojej tBustej przyjacióBki. I nie znalazBem |adnych pienidzy. BBysk w mózgu. To nie Habib i Mitchell przewrócili do góry nogami moje mieszkanie. ZrobiB to Homer Ramos, który szukaB swoich pienidzy. - A teraz powiesz mi, gdzie one s - oznajmiB. -Masz mi natychmiast powiedzie, gdzie schowaBa[ moje pienidze. Rami mnie paliBo, a na rozerwanym rkawie kurtki powikszaBa si plama krwi. Przed oczami taDczyBy mi czarne punkciki. - Musz usi[. PopchnB mnie w kierunku kanapy. - Tam. PostrzaB, bez wzgldu na wielko[ rany, nie sprzyja trzezwemu my[leniu. Gdzie[ tam, w gszczu szarych komórek midzy uszami, wiedziaBam, |e musz wymy[li plan, ale niech mnie, je[li byBam w stanie to zrobi. Moje my[li gnaBy w bezBadnej ucieczce pustymi [cie|kami. W oczach zbieraBy mi si Bzy i pocigaBam nosem. - Gdzie s moje pienidze? - powtórzyB Ramos, kiedy usiadBam.- DaBam je Komandosowi. - Nawet ja byBam zaskoczona, kiedy usByszaBam tak odpowiedz. Oczywi[cie |adne z nas w to nie uwierzyBo. - KBamiesz. Pytam jeszcze raz. Je[li uznani, |e znowu kBamiesz, przestrzel ci kolano. StaB tyBem do maBego przedpokoju, który prowadziB do drzwi wej[ciowych. SpojrzaBam ponad ramieniem Homera i zobaczyBam Komandosa. - Dobra, wygraBe[ - powiedziaBam gBo[niej, ni| to byBo konieczne, z nut histerii w gBosie. - ByBo tak. Nie miaBam pojcia, |e w aucie s pienidze. WidziaBam tylko tego trupa. Nie wiem, mo|e zwariowaBam, a mo|e naoglda-Bam si za du|o filmów o mafii, ale pomy[laBam sobie: a je|eli w baga|niku jest jeszcze jeden trup? To znaczy, nie chciaBam przeoczy |adnych zwBok, rozumiesz? Wic otworzyBam baga|nik i zobaczyBam sportow torb. Zawsze byBam w[cibska, wic oczywi[cie musiaBam zajrze do [rodka... - Nie daBbym zBamanego grosza za twoj historyjk -o[wiadczyB Homer. - Chc wiedzie, co zrobiBa[ z tymi cholernymi pienidzmi. Za dwana[cie godzin odpBywa mój statek. My[lisz, |e do tej pory zdoBasz przej[ do sedna? I wtedy Komandos podciB mu nogi i przystawiB paralizator do karku. Homer wydaB z siebie krótki jk i runB na podBog. Komandos schyliB si i zabraB mu broD. PrzeszukaB go, |eby sprawdzi, czy facet nie ma jeszcze jakiej[ broni, a kiedy nic nie znalazB, zakuB go w kajdanki z rkami na plecach. Kopniakiem odsunB go na bok i stanB nade mn. - Zdaje si, |e zabroniBem ci zadawa si z czBonkami rodziny Ramosów. Ale ty nigdy nie sBuchasz. Typowe poczucie humoru Komandosa. U[miechnBam si niewyraznie. - Chyba zwymiotuj. PoBo|yB mi rk na karku i wepchnB moj gBow midzy kolana. - Odpychaj moj rk - poleciB. PrzestaBo mi dzwoni w uszach, a |oBdek jakby si uspokoiB. Komandos postawiB mnie na nogi i zdjB mi kurtk. 137 WysikaBam nos w podkoszulek. - Jak dBugo ty jeste[? - WszedBem, jak do ciebie strzeliB. Oboje popatrzyli[my na ran na moim ramieniu. - Dra[nicie - oceniB Komandos. - Nie mo|esz liczy na du|e wspóBczucie. - ZaprowadziB mnie do kuchni i przyBo|yB do rany papierowy rcznik. - Spróbuj troch to oczy[ci, a ja poszukam plastra. - Plastra! ZostaBam postrzelona! WróciB z moj apteczk w rce, przykleiB mi plastry, |eby zatamowa krew, przyBo|yB do rany gazik i owinB rami banda|em. CofnB si i u[miechnB si do mnie. - Jeste[ jaka[ blada. - My[laBam, |e ju| po mnie. Na pewno by mnie zabiB. - Ale tego nie zrobiB - uprzytomniB mi Komandos. - Czy kiedykolwiek my[laBe[, |e za chwil umrzesz? - Wiele razy. - I co? - I |yj. - ZadzwoniB z mojego telefonu do Morelle-go. - Jestem w mieszkaniu Stephanie. Homer Ramos czeka tu na ciebie w kajdankach. Pojedziemy radiowozem. Stephanie dostaBa w rami. To tylko dra[nicie, ale kto[ to powinien obejrze. ObjB mnie i przytuliB do siebie. OparBam gBow na jego piersi, a on gBadziB mnie po wBosach i caBowaB nad uchem. - Dobrze si czujesz? - zapytaB. W ogóle si nie czuBam. CzuBam si tak zle, jak tylko mo|na. W gBowie miaBam mtlik. - Jasne - przytaknBam. - Nic mi nie jest. CzuBam, |e si u[miechnB. - KBamczucha. Morelli dopadB mnie w szpitalu. - Wszystko w porzdku?- Komandos zadaB mi to samo pytanie pitna[cie minut temu i prawdziwa odpowiedz brzmiaBa:  nie". Ale ju| jest lepiej. - Jak rami? - Chyba nie najgorzej. Czekam na lekarza. Morelli wziB mnie za rk i przycisnB usta do mojej dBoni. - Kiedy tu jechaBem, serce przestaBo mi bi ze dwa razy. PocaBunek wzbudziB niepokój w moim |oBdku. - Czuj si dobrze. SBowo. - MusiaBem sam si o tym przekona. - Ty mnie kochasz - powiedziaBam. U[miechnB si nie[miaBo i skinB gBow. - Kocham ci. Komandos te| mnie kochaB, ale inaczej. Komandos byB na innym etapie. Drzwi do poczekalni otworzyBy si z hukiem i do [rodka wpakowaBy si Lula z Connie. - DowiedziaBy[my si, |e ci postrzelili - zagaiBa Lula. - Co si staBo? - O Bo|e! - jknBa Connie. - Spójrz na jej rk! Jak to si staBo? Morelli wstaB. - Musz by przy tym, jak przywioz Ramosa. My[l, |e teraz, kiedy przybyBy takie posiBki, jestem tutaj zbdny. ZadzwoD do mnie zaraz po wyj[ciu od lekarza. ZdecydowaBam, |e prosto ze szpitala pojad do moich rodziców. Morelli byB zajty przesBuchiwaniem Homera Ramosa, a ja nie miaBam ochoty siedzie sama. PoprosiBam Lul, |eby[my najpierw pojechaBy do Dougiego, poniewa| chciaBam wzi od niego koszul flanelow, |eby j wBo|y na zakrwawiony podkoszulek. Dougie i Ksi|yc siedzieli w pokoju go[cinnym wga-pieni w nowy telewizor z wielkim ekranem. - Cze[, facetka - powitaB mnie Ksi|yc. - WBa[nie testujemy nowy telewizor. SzaBowy, co? - My[laBam, |e zajmujesz si kradzie| samochodów? - Zdumiewajce - rzekB Ksi|yc. - Dopiero co kupiony telewizor. Nawet go nie ukradli[my, facetka. Mówi ci, niezbadane s wyroki boskie. Najpierw my[lisz, |e twoja przyszBo[ nieciekawie si zapowiada, a zaraz potem dostajesz spadek. - Gratulacje. Kto zmarB? 138 - To prawdziwy cud - upieraB si przy swoim Ksi|yc. - Nasz spadek nie jest splugawiony |adn tragedi. Telewizor zostaB nam podarowany, facetka. To prezent. Wyobra|asz sobie? - W niedziel mieli[my z Dougiem niezB okazj, |eby sprzeda samochód, wic pojechali[my do myjni, |eby go odpicowa dla tego kupca. Jeste[my w tej myjni, a| tu nagle wpada blondyna w srebrnym porsche. WypucowaBa go tak, |e wygldaB prawie jak nowy. A my si przygldali[my. Potem wycignBa z baga|nika t torb i wyrzuciBa j na [mietnik. To byBa prawdziwa markowa torba, wic zapytali[my, czy mo|emy j sobie zabra. A ona odpowiedziaBa, |e to wstrtna sportowa torba i mo|emy, u diabBa, zrobi z ni, co nam si |ywnie podoba. No to zabrali[my tor- b do domu i przypomnieli[my sobie o niej dopiero dzisiaj rano. - A kiedy j otworzyli[cie i zajrzeli[cie do [rodka, okazaBo si, |e jest tam milion dolarów - dokoDczyBam. - Kurza twarz! Skd wiesz? - Domy[liBam si. Kiedy przyjechaBam do domu, mama byBa w kuchni. PrzyrzdzaBa toltott kaposzta, czyli goBbki. Nie przepadam za tym daniem. Ale w koDcu najbardziej przepadam za deserem z ananasa z bit [mietan. Trudno te dwie rzeczy porówna. PrzerwaBa na chwil prac i popatrzyBa na mnie. - Czy co[ ci si staBo w rami? Jako[ [miesznie je trzymasz. - Postrzelili mnie, ale...Mama zemdlaBa. Trzask, upadBa na podBog, trzymajc w rce drewnian By|k. Cholera. ZamoczyBam [cierk i przyBo|yBam jej do czoBa. TrzymaBam, dopóki si nie ocknBa. - Co si staBo? - ZemdlaBa[. - Nigdy nie mdlej. Chyba ci si wydawaBo. - UsiadBa i przetarBa twarz mokr [cierk. - Tak, teraz sobie przypominam. PomogBam jej usi[ na krze[le i nastawiBam wod na herbat. - Czy to co[ powa|nego? - zapytaBa. - To tylko dra[nicie. A ten kole[ jest ju| w wizieniu, wic wszystko w porzdku. - Z wyjtkiem tego, |e czuBam lekkie mdBo[ci, serce mi waliBo jak szalone i nie chciaBam wraca do domu. Tak, poza tym wszystko byBo w porzdku. PostawiBam na stole pater z ciasteczkami i podaBam mamie herbat. SiadBam naprzeciwko niej i wziBam sobie ciasteczko. Czekoladowe. Bardzo zdrowe, bo mama dodawaBa do nich orzechy, a w orzechach jest du|o protein, prawda? Drzwi wej[ciowe otworzyBy si i zamknBy z hukiem, i babcia wpadBa jak burza do kuchni. - ZrobiBam to! ZdaBam egzamin na prawo jazdy! Mama prze|egnaBa si i znowu przyBo|yBa sobie do czoBa mokr [cierk. - Dlaczego masz takie spuchnite rami pod koszul? - zapytaBa mnie babcia. - To banda|. Postrzelili mnie dzisiaj. Babcia zrobiBa wielkie oczy. - Zwietnie! - PrzysunBa sobie krzesBo i usiadBa z nami przy stole. - Jak to si staBo? Kto do ciebie strzelaB? Zanim zd|yBam odpowiedzie, zadzwoniB telefon. DzwoniBa Marge Dembowski, która zameldowaBa, |e jej córka Debbie, która pracuje w szpitalu jako pielgniarka, dzwoniBa, |eby powiedzie, |e mnie postrzelili. Potem dzwoniBa Julia Kruselli, |eby zawiadomi, |e jej syn, Richard, który jest glin, wBa[nie przekazaB jej cynk o Homerze Ramosie. PrzeniosBam si z kuchni do pokoju go[cinnego i zasnBam przed telewizorem. Kiedy si obudziBam, siedziaB przy mnie Morelli, a w caBym domu cuchnBo faszerowan kapust, która dochodziBa w piecyku, i bolaBo mnie rami. Morelli miaB dla mnie now kurtk, bez dziury po kuli. - Najwy|szy czas i[ do domu - powiedziaB, delikatnie wsuwajc moj rk w rkaw kurtki. - Jestem w domu. 139 - Mam na my[li mój dom. Dom Morellego. Jak miBo. ByBby tam Rex i Bob. I co wicej, sam Morelli. Mama postawiBa na stolicu przed nami du| torb. - Kilka goBbków, bochenek [wie|ego chleba i troch ciastek. Morelli wziB torb. - Uwielbiam faszerowan kapust - o[wiadczyB. Mama wygldaBa na uszcz[liwion. - Naprawd lubisz goBbki? - zapytaBam go, kiedy siedzieli[my w samochodzie. - Lubi wszystko, czego nie musz sam gotowa. - Jak poszBo z Homerem Ramosem? - Lepiej ni| w naszych naj[mielszych przypuszczeniach. Ten czBowiek to gnida. SypnB wszystkich. Alexan-der Ramos powinien byB go zabi zaraz po urodzeniu. Na bis zBapali[my te| Habiba i Mitchella i powiedzieli[my im, |e s oskar|eni o porwanie, a oni wydali nam Stolle'a. - MiaBe[ ci|kie popoBudnie. - To byB udany dzieD. Z wyjtkiem tego, |e ci postrzelili. - Kto zabiB Macaroniego? - Homer. Stolle wysBaB Macaroniego, |eby przywiózB porsche. Pewnie wykalkulowaB sobie, |e to bdzie spBata cz[ci dBugu. Homer zBapaB go w samochodzie i zastrzeliB. Potem wpadB w panik i uciekB z domu.- I zapomniaB wBczy alarm? Morelli u[miechnB si. - Tak. Homer popadB w naBóg wypróbowywania jako[ci towarów, które dostarczaB Stolle'owi, i nie dziaBaB zgodnie z planem. ByB napany, wyszedB kupi co[ do jedzenia i zapomniaB wBczy alarm. Dziki temu Komandos mógB si wBama. Macaroni te| si wBamaB. Ty równie| weszBa[ do [rodka. Zdaje si, |e Hannibal nie zdawaB sobie sprawy z rozmiarów problemu. My[laB, |e Homer grzecznie siedzi sobie w domu. - Ale Homer byB wrakiem czBowieka. - Tak. Homer byB naprawd wrakiem. Po zastrzeleniu Macaroniego odbiBo mu do reszty. ByB na haju i pewnie pomy[laB, |e sam si lepiej ukryje, ni| zadekowaB go Hannibal, wic wróciB do domu po swoje oszczdno[ci. Tylko |e ich tam nie byBo. - A w tym czasie ludzie Hannibala przetrzsali caBy stan w poszukiwaniu Homera. - Zwiadomo[, |e tak si szarpali, |eby znalez tego maBego skurczybyka, jest bardzo przyjemna - powiedziaB Morelli. - A co z torb? - zapytaBam. - Czy kto[ wie, co si staBo z milionem dolarów? - ChodziBo mi o to, czy wie o tym kto[ jeszcze oprócz mnie. - To jedna z wielkich zagadek bytu - rzekB Morelli. -Przewa|a opinia, |e Homer, bdc na haju, gdzie[ je schowaB, a potem zapomniaB gdzie. - To brzmi logicznie - o[wiadczyBam. - ZaBo| si, |e tak wBa[nie byBo. - Co, do cholery, dlaczego mam nie pozwoli na to, |eby Dougie i Ksi|yc nacieszyli si fors? Je[li zostaBaby skonfiskowana, dostaBaby si do kasy rzdu federalnego i Bóg raczy wiedzie, co by si z ni staBo. Morelli zatrzymaB si przed swoim domkiem szeregowym przy Slater Street i pomógB mi wysi[. OtworzyB drzwi wej[ciowe, z których wyskoczyB Bob i wyszczerzyB do mnie zby. - Jest szcz[liwy, |e mnie widzi - powiedziaBam Mo-rellemu. Oczywi[cie fakt, |e w rce trzymaBam torb peBn goBbków, te| byB nie bez znaczenia. Ale to niczego nie zmieniaBo. Bob przywitaB mnie entuzjastycznie. Morelli postawiB akwarium Reksa na ladzie w kuchni. ZapukaBam w szyb i co[ si poruszyBo pod trocinami. Rex wystawiB Bebek, zaczB rusza wsami i zamrugaB do mnie swoimi czarnymi oczkami. - Cze[, Rex! - przywitaBam go. - Jak leci? PrzestaB porusza wsami na uBamek sekundy, a potem wróciB pod trociny. Osobie niezorientowanej mogBoby si wydawa, |e to niezbyt wiele, ale jak na chomika, to tak|e byBo wspaniaBe powitanie. 140 Morelli otworzyB kilka piw i postawiB dwa talerze na swoim maBym stoliku w kuchni. Podzielili[my si goBbkami z Bobem i zaczli[my wcina. W poBowie drugiego goBbka zauwa|yBam, |e Morelli nie je. - Nie jeste[ gBodny? - zapytaBam. U[miechnB si nie[miaBo. - BrakowaBo mi ciebie. - Ja te| za tob tskniBam. - Jak twoja rka? - W porzdku. WziB moj dBoD i pocaBowaB palec. - Mam nadziej, |e ta rozmowa to pocztek gry wstpnej, poniewa| naprawd nie panuj nad sob. Dla mnie bomba. W tym momencie nie widziaBam sensu w tym, |eby w ogóle nad sob panowa. WyjB mi z rki widelec. - Masz wielk ochot na te goBbki? - Nawet nie lubi goBbków. PorwaB mnie z krzesBa i zaczB caBowa. Kto[ zadzwoniB do drzwi i oboje odskoczyli[my od siebie. - Niech to szlag! - zaklB Morelli. - A teraz znów co? Zawsze co[! Koniec z babciami, mordercami i pagerami. DBu|ej tego nie znios. Pieklc si, wyszedB i z hukiem otworzyB drzwi. W drzwiach staBa jego babcia Bella. ByBa to kobieta niskiego wzrostu, caBa w przedpotopowej czerni. WBosymiaBa [cignite w koczek na karku, |adnego makija|u, a jej wskie usta byBy zaci[nite. Obok staBa matka Joe-go, która byBa wy|sza ni| Bella, ale nie mniej przera|ajca. - No i co? - zapytaBa babka Bella. Joe spojrzaB na ni. - Z czym? - Nie zaprosisz nas do [rodka? - Nie. Bella zesztywniaBa. - Gdyby[ nie byB moim ulubionym wnukiem, to nauczyBabym ci rozumu. Matka Joego wysunBa si do przodu. - Nie przyszBy[my na dBugo. Jedziemy na ppkówk do Marjorie Soleri. WstpiBy[my tylko, |eby zostawi ci troch jedzenia. Wiem, |e sobie nie gotujesz. StanBam obok Joego i wziBam od jego matki garnek. - MiBo znowu pani widzie, pani Morelli. I pani te|, babciu Bello. Z tego garnka pBynie zniewalajcy zapach. - Co tu si dzieje? - zapytaBa Bella. - Znowu |yjecie w grzechu? - Próbujemy - odparB Morelli. - Ale jako[ nie mamy szcz[cia. Bella podskoczyBa i trzepnBa go po gBowie. - Wstyd mi za ciebie. - Mo|e zanios to do kuchni - powiedziaBam, wycofujc si. - Musz ju| ucieka. Ja te| nie przyszBam na dBugo. WpadBam tylko, |eby si przywita. - Nie miaBam najmniejszej ochoty na to, |eby babcia Bella wziBa mnie na muszk. Joe chwyciB mnie za zdrow rk. - Nigdzie nie pójdziesz. Bella popatrzyBa na mnie spod oka, a| si wzdrygnBam. CzuBam, |e Joe za chwil wybuchnie. - Stephanie zostaje u mnie na noc - zakomunikowaB. - Musicie si z tym pogodzi. Bella i pani Morelli nadBy si i zacisnBy usta. Pani Morelli zadarBa gBow do góry i wbiBa w Joego swój przeszywajcy wzrok. - Czy masz zamiar o|eni si z t kobiet? - Tak, |eby[cie wiedziaBy, |e si z ni o|eni - o[wiadczyB Joe. - Im szybciej, tym lepiej. - O|eni si! - wykrzyknBa babcia, skBadajc modlitewnie rce. - Mój Joseph si |eni. - UcaBowaBa nas oboje. 141 - Chwileczk - powiedziaBam do Morellego. - Nigdy nie prosiBe[ mnie o rk. Przecie| ty nie chcesz si |eni. - ZmieniBem zdanie - odparB. - Chc si o|eni. Do diaska, chc si o|eni dzi[ wieczór. - Chcesz po prostu uprawia seks - u[ci[liBam. - Chyba |artujesz! Nawet nie pamitam, o co w tym chodzi. Nie wiem, czy jeszcze potrafi to robi. ZadzwoniB jego pager. - Niech to szlag! - w[ciekB si Morelli. OderwaB pager od paska i wyrzuciB go na ulic. Babcia Bella spojrzaBa na moj dBoD. - A gdzie pier[cionek? Wszyscy popatrzyli[my na moj dBoD. Pier[cionka nie byBo. - Nie trzeba mie pier[cionka, |eby wzi [lub - rzekB twardo Morelli. Babcia Bella pokiwaBa gBow ze smutkiem. - On nic nie rozumie - powiedziaBa. - Zaczekajcie chwil. Nie mam zamiaru da si wrobi w maB|eDstwo - o[wiadczyBam. Babcia Bella stanBa jak wryta. - Nie chcesz wyj[ za m| za mojego Josepha? Mama Joego prze|egnaBa si i przewróciBa oczyma. - Do licha - zwróciB si Joe do swojej matki i babci -popatrzcie, która godzina. Nie chciaBbym, |eby[cie przegapiBy t ppkówk. - Wiem, do czego zmierzasz - oznajmiBa Bella. -Chcesz si nas pozby. - Istotnie - przytaknB Joe. - Musimy obgada ze Stephanie par spraw.Babcia spojrzaBa gdzie[ w przestrzeD. - Mam wizj - powiedziaBa. - Widz wnuki. Trzech chBopców i dwie dziewczynki... - Nie daj si zastraszy - szepnB Joe. - Na pitrze przy Bó|ku mam caBe pudeBko najlepszych zabezpieczeD, jakie mo|na kupi. PrzygryzBam doln warg. CzuBabym si znacznie lepiej, gdyby babcia Bella powiedziaBa, |e widzi chomika. - No dobrze, to my ju| sobie pójdziemy - odezwaBa si Bella. - Wizje zawsze mnie mcz. Bd musiaBa zdrzemn si w samochodzie w drodze na t ppkówk. Kiedy odeszBy, Joe zatrzasnB drzwi i zamknB je na zamek. WziB ode mnie garnek i postawiB go na stole w jadalni, poza zasigiem Boba. Ostro|nie zdjB mi kurtk i rzuciB j na podBog, rozpiB moje d|insy, chwyciB mnie za pasek i przycignB do siebie. - A co do tej propozycji, kochanie... KONIEC Ksi|ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl 142 143

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Evanovich Janet Po trzecie dla draki (2)
Więcej prezesów milionerów
Dailey, Janet Heiress
Kopia 23 Obligacje za milion dolarów
Jeden z milionae0424

więcej podobnych podstron