Reinkarnacja i karma
Reinkarnowanie w rozumieniu buddyjskim, to nie przenosiny jakiegos realnie istniejacego odrebnego bytu z punktu a do punktu b, tylko kontynuacja wielkiego procesu mentalnego, ktorego czescia bylo odczuwanie naszego ciala i fizyczne zycie. Moment smierci jest elementem tego procesu i stan posredni oraz nastepne odrodzenie sa nim takze. Ten proces dzieje sie w oparciu o swoje wlasne poprzednie akty i nie ma zadnej trwalej podstawy, oprocz samokreujacej roli zludzenia istnienia odrebnego ego, ktore rowniez nie ma zadnej realnej podstawy oprocz postrzegania samych wykreowanych przez siebie aktow jako odrebnych bytow. Poniewaz jednym z wykreowanych doznan jest doznawanie uplywu czasu, caly ten system ma charakter blednego kola bez poczatku, konca i przyczyny, jest oparty sam na sobie i nie moze sie zakonczyc, podobnie, jak nie moze sie zaczac.
Teraz bedzie o tym, jak z praktycznego punktu widzenia ten proces ewoluuje, czyli czego, sadzac po naszych obecnych przezyciach mozemy sie spodziewac na przyszlosc. Na poczatek bedzie troche nudno, ale z czasem obiecuje sie rozkrecic.
Mottem moich rozwazan bedzie fragment (podobno autentyczny) zarzadzenia wewnetrznego dyrekcji jednej z firm komputerowych:
"Od 21 listopada b.r. wprowadzam Procedurę powstawania i modyfikacji procedur oraz Procedurę ewidencji i publikacji procedur"
Czyli zadam sobie nastepujace pytania:
1. czy w ewolucji naszego mentalnego samozludzenia (zycie, smierc, odrodzenie, wydarzenia) istnieja jakies stale prawidlowosci.
2. jezeli takie prawidlowosci istnieja, to czy maja charakter zewnetrzny i obiektywny w stosunku do procesu "samostwarzania" i w jakis sposob na ten proces wplywaja ksztaltujaco, czy tez same sa elementem procesu i jako takie sa zmienne, czy moze jest jeszcze jakos inaczej.
3. czy istnieje jakikolwiek element staly w calym procesie samostwarzania zludzenia istnienia.
4. czy jest mozliwe, aby proces samostwarzania sie zludzen zostal przerwany.
Kiedy przygladam sie jakiemus zludzeniu, np. piciu kawy, to mam nieodparte wrazenie, ze ono ma charakter ciagly. Zmienia sie i ewoluuje. Najpierw podnosze kubek do ust, pozniej czuje goraco na ustach, w nastepnym momencie pije, a pozniej odstawiam kubek czujac, ze zmienil wage. Przygladam sie temu dokladniej i odkrywam, ze ta chwila, w ktorej to widze jako ciaglosc jest nieskonczenie krotka. Im dluzej w to wchodze, tym bardziej obszar czasowy sie zaweza i w koncu dochodze do miejsca zero, w ktorym rzeczy nie zachodza. Jednak chcac kontynuowac to pisanie cofam sie "chwile przed tym" i decyduje sie na rozpatrywanie rzeczy po prostu w takim ksztalcie, w jakim mi sie pojawiaja. Na tym poziomie z pewnoscia mozna powiedziec, ze rzeczy zachodza i ze zachodza jedne zaleznie od drugich. Na tym poziomie istnieje czas, przestrzen i zewnetrznosc oraz relacja obserwator - przedmiot obserwowany. Wiec jezeli chcemy mowic o zwiazkach przyczynowo skutkowych, to tylko na tym poziomie, na ktorym rzeczy istnieja tak, jak je widzimy, czyli jako realne, a nie puste. Mowimy o tym punkcie widzenia i jak tylko go zmienie, zaraz o tym napisze. Chyba, ze zapomne :-) Widze zwiazek pomiedzy swoja pierwsza mysla, a nastepna. Na przyklad mysle o swojej dzisiejszej wyplacie i zaraz robie sie smutny, albo mysle o Bartku Dziku i zaraz robie sie wesoly...Mam wrazenie, ze procesy zmieniaja sie w jakims logicznym porzadku. Na przyklad moj smutek jest spowodowany wysokoscia wyplaty i ma zwiazek z moim wyobrazeniem jakiegos stanu pozadanego. Czyli jest w tym jakas logika wewnetrzna. Co ja tworzy ? Wydaje mi sie, ze ta logika jest zawarta w samych elementach, ktore ksztaltuja proces myslenia. Gdybym przy tej samej wysokosci wyplaty mial mniejsze wymagania, to zamiast smutku pojawilaby sie radosc. Wiec logika pojawienia sie smutku w tym momencie nie byla narzucona obiektywnie, tylko wynikala z samego ksztaltu tych czynnikow, ktore wchodzily w sklad procesu pojawiania sie. Ta zasada siega glebiej. Kazdy element, np. wyobrazenie o pozadanej wysokosci wyplaty tez powstaje wspolzaleznie i jest suma innych elementow. Tak jak to widze, one tworza siebie nawzajem i tylko one same tworza zasady, ktore tym procesem kieruja. Oznacza to, ze nie istnieje zadne prawo o charakterze obiektywnym, wzgledem ktorego te stany kolejno by sie ukladaly, bo one zaleza tylko od siebie nawzajem. Tak to w tym momencie widze.
Przypuszczam, ze jezeli bede myslal o swojej wyplacie wystarczajaco dlugo, to moja frustracja bedzie rosnac. Jesli bedzie rosnac dlugo, to w koncu przeniesie sie na inne obiekty i osiagajac efekt sniegowej kuli stanie sie naprawde olbrzymia. Wtedy moja rzeczywistosc stanie sie nie do zniesienia. Moze tez byc tak, ze przypomne sobie o Bartku Dziku i kula sie troche roztopi, az do wachniecia w druga strone. Wtedy proces ksztaltowania rzeczywistosci bedzie zgodnie z efektem sniegowej kuli podazal do stanu przyjemnego. Jak u Lema - im bardziej bede zadowolony, tym bardziej bede zadowolony. Mysle, ze ten proces, ktory zachodzi w malej skali moze byc modelem procesu, ktory zachodzi w dluzszym, np. kilkudziesiecioletnim okresie. Moge przyjac, ze pewne stale powtarzane stany umyslu powoduja efekt pewnego utrwalenia. Jesli przez dlugi czas mam nerwowa prace, to w koncu ta nerwowosc stanie sie czescia mojego swiata takze poza praca. Po jakims czasie taki stan bedzie miec tendencje do samoumocnienia. Moja nerwowosc udzieli sie innym i oni ja we mnie odbija. Ja znowu ja odbije i w miare uplywu czasu mala ilosc nagromadzonej negatywnosci moze zaczac w ten sposob
"procentowac". Podobnie jest ze stanami przyjemnymi. Jesli w jakims miejscu mi sie cos stale udaje i jest mi tam dobrze, to ten stan z czasem przeniesie sie na reszte mojego zycia. Bede zadowolony z siebie i to spowoduje, ze inni odbierajac to poczuja sympatie i stworza mi przyjemne warunki, ktore oczywiscie beda wzmacnialy efekt. W miare uplywu czasu "pozytywna" mysl bedzie procentowac i jej efekty beda wzrastaly. Jaka mysl uwazam tu za pozytywna ? - oczywiscie taka, ktora jest dla mnie przyjemna. Nie ma (bo i skad) zadnego innego kryterium. Wyobrazcie sobie, ze malemu chlopcu udalo sie zabrac drugiemu chlopcu misia. Spowoduje to przyjemnosc. Chlopiec odczuje satysfakcje i wytworzy sie w nim pewne przekonanie o wlasnych duzych mozliwosciach. W nastepnej sytuacji konfliktowej chlopiec pewny swoich mozliwosci bedzie dzialal bardziej zdecydowanie i najprawdopodobniej kolejny mis zostanie zdobyty duzo sprawniej. Spowoduje to dalszy wzrost ilosci pozytywnych okolicznosci i chlopiec bedzie dorastal w atmosferze wlasnego sukcesu i sily. Poczucie sily bedzie tworzyc sukcesy, a sukcesy jeszcze wieksze poczucie sily. Dzieki swojej energii chlopiec zdobedzie wiele sukcesow w szkole i bedzie mial powodzenie u dziewczyn. To spowoduje dalszy wzrost ilosci sukcesow, takze w zyciu zawodowym i rozpocznie sie niczym nie dajaca sie zaklocic kariera. Ego chlopca bedzie bardzo silne, on bedzie dumny i nie bedzie sie niczego obawial. W chwili smierci jego umysl, moca nagromadzonej pozytywnej energii wytworzy kolejne przyjemne stany i chlopiec stworzy sobie projekcje przeciwnikow slabszych od siebie, latwych i milych okolicznosci, zwyciezania, bogactwa itd. Jesli urodzi sie w ludzkim swiecie, to okolicznosci jego odrodzenia prawdopodobnie, choc oczywiscie nie koniecznie, beda bardziej pomyslne, niz poprzednie. Z codziennego zycia znamy przyklady takich ludzi, ktorych osobowosc jest tak silna, ze udaje im sie prawie wszystko. Przychodzi mi tu na mysl Saddam Husajn, Dziad z Wolomina, Milosewic, Lepper, Gates i wielu innych. Oczywiscie mozna dyskutowac do woli o kazdej z tych konkretnych postaci komplikujac wszystko do absurdu, ale kazdy musi sie zgodzic z tym, ze jest cos takiego, jak silna osobowosc i kazdy jakos instynktownie wyczuwa, ze jest cos takiego, jak sprawcza, kreacyjna moc takiej osobowosci w ksztaltowaniu otaczajacego ja swiata. W jakichkolwiek okolicznosciach sie nie znajdzie, czlowiek o naprawde mocnej osobowosci poradzi sobie i podporzadkuje sobie innych, wytwarzajac przyjemny a przynajmniej znosny dla siebie stan. W kolejnym zyciu, moca nagromadzonej sily, wykreuje kolejne pozytywy. Rodzina bedzie bogata, rodzice serdeczni a on bedzie umial korzystac z zycia i pokonywac przeszkody. Z czasem, po kolejnej smierci w stanie "rozpedzenia" odrodzi sie w sytuacji nadludzkiej - bedzie dysponowal olbrzymia moca i bedzie czul sie bogiem. Wszystkie okolicznosci beda pozytywne i mile, a on sam bedzie czul sie bardzo dobrze i nikt nie bedzie mogl mu dorownac.
Wrocmy teraz do naszej pierwszej sytuacji - zabrania misia. Co dzieje sie z drugim chlopcem, tym, ktory przegral ? Przede wszystkim w jego obrazie swiata wytworzylo sie wyobrazenie wlasnej osoby jako kogos slabego. Poza tym pojawilo sie rozgoryczenie z powodu braku misia. Chlopiec ewidentnie cierpi. Ten stan, ktorego on doswiadcza w takiej chwili mozna nazwac jego malutkim, prywatnym modelem piekla. Z czasem to oczywiscie bedzie ewoluowac. Jego przekonanie o wlasnej slabosci bedzie samo siebie umacniac i wytworzy kolejne porazki. Jego rozgoryczenie wykrzywi mu obraz swiata i spowoduje, ze nie bedzie on w stanie prawidlowo rozpoznawac sytuacji. Jego decyzje beda coraz bardziej nietrafne a wnioski bledne. Jego umysl nie mogac znalezc dla siebie zadnej nadziei na poprawienie swego zycia poprzez wlasne dzialania wytworzy prawdopodobnie jakas idee afirmacji cierpienia i zadoscuczynienia w jakims drugim swiecie. Moze sie zdarzyc, ze na przyklad wymysli sobie jakies bostwo, ktore bedzie wynagradzalo cierpiacych po smierci, a tych, ktorzy odnosza sukcesy ukarze. Albo moze sobie wymyslec jakies prawo karmicznej odplaty w przyszlym zyciu, ktore wynagrodzi mu codzienne niepowodzenia. W chwili smierci jego rozgoryczony umysl nie wytworzy oczywiscie zadnego przyjemnego stanu, bo z powodu nagromadzonych negatywnosci nie bedzie do tego zdolny. Spowoduje to byc moze poczucie bycia oszukanym, utraty ostatniej nadziei itp. Taki umysl wytworzy cala mase cierpienia i wpadnie w stan odczuwania swojego przebywania w okolicznosciach, ktore okreslilbym jako pieklo.
Oczywiscie nie probuje tu zasugerowac, ze ktos moze miec zlamane zycie z powodu jednego zabranego misia. To tylko model. Chodzi po prostu o to, ze mysli i doznania przyjemne powoduja kolejne przyjemne i na odwrot. Sukcesy nas, generalnie rzecz biorac, wzmacniaja. Oczywiscie porazki tez moga to zrobic, ale tylko na takiej zasadzie, na jakiej obciazenie miesni powoduje ich wzrost - musi byc odpowiednie do sily miesni. Jesli bedzie za duze - zniszczy je. W tej czesci poprzestanmy na konkluzji, ze pozytywne myslenie powoduje, ze sie nam udaje, a negatywne, ze sie nam nie udaje. Jesli Twoje ego sie wzmacnia i karmi sukcesami, to zostajesz bogiem. Jesli Twoje ego odnosi porazki i cierpi, to moca autoprojekcji wytwarasz takie doznanie, jakbys szedl do piekla. To jest pierwszy punkt wywodu o buddyjskim prawie karmy.
Kiedy dochodze do takiego wniosku, natychmiast pojawia sie pomysl, aby droga wzmacniania ego w nieskonczonosc dojsc do coraz pozytywniejszych stanow i coraz przyjemniejszych odrodzen. Jest to bardzo prosta wizja i wydaje sie pociagajaca, jest jednak cos, co budzi moje watpliwosci. Otoz chodzi o to, czy ten obraz ciagle wzrastajacej sniegowej kuli nie jest troche uproszczony. Czy nieprzerwane wzmacnianie stanow przyjemnych i pozytywnych autoprojekcji jest rzeczywiscie mozliwe w nieskonczonosc ? Na pierwszy rzut oka wydaje sie, ze tak wlasnie jest. To, co moge dostrzec wokol siebie, to dwa rodzaje ludzi - ci, ktorym cos sie udaje i ci, ktorym sie nie udaje. Pierwsi - ci silni, psychicznie i materialnie na pierwszy rzut oka wydaja sie wzrastac, a drudzy - ci slabsi, wydaja sie w obu tych aspektach malec. To widac na codzien dookola mnie, ale przychodzi mi do glowy, ze byc moze jest to fragment jakiegos wiekszego procesu, ktory rozgrywa sie w wiecej niz jednym zyciu, a nie calosc. Zeby to ustalic, potrzebuje jakiegos modelu, na ktorym bede mogl zbadac, jak zjawiska umyslowej kreacji doznan tworzac logicznie nastepujace po sobie sekwencje beda szybko ewoluowaly dajac jakies zamkniete, pozwalajace sie wyodrebnic calosci. Gdy wychodze od zalozenia, ze wszystkie zjawiska maja wlasciwie charakter mentalny i sa jakby projekcja umyslu, wlasnie moj umysl wydaje mi sie idealnym narzedziem badawczym do tego celu, ale gdy przygladam sie przebiegowi wlasnych psychicznych procesow odkrywam, ze one jakby przygasaja w miare, jak poswiecam im uwage. Musze je jakos wzmocnic, zeby moc je obserwowac wyrazisciej. W tym celu kupuje dwa papierki nasaczone LSD i zamykam Się w pomieszczeniu pozbawionym okien i jakichkolwiek przypadkowych przedmiotow. To puste i odizolowane pomieszczenie bedzie ekranem dla mojej projekcji. Siadam na poduszce i wkladam pod jezyk obydwa papierki, co stanowi dawke bardzo powazna nawet dla zaawansowanego narkomana, ktorym przeciez nie jestem.
sp; Zamierzam zbadac, czy przyjemna afirmacja i stany samodestrukcyjne daja sie rozbudowywac w nieskonczonosc. Zaczynam od stanu przyjemnego. Na poczatek mysle o jakims swoim sukcesie i skupiam sie na tym. Zadowolenie i poczucie sily rosnie. Halucynacja ma charakter wyraznie przyjemny i sp; wzrasta poczucie sily. Widze w wyobrazni swoje kolejne zwyciestwa i czuje sie krolem w swoim swiecie. Skupiam sie na tym coraz mocniej i widze, jak stan zaczyna przypominac jakis psychiczny orgazm. Mam cudowne wizje - wszystko jest takie, jak chce. I nagle odkrywam dziwne zjawisko - zaczynam czuc, ze chce, aby ten stan sie utrzymywal. Z poczatku jest to trudno wyczuwalne, ale stopniowo narasta. Mam przyjemna wizje, ale mam tez pragnienie jej utrzymania. Pojawia sie lek przed zmiana i utrata tego stanu. Stopniowo ten lek rosnie i dostrzegam, ze mimo moich afirmacyjnych wysilkow ta obawa przed utrata przyjemnego stanu zaczyna rosnac juz poza moja kontrola i staje sie zrodlem doznan i halucynacji juz zdecydowanie nieprzyjemnych. Jest tak, jakby to sama przyjemnosc zawierala w sobie ukryty zalazek przywiazania do siebie, zwiazanego z tym leku przed zmianami i utrata milego doznania. I w pewnym momencie dzieje sie cos niezwyklego - lek przed utrata powoduje powstanie calego systemu zwalczania tego leku i nagle odkrywam, ze... juz nie jest mi dobrze ! Zaczalem od afirmacji, rozwijalem ja (w zalozeniu w nieskonczonosc) i ona zrobiwszy salto stala sie doznaniem przykrym ! Powtarzam te probe kilkakrotnie z roznymi poczatkowymi sugestiami i zawsze efekt jest ten sam. Odkrywam cos jeszcze - im wyzej udalo mi sie skoczyc w nastroju, tym bardziej dotkliwa jest faza upadania. Nie jest to kwestia samospelniajacych sie oczekiwan. Po prostu duza przyjemnosc ma tendencje do wytwarzania mocnego przywiazania i ono z czasem staje sie korzeniem powstania przykrosci. Teraz biore sie za doznania niemile. Zaczynam myslec o czyms przykrym i wmawiam sobie coraz wiecej negatywnosci i strachu. Doznania robia sie zdecydowanie niemile. Nie cofam sie jednak, nie stosuje zadnego samoleczenia. Wzmacniam przykre wyobrazenia, zgodnie z zalozeniem, w nieskonczonosc. Dochodze do stanu po prostu okropnego. Placze i boje sie. Pomieszczenie staje sie pieklem, ale nie opuszczam swojego miejsca. Badam. Dochodze do takiego stanu, ze czuje, iz o wlasnych silach juz sie z niego nie podniose. Nie moge dluzej utrzymac siedzacej pozycji. Czuje, jak sie rozpadam. Koszmar. Nie ma zupelnie zadnej rzeczy, ktorej moglbym sie chwycic i wywindowac psychicznie do gory. Jest zle. Nie mam zamiaru opisywac szczegolow, ale jest n a p r a w d e zle. I nagle znowu odkrywam cos dziwnego - ten stan nie ma w sobie nic, co warto by trzymac na sile. Stopniowo tez coraz mniej jest rzeczy, ktorych moglbym sie jeszcze obawiac. wszystko, co najgorsze, juz bylo. Nagle zauwazam, ze przeszedlem znowu przez jakis punkt krytyczny. Nie zalezy mi. Nie ma wiecej cierpienia, bo po prostu odwiazalem sie od swoich oczekiwan. Jakby z definicji wiem, ze ma byc zle i...nagle odkrywam, ze to zaczyna byc przyjemne ! Rozgladam sie wokol siebie po pustych scianach i zauwazam, ze one juz przestaly byc straszne. ekrany nie wyswietlaja koszmaru, chocbym probowal go wywolywac na sile. Nic mnie nie krepuje - czuje sie wolny i... to jest fajne uczucie !
Pozwalam sobie na chwile odpoczynku. Trzesaca sie reka zapalam papierosa i probuje na spokojnie zanalizowac dotychczasowe wyniki. Przychodzi mi na mysl, ze byc moze ta nietrwalosc zjawisk przyjemnosci i przykrosci wynika z niewlasciwie dobranego obiektu skupienia. Koncentrowalem sie na starcie tak jakby na "sukcesach zewnetrznych". Przypominalem sobie na przyklad, jaki wzrost sprzedazy w swojej firmie udalo mi sie spowodowac i potem po prostu rozbudzalem wywolany tym stan satysfakcji. Jakim wspomnieniem wzbudzilem stan przykry, tego nie napisze, ale takze bylo to wydarzenie "zewnetrzne". Wpadam na pomysl, zeby sprobowac jeszcze raz, skupiajac sie na czystym, wyabstrachowanym z konkretnych przezyc obrazie wlasnej osoby - najpierw jako kogos wartosciowego i wspanialego, a pozniej jako smiecia godnego pogardy. Znow siadam na poduszce i zaczynam autoadoracje. Idzie mi niezle. W ogole chyba jestem w tym dobry, wiec nie mam specjalnego klopotu z wyfantazjowaniem istnienia siebie jako realnego, niezmiennego mocnego "ja", ktore pod kazdym wzgledem jest wspaniale. Chalucynacje narastaja. Sa nieco innego rodzaju, niz poprzednio. Nie bede ich opisywal dokladnie, bo nie starczyloby miejsca na dysku, ale generalnie mozna okreslic kilka ich cech. Bardzo szybko odkrylem, ze autoafirmacja posunieta do pewnego stopnia zaczyna miec sens jedynie w przestrzeni zaludnionej jakimis innymi istotami, z ktorymi mozna sie porownac. Bez porownania traci sie po prostu grunt pod nogami - jakiekolwiek przypisywane sobie cechy przestaja miec sens, jesli nie ma ich do kogo odniesc w relacji. Ale LSD dziala i istoty pojawiaja sie ze wszystkich stron. Oczywiscie oddaja mi czesc i rosne. Jest coraz przyjemniej. Coraz wiecej czci, uwielbienia i uleglosci i z coraz wiekszym poczuciem wyzszosci to przyjmuje. Nagle odkrywam ze pojawil sie jakis nowy element. Otoz z jednej strony zaczynam odczuwac znuzenie holdami od istot tylko gorszych, a z drugiej obawiam sie czegos. Przygladam sie temu blizej i odkrywam, ze obawiam sie dwu rzeczy - ze ktoras z tych nizszych istot mi dorowna i ze pojawi sie jakas istota o wiele ode mnie wyzsza, a moi adoratorzy o mnie zapomna i zwroca sie do niej. Oczywiscie w nastepnej chwili dzieja sie obie te rzeczy naraz. Zostaje pokonany przez sojusz nie do pobicia, po czym wysmiany i ponizony straszliwie. To, czego w tym momencie doswiadczam mozna porownac chyba tylko ze szczytowa faza przezyc w ktorych symulowalem pieklo. Nie zycze nikomu. W tym momencie mam wrazenie,ze po pierwsze schudlem juz ze dwadziescia kilo, a po drugie, ze zaczynam juz na wlasnej skorze wyczuwac pewne aspekty tego, jak dziala prawo karmy. Odkrywam jednak, ze te mysli, to po prostu wykrety przed odbyciem najgorszej chyba fazy, w ktorej zmieszam z blotem swoje ego i zobacze, co z tego wyniknie. Natychmiast wykorzystuje powstale z tego odkrycia rozczarowanie wlasna osoba, siadam na poduszce i jade do piekla. To pieklo rozni sie znacznie od tego, czego doswiadczalem poprzednio. Nie wchodzac w szczegoly - powstale halucynacje zawieraja mnostwo obrazow moich relacji z innymi istotami. Oczywiscie relacje te caly czas koncza sie smutno i im smutniej, z tym wieksza obawa podchodze do nastepnych. Skutek wiadomy i mechanizm dziala bez pudla. Ciekawe jest, ze zaczyna pojawiac sie bardzo silna, chociaz trudna do sensownego werbalnego opisania idea rzeczy jakos samoistnie dobrych i wlasciwych i samoistnie zlych i niewlasciwych - nagannych. Im moje ego jest bardziej skrytykowane, tym mocniejsze jest przywiazanie do tej polaryzacji, ktora okreslilbym w skrocie jako podzial rzeczy na dobre i zle. Sam nie wiem co to by moglo znaczyc, ze cos jest "dobre" albo "zle" samo w sobie. Nie pytajcie mnie, bo na trzezwo sie tego nijak sensownie nie wyjasni, ale w trakcie tego eksperymentu czujac, jak moja samoocena idzie w dol, jednoczesnie czulem, jak oczywistosc tej idei dobro - zlo narasta. Zwiazek tych dwu procesow byl ewidentny. I tak stopniowo odkrylem, jak konczy sie tego rodzaju pieklo. Mimo wszelkich moich prob powstrzymania procesu, on sie wydarzal - pojawila sie identyfikacja wartosciujaca.
Ci, ktorzy robili mi krzywde, czy tez mnie przewyzszali (czyli w halucynacji po prostu kazdy, kto sie pojawial) byli "zli". Ja - jako ofiara, bylem "dobry". Na czym to "dobro" i "zlo" mialo polegac, o to mnie nie pytajcie, bo to kwasowe tripy i gasnie to pod piorem, ale tak to w tym momencie odczuwalem. I ta idea bycia "dobrym" po prostu tak mi sie wkleila, ze kontynuowanie samodolowania przestalo w pewnej chwili byc mozliwe. Bylem zerem, cierpialem, bylem glupi i brzydki, wszyscy mnie pokonywali we wszystkim, ale bylem "dobry" i to sie nijak nie dawalo wywrocic. To byl punkt odbicia. Dalej juz nie bylo cierpienia, bo ego zroslo sie z tym "dobrem" na amen i w kazdej relacji wystepowalem jako ofiara - bohater pozytywny. Ego nie dawalo sie z tego wypchnac i bronilo sie budujac chalucynacje, z ktorych do konca zycia nie zapomne jednej - jak oddaje ostatni kawalek rzuconego mi gdzies pod schody jedzenia kulawemu psu, ktorego na sile probuje uznac za lepszego od siebie, ale mi sie nie udaje, bo on jest glodny, a ja "dobry". Przerywam eksperyment na chwile i wychodze z podziemi na maly spacerek. Ide do spozywczego, kupuje jogurt i dwa banany. Wizje jada caly czas, ale juz takie spokojne, bo ulica jednak rozprasza.. Patrze na zegarek na wyswietlaczu kasy - jest siodma. Pracowalem szesc godzin. Ale cos uzyskalem. Wiem juz, jak sie zostaje bogiem wskutek odnoszenia sukcesow, a jak wskutek czystej afirmacji ego. Wiem, jak sie kazda taka jazda konczy i znam tez dwa rodzaje piekla. To juz duzo. Ciagle jednak nie jestem zadowolony dostatecznie. Co by sie stalo, gdybym pojechal nie zwyczajnie w kierunku przyjemnych afirmacji, tylko poprzez idee wlasnej przewagi nad innymi doszedl do bezwzglednosci w stosunku do nich i stopniowo, zamiast zadowalac sie choldami i porownywaniem powiekszal swoj poziom okrucienstwa ? Po prostu coraz bardziej okrutny i silny. Zadnego glaskania ego spelnianiem kryteriow - czysta skutecznosc. Chce cos miec, wiec to zdobywam, pokonujac innych i znajdujac dodatkowo przyjemnosc w walce. Co wtedy ? Udaje sie znow do laboratorium. Siadam na poduszce, ale tym razem wprowadzam sie w odpowiedni stan krzykiem. Na poczatku chce mi sie smiac, ale stopniowo sie wczuwam i poziom mojej determinacji rosnie. Zaczynaja sie chalucynacje. Znow jest sporo istot i o dziwo, moja determinacja sprawia, ze wszystkie sa chetne do walki i maja ochote mi zagrozic. Poziom agresji sie zwieksza. Zajadlosc, zlosliwosc, dranstwo, bestialstwo i zjadliwosc. Bezwzglednosc. Gniew. Ogolnie jest bardzo przyjemnie. Czuje, ze moge pokonac kazdego i chce sprobowac sie z kazdym. Szukam okazji do zrobienia czegos zlego, bo jest to przyjemne. W pewnym momencie tak sie wczuwam, ze czuje smak krwi w ustach. Siegam do twarzy - to moja. Przegryzlem wlasna warge i nawet nie poczulem bolu. Czyli jest dobrze. Jade w to dalej. Po pewnym czasie zauwazam, ze rzeczywistosc znowu zaczela jakos subtelnie ewoluowac. Wszystko dookola mnie, to jakis rodzaj wyzwania i zagrozenia. Wszedzie sa ostrza i pulapki. Juz nie czuje gniewu, bo przeciwnikow pojawia sie zbyt wielu. Kazdy przedmiot jest bronia, ktora mi zagraza. Nie ma zadnego miejsca, gdzie moglbym odpoczac. Przestaje byc wesolo. Demon juz widzi, gdzie trafil. To jest kolejny rodzaj piekla. Piekla mam dosyc. Nie kontynuuje tego. Juz wiem. Po prostu moj poziom agresji stal sie tak wysoki, ze przepelnil moj swiat i wrocil do mnie odbity. Przypominajac sobie przegryzione usta nie wchodze w to dalej. Tam nie ma zartow, jest naprawde kurewsko niebezpiecznie. Z dwojga zlego juz chyba lepsze bylo to dobro - zlo albo bycie bogiem...Przynajmniej mozna bylo na cos wplywac. Tu od pewnego momentu juz tylko leci sie w dupe i nie mozna zmienic niczego. Swiadome zadawanie cierpienia innym to najgorsza droga. Odbija sie to potwornie. Nie robcie tego, bo to n a p r a w d e skurwysynsko niebezpieczny sport. Przemywam twarz pod zlewem i wpadam na kolejny pomysl. Bronie sie przed tym bo jestem juz naprawde zmeczony i marze, zeby ta jazda sie wreszcie zakonczyla powrotem do domu przed telewizorek, ale z jednej strony ciezko w tym koltunskim kraju kupic
naprawde przyzwoity kwas za uczciwe pieniadze, a z drugiej zwykla ciekawosc badacza bierze gore nad zmeczeniem. Pytanie jest proste - agresja zaowocowala strachem, sukesy przywiazaniem i poczuciem straty, autoafirmacja ponizeniem, ponizenie sie nie daje rozbudowywac, bo ego tworzy wartosci i na tej pozycji sie odbudowuje, a typowe niepowodzenia owocuja wypaleniem sie przywiazan i w efekcie nastepuje odbicie w gore. To juz wiemy, ale niektorzy ludzie nie zyja wlasnym zyciem i ma sie wrazenie, ze nie powinni wytwarzac wlasnej karmy. Chodzi mi o tych, ktorzy stosuja sie w zyciu do narzuconych zewnetrznie regul. Na przyklad zyja wedlug dziesieciu przykazan,albo jakiegos innego normatywnego kodeksu...Nie podejmuja decyzji na podstawie tego, na co oni sami maja ochote w danej chwili, tylko stosuja to, co jest gdzies napisane, bez analizowania sensownosci tego. Czyste dzialanie bez myslenia. Po wspomnieniu swiata, do ktorego trafil bezwzgledny demon, idea stosowania scislych regul nie wydaje mi sie tak absurdalna jak na trzezwo i postanawiam sprawdzic, dokad tez na takim wozku mozna zajechac. Uswiadamiam sobie, ze nie potrafie wymienic 10 przykazan chrzescijanskich w kolejnosci, ale przypominam sobie kilka, reszte nadrabiam buddyjskimi zaleceniami dla mnichow i wzmacniam efekt kilkoma zelaznymi zasadami samurajow, ktore zapamietalem z filmu o Musashim Miyamoto. Uzyskuje koktajl z 17 sztywnych i jednoznacznych regul o zasadniczo niesprzecznym, chrzescijanskim i zgola nie relatywistycznym klimacie. Wszystkie brzmia uroczyscie i budza szacunek. Powtarzam je siedzac na poduszcez z nabozna czcia. Bynajmniej nie chce mi sie smiac, bo jeszcze czuje na plecach te plomienie (mowcie, co chcecie, ale tam b y l y plomienie), w ktore wpierdolil sie demon swoim okrucienstwem. Juz nawet nie mam postawy badacza. Wczulem sie. Jestem Patriarcha gloszacym Prawo i zyjacym Prawem. Wzrasta poczucie slusznosci i niewzruszonosci gloszonych zasad. One sa wieczne. One sa niezmienne. One sa glosem Prawdy z nieba. Jazda jak cholera. Zaczynam sie umacniac. moje ego rosnie i stan jest przyjemny. Czuje sie bezpiecznie i pewny siebie. Samoocena wysoka. Zadnych zagrozen. Istoty zyczliwe, wskazania przyrzadow - w normie. Wzmacniam zrodlo doznan - jedynie slusznosc, niewzruszonosc, sprawiedliwosc, szlachetnosc...Te ostatnie dwa slowa powtarzam jak mantre, az zaczynam slyszec, jak zmienia mi sie glos. Staje sie glosem starca. Ja sam staje sie Szlachetnym Starcem.
sp; Rzeczywistosc zaczyna sie przeksztalcac - juz potrafie rozpoznac, ze przechodze od fazy zasiewania nasion do fazy zbierania owocow. Praktyka. Najpierw moje ego zaczyna byc coraz mocniejsze. Stopniowo, subtelnie, ale z czasem coraz bardziej zdecydowanie moje myslenie jakby sztywnieje. Dostrzegam, ze jestem w stanie, w ktorym nie moglbym sie smiac. Nic nie jest zabawne, moze najwyzej byc skwitowane ironia z odcieniem takiego jakby potepienia. Doznania zaczynaja byc powtarzalne. Tworza schematy. Poruszam sie wsrod kwadratowych plaszczyzn, gdzie nie ma zywych ludzi. Nie rozpoznaje swojego ciala. Jest sztywne. Jeszcze powtarzam wskazania, ale juz nie jest to potrzebne. Nagromadzony nastroj ewoluuje coraz szybciej. Nie pojmuje slow, nie pojmuje zaleznosci pomiedzy pojawiajacymi sie rzeczami. Sa tylko schematy, coraz prostsze i coraz bardziej sie redukuja. Czuje, ze chce mi sie pic. Wstaje i podchodze do umywalki i w tym momencie uswiadamiam sobie, co sie wydarzylo. Ten prosty schemat - chec picia i podejscie do wody mi to jakos pokazal, nie pytajcie jak, ale juz to wiedzialem. Bylem zwierzeciem. Po prostu moja inteligencja, moje myslenie zostaly stopniowo ograniczone do grup schematow.Te do prostszych schematow i tak w nieskonczonosc, az doszedlem do stanu, w ktorym nie mialem juz zadnej wlasnej kontroli nad sytuacja. Byl tylko schemat. Jedyna mozliwosc, zadnych opcji, zadnych wybiegow - i doszedlem do umyslu malpy. Jestem kompletnie zaskoczony. Spodziewalbym sie wszystkiego po tej drodze, ale takie cos ? Nienaruszalnosc prawa, trzymanie sie wskazan, posluszenstwo wobec regul mialyby prowadzic do
odrodzenia sie jako z w i e r z e ? Nie moge w to uwierzyc i powtarzam operacje kilkakrotnie, zawsze w troche inny sposob, ale zawsze z podobnym efektem koncowym. Tak dziala karma - jesli trzymasz sie czegos slepo, to ogranicza twoja inteligencje i czyni myslenie schematycznym. Schematy prrzeslaniaja Ci widzenie i stajesz sie malpa. Proste i logiczne, choc rzeczywiscie zaskoczenie moje bylo zupelne.
Podsumowujac wyniki mojej pracy, oto, co odkrylem:
1. istnieje kilka rodzajow bycia bogiem, kilka rodzajow piekla i kilka innych mozliwosci odrodzenia 2. wszystkie te opcje maja zrodlo w psychice. Te swiaty sa kreowane przez umysl i doswiadczenia, jakie w nich przezywamy, maja charakter i przyczyny psychiczne. 3. odrodzenie w takim lub innym swiecie zalezy od nas samych. Takie psychiczne ziarno jakie zasiejemy, takie bedziemy zbierac. 4. nie istnieje zaden stan trwaly, wszystkie ewoluuja 5. wzmacnianie ego poczatkowo dziala pozytywnie i odradzamy sie jako bogowie. Z czasem rodzi to przywiazania i one sa zalazkiem smierci boga i upadku do piekla 6. ponizanie ego i slabosc powoduje pojscie do piekla, ktore po jakims czasie sie wypala i istota sie odbudowuje 7. swiadome zadawanie cierpienia jest przyjemne. Z czasem rodzi coraz wiecej agresji, ktora wraca do nas i ladujemy w najgorszm z rodzajow piekla. Nie wiem, jak ono sie konczy i nie chce juz tego sprawdzac i naprawde nikomu nie radze, Swiadome krzywdzenie innych to na dluzsza mete bardzo niebezpieczna, samobojcza droga. 8. wyznawanie sztywnych narzuconych z zewnatrz "jedynie slusznych" zasad prowadzi do odrodzenia sie jako zwierze. 9. osoby o niskiej samoocenie maja tendencje do budowania pojec dobra i zla, ktore posrednio poprawiaja ich wizje siebie i sa dla nich substytutem poczucia wartosci wlasnej osoby. 10. w wiekszosci stanow, oprocz stanu demona i szczegolnie zaawansowanych stanow piekielnych istnieje mozliwosc przejecia pewnej kontroli nad sytuacja i jakis rodzaj wolnosci wyboru. 11. takie eksperymenty jak moj sa bardzo niebezpieczne. Mam szczescie, ze nie oszalalem, chwilami bylo blisko. 12. dzialanie prawa karmy nie ma nic wspolnego z nie istniejacymi obiektywnie dobrem czy zlem, ale to dziala. Jestem tego pewny.
W tradycyjnym przekazie buddyjskim istnieje kilka zasadniczych stanow, sfer czy swiatow (obojetne, jak to nazwiemy) ktore stosownie do nagromadzonych, wypracowanych myslowych przyzwyczajen nasza psychika moze dla nas zgotowac.
stan ludzki - taki, jaki wszyscy tu obecni podzielamy
stan zwierzecy - ktory podzielamy czesciowo. Nasze wypracowane koleiny myslowe sa na tyle zblizone do zwierzecych, ze mozemy miec wrazenie przebywania w tej samej obiektywnej rzeczywistosci. Mozemy sie spotkac, walczyc, zjadac sie nawzajem itd. Niemniej nasza wizja o tyle sie rozni od zwierzecej, ze czesc naszego swiata dla nich w ogole nie istnieje i na odwrot. Po moich doswiadczeniach moge powiedziec, ze to, co najbardziej rozni stan zwierzecia od stanu czlowieka, to poczucie istnienia pewnych nie dajacych sie obejsc, tak jakby az wrodzonych imperatywow, ktore sprawiaja, ze nie mamy zadnej kontroli nad naszym zyciem. Ma sie dosyc trudne do opisania w ludzkim jezyku poczucie uzaleznienia. Nie wiem, od czego, rzecz jest dosyc abstrakcyjna, ale jest takie wrazenie, ze poruszasz sie po jakims z gory wytyczonym torze, z ktorego nie sposob wyskoczyc. Jesli jako czlowiek mamy tendencje do tworzenia schematow i jedynie slusznych prawd to moim zdaniem moze ona zaowocowac wejsciem w stan zwierzecia. Raczej nieprzyjemne. Tak to odczulem.
Stan piekielny, pieklo. A wlasciwie piekla, bo jak sie okazuje, jest ich kilka rodzajow, podobnie, jak jest wiele rodzajow chorob psychicznych. Z naszego ludziego stanu mozna w to wjechac kilkoma drogami. Pierwsza, najprostsza, to zbudowanie sobie wlasnego negatywnego obrazu wlasnej osoby. Obraz wlasnej osoby, to chalucynacja, do ktorej jestesmy naprawde mocno przywiazani i jesli powiazemy to z negatywnym skojarzeniami typu "jestem brzydka" to gdy wlozymy w to sporo pracy, efektem bedzie zbudowanie sobie piekla i bedziemy w nim zyc dlugo i nieszcesliwie. Wlasciwie taki stan samozajebizmu, jesli go odpowiednio rozkrecisz, nie daje sie juz zatrzymac. Kazde kolejne doswiadczenie tylko go utwierdza i nie masz kontroli, podobnie jak zaszczute zwierze. Ja dochodzilem do takich momentow, ze nie bylem w stanie zatrzymac procesu upadku w kolejne piekielne rzeczywistosci. Osiagalem punkt odbicia, tak jak opisywalem, ale nie bylo towynikiem jakiejs mojej swiadomej decyzji,ktora raz czy dwa olewajac juz eksperyment probowalem podjac. nie pomagalo. Sa takie doly, ze jak raz wejdziesz - nie wyjdziesz. Drugi rodzaj piekla osiagamy poprzez nagromadzenie i osiagniecie pewnego punktu krytycznego przywiazan do pozytywnej wizji wlasnej osoby, do rzeczy, sukcesow itd. Jest to, jesli mozna tak okreslic, pieklo karierowiczow, politykow, gwiazd filmowych, bogow i calego tego blyszczacego towarzystwa. Zeby sobie sprawic taka jazde, trzeba sie postarac, ale na pewno jest to w zakresie mozliwosci kazdego z nas. Mysle, ze na poczatek dobrze jest zapisac sie na silownie i solarium i potem konsekwentnie rozwijac stan umyslu, ktory osiagamy podziwiajac przed lustrem efekty. Inna metoda jest robienie kariery. Kiedy w wieku dwudziestu lat na imprezie przestajemy miec ochote na kontynuowanie rozmowy z kims, kto sie przyznal, ze nie studiuje, to z pewnoscia idziemy w dobrym kierunku, tylko trzeba jeszcze wlozyc troche pracy. Efekty znam - sa warte swoich przyczyn. Trzeci rodzaj piekla jest zdecydowanie najgorszy z mozliwych. Jest to w ogole najgorsze mozliwe miejsce w psychice, a zatem i w swiecie. Widzialem cos tylko przez chwile, ale ta chwila byla jedna z moich najdluzszych. Mechanizm trafiania tam jest trywialny. Najpierw rozbudowujesz swoja agresywnosc i swiadomie z przyjemnoscia zadajesz innym bol. Potem ta agresja zajmuje ci cala przestrzen psychiki i zaczyna sie jakby w ciebie odbijac. Postrzegasz ja juz nie jako swoja wlasna jakosc,ale jako cos realnego - odrebnie istniejacy niezalezny byt, ktory w ciebie napierdala moca milionow potwornych piekielnych chaucynacji. Nie ma nic gorszego, niz to, co sobie fundujemy na przyszlosc kultywujac bezwzglednosc.
Mysle, ze wizje piekielne sa na tyle jakosciowo rozne od tych, ktorych doswiadza sie nawet jako zwierze, ze nie jest mozliwe, by stany, ktore sie wtedy przezywa daly sie zrealizowac w rzeczywistosci nam znanej, na przyklad w Etiopii, rzezni czy innym podobnym miejscu. To jest tak rozne, ze z pewnoscia musi sie to realizowac w doswiadczaniu jakiegos zupelnie odrebnego fizycznie otoczenia, w niczym nie podobnego do swiata ludzi. Tam wszystko jest zle. Trudno to sobie wyobrazic, ale nie ma tam w zasiegu postrzegania zadnego obiektu, ktory bylby neutralny. Mozecie nie wierzyc, ale tak to widzialem.
Swiat bogow. Tu tez jest pare rodzajow i roznie mozna tam dojechac. Generalnie jesli budujesz poczucie wlasnej mocy, pompujesz ego, osiagasz sukcesy i lubisz siebie, to masz zagwarantowane, ze jak popracujesz, to sie w koncu kiedys zalapiesz. Mozliwosci sa spore. Czasem prawie nieograniczone. Mysle, ze oni w jakis sposob musza nas postrzegac, choc pewne aspeky naszego zycia im umykaja zupelnie. Stan jest bardzo przyjemny i gdyby mogl byc trwaly, to na pewno warto by nad nim popracowac. Ale nie jest trwaly. Rodzi sie przywiazanie i lek przed utrata. Owocuje to pojawieniem sie wrogow i rozpadem tej rzeczywistosci. Upadek jest bolesny, bo proporcjonalny do stawki, czyli do poziomu przywiazania. Doswiadczylem tego upadku w miniaturze jako takie naprawde solidne pierdut na dupe z baaardzo wysokich schodow. Tradycja buddyjska wspomina tez o stanie jakichs jakby polbogow, ktorych glownym motywem dzialania jest zazdrosc w stosunku do pelnych bogow. Zyja oni jakos wzgledem tego pierwszego swiata i mieszkancy tych dwu reczywistosci postrzegaja sie nawzajem i walcza ze soba. Ja o tym nic nie wiem, bo jak pisalem, w tym koltunskim kraju nielatwo jest kupic naprawde dobry kwas, ale moge sobie to wyobrazic.
Sa jeszcze podobno stany tak zwanych "glodnych duchow", ktorzy bez przerwy doswiadcaja stanu niemoznosci zaspokojenia swoich pragnien i jeszcze jakies inne, ktorych nie pamietam.Niewazne. Wszystkie sa tworzone przez umysl.
Jesli ktokolwiek to czyta, to na pewno nasuwa mu sie pytanie, na ile ja faktycznie wierze w mozliwosc zbadania posmiertnej rzeczywistosci taka przedziwaczna metoda, przy uzyciu zabronionego przez prawo narkotyku, bez zadnych instrukcji, aparatury, studiowania swietych tekstow itd. Istnieje bardzo szeroko w naszym swiecie rozpowszechniony swiatopoglad gloszacy, ze nasza rzeczywistosc jest materia, a materia jest czyms, co istnieje i to istnieje obiektywnie, niezaleznie od nas. Na gruncie naszych codziennych doswiadczen taki poglad wydaje sie byc absolutnie nie do obalenia, choc ostatnie eksperymenty fizykow, o ile dobrze je zrozumialem, wydaja sie robic pewne niewielkie wylomy w tej konstrukcji zlozonej z "twardych niepodzielnych kuleczek" tworzacych ukladanki na tle trojwymiarowej nienaruszalnej przestrzeni. W moim odczuciu, ktorego prawdziwosci oczywiscie nie bede tu probowal nikomu na sile dowodzic, nasza rzeczywistosc ma charakter subiektywny. Psychiczny. Mysle, ze tak zwane prawa fizyki, ktore mozemy obserwowac, sa po prostu jeszcze jednym elementem naszej w pewnym sensie wspolnej psychicznej wizji, podobnie jak poczucie odrebnosci poszczegolnych ludzkich podmiotow, ksztalt ciala czy charakter doznan przestrzeni zmyslowych - wzroku, sluchu itd. Wszystko to, w mojej, podkreslam, prywatnej opinii, jest uwarunkowane naszymi poprzednimi doswiadczeniami i tylko od nas zalezne. Argumentacja probujaca obalic ten moj poglad z reguly opiera sie na pewnej wspolnocie doswiadczen, jaka dziela ze soba posczegolne ludzkie odrebnosci. Mowi sie - ja widze but i ty widzisz but. Jestesmy oddzielni a but widzimy ten sam, wiec but istnieje realnie poza nami. Nie przekonuje mnie ten argument. Po pierwsze, wcale nie jest prawda, ze widzimy go tak samo. Widzimy go inaczej i tego nawet nie trzeba udowadniac, bo kazdy, kto kupowal buty z zona albo z rodzicami dobrze wie o czym ja tu pisze. Po drugie, to w ogole nie widzimy go wszyscy, tylko niektorzy. Ja na przyklad mam sklonnosc do koncentrowania sie na kobietach, abstrakcjach i broni. Jesli wchodze do pomieszczenia, gdzie na stole lezy noz, z pewnoscia bede pierwszym, ktory go zauwazy. Podobnie z kobietami (nie musza nawet zaraz lezec na stole) czy na przyklad ksiazkami. Jesli cos jest grube, ma fraktal na okladce i tytul "Chaos", to moca swoich mentalnych przyzwyczajen wytworze lgniecie do tego obiektu i z cala pewnoscia wypelni on duza czesc mojej umyslowej przestrzeni. Z kolei pewien moj kumpel pedzio, gdy do mnie przychodzi, widzi zupelnie nieoczekiwane dla mnie rzeczy. Na przyklad jeszcze w progu dostrzega, ze kwiatek ma za ciasna doniczke. Ja na to "jaki kwiatek ?", on mi pokazuje i tam faktycznie stoi cos zielonego na
parapecie, choc ja dotad nawet tego parapetu jakos w swoim wlasnym niby mieszkaniu nie doswiadczalem, a co dopiero kwiatka. W nastepnej chwili widzi, ze moja lodowka stoi krzywo i przez to glosno chodzi i mowiac to, juz zaczyna w jakis zupelnie niepojmowalny dla mnie sposob korygowac jej ustawienie. Kiedy potrzebuje piwa, pojawia sie lodowka, ale w moim swiecie na codzien takie przedmioty po prostu nie egzystuja, chocby nie wiem jak glosno byly zdolne pracowac. On ich ma pelno i gdy sie spotykamy, w jakis sposob przynosi je z soba, a ja wnosze w jego rzecywistosc swoje abstrakcje, rownie dla niego odlegle jak dla mnie ziemia do kwiatow. Siedze z nim w tym samym pomieszczeniu, ale po prostu wiem, ze w gruncie rzeczy jego pokoj i moj pokoj sa tylko na tyle podobne, bysmy mogli w ogole sie spotkac. Pokoj "rzeczywisty taki jaki jest" nie jest mozliwy do wskazania ani do opisania. Niektorzy obecni, na przyklad pajaki, w ogole nie doswiadczaja tej rzeczywistosci jako mieszkalnego pokoju i nasze wzajemne spotkanie jest duzo bardziej powierzchowne, niz spotkanie dwu ludzi. To jest wlasnie kwestia karmy - ktos ma
bsp; karme pedzia, wiec widzi kwiatki i obrusiki, ktos ma karme Fedrusa, wiec widzi pokoj jako miejsce zetkniecia roznych karmicznych wizji lub stol jako miejsce....... Mniejsza o to. Pajaki tez cos tam widza swojego, a my tego nie widzimy na pewno, choc rzekomo jestesmy w tej samej "obiektywnosci". Ktos powie, ze przeciez mimo tego z pewnoscia niezaprzeczalna jest nasza odrebnosc od siebie nawzajem. Nie jestem toba, ty nie jestes mna. Nie wiem, co ty myslisz ani ty nie wiesz, co mysle ja, wiec jestesmy odrebni i istniejemy realnie oddzielnie. Tu tez bym dyskutowal. Nie bardzo wiem, co to konkretnie ma byc ta "osobowosc oddzielna" (jeszcze o tym kiedys napisze) ale z cala pewnoscia kazdy sie zgodzi, ze jest to swiadomosc, ktora czegos doswiadcza. Na przyklad wspomnianego wczesniej buta. Jesli widzimy ten but wspolnie, to mimo, ze jak sie okazuje widzimy go inaczej, te swiaty niezaleznych obserwatorow jakos sie przenikaja nawzajem. Mozna powiedziec, ze w przestrzeni pojawia sie wspolna idea jakiegos buta, troche innego w kazdym aspekcie subiektywnej obserwacji, ale tez na tyle podobnego, ze mozemy dac mu wspolna nazwe. Nasza odrebnosc jest tylko o tyle rzeczywista, o ile skupiajac sie na tym wytworzymy pewna idee "osoby Fedrus" lub "osoby Norbert" w naszym umysle. Jest to doznawanie zludzenia jakiejs odrebnosci podobnie, jak w czasie snu wytwarza sie z jednej naszej psychiki cale mnostwo postaci. Nie wydaje mi sie, zeby odrebna osobowosc byla czyms stalym, jakas ostateczna prawda ktorej nie da sie juz doswiadcac jako iluzji. Wlasciwie nawet wiem, ze jest iluzoryczna i wcale nie trzeba byc bardzo zaawansowanym w medytacji zawodnikiem zeby sie o tym przekonac. Wystarczy pare minut spokojnej samoobserwacji i to bez zadnych dragow, zeby doswiadczyc, na jak bardzo kruchych podstawach oparte sa nasze potoczne, najczesciej zupelnie bezkrytycznie przyjmowane poglady na "ja". Tak wiec uwazam, ze rzecywistosc jest w stu procentach naszym wlasnym tworem. Jesli sie to przyjmie, jest oczywiste, ze forma, jaka ten twor przybiera, musi byc przyczynowo scisle zalezna od form, jakie przybieral poprzednio. Przygladajac sie dokladnie naszej wlasnej psychice, wnikajac w rzeczywisty charakter naszych motywacji i zwiazanych z tym dzialan mozemy, moim zdaniem, przeprowadzac pewna ekstrapolacje tego stanu psychiki na stany pozniejsze i wczesniejsze. Mysle, ze nie jest wcale trudno dojsc do wiedzy o tym, kim sie bylo w poprzednim zyciu lub co nas czeka po smierci. To wszystko jest tworzone przez nasz umysl i patrzac uczciwie, bez oceniania i nalepek na to, kim jestesmy w tej chwili mozemy powiedziec wszystko, co istotne o przeszlych i przyszlych zyciach. Moje doswiadczenie, a tak naprawde to powtarzalem je jeszcze dwa razy, zanim zrobilem ten syntetyczny opis, polegalo wlasnie na laboratoryjnym rozchustaniu przejawien swiadomosci, tak, aby w krotkim czasie moc doswiadczyc krancowych stanow, bedacych konsekwencjami powtarzalnosci przezywania stanow codziennych. Jesli kazdego dnia z przyjemnoscia kopiemy
wlasnego psa w dupe, to z czasem wytworzona w ten sposob psychiczna jakosc wrasta w nasz swiat i staje sie jego czescia rzeczywista. Po pewnym, odpowiednio dlugim czasie doswiadczymy jej jako dajacego sie nazwac bytu, stopniowo coraz bardziej odrebnego od tego bytu, ktorego iluzyjnie doswiadczamy jako "ja". Pozniej ta odrebnosc stanie sie tak realna, ze doswiadczymy zdarzen, bedacych fizycznym odbiciem stanu psychicznego, ktory w sobie wytworzylismy kopiac psa. Nasze okrucienstwo do nas wroci - jako cierpienie. Przed eksperymentami mialem raczej sceptyczny stosunek do tej czesci buddyjskiej nauki, ktora mowila o karmicznych konsekwencjach dzialania i myslenia. Bylem raczej sklonny przyjmowac, ze te koncepcje powstaly w odpowiedzi na spoleczne zapotrzebowanie na jakis straszak, ktory dla wspolnego dobra wspomagal by panstwo w okielznaniu egiostycznych dazen jednostek. Szczegolnie w czasach, gdy nie dysponowano rozwinietym policyjnym aparatem dochodzeniowym i niewielkie bylo na przyklad prawdopodbienstwo ujecia skrytobojcy, lek przed kara po smierci czy nawet jeszcze za zycia wymierzona przez nadludzkie sily mogl sie wydawac skutecznym srodkiem chamujacym. Z drugiej strony niektore mniej ekspansywne osoby moga znajdowac wielka satysfakcje w holubieniu idei przyszlego zycia, w ktorym otrzymaja wynagrodzenie za kilkadziesiat lat zycia w cieniu cudzych sukcesow czy wrecz bycia czyjas ofiara. Poniewaz kazdy z nas czuje sie czasem troche niepewnie, koncepcja jakiegos "wyrownania pozniej" moze byc bardzo zywotna w umysle. Tak rozumujac skupialem sie raczej na innych aspektach buddyjskiej praktyki, jednak ciekawosc sklonila mnie do podjecia eksperymentu i efekty sa takie, jak tu widac. Uwazam, ze prawo karmy dziala. Ale powtarzam jeszcze raz - moim zdaniem nie istnieja zadne obiektywne kategorie dobra i zla. Nie istnieja zadne rzeczy, zjawiska czy dzialania dobre lub zle same w sobie. Wszystko jest wylacznie kwestia naszego nastawienia psychicznego. Nie ma zadnej jasnej i ciemnej strony. Jest tylko jedna strona - rzeczywistosc naszego umyslu. I my ja tworzymy. Nie ma zadnego sedziego.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
156792 re ct discussion anonymous vs cartelsciezka karma motywacja do rozwojuKiepska karma156693 re ct discussion anonymous vs cartelsTaken by the Vikings Gay Eroti ?re Isabel1010679 re ct discussion anonymous vs cartelscranberries when you re gone1022457 re ct discussion anonymous vs cartelsRe Cywilne ?zNazwy11481918 re ct discussion anonymous vs cartelsCulture Club Karma chameleon166209 re s weekly for comment placing the anonymous vs zetawięcej podobnych podstron