Hubbard L Ron Saga roku 3000 1


Blon Hubbard

Saga roku 3000
Pole bitewne Ziemia



CZĘŚĆ I


- Człowiek - powiedział Terl - jest skazany na całkowitą zagładę.
Włochate łapy braci Chamco zawisły nad szerokimi przyciskami gry laserowej. Steward, który cicho dreptał dokoła, zbierając rondle, zastygł w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami. Nawet Char oniemiał.
Przez przezroczystą kopułę rekreacyjnego holu Intergalaktycz-nego Towarzystwa Górniczego przesączała się - załamując na wspornikach srebrnymi refleksami - blada poświata jedynego księżyca Ziemi, znajdującego się tej letniej nocy w pierwszej kwadrze.
Terl podniósł wielkie bursztynowe oczy znad księgi, którą trzymał w mocnych pazurach, rozejrzał się wokół i z satysfakcją zauważył, jakie wrażenie wywołała jego wypowiedź. Rozbawiło go to. Nareszcie jakieś urozmaicenie monotonii dziesięcioletniego* pobytu służbowego w tym zapomnianym przez bogów obozie górniczym na skraju drugorzędnej galaktyki. Jeszcze bardziej mentorskim tonem niż poprzednio powtórzył swoją opinię:
- Człowiek jest to gatunek skazany na wymarcie. Char spojrzał na niego groźnie.
- Co ty czytasz, do licha?
Terl nie zwrócił uwagi na jego ton, ostatecznie Char był tylko jednym z kilku zarządców kopalni, podczas gdy on, Terl, był w niej szefem ochrony bezpieczeństwa.
- Ze względu na wielość systemów miar używanych przez Psychlosów, chcąc uniknąć bałaganu, wszystkie miary czasu, wagi i odległości podano w tej książce w starych ziemskich jednostkach (tłumacz z psychloskiego).
- Nie wyczytałem tego. Po prostu głośno myślę.
- Musiałeś to skądś wziąć - burknął Char. - Co to za bzdury?
Terl podniósł książkę w taki sposób, by Char zobaczył jej grzbiet. Widniał na nim napis: "Ogólny raport na temat geologicznych terenów górniczych. Tom 250, 369". Jak wszystkie tego rodzaju księgi, była ogromna, ale wykonana z takiego materiału, że prawie nic nie ważyła, zwłaszcza na planecie o tak małej grawitacji jak Ziemia.
- Rughr! - parsknął Char z niesmakiem. - To musi mieć około dwustu lub trzystu lat. Jeśli już koniecznie chcesz grzebać się w książkach, to mam aktualny raport z walnego zgromadzenia dyrektorów, który donosi, że jesteśmy opóźnieni w dostawach boksytu o trzydzieści pięć frachtowców.
Bracia Chamco popatrzyli na siebie, a potem na grę, sprawdzając, jak im idzie zestrzeliwanie żywych jętek umieszczonych w pojemniku powietrznym. Następne słowa Terla znów zwróciły ich uwagę.
- Dzisiaj - Terl pominął milczeniem uwagę Chara na temat pracy - otrzymałem sprawozdanie z bezpilotowego samolotu zwiadowczego, który zarejestrował tylko trzydzieści pięć stworzeń ludzkich w dolinie w pobliżu tamtego szczytu. - Terl machnął łapą w kierunku zachodnim, ku wysokiemu łańcuchowi górskiemu rysującemu się w mdłej poświacie księżyca.
- No to co? - spytał Char.
- A więc pogrzebałem w książkach z ciekawości. W tej akurat dolinie było ich zazwyczaj tylko parę. Natomiast na całej planecie - kontynuował, wracając do mentorskiego tonu - było wiele tysięcy.
- Nie możesz wierzyć we wszystko, co czytasz - powiedział Char ponuro. - W czasie mojego ostatniego pobytu służbowego, to był Arcturus IV...
- Ta książka - przerwał mu Terl, podnosząc grubą księgę - została opracowana przez departament kultury i etnografii Inter-galaktycznego Towarzystwa Górniczego.
- Nie wiedziałem, że mamy coś takiego - zdziwił się roślejszy z braci Chamco.
Char prychnął pogardliwie:
- Departament został rozwiązany ponad sto lat temu. Niepotrzebnie marnowane pieniędze, trajlowanie o katastrofach ekologicznych i temu podobnych bzdurach. - Przesunął swe ogromne
cielsko ku Terlowi. - A może masz zamiar uzasadnić nie planowane wakacje? Już widzę stos twoich zamówień na zbiorniki z gazem do oddychania i pojazdy rozpoznawcze... Ale nie dostaniesz żadnego z moich robotników...
- Zamknij się! Ja tylko mówiłem, że człowiek...
- Wiem, co mówiłeś. Pamiętaj, że tylko dlatego zostałeś szefem bezpieczeństwa, ponieważ jesteś sprytny. Tak jest, sprytny. Nie inteligentny, ale sprytny. I nie wyprowadzisz mnie w pole żadnym pretekstem uzasadniającym wyruszenie na ekspedycję łowiecką. Czy którykolwiek będący przy zdrowych zmysłach Psychlos zawracałby sobie głowę takimi rzeczami?
Drobniejszy brat Chamco wyszczerzył zęby w uśmiechu:
- No, mnie się na przykład znudziło to ciągłe kopanie i ładowanie. Polowanie mogłoby być fajną zabawą. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek robił to przez...
Char ruszył na niego jak czołg, który uchwycił w celownik ofiarę.
- Polowanie na te stworzenia nazywasz fajną zabawą? Czy widziałeś kiedykolwiek choć jedno z nich? - Stanął chwiejnie na nogach, aż podłoga zaskrzypiała, założył łapę za pas i kontynuował: - One z trudem wspinają się tutaj. Nie mają prawie żadnego owłosienia. Ich skóra jest brudnobiała jak u ślimaków. Są tak delikatne, że rozpadają się, gdy próbujesz włożyć je do torby - parsknął z niesmakiem i podniósł rondel z kerbango - i tak słabe, że nie mogłyby unieść tego bez wyprucia sobie flaków. Nie są nawet dobrym pożywieniem. - Wypił duszkiem kerbango i wzdrygnął się, co wywołało efekt zbliżony do małego trzęsienia ziemi.
- A ty widziałeś kiedykolwiek któreś z nich? - zapytał roślejszy brat Chamco.
Char usiadł z łoskotem, aż zadudniło w kopule, i oddał pusty rondel stewardowi.
- Nie - odparł. - Żywego, nie. Ale widziałem w szybach kopalni ich kości i słyszałem o nich.
- Kiedyś były ich tysiące - powtórzył Terl, ignorując zarządcę kopalni. - Tysiące! Wszędzie dookoła... Charowi się odbiło.
- Nie dziwota, że wymierają - warknął - przecież oddychają tą zabójczą mieszanką tlenu i azotu!
- Pękła mi wczoraj maska - rzekł drobniejszy brat Chamco. - Przez blisko trzydzieści sekund myślałem, że już po mnie. Jaskrawe ognie wybuchające wewnątrz czaszki. Potworność!
Naprawdę z utęsknieniem oczekuję na powrót do domu, gdzie można pospacerować bez kombinezonu i maski, gdzie jest grawitacja, z którą się można pomocować, wszystko jest przepięknie purpurowe i nie ma ani skrawka tej zieleni. Nasz tata mówił często, że jeśli nie będę dobrym Psychlosem i nie będę się zwracał "sir" do tego, do kogo należy, to skończę w takim zadupiu jak to tu. Ojciec miał rację, tak się właśnie stało. Twój strzał, bracie. Char usiadł i zmierzył wzrokiem Teria.
- W rzeczywistości nie masz chyba zamiaru polować na człowieka, nieprawdaż?
Terl spojrzał na swoją książkę. Założył ją pazurem, aby nie zgubić właściwej strony, a potem popukał nią o kolano.
- Myślę, że nie masz racji. - Zadumał się. - Coś przydarzyło się tym stworzeniom. Zanim tu przybyliśmy, miały miasta na wszystkich kontynentach, samoloty i okręty. Wydaje się, że udało się im nawet wystrzelić pojazd w przestrzeń kosmiczną... Tak tutaj piszą.
- Skąd wiesz, że to oni, może jakiś inny gatunek? - zapytał Char. - Może to była jakaś zagubiona kolonia Psychlosów?
- Nie - odparł Terl. - Psychlosi nie mogą oddychać tym powietrzem. To był na pewno człowiek, właśnie taki, nad jakim prowadzili prace badawcze ci faceci od kultury. A czy wiecie, co psychloska historia mówi na temat naszego przybycia tutaj?
- /Ufff... - sapnął Char.
- Człowiek najwidoczniej wysłał w przestrzeń rodzaj sondy. która zawierała pełne informacje o jego planecie, miała wyryte podobizny człowieka i wszystkie inne dane. Została ona przechwycona przez zwiad Psychlo. I wiecie, co się okazało?
- Ufff... - powtórzył Char.
- Sonda wykonana była z rzadko spotykanego metalu o olbrzymiej wartości. No i Towarzystwo Intergalaktyczne zapłaciło władcom Psychlo sześćdziesiąt trylionów kredytów galaktycznych za informacje i koncesję. Jeden atak gazowy i już prowadziliśmy interes.
- Bajki, bajeczki - powiedział Char. - Każda planeta, którą kiedykolwiek pomagałem patroszyć, zawsze ma jakąś taką absurdalną historyjkę. Absolutnie każda. - Ziewnął szeroko, tak że na chwilę jego usta zmieniły się w wielką jaskinię. - Wszystko to zdarzyło się setki, może tysiące lat temu. Czyście kiedyś zauważyli, że biuro prasowe zawsze umiejscawia swoje bajki w tak odległych czasach, że nikt nigdy nie może ich sprawdzić?
- Mam zamiar wyjść na zewnątrz i schwytać jedno z tych stworzeń - oświadczył Terl.
- Ale bez pomocy mojej załogi i bez mojego ekwipunku - odparował Char.
Terl dźwignął z siedzenia swoje mamucie cielsko i przeszedł po skrzypiącej podłodze do włazu wiodącego do kajut sypialnych.
- Jesteś równie zwariowany jak spiralna mgławica - mruknął Char.
Obaj bracia Chamco wrócili do gry i z przejęciem niszczyli promieniami laserów uwięzione w pojemniku jętki, zamieniając jedną po drugiej w obłoczki pary.
Char popatrzył za odchodzącym. Szef bezpieczeństwa musiał przecież wiedzieć, że żaden Psychlos nie może pójść w te góry - występował tam śmiercionośny uran. Terl naprawdę był szalony.
Ale Terl, dudniąc krokami w korytarzu wiodącym do jego pokoju, wcale nie uważał siebie za szalonego. Był po prostu sprytny. Niebawem rozpocznie realizację swoich planów, dzięki którym stanie się bogaty i potężny oraz - co było równie ważne - wydostanie się z tej przeklętej planety. Ludzkie istoty to znakomity sposób rozwiązania jego problemów. Wszystko, czego na początek potrzebował, to jedno stworzenie ludzkie - potem złowi następne. Pomyślał, że jego kampania już się rozpoczęła, i to rozpoczęła bardzo dobrze. Poszedł spać, rozkoszując się myślą, że jest naprawdę wielkim spryciarzem.
2
To był dobry dzień na pogrzeb, ale wyglądało na to, że żadnego pogrzebu nie będzie. Ciemne, podobne do burzowych chmury, postrzępione przez pocętkowane śniegiem wierzchołki łańcucha górskiego, pełzły z zachodu po niebie, pozostawiając na nim tylko nieliczne skrawki błękitu.
Jonnie Goodboy Tyler stał obok swego konia u szczytu rozległej górskiej łąki i spoglądał z niezadowoleniem na rozwalające się i chylące ku upadkowi miasteczko. Jego ojciec zmarł i powinien zostać pochowany w należyty sposób. Powodem śmierci nie były czerwone wypryski, a więc nie zachodziła obawa, że ktoś mógłby się zarazić. Po prostu rozkruszyły mu się kości. Można więc było go pochować, a jednak nie było żadnych oznak, by ktokolwiek chciał się tym zająć.
Jonnie wstał tego dnia o brzasku, zdecydowany zagłuszyć smutek i zająć się pracą. Przywołał Wiatrołoma, najszybszego ze swych kilku koni, nałożył nań skórzaną uprząż i przez niebezpieczne przełęcze pojechał w dół, do niższej doliny. Musiał się niemało natrudzić, nim zdołał wreszcie zapędzić pięć sztuk dzikiego bydła na górską łąkę. Następnie rozwalił łeb najtłuś-ciejszej sztuce, kazał ciotce Ellen rozpalić ogień pod rusztem i przyrządzić mięso. Ciotka Ellen nie przejęła się jego poleceniami. Powiedziała, że złamał się jej najostrzejszy odłamek skalny, więc nie może zdjąć skóry i pokrajać mięsa oraz że ostatnio mężczyźni nie przynieśli jej drewna opałowego. Jonnie wyprostował się i spojrzał na nią bez słowa. Ludzi o przeciętnym wzroście przewyższał o pół głowy, mierzył sześć stóp. Jego muskularne opalone ciało promieniowało zdrowiem dwudziestu lat. Stał tak, po prostu patrząc na nią stalowoniebieskimi oczami, a wiatr targał jego jasnożółte włosy i brodę. I pod wpływem tego wzroku ciotka Ellen poszła i znalazła trochę drewna, po czym rozpaliła ogień w piecu, choć był to bardzo nikły ogień.
"Powinno być więcej ruchu w miasteczku" - pomyślał. Ostatni raz widział wielki pogrzeb, gdy miał sześć lat. Był to pogrzeb burmistrza Smitha. Śpiewano wówczas pieśni, wygłaszano kazania i biesiadowano, a wszystko zakończyło się tańcami w świetle księżyca. Burmistrz Smith został złożony w dole, który zasypano brudną ziemią. I chociaż dwa skrzyżowane patyki, którymi oznakowano grób, dawno już zniknęły, był to przyzwoity i pełen uszanowania pogrzeb. W późniejszym okresie zmarłych po prostu zrzucano do otoczonego czarnymi skałami parowu pod wodospadem i pozostawiano na pastwę kojotów.
- Tak, ale to nie jest sposób, w jaki można potraktować ojca - powiedział do siebie. - W każdym razie mojego ojca.
Obrócił się na pięcie i jednym skokiem dosiadł Wiatrołoma. Kuksańcem twardych, bosych pięt skierował konia w dół. Przejechał obok zrujnowanych chat na przedmieściu. Z każdym rokiem niszczały coraz bardziej - przez długi czas każdy, kto potrzebował drewna, zamiast wycinać drzewa, po prostu rozbierał znajdującą się w pobliżu budowlę. Teraz jednak belki w tych chatach były już tak spróchniałe, że nie nadawały się nawet na opał. Wiatrołom wybrał sobie trasę wzdłuż porośniętej chwastami ścieżki, posuwając się ostrożnie, aby umknąć nastąpnięcia na ogryzione kości zwierzęce i odpadki. Strzygł przy tym uszami w kierunku odległego wycia wilków, dobiegającego z górskiej doliny.
10
"Zapach świeżej krwi i smażonego mięsa musi ściągać wilki w dolinę" - pomyślał Jonnie i sięgnął po zawieszoną na ramieniu maczugę. Niedawno właśnie w tych chatach widział wilka szukającego kości lub może nawet polującego na szczeniaka czy dziecko. Jeszcze dziesięć lat temu nie mogłoby się to zdarzyć. Ale z każdym rokiem ludzi ubywało. Legendy głosiły, że kiedyś w dolinie żyło ich tysiąc, ale Jonnie uważał, że prawdopodobnie było to przesadą. Jeżeli wierzyć legendom, nie brakowało wtedy żywności - szerokie doliny pod szczytami roiły się od dzikiego bydła, dzikich świń i stad koni. Na wyżej położonych terenach żyły jelenie i kozły. I nawet niewprawny myśliwy nie miał kłopotów ze zdobyciem pożywienia. Mieli mnóstwo wody dzięki topniejącym śniegom i strumieniom, a niewielkie grządki warzywne, jeśli się o nie dbało, dawały dobre plony. Jednak wydawało się, że tylko zwierzęta się rozmnażały, natomiast ludzie nie, a przynajmniej nie w takim samym stopniu co one. Liczba zgonów i liczba urodzeń nie równoważyły się - zgonów było więcej. Wiele dzieci rodziło się z jednym okiem, jednym płucem albo jedną ręką. Takie noworodki wystawiano na dwór w mroźną noc. Potworów nie chciano, ludzie byli owładnięci strachem przed potworami.
Czy to możliwe, żeby w legendach była mowa o tej właśnie dolinie?
Gdy miał siedem lat, zapytał ojca:
- A może ludzie nie powinni żyć w górach? Ojciec popatrzył na niego zmęczonymi oczami.
- Zgodnie z legendami w niektórych innych dolinach też żyli ludzie i wszyscy wymarli, a my wciąż jeszcze żyjemy. Nie przekonało to Jonniego:
- Tyle jest dolin poniżej nas i są one pełne zwierzyny. Dlaczego nie przeniesiemy się tam?
Jonnie zawsze był trochę dokuczliwy. Przemądrzały - mówili o nim starsi. Zawsze prowokujący i zadający ciągle masę pytań. A czy wierzył w to, co mu mówiono? Nawet gdy mówili to ludzie starsi, którzy wszystko wiedzieli lepiej? Nie, Jonnie Goodboy Tyler nie wierzył. Jednakże ojciec nie wytknął mu tego.
- W dolinie nie ma budulca na chaty - powiedział po prostu, znużonym głosem. Jonniego nadal to nie przekonywało, rzekł więc:
- Założę się, że mógłbym znaleźć tam coś, z czego można by zbudować chatę.
11
Ojciec ukląkł przy nim i wyjaśniał cierpliwie:
- Jesteś dobrym chłopcem. Twoja matka i ja bardzo cię kochamy. Uwierz mi, że nikt nie mógłby zbudować czegoś, co by odstraszyło potwory.
Potwory, potwory, przez całe życie Jonnie słuchał o potworach, nigdy jednak żadnego nie widział. Ale nie mówił nic -jeśli starsi wierzyli w potwory, to niech sobie w nie wierzą.
Wspomnienie o ojcu spowodowało, że zwilgotniały mu oczy. O mało nie spadł z konia, gdy ten szarpnął się do tym. Stado długich na stopę górskich szczurów wypadło na oślep z jednej z chat i zakotłowało się pod nogami Wiatrołoma.
- Dostało ci się za marzenia - mruknął chłopak do siebie, kierując konia z powrotem na ścieżkę. Z głośnym tętentem pokonał ostatnie jardy dzielące go od budynku sądu.
3
Stała tam Chrissie, a jej młodsza siostra jak zwykle tuliła się do jej nóg.
Jonnie nie zwrócił na nie uwagi. Przypatrywał się budynkowi sądu - ta stara budowla jako jedyna miała kamienny fundament i kamienną podłogę. Mówiono, że miała tysiąc lat i choć Jonnie w to nie wierzył, przyznawał jednak, że wyglądała na bardzo starą. W górnej części budynku nie było ani jednego pnia, który nie byłby zniszczony przez robaki, a powybijane okna wyglądały jak oczodoły w spróchniałej czaszce. Ciągnący się wzdłuż budowli kamienny chodnik był wytarty przez zrogowaciałe stopy dziesiątków pokoleń mieszkańców miasteczka, przychodzących tu w dawnych czasach. Wtedy, gdy jeszcze komuś zależało, aby sądzić i karać. Przez całe życie Jonnie nigdy nie widział ani procesu sądowego, ani też żadnego zebrania mieszkańców w podobnej sprawie.
- Pastor Staffor jest wewnątrz - poinformowała go Chrissie. Była osiemnastoletnią, smukłą, bardzo ładną dziewczyną. Miała wielkie czarne oczy, kontrastujące z jedwabistymi jasnymi włosami. Ubrana była w mocno przylegającą do ciała jelenią skórę, wyraźnie podkreślającą piersi i smukłe nogi. Jej mała siostra, Pattie, wyglądająca jak pomniejszona kopia Chrissie, z zainteresowaniem spoglądała na młodzieńca błyszczącymi oczami.
- Czy to ma być prawdziwy pogrzeb, Jonnie? Nie odpowiedział. Zsunął się z Wiatrołoma jednym zwinnym
12
mchem i wyciągnął w jej kierunku lejce. Dziewczynka, nie posiadając się z radości, oderwała się od Chńssie i chwyciła je skwapliwie.
- Czy ma być mięso i chowanie w dziurze ziemnej, i wszystko? - dopytywała się zaciekawiona.
Jonnie ruszył do drzwi budynku sądu, nie zwracając uwagi na wyciągniętą w kierunku jego ramienia rękę Chrissie.
Pastor Staffor leżał wyciągnięty na kupie brudnej trawy, pochrapując przez otwarte usta, wokół których brzęczały muchy. Jonnie szturchnął go nogą. Pamiętał go z lepszych czasów, kiedy Staffor był otyłym, silnym mężczyzną. Ale to było kiedyś, zanim pastor zaczął żuć tytoń - od bólu zębów, jak mówił. Teraz był wychudzony, wysuszony, prawie bezzębny i pokryty mozaiką brudu. Parę liści tytoniu leżało na kamieniach obok jego zatęchłego posłania. Jonnie szturchnął go znowu. Staffor otworzył oczy i pośpiesznie przetarł powieki. Zobaczywszy jednak, że stoi nad nim tylko Jonnie Goodboy Tyler, bez zainteresowania opadł z powrotem na legowisko.
- Wstawaj! - warknął Jonnie.
- I to ma być młodzież - wymamrotał pastor. - Żadnego szacunku dla starszych. Tylko ganianie po chaszczach, cudzołożenie, zabieranie najlepszych kawałów mięsa.
- Wstawaj! Masz zorganizować pogrzeb!
- Pogrzeb? - zajęczał Staffor.
- Z mięsem, z kazaniem i z tańcami.
- Kto umarł?
- Dobrze wiesz, kto umarł. Byłeś tam do końca.
- Ach tak, twój ojciec. Dobry człowiek, tak, dobry człowiek. No cóż, może on był twoim ojcem.
Jonnie stężał. Stał wprawdzie nadal spokojnie, ale - odziany w skórę zabitej przez siebie pumy, z maczugą, która wisząc do tej pory na rzemieniu u nadgarstka, nagle znalazła się w jego dłoni - przybrał niepokojąco groźny wygląd. Pastor Staffor pośpiesznie usiadł.
- Nie bierz mi za złe, Jonnie, tego co mówię, ale wszystko się trochę pogmatwało. Wiesz, twoja matka miała kiedyś trzech mężów, a ponieważ wtedy nie było oficjalnych ceremonii zaślubin, więc...
- Lepiej będzie, jeśli wstaniesz - spokojnie powiedział Jonnie. Staffor wczepił się palcami w róg wiekowej, pokiereszowanej ławy i podciągnął się do pozycji stojącej. Wystrzępioną, splecioną z trawy liną zaczął przewiązywać skórę jelenią, którą miał na sobie, a widać było, że nosił ją już bardzo długo.
13
- Nie mam już tak dobrej pamięci, Jonnie. Kiedyś mogłem zapamiętać wszystko, co należało: legendy, formuły zaślubin, błogosławieństwa łowieckie, wszystko... - mówiąc to, rozglądał się za świeżą porcją zielska do żucia.
- Gdy słońce znajdzie się w zenicie - rzekł Jonnie - masz zwołać całe miasteczko na starym cmentarzu i...
- A kto wykopie dół? Przecież wiesz, że musi być dół, żeby pogrzeb był jak należy.
- Ja wykopię.
Staffor znalazł wreszcie trochę świeżego ziela i zaczął je żuć bezzębnymi dziąsłami. Wyraźnie się odprężył.
- No cóż, cieszę się, że miasto nie musi kopać dziury. Ależ to zielsko jest zleżałe! Mówiłeś coś o mięsie. Kto to wszystko przygotuje?
- O wszystko już się zatroszczono. Staffor kiwnął głową potakująco i nagle uzmysłowił sobie, że jest coś jeszcze do zrobienia.
- Kto ma się zająć zebraniem ludzi?
- Poproszę Pattie, żeby ich zawiadomiła. Pastor spojrzał na niego z wyrzutem.
- A więc nie mam nic do roboty aż do południa. Po co mnie obudziłeś?
Opadł z powrotem na brudną trawę i z goryczą patrzył, jak Jonnie wychodzi z pokoju.
4
Jonnie Goodboy siedział skulony, z brodą opartą na kolanach, obejmując rękami nogi, i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w dogasające ognisko. Chrissie leżała na brzuchu obok, leniwie rozgryzając białymi zębami pestki wielkiego słonecznika. Od czasu do czasu spoglądała na Jonniego nieco zaintrygowana. Nigdy nie widziała go płaczącego, nawet gdy był małym chłopcem. Wiedziała, że kochał ojca, ale był zawsze tak opanowany i tak wyniosły, że niemal zimny. Czy możliwe, żeby ten przystojny chłopak żywił jakieś uczucia także i do niej? Swoich uczuć była pewna. Gdyby mu się coś stało, rzuciłaby się w przepaść z urwiska, na które czasami zapędzali dzikie bydło, żeby je łatwiej zabić. Życie bez niego byłoby nie do zniesienia. A może jednak trochę go obchodziła?
Jedynie Pattie nie miała żadnych zmartwień. Objadła się nie
14
tylko smażonym mięsem, ale zjadła również mnóstwo dzikich tmskawek, które serwowano gościom w wielkich ilościach. Podczas tańców biegała z dwoma czy trzema małymi chłopcami, a potem wróciła, żeby znowu jeść. Teraz spała twardo.
Jonnie tymczasem obwiniał siebie w duchu. Może nie dość skutecznie próbował powiedzieć ojcu nie tylko wtedy, gdy miał siedem lat, ale i wiele razy potem, że coś złego kryje się w ich okolicy. Że są miejsca, gdzie jest lepiej, tego był pewny. Dlaczego na równinach świnie, konie i krowy rodziły liczne potomstwo? A na wyżynach było coraz więcej wilków, kojotów, pum i ptaków, a coraz mniej i mniej ludzi?
Mieszkańcy miasteczka byli zadowoleni z pogrzebu, szczególnie że Jonnie wraz z kilkoma towarzyszami sam wykonał większość robót. Tylko Jonnie nie był zadowolony; to nie był wystarczająco dobry pogrzeb.
Zebrali się w południe na pagórku powyżej miasteczka, gdzie - jak mówili niektórzy - znajdował się cmentarz. Wszystkie oznaczenia dawno poznikały, ale może faktycznie był to cmentarz. Gdy Jonnie mozolił się, kopiąc dół w promieniach porannego słońca, natknął się na coś, co mogło być starym grobem. Znalazł kość, która wyglądała na ludzką. Mieszkańcy schodzili się powoli. Musieli czekać, aż Pattie popędzi co tchu do budynku sądu i obudzi pastora Staffora. Przyszło tylko dwadzieścia pięć osób. Inni przekazali, że są zmęczeni i prosili, żeby im przynieść coś do jedzenia. Potem był spór o kształt dom. Jonnie wykopał go tak, aby zwłoki ojca można było ułożyć poziomo, ale Staffor, gdy wreszcie przybył, powiedział, że ciało powinno się pochować w pozycji pionowej, ponieważ w taki sposób można będzie pomieścić na cmentarzu więcej zwłok. Gdy Jonnie zwrócił mu uwagę, że miejsca jest dużo, a pogrzeby odbywają się rzadko, Staffor zbeształ go przy wszystkich.
- Jesteś przemądrzały - pouczał. - Dawno już zauważano to. Kiedy jeszcze mieliśmy radę miejską, co kilka posiedzeń trafiały na wokandę twoje wybryki. Pojechałeś na skalisty grzbiet górski i zabiłeś kozła, wdrapałeś się na Wysoką Górę, zgubiłeś się w zamieci, ale znalazłeś drogę powrotną, jak powiedziałeś, schodząc w dół stoku. Zbyt przemądrzały! Kto, oprócz ciebie, ujeździł sześć koni? Każdy wie, że groby powinny być kopane pionowo.
Pochowali ojca jednak w pozycji leżącej, ponieważ nikomu nie chciało się kopać - słońce było w zenicie i zaczęło się robić gorąco.
15
Jonnie nie śmiał zasugerować tego, gdzie rzeczywiście chciał pochować ojca. Mogłoby to doprowadzić do kłopotów. Tak naprawdę chciał bowiem złożyć ciało ojca w grocie starych bogów, daleko w górze, u szczytu ciemnego wąwozu, w rozpadlinie na zboczu najwyższej góry. Zabłąkał się tam dawno temu, gdy miał dwanaście lat. Sprawdzał wówczas swego kucyka. Nie jechał w określonym celu, ale droga pod górę wiodła do wąwozu i wprost się prosiła, by nią podążać. Przejechał nią całe mile, gdy nagle zatrzymał się przed gigantycznymi wrotami wykonanymi z jakiegoś metalu, mocno już skorodowanego. Były olbrzymie - sięgały w górę prawie bez końca. Zsiadł z kucyka, wspiął się na znajdującą się przed wrotami hałdę kamieni i wpatrywał się w nie wytrzeszczonymi oczami. Po pewnym czasie nabrał odwagi i podszedł do nich, ale mimo że pchał je z całej siły, nie mógł ich otworzyć. Spostrzegłszy coś, co przypominało z wyglądu ogromną klamkę, próbował tym poruszyć, ale kawał metalu odpadł, o mało nie trafiając go w stopę. Był zardzewiały i bardzo ciężki. Podniósł go, wetknął w niewielką szczelinę we wrotach i zaczął je wyważać. W pewnym momencie rozległ się zgrzyt tak straszliwy, że włosy stanęły mu dęba. Rzucił ogromną klamkę i odskoczył. Po chwili jednak uspokoił się. Może to był tylko dźwięk zardzewiałych zawiasów? Może to nie był potwór?
Podszedł znowu do wrót i jął się z nimi mocować prawie pewny, że to tylko zardzewiały metal zgrzytał na mocujących czopach. Z powiększającej się szczeliny doszedł go okropny smród. Do środka wpadało już trochę światła, zajrzał więc ostrożnie. Zobaczył ciągnącą się w dół długą kondygnację schodów o zadziwiająco równych stopniach. Wyglądałyby bardzo schludnie, gdyby nie to, że były zasłane porozrzucanymi szkieletami w strzępach odzieży, jakiej nigdy nie widział. Wśród kości walały się kawałki metalu. Niektóre z nich błyszczały. Powściągnął opanowującą go znowu chęć ucieczki. Uświadomił sobie, że nikt nie uwierzy w jego historię, jeżeli nie będzie miał w rękach jakiegoś dowodu. Z napiętymi do ostateczności nerwami, czego nigdy przedtem nie doświadczył, ostrożnie wszedł do środka i delikatnie wziął do ręki jeden kawałek metalu. Na połyskliwej powierzchni widniał rysunek przedstawiający ptaka z rozwiniętymi do lotu skrzydłami, trzymającego w szponach strzały. Serce prawie przestało mu bić ze strachu, gdy czaszka, którą niechcący potrącił, rozsypała się w proch, jak gdyby czyniąc mu wyrzut za dokonywaną grabież. Z ulgą wydostał się na światło dzienne.
16
W drodze powrotnej nie szczędził kucyka, tak że gdy dotarł wreszcie na miejsce, konik pokryty był białą pianą.
Przez dwa dni nikomu nic nie mówił. Myślał nad tym, jak najlepiej sformułować pytania. Poprzednie doświadczenia w zadawaniu pytań nauczyły go ostrożności. Burmistrz Duncan jeszcze wtedy żył. Jonnie siedział obok niego w milczeniu, czekając aż ten wielki mężczyzna naje się do syta dziczyzny.
- Ten wielki grobowiec... - powiedział lapidarnie, gdy burmistrz wreszcie skończył jeść.
- Wielkie co? - parsknął Duncan.
- To miejsce u szczytu ciemnego wąwozu, gdzie zwykle umieszczano zmarłych ludzi.
- Jakie miejsce?
Jonnie wyjął kawałek błyszczącego metalu z wizerunkiem ptaka i pokazał go burmistrzowi. Duncan patrzył na dziwny przedmiot, kręcąc głową i obracając go w palcach. Pastor Staffor, wówczas jeszcze sprawny i bystry, szybkim ruchem chwycił kawałek metalu.
Późniejsze przesłuchanie nie było przyjemne: było tam dużo na temat młodych chłopców chodzących do miejsc, do których chodzić nie wolno, ściągających kłopoty na wszystkich i nie słuchających tego, co im mówiono na zajęciach, na których powinni uczyć się legend, i w ogóle zbyt przemądrzałych jak na swój wiek. Jednakże burmistrz Duncan sam był ciekaw i w końcu zmusił pastora Staffora do szczegółowego opowiedzenia legendy związanej ze starym grobowcem.
- Grobowiec starych bogów... - zaczął w końcu pastor. - Nikt z żyjących nie pamięta, by ktokolwiek tam dotarł; mali chłopcy się nie liczą. Ale mój pradziadek, gdy jeszcze żył, a żył bardzo długo, mówił o istnieniu tego grobowca. Bogowie zwykle zjawiali się w tych górach, żeby pochować wielkich ludzi w olbrzymich grotach. Gdy błyskawica zabłysła nad Wysoką Górą, oznaczało to, że bogowie chowają wielkiego człowieka znad wody. Kiedyś wiele tysięcy ludzi żyło w wielkich miastach, które były sto razy większe od tego miasteczka. A kiedy wielki człowiek umierał, wtedy bogowie przenosili go do swego grobowca. Miasta te położone były na wschód od nas i powiadają, że na wschodzie, na równinach, znajdują się szczątki jednego z nich. - Pastor potrząsnął metalowym przedmiotem. - To umieszczano na czole wielkiego człowieka, gdy kładziono go na spoczynek w wielkim grobowcu bogów. Prastare prawa mówią, że nikt nie powinien tam chodzić. I lepiej by było, aby wszyscy trzymali się z dala od tego miejsca, a zwłaszcza mali chłopcy!
17
Staffor włożył kawałek metalu do swojej torby i od tamtej pory Jonnie nigdy go już nie zobaczył. W końcu to Staffor był świętym mężem odpowiedzialnym za święte rzeczy.
Jonnie nie był w tamtym miejscu już nigdy później, ale myślał o nim zawsze, gdy widział błyskawice nad Wysoką Górą. A teraz bardzo chciał, żeby jego ojciec był pochowany właśnie tam, w grobowcu bogów.
- Martwisz się czymś? - zapytała Chrissie.
Spojrzał na nią wyrwany z zadumy. Światło zamierającego ogniska rzucało złotawe refleksy na jej włosy i mieniło się iskrami w czarnych oczach.
- To moja wina - mruknął.
Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Według niej Jonnie nie mógł być niczemu winien.
- Tak, moja wina - powtórzył. - Jest coś złego w tej okolicy. Kości mego ojca... W ostatnim roku po prostu się kruszyły, tak jak rozkruszyła się tamta czaszka w grobowcu bogów.
- Jakim grobowcu? - zapytała leniwie. Nawet jeśli chciało mu się mówić bez sensu, to nie miała nic przeciwko temu, przynajmniej mówił do niej.
- Powinienem był pochować go tam. Był wielkim człowiekiem. Nauczył mnie wielu rzeczy: jak upleść z trawy linę, że należy zaczekać, aż puma wykona skok i dopiero wówczas odsunąć się na bok i trafić ją w czasie skoku, bo jak wiadomo, ona nie może obrócić się w powietrzu. Jak pociąć skórę jelenia na pasy...
- Jonnie, nie jesteś niczemu winien.
- To był zły pogrzeb.
- To jedyny pogrzeb, jaki pamiętam.
- To nie był dobry pogrzeb. Staffor nie wygłosił kazania pogrzebowego.
- Przecież przemawiał. Nie słuchałam, ponieważ pomagałam zbierać truskawki, ale wiem, że przemawiał. Czy powiedział coś złego?
- Nie, tylko to się nie nadawało.
- No więc, co on powiedział, Jonnie?
- Och, wiesz, wszystkie te głupstwa o Bogu zagniewanym na ludzi. Każdy zna tę legendę. Sam mogłem ją opowiedzieć.
- No to opowiedz.
Prychnął niecierpliwie, ale dziewczyna wyglądała na zaciekawioną, więc w końcu zaczął mówić.
- ...I wtedy nadszedł dzień, kiedy Bóg się rozgniewał znu-
18
żony cudzołóstwem i marnowaniem przez ludzi czasu na uciechy. I spowodował nadejście obłoku, który wszędzie przemknął. I gniew Boga zgasił oddech dziewięćdziesięciu dziewięciu z każdych stu ludzi. I nieszczęście zaległo nad Ziemią, a plagi i epidemie przetaczały się po niej, nawiedzając bezbożnych. A kiedy się to dokonało, źli pomarli. Tylko święci i sprawiedliwi, prawdziwe dzieci Pana, pozostali na zesztywniałej od krwi Ziemi. Ale nawet i wtedy Bóg jeszcze nie był pewien, więc wystawił ich na próbę. Nasłał na nich potwory, aby wyparły ich w góry, a potwory polowały na nich i trzebiły ich coraz bardziej, aż w końcu na Ziemi pozostali przy życiu tylko ludzie święci, tylko błogosławieni i tylko naprawdę sprawiedliwi.
- Opowiedziałeś to bardzo pięknie, Jonnie.
- To moja wina - powtórzył ponuro. - Powinienem był spowodować, żeby ojciec mnie posłuchał. Coś złego jest w tej okolicy. Jestem pewien, że gdyby mnie posłuchał i gdybyśmy przenieśli się gdzie indziej, żyłby dzisiaj. Czuję to.
- A gdzie jest to "gdzie indziej"?
- Daleko stąd jest wielka równina, tygodniami można po niej jeździć. Wiem o tym. I mówi się, że człowiek kiedyś żył tam, w Wielkim Mieście.
- Och, nie, Jonnie! Potwory!
- Nigdy nie widziałem potwora.
- Przecież co kilka dni widzisz te szybujące po niebie świecące stworzenia.
- Ach, te. Słońce i Księżyc też szybują i świecą. Gwiazdy też. Ogarnął ją nagły strach.
- Jonnie, chyba nie zamierzasz...?!
- Zamierzam. Mam zamiar wyjechać o pierwszym brzasku i zobaczyć, czy na równinie rzeczywiście było kiedyś Wielkie Miasto.
Zdecydowany wyraz jego twarzy sprawił, że ścisnęło ją w gardle.
- Proszę cię, Jonnie...
- Nie, wyjeżdżam.
- W takim razie pojadę z tobą.
- Nie, zostaniesz tutaj! - Usiłował szybko wymyślić coś, co by ją zniechęciło. - Być może wyjadę na cały rok. W oczach Chrissie zabłysły łzy.
- Co ja zrobię, jeśli nie wrócisz?
- Wrócę.
- Jonnie, jeśli nie wrócisz za rok, bądź pewien, że pojadę cię
19
szukać. Spójrz na te gwiazdy w górze. W przyszłym roku przyjdę tutaj i jeżeli ciebie nie będzie, wtedy pojadę na poszukiwania.
- Zginiesz tam na równinie. Świnie, dzikie bydło...
- Zrobię to. Przysięgam ci, Jonnie!
- Czy ty, niemądra, myślisz, że ja chcę po prostu uciec stąd i nigdy nie wracać?
- Zrobię to, Jonnie. Możesz sobie jechać, ale pamiętaj, ja tak właśnie zrobię.
5
Pierwszy brzask porannej zorzy zabarwił szczyt Wysokiej Góry na różowo. Zapowiadał się piękny dzień. Jonnie Goodboy kończył mocowanie pakunków na jucznym koniu. Wiatrołom obchodził go wokół, skubiąc trawę. Nie spuszczał chłopaka z oczu, wyczuwał, że dokądś się wybierają.
Wąskie wstęgi dymu wydobywały się z pobliskiego ogniska, na którym rodzina Jimsonów przygotowywała śniadanie. Piekli psa. W czasie wczorajszej stypy ze dwadzieścia psów wdało się w idiotyczną walkę o żarcie, mimo że było wiele kości i mięsa. Jeden z nich, wielkie, cętkowane zwierzę, został zagryziony. Wyglądało na to, że rodzina Jimsonów będzie miała mięso na cały tydzień.
Jonnie próbował nie zwracać uwagi na Chrissie i Pattie, które stały, obserwując go w milczeniu.
Brown Staffor, zwany Kulasem, również tam był. Wałęsał się bezczynnie opodal. Miał zniekształconą nogę i powinien zostać zabity zaraz po urodzeniu, ale był jedynym dzieckiem Staffora, a Staffor był w końcu pastorem, a może nawet również burmistrzem, jako że nie było komu objąć tego stanowiska. Jonnie i Brown Kulas nie przepadali za sobą. Podczas pogrzebowych tańców Brown siedział na uboczu, robiąc szydercze uwagi na temat tańców, pogrzebu, mięsa i truskawek. Ale gdy zrobił uwagę na temat ojca Jonniego: "Być może on nigdy nie miał żadnej kości na właściwym miejscu", Jonnie nie wytrzymał i uderzył go na odlew w twarz. Potem zrobiło mu się wstyd, że bije kalekę.
Brown Kulas stał przekrzywiony, z ledwo widocznym niebieskim siniakiem na policzku i z wyraźną niechęcią przyglądał się przygotowaniom Jonniego. Wzruszył ramionami, gdy dwaj inni młodzieńcy w podobnym wieku - w całym miasteczku było
20
'\ko pięciu młodych mężczyzn - podeszli do niego i zapytali, co ę dzieje.
Jonnie w skupieniu sprawdzał pakunki. Prawdopodobnie brał szystkiego za dużo, ale nie wiedział przecież, co może go )otkać. W dwóch workach ze skóry jelenia, przywiązanych do oków jucznego konia, miał krzemienie do krzesania ognia, sczurze gniazdo na hubkę, pęki pociętych rzemieni, parę odłamów skalnych z ostrymi krawędziami, trzy maczugi - jedna
nich była na tyle ciężka, że mogła skruszyć nawet czaszkę iedźwiedzia, gdyby zaszła taka potrzeba - trochę ciepłej odzieży, ilka skór jelenich...
Drgnął nagle - Chrissie stała tuż obok niego. Miał nadzieję, ; nie będzie musiał z nią rozmawiać. Jej decyzję, że będzie go sukała, jeśli nie wróci po upływie roku, traktował jak całkiem salną groźbę. Gdyby powiedziała, że zabije się, jeżeli on nie TÓci, cóż, to można by potraktować niepoważnie. Ale zapowiedź ojścia po roku jego śladem zmuszała go do tego, żeby naprawdę ważał, by nie dać się zabić. Nie bał się ryzyka ani niebez-ieczeństw, ale na myśl o tym, że jeżeli on zginie, Chrissie yruszy w dół na równinę, przechodził po nim mróz. Mogła rzecież zostać przebita rogiem albo pokaleczona, albo zjedzona ywcem, i każdej straszliwej sekundy takiego zdarzenia będzie dnny właśnie on. Tak, udało się jej skutecznie zobowiązać go do strożności!
W wyciągniętej ręce trzymała dwa przedmioty. Jednym była uża, kościana igła z otworem na rzemień, a drugim - szydło o skóry. I igła, i szydło były używane, wypolerowane i bardzo cnne.
- Były własnością mamy - powiedziała.
- Nie potrzebuję niczego.
- A właśnie że weźmiesz...
- Nie będę ich potrzebował!
- A jeśli stracisz ubranie, to czym uszyjesz nowe? Wokół nich zgromadził się tymczasem tłum ciekawskich. Nie hciał, żeby przy wszystkich wybuchnęła płaczem. Wyjął igłę szydło z jej dłoni, rozwiązał worek i wrzucił je do środka. ipojrzał na nią. Stała w zupełnym bezruchu. Wyglądała tak, ikby w ogóle nie spała tej nocy i do tego miała gorączkę leszczową. Twarz mu się ściągnęła, porwał ją w objęcia i mocno ocałował. Rozpłakała się. Poczuł, że zaczyna wątpić w słuszność woje] decyzji, gdy spostrzegł chichoczącego Browna Kulasa, tory mówił coś do Petiego Thommso, zakrywając dłonią usta.
21
Powiedział twardo:
- A teraz słuchaj! Nie jedź za mną!
Z widocznym wysiłkiem zapanowała nad swym głosem.
- Jeśli nie wrócisz za rok, pojadę. Na wszystkich bogów Wysokiej Góry, pojadę, Jonnie.
Przyjrzał się jej uważnie i skinął na Wiatrołoma, który przysunął się i ustawił bokiem. Dosiadł go zwinnie, nie wypuszczając z dłoni lejców drugiego konia.
- Możesz wziąć moje cztery pozostałe konie - rzekł do Chrissie. - Ale nie zjedzcie ich, są ujeżdżone. - Przerwał na chwilę i dodał: - Chyba że będziecie strasznie głodne, jak zeszłej zimy.
Chrissie na moment przylgnęła kurczowo do jego nogi, potem odsunęła się i jakby zapadła w sobie. Trącił piętą Wiatrołoma i ruszyli w drogę. Nie czekała ich swobodna i szalona jazda po przygodę - mieli przed sobą podróż żmudną, pełną niebezpieczeństw i wymagającą ogromnej ostrożności. Przy wjeździe do wąwozu obejrzał się. Kilkanaście osób wciąż jeszcze stało, przyglądając się jego odjazdowi. Wszyscy wyglądali na przygnębionych. Ściągnął mocno lejce, aż Wiatrołom stanął dęba, i pomachał ręką. Odmachali mu z nagłym ożywieniem. Ruszył wzdłuż szlaku wiodącego przez wąwóz w dół, do szerokich i nieznanych równin.
Ludzie się rozeszli. Chrissie jednak wciąż stała, mając obłąkańczą nadzieję, że Jonnie ukaże się znowu. Pattie szarpnęła ją za rękę.
- Chrissie, Chrissie, czy on wróci? Głos Chrissie był bardzo cichy, a oczy miały kolor popiołu z wygasłego ogniska.
- Do zobaczenia! - wyszeptała.
6
Terl beknął głośno. Był to grzeczny sposób zwrócenia na siebie uwagi, ale jego beknięcie nie dało żadnego efektu, zagłuszone przez huk i ryk maszyn w kopule wydziału obsługi technicznej transportu.
Zzt, szef transportu szesnastej kopalni, jeszcze bardziej skoncentrował się na wykonywanej pracy. Za każdym razem, gdy okazywało się, że zaginęły narzędzia, paliwo lub nawet cały pojazd albo że coś zostało uszkodzone, przyciągało to uwagę ochrony.
22
W kopule znajdowały się trzy rozbite pojazdy w różnych idiach naprawy i montażu. Tapicerka jednego z nich była ikryta plamami zielonej krwi Psychlosów. Wielkie wiertła, które dsały z podsufitowych prowadnic, kierowały swe dzioby to tę, to w tamtą stronę, obracając się wolno na jałowym biegu. )karki wirowały z pustymi szczękami, buczały pasy napędowe. ;rl patrzył, jak zadziwiająco zwinne pazury Zzta rozbierają ale, koncentryczne powłoki silnika odrzutowego. Miał nadzieję, łapy Zzta zaczną drżeć - gdyby szef transportu miał nieczyste mienie, łatwiej byłoby ubić z nim interes. Ale łapy nie drżały. rt skończył demontaż i rzucił ostatni pierścień na warsztat. Jego iłte oczy zwęziły się, gdy spojrzał na gościa.
- No, co przeskrobałem tym razem?
Terl przybliżył się ciężkim krokiem i rozejrzał dokoła.
- Gdzie są twoi mechanicy?
- W ubiegłym miesiącu wszystkich piętnastu mechaników zeniesiono do obsługi eksploatacyjnej maszyn. Ja to wiem i ty i wiesz. Dlaczego więc pytasz?
Jako szef ochrony bezpieczeństwa Terl miał wystarczająco łzo doświadczenia, by nie podążać do celu prostą drogą. Gdyby ) prostu poprosił o ręcznie sterowany samolot rozpoznawczy, zt zażądałby nadzwyczajnego zlecenia, bez którego nie wydałby idnego środka transportu. A tymczasem z punktu widzenia ;hrony bezpieczeństwa nie było na tej nudnej planecie żadnej idzwyczajnej sytuacji. Żadnej realnej nadzwyczajnej sytuacji. f dągu setek lat eksploatacji kopalni nie wystąpiło tu nawet ijmniejsze zagrożenie działalności Intergalaktycznego Towarzyska Górniczego. Nudny teren działań dla ochrony, nie dziwota ięc, że szef tego departamentu nie był uważany za szczególnie ażną osobistość. Należało zatem chytrze fabrykować pozorne igrożenia.
- Prowadzę śledztwo w sprawie podejrzenia o tajną działalność łającą na celu sabotaż transportu - oznajmił. - Miałem z tym ttpę roboty przez ostatnie trzy tygodnie. - Oparł swobodnie tył vego ogromnego cielska o uszkodzony pojazd.
- Nie opieraj się o tego zwiadowcę. Pogniesz mu skrzydło. Terl zdecydował, że lepiej odnosić się do szefa transportu po rzyjacielsku, przesunął się więc do taboretu przy warsztacie, na lórym pracował Zzt.
L- Mówię ci to w zaufaniu, Zzt, mam pewien pomysł, dzięki tóremu możemy zdobyć trochę zewnętrznego personelu. Pracuję Id tym i dlatego potrzebny mi ręcznie sterowany zwiadowca.
23
Zzt zamrugał powiekami i usiadł na drugim taborecie, który rozpaczliwie zaskrzypiał pod jego tysiącfuntowym ciężarem.
- Na tej planecie - powiedział konfidencjonalnie Terl - żyła kiedyś inteligentna rasa.
- Co to była za rasa? - zapytał podejrzliwie Zzt.
- Człowiek - odparł Terl.
Zzt spojrzał na niego badawczo. Niektórzy byli znani z tego, że czymś nęcili i wpędzali w zasadzkę, a potem składali skargi, szef ochrony zaś nigdy nie słynął z poczucia humoru, należało więc uważać. Jednak Zzt nie mógł się powstrzymać. Jego usta zaczęły się rozciągać i choć usiłował je kontrolować, rozszerzały się coraz bardziej - i nagle wybuchnął śmiechem prosto w twarz Terla. Szybko jednak opanował się i odwrócił z powrotem do warsztatu, aby zabrać się do roboty.
- Czy masz jeszcze jakąś koncepcję? - zapytał od niechcenia. "Nie poszło dobrze - pomyślał Terl. - No cóż, tak się zdarza, gdy jest się zbyt szczerym".
- To podejrzenie o tajną działalność, mającą na celu sabotaż transportu - rzucił, przyglądając się spod półprzymkniętych powiek uszkodzonym pojazdom - może potrząsnąć nawet wysokimi stanowiskami.
Zzt ze zduszonym warknięciem rzucił na warsztat płaski klucz. Siedział i patrzył przed siebie. Rozmyślał.
- Czego ty właściwie chcesz? - zapytał wreszcie.
- Chcę samolotu zwiadowczego. Na pięć lub sześć dni. Zzt wstał, zdjął ze ściany zatrzaskową tablicę rozkładów ruchu transportu i uważnie ją przeglądał. Usłyszał mruczenie Terla.
- Widzisz ten rozkład? - spytał, podtykając mu tablicę pod nos.
- Owszem, widzę.
- Widzisz, w którym miejscu jest sześć bezpilotowych samolotów zwiadowczych przydzielonych ochronie?
- Oczywiście.
- A czy widzisz, jakie zadania wykonują nieprzerwanie - Zzt odrywał z zatrzasków tablicy arkusz za arkuszem - psiakrew, myślę, że od wieków?
- Muszą mieć stały nadzór nad planetą, na której znajdują się kopalnie - odparł z godnością Terl.
- Nadzór nad czym? - zapytał Zzt. - Każdy skrawek rudy został wykryty i oszacowany na długo przedtem, zanim ty i ja zjawiliśmy się na świecie. Na zewnątrz nie ma niczego poza ssakami potrzebującymi powietrza.
24
- Mogło nastąpić lądowanie wrogich sił.
- Tu?! - Zzt zdziwił się drwiąco. - Sondy kosmiczne warzystwa wykryłyby je na wieki wcześniej, zanimby tu
-zybyły. Terl, sekcja transportu musi w tych samolotach uzupeł-ać paliwo, obsługiwać technicznie i remontować dwa lub trzy zy w ciągu roku. Ty wiesz i ja wiem, że Towarzystwo cały czas szcze musi oszczędzać. Powiem ci coś... Terl słuchał z kwaśną miną.
- Jeśli pozwolisz nam wyeliminować loty tych bezpilotowych molotów zwiadowczych, dam ci do dyspozycji, na określony as, trzykołowy rower. Terl prychnął pogardliwie.
- Pojazd naziemny na każde twoje żądanie. - Zzt podwyższył
awkę.
Terl przeszedł ociężale do uszkodzonego pojazdu o zakrwawio-
fch siedzeniach.
- Ciekawe... - zaczął powoli. - Ciekawe, czy ten wypadek ic nastąpił z powodu niewłaściwej pracy obsługi technicznej... Zzt stał nieporuszony. Obydwaj wiedzieli, że katastrofa została zwodowana przez nadużycie kerbango w czasie służby.
- Jeden pojazd naziemny do twojej stałej dyspozycji. Terl popatrzył na remontowane pojazdy, ale wiedział, że nic ięcej już nie wymyśli. Śledztwo w sprawie tych wypadków )stało zakończone i zamknięte. Należałoby pouczyć niektórych, k się zamyka śledztwo! Przysunął się do Zzta.
- Jeden bezpilotowy samolot rozpoznawczy zaprogramowany ik, aby oblatywał całą planetę raz w miesiącu. Jeden opancerzony silnie uzbrojony pojazd naziemny do mojej stałej dyspozycji, bez idnych zastrzeżeń co do zaopatrzenia w paliwo, amunicję i gaz o oddychania.
Zzt wyjął z szuflady stołu formularze i wypełnił je. Popchnął apiery i tablicę w stronę Terla. Podpisując, Terl myślał, że trzeba ę będzie dobrze przyjrzeć szefowi transportu. Na przykład ' związku ze sprawą nielegalnego wydobywania rudy. Zzt wziął apiery z powrotem i zdjął z tablicy przełączników kartę kom-inacji szyfrowej klucza zapłonu najstarszego i najbardziej sfaty-owanego pojazdu naziemnego. Połączył ją z książką kuponów a amunicję, dopiął inną książkę kuponów - na gaz do od-ychania, i jeszcze inną - na paliwo. Ani Terl, ani Zzt nie mogli iedzieć, jak bardzo ich dzisiejsza transakcja miała wpłynąć na llsze losy planety.
25
Gdy Terl opuścił kopułę, by wziąć swój pojazd Mark II (opancerzony, silnie uzbrojony), Zzt rozmyślał nad tym, do jakich łgarstw ucieka się kierownicza kadra, byle tylko móc wyrwać się na polowanie. Wszyscy oni mieli bzika na punkcie zabijania. I niszczenia maszyn także, sądząc po uszkodzeniach, które musiał naprawiać... Co za historia! Człowiek rasą inteligentną - też coś! Zaśmiał się i zabrał z powrotem do roboty.
7
Jonnie Goodboy Tyler galopował przez trawiastą równinę. Co za dzień! Niebo było bezchmurne i wiał lekki, orzeźwiający wiatr.
Po dwóch dniach podróży zjechał z gór i znajdował się teraz w rozległej dolinie. Ciągle jeszcze mógł dojrzeć za sobą szczyt Wysokiej Góry. Ońentując się według słońca, mógł utrzymać właściwy kierunek jazdy i mieć pewność, że odnajdzie drogę do domu, kiedy tylko zechce.
Okolica wydawała się całkowicie bezpieczna. Spotykał co prawda stada dzikiego bydła, ale do nich był przyzwyczajony. Trochę wilków, ale co mu tam wilki! Żadnego niedźwiedzia, żadnej pumy, jak dotąd. Dlaczego więc, przy całym szacunku dla bogów, ludzie uparcie pozostawali w górach? Potwory? Jakie tam potwory! Phi! Zwariowane opowiastki! Nawet ten błyszczący, szybujący w powietrzu walec, który co kilka dni przelatywał nad nimi przez całe jego życie, tutaj się spóźniał. Przelatywał zwykle z zachodu na wschód z regularnością każdego innego ciała niebieskiego, ale teraz go nie było. Może został gdzieś zatrzymany? Gdyby leciał dotychczasową trasą, Jonnie już dawno musiałby go zobaczyć.
Nadmierne poczucie pewności siebie uśpiło jego czujność. Pierwsze nieszczęście, które go spotkało, miało związek z dzikimi świniami.
Duże stado pojawiło się właśnie na drodze. Były w nim duże i małe sztuki, wszystkie tłuste. A mały warchlaczek idealnie nadawałby się na kolację. Dziki dawały się zazwyczaj łatwo zabijać, jeśli było się choć trochę zwinnym i wystrzegało zaatakowania przez odyńca. Jonnie zatrzymał konie i zsunął się na ziemię. Nie był zbyt dobrze ustawiony - wiatr wiał w kierunku stada. Biegnąc na ugiętych nogach, bezgłośnie zaszedł zwierzęta z przeciwnej strony. Zapadł w sięgającą mu po pas trawę i mocniej ścisnął w ręku maczugę.
26
Świnie ryły ziemię wokół płytkiego zagłębienia, w którym stała )da, gromadząca się tam podczas deszczowych miesięcy. Jonnie zypuszczał, że poszukują korzonków. Czołgając się w trawie,
suwał się do przodu. Tylko kilka stóp dzieliło go jeszcze od jbliżej stojących zwierząt. Podniósł się bezszelestnie. Mały irchlak znajdował się w odległości zaledwie trzech rozpiętości mion od niego. Łatwy rzut.
- Oto kolacja - szepnął i cisnął maczugą dokładnie w łeb derzęcia.
Śmiertelne, bezpośrednie trafienie. Warchlak ogłuszająco kwik-ił i upadł. Odgłos ten podziałał jak smagnięcie biczem na całe ido, które w oka mgnieniu rzuciło się do ucieczki w kierunku iejsca, w którym stały konie. Jonnie podbiegł do powalonego irchlaka i podniósł zakrwawioną maczugę. Okazało się jednak, nie wszystkie zwierzęta uciekają w popłochu - za myśliwym >wiem, nie opodal po jego prawej stronie, ukryty w wysokiej lwie, ułożył się do drzemki zmęczony żerowaniem pięćsetfuntowy lyniec.
Jonnie poczuł nagle, że jakieś ogromne cielsko wali się i niego z furią i wgniata w ziemię. Na wpół zduszony do-mywał nadludzkich wysiłków, żeby uwolnić się od potwor-sgo ciężaru. Raz i drugi trafiony kopytem wściekle kwiczącego yierzęcia, czuł, że próbuje go dosięgnąć ogromnymi, ostrymi ablami. Ogłuszało grzmiące pulsowanie własnej krwi uszach. Przetaczali się po ziemi, aż wreszcie Jonniemu udało ? dosiąść grzbietu odyńca. Trzymaną wciąż kurczowo w ręce aczugą zdzielił zwierzę z całych sił między uszy. Ogłuszony mieć zwalił się na ziemię. Jonnie zeskoczył zeń i wycofał ? tyłem. Zwierzę z trudem podniosło się, stanęło na nie-wnych nogach i, nie widząc przeciwnika, oddaliło się chwiej-fm truchtem.
Stada nie było już widać. Nie było też koni! Nie ma koni! Jonnie stanął ze zdobyczą w opuszczonej ręce. ie miał nic: ostrego odłamka skalnego, aby nim oprawić archlaka, krzemieni, aby rozniecić ogień i upiec zwierzę. I nie iał koni. Czy mogło być gorzej? Bolały go trochę plecy i twarz, e poza tym nie odniósł żadnych obrażeń. Wymyślając sobie duchu, bardziej zawstydzony niż przestraszony tym, co zaszło, )maszerował szlakiem zgniecionej przez dziki trawy. Po chwili go przygnębienie zaczęło mijać, zastępowane przez rosnący :)tymizm. Zaczął gwizdać na konie. Nie mogły przecież wciąż ilopować przed stadem, musiały gdzieś skręcić w bok.
27
Szedł długo. Zapadał już zmrok, gdy spostrzegł wreszcie skubiącego trawę Wiatrołoma. Koń spojrzał na niego w taki sposób, jakby chciał zapytać: "Gdzieś ty się podziewał?", podszedł i szturchnął go pyskiem. W chwilę później chłopak odnalazł pasącego się niedaleko jucznego konia. Wrócił skrótem do małego źródełka i rozbił obóz. Zrobił sobie pas i torbę, do której włożył hubkę, krzemień i kilka małych kamieni z ostrymi krawędziami. Przywiązał mocny rzemień do dużej maczugi i zamocował ją u pasa. Nie zamierzał dać się zaskoczyć z pustymi rękami na tej rozległej prerii.
Tej nocy śniła mu się Chrissie duszona przez dziki, Chrissie rozszarpywana przez niedźwiedzie, Chrissie rozdeptywana na miazgę kopytami pędzących koni... a on, bezradny, przyglądał się temu ze zgrozą.
8
"Wielkie Miasto", w którym "żyły tysiące ludzi", było najprawdopodobniej jeszcze jednym mitem, tak jak potwory. Niemniej jednak Jonnie miał zamiar go poszukać. Gdy brzask rozjaśnił nieco mrok nocy, znów kłusował na wschód. Krajobraz się zmieniał. Zaczęły się pojawiać dziwne wybrzuszenia terenu, zbyt regularne, by były naturalne, toteż Jonnie zboczył z drogi prowadzącej na wschód, aby dokładniej przyjrzeć się jednemu z nich.
Zatrzymał się i nie schodząc z grzbietu wierzchowca, pochylił nad dziwnym tworem. Było to coś w rodzaju pagórka, ale miało z boku otwór, prostokątny. Jakiś wybryk natury? A może - otwór okienny? Poza tym cały pagórek porośnięty był trawą. Jonnie zsunął się z konia i obszedł wzniesienie dookoła raz, później drugi, licząc kroki. Pagórek miał prawie trzydzieści pięć kroków długości i dziesięć kroków szerokości. Jego podstawa najwyraźniej również była prostokątna!
Zbliżył się do otworu i delikatnie odsunął trawę zasłaniającą jego dolną krawędź. Zajrzał do środka. Wewnątrz było pusto. Cofnął się i rozejrzał dookoła. Panowała cisza i spokój. Nie wyglądało na to, że gdzieś czai się niebezpieczeństwo. Pochylił się, próbując się wczołgać do wnętrza pagórka. I nagle... otwór go ugryzł! Cofnął się natychmiast i spojrzał na zakrwawiony przegub dłoni. Rana nie była zbyt poważna. Przyjrzał się dokładniej otworowi. Miał zęby!
28
No cóż, może to jednak nie były zęby? Jasne, matowe, mieniły ; mnóstwem kolorów i wystawały z czegoś, co wyglądało na :ienne ramy. Wyciągnął jeden z nich - siedziały w ramie irdzo luźno. Wziął kawałek rzemienia i przeciągnął po nim awędzią dziwacznego zęba.
Cud nad cudami! Ząb z łatwością przeciął rzemień, znacznie siej niż najostrzejszy odłamek skalny! "Ho, ho! - pomyślał. - Patrzcie no, co to też za dziwo!" I z najwyższą ostrożnością - ponieważ ta rzecz gryzła, jeśli się e uważało - wyjął z ramy dwa zęby, duży i mały, i złożył je eczołowicie razem. Sięgnął do juków, wydobył kawałek jeleniej óry i zawinął w nią oba cenne przedmioty. No proszę, z pew->ścią można nimi ciąć i zdejmować skórę, i skrobać. Przedziwne! :oże to jakiś rodzaj skały? Albo też ten pagórek to czaszka kiejś dziwacznej bestii i to rzeczywiście są resztki jej zębów? okolwiek to było, było wspaniałe!
Wydobył je wszystkie i ostrożnie ułożył w jukach - z wyjątkiem dnego ładnego kawałka, który włożył do zawieszonej u pasa rby, po czym znowu zbliżył się do otworu. Nie miało go teraz > gryźć, więc bez przeszkód wgramolił się do środka. Nagły zepot przeraził go niemal do utraty przytomności. A to po ostu ptak, który widocznie miał tu gniazdo, z szumem skrzydeł yleciał przez okno. Jonnie ostrożnie poruszał się w półmroku. Metrze pagórka było prawie puste, ale na pewno musiały tam edyś być jakieś rzeczy. Mógł to wywnioskować z rdzy i śladów l ścianach.
Ściany? Tak, to miejsce miało ściany. Zostały one wykonane czegoś w rodzaju chropowatych kamieni, bardzo ściśle dopaso-anych i ułożonych w wielkie, kwadratowe bloki. Tak, to musiały fc ściany. Żadne zwierzę nie zrobiłoby czegoś podobnego. żadne zwierzę nie skonstruowałoby niczego podobnego do tej cy. Musiała ona być częścią większej całości, teraz mającej )stać czerwonego proszku. W tym proszku znajdowały się jakieś askie przedmioty wielkości trzech paznokci kciuka. Jeden z nich yszczał. Jonnie podniósł go, odwrócił i - zaparło mu dech piersi. Przysunął się do okna i obejrzał go przy świetle. Nie ógł się mylić. Na powierzchni widniał rysunek przedstawiający aka z rozwiniętymi do lotu skrzydłami, trzymającego w szponach rżały. Taki sam rysunek był wyryty na kawałku metalu znale-onym przezeń przed laty w grobowcu. Już wiedział. Dom boży. o właśnie tędy przechodzili bogowie przenoszący wielkich ludzi góry, do grobowca.
29
Wydostał się na zewnątrz. Wiatrołom przestał skubać trawę i trącił go pyskiem w pierś. Czas było jechać. Jonnie włożył mały przedmiot do torby przytroczonej do pasa. Może i nie istniało żadne Wielkie Miasto, ale symbol ten był wyraźnym dowodem, że tu, na równinach, są różne rzeczy do odkrycia. Ściany, wyobraźcie sobie! Ci bogowie umieli budować!
9
Terl był radosny jak dziecię karmione czystym kerbango. Choć było już późne popołudnie, wyruszył w drogę. Poprowadził swój naziemny pojazd opancerzony, Mark II, wzdłuż rampy i przez wrota śluzy atmosferycznej wydostał się na otwartą przestrzeń.
Na listwie umieszczonej na wprost fotela kierowcy znajdował się napis ostrzegawczy:
ZASAD Y GOTO WOŚCI BOJO WEJ MUSZĄ BYĆ ZA WSZE PRZESTRZEGANE!
Mimo że czołg ten jest hermetyczny, osobiste maski oraz indywidualne systemy oddechowe muszą znajdować się na właściwych miejscach. Zabrania się używania pojazdu w celach bojowych bez zezwolenia i na wiosny użytek, (podpisano) Departament Polityczny, Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze, Wicedyrektor Szot.
Terl w szyderczym uśmiechu wyszczerzył zęby do napisu. W razie braku oficerów politycznych (na planecie, na której nie było tubylczej polityki) i w razie braku przedstawicieli departamentu wojny (na planecie, na której nie było z kim walczyć) szef ochrony bezpieczeństwa pełnił dodatkowo obie te funkcje.
To, że ten stary pojazd bojowy w JOgóle znajdował się tutaj, oznaczało, że musiał być rzeczywiście bardzo, bardzo stary. Trafił tu zapewne w wyniku standardowego przydzielania pojazdów do poszczególnych placówek Towarzystwa. Urzędnicy w biurach Planety Pierwszej w Galaktyce Pierwszej nie zawsze rozsądnie pisali swoje nie mające końca dyrektywy i zarządzenia dla oddalonych placówek handlowego imperium.
Terl rzucił maskę i zbiornik z gazem na znajdujący się obok fotel strzelca pokładowego i potarł łapą głowę. Co za radość! Stary pojazd poruszał się jak dobrze nasmarowana koparka. Mały, mający nie więcej niż trzydzieści stóp długości i dziesięć
30
3P wysokości, ślizgał się nad ziemią jak lecący powoli ptak. implikowane obliczenia matematyczne uformowały jego kształt taki sposób, że każdy nieprzyjacielski pocisk musiałby się odbić l jego powierzchni. Wypełnione pancernym szkłem szczeliny wały świetną widoczność terenu. Tapicerka, choć zużyta i miej-ami popękana, miała piękny, kojący, purpurowy kolor.
Terl czuł się znakomicie. W dziesięciofuntowych zbiornikach iał zapasy paliwa oraz gaz do oddychania i żywność na pięć dni. yczyścił całą papierkową robotę i nie rozpoczął żadnych nowych ikcji nadzwyczajnych". Miał ze sobą "pożyczony" analityczny jestrator obrazu promieni świetlnych, za pomocą którego mógł ibić duże zdjęcia fotograficzne. I był w drodze! Nareszcie jakaś Imiana w nudnym życiu szefa ochrony bezpieczeństwa na anecie, na której nie było żadnych niebezpieczeństw. Na planecie, ora nie dawała ambitnemu szefowi ochrony żadnych szans ęcia się w górę i zajmowania wyższych stanowisk.
Gdy oddelegowano go na Ziemię, odczuł to jak policzek. Od 2u zaczął się zastanawiać, co też zrobił, kogo przypadkowo )raził, komu się naraził, ale zapewniano go, że przyczyna takiej scyzji była zupełnie innej natury. Był młody - przeciętna ugość życia Psychlosów wynosiła 190 lat, a on w momencie izymania nominacji był zaledwie trzydziestodziewięciolatkiem. wrócono mu uwagę na fakt, że bardzo niewielu Psychlosów >staje szefami bezpieczeństwa w tak młodym wieku. W jego etach zostanie odnotowane, że był jednym z nich. A kiedy wróci i służbowego pobytu, wtedy się zobaczy. Posady na planetach, l których można było swobodnie oddychać, przydzielano tylko arszyna Psychlosom.
On jednak wiedział swoje. Przecież nikt z syndykatu personelu Arony bezpieczeństwa Planety Pierwszej w Galaktyce Pierwszej ie chciał nawet słyszeć o tym stanowisku. Mógł więc już teraz yobrazić sobie, jak będzie wyglądała rozmowa przed wyznacze-iem go na następne stanowisko.
- Ostatnia placówka?
- Ziemia.
-Co?
- Ziemia, trzecia planeta, gwiazda z wieńcowym układem lanetamym, galaktyka drugiej klasy, numer szesnaście.
- Och, a czego to dokonałeś na tej placówce?
- Wszystko jest w aktach.
- Oczywiście, tylko że w aktach nie ma nic.
- Musi coś być. Proszę mi je pokazać.
31
- Nie, nie! Akta Towarzystwa są poufne. A potem końcowa okropność:
- Pracowniku Terl, tak się składa, że mamy wolne stanowisko w innym systemie planetarnym. Galaktyka Trzydziesta Druga. Spokojne miejsce, nie ma tubylców i zupełny brak atmosfery...
Albo jeszcze gorzej:
- Pracowniku Terl, Intergalaktyka rezygnuje na jakiś czas z wymiany personelu. Mamy polecenie działać racjonalnie i oszczędnie. Obawiam się, że twoje akta nie rekomendują cię do stałego zatrudnienia. Nie dzwoń do nas! Sami do ciebie zadzwonimy.
Pierwszą zapowiedź czegoś podobnego już miał. Przed miesiącem otrzymał wiadomość, że jego pobyt na Ziemi został przedłużony. A przy tym żadnej wzmianki o wymianie! Miał już przed oczami obraz siebie - studziewięćdziesięciolatka drepczącego wciąż po tej samej planecie, dawno zapomnianego przez rodzinę i przyjaciół, dożywającego swoich dni w otępieniu, złożonego w końcu do wąskiego grobu i wykreślonego grubą linią z rejestru Towarzystwa.
Zmiana takiego stanu rzeczy wymagała akcji. Dużej akcji. Rozmarzył się. Oto czeka w wielkim holu, w którym umundurowani portierzy szepczą jeden do drugiego.
- Kto to jest?
- Nie wiesz?! To przecież Terl! A potem otwierają się wielkie drzwi:
- Prezydent Towarzystwa oczekuje pana, by wyrazić swoje podziękowanie. Proszę tędy...
Zgodnie z górniczymi mapami na północ od miejsca, gdzie się właśnie znajdował, powinna być stara autostrada. Terl rozpostarł wielką mapę. Odnalazł na niej drogę. Biegła ze wschodu na zachód, a on chciał się udać właśnie na zachód. Będzie prawdopodobnie zniszczona i zarośnięta, być może nawet trudna do odnalezienia, no ale poprowadzi go wprost w góry.
Do autostrady dotarł nadspodziewanie szybko i bez przeszkód. Przełączył pojazd na ręczne sterowanie. Nie kierował czymś takim od czasu pobytu w szkole i ruchy miał trochę niepewne. Poderwał maszynę, wjeżdżając na nasyp drogi, cofnął dźwignię gazu i wcisnął łapą hamulec. Pojazd z hukiem opadł na ziemię, wzniecając tumany kurzu. Było to zatrzymanie wstrząsowe, ale nie takie złe, nie takie złe... Następne będą lepsze. Nałożył maskę połączoną z podręcznym pojemnikiem z gazem i wcisnął guzik dekompresji, aby gaz do oddychania został wessany bez strat do zbiorników. Przez moment w pojeździe była zupełna próżnia, niezbyt przyjemna dla organów
32
duchowych, a potem powietrze z zewnątrz wdarło się ze świstem do kabiny. Otworzył na oścież górny właz i stanął na fotelu. Pojazd niebezpiecznie trzeszczał pod jego ciężarem. Rozejrzał się z niesmakiem. To na pewno była dzika okolica. I pusta - jedynym dźwiękiem był szum wiatru w trawie. Wrażenie ciszy, ogromnej ciszy. Dobiegający z daleka krzyk jakiegoś ptaka czynił tę ciszę jeszcze większą. Ziemia była brązowa, spalona słońcem, trawa i nieliczne krzaki - zielone. Niebo było nieskończoną niebieskością utkaną białymi obłokami. Dziwna okolica. Mieszkańcy jego rodzimej planety nie uwierzyliby, że może istnieć miejsce, gdzie nie ma ani skrawka purpury. Terl sięgnął do wnętrza pojazdu i chwycił rejestrator obrazu. Zatoczył nim koło po okolicy, filmując ją, i pozwolił szpuli wykręcić się do końca. Pośle swoim znajomym taką szpulę. Jeżeli zobaczą film, uwierzą, że jest to jedna z tych strasznych planet na końcu wszechświata, i okażą mu trochę sympatii.
- To jest widok, który muszę oglądać na co dzień - powiedział do mikrofonu rejestratora, gdy skończył filmowanie. Jego
słowa dudniły przez maskę i brzmiały smutno.
i Było jednak lepiej, niż myślał - dostrzegł coś purpurowego!
|Wprost na zachód od niego rozpościerały się góry. Nie dziwota, e żyli w nich ludzie: były prawie purpurowe! Opuścił rejestrator wyszczerzył zęby w uśmiechu do odległych szczytów. Może więc lak ludzie byli trochę inteligentni? Spodziewał się tego, choć miał całkowitej pewności. Urealniało to znacznie jego wciąż ;ze mgliste plany. Przesuwał wzrokiem po równinie, gdy nagle przyciągnęło jego uwagę. W świetle zachodzącego słońca wały się na horyzoncie jakieś odległe kształty. Poprawił 3ŚĆ filtrowanego przez szkło maski obrazu. Sylwetki nagle się ^bliżyły. Tak, tak właśnie przypuszczał - to było zrujnowane sto. Zarośnięte i zniszczone, ale wciąż z bardzo wysokimi tynkami. I dość rozległe. Stara autostrada wiodła wprost do ;o. Sięgnął w dół, wziął pokaźnych rozmiarów księgę ze stosu cego na tylnym siedzeniu i otworzył ją w zaznaczonym lejscu. Znajdowała się tam rysunkowa wkładka - jakiś chinko-artysta naszkicował ją przed kilkoma wiekami.
towarzystwo wykorzystywało oddychających powietrzem Chin-łów do pracy kulturalnej na planetach o zbliżonym składzie tósfery. Chinkosi pochodzili z Galaktyki Drugiej. Dorównywali costem Psychlosom, ale ciała mieli nadzwyczaj smukłe i delikat-iUważano ich za starą rasę i Psychlosi lubili przyznawać się do , że wszystkiego, co dotyczyło kultury i sztuki, nauczyli się od ukosów. Nie sprawiali kłopotów w transporcie, pomimo że
Pole bitewne 33
oddychali powietrzem. Byli lekcy jak piórka, no i tani. Niestet nie przetrwali, nawet w Galaktyce Drugiej. Pewnego dnia zbui towali się przeciwko tyranii Psychlosów i Intergalaktyka wynis czyła ich zupełnie. Ale to wydarzyło się znacznie później, gi departament kultury i etnografii już dawno zakończył swo działalność na Ziemi. Terl nigdy nie widział żadnego Chinkos Zadziwiające istoty, rysujące takie jak ten obrazy. I po co i komu potrzebne?
Porównał odległe sylwetki ze szkicem. Te prawdziwe miały ( prawda trochę złagodzone kontury, zapewne na skutek działań wiatrów i deszczu, ale poza tym były takie same. Tekst i założonej stronie brzmiał: "Na wschód od gór znajdują się ruii miasta ludzi, nadzwyczaj dobrze zachowane, do czego przyczyi się suchy klimat. Ludzie nazywali je: Denver. Nie jest ono U estetyczne pod względem architektonicznym jak miasta leżą< w środkowej i wschodniej części kontynentu. Zwykle spotykał miniaturowe drzwi nie mają żadnych lub niewiele omamentac Budynki wyglądają jak nieco powiększone domki dla lale Wydaje się, że generalnym założeniem architektonicznym by użytkowość, a nie smak artystyczny. W mieście są trzy rozmai się między sobą katedry, które najwidoczniej służyły oddawan czci różnym pogańskim bogom. Świadczy to, że kultura nie by monoteistyczna, choćby nawet była zdominowana przez kle Wydaje się, że kult jednego z bogów, zwanego "Bankiem", b w tej społeczności najbardziej popularny. Znajduje się tam tak biblioteka, zadziwiająco dobrze zaopatrzona w książki. Depa tament opieczętował niektóre pomieszczenia biblioteki po prz niesieniu do archiwów najważniejszych tomów dotyczących k palnictwa. Ponieważ pod fundamentami miasta nie odkry żadnych rud, a do jego budowy tubylcza ludność nie używa bogatych w cenne kruszce materiałów, miasto zachowano w pie wotnym stanie. Wystąpiono o fundusze na jego zrekonstruow nie".
Terl uśmiechnął się do siebie. Nic dziwnego, że departame:
kultury i etnografii został usunięty z tej planety, skoro starał s o kredyty na rekonstrukcję miast ludzi. Wyobrażał sobie grom które posypały się ze szczebla dyrektorskiego na głowy wniosk dawców. Cóż, były to informacje, które mogły się przyd. w realizacji jego planów.
Przed nim rozciągała się autostrada. Miała w tym miejs< paręset stóp szerokości i można ją było wyraźnie odróżnić ( otaczającego terenu. Jej powierzchnię zalegały zwały piasku, a
34
istająca go trawa była jednolita, a znajdujące się po obu aach krzaki, nie mogąc zapuścić korzeni w twardą nawierzch-rosły na jej obrzeżach, wyznaczając prosty kurs. Terl jeszcze rozejrzał się dookoła. W oddali pasło się jakieś bydło i małe o koni. Nic wartego strzału - nic na tyle niebezpiecznego, by arczyć sportowych emocji. Było w tej sytuacji coś rozkosznego:
\c czas na myślenie o polowaniu i będąc nawet odpowiednio :ego wyposażonym - zrezygnować. Miał wyższą stawkę do ranią.
puścił się na fotel kierowcy i wcisnął przycisk zamykający ;. Nie nadające się do oddychania powietrze zostało wypchnięte ibiny i zastąpione właściwym gazem. Wbrew regulaminowi ł maskę i rzucił ją na fotel strzelca. Purpurowy kolor wnętrza iny dawał wytchnienie jego nerwom. Co za ohydna planeta! rot przez purpurowe, szklane ekrany wyglądała wstrętnie. cze raz rzucił okiem na mapę. Teraz potrzebował trochę ęścia, wiedział bowiem, że w same góry nie może udać się ze lędu na uran, którego obecność w tym rejonie wykazywały niotowe samoloty zwiadowcze. Ale samoloty zwiadowcze .azywały także, że ludzkie stworzenia schodziły czasem aż podnóży gór, a tam było dla Psychlosów wystarczająco )iecznie.
iszczę raz przemyślał swoje plany. To były wspaniałe plany:
derzał zdobyć bogactwo i władzę. Samoloty zwiadowcze dedziały mu więcej, niż inni mogli przypuszczać. Analiza lików ostatnich badań wykazała istnienie żyły prawie czystego a, odsłoniętej w wyniku obsunięcia się gruntu, już po zakoń-du przez Intergalaktykę generalnego przeglądu zwiadowczego lety. Wyśmienita, bajecznie bogata żyła złota w zasięgu ręki, ,, o której Towarzystwo nie miało pojęcia, ponieważ Terl zczył wszystkie zapisy. Zzt miał doprawdy świetny pomysł,
nie wysyłać więcej samolotów zwiadowczych w ten rejon! romieniowanie uranu w tej części gór było olbrzymie i Psych-
nie mogli tam przebywać, ponieważ nawet kilka drobin nowego pyłu mogło spowodować eksplozję gazu, którym ychali.
erl uśmiechnął się, podziwiając swój geniusz. Na początek rzebne mu było tylko jedno ludzkie stworzenie. A potem - ;hę więcej ludzkich stworzeń. Chyba uda mu się wywieźć złoto lanety... Na razie nie miał jeszcze pojęcia, jak tego dokona, wnośdą jednak coś wymyśli. Potem zaś - bogactwo i władza! gdy więcej takich miejsc.
(
35
Najważniejsze, to żeby nikt nie powziął jakichkolwiek podejrzeń na temat tego, o co mu naprawdę chodziło. Ale w tej dziedzinie Terl był ekspertem. Gdyby mu się poszczęściło, najprawdopodobniej mógłby pochwycić stworzenie ludzkie być może nawet na tej łące. Nie miał jednak zbyt dużo czasu, by czekać na okazję. Słońce było już bardzo nisko. Zamierzał zatrzymać się na noc w ruinach miasta i przespać się w pojeździe. Uruchomił maszynę i pomknął wzdłuż starej autostrady, muskając brzuchem pojazdu końce traw.
10
Jonnie zatrzymał konia tak nagłym szarpnięciem, że zaskoczony Wiatrołom stanął dęba. To było ono, wprost na wschód. Nie wzgórza, ani góry. Nie było to też złudzenie - na tle nieba wyraźnie rysowały się prostokątne bryły o ostrych konturach. Teraz wreszcie uwierzył.
Gdy opuścił tajemniczy pagórek, znalazł się na bardzo dogodnym do jazdy szlaku. Wyglądało to prawie tak, jakby do ruin z oknem prowadziła kiedyś szeroka droga. Wzdłuż niej po obu stronach rosły krzaki, dwa rzędy oddalone od siebie o jakieś dwieście stóp, ciągnące się daleko na wschód. Na drodze rosła równo trawa, ale gdy przyjrzał się jej dokładnie, dostrzegł, że w niektórych miejscach pomiędzy kępami trawy widać było szare łysiny. Ostrożnie zbadał jedną z nich. Wydawało się, że szara materia jest bardzo twarda. Tak jak wewnętrzne ściany pagórka. A może to był chodnik? W jego rodzinnym miasteczku, na zewnątrz budynku sądu, wyrównane kamienie posłużyły do zrobienia chodnika. Ale na co komu chodnik o szerokości dwustu stóp? I długi na całe godziny jazdy? Jonnie czuł się tym wszystkim niezwykle podekscytowany. Pamiętał, że gdy był małym chłopcem, jedna z rodzin posiadała wóz, którym zwożono drewno opałowe, i mówiono mu, że kiedyś w miasteczku było wiele takich wozów. Otóż po tej szerokiej darni na pewno można by toczyć wóz, i to toczyć szybko i daleko.
A więc jest Wielkie Miasto! A on nawet jeszcze dzisiaj, w miarę jak mijały popołudniowe godziny, był przekonany, że kiedyś prawdopodobnie ktoś zobaczył, tak jak on, ten pozostawiony z tyłu pagórek i w wyobraźni rozmnożył go do rozmiarów miasta. I oto teraz miał je przed sobą! Puścił Wiatrołoma kłusem. Rysujące się w czystym powietrzu sylwetki wcale się jednak nie przybliżały, wydawało się nawet, że są coraz odleglejsze. Może więc jednak to
36
złudzenie? Ale nie, nie mogły to być ani wzgórza, ani góry. Tylko budynki mogły mieć tak regularne kształty. Znów ruszył w drogę, już teraz spokojniej, pamiętając o zachowaniu ostrożności. I po pewnym czasie stwierdził, że wreszcie zbliża się do miasta.
Słońce chyliło się coraz niżej, a on wciąż jeszcze był daleko od celu. Perspektywa wjechania do tego tajemniczego miejsca w ciemnościach nie była zachęcająca. Któż mógł wiedzieć, co tam zastanie? Duchy? Bogów? Ludzi? A może potwory? Och, nie! Nie potwory. Przecież to tylko głupie bajki, którymi matki straszyły dzieci, gdy nie chciały iść spać.
Gdy dostrzegł strumień, zboczył z traktu i rozbił obóz. Podpiekł warchlaka i pokroił go tą ostrą błyszczącą rzeczą, którą wyjął z okna. Nie do wiary, zdumiewał się, wymyślić coś, co tak dobrze tnie! Z czymś takim można żyć całkiem wygodnie. Trzeba tylko uważać, żeby nie pociąć palców, jak mu się to już dwukrotnie zdarzyło, na szczęście niegroźnie. Prawdopodobnie tnącą krawędź można oprawić na przykład w drewno, które służyłoby za uchwyt. Wtedy miałoby się rzeczywiście użyteczną rzecz.
Po kolacji podrzucił drewna do ogniska, aby odstraszyć wilki - dwa siedziały niedaleko ze ślepiami błyszczącymi bursztynowo w świetle ogniska. Były to wielkie, długonogie stworzenia. Wyglądały na mocno wygłodzone.
- Wynoście się - krzyknął - albo będę nosił wasze skóry! Ale wilki nadal siedziały. Wiatrołom i juczny koń nie chciały oddalić się od ognia - bały się drapieżników. Jonnie nie miał zamiaru polować na wilki, ale konie musiały znaleźć trochę trawy. Zebrał kilka leżących w pobliżu odłamków skalnych wielkości ludzkiej pięści. Rzucił kości warchlaka w kierunku wilków, na odległość około dziesięciu stóp od ogniska. Jedno zwierzę zaczęło się podkradać do przodu na przygiętych łapach, powarkując i nie spuszczając oczu z kości. Za chwilę cała uwaga wilka skupi się na nich.
Jonnie błyskawicznym ruchem rzucił trzymany w ręku odłamek i trafił go dokładnie między oczy. I zaraz potem drugi rzut - i drugie zwierzę, które nie zdążyło w porę odskoczyć, także padło martwe. Przyciągnął je do ogniska. Niestety, ich skóry o tej porze roku nie były warte zdejmowania. I do tego miały kleszcze.
- Idźcie się paść! - polecił koniom.
Znowu podrzucił do ognia, tak na wszelki wypadek, gdyby wilki, które zabił, miały jakichś przyjaciół, i zwinął w rulon ubranie. Czekał go ciężki dzień.
37
11
Jonnie wstał jeszcze przed pierwszym brzaskiem i blady świt zastał go już na przedmieściach Wielkiego Miasta. Zatrzymywał się co kawałek i przyglądał się wszystkiemu oszołomiony.
Całe miasto było pokryte piaskiem, a szerokie trakty między budynkami porośnięte trawą i krzakami. Jonnie wzdrygał się nerwowo za każdym razem, gdy spłoszony królik lub szczur wypadał z jakiejś dziury. Panująca wokół cisza była tak głęboka, że stukot kopyt końskich, mimo iż tłumiony przez trawę i piasek, odbijał się głośnym echem. Nigdy przedtem nie słyszał pogłosu, toteż początkowo przeraziły go dziwne dźwięki. Przez chwilę myślał nawet, że inny koń idzie stępa gdzieś za nim niedaleko, ale w końcu doszedł do źródeł tego zjawiska. Uderzył zawieszoną na przegubie ręki maczugą o drugą maczugę, którą miał przy pasie, i prawie natychmiast usłyszał taki sam dźwięk parokrotnie powtórzony, ale coraz ciszej. Chwilę jeszcze czekał, ale nic więcej się nie wydarzyło. Znowu stuknął maczugami i powtórnie usłyszał to samo. Doszedł więc do wniosku, że owe dziwne dźwięki wywołuje on sam.
Rozejrzał się - z obu stron otaczały go resztki wysokich budynków, naprawdę bardzo wysokich. Targane przez wiatr, zszarzałe od zmiennej pogody, ciągle stały - milczące i majestatyczne. Zadziwiające. Któż był w stanie zbudować coś takiego? Może bogowie? Zmierzył wzrokiem masywne bloki, z których składały się budynki. Żaden człowiek nie mógłby dźwignąć takiego ciężaru. Jechał teraz drogą, która musiała być chyba głównym traktem Wielkiego Miasta. Zmarszczył brwi, próbując wyobrazić sobie sposób, w jaki stawiano te budowle. Wielu ludzi? Ale jak oni mogli wciągać te bloki tak wysoko? - zastanawiał się. Stopniowo zaczął pojmować, że jeśli zbuduje się stopnie z kloców i jeśli wielu, wielu ludzi zawiąże liny wokół bloku, to wciągnie go po tych stopniach do góry. Zdumiewające. Oszałamiające i niebezpieczne, ale możliwe. Zadowolony z odkrycia, że do budowy miasta niepotrzebni byli ani bogowie, ani potwory, kontynuował swoje badania. Zastanawiał się, co też za dziwaczny gatunek drzew musiał kiedyś rosnąć wzdłuż traktu. Zsiadł z konia i obejrzał jeden pniak. Był twardy, poszczerbiony, pusty w środku i wrośnięty głęboko w dziwną skałę. To na pewno nie drewno - to był metal, czarny pod wierzchnią, czerwoną warstwą. Dziwne pniaki rozmieszczono w regularnych odstępach i choć nie potrafił
38
wyobrazić sobie, do czego służyły, to jednak było oczywiste, że umieszczono je tu celowo.
Spoglądał na niezliczone okna i wydawało mu się, że odwzajemniają jego spojrzenia. Poranne słońce już się pokazało i rozświetliło wszystko dokoła. Gdzieniegdzie znajdowały się duże powierzchnie czegoś bardzo podobne do zębów, które zabrał z pagórka na równinie. Były jasne - białawe i niebieskawe, jak bielmo na oczach starego człowieka. Zaczął zdawać sobie sprawę, iż stanowiły rodzaj powłoki, może chroniącej wnętrza budynków przed zimnem i gorącem, lecz przepuszczającej światło. Ludzie w jego rodzinnej okolicy też robili czasami coś takiego, używając błon z żołądków zwierzęcych. Ale ci, którzy budowali Wielkie Miasto, musieli mieć dostęp do jakiejś dziwnej skały lub innego twardego materiału, który miał postać tafli. Musieli to być bardzo zdolni ludzie.
Zobaczył przed sobą ogromny, ziejący czarną pustką otwór, z którego wypadły drzwi. Leżały obok, na wpół zasypane piaskiem. Wjechał powoli do środka i rozejrzał się w mroku. Wokół było pełno najrozmaitszych szczątków w stanie rozkładu uniemożliwiającym ich identyfikację. Stał tam też rząd wysokich, sięgających do pasa platform, wykonanych z białego kamienia poprzetykanego niebieskawymi żyłkami. Przechylił się na koniu i przyjrzał ścianom za platformami. W ściany wstawiono ciężkie, bardzo ciężkie drzwi, z których dwoje było uchylonych, a trzecie - szeroko otwarte. Przytwierdzono do nich wielkie koła z wciąż jeszcze błyszczącego metalu. Zsiadł z konia i ostrożnie zbliżył się do otwartych drzwi, za którymi odkrył niewielkie pomieszczenie.
Stały w nim półki, a na tych półkach, przemieszane z rozpadającymi się resztkami czegoś wyglądającego jak materiał na worki, leżały stosy krążków. Większość z nich miała kolor matowoszary, ale były też i żółte, błyszczące. Ujął w palce jeden z nich. Mimo że mały - wielkości trzech paznokci - był nadzwyczaj ciężki. Obrócił go w palcach i zamarł. Widniał na nim narysowany ptak. Ptak, który zaciskał w szponach pęk strzał. Sięgnął pośpiesznie do innych stosów, przeglądając krążek za krążkiem. Większość z nich miała po jednej stronie wizerunek ptaka, a po drugiej rysunki twarzy, różnych ludzkich twarzy. Na niektórych krążkach widniały podobizny kobiet. Twarz człowieka! A więc nie był to symbol bogów. To był symbol człowieka. Ptak ze strzałami należał do człowieka!
Szok spowodowany tym odkryciem sprawił, że zakręciło mu się
39
w głowie. Przez parę minut opierał się ciężko, czując, jak huczy mu w niej od kłębiących się myśli.
Drzwi wnęk to dzieło rąk człowieka. Wielkie Miasto było zbudowane przez człowieka. Wrota grobowca w górach, choć większe, skonstruowno z podobnego materiału, a więc i grobowiec nie był dziełem bogów. Pagórek na równinie również wykonany został przez jego pobratymców. Człowiek budował kiedyś różne rzeczy - tego Jonnie był teraz pewien. A przecież potrzeba wielu ludzi, żeby zbudować tak duże miasto, musiało ich więc kiedyś żyć bardzo wielu.
Wyjechał z budynku w głębokim oszołomieniu. Jego wiedza i oceny uległy poważnemu przewartościowaniu i potrzebował czasu, by to wszystko jeszcze raz przemyśleć. Które legendy były prawdziwe? Które zaś fałszywe?
Czy legenda o Wielkim Mieście - ale to miasto istniało w rzeczywistości. Było ono oczywistym dziełem człowieka i człowiek żył tu w dawno zapomnianych czasach. Być może legenda o Bogu rozgniewanym na ludzi, których zgładził, była prawdziwa. A może nie? Może nastąpił po prostu jakiś kataklizm. Popatrzył dookoła na trakty i budynki. Nie, nie dostrzegał tu żadnych śladów kataklizmu - budynki wciąż stały. Wiele z nich miało nawet w oknach te dziwne, cienkie tafle. Nie było też żadnych szczątków ludzkich... No tak, ale przez tak długi czas nawet kości rozsypałyby się w proch.
I wtedy zobaczył budowlę, której drzwi były na głucho zamknięte, a w miejscach gdzie powinny znajdować się okna, widniały metalowe płyty. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdził, że drzwi założone są olbrzymią żelazną sztabą. Zsiadł z konia i zbliżył się do budynku.
Sztaba nie była tak wiekowa jak miasto - brakowało na niej śladu nalotu. Piasek przed wejściem wprawdzie porosła trawa, ale widać było, że jakiś czas temu odgarnięto go sprzed drzwi. Jonnie zmarszczył brwi - ten budynek nie przypominał innych. Był zachowany w bardzo dobrym stanie. Ktoś przykrył okna metalowymi płytkami i metal ten różnił się od innych, które widział w mieście. Czas nie zdążył zostawić na nim żadnych śladów. Ktoś potraktował ten budynek w specjalny sposób. Cofnął się nieco, by mieć lepszy widok. Był to rzeczywiście inny rodzaj budynku - miał mniej okien i znacznie potężniejszą od innych bryłę. Jako doświadczony tropiciel Jonnie starał się zrozumieć, skąd wzięły się te różnice. Najprawdopodobniej znacznie, znacznie później, po opuszczeniu miasta przez mieszkańców, ktoś dotarł tu,
40
przekopał drogę do drzwi, a potem solidnie je umocował. Ale to też musiało się zdarzyć bardzo dawno temu.
Omiótł wzrokiem fasadę budynku. Jedna z metalowych płyt okiennych była obluzowana. Znajdowała się dość wysoko, więc stanął na koniu i zaczął ją podważać. Zachęcony tym, że lekko ustąpiła, wsunął rękojeść maczugi w szczelinę. Pokrywa odskoczyła ze zgrzytem, płosząc Wiatrołoma, który gwałtownie rzucił się w bok. Jonnie kurczowo chwycił się za listwę okienną i zawisł w powietrzu. Podciągnął się w górę. Pod pokrywą była przezroczysta tafla. Wziął w dłoń maczugę i udało mu się uderzyć w taflę. Trzask i brzęk lecącej w dół materii zabrzmiały przeraźliwie głośno w tym cichym miejscu. Wiedział już, że ta przezroczysta materia może skaleczyć, więc przytrzymując się listwy jedną ręką, drugą usunął kawałki z dolnej części ramy okiennej, po czym podciągnął się w górę i przedostał do wnętrza.
Musiał odczekać chwilę, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności i zobaczyć cokolwiek. Światło dochodziło tu tylko przez wąskie szczeliny pod pokrywami innych okien. Przesunął się kilka kroków. Teraz, gdy nie zasłaniał już światła wpadającego przez okno, widział całkiem dobrze.
Wszystko pokryte było cienką warstwą kurzu i piasku. Stało tam mnóstwo stołów i poustawianych w rzędy krzeseł. Ale nie to było najbardziej interesujące. Prawie przy każdej ścianie stały wysokie szafy z półkami. Niektóre pokryte były przezroczystymi taflami. Zbliżył się do nich ostrożnie, delikatnie odsunął jedną i zajrzał do środka. Na półkach zobaczył dziwaczne długie przedmioty. Początkowo Jonnie myślał, że każdy z nich stanowi całość, ale potem odkrył, że składają się z części, które można pojedynczo wyjmować. Wziął do ręki jedną z nich.
Dziwna rzecz niemal rozłożyła mu się w dłoniach na części. Niezgrabnie usiłował złożyć ją z powrotem i wreszcie mu się to udało. Co za dziwaczny przedmiot! Wyglądał jak pudełko, ale pudełkiem nie był. Jego pokrywy rozsunęły się na boki, ukazując plik cienkich, nadzwyczaj cienkich płatów, na których znajdowały się czarne znaczki, mnóstwo małych czarnych znaczków w równych rzędach.
Położył go z powrotem i wziął drugi, mniejszy. Ten również sam się otworzył. Jonnie zobaczył rysunek. Przedstawiony na nim przedmiot miał kształt dużego czerwonego koła, znacznie większego od truskawki. Koło miało szypułkę. Obok niego narysowano czarny szałas z poprzeczką w środku. Przewrócił cienki płat. Teraz zobaczył wizerunek pszczoły. Co prawda żadna pszczoła
41
nie była tak wielka, ale to z całą pewnością pszczoła. Wyglądała tak prawdziwie, że musiał jej dotknąć palcem, aby przekonać się, że to tylko złudzenie. A obok narysowana była czarna laska z dwoma brzuchami. Przewrócił jeszcze jeden płat. Zobaczył wizerunek kota - dziwnie małego kota, ale zdecydowanie to on. A obok niego znajdował się czarny przedmiot zakrzywiony jak sierp księżyca w nowiu. Trochę dalej był wizerunek lisa, a obok niego czarny maszt z zawieszonymi na nim dwiema rozwiniętymi flagami.
Wstrząsnął nim nagły dreszcz. Wstrzymał oddech, wziął do ręki znowu poprzednio oglądany przedmiot i otworzył go. Wśród mnóstwa czarnych znaków był tam znak i pszczoły, i lisa, i kota. Tak - i maszt z dwiema flagami. Trzymał w dłoniach obydwa pudełka, czując, jak kręci mu się w głowie.
Był tu jakiś sens. Lisy? Pszczoły? Koty? Szałasy, wybrzuszenia, sierpy księżyca w nowiu? To musiało mieć jakiś sens. Ale o co tu chodziło? O zwierzęta? O pogodę?
Pomyślał, że później znajdzie czas na układanie sobie w głowie tego wszystkiego. Wsadził oba pudełka do przepełnionej już torby u pasa. Wszystko, co dotyczyło pogody i zwierząt, było cenne. Pudełka, w których zawarty był sens!
Zasunął z powrotem taflę ochraniającą dziwne pudełka, przełazi przez okno na zewnątrz, umocował metalową pokrywę, jak mógł najlepiej, zagwizdał na Wiatrołoma i zeskoczył z okna na grzbiet konia. Rozejrzał się dookoła. Kto mógł przypuszczać, że tak bezcenne rzeczy znajdują się w Wielkim Mieście? Czuł się bogaty i rozpierała go duma. Nie było żadnego powodu, by jego współplemieńcy nadal pozostawali stłoczeni w górach. Tu znajdują schronienie, i to nawet w nadmiarze. Drewno opałowe można zdobyć bez trudu. A poza tym, od kiedy zjechał z gór, fizycznie czuł się wprost znakomicie. O wiele lepiej niż kiedykolwiek w życiu. A przecież podróżował zaledwie kilka dni.
Wziął w rękę linkę jucznego konia i żwawo pokłusował szerokim traktem w kierunku wschodniej części Wielkiego Miasta. Zajęty oglądaniem wszystkiego po drodze, jednocześnie umysł miał pochłonięty planami zorganizowania przeprowadzki ludzi z gór do tego miejsca. Zastanawiał się, co mógłby stąd wziąć, by ich przekonać, co ma powiedzieć Stafforowi, jak mogliby przetransportować dobytek? Może zbudować wóz? Może jakieś wozy znajdowały się właśnie tu, w Wielkim Mieście. Mógłby wtedy przygnać tu konie. Te nierówne pagórki przysypane czerwonym pyłem, które od czasu do czasu widział po obu stronach szerokiego
42
traktu, mogły być resztkami wozów. Trudno było jednak wyobrazić sobie, jakie mogły mieć kiedyś kształty. Nie, to chyba nie były wozy, chociaż - może? Zaczął się bardziej dokładnie przypatrywać tym pagórkom. I wtedy zobaczył owada.
12
Było już całkiem jasno, a owad siedział sobie jakby nigdy nic. Wstrętny. Z całą pewnością musiał to być owad, tak wyglądały tylko karaluchy. Albo chrząszcze. Nie, karaluchy. Ale przecież nie ma karaluchów, które miałyby trzydzieści stóp długości, dziesięć stóp wysokości i może ze dwanaście szerokości! Okropny brązowy kolor. I zupełnie gładki.
Jonnie zatrzymał się, a juczny koń dołączył do Wiatrołoma. Obrzydliwy stwór siedział sobie zwyczajnie na środku szerokiego traktu. Wydawało się, że z przodu ma dwoje szczelinowych oczu. Jonnie nigdy nie widział czegoś takiego ani w górach, ani na równinie. To coś błyszczało jak metal i pokrywała je cienka warstwa kurzu. Jonnie czuł, że to coś żyje. Tak, to musiało być żywe. To nie mógł być metal, ale żywy stwór. Po chwili chłopak zrozumiał, co spowodowało, że miał takie odczucia. Stwór lekko się kołysał, coś migotało w jego szczelinowych oczach.
Nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, Jonnie zawrócił Wiatrołoma i ciągnąc za sobą jucznego konia, zaczął powoli oddalać się w kierunku, z którego przyjechał. Zauważył już, że większość traktów łączyła się ze sobą, dzięki czemu można było objechać całą grupę budynków i wrócić w to samo miejsce. Niedaleko stąd zaczynała się otwarta przestrzeń. Pojedzie więc bocznym traktem, potem skręci i wydostanie się na równinę. Miał nadzieję, że uda mu się zdystansować owada, gdyby ten zaczął się poruszać.
Nagle usłyszał rozdzierający huk! Przerażony, obejrzał się - stwór podniósł się na wysokość trzech stóp nad ziemię. Wylatywały spod niego tumany kurzu. Cal po calu zaczął posuwać się naprzód. A więc naprawdę był żywy!
Wiatrołom pogalopował wzdłuż ulicy. Minęli jedną przecznicę, drugą. Stwór zostawał z tym. Znajdował się teraz o dwa skrzyżowania za nimi. Jonnie skierował Wiatrołoma w boczny trakt. Juczny koń cały czas trzymał się blisko nich. Dojechali do następnego rogu i znów skręcili w bok. W głębi traktu przed nimi
43
znajdowały się dwa wysokie budynki. Jeśli utrzymają ten kierunek, powinni zaraz dotrzeć do otwartej przestrzeni. Musi się udać.
I wtedy nagle pojawiła się przed nimi ściana płomieni. Stojący z prawej strony budynek rozpadał się w kłębach ognia i dymu. Jego górne kondygnacje wolno osuwały się w dół, blokując drogę.
Przysypany pyłem Jonnie zastygł w bezruchu. Słyszał huczenie stwora gdzieś niedaleko. Nadsłuchiwał, wstrzymując oddech, źródło hałasu zmieniało swoje położenie - przesuwało się w prawo, a później najwyraźniej zaczęło się przybliżać równoległym traktem. Stwór zdołał w jakiś sposób zablokować ulicę przed nim, a teraz zachodził go od tyłu. Jonnie znalazł się w pułapce. Patrzył na dymiący przed nim pagórek świeżego gruzu, który wznosił się na dwadzieścia stóp w górę. Nagle przestał się bać. Serce przestało łomotać szaleńczo. Musiał sforsować przeszkodę. Cofnął Wiatrołoma dla uzyskania lepszego rozbiegu.
Stwór huczał w bocznej ulicy, niebezpiecznie blisko. Jonnie obejrzał się: oto i on, z kłębami dymu wydobywającymi się z nozdrzy. Szturchnął piętami Wiatrołoma. Szarpnął linkę jucznego konia.
- Wiooo!! - krzyknął.
Konie ruszyły galopem na przeszkodę, nierówną i pełną kamieni. Niebezpieczną. Wspinały się po osypującym się gruzie. Niech bogowie uchronią je od połamania nóg. Wreszcie byli na szczycie. Stwór zbliżał się już do podnóża gruzowiska. Zaczęli schodzić w dół, na drugą stronę. Sforsowawszy przeszkodę, puścili się cwałem przed siebie. Stukot końskich kopyt odbijał się zwielokrotnionym grzmotem od ścian domów. Jonnie kluczył między budowlami, usiłując wydostać się na otwartą przestrzeń. Łomot kopyt zagłuszał huczenie stwora. Budynki przerzedzały się. Pomiędzy dwoma gmachami po prawej stronie dostrzegł otwartą przestrzeń. Zjechał w bok z traktu i gnał co koń wyskoczy do wolności.
Gdy znalazł się na otwartej przestrzeni, zwolnił. Konie były zmordowane. Jechał stępa, aż ponownie złapały oddech. Przez cały czas oglądał się za siebie. I nagle znów usłyszał huczenie. Przymrużył oczy, czekał w napięciu. Oto i on!
Owad wypełzł spomiędzy budynków i ruszył wprost na niego. Jonnie puścił konie w galop, ale stwór zbliżał się nieubłaganie, z łoskotem przemknął obok niego, zatrzymał się w przedzie i zawrócił, blokując drogę. Jonnie zatrzymał się. Patrzył na to coś, obrzydliwe, huczące, połyskujące. Zawrócił konie i pognał w prze-
44
ciwnym kierunku. Stwór zahuczał głośniej i ruszył w pościg. Znowu ich wyprzedził i znowu zatrzymał się przed nimi.
Twarz chłopaka ściągnęła się w determinacji. Ścisnął w dłoni większą z zawieszonych u pasa maczug, okręcił mocno rzemień wokół nadgarstka i puścił linkę jucznego konia. Skierował Wiatrołoma w stronę stojącego nieruchomo owada. Zbliżał się do niego, nie spuszczając wzroku ze szczelinowego oka. Zakręcił maczugą, aż zafurczała w powietrzu, i ruszył z impetem przed siebie. Mijając stwora, z całą siłą grzmotnął maczugą prosto w jedno z jego oczu. Huk uderzenia był ogłuszający, ale stworzenie nawet się nie poruszyło. Jonnie zwolnił, zawrócił Wiatrołoma na poprzednią pozycję i przygotował się do drugiego ataku. Mierzył wzrokiem odległość, aby precyzyjnie uderzyć w drugie szczelinowe oko. Trącił konia piętą. Wiatrołom rzucił się do przodu.
Wtedy nagle spomiędzy ślepiów stwora wykwitła wielka żółta plama. Potężny podmuch, zupełnie jak gdyby zadęły wszystkie wichry Wysokiej Góry naraz, uderzył w Jonniego. Koń i jeździec unieśli się w powietrze. A potem obaj runęli na ziemię.
13
Na wpół rozbudzony Terl patrzył przed siebie oszołomiony.
Poprzedniego wieczoru ułożył się do snu w pojeździe zaparkowanym na przedmieściu. Samo miasto nie budziło w nim zainteresowania. Kilka łyków kerbango pomogło mu zasnąć. O świcie zamierzał ruszyć w stronę gór. Kontynuowanie podróży w ciemnościach nie miało sensu, zresztą mogło być ryzykowne.
Obudziło go gorąco - pojazd nagrzał się w porannym słońcu. I oto teraz spoglądał wytrzeszczonymi oczami na dziwne stworzenia, znajdujące się przed nim na ulicy. Być może obudził go właśnie odgłos ich kroków. Nie miał pojęcia, co to właściwie było. Konie już widział - zawsze wpadały do szybów kopalnianych. Ale nigdy przedtem nie widział konia z dwiema głowami, jedną z przodu i jedną w środku. Drugie zwierzę miało bardzo gruby tułów, ale drugiej głowy nie było widać - być może była pochylona.
Zamrugał powiekami i uważniej spojrzał przez opancerzoną szybę. Obydwa zwierzaki właśnie zawróciły i zaczęły się oddalać, więc uruchomił silnik i ruszył za nimi. Było oczywiste, że zwierzęta zauważyły, iż je goni. Rzucił szybkie spojrzenie na stary plan miasta, zastanawiając się, czy nie mógłby przemknąć dookoła
45
paru bloków i wyprzedzić je, ale właśnie skręciły w bok. Wiedział, że będą musiały okrążyć budynek. Jeszcze raz spojrzał na plan i umiejscowił właściwą budowlę, którą można było zablokować drogę uciekinierom.
Siła rażenia starego pojazdu nie była co prawda zbyt wielka, ale na pewno wystarczająca. Niewprawną łapą nastawił dźwignię ognia na właściwy cel i wcisnął przycisk. Wynik eksplozji był nadzwyczaj zadowalający. Budynek rozsypał się w gruzy, tworząc przeszkodę nie do przebycia. Przesunął dźwignię gazu, objechał blok i skierował pojazd wzdłuż ulicy, skręcił znów i - oto i oni! Miał zdobycz w pułapce.
A potem siedział z rozdziawioną gębą, patrząc, jak zwierzęta wspinają się w górę na dymiące gruzowisko i znikają mu z pola widzenia.
Siedział tak przez minutę lub dwie. Właściwie te zwierzęta nie miały wiele wspólnego z wytyczonymi przez niego planami, ale intrygowały go. No cóż, miał mnóstwo czasu, a polowanie mimo wszystko było polowaniem. Nacisnął przycisk i odpalił kapsułę antenową, a gdy zawisła na wysokości trzystu stóp nad ziemią, włączył ekran monitora. Zobaczył je pędzące naprzód, kluczące między budynkami. Obserwował je, jedząc śniadanie. Skończywszy, wypił mały łyk kerbango, włączył napęd i nie spuszczając oczu z monitora, znalazł się wkrótce na otwartej przestrzeni. Zdobycz była przed nim. Przemknął obok zwierząt i zablokował im drogę. Zawróciły. Powtórzył manewr.
Wciąż nie wiedział, co to były za stworzenia. Co do jednego nie miał pewności, ale drugie zdecydowanie miało dwie głowy. Pomyślał, że lepiej będzie nie opowiadać o tym w sali wypoczynkowej bazy. Wykpiono by go.
Patrzył z ciekawością, jak znajdujący się na przedzie zwierzak zatrzymuje się, ujmuje w kończynę kij i rusza w jego stronę. Ciekawość zmieniła się w osłupienie - to stworzenie miało zamiar go zaatakować. Nie do wiary!
Trzask maczugi o szybę wizjera był ogłuszający, od uderzenia aż zadzwoniło mu w uszach. Ale to nie było wszystko. Natychmiast potem usłyszał świst wdzierającego się do środka powietrza. Powietrze oszołomiło go, przed oczami zawirowały jaskrawe płaty. Powietrze! Powietrze dostawało się do kabiny!
Stary Mark II rzeczywiście musiał być już bardzo stary. Opancerzone szyby obluzowały się w oprawach. Terl gapił się na nie z niedowierzaniem. Puściła boczna uszczelka. Zaczynał już wpadać w panikę, gdy wtem jego wzrok zatrzymał się na napisie
46
ostrzegawczym. W pośpiechu złapał maskę, nałożył ją i otworzył zawór zbiornika z gazem. Oddychał głęboko. Oszołomienie powoli ustępowało. Zrobił jeszcze trzy głębokie wdechy, aby oczyścić płuca z przeklętego powietrza, i ponownie utkwił wzrok w dziwnym zwierzaku, który wyraźnie szykował się do następnego ataku.
Teraz już musiał coś zrobić. Nie chciał, by zbyt silny odrzut gazów wybuchowych wdarł się do kabiny przez nieszczelną szybę, więc opuścił dźwignię siły ognia na pozycję: "Oszołomienie". Miał nadzieję, że to wystarczy. Zwierzę właśnie rozpoczęło szarżę, więc wcisnął przycisk ognia. Wystarczyło w sam raz. Jony rozjaśniły się oślepiającym blaskiem. Stworzenia zostały gwałtownie pchnięte do tyłu, uniosły się w górę i wreszcie zwaliły na ziemię. Terl bacznie je obserwował, aby mieć pewność, że się nie podniosą. Leżały bez ruchu.
Wzdrygnął się i westchnął z ulgą. Otworzył z rozmachem boczne drzwi i wygramolił się na zewnątrz. Sprawdził zawieszoną u pasa broń, po czym podszedł dudniącym krokiem do porażonej zdobyczy. Teraz skonstatował, że nie były to dwa, ale trzy stworzenia! Dwa z nich były czworonożne. Od jednego coś odpadło. Potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Skutki działania powietrza nie ustępowały szybko, przed oczami wciąż jeszcze migały mu jasne iskierki. Pochylił się nad leżącym bliżej zwierzęciem, rozsuwając na boki trawę..
To był koń! Koni widział wiele, pełno ich było na równinach. Ale ten koń miał przymocowane do grzbietu pakunki, które rozsypały się na skutek upadku. Kopnął je. To nie było nic żywego, po prostu trochę skór, futer zwierzęcych i jakieś bzdurne przedmioty. Ruszył przez wysoką trawę w stronę drugiego stworzenia. To również był koń. A trochę bardziej w prawo od miejsca, gdzie leżały konie, znajdował się...
Terl odgarnął trawę. Och, na złotą mgławicę, co za szczęście! To był człowiek! Obrócił go twarzą do góry. Jakiż mały, słabowity tułów! Włosy na twarzy i na głowie, ale nigdzie więcej. Dwoje ramion, dwie nogi. Jasnobrązowa skóra. Terl musiał niechętnie przyznać, że opis Chara zgadzał się z rzeczywistością.
Pierś człowieka poruszała się, nieznacznie co prawda, ale oznaczało to, że był żywy. Terl czuł się naprawdę szczęśliwy. Jego wyprawa zakończyła się sukcesem, nawet bez konieczności udawania się w góry. Podniósł człowieka jedną łapą, przeniósł do pojazdu i rzucił na fotel strzelca. Potem zabrał się do reperowania uszkodzonej szyby. Cały jej bok był lekko wgięty, choć samo szkło nie było nawet draśnięte. Niezły cios! Spojrzał na drobne
47
ciało. A wszystko to z powodu sędziwego wieku pojazdu i kruchości jego uszczelek. Był na pewno mocno sfatygowany. Już on w nim znajdzie coś wadliwego i obciąży tym konto Zzta - jakieś elementy zamontowane w niewłaściwym miejscu lub coś innego. Sprawdził pozostałe uszczelki, drzwi i ekrany. Wydawało się, że są dobre, choć kruche. No cóż, chyba nie będzie już więcej ataków ze strony takich jak ten tu.
Stanął na fotelu kierowcy i wyjrzał przez właz, omiatając wzrokiem horyzont. Wszystko w porządku. Żadnych zwierząt w okolicy nie było. Zatrzasnął z łomotem górną pokrywę i usadowił się w fotelu. Wcisnął łapą przełącznik zmiany ciśnienia, z zadowoleniem słuchając syku ulatującego z kabiny powietrza i bulgotania wypełniającego ją gazu do oddychania. Pocił się pod maską w narastającym upale, a poza tym uwierała go nieprzyjemnie. Och, gdybyż to była planeta z odpowiednią atmosferą, planeta z odpowiednim ciążeniem, z purpurowymi drzewami...
Człowiekiem nagle zaczęły wstrząsać konwulsje. Zaniepokojony Terl pochylił się nad nim. Stworzenie siniało i wiło się w drgawkach. Towarzystwo miotającego się w szale zwierzęcia było ostatnią rzeczą, jakiej Terl mógłby sobie życzyć. Pośpiesznie wyregulował maskę, zdekompresował kabinę, kopniakiem otworzył boczne drzwi i wyrzucił stworzenie z powrotem na trawę. Siedział przez moment, obserwując je uważnie. Obawiał się, że jego plany mogą spalić na panewce. Stworzenie musiało być porażone ładunkiem oszałamiającym mocniej, niż przypuszczał. Co za słabeusz!
Otworzył górny właz i przyjrzał się jednemu z koni. Widział, że jego boki się poruszają. Koń oddychał i nie miał żadnych drgawek, a nawet zaczynał dochodzić do siebie. No cóż, koń to był koń, a człowiek mógł być... Nagle zrozumiał: człowiek nie mógł oddychać gazem! Zsinienie jego twarzy ustępowało i ustały konwulsje. Tylko pierś unosiła się jeszcze gwałtownie, gdy z trudem łapał powietrze.
Stwarzało to nowy problem. Jasny szlag by to trafił! Terl nie miał najmniejszej ochoty przebyć drogi powrotnej do kopalni w znienawidzonej masce. Wygramolił się z pojazdu i podszedł do worków porzuconych obok koni. Przeszukał jeden z nich i wydobył kilka rzemieni. Wrócił do leżącego człowieka, podniósł go z ziemi i rzucił na dach pojazdu. Związał rzemienie i zrobił z nich długą linę. Jeden z jej końców przymocował do jednego nadgarstka stworzenia, przeciągnął linę pod pojazdem, chrząkając trochę ze złości, bo musiał go w tym celu podnieść, przywiązał drugi jej
48
koniec do drugiego nadgarstka i ściągnął ciasno linę. Sprawdził, czy zdobycz nie spadnie. Doskonale. Wrzucił worki na fotel strzelca, wlazł do wnętrza, zaniknął drzwi i ponownie wcisnął przełącznik zmiany atmosfery.
Leżący bliżej koń podniósł głowę, usiłując wstać. Poza krwawymi pęcherzami spowodowanymi działaniem ładunku oszałamiającego wydawał się w porządku, co oznaczało, że człowiek też powinien dojść do siebie. Usta Terla rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Uff, ostatecznie wszystko powinno zakończyć się szczęśliwie. Uruchomił pojazd, zawrócił i ruszył w kierunku kopalni.


CZĘŚĆ II


Teri kipiał energią, a myśli o wielkich planach kłębiły mu się pod czaszką. Starzy Chinkosi mieli coś w rodzaju zwierzyńca na zewnątrz bazy i mimo że od zakończenia przez nich tutejszej misji upłynęło wiele lat, klatki wciąż tam stały. Jedna z nich wydawała się w sam raz dla człowieka. Otoczona była metalową siecią o dużych oczkach, zamiast podłogi miała klepisko z betonową sadzawką w środku. Chinkosi trzymali w niej niedźwiedzie, które podobno badali. Niedźwiedzie po jakimś czasie zdechły. Żadnemu z nich nigdy nie udało się stąd uciec.
Terl z łomotem wrzucił do klatki swojego stwora, który, wciąż półprzytomny, najprawdopodobniej nie mógł się jeszcze otrząsnąć ze skutków szoku spowodowanego przez gaz do oddychania. Teri .spojrzał na niego z obrzydzeniem i omiótł wzrokiem klatkę. Biorąc pod uwagę wszystkie jej zabezpieczenia, na pewno była dobra. Z mocnej siatki, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek. Z wierzchu była co prawda odkryta - ale nawet niedźwiedź nie wspiąłby się na trzydziestostopową kratownicę.
Istniała jednak możliwość, że człowiek spróbuje otworzyć drzwi klatki. Nie było to zbyt prawdopodobne, ale zamek nie był pewny. W klatce leżały worki i długa rzemienna lina. Teri postanowił więc, że mądrze będzie, jeśli przywiąże stwora. Opasał jego szyję rzemieniem, który zawiązał na prosty węzeł, drugi jego koniec przymocował do pręta kratownicy. Stanął nieco z boku i jeszcze raz wszystko sprawdził. Świetna robota! Wyszedł z klatki i zamknął drzwi na zamek. Musi założyć lepszy, ale na razie wystarczy ten. Zadowolony z siebie wprowadził pojazd do garażu i udał się do swego biura. Nie było tam zbyt wiele do roboty: parę rzeczy do wysłania, to co zwykle - formularze, nic pilnego.
51
Załatwił je i odchylił się na krześle do tyłu. Co za nudne miejsce! Ach, nareszcie rozkręcił mechanizm, dzięki któremu wydostanie się stąd i wróci do domu. Zdecydował, że dobrze będzie sprawdzić, jak czuje się jego zdobycz. Wziął maskę, włożył nowy zbiornik i przeszedł przez pomieszczenia biurowe. Wyszedł na zewnątrz i ruszył w stronę zwierzyńca. Zatrzymał się i ze zdumienia zatrzepotał powiekami. Stwór znajdował się na zewnątrz klatki!! Dopadł go z warknięciem, podniósł i otworzywszy drzwi, wrzucił do środka. Człowiek zdołał rozwiązać węzeł.
Terl przyjrzał mu się. Stworzenie wyglądało na przestraszone. Nie było w tym nic dziwnego - sięgało mu przecież zaledwie do pasa i miało wagę około jednej dziesiątej jego wagi. Ponownie nałożył mu rzemień na szyję. Będąc pracownikiem Towarzystwa Górniczego, obeznanym z rozmaitymi linami, umiał wiązać węzły. Tym razem zawiązał węzeł podwójny. Ten powinien utrzymać stwora na miejscu. Zadowolony udał się do garażu. Myjąc swój pojazd, rozważał różne warianty działania i sposoby ich realizacji. Wszystkie były uzależnione od tego małego człowieka. Tknięty nagłym przeczuciem wyszedł znów na zewnątrz, by zajrzeć do klatki. Stworzenie znowu się uwolniło! Terl wściekły wszedł do środka. Podwójny węzeł był rozwiązany!
Tym razem zawiązał linę w niezwykle wymyślny sposób. Stworzenie patrzyło na niego, wydając z siebie dziwne dźwięki. Wyglądało to prawie tak, jakby usiłowało mówić. Wyszedł z klatki, umocował drzwi i ukrył się za budynkiem. Nie darmo był szefem bezpieczeństwa. Ze swojego punktu obserwacyjnego przyglądał się człowiekowi, przestawiwszy wizjer maski na telefoto. I cóż zrobił teraz stwór? Sięgnął do torby, którą miał przy pasie, wyjął z niej coś błyszczącego i przeciął linę.
Terl pognał do garażu i przetrząsnął nagromadzone przez stulecia odpadki i szczątki, aż wreszcie znalazł kawałek stalowej linki, lampę spawalniczą, butle zasilające i krótką taśmę metalową. Gdy wrócił do klatki, stworzenie właśnie wdrapywało się na trzydziestostopową kratownicę.
Z metalowej taśmy Terl zrobił obrożę i zespawał ją wokół szyi stworzenia. Dopasował do niej jeden koniec metalowej linki, natomiast drugi przyspawał do pierścienia, który zaczepił o pręt na szczycie kratownicy. Cofnął się. Stwór stroił miny i usiłował odsunąć od szyi wciąż jeszcze gorącą obrożę.
- Już ja cię tu zatrzymam - mruknął mściwie Terl.
Ale to jeszcze nie było wszystko. Poszedł z powrotem do biura, wziął po kryjomu z podręcznego magazynku dwie guzikowe
52
kamery i dostroił je do długości fal swego biurowego monitora. Potem wrócił do klatki. Umieścił jedną kamerę wysoko w górze, kierując jej wizjer ku dołowi, drugą zaś zainstalował tak, by filmowała otoczenie.
Stwór wskazywał palcem na swoje otwarte usta i wydawał dziwne dźwięki. Ale Teri nie wiedział, co to miało znaczyć.
Tego wieczoru Teri siedział w pokoju rekreacyjnym. Zadowolony z siebie, nie odpowiadał na żadne pytania i pił w milczeniu kerbango, które wprawiało go w jeszcze lepszy nastrój.
2
Jonnie z rozpaczą spoglądał na worki leżące po drugiej stronie klatki. Słońce przypiekało, a obroża uwierała go w poparzoną szyję. Gardło miał wysuszone z pragnienia, poza tym zgłodniał. W workach był świński pęcherz z wodą i trochę pieczonej wieprzowiny. Jeżeli się nie zepsuła. I skóry zwierzęce, z których mógłby sklecić jakąś osłonę przed słońcem.
Najpierw próbował po prostu wydostać się na zewnątrz. Sama myśl o tym, że został uwięziony w klatce, doprowadzała go do szału. Znosił to gorzej niż brak wody i jedzenia. Wszystko było obce i nieznane.
Ostatnią rzeczą, którą dokładnie pamiętał, był początek szarży na owada i to, że coś wyrzuciło go w powietrze. Ocknął się, leżąc na czymś miękkim i gładkim. Miał wrażenie, że jest we wnętrzu owada. Obok siebie widział coś olbrzymiego. A potem poczuł, jakby wprost do płuc wdychał ogień, który szarpał na strzępy jego nerwy i miotał nim w konwulsjach. Przypominał sobie mgliście, że odzyskał jeszcze przytomność na parę chwil. Wydawało mu się, że jest przywiązany do grzbietu owada pędzącego przez równinę. I nagle uderzył o coś głową i obudził się tutaj - w klatce. Próbował zebrać wszystkie fakty w całość: zranił owada, ale niezbyt poważnie, ten pożarł go, ale potem wypluł i przeniósł na grzbiecie do swojego legowiska.
Rzeczywisty szok wywołał natomiast u Jonniego sam potwór.
Teraz zdał sobie sprawę z tego, że zawsze był naprawdę "zbyt przemądrzały". Wątpił w to, co mówili starsi, wątpił w Wielkie Miasto, a ono istniało, wątpił w potwory - i oto właśnie spotkał jednego.
Gdy odzyskał przytomność i uświadomił sobie, że patrzy na potwora, zakręciło mu się w głowie. Oparł się mocno plecami
53
o znajdujące się za nim pręty kratownicy. Potwór! Wysoki na osiem lub dziewięć stóp, a może nawet więcej. Chyba na trzy i pół stopy szeroki. Dwoje ramion. Dwie nogi. Połyskliwa materia na głowie i długa rura wiodąca od podbródka w dół piersi. Iskrzące się, bursztynowe oczy pod błyszczącą płytą na czole. Ziemia drżała, gdy się zbliżał. Tysiąc funtów? Chyba więcej. Olbrzymie stopy w równie olbrzymich butach. Pokryte futrem łapy i długie pazury.
Jonnie był pewien, że potwór ma zamiar go pożreć, ale ten na razie uwiązał go tylko jak psa. Za każdym razem, gdy Jonnie usiłował rozwiązać pęta i wydostać się z klatki, natychmiast pojawiał się potwór. Zupełnie jak gdyby mógł widzieć, co Jonnie robi, sam nie będąc widziany. Możliwe, że te niewielkie kulki miały z tym coś wspólnego. Potwór trzymał je w łapach jak małe, dające się przenosić oczy. Jedna kulka znajdowała się teraz w górze, połyskując w odległym rogu klatki, druga zaś przyczepiona była do ściany pobliskiego budynku. No tak, ale potwór przyłapał go na próbie wydostania się z klatki, zanim jeszcze przyniósł te oczy.
Co to było za miejsce? Skądś dochodziło stałe dudnienie, przytłumiony huk podobny do dźwięku wydawanego przez tamtego owada. Na samą myśl, że takich owadów mogło być więcej, chłopaka przeszył zimny dreszcz.
Na środku klatki znajdował się wielki kamienny basen, głęboki na kilka stóp, ze stopniami z jednej strony. Na jego dnie było dużo piachu. Grób? Miejsce do smażenia mięsa? Nie, nie ma w nim zwęglonych patyków ani popiołu.
A więc potwory istniały. I były takie wielkie! Gdy Jonnie stał przed potworem, jego twarz znajdowała się na wysokości klamry pasa olbrzyma. Klamra pasa? Tak, ta błyszcząca rzecz spinała pas. Jonniego nagle olśniła myśl, że potwór nosił na sobie coś, co nie było jego własną skórą. Śliska, błyszcząca, purpurowa materia - to nie była jego własna skóra. Spodnie, kurtka, kołnierz... potwór miał ubranie! Miał ozdoby na kołnierzu i jakiś wizerunek na klamrze pasa, przedstawiający małe kwadratowe bloki, z których strzelały w górę pionowe kolumny. Nad kolumnami widniało coś na kształt kłębów dymu wypełniającego górną część rysunku. Wyobrażenie kłębów dymu niejasno mu się z czymś kojarzyło... Było mu jednak zbyt gorąco, był głodny i spragniony, by borykać się z oporną pamięcią.
Ziemia pod nim zaczęła dygotać pod miarowymi krokami. Wiedział już, co to oznacza. Potwór podszedł do drzwi klatki. Niósł coś. Wszedł i rzucił na ziemię jakieś miękkie, lepkie laseczki.
54
Jonnie spojrzał na laseczki - nie były podobne do niczego, co kiedykolwiek widział. Potwór wykonywał dziwne ruchy łapą. Wskazywał na patyki, a potem na swoje usta, wreszcie podniósł jeden z nich i przytknął do ust Jonniego, wydając z siebie niezrozumiałe, dudniąco-huczące dźwięki.
Jonnie zrozumiał: przypuszczalnie było to pożywienie.- Odgryzł kawałek, połknął - i natychmiast zrobiło mu się niedobrze. Miał wrażenie, że jego żołądek usiłuje gwałtownie wyrzucić z siebie przełknięte paskudztwo. Próbował splunąć, aby pozbyć się kwaśnego smaku, ale gardło i usta miał wysuszone z pragnienia. Potwór cofnął się nieco i stał, patrząc na niego.
- Wody! - błagał chłopak, odzyskując kontrolę nad swymi drżącymi członkami i głosem. - Proszę! Wody!
Wypiłby cokolwiek, co pomogłoby mu pozbyć się tego koszmarnego smaku. Wskazał swoje usta.
- Wody!
Potwór stał nadal w bezruchu. Jego oczy za płytą maski były zwężone i żarzyły się niesamowitym blaskiem. Jonnie opanował się. Błędem było okazywanie słabości i błaganie o cokolwiek. Zawsze był dumny - ściągnął rysy twarzy w zaciętym milczeniu. Potwór pochylił się i sprawdził obrożę i linę. Wyszedł z klatki, zatrzaskując za sobą drzwi. Zablokował je drutem i poszedł sobie.
Wieczorne cienie wydłużały się coraz bardziej. Jonnie tęsknie spoglądał na worki leżące przy drzwiach. Równie dobrze mogły znajdować się na szczycie Wysokiej Góry. Ogarnęło go poczucie bezradności i bezmiernego żalu - Wiatrołom był ciężko ranny, może nawet martwy, a za kilka dni on sam prawdopodobnie umrze z pragnienia i głodu. Zapadł zmrok.
Nagła myśl uderzyła go jak grom. Uświadomił sobie, że Chrissie, jeżeli dotrzyma obietnicy, iż będzie go szukać, zginie z całą pewnością. Ogarnęła go rozpacz.
Małe błyszczące oko, umieszczone wysoko w rogu klatki, spoglądało na niego zimno i bezlitośnie.
3
Następnego dnia Terl przeprowadził gruntowną inspekcję nie używanych pomieszczeń mieszkalnych starych Chinkosów. Nie była to przyjemna praca. Pomieszczenia znajdowały się na zewnątrz kopuł i musiał to robić w masce. Mimo że szczelnie pozamykane, nosiły na sobie ślady kilkusetletniego mszczącego
55
wpływu warunków atmosferycznych. Znajdowały się w nich:
rzędy szaf z książkami, szeregi sekretarzyków pełnych notatek, stare pokiereszowane biurka na rozklekotanych i wątłych nogach, stosy rupieci w szafkach. A wszystko pokryte było cienką warstwą białego pyłu.
To musiały być doprawdy zabawne istoty. Ich obecność tutaj była odpowiedzią Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego na stawiane przez co bardziej wojownicze i rozwinięte światy zarzuty, że kopalnictwo rujnuje pierwotną planetarną substancję. A że Towarzystwo miało w tym czasie duże zyski, jakiś nadgorliwy dyrektor stworzył departament kultury i etnografii, czyli KiE. Początkowo był to departament etnografii, ale że Chinkosi umieli malować, a żona owego dyrektora zaczęła robić prywatną fortunę, sprzedając ich dzieła na innych planetach, zmieniono nazwę departamentu. Było niewiele rzeczy, których nie zapisano by w tajnych aktach służby bezpieczeństwa. To jednak bunt Chin-kosów, a nie korupcja, stał się przyczyną ich ostatecznej zagłady. Korupcja na szczeblu dyrektorskim była dla służby bezpieczeństwa pożyteczna, bunt - nie.
Ciekawe, co na tej planecie warte było badań kulturowych? Zostało tu zbyt mało miejscowej ludności, by się o nią troszczyć. A poza tym kogo to właściwie obchodziło? Ale, jak wszyscy biurokraci, Chinkosi byli bardzo drobiazgowi i pracowici. Wystarczyło popatrzeć na te setki szaf i książek.
Terl szukał czegoś na temat żywienia ludzi - pracowici Chinkosi na pewno studiowali i to. Miał pełne łapy roboty, otwierał i szybko sprawdzał setki skorowidzów, schylał się i grzebał w szufladach. I choć przejrzał zawartość mnóstwa biurek i szaf, nie mógł znaleźć na ten temat żadnej informacji. Dowiedział się natomiast, co jadały niedźwiedzie i górskie kozły. Odnalazł nawet rozprawę naukową o tym, czym żywiły się jakieś stworzenia zwane "wielorybami", co było tym zabawniejsze, że kończyła ją informacja o całkowitym ich wyginięciu.
Stał zdegustowany pośrodku pomieszczenia, obrzucając wzrokiem tysiące nikomu niepotrzebnych książek. Nic dziwnego, że Towarzystwo przerwało działalność KiE na Ziemi. Można sobie wyobrazić ten cały rozgardiasz, bezsensowne zużycie paliwa, utrzymywanie w ruchu dymiących jak koparki fabryk produkujących książki, nużący oczy widok...
Mimo wszystko jednak jego wysiłki opłaciły się przynajmniej częściowo. Z wielkiej i pożółkłej mapy, którą trzymał w łapie, wynikało, że na tej planecie pozostało jeszcze kilka skupisk ludzi.
56
A przynajmniej jeszcze parę wieków temu. Niektórzy z nich żyli w miejscu, które Chinkosi nazywali "Alpy" - było ich tam parę tuzinów. Około piętnastu sztuk żyło daleko na północnym pasie lodowym, który Chinkosi nazywali: "Biegun północny" i "Kanada". Nieokreślona liczba ludzi znajdowała się w miejscu zwanym "Szkocja", było ich trochę w "Skandynawii", a także w miejscu oznaczonym nazwą "Kolorado".
Nie wiedział do tej pory, że Chinkosi określali jego centralny rejon kopalniany mianem "Kolorado". Popatrzył na mapę z pewnym rozbawieniem: "Góry Skaliste", "Szczyt Pike'a". Śmieszne nazwy. Chinkosi pisali swoje prace w szorstkim języku Psychlo, ale mieli taką zabawną wyobraźnię. Mimo że na razie nie było mu to potrzebne, dobrze wiedzieć, że na planecie znajdowało się jeszcze trochę ludzi. Najwyższy czas zaprząc ich do roboty.
Wyszedł, zamknął za sobą drzwi i popatrzył wokół na ten obcy, niepsychloski świat. Stare biura Chinkosów, baraki i zwierzyniec znajdowały się na wysokim wzgórzu na zapleczu kopalni. Rozpościerał się stąd rozległy widok na okolicę. Platformy transportu rudy i pole załadunku frachtowców nie wyglądały na miejsca, gdzie wre wytężona praca. Intergalaktyka może przysłać ponaglające radiogramy, jeśli plan nie zostanie wykonany. Miał nadzieję, że jego departament nie zleci mu prowadzenia zbyt wielu dochodzeń.
Niebieskie niebo, żółte słońce, zielone drzewa, wiatr, który nimi targał. I powietrze. Jakże nienawidził tego miejsca. Na samą myśl o tym, że miałby tu jeszcze długo pozostawać, zazgrzytał kłami. Zakończy to zlecone mu dochodzenie w sprawie zaginionego traktora i wtedy, wykorzystując swoje doświadczenie, przystąpi do pracy nad tym człowiekiem - był to jedyny sposób wydostania się z tej piekielnej dziury.
4
Jonnie obserwował potwora. Był spragniony, głodny i nie miał pojęcia, co go jeszcze czeka. Stwór wszedł do klatki. Przez jakiś czas przyglądał mu się stojąc, a w jego bursztynowych oczach migotały małe światełka. Potem zaczął krążyć po klatce. Sprawdzał pręty, potrząsając nimi i najwyraźniej badając, czy są dobrze umocowane. Zadowolony, dudniącym krokiem obszedł dookoła klatkę. Zatrzymał się chwilę nad patyczkami, którymi usiłował nakarmić Jonniego. Jonnie odrzucił je daleko od siebie, ponieważ
57
wydzielały wstrętny, ostry zapach. Potwór policzył je. Ach! Więc umiał liczyć.
Pokręciwszy się po klatce, olbrzym wrócił do Jonniego i sprawdził mocowanie obroży i liny, po czym odczepił drugi jej koniec od górnego pręta. Jonnie wstrzymał oddech. Może uda mu się dostać do worków? Ale potwór przywiązał linę znowu, tyle że nieco niżej niż poprzednio. Wyszedł z klatki, zamykając drzwi za sobą. Zdawało się, że nie zauważył, iż zamek jest lekko obluzowany.
Mimo że osłabiony głodem i pragnieniem, Jonnie poczuł, jak wstępuje w niego nadzieja. Linę można było odwiązać, a mocowanie drzwi wydawało się na tyle słabe, że prawdopodobnie dałoby się je otworzyć. Upewnił się, że potwora nie ma w pobliżu, i zaczął działać. Mocnym szarpnięciem oderwał linę od pręta i pośpiesznie owinął się nią w pasie, żeby mu nie przeszkadzała. Jednym susem znalazł się przy workach. Rozerwał je trzęsącymi rękami i jęknął zawiedziony. Pęcherz z wodą pękł, a zawinięty w skórę warchlak był już mocno zepsuty i nie nadawał się do jedzenia.
Popatrzył na zamek. Trzeba spróbować! Wyciągnął z worka maczugę i rzemień. Sprawdził, czy w torbie zawieszonej u pasa są krzemienie. Ruszył powoli w stronę drzwi. Druty przy zamku były grube, ale wyglądały na mocno nadgryzione zębem czasu. Mimo to posiniaczyły mu ręce, gdy usiłował je poodginać. Wreszcie - udało się!
Pochylony pędził przez krzaki i zarośla na północny zachód. Musiał znaleźć wodę, język miał spuchnięty, wargi popękane, i zdobyć coś do jedzenia - czuł, że zaraz zacznie majaczyć z osłabienia. I musiał wrócić w góry. Przemierzył już chyba milę. Obejrzał się - nic. Nadsłuchiwał - żadnego dźwięku, żadnego odgłosu stóp potwora wstrząsających ziemią. Biegł dalej bez tchu. Znów zatrzymał się i znowu nadsłuchiwał. Wokół panowała cisza. Niedaleko przed nim zieleniła się soczysta trawa. W pobliżu musiała być woda. Ze świszczącym oddechem dotarł do skraju parowu. Żaden inny widok nie sprawiłby mu teraz większej radości - przebłysk bieli i błękitu, radosny szmer małego strumyka płynącego wśród drzew. Rzucił się na ziemię i zanurzył głowę w cudownie chłodnej wodzie. Doświadczenie podpowiadało mu, żeby nie pił zbyt raptownie. Płukał usta, zanurzał w wodzie głowę, piersi i plecy, by wnikała przez pory do dała. Wypił kilka małych łyków i opadł do tyłu, łapiąc oddech.
Nikt go nie ścigał. Może upłynąć wiele godzin, zanim potwór
58
zońentuje się, że jego zdobycz zniknęła. Znów poczuł przypływ nadziei. Daleko na północnym zachodzie majaczyły na horyzoncie znajome kształty. Góry. Dom. Rozejrzał się wokół - po drugiej strome strumienia stała stara, rozwalająca się chata z zapadniętym dachem. Teraz musiał zdobyć coś do jedzenia. Wypił jeszcze kilka łyków wody i wstał. Podniósł z ziemi maczugę, przeszedł przez strumień i skierował się w stronę chałupy.
Podczas ucieczki nie widział po drodze żadnych zwierząt, być może wytrzebiły je potwory. Ale nie potrzebował przecież dużej zwierzyny - wystarczyłby królik. Lepiej będzie, jeśli szybko się o to zatroszczy i ruszy dalej. Coś poruszyło się w chacie, więc w panice przypadł do ziemi. Odetchnął z ulgą, gdy kilka wielkich szczurów wyskoczyło wprost na niego w bezładnej ucieczce. Zamierzył się maczugą, ale zaniechał rzutu, przecież tylko podczas najbardziej ponurych ze wszystkich głodowych zim jedzono szczury. Nie mógł jednak marnować czasu, a nigdzie nie widział królików. Wziął z ziemi kamień i rzucił nim w zapadniętą ścianę. Wyskoczyły dwa następne szczury. Cisnął maczugą i w chwilę później trzymał w ręku duże, martwe zwierzę.
Nie mógł rozpalić ogniska. Nie było na to czasu. Szczur na surowo? Brr! Wyjął z torby ostry, przezroczysty przedmiot i wrócił do strumienia. Oczyścił i wymył gryzonia. Musiał się mocno przemóc, by wbić zęby w surowe mięso. Trudno, to było mimo wszystko jedzenie. Żuł z wysiłkiem, popijając często wodą. Ostatni kawałek zawinął w strzęp skóry i włożył do torby. Ogryzione kości przysypał piachem.
Stanął wyprostowany i popatrzył na odległe góry. Odetchnął głęboko, zbierając siły do ponownego biegu. Kiedy usłyszał cichy świst, było już za późno - niemal jednocześnie poczuł, że coś na niego spada. Rzucił się konwulsyjnie w bok i zrozumiał, że zarzucono na niego sieć. Usiłując się uwolnić, zaplątywał się w nią coraz bardziej. Rozglądał się dziko dokoła.
Potwór wychodził bez pośpiechu spomiędzy drzew, zwijając linę, do której doczepiona była sieć. Zawinął w nią Jonniego jak tobół i włożywszy go sobie pod pachę, ruszył w drogę powrotną.
5
Terl machinalnie przewracał leżące na biurku formularze. Był w niezwykle radosnym nastroju. Sprawy układały się znakomicie, po prostu znakomicie. Metody działania wypracowane przez
59
ochronę bezpieczeństwa zawsze były najlepsze. Zawsze. Wiedział teraz właśnie to, czego chciał się dowiedzieć: stworzenie piło wodę, a piło ją zanurzając głowę i plecy w strumieniu lub stawie. No i co najważniejsze - jadało surowe szczury. To znacznie upraszczało sprawę. Czego jak czego, ale szczurów w okolicy kopalni było pod dostatkiem. Przyszło mu na myśl, że sam mógłby nauczyć paru rzeczy starych Chinkosów. Podstawową sprawą jest puszczenie człowieka luzem i trzymanie przez cały czas pod obserwacją. Oczywiście sprawiało to nieco kłopotów, gdyż trzeba wyjść na zewnątrz i jeszcze do tego szybko się poruszać. Co prawda człowiek nie biegał tak szybko jak Psychlosi, ale i tak było to męczące, zwłaszcza w masce. Cieszyło go również, że nie stracił wprawy w rzucaniu siecią, choć to sposób tak bardzo już niemodny. Nie chciał ponownie używać broni - człowiek był delikatny i łatwo dostawał konwulsji. No cóż, uczył się. Zaczął się zastanawiać, ile szczurów dziennie zjada człowiek. Ale tego dowie się łatwo.
Ze znudzeniem wziął się do przeglądania raportów. Zagubiony traktor wraz z kierowcą został odnaleziony na dnie szybu. W ostatnim czasie zginęło wielu Psychlosów z personelu kopalni. Dyrekcja będzie robiła mnóstwo hałasu w związku z kosztami przysłania następnych. W tym momencie ucieszył się. Świetnie pasowało to do jego planów. Upewnił się, czy ma jeszcze coś do roboty i uporządkował biurko, kończąc pracę. Podszedł do szafki i wyjął z niej najmniejszy ze znajdujących się tam miotaczy, założył do niego ładunek i nastawił na minimalną moc. Przeczyścił maskę i wyszedł na zewnątrz.
Niecałe sto jardów na pomoc od terenu kopalni zobaczył pierwszego szczura. Z precyzją, która zapewniła mu honorowe miejsce w szkolnej drużynie strzeleckiej, odstrzelił szczurowi łeb, mimo iż ten poruszał się z prędkością błyskawicy. O pięćdziesiąt stóp dalej, z kanału odwadniającego wyskoczył drugi - pocisk dosięgną! go w skoku. Terl przemierzył odległość. Czterdzieści dwa kroki! Wciąż jeszcze miał pewną rękę. No, na początek wystarczą dwa. Popatrzył dokoła. Żółto, niebiesko i zielono. Och, uwolni się od tego miejsca!
Pełen optymizmu wrócił do zwierzyńca. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Człowiek przycupnął po drugiej stronie klatki, mierząc go nienawistnym wzrokiem. Nienawistnym wzrokiem? Tak, to stworzenie wyraźnie potrafiło okazywać emocje. Kiedy Terla nie było, dobrało się do swoich pakunków. Terl przypomniał sobie, jak gwałtownie się na nie rzuciło, gdy przyniósł je wczoraj
60
z powrotem do klatki - i siedziało teraz na nich. Czymś się zajmowało - uważnie wpatrywało się w parę książek. Książki? Skądże, do stu tysięcy mgławic, ten człowiek wytrzasnął książki? Nie wydawało się możliwe, aby mógł dostać się do dzielnicy starych Chinkosów. Obroża i lina były nie naruszone. No cóż, najważniejsze, że wciąż jeszcze znajdował się w klatce.
Terl szedł powoli, uśmiechając się pod maską. Trzymał w górze dwa martwe szczury. Położył je na klepisku. Człowiek jednak wcale nie rzucił się na nie łapczywie, wydawało się nawet, że się od nich odsuwa. No cóż, trudno oczekiwać wdzięczności od zwierząt. Nieważne. Terlowi najmniej zależało na podziękowaniach tego stworzenia. Podszedł do wybetonowanej sadzawki i poszukał wzrokiem rur doprowadzających wodę. Wyglądało, że są sprawne. Na zewnątrz klatki znalazł jeden z zaworów. Odkręcenie go nie było łatwe, bo od bardzo dawna nie był używany. Terl przyniósł z garażu trochę oleju i dokładnie naoliwił zawór. W końcu odkręcił go, ale woda nie popłynęła. Trzeba było sprawdzić wyżej. Poszedł wzdłuż rur aż do zbudowanego przez Chinkosów zbiornika. Pokręcił głową nad prymitywną konstrukcją mechanizmu. Przeczyścił i uruchomił pompę. I wreszcie basen w klatce zaczął się wypełniać wodą. Przybywało jej tak szybko, że po chwili zaczęła przelewać się przez krawędzie zbiornika i wylewać na klepisko. Terl widział, jak człowiek pośpiesznie podnosi swoje rzeczy i wciska pomiędzy pręty kratownicy, by uchronić je przed zalaniem. Zakręcił zawór i wyłączył pompę. Wrócił do klatki, gdzie skonstatował ze zdumieniem, że człowiek troskliwie przyciska do piersi książki. Usiłował mu je odebrać, ale tamten uparcie nie chciał wypuścić ich z rąk. Z pewnym zniecierpliwieniem Terl trzepnął go po nadgarstkach i złapał książki, gdy spadały w dół.
Nie były to książki chinkoskie! Przekartkowałje zaintrygowany. Skąd właściwie to stworzenie mogło mieć takie dziwne, przypuszczalnie należące do ludzi, książki? Przymknął oczy rozmyślając. No tak, przecież w mieście znajdowała się biblioteka, niewykluczone więc, że ten człowiek żył właśnie w mieście. Książki... Może, jak twierdzili Chinkosi, te zwierzaki rzeczywiście były istotami myślącymi? Terl nie potrafił odczytać pisma ludzi, ale domyślał się, że jedna z książek najprawdopodobniej musiała być dziecięcym elementarzem. Człowiek stał spokojnie. Oczywiście, próba przemówienia do niego nie miała żadnego sensu... Ale zaraz, zaraz... Przecież to stworzenie mówiło! Przypomniał sobie teraz. To, co uważał za zwierzęce warczenie i skrzeczenie, było
61
z pewnością ludzką mową. Jeśli stworzenia te rzeczywiście potrafiły mówić, jego plany na pewno się powiodą. A teraz te książki! Postanowił zrobić eksperyment. Wskazał na książkę, a potem na głowę człowieka. Nic. Podsunął mu książkę pod nos, a później dotknął palcem jego ust. Żadnego śladu zrozumienia w oczach. Stworzenie albo nie pojmowało, o co chodzi, albo nie potrafiło jednak czytać. Ale w takim razie po co mu były książki? Może miało je z powodu obrazków? Terl otworzył elementarz w miejscu, gdzie widniała podobizna pszczoły, i natychmiast w oczach stworzenia pojawił się błysk zainteresowania. Pokazał wizerunek lisa - to samo! Otworzył drugą książkę, tym razem bez rysunków. Stworzenie nie zareagowało. Terl zrozumiał. Włożył małe książki do kieszeni na piersi.
Myślał przez chwilę. Mając niejaką wiedzę o dokładności Chinkosów, podejrzewał, że jako sumienni badacze mogli pozostawić w swoich zbiorach nagrania ludzkiej mowy. Byłoby to do nich podobne. Nigdy nie zapisali, co człowiek jadł, ale zapewne zadali sobie ogromnie wiele trudu, żeby przestudiować ludzką mowę. Zawsze bujali w obłokach.
Wiedział już mniej więcej, co będzie musiał zrobić jutro. Sprawdził jeszcze obrożę i linę, zaryglował klatkę i oddalił się.
6
Była to wilgotna, zimna noc. Przez wiele godzin Jonnie stał uczepiony prętów klatki, obawiając się nie tylko usiąść, ale choćby stać na zabłoconym klepisku. Wylewająca się z basenu woda rozniosła po całej klatce wypłukany z niego brud i piach. W końcu jednak, zupełnie wyczerpany, poddał się i położył się spać w błocie.
Poranne słońce zdążyło już nieco osuszyć ziemię, gdy Jonniego obudziło pragnienie. Popatrzył na brudną wodę w basenie. Nie, nie mógł zmusić się do picia tego paskudztwa. Siedział przygnębiony, opierając się o pręty, gdy przy klatce pojawił się potwór. Przyglądał się brudnemu klepisku. Przez chwilę Jonnie miał nadzieję, że potwór zońentuje się, iż nie można było wciąż siedzieć i spać w błocie.
Potwór oddalił się, ale po chwili wrócił, niosąc potężny, rozklekotany stół i ogromne krzesło. Musiał się nieźle natrudzić, żeby wejść do klatki z całym tym majdanem, gdyż drzwi były zbyt małe nawet dla niego samego. Przecisnął się przez nie w końcu i postawił stół na podłodze, a potem położył na nim dziwny metalowy przedmiot. Jonnie początkowo sądził, że ogromne
62
krzesło było dla niego, ale szybko został wyprowadzony z błędu. Potwór sam usiadł na krześle. Wyjął z kieszeni zabrane wczoraj książki i rzucił je na stół, a potem wskazał łapą tajemniczy przedmiot. Z tyłu urządzenia znajdował się pojemnik z okrągłymi płytami. Każda z nich miała w środku otoczony rowkami otwór. Potwór wyjął jedną i przyjrzał się jej uważnie, po czym położył na wierzch urządzenia. Był tam pręt, który pasował do otworu.
Jonnie obserwował te poczynania podejrzliwie - ręka wciąż go jeszcze bolała po wczorajszym szturchnięciu. Wszystko, do czego ten potwór był zdolny, było przebiegłe, perfidne i niebezpieczne. Zostało to należycie potwierdzone. Rozgrywka z nim polegała teraz na uzbrojeniu się w cierpliwość, obserwowaniu i uczeniu się, a poza tym na wykorzystaniu każdej szansy ucieczki.
Potwór wskazał łapą dwa okienka znajdujące się z przodu przedmiotu. Potem zaś dotknął dźwigni wystającej z przedniej ścianki i opuścił ją w dół.
Jonnie otworzył szeroko oczy i cofnął się przestraszony. Przedmiot mówił! Czystym i dźwięcznym głosem powiedział:
"Przepraszam". Potwór podniósł dźwignię w górę. Cisza. Potwór szturchnął Jonniego między łopatki, przyciągnął z powrotem do stołu i pogroził ostrzegawczo palcem. Opuścił dźwignię. Przedmiot powiedział: "Przepraszam, ale jestem..." Znowu dźwignia powędrowała w górę i znowu zapadła cisza. Jonnie starał się zajrzeć pod maszynę i obejrzeć ją od tym. Na pewno nie było to żywe stworzenie - nie miała ani uszu, ani nosa, ani ust. Chociaż nie, usta miała, choć się nie poruszały - na dole urządzenia było coś, skąd wydobywał się głos, mówiący jego językiem. Potwór znowu opuścił dźwignię. Przedmiot się odezwał: "Przepraszam, ale jestem twoim...", i dopiero teraz Jonnie zauważył, że podczas gdy z nieruchomych ust wydobywały się słowa, w górnym okienku pokazywały się jakieś zawijasy, a w dolnym - obca twarz. Potwór zatrzymał maszynę, przesunął dźwignię w lewo i znowu ją opuścił. Popłynęły dźwięki, których Jonnie teraz nie rozumiał. Każdorazowo, gdy maszyna zaczynała mówić, w, okienkach pojawiały się zawijasy i ta sama twarz. Po następnym zatrzymaniu maszyny potwór przesunął dźwignię w prawo, opuścił i dały się słyszeć jeszcze jakieś inne, ale też niezrozumiałe dla Jonniego dźwięki. Olbrzym wyszczerzył pod maską zęby, zupełnie jakby się uśmiechał. Powtórzył jeszcze raz ostatnią czynność i słuchając maszyny, wskazywał na siebie. Jonnie nagle pojął, że to, co słyszy teraz, jest najpewniej mową jego prześladowcy.
63
Zainteresowanie Jonniego stało się natychmiast o wiele żywsze i gwałtowniejsze. Sięgnął w górę i odsunął łapę potwora, który patrzył na niego badawczo. Ustawił dźwignię prosto i opuścił ją. "Przepraszam - powiedziała maszyna - ale jestem twoim nauczycielem, jeśli wybaczysz mi taką arogancję. Nie mam zaszczytu być Psychlosem. Jestem tylko skromnym Chinkosem. Jestem Joga Stenko, młodszy asystent do spraw języków w oddziale językoznawstwa departamentu kultury i etnografii na planecie Ziemia". W górnym okienku szybko migały zawijasy. "Proszę wybaczyć mi moją zarozumiałość, to jest kurs czytania i pisania języka angielskiego i szwedzkiego. Mam nadzieję, że na środkowej ścieżce zapisu bez trudu odnajdziesz język angielski. Na lewej ścieżce znajdziesz ten sam tekst po szwedzku. Na prawej ścieżce tenże tekst nagrany jest w języku Psychlo, szlachetnym języku Zdobywców. W każdym przypadku odpowiednie obrazy pojawiają się w dolnym okienku, a ich pisany odpowiednik - w górnym. Proszę o wybaczenie moich pokornych aspiracji do uczoności. Całą mądrość posiadają tylko gubernatorzy Psychlo i jedno z ich głównych towarzystw, wielkie i potężne Intergalak-tyczne Towarzystwo Górnicze, które oby zawsze przynosiło zyski".
Jonnie przyglądał się uważnie. Już pojął, że nie jest to żywe stworzenie, ale maszyna, martwy przedmiot. A to mogło oznaczać, że owad też był maszyną. Jonnie spojrzał na potwora. Po co ten stwór robił to wszystko? Co za nowe niebezpieczeństwa kryły się za tym? W jego bursztynowych oczach nie było nawet cienia życzliwości. Były jak oczy wilka widziane w świetle ogniska.
Potwór wskazał na maszynę i Jonnie spuścił dźwignię na dół. "Przepraszam - powiedziała maszyna - zaczniemy od alfabetu. Pierwszą literą jest A. Spójrz w górne okienko!" Jonnie spojrzał i zobaczył znaki.
"A... wymawia się ej. Brzmi ono również a jak w PAT, e/jak w PAY, ee jak w CARE, ae jak w FATHER. Przypatrz się dobrze, bardzo proszę, abyś zawsze mógł rozpoznać tę literę. Następną literą alfabetu jest B. Spójrz w okienko! Ma ona zawsze brzmienie b jak w BAT..."
Potwór wykonał ręką szybki ruch i otworzył jedną z książek na pierwszej stronie. Stuknął pazurem w literę A. Jonnie sam się już tego domyślił. Język można było zapisać, a ta maszyna miała go nauczyć, jak się to robi. Przesunął dźwignię w prawo i pociągnął do dołu, a wtedy maszyna zaczęła recytować coś w języku
64
potwora. Drobna twarz w dolnym okienku pokazywała właściwy układ ust przy wymawianiu dźwięków. Dźwignia w lewo - i maszyna zaczęła mówić coś po... szwedzku?
Potwór stanął wyprostowany, patrząc na Jonniego z góry. Wyjął z kieszeni dwa martwe szczury i zaczął huśtać nimi przed jego nosem. Co to miało być? Nagroda? Jonnie poczuł się jak tresowany pies. Nie wziął ich. Potwór wykonał ruch, jakby wzruszał ramionami, i coś powiedział, Jonnie nie mógł jednak zrozumieć jego słów. Ale kiedy potwór sięgnął po maszynę, pojął, co mogły znaczyć. Coś w rodzaju: "Koniec lekcji na dzisiaj". Chłopak odepchnął włochate łapy od maszyny. Nie był pewien, co się stanie, jeśli zostanie trzepnięty przez potwora i przeleci przez pół klatki, ale stał w miejscu, zasłaniając maszynę. Potwór też stał i kiwał głową to w jedną, to w drugą stronę. Nagle zahuczał. Jonnie nawet nie drgnął. Potwór zahuczał jeszcze głośniej i teraz chłopak zrozumiał z ulgą, że stwór po prostu się śmieje.
Klamra pasa potwora z wyrytymi na niej chmurami dymu na niebie znajdowała się na wysokości oczu Jonniego. Kojarzyła się mu z legendami o końcu ludzkości. Śmiech grzmiał mu w uszach jak ryk szyderstwa. Wreszcie potwór odwrócił się i wyszedł, wciąż śmiejąc się, gdy zamykał bramę. Na twarzy Jonniego malowała się gorycz i determinacja. Musiał wiedzieć więcej. Znacznie więcej. Wtedy będzie mógł działać.
Maszyna wciąż znajdowała się na stole, toteż sięgnął do dźwigni.
Słońce mocno przypiekało. Cała uwaga Jonniego była skoncentrowana na maszynie uczącej. Udało mu się przesunąć ogromne krzesło i z bliska obserwować w okienku starego Chinkosa. Opanowanie alfabetu angielskiego było nie lada sztuką, ale opanowanie go w języku Psychlo stanowiło jeszcze trudniejsze zadanie. Znacznie łatwiejsze było śledzenie gry znaków, zwłaszcza gdy się już zapamiętało, kiedy znak się pojawi i co oznacza.
Po tygodniu wydawało mu się, że się wreszcie w tym połapał. Zaczął mieć nadzieję. Zaczął nawet sądzić, że było to łatwe. "fi jak w BATS, Z jak w ZOO, ^jak w HATS, a V jak w YOU". A przechodząc do tego samego tekstu w Psychlo, BATS, ZOO, HATS i YOU przekształcały się (trochę niezrozumiale) w PENS, SHOYELS, KERBANGO i FEMALES. Ale kiedy w końcu pojął
3 - Pole bitewne 65
przy pomocy uniżonego Chinkosa, że odpowiedniki stów HATS, ZOO i BATS w języku Psychlo rozpoczynały się od innych liter, wtedy już wiedział, że naprawdę rozumie.
Mógł wreszcie powtórzyć cały alfabet po angielsku. Potem zaś, rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia w okienko, mógł powtórzyć alfabet w języku Psychlo. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu zbyt długo zatrzymywać się na tym etapie. Żywienie się surowym mięsem wykończyłoby go w końcu - już teraz był na wpół zagłodzony, gdyż z trudem zmuszał się do jedzenia szczurów. Potwór przychodził każdego dnia i obserwował go przez chwilę. Któregoś razu z trzaskiem otworzył drzwi klatki i wpadł do niej jak huragan. Przez chwilę wrzeszczał coś tak, że aż pręty klatki zaczęły dygotać. Jonnie spodziewał się szturchańca, ale nawet nie drgnął, gdy potwór wyciągnął łapę. Łapa jednakże zbliżyła się do maszyny i przestawiła z trzaskiem dźwignię w najniższe położenie, której to możliwości Jonnie nawet nie podejrzewał. Maszyna zaczęła produkować całkiem nowy zestaw obrazów i dźwięków.
Stary Chinkos powiedział po angielsku: "Przykro mi, szanowny studencie, i proszę o wybaczenie mej arogancji! Teraz zaczniemy ćwiczenia w kojarzeniu przedmiotów, symboli i słów". I wtedy ' pojawił się nowy zestaw obrazów. Zabrzmiał dźwięk H i w wolnym tempie zaczęła pojawiać się i znikać litera H. Potem zaczęły pojawiać się i znikać litery Psychlo, które miały brzmienie podobne do angielskiego H, w obrazie i dźwięku. Znikały i pojawiały się coraz prędzej, aż wreszcie zamieniły się w zamazaną plamę. Jonniego zaintrygowało to tak bardzo, że nawet nie zauważył, iż potwór sobie poszedł.
To znowu coś nowego. Dźwignia była tak wielka i oporna, że nie zdawał sobie sprawy z tego, iż to wszystko zostało ukryte po prostu trochę niżej. Jeśli więc taki był efekt niewielkiego przesunięcia dźwigni w DÓŁ, to co stanie się. Jeśli pchnie się ją nieco w GÓRĘ? Spróbował to wykonać... i COS o mało nie zdmuchnęło mu głowy!
Cienie rzucane przez pręty klatki przewędrowały ładny kawałek drogi, zanim nabrał na tyle odwagi, aby spróbować jeszcze raz. Ten sam efekt! Trzymając się oparcia, przyglądał się maszynie podejrzliwie. Wydobywał się z niej promień światła. Spróbował jeszcze raz i pozwolił, by światło padło na jego dłoń. Poczuł ciepło i mrowienie. Spojrzał na nią ostrożnie z boku. Na dłoni pojawiły się obrazy. I usłyszał, w najbardziej niesamowity sposób, bo nie za pomocą uszu, ale jakby bezpośrednio w głowie, wypowiedziane
66
słowa: "Teraz alfabet będzie utrwalony w twej podświadomości - A, B, C..."
Co to było? Czyżby słuchał głową? Nie, to niemożliwe. Nie słyszał w ogóle nic poza odgłosem świergotka. Coś bezgłośnego wydobywało się z MASZYNY! Odsunął się nieco do tyłu. Wrażenia stały się słabsze. Przysunął się bliżej - mocniejsze. "Teraz powtórzymy te same dźwięki w Psychlo..."
Oddalił się na maksymalną odległość, na jaką pozwalała mu linka, i usiadł pod ścianą, rozmyślając o tym wszystkim. W końcu pojął, że ćwiczenia we wzajemnych skojarzeniach symboli, dźwięków i słów miały na celu nauczenie go szybkiego i automatycznego kojarzenia, aby nie szukał odpowiedników wyrazów na ślepo, lecz stosował je bez wahania. Ale co z tym słupem "światła słonecznego", wydobywającym się z maszyny? Nabrał odwagi, wrócił do stołu i wziął do ręki inną płytę, po czym założył ją na maszynę. Zebrał się w sobie i z determinacją pchnął dźwignię do samej góry.
Nagle WIEDZIAŁ, że jeśli trzy boki trójkąta są sobie równe, to również jego trzy kąty są sobie równe. Nie wiedział, co to jest trójkąt ani kąt, ale teraz WIEDZIAŁ, że ta zasada jest prawdą.
Wrócił pod ścianę i usiadł. Wyciągnął rękę i jego palec wykreślił na piasku trójkątny kształt. Szturchnął ze zdumieniem palcem w każdy jego wierzchołek. Powiedział:
- One są równe.
Równe czemu? Równe sobie nawzajem. I co z tego? Być może była to cenna informacja.
Wpatrywał się w maszynę. Mogła go uczyć w zwykły sposób, mogła go uczyć w sposób przyśpieszony i mogła go uczyć w sposób niewiarygodnie szybki - za pomocą promienia światła. Uśmiechnął się mściwie. Alfabet? On musi poznać całą cywilizację Psychlosów!
Życie stało się ciągłym nastawianiem płyt, stosów płyt. Każdą nie wykorzystywaną na sen godzinę spędzał przy stole na nauce - za pomocą prostych obrazów, za pomocą progresywnie przyśpieszanych wzajemnych skojarzeń, za pomocą przeszywających promieni światła. Na wpół zagłodzony Jonnie miał niespokojne sny. Zjawy martwych Psychlosów mieszały się z surowymi szczurami polującymi na mechaniczne konie, które latały. A płyty obracały się i obracały. W ciągu tygodni i miesięcy wtłaczał w głowę wiedzę całych wieków. Tak wiele musiał się nauczyć!
67
8
Nic nie zakłócało dobrego samopoczucia Teria do momentu, gdy otrzymał wezwanie do stawienia się u Dyrektora Planety.
Tydzień upływał za tygodniem, zaczęły się jesienne chłody. Człowiek miał się dobrze. Każdą chwilę spędzał przy chinkoskiej maszynie uczącej. Nie zaczął jeszcze mówić, no ale w końcu było to tylko zwierzę, a jeszcze na dodatek głupie. Nie połapało się nawet w mechanizmie progresywnego przyśpieszania skojarzeń, dopóki mu nie został zademonstrowany. I nie miało dość rozumu, aby stanąć pod kątem prostym w stosunku do nadajnika natychmiastowej interioryzacji wiedzy. Czyż nie zdawało sobie sprawy, że cały impuls falowy powinien przejść przez kości czaszki? Głupie! Nauka prowadzona w takim tempie będzie trwała miesiące! Ale czegóż można spodziewać się po zwierzęciu, które żywi się surowymi szczurami!
Jednakże gdy Teri czasami wchodził do klatki i zaglądał w te dziwne niebieskie oczy, odnosił wrażenie, że widzi w nich czającą się groźbę. Postanowił, że jeśli stworzenie okaże się niebezpieczne, wykorzysta je do swoich planów, a potem - na pierwszy sygnał, że wymyka mu się spod kontroli - zamieni je w obłok pary. Jedno naciśnięcie spustu ręcznego miotacza - bang! - i nie ma już człowieka. Bardzo proste!
Tak, wszystko układałoby się świetnie, gdyby nie to wezwanie. Nie wiadomo, czy Dyrektor Planety sam dowiedział się czegoś, czy też ktoś napisał donos. Co prawda, ze względu na zawiłą strukturę zarządzania Teri jako szef ochrony bezpieczeństwa bezpośrednio mu nie podlegał. Uprzytomniwszy sobie ten fakt, natychmiast poczuł się lepiej. Ba, zdarzało się wręcz nieraz, że szef ochrony bezpieczeństwa doprowadzał do usunięcia Dyrektora Planety - na przykład w związku z korupcją. No tak, ale był to jednak szef administracyjny i to on pisał raporty, w których decydował o tym, czy kogoś pozostawić na zajmowanym stanowisku, czy przenieść gdzie indziej.
Wezwanie nadeszło poprzedniego wieczoru i Teri nie spał zbyt dobrze. Wiercił się w łóżku, próbując wyobrazić sobie przebieg rozmowy z dyrektorem. Tak na wszelki wypadek przejrzał nawet jego akta, chcąc sprawdzić, czy nie ma w nich jakichś ciekawych informacji. To, że nie mógł niczego znaleźć ani niczego sobie przypomnieć, zmartwiło go. Czuł się w pełni spokojny tylko wtedy, gdy miał w zanadrzu coś, co mogło ewentualnie przydać
68
się do szantażu. Wymęczony nie przespaną nocą z ulgą niemal przyjął informację, że dyrektor właśnie oczekuje go w swoim biurze.
Numph, Dyrektor Planety Ziemia, był stary. Krążyły plotki, że został wyrzucony z Centralnej Dyrekcji Towarzystwa - nie za korupcję, lecz po prostu za niekompetencję. I posłano go najdalej, jak tylko było można. Mało znaczące stanowisko, peryferyjna planeta w odległej galaktyce, znakomite miejsce, by zesłać tam kogoś i zapomnieć o nim.
Numph siedział tyłem do biurka i patrzył przez kopułę ciśnieniową na odległe centrum załadowcze statków kosmicznych. Gryzł w roztargnieniu róg skoroszytu do akt. Terl zbliżył się, bacznie go obserwując. Mundur Numpha był porządnie utrzymany, a jego niebieskawe futro nienagannie uczesane.
- Siadaj! - powiedział dyrektor z roztargnieniem.
- Przyszedłem na pańskie wezwanie, Wasza Planetarna Mość. Stary Psychlos obrócił się do biurka. Spojrzał na Terla znużonym wzrokiem.
- To oczywiste - rzekł.
Nie przepadał zbytnio za Terlem, ale też nie czuł do niego niechęci. Zawsze tak było z tymi wyższymi urzędnikami, którzy zdecydowanie nie należeli do elity. Nie to co w dawnych czasach, na innych planetach, na innych stanowiskach, z lepszym zestawem pracowników.
- Nie wykazujemy zysków - zaczął. Rzucił skoroszyt na biurko. Dwa rondle z kerbango zagrzechotały, ale nie zaproponował Terlowi żadnego.
- Wydaje mi się, że ta planeta staje się coraz bardziej wyeksploatowana z surowca - rzekł Terl.
- Nie to jest przyczyną. Jest tu tak wiele głębokich pokładów rudy, że mamy co robić przez całe wieki. Poza tym to jest zmartwienie dla inżynierów, a nie dla ochrony bezpieczeństwa.
Terl pominął milczeniem uwagę dyrektora.
- Słyszałem, że na wielu rynkach Towarzystwa ceny poszły w dół - powiedział.
- Być może, ale to są kłopoty departamentu ekonomii w Centrali Towarzystwa na Psychlo, a nie ochrony bezpieczeństwa.
Druga przygana wzbudziła w Teriu lekki niepokój. Krzesło, na którym siedział, ugięło się alarmująco pod jego cielskiem.
Numph przysunął skoroszyt do siebie i zaczął się nim bezmyślnie bawić. Wreszcie spojrzał na Terla.
- Chodzi o koszty - rzucił.
69
- Koszty - rzekł Teri, wykorzystując szansę małego odwetu - to sprawa księgowości, a nie ochrony bezpieczeństwa.
Numph patrzył na niego kilka sekund nieruchomym wzrokiem, nie mogąc się zdecydować, czy uznać zachowanie Teria za bezczelność. Rzucił skoroszyt z powrotem na biurko.
- Chodzi o bunt - powiedział wreszcie. Teri zesztywniał.
- Jaki bunt?!
Nawet najmniejsza plotka na ten temat nie dotarła do niego. Co się tutaj działo? Czyżby Numph miał swój własny wywiad, o którym on, Teri, nie miał pojęcia?
- Nic się jeszcze nie wydarzyło - rzekł Numph. - Ale kiedy ogłoszę obniżki płacy i obetnę wszystkie premie, wtedy będziemy narażeni na bunt.
Teri wzdrygnął się i pochylił do przodu. Numph rzucił skoroszyt w jego kierunku.
- Wykaz kosztów osobowych. Mamy na tej planecie trzy tysiące siedemset dziewiętnastu pracowników rozmieszczonych w pięciu kopalniach i trzech punktach eksploatacyjnych. Włączony w to jest naziemny personel lotnisk, załogi frachtowców oraz obsługa transportu transgalaktycznego. Przy średnich zarobkach rzędu trzydziestu tysięcy kredytów rocznie daje to kwotę stu jedenastu milionów pięciuset siedemdziesięciu tysięcy kredytów. Wyżywienie, zakwaterowanie i gaz do oddychania kosztują średnio około piętnastu tysięcy każde, co daje w sumie pięćdziesiąt pięć milionów siedemset osiemdziesiąt pięć tysięcy. Wszystko razem zaś składa się na kwotę stu sześćdziesięciu siedmiu milionów trzystu pięćdziesięciu pięciu tysięcy kredytów. Jeśli dodać do tego premie i koszty transportu, to właściwie niemal przekraczamy wartość naszego wydobycia. A nie są w to wliczane koszty normalnego zużycia eksploatacyjnego oraz koszty ekspansji.
Teri miał o tym wszystkim niejakie pojęcie i miał zamiar wykorzystać to do osiągnięcia swoich celów. Nie podejrzewał, że tak szybko nadejdzie czas ujawnienia jego projektu, ale nie mógł przecież przewidzieć, że potężne i bogate Towarzystwo Inter-galaktyczne posunie się do obcinania pensji i zabierania premii. Zwierzę całkiem nieźle dawało sobie radę z przyswajaniem wiedzy. Prawdopodobnie można je będzie już zacząć uczyć elementarnych zasad kopalnictwa. Poza tym można je wykorzystać do zdobycia następnych zwierząt. Teri był przekonany, że będzie ono mogło wykonywać niezbędne prace górnicze. Wiedział, że wydzieranie złota ze stromej góry jest nie lada sztuką i z pewnością tragicznie
70
się skończy dla niektórych z zatrudnionych przy tym stworzeń, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Poza tym i tak, z chwilą gdy cały surowiec zostanie wydobyty, zwierzęta będą musiały zginąć, by tajemnica nigdy nie została ujawniona.
- Moglibyśmy zwiększyć wydobycie - rzekł Terl ostrożnie.
- Nie, nie - sprzeciwił się Numph. - To jest niemożliwe - westchnął. - Mamy ograniczony personel. Terl tylko na to czekał.
- Ma pan rację - powiedział. - Jeśli czegoś nie wymyślimy, wybuchnie bunt. Numph skinął posępnie głową.
- W czasie buntu - kontynuował Terl - robotnicy wapory-zują w pierwszym rzędzie członków kierownictwa.
Numph ponownie skinął głową, a na dnie jego bursztynowych oczu pojawił się strach.
- Pracuję nad tym - dodał Terl. Nie był jeszcze gotowy do rozpoczęcia realizacji swoich planów, ale czas naglił. - Gdybyśmy mogli dać im nadzieję, że obniżki będą tylko tymczasowe i gdybyśmy nie sprowadzali nowego personelu, wówczas groźba wybuchnięcia buntu znacznie by się zmniejszyła.
- Prawda - odparł Numph. - Już teraz nie sprowadzamy nowych pracowników. Ale nasze urządzenia pracują w warunkach przeciążenia i coraz częstsze są narzekania na taką sytuację.
- No więc tak - zaryzykował Terl - co by pan powiedział, gdybym oświadczył, że właśnie opracowuję projekt zmniejszenia liczby naszej siły roboczej w ciągu najbliższych dwóch lat o połowę?
- Powiedziałbym, że byłby to cud.
Terl to właśnie chciał usłyszeć. Jeżeli zdobędzie przychylność dyrektora, wszyscy w Centrali Towarzystwa na Psychlo będą po jego stronie. Numph wyglądał tak, jakby zapalił się do tej idei.
- Żaden Psychlos - mówił dalej Terl - nie lubi tej planety. Nie możemy tu wychodzić na zewnątrz bez masek...
- Co zwiększa wydatki na gaz do oddychania - wpadł mu w słowo Numph.
- ...a zatem potrzebujemy siły roboczej oddychającej powietrzem, która potrafi wykonywać elementarne czynności używając maszyn.
Numph opadł na fotel zniechęcony.
- Jeśli myślisz o tych tam... jak ich zwano... Chinkosach, to zostali oni wyniszczeni przed wiekami.
- To nie Chinkosi. I gratuluję Waszej Planetarnej Mości
71
takiej znajomości historii Towarzystwa. Nie, nie myślę o Chin-kosach. Istnieje tu lokalne źródło zaopatrzenia w potencjalną siłę roboczą.
- Gdzie?
- Nie chciałbym na razie rozwijać tego tematu, ale pragnę zameldować, że wyniki moich dotychczasowych badań są niezwykle obiecujące.
- Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej?
- Otóż żyją tu istoty, które rokują nadzieje na ich sensowne wykorzystanie. Są bardzo sprawne manualnie. Numph się zastanowił.
- Czy mówią? Czy możesz się z nimi porozumieć?
- Tak - odparł Terl, aczkolwiek nie był jeszcze tego tak całkiem pewien. - Mówią.
- Na południowym kontynencie żyje ptak, który też może mówić. Dyrektor tamtejszej kopalni przysłał jeden taki okaz. Mógł on kląć w Psychlo. Ktoś tam nie wymienił naboju powietrznego w jego kopule i ptak zdechł. - Numph zmarszczył brwi. - Ale ptak nie jest manualnie...
- Nie, nie, nie - przeciął Terl. - Są to małe, niskie stworzenia. Dwoje ramion, dwie nogi...
- Małpy! Terl, nie mówisz chyba poważnie...
- Nie, nie małpy. Małpy nigdy nie zdołałyby obsłużyć maszyny. Mówię o ludziach. Numph patrzył na niego przez kilka sekund. Potem powiedział:
- Ale jeśli nawet rzeczywiście potrafiliby pracować, jak mówisz, to przecież zostało ich tak niewielu...
- Prawda - odparł Terl. - Człowiek został włączony do rejestru gatunków zagrożonych całkowitym wyginięciem.
- Sam widzisz. A kilka takich stworzeń nie rozwiąże naszych...
- Wasza Planetarna Mość, będę szczery. Jeszcze nie policzyłem, ilu ich tutaj zostało...
- Ale przecież przez całe wieki nikt nie widział choćby jednego z nich, Terl...
- Bezpilotowe samoloty zwiadowcze zarejestrowały ich obecność właśnie w tych górach, które pan widzi. Jest ich tu trzydziestu czterech, a na innych kontynentach znacznie więcej. Mam podstawy sądzić, że przy otrzymaniu odpowiednich środków, mógłbym zgromadzić ich kilka tysięcy.
- Ach, no cóż, środki... wydatki...
- Nie, nie. Nie rzeczywiste wydatki. Zacząłem już wprowadzać program oszczędnościowy, zredukowałem nawet liczbę bezpiloto-
72
wych lotów zwiadowczych. A co do tych ludzi... Jeśli stworzy się im odpowiednie warunki, to szybko się rozmnożą...
- Ale jeśli nikt nie widział choćby jednego... Poza tym, jakie funkcje mogliby spełniać?
- Operatorów zewnętrznych maszyn, ponad siedemdziesiąt pięć procent naszego personelu właśnie tym się zajmuje. Obsługa traktorów czy urządzeń załadowczych nie wymaga specjalnych kwalifikacji.
- Och, sam nie wiem, Terl. Gdybym zobaczył przynajmniej jednego...
- Ja mam jednego.
- Co?!
- Tak, właśnie tu. W klatkach zwierzyńca w pobliżu ogrodzenia naszego terenu. Wybrałem się na zewnątrz i złapałem go. Miałem z tym trochę roboty, ale udało mi się. Wie pan, w szkole byłem dobry w strzelaniu.
Numph zaczął ostrożnie:
- Tak... słyszałem pogłoski, że w tym zwierzyńcu, czy jak go nazywasz, znajduje się jakieś dziwne zwierzę. Któryś z dyrektorów kopalni, myślę, że... tak, to był Char, wyśmiewał się z tego.
- Nie można wyśmiewać spraw, które mogą mieć istotny wpływ na zyski Towarzystwa. - Terl spojrzał groźnie.
- Racja, czysta racja. Char zawsze był głupcem. A więc robisz doświadczenia ze zwierzęciem, które mogłoby zastąpić nasz personel... No, no, godne uwagi.
- Otóż - rzekł Terl - jeśli podpisze mi pan zlecenie na wykorzystanie środków transportu...
- Och, no dobrze... Czy jest jakaś możliwość zobaczenia tego zwierzęcia? Wiesz, żebym mógł sprawdzić, do czego się ono nadaje. Same tylko odszkodowania pośmiertne, które musimy wypłacać w związku z wypadkami spowodowanymi awariami technicznymi... Gdyby udało sieje zredukować albo przynajmniej zminimalizować, znacznie poprawiłby się stosunek zysków do strat. Tylko co zrobimy z ewentualnymi przypadkami zniszczenia maszyn? Musisz wiedzieć, że Centrala Towarzystwa nie lubi, gdy mszczą się maszyny.
- Mam to stworzenie zaledwie od paru tygodni i potrzebuję jeszcze trochę czasu, aby wyszkolić je w obsłudze maszyn. Niedługo będę mógł urządzić dla pana pokaz jego umiejętności.
- Świetnie. Daj mi znać, kiedy będziesz gotów! Mówiłeś, że je szkolisz? Wiesz, że uczenie niższych ras metalurgii lub taktyki bojowej jest zakazane prawem? Nie robisz tego, nieprawdaż?
73
- Nie, nie, tylko obsługa maszyn. Wszystko to sprowadza się do naciskania przycisków i pociągania za dźwignie. Muszę je również uczyć języka, aby mogło zrozumieć otrzymywane polecenia. Jak będzie odpowiednio przygotowane, wówczas urządzę pokaz, a teraz, gdyby mógł mi pan podpisać te zlecenia...
- Zrobię to, gdy obejrzę efekty twojej pracy - zdecydował Numph.
Terl podniósł się z krzesła, przygotowane do podpisu blankiety zleceń wysunęły się do połowy z jego kieszeni. Wepchnął je z powrotem. Będzie musiał wymyślić coś innego. No tak, ale rozmowa i tak miała niespodziewanie dobry przebieg. Nie czuł się najgorzej. I wtedy Numph wylał mu na głowę wiadro zimnej wody.
- Terl - powiedział - naprawdę doceniam twoją pomoc. Właśnie przed kilkoma dniami otrzymałem z Centrali Towarzystwa depeszę dotyczącą twojej osoby. Jak wiesz, oni tam robią plany z wyprzedzeniem. Potrzebowali na miejscu szefa bezpieczeństwa z doświadczeniem zawodowym i chcieli cię stąd odwołać. Na szczęście nie zgodziłem się i zarekomendowałem cię na jeszcze jedną dziesięcioletnią delegację służbową na Ziemi. Dołączyłem tę depeszę do twoich akt. Przyda ci się zapis świadczący o tym, że jest na ciebie popyt.
Terl był zdruzgotany. Połyskująca żyła złota leżała sobie w górach. Potrzebował prawdopodobnie około dwóch lat na jej wydobycie, akurat tyle, ile pozostało mu do zakończenia standardowej delegacji służbowej. Wszystko zapowiadało się tak dobrze. A teraz jeszcze dziesięć lat! Ta myśl była nie do zniesienia. Jakiś haczyk! Natychmiast musiał znaleźć na Numpha jakiś haczyk!
9
Huk był przeraźliwie głośny i zupełnie odmienny od tego, który regularnie co pięć dni wstrząsał klatką.
Jonnie odkrył, że wspinając się po prętach uzyskuje rozległy widok na całą równinę aż do gór oraz na zabudowany kopułami teren zajmowany przez Psychlosów. Na wschód od niego znajdowała się ogromna, ogrodzona platforma o jasnej i błyszczącej nawierzchni. Na jej południowym krańcu stała kopulasta budowla, do której bez przerwy wchodzili i wychodzili Psychlosi. Pomocna część platformy miała inną nawierzchnię - na tej części lądowały i startowały dziwne cylindryczne pojazdy. Lądując wzniecały tumany kurzu, ich boki się otwierały, wysypywał się z nich gruz
74
i zwały różnych materiałów, po czym pojazdy znów wznosiły się w powietrze i odlatywały, znikając gdzieś za linią horyzontu. Zwalone materiały ładowane były na biegnącą między wieżami taśmę transportową, na której wędrowały kawałek dalej, po czym były zrzucane na wielką hałdę. Dokładnie co pięć dni, zawsze o tej samej porze, działo się z nią coś, czego Jonnie nie mógł żadną miarą pojąć. Najpierw rozlegało się buczenie, leżący na platformie materiał rozjarzał się dziwnym światłem, potem dawał się słyszeć huk i... hałda znikała. A następnego dnia pojazdy znowu zrzucały swój ładunek, znowu huczała taśma, i tak przez następnych pięć dni, do kolejnego niewytłumaczalnego zniknięcia.
Ze wszystkich tajemniczych i niepojętych zjawisk, które obserwował, ta osobliwość najbardziej przykuwała jego uwagę. Wszystko odbywało się w regularnych odstępach czasu, ale dzisiaj, jednego z pierwszych zimowych dni, zdarzyło się tam coś dziwnego. W jednej z maszyn przenoszących ładunek na taśmociąg nastąpił wybuch. Zgromadził się natychmiast tłum Psychlosów. Jedni robili coś z kierowcą, inni gasili płonącą maszynę. Podjechał jakiś pojazd, do którego przeniesiono ciało kierowcy. Inny zepchnął uszkodzoną maszynę na bok, by nie tarasowała drogi, a potem podjął przerwaną pracę przy załadunku.
"Jakiś wypadek" - pomyślał Jonnie. Patrzył jeszcze przez chwilę, ale nic więcej się nie wydarzyło. Usłyszał natomiast znajome dudnienie ogromnych stóp. Do klatki zbliżał się jego potwór. Wszedł do środka i ze złością popatrzył na Jonniego. Ostatnio często bywał rozdrażniony. Teraz też wyglądał na zniecierpliwionego. Gwałtownie gestykulując wskazywał na maszynę uczącą, a później na Jonniego. Jonnie wziął głęboki oddech. Wiele miesięcy przesiedział przy tej maszynie, pracując bez wytchnienia. Ale jeszcze nigdy nie odezwał się do potwora ani słowem. Zrobił to teraz. Powiedział w Psychlo:
- Zepsuła się.
Potwór popatrzył na niego dziwnie, potem podszedł do maszyny i pchnął dźwignię do dołu. Nie działała. Podniósł ją do góry i zajrzał pod spód. Dla Jonniego był to nie lada wyczyn, on sam bowiem nie był w stanie przesunąć jej nawet o cal.
Maszyna przestała działać właśnie tego ranka, na krótko przed eksplozją. Jonnie przysunął się bliżej, przyglądając się poczynaniom potwora. Usunął on małą płytkę z dna urządzenia i wyjął ze środka jakiś guzik. Obejrzał go, a potem położył maszynę na boku i opuścił klatkę. Wkrótce wrócił z innym guzikiem, włożył go w to samo miejsce, a następnie nasunął z powrotem płytkę.
75
Ustawił urządzenie i ruszył dźwignię. Płyta zaczęła się obracać i maszyna powiedziała: "Proszę o wybaczenie, dodawanie i odejmowanie..." Potwór wskazał pazurem na stół, a później na Jonniego, który powoli i wyraźnie rzekł:
- Znam je wszystkie, potrzebuję nowych płyt. Potwór patrzył na niego przez chwilę nieruchomym wzrokiem. W końcu wydobył z trzaskiem zestaw płyt z pojemnika i wyszedł. Wrócił po chwili z nowym, grubszym stosem płyt i włożył go do maszyny. Zdjął starą płytę i nałożył nową z kolejnym numerem porządkowym. Potem wskazał na Jonniego i na stół. Było oczywiste, że oczekuje natychmiastowego zabrania się do pracy. Jonnie westchnął i powiedział:
- Człowiek nie żywi się surowym mięsem szczurów i nie pije brudnej wody.
Potwór stanął jak wryty, wytrzeszczył na niego oczy, a potem usiadł na krześle i przyglądał mu się uważnie.
10
Terl bacznie przypatrywał się stworzeniu. Chyba nie domyślało się jego planów? Nie, oczywiście, że nie. Może był ostatnio zbyt natarczywy i zwierzę wyczuło, że jest mu do czegoś potrzebne. A może był zbyt pobłażliwy? Przecież codziennie lub co drugi dzień zadawał sobie trud wyjścia na zewnątrz, by zastrzelić dla niego parę szczurów. A wcześniej, czyż nie zaopatrzył go w wodę? Albo też całe to zamieszanie z ustaleniem, co jada...
Teraz zaś oto ten mały, niewdzięczny człowieczek stał przed nim, twierdząc bezczelnie, że nie smakuje mu otrzymywane pożywienie. Terl patrzył na niego badawczo: wygląda dość słabowicie. Miał na sobie mocno zużyte ubranie i był prawie siny z zimna. Powiódł wzrokiem dokoła - klatka była stosunkowo czysta. Człowiek najwidoczniej zakopywał swoje odchody.
- Zwierzaku - odezwał się w końcu - lepiej byłoby, żebyś się zabrał do roboty.
- Zimowa pogoda - powiedział Jonnie - szkodzi maszynie. W nocy i w czasie deszczu trzymam ją pod nakryciem z jeleniej skóry, ale wilgoć jej nie służy.
Terla rozbawiło słuchanie zwierzaka wygłaszającego długie kwestie w języku Psychlo. Mówił z obcym akcentem, no i, co było drażniące, opuszczał zwroty grzecznościowe, typu "proszę o wy-
76
baczenie" czy "przepraszam", które obowiązywały przedstawicieli podległych Psychlosom ras z innych planet.
- Zwierzaku - powiedział Terl - umiesz wymawiać słowa, ale nie umiesz przyjąć odpowiedniej postawy. Czy mam ci ją zademonstrować?
Jonnie zdawał sobie sprawę z tego, że potwór mógł go zabić jednym machnięciem ogromnych łap, mimo to wyprostował się i rzekł:
- Nie nazywaj mnie "zwierzakiem". Nazywam się Jonnie Goodboy Tyler.
Terl osłupiał. Nie mógł tolerować takiej bezczelności. Uderzył. Obręcz omal nie złamała Jonniemu karku, gdy naprężona lina gwałtownie wyhamowała jego lot. Terl majestatycznie wyszedł z klatki i trzasnął drzwiami. Ziemia drgała jak podczas trzęsienia ziemi, gdy się oddalał. W pół drogi zatrzymał się jednak. Patrzył na ten szarobiały świat i czuł, jak narasta w nim wściekłość. Niech szlag trafi tę przeklętą planetę!
Zawrócił do klatki, otworzył drzwi i podszedł do człowieka. Podniósł go, śniegiem otarł mu krew z twarzy, a potem postawił przed stołem.
- Ja nazywam się Terl. O czym to właściwie mówiliśmy? Zaczął sobie zdawać sprawę, że zwierzę wyczuwa, iż jest mu potrzebne, i dzięki temu zyskuje nad nim przewagę. Jednak nigdy później nie zwrócił się do Jonniego inaczej niż: "zwierzaku". W końcu każdy musiał sobie wbić w głowę, że Psychlosi należą do rasy panującej. Do najwspanialszej rasy we wszystkich wszechświatach!


CZĘŚĆ III


Zzt miotał się po całym warsztacie, strącał na podłogę narzędzia, rozrzucał części i w ogóle robił wiele hałasu. Nagle spostrzegł stojącego w pobliżu Teria.
- Czy to ty byłeś motorem tej obniżki płac? - warknął.
- Chyba raczej departament rachunkowości, nieprawdaż? - odpowiedział łagodnie Terl.
- Dlaczego obniżono mi pensję?
- Nie tylko tobie, ale także mnie i wszystkim innym - wyjaśnił Terl.
- Mam trzy razy więcej roboty, żadnej pomocy i teraz tylko połowę pensji!
- Mówiono mi, że ta planeta przynosi straty...
- I żadnych premii - dorzucił Zzt. Terl przystąpił do ataku.
- Ostatnio coś wiele maszyn wylatuje w powietrze - zawiesił głos.
Zzt stanął i spojrzał na niego. Z tym Terlem nic nigdy nie było pewne.
- Czego znowu chcesz? - zapytał.
- Pracuję nad projektem, który pomógłby rozwiązać wszystkie te problemy i przywrócić poprzednie płace i premie.
Zzt wiedział, że gdy Terl zaczyna być zbyt przyjacielski, należy mieć się na baczności.
- Czego chcesz? - powtórzył podejrzliwie.
- Jeśli mi się powiedzie, to nasze zarobki i premie mogą się nawet zwiększyć...
- Słuchaj, jestem zajęty. Widzisz te wraki?
- Chcę wypożyczyć mały górniczy ciągnik - wyjaśnił w końcu Terl.
79
Zzt zaśmiał się szyderczo.
- Jest tu jeden taki. Wyleciał w powietrze wczoraj w dole, w rejonie załadowczym transfrachtu. Weź go sobie!
Mały spychacz miał zerwaną przez podmuch kopułę. Jego wewnętrzne okablowanie było zwęglone, a tablicę rozdzielczą pokrywały plamy zaschniętej krwi.
- Ale mnie jest potrzebny sprawny ciągnik ciężarowy - powiedział Terl. - Nie uszkodzony.
Zzt zaczął znowu ciskać narzędziami. Jedno z nich o mało nie trafiło w Terla.
- No?
- Masz zlecenie? - zapytał Zzt.
- No więc... - zaczął Terl.
- Tak też myślałem. - Zzt zatrzymał się i spojrzał na niego z niechęcią. - A może jednak miałeś coś wspólnego z tą obniżką płac? Krążą plotki, że rozmawiałeś z dyrektorem.
- Omawialiśmy bieżące problemy bezpieczeństwa.
- Ha!
Zzt zaczął tłuc młotem w uszkodzony spychacz, usiłując usunąć szczątki ciśnieniowej kopuły. Wyraźnie dawał do zrozumienia, że uznał rozmowę za zakończoną.
Terl wyszedł z warsztatu. Z posępną miną stał w korytarzu łączącym kopuły. Zastanawiał się. Telefon wewnętrzny był pod ręką, podniósł słuchawkę i połączył się z Numphem.
- Tu Terl, Wasza Planetarna Mość. Czy mógłbym umówić się na spotkanie z panem za mniej więcej godzinę? Muszę coś panu pokazać... Dziękuję, dziękuję bardzo. Za godzinę.
Odwiesił słuchawkę, odczepił od pasa maskę, nałożył ją i wyszedł na zewnątrz. Miękkie płatki śniegu wolno opadały na ziemię.
Jonnie był zajęty przy maszynie uczącej, lecz ukradkiem obserwował potwora, który odwiązywał przymocowaną do prętów klatki linę. Mocne szarpnięcie oderwało go od pracy.
- Chodź ze mną! - zarządził Terl.
- Obiecałeś mi, że będę mógł rozpalić ognisko. Czy wybieramy się po drewno opałowe? - zapytał Jonnie.
Terl nie odpowiedział. Ciągnąc linę zmusił chłopaka do pójścia za sobą. Skierował się wprost do starych pomieszczeń biurowych Chinkosów i kopnięciem buta otworzył drzwi. Jonnie z zainteresowaniem rozejrzał się dokoła. Wszędzie leżały grube warstwy kurzu, na papierach, książkach, na wiszących na ścianach mapach. Jonnie domyślił się, że to właśnie stąd pochodził stół i krzesło, stojące teraz w jego klatce, gdyż w pomieszczeniu było wiele
80
takich samych mebli. Teri otworzył szafę i wyjął z niej maskę i butlę. Przyciągnął Jonniego do siebie i nałożył mu maskę, po czym używając małej pompy, zaczął napełniać powietrzem dołączony do maski zbiornik.
- Co to jest? - zapytał Jonnie.
- Zamknij się, zwierzaku!
- Rozumiem, że ma to działać tak jak twoje urządzenie, ale dlaczego ty masz inny zbiornik?
Teri kontynuował pompowanie powietrza do butli, ignorując pytanie. Chłopak ściągnął maskę i usiadł przy drzwiach szafy, odwracając się do niego plecami.
Bursztynowe oczy zwęziły się. Teri miał jednak świadomość tego, że wszystkie jego plany opierają się na tym właśnie krnąbrnym zwierzęciu.
- A więc dobrze - warknął z odrazą. - To jest maska powietrzna Chinkosów. Chinkosi oddychali powietrzem. Ty oddychasz powietrzem. Musisz nałożyć maskę, aby wejść do pomieszczeń kopuł, bo inaczej umrzesz. Moje butle zawierają właściwy gaz do oddychania, pomieszczenia kopuł wypełnione są też gazem do oddychania, nie powietrzem. Zadowolony teraz?
- Nie możesz więc oddychać powietrzem - stwierdził Jonnie. Teri z trudem zapanował nad sobą.
- To ty nie możesz oddychać gazem do oddychania! Psychlosi pochodzą z właściwej planety, która ma właściwą atmosferę! Ty, zwierzaku, umarłbyś na niej. Nałóż maskę!
- Czy Chinkosi też musieli nosić maski w pomieszczeniach kopuł?
- Myślę, że ci już o tym mówiłem.
- Gdzie są ci Chinkosi?
- Byli, byli - powiedział Teri mściwie.
- Nie ma ich już tutaj?
- Nie, nie ma ich już tutaj! - wykrzyknął Teri. - Chinkosi wyginęli. Wszyscy! A wiesz dlaczego? Bo zachciało się im buntu. Przestali pracować i robić to, co im kazano.
- Aha - mruknął Jonnie.
Potwierdziło to jego opinię o Psychlosach. Chinkosi byli inną rasą, przez długi czas ciężko pracowali dla Psychlosów, a w nagrodę za to zostali zgładzeni. Rozejrzał się po zrujnowanym pomieszczeniu. Chinkosi musieli wyginąć już dawno temu.
- Widzisz ten wskaźnik? - zapytał Teri, pokazując napełniony zbiornik. - Wskazuje jedynkę, gdy butla jest pełna. W miarę jej opróżniania wskazówka idzie w dół, a gdy dojdzie do pięciu,
81
możesz mieć kłopoty. Powietrza w butli wystarczy na godzinę. Obserwuj wskaźnik!
- Wydaje mi się, że powinny być dwie butle i że jedna z nich powinna mieć pompę - zauważył Jonnie.
Teri przyjrzał się masce i spostrzegł, że rzeczywiście miała uchwyty na drugą butlę oraz kieszeń na pompę. Nie zadał sobie przedtem trudu, by rzucić okiem na umieszczoną na masce instrukcję użytkowania.
- Lepiej się zamknij! - warknął.
Napełnił jednak drugą butlę i dołączył ją razem z pompą do maski.
- Posłuchaj mnie teraz, zwierzaku! Idziemy do pomieszczeń Psychlosów i mam zamiar odbyć tam rozmowę z bardzo ważną osobistością z kierownictwa. Masz się nie odzywać i robić dokładnie to, co ci się każe! Zrozumiałeś?
Jonnie patrzył na niego bez słowa.
- Jeśli nie będziesz posłuszny - ciągnął Teri - to wystarczy, że poluźnię ci maskę i może się to dla ciebie źle skończyć.
Targnął liną. Nie lubił spojrzenia tych lodowatych, niebieskich oczu.
- Idziemy, zwierzaku!
2
Numph był pełen najgorszych przeczuć. Niepewnie spojrzał na wchodzącego do gabinetu Teria.
- Bunt...? - zapytał.
- Jak dotąd, jeszcze nie - odparł Teri.
- Z czym więc przyszedłeś? Teri targnął liną.
- Chciałem panu pokazać stworzenie ludzkie. Numph patrzył w milczeniu. Stało przed nim prawie nagie, nie
owłosione zwierzę. Ach tak, miało trochę futra, na głowie i dolnej
części twarzy. Miało też dziwne, błękitne oczy.
- Nie pozwól mu tylko nasiusiać na podłogę - rzucił pośpiesznie.
- Niech pan spojrzy na jego ręce - powiedział Teri. - Manualnie sprawny.
- Czy jesteś pewny, że nie ma żadnego buntu? - zapytał dyrektor. - Dziś rano rozpuszczono takie wieści. Nie mam jeszcze odpowiedzi z dwóch kontynentów, z tamtejszych kopalń.
82
- Nie są prawdopodobnie zbyt zadowoleni, ale nie ma jeszcze buntu. Jeśli pan spojrzy na te ręce...
- Będę musiał dokładnie śledzić wydobycie rudy - powiedział Numph. - Mogą próbować je zmniejszyć.
- No cóż... i tak brakuje nam sporo personelu. W dziale transportu w ogóle nie ma mechaników obsługi. Wszyscy zostali przeniesieni do produkcji, aby zwiększyć wydobycie.
- Mówiono mi, że na rodzimej planecie szerzy się bezrobocie. Może powinienem ściągnąć więcej personelu? Terl westchnął. Co za absolutny dureń!
- Nie sądzę, żeby przy zmniejszonych zarobkach, braku premii i tak obrzydliwych warunkach, jakie są na tej planecie, znalazł pan wielu chętnych. Otóż to zwierzę...
Dyrektor sprawiał wrażenie, że zupełnie go nie słucha.
- Tak, właśnie, powinienem był sprowadzić tu więcej personelu, zanim obcięliśmy zarobki. Jesteś pewien, że nie ma żadnego buntu?
- No cóż, najlepszym sposobem powstrzymania buntu jest obietnica zwiększenia produkcji. Myślę, że w ciągu roku będziemy mogli zastąpić pięćdziesiąt procent operatorów zewnętrznych maszyn i pojazdów nimi. - Terl klął w duchu tępotę szefa.
- Nie nasiusiało na podłogę, nieprawdaż? - zapytał Numph, przechylając się przez biurko. - Ależ to stworzenie brzydko pachnie!
- To te niewyprawne skóry, które nosi. Nie ma jeszcze odpowiedniego ubrania.
- Ubranie? Czy ono nosi ubranie?
- Tak, jestem przekonany, że nosi. Wasza Planetarna Mość, ale teraz ma tylko skóry. A tak poza tym, mam tu parę zleceń... - Terl podszedł do biurka i położył na nim dokumenty.
- Zaledwie przed chwilą sprzątnięto mi gabinet - zmarszczył się Numph. - A teraz znów trzeba będzie gruntownie go wywietrzyć. Co to za papiery? - zapytał, spoglądając na zlecenia.
- Chciał pan, abym zademonstrował, że to stworzenie będzie w stanie obsługiwać maszyny. Jedno z tych zleceń dotyczy zaopatrzenia ogólnego, drugie jest na pojazd.
- Opatrzone są klauzulą "pilne".
- No cóż, jeśli chcemy uniknąć buntu, to musimy działać szybko.
- Faktycznie. - Numph przyglądał się formularzowi zlecenia z taką uwagą, jakby widział go po raz pierwszy.
Jonnie stał cierpliwie, starając się zapamiętać każdy szczegół otoczenia: otwory doprowadzające gaz do oddychania, mateńał
83
kopuły, podtrzymujące ją wsporniki. Wewnątrz kopuł Psychlosi nie nosili masek i Jonnie po raz pierwszy widział ich twarze - były niemal ludzkie. Ich oczy miały bursztynowy kolor i przypominały trochę wilcze ślepia. Uczył się już odczytywać z nich emocje. Mijani przez nich Psychlosi patrzyli na Jonniego z zaciekawieniem, na Teria - z otwartą wrogością. Widocznie Terl wykonywał jakieś specjalne zadania lub miał specjalną rangę, która sprawiała, że nie cieszył się zbytnią sympatią. Dyrektor w końcu podniósł wzrok.
- Ty naprawdę myślisz, że to stworzenie będzie w stanie kierować maszyną?
- Muszę mieć pojazd, aby je tego nauczyć.
- Och - rzekł Numph. - Więc jeszcze nie jesteś pewien, czy potrafi?
"A niech to szlag trafi - wściekał się w duchu Terl. - Ten dureń jest naprawdę nie do zniesienia. Ale zaraz, zaraz! Numph wygląda, jakby go coś dręczyło".
Gdyby wiedział, co to jest, może mógłby zrobić z tego użytek. Będzie więc musiał mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
- Bardzo szybko nauczyło się obsługiwać maszynę uczącą, Wasza Planetarna Mość.
- Maszynę uczącą?!
- Tak, może czytać i pisać w swoim własnym języku oraz potrafi mówić i pisać w Psychlo.
- Nie!
Terl zwrócił się do Jonniego.
- Pozdrów Jego Planetarną Mość!
Jonnie utkwił wzrok w Term, ale nie powiedział nic.
- Mów! - głośno nakazał Terl, a półgłosem dodał: - Chcesz, żebym ci zerwał tę maskę z twarzy?
- Myślę, iż Terl chce, żeby podpisał pan zlecenia, aby można mnie było nauczyć obsługi maszyny - powiedział Jonnie. - Jeśli pan mu to polecił, to powinien je pan podpisać.
Numph nie zareagował. Patrzył przez okno, myśląc o czymś intensywnie. Jego nozdrza się rozszerzyły.
- To stworzenie śmierdzi!
- Zaraz go tu nie będzie - rzekł Terl. - Zniknie, gdy tylko otrzymam podpisane zlecenia.
- Tak, tak - powiedział dyrektor i jednym pociągnięciem pióra podpisał formularze. Terl zgarnął je szybkim ruchem. Numph pochylił się do przodu.
- Chyba nie nasiusiało na podłogę, nieprawdaż?
84
3
Terl miał za sobą bezsenną noc. Dzień był szary, płatki śniegu opadały wolno, pokrywając uszkodzony niewielki spychacz. Człowiek w ogromnym fotelu Psychlo wyglądał nadzwyczaj śmiesznie i Terl prychnął z niezadowoleniem.
Pierwszą walkę stoczył o zlecenie na uniform. Zarządzający magazynem odzieżowym - parszywy półgłówek o imieniu Druk - twierdził, że zlecenie jest sfałszowane. Powiedział nawet, że znając Terla, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, i miał czelność zweryfikować je u administratora. Później zaś oświadczył, że nie ma żadnego uniformu o takim rozmiarze i że ani on, ani Towarzystwo nie miało zwyczaju ekwipować karzełków. Materiał? Tak, miał materiał. Ale był to materiał dla personelu kierowniczego.
Potem odezwał się zwierzak i oświadczył, że w żadnym wypadku nie nałoży na siebie purpury. Terl trzepnął go na odlew, ale tamten, pozbierawszy się z podłogi, powtórzył swoje oświadczenie. Terl chwilami czuł się wobec niego bezradny. Poszedł więc do pomieszczeń starych Chinkosów i znalazł belę niebieskiego materiału, z jakiego kiedyś szyto ubrania Chinkosom. Co prawda krawiec orzekł, że jest to zupełna tandeta, ale Terl miał już naprawdę dosyć sporów na ten temat. Wykrojenie i spojenie dwóch uniformów dla człowieka zajęło godzinę. Później zaś była batalia o sprzączkę na pas. Zwierzak wpadł prawie w szał, gdy Terl usiłował mu ją zamocować. Trzeba więc było znowu przejść się do pomieszczeń Chinkosów. Terl znalazł tam małą złotą wojskową sprzączkę z wyrytym orłem. Zwierzakowi, gdy ją zobaczył, oczy zabłysły z zachwytu.
Drugą walkę stoczył z szefem transportu. Zzt najpierw w ogóle nie chciał z nim rozmawiać, w końcu raczył łaskawie spojrzeć na zlecenie. Zwrócił Teriowi uwagę, że na dostarczonych mu blankietach nie było numerów rejestracyjnych, i stwierdził, że w związku z tym może wydać jakikolwiek pojazd, według własnego uznania, po czym dodał, że może dać tylko uszkodzony spychacz. To właśnie ostatecznie wyprowadziło Terla z równowagi. Trzasnął Zzta z całej siły i przez prawie pięć minut kotłowali się, tłukąc się nawzajem. Ostatecznie jednak wziął ten uszkodzony spychacz. Aby go wyprowadzić z garażu przez śluzę atmosferyczną, musiał kierować pojazdem, idąc obok niego.
85
Zwierzak siedział teraz na pojeździe, a Terl z trudnością starał się zapanować nad sobą.
- Co to za zielone paskudztwo na całym siedzeniu i podłodze? - pytał Jonnie.
- To krew.
- Ale nie jest czerwona.
- Krew Psychlosów nie jest czerwona. To jest prawdziwa krew i ma właściwy kolor: zielony. A teraz zamknij się, zwierzaku! Zamierzam ci wytłumaczyć, jak...
- A co to za zwęglenie wokół krawędzi tego wielkiego koła? - Nie zwracając na niego uwagi, dociekał Jonnie, wskazując na okrągłą listwę, do której kiedyś umocowana była kopuła kabiny.
Terl nie wytrzymał i uderzył go tak, że Jonnie omal nie wyfrunął z ogromnego fotela.
- Muszę to wiedzieć - wykrztusił, gdy odzyskał już oddech. - Jak inaczej mogę być pewny, że ktoś nie nacisnął na niewłaściwy guzik i nie wysadził tego w powietrze?
Teri westchnął ciężko.
- Nikt nie nacisnął na żaden niewłaściwy guzik. To po prostu wybuchło.
- Ale w jaki sposób? Coś musiało spowodować wybuch. W tym momencie Jonnie uświadomił sobie, że był to ten sam pojazd, w którym zginął Psychlos, tam w dole przy lądowisku. Odgarnął z fotela śnieg, usiadł na nim i zaczął ostentacyjnie patrzeć w inną stronę.
- No dobrze - burknął Terl opryskliwie. - Gdy te pojazdy są prowadzone przez operatorów Psychlo, mają nad kabiną przezroczystą osłonę, ponieważ wewnątrz kabiny jest gaz do oddychania. Ty nie będziesz potrzebował ani osłony, ani gazu do oddychania, więc nic nie wybuchnie.
- Tak, ale dlaczego to wybuchło? Muszę wiedzieć, jeśli mam kierować tym pojazdem.
- Pod osłoną kabiny - rzekł Terl - znajdował się gaz do oddychania. Ładowali wtedy rudę złota, która musiała mieć w sobie jakieś drobiny uranu. Musiał też być przodek z osłony lub drobne jej pęknięcie, a gdy gaz do oddychania zetknął się z uranem, wtedy nastąpił wybuch.
- Uraaan? Uraaan?
- Źle to wymawiasz. Mówi się: uran.
- Jak się to nazywa po angielsku? Tego Teriowi było już za dużo.
- A skąd niby ja mam to wiedzieć? - zawarczał.
86
Jonnie uśmiechnął się w duchu. "Uran, uran" - wbijał sobie w pamięć. Powodował wybuch gazu do oddychania! No, a przy okazji wydało się, że Teri nie potrafi mówić po angielsku.
- Do czego służą te przyciski? - pytał dalej. Teri złagodniał nieco.
- Ten przycisk zatrzymuje pojazd. Zapamiętaj to dobrze. Jeśli cokolwiek będzie nie tak, jak trzeba, naciśnij go. Ten drążek kieruje go w lewo, a tamten w prawo. Ta dźwignia podnosi przednią łopatę, tamta pochyla ją, a ta z kolei ustawia pod właściwym kątem. Czerwony przycisk cofa pojazd.
Jonnie stanął na płytach podłogi. Próbował operować dźwignią sterującą łopatą. Wychylał się przy tym z kabiny, żeby kontrolować jej poruszenia.
- Widzisz tę kępę drzew? - zapytał Teri. - Ruszaj w jej kierunku. Wolniutko! Zatrzymaj go teraz! Jonnie wykonał polecenie.
- Teraz go cofnij! Teraz zatocz koło!
Teriowi zdawało się, że pojazd jest mały. W rzeczywistości fotel kierowcy znajdował się piętnaście stóp nad ziemią, a łopata miała dwadzieścia stóp szerokości. Gdy pracował, ziemia drżała.
- Zacznij teraz odgarniać śnieg! - polecił Teri. - Kilka cali nad ziemią.
Początkowo Jonnie miał trudności z właściwym ustawieniem łopaty podczas ruchu pojazdu, ale szło mu coraz lepiej. Teri obserwował go. Było zimno, był niewyspany, trochę obolały po bójce z Zztem. Jonnie zatrzymał pojazd, aby przez chwilę odpocząć.
- Dlaczego Numph nie słuchał, kiedy do niego mówiłem? - zapytał.
- Zamknij się, zwierzaku!
- Ale ja muszę wiedzieć, może mój akcent jest niedobry?
- Twój akcent jest okropny, ale nie w tym rzecz. Miałeś na twarzy maskę, a dyrektor jest trochę głuchy.
Było to zwyczajne, ordynarne kłamstwo - Numph miał świetny słuch, ale wyraźnie był rozkojarzony. Teri całą noc spędził na szperaniu w depeszach, zapisach i aktach, próbując dojść do sedna sprawy. Jakiś haczyk, jakiś punkt zaczepienia! Tego właśnie potrzebował, a tymczasem nie znalazł nic godnego uwagi. W ogóle nic. A przecież na pewno coś było. Zaczynał powoli odczuwać skutki nie przespanej nocy. Zamierzał wrócić do siebie i zdrzemnąć się trochę.
- Mam parę raportów do napisania - powiedział. - A ty po
87
prostu kontynuuj jazdę w koło i nabieraj praktyki w operowaniu pojazdem! Niedługo będę z powrotem.
Wyjął z kieszeni guzikową kamerę i przyczepił ją do tylnego kabłąka, poza zasięgiem przywiązanego do ramy pojazdu zwierzaka.
- Niech ci nie wpadnie do głowy jakiś głupi pomysł. Ten pojazd porusza się tylko z małą prędkością - dodał i poszedł sobie.
Drzemka, poprzedzona sporą ilością kerbango, trwała nieco dłużej, niż zamierzał, i było już prawie ciemno, gdy zjawił się z powrotem. Zatrzymał się z wytrzeszczonymi oczami. Całe pole było poorane gąsienicami, ale nie to wprawiło go w oszołomienie. Zwierzak zgrabnie powalił z pół tuzina drzew i przepchnął je na samą górę, aż do swojej klatki. Co więcej, wykorzystał ostrze łopaty do pocięcia drzew na kawałki! Siedział teraz skulony na fotelu, osłaniając się od przenikliwego wiatru.
Terl odwiązał linę.
- Po co to wszystko? - zapytał, wskazując porąbane drzewa.
- Drewno opałowe - odparł Jonnie. - Skoro już jestem odwiązany, to wniosę je do klatki.
- Drewno opałowe?
- Powiedzmy, mój przyjacielu, że obrzydło mi jedzenie surowych szczurów.
Tej nocy, po zjedzeniu pierwszego od miesięcy gorącego posiłku, rozgrzany w przyjemnym cieple rozpalonego na podłodze klatki ogniska, Jonnie wydał z siebie westchnienie ulgi. Nowe ubranie wisiało w górze na patykach i schło. On zaś siedział ze skrzyżowanymi nogami i porównywał wyjęty z torby krążek złotego metalu, zabrany z Wielkiego Miasta, ze złotą klamrą do pasa, którą dostał od Teria. Ptak ze strzałami był na obu wizerunkach w zasadzie taki sam. Teraz Jonnie potrafił już odczytać wyryte na nich napisy. Na krążku było napisane: "Stany Zjednoczone Ameryki", a na klamrze: "Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych".
A więc dawno temu jego współplemieńcy tworzyli naród! I ten naród miał jakiegoś rodzaju siły związane z powietrzem. Psychlosi mieli na pasach klamry z napisami, które mówiły, że byli członkami Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Jonnie postanowił, że od tej chwili będzie członkiem, jedynym członkiem, Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Pieczołowicie włożył klamrę pod kawałek szmaty, która służyła mu za poduszkę,
i przez długi czas leżał, patrząc z uśmiechem na tańczące płomienie. Uśmiech ten na pewno przestraszyłby Terla, gdyby mógł go zobaczyć.
4
Potężna planeta Psychlo, "Królowa Galaktyk", pławiła się w promieniach swoich trzech słońc.
Kurier czekał na poboczu rejonu wlotowego transfrachtu Intergalaktyki. Na tle fioletoworóżowego nieba rysowały się na horyzoncie purpurowe zbocza wzgórz. Patrzył na swojski krajobraz terenu potężnego Towarzystwa Intergalaktycznego: rzygające dymem fabryki, linie wysokiego napięcia, maszyny i pojazdy kipiące na wielopoziomowych drogach i placach. W oddaleniu rysowały się monumentalne kształty Impeńal City. Pośród leżących dalej wzgórz widać było tereny innych towarzystw - fabryki, które wypluwały z siebie produkty dla całych galaktyk.
Kurier siedział okrakiem na małym skuterze terenowym, korzystając z chwili wytchnienia w swoich codziennych jazdach tam i z powrotem, i rozmyślał. "Komu by się chciało żyć i mozolić na jakichś zapomnianych planetach o małym ciążeniu, nosić maskę, pracować pod kopułami, prowadzić uszczelniane pojazdy, ryć obcy grunt? Lub też brać udział w jakiejś wojnie o tereny, na których tak czy owak nikomu nie zależało?" Nie jemu, to było pewne.
Powietrze przeszył przenikliwy gwizd - sygnał, ostrzegający, aby z platformy wyładowczej transfrachtu usunąć całą flotę pojazdów z łopatami i szczotkami, które ją czyściły. Układ rozpiętych wokół przewodów zaczął wydawać pomruk, który przekształcił się w grzmiący wybuch. Tony rudy, teleportowanej przez galaktyki, zmaterializowały się na powierzchni platformy.
Kurier przypatrywał się operacji. Popatrzcie no! Świeżo przybyła ruda pokryta była białawą substancją. Widywał ją od czasu do czasu już przedtem. Ktoś powiedział mu, że to coś nazywa się "śnieg". Białe płatki zamieniały się w strużki wody. Dobrze, że nie musiał pracować na takiej zwariowanej planecie!
Zabrzmiał sygnał odwołania alarmu i kurier, dodawszy gazu, skierował maszynę w kierunku stosu rudy. Brygadzista wyładunku właśnie podchodził do niego dudniącym krokiem.
- Popatrz na to! - odezwał się kurier. - Śnieg.
89
Brygadzista wszystko to już widział, wszystko to już znał i miał w pogardzie młodych kurierów.
- To boksyt, a nie śnieg.
- Gdy to przybyło, miało na sobie śnieg.
Brygadzista wdrapał się na stos. Wyłowił z niego małą skrzynkę ekspedycyjną, odnotował jej numer na podręcznej tabliczce, a potem podał kurierowi, który podpisał przyczepiony do niej formularz. Spychacze rudy rzuciły się na hałdę. Kurier dodał gazu i zaczął przepychać się między nadjeżdżającymi maszynami, spiesząc w kierunku zabudowań Centralnej Administracji Inter-galaktycznej.
W parę minut później urzędnik niosący skrzynkę wszedł do biura Zafina, Młodszego Asystenta Zastępcy Dyrektora do Spraw Nie Zamieszkanych Drugorzędnych Planet. Biuro to było niewiele większe od kabiny, ponieważ w Centralnej Administracji Inter-galaktycznej zatrudnionych było trzysta tysięcy osób i należało oszczędnie gospodarować pomieszczeniami.
- Dlaczego to jest mokre? - zapytał Zafin, młody i ambitny członek personelu kierowniczego.
Urzędnik, który właśnie stawiał skrzynkę na biurku, podniósł ją szybko i wytarł do sucha kawałkiem materiału. Spojrzał na nalepkę.
- Przyszła z Ziemi, musi tam padać deszcz.
- Typowe - powiedział Zafin. - Gdzie to jest? Urzędnik włączył przycisk projektora i na ścianie rozbłysła mapa Wszechświata. Ustawił ostrość obrazu, przyjrzał mu się badawczo, a potem położył pazur na małej kropce. Zafin nie zadał sobie nawet trudu, by na nią spojrzeć. Otworzył skrzynkę ekspedycyjną i sortował depesze do różnych departamentów, błyskawicznie kładąc swój podpis na tych, które tego wymagały. Prawie kończył, gdy natknął się na depeszę specjalną. Spojrzał na nią z niesmakiem.
- Pilna z zieloną błyskawicą - mruknął. Urzędnik wziął ją pokornie i przeczytał.
- To tylko prośba o informację.
- Zbyt wysoki stopień pilności - rzekł Zafin i wziął ją z powrotem. - Mamy trzy wojny, a tu ktoś tam z... skąd?
- Z Ziemi - przypomniał urzędnik.
- Kto to nadesłał?
Urzędnik ponownie przyjrzał się depeszy.
- Szef bezpieczeństwa nazywający się... nazywający się Terl.
- Co jest w jego aktach?
90
Urzędnik położył pazur na jednym z przycisków konsoli, coś zachrobotało i podłużny otwór w ścianie wypluł z siebie skoroszyt.
- Teri... - Zafin zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Chyba słyszałem już kiedyś to imię. Urzędnik przeglądał zawartość skoroszytu.
- Przed pięcioma miesiącami prosił o przeniesienie.
- Genialna pamięć w genialnym mózgu - powiedział z głębokim zadowoleniem Zafin - to właśnie ja! Nigdy nie zapominam imion. Musi to być wymarłe i nudne miejsce ta Ziemia. A teraz depesza z niewłaściwym stopniem pilności. Gdzie ona się podziała?
- Na pańskim biurku. Wasza Wielmożność. Zafin rzucił na nią okiem.
- Ten tam, Teri, chce wiedzieć, jakie powiązania ma... Numph? Numph?
Urzędnik pomanipulował przy konsoli i na ekranie rozbłysnął napis: "Namiestnik Międzygalaktyczny. Ziemia".
- Prosi o informacje, jakie powiązania ma Numph w głównym biurze - dokończył Zafin. Urzędnik nacisnął kilka innych przycisków i powiedział:
- Jest stryjem Nipe, Asystenta Dyrektora Rachuby Drugorzędnych Planet.
- No cóż, napisz depeszę i wyślij zwrotną pocztą!
- Ta jego depesza ma klauzulę poufności - powiedział urzędnik.
- Zatem i ty wyślij poufną! - rzekł Zafin i odchylił się do tyłu w zamyśleniu.
Wstał i wyjrzał przez okno, patrząc na odległe miasto. Powiew wiatru był chłodny i przyjemny. Wrócił do biurka.
- No cóż, nie podejmiemy żadnych środków dyscyplinarnych wobec tego jak-mu-tam...
- Teri - podpowiedział urzędnik.
- Teria - powtórzył Zafin. - Zaznacz tylko w jego aktach, że nadaje zbyt wysokie stopnie pilności różnym bzdurom. Jest po prostu młody i ambitny i nie bardzo wie, jak się wypełnia obowiązki kierownicze. A my tu nie potrzebujemy ani nadmiaru, ani niewłaściwych czynności administracyjnych. Zrozumiałeś?
Urzędnik wycofał się wraz ze skrzynką i jej zawartością. W aktach Terla umieścił adnotację: "Nadaje zbyt wysokie stopnie pilności różnym bzdurom. Młody, ambitny, brak odpowiednich kwalifikacji do funkcji kierowniczych. Nie zwracać uwagi na dalsze jego doniesienia". Siedząc w swojej malutkiej kabinie,
91
urzędnik uśmiechnął się złośliwie. Uświadomił sobie właśnie, że adnotacja pasowałaby również do Zafina. Wykaligrafował urzędową odpowiedź na depeszę Teria i nie zadał sobie nawet trudu, by jej kopię wpiąć do akt. Za kilka dni zostanie przeteleportowana z powrotem na Ziemię.
Potężny, władczy i arogancki świat Psychlo nadal huczał niestrudzoną aktywnością.
Nadszedł dzień pokazu. Terl wczesnym rankiem jeszcze raz poddał zwierzaka próbie. Kazał mu jeździć spychaczem pod górę, w dół i w kółko. Zajmował się tym tak energicznie, że maszynie w końcu zabrakło paliwa. Poszedł do warsztatu Zzta.
- Nie masz zlecenia - powiedział Zzt.
- Przecież to tylko ładunek paliwowy...
- Wiem, wiem. Ale muszę się z nich rozliczać. Terl zaczynał już zgrzytać kłami, gdy szef transportu znienacka uśmiechnął się i oświadzczył ugodowo:
- Powiem ci, co zrobię. Ostatecznie, zrezygnowałeś z pięciu bezpilotowych samolotów zwiadowczych. Zrobię ci przegląd tego spychacza.
Nałożył maskę i wyszli razem na zewnątrz. Zwierzak siedział na maszynie, z obrożą na szyi, a połączona z nią lina była mocno przywiązana do kabłąka. Był sinawy z zimna i trząsł się w podmuchach przejmującego wiatru, ale Terl nie zwrócił na to uwagi. Zzt zwolnił zatrzaski maski silnika. ^
- Tylko się upewnię, czy wszystko jest sprawne - powiedział głosem przytłumionym przez maskę. - Stara maszyna.
- Chciałeś powiedzieć wrak - poprawił go Terl.
- Owszem, owszem - odparł Zzt, pracowicie wyjmując i wkładając z powrotem kable. - Ale dostałeś go, nieprawdaż? Jonnie przechylił się przez burtę i patrzył uważnie w dół.
- Odłączył się jeden z przewodów - powiedział w pewnej chwili.
- Ach, rzeczywiście - rzekł Zzt. - To ty mówisz?
- Myślę, że mnie słyszałeś.
- Tak, słyszałem - odparł Zzt. - Ale nie usłyszałem żadnych zwrotów grzecznościowych.
- Przecież to tylko zwierzę - parsknął Terl. - I co masz na myśli, mówiąc o zwrotach grzecznościowych? Do mechanika?
92
- Taak. - Zzt zignorował zaczepkę Terla. - Myślę, że teraz wszystko tu jest w porządku.
Wyciągnął ładunek energetyczny, włożył go w obudowę i przykręcił pokrywę.
- Zapuść motor!
Terl sięgnął do wnętrza pojazdu i nacisnął guzik rozruchu. Wydawało się, że maszyna chodzi dobrze.
- O ile się nie mylę, robisz dzisiaj coś w rodzaju pokazu. Nigdy nie widziałem zwierzęcia prowadzącego pojazd. Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym przyszedł to obejrzeć?
Terl mierzył go wzrokiem. Właściwie Zzt nie mógł mu w niczym zaszkodzić.
- Przyjdź! - mruknął. - Tutaj, za godzinę.
- Czy mogę się trochę ogrzać? - zapytał Jonnie.
- Zamknij się! - rzucił Terl z niechęcią i pośpieszył do pomieszczeń biurowych.
Oczekiwał nerwowo na przyjęcie przez Numpha. Jeden z urzędników zgłosił już jego przybycie, ale wciąż nie było zaproszenia do wejścia do gabinetu. Nie mogąc się doczekać, zdołał nakłonić innego urzędnika do ponownego zaanonsowania go i tym razem otrzymał pozwolenie na wejście. Numph nie miał na biurku nic z wyjątkiem rondla z kerbango. Przez przezroczyste sklepienie oglądał panoramę gór. Odwrócił się wreszcie i skierował na Terla nieobecne spojrzenie.
- Pokaz, którego pan sobie zażyczył, może odbyć się bezzwłocznie - zameldował Terl. - Wszystko jest przygotowane, Wasza Planetarna Mość.
- Jaką to ma sygnaturę? - zapytał Numph.
- Projekt numer 39a, Wasza Planetarna Mość - wymyślił Terl na poczekaniu.
- Mam wrażenie, że ta sygnatura dotyczy rekrutacji nowego personelu terenowego. Terl myślał szybko.
- Tamten projekt nosi prawdopodobnie numer 39. Ten natomiast ma numer 39a i dotyczy zastępowania personelu...
- Ach, tak. Przerzucenie dodatkowego personelu z rodzimej planety.
- Ależ nie. Wasza Planetarna Wysokość. Pamięta pan, oczywiście, to zwierzę...
- Ach, tak, zwierzę - powiedział Numph i nadal po prostu siedział. "Żeby wreszcie coś na niego mieć!" - myślał z rozpaczą Teri.
93
Nie mógł znaleźć najmniejszego drobiazgu na tego starego głupca. Przeczesał wszystkie biura i nie znalazł nic. Biuro Spraw Wewnętrznych Centralnej Administracji stwierdziło zaledwie, że jest on stryjem Nipe, Asystenta Dyrektora Rachuby Drugorzędnych Planet. Wynikało z tego w sposób oczywisty, że stanowisko otrzymał po znajomości. Tyle tylko Terl mógł wywnioskować.
Widać było, że Numph nie ma ochoty ruszyć się ze swojego fotela. Terl widział już, jak walą się jego plany; będzie musiał zlikwidować swojego zwierzaka i zapomnieć o wszystkim tylko dlatego, że nie ma czym zaszantażować tego niekompetentnego bałwana. Maskując napięcie kamiennym wyrazem twarzy, myślał gorączkowo.
- Obawiam się - rzekł Numph - że...
Terl wiedział, że nie może pozwolić na dokończenie tego zdania, nie może pozwolić na ostateczne skazanie siebie na tę przeklętą planetę! Natchnęło go jakieś genialne przeczucie.
- Czy miał pan ostatnio jakieś wiadomości od swego bratanka? - zapytał wpadając Numphowi w słowo.
Starał się, żeby zabrzmiało to lekko. Chciał właśnie zmyślić na poczekaniu, że znał Nipe ze szkoły, ale już nie musiał. Efekt jego pytania był zdumiewający. Numph szarpnął się do przodu i spojrzał na niego z napięciem. Nie było to bardzo gwałtowne szarpnięcie, ale dla Terla wystarczające. Coś się za tym kryło! Terl stał w milczeniu, a Numph nadal wpatrywał się w niego i wydawało się, że na coś czeka. Czyżby się czegoś obawiał?
- Nie ma powodu, by bać się tego zwierzęcia - powiedział Terl gładko i swobodnie, udając, że tak właśnie interpretuje reakcję dyrektora. - Nie gryzie ani nie drapie.
Numph nadal siedział nieporuszony. Co też to było w jego oczach...?
- Polecił pan przeprowadzenie pokazu i wszystko jest przygotowane, Wasza Planetarna Mość.
- Ach, tak. Pokaz.
- Gdyby pan tylko wziął maskę i wyszedł na zewnątrz...
- Ach, tak. Oczywiście.
Intergalaktyczny Dyrektor Planety wypił miarowymi łykami swoje kerbango, podniósł się z fotela i zdjął ze ściany maskę, po czym wyszedł do holu. Skinął na kilku swoich pracowników, by podążyli za nim. Terl triumfował w duchu. Było pewne, że stary się czegoś bał! Zanosiło się na to, że jego plan jednak się powiedzie.
94
6
Jonnie siedział wysoko na spychaczu. Przenikliwy, zimny wiatr niósł tumany śniegu, przesłaniające chwilami budynki bazy. Uwagę Jonniego przyciągnął zbliżający się tłum. Pod krokami wielu potężnych stóp drżała ziemia. Miejsce wybrane na pokaz znajdowało się na niewielkim płaskowyżu na terenie bazy. Miało powierzchnię kilku tysięcy stóp kwadratowych i kończyło się stromym urwiskiem, opadającym w wąwóz o więcej niż dwieście stóp poniżej. Było dość miejsca do manewrowania.
Terl szedł w jego stronę. Stanął na dolnej ramie spychacza i zbliżył swoje ogromne oblicze do twarzy Jonniego.
- Widzisz ten tłum? - zapytał półgłosem. Chłopak spojrzał w kierunku bazy.
- Widzisz ten głośnik? - Terl podniósł w górę urządzenie, którego używał już wcześniej w czasie treningu. - Widzisz ten miotacz? - zapytał znowu i poklepał łapą zawieszoną u pasa potężną broń. - Jeśli choć jedną rzecz zrobisz niewłaściwie, zdmuchnę cię wprost z tego urządzenia. Będziesz martwy. Roz-pryśniesz się.
Sięgnął do góry i sprawdził zamocowanie liny. Owinął ją wokół kabłąka, a koniec przyspawał do tylnego zderzaka, co ograniczyło i tak już niewielką swobodę ruchów Jonniego. Odsunął się od ciągnika i ryknął:
- Zapalaj!
Jonnie uruchomił pojazd. Czuł się nieswojo, wyczuwając niejasno czające się gdzieś niebezpieczeństwo. Niegdyś podobnie wyczuwał skradającą się za jego plecami pumę. Nie miało to nic wspólnego z groźbami Terla - to było coś innego. Rozejrzał się po tłumie.
- Podnieś łopatę! - zahuczał Terl przez megafon. Jonnie wykonał polecenie. Komendy posypały się jedna za drugą.
- Opuść łopatę! Rusz do przodu! Cofnij! Zatocz koło! Zrób kopiec ze śniegu!
Jonnie manewrował pojazdem i manipulując urządzeniami sterowniczymi, zaczął zgarniać śnieg. Zamiast usypać prosty kopiec, budował czworoboczną hałdę z płaskim szczytem. Pracował szybko. Precyzyjnie. Geometryczna figura nabierała już właściwych kształtów, gdy nagle pojazd przestał reagować na urządzenia sterownicze. Gdzieś w środku rozległo się przeciągłe
95
buczenie, po czym przestały działać wszelkie przyciski i dźwignie. Spychacz wahnął się w prawo, potem w lewo. Jonnie szarpał bezużyteczne dźwignie. Najmniejszej reakcji! Łopata nagle uniosła się wysoko w powietrze. Maszyna bez przerwy jechała z turkotem do przodu. Zaczęła wdrapywać się na szczyt kopca. A później, z rosnącą prędkością, rozpoczęła szalony zjazd w dół. Toczyła się wprost ku krawędzi urwiska.
Jonnie walił pięścią w wyłącznik maszyny, ale nie odnosiło to żadnego skutku. Ciągnik jechał w stronę przepaści. Bliski obłędu obejrzał się, mignęła mu postać mechanika, który przed pokazem robił przegląd maszyny. Stał opodal zgromadzonego tłumu i trzymał coś w łapach. Jonnie z całej siły targnął obrożą. Szarpnął za linę, która przykuwała go do tego morderczego miejsca. Nie poddawała się, jak zwykle. Krawędź była coraz bliżej.
Po lewej stronie kabiny miał zabezpieczone hakiem urządzenie do ręcznego sterowania łopatą. Gdyby udało mu się odczepić hak, mógłby opuścić łopatę, która wbijając się w ziemię, może zdołałaby zatrzymać spychacz. Sięgnął do kieszeni po krzemień i zaczął tłuc hak, który w końcu ustąpił. Łopata ostrym łukiem opadła w dół, wbijając się głęboko w śnieg. Pojazd zakołysał się i stanął. Pod maską silnika nastąpił niewielki wybuch. W chwilę potem strzelił w górę słup dymu, a w ułamek sekundy później przód pojazdu ogarnęły płomienie. Od przepaści dzieliło Jonniego zaledwie kilka stóp. Siedział jak sparaliżowany. Maszyna zaczęła znowu sunąć do przodu, wyginając łopatę. Odwrócił się gwałtownie w stronę znajdującego się za nim kabłąka. Elastyczna lina była owinięta wokół niego kilka razy. Rozpaczliwie usiłował przeciąć ją krzemieniem. Próbował tego już przedtem, bezskutecznie, ale w obliczu śmierci w płomieniach została mu tylko nadzieja, że tym razem się uda.
Rozlegały się kolejne wybuchy eksplodujących urządzeń. Ogień zaczął parzyć go w plecy. Odwrócił się - metalowa krawędź tablicy przyrządów była rozżarzona do czerwoności. Złapał w dłonie linę i przytknął do jarzącego się metalu. Zaczęła się topić! Jonnie zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć z bólu, czując, jak ręce pali mu żywy ogień. Maszyna huśtała się... Lada moment łopata mogła się złamać, a wtedy pojazd wyskoczyłby do przodu - prosto w przepaść.
Elastyczna lina pękła! Wyskoczył jednym susem i potoczył się po ziemi. Z jękiem trzasnęła ostatnia podpora łopaty. Buchnął
96
gejzer płomieni. Spychacz jak wystrzelony z katapulty skoczył w pustkę i koziołkując po stoku, runął w dół. Jonnie leżał w śniegu, wtulając weń poparzone dłonie.
Terl szukał Zzta.
Gdy maszyna w końcu spadła w przepaść, tknięty nagłym, straszliwym podejrzeniem, rozejrzał się dookoła, ale Zzta już nie było. W tłumie rechotano głośno, a śmiech ten przeszywał go jak sztylety. Numph stał kiwając głową. Wydawał się prawie rozbawiony, gdy rzucił Terlowi:
- No cóż, sam widzisz, co potrafią zwierzęta. - Roześmiał się. - One na pewno siusiają na podłogę.
Tłum rozchodził się powoli, a Terl ruszył na poszukiwanie Zzta. Na podziemnych piętrach pomieszczeń wydziału transportu przechodził obok rzędów niesprawnych pojazdów, samolotów bojowych, ciągników, spychaczy... i pojazdów terenowych. Niektóre z nich były w znakomitym stanie! Nie zdawał sobie przedtem sprawy, jakim łajdakiem był Zzt, wciskając mu w łapy ten stary wrak, Mark II. Nie natknąwszy się nigdzie na szefa transportu, postanowił jeszcze raz zajrzeć do warsztatu naprawczego.
Kipiąc ze złości, wszedł do wnętrza i rozejrzał się dookoła. Nagle usłyszał cichutki zgrzyt metalu. Znał ten dźwięk - był to odgłos towarzyszący odbezpieczaniu miotacza. Z tyłu dobiegło go spokojne:
- Stój w miejscu! I trzymaj łapy z dala od broni! Odwrócił się powoli. Zzt stał we wnętrzu ciemnej szafy narzędziowej.
- To ty zainstalowałeś zdalne sterowanie, gdy "zajmowałeś się silnikiem"?
- A czemuż by nie? - odparł Zzt. - Zdalnie uruchamiany ładunek wybuchowy również. Terl nie dowierzał własnym uszom.
- Przyznajesz się do tego?
- Tu nie ma świadków. Twoje słowo przeciwko mojemu nic nie znaczy.
- Ale to była twoja maszyna!
- Spisana. Mnóstwo maszyn.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Przyznasz, że było to dość pomysłowe. - Zzt zachichotał
4 - Pole bitewne 97
i zrobił krok do przodu, ciągle trzymając w jednej łapie miotacz z długą lufą.
- Ale dlaczego?
- Doprowadziłeś do obcięcia nam pensji i premii. A przynajmniej obojętnie patrzyłeś, jak to robiono.
- Ależ słuchaj, jeżeli wyszkolę te zwierzęta na operatorów, wówczas znów będą zyski.
- Tak ci się wydaje.
- To dobry pomysł! - rzucił Terl oschle.
- W porządku, będę szczery. Czy próbowałeś kiedyś utrzymać maszynę w ruchu bez mechaników? Twoi zwierzęcy operatorzy tylko by psuli sprzęt. Jeden z nich właśnie to zrobił, nieprawdaż?
- To ty ją popsułeś! Czy zdajesz sobie sprawę, że gdybym umieścił to w moim raporcie, wyrzucono by cię z pracy?
- Nie napiszesz raportu na mnie, ponieważ nie ma żadnych świadków. Nawet Numph widział, że odszedłem stamtąd, zanim stworzenie oszalało. On nigdy nie poste takiego raportu dalej. Poza tym wszyscy uważają, że to było zabawne.
- Wiele rzeczy może być zabawne. - W głosie Teria słychać było groźbę. Zzt zrobił ruch lufą miotacza.
- Dlaczego po prostu nie pójdziesz stąd i nie utniesz sobie na przykład miłej drzemki? "Już ja coś na ciebie znajdę!" - obiecał mu w duchu Terl.
8
Jonnie tkwił znowu w swojej klatce. Nastało zimno, lecz nie mógł utrzymać w rękach krzemienia, by rozpalić ogień, z powodu popalonych rąk. I jakoś nie bardzo tęsknił za ogniem. Miał poparzoną twarz, wypalone brwi i brodę, stracił również sporo włosów na głowie. Na szczęście, materiał starych Chinkosów musiał być ognioodporny, bo nie zapalił się ani się nie stopił, chroniąc w ten sposób jego ciało przed poparzeniem. Chwała Chinkosom. Biedaczyska, mimo grzecznościowych zwrotów i niewątpliwych umysłowych zalet zostali jednak wyniszczeni. Stanowiło to dla Jonniego poważne ostrzeżenie. Każdy, kto okazywał pomoc lub próbował współpracować z Psychlosami, od samego początku był skazany na zagładę. Terl nawet nie ruszył palcem, żeby uratować go z płonącego pojazdu, choć wiedział, że Jonnie jest przywiązany. Współczucie czy chęć niesienia innym pomocy
98
to uczucia obce Psychlosom. Teri miał przecież broń i mógł przestrzelić elastyczną linę.
Poczuł drżenie gruntu. Potwór był w klatce i trąciwszy go czubkiem buta, przyglądał mu się wąskimi, bursztynowymi oczami, oceniając jego stan.
- Będziesz żył - mruknął obojętnie. - Ile czasu potrzeba, żebyś doszedł do siebie? Jonnie patrzył na niego w milczeniu.
- Jesteś głupi. Nic nie wiesz o zdalnym sterowaniu.
- A co mogłem zrobić, będąc przywiązany do siedzenia? - odparł Jonnie.
- Ten bękart Zzt umieścił pod maską silnika urządzenie do zdalnego sterowania. I bombę zapalającą.
- A w jaki sposób mogłem to zauważyć?
- Mogłeś sprawdzić. Jonnie uśmiechnął się blado.
- Przywiązany do kabiny?
- Teraz już wiesz. Gdy będziemy znów próbowali, wówczas ja...
- Nie będzie żadnych "znów" - przerwał mu Jonnie. Ogromna twarz zamajaczyła tuż nad jego głową.
- Nie w takich warunkach - dodał Jonnie.
- Zamknij się, zwierzaku!
- Zdejmij mi tę obrożę! Mam poparzoną szyję. Teri spojrzał na upaloną linę. Wyszedł z klatki i po chwili wrócił z małym zestawem spawalniczym. Odczepił starą linę i przyspawał do obroży nową, ignorując wysiłki Jonniego, usiłującego odwrócić twarz od płomieni. Zawiązał pętlę i nałożył ją na wysoki pręt klatki.
Owinąwszy się w brudną futrzaną szmatę, Jonnie położył się na ziemi. Leżał w bezruchu pod świeżo spadłym śniegiem.


CZĘŚĆ IV


Zima była ostra, stosunkowo wcześnie lawiny zablokowały drogę na górną łąkę.
Milcząca Chrissie siedziała samotnie przed radą zgromadzoną w budynku sądu. Wiatr skomlał i pojękiwał w szczelinach ścian, a z rozpalonego na środku sali ogniska snuł się gryzący dym. Ciężko chory pastor Staffor leżał w pobliskiej chacie. Zima wyciągnęła z niego resztkę sił. Jego miejsce zajął starszy Jimson, którego wszyscy tytułowali teraz pastorem. Po jednej stronie Jimsona siedział niemłody mężczyzna o imieniu Ciay, z drugiej - Brown Kulas Staffor, który najwyraźniej występował w roli członka rady, mimo że był na to o wiele za młody. I w dodatku był kaleką. Zaczął zastępować pastora Staffora, gdy ten się rozchorował, a później po prostu pozostał w radzie, będąc już obecnie jej pełnoprawnym członkiem. Trójka mężczyzn siedziała na starej ławie.
Skulona po przeciwnej stronie ogniska Chrissie nie zwracała na nich większej uwagi. Przed dwoma dniami miała w nocy okropny sen. Obudziła się zlana potem. Od tego czasu ciągle była roztrzęsiona. Śniło się jej, że widzi Jonniego w płomieniach ognia. Wzywał ją i ten straszny krzyk wciąż brzmiał jej w uszach.
- To po prostu zwykła głupota - przemawiał do niej pastor Jimson. - Trzech młodych mężczyzn chce się z tobą żenić, a ty im odmawiasz. Liczba mieszkańców miasteczka zmniejsza się. To nie jest właściwy czas na myślenie tylko o sobie.
Chrissie niejasno uświadomiła sobie, że pastor mówi do niej. Uczyniła wysiłek, aby zrozumieć sens słów: coś na temat ludności. Dwoje dzieci urodziło się tej zimy i dwoje dzieci zmarło. Młodzi mężczyźni nie zdążyli przypędzić zbyt wiele bydła z dolin, zanim
101
śnieg nie zablokował przełęczy, i miasteczko było na wpół zagłodzone. Gdyby Jonnie był tutaj...
- Jak przyjdzie wiosna - oświadczyła Chrissie - pojadę w dół na równiny odszukać Jonniego.
Jej oświadczenie nie było dla rady żadnym zaskoczeniem. Po odjeździe Jonniego kilkakrotnie to już powtarzała.
Kulas Brown patrzył na nią poprzez snujący się dym. Na wargach błąkał mu się ledwo widoczny, szyderczy uśmiech. Rada tolerowała go, gdyż wiele nie mówił, a poza tym przynosił wodę i żywność, kiedy zebranie trwało długo. Ale teraz nie mógł się powstrzymać:
- Wszyscy wiedzą, że Jonnie na pewno nie żyje. Musiały go dopaść potwory.
Jimson i Ciay spojrzeli na niego z niezadowoleniem. Faktycznie, to on właśnie zwrócił ich uwagę, że Chrissie nie chce wyjść za żadnego z młodych mężczyzn. Ciay zastanawiał się, czy Kulas Brown nie miał w tym własnego interesu. Chrissie otrząsnęła się z zamyślenia.
- Jego konie nie wróciły do domu.
- Być może potwory dopadły też jego konie - rzekł Kulas Brown.
- Jonnie mówił, że żadne potwory nie istnieją - odparła Chrissie. - Pojechał, żeby odnaleźć Wielkie Miasto z legendy.
- Och, potwory istnieją - wtrącił Jimson. - To bluźnierstwo nie wierzyć w legendy!
- Wobec tego, dlaczego nie przyjdą tutaj? - spytała Chrissie.
- Góry są święte - powiedział Jimson.
- Śnieg - dodał Kulas Brown - zablokował drogi, zanim konie mogły wrócić do domu. Oczywiście, jeżeli nie dopadły ich potwory.
- Chrissie - rzekł pastor - przestań o tym myśleć i pozwól, by młodzi mężczyźni starali się o twoją rękę. Jest pewne, że Jonnie Goodboy Tyler odszedł na zawsze.
- Gdy upłynie rok - powtórzyła - pojadę w dół na równiny.
- Chrissie - rzekł Ciay - to jest samobójczy pomysł. Chrissie patrzyła w ogień, a krzyk Jonniego rozbrzmiewał echem w jej głowie. Wszystko, co mówili, było prawdą, ale jeśli Jonnie był martwy, to ona też nie chciała żyć. I nagle krzyk ucichł, i wydało się jej, że Jonnie szeptem wymawia jej imię. Podniosła głowę i spojrzała na mężczyzn z wyzwaniem w oczach.
- On nie jest martwy - powiedziała.
Trzej członkowie rady popatrzyli po sobie. Nie udało się jej
102
nakłonić - spróbują znowu któregoś innego dnia. Nie zwracali już na nią uwagi i zaczęli dyskutować na temat życzeń pastora Staffora, by zorganizować mu pogrzeb, gdy umrze. Nie było zbyt wiele jedzenia, a wykucie grobu w zamarzniętym gruncie nastręczało mnóstwo problemów. Oczywiście, miał pełne prawo do pogrzebu, ponieważ przez wiele lat był pastorem, a może nawet i burmistrzem.
Chrissie uprzytomniła sobie, że została odprawiona, więc wstała i z zaczerwienionymi nie tylko od dymu oczami podeszła do drzwi. Spojrzała na ołowiane niebo. Wiosną wyruszy w drogę. Wiatr ostro zacinał, więc szczelniej owinęła się niedźwiedzią skórą, którą dostała od Jonniego. Przesuwała po niej palcami. Weźmie się do roboty i uszyje mu parę nowych ubrań z jeleniej skóry, przygotuje juki. Nie pozwoli na zjedzenie ostatnich dwóch koni. Gdy nadejdzie czas, będzie gotowa do wyruszenia. I wyruszy.
2
Teria ogarnął szał gorączkowej aktywności. Prawie w ogóle nie spał, odstawił na bok kerbango. Straszyło go widmo wielu lat zesłania na tej przeklętej planecie. Za każdym razem, gdy zwalniał tempo, ta myśl pobudzała go do jeszcze większego wysiłku.
Musiał zebrać jak najwięcej materiałów obciążających pewne persony. Zdawał sobie sprawę, że zaniedbał się ostatnio. Miewał od czasu do czasu różne haki na pracowników, ale były to raczej drobiazgi: mały romansik z jakąś urzędniczką, pijaństwo w pracy i uszkodzenie maszyn, narzekanie na brygadzistów, szmuglowanie prywatnych listów przy okazji (deportacji rudy. Nie były to poważne sprawy, za pomocą których można w łatwy sposób dorobić się majątku. A przecież było tu wielu Psychlosów i jego doświadczenie oficera ochrony bezpieczeństwa mówiło mu, że szansę znalezienia materiałów do szantażu są duże. Towarzystwo nie zatrudniało aniołów - rekrutacja górników i administratorów górniczych wyglądała różnie. W niektórych przypadkach, zwłaszcza na takiej jak ta planecie - miejscu niezbyt atrakcyjnym - Towarzystwo przymykało oczy nawet na zatrudnianie byłych kryminalistów. Terl oskarżał siebie, że nie zebrał do tej pory jakichś kompromitujących materiałów.
Choćby ten Numph, na niego na pewno by się coś znalazło. Terl wciąż jednak nie wiedział, co to jest. Wiedział tylko, że ma coś wspólnego z bratankiem dyrektora, Nipe, ale to było trochę
103
mało. Mógł udawać jedynie, że coś wie, lecz gdyby zrobił jakiś błąd, wydałoby się, że tak naprawdę nie ma żadnych konkretów i ewentualny szantaż spaliłby na panewce. Dlatego też musiał działać tak ostrożnie, właściwie nie było z tego prawie żadnego pożytku. Psiakrew!
W miarę jak mijały zimowe dni i tygodnie pojawił się nowy problem. Jego prośby o dostarczenie dalszych danych z rodzimej planety pozostawały bez odpowiedzi. Wszystko, co otrzymał, to tylko ten strzęp informacji związany z Nipe. Było to wysoce niepokojące - żadnych odpowiedzi! Mógł wysyłać i wysyłać opatrzone zieloną strzałką pilne depesze, aż do zupełnego wypisania pióra, i nie otrzymywał nawet zwykłego ich potwierdzenia. Na próbę wysłał na Psychlo raport o wykryciu wyimaginowanego składu broni. Tak naprawdę było to kilka dział z brązu ładowanych przez lufę, które jakiś robotnik wykopał w jednej z kopalń na zamorskim kontynencie. Ale Terl skomponował raport w taki sposób, że brzmiał on alarmująco, choć nie mógł być zinterpretowany w sposób dla niego szkodliwy. Ot, rutynowy, niezbędny meldunek. I nie otrzymał żadnego potwierdzenia. Żadnego!
Przeprowadził gorączkowe dochodzenie, by przekonać się, czy raporty z innych departamentów spotykał ten sam los - okazało się, że nie! Rozpatrywał nawet taką możliwość, że to Numph usuwał jego depesze ze skrzynki teleportacyjnej. I tym razem okazało się, że nie.
Biuro Spraw Wewnętrznych wiedziało, że istniał - to było pewne. Potwierdziło przedłużenie jego delegacji na dalsze dziesięć lat, wzięło pod uwagę i zatwierdziło rekomendację Numpha oraz dodało klauzulę: "Przedłużenie zgodne z opcją Towarzystwa". A więc wiedziano, że istniał, i prawdopodobnie nie podejmowano żadnych działań przeciwko niemu, gdyż na pewno przechwyciłby jakieś zapytania na swój temat, gdyby były.
Tak więc - nie mając żadnej nadziei na współpracę z Biurem Spraw Wewnętrznych - Terl zrozumiał, że sam musi się czegoś doszukać w myśl starej maksymy służby bezpieczeństwa: jeśli potrzebna jest określona sytuacja, która nie istnieje, stwórz ją sam!
Kieszenie miał wypchane guzikowymi kamerami, które rozmieszczał ze zręcznością fachowca. Każdy rejestrator obrazu, który wpadł mu w łapy, lądował w szufladach jego biura, które zawsze było zamknięte na klucz. Teraz właśnie siedział ze wzrokiem wbitym w ekran i obserwował wnętrze garażu. Czekał, aż Zzt wyjdzie na lunch. W torbie przy pasie Terl miał dorobione klucze do garażu. Obok niego leżał otwarty regulamin Towarzys-
104
twa dotyczący zachowania się personelu (Bezpieczeństwo, Tom 989). Był otwarty na artykule 34a-IV (Jednolity Kodeks Karny). Artykuł stwierdzał: "Ze względu na (...) i zważywszy, że złodziejstwo w sposób negatywny wpływa na zyski...", i potem na pięciu stronach wyliczano kary za złodziejstwo, wymierzane przez Towarzystwo. I dalej: "A zważywszy, że (...) i ze względu na prawo personelu do posiadania również własnych funduszy, premii i majątku osobistego...", i tu następowała cała strona omówienia różnych aspektów tego problemu. Po czym: "Kradzież osobistych funduszy pracownika z miejsca jego zakwaterowania dokonana przez innego pracownika, jeśli zostanie odpowiednio udowodniona, będzie podlegać karze waporyzacji".
Ów artykuł był kluczem do obecnie prowadzonej przez Terla operacji. Nie było w nim nic na temat konieczności zapisania kradzieży w aktach. Nie wspominano w nim nawet słowem o wzajemnej relacji między czasem dokonania kradzieży i czasem, w którym miała zostać wymierzona kara. Sprawą kluczową były stwierdzenia: .Jeśli zostanie odpowiednio udowodniona" oraz "waporyzacja". Nie było, co prawda, na tej planecie sądowej komory waporyzacyjnej, ale nie stanowiło to żadnej przeszkody. Zwykły ręczny miotacz mógł bardzo skutecznie przekształcić każdego w obłok pary.
Regulamin zawierał jeszcze dwie ważne klauzule: "Wszyscy członkowie kierownictwa Towarzystwa, bez względu na zajmowane stanowisko, będą stać na straży przepisów tego regulaminu!" oraz: "Wymuszanie przestrzegania wszystkich przepisów tego i podobnych mu regulaminów będzie przysługiwać oficerom bezpieczeństwa, ich zastępcom oraz funkcjonariuszom". Pierwsza z nich odnosiła się do Numpha - nie mógłby nawet pisnąć. Druga zaś dotyczyła Terla, jedynego oficera służby ochrony bezpieczeństwa na tej planecie.
Terl obserwował Zzta od kilku dni i wiedział już, gdzie tamten trzyma brudne fartuchy robocze i czapki. Zzt właśnie wychodził. Terl odczekał chwilę, aby upewnić się, że szef transportu nie zawróci. W porządku. Poszedł sobie. Dość szybko, nie na tyle jednak, by zaalarmować pośpiechem kogokolwiek napotkanego w holu, Terl udał się do garażu. Dostał się do środka i skierował się wprost do umywalni. Zdjął z wieszaka jeden z brudnych fartuchów roboczych i czapkę. Potem wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi na klucz.
Od wielu dni Terl obserwował również (za pomocą zręcznie ukrytej kamery) pokój mniejszego z braci Chamco. Dowiedział
105
się wszystkiego, czego chciał się dowiedzieć, a mianowicie:
w antycznym rogu, który wisiał na ścianie, Chamco przechowywał gotówkę.
Teri zaczął cierpliwie robić przegląd całego terenu kopalni. W końcu spostrzegł mniejszego z braci Chamco, który po zjedzeniu lunchu właśnie wychodził z bazy i wsiadał do autobusu zmierzającego do rejonu teleportacji transfrachtu, gdzie był zatrudniony. Dobrze! Teraz zrobił przegląd korytarzy bazy. W czasie godzin pracy były one zazwyczaj puste, zwłaszcza w kwartale sypialnym. Zaczął się szybko charakteryzować, porównując swoje odbicie w lustrze z utrwalonym na zastopowanym rejestratorze obrazów wizerunkiem Zzta. Pogrubił brwi, wydłużył kły i zmierzwił futro na policzkach, starając się osiągnąć maksymalne podobieństwo. Proszę, jakich to umiejętności wymagała praca w służbie bezpieczeństwa!
Zadowolony z efektu włożył na siebie zabrane z warsztatu Zzta ubranie. Wyjął z własnego portfela pięćset kredytów w banknotach. Na jednym z nich napisał bardzo wyraźnie: "Powodzenia". Używając różnych piór, nagryzmolił też na nim kilka różnych nazwisk. Podłączył zdalne sterowanie do nastawionego na pokój Chamco rejestratora obrazu, sprawdził wszystko i jeszcze raz skontrolował własne odbicie w lustrze. Teraz jeszcze rzut oka na garaż. Tak, Zzt był już z powrotem. Kręcił się leniwie wokół wielkiego silnika. Powinno mu to zająć jakiś czas.
Teri pośpiesznie przemierzył korytarze wiodące do pomieszczeń sypialnych. Otworzył wytrychem drzwi pokoju mniejszego z braci Chamco i wszedł do środka. Zajrzał do wiszącego na ścianie rogu. Owszem, były w nim pieniądze. Włożył do niego pięćset kredytów. Podszedł z powrotem do drzwi. Gotowe!
Uruchomił trzymane w kieszeni urządzenie zdalnego sterowania. Imitując kołyszący krok Zzta, podszedł do rogu i ukradkowymi ruchami wyjął z niego pięćset kredytów, rozejrzał się dokoła, jakby w obawie, że ktoś może go obserwować, przeliczył pieniądze - zaznaczony banknot był wyraźnie widoczny - po czym wyślizgnął się z pokoju, zamykając drzwi wytrychem. Na horyzoncie zamajaczył mu portier rejonu sypialnego, pochylił więc szybko głowę. Wrócił do swojego biura i szybko usunął charakteryzację. Włożył z powrotem do portfela pięćset kredytów. Gdy zobaczył na ekranie, że Zzt poszedł na obiad, umieścił fartuch i czapkę z powrotem w jego umywalni. Wróciwszy do siebie, zatarł łapy.
Jakiś hak. Taak, właśnie zaczepił na haku swoją ofiarę, a gdy nadejdzie właściwy czas, wówczas pociągnie za linkę, i to pociągnie mocno.
106
3
Był to wieczór, który wszyscy pracownicy kopalni obecni w rejonie rekreacyjnym mieli na długo zapamiętać.
Widok pijanego Teria nikogo na ogół nie dziwił, ale tego wieczoru - no, no! Kelner serwował mu rondle pełne kerbango, jeden za drugim, a on wysączał wszystko. Rozpoczynając ten wieczór, wyglądał na przygnębionego, co było zrozumiałe, ponieważ ostatnio nie był zbyt popularny, o ile popularny był kiedykolwiek. Char obserwował go przez jakiś czas, ale wyglądało na to, że Terl po prostu koniecznie chce się upić.
Po jakimś czasie Terl się ożywił i zaczął mocować się na łapy z jednym z dyrektorów kopalni. Przegrywał za każdym razem. Był coraz bardziej pijany. Teraz właśnie zaczął nękać mniejszego z braci Chamco, by zagrał z nim w pierścienie. Była to gra hazardowa. Gracz kładł pierścień na grzbiecie łapy, a potem nagłym ruchem drugiej łapy wyrzucał go w kierunku tablicy. Tablica miała opatrzone numerami kołki, przy czym większe numery rozmieszczone były na jej obrzeżach.
Kto trafił w kołek opatrzony największym numerem, ten wygrywał. Potem znów obstawiano nowe stawki i zaczynała się następna runda.
Mniejszy z braci Chamco nie chciał podjąć jego wyzwania - Terl był zazwyczaj bardzo dobry w rzucaniu pierścieni - w końcu jednak ustąpił. Rozpoczęli grę, ustalając stawki na dziesięć kredytów - dość wysoko jak na zwyczaje panujące w rejonie rekreacyjnym. Chamco trafił w dziewięćdziesiątkę, a Terl, osiągnąwszy szesnastkę, zaczął nalegać, żeby podwyższyć stawki do trzydziestu kredytów, i Chamco, oczywiście, nie mógł się nie zgodzić.
Rzucony przez Chamca pierścień pomknął z gwizdem i szczęknął na kołku z numerem cztery. Chamco jęknął. Każdy rzut Teria mógł być lepszy. A on ostatnio tak oszczędzał pieniądze... Po powrocie do domu - miało to nastąpić już za parę miesięcy - zamierzał kupić sobie żonę.
Terl położył pierścień na łapie, wycelował i uderzając drugą łapą, posłał go jak błyskawicę w kierunku tablicy. Trójka! Terl przegrał! Jako wygrywający mniejszy z braci Chamco nie mógł się wycofać z gry. Terl wypił jeszcze jeden rondel kerbango, łypiąc okiem na tłumek, który się wokół nich zgromadził, i znów podniósł stawkę. Kibice zaczęli na boku obstawiać własne zakłady.
107
Szef ochrony zataczał się coraz bardziej. Był uznanym graczem w pierścienie, ale był w tak oczywisty sposób zalany, że nie mógł nawet ustawić się we właściwym kierunku i musiano go odwracać w stronę tablicy.
Mniejszy z braci Chamco trafił w pięćdziesiątkę. Terl - w dwójkę.
- Ach, nie, nie wycofasz się teraz - wybełkotał. - Wygrywający nie może się wycofać - mówił coraz mniej wyraźnie. - Stawiam set... setkę kredytów...
No cóż, przy obniżonych do połowy zarobkach i bez premii, nikt nie miał zamiaru oponować przeciwko możliwości łatwego wygrania pieniędzy i mniejszy Chamco kontynuował grę. Widownia aż ryczała ze śmiechu, obserwując partacką grę Terla, gdy przegrywał raz za razem. A mniejszy z braci Chamco stwierdził, że ma w garści czterysta pięćdziesiąt kredytów!
Terl podszedł chwiejnym krokiem do kelnera i zamówił jeszcze jeden rondel kerbango. Podczas picia przeszukiwał wszystkie kieszenie, wywracając je na zewnątrz. W końcu natrafił na pojedynczy banknot. Trochę pomięty i cały pokreślony.
- Moje szczęśliwe pieniądze! - zaszlochał.
Słaniając się na nogach, dotarł na pozycję rzutu przed tablicą.
- Chamco Drugi, jeszcze jedna cholerna stawka. Widzisz to? Chamco obejrzał banknot. Był to banknot szczęścia. Pracownicy kopalni odjeżdżający na dalekie planety wymieniali czasem między sobą banknoty szczęścia po zakończeniu pożegnalnych przyjęć. Wszyscy składali na nich swoje podpisy. I na tym też było z tuzin podpisów.
- Stawiam swój banknot szczęścia - mówił Terl płaczliwie. - Ale musisz mi przyrzec, że go nie wydasz i wymienisz go ze mną na inny w dniu wypłaty, gdybym... gdybym go przegrał.
Mniejszego z braci Chamco zaczęła zaślepiać chciwość. Wygrał już sumę równą prawie dwutygodniowym zarobkom. A że obcięcie pensji odczuł boleśnie, z łatwością więc przystał na prośbę Terla. Jako wygrywający rzucał pierwszy. Nigdy nie grał w pierścienie zbyt dobrze. Rzucił i... och! Trafił w jedynkę! Terl gapił się na to w osłupieniu. Pijackim krokiem podszedł do tablicy i przyjrzał się jej z bliska. Zatoczył się na linię rzutu, znowu ustawił twarzą w złym kierunku, tak że trzeba go było obrócić, i wtedy - świst! Pierścień pomknął z gwizdem... i trafił w ścianę.
I wtedy Terl stracił przytomność. Przy pomocy braci Chamco, Chara i paru innych kelner wpakował go na wózek bankietowy, który stęknął i ugiął się pod jego ciężarem. W triumfalnym
108
pochodzie powieźli go do jego mieszkania, wyjęli mu klucz z kieszeni, wwieźli do środka i zwalili z łomotem na podłogę. Wszyscy byli już trochę pijani. Odchodząc śpiewali z głębokim uczuciem pieśń pogrzebową Psychlosów.
Gdy Terl został wreszcie sam, podczołgał się do drzwi i zamknął je na klucz. Po obiedzie zażył pigułki antykerbangowe i teraz musiał się tylko pozbyć jego nadmiaru, co też uczynił, drażniąc sobie pazurem gardło nad umywalką. Potem spokojnie i z wielką satysfakcją rozebrał się, położył spać i do rana śnił piękny sen pełen pięknych marzeń dotyczących własnej pięknej przyszłości.
4
Jonnie słyszał, jak potwór wchodzi do klatki i zamyka za sobą drzwi. W ciągu minionych kilku tygodni ręce i twarz mu się wygoiły, odrosły włosy, brwi i broda. Leżał zawinięty w kaftan, z twarzą odwróconą od drzwi, i wcale się nie obejrzał. Do późna pracował z maszyną uczącą.
- Obejrzyj to sobie, zwierzaku! - powitał go Terl. - Zobacz, co ci przyniosłem.
Zarejestrował coś odmiennego w głosie potwora, brzmiała w nim jakaś sympatyczna nuta, o ile to w ogóle było możliwe. Jonnie usiadł i spojrzał. Terl trzymał za ogony cztery szczury. Ponieważ pogłowie szczurów uległo ostatnio zmniejszeniu, Terl przynosił ustrzelone króliki, co stanowiło oczywiście bardzo pożądaną zmianą. Jednakże tym razem znów były szczury, a potwór najwyraźniej sądził, że to szczególna uprzejmość z jego strony. Jonnie się położył, a Terl rzucił szczury w pobliże ogniska. Jeden z nich żył jeszcze i poruszył się. Terl błyskawicznie wyciągnął z kabury miotacz i odstrzelił mu głowę. Jonnie usiadł. Potwór chował broń z powrotem.
- Kłopoty z tobą, zwierzaku. Nie umiesz być wdzięczny. Czy przerobiłeś już płyty z podstawowej elektroniki?
Terl przyniósł te płyty przed kilkoma tygodniami wraz z paroma innymi na temat wyższej matematyki. Faktycznie, Jonnie już je przerobił, nie zadał sobie jednak trudu, by odpowiedzieć na pytanie.
- Nikt, kto dał się wystrychnąć na dudka za pomocą zdalnego sterowania, nigdy nie będzie w stanie dobrze obsługiwać maszyny - rzekł Terl.
Robił już przedtem wykład na ten temat, pomijał jednak fakt, że tak naprawdę na dudka został wystrychnięty on sam.
109
- A więc tu masz parę innych tekstów. I lepiej, żebyś wbił je w swój szczurzy móżdżek, jeśli spodziewasz się kiedykolwiek obsługiwać maszyny. Górnicze maszyny.
Rzucił w Jonniego trzema książkami. Były olbrzymie, ale lekkie jak piórka. Jonnie obejrzał je - dostarczono mu oryginalne teksty w Psychlo, a nie przekłady Chinkosów. Jedna z książek miała tytuł "Systemy sterowania dla początkujących inżynierów", druga - "Chemia elektroniczna", trzecia: "Moc i jej transmisja". Jonnie bardzo chciał mieć te książki - wiedza była wszak kluczem do wyrwania się z niewoli - ale położył je na podłodze i popatrzył na Terla.
- Wbij je sobie w swój szczurzy móżdżek, to nie będziesz powodował spadania maszyn w przepaść - rzekł Terl, po czym podszedł bliżej i usiadł na krześle. Spojrzał uważnie na Jonniego. - Kiedy wreszcie zaczniesz naprawdę współpracować?
Jonnie zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem, którego zamiarów wobec siebie nie mógł wciąż jeszcze odgadnąć.
- Być może nigdy - odparł.
Terl wyprostował się, pilnie go obserwując.
- No cóż, mniejsza o to, zwierzaku. Widzę, że twoje oparzenia już się pogoiły. Futro też odrasta.
Jonnie wiedział, że tak naprawdę Terla wcale to nie obchodzi, czekał więc, co nastąpi dalej.
- Wiesz, zwierzaku, naprawdę mnie okpiłeś wówczas, pierwszego dnia.
Oczy Terla były czujne, choć na pozór mówił to, ot tak sobie, bez związku.
- Myślałem, że jesteś czworonogiem - zaśmiał się fałszywie. - To była prawdziwa niespodzianka, gdy rozpadłeś się na dwoje zwierząt - wyszczerzył się ponownie, ale jego bursztynowe oczy były zimne. - Ciekaw jestem, co się stało z tym koniem?
W sercu młodzieńca wezbrała fala żalu i tęsknoty za Wiatrołomem, ale opanował się szybko. Terl obserwował go uważnie. "Koń jest kluczem. Miałem rację: zwierzak jest związany emocjonalnie z tym koniem. A może to będzie właśnie hak na niego?" - pomyślał. Haki mogły mieć wiele form, a właściwe ich stosowanie dawało władzę.
- Naprawdę okpiłeś mnie owego pierwszego dnia. No cóż, muszę już iść. Zabierz się do studiowania tych książek, szczurzy móżdżku!
110
Wychodząc z klatki pomyślał, że to naprawdę dobre określenie:
szczurzy móżdżek. Jonnie patrzył za odchodzącym. Miał wrażenie, że z czymś się zdradził. I czuł, że potwór zamierza zrobić coś niedobrego. Ale co? I czy Wiatrołom żył? Pełen niepokoju dorzucił drew do ognia i zaczął przeglądać książki. Nagle ogarnęła go fala podniecenia - w spisie treści "Chemii elektronicznej" odnalazł hasło: "Uran".
Terl wcale nie był zaskoczony, gdy zobaczył mniejszego z braci Chamco wchodzącego niepewnie do jego biura.
- Terl - powiedział Chamco z wahaniem. - Wiesz, chodzi o ten stukredytowy banknot szczęścia, który przegrałeś. Otóż... nie będę mógł go wymienić...
- O czym ty mówisz? - zapytał Terl.
- O tym banknocie szczęścia. Przegrałeś go i ja przyrzekłem, że ci go wymienię. Chciałem ci powiedzieć...
- Poczekaj chwilkę! - rzekł Terl. Wyciągnął swój portfel i zajrzał do niego.
- Hej, masz rację! Nie ma go tu.
- Przegrałeś go podczas gry w pierścienie i ja przyrzekłem, że ci go wymienię na inny. Otóż...
- Ach tak, przypominam sobie... To ci dopiero była noc! Zdaje się, że byłem pijany. No więc co z tym banknotem?
Mniejszy z braci Chamco był potwornie zdenerwowany. Ale Terl wyglądał na tak otwartego i przyjaznego... Ośmieliło go to.
- No cóż, nie ma go. Został skradziony.
- Skradziony?! - warknął Terl.
- Tak. Dokładnie, zginęło mi pięćset kredytów, które wygrałem, i oprócz tego jeszcze sześćdziesiąt pięć. Banknot szczęścia był wśród...
- Ejże! Powoli! Skąd został skradziony?
- Z mojego pokoju.
Terl wydobył formularz i zaczął go wypełniać.
- Kiedy?
- Możliwe, że wczoraj. Wczoraj wieczorem chciałem wziąć trochę pieniędzy na kerbango i stwierdziłem...
- Wczoraj. Hm...
Terl odchylił się do tyłu w zamyśleniu i zaczął ogryzać koniuszek pióra.
111
- Wiesz, to już nie pierwsza kradzież z pokoju mieszkalnego, o której meldowano. Były jeszcze dwie inne. Ale ty masz szczęście.
- Jak to?
- Otóż, zdajesz sobie oczywiście sprawę, że jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo...
Terl w wystudiowany sposób zaczął przeszukiwać stosy rupieci na znajdującej się za nim ławie. Obrócił się wreszcie do mniejszego z braci Chamco.
- Właściwie nie powinienem cię w to wtajemniczać... - Wyglądał na kogoś, kto bije się z myślami i w końcu podejmuje nagłą decyzję. - Chyba mogę zaufać, że potrafisz zachować sekret?
- Absolutnie - odparł z mocą mniejszy z braci Chamco.
- Stary Numph ciągle martwi się groźbą buntów.
- I powinien, po tym obcięciu zarobków.
- A więc... No cóż, sam rozumiesz, że nie zrobiłbym tego z własnej inicjatywy, ale tak się złożyło, że w dniu wczorajszym twój pokój znajdował się pod obserwacją, oczywiście wraz z paroma innymi pokojami.
Nie zaszokowało to zbytnio Chamca, Towarzystwo dość często brało pod obserwację rejony robocze i mieszkania.
Teri grzebał w stosach leżących w nieładzie kaset.
- Nie przeglądałem ich, właściwie to nigdy nawet nie miałem zamiaru. Robię to tylko, aby kierownictwo było zadowolone... ach, tak. Oto jest. O której godzinie wczoraj?
- Nie wiem.
Terl włożył kasetę do odtwarzacza i włączył ekran.
- Masz po prostu szczęście.
- Chyba tak.
- Zrobimy przegląd. Obserwacja trwała dwa lub trzy dni... Przełączę na szybkie przewijanie.
- Zaczekaj! - zawołał mniejszy z braci Chamco. - Coś mignęło! Terl usłużnie cofnął taśmę.
- Prawdopodobnie to byłeś po prostu ty, jak wchodziłeś albo wychodziłeś z pokoju. Nigdy nie przeglądam tego, zabiera tyle czasu, a ja mam wiele pracy.
- Zaczekaj! Spójrz na to!
- Tutaj? - zapytał Terl.
- Tak! Kto to? Teri rozjaśnił ekran.
- To przecież Zzt! - krzyknął Chamco. - Zobacz, co on
112
robi! Przeszukuje pokój! Ha! Znalazł to! Co za łajdak! Popatrz na to! To przecież twój banknot!
- Nie do wiary! - rzekł Terl. - No, masz prawdziwe szczęście, że trafiłeś akurat na czas obaw przed buntem. Dokąd idziesz?
Chamco rzucił się do drzwi.
- Idę na dół i wy pruję flaki z tego podłego...
- Ależ nie! - powiedział Terl. - To ci nie zwróci pieniędzy.
Prawdę mówiąc, rzeczywiście nie zwróciłoby, a to z tego powodu, że zwinięte w rulon pieniądze były schowane pod pasem Terla. Terl zabrał je z pokoju Chamca niedługo po tym, jak je przegrał. Tak, teraz "kradzież" stała się sprawą oficjalną, ponieważ została zarejestrowana na oficjalnej kasecie podczas oficjalnej obserwacji...
Terl otworzył 989 tom "Regulaminu Towarzystwa" i znalazł artykuł 34a-IV. Przewrócił kilka stron, przysunął go do Chamca i pokazał te ustępy tekstu, które brzmiały: "Kradzież pieniędzy osobistych z pomieszczeń mieszkalnych pracowników dokonana przez innych pracowników" oraz "jeśli zostanie odpowiednio udokumentowana" i "waporyzacja".
Mniejszy z braci Chamco przeczytał je. Był zaskoczony.
- Nie wiedziałem, że za kradzież grozi aż tak surowa kara.
- Trudno, ale tak jest. Takie jest prawo, więc nie pędź tak bez zastanowienia, żeby egzekwować je na własną rękę.
Terl wyjął ze stojaka ręczny miotacz z długą lufą i wręczył go mniejszemu z braci.
- Wiesz, jak go się używa. Ma pełny ładunek, a ty jesteś teraz moim zastępcą.
Zrobiło to wrażenie. Mniejszy Chamco stał w miejscu, niezgrabnie trzymając miotacz i upewniając się, czy jest zabezpieczony.
- Chcesz przez to powiedzieć, że mogę go zabić?
- Zobaczymy, to sprawa oficjalna.
Terl wziął kasetę, mały przenośny ekran, odtwarzacz i regulamin, potem rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić, czy ma wszystko, co trzeba.
- Chodź ze mną! Trzymaj się z tyłu i nic nie mów! Poszli do pomieszczeń mieszkalnych i odszukali portiera. Owszem, portier widział Zzta wychodzącego z pokoju Chamca. Owszem, znał Zzta z widzenia. Nie przypominał sobie, czy było to trzynastego czy czternastego dnia miesiąca, ale widział go. Terl ostrzegł, by nic nikomu na ten temat nie mówił, gdyż "była to
113
sprawa oficjalna i dotyczyła inwigilacji buntu", więc portier grzecznie podpisał zeznanie świadka, przyrzekając sobie w duchu, że na pewno będzie trzymał język za zębami. Członkowie kierownictwa niewiele go obchodzili.
Terl wraz z podążającym za nim mniejszym z braci Chamco, trzymającym gotowy do strzału miotacz, weszli do rejonu eksploatacyjnego garażu. Błyskawicznym ruchem Terl umieścił na ścianie małą guzikową kamerę i wcisnął jej zdalne sterowanie. Zzt podniósł głowę, w łapie miał ciężki klucz. Spojrzał na ręczny miotacz, nieruchome twarze i ogarnął go strach.
- Połóż ten klucz! - powiedział Terl. - Obróć się i złap się obu łapami za szynę podnośnika łańcuchowego!
Zzt rzucił kluczem. Chybił. Łapy Terla dosięgły go błyskawicznie. Chamco tańczył dokoła, próbując ustawić się do strzału. Terl postawił but na plecach Zzta. Kiwnął ręką do Chamca, żeby się cofnął. Obrócony do niego tyłem uklęknął i zręcznym ruchem "wyciągnął" z tylnej kieszeni Zzta zwitek banknotów. Podał je Chamcowi.
- Czy to twoje banknoty?
Zzt przetoczył się twarzą do góry na zatłuszczonej podłodze i wytrzeszczył na nich oczy. Chamco liczył banknoty.
- Sześćset pięćdziesiąt kredytów. A tu jest banknot szczęścia! Był w ekstazie.
- Jesteś świadkiem, że znajdowały się w jego tylnej kieszeni - powiedział Terl.
- Oczywiście! - wykrzyknął Chamco.
- Pokaż ten banknot do kamery na ścianie! - polecił Terl.
- O co chodzi?! - ryknął wreszcie Zzt.
- Cofnij się i trzymaj miotacz w gotowości do strzału! - polecił Terl Chamcowi.
Położył na ławie przyniesione przez siebie przedmioty. Otworzył regulamin i wskazał Zztowi odpowiednie paragrafy. Zzt ze złością czytał je na głos, pod koniec jednak zaczął się jąkać i zwrócił się do Terla:
- Zwaporyzować!? Nie wiedziałem o tym!
- Ignorancja nie jest żadnym usprawiedliwieniem, ale niewielu pracowników zna cały regulamin. Ponieważ go nie znałeś, więc prawdopodobnie dlatego to zrobiłeś.
- Co zrobiłem?! - wykrzyknął Zzt.
Terl włączył kasetę. Zzt patrzył na ekran z niedowierzaniem, zupełnie zbity z tropu. Widział siebie kradnącego pieniądze. Zanim zdołał ochłonąć, Terl pokazał mu podpisane przez portiera zeznanie.
114
- Czy zwaporyzować go teraz? - natarczywie dopytywał się Chamco, machając miotaczem i niezdarnie usiłując go odbezpieczyć.
Terl uspokajająco pomachał łapą.
- Chamco, wiemy, że masz pełne prawo, nie, właściwie obowiązek wykonania egzekucji - przerwał i spojrzał na osłupiałego Zzta. - Zzt, chyba nigdy więcej nie popełnisz tego typu przestępstwa, prawda?
Zzt potrząsnął przecząco głową, nie tyle odpowiadając, ile próbując się otrząsnąć z oszołomienia. Terl zwrócił się z powrotem do Chamca.
- Widzisz? Otóż posłuchaj, Chamco! Rozumiem twój gniew, ale to się zdarzyło Zztowi po raz pierwszy. Swoje pieniądze dostałeś z powrotem... a przy okazji, dokonamy zaraz wymiany. Będę potrzebował dowodu rzeczowego.
Chamco wziął banknot wyciągnięty w jego kierunku przez Teria i przekazał mu w zamian banknot szczęścia. Terl potrzymał go przez chwilę przed okiem zdalnie sterowanej kamery, a potem położył na zeznaniu portiera.
- Wiesz, Chamco, mogę pozostawić tę sprawę otwartą, ale umieszczę akta w bezpiecznym miejscu, tak żeby można je było znaleźć, gdyby któremuś z nas coś się przydarzyło. Można będzie nadać jej bieg w dowolnym czasie. I nada się, jeśli zdarzą się dalsze przestępstwa. Zzt był w przeszłości wartościowym facetem. Zrób mi tę łaskę i odłóż zemstę na bok! - dodał prosząco.
Chamco pogrążył się w zadumie. Terl zerknął na Zzta i wyciągnął łapę do Chamca.
- Daj mi miotacz!
Chamco oddał broń i Terl przestawił bezpiecznik w pozycję "zabezpieczone".
- Dziękuję. Towarzystwo ma dług wdzięczności wobec ciebie. Możesz iść z powrotem do pracy.
Chamco uśmiechnął się. Ten Terl był naprawdę porządnym i kompetentnym oficerem.
- Naprawdę doceniam to, że odzyskałeś z powrotem moje pieniądze - powiedział wychodząc.
Terl wyłączył umieszczoną na ścianie kamerę, zdjął ją i włożył do kieszeni. Pozbierał z ławy wszystkie rzeczy i zrobił z nich kształtny pakunek. Zzt stał w miejscu, powstrzymując coraz silniejsze drżenie, które ogarniało jego członki. Śmierć otarła się o niego zbyt blisko. Gdy spoglądał na Teria, w jego oczach odbijało się bezgraniczne przerażenie. Widział nie Teria, lecz najbardziej
115
demoniczną istotę, jaka kiedykolwiek istniała w mitologii Psych-losów.
- W porządku? - łagodnie zapytał Terl. Zzt osunął się powoli na ławę. Terl czekał przez chwilę, ale Zzt się nie ruszał.
- No to przystąpmy do interesu - zaproponował. - Chcę kilku rzeczy dla mojego departamentu. Pojazd naziemny typu Mark III, dyrektorski. Dwa samoloty bojowe z nie limitowanym przebiegiem. Trzy frachtowce osobowe oraz paliwo i amunicja, bez wciągania do inwentarza. I jeszcze parę innych drobiazgów. Przypadkowo mam przy sobie gotowe do podpisania przez ciebie formularze zapotrzebowania. Ach tak, jest tam też parę formularzy nie wypełnionych. W porządku?
Zzt bez oporów dał sobie wcisnąć pióro pomiędzy pazury. Zupełnie bez życia zaczął podpisywać gruby plik formularzy.
Tego wieczoru bardzo wesoły Terl, który stwierdził, że jest szczęśliwy, choć trochę pijany, odegrał z powrotem od mniejszego z braci Chamco sześćset pięćdziesiąt kredytów w grze w pierścienie. Zafundował nawet kerbango całej bandzie widzów, płacąc wygranymi pieniędzmi. Zrobiono mu owację, gdy udawał się dudniącym krokiem na dobrze zasłużony nocny odpoczynek. Śniły mu się piękne sny, w których dzięki różnego rodzaju hakom na innych stał się bogaty, został ukoronowany na króla i znalazł się daleko od tej przeklętej planety.
6
Jonnie odłożył książkę, wstał i przeciągnął się. W powietrzu wyraźnie czuło się wiosnę. Śnieg topniał, zalegając jedynie w najbardziej zacienionych miejscach. Powietrze było krystalicznie czyste, niebo błękitne. Czuł, że rozsadza go energia. Tkwienie w klatce zimą było trudne, ale wiosną stało się już prawie nie do zniesienia.
Zońentował się, co przed chwilą oderwało jego uwagę od książki. Terl podjeżdżał pod drzwi klatki długim, połyskliwym, czarnym czołgiem, który cicho pomrukiwał, kryjąc straszliwą siłę za wylotami luf i włazów. Terl wyskoczył z niego i ziemia zadygotała. Był w doskonałym humorze.
- Włóż ubranie, zwierzaku! Wybieramy się na przejażdżkę. Jonnie miał na sobie ubiór z jeleniej skóry.
- Nie te łachy! Zupełnie zasmrodziłbyś mój nowy pojazd. Ubranie! Jak ci się podoba?
116
Pytanie to obudziło czujność Jonniego. Terl pytający go o zdanie, Terl oczekujący podziwu, to nie był ten Terl, jakiego znał.
- Jestem ubrany - mruknął. Terl odczepił linę od prętów klatki.
- Ach, trudno, co to zresztą za różnica. Jeśli ty to znosisz, to i ja mogę. Weź maskę, będziesz jej potrzebował, bo ja na pewno nie będę prowadził czołgu w masce. Weź też maczugi!
Jonnie nałożył pas, przytroczył doń torbę z krzemieniami i kawałkami szkła, przywiązał rzemień maczugi do nadgarstka. Terl sprawdził butle z powietrzem i żartobliwie pstryknął elastyczną zapinką maski, gdy nakładał ją na twarz Jonniego.
- A teraz właź do środka, zwierzaku! Właź do środka! To dopiero pojazd, co?
"Rzeczywiście" - przyznał w duchu Jonnie, zapadając się w fotel strzelca. Jaskrawe, purpurowe obicie, błyszcząca tablica przyrządów, świecące przyciski i zegary.
- Skontrolowałem, czy nie ma gdzieś ukrytych urządzeń zdalnego sterowania - wyjaśnił Terl, wspinając się do środka, i sam się roześmiał ze swojego żartu. - Wiesz, o czym mówię, szczurzy móżdżku? Dzisiaj nie będzie wypadku ani pożaru.
Wcisnął przycisk zamykający i uszczelniający drzwi. Odkręcił zawór gazu do oddychania i atmosfera w kabinie w mgnieniu oka uległa zmianie.
- Cholera! Jaki ty byłeś głupi! - zaśmiał się. Naziemny pojazd ruszył w kierunku otwartej przestrzeni na wysokości czterech stóp nad ziemią, błyskawicznie przyśpieszając do dwustu mil na godzinę i wciskając Jonniego w fotel. Terl odpiął maskę i rzucił ją na bok.
- Widzisz te drzwi? Nigdy nie ruszaj klamki ani nie próbuj ich otwierać, gdy nie mam nałożonej maski! I pamiętaj, bez kierowcy ten pojazd natychmiast będzie wrakiem.
Jonnie przyjrzał się klamkom i przyciskom, dokładnie notując w pamięci tę informację. Jakiż świetny pomysł!
- Dokąd jedziemy? - zapytał.
- Och, to tylko przejażdżka, po prostu przejażdżka. Jonnie mocno w to wątpił. Obserwując uważnie każdy ruch sterów, mógł już określić przeznaczenie większości dźwigni i przycisków. Mknęli na północ, a potem szerokim łukiem zawrócili w kierunku południowo-zachodnim. Pomimo ogromnej prędkości zdołał się zorientować, że podążali wzdłuż jakiejś starej, porosłej trawą autostrady. Według słońca mógł też określić kierunek jazdy. Przez opancerzony wizjer strzelca zobaczył duże skupisko
117
starych budynków i lotnisko, a na horyzoncie ciągnące się w kierunku zachodnim wysokie góry. Pojazd zwolnił i zbliżył się do największego budynku. Terl sięgnął do podręcznego barku i wyjął z niego mały rondel kerbango. Wypił je do dna, cmoknął i beknął. Potem nałożył maskę i stuknął w przycisk otwierania drzwi.
- No, wyłaź i oglądaj widoki!
Terl popuścił smycz i Jonnie wysiadł z pojazdu. Zdjął maskę, rozejrzał się dookoła. Na pobliskim lotnisku znajdowały się kopce żelastwa, które prawdopodobnie było kiedyś maszynami. Rozciągające się przed nim budowle robiły imponujące wrażenie. W pobliżu miejsca, gdzie stali, znajdowało się coś w rodzaju krętego, zarośniętego rowu. Trawa była wysoka, wiatr wiejący od gór zawodził smętnie.
- Co to za miejsce? - zapytał.
Terl stał niedbale z łokciami wspartymi o dach pojazdu.
- Zwierzaku, patrzysz na główną bazę obronną tej planety z czasów człowieka.
- Czyżby?
Terl sięgnął do wnętrza pojazdu, wydobył przewodnik Chin-kosów i rzucił go Jonniemu. Tekst na zaznaczonej stronie brzmiał:
"Niedaleko od terenu kopalni znajdują się imponujące ruiny zabudowań obronnych. W trzynaście dni po ataku Psychlosów garstka ludzi, używając prymitywnego uzbrojenia, przez ponad trzy godziny stawiała opór psychloskiemu czołgowi. Był to ostatni punkt oporu pokonany przez Psychlosów". I to było wszystko. Jonnie popatrzył dookoła. Terl wskazał na kręty rów.
- To się zdarzyło właśnie tu - powiedział, zataczając łapą łuk. - Popatrz sobie!
Poluzował okręconą wokół łapy smycz. Jonnie pochylił się nad rowem. Trudno było dojrzeć, gdzie się zaczynał, a gdzie kończył, z przodu znajdowało się trochę kamieni. Trawa była bardzo wysoka.
- Przyjrzyj się dobrze! - rzekł Terl.
Jonnie zszedł w głąb rowu i wtedy zobaczył. Choć minęło już tak wiele czasu, było tam sporo szczątków metalu, prawdopodobnie broni, i resztki zetlałych mundurów. Stanął mu nagle przed oczami obraz zdesperowanych ludzi, rozpaczliwie prowadzących beznadziejną walkę - do końca. Spojrzał na rozciągającą się przed okopem płaszczyznę lotniska i niemal zobaczył czołg Psychlosów - zbliża się, cofa i znów zbliża, i w końcu wybija ich wszystkich do nogi. Serce w nim się tłukło, krew pulsowała w skroniach.
118
- Dosyć się napatrzyłeś? - Terl leniwie opierał się o pojazd.
- Dlaczego mi to pokazałeś? Terl zaśmiał się pod maską.
- A więc nic z tego nie zrozumiałeś, zwierzaku. To była główna baza obronna tej planety. I jeden nędzny czołg Psychlosów rozwalił ją w mgnieniu oka na szczątki. Rozumiesz?
Jonnie zrozumiał jednak coś zupełnie innego. Terl, który nie znał angielskiego, nie mógł przeczytać napisu na budynku. Napis ten brzmiał: "Akademia Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych".
- No, nałóż maskę i wsiadaj! Musimy dziś zrobić jeszcze parę innych rzeczy.
Jonnie wiedział, że nie była to żadna "główna baza obronna" - była to po prostu szkoła. A tą garstką ludzi byli uczniowie, kadeci. I mieli dosyć odwagi, by przez trzy godziny stawiać beznadziejny opór czołgowi Psychlosów. Gdy odjeżdżali, obejrzał się raz jeszcze. Jego współplemieńcy. Ludzie! Wzruszenie ścisnęło mu gardło. Nie umierali bojaźliwie. Walczyli.
7
Terl podążał zarośniętą autostradą wprost na północ. Rozmyślał (intensywnie. Zastraszanie i haki. Jeśli nie miało się na kogoś ca, można go było zastraszyć. Czuł, że ma już niejakie lgnięcia. Wydawało się, że pozostawiony z tyłu widok wywarł zwierzaku wielkie wrażenie. Wiedział jednak, że całkowite straszenie go i złamanie jego oporu, podporządkowanie go abie, wymagało jeszcze wiele pracy. - Dobre samopoczucie? - odezwał się. Jonnie otrząsnął się z marzeń. Musiał mieć się na baczności l tym nowym, gawędziarskim Terlem. Dokąd jedziemy? - zapytał.
Po prostu na małą przejażdżkę. Nowym pojazdem naziem-i. Czy nie jedzie się w nim dobrze?
Rzeczywiście, jechało się dobrze. Na małej tabliczce przycze-mej do tablicy przyrządów widniały napisy: "Czołg Ogólne Przeznaczenia dla Personelu Kierowniczego. Mark III" "Wróg jest martwy" oraz "Intergalaktyczne Towarzystwo Milicze, Numer Seryjny ET-5364724354-7. Używaj gazu do dychania i ładunków energetycznych wyłącznie firmy Faro. to oddech i energia życia".
119
- Czy "Faro" to też część Intergalaktyki? - zainteresował się Jonnie.
Terl na moment odwrócił uwagę od prowadzenia pojazdu i spojrzał na niego podejrzliwie. Potem wzruszył ramionami.
- Nie zaprzątaj swego małego szczurzego móżdżka wielkością Intergalaktyki, zwierzaku! Jest to monopol, który rozciąga się na wszystkie galaktyki. Ma on takie rozmiary i zakres działalności, że nie mógłbyś ich pojąć, nawet gdybyś miał tysiąc szczurzych móżdżków.
- I tym wszystkim kieruje twoja ojczysta planeta, czyż tak?
- A dlaczegóż by nie? - odparł Terl. - Czy jest w tym coś złego?
- Nie. Po prostu wydaje się, że to strasznie wielkie towarzystwo, jak na kierowanie nim z jednej planety.
- To jeszcze nie wszystko. Takich towarzystw wielkości Intergalaktyki jest dobrych parę tuzinów i wszystkie są podporządkowane Psychlosom.
- Musi to być wielka planeta - zauważył Jonnie.
- Wielka i potężna - rzekł Terl i chcąc trochę zastraszyć Jonniego, dodał: - Psychlosi zawsze łamali każdy opór, na jaki kiedykolwiek natknęli się na swej drodze. Jeden imperialny podpis na rozkazie i cała rasa może pójść na rozkurz!
- Jak Chinkosi? - zapytał Jonnie.
- Tak - odparł Terl znudzonym głosem.
- I jak ludzka rasa?
- Tak. I podobnie jak jeden zwierzak ze szczurzym móżdżkiem, który też pójdzie na rozkurz, jeśli się nie zamknie - warknął Terl z nagłą irytacją.
- Dziękuję.
- To już brzmi lepiej. Jest nawet odpowiednio grzeczne! Terl odzyskał dobry humor, nie zdając sobie sprawy z tego, że podziękowanie dotyczyło bardzo dla Jonniego istotnych informacji. Pędzący czołg wjechał tymczasem do miasta.
- Gdzie się znajdujemy? - spytał Jonnie.
- Kiedyś nazywano to miejsce "Denver".
"Aha - pomyślał Jonnie. - Wielkie Miasto nazywało się Denver. Jeśli miało nazwę, to znaczy, że istniały również inne Wielkie Miasta". Sięgnął po przewodnik Chinkosów i właśnie zaczął czytać o bibliotece, gdy pojazd się zatrzymał.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał, rozglądając się dokoła. Znajdowali się na wschodnim krańcu miasta, lekko wysuniętym na południe.
120
- Wiedziałem, że masz szczurzy móżdżek - powiedział Terl. - To przecież tu właśnie... - zaśmiał się nagle - ...tu właśnie zaatakowałeś mój czołg.
Jonnie rozejrzał się. Rzeczywiście, to było to samo miejsce. Popatrzył przez szczeliny wszystkich wizjerów, aby zorientować się dokładnie.
- Co tu robimy?
Terl wyszczerzył kły w czymś, co według niego było na pewno najbardziej przyjacielskim uśmiechem.
- Szukamy twego konia. Czyż nie jest to dla ciebie miłe? Mózg Jonniego pracował szybko. Tu chodziło o coś więcej. Lepiej będzie, jak zachowa zupełny spokój. Spojrzał na Terla i zrozumiał, że ten faktycznie był przekonany, że koń będzie tu gdzieś na nich czekał. A Wiatrołom najprawdopodobniej biegł wówczas przez pewien czas za nimi, a potem zawrócił i powędrował w góry, w kierunku domu.
- Tu, na otwartej przestrzeni, jest niezliczona ilość różnych zwierząt - powiedział spokojnie. - Odszukanie tych dwóch koni...
- Szczurzy móżdżku, nie potrafisz swoim rozumem ogarnąć możliwości maszyn. Popatrz tutaj!
Terl włączył duży ekran umieszczony na tablicy przyrządów. Ukazał się na nim obraz najbliższego otoczenia. Terl obracając pokrętłem ukazywał ten sam obraz z różnych kierunków. Następnie nacisnął guzik i ze szczytu pojazdu doszedł głuchy odgłos. Przez górny iluminator Jonnie zobaczył wirujący przedmiot zawieszony w powietrzu na wysokości stu stóp. Terl pchnął dźwignię do góry i przedmiot wzniósł się wyżej. To, co znajdowało się w polu widzenia przedmiotu, było odwzorowane na ekranie.
- To właśnie dlatego nie mogłeś mi uciec - uśmiechnął się Terl. - Patrz!
Zmienił położenie dźwigni i obraz na ekranie się powiększył. Wcisnął guzik oznaczony "Wykrywacz ciepła" i przełączył ekran oraz znajdujący się nad nimi obiekt na działanie automatyczne. Jonnie przyglądał się, jak wyszukiwane grupy zwierząt były to powiększane to pomniejszane. Potem znajdowali inne stada i kontrolowali je z bliska.
- Po prostu siedź i przyglądaj się. Powiedz mi, jeśli zobaczysz swojego konia! - Terl zaśmiał się. - Szef ochrony bezpieczeństwa Ziemi prowadzi biuro zgubionych i znalezionych zwierzaków, będących własnością innego zwierzaka!
Widzieli stada bydła, wilki - małe wilki z pobliskich gór
121
i wielkie wilczyska z północy - kojoty, był nawet grzechotnik, ale nie było koni.
- Trudno - mruknął Terl. - Po prostu pojedziemy dalej na południe. Miej oczy szeroko otwarte, zwierzaku, a dostaniesz z powrotem swojego konia.
Jechali wolniutko, Jonnie obserwował teren. Czas upływał i w dalszym ciągu nie napotykali koni. Terl zaczął się irytować. Nici z ewentualnego haka. Nie miał dzisiaj szczęścia.
- Żadnych koni. - Jonnie już wiedział, że gdyby nawet zobaczył Wiatrołoma, musiałby zachować to dla siebie.
Terl sam przyjrzał się okolicy. Przed nimi znajdował się niewielki, ze skalistym szczytem pagórek otoczony gęstym lasem. Dokładnie na północ od niego, na otwartej przestrzeni, pasło się bydło, niektóre sztuki miały wielkie rogi. Więc może zastraszenie? Wtedy dzień nie poszedłby na mamę. Skręcił, wjechał między drzewa i zatrzymał się.
- Wysiadaj! - polecił.
Nałożył maskę i wcisnął przycisk otwierania drzwi. Wyrzucił smycz na zewnątrz, potem sięgnął do ogromnego schowka pod fotelem i wyciągnął z niego miotacz z długą lufą i torbę granatów. Jonnie także wysiadł i zdjął maskę. Terl zajął pozycję na skraju drzew, mając za sobą skały, a przed sobą równinę.
- Chodź tu, zwierzaku!
Czując pociągnięcie smyczy, Jonnie podszedł do Terla. Nie miał zamiaru dawać potworowi powodu, by ten go zastrzelił.
- Mam zamiar urządzić dla ciebie mały pokaz - rzekł Terl. - Byłem znakomitym strzelcem w szkole. Czy kiedykolwiek zwróciłeś uwagę, jak zgrabnie były odstrzelone głowy szczurów? Mimo że niektóre z nich były ode mnie oddalone o pięćdziesiąt kroków... ale ty mnie nie słuchasz, zwierzaku!
Nie, nie słuchał - doleciał go jakiś zapach, więc zaczął rozglądać się uważnie, zwracając szczególną uwagę na znajdujące się za nimi skały. Widniał w nich otwór. Jaskinia? Znów doleciał go ten sam zapach. Terl szarpnął smyczą, prawie powalając go na kolana. Jonnie nadal koncentrował uwagę na jaskini. Uchwycił maczugę w dłoń.
- Przyjrzyj się temu! - Wprawnym i szybkim ruchem Terl osadził granat na wylocie lufy miotacza.
Na równinie, w odległości osiemdziesięciu kroków od nich, spokojnie skubało trawę pół tuzina sztuk bydła. Były tam dwa stare i żylaste byki z potężnymi rogami oraz cztery krowy. Terl uniósł wysoko lufę miotacza i wypalił. Granat poszybował
122
szerokim łukiem ponad stadem i wylądował daleko poza nim, eksplodując z jaskrawozielonym błyskiem. Jedna z krów padła rażona odłamkami. Pozostałe zwierzęta zaczęły uciekać. Pędziły w kierunku odwrotnym od źródła dźwięku, wprost na Terla, który skierował na nie lufę miotacza.
- Teraz są w ruchu, nie będziesz więc myślał, że to przypadek. Byki zbliżały się, pędząc na złamanie karku, krowy gnały za nimi. Ziemia dygotała. Teri otworzył ogień. Strzelał szybko, pojedynczymi strzałami. Potrzaskał nogi pędzących z tym krów, które waliły się z rykiem na ziemię. Strzaskał prawą przednią nogę jednemu z byków. Drugi byk był tuż-tuż. Ostatnim strzałem Terl okaleczył i jego. Byk runął na ziemię w odległości zaledwie kilku stóp od nich. Rozpaczliwy ryk bydła rozdzierał powietrze.
Terl wyszczerzył kły w uśmiechu, przyglądając się powalonym zwierzętom. Jonnie patrzył na niego ze zgrozą. Ten uśmiech za wizjerem maski był uśmiechem czystej radości. Poczuł wstręt. Terl był... Jonnie nagle uświadomił sobie, że w języku Psychlo nie było odpowiednika słowa "okrutny". Ruszył w stronę zwierząt. Szedł do przodu z maczugą przygotowaną do skrócenia męki bydła, gdy nagle usłyszał z tyłu nowy dźwięk. Błyskawicznie się obrócił. Z jaskini wyłamał się największy niedźwiedź grizzły, jakiego kiedykolwiek widział. Obudzony i rozwścieczony hałasem, szarżował wprost na plecy Terla.
- Za tobą! - wrzasnął Jonnie, ale jego głos zagłuszyło bolesne ryczenie bydła.
Teri stał w miejscu, szczerząc kły w uśmiechu. W sekundę później ryknął niedźwiedź. Terl usłyszał go i zaczął się odwracać, ale było już za późno. Grizzły z impetem runął mu na plecy. Wytrącony z łap Terla miotacz poszybował w powietrzu w stronę Jonniego, który złapał go lewą ręką. Ściskając w prawej maczugę, skoczył, zanim niedźwiedź zdołał zadać Terlowi następny cios. Trzasnął niedźwiedzia w sam środek czaszki. Grizzły zachwiał się oszołomiony. Jonnie z całej siły uderzył jeszcze raz. Zwierzę machnęło ogromną łapą, ale chłopak zrobił unik i znowu grzmotnął niedźwiedzia w łeb. Grizzły cofnął się i odbił łapą następny cios. Rzemień pękł i maczuga wyskoczyła Jonniemu z ręki. Niedźwiedź ruszył na niego z rozdziawionym pyskiem. Błyskawicznym ruchem chłopak przerzucił miotacz do prawej ręki i trzymając go za lufę, grzmotnął nim w paszczę, a sekundę później - w czaszkę drapieżnika. Zwierzę zwaliło się na ziemię, rycząc coraz słabiej, i pozostało już tam, drgając w agonii.
Jonnie cofnął się i rozejrzał. Teri leżał na boku. Był przytomny. Maska nie była uszkodzona, ale oczy za szybą wizjera miał
123
wytrzeszczone i wlepione w człowieka. Jonnie cofnął się jeszcze bardziej. Chwała bogom, że smycz o nic się nie zaczepiła i nie pozbawiła go swobody ruchów w czasie walki. Następnie skierował uwagę na miotacz. Przeczytał napis przy urządzeniu spustowym. Bezpiecznik był zwolniony, a pod spustem umieszczono ładunek. Miotacz był trochę podrapany, ale poza tym nie uszkodzony. Jonnie spojrzał znowu na Teria, który patrzył na niego wyczekująco. Kurczył i rozkurczał pazury, przypuszczając, że zwierzak teraz go zabije. Jego łapa zaczęła się skradać ku ręcznemu miotaczowi zawieszonemu u pasa.
Jonnie zauważył ruch łapy, ale zignorował to. Odwrócił się, zlokalizował urządzenia celownicze i potem sześcioma strzałami wybawił z cierpienia pokaleczone bydło. Zabezpieczył broń, wydobył z torby kawałek szkła o ostrych krawędziach, podszedł do niedźwiedzia i zaczął zdejmować z niego skórę.
Terl leżał i patrzył na niego. W końcu uświadomił sobie, że lepiej będzie, jeśli w końcu się podniesie i sprawdzi swój stan. Ból w plecach, rozpruty kołnierz, trochę zielonej krwi na łapie. Skontrolował plecy - nic poważnego. Przeszedł do pojazdu, opadł na fotel przy otwartych drzwiach i zgarbił się w nim, wciąż patrząc na Jonniego.
- Chyba nie masz zamiaru wziąć tego paskudztwa do pojazdu? Jonnie nie podniósł głowy znad oprawianego niedźwiedzia.
- Przywiążę ją na dachu.
Wreszcie skończył i przeszedł do najmłodszej krowy. Zręcznie manipulując ostrym szkłem, wyciął z niej polędwicę, język oraz udziec i zawinął je w niedźwiedzią skórę. Wyjął z torby kilka rzemieni i przywiązał pakunek do podstawy działka na dachu pojazdu. Potem wręczył Terlowi miotacz.
- Jest zabezpieczony - oznajmił i zaczął się czyścić wiechciem trawy.
Terl przyglądał mu się. Zastraszenie? Do diabła z zastraszaniem! Ten zwierzak w ogóle nie znał uczucia strachu. Pozostało więc tylko znaleźć jakiś jego słaby punkt.
- Wsiadaj! - rzucił. - Robi się późno.
8
Następnego dnia Teria znów ogarnął szał aktywności - szykował się do rozmowy z Numphem. Biegał po całej bazie, robiąc wywiady na temat buntu i każdy z nich nagrywał na specjalnym
124
typie taśmy, którą można było rozcinać i ponownie łączyć. Była to wręcz artystyczna praca, która wymagała ogromnego skupienia i uwagi. Przeprowadził wywiady z wieloma pracownikami w czasie ich pracy wewnątrz i na zewnątrz bazy. Wywiady prowadzone były sprawnie i szybko.
Terl pytał: "Jakie znasz przepisy Towarzystwa dotyczące buntu?" Pracownicy, czasem przestraszeni, zawsze podejrzliwi, mówili to, co wiedzieli, lub to, co wydawało się im, że wiedzą na temat buntu. Potem zaś szef bezpieczeństwa wyrażał życzenie:
"Własnymi słowami określ twoją opinię na temat buntu". Oczywiście, pracownicy stawali się gadatliwi i zapewniali: "Bunt to rzecz zła. Kierownictwo zarządziłoby masową waporyzację i nikt nie byłby bezpieczny. Ja na pewno nie zamierzam nigdy ani być zwolennikiem buntu, ani brać w nim udziału".
Wywiady prowadzone były przez cały dzień i Terl ganiał to tu, to tam, w masce na zewnątrz, bez maski wewnątrz pomieszczeń. I nagrywał, nagrywał, nagrywał. Przy zakończeniu wywiadu zawsze kiwał głową, uśmiechał się i mówił, że to formalna sprawa i że chyba wszyscy wiedzą, jak to jest z kierownictwem, które ma swoje kaprysy, i że on, Terl, jest po strome pracowników. Pozostawiał jednak atmosferę niepewności i wszyscy przyrzekali sobie w duchu, że na pewno nie będą mieć nic do czynienia z jakimkolwiek buntem bez względu na to, czy pensje będą, czy nie będą znów obcięte.
Od czasu do czasu, przechodząc przez swoje biuro, Terl spoglądał na obraz klatki, w której wysoko umieszczona guzikowa kamera wciąż wykonywała swoje strażnicze obowiązki. Ciekawość i jakiś nieokreślony niepokój sprawiały, że w dalszym ciągu kontrolował klatkę.
Zwierzak, jak się zdawało, był bardzo zapracowany. Wstał o brzasku i pracował, skrobiąc do czysta niedźwiedzią skórę, a potem wcierając w nią popiół z ogniska. Teraz skóra wisiała przymocowana do prętów. Potem zwierzak rozpalił ognisko i zbudował wokół niego dziwną konstrukcję z gałęzi, coś w rodzaju stojaków. Pokroił mięso w długie, wąskie pasy i powiesił je na stojakach. Wrzucił do ognia liście z porąbanych drzew. Wiatr zwiewał dym w stronę wiszącego mięsa.
Terl nie bardzo mógł pojąć, co zwierzak właściwie robił, ale pod koniec dnia wydało mu się, że już wie. Stworzenie celebrowało jakiś rytuał religijny, związany prawdopodobnie z nadejściem wiosny. Czytał coś na ten temat w przewodnikach Chinkosów. Ludzie urządzali wtedy tańce i robili inne głupie rzeczy. Dym
125
miał jakoby unosić ku bogom duchy zabitych zwierząt, a wczoraj na pewno zabili ich wystarczająco dużo. Myśl o tym przypomniała mu o bólu w plecach. Nigdy nie wierzył, że którekolwiek z ziemskich stworzeń może zranić Psychlosa, ale ten niedźwiedź zachwiał jego pewność. To był wielki niedźwiedź - ważył prawie tyle samo co Teri. O następnym zachodzie słońca zwierzak zapewne znów rozpali w klatce ognisko i zacznie tańczyć. Teri doszedł do wniosku, że nie ma w tym nic groźnego i kontynuował pracę przy wywiadach.
Tego wieczoru szefa ochrony bezpieczeństwa nie było w holu rekreacyjnym. Zapomniał również sprawdzić, czy zwierzak tańczy - miał zbyt wiele roboty z taśmami. Z wprawą, jaką mógł się poszczycić tylko dobrze wyszkolony oficer służb specjalnych, montował taśmy, wycinając z nich poszczególne słowa. Przez odpowiednie kombinacje słów oraz usuwanie całych fragmentów wypowiedzi uzyskał na spreparowanych taśmach takie deklaracje, za które spokojnie można by zwaporyzować wielu pracowników.
Typowa odpowiedź brzmiała teraz: "Zamierzam być zwolennikiem buntu. Podczas jakiegokolwiek buntu, żeby być bezpiecznym, trzeba zwaporyzować kierownictwo". Była to mozolna praca, stos rolek spreparowanych taśm rósł powoli. W końcu przegrał je wszystkie na nowe, nie używane płyty, na których nie było nawet śladu redagowania czy cięcia oryginalnych wywiadów, a gdy niebo na wschodzie zaczęło szarzeć, wyprostował się na krześle zupełnie wykończony. Ziewając, zaczął leniwie wszystko porządkować. Niszczył oryginały i skrawki taśm i czekał na porę śniadania. Uprzytomnił sobie, że zapomniał rzucić okiem na zwierzaka, by przekonać się, czy będzie tańczył. W końcu jednak zdecydował, że bardziej potrzebuje snu niż śniadania, i położył się spać. Z Numphem miał się spotkać dopiero po lunchu.
Później żałował, że nie zjadł ani śniadania, ani lunchu.
Spotkanie zaczęło się całkiem dobrze. Numph siedział za biurkiem, sącząc z rondla poobiednią porcję kerbango.
- Mam już wyniki dochodzenia, które polecił mi pan przeprowadzić - rozpoczął rozmowę Teri.
- Co?
- Przeprowadziłem wywiad z dużą liczbą lokalnych pracowników.
- Na jaki temat?
- Na temat buntu. Numph natychmiast stał się czujny. Teri postawił odtwarzacz płyt na biurku Numpha i przygotował go do przesłuchania "wywiadów".
126
- Oczywiście wszystkie zapisy są ściśle tajne. Pracownikom powiedziano, że nikt się o tym nie dowie, i nie wiedzieli, że wywiady były nagrywane.
- Mądrze, mądrze - pochwalił Numph.
Odstawił na bok rondel i zamienił się w słuch. Terl puszczał płytę za płytą. Efekt był taki, jakiego się spodziewał: Numph coraz bardziej szarzał na twarzy. Gdy ostatnia płyta przestała się obracać, dyrektor nalał sobie pełen rondel kerbango i wypił go duszkiem. Potem zaś po prostu siedział w bezruchu, z oczami zaszczutego zwierzęcia.
- Dlatego też - rzekł Terl - radzę, abyśmy utrzymali wszystko w tajemnicy. Nie możemy pozwolić, by powszechnie wiedziano, co każdy faktycznie na ten temat myśli, gdyż mogłoby to doprowadzić do konspirowania i rzeczywistego zaplanowania buntu.
- Owszem - wymamrotał Numph.
- Dobrze - rzekł Terl. - Przygotowałem w tej sprawie pewne dokumenty i zarządzenia. Położył na biurku dyrektora plik papierów.
- Pierwszy dokument to polecenie dla mnie, abym podjął w sprawie buntu takie środki zaradcze, jakie będę uważał za konieczne.
- Tak - powiedział Numph i podpisał.
- Drugi dokument nakazuje opróżnienie wszystkich arsenałów we wszystkich kopalniach i trzymanie broni pod zamknięciem.
- Tak - powiedział Numph i podpisał.
- Trzeci zarządza wycofanie wszystkich samolotów bojowych z innych kopalni i zlokalizowanie ich tutaj pod zamknięciem, z wyjątkiem tych, które będą mnie potrzebne.
- Tak - powiedział Numph i podpisał. Terl wziął podpisany dokument i dał Numphowi czas na przyjrzenie się następnemu.
- Upoważnienie na łapanie stworzeń ludzkich i szkolenie ich w obsługiwaniu maszyn, tak aby można było kontynuować wysyłkę rudy w przypadku śmierci pracowników Towarzystwa lub strajku.
- Nie uważam, żeby to było możliwe - sprzeciwił się Numph niespodziewanie.
- Ma to tylko stanowić groźbę, mającą na celu zmuszenie pracowników do ponownego przystąpienia do pracy. Obaj wiemy przecież, że jest to w praktyce niemożliwe do realizacji.
Numph podpisał dokument bez przekonania. Zrobił to tylko
127
dlatego, że był on opatrzony nagłówkiem: "Plan na sytuację krytyczną, strategiczna alternatywa zatrudnienia. Cel: odstraszenie pracowników od strajku".
I wtedy Terl popełnił błąd. Wziął podpisane upoważnienie i dołączył je do reszty dokumentów.
- Pozwala to nam na przeprowadzenie przymusowej redukcji pracowników - skomentował i dopiero potem zreflektował się, że nie powinien był tego mówić.
- Och? - wzdrygnął się nagle Numph.
- I jestem pewien - Terl brnął dalej - jestem zupełnie pewien, że pański bratanek Nipe z ochotą to zaaprobuje.
- Co zaaprobuje?
- Zmniejszenie liczby zatrudnionych - kontynuował Terl. I wtedy dopiero spostrzegł, że na twarzy Numpha pojawił się wyraz ulgi. Wyglądało na to, że dyrektor uświadomił sobie coś, co sprawiło mu wielką satysfakcję. W skierowanym na Terla spojrzeniu było niemalże rozbawienie. W miejsce strachu pojawiła się pewność siebie. Terl czuł już, że spartaczył sprawę. Miał przecież tylko cień informacji na temat Nipe. I właśnie teraz przegrał, ujawniając, iż tylko udaje, że coś wie. Numph zaś już wiedział, że Terl w rzeczywistości nie wie nic. Wielki błąd!
- No cóż - dyrektor stał się nagle wylewny - po prostu pędź teraz do siebie i rób swoje! Jestem pewien, że wszystko dobrze się skończy!
Terl zatrzymał się za drzwiami. Co, u licha, mogłoby być hakiem na Numpha? Co się faktycznie za tym wszystkim kryło? Numph już się niczego nie obawiał. Terl prawie widział, jak tamten śmieje się w kułak. Otrząsnął się z czarnych myśli i ruszył do siebie. Miał przynajmniej swojego zwierzaka i mógł dalej się nim zajmować. A kiedy zakończy swój plan, będzie mógł go zwaporyzować. Ach, żeby tak jeszcze móc zwaporyzować Numpha!
Musiał zabrać się poważnie do roboty.
9
Skąpany w promieniach wiosennego słońca rejon transfrachtu rozbrzmiewał donośnym łoskotem walących się brył. Przed chwilą wylądował z hukiem statek transportowy i wysypywana z niego ruda spadała z hałasem na ziemię. Spychacze i ładowarki, przepychając się, pośpiesznie ładowały rudę na taśmociągi. Gigantyczne pojemniki szczękały i grzechotały, zatrzymując się z szarp-
128
nięciem, aby wyrzucić swoją zawartość na taśmę transportera. Olbrzymie wentylatory huczały, wydmuchując pył w powietrze. Zwały rudy spływały na platformę transfrachtu.
Jonnie siedział w tym zgiełku przykuty do urządzeń sterowniczych analizatora pyłu, na pół ogłuszony przez hałas. Jego zadaniem było krzyżowe testowanie kolejnych ładunków rudy na taśmie na obecność uranu. Właśnie w tym miejscu wentylatory wzbijały w powietrze chmury cząsteczek rudy. Jego praca polegała na naciśnięciu dźwigni, która wysyłała promienie analizujące wir powietrzny, sprawdzeniu na tablicy przyrządów, czy zapaliło się purpurowe czy też czerwone światło, i naciśnięciu innych dźwigni, które purpurową rudę kierowały na platformę, natomiast czerwoną zrzucały na bok i uruchamiały sygnał alarmu. Gdy zapalało się czerwone światełko, rudę należało odrzucić możliwie jak najszybciej.
Nie obsługiwał analizatora samodzielnie, był nadzorowany przez Kera, asystenta inspektora do spraw eksploatacji kopalni. Głowa Kera była osłonięta kopulastym hełmem, Jonniego zaś huragan pyłu uderzał prosto w twarz. Ker walił go po plecach na znak, że dany pojemnik może być posłany dalej i Jonnie naciskał na dźwignię. Ker, który miał nauczyć zwierzaka obsługi kopalnianej maszynerii, został starannie dobrany przez szefa bezpieczeństwa. Terl miał swoje powody, żeby zdecydować się właśnie na niego.
Jak na Psychlosa Ker był karłem, gdyż miał tylko siedem stóp wzrostu. Nazywano go "Ujściem Gejzeru", gdyż bez przerwy gadał, mimo że już nikt nie chciał go słuchać. Nie miał żadnych przyjaciół, choć bardzo starał się z kimś zaprzyjaźnić. Był uważany za ociężałego umysłowo, mimo że dobrze znał się na maszynach. Poza tym Terl miał go w garści: złapał Kera w kompromitującej sytuacji z dwiema urzędniczkami w jednym z biur kierownictwa, do którego wzbroniony był wstęp. Ale nie złożył meldunku, za co Ker i obie Psychloski byli mu bardzo wdzięczni. Były jeszcze inne rzeczy. Ker był recydywistą, który podjął pracę na Ziemi tuż przed ponownym aresztowaniem, a Terl załatwił mu zmianę nazwiska. Zanim Terl wpadł na pomysł ze zwierzakiem, próbował wykorzystać Kera, ale wysłanie w te góry jakiegokolwiek Psychlosa było wręcz niemożliwe. Ker mógł się jednak przydać do innych celów. Teraz właśnie paplał do Jonniego, przekrzykując hałas.
- Musisz być całkowicie pewien, że wykryłeś każdy strzępek pyłu radioaktywnego. Żaden izotop nie może przedostać się na platformę.
5 - Pole bitewne 129
- A co by się stało?!- krzyknął Jonnie.
- Powstałaby iskrząca błyskawica na rodzimej planecie, tak jak ci mówiłem. Platforma teleportacyjna zostałaby zniszczona, a na nas spadłyby gromy. I to przez jeden pyłek. Musisz więc upewnić się, że w pyle nie ma ani odrobiny uranu!
- Czy to się kiedykolwiek zdarzyło?
- Do licha, nie! - zahuczał Ker. - I nigdy się nie zdarzy!
- Po prostu pyłek?
- Po prostu pyłek.
Pracowało się im ze sobą dość dobrze. Kera początkowo śmieszyło to osobliwe stworzenie, ale wydawało się, że było ono nastawione przyjacielsko, a Ker nie miał żadnych przyjaciół. Poza tym zwierzak ciągle zadawał pytania, a Ker lubił gadać. Lepiej było mieć audytorium zwierzęce, niż nie mieć go w ogóle. Wreszcie:
robił uprzejmość Terlowi, któremu musiał być wdzięczny.
Terl przyprowadzał stworzenie każdego ranka, przywiązywał je do maszyny, którą miało obsługiwać, i zabierał każdego wieczoru do klatki. Ker wielokrotnie ostrzegany i straszony konsekwencjami, gdyby Jonnie uwolnił się z więzów, miał prawo od-wiązywania zwierzaka i przenoszenia go na inną maszynę. Stały operator analizatora był bardzo rad z przerwy w swoich porannych zajęciach. Jego praca była w najwyższym stopniu niebezpieczna - w ciągu minionych dziesięcioleci kilku Psychlosów przypłaciło ją życiem. Zazwyczaj wiązał się z nią dodatek pieniężny za szkodliwe warunki, ale teraz został zawieszony w związku z programem oszczędności.
Wreszcie uporano się z załadunkiem frachtowca. Ostatni pojemnik wypełniony rudą został przerzucony na taśmę transportera i cały rejon powoli zastygł w chwilowym bezruchu. Stały operator powrócił do analizatora, oglądając podejrzliwie swój sprzęt.
- Nie popsuł czegoś? - zapytał, wskazując łapą na Jonniego.
- On tu jeszcze niczego nie popsuł - odparł Ker z urazą.
- Słyszałem, że spowodował zniszczenie spychacza.
- Och, to był ten spychacz, który wybuchł już wcześniej. Wiesz, ta sama maszyna, w której przed kilkoma miesiącami zginął Waler.
- Ach, ten, który miał pęknięcie w osłonie.
- Owszem - rzekł Ker. - Właśnie ten.
- A ja myślałem, że to ten zwierzak spowodował wybuch.
- Tak właśnie twierdził Zzt, tłumacząc się z braków we właściwej obsłudze technicznej.
130
Stały operator mimo wszystko dokładnie sprawdził stanowisko wykrywania uranu.
- Dlaczego się tak denerwujesz? - zapytał Jonnie.
- Hej! - zawołał stary operator. - On mówi w Psychlo!
- On mógłby mieć nieszczelny hełm - odpowiedział na pytanie Jonniego Ker. - Albo ty mogłeś zostawić nieco kurzu na urządzeniach sterujących.
Jonnie popatrzył na stałego operatora.
- Czy kiedykolwiek wybuchł ci henn?
- Do Ucha, nie! Przecież wciąż jeszcze żyję. I nie mam ochoty, aby jakikolwiek gaz do oddychania wybuchł w pobliżu mnie. Wysiadaj z mojej maszyny! Nadlatuje kolejny frachtowiec.
Ker odwiązał Jonniego i zaprowadził go w cień słupa mocy.
- I na tym właśnie kończysz szkolenie w obsłudze maszynerii transfrachtu". Jutro zamierzam rozpocząć szkolenie w rzeczywistym górnictwie.
Jonnie rozejrzał się dokoła.
- Co to za domek, tam?
Ker spojrzał we wskazanym kierunku. Stała tam kopulasta budowla z pękiem spirali chłodzących na tylnej ścianie.
- Och, to kostnica. Zarządzenia Towarzystwa nakazują, by wszyscy martwi Psychlosi byli odsyłani na rodzimą planetę.
- Sentymenty? Rodzina? - zainteresował się Jonnie.
- Och, nie. Do licha, nie! Nic podobnie niedorzecznego. Mają tylko takie głupie idee, że gdyby jakaś obca rasa dostała w swoje ręce martwego Psychlosa, przy którym mogłaby pomajstrować, wówczas byłaby w stanie rozszyfrować nasz metabolizm i nieźle nam napsocić. Jest to również swego rodzaju liczenie głów: nie chcą, by nazwiska zmarłych nadal figurowały na liście płac - ktoś inny mógłby pobierać ich pensje. Zdarzały się już takie przypadki.
- Co się dzieje ze zwłokami?
- Gromadzimy je, a potem planujemy ich teleportację. Taką samą jak każdej innej przesyłki. Gdy dotrą na rodzimą planetę, zostaną pochowani. Towarzystwo ma własny cmentarz na Psychlo.
- To dopiero musi być planeta!
- Jeszcze jaka! - rozpromienił się Ker. - I żadnych przeklętych hełmów i kopuł. Gaz do oddychania nie jest limitowany - cała atmosfera składa się z gazu do oddychania. Cudownie! Dobre ciążenie, nie takie liche jak to tutaj. Wszystko jest wspaniale purpurowe. I mnóstwo bab! Gdy się stąd wreszcie wydostanę - jeśli Terl załatwi, że będę mógł - to mam zamiar kupić dziesięć żon. Trzeba więc sprowadzać tutaj gaz do oddychania?
131
- Tak, nie można go wytwarzać na innych planetach. Wymaga to pewnych składników, które są niezwykle rzadko spotykane poza Psychlo.
- Myślę więc, że atmosfera na rodzimej planecie w końcu się wyczerpie?
- Och, nie. Potrzebne składniki są w skalach, a nawet w jądrze planety, i po prostu wytwarza się jej coraz więcej. Widzisz te bębny tam?
Jonnie spojrzał na piramidę bębnów, które akurat przybyły z Psychlo zwrotną teleportacją. Samobieżne dźwigi dokonywały ich załadunku. Właśnie teraz jeden z nich ładował kilka bębnów na pokład ostatniego frachtowca.
- Te bębny idą za morze - wyjaśnił Ker.
- Ile jest tam kopalń?
Ker podrapał się w miejscu, gdzie kopuła hełmu stykała się z kołnierzem.
- Myślę, że szesnaście.
- Gdzie się one mieszczą? - zapytał Jonnie od niechcenia. Ker wzruszył ramionami, ale sięgnął do tylnej kieszeni i wydostał z niej plik papierów. Okazało się, że do robienia notatek wykorzystywał odwrotną stronę mapy. Rozwinął ją. Chociaż brudna i wymięta, była jednak dość czytelna. Ker wyszukiwał palcem i liczył kopalnie.
- Szesnaście z dwiema podstacjami. To wszystko.
- Co to jest podstacja?
Ker wskazał na szereg słupów, ciągnący się w kierunku południowo-zachodnim aż do Unii horyzontu.
- Ta linia wysokiego napięcia biegnie od hydroelektrowni dużej mocy oddalonej stąd o kilkaset mil, która jest ulokowana w starej tamie. Towarzystwo wymieniło w niej całą maszynerię i teraz dostarcza nam moc potrzebną do transfrachtu. To jest właśnie podstacja.
- Są tam jacyś robotnicy?
- Och, nie, wszystko jest zautomatyzowane. Jest jeszcze jedna podstacja za morzem, na południowym kontynencie, również w pełni zautomatyzowana.
Jonnie uważnie przyglądał się mapie, starając się nie okazywać, jak bardzo jest podekscytowany. Naliczył pięć kontynentów. Każda kopalnia była precyzyjnie zaznaczona. Sięgnął do kieszeni na piersi Kera i wyjął z niej pióro.
- Na ilu maszynach jeszcze muszę się szkolić? Ker pomyślał chwilę.
132
- Świdry... wyciągi...
Jonnie wyjął mu z łapy mapę i złożywszy ją, zaczął notować na niej nazwy maszyn. Gdy zakończył sporządzanie listy, oddał Kerowi pióro, ale mapę, jakby przypadkowo, włożył do swojej torby. Potem wstał i wyprostował się.
- Powiedz mi coś więcej o Psychlo - poprosił. - To musi być naprawdę interesujące miejsce.
Asystent inspektora do spraw eksploatacji zaczął mówić, a Jonnie słuchał go z przejęciem. Cenne informacje płynęły strumieniem, a mapa w jego torbie przyjemnie szeleściła. Kiedy jeden człowiek przyjmuje wyzwanie całego imperium Psychlosów w nadziei oswobodzenia swojej planety, wówczas każdy strzępek informacji ma bezcenną wartość.


CZĘŚĆ V


Pewnego wieczoru, leżąc i patrząc w niebo, Jonnie uświadomił sobie, że będzie musiał uciekać - za niespełna trzy tygodnie minie rok, kiedy wyruszył z domu. Dręczyły go koszmarne wizje Chrissie schodzącej na równiny i - gdyby nawet udało się jej tam przeżyć - natykającej się na kopalnię.
Miał wiele przeszkód do pokonania. Ucieczka była niezwykle trudna, prawie nie do zrealizowania, jeśli się brało pod uwagę posiadane przez Psychlosów środki. Ale Jonnie zabrał się do ; planowania drogi do wolności z nieugiętym uporem. Czynnikiem i komplikującym jego plany był cel, jaki sobie postawił, a miano-| wicie uwolnienie Ziemi od Psychlosów.
i Leżąc z otwartymi oczami, widział całą brzydotę klatki, | obnażoną przez światło wschodzącego księżyca, i z goryczą l rozmyślał o własnej kondycji. Oto był on, z obrożą na szyi jak pies, przywiązany, zamknięty za kratami, narażony na szybkie ; wykrycie ucieczki i natychmiastową pogoń. Mimo to wiedział, że gdyby nawet miał postradać życie, będzie próbował stąd uciec.
Okazja do uczynienia pierwszego kroku w kierunku wolności nadarzyła się dwa dni później: uwolnił się w końcu od obroży. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów Terl nalegał, by Jonnie został przeszkolony w zakresie naprawy urządzeń elektronicznych. Wyjaśnienia Terla były nieprzekonywające: czasem psuły się urządzenia sterownicze maszyny, czasem zdalne sterowanie działało na opak i operator musiał się z tym uporać. Już ;samo to, że Terl wyjaśniał cokolwiek, wystarczało, by podać w wątpliwość każdy wymieniany przez niego powód. Co więcej, przez cały okres szkolenia w obsmażę maszyn Jonnie nigdy nie
135
widział, by jakikolwiek operator zabierał się do reperacji elektroniki. Gdy coś się zepsuło, ktoś z sekcji elektronicznej przyjeżdżał na skrzypiącym, trzykołowym wózku i szybko to naprawiał. To, że Terl nalegał, by Jonnie nauczył się wykonywania takich napraw, było kolejną zagadką.
Studiował więc Jonnie obwody, wykresy i komponenty elektroniczne, których zrozumienie nie sprawiało mu zresztą wielkiego kłopotu. Elektrony wychodziły stąd, ulegały przemianie tam i kończyły swoją drogę tu, robiąc coś jeszcze po drodze. Cienkie druty, części składowe i kawałki łączącego je metalu poukładane były całkiem rozsądnie.
Jonniego jednak najbardziej interesowały i intrygowały elektroniczne narzędzia. Jedno z nich było podobne do małego noża z wielką rękojeścią - wielką oczywiście dla Jonniego, nie dla Psychlosów - i robiło nadzwyczajne rzeczy. Gdy umieszczony na szczycie rękojeści przełącznik nastawić na właściwą liczbę i dotknąć ostrzem kawałka drutu, drut odpadał na bok. A kiedy przestawiło się wyłącznik odwrotnie i dotknęło dwóch zetkniętych końców metalu, znów stawały się jednym kawałkiem. Ale zdarzało się to tylko wtedy, gdy rozdzielano lub łączono ten sam rodzaj materiału. Jeśli natomiast chciało się połączyć dwa różne, trzeba było użyć specjalnej substancji łączącej.
Gdy Ker powędrował na jedną ze swoich częstych przekąsek i Jonnie, przywiązany w warsztacie elektronicznym, był przez chwilę sam, przytknął nóż do postrzępionego końca smyczy. Odpadła na bok, gładko odcięta. Przestawił przełącznik, złożył odcięte części razem i znowu przytknął narzędzie. Połączyły się bez jakiegokolwiek śladu cięcia. Nawet nie próbując, wiedział już, że to samo stanie się z obrożą. Spojrzał na drzwi, aby upewnić się, czy nie wraca Ker i nikt inny nie zbliża się do warsztatu. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
W odległym jego końcu znajdowała się szafa narzędziowa. Odciął smycz, jednym susem dopadł szafy i otworzył ją. W środku leżały w bezładnym stosie różne zużyte części, druty i stare przyrządy. Grzebał w nich gorączkowo, a sekundy gnały jedna za drugą. I wtedy na samym dnie zobaczył to, czego szukał. Znalazł drugie takie samo narzędzie.
Poczuł dudnienie ziemi - wracał Ker. Pośpiesznie i za pomocą zdobytego przyrządu ponownie złączył rozcięte końce smyczy. Urządzenie było sprawne. Gdy Ker wszedł, Jonnie zdążył już wsunąć zdobycz za cholewkę mokasyna.
136
- Całkiem nieźle ci idzie - pochwalił Ker, patrząc na rozłożone na stole elementy.
- Owszem, idzie mi całkiem nieźle...
2
Terl był nadzwyczaj zaintrygowany Numphem. Udało mu się w jakiś niewytłumaczalny sposób na coś wpaść, później zaś zaprzepaścił to w sposób równie niewytłumaczalny. Problem ten nie dawał mu spać po nocach i przyprawiał o ból głowy. Pewne bowiem plany, które miał zamiar zrealizować, niezbędnie wymagały trzymania Numpha w garści.
Stracił trochę czasu, podejmując przedsięwzięcia przeciwko sfabrykowanemu "buntowi". Tak czy owak nie miały one zbyt dużego znaczenia. Spowodował, że kilka samolotów bojowych z innych kopalń zostało przebazowanych i uziemionych. Skonfiskował broń z arsenałów i trzymał ją pod zamknięciem. Przejął całkowitą kontrolę nad jedynym pozostałym bezpilotowym samolotem zwiadowczym. Długo rozkoszował się wynikami jego ostatniego lotu nad wysokimi górami.
Piękna żyła złota wciąż się tam znajdowała, dobrze widoczna, na głębokości stu - w liczącym dwa tysiące - stóp zboczu. Czysty, biały kwarc usiany nićmi i guzami błyszczącego, żółtego złota! Przypadkowe trzęsienie ziemi spowodowało obsunięcie się części zbocza, która spadła w ciemną czeluść kanionu, odsłaniając tę fortunę. Znajdujący się powyżej wiekowy wulkan musiał w czasie jakiejś dawnej erupcji po prostu rzygać gejzerem czystego złota, które potem zostało przykryte warstwą ziemi 4 piachu. Woda wyżłobiła w ciągu wieków kanion, no a teraz nastąpiło obsunięcie się gruntu.
Usytuowanie złotej żyły nie było, niestety, najlepsze. Po pierwsze:
w okolicy znajdował się uran, co wykazywały czujniki. Po drugie:
znajdowała się ona w licu zbocza tak stromego, że można by ją było eksploatować tylko z opuszczanej platformy. Przepaść pod nogami w dole przyprawiałaby o zawrót głowy, a wiejące w kanionie wichry waliłyby w górniczy pomost. No i wreszcie na niebezpiecznym szczycie było bardzo mało miejsca na zainstalowanie maszyn. Sporo górników straci życie w takim miejscu.
Terl, rzecz jasna, chciał tego dokonaćTJak najmniejszym kosztem. Żadnego drążenia w głąb do następnej jamy osadowej. Tylko eksploatacja tej, która była odsłonięta. Musiało tam być około
137
Za plecami usłyszał głosy. To Angus i Robert Lis spierali się o coś. Angus mówił podniesionym głosem:
- Wiem na pewno, że wszystko tu oparte jest na systemie wind! Robert mruczał coś półgłosem.
- Wiem też, że wszystkie urządzenia są elektryczne. Przestudiowałem to już dawno, jeszcze w szkole podstawowej. Elektryczne! Do ich pracy potrzebne są generatory prądu. Te tutaj są po prostu stosami rdzy. Jeżeli potrafilibyśmy któryś z nich uruchomić, to nie ma przecież paliwa, w zbiornikach jest tylko jakaś maż. I gdyby nawet udało się puścić prąd, to przecież te żarówki nie zaświecą, a silniki nie zaczną pracować.
Robert znów zamruczał.
- Oczywiście, przewody mogą być w porządku, ale jeśli nawet zasilisz je prądem, to uzyskasz jedynie łączność wewnętrzną, tę zaś mamy. Trzymajmy się więc lamp górniczych! Przepraszam, sir Robercie, ale to wygląda tak, jak gdybyś mając stos kości, chciał ożywić dinozaura!
Jonnie usłyszał śmiech Lisa. On sam niezupełnie zgadzał się z poglądami Angusa. Nie wiedzieli przecież, czy nie istniały jakieś systemy awaryjne, pracujące na odmiennej zasadzie, nie wiedzieli, czy nie było innych paliw w zaplombowanych zbiornikach, wciąż zdatnych do użytku. Szansę mieli znikome, ale nie można było ich wykluczyć.
Z desperacją zabrali się za montowanie linowego systemu zejścia na inne poziomy, gdy jeden ze Szkotów odkrył wiodące w dół szyby ze schodami.
Centrum operacyjne... Centrum operacyjne...
Znaleźli konsolę łączności, a przy niej szkielet operatora. Na konsoli leżał telegram: "PILNE. Nie otwierać ognia! To nie są Rosjanie".
- Rosjanie? Rosjanie? - zapytał jeden ze Szkotów. - Kto to byli Rosjanie? Thor, który był pół-Szwedem, wyjaśnił:
- To pewien lud, który żył po drugiej stronie Szwecji! Kiedyś rządzili nimi Szwedzi.
- Nie ruszajcie żadnego meldunku - polecił Lis. Teraz znaleźli się w wielkiej sali. Na centralnym stole leżała ogromna mapa świata. Mapy znajdowały się też na bocznych ścianach. Światło lamp ślizgało się po szczątkach zmarłych. Wszystko było dobrze zachowane i robiło niesamowite wrażenie. Było tam mnóstwo zegarów, wszystkie zatrzymały się przed wiekami.
272
- Musisz się pośpieszyć! - krzyknął Char, spoglądając na zegarek. - Nie ma czasu na pętanie się tutaj.
Terl zgarnął skrzynkę z depeszami i zaniósł do pojazdu, którym przyjechał. Otworzył ją kontrolnym kluczem i położył na siedzeniu. Nikt go nie obserwował. Char znajdował się gdzieś z tyłu, nękając operatorów spychaczy i ładowarek, by bardziej starannie układali rudę. Wyregulował guzikową kamerę fotograficzną na patce kołnierza i w pośpiechu przetrząsał papiery. Były to zwykłe raporty, rutynowa wyliczanka danych operacyjnych, dzień po dniu. Robił to wszystko już przedtem i choć nic mu to dotychczas nie dało, wciąż jeszcze miał nadzieję. Dyrektor Planety musiał wszystkie pisma opatrywać swoimi inicjałami. Czasem też dodawał jakieś dane i komentarze. Guzikowa kamera warczała i po krótkim czasie każdy arkusz był już sfotografowany. Włożył je z powrotem do skrzynki, zamknął i zaniósł na platformę.
- Wszystko w porządku? - zapytał Char z nadzieją, że już nic nie zakłóci procesu transfrachtu.
- Żadnej poczty prywatnej, nic - odparł Terl. - Kiedy będziesz odsyłał z powrotem zwłoki zmarłych? - zapytał, wskazując na kostnicę.
- Jak zwykle, za pół roku - rzekł Char. - Zabierz stąd swój pojazd! To jest wielki fracht i bardzo się nam śpieszy.
Terl wrócił do biura. Mimo że nie miał nadziei na znalezienie czegokolwiek, zaczął umieszczać fotokopie raportów na ekranie, studiując je uważnie. Interesowały go tylko te, na których były adnotacje Numpha. Zakamuflowane w jakiś sposób musiały się znajdować w tych raportach poufne informacje, które rozszyfrować mógł tylko Nipe - tego był pewny. Nie było innego sposobu, by przesłać tego rodzaju wiadomości na rodzimą planetę. Gdyby mu się udało w końcu na to wpaść i gdyby jeszcze miał rzeczywistego haka na ludzkie stworzenie, wówczas mógłby rozpocząć swoją prywatną górniczą operację.
Siedział do późna, nie jedząc nawet obiadu, i studiował aktualne i starsze kopie depesz, aż jego bursztynowe oczy zmętniały z przemęczenia. Musiało to gdzieś tutaj być. Był tego pewien.
3
Gromadzenie rzeczy, które mogłyby dopomóc w ucieczce, nie było łatwe. Początkowo Jonnie sądził, że będzie mógł uporać się z dwiema guzikowymi kamerami, które nadzorowały klatkę.
139
Gdyby udało mu się rozwiązać ten problem, wówczas mógłby w nocy pozbywać się smyczy i swobodnie się poruszając, robić przygotowania do ucieczki.
W warsztacie elektronicznym nie na darmo poświęcił sporo czasu na studiowanie guzikowych kamer. Były to proste urządzenia. Miały małe lusterka, na których odwzorowywał się obraz, przekształcany następnie w strumień elektronów. Te zaś były po prostu gromadzone i zapisywane na taśmie. Kamery guzikowe nie miały własnego zasilania - było ono przesyłane w zamkniętym obwodzie z odbiornika. Próbował zmodyfikować maszynę uczącą, by wykonywała takie same funkcje. Jego celem było nagranie obrazu klatki z nim samym w środku. Potem zaś, dokonując szybkiego przełączenia, spowodowałby, że kamery transmitowałyby zamiast rzeczywistego ten właśnie obraz. Ale kamery były dwie i na dodatek filmowały go pod różnym kątem. On natomiast miał tylko jeden rejestrator obrazów.
Terl nakrył go pewnego dnia przy maszynie uczącej rozłożonej na części. Właśnie przyniósł ustrzelonego przez siebie królika. Stał przez chwilę w miejscu, aż w końcu rzekł:
- I naucz tu zwierzaka sztuczek, to będzie musiał wypróbować je na wszystkim. Wydaje mi się, że popsułeś tę maszynę. Jonnie nie przerywał składania urządzenia.
- Złóż ją z powrotem tak, żeby działała, to dostaniesz królika. Jonnie nie zwracał na niego uwagi. Gdy urządzenie było już złożone, Terl rzucił na klepisko ustrzelone zwierzę.
- Nie manipuluj przy rzeczach, które nie wymagają naprawy! - powiedział z wyższością.
Jonnie miał wciąż problemy z wykrywaczami ciepła ciała ludzkiego. Gdyby w jakiś sposób potrafił je zneutralizować, wówczas mógłby mieć nadzieję, że uda mu się dotrzeć do gór. Nie przypuszczał, by można go było wyśledzić, gdyby udało się oszukać detektory ciepła.
Pewnego dnia Ker zlecił mu wiercenie otworów w bocznej ścianie szybu kopalni. Był to nie używany już szyb o średnicy około pięćdziesięciu stóp. Ker opuścił w dół szybu platformę wiertniczą do miejsca, gdzie odsłaniała się odkrywka skały. Pod platformą umieszczona była sieć na rudę. Świder był ciężki, skonstruowany z myślą o Psychlosach. Mięśnie Jonniego nabrzmiały, gdy świder wgryzł się nieco w odkrywkę. W jednym uchu miał słuchawkę, brzęczącą trajkotaniem Kera.
- Nie pchaj go ciągle! Po prostu oprzyj się na nim, a potem popuść, raz za razem! Gdy wywiercisz już otwór, spuść drugą
140
zapadkę, wówczas świder zacznie rozpierać na boki i odłupywać rudę! Utrzymuj sieć na swoim miejscu, aby ruda spadała na nią!
- Tu jest gorąco! - wrzasnął mu w odpowiedzi Jonnie. I rzeczywiście było gorąco. Pracujący na wysokich obrotach
świder nagrzewał ścianę, gdyż sam - wskutek tarcia - rozgrzał
się już prawie do czerwoności.
- Och! - zawołał Ker. - Nie masz ekranu cieplnego! Pogrzebał po kieszeniach wśród różnych papierów i resztek starych przekąsek i wydobył w końcu malutki pakunek. Włożył go do opuszczanego wiaderka i spuścił w dół na linie. Jonnie otworzył zawiniątko. Był w nim arkusz cienkiego, przezroczystego materiału. Miał dwa rękawy.
- Nałóż go! - wrzasnął Ker.
Jonnie był zdumiony, że tak wielką płachtę można ugnieść w tak mały pakunek. Ubiór był skrojony dla Psychlosów i o wiele za długi. Jonnie porobił w nim zakładki, zrobił kaptur nad głową i podwiązał paskiem. Z werwą wziął się znów do pracy. O dziwo, ciepło wydzielane przez ścianę i końcówkę świdra przestało do niego docierać.
Gdy Ker w końcu zdecydował, że Jonnie umie już obsługiwać świder i daje sobie radę ze sprzętem, wyciągnął go na powierzchnię. Jonnie zdjął ochraniacz i zaczął go składać, by oddać Kerowi.
- Nie, nie - powiedział Ker. - Wyrzuć go! On służy do jednorazowego użytku. Te ochraniacze się brudzą i rwą. Każdy operator świdra ma ich zazwyczaj pół tuzina. Nie wiem, dlaczego o tym zapomniałem. Ale też od lat już nie pracowałem przy świdrze.
- Ale ja mam tylko ten jeden ochraniacz.
- Za to naprawdę jesteś operatorem świdra - odparł Ker. Jonnie starannie poskładał ochraniacz i upchnął go do torby. Mógłby się założyć, że żaden wykrywacz ciepła sobie z nim nie poradzi. Jeśli nałoży go i szczelnie się nim okryje, wówczas wirujący detektor będzie ślepy. Miał przynajmniej taką nadzieję.
Rozwiązał też problem żywności. Wędzone mięso zajmowało mało miejsca i mogło uchronić go przed głodem, gdyby musiał uciekać tak szybko, że nie miałby czasu na polowanie. Dokładnie połatał swoje mokasyny i sprawdził zapasową parę. Terl zauważył to pewnego wieczoru, gdy przyszedł do klatki.
- Nie musisz ich nosić, wiesz? - powiedział. - Są przecież buty po starych Chinkosach, które można przerobić. Czemu nie dali ci żadnych butów razem z ubraniem?
Następnego dnia przyszedł kopalniany krawiec i z niezadowoloną miną wziął Jonniemu miarę na buty.
141
- Nie jestem szewcem - protestował. Teri pokazał mu blankiet zlecenia, więc krawiec wziął też miarę na gruby, sięgający kolan płaszcz i zimową czapkę.
- Przecież zbliża się lato - narzekał. - To nie pora na szycie zimowych ubrań. Ależ to kierownictwo ma kaprysy! - mamrotał pod nosem. - Ubierać zwierzęta!
Tak czy owak buty i ubranie zostały niebawem dostarczone do klatki.
Wydawało się, że Teri jest w ostatnich dniach czymś bardzo zaabsorbowany, a jego uprzejmość budziła coraz większą nieufność Jonniego. Jeszcze raz szczegółowo przemyślał cały scenariusz ucieczki, aby przekonać się, czy jakieś przygotowania nie wyszły na jaw. Doszedł do wniosku, że nie.
Problemem, który sprawiał mu najwięcej kłopotów, była kwestia zdobycia broni. Zanim Teri podjął związane z "buntem" środki ostrożności, niektórzy robotnicy nosili ręczne miotacze. Jonnie przypuszczał, że używali ich do strzelania dla zabawy. Teraz jedynie Teri nosił miotacz - inni już nie.
Zastanawiał się, jak dalece może zaufać Kerowi. Z opowiadań "Karła" wynikało, że był kryminalistą. Wspominał, jak oszukiwał podczas gier hazardowych, jak kradł "dla dowcipu" skrzynie pełne rudy, jak udało mu się wmówić w jedną z Psychlosek, że jej ojciec pilnie potrzebował pieniędzy i "zlecił to jemu".
Pewnego dnia czekali, aż któraś z maszyn będzie wolna, aby można było ją wykorzystać do treningu, i Jonnie postanowił przetestować Kera. Nadal miał znalezione w Wielkim Mieście krążki. Teraz już wiedział, że jeden z nich był srebrną, drugi - złotą monetą. Wyjął z kieszeni srebrną i zaczął ją podrzucać.
- Co to takiego? - zainteresował się Ker.
Jonnie podał mu monetę. Ker zaczął ją skrobać pazurem.
- Wykopałem trochę tego kiedyś w jednym ze zniszczonych miast na południowym kontynencie - rzekł Ker. - Ale ty musiałeś ją znaleźć gdzieś tutaj...
- Dlaczego? - Jonnie zaniepokoił się, czy Ker przypadkiem umie czytać po angielsku.
- Ona jest fałszywa - odparł Ker. - Stop miedzi z niklowo--srebrnym pokryciem. Prawdziwa moneta, a kiedyś widziałem ich trochę, jest z litego srebra.
Tracąc zainteresowanie, oddał z powrotem monetę. Jonnie wyjął więc drugą i znów podrzucił do góry. Ker chwycił ją w powietrzu z nagłym i wcale nie udawanym zainteresowaniem.
- Hej, gdzie to zdobyłeś?
142
Przyglądał się monecie dokładnie.
- A bo co? - zapytał z niewinną miną Jonnie. - Czyżby to było coś warte?
Oczy Kera nabrały chytrego wyrazu. Moneta, którą trzymał, miała wartość czterech tysięcy kredytów. Czyste złoto z niewielką domieszką koniecznych składników!
- Gdzie ją znalazłeś?
- A więc - zaczął Jonnie - pochodzi ona z bardzo niebezpiecznego miejsca.
- Jest ich tam więcej? - Ker zadrżał z emocji. Trzymał przecież w łapie trzymiesięczny zarobek, i to w jednej małej monecie. Będąc pracownikiem Towarzystwa, mógł ją posiadać legalnie jako "pamiątkę". Na Psychlo można za to kupić żonę. Usiłował sobie przypomnieć, od jakiej liczby monety przestawały być "pamiątkami", a stawały się własnością Towarzystwa. Dziesięć? Trzynaście? Dotyczyło to tylko starych monet, wyprodukowanych w mennicach przez ludzi - a nie różnych innych, podrabianych przez górników.
- To miejsce jest tak niebezpieczne, że aż strach tam iść, przynajmniej bez miotacza. Ker spojrzał na niego badawczo.
- Próbujesz mnie namówić, żebym ci dał miotacz?
- Czy sądzisz, że mógłbym zrobić coś podobnego?
- Owszem.
Ten zwierzak nadzwyczaj szybko opanował technikę obsługi maszyn. Właściwie to nawet szybciej niż Psychlosi. Ker popatrzył tęsknie na monetę. Nie powiedział nic. Potem zwrócił ją Jonniemu i usiadł ciężko, a jego bursztynowe oczy skrzyły się pod szkłem maski.
- Nie dbam o tego rodzaju rzeczy - rzucił Jonnie. - Wiesz, że nie mogę nic za to kupić. Trzymam ją w jamie zaraz po prawej strome od drzwi, tuż przyweaściu do klatki.
Ker siedział jeszcze przez- No, następna maszyna już gotowa.
Ale jeszcze tej samej nocy, gdy Terl robił obchód inspekcyjny terenu kopalni i znajdował się z dala od ekranów, moneta zniknęła z jamy, do której Jonnie ją włożył. Rankiem, ostrożnie przeszukawszy dziurę, chłopak znalazł w niej mały miotacz z paczką zapasowych ładunków. Miał już broń.
143
4
Teraz pozostawało jeszcze uzupełnienie wiedzy. Chinkosi byli dobrymi nauczycielami, ale pracując dla Psychlosów, pominęli wiele rzeczy, które ci albo już znali, albo też nie byli nimi zbytnio zainteresowani. Pozostawiło to spore luki w ich zapisach.
Jonnie wydedukował, że skoro Psychlosi nie podejmowali żadnej działalności górniczej w górach na zachodzie, najprawdopodobniej musiał się tam znajdować uran. Na podstawie wypadku, którego był świadkiem, oraz na podstawie informacji uzyskanych od Terla i Kera wiedział już, że uran jest dla Psychlosów zabójczy, ale wciąż jeszcze nie wiedział, na czym polega jego działanie. Studiował właśnie tekst chemii elektronicznej, siedząc przy ognisku, gdy nagle został oderwany od swojego zajęcia. Terl odbywał właśnie nocny obchód inspekcyjny.
- Co tak pilnie studiujesz, zwierzaku? - zagadnął. Jonnie zdecydował się na ryzykowne posunięcie. Spojrzał w górę na znajdującą się kilka stóp nad nim maskę Terla.
- Czy na zachodzie są góry? - zapytał. Terl przyglądał mu się przez chwilę podejrzliwie. Czyżby ten zwierzak czegoś się domyślał?
- Jest tu bardzo niewiele na ich temat - wyjaśnił Jonnie. - A ja się tam urodziłem i wychowałem. Jest wiele danych o innych górach na tej planecie, ale bardzo mało na temat tych. - Wskazał w kierunku osrebrzonych światłem księżyca szczytów. - Chinkosi wynieśli z biblioteki mnóstwo książek ludzi. Czy są one może tutaj?
- Ach! - prychnął Terl z ulgą. - "Ludzkie książki". Ha! Odprężył się. Wyszedł z klatki i wkrótce potem wrócił z rozklekotanym stołem i stosem książek, kruchych, bardzo starych
i mocno sfatygowanych.
- Nic nie robię, tylko spełniam zachcianki jakiegoś zwierzaka - mamrotał. - Jeśli grzebanie w tych szpargałach cię uszczęśliwia, to miłej zabawy.
Po wyjściu z klatki zatrzymał się jeszcze na chwilę.
- Pamiętaj tylko o jednym, zwierzaku! We wszystkich bzdurach, które są zawarte w tych "ludzkich książkach", nie znajdziesz niczego, co mogłoby pokrzyżować plany Psychlosów - powiedział i roześmiał się. - Choć znajdziesz tam prawdopodobnie mnóstwo recept na przygotowanie potraw z surowych szczurów.
Odszedł dudniącym krokiem do bazy i jego śmiech zamarł w dali.
144
Jonnie dotknął książek z nabożnym szacunkiem. Większość z nich dotyczyła górnictwa. Pierwsze odkrycie stanowił tekst poświęcony chemii. Zawierał on "Tablicę pierwiastków", która podawała strukturę atomów każdego znanego człowiekowi pierwiastka. Z nagłym ożywieniem chwycił psychloski podręcznik chemii elektronicznej. Tam również przedstawiano struktury atomów pierwiastków. Porównał obydwie tabele. Różniły się - i to znacznie. Obie były w sposób widoczny oparte na układzie okresowym, zgodnie z którym własności pierwiastków powtarzają się periodycznie, jeśli pierwiastki są uporządkowane według rosnących liczb atomowych. Ale w tabeli ziemskich pierwiastków znajdowały się takie, których nie było w tabeli Psychlo. Z kolei tabela Psychlo miała o parę dziesiątków pierwiastków więcej, miała też wyszczególnionych znacznie więcej gazów i wydawało się, że nie wyróżniała specjalnie tlenu. Brnął przez te zawiłości, niezbyt orientując się w rozmaitych skrótach odnoszących się do różnych substancji, gdyż bardziej był przyzwyczajony do czytania w Psychlo niż w angielskim.
Owszem, Psychlosi umieścili w tabeli rad i nawet przyporządkowali mu Cczbę atomową osiemdziesiąt osiem, ale odnotowali go jako pierwiastek rzadki. I mieli wyszczególnione w tabeli parę tuzinów pierwiastków z liczbami atomowymi większymi niż osiemdziesiąt osiem. Już same tylko różnice w obu tabelach wykazywały jasno, że Jonnie miał do czynienia z obcą planetą w obcym świecie. Niektóre metale powtarzały się. Ale w całości układ pierwiastków był inny i nawet, jak się zdawało, różniły się one budową atomową. W końcu zaczął podejrzewać, że obie tabele są niedoskonałe i niekompletne. Dostając niemal zawrotów głowy, zaniechał dalszego wgryzania się w temat. Był przecież człowiekiem czynu, a nie Chinkosem! Zajął się więc następnym problemem. Czy w górach znajdowały się kopalnie uranu? W końcu znalazł jakieś mapy i wykazy. Miał pewność, że musiały tam być kopalnie uranu - kopalnie ludzi, ale znalazł tylko informacje o tych wyeksploatowanych. Mimo to był absolutnie pewien, że musi tam występować uran. W przeciwnym bowiem razie, dlaczego Psychlosi unikali gór? Co prawda, mogli po prostu tylko podejrzewać jego obecność... Nie, na pewno tam jest!
Szukając dalej, natrafił na książkę traktującą o toksykologii górniczej, której tematem -jak się zorientował - były "trucizny oddziaływające na górników w kopalniach". A w spisie treści znalazł między innymi rozdział: "Uran - zatrucia promienio-
145
twórcze". Przez następne pół godziny przebijał się przez wprowadzenie do tematu. Wynikało z niego, że jeżeli się miało styczność z radem lub uranem, to diabelnie dobrze było mieć na-sobie ubranie pokryte ekranującą warstwą ołowiu. Jeśli się takiego ubrania nie nosiło, mogły się przydarzyć różne okropne rzeczy:
wysypka, wypadanie włosów, oparzeliny, , zmiany we krwi... Wreszcie znalazł to, czego szukał: "U ludzi poddanych napromieniowaniu następowały zmiany w chromosomach, powodujące bezpłodność lub płodzenie potworków". To właśnie było przyczyną nieszczęść jego współplemieńców. To także sprawiło, że rodziło się mało dzieci, i powodowało częste deformacje u noworodków. To było też przyczyną ociężałości umysłowej niektórych ludzi. I mogło być także sprawcą "czerwonej choroby", pokruszenia się kości jego ojca. Znalazł w tej książce wszystko:
dokładny opis tego, co przydarzyło się ludziom, i wyjaśnienie, dlaczego się nie rozmnażali. Dolina, w której leżało miasto, była napromieniowana!
Zajrzał pośpiesznie do map górniczych. Nie, w okolicy miasteczka nie było nawet wyeksploatowanych kopalni uranu. Ale promieniowanie istniało. Tych symptomów nie można pomylić z niczym innym. Teraz już wiedział, dlaczego Psychlosi trzymali się od gór z daleka. Ale jeśli nie ma tam kopalni uranu, to skąd brało się promieniowanie? Ze słońca? Nie. Przecież kozły na wyższych grzbietach górskich rozmnażały się bez problemów i nie rodziły potworków. Przyszło mu nagle do głowy, że ludzie musieli znać jakiś sposób wykrywania promieniowania, skoro tyle na jego temat wiedzieli. W końcu znalazł i to także. Urządzenie nazywało się "Licznik Geigera" dla uczczenia kogoś, kto się nazywał "Geiger" i urodził się, i umarł w czasach, o których Jonnie nie miał najmniejszego nawet pojęcia. Jak wynikało z opisu, "zjonizowane cząsteczki" - jeśli promieniowanie było - przechodziły przez gaz. To powodowało generowanie w gazie prądu, który odchylał wskazówkę urządzenia. Promieniowanie generowało więc prąd w pewnych gazach.
Schematy urządzenia były dla niego niezrozumiałe, dopóki nie znalazł tabeli skrótów. Wtedy dopiero mógł je przetłumaczyć na Psychlo, czego też pracowicie dokonał. Zastanawiał się, czy sam mógłby zrobić licznik Geigera. Uznał, biorąc pod uwagę możliwości warsztatu elektronicznego Psychlosów, że jest to możliwe. No tak, ale kiedy ucieknie, nie będzie miał dostępu do warsztatu. Znów zaczęła go ogarniać rozpacz.
146
Odsunął od siebie w końcu wszystkie książki i dobrze po północy, zupełnie wyczerpany, zapadł w sen. Dręczyły go koszmary. Śniła mu się Chrissie, zmaltretowana i poszarpana na kawałki. Śnili mu się współplemieńcy, doprowadzeni do upadku i wyniszczenia. I śnił mu się ogromniejący coraz bardziej świat Psychlosów, żywy, silny, rechoczący potwornym śmiechem.
5
To nie świat Psychlo śmiał się z niego, tylko Terl, który stał przy drugim stole i przewracał książki głośno rechocąc. Słoneczne światło późnego poranka rozjaśniało wszystko dokoła. Jonnie usiadł na posłaniu.
- Skończyłeś już z tymi książkami, zwierzaku?
Jonnie przeszedł do basenu i obmył twarz. Miesiąc temu wymógł na Term, aby woda stale się sączyła, dzięki czemu wciąż była czysta, zimna i orzeźwiająca.
Rozległ się ogłuszający łoskot i przez moment Jonnie myślał, że coś wybuchło. Ale był to tylko przelatujący nad ich głowami bezpilotowy samolot zwiadowczy. Od dobrych paru dni wykonywał codzienne loty. Ker wyjaśnił Jonniemu, że służy on do wykrywania pokładów rudy i nadzorowania wszelkiej działalności na powierzchni Ziemi, ma urządzenia do automatycznego i ciągłego fotografowania, jest zdalnie sterowany.
Przez całe życie Jonnie widywał na niebie tego rodzaju obiekty i zawsze sądził, że są to zjawiska naturalne, jak meteory, słońce i księżyc. Ale tamte samoloty przelatywały raz na jakiś czas, natomiast te codziennie. Tamte nie grzmiały już z daleka i nie robiły takiego hałasu podczas przelatywania nad głowami jak te. Ker nie wiedział dokładnie, jaka jest przyczyna hałasu, ale miało to coś wspólnego z ich prędkością. A były bardzo szybkie. Nie można ich było ani zawrócić, ani zatrzymać. Żeby wrócić do miejsca startu, musiały okrążyć całą planetę. Ogłuszający hałas, jaki temu towarzyszył, był zdecydowanie nieprzyjemny.
- Dlaczego on lata codziennie? - zapytał Jonnie, patrząc w górę.
Było to jedno z zagrożeń, które musiał wziąć pod uwagę przy planowaniu ucieczki. Samolot robił tylko zdjęcia, ale to wystarczało.
- Pytałem de - burknął Terl - czy skończyłeś już z tymi książkami?
147
Zgamą^je -ze stołu i podszedł do drzwi klatki, gdzie zatrzymał się z obojętnym wyrazem twarzy.
- Jeśli tak bardzo zależy ci na informacjach dotyczących tych gór - powiedział - to w bibliotece miasta na północy jest mapa plastyczna. Chcesz na nią popatrzeć? /
Jonnie zesztywniał. Świadczący przysługi Terl przeważnie miał w tym jakiś prywatny interes, ale tu nadarzała się szansa, o której Jonnie nie śmiał nawet marzyć. Przy planowaniu ucieczki założył kilka wariantów wyciągnięcia Terla z pojazdem poza teren bazy. Wówczas byłoby już łatwą sprawą pchnięcie klamki, wpuszczenie powietrza do wnętrza pojazdu, naciśnięcie przycisku awaryjnego zatrzymania i skierowanie miotacza na Terla. Był to czyn desperacki... ale miał szansę powodzenia.
- Nie mam dzisiaj nic do roboty - rzekł Terl. - Twoje szkolenie na maszynach już się zakończyło. Moglibyśmy więc pojechać do miasta i popatrzeć na tę mapę plastyczną, zrobić małe polowanko i może też porozglądać się jeszcze za twoimi końmi...
Terl był niezwykle rozmowny. Czyżby się czegoś domyślał?
- W każdym razie chcę ci coś pokazać - dodał Terl. - Zbieraj więc swoje manatki. Będę tu za godzinę i wybierzemy się na przejażdżkę. Muszę sprawdzić jeszcze parę rzeczy. Niebawem wrócę. Bądź gotów, zwierzaku!
Jonnie rzucił się do przygotowań. Wszystko było nieco przedwczesne i mieszało mu trochę szyki, ale uważał to za zesłaną przez niebiosa szansę. Musiał uciec i dotrzeć do swoich, by ubiec Chrissie, jeśli zechciała dotrzymać swego przyrzeczenia, oraz by wyprowadzić mieszkańców miasteczka w bezpieczniejsze okolice. Już tylko dwa tygodnie zostały do czasu, gdy gwiazdy znajdą się w tym samym co przed rokiem miejscu. Schował miotacz do zawieszonej u pasa torby, umocował piłkę do metalu wzdłuż goleni, zapakował zapas wędzonego mięsa. Włożył ubranie z jeleniej skóry.
Po upływie godziny zobaczył pojazd. Nie był to czołg typu Mark III tylko prosty pojazd, zwykłe używany do przewożenia maszyn. Miał zamkniętą kabinę c^oiediową i wielki odkryty tył. Jedyne podobieństwo do czołgu polegało na tym, że nie miał kół i wisiał nad ziemią na wysokości trzech stóp. Zmiana pojazdu była dla Jonniego korzystna; ten nie miał ani detektorów ciepła, ani działek.
Terl wysiadł i otworzył klatkę.
- Wrzuć swoje rzeczy na tył, zwierzaku! Sam też pojedziesz z tym.
148
Wyjął z kieszeni mały aparat i przyspawał smycz do kabiny.
- W ten sposób - powiedział - nie będę musiał wąchać tych ikór.
Śmiejąc się wsiadł do kabiny, zdjął maskę i uruchomił pojazd. lonnie uświadomił sobie w tym momencie, że w żaden sposób nie noże teraz unieruchomić Terla - nie mógł z nagła otworzyć Irzwi pojazdu. Ruszyli. Chłopak trzymał się kabiny, szukając )chrony przed wiatrem. Myślał gorączkowo. Musiał działać tak, seby opanować pojazd. Szybkie spojrzenie na urządzenia sterow-licze przekonało go, że nie różniły się one od innych. Wszystkie irządzenia sterownicze Psychlosów składały się z prostych dźwigni przycisków.
Co to będzie za ulga, gdy uwolni się od obroży! Serce łomotało nu w piersiach. Jeśli nie popełni jakiegoś błędu, będzie wolny!
6
Było około pierwszej po południu, gdy zatrzymali się przed niejską biblioteką. Terl wysiadł na zewnątrz. Nadal był bardzo ozmowny, kiedy odczepiał smycz.
- Czy zauważyłeś jakiś ślad swego konia?
- Nawet najmniejszego - odparł Jonnie.
- Bardzo niedobrze, zwierzaku. Ten pojazd świetnie nadaje de do przewożenia konia, a nawet dziesięciu koni.
Terl podszedł do drzwi biblioteki i używając specjalnego larzędzia otworzył zamek. Szarpnął za smycz i puścił Jonniego nzodem. Wnętrze wyglądało jak pokryty kurzem cichy grobowiec. Wszystko było zupełnie takie samo jak wówczas, gdy Jonnie ijrzał to miejsce po raz pierwszy. Terl rozglądał się dokoła.
- Ha! - zawołał. - A więc w taki sposób dostałeś się tu wzedtem!
Wskazał na naruszoną warstwę pyłu pod oknem i widoczne ilady stóp na podłodze.
- Wstawiłeś nawet z powrotem płyty ochronne! A zatem - lodał rozglądając się wokół - poszukajmy danych na temat Eachodnich gór!
Jonnie był świadomy zmian, jakie w nim zaszły. Te plamy, ttóre widział przedtem, były prostymi i łatwymi do odczytania lapisami. Teraz już wiedział, że pierwszą wizytę złożył tu w "Sekcji Iziecięcej", a półki z książkami, do których podszedł najpierw, )znaczono napisem: "Edukacja dziecka".
149
- Poczekaj chwilę! Myślę, że nie umiesz posługiwać się skorowidzem bibliotecznym. Chodź tu!
Teri stał przy szafie z dużą liczbą małych szufladek. Pochylił się i otworzył jedną z nich.
- Chinkosi każdej książce założyli kartę, a karty znajdują się tu, w tych szufladkach. W porządku alfabetycznym. Zrozumiałeś?
Jonnie przyjrzał się szufladkom. Terl wyciągnął jedną z nich. Wszystkie karty zaczynały się na literę Q, były zmurszałe i poszarzałe, ale czytelne.
- Jest tam cokolwiek na temat gór? - zapytał Teri. Mimo wewnętrznego napięcia Jonnie musiał powstrzymać się
od uśmiechu. Miał jeszcze jeden dowód, że Teri nie umiał czytać
po angielsku.
- Zawartość tamtej szufladki dotyczy różnego rodzaju pojazdów - odpowiedział.
- Tak, widzę - odparł Teri. - Przejrzyj te szufladki i znajdź hasło "Góry"!
Odszedł na bok i trzymając wciąż smycz, zainteresował się jednym ze starych plakatów na ścianie. Jonnie zaczął otwierać kolejne szufladki. Niektórych nie mógł otworzyć, inne znów nie miały z przodu żadnych oznaczeń. Znalazł w końcu szufladki z literą M. Dotarł do tematu: "Militarna wiedza współczesna".
- Coś znalazłem. Czy możesz mi dać pióro, żebym odnotował numery?
Teri wręczył mu pióro, nieco za duże dla dłoni Jonniego, dał mu parę zwiniętych arkuszy papieru i znów odszedł. Jonnie zanotował numery kilku pozycji.
- Muszę teraz przejść do półek z książkami - powiedział. Po drobnych kłopotach z drabiną, która obsunęła się i leżała na podłodze, dostał się do górnych półek i podniósł taflę ochronną. Szybko zaczął przeglądać rozdziały książki zatytułowanej "System obronny Stanów Zjednoczonych".
- Masz coś na temat gór? - zapytał Teri. Jonnie schylił się i pokazał mu stronę książki zatytułowaną "M XI silos antynuklearny".
- Aha - mruknął Teri.
Szybkimi ruchami Jonnie przesuwał drabinę wzdłuż półek, wybierając jeszcze pół tuzina książek. Były to: "Fizyka nuklearna", "Sesja Kongresu na temat instalacji pocisków", "O skandalicznej nieudolności w kierowaniu atomistyką", "Strategia nuklearnego odstraszania", "Uran - nadzieja czy piekło" oraz "Odpadki nuklearne i skażenie środowiska". Przydatnej literatury było
150
więcej, ale się śpieszył. Ponadto nawet siedem książek stanowiło duże obciążenie dla człowieka, który właśnie szykował się do ucieczki.
- Nie widzę żadnych zdjęć - powiedział Terl. Jonnie szybko przesunął drabinę. Chwycił książkę zatytułowaną
"Kolorado, kraina cudów na pokaz", rzucił na nią okiem i podał
Terlowi.
- To już mi bardziej odpowiada, zwierzaku. - Terl z przyjemnością oglądał wspaniałe widoki gór, zwłaszcza że wiele z nich było purpurowych, a zestarzały druk stał się niebieskawy. - To mi bardziej odpowiada.
Terl włożył książki do worka.
- Zobaczymy, czy uda się nam zlokalizować mapę plastyczną. Targnął liną tak mocno, że Jonnie omal nie spadł z drabiny, i zamiast iść do następnego pomieszczenia, najpierw podszedł do drzwi. Wydawało się, że nadsłuchuje. Wrócił i poszli do góry po schodach.
Mapa plastyczna była rozłożona jak na pokaz. Terl ukląkł i przyglądał się jej badawczo. Według oceny Jonniego odwzoro-wywała ona bardzo dokładnie pobliskie góry. Widoczne były przełęcz i Wysoka Góra. I bardzo dobrze odtworzono łąkę przy ich miasteczku. I mimo że mapa została wykonana wieki wcześniej, niż powstało miasteczko, Jonnie nie miał złudzeń. Wiedział bowiem, że bezpilotowy samolot zwiadowczy musiał je już dawno zauważyć i bez wątpienia Terl miał jego dokładne zdjęcia.
' Na mapie znajdował się również długi wąwóz, w którym ukryto stary grobowiec. Jonnie patrzył na to miejsce najuważniej, jak tylko mógł, starając się, by nie zwróciło to uwagi Terla. Nie, żaden grobowiec ani nic innego nie było zaznaczone u wejścia do wąwozu. Dla odwrócenia uwagi zaczął wodzić palcem po napisie:
"Góry Skaliste, Szczyt Pike'a, Góra Vail". Wtedy dopiero spostrzegł, że nie musiał martwić się o ukrycie swych zainteresowań. Uwaga Terla skupiona była na głębokim, długim kanionie. Jego pazur kreślił ślad po ścianie zbocza i znajdującej się w dole rzece. Zorientowawszy się, że Jonnie go obserwuje, potwór szybko zaczął wodzić pazurem po innych kanionach, ale po chwili wrócił do tego samego miejsca. Raptem zastygł, a po chwili zapytał uprzejmie:
- Czy zobaczyłeś wszystko, co chciałeś, zwierzaku? Jonnie był szczęśliwy, że odchodzą od mapy plastycznej. Przerażał go widok Terla rzucającego posępny cień na jego góry.
151
Schodzili po schodach wiodących do drzwi wyjściowych. Poprzez dudnienie kroków Teria Jonnie usłyszał coś, co - był tego pewien - mogło być tylko odgłosem końskich kopyt.
7
Terl stał przed gmachem biblioteki, spoglądając w głąb zarośniętej trawą ulicy. Jonnie wyszedł zza jego pleców, chcąc sprawdzić, co się dzieje, i skamieniał z wrażenia. O sto jardów przed nim stał Wiatrołom, którego ktoś dosiadał, a za nim były jeszcze trzy konie.
Nadszedł właściwy moment. Jonnie zdał sobie sprawę, że musi to zrobić teraz. Nagłym ruchem wyszarpnął znad kostki narzędzie do cięcia metalu i odciął smycz. Jak błyskawica przemknął obok Teria i dopadł do najbliższego drzewa, w każdej chwili spodziewając się strzału w plecy. Zatrzymał się oparty o szeroki pień osiki. Teraz dostrzegł, że na Wiatrołomie siedziały Chrissie i Pattie!
- Wracajcie! - wrzasnął. - Chrissie! Zawracaj! Uciekajcie! Ale Chrissie siedziała jak sparaliżowana, wytrzeszczając oczy. W końcu krzyknęła głosem zdławionym ze wzruszenia:
- Jonnie!
Teraz i Pattie zaczęła krzyczeć:
- Jonnie! Jonnie!
A Wiatrołom zaczął truchtać w jego kierunku.
- Zawracajcie! - wrzeszczał Jonnie. - Uciekajcie! Uciekajcie! Dziewczęta zatrzymały się niepewnie. Ich radość ustąpiła miejsca przerażeniu - teraz dopiero zobaczyły potwora. W panice usiłowały zawrócić konie. Jonnie odwrócił się, wyciągnął miotacz z torby, odbezpieczył go i uniósł do góry.
- Jeśli strzelisz do nich, będziesz martwy! - krzyknął do Teria. Słysząc hałas, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Wiatrołom nie chciał się cofnąć - nie widział żadnej przyczyny, dla której nie miałby podejść do swego pana i uparcie starał się to zrobić. Terl niespiesznie ruszył w jego kierunku dudniącym krokiem. Nie wyciągnął swojego miotacza.
- Powiedz im, żeby podjechały bliżej! - zawołał.
- Zatrzymaj się! - krzyknął Jonnie. - Będę strzelał! Terl spokojnie kroczył do przodu.
- Nie pozwól, by stała im się krzywda, zwierzaku! Jonnie wyszedł zza drzewa, celując w rurę doprowadzającą gaz do maski.
152
- Bądź rozsądny, zwierzaku! - powiedział Terl, ale się zatrzymał.
- Wiedziałeś, że one tu dzisiaj będą!
- Tak - odrzekł Terl. - Już od wielu dni śledziłem je za pomocą bezpilotowego samolotu zwiadowczego. Od momentu jak wyjechały z miasteczka. Odłóż broń, zwierzaku!
Jonnie słyszał, jak znajdujące się za nim konie niespokojnie przystępowały z nogi na nogę. Gdyby tylko udało się zmusić je do ucieczki! Tymczasem Terl, trzymając łapę z dala od swego miotacza, zaczął sięgać do kieszeni na piersi.
- Nie ruszaj się, albo będę strzelał! - zawołał Jonnie.
- No cóż, zwierzaku, jeśli chcesz, to możesz spróbować nacisnąć spust. Elektryczne urządzenie spustowe twego miotacza to tylko atrapa.
Jonnie spojrzał na miotacz. Wziął głęboki oddech, wycelował i nacisnął spust. Terl wyjął z kieszeni złotą monetę, podrzucił ją w powietrzu i złapał z powrotem.
- To ja, a nie Ker, sprzedałem ci ten miotacz, zwierzaku. Chłopak wyciągnął zza pasa maczugę i sprężył się do skoku. Ruch łapy Terla był szybszy niż mgnienie oka i nie wiadomo kiedy znalazł się w niej miotacz. Błysnął płomień. Z tyłu rozległ się przeraźliwy kwik. Jeden z jucznych koni leżał na ziemi w drgawkach.
- Następny strzał będzie do twoich przyjaciół - powiedział spokojnie Terl. Jonnie opuścił maczugę.
- Brawo - rzekł Terl. - A teraz pomóż mi zapędzić te stworzenia w stronę pojazdu, żebyśmy mogli załadować je na platformę.
8
Pojazd jechał na południe z ładunkiem ludzi, zwierząt i... rozpaczy. Przykuty do wspornika Jonnie miał przed sobą rozdzierający serce widok. Pattie, posiniaczona wskutek upadku z konia, siedziała sztywno, przywiązana tyłem do jednego ze Isłupków okalających platformę. Była jeszcze w szoku. Zraniony Ikon, ciągle krwawiący z głębokiej rany po prawej stronie grzbietu i wciąż jeszcze objuczony, leżał na boku, od czasu do czasu kopiąc nogami. Terl po prostu podniósł go z ziemi i wrzucił na platformę. Koń miał na imię Blodgett i pochodził ze starej
153
stadniny Jonniego. Jonnie niepokoił się, żeby ranne zwierzę nie kopnęło któregoś z pozostałych koni i nie złamało mu nogi. Chrissie tkwiła przy słupku naprzeciw niego. Miała zamknięte oczy i oddychała nieregularnie. Mnóstwo pytań cisnęło mu się na usta, ale musiał z nimi poczekać. Chrissie w końcu otworzyła oczy i spojrzała na niego.
- Nie mogłam jej zostawić - powiedziała patrząc na Pattie. - Wciąż za mną jechała, dwa razy odprowadzałam ją z powrotem, ale za trzecim razem byłyśmy już zbyt daleko na równinie, więc wzięłam ją ze sobą.
- Odpoczywaj, proszę cię! - szepnął Jonnie.
- Wiem, że wyruszyłam za wcześnie, ale Wiatrołom wrócił do domu. Był na równinie tuż przed przełęczą, gdy paru chłopców pojechało tam, aby przypędzić trochę bydła. Zauważyli jego oraz Tancerkę i przyprowadzili do miasteczka.
Tancerka była klaczą, którą Jonnie wziął ze sobą jako jucznego konia.
Chrissie zamilkła na chwilę, a potem dodała:
- Wiatrołom miał na grzbiecie świeże blizny, chyba od pazurów pumy. Wyglądało to tak, jakby uciekł i zostawił ciebie samego. Myślałam, że może jesteś ranny.
Wszystko się zgadzało. Wiatrołom mógł w zeszłym roku powędrować do domu, a nie mogąc przedostać się przez zablokowane przez śnieg drogi, wrócił na równinę, prowadząc za sobą Tancerkę. I tam spędzili zimę.
- Nic mi się nie stało - rzekł uspokajająco.
- Nie mogłam znieść myśli, że leżysz poraniony gdzieś w dolinie. - Po chwili milczenia dodała: - Jonnie, Wielkie Miasto naprawdę istniało.
- Wiem.
- Jonnie, to właśnie jest potwór, prawda? - skinęła głową w stronę kabiny.
- Tak. Ale nie zrobi ci żadnej krzywdy - skłamał, żeby ją uspokoić.
- Słyszałam, jak mówiłeś w jego języku. A więc on ma własny język i ty umiesz się nim posługiwać?
- Prawie przez rok byłem jego jeńcem - odparł Jonnie.
- Co on zrobi? Z Pattie? Z nami?
- Nie myśl na razie o tym, Chrissie! Prawdę mówiąc, chyba tylko bogowie mogli wiedzieć, co potwór zamierzał z nimi zrobić, ale musiał ją jakoś uspokoić.
- Potwór wyraźnie chce czegoś ode mnie. Teraz będę musiał to
154
zrobić. Na pewno nie wyrządzi ci żadnej krzywdy. On tylko grozi. Gdy wykonam to, co mam do wykonania, pozwoli nam odejść.
Nie lubił kłamać, tym bardziej że cały czas miał przeczucie, iż po wykonaniu owego nieznanego zadania potwór go zabije. Chrissie zdołała uśmiechnąć się blado. | - Stary pan Jimson jest teraz pastorem i burmistrzem. Udało się nam nieźle przetrwać zimę. - Zamilkła na chwilę. - Zjedliśmy itylko dwa twoje konie. ! - To dobrze.
- Wyprawiłam dla ciebie kilka nowych skór jelenich. Są w jukach.
- Dziękuję, Chrissie.
Nagle Pattie ocknęła się i krzyknęła nieprzytomnie:
- Czy on chce nas pożreć?!
- Ależ nie, Pattie - odparł Jonnie. - On nie je żywych stworzeń. Wszystko będzie dobrze. Dziewczynka ucichła.
- Jonnie - Chrissie zawahała się nieco - żyjesz, i to jest najważniejsze. Łzy trysnęły jej z oczu.
- Myślałam już, że nie żyjesz!
Owszem, żył. Wszyscy troje żyli, ale nie wiedział, ile im jeszcze tego życia zostało. Wciąż myślał o tym, jak Terl okaleczał bydło na równinie. j - Jonnie, nie jesteś na mnie zły, prawda? - zapytała Chrissie.
Miałby być na nią zły! O bogowie, nie! Nie mógł wykrztusić głowa. Potrząsnął tylko przecząco głową.
Z oddali zaczął dobiegać coraz głośniejszy huk kopalni.
9
Spędzili w pojeździe całą, chłodną noc. Był już późny ranek, a Terl od samego świtu krzątał się wokół klatki. Teraz podszedł do pojazdu i opuścił pochylnię. Wyprowadziwszy konie przywiązał je lejcami do drzewa, następnie zsunął ranne zwierzę z pojazdu, a gdy upadło na bok, zepchnął je z drogi. Koń próbował stanąć na nogi, lecz szturchnięty przez Terla, zwalił się ponownie na ziemię. Potwór wszedł na platformę i rozwiązał Pattie. Zacisnął na szyi dziewczynki obrożę i przyspawał do niej linkę. Nagłym ruchem poderwał ją do góry i zaniósł do klatki. Wrócił po chwili. Chrissie wzdrygnęła się na jego widok. Miał ze sobą drugą
155
obrożę, którą nałożył jej na szyję. Gdy mocował do niej smycz, Jonnie zauważył, że z jednej strony obroży znajdowała się czerwona wypukłość. Podobną wypukłość miała również obroża Pattie. Terl spojrzał Jonniemu w oczy - błękitne, lodowate i zawzięte.
- Za chwilę przyjdzie twoja kolej, zwierzaku. Nie masz się co buntować. Całkiem nowe życie zaczyna się dla ciebie.
Zgarnął Chrissie z platformy i zniósł ją z pojazdu. Nie było go przez jakiś czas. Potem ziemia znów zadrżała od jego kroków.
- Jesteś pewny, że nie siedzisz na miotaczu, który zamiast spustu ma atrapę? - zaśmiał się z własnego dowcipu. - Wiesz, wypruję z K-era bebechy za to, że tak kiepsko cię wyszkolił. Szczurzy móżdżek - dodał odwiązując smycz.
Bezpilotowy samolot zwiadowczy z hukiem przeleciał nad nimi. Jonnie spojrzał w górę.
- Dobrze - rzekł Terl. - Wiesz już, co je wykryło, więc zdajesz sobie także sprawę, że jeśli zrobisz coś, co nie będzie się mi podobało, będę o tym wiedział. Ten samolot robi przepiękne zdjęcia. Z najmniejszymi detalami. Wyłaź!
Szarpnięciem pociągnął go w kierunku klatki. Trochę się tam zmieniło. Przede wszystkim maszyna ucząca i stół znajdowały się teraz na zewnątrz klatki. Linki od obroży Chrissie i Pattie były przywiązane do żelaznego pręta osadzonego przy brzegu basenu. Chrissie próbowała masażem przywrócić czucie w ramionach i nogach Pattie. Dziewczynka płakała z bólu, gdy krew wracała do zdrętwiałych członków.
- A teraz będzie mały pokaz, więc skup się! - Terl wyciągnął łapę ku puszce transformatorowej wiszącej na pobliskiej ścianie. Jego pazur wskazywał wychodzący z niej gruby drut, który biegł do górnych prętów klatki, owijał się wokół każdego z nich i wracał do puszki. U dołu każdy pręt owinięty był osłoną izolacyjną.
Pociągnął Jonniego w kierunku krzaków. Leżał tam kojot, ze łbem obwiązanym jakąś szmatą, spod której dobiegało przytłumione warczenie. Terl nałożył rękawicę izolującą i podniósł go z ziemi.
- Powiedz tym swoim zwierzakom, żeby dobrze się temu przyjrzały! - powiedział. Jonnie milczał.
- No cóż, mniejsza o to. I tak patrzą. Trzymając wyrywającego się kojota w osłoniętej rękawicą łapie, potwór przycisnął go do prętów powyżej warstwy izolacyjnej.
156
Błysnęło i w powietrzu rozszedł się nieznośny swąd. Kojot zawył przeraźliwie. W chwilę później na prętach został już tylko czarny, dymiący strzęp czegoś, co jeszcze przed chwilą było żywym stworzeniem. Terl zachichotał.
- Zwierzaku, powiedz im, że jeśli dotkną tych prętów, stanie się z nimi to samo.
Wstrząśnięty Jonnie szybko przetłumaczył dziewczętom jego słowa.
- Teraz z kolei - kontynuował Teri, zdejmując z łapy rękawicę i zatykając ją za pas - pokażę d, co mam na ciebie.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą skrzyneczkę z przełącznikami.
- Wiesz już wszystko na temat zdalnego sterowania, zwierzaku. Przypomnij sobie tamten spychacz! To właśnie jest urządzenie do zdalnego sterowania. A teraz - wskazał łapą dziewczyny - przyjrzyj się im dokładnie. Widzisz te czerwone wybrzuszenia na ich obrożach?
Jonnie widział je aż za dobrze. Poczuł mdłości.
- To są małe bombki - wyjaśnił Teri. - W sam raz, żeby pogruchotać im szyje i poodrywać głowy. Rozumiesz, zwierzaku? Jonnie przeszył go wzrokiem pełnym nienawiści.
- Ten przełącznik - rzekł Teri, wskazując na jeden z przycisków skrzyneczki - to mały zwierzak. Ten zaś - dotknął drugiego przycisku - wywołuje wybuch obroży drugiego zwierzaka. A ta skrzynka...
- A do czego jest trzeci przycisk? - przerwał mu Jonnie.
- Patrzcie no, dzięki za pytanie. Nie myślałem, że twój szczurzy móżdżek będzie w stanie to pojąć. Ten trzeci przełącznik spowoduje wybuch dużego ładunku w klatce, o którym nie wiesz, gdzie jest założony, i który wysadzi w powietrze wszystko.
Teri uśmiechnął się za płytą wizjera, a jego bursztynowe, zmrużone oczy migotały, gdy patrzył na Jonniego. Po chwili ciągnął dalej:
, - Skrzynka jest zawsze przy mnie, a dwie podobne są ukryte
|w nie znanych ci miejsca^. Czy teraz wszystko jasne?
; - Jasne jest i to - odparł Jonnie, z trudem opanowując
Iwśdekłość - że któryś z koni może przypadkiem podejść do
[klatki i zostać porażony prądem. Jasne jest również, że możesz te
Iprzełączniki uruchomić przez nieuwagę.
| - Zwierzaku, stoimy tu mieląc językami i zapominając o fak-
ide, że jestem przecież twoim prawdziwym przyjacielem.
l Jonnie znieruchomiał, napięty i czujny. Teri wyjął przyrząd do
157
cięcia metalu i przeciął obrożę Jonniego, po czym drwiąco usłużnie wręczył mu jej resztki wraz ze smyczą.
- Biegaj sobie na wszystkie strony! Poczuj smak wolności! Hasaj sobie! - Powiedziawszy to, odszedł na bok i zaczął zbierać resztki narzędzi, które porozrzucał w czasie pracy. W powietrzu unosił się obrzydliwy swąd spalonego mięsa i sierści.
- A czym mam ci się za to odwdzięczyć? - zapytał Jonnie.
- Zwierzaku, musiałeś już chyba zrozumieć, mimo swego szczurzego móżdżku, że najbardziej dla ciebie korzystnym sposobem postępowania jest współpraca ze mną.
- W jaki sposób?
- Brawo, zwierzaku! Lubię, jak mi się okazuje zrozumienie i wdzięczność.
- W jaki sposób? - powtórzył Jonnie.
- Towarzystwo ma pewne plany, które trzeba zrealizować. Oczywiście są one ściśle poufne. A ty stoisz tu przede mną i deklarujesz pełne współdziałanie. Mam rację?
Jonnie patrzył na niego bez słowa.
- A kiedy wszystkie plany zostaną już zrealizowane, no to cóż? Obsypię cię prezentami, aż dostaniesz zawrotu głowy i będziesz mógł wrócić w te swoje góry.
- Z nimi? - zapytał Jonnie, wskazując na Chńssie i Pattie.
- Ależ oczywiście! I z twoimi czworonożnymi towarzyszami! Nie ulegało wątpliwości, że Terl łgał jak najęty.
- Oczywiście - kontynuował - jeśli będziesz próbował uciec, co, jak sądzę, uważasz obecnie za niemożliwe, lub będziesz sprawiał mi kłopoty, lub jeśli nie wykonasz zadania, cóż, to proste, wówczas ta mała straci głowę. A jeśli potem popełnisz jakiś kolejny błąd, wszystko jedno jaki, wówczas straci głowę ta większa. Czy teraz przyrzekniesz mi, że będziesz współpracował?
- Czy mogę poruszać się wszędzie, gdzie będę chciał?
- Oczywiście, zwierzaku. Zbrzydło mi już polowanie na szczury. I nie mam najmniejszego zamiaru łowić ich jeszcze dla tych tam. - Terl rechotał jowialnie.
- Czy mogę wchodzić do klatki?
- Tak. Ale tylko wtedy, gdy ja będę stał na zewnątrz z tą zabawką.
- Czy mogę jeździć po okolicy?
- Tak. Dopóki będziesz nosił to - odparł Terl i wyciągnąwszy z kieszeni guzikową kamerę zawieszoną na rzemieniu, nałożył ją na szyję Jonniego. - Jeśli się wyłączy lub znajdzie w odległości większej niż pięć mil, no to cóż, nacisnę pierwszy przycisk.
158
- Ty nie jesteś potworem. Jesteś diabłem!
- Więc przyrzekasz? - Terl wiedział już, że wygrał. Jonnie patrzył na wypchaną zdalnym sterownikiem kieszeń
otwora. Spojrzał na obie dziewczyny, które wpatrywały się
v niego wzrokiem pełnym ufności.
- Przyrzekam, że będę realizował twój projekt. Terlowi to wystarczyło. Prawie radośnie wrzucił narzędzia na
ilatformę pojazdu i odjechał. Jonnie podszedł do klatki, zachowując ostrożność, by nie
lotknąć prętów, i zaczął uspokajającym tonem wyjaśniać dziew-
zętom, w jakiej znalazły się sytuacji. Czuł się jak oszust - wciąż
pamiętał fałsz w głosie i oczach Terla.


CZĘŚĆ VI


- Taak, teraz trzeba zdobyć coś na Numpha! - mruczał Terl, przeglądając w swoim biurze dokumentację Towarzystwa. Koniecznie musi coś znaleźć. Mając wystarczającego haka na Dyrektora Planety, mógłby wreszcie poważnie rozpocząć realizację swojego projektu. Bogactwo i władza na rodzimej planecie były tuż-tuż, prawie widział, jak kiwają doń zapraszająco. Ale Numph mógł mu w tym przeszkodzić. Gdyby miał dyrektora w garści, mógłby spokojnie zrobić to, co trzeba, zatrzeć wszelkie ślady (łącznie z waporyzacją zwierzaków), rozwiązać stosunek służbowy z Towarzystwem i zacząć pławić się w luksusie na Psychlo. Tymczasem Numph stawał się nieco krnąbrny; podczas ostatniego spotkania przed kilkoma dniami skarżył się na hałas bezpilotowe-go samolotu zwiadowczego, a także zauważył, niby to w formie komplementu, że nie otrzymuje żadnych doniesień na temat "buntu".
Terl przewracał kartki publikacji Towarzystwa zatytułowanej "Międzygalaktyczny rynek metali", którą wydawano kilka razy w roku. Przeznaczona była dla departamentu handlu, którego nie było na Ziemi, ponieważ rudę wysyłano bezpośrednio na rodzimą planetę. Jednakże publikacje były rutynowo rozsyłane do licznych baz kopalnianych we wszystkich galaktykach i Terl przeglądał właśnie najnowszy jej egzemplarz, wyłowiony ze skrzynki, w której nadeszła ostatnia poczta.
Tyle kredytów za taki metal, tyle kredytów za inny, tyle a tyle za nie przetopioną rudę o takiej a takiej procentowej zawartości metalu. Było to nudne, ale Terl pracowicie przekopywał się przez tekst, mając nadzieję, że wpadnie na jakiś trop. Od czasu do czasu spoglądał na monitory, sprawdzając, co robi zwierzak. Skrzynka
6 - Pole bitewne 161
zdalnego sterowania leżała na zarzuconym papierami biurku, gotowa do użycia. Jak dotąd zwierzak zachowywał się poprawnie. Udało mu się w jakiś sposób zdjąć juki z rannego konia. Ściągnął trochę żywicy z drzewa i pokrył nią ranę. Musiało to być skuteczne, ponieważ koń stał już na nogach i mimo że jeszcze trochę oszołomiony skubał wysoką trawę. Następnie zwierzak zbudował ogrodzenie dla trzech pozostałych, łącząc kołki plecioną liną wydobytą z juków. Jeden z koni usiłował wszędzie za nim chodzić, trącając go pyskiem. Terla niezwykle dziwił fakt, że zwierzak mówił do swoich zwierząt. Bardzo osobliwe! Terl nie rozumiał tego języka, lecz przysłuchiwał się uważnie, by dowiedzieć się, czy konie coś mówią. Może odpowiadały? Ultradźwiękami? Musiały, ponieważ zwierzak od czasu do czasu im odpowiadał. Czyżby to był język inny niż ten, którego używał do rozmów z dwiema istotami w klatce? Terl przypuszczał, że zwierzak mógł używać kilku różnych języków. No cóż, mniejsza o to, nie było to istotne. "Nie jestem przecież Chinkosem" - pomyślał pogardliwie.
Kolejną rzeczą, która go zainteresowała, był widok zwierzaka dosiadającego konia i jadącego w kierunku rejonu robót. Z tego, co mógł zobaczyć dzięki zawieszonej na szyi zwierzaka kamerze, robotnicy Psychlo nie zwracali nań większej uwagi. Stworzenie ludzkie podjechało do Kera. Zaintrygowany Terl wzmocnił siłę głosu. Kiedy Ker usiłował się dyskretnie wymknąć, zwierzak powiedział coś osobliwego:
- To nie twoja wina. Ker zastygł w miejscu, wyglądał na zmieszanego.
- Przebaczam ci - rzekł zwierzak.
Ker po prostu stał, wytrzeszczając oczy. Terl nie widział zbyt dobrze ocienionej kopułą kasku twarzy Kera, ale odniósł wrażenie, że zagościł na niej wyraz ulgi!
Czekała go jeszcze jedna niespodzianka: zwierzak pożyczył od Kera spychacz! Podszedł do nich Char i wyraźnie usiłował się temu przeciwstawić, ale Ker odprawił go machnięciem łapy. Zwierzak uwiązał konia z tyłu maszyny i odjechał pojazdem z powrotem na płaskowyż. Ker. wyglądał tak, jakby groził Charowi. Czyżby zwierzak rozpętał spór pomiędzy dwoma Psych-losami? Jak mu się to udało?
"No cóż - myślał Terl - może to wcale nie była kłótnia. Obraz na ekranie nie jest zbyt wyraźny, a dźwięki zagłusza huk maszynerii". I zajął się ponownie rozwiązywaniem zagadki Numpha.
Gdy znów sobie przypomniał o konieczności skontrolowania
162
ivierzaka, zobaczył, że wykorzystał on spychacz do powalenia ilka drzew i zgromadzenia ich w pobliżu klatki. Teraz właśnie kładał drzewa, zgrabnie sterując łopatą. Terl był zadowolony, że wierzak potrafi dobrze operować spychaczem. Takie umiejętności ędą mu bardzo potrzebne.
Ceduły giełdowe boksytu w różnych galaktykach tak go ^absorbowały, że nie zwracał uwagi na zwierzaka prawie do mroku. Okazało się, że ten oddał już spychacz i teraz kończył udować coś w rodzaju płotu dookoła klatki. No tak, Terl rzypomniał sobie, jak zwierzak mówił, że konie mogłyby przypadłem dotknąć prętów.
Po kolejnej godzinie studiowania cen Terl nałożył maskę poszedł sprawdzić, co dzieje się w pobliżu klatki. Stwierdził, że wierzak wybudował sobie z gałęzi szałas, do którego wstawił już tół, maszynę uczącą i juki, a teraz właśnie rozpalał przed nim gnisko. Terl nie przypuszczał nawet, że człowiek potrafi zbudować sobie schronienie bez obrobionego budulca lub kamieni. Zwierzak wyjął z ogniska palącą się gałąź i trzymając coś jeszcze od pachą, ruszył w stronę klatki. Terl wyłączył prąd i wpuścił go o środka. Zwierzak podał żagiew większej dziewczynie, położył a ziemi jakieś zawiniątka, po czym wyszedł i nazbierawszy rochę drew, wniósł je do klatki. Zamknięte w klatce stworzenia osprzątałyją, oczyściły stare skóry i rozebrały stojak do suszenia nięsa. Kiedy sprawdzał ich obroże i mocowanie linek, widział, ik wzdrygają się przed nim, jakby był zapowietrzony. Rozbawiło ;oto.
Gdy wypchnął już zwierzaka z klatki i właśnie zamykał drzwi, iagle wpadła mu do głowy pewna myśl. Pośpiesznie włączył prąd
popędził do biura. Zdarł maskę jednym szarpnięciem łapy rzucił się do stojącego na środku biurka olbrzymiego kalkulatora. 'ażurami zaczął grzechotać po klawiaturze. Raporty dotyczące onażu wysyłanej rudy błyskały na ekranie wprowadzane do amięci. Przedzierając się przez różne publikacje na temat cen przedaży, bombardując pamięć kalkulatora rozmaitymi danymi, wyliczył - według cen podanych przez centralne biuro Towarzys-wa - wartość wysłanej z Ziemi rudy. Wpatrywał się w ekran wytrzeszczonymi oczami. Zupełnie oszołomiony odchylił się na a-ześle do tym.
Z danych o kosztach eksploatacji i bieżącej wartości rynkowej yysłanej rudy wynikał jeden niewiarygodny fakt. Mało że żadna (peracja na Ziemi nie przynosiła strat, to jeszcze wartość sprze-lanej rudy pięćset razy przekraczała wszelkie koszty jej wydobycia!
163
Ta planeta była niewiarygodnie dochodowa! Oszczędności...! Do cholery! Stać ich było na płacenie pięcio-, dziesięcio-, a nawet piętnastokrotnie wyższych pensji i premii! A jednak Numph je obciął...
Pracował do późnej nocy. Dokładnie przeglądał każdy raport, jaki Numph w ostatnich miesiącach wysłał do Centrali Towarzystwa. Na pozór wyglądały zwyczajnie, jednakże dane o wypłatach były nieco podejrzane. Zawierały nazwisko i stanowisko pracownika, a potem - w rubryce PENSJA - informację: "Normalna pensja dla tego stanowiska". W rubryce PREMIA wpisane było:
"Tak jak wyznaczono". Doprawdy, bardzo zabawny sposób prowadzenia rachunkowości.
Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że rejon kopalniany nie jest centrum administracyjnym, że brak mu personelu i że to centralne biuro powinno odpowiednio wygładzić i uzupełnić raporty - ostatecznie sekcja rachuby Centrali Towarzystwa nie tylko imała odpowiednią liczbę personelu, ale na dodatek była jeszcze całkowicie zautomatyzowana. Tu, na Ziemi, pracownicy rachuby po prostu przekazywali wypłaty pracownikom Towarzystwa przez okienko kasy, a ponieważ wielu górników nie potrafiło pisać, więc nie podpisywało się żadnych list płac. Zaniechanie tej formalności pociągnęło za sobą konieczność odsyłania na Psychlo ciał pracowników, którzy zginęli w wypadkach.
Później, około północy, Terl znalazł znów coś komicznego - tym razem w sprawozdaniach dotyczących pojazdów. Pojazdy eksploatowane w czasie każdego pięciodniowego tygodnia roboczego rejestrowano zwyczajowo za pomocą ich numerów seryjnych. Pierwszą dziwną rzeczą było to, że to Numph osobiście robił wykazy pojazdów w ruchu - Terl rozpoznał charakter jego pisma. A na pewno nie było to zajęcie dla Dyrektora Planety!
Terl zdziwił się po raz drugi, gdy natknął się raptem w wykazach na pojazd, o którym wiedział, że na pewno go nie używano. Chodziło o jeden z dwudziestu samolotów bojowych, które były ściągnięte z innych baz kopalnianych. Wszystkie te samoloty znajdowały się na pobliskim lotnisku, ponieważ nie starczyło już dla nich miejsca w hangarze. A jednak w sprawozdaniu było napisane wyraźnie: "Samolot Bojowy 3-450-967G". I to właśnie Numph umieścił go w wykazie.
Raport po raporcie, Terl dokładnie sprawdzał wykazy eksploatowanych pojazdów. Zauważył, że w każdym raporcie kolejność numerów seryjnych była inna. Czy może...? Tak! To musiał być jakiś szyfr! Pracował aż do świtu, ale w końcu udało mu się
164
laleźć klucz. Z numerów seryjnych niezliczonej liczby pojazdów lajdujących się na tej planecie można było odpowiednio wybrać zy ostatnie cyfry i za pomocą zwykłego podstawienia w ich iejsce liter przesłać takie informacje, jakie się tylko chciało. iesząc się jak dziecko, przeczytał pierwszą rozszyfrowaną wia-)mość. Brzmiała ona: "Nie ma skarg. Różnica bankowa - jak yykle".
Z nowymi siłami zabrał się znowu do obliczeń. Raporty były 2esyłane do rachuby centralnego biura Towarzystwa - do ipe, bratanka Numpha. Łączne wypłaty pensji i premii na Ziemi >winny się zamykać w kwocie stu sześćdziesięciu siedmiu ilionów kredytów galaktycznych. Obecnie jednak wypłacano Iko połowę pensji i nie płacono żadnej premii. Tymczasem na >dzimej planecie Nipe wykazywał pełne płace wraz z premiami, na konto swoje oraz Numpha przekazywał "wygospodarowaną idwyżkę". Operacja przynosiła im na czysto sto milionów cznie!
Były na to dowody: szyfr, niekompletna rachunkowość. Całe uro dygotało, gdy Terl chodził tam i z powrotem, gratulując >bie w duchu. Nagle zatrzymał się. A co by było, gdyby zmusił umpha i Nipe do przyjęcia go do spółki? Przyjęliby go. [usieliby! Ale nie... Jako dobry szef bezpieczeństwa Terl od razu świadomi! sobie, że jeśli on potrafił wpaść na trop tej machinacji, > mógłby to zrobić także ktoś inny. Były to wielkie, ale ebezpieczne pieniądze. Istniało duże prawdopodobieństwo, że [umph i Nipe zostaną w końcu nakryci, a wtedy czeka ich aporyzacja. Nie, Terl nie chciał brać w tym udziału. Nie operni! dotychczas żadnego przestępstwa. Nie można by go było wet skazać za niewykrycie tej afery, ponieważ rachunkowość [e wchodziła w zakres obowiązków jego departamentu. Żadne cargi na ten temat nie dotarły do niego z urzędu ochrony ezpieczeństwa. Miał na piśmie polecenia od Numpha, aby ichować czujność w sprawie buntu, ale nikt mu nie wydawał idnych poleceń, by utrzymywać porządek w centralnym biurze owarzystwa.
Nie! Terla zadowoli własne sto milionów. Wszystko powinno ojść gładko, wszystko było dopracowane. Nie jest to przecież idą Towarzystwa, żaden z pracowników Towarzystwa nie będzie i to zaangażowany. W razie czego mógł określić swoje przedsięwzięcie jako eksperyment i nawet udowodnić, że polecono mu je rzeprowadzić. Nic nie zostanie zapisane w dokumentacji. Ostat-ia, niewielka część tego przedsięwzięcia - wysłanie ładunku na
165
rodzimą planetę - była wprawdzie ryzykowna, ale nawet i z tego byłby w stanie się wykaraskać, gdyby go złapano. Ale nie da się złapać!
Niech Numph i Nipe mają tę swoją fortunę - i całe związane z nią ryzyko! Zachowa te akta tak długo, jak długo będą mu potrzebne do szantażowania Numpha, a potem zniszczy. Och, jakże się cieszył na następne spotkanie z dyrektorem!
2
- Słyszałem, że złapałeś więcej zwierząt - powiedział gderliwie Numph następnego popołudnia.
Naprzykrzając się sekretarce, Terl załatwił wreszcie wizytę u Numpha. Nie było to łatwe, gdyż nie cieszył się zbytnią sympatią pracowników biura, a już stanowczo nie cieszył się nią u samego dyrektora.
Numph siedział za biurkiem. Nie patrzył na Teria.
- Zgodnie z pańskim upoważnieniem - odparł Terl.
- Hm - chrząknął Numph. - Wiesz, prawdę mówiąc, to nie widzę nawet śladu tego twojego buntu.
Terl położył ostrzegawczo łapę na wargach. Przyniósł na to spotkanie mnóstwo dokumentów i jakiś przyrząd. Wziął go do łapy. Oniemiały dyrektor przyglądał się, jak Terl zaczyna wodzić przyrządem po całym biurze wzdłuż zakrzywionych belek kopuły, obok krawędzi dywanu, nad biurkiem i nawet pod krzesłami. Za każdym razem, gdy Numph chciał zadać jakieś pytanie, Terl kiwał ostrzegawczo pazurem. Wyraźnie upewniał się, czy nie było gdzieś ukrytego podsłuchu. Niczego nie wykrywszy, uśmiechnął się uspokojony i usiadł.
- Nie podoba mi się ten samolot zwiadowczy, huczący tu każdego ranka - powiedział Numph. - Przyprawia mnie o ból głowy.
- Zaraz zmienię jego kurs. Wasza Planetarna Mość. - Terl zanotował uwagę dyrektora.
- I te zwierzęta - dodał Numpb. - Zakładasz sobie prawdziwe zoo. Właśnie dziś rano Char mówił mi, że masz ich o sześć więcej.
- No cóż, faktycznie - odparł Terl - do realizacji projektu potrzeba ich ponad pięćdziesiąt. Będę również potrzebował maszyn, żeby nauczyć je ich obsługiwania, oraz upoważnienie...
- Absolutnie nie! - przerwał Numph.
166
- Zaoszczędzi to Towarzystwu masę pieniędzy i zwiększy jego fski...
- Teri, mam zamiar wydać polecenie, by zwaporyzować te worzenia. Gdyby centralne biuro dowiedziało się o tej twojej rcji...
- To wszystko jest poufne - rzekł Teri. - Ma być dla nich espodzianką. A jacy będą wdzięczni, gdy zobaczą, że wydatki i pensje i premie maleją, a ich zyski są coraz większe. Numph skrzywił się pogardliwie, ale Teri wiedział już wystar-ająco dużo. Przypuszczał, że dyrektor miał w planie zwiększenie aby personelu przysyłanego z Psychlo. Każdy dodatkowo itrudniony pracownik jeszcze bardziej nabijałby mu kiesę.
- Znam inne sposoby zwiększenia eksportu rudy - powiedział [umph. - Rozważam podwojenie liczby pracowników. Na sychlo jest mnóstwo bezrobotnych.
- Ale to zredukuje zyski - rzekł Teri niewinnym głosem. - . przecież sam mi pan mówił, że właśnie teraz toczy się batalia zyski.
- Więcej rudy, większe zyski - odparł Numph wojowni-EO. - A jak już tu przyjadą, będą pracować za połowę pensji. b jest nieodwołalne.
- Jeśli zaś chodzi o upoważnienia, które mam tutaj - rzekł X)kojnie Teri - w sprawie wyuczenia miejscowej, tubylczej siły )boczej...
- Czy nie słyszałeś, co powiedziałem? - zapytał Numph ze tością.
- Och, tak, słyszałem pana - uśmiechnął się Teri. - Ja tylko
-oszczę się o interesy Towarzystwa i wzrost jego zysków.
- Czyżbyś chciał powiedzieć, że ja się o to nie troszczę? - apytał dyrektor wyzywająco.
Teri położył mu na biurku plik dokumentów. W pierwszej hwili Numph zrobił taki ruch, jakby chciał je od siebie odsunąć, le nagle zamarł z wytrzeszczonymi oczami. Ostrożnie podniósł ierwsze kartki. Łapy zaczęły mu się trząść, gdy czytał oszacowała zysków i zakreślone kółkami luki w aktualnych informacjach i zarobkach, numery pojazdów i na końcu rozszyfrowaną rtadomość: "Nie ma skarg. Różnica bankowa - jak zwykle". Spojrzał na Terla z panicznym strachem.
- Zgodnie z regulaminem Towarzystwa - powiedział Teri - tam prawo zająć pana stanowisko.
Numph jak zahipnotyzowany patrzył na zawieszony u pasa 'eria miotacz.
167
- Ale administracja niezbyt mnie obchodzi. Poza tym jestem w stanie zrozumieć, że ktoś w pana wieku, nie mający przed sobą żadnej przyszłości, mógł szukać innych sposobów rozwiązania swoich problemów. Jestem bardzo wyrozumiały.
Numph wstrzymał oddech.
- Ściganie przestępstw popełnianych na Psychlo nie należy do moich kompetencji - dodał Terl i ciągnął dalej: - Był pan zawsze dobrym administratorem, głównie z tego względu, że nie utrudniał pan innym pracownikom wykonywania tego, co uważali za najlepiej służące interesom Towarzystwa. - Zgarnął ze stołu dowody rzeczowe. - Ze względu na mój szacunek do pana wszystkie dowody zostaną ukryte tak, że nikt ich nigdy nie zobaczy, o ile, oczywiście, nic mi się nie przydarzy. Nie zamelduję do Centrali Towarzystwa. Nic o tym wszystkim nie wiem. Nawet jeśli pan będzie twierdził, że wiedziałem, nie znajdą żadnych dowodów i nikt panu nie uwierzy. Jeśli pana za to zwaporyzują, to wyłącznie w skutek błędów popełnionych przez pana gdzie indziej. Ja nie będę miał z tym nic wspólnego. - Wstał i położył na biurku dyrektora potężny plik nie wypełnionych formularzy zapotrzebowań i upoważnień. - Do pańskiego podpisu - powiedział.
- Ależ one są in blanco - zaczął Numph. - Mógłbyś wpisać na nich cokolwiek! Maszyny, kopalnie, operacje wymienne, nawet własne przeniesienie poza tę planetę!
Ale głos zaczął go zawodzić. Miał wrażenie, że i jego umysł przestaje normalnie funkcjonować. Poczuł, że Terl wciska mu w łapę pióro. Przez następne piętnaście minut bezmyślnie, jak automat, podpisywał niezliczone formularze.
- Wszystko dla dobra Towarzystwa - uśmiechnął się Terl. Gruby plik formularzy włożył do opatrzonej zamkiem szyfrowym walizeczki, materiały dowodowe zaś do koperty, i zebrał
swój sprzęt.
- Usunięcie pana ze stanowiska zrujnowałoby pana karierę. Będąc pańskim przyjacielem, staram się tylko zminimalizować szkody wyrządzone Towarzystwu. Miło mi panu zakomunikować, że z mojej strony nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo. Proszę w to uwierzyć! Jestem oddanym pracownikiem Towarzystwa, ale ochraniam swoich przyjaciół.
Skłonił się lekko i wyszedł.
Numph siedział zdrętwiały w fotelu. W skołatanej głowie plątała mu się wciąż jedna tylko myśl: szef bezpieczeństwa jest demonem, a on, Numph, będzie odtąd całkowicie od niego
168 :
zależny. Był tak sparaliżowany strachem, że nawet nie pomyślał o ostrzeżeniu Nipe. Od tej chwili Teri stanie się faktycznym dyrektorem tej planety i będzie robił, co mu się będzie podobało.
3
Przygnębienie obu dziewcząt napawało Jonniego troską. Zrobiły, co mogły, by uporządkować i wysprzątać brudną klatkę. Próbowały nawet przybierać radosny wyraz twarzy, gdy rozmawiał z nimi przez pręty. Pattie udawała pogodną trochę lepiej niż Chrissie, ale gdy Jonnie powiedział jej, że na pewno wyjdzie za mąż za króla gór - był to żart, którym zawsze ją rozśmieszał - zalała się łzami. Próbująca ją uspokoić Chrissie też zaczęła płakać.
"Trzeba czymś je rozweselić albo przynajmniej stale dawać im jakieś zajęcie" - pomyślał Jonnie. Dosiadł Wiatrołoma i wyjechał z terenu bazy. Tancerka wraz z trzecim koniem, zwanym Starym Wieprzem ze względu na to, że dziwacznie chrząkał, podążała za nimi. Blodgett czuł się już lepiej, ale upłynie jeszcze trochę czasu, zanim będzie mógł biegać.
Jonnie szukał jelenia. Mając dziczyznę do wędzenia oraz skórę do oprawienia i wygarbowania, dziewczęta nie będą miały czasu na zamartwianie się. Jego własna gorycz i poczucie winy też nieco zelżały, gdy pędził przez równinę. Udało mu się upolować nie tylko jelenia. W małej kotlince natknął się również na antylopę. Wiodąc za sobą objuczone konie, szukał ziół dających dziczyźnie przyjemny zapach. Było jeszcze za wcześnie na jagody, ale liście wystarczą.
Jego uwagę zwróciło dobiegające z daleka buczenie. Zatrzymał się, badając wzrokiem niebo, i dostrzegł szybko powiększający się punkcik, który zbliżał się w jego kierunku. Ciekawość zaczęła ustępować miejsca zaniepokojeniu. Dokąd zmierzał ten obiekt? Leciał teraz z niewielką prędkością, bardzo nisko.
Nagle zrozumiał, że obiekt kieruje się wprost na niego. Był to jeden z samolotów z lotniska koło bazy. Znajdował się już na wysokości zaledwie stu stóp nad ziemią i denerwował hukiem konie. Jonnie trącił piętami Wiatrołoma i ruszył w kierunku bazy. Samolot odleciał, zawrócił, a potem z nagłym przyśpieszeniem zaczął na niego nurkować. Ziemię przed końmi rozerwały wybuchy. Wiatrołom stanął dęba i usiłował skręcić w bok. Jonniemu dzwoniło w uszach. Skręcił wierzchowcem w prawo. Ziemia przed nimi znowu wytrysnęła serią wybuchów. Wiatrołom zaczął wierz-
169
gać zadem. Jeden z jucznych koni zerwał się i uciekł. Jonnie zawrócił, chcąc pogalopować na północ, ale samolot wylądował, blokując mu drogę.
W otwartych drzwiach samolotu siedział Terl. Ryczał ze śmiechu, kiwając się w przód i w tył, waląc się w pierś, by złapać oddech.
Z wielkim trudem udało się wreszcie Jonniemu pozbierać juczne konie. Zsiadł z Wiatrołoma, by je uspokoić.
- Wyglądałeś tak pociesznie - wysapał Teri, poprawiając sobie maskę.
Konie wciąż jeszcze trzęsły się ze strachu, ale Jonnie był już spokojny. Patrzył nieruchomo na Terla. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Terl byłby już trupem.
- Chciałem ci tylko pokazać, jak łatwo byłoby cię zatrzymać, gdybyś kiedykolwiek próbował uciec - powiedział Terl. - Każde z tych działek jest w stanie zrobić z ciebie obłok pary.
Jonnie uwiązał liny jucznych koni do szyi Wiatrołoma. Stanął przy nim i uspokajająco głaskał go po chrapach.
- Mam dziś święto - rzekł Terl. - Odeślij konie do bazy i wsiadaj.
- Nie mam maski - odparł Jonnie.
- Przywiozłem ci maskę. - Terl sięgnął do wnętrza i uniósł ją. - Wsiadaj!
Jonniemu udało się już uspokoić Wiatrołoma. Przybliżył twarz do jego łba i powiedział:
- Idź do Chrissie!
Wiatrołom łypnął jeszcze okiem na samolot i ruszył w kierunku obozu, pociągając za sobą juczne konie.
"Tak - powiedział Terl do siebie - zwierzak rzeczywiście umie się porozumiewać z innymi zwierzętami".
4
Pierwsze chwile lotu nie były przyjemne. Jonnie siedział w olbrzymim fotelu drugiego pilota. Pas bezpieczeństwa był zbyt luźno zapięty, by spełniać swą rolę, Jonnie trzymał się więc kurczowo za poręcze fotela i obserwował uciekającą pod nimi ziemię. Bał się. Na zachodzie zaczęła się odsłaniać panorama gór. Piętnastominutowy lot oczarował go - nigdy nie przypuszczał, że świat jest taki wielki! Wtedy to Terl, przyglądający mu się od dłuższej chwili, powiedział:
170
- Umiesz kierować każdą maszyną górniczą. Samolot się od nich prawie nie różni. Masz przed sobą takie same urządzenia sterownicze jak ja. Pilotuj go!
Oderwał łapy od wolanta. Samolot gwałtownie się przechylił i Jonniego rzuciło na drzwi. Zaczęli pikować w dół. Jonnie nie zwrócił wcześniej uwagi na to, w jaki sposób Terl operuje sterami. A był tam cały labirynt dźwigni i przycisków. Zaczął naciskać jeden po drugim. Samolot zwariował: to wzbijał się w górę, to walił w dół; ziemia zbliżała się gwałtownie lub równie gwałtownie uciekała do tyłu.
Śmiech Terla przebił się przez ryk silnika i Jonnie zaczął sobie zdawać sprawę, że potwór był podchmielony kerbango. Rzeczywiście coś świętował. Jonnie zaczął przyglądać się sterom z większym spokojem i uwagą. Wszystkie maszyny Psychlosów miały dokładne oznaczenia. Niektórych pojęć nie znał, ale musiał zdać się na wyczucie. Główną rzeczą było niedopuszczenie, by samolot zbytnio zbliżył się do ziemi. Odszukał i wcisnął .przycisk sterowania wysokością. Ziemia zaczęła się oddalać.
- Przejmuję stery - powiedział Terl. - W szkole dostałem wysokie odznaczenie za pilotaż. Obserwuj, jak będę lądował na tym obłoku!
Byli tuż nad kłębiastą chmurą. Terl wcisnął jakieś przyciski i opuścił samolot na jej szczyt.
- Cały kłopot w tym, szczurzy móżdżku, że nie obserwowałeś, co robię. Byłeś zbyt zajęty gapieniem się na widoki. No tak, ale
\ gdyby szczury umiały latać, byłyby ptakami. - Zaśmiał się z własnego dowcipu, sięgnął za fotel i wyciągnął butlę z kerbango. Pociągnął z niej głębszy łyk i wstawił z powrotem, mocując do fotela. - Pierwsza lekcja: nie zostawiaj niczego w samolocie luzem. Zacznie latać po kabinie i wybije ci rozum z głowy. Co,
.oczywiście, wcale jeszcze nie znaczy - parsknął - że szczury
imają rozum!
Wystartował i kazał Jonniemu powtórzyć operację zatrzymywania samolotu w miejscu. Dopiero za trzecim razem chłopakowi udało się to bez wpadania do połowy w obłok. Zachęcony sukcesem poderwał samolot i skierował się w kierunku gór. Terl natychmiast - i jakby ze strachem - odebrał mu stery i zmienił kierunek lotu.
- Nie rób tego nigdy, kiedy ja jestem z tobą! - warknął i wyraźnie stracił humor.
- Dlaczego nie możemy lecieć nad górami? - zapytał Jonnie. Terl rzucił mu gniewne spojrzenie.
171
- Jeżeli już się lata nad tymi górami, trzeba być absolutnie pewnym, że samolot jest zupełnie szczelny. Rozumiesz?
Jonnie zrozumiał. Zrozumiał znacznie więcej, niż Terl przypuszczał.
- Dlaczego uczysz mnie latania? - zapytał.
- Każdy górnik musi umieć latać - warknął Terl. Jonnie wiedział, że to kłamstwo. Ker na pewno potrafił
latać - sam mu o tym mówił. Ale Ker powiedział też, że
inni górnicy byli zainteresowani w schodzeniu pod ziemię,
a nie w lataniu ponad nią. Było już dobrze po południu, gdy posadzili samolot na lotnisku.
Terl nałożył maskę, otworzył drzwi i popchnął Jonniego do
wyjścia.
- Nie wpadnij czasem na pomysł uruchomienia któregoś z tych samolotów - powiedział ostrzegawczo. - Potrzebne są do tego specjalne klucze, żeby odblokować komputery pokładowe. - Zahuśtał trzymanym w łapie kluczem. - A klucze trzymam obok skrzynki zdalnego sterowania.
Jonnie poszedł zająć się końmi. Wróciły już do bazy i stały teraz przy okalającej klatkę drewnianej barierze. Pattie rozpłakała się na jego widok. Uświadomił sobie, że dziewczęta były zdenerwowane widokiem koni przybywających bez niego.
- Upolowałem antylopę i jelenia! - krzyknął Jonnie w stronę klatki. - Spóźniłem się, bo szukałem ziół. Trochę znalazłem, więc mięso będzie miało aromat.
Chrissie wyglądała na zadowoloną.
- Możemy pokroić mięso w pasy i uwędzić je! - odkrzyknęła. - Mnóstwo tu też popiołu, więc możemy wyprawić skóry. Jonnie poczuł się raźniej.
- Jonnie, tu jest skóra olbrzymiego niedźwiedzia grizzły. Czy to ty go zabiłeś?! - zawołała Pattie.
Tak, zabił go. Nie był tylko pewien, czy zabił wówczas właściwą bestię.
Późnym wieczorem, gdy Terl wpuścił go do klatki, przeniósł do niej oprawioną dziczyznę i skóry do wyprawienia. Pogłaskał dziewczyny uspokajająco, usiłując nie okazać bólu, jakiego doznał, widząc ich poobcierane przez obroże szyje. Gdy wyszedł z klatki, Terl zamknął drzwi na klucz, włączył prąd i rzucając mu stos książek, powiedział:
- Skup swój szczurzy móżdżek na nich, zwierzaku! Jeszcze dzisiaj! Ker weźmie cię od rana na naukę, więc nie ganiaj teraz za szczurami!
172
Jonnie przyjrzał się książkom. Zaczynał się już domyślać, czego oczekuje od niego Terl. Książki były zatytułowane: "Podręcznik nauki latania dla początkujących" oraz "Teleportacja w odniesieniu do lotów załogowych i bezzałogowych". Ostatnia książka miała wyraźny nadruk: "Tajne. Nie do rozpowszechniania wśród obcych ras".
"Czy to możliwe - myślał Jonnie - żeby Terl działał wbrew interesom Towarzystwa?" Jeśli tak, to było zupełnie pewne, że i on, i dziewczęta zginą po wykonaniu wyznaczonych im zadań. Terl na pewno nie pozostawi żadnych śladów.
' Jonnie i Ker zajmowali się przerzucaniem maszyn górniczych i sprzętu do "bazy obronnej". Takie właśnie polecenie otrzymali rano od Terla. Przystosowany do tego celu samolot transportowy stał na lotnisku w pobliżu samolotów bojowych. Zzt, wyglądający na mocno zastraszonego, odnotował na spisie świder wnoszony właśnie do samolotu przez Kera. Potem podniósł rampy i zamknął luki.
Jonnie przypiął się pasami do fotela drugiego pilota, a Ker wśliznął się za stery. Frachtowiec wzbił się w powietrze i skierował na zachód. Ker leciał nisko i ostrożnie, gdyż żadna maszyna nie była należycie umocowana do pokładu samolotu.
Jonnie nawet nie rzucił okiem na przemykającą pod nimi ziemię - tę krótką trasę przemierzyli już kilka razy. Był zmęczony. Przez ostatni tydzień całe dnie spędzał na nauce latania, a noce na studiowaniu książek. Zmęczenie zaczynało już dawać znać o sobie. Szczególnie zmęczyła go lektura książki "Teleportacja w odniesieniu do lotów załogowych i bezzałogowych". Czuł, że gdyby wszystko pojął, wówczas byłby w stanie zrobić coś, żeby uniknąć losu, jaki gotuje mu Terl.
Książka była niezwykle trudna, oparta na matematyce Psych-losów, o wiele bardziej zaawansowanej od tej, którą dotąd studiował. Same symbole przyprawiały go o zawrót głowy. Rozpoczynający książkę rozdział historyczny był dość powierzchowny. Stwierdzano w nim po prostu, że sto tysięcy lat wcześniej psychloski fizyk, En, rozwikłał zagadkę teleportacji. Poprzednio uważano, że teleportacja polega na stwarzaniu materii w dowolnym miejscu w taki sposób, by przybrała swą naturalną formę. Ale nigdy nie zostało to udowodnione. En najwidoczniej odkrył,
173
że przestrzeń może istnieć całkowicie niezależnie od czasu, energii lub masy oraz że wszystkie te zjawiska zupełnie nie są ze sobą powiązane. Dopiero odpowiednio połączone tworzyły wszechświat. Przestrzeń była zależna tylko od trzech współrzędnych. Jeśli narzuciło się inny układ współrzędnych przestrzennych, przesuwało się samą przestrzeń. Każda energia lub masa zawarta w tej przestrzeni ulegała zatem przesunięciu wraz z nią.
Co się zaś tyczy silnika frachtowca, był to po prostu wbudowany w kadłub pojemnik, w którym można zmieniać współrzędne przestrzenne. Gdy się współrzędne zmieniały, wówczas pojemnik musiał podążać za nimi i to właśnie wytwarzało siłę napędową. Wyjaśniało to też, dlaczego samoloty poruszały się na zasadzie zmiany położenia przycisków na konsoli sterowniczej, a nie na zasadzie odrzutu powietrza. Nie musiały też mieć ani skrzydeł, ani żadnych ruchomych sterów. Do znacznie mniejszych pojemniczków, umieszczonych w ogonie i po obu stronach samolotu, wprowadzone były zestawy podobnych współrzędnych, służących do zmiany wysokości lotu i kąta przechylenia samolotu. Ciągi współrzędnych były stopniowo wprowadzane do głównego silnika, który po prostu podążał do przodu lub do tyłu, w zależności od tego, jaki zestaw współrzędnych zajmował aktualnie przestrzeń w pojemniku.
Teleportacja na dalekie odległości odbywała się w taki sam sposób. Materia i energia były przyporządkowane określonej przestrzeni i jeśli zamieniała się ona położeniem z inną przestrzenią, wówczas materia i energia po prostu również zmieniały swoje parametry. Dlatego też wydawało się, że materia i energia znikały z jednego miejsca i pojawiały się w innym. Faktycznie jednak nie zmieniały one swego położenia. To przestrzeń wokół nich się zmieniała.
Mógł teraz zrozumieć, w jaki sposób została zaatakowana Ziemia. Gdy Psychlosi dowiedzieli się o jej istnieniu - prawdopodobnie przez którąś ze swoich odległych placówek w kosmosie - musieli tylko zdobyć jej współrzędne. Oczywiście, użyli do tego urządzenia w rodzaju rejestratora. Wprowadzili do niego próbny zestaw współrzędnych, teleportowali w kierunku Ziemi, a potem obejrzeli zdjęcia. Jeśli rejestrator znikał, znaczyło to, że został wchłonięty przez masę planety. Wtedy trzeba było tylko wprowadzić odpowiednią korektę do współrzędnych i teleportować nowy rejestrator.
W ten sam sposób przesłali na Ziemię śmiercionośny gaz,
174
a gdy uległ rozrzedzeniu, ruszyli na nią uzbrojeni po zęby. Ziemia została zdobyta i spustoszona. Nie wiadomo było tylko, czy da się zakłócić ten mechanizm. Każda placówka Psychlosów w kosmosie mogła teleportować na Ziemię nowe porcje gazu, a nawet całą armię, zależnie od kaprysu. Jonnie czuł się zupełnie bezradny.
- Nie jesteś zbyt rozmowny - zauważył Ker, zataczając krąg przed lądowaniem w starej bazie obronnej.
Jonnie oderwał się od ponurych myśli. Wskazał na zawieszoną na szyi guzikową kamerę.
- Zapomnij o tym! - rzekł Ker i widząc jego zdumienie, dodał: - One mają zasięg do dwóch mil.
Wskazał na klapę kieszeni w swojej kurcie roboczej. Znacznie mniejszej kamery guzikowej z wytłoczonym symbolem Towarzystwa używał w charakterze rzeczywistego guzika.
- A nie pięć lub nawet więcej? - zapytał Jonnie.
- A gdzież tam! - odparł Ker. - Środki bezpieczeństwa w Towarzystwie są dość uciążliwe, ale w tym samolocie nie ma żadnego urządzenia rejestrującego. Sprawdziłem to. Dlaczego, do krzywego asteroidu, przewozimy tę maszynerię do tej starej bazy obronnej? - Spojrzał w dół. - To nawet nie wygląda na bazę obronną.
I rzeczywiście nie wyglądało - było to po prostu skupisko kilku budynków, nawet bez lotniska. W jednym miejscu stały szeregi jakichś dziwnych, ustawionych pionowo, zaostrzonych przedmiotów.
- To Terl wydaje rozkazy - rzekł Jonnie zrezygnowanym tonem.
- Nie, psiakrew! To nie były polecenia Terla! Widziałem je. Podpisane były przez Dyrektora Planety. Terl nawet narzekał. Powiedział, że zastanawia się, czy staremu Numphowi nie odbił czasem dysk w komputerze.
; Jonnie zrozumiał: Terl zacierał za sobą ślady. Poczuł się Inieswojo.
- Ten towar - Ker kiwnął głową do tyłu - ma być rzekomo [Sprzętem szkoleniowym. Ale dla kogo? To jest sprzęt górniczy w bardzo dobrym stanie. Trzymaj się, lądujemy! t Frachtowiec powoli opuścił się i lekko opadł na ziemię. Ker nałożył maskę.
- Jeszcze jedna zabawna rzecz. W tym towarze wcale nie ma zapasów gazu do oddychania. Tyle tylko, co pozostało w zbiornikach. A o ile wiem, tylko ty możesz kierować maszynami bez
175
gazu w kabinie. Czy masz zamiar obshigiwać wszystkie maszyny? - Zaśmiał się. - Wykończyłbyś się! Weźmy się za rozładunek!
Następną godzinę spędzili na ustawianiu maszyn na polu obok największego budynku. Były tam świdry, latające platformy, bębny do nawijania lin, kołowroty, sieci do rudy, łopaty do spychaczy i pojazdy ciężarowe. Razem z ładunkiem dostarczonym już wcześniej było ponad trzydzieści maszyn.
- Chodźmy tu trochę powęszyć - zaproponował Ker. - I tak szybko się z tym uwinęliśmy. Co może być w tym wielkim budynku?
Była w nim cała masa pokoi. W każdym z nich stały łóżka i szafy. Natknęli się też na pomieszczenia wyglądające na umywalnie. Ker szukał łupów, ale wiatr i śnieg, hulające bez przeszkód od wielu lat, dokonały dzieła zniszczenia. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu i jakichś trudnych do zidentyfikowania szczątków.
- To już zostało złupione - stwierdził Ker. - Chodźmy popatrzeć gdzie indziej!
Ciężko stąpając wszedł do innego budynku. Jonnie stwierdził, że kiedyś musiała być w nim biblioteka, w której - bez opieki Chinkosów - pozostały teraz głównie śmieci. Dziwaczna, zniszczona budowla, która miała siedemnaście wierzchołków - Jonnie policzył je - była, jak się zdawało, swego rodzaju pomnikiem. Ker wszedł do środka przez otwór, w którym nie było już drzwi. Na ścianie wisiały dwa skrzyżowane kawałki zmurszałego drewna.
- Co to za rzecz? - zapytał Ker.
Jonnie wiedział, że był to krzyż kościelny. Powiedział to Kerowi.
- Zabawne, mieć coś takiego w bazie obronnej! - zdziwił się Ker. - Wiesz, nie wydaje mi się, żeby to była baza obronna. Wygląda bardziej na szkołę.
Tak, to była szkoła. Ta sama "Akademia Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych", którą kiedyś pokazał Jonniemu Terl.
Wrócili do frachtowca.
- Założę się, że organizujemy tu jakąś szkółkę - rzekł Ker. - Ale kogo będą uczyć? Na pewno nie Psychlosów, bo nie ma zapasów gazu do oddychania. Podnieś rampy, Jonnie! Zjeżdżamy stąd!
Jonnie podniósł rampy, ale zwlekał z wejściem do kabiny. Przyszło mu na myśl, że chyba tu będzie obóz. Zobaczył strumień spływający z pobliskiego, pokrytego śniegiem szczytu.
176
I wokół mnóstwo drzew. Odszedł trochę dalej i spojrzał na okop, z którego toczono ostatnią walkę z Psychlosami. Trawa była wysoka. Wdrapał się do kabiny frachtowca głęboko zatroskany.
6
Tego wieczoru Terl był mocno podekscytowany.
- Powiedz do widzenia swoim stworzeniom, zwierzaku! Jutro o świcie wyruszamy w długą podróż.
Jonnie gwałtownie przystanął, omal nie upuszczając naręcza drewna opałowego, które właśnie wnosił do klatki.
- Na jak długo?
- Pięć dni, może tydzień. To zależy - odparł Terl. - Dlaczego chcesz wiedzieć?
- Muszę zostawić im pożywienie i mnóstwo innych rzeczy.
- Och - rzekł obojętnie Terl. - Mam tu stać i czekać? Zdecydował się. Zamknął znów klatkę i włączył prąd. Oddalił się pośpiesznie, rzucając na odchodnym:
- Wrócę później.
"No cóż, coś się zaczyna - pomyślał Jonnie. - Co też za diabelstwo nastąpi teraz?"
Na szczęście upolował tego dnia młodego, tłustego byczka. Zręcznie zabrał się do roboty. Poćwiartował go, dwie części owinął skórą i położył przed drzwiami klatki.
- Chrissie! - zawołał. - Przygotuj mi wystarczającą ilość wędzonego mięsa na pięć dni. I pomyśl, czego będziecie potrzebowały na ten czas!
- Wyjeżdżasz?!
- Tylko na krótko.
Obie dziewczyny były wyraźnie przestraszone i smutne. Zaklął w duchu.
- Na pewno wrócę. Zajmij się przygotowaniem jedzenia! Obejrzał ranę Blodgetta. Koń mógł już chodzić, ale czasy kiedy beztrosko ganiał po łąkach, skończyły się na zawsze ze względu na poszarpane mięśnie. Trochę kłopotu sprawił mu problem paszy dla koni. W końcu zdecydował się puścić je luzem, ale zobowiązał Pattie, żeby kilka razy dziennie przywoływała je do bariery i przemawiała do nich.
Do zawieszonej u pasa torby włożył krzemień, hubkę, szkło do cięcia i parę innych drobiazgów. Zwinął ubranie z jeleniej skóry
177
w rulon, wkładając do niego dwie maczugi, tak że tworzyły jeden pakunek.
Gdy późnym wieczorem Terl przyszedł ponownie i otworzył drzwi klatki, Jonnie szybko wniósł do niej wszystko, co mogło być potrzebne Chrissie. Będzie mogła wędzić wołowinę i wyprawiać skóry. To zajmie im czas. Wziął paczkę, którą mu przygotowała.
- Czy nic ci się nie stanie, Jonnie? - zapytała Chńssie. Był przygnębiony, ale się uśmiechnął.
- Będzie to moją główną troską w każdym razie - odparł. - A więc przestań się martwić! Posmaruj szyję Pattie odrobiną tego łoju, on dobrze goi otarcia skóry!
- No chodźże już wreszcie! - zawołał spoza klatki poirytowany Terl.
- Jak ci się podoba szkło do cięcia różnych rzeczy? - zapytał Jonnie.
- Jest bardzo dobre, jeśli używa się go ostrożnie - odparła Chrissie.
- Hej! - zawołał Terl.
Jonnie pocałował Pattie w policzek.
- No, opiekuj się dobrze siostrą, Pattie! Otoczył Chrissie ramionami i przytulił.
- Nie martw się, proszę cię!
- Wyłaźże z tej cholernej klatki! - wrzasnął Terl. Dłoń Chrissie przesuwała się po ramieniu Jonniego. Oddalał się od niej, aż w końcu stykały się tylko ich palce.
- Uważaj na siebie, Jonnie! - szepnęła ze łzami w oczach. Terl szarpnięciem wyrwał go z klatki i zatrzasnął drzwi. Podczas gdy Jonnie zasuwał drewnianą barierę, włączył prąd.
- O świcie - powiedział - chcę, byś był na lotnisku, gotów do odlotu. Frachtowiec pasażerski numer dziewięćdziesiąt jeden. Nałóż porządne ubranie i buty, które nie zasmrodzą całego samolotu! Weź ze sobą pompę powietrzną, dodatkową maskę i mnóstwo butli! Zrozumiałeś?
Oddalił się niemal biegiem. W ostatnich dniach był niezwykle ruchliwy i zabiegany.
Nieco później, już w ciemnościach, Jonnie nazbierał dzikich kwiatów i jagód i usiłował przecisnąć je do klatki pomiędzy prętami. Ale wytwarzający się natychmiast łuk elektryczny zwęglał je, zanim zdążyły przelecieć. Wyglądało to gorzej, niż przypuszczał. Położył się w końcu spać, pewny, że czeka ich wszystkich trudna, jeśli nie fatalna przyszłość.
178
Wystartowali kierując się na północny wschód i szybko osiągnęli wysokość ponad dziesięciu mil. Chłód wciskał do kabiny lodowate szpony.
Wyruszyli późno, ponieważ Terl osobiście sprawdzał każde urządzenie i każdą część samolotu, jakby bał się sabotażu. Był to stary samolot bojowy, opancerzony i uzbrojony w bateńe ciężkich rakiet typu "powietrze-powietrze" i "powietrze-ziemia". Olbrzymi kadłub, chwilowo pusty, służył zapewne do transportowania kompanii szturmowej w sile pięćdziesięciu żołnierzy. Były w nim wielkie ławy, skrzynie oraz stojaki na miotacze ręczne. Miał wiele opancerzonych otworów strzelniczych, ale wyraźnie już od wieków nie był używany.
Z trajkoczącej konsoli komputera wysuwała się taśma, na której zapisywana była trasa ich lotu. Na horyzoncie majaczyło bladozielone zamglone morze i biała lodowa pustka - Jonnie wiedział już, że tam właśnie jest biegun północny.
- Dokąd zmierzamy? - zapytał.
Terl nie odpowiadał. Wyszarpnął z kieszeni fotela Między-galaktyczną Mapę Górniczą planety i rzucił ją Jonniemu.
- Patrz na świat, zwierzaku. Świat jest okrągły. Jonnie rozwinął mapę.
- Wiem, że świat jest okrągły. Dokąd zmierzamy?
- Na pewno nie tam - odparł Terl, wskazując na pomoc. - To wszystko woda, mimo że wygląda na ciało stałe. Po prostu lód. Nigdy tam nie ląduj! Zamarzłbyś na śmierć.
Jonnie patrzył na rozwiniętą mapę. Terl nakreślił na niej linię trasy wiodącą w górę przez kontynent, potem przez wielką wyspę i znów w dół, do wierzchołka innej wyspy. Była to typowa mapa górnicza, na której wszystko oznaczone było liczbami, a nie nazwami. Jonnie szybko przełożył je na chinkoskie odpowiedniki i skonstatował, że trasa prowadziła przez Kanadę, skrawek Grenlandii i obok Islandii w dół, do północnego krańca Szkocji. Na mapie górniczej Szkocja oznaczona była numerem 89-72-13.
Terl przełączył samolot na autopilota i sięgnął za fotel po pojemnik z kerbango. Wypił trochę, siorbiąc głośno.
- Zwierzaku - rzekł - właśnie zamierzam dokonać rekrutacji pięćdziesięciu takich stworzeń jak ty.
- Myślałem, że prawie wszyscy ludzie wyginęli!
179
- Nie, szczurzy móżdżku. Jest jeszcze kilka grup w różnych niedostępnych miejscach tej planety.
- A dostawszy ich - zapytał Jonnie - mamy zamiar zabrać ich z powrotem do "bazy obronnej"? Terl spojrzał na niego i kiwnął potakująco głową.
- A ty mi w tym pomożesz.
- Jeśli mam ci w tym pomóc, to może byłoby lepiej, żebyśmy przedyskutowali, w jaki sposób zamierzamy tego dokonać.
- Zwyczajnie. - Terl wzruszył ramionami. - Tam, w górach, znajduje się osada. A to jest samolot bojowy. Po prostu przelecimy nad nią i ostrzelamy pociskami oszałamiającymi, a potem przejdziemy się po okolicy i załadujemy na pokład tych, których będziemy chcieli.
- Nie!
- Przyrzekłeś... - warknął Terl z pogróżką.
- Wiem, co przyrzekłem. Mówię "nie", bo twój plan jest bez sensu.
- Te miotacze można nastawić na "oszołomienie". Nie muszą być nastawione na "zabijanie".
- A może byłoby lepiej, gdybyś mi powiedział, co ci ludzie mają robić - rzekł Jonnie.
- No cóż, będziesz ich uczył obsługi maszyn. Myślałem, że sam do tego dojdziesz, szczurzy móżdżku. Przecież przetransportowałeś te maszyny. A więc, dlaczego mój plan jest zły?
- Bo nie będą chcieli współpracować - odparł Jonnie. Terl zaczął się zastanawiać. No tak, żeby zmusić ich do
współpracy, musiałby się nieźle natrudzić. A na to nie miał ani
czasu, ani ochoty.
- No to powiemy im, że jeśli nie będą współpracowali, to rozniesiemy miotaczami tę ich osadę na zawsze.
- Tak - rzekł Jonnie i zaśmiał się - rzeczywiście na zawsze. Tylko ciekawe, gdzie zdobędziesz innych.
Ubodło to Terla do żywego. Jonnie uważnie studiował mapę. Zauważył, że omijali teren kopalni położonej w południowo--zachodniej Anglii.
- Jeśli to ja mam ich uczyć - zaczął ostrożnie - to będzie lepiej, jeśli pozwolisz mi pójść i porozmawiać z nimi. Terl zaśmiał się warkliwie.
- Zwierzaku, jeśli wejdziesz do tej osady, to oni zrobią z ciebie sito. To samobójstwo! Co za szczurzy móżdżek!
- Jeśli chcesz mojej pomocy - rzekł Jonnie, oddając mu
180
mapę - to wyląduj na tej górze i pozwól mi przejść pieszo ostatnie pięć mil.
- A co zrobisz potem?
- Dostarczę ci pięćdziesięciu ludzi.
- Nie, to zbyt ryzykowne. Nie po to poświęciłem ponad rok na uczenie ciebie, bym teraz musiał wszystko zaczynać od początku. - Terl potrząsnął przecząco głową. W tym samym momencie uświadomił sobie, że chyba powiedział za dużo. Popatrzył podejrzliwie na Jonniego i pomyślał: "Nie mogę dopuścić, żeby ten zwierzak sądził, że jest dla mnie tak cenny". - Cholera! - zawołał. - W porządku, zwierzaku, możesz zrobić po swojemu i dać się zabić. Jakie to ma w końcu znaczenie, czy będzie o jednego zwierzaka więcej czy mniej. Gdzie ta góra?
Niedaleko od północnej Szkocji Terl zniżył frachtowiec. Mknęli tuż nad szarozieloną wodą, zahuczeli wznosząc się wzdłuż urwistego brzegu, wdarli się w głąb lądu, kładąc po drodze krzewy i drzewa i wreszcie zatrzymali się pod stromą skarpą.
8
Jonnie wysiadł z frachtowca. Nie przypuszczał, że są na ziemi miejsca tak bardzo różne od znanych mu krajobrazów. Wszystko tu było zamglone i niebieskawe. Na pozór okolica była piękna, ale wznosząca się nad nią góra miała ciemne gardziele i niedostępny szczyt. Była w niej jakaś tajemniczość, zupełnie jak gdyby pozorna łagodność skrywała niemiłe zagrożenia. Przebrał się w ubranie ze skóry jelenia. Do pasa przywiesił maczugę.
- To tam, około pięciu mil stąd. - Terl wskazał na południe. - Bardzo nierówny teren. Niech ci nie wpadnie do głowy pomysł, żeby zniknąć! Pomiędzy tobą i twoimi górami rozpościera się cały ocean i cały kontynent. Nigdy nie zdołasz tam wrócić. A poza tym... - Wyjął skrzynkę zdalnego sterowania i pokazał ją Jonniemu. - Pamiętaj o tym!
- Prawdopodobnie - rzekł Jonnie - najpóźniej jutrzejszego ranka wrócę, by zaprowadzić cię do osady. Czekaj tu na mnie.
- Jutro w południe - powiedział Terl z naciskiem - wyląduję tu i zdobędę tych pięćdziesięciu ludzi na swój sposób. Jeśli będziesz jeszcze żywy, to schowaj się pod czymś, żeby uniknąć porażenia przez miotacze. Do zobaczenia, szczurzy móżdżku!
Jonnie trafił na słabo widoczny szlak wiodący na południe i na
181
zmianę to idąc, to biegnąc, przemierzał żleby, zarośla i jałowe pola. Nie był to teren zbyt obfitujący w żywność - nie spłoszył po drodze żadnego jelenia, chociaż natknął się na stare ich ślady. Nie było tu zbyt wiele trawy do skubania. Wydawało mu się, że daleko, na innej górze, dojrzał owce, parę sztuk. Poprzez znajdujące się przed nim zarośla mignęła woda. Przyśpieszył kroku.
Nagle z krzaków wychyliły się trzy zaostrzone żerdzie. Jonnie zatrzymał się i bardzo powoli podniósł ręce do góry, trzymając dłonie na zewnątrz, by pokazać, że nie ma w nich żadnej broni.
Odezwał się gardłowy głos:
- Zabierz mu maczugę! Chyżo!
Jedna z dzid opadła i z krzaków wyszedł przysadzisty młodzian z czarną brodą. Nieco bojaźliwie wyszarpnął maczugę zza pasa Jonniego, potem zaszedł go od tyłu i popchnął. Dzidy rozchyliły się, umożliwiając im przejście.
- Wygląda szykownie - powiedział gardłowy głos. - Nie dajta mu zwiać!
Doszli do małej polanki i Jonnie mógł się im wreszcie przyjrzeć. Było ich czterech: dwóch miało ciemne oczy i czarne włosy, trzeci, jasnowłosy i niebieskooki, był roślejszy od pozostałych. Czwarty był starszym mężczyzną, wyglądał na ich przywódcę. Mieli na sobie długie, sięgające kolan koszule z jakiegoś szorstkiego materiału, a na głowach berety.
- To jakiś złodziej z Orkadów - powiedział jeden z nich.
- Nie, ja ich znam - sprzeciwił się drugi.
- A może to Szwed - zastanowił się głośno blondyn. - Ale nie, żaden Szwed tak się nie ubiera.
- Skończta te gadki! - polecił stary. - Zajrzyjcie do jego torby, to może znajdziecie tam odpowiedź!
- Sam mogę dać ci odpowiedź - roześmiał się Jonnie. Odskoczyli do tym i nastawili dzidy. Potem jeden z czarnowłosych ostrożnie wysunął się do przodu i przyjrzał się dokładnie
twarzy Jonniego.
- To Anglik! Posłuchaj, jak mówi! Stary odepchnął go niecierpliwie.
- Nie, Angliki są martwe od wieków. Ostały się ino te, co żyły tutaj.
- Zejdźmy do osady! - powiedział Jonnie. - Jestem posłańcem.
- Ach! - rzekł czarnobrody. - Od klanu Argyllów. Chcą rozmów na temat pokoju.
182
- Nie - powiedział stary. - Nie ma ich szala w kratę. - Posłaniec to ty jesteś od kogo? - zwrócił się do Jonniego.
- Przewróciłbyś się, gdybym ci powiedział - rzekł Jonnie. - Dlatego chodźmy do osady! Moje posłanie przeznaczone jest dla waszego pastora albo burmistrza.
- Och, mamy tu pastora, ale ty pewnie myślisz o Wodzu Klanu, Fearghusie! Idźcie przodem, chłopaki, i uprzedźcie go.
9
Osada rozciągała się wzdłuż brzegu jeziora, które, jak się Ipóźniej okazało, mieszkańcy nazywali Loch Shin. Wyglądała na Itymczasowe miejsce pobytu, takie, z którego łatwo jest uciec, szybko pozbierawszy manatki. Dokoła było mnóstwo stojaków !z suszącymi się rybami. Kilkoro dzieci zerkało na nich bojaźliwie zza rozwalających się ścian. Tylko kilka osób wyszło z domów przypatrzyć się nadchodzącym, ale Jonnie czuł, że obserwuje go wiele par oczu.
Wprowadzono go do frontowego pomieszczenia, jedynego nie zrujnowanego kamiennego budynku. Z pokoju, w którym się znaleźli, stary mężczyzna, który go tu przyprowadził, przeszedł do następnego. Do uszu Jonniego dobiegł dość głośny gwar głosów. Spoza postrzępionej zasłony zerkał na niego chudy dzieciak o intensywnie niebieskich oczach. Jonnie wyciągnął w jego kierunku dłoń, ale dzieciak zniknął za zasłoną.
Najwidoczniej za tamtym pomieszczeniem też były drzwi, bo kilkakrotnie słychać było odgłos ich otwierania i zamykania. Gwar rozmów przybierał na sile, drzwi otwierały się coraz częściej.
W końcu stary ukazał się z powrotem.
- Przyjmie cię. - Wskazał ręką zasłonę.
Jonnie wszedł do środka. Siedziało tam ośmiu ludzi uzbrojonych w dzidy i maczugi. W wielkim fotelu spoczywał potężnie zbudowany, czarnowłosy i czarnobrody mężczyzna. Miał na sobie krótki kilt ukazujący kolana silnie umięśnionych nóg. Na kolanach trzymał wielki miecz. Jonnie domyślił się, że stoi przed Wodzem Klanu Fearghusem.
Fearghus potoczył wzrokiem po członkach rady, aby przekonać się, czy wszyscy są już na miejscu, a potem zwrócił się do Jonniego.
- Posłaniec? - zapytał. - Od kogo?
183
- Czy macie kłopoty z potworami? - odpowiedział pytaniem Jonnie.
Efektem jego pytania było wyraźne poruszenie wśród zgromadzonych. Fearghus podniósł władczo rękę - zapadła cisza.
- Rozumiem, że masz na myśli demony - powiedział.
- Czy zechciałbyś łaskawie powiedzieć, jakie mieliście z nimi kłopoty? - poprosił Jonnie.
- Młody człowieku - rzekł Fearghus - nie podałeś nam swego imienia i twierdzisz, że jesteś posłańcem, choć nie mówisz, od kogo. Sądzę, że wyjawisz nam to w odpowiednim czasie, wyświadczę ci więc tę grzeczność i odpowiem na pytanie.
Mimo różnic w akcencie - Wódz Klanu mówił gardłowo i połykał końcówki słów - Jonnie rozumiał go bez trudności.
- Już od czasów mitologicznych - zaczął Fearghus - mamy z demonami kłopoty. Mity mówią, że rozpostarli oni nad Ziemią wielką chmurę i wszyscy ludzie, z wyjątkiem bardzo niewielu, wymarli. Jestem pewien, że znasz te mity, gdyż są to mity religijne, a ty wyglądasz na przyzwoitego, dobrze wychowanego, młodzieńca. Żaden człowiek nie śmie żyć na terenie położonym na południe od nas. O pięćset mil na południowy zachód stąd znajduje się forteca demonów. I od czasu do czasu najeżdżają oni nasze okolice i polują na ludzi. Zabijają ich bez powodu i bez skrupułów. W tej chwili przebywamy w osadzie rybackiej, ponieważ nadszedł czas połowów. Mieszkamy tu i pracujemy z wielkim ryzykiem. Gdy tylko zdobędziemy trochę żywności, wycofamy się w góry. Byliśmy zawsze dumnym narodem, my z klanu Fearghusa, ale nikt nie może pokonać demonów. A teraz, skoro już odpowiedziałem na twoje pytania, mów, co masz do powiedzenia!
- Jestem tu po to - powiedział Jonnie - aby zwerbować pięćdziesięciu młodych, odważnych mężczyzn. Zostaną oni nauczeni pewnych umiejętności i będą wykonywać pewne zadania, niebezpieczne zadania. Wielu z nich może zginąć, ale w końcu, jeśli się nam poszczęści, możemy pokonać demony i wypędzić je z naszego świata.
Wśród zebranych zawrzało. Słuchając swojego przywódcy, członkowie rady milczeli, ale pomysł, że ktoś może walczyć z demonami, był tak nieprzyzwoity, że wybuchnęli oburzeniem. Jonnie siedział w milczeniu, aż w końcu szef grzmotnął rękojeścią miecza w poręcz fotela i potoczył wściekłym wzrokiem po członkach rady.
- Chciałbyś zabrać głos, Angusie?
184
- Tak. Przypomnę jeszcze jeden mit. Bardzo dawno temu, kiedy żyło jeszcze tysiące Szkotów, zorganizowano wielką wyprawę na południe. Wszyscy zginęli.
- To zdarzyło się jeszcze przed demonami! - zawołał inny członek rady.
- Nikt nigdy z nimi nie walczył! - wrzasnął jeszcze inny. Do przodu wysunął się siwawy, starszy człowiek.
- A ja myślę - powiedział - że sprawa jest godna uwagi. Głodujemy w górach: jest za mało paszy dla owiec, nie mamy odwagi uprawiać ziemi i siać zboża, jak to kiedyś robili w tych skalistych dolinach nasi przodkowie. Dzieje się tak, ponieważ mity głoszą, że w powietrzu latają demony i obserwują nas bez przerwy. Chcę też powiedzieć, że ten cudzoziemiec - odziany w coś, co, jak mniemam, jest skórą Jelenia i oznacza, że jest myśliwym, mówiący z dziwnym akcentem, uśmiechający się, uprzejmy i nie będący Argyllem - poddał nam pomysł, o jakim nigdy jeszcze w swoim długim życiu nie słyszałem. To, że przedstawia wizję tak śmiałą i zuchwałą, dowodzi, iż musi być Szkotem! Proponuję, byśmy go wysłuchali! - zakończył i usiadł.
Fearghus zadumał się.
- Robercie Lisie, nie możemy pozwolić sobie na odejście wszystkich młodych mężczyzn. Cudzoziemcze, nie powiedziałeś nam ani swego imienia, ani nie wyjaśniłeś, od kogo przynosisz posłanie.
Jonnie odetchnął głęboko.
- Jestem Jonnie Goodboy Tyler. Przybywam z Ameryki. Rozległ się głośny szmer głosów. A potem Robert Lis powiedział:
- Legendy mówią, że był taki kraj, do którego pojechało wielu Szkotów.
- W takim razie on musi być Szkotem - rzekł inny członek rady. Szef podniósł rękę, aby ich uciszyć.
- To nam jeszcze nie mówi, czyim jesteś posłańcem.
- Jestem posłańcem rodzaju ludzkiego, zagrożonego całkowitą zagładą.
Na jednych twarzach zobaczył cień strachu, na innych zaś wyraz podziwu. Wódz Klanu pochylił się ku niemu.
- Jak się tu dostałeś?
- Przyleciałem.
I szef, i inni musieli to w myślach przetrawić. Potem szef zmarszczył brwi.
185
- W obecnych czasach tylko demony mogą latać. Jak się tu dostałeś z Ameryki?
- Mam jednego na moje usługi - odparł Jonnie.
10
Musiał zdążyć dotrzeć do Terla, zanim potwór wystartuje i zaatakuje osadę. Słońce było już wysoko i niebezpiecznie zbliżało się do zenitu. Biegł wiodącym pod górę szlakiem, a serce waliło mu jak młotem. Smagały go gałęzie krzaków.
Miał za sobą szaloną noc i trudny, pracowity ranek. Fearghus rozesłał po całych Górach Szkockich pieszych i konnych posłańców, by zwołać wodzów innych klanów. Przybywali z odległych dolin i ukrytych pieczar górskich, brodaci, ostrożni i podejrzliwi - niektórzy z nich byli ze sobą zwaśnieni. Przybyli szefowie McDouglasów, Glencannonów, Campbellów i wielu innych. Przybył nawet szef Argyllów. Zjawił się też jeden angielski lord z pogórza. Późnym wieczorem do osady wkroczył król Norse, władca małej kolonii położonej na wschodnim wybrzeżu.
Było już dobrze po pomocy, gdy Jonnie mógł przemówić do zebranych. Wytłumaczył im wszystko najlepiej, jak potrafił. Mówił, że Teri ma własne plany, niezależne od interesów Towarzystwa, i wykorzystuje władzę do zaspokojenia osobistych ambicji. Powiedział, że Terl wpadł na pomysł, żeby wykorzystać go, to znaczy Jonniego, a za jego pomocą innych ludzi do realizacji swojego projektu i że prawdopodobnie pozabija wielu z nich, gdy nie będą mu już potrzebni. Słuchali w milczeniu, ale gdy powiedział, że szansę powodzenia ich planów są, niestety, znikome, zaczęli kiwać głowami i uśmiechać się tajemniczo. A gdy jeszcze opowiedział im o Chrissie i Pattie, trzymanych jako zakładniczki, kupił ich wszystkich. Obudził w ich duszach romantyczne uniesienie, które przetrwało przez wieki klęsk i upokorzeń. Jak ona wygląda? Czarne oczy i jedwabiste włosy koloru zboża. Jakie ma kształty? Piękne i zgrabne. Jak się czuje? Złamana rozpaczą, nie bardzo ma nadzieję na ratunek. Wrzało w nich, gdy słuchali o klatce, obroży i smyczy. Potrząsali bronią, wygłaszali płomienne mowy i przypominali legendy.
Na szczytach gór zapłonęły ognie obwieszczające, że wodzowie zwołują członków klanów. Na miejsce zgromadzenia wyznaczono pobliską łąkę. Ceremonialne prezentacje i nie kończące się pytania zatrzymały Jonniego aż do jedenastej następnego ranka i gdy
186
spojrzał wreszcie na słońce, z przerażeniem stwierdził, że zostało nu bardzo niewiele czasu na dotarcie do samolotu i powstrzyma-lie Terla.
Mimo ostrego bólu w boku biegł bez chwili odpoczynku stromym, wijącym się szlakiem. Obawiał się, że w każdej chwili noże usłyszeć przed sobą huk startującego samolotu.
Ponad pięć mil biegiem po nierównym terenie, i to wciąż pod ^órę! Usłyszał odgłos uruchamiania silnika, gdy dobiegał do celu. Przebił się przez zarośla porastające skraj płaskowyżu. Samolot saczynał się wznosić. Biegnąc jak opętany, krzyczał i wymachiwał ramionami. Jeśli nie zatrzyma samolotu, cały jego trud pójdzie na mamę. Maszyna zawisła o parę stóp nad ziemią, obracając się nosem w kierunku osady. Cisnął w nią maczugą, żeby zwrócić uwagę Terla. Samolot z powrotem osiadł na ziemi, huk silnika zamilkł i Teri otworzył drzwi.
- Czyżby cię gonili? - zapytał. - No to właź do środka, polecimy w dół i zabierzemy się do roboty.
- Nie. - Wciąż jeszcze ciężko dysząc, Jonnie wgramolił się na fotel. - Wszystko załatwione.
- Widziałem, że przez całą noc na szczytach wzgórz paliły się ogniska. Byłem pewien, że to ciebie pieką - rzekł Teri szyderczo.
- Nie. Palili ogniska, żeby zwołać kandydatów do pracy. Teri nie mógł uwierzyć, żeby to było możliwe.
- Musimy być bardzo ostrożni - dodał Jonnie. - Mają się zgromadzić na łące odległej o trzy mile stąd.
- Ach, więc kazałeś im zebrać się do kupy, żebyśmy mogli łatwiej ich oszołomić!
- Słuchaj, Teri! Wszystko zakończy się pomyślnie tylko wtedy, jeśli przeprowadzimy to w idealnie właściwy sposób.
- Ależ ty dyszysz! Powiedz mi prawdę, czy oni na ciebie polują?
- Psiakrew! Wszystko załatwiłem! Musimy to tylko odpowiednio zakończyć. Będą ich setki na łące. Chcę, żebyś wylądował na jej skraju. Pokażę ci, w którym miejscu. A potem masz tylko siedzieć w drzwiach samolotu i nic absolutnie nie robić. Po prostu siedzieć. Ja będę wybierał kandydatów. Weźmiemy ich na pokład i najpóźniej jutro rano odlecimy.
- Śmiesz mi wydawać polecenia?! - wrzasnął Teri.
- Tak to zostało zorganizowane - Jonnie mówił już spokoj-|dej. - Ty masz tylko siedzieć w drzwiach samolotu i obserwować, czy naprawdę wszystko przebiega dobrze.
Rozumiem - rzekł Teri, szczerząc zęby w uśmiechu. -
187
Chcesz, by moja obecność tam podziałała zastraszająco i zmusiła ich do uległości!
- Właśnie - powiedział Jonnie. - Czy teraz możemy już ruszać?
11
Robert Lis stwierdził, że nie pamięta, by kiedykolwiek tylu ludzi zebrało się w jednym miejscu. Ponad tysiąc Szkotów, z niewielką liczbą Anglików i ludzi z Norse, zatłoczyło rozległą łąkę. Mieli ze sobą żywność. Przynieśli też broń, tak na wszelki wypadek. I przynieśli też swoje dudy. Wyglądało to niesamowicie:
mężczyźni w kolorowych kiltach, konie, dym z ognisk, a ponad tym wszystkim muzyka pojękujących dud.
Kiedy samolot lądował na małym pagórku, tłum zafalował, ale szefowie dobrze poinstruowali swoich ludzi. I gdy Terl stanął w otwartych drzwiach samolotu, nie było żadnej niestosownej paniki. Jonnie obserwował go kątem oka.
W tłumie było ponad pięciuset młodych ludzi. Pouczeni przez szefów gromadzili się teraz wokół Jonniego, który siedział na pożyczonym od Wodza Klanu Glencannonów koniu, górując nad zebranymi. Łatwo dosiadł wierzchowca, mimo że nigdy przedtem me miał do czynienia z uzdą i siodłem, ponieważ uważał je za zbędne dla kogoś, kto nigdy nie miał kłopotów z końmi.
Szefowie stali razem z młodzieżą. Na obrzeżach tłumu grali dudziarze. Opodal siedzieli starsi mężczyźni oraz kilka kobiet. Kilkoro dzieciaków ganiało dokoła, obijając się o nogi starszych. Jonnie wiedział już, że ma do czynienia z ludźmi, którzy potrafią czytać i pisać i dzięki swoim legendom posiadają sporą wiedzę o przeszłości. Zaczął przemawiać:
- Wszyscy już wiecie, dlaczego się tu znalazłem. Potrzebuję pięćdziesięciu młodych mężczyzn, którzy są wystarczająco silni i odważni, by podjąć próbę wypędzenia z Ziemi takich demonów jak ten, który tu siedzi. Nie obawiajcie się, on nie rozumie naszej mowy. Jeśli poproszę was, byście na niego spojrzeli, a potem cofnęli się ze strachem, zróbcie to.
- A ja się go nie boję! - zawołał jeden z młodych ludzi.
- Ale udawaj, że się boisz, gdy cię o to poproszę. Ani ja, ani nikt z twoich przyjaciół nawet przez moment nie pomyśli, że boisz się go naprawdę. W porządku?
Młody człowiek skinął głową.
188
- Uważam za konieczne opowiedzieć wam trochę o tym potworze. Otóż jest on zdradziecki, okrutny i przebiegły. Gdy wskażę na niego ręką, cofnijcie się skuleni i starajcie się wyglądać na przerażonych!
Wyciągnął rękę w kierunku samolotu. Na ten znak cały tłum zwrócił się w stronę Terla i cofnął ze strachem. Terl uśmiechnął się szeroko. Odpowiadało mu, że wzbudza taki strach.
- Towarzystwo Górnicze - kontynuował Jonnie - które w minionych wiekach podbiło naszą planetę, posiada sprzęt i technikę znacznie przewyższające to, czym my dysponujemy:
latające w powietrzu samoloty, maszyny wiercące ziemię, gazy i działa, które potrafią niszczyć całe miasta. Te stwory pozbawiły człowieka jego planety. Ci, którzy pójdą ze mną, nauczą się używania tego sprzętu, latania na samolotach i posługiwania się ich bronią! Nie mamy dużych szans. Wielu z nas może umrzeć, zanim dojdziemy do celu. Musimy jednak spróbować, bo za kilka lat człowiek może zniknąć z Ziemi na zawsze!
Tłum wybuchnął szalonym, pełnym zapału wrzaskiem. Dudy i bębny potęgowały hałas.
- Potrzebuję pięćdziesięciu ochotników! - wrzasnął Jonnie, przekrzykując wrzawę.
Zgłosili się wszyscy - wszyscy zgromadzeni na łące mężczyźni, starzy i młodzi.
- Posłuchaj, McTyler! - zawołał stary mężczyzna, ten, który przyprowadził Jonniego do osady. - Z ciebie zaś prawdziwy Szkot!
Już w czasie nocnych obrad zmieniono jego nazwisko na McTyler. Było nawet trochę kłótni o to, do jakiego klanu należeli jego przodkowie, ale w końcu zadecydowano, że McTylerowie przed wyjazdem do Ameryki należeli w równej liczbie do wszystkich klanów.
Teraz musiał wybrać najsprawniejszych spośród ochotników. Polecił, by młodzi mężczyźni przeszli, jeden po drugim, z zamkniętymi oczami po rozpiętej nad ziemią linie. Miało to na celu sprawdzenie ich wyczucia równowagi. Kazał im przebiec pewien dystans, aby się upewnić, czy są odpowiednio szybcy. Kazał odczytywać litery na odległość, aby przekonać się, czy mają dobry wzrok. Wybuchło nawet parę bijatyk spowodowanych protestami tych, którzy odpadli. Selekcja przeciągnęła się aż do zapadnięcia ciemności i odbywała się dalej przy świetle ognisk. Jonnie wybrał w końcu pięćdziesięciu młodych, silnych mężczyzn.
189
Poprosił szefów, aby wybrali swego reprezentanta, kogoś starszego, do kogo mają zaufanie. Wybór padł na Roberta Lisa, weterana wielu wypraw i osobę bardzo uczoną. Oczywiście, byłoby rzeczą niestosowną, gdyby wyprawie nie towarzyszyli dudziarze, oni z kolei zażądali kogoś, kto grałby na bębnie. Zwiększyło to listę do pięćdziesięciu czterech osób.
Potem jakieś stare kobiety przepchnęły się łokciami do przodu i zapytały, kto będzie naprawiał podarte ubrania, wyprawiał skóry, suszył ryby, dbał o rannych i przyrządzał posiłki? Jonnie miał nowy problem i nowe wybory, w wyniku których na liście znalazło się pięć starych wdów w nieokreślonym wieku, ale z powszechnie uznanymi uniwersalnymi umiejętnościami.
Ponieważ wiedziano już, że ochotnicy będą musieli się wiele uczyć, zgłosił się również niski, lecz stanowczy kierownik szkoły, który stwierdził, iż młodych ludzi mających chętkę tylko na polowania i dziewczyny trzeba będzie do nauki zapędzać żelaznym prętem. Zdecydowano, że pojedzie także on.
Później do szturmu przystąpili pastorzy. Kto będzie się troszczył o dusze młodych ludzi? I uczył ich szacunku dla starszych? Kto odprowadzi ich na miejsce ostatniego spoczynku, gdy zginą? Wybuchł między nimi spór o to, który ma towarzyszyć wyprawie. Przez losowanie wybrano jednego z nich.
Jonnie miał również własne plany. Wszyscy wybrani byli bystrzy, ale on musiał mieć trzech szczególnie uzdolnionych i inteligentnych oraz na tyle podobnych do niego z budowy oraz wzrostu, żeby z daleka można ich było wziąć za niego, i których głosy, zwłaszcza w gorszych warunkach łączności radiowej, przynajmniej z grubsza przypominałyby jego głos. Wybrał ich z pomocą wodzów, kierownika szkoły i pastora.
Teraz z kolei pojawił się uczony stary człowiek i zaczął lamentować, że nikt nie opisze tej wyprawy, która przejdzie przecież do historii. Okazało się, że jest to dziekan wydziału literatury czegoś w rodzaju uniwersytetu, który przez stulecia z trudem egzystował. Wysunął argument, iż jest dwóch kandydatów mogących kontynuować jego pracę na uniwersytecie, a ze względu na wiek i słabe zdrowie już pewnie i tak musiałby niedługo zrezygnować ze stanowiska i że nie może być przez McTylera pominięty. Robert Lis uznał, że należy go zabrać.
Ponieważ w eliminacjach odpadło osiemnastu młodych mężczyzn, których wyniki były porównywalne z wynikami wybranej pięćdziesiątki, wybuchło małe zamieszanie i kiedy zanosiło się już na rozlew krwi, Jonnie poddał się i zaakceptował wszystkich.
190
tak na liście znalazło się osiemdziesięciu trzech ochotników. onnie obudził Terla, który, znudzony przeciągającymi się dys-;usjami, zdrowo popił kerbango i zasnął na fotelach samolotu.
- Mamy osiemdziesięciu trzech - poinformował go. - lamolot bierze normalnie pięćdziesięciu Psychlosów, ale ludzie są nacznie mniejsi i lżejsi, nie będzie więc problemu. Czy zgadzasz ię na wszystkich?
Terl był zamroczony i rozespany.
- Przy realizacji takiego projektu będzie duży wskaź-lik wypadkowości. Poza tym pod pozorem uczenia będę ich od azu wykorzystywał do pracy, a więc większa liczba nie za-zkodzi - wymamrotał wreszcie. - Dlaczego budzisz mnie, wierzaku, żeby zadawać mi takie niedorzeczne pytania?
Opadł z powrotem na fotel. Jonnie zdobył kolejną informację la temat projektu Terla. Do tej pory o jego planach wiedział laprawdę niewiele. "Wszystko dzięki kerbango" - pomyślał adówolony i wyszedł z samolotu. Polecił historykowi zrobienie pisu nazwisk wszystkich ochotników, po czym wysłał ich do lomów, aby wzięli ciepłe i lekkie ubrania, koce, osobiste wypo-ażenie i żywność na parę dni, żeby wystarczyło jej do czasu, anim spędzi trochę bydła. Musieli być z powrotem o świcie, więc rożyczono konie tym, którzy ich nie mieli.
Jonnie spotkał się z szefami na ostatniej naradzie.
- Narobiliśmy w Górach Szkockich sporo rabanu i chociaż >aza górnicza znajduje się w odległości pięciuset mil stąd, to ednak złoży się dla was lepiej, jeśli przez cały przyszły rok )ędziecie siedzieć cicho i zachowywać się w sposób nie rzucający ię w oczy.
Zebrani przyznali mu rację.
- Istnieje duże ryzyko - ciągnął - że nie powiedzie się nam, se już nigdy was nie zobaczę, a wszyscy wasi ludzie zginą.
Pokiwali tylko głowami - odważni ludzie zawsze ryzykują ycie, nieprawdaż? I nie będą tego mieli McTylerowi za złe. Znacznie gorsza rzecz to w ogóle nie próbować. To właśnie )yłoby nie do wybaczenia.
Około północy Jonnie zaczął rozmawiać z mężczyznami, których lie wybrał. Zdumiony i ucieszony usłyszał, że szefowie ustalili już s nimi, iż jeśli wyprawa się powiedzie, będą oni stanowili grupę )dpowiedzialną za odtworzenie porządku i reorganizację życia y Anglii, Skandynawii, Rosji, Afryce i Chinach, oraz że zaczęli ,uż planowanie studiów, szkolenia i organizacji tego wszystkiego la koniec roku. Wszyscy aż kipieli entuzjazmem. "Mój Boże -
191
pomyślał Jonnie ze zdumieniem - ależ ci Szkoci są dalekowzro
czni!" Organizatorem i pomysłodawcą był Fearghus, który spokojni!
przedstawił Jonniemu ogólne plany. - Nic się nie bój, McTyler! Jesteśmy z tobą! Zupełnie wyczerpany Jonnie rozciągnął się pod kadłuben
frachtowca, owinął ręcznie dzianym wełnianym kocem i zapad
w sen. Po raz pierwszy od śmierci ojca nie czuł się samotny.


CZĘŚĆ VII


Pierwsze komplikacje spowodował Terl - miał potężnego kaca i był wściekły z powodu tej całej opóźniającej odlot krzątaniny.
Już o brzasku Jonnie rozpoczął ładowanie ludzi do frachtowca, w miarę jak przybywali ze swoich wypraw do domu. Pozostali zgromadzeni na łące nie porozchodzili się jeszcze, lecz spali na ziemi wokół ognisk - nikt nie chciał odejść przed odlotem samolotu. Jonnie pokazywał obecnym na pokładzie frachtowca ochotnikom, jak umocować rzeczy w szafkach, jak przywiązać się i pasami do fotela, jak dopasować pasy. Grzechocząc kociołkami, l nadeszły stare kobiety. Przybył pastor, tocząc przed sobą małą beczułkę whisky - na wypadek gdyby ktoś się rozchorował. | Słońce wznosiło się coraz wyżej. Terl zahuczał z kabiny:
- Załadujże wreszcie te parszywe zwierzaki! W końcu wszyscy znaleźli się na pokładzie. Jonnie udzielał im ostatnich instrukcji:
- Lot potrwa kilka godzin, polecimy na bardzo dużej wysokości. Będzie bardzo zimno, a i powietrze będzie rozrzedzone. Postarajcie się to wytrzymać! Bądźcie przez cały czas mocno przypasani do foteli. Ten samolot może obracać się na wszystkie strony, a nawet lecieć brzuchem do góry. Ja teraz przejdę do przedniej kabiny, aby pomóc kierować maszyną. Pamiętajcie, że już niedługo wielu z was nauczy się samodzielnie pilotować takie maszyny, więc wszystkiemu się dokładnie przypatrujcie! Szefem tutaj jest Robert Lis. Są pytania?
Pytań nie było. Jonnie pragnął, aby poczuli się bardziej pewnie w nowym dla siebie otoczeniu.
- Zajmij się swoimi sprawami, McTyler, i bądź spokojny! - powiedział Robert Lis.
7 - Pole bitewne 193
Jonnie pomachał ręką wszystkim zgromadzonym na łące. Odpowiedział mu zgodny i głośny chór. Wszedł do samolotu i zablokował drzwi. Usadowił się w fotelu, owinął dwukrotnie wokół siebie pas bezpieczeństwa, nałożył maskę powietrzną i wydostał mapę. Terl patrzył z kwaśną miną na zgromadzony na łące tłum. Coś tam burczał pod nosem, że "późno", że "nie ma żadnej siły na te przeklęte zwierzaki" i że "da im nauczkę". Jonnie stwierdził w duchu, że potwór pije za dużo kerbango.
Samolot wyprysnął w niebo z taką prędkością, że Jonniego aż wgniotło w fotel. Terl gwałtownie wciskał przełączniki. Samolot zaczął przechylać się na bok.
- Co robisz?! - krzyknął Jonnie.
- Dam im mały pokaz - zahuczał Terl. - Niech wiedzą, co ich czeka, jeśli nie będą posłuszni.
Tłum na łące wyglądał pod nimi jak mała plamka, gdy samolot zaczął nagle nurkować. Jonnie uświadomił sobie z przerażeniem, że Terl ma zamiar ostrzelać zgromadzonych ludzi. Ziemia zbliżała się coraz bardziej.
- Nie! - krzyknął rozpaczliwie.
Pazury Terla sięgały ku przyciskom otwarcia ognia. Jonnie rzucił trzymaną w rękach mapę w twarz Terla tak, że jej grzbiet uderzył potwora w oko, i zaczął szybko stukać po własnych przyciskach sterujących.
O dwieście stóp nad ziemią samolot raptownie zmienił kurs i wyrównał do lotu poziomego. Ziemia była tuż-tuż. Drżącymi palcami Jonnie wciskał kolejne przełączniki. Brzuch samolotu ślizgał się po wierzchołkach drzew. Mknęli wzdłuż zbocza, zaledwie o parę stóp ponad jego powierzchnią. W końcu Jonniemu udało się wyrównać kurs. Skierował się ku odległym plażom. Założył odwrotnie taśmę, która przywiodła ich do celu w czasie lotu do Szkocji i wprowadził jej dane do pamięci autopilota. Zlany potem, odchylił się na oparcie fotela. Popatrzył na Terla. Potwór przestał już trzeć bolące oko.
- Omal nas nie zabiłeś! - wrzasnął wściekle.
- A ty byłbyś popsuł wszystko - odparł Jonnie.
- Nie mam żadnych sposobów na te zwierzaki - warknął Terl. - Zamierzasz utrzymać ich w posłuszeństwie? Czym?
- Chyba byli do tej pory wystarczająco posłuszni?
- Zepsułeś mi całą podróż - rzekł Terl ponuro. W końcu zaczął grzebać dokoła w poszukiwaniu kerbango, pociągnął potężny łyk i nadal siedział z posępną miną.
- Dlaczego wczoraj tak się cieszyliście? - zapytał w końcu.
194
- Powiedziałem im, że po zrealizowaniu projektu zostaną sowicie wynagrodzeni.
- A więc cieszyli się z powodu wynagrodzenia?
- Mniej więcej - odparł Jonnie.
- Ale nie obiecałeś im żadnego złota? - zapytał Terl podejrzliwie.
- Nie, oni w ogóle nie znają złota. Płacą sobie końmi i innymi stworzeniami.
- Liczą na sowite wynagrodzenie, tak? - powtórzył Terl. Zaśmiał się rechotliwie. Kerbango zaczynało działać. Właśnie wpadł na cudowny pomysł. Sowite wynagrodzenie! Wiedział dokładnie, jaką otrzymają zapłatę. Dokładnie! Z wylotu lufy miotacza. Ubawiło go to niezmiernie. Wydało mu się to tak bardzo śmieszne, że podczas całej drogi powrotnej od czasu do czasu wybuchał śmiechem. Jakżeż głupie były te zwierzaki! Sowite wynagrodzenie, rzeczywiście! Nie dziwota, że stracili tę planetę! Nareszcie miał na nich jakiegoś haka.
2
Już w czterdzieści osiem godzin po przybyciu do "bazy obronnej" Jonnie odczuł pozytywne skutki obecności Roberta Lisa wśród ochotników.
Pośród całego zamieszania związanego z rozlokowaniem się na nowym miejscu, dwóch młodych ludzi, myszkując po terenie, natknęło się na starą ciężarówkę z bronią. Przysypany ziemią pojazd znajdował się w wykopie, tuż przy drodze. Leżał tam zapomniany setki lat, a teraz odkopały go ręce Szkotów.
Jonnie właśnie powrócił do bazy z kilkoma młodzieńcami, którzy gnali przed sobą stado dzikiego bydła. Wszyscy Szkoci byli zajęci pracą. Nikomu nie trzeba było wydawać poleceń, sami wyczyścili i podzielili między siebie stare pomieszczenia sypialne. Wykopali latryny. Pastor doprowadził kaplicę do .stanu używalności. A stare kobiety wyszukały takie miejsce, które można było zabezpieczyć przed jeleniami i bydłem i które- ze względu na bliskość wody - idealnie nadawało się na założenie warzywnika. Jonnie zaorał je za pomocą świdra górniczego, a kobiety zapewniły go, że teraz już nikt nie zachoruje na szkorbut, gdyż przywiozły ze sobą dość nasion, a w tak grubej warstwie gleby i w takim słońcu rzodkiewki, sałata i cebula urosną błyskawicznie. Dyrektor szkoły sam
195
sobie przydzielił stary budynek akademii i zdążył już urządzić jedną klasę.
Szkoci wykazali wybitny talent w obchodzeniu się z maszynami. Czasami wydawało się, że z góry wiedzą, do czego służą niektóre przewody i druty, choć tylko słyszeli lub czytali o nich w książkach. Dlatego też Jonnie nie był zbyt zaskoczony, gdy jeden z młodzieńców - był to Angus McTavish - zaprezentował mu metalowy przedmiot i poprosił o pozwolenie na "doprowadzenie tego i całej reszty ładunku do stanu używalności".
- Co to jest? - zapytał.
Młodzieniec pokazał mu wyryte na metalu litery. Przedmiot pokryty był czymś, co kiedyś musiało być grubą warstwą smaru i w ciągu wieków stwardniało na kamień, ale zapobiegło korozji. Odczyszczone przez młodzieńca litery tworzyły napis: "Pistolet maszynowy Thompson..." Wyryta była na nim nazwa firmy i numer seryjny.
- Mamy tego wiele skrzyń - poinformował go Angus. - Cały ładunek ciężarówki. I uszczelnione skrzynki z amunicją. Jeśli usunie się z nich smar, można będzie strzelać. Ciężarówka musiała spaść z drogi i została zasypana w wykopie. Czy mogę to wyczyścić i wypróbować, McTyler?
Jonnie skinął głową, myśląc już o czymś innym, i nadal zajmował się bydłem. A myślał o tym, jak się dostać do bazy i przetransportować z niej konie. Co prawda, w okolicy było mnóstwo dzikich koni, ale wymagały ujeżdżenia, a uganianie się za bydłem na piechotę nie było najbezpieczniejszym zajęciem. Rozważał nawet możliwość wykorzystania do tego celu małego transportera. Dla Szkotów brak żywności zawsze był problemem, a tutaj jadła było pod dostatkiem. Obfite jedzenie uczyni ich jeszcze silniejszymi i jeszcze lepiej przygotuje do ciężkiego zadania, które przed nimi stało.
Zupełnie nie spodziewał się delegacji, która zjawiła się u niego zaraz po kolacji. Sala jadalna była już urządzona i chociaż kobiety przyrządzały posiłki na dworze, spożywano je w jadalni. Robert Lis siedział obok Jonniego.
Angus McTavish pokazał im broń.
- Działa! Wyczyściliśmy ją i wiemy już, jak się ją ładuje i obsługuje, a amunicja jest dobra. W jadalni zrobiło się cicho.
- Jest tego dużo i mamy mnóstwo amunicji - ciągnął Angus McTavish. - Jeśli wejdziesz na wzgórze i popatrzysz na wschód,
196
r
to w dali ujrzysz bazę górniczą Psychlosów. - Uśmiechnął się. - Grupa uzbrojonych ludzi mogłaby się tam zakraść nawet dzisiejszej nocy i roznieść ich na strzępy.
Reszta zgromadzonych natychmiast urządziła głośną owację. Młodzi ludzie wstawali od stołów i gromadzili się dokoła nich, la przed oczami Jonniego stanął straszliwy obraz zmasakrowanych Szkotów i fiaska całego przedsięwzięcia.
; Robert Lis spojrzał na niego pytająco. Wydawało się, że czeka 'tylko na jakiś znak, więc Jonnie kiwnął głową. Stary weteran był jednym z nielicznych Szkotów, którzy widzieli Psychlosów z bliska jeszcze przed przybyciem frachtowca. Zapędziwszy się na (pogórze w poszukiwaniu bydła, Robert Lis natknął się na grupę myśliwską Psychlosów z bazy górniczej w Konwalii. Psychlosi wystrzelali wszystkich jego towarzyszy. Robert zdołał uciec z tej rzezi przywarty do brzucha swego konia. Zdawał sobie w pełni sprawę z potęgi uzbrojenia Psychlosów i z ich morderczych instynktów.
- Ów młody człowiek - powiedział wskazując na Angusa McTavisha, trzymającego w rękach pistolet maszynowy - po-stąpił bardzo dobrze. Zaradność i odwaga to cechy bardzo chlubne.
Młodzian rozpromienił się.
- Ale - ciągnął dalej Robert Lis - jedno ze starych ^porzekadeł mówi, że największy sukces osiąga się dopiero wtedy, ^gdy coś się przygotowało całkowicie. Jedna zniszczona baza Egómicza nie zakończy panowania Psychlosów. Będziemy prowa-Idzić wojnę przeciwko całemu impeńum Psychlosów, a do tego tousimy się odpowiednio przygotować. Wymaga to ciężkiej pracy. Nie możemy pozwolić sobie na zniszczenie tylko jednej bazy i ujawnienie tym samym naszych zamiarów.
Odniosło to pożądany skutek. Młodzi ludzie uznali, że mówi bardzo mądrze i z ochotą dokończyli jedzenia kolacji, składającej l się z pieczonego mięsa. Niebezpieczeństwo wywołania nierozważ-inej wojny zostało chwilowo zażegnane.
Trochę później, już w powoli zapadającym zmroku, Jonnie wyszedł ze starszymi mężczyznami na dwór, by pokazać im okop. Zaczął uświadamiać sobie, że ma teraz coś w rodzaju rady przybocznej. Składała się ona z Roberta Lisa, pastora, dyrektora szkoły i historyka. Opowiedział im historię tego miejsca tak, jak ją wyczytał w księgach Psychlosów. Zrozumieli. Taka broń nie była w stanie zatrzymać Psychlosów. A potem historyk, doktor McDermott, rozejrzał się dokoła i spytał:
197
- Ale gdzie są szczątki czołgu?
- On zwyciężył! - odparł Jonnie.
- Dziwi mnie tylko to - rzekł historyk - że nie ma tu żadnych szczątków sprzętu bojowego Psychlosów.
- Psychlosi mogli ponieść jakieś straty lub nie, ale na pewno zabraliby z pola walki uszkodzony sprzęt - odpari Jonnie.
- Ależ niekoniecznie! - odrzekł historyk i opowiedział historię podobnej bitwy, o której czytał w książce znalezionej w bibliotece uniwersytetu.
Bitwę stoczono w najwęższym miejscu pogórza, tam gdzie kiedyś przebiegała granica między Anglią i Szkocją, tuż przed Górami Szkockimi, pomiędzy dwoma starymi miasteczkami, Dumbarton i Falkirk.
- ...i szczątki czołgów Psychlosów można tam znaleźć aż do dzisiaj - zakończył.
- To prawda - rzekł Robert Lis. - Sam je widziałem. A historyk dodał:
- Żaden z Psychlosów nigdy nie wszedł na teren znajdujący się na pomoc od tego miejsca, to znaczy aż do momentu, gdy ty, McTyler, przyleciałeś ze swoim demonem. Jest to jedyna przyczyna, dzięki której wciąż jeszcze możemy egzystować w Górach Szkockich.
- Powiedz mi coś więcej na temat tej bitwy! - poprosił Jonnie.
- Och, jest ona bardzo nieporadnie opisana - odparł historyk. - To raczej ciekawostka, a nie literatura, spisana przez szeregowego żołnierza z Queen's Own Highlanders, któremu udało się uciec z pola bitwy. Myślę, że był to saper, bo miał coś do czynienia z minami ziemnymi.
- Miny ziemne? - zapytał pastor. - Czy to miny górnicze, w których kopie się rudę? Kopalnie?
- Ależ nie - odparł historyk. - Myślę, że nazwy "mina" używali oni w odniesieniu do zakopywanych w ziemi ładunków wybuchowych. Gdy nieprzyjaciel na nie najechał, wówczas eksplodowały. Żołnierz użył określenia "taktyczna broń jądrowa". Opisuje on, jak część żołnierzy - którzy znajdowali się w uszczelnionych bunkrach - uniknęła śmierci i wycofała się na pomoc. Ich kapitan, jak mniemam, miał w Górach Szkockich swoją dziewczynę. A położyli oni barierę minową pomiędzy Dumbarton a Falkirk. Atakujące czołgi Psychlosów najechały na barierę i miny eksplodowały. Psychlosom nie brakowało ani czołgów, ani żołnierzy. Ale wówczas po prostu wycofali się na południe i nigdy
198
r
już nie zjawili się z powrotem, by zabrać zabitych i uszkodzony sprzęt. W powieści sądzi się, że spowodowała to interwencja ducha Drake'a...
- Zaczekaj! - przerwał mu Jonnie. - To była broń jądrowa?
- Tak tam było napisane - rzekł historyk.
- Uran... - powiedział Jonnie w zamyśleniu. - Między tymi dwoma miastami wciąż jeszcze musi być pas pyłu radioaktywnego.
Wytłumaczył wszystkim, jaki wpływ miało promieniowanie radioaktywne na gaz, którym oddychali Psychlosi.
- Tak, to wszystko tłumaczy - rzekł Robert Lis.
- To wydaje się podobne do magicznego pierścienia ognia lub do geometrycznych znaków, których stworzenia piekielne nigdy nie śmiały przekroczyć - powiedział historyk.
Jonnie popatrzył na szczątki broni, którą trzymał w rękach.
- Ci biedacy nie mieli żadnego uranu i nic nie wiedzieli o Psychlosach. Mieli tylko taką broń.
- Umarli jak dzielni mężczyźni. - Pastor zdjął czapkę. Pozostali uczynili to samo.
- My zaś musimy mieć pewność - powiedział Jonnie z mocą - że nie zostaniemy unicestwieni tak jak oni.
- Racja - potwierdził Robert Lis.
Zamyśleni ruszyli z powrotem w stronę ognisk, na których gotowano strawę. Nocny wiatr niósł odgłosy cichego zawodzenia dud.
3
Terl ślęczał nad mapami gór. Miał już najnowsze zdjęcia żyły złota wykonane przez samolot zwiadowczy i teraz próbował znaleźć trakt lub drogę, które prowadziłyby w pobliże tej głębokiej rozpadliny. Była to niezwykle trudna operacja i gdy pomyślał o zwierzakach podejmujących się czegoś, co przyprawiłoby o czkawkę nawet doświadczonego psychloskiego górnika, zaczynał wątpić w powodzenie przedsięwzięcia. Drogą lądową do tego miejsca po prostu nie można było się dostać.
Weszła jego nowo zatrudniona sekretarka, Chirk. Była na tyle głupia, że nie stwarzała żadnego zagrożenia, i na tyle ładna, żeby stanowić odpowiednią dekorację. Upijała się ekonomicznie - szybko - i miała jeszcze inne zalety. Jej przydatność polegała na niedopuszczaniu do Terla interesantów i spychaniu na innych
199
obowiązku załatwiania wszelkiej papierkowej pracy administracyjnej. Ponieważ praktycznie miał teraz nieograniczoną władzę, nikt go nie powinien niepokoić jakimiś tam trywialnymi detalami. Jego aktualne motto brzmiało: przeciążaj skruszonego już Nu-mpha! l
- Przyszedł zwierzak i chce cię widzieć - poinformowała goi Chirk. Terl pośpiesznie zgarnął mapy do górnej szuflady biurka.
- Przyślij go tu!
Jonnie wszedł do środka w ubraniu Chinkosów i w masce powietrznej na twarzy. W ręku trzymał jakiś papier. Terl przyjrzał mu się z zadowoleniem. Wszystko układało się dość dobrze. Zwierzak zachowywał się poprawnie, mimo że nie nosił już na szyi nadzorującej kamery. Zawarli układ, na mocy którego Jonnie mógł przybywać co parę dni do bazy, żeby zatroszczyć się o pożywienie dla dziewcząt i pokonferować z Terlem. Jonme sugerował wcześniej zorganizowanie łączności radiowej, ale Terl odmówił mu ze złością i w sposób nieugięty. Żadnej łączności radiowej! Była to decyzja ostateczna. Niech sobie zwierzak połazi, jeśli chce mu coś powiedzieć. Terl dobrze wiedział, że w bazie było mnóstwo odbiorników radiowych - ktoś mógłby go podsłuchać i zdekonspirować.
- Mam tu listę... - zaczął Jonnie.
- Widzę.
- Potrzebuję rur, ubrań Chinkosów, przyrządów do szycia, trochę pomp i łopat...
- Przekaż tę listę mojej sekretarce! Brzmi to tak, jakbyście przebudowywali całą bazę obronną. Dlaczego nie zajmiesz się wreszcie szkoleniem w obsłudze maszyn?
- Zajmuję się - odparł Jonnie.
I była to szczera prawda. Każdego dnia przez dziesięć godzin on i dyrektor szkoły zajmowali się młodzieżą.
- Przyślę wam Kera - powiedział Terl. Jonnie wzruszył ramionami, potem wskazał listę.
- Jest tu parę rzeczy, które muszę z tobą omówić. Pierwsza z nich to uczące maszyny Chinkosów. Jest ich chyba sześć w starych kwaterach Chinkosów. Jak wiesz, wszystkie instrukcje obsługi sprzętu są w języku Psychlo. Chcę wziąć maszyny uczące wraz z płytami i książkami. Druga sprawa to latające transportery.
- Dostałeś przecież latające platformy.
- Myślę, że będziemy potrzebować kilku samolotów do
200
przewozu personelu i kilku latających transporterów. Byłem u Zzta. Jego garaż jest wypełniony tego rodzaju maszynami.
Terl przypomniał sobie mapy. Tak, do tego miejsca nie było żadnej drogi. Zdał sobie sprawę, że wszystko trzeba będzie transportować drogą powietrzną. Ale zarówno latające transportery, jak i samoloty osobowe miały takie same stery jak samoloty bojowe, tyle że były wyposażone w mniejszą liczbę miotaczy. A obowiązywał niezłomny zakaz, że nie wolno uczyć zasad walki żadnej obcej rasy. Czekała jednak na niego żyła złota, do której nie miał żadnego innego dostępu. No cóż, w końcu transporter górniczy nie był samolotem bojowym, to pewne. A poza tym przecież to on zarządzał tą planetą i ustanawiał na niej prawa.
- Ile ich chcesz? - zapytał sięgając po listę. - Hej! Napisałeś tu: dwadzieścia! I trzykołowe pojazdy lądowe... trzy pojazdy naziemne...
- Twoje polecenie było wyraźne: mam ich szkolić na sprzęcie. A jeśli nie dostanę sprzętu...
- Ale aż dwadzieścia...?! Jonnie wzruszył ramionami.
- Na początku mogą nieudolnie obchodzić się ze sprzętem. Terl parsknął śmiechem, przypominając sobie, jak to zwierzak o mało nie zwalił się w przepaść w płonącym spychaczu. Ubawiło go to wspomnienie. Wydobył jeden z formularzy podpisanych przez Numpha in blanco i podpiął pod listę.
- Ile mam czasu na szkolenie? - zapytał Jonnie. Terl nie miał ochoty zdradzać mu dokładnych terminów. W rzeczywistości musiały się one zbiegać z dokonywanymi co pół roku transfrachtami personelu i ciał zmarłych Psychlosów. Szybko policzył w myśli. Razem dziewięć miesięcy. Może więc dać mu trzy miesiące na szkolenie, dokładnie do następnego transfrachtu, i sześć miesięcy na prace górnicze do drugiego transfrachtu, który odbędzie się wiosną przyszłego roku. Lepiej jednak skrócić czas szkolenia.
- Dwa miesiące na pełne przeszkolenie - oświadczył.
- To strasznie mało!
Terl wyjął z kieszeni skrzynkę zdalnego sterowania, poklepał ją łapą i schował z powrotem. Uśmiechał się. Jonnie zmarszczył brwi, w jego oczach zaczęły migotać iskry. Z wysiłkiem powściągnął gniew i rzekł opanowanym głosem:
- Mógłbym wykorzystać Kera, żeby mi pomógł przetransportować cały ten sprzęt.
201
- Powiedz to Chirk!
- Muszę też zdobyć trochę doświadczenia w lotach nad tymi górami. Są tam silne prądy pionowe powietrza, a w zimie będą jeszcze silniejsze. Nie chciałbym, żebyś zaczął myśleć nie wiadomo co, jeśli polatam trochę nad nimi.
Terl bezwiednie położył łapy na blacie biurka, jakby chciał zasłonić szufladę. I wtedy uzmysłowił sobie, że staje się nerwowy. Wiedział jednak, że im dłużej utrzyma wszystko w sekrecie, tym mniej szans pozostawi zwierzakowi na wygadanie się przed innymi pracownikami Towarzystwa. Zaczął się już zastanawiać, jaką będzie musiał wymyślić bajeczkę, żeby wytłumaczyć innym, dlaczego zwierzaki muszą latać w górach.
- Robisz wrażenie, jakbyś strasznie dużo wiedział - powiedział nagle.
- Tylko to, co sam mi powiedziałeś.
- Kiedy?
- Przy różnych okazjach. Choćby tam w Szkocji. Teri zesztywniał. Prawda, źle się pilnował. Bardzo źle się pilnował. Jeśli ten głupi szczurzy móżdżek połapał się...
- Jeśli dowiem się choćby o jednym przecieku informacji na temat właściwego celu tego projektu od Kera lub od kogokolwiek innego - poklepał kieszeń, w której schowana była skrzynka - to mniejszą z kobiet spotka małe nieszczęście.
- Wiem o tym.
- To idź już sobie! Jestem zbyt zajęty, żeby tracić czas na pogaduszki.
Jonnie poprosił Chirk, by zrobiła mu kopię zlecenia na duplikatorze i poleciła Kerowi, aby pomógł w transporcie sprzętu.
- Proszę, zwierzaku - powiedziała podając mu kopie.
- Mam na imię Jonnie.
- A ja mam na imię Chirk - zamrugała wymalowanymi powiekami. - Wy, zwierzaki, jesteście zabawne i oryginalne. Dlaczego polowanie na was dostarcza tyle rozrywki, jak twierdzą niektórzy nasi pracownicy? Przecież ty na pewno nie wyglądasz groźnie. I nie myślę, żebyś był jadalny. Zwariowana planeta! Nie dziwota, że biedny Terl tak jej nienawidzi. Gdy w przyszłym roku wrócimy na Psychlo, będziemy mieli olbrzymi dom.
- Olbrzymi dom? - zapytał Jonnie, spoglądając na nią ze zdumieniem.
- Ach tak! Będziemy bogaci! Terl tak twierdzi. Jonnie, następnym razem, gdy będziesz chciał ode mnie jakiejś przysługi, przynieś mi prezent!
202
- Dziękuję, na pewno przyniosę.
Wyszedł z biura. Oto zdobył kolejny strzęp informacji. Teri >ędzie tu nie dłużej niż rok. Teri ma zamiar wrócić do domu w dodatku jako bogacz...
4
- Przykro mi, panowie - powiedział Jonnie do swojej rady. Siedzieli na rozpadających się krzesłach w pomieszczeniu, które było jednocześnie mieszkaniem i biurem. Był to duży pokój, z którego roztaczał się rozległy widok na okolicę, wybrany z tego powodu, że miał szyby we wszystkich oknach. Jonnie wskazał na stos książek.
- Szukałem we wszystkich książkach, które miałem do dyspozycji, ale nie mogę tego zlokalizować.
Robert Lis, doktor McDermott, pastor i dyrektor szkoły wpatrywali się w niego. Nigdy nie próbował mówić im nieprawdy. Wiedzieli, że zawsze gra z nimi w otwarte karty. Na razie wszystkie sprawy toczyły się dobrze, prawie aż za dobrze. W nauce obsługiwania maszyn młodzi ludzie robili wspaniałe postępy. Zdarzył się tylko jeden wypadek z latającym transporterem - dwóch uczniów symulowało walkę powietrzną i jeden z nich wcisnął niewłaściwy przycisk, wskutek czego grzmotnął maszyną o ziemię. Leżał teraz pod opieką starych wdów w izbie chorych, z połamaną nogą złożoną przez pastora. Transporter, według opinii Kera, który przyleciał, by go naprawić, nadawał się już tylko na części zamienne.
Trzem młodzieńcom wybranym ze względu na ich podobieństwo do Jonniego dyrektor szkoły nie dawał odejść od maszyn uczących, od samego świtu aż do południa, kiedy to szli na zajęcia z obsługi pojazdów. Uczyli się psychloskiego bardzo intensywnie i robili w tym postępy. Kilku młodych ludzi schwytało dzikie konie i ujeździło je, a potem naspędzało dzikiego bydła i upolowało jelenia, tak że żywności nie brakowało. Rzodkiewki oraz sałata urozmaiciły ich pożywienie i stanowiły powód do dumy starych kobiet. Wszyscy pracowali jak szaleni i baza przez cały dzień wyglądała niczym mrowisko.
- A może - rzekł doktor McDermott - my moglibyśmy dopomóc ci w szukaniu. - Zrobił gest w kierunku książek. - Jeśli powiesz nam dokładnie, co musi być zlokalizowane.
- To uran. Kluczem do naszej walki jest uran.
203
- Ach tak - rzekł doktor McDermott. - To jest nieszkodliwe dla ludzi, ale zabójcze dla Psychlosów.
- To jest szkodliwe również dla ludzi. - Jonnie wskazał książkę o toksykologu. - Po zbyt długim napromieniowaniu niektórzy ludzie umierają w straszny sposób. Te góry - wyciągnął rękę w kierunku wyraźnie rysujących się na horyzoncie szczytów - są rzekomo pełne uranu. Wiem na pewno, że Psychlosi są o tym przekonani. Nikt nie zmusi żadnego Psychlosa, by tam poszedł. A demon Terl ma zamiar nas tam posłać, prawdopodobnie w celu zdobycia dla niego złota. Musiał je, bez wątpienia, tam wykryć. Albo więc będziemy wydobywać złoto, albo uran. Prawdopodobnie będziemy musieli to robić, by wykazywać jakąś aktywność.
- A ty nie możesz go zlokalizować? - zapytał doktor McDermott. Jonnie potrząsnął przecząco głową.
- Mam tu nawet listę kopalni uranu. Ale przy wszystkich są adnotacje "Wyeksploatowana", "Kopalnia zamknięta" i temu podobne.
Pastor potarł nos w zamyśleniu.
- A czy ludzie z twojego miasteczka nie wiedzą czegoś na ten temat?
- Nie. Ale są oni jednym z dowodów, że on tam musi być. To dlatego właśnie nie wziąłem was, panowie, do miasteczka, choć bardzo tego chciałem. Jestem pewien, że ich choroby i niezdolność do rozmnażania się są wynikiem promieniowania uranu.
- Nie wydaje się jednak, by to miało jakiś wpływ na ciebie, McTyler - uśmiechnął się pastor.
- Dużo wędrowałem i przez większą część czasu nie było mnie w domu. A poza tym, być może, na jednych ma to wpływ większy, na innych mniejszy.
- Dziedziczność - orzekł doktor McDermott. - W niektórych z was mogła się w ciągu wieków wytworzyć odporność lub niewrażliwość na uran. A więc ludzie z twojego miasteczka nie będą wiedzieć?
Jonnie potrząsnął przecząco głową.
- Już wkrótce muszę znaleźć jakiś sposób, by ich przesiedlić stamtąd. I miejsce, do którego można by ich przenieść. Nie, oni nic nie wiedzą na ten temat, bo inaczej już dawno opuściliby dolinę. Musimy sami rozwiązać ten problem. Jest to bowiem podstawa wszystkich naszych planów.
204
Doktor McDermott wyciągnął rękę.
- Rozdziel te książki pomiędzy nas, to skrócimy nieco czas snu i pomożemy ci w szukaniu! Jonnie zaczął im kolejno rozdawać książki.
- Myślę - powiedział Robert Lis - że powinniśmy poroz-syłać trochę zwiadowców. W planowaniu każdego rajdu, który ma się zakończyć sukcesem, podstawową rzeczą jest wysłanie najpierw zwiadowców. Jak się rozpoznaje ten uran?
- Przyrządy wykrywające uran opisane są w książkach na temat górnictwa - odpowiedział Jonnie. - Ale nie mamy głównego urządzenia. Nazywa się ono "licznik Geigera" i chociaż go oglądałem i mam nawet ogólne pojęcie o jego budowie, to problem polega na tym, że nie wiem, jak je zdobyć.
- Być może - rzekł dyrektor szkoły - uda się je znaleźć w którejś z tych starych osad. Czy są jakieś informatory na temat fabryk?
- Wątpię, by tego rodzaju przyrząd był wiele wart po setkach lat - zauważył doktor McDermott. - Ale widzę tu... och, to się prawie zupełnie rozleciało... książka telefoniczna?... z Dev... z "Denver"... Telefony - wyjaśnił pozostałym - były zazwyczaj w miastach. O, tu... "przyrządy... Międzynarodowy Ośrodek Badawczy Maszyn Biurowych"? Do licha! Nie można odczytać adresu.
- Na wielu budynkach w mieście są napisy - powiedział Jonnie. Robert Lis pochylił się do przodu.
- Jak już wspomniałem, trzeba wysłać zwiadowców, ale musimy być bardzo ostrożni, żeby demony nie zaczęły podejrzewać, że węszymy po okolicy.
- Mają urządzenia do wykrywania ciepła ciał - powiedział Jonnie. - To dlatego udało ci się uciec, przywierając do brzucha końskiego. Oni sądzili, że to same konie uciekają. Samolot zwiadowczy robi tylko zdjęcia, więc wystarczy się po prostu schować. Kiedy usłyszy się w dali jego dudnienie. Natomiast prawdziwym zagrożeniem jest pojazd naziemny, ponieważ ma w wyposażeniu obrotowe sondy termiczne, które wykrywają ciepło. Mam parę narzut, które można włożyć na siebie, by uniemożliwić emisję ciepła, ale musimy być nadzwyczaj ostrożni. Myślę, że naJlepiej będzie, jeśli ja pójdę na zwiad.
- Ni, ni - zawołał Robert Lis, który z nagłego wzruszenia zaczął mówić dialektem. - Ni można ci na to pozwolić, chłopcze!
205
L
Reszta członków rady również potrząsnęła przecząco głowami, j
- Nie możemy cię narażać, McTyler - rzekł pastor. - Jesteśmy tu po to, aby ci pomagać.
- Mały demon... - rozpoczął Jonnie.
- Ten, który przybył, by naprawić latającą maszynę?
- Ten sam - potwierdził Jonnie. - Nazywa się Ker. Powiedział mi, że zostało wydane specjalne rozporządzenie Dyrektora' Planety zabraniające urządzania polowań w całym tym rejonie i ograniczające je tylko do rejonów kopalni i baz. Terl powiedział, że słyszał Psychlosów planujących tam polowanie dla sportu. Tak więc nie będzie tu żadnych pętających się po okolicy demonów. Dlatego też udanie się do Wielkiego Miasta na zwiad powinno być zupełnie bezpieczne, jeżeli nie znajdziemy się w zasięgu obserwacji samolotu zwiadowczego.
- Na zwiad nigdy nie udają się przywódcy - zaprotestował zdecydowanie Robert Lis. - Na rajdy, tak, ale na zwiad - nigdy! Poślemy młodego Angusa McTavisha. Czy wszyscy są za tym?
Tak więc jeszcze tej samej nocy, gdy zapadły ciemności, młody Angus McTavish udał się w małym pojeździe naziemnym na zwiady do Denver. Był to chłopak bardzo zdolny i bystry:
zastosował system rur doprowadzających wodę do bazy, sam wymyślił sposób działania systemu zaopatrywania w wodę i systemu kanalizacyjnego i ku zdumieniu swoich przyjaciół doprowadził do stanu używalności kilka toalet.
Nie było go przez czterdzieści osiem godzin. Wrócił z mnóstwem zadziwiających nowin. Niestety, laboratoria Międzynarodowego Ośrodka Badawczego Maszyn Biurowych leżały w gruzach i niczego tam nie znalazł. Nie było tam nic, co nawet z grubsza przypominałoby licznik Geigera. Zlokalizował też "Biuro Górnicze", ale były w nim tylko zbutwiałe akta. Odkrył nawet sklep z napisem "Dostawca konfekcji dla poszukiwaczy minerałów" i chociaż znalazł w nim parę kilofów z nierdzewnej stali, które zabrał ze sobą, i cały asortyment nierdzewnych noży, które sprawiły radość i ułatwiły pracę starym kobietom, to jednak nigdzie nie znalazł licznika Geigera.
Rada znów się zebrała i ponuro zadecydowała, żeby koń* tynuować poszukiwania. Pastor odmówił modlitwę, w której prosił miłosiernego Boga, by ulitował się nad nimi i by w jakiś sposób wskazał im takie miejsce, w którym będzie licznik Geigera i uran. Zdecydowano również, choć bez zbytniej nadziei, rozesłać większą liczbę zwiadowców.
206
5
Jonnie obudził się nagle w środku nocy, uświadamiając sobie, że wie już, gdzie znajduje się wykrywacz uranu. W dmuchawie kontrolującej poziom radioaktywności rudy, w rejonie transfrach-tu! Przeszedł przecież nawet przeszkolenie w jej obsługiwaniu. Mimo zakazów Roberta Lisa zdecydował się wyruszyć na zwiad, bez względu na to, czy było to bezpieczne, czy nie. Przy okazji spotka się z Chrissie.
Chrissie i Pattie były tego dnia bardzo smutne. Jonnie przywiózł im świeże mięso i skóry jelenie do wyprawienia i szycia. Narąbał mnóstwo drewna opałowego - jeden ze Szkotów wykopał w ruinach miasteczka siekierę z nierdzewnej stali. Ułatwiało to znacznie wykonywanie takiej pracy. Poukładał drewno za drew-Inianą barierą, aby można je było łatwo wnieść do klatki, gdy Terl nie będzie zajęty i przyjdzie go do niej wpuścić.
Rozmawianie przez drewnianą bańerę i pręty klatki było deprymujące. Chńssie i Pattie chciały wiedzieć, co teraz porabia. Odparł im, że pracuje. A czuje się dobrze? Owszem, dobrze. I czy wszystko toczy się dobrze? Po prostu świetnie. Trudno było prowadzić rozmowę na odległość czterdziestu stóp i pod nadzorem co najmniej dwóch guzikowych kamer. Trudno było udawać spokojnego i pewnego siebie.
Na owiniętym wokół szyi rzemieniu Jonnie miał zawieszony aparat do rejestrowania obrazów. Za pomocą paru innych rzemieni z jeleniej skóry przymocował go do piersi w taki sposób, że nieznacznym ruchem ręki mógł go uruchamiać i zatrzymywać bez podnoszenia do oczu. Przećwiczył to wcześniej i teraz potrafił już dość dokładnie wycelować aparat bez patrzenia przez wizjer. Pobrał z magazynu kilkanaście takich aparatów i mnóstwo miniaturowych płyt, na których rejestrowały się obrazy. Podczas rozmowy utrwalił wizerunki dziewcząt i klatki pod różnymi kątami, obraz skrzynki bezpiecznikowej i przewodów elektrycznych. Zdawał sobie sprawę, że to, co robi, jest niezwykle ryzykowne.
Powiedział Chrissie i Pattie, że jeszcze do nich wróci, i pojechał na najwyższe wzniesienie nad kwaterami Chinkosów. Na pozór niedbale i od niechcenia wykonał zdjęcia panoramy całej bazy. Zrobił zdjęcia dwudziestu samolotów bojowych ustawionych w szeregu na lotnisku, odległego składu ładunków paliwowych, a poza tym jeszcze składu gazu do oddychania. Zrobił też zdjęcia
v 207
kostnicy, znajdującej się o sto jardów za rejonem transfrachtu, rejonu lądowania frachtowców, ramp wyładowczych, taśmociągu i wieży kontrolnej.
I nagle, co za szczęście! Zobaczył frachtowiec z ładunkiem rudy zbliżający się do lotniska. Zjechał leniwie z pagórka. Gdy przejeżdżał obok klatki, pomyślał, że lepiej będzie, jeżeli schowa tutaj płyty z utrwalonymi już przez aparat obrazami. Zeskoczył z konia i wsunął płyty w przygotowany dla dziewcząt pakunek. Dosiadł Wiatrołoma i pojechał w dół do rejonu odpylania rudy. Jeszcze nie rozpoczęto rozładunku frachtowca. Pracownicy wychodzili dopiero ze swych pomieszczeń i wsiadali do maszyn. Podjechał do dmuchawy, w której nie było jeszcze operatora. Zwisający z żurawia hak huśtał się na wszystkie strony i Jonnie udawał, że chce go zamocować. W rzeczywistości przechylił się nad maską i wyciągnął jeden z drutów z tylnej ściany tablicy sterowniczej maszyny. Nie wiedział, który z obwodów został w ten sposób uszkodzony, ale przy odrobinie szczęścia bardzo szybko się o tym przekona.
Operator znał go przelotnie z okresu szkolenia, ale spojrzał na niego z właściwą Psychlosom pogardą.
- Zabierz lepiej stąd tego konia! Ruda już się wyładowuje.
Jonnie wycofał Wiatrołoma na bezpieczną odległość. Z głuchym łoskotem ruda zaczęła się wysypywać z frachtowca. Spychacze uwijały się dokoła, porządkując stos. Pierwsza partia rudy była gotowa do załadowania w czerpaki taśmociągu. Nagle rozbłysło czerwone światło i rozległ się dźwięk syreny. Operator maszyny odpylającej rudę zaklął i zaczął walić łapami po przyciskach sterujących. Cały ruch ustał.
Z kopuły biura kontroli transfrachtu wybiegł Char, dudniąc jak czołg i krzycząc coś w biegu. Z daleka słychać było słabe pojękiwanie innego frachtowca, który nadlatywał z którejś z zamorskich kopalni. Nie był to, co prawda, planowy dzień transfrachtu, ale każde zakłócenie normalnej pracy naruszało ustalone terminy.
Char krzyczał, że trzeba naprawić elektronikę maszyny; ktoś z kopuły dopytywał się przez megafon, gdzie się podział dyżurny elektronik. Jonnie mógłby im powiedzieć, gdzie się podział. Przed piętnastoma minutami widział go idącego w kierunku bazy. Char wściekał się na operatora dmuchawy.
Jonnie ześlizgnął się z konia i podszedł do nich.
- Mogę to naprawić.
Od wrzasku Chara, każącego mu się wynosić, aż zadrżało powietrze.
208
- Ja to naprawdę potrafię naprawić.
- Niech naprawi! Ja go uczyłem - odezwał się nagle wyrosły jak spod ziemi Ker.
Podczas gdy Char obsypywał karłowatego Psychlosa stekiem wyzwisk, Jonnie wślizgnął się przed tablicę przyrządów dmuchawy z włączonym rejestratorem obrazów. Otworzył jej pokrywę. Stojąc przed układem elementów tablicy, udawał, że je studiuje. Potem sięgnął do wnętrza i dotknął kilku punktów, nic przy nich nie robiąc. Mając zdjęcia całego urządzenia, będzie mógł je zrekonstruować. Zatrzasnął pokrywę. Szybko wetknął z powrotem wyciągnięty poprzednio przewód.
Char doskoczył do niego, skończywszy pastwić się nad Kerem.
- Już naprawiona - rzekł Jonnie. - Jeden z przewodów się obluzował. Ker krzyknął do operatora:
- Spróbuj teraz!
Operator uruchomił maszynę. Zaczęła cicho warczeć.
- A widzisz? - powiedział Ker. - Sam go uczyłem. Jonnie poszedł z powrotem do Wiatrołoma, wyłączając po drodze rejestrator obrazów.
- Teraz pracuje właściwie - oświadczył zdumiony operator. Char popatrzył jadowicie na Jonniego.
- Trzymaj konia z dala od tego rejonu! Gdyby to był czas odpalania transfrachtu, to mógłby wylądować na Psychlo.
Odszedł, mrucząc coś na temat przeklętych zwierzaków.
I znów rozległ się huk taśmociągu, czerpaków i maszyn, które zaczęły pośpiesznie rozładowywać rudę, aby zrobić miejsce dla nowego ładunku, gdy nadleci kolejny frachtowiec. Poprzedni zdążył już wystartować.
Wiatrołom podążał w kierunku kostnicy. Jonnie odwrócił się i patrzył jeszcze na bazę.
- A ty co tu robisz z rejestratorem obrazów? - odezwał się nagle jakiś głos.
Był to Teri. Wyszedł właśnie z kostnicy i trzymał w łapie jakąś listę. W ciemnym wnętrzu budynku widać było stosy trumien. Terl sprawdzał ciała Psychlosów przeznaczone do wysłania na rodzimą planetę.
- Wprawiam się - odparł Jonnie.
- Po co?
- Wcześniej czy później będziesz chciał, żebym robił dla ciebie zdjęcia tam, w...
- Nic nie mów na ten temat tutaj!
209
Terl podszedł do Jonniego i jednym szarpnięciem zdarł mu z szyi rejestrator obrazów. Odwrócił aparat, z trzaskiem wyciągnął z niego płytę rejestrującą, rzucił na ziemię i rozdeptał obcasem. Następnie wyjął Jonniemu zza pasa cztery dalsze płyty.
- Są nie używane - zaprotestował Jonnie.
- Zgodnie z regulaminem Towarzystwa rejestrowanie obrazów w rejonie transfrachtu jest zakazane - powiedział Terl, oddając mu aparat.
- Jeśli zechcesz, żebym robił dla ciebie zdjęcia - rzekł Jonnie - to mam nadzieję, że potrafisz się w nich połapać.
Później, gdy Jonnie został wpuszczony do klatki, by zanieść i odebrać rzeczy od Chrissie, zręcznie przełożył schowane wcześniej płyty do pakunku przygotowanego dla niego przez dziewczyny. Niestety, nie było na nich zarejestrowanych obwodów urządzenia wykrywającego uran.
Jeszcze tego wieczoru pokazał swemu zespołowi zdjęcia. Przedstawił im wszystkie ciekawe miejsca w rejonie transfrachtu. Będzie to musiał zrobić jeszcze raz, omawiając wszystko dokładnie, gdy zostanie opracowany właściwy plan akcji, ale teraz chciał przede wszystkim pokazać im zdjęcia Chrissie i Pattie. Poszczególne ujęcia ukazywały dziewczęta, obroże, skrzynkę przełączników doprowadzonego do krat prądu, ale głównie twarze: małej dziewczynki i pięknej kobiety.
Szkoci oglądali zdjęcia, zwracając szczególną uwagę na rejon transfrachtu, samoloty bojowe, skład gazu do oddychania, skład ładunków paliwa, kostnicę i platformę transfrachtu. Ale gdy zobaczyli zdjęcia Chrissie i Pattie, obudziła się w nich litość, która błyskawicznie zmieniła się we wściekłość. Robert Lis musiał znów zabrać głos, aby zapobiec natychmiastowemu pognaniu do klatki i rozniesieniu jej na kawałki. Dudziarze zagrali żałobny lament. Jeżeli Szkoci byli już przedtem entuzjastyczni, to teraz wyczuwało się w nich śmiertelne zdecydowanie i gniew.
Jonnie nie mógł zasnąć tej nocy. Miał już w kamerze obraz obwodu elektronicznego detektora uranu i zamiast go zapamiętać, liczył na odtworzenie zarejestrowanego obrazu! Robił sobie gorzkie wymówki za poleganie wyłącznie na urządzeniach - owszem, były dobre, ale nie mogły zastąpić człowieka. Nadejdzie kiedyś dzień, gdy policzy się z Terlem. Przyrzekł to sobie uroczyście.
210
6
Pewnego chłodnego popołudnia wybrali się, by po raz pierws2y rzucić okiem na żyłę. Jonnie, Robert Lis, trzech podobnych do Jonniego Szkotów oraz dwóch innych, wyznaczonych na sztygarów. Lecieli małym samolotem transportowym wysoko ponad Górami Skalistymi.
Teri przyszedł tego ranka bardzo wcześnie. Jego pojazd naziemny został odpowiednio wcześniej dostrzeżony przez wystawioną czujkę i Jonnie był uprzedzony o wizycie. Owinięty w skórę pumy, która chroniła go przed porannym chłodem, podszedł do pojazdu. W stołówce właśnie zakończyło się śniadanie, lecz polecono wszystkim, by nie wychodzili na zewnątrz. Teri wysiadł z pojazdu, ściągnął mocniej zapinki maski i stanął, podrzucając od niechcenia skrzynkę zdalnego sterowania.
- Dlaczego interesuje cię detektor uranu? - zapytał Jon-niego. - Dowiedziałem się, że "zreperowałeś" dmuchawę odpylającą rudę. Z rejestratorem obrazów zawieszonym na szyi? Ha!
Jonnie zdecydował się na atak.
- A co, myślałeś, że pójdę w te góry, nie wiedząc, czego mam unikać? Myślałeś, że będę się pętał po terenie i narażał bez sensu na uszkodzenie?
- Uszkodzenie?
- Fizyczne uszkodzenie ciała z powodu skażenia uranem...
- Słuchaj no, zwierzaku, nie wolno ci mówić w taki sposób do mnie!
- ...podczas gdy bardzo dobrze wiedziałeś, że mogę się rozchorować, jeśli nie będę unikał pyłu uranowego! Sam mi powiedziałeś, że w górach jest uran! Myślałeś więc, że ja...
- Zaczekaj chwilę! - przerwał mu Teri. - O czym ty mówisz?
- O toksykologii górniczej! - oznajmił oschle Jonnie. Strażnik, który uprzedził o przyjeździe Teria, stał w drzwiach stołówki, rzucając na potwora nienawistne spojrzenia.
- Strażnik! - krzyknął Jonnie. - Weź pierwszą lepszą książkę w języku angielskim i przynieś ją tu! Szybko!
Zwrócił się z powrotem do Teria. Strażnik wybiegł z budynku, trzymając w ręku księgę zatytułowaną "Wiersze Roberta Bumsa", wyrwaną w pośpiechu pastorowi, który miał zwyczaj czytania przy śniadaniu. Musiało to wystarczyć. Jonnie otworzył ją szybkim ruchem. Położył palec na wierszu, który brzmiał: Maleńka, gładka, porcelanowa, bojaźliwa bestyjko...
211
- Popatrz tutaj! - powiedział. - "Przy kontakcie z uranem człowiekowi wypadają włosy i zęby, na skórze pojawiają się czerwone krosty, a kości zaczynają się kruszyć". I to wszystko dzieje się już po paru tygodniach napromieniowania.
- To wy nie wybuchacie? - zapytał Terl.
- Nic się tu nie mówi na temat wybuchu, ale wyraźnie stwierdza się, że ciągła styczność z pyłem uranu może być tragiczna w skutkach. Przeczytaj to sam!
Terl wpatrzył się w wiersz o tytule: Och, jakiż lęk w tych piersiach, po czym oderwał od niego wzrok i powiedział:
- A więc to tak! Nie wiedziałem o tym.
- Ale teraz wiesz. - Jonnie zamknął księgę. - Znalazłem to zupełnie przypadkowo. Ty mi tego nie powiedziałeś. A teraz pozwolisz mi mieć ten detektor czy nie?
Terl się zamyślił.
- A więc wasze kości rozpadają się na proch, nieprawdaż? I trzeba na to tylko paru miesięcy?
- Tygodni - skorygował Jonnie.
- No cóż - rzekł Terl w końcu - myślę, że po prostu będziecie musieli spróbować. Może nie będzie tak źle, nieprawdaż? W każdym razie nie po to tu przyjechałem. Czy możemy przejść do bardziej ustronnego miejsca?
Jonnie z powrotem przekazał książkę strażnikowi. Szkot był na tyle rozsądny, by się nie uśmiechnąć. Terl skinął na Jonniego i zaprowadził go na tyły kaplicy. Miał ze sobą gruby rulon map i zdjęć. Usiadł na ziemi i zmusił Jonniego do kucnięcia.
- Czy wszystkie zwierzaki są już wyszkolone? - zapytał.
- Na tyle, na ile można się było spodziewać.
- Świetnie. Weź pod uwagę, że dałem, ci parę tygodni ekstra.
- Dadzą sobie radę.
- Bardzo dobrze. A więc nadszedł czas, byśmy zaczęli być prawdziwymi górnikami!
Rozwinął mapę. Była to składanka zdjęć wykonanych przez bezpilotowy samolot zwiadowczy, która przedstawiała rejon około dwóch tysięcy mil kwadratowych Gór Skalistych, na zachód od Denver.
- Czy potrafisz odczytać taką mapę?
- Tak - odparł Jonnie.
Szybkim ruchem Terl położył łapę na zdjęciu przedstawiającym gardziel kanionu.
- To tutaj! - Jego głos przeszedł w konspiracyjne mruczenie. - To jest złoże białego kwarcu poprzetykane żyłami czystego
212
złota. Fenomen! Odsłonięte wskutek obsunięcia się ziemi w ostatnich latach.
Położył na wierzchu dużą fotografię przedstawiającą ukośną szramę w czerwonym zboczu kanionu. Na kolejnym zbliżeniu widoczne były przewijające się przez kwarc drobiny złota. Jon-nie chciał coś powiedzieć, ale Terl powstrzymał go podniesieniem łapy.
- Polecisz nad złoże i przyjrzysz mu się z bliska! Później wrócisz i spotkasz się ze mną. - Postukał pazurem po mapie. - Zapamiętaj to miejsce!
Jonnie zauważył, że na mapie nie było żadnych oznakowań. Sprytny ten Terl. Nie chce ryzykować, na wypadek gdyby mapa gdzieś się zawieruszyła.
- Pilnuj jej! - Terl pozbierał pozostałe papiery i podniósł się z ziemi.
- Ile mamy czasu na wydobycie złota? - zapytał Jonnie.
- Do dziewięćdziesiątego pierwszego dnia przyszłego roku, a więc sześć i pół miesiąca.
- To znaczy, że będziemy musieli pracować również zimą. Terl wzruszył ramionami.
- Tam w górze zawsze jest zima. Dziesięć miesięcy zimy i dwa miesiące jesieni - zaśmiał się. - Przeleć się i przyjrzyj się temu, zwierzaku! Poświęć tydzień lub nawet dwa na dokładne zapoznanie się z terenem. A potem zrobimy sobie prywatne spotkanko. Wszystko to jest poufne, słyszysz? Poza twoimi zwierzakami nikt nie może o tym wiedzieć!
W parę godzin później grupa Jonniego leciała wysoko ponad Górami Skalistymi.
- Patrzcie, do dziś nie wiedziałem - zaśmiał się jeden ze Szkotów - że Robbie Bums pisał o toksykologii. Jonnie odwrócił się.
- Tak dobrze znasz psychloski?
- Oczywiście - odparł Szkot i pokazał siniaki po liniale dyrektora szkoły na grzbiecie dłoni. Był to jeden z chłopaków wybranych ze względu na podobieństwo do Jonniego. - Nadstawiałem ucha z okna na drugim piętrze, wprost nad tobą. On nie rozumie po angielsku.
- Jest to jeden z naszych bardzo niewielu atutów. Ale nie zdobyłem detektora uranu.
- Trudno! - rzekł Robert Lis. - Tylko bardzo wielki optymista myśli, że może wygrać wszystkie bitwy. A co to za miasteczka widać tam w dole?
213
- Są wyludnione - odparł Jonnie. - Byłem w niektórych. Nie ma w nich ludzi, są tylko szczury. Górnicze miasta-duchy.
- To smutne - powiedział Robert Lis. - Tyle przestrzeni, tyle żywności i nie ma ludzi. A w Szkocji jest tak mało terenów, na których można cokolwiek uprawiać. Z trudem można znaleźć jakiekolwiek pożywienie. Nadeszła noc dla rodzaju ludzkiego.
- Zmienimy to - rzekł jeden z siedzących za nim młodych Szkotów.
- Tak - odparł Robert Lis. - Jeśli będziemy mieli choć trochę szczęścia. Cały ten wielki świat pełen żywności - i nie ma żadnych ludzi! Jak się nazywają te szczyty w dole?
- Nie wiem - odparł Jonnie. - Na mapie górniczej są oznaczone tylko numerami. Myślę, że kiedyś miały swoje nazwy, ale ludzie je pozapominali. Ten najwyższy my po prostu nazywamy "Wysoką Górą".
- Hej! - zawołał młody Szkot. - Na jego zboczu widzę barany!
- Nazywają je wielkorogami - wyjaśnił Jonnie. - Upolowanie takiego stanowi nie lada wyczyn. Mogą stać na krawędzi nie większej niż twoja dłoń, poszybować w powietrzu i wylądować na innej krawędzi, nie szerszej niż dwa palce.
- I jest tam niedźwiedź! - zawołał Szkot. - Jaki wielki!
- Niedźwiedzie zapadną wkrótce w sen zimowy - powiedział Jonnie. - To dziwne, że ten znalazł się aż na takiej wysokości.
- Kilka wilków idzie jego tropem - rzekł Szkot.
- Młodzieńcy! - przerwał im Lis. - Gramy o wyższą stawkę! Szukajcie kanionu! Jonnie wypatrzył go na krótko przed godziną pierwszą.
7
Majestat rozpościerającej się pod nimi scenerii sprawiał, że czuli się maleńcy i zagubieni. Z obu stron znajdującego się daleko w dole koryta rzeki, która z tej wysokości wyglądała jak srebrna nitka, wznosiły się stromo do góry czerwonawe, masywne ściany skalne. Daleko w dole, gdzie część lica odpadła od zbocza, dostrzegli krótką ukośną linię białego, iskrzącego się kwarcu, w którym połyskiwały - wtopione weń - nitki czystego złota.
Jonnie obniżył lot. I wtedy uderzyło w nich skrzydło wichru.
214
Rozpędzony w długiej gardzieli kanionu strumień burzliwego powietrza z wyciem szarpał maszyną. Z najwyższym trudem Jonnie starał się utrzymać lekki samolot we właściwej pozycji. Udało mu się w końcu podnieść go w górę. Obrócił się do jednego ze Szkotów, do tego, który mówił o Bumsie. Chłopak nazywał się Dunneldeen McSwanson.
- Czy potrafisz poprowadzić ten samolot?
Dunneldeen przeszedł do przodu, zamieniając się miejscami z Robertem Lisem, i przywiązał się pasami do fotela drugiego pilota.
Napęd teleportacyjny miał to do siebie, że wymagał ciągłego wprowadzania różnego rodzaju poprawek. Część z nich była zakodowana na stałe w pamięci komputera, część zaś wstępnie zaprogramowana na każdy rodzaj lotu. Przestrzeń, absolutna i nieruchoma, nie miała własnego czasu, energii ani masy, ale aby pozostawała w określonym miejscu w odniesieniu do [otaczającej masy, konieczne było uwspółbieżnienie jej toru. [Świat przecież codziennie się obracał, co wymagało wprowa-' dzania poprawek prędkości rzędu niemal tysiąca mil na godzinę. i Ziemia orbitowała wokół Słońca, a to wymagało wprowadzania l korekty już prawie z sekundy na sekundę. Cały system słoneczny i pędził też dokądś z oszałamiającą prędkością. A i wszechświat obracał się w stosunku do innych wszechświatów. Te i inne l czynniki powodowały, że nawet normalne pilotowanie samolotu było dość ryzykowne, tu zaś, w głębokim kanionie - wręcz karkołomne.
Dunneldeen był należycie przeszkolony i przeszedł odpowiedni trening w pilotowaniu samolotu w różnych warunkach. Ale gdy zobaczył, jak palce Jonniego biegają po całej konsoli, od razu uświadomił sobie, że nie jest to zwyczajny lot. Spojrzał w dół.
- Nie będzie to spacerek - mruknął. - Ale mogę spróbować! Zaczął obniżać lot. Jonnie odpiął pas i wziął do ręki mały przyrząd zwany pistoletem rdzeniowym. Wystrzeliwało się z niego niewielki świder, który wwiercał się w skałę z dużą prędkością i pobierał z niej próbkę o średnicy jednego cala. Po pobraniu próbki wyciągało się świder z powrotem za pomocą przyczepionej do jego końca linki.
- Zacznijcie robić zdjęcia! - krzyknął do pozostałych. Mieli na pokładzie trzy rejestratory obrazów, przyrząd mierzący głębokość złoża oraz inny, wykonujący szkic przestrzenny. Przyrządy te należały do "lekkich" narzędzi poszukiwawczo-geologicz-
215
nych Psychlosów, ale posługiwanie się nimi przez ludzi wymagało| wiele wysiłku, j
- Zbliż się do żyły na tyle, na ile będzie to możliwe be? nadmiernego ryzyka!
- Tak jest! - odparł Dunneldeen. - Gotowi? No to w dół! j Pomknęli w przepaść. Rzuciło ich w bok. Skalna ściana znalazłał się nagle o parę cali od nich. Tańczyli w górę i w dół. Wyciei silników zaczęło dorównywać rykowi wichru, gdy Szkot zwiększył moc, by skorygować pozycję samolotu. Jonnie zmusił się do pełnej koncentracji - chciał trafić we właściwe miejsce m pierwszym razem. Iskrzące się złoże tańczyło i skakało mu w celowniku. Nacisnął spust. Z głuchym warknięciem i świstem rozwijającej się linki świder uderzył w złoże i zaczął się w nie wwiercać. Dokładnie w cel!
Samolot wahnął się nagle, szarpnięty gwałtowniejszym porywem wiatru, niebezpiecznie blisko skalnej ściany. Jonnie włączył kołowrotek nawijający linkę na bęben.
- W górę! - krzyknął.
Dunneldeen błyskawicznie wzniósł samolot. Siedział w fotelu zupełnie bez sił.
- O rany! Jakbym tańcował z czarownicą - wydyszał, ocierając czoło.
- Czy porobiliście zdjęcia i zarejestrowaliście wskazania przyrządów?! - zawołał Jonnie przez ramię.
Ci, którzy obsługiwali przyrządy, zdołali zarejestrować wszystkie potrzebne głębokości i gęstości złoża. Okazało się jednak, że jeszcze raz trzeba opuścić się w dół i powtórzyć rejestrację obrazów zbocza.
- Teraz ja będę pilotował - rzekł Jonnie.
- Nie, McTyler - zaprotestował Dunneldeen. - Mam przeczucie, że pewnego dnia przyjdzie mi znów potańcować z H czarownicą. Dziękuję, utrzymam ją. Co jeszcze chcecie zarejestrować?
Chcieli zrobić zdjęcia obsuniętych szczątków skalnych na dnie kanionu.
- Mam nadzieję, że się przed startem wyspowiadaliście! - zawołał Dunneldeen. - No to jazda!
Runęli jak kamień w głąb gardzieli kanionu i przelecieli tuż nad rzeką. Wzburzona woda kipiała białą pianą, rozbijając się o odłamy skalne, sterczące ponad jej powierzchnią. Samolot walczył z porywami wichru. Przeciążone silniki jęczały jak potępione. Wznosząc się do góry, znaleźli się blisko szczytu skały. Jonnie
216
przypatrywał mu się z napięciem, podczas gdy rejestratory obrazów wykonywały zdjęcia. Nie było tam ani skrawka płaskiej powierzchni, na której można by posadzić samolot. Nie było też miejsca, z którego można by operować opuszczaną platformą wiertniczą. Były wyłącznie ostre wierzchołki i rozpadliny. Znaleźli się dokładnie nad szczytem, gdy dostrzegł jeszcze coś.
- Zróbcie więcej zdjęć tego miejsca! - zawołał. Tak, teraz widział to wyraźnie: trzydzieści stóp poniżej szczytu biegła głęboka rysa pęknięcia. Inne tego rodzaju pęknięcie zapewne spowodowało odpadnięcie skały i odsłonięcie złoża. To pęknięcie tylko czekało na kolejne trzęsienie ziemi. Całe złoże runęłoby wtedy w gardziel kanionu.
- Za pozwoleniem, McTyler - głos Dunneldeena przerwał jego posępne rozmyślania. - Jeśli lecimy już do domu, to może zmieni mnie Thor?
Jonnie skinął głową i drugi jego sobowtór, ze względu na szwedzkie pochodzenie zwany Thorem, prześlizgnął się nad oparciem fotela i przejął stery. Dunneldeen przeszedł do tyłu kabiny.
- Ten taniec jest trochę za szybki dla dudziarza - powiedział z westchnieniem.
Jonnie patrzył zamyślony na próbkę. Składała się w części z kwarcu, ale było też trochę złota. Zastanawiał się, ile ludzkich istnień będzie kosztowało wyrwanie cennego kruszcu tym strasznym, majestatycznym górom.
- Kurs na dom! - polecił Thorowi. Przez całą drogę powrotną wszyscy milczeli.
8
Jonnie był spięty, gdy objeżdżał na Wiatrołomie teren kopalni. Zdawał sobie sprawę, że jest to niezwykle niebezpieczne w dniu odpalania transfrachtu. Cały personel kopalni był zaabsorbowany, wszyscy działali w wyjątkowym pośpiechu i podenerwowaniu. Ukrył rejestrator obrazów w gałęziach drzewa, które górowało nad bazą, a do torby włożył urządzenie do zdalnego nim kierowania. Włożył do rejestratora płytę o bardzo dużej pojemności, ale mimo to aparat nie mógł pracować przez całe godziny bez żadnej kontroli. Musiał zebrać maksymalną ilość danych. A gdyby Terl wykrył rejestrator lub urządzenie do zdalnego sterowania, mogło się to źle skończyć.
217
O odpaleniu transfrachtu dowiedział się przypadkowo od Kera, przysłanego przez Terla na przegląd silnika samolotu osobowego. Ker przybył do bazy, burcząc trochę pod nosem. Był przecież funkcjonariuszem nadzoru, a nie mechanikiem. Jednakże humor wyraźnie mu się poprawił, gdy Jonnie podarował mu mały, złoty pierścień, który jeden ze zwiadowców znalazł w okopie.
- Dlaczego mi to dajesz? - zapytał podejrzliwie.
- Na pamiątkę - odparł Jonnie. - Nie jest to zbyt cenne. Było cenne - stanowiło równoważność miesięcznego zarobku. Ker popróbował pierścień zębem. Czyste złoto!
- Chcesz czegoś ode mnie, nie? - zapytał.
- Nie. Dostałem dwa takie, więc jeden dałem tobie. Byliśmy przecież przez długi czas "braćmi szybowymi".
W slangu psychloskich górników określano tak towarzysza, który nie bał się wyciągnąć innego z zawału lub pomóc mu w bójce.
- I jesteśmy nadal, nie? - rzekł Ker. Po półgodzinie wrócił do Jonniego.
- Z silnikiem wszystko w porządku. Jeśli się zagrzał, to po prostu z powodu przeciążenia. Jednakże musisz na niego uważać! Jeśli będziesz go przeciążał przez dłuższy czas, możesz go spalić.
Siedli w cieniu budynku. Ker rozgadał się jak zwykle. Gdy zaczął utyskiwać na temat goniących ich terminów, Jonnie zapytał zdawkowo:
- A co ma się stać w dziewięćdziesiątym pierwszym dniu przyszłego roku?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Widziałem ogłoszenie w bazie.
Ker podrapał się po zatłuszczonym futrze szyi.
- Musiałeś źle przeczytać. To będzie dziewięćdziesiąty drugi dzień. Jest to data odpalenia transfrachtu. Co pół roku następuje takie odpalenie. Jedno z takich odpaleń odbędzie się już za siedem dni, wiesz? A ile z tym kłopotu!
- Czym to się różni od zwykłego transfrachtu?
- Och, musiałeś przecież widzieć parę takich odpaleń, gdy znajdowałeś się w klatce, tam w dole.
Jonnie mógł widzieć, ale w owym czasie nie wiedział nawet, na co patrzy. Zrobił głupią minę.
- To jest powolne odpalanie - wyjaśnił Ker. - Nie żadna ruda, lecz personel przybywający i opuszczający planetę, wliczając w to zmarłych.
218
- Zmarłych?
- Aha, odsyłamy do domu zmarłych Psychlosów. Zwariowane przepisy Towarzystwa! Mnóstwo kłopotów! Kładą ich do trumien i trzymają w kostnicy, a potem... Ale właściwie po co ja ci to wszystko opowiadam!
- Lepsze to niż praca - uspokoił go Jonnie. Ker parsknął śmiechem.
- Prawda! W każdym razie powolne odpalanie oznacza, że przez trzy minuty odbywa się wzmacnianie napięcia, a potem... wiuu! W tym dniu przysyłają nam pracowników, utrzymując przez cały czas napięcie między Psychlo i Ziemią, a w parę godzin później my odpalamy personel powracający i ciała zmarłych. Wiesz co? Nie powinieneś pętać się w pobliżu podczas zwykłego transfrachtu. Widzę cię czasem w okolicy na tym twoim koniu. Zwyczajne odpalania są dobre dla przesyłek i rudy, ale żywe ciało zostałoby rozerwane w nim na strzępy. Rozleciałbyś się na kawałki. Natomiast podczas powolnego odpalania ciała znakomicie znoszą transfracht, zarówno żywe, jak i martwe. Jeśli będziesz próbował dostać się na Psychlo, Jonnie, to nigdy nie rób tego razem z rudą! - zaśmiał się Ker, uważając to za dobry dowcip.
Jonnie śmiał się razem z nim. Nie zamierzał nigdy udać się na Psychlo.
- Czy te ciała zmarłych są rzeczywiście grzebane na Psychlo?
- Na pewno. Nazwiska, płyty pamiątkowe i wszystko, co trzeba. Jest to zawarte w kontrakcie każdego zatrudnionego. Oczywiście, cmentarz jest usytuowany z dala od miasta, na starych hałdach żużlu, i nikt nigdy tam nie chodzi. Ale jest to w kontrakcie. Głupota, nie?
Nagadawszy się do syta, Ker odjechał w bardzo dobrym nastroju. Gdy zniknął już z pola widzenia, Jonnie spojrzał w górę. Z okna wychylił się Robert Lis z magnetofonem w ręce.
- Wyłącz go! - polecił Jonnie.
- Już wyłączony!
- Wydaje mi się, że już wiem, w jaki sposób Teri zamierza przetransportować złoto na Psychlo. W trumnach! Załaduje je do trumien, a kiedy wróci do domu, wówczas najprawdopodobniej wykopie je z cmentarza którejś ciemnej nocy.
Personel medyczny i urzędnicy administracji czekali już na mających przybyć pracowników. Teri był pewien, że będzie ich niemało - im było ich więcej na tej planecie, tym bardziej bogacił się Numph.
219
Rozbłysło białe światło. Jonnie, siedzący na Wiatrołomie w górnej części stoku, wcisnął przycisk zdalnie uruchamiający ukryty na drzewie rejestrator obrazów. Nad kopułą działu obsługi transfrachtu zaczęło teraz błyskać światło czerwone. Zawyła syrena. Megafon zahuczał: "Usunąć się z rejonu transfrachtu!" Przewody zaczęły brzęczeć. Jonnie spojrzał na wielki jak rzepa psychloski zegarek, który miał na przegubie ręki. Zapamiętał godzinę. Huk narastał, drzewa zaczęły drżeć pod wpływem wibracji gruntu. Wszyscy pracownicy wycofali się z platformy transfrachtu. Usunięto z niej wszystkie maszyny i silniki. Platforma zafalowała. A potem zmaterializowało się na niej trzystu Psychlosów. W maskach, z bagażami, stali w bezładnym tłumie. Nieco oszołomieni chwiali się na nogach i rozglądali dookoła. Jeden osunął się na kolana. Zaczęło pulsować przerywane białe światło. "Współrzędne utrzymywane!" - zahuczał megafon.
Personel medyczny pośpieszył z noszami do tego, który zasłabł. Wózki bagażowe zgromadziły się na platformie. Teri odebrał listę od kierownika grupy i zaczął szybko kontrolować nowo przybyłych w poszukiwaniu broni i kontrabandy. Trzymanym w łapie detektorem sprawdzał bagaże. Od czasu do czasu wyciągał z nich jakiś przedmiot i rzucał na rosnący stos towarów zakazanych. Personel administracyjny rozdzielał nowych pracowników, kierując jednych w stronę frachtowców pasażerskich, innych w stronę pomieszczeń mieszkalnych bazy. Mieli wygląd na wpół śpiących olbrzymów, przyzwyczajonych do tego rodzaju zdarzeń. Na nic nie zwracali uwagi, nie protestowali, gdy Teri zabierał im różne przedmioty, ani nie kwestionowali żadnego z poleceń wydawanych przez urzędników administracji. Teri załatwił już dwie trzecie kolejki, gdy nagle zatrzymał się, wpatrzony w stojącego przed nim kolejnego Psychlosa. Niespodziewanie machnął łapą na pozostałych, aby przechodzili, i już nikogo więcej nie sprawdzał. W parę minut później nowo przybyli znajdowali się bądź w pomieszczeniach bazy, bądź w oczekujących samolotach pasażerskich, które miały ich przewieźć do innych kopalni. Z megafonu dobiegło: "Współrzędne utrzymywane i połączone z drugim stopniem!" Białe światło na kopule zaczęło błyskać, samoloty pasażerskie uruchomiły silniki i wystartowały.
Jonnie uświadomił sobie, że na częstotliwość utrzymywania współrzędnych nałożono tłumiącą częstotliwość interferencyjną. Przypomniał sobie z książek o teleportacji, że w czasie odpalania
220
nie mogły pracować żadne inne silniki. Było to bardzo ważne. Silniki teleportacyjne interferowały z teleportacją w czasie trans-frachtu. Dlatego więc Psychlosi nie teleportowali rudy lokalnie z jednego miejsca planety w inne, lecz używali do tego celu frachtowców. Mały silnik przestrzenny - to było zupełnie coś innego, ale teleportacji rudy dokonywano tylko pomiędzy planetami i galaktykami. Gdyby jakikolwiek silnik pracował w pobliżu rejonu transfrachtu w czasie, gdy owe przewody brzęczały i wzmacniały napięcie, to zakłóciłby proces odpalania wskutek zaburzenia lokalnej przestrzeni.
Wiedział, że obserwuje teraz utrzymywanie współrzędnych przestrzeni Psychlo i przestrzeni własnej planety. Drugi stopień utrzymywania polegał po prostu na ciągłym uaktualnianiu współrzędnych. Wyobrażał sobie operatorów na wieży kontrolnej, błyskawicznie naciskających różne przyciski, aby utrzymać Psychlo i Ziemię w gotowości do drugiego odpalenia. To właśnie owo drugie odpalenie interesowało go najbardziej, ale najwidoczniej miało się ono odbyć dopiero za jakiś czas. Wyłączył rejestrator.
Po pewnym czasie - stwierdził, że minęła godzina i trzynaście minut - białe światło na kopule zaczęło bardzo szybko migać. Megafon wrzasnął: "Pogotowie do odwrotnego odpalenia na Psychlo!" Odpalenie, jak się zdawało, zużywało mnóstwo energii elektrycznej. Technicy zamontowali na wszystkich masztach pomocnicze szyny przewodzące prąd. W powietrzu słychać było wciąż słabe brzęczenie. Po platformie odpalania transfrachtu toczyły się czyszczące ją zamiatarki.
Jonnie zauważył, że detektory uranu w dmuchawach taśmociągu nie miały żadnej obsługi, a wszystkie maszyny w rejonie załadunku rudy stały w bezruchu, jakby porzucone. Miał wcześniej nadzieję, że uda mu się przejść obok dmuchawy z próbką złoża w kieszeni i stwierdzić, czy detektor wykryje w niej domieszkę uranu, ale dmuchawa nie pracowała. Spostrzegł Terla ruszającego w kierunku kostnicy. Psychlosi znów zabrali się do roboty wokół platformy. Megafon wrzasnął:
"Współrzędne utrzymywane i połączone z drugim stopniem!" Jonnie wyobraził sobie tę odległą o całe galaktyki planetę, purpurową i ciężką jak olbrzymi czyrak, który zaraża i sprawia ból całemu wszechświatowi. Wiedział, że tuż przed nim znajdują się skrawki jej przestrzeni łączone z przestrzenią Ziemi. Psychlo: pasożyt większy niż jego nosiciel. Żarłoczny i bezlitosny.
221
Teri otworzył kostnicę. Obok niego przeniknęły małe wóz transportowe i wjechały do wnętrza. Stał w drzwiach z lis w łapie i obserwował. Pierwszy wózek wyjechał na zewnątr Teri spojrzał na numer zamkniętej trumny i sprawdził ( na liście, po czym wózek przejechał na platformę odpalan i zrzucił tam swój ładunek z głuchym łomotem. Z kostni* wyjechał drugi wózek, Teri znowu odczytał numer i sprawd;
go na liście. Jonnie przyglądał się, jak wszystkie szesnaśc trumien zostało byle jak i beztrosko przetransportowana na platformę. W pobliżu Teria zatrzymał się teraz płaskodem pojazd naziemny, z którego wysiedli obładowani bagazai pracownicy wracający na Psychlo. Teri sprawdził ich ubrań i rzucił okiem na rzeczy osobiste. Po skończonej odpraw wózki transportowe przewiozły ich wraz z bagażami na platforn odpalania.
Białe światło zaczęło świecić ciągłym blaskiem. Z megafoi rozległa się kolejna komenda: "Współrzędne na pierwszym sto] niu! Wyłączyć silniki!"
Dwunastu powracających Psychlosów stało bądź siedziało i rzuconych między trumnami bagażach. Nikt ich nie żegnał, m nie pomachał im nawet łapą. Nikogo nie obchodziło, że wyje dżają. "A może obchodziło" - pomyślał Jonnie, przyglądając s dokładniej. Wydawało mu się, że operatorzy znajdujących s dokoła maszyn pracowali jakby trochę niechętnie. Miało s wrażenie, że byli oburzeni na odjeżdżających.
Nad budynkiem operacyjnym zaczęło błyskać czerwone świa ło: "Usunąć się z rejonu transfrachtu!" Przewody zaczęły brz czeć. Jonnie spojrzał na zegarek. Brzęczenie stopniowo przer dzało się w przeciągły huk. Minęły dwie minuty. Zapłonę purpurowe światło. Powietrze zafalowało... Platforma była pu ta. Rozbłysło znów światło białe i megafon zakomunikows "Odpalenie zakończone. Uruchomić silniki i podjąć normali czynności!"
Teri zamknął kostnicę i ruszył w górę stoku. Wyglądał i wytrąconego z równowagi. Jonnie pośpiesznie wyłączył rejestrati obrazów i zawrócił konia, jednak Teri go dogonił.
- Nie pętaj się tutaj! - warknął. - Nikt nie może cię więcej zobaczyć. Zjeżdżaj stąd!
- A co z moimi kobietami?
- Zajmę się nimi.
- Chciałem przekazać ci raport.
- Zamknij się!
222
Terl rozejrzał się dookoła. Czyżby był przestraszony? Nachylił się do Jonniego.
- Przyjdę jutro do ciebie. Nigdy więcej nie zbliżaj się do tego miejsca!
- Ja...
- Wracaj do bazy! Natychmiast!
Jeszcze tej nocy, zabezpieczony osłoną cieplną, Jonnie zabrał z drzewa rejestrator obrazów. Od spotkania z Terlem zastanawiał się, co było przyczyną widocznego zdenerwowania i strachu potwora.


CZĘŚĆ VIII


- Wygląda na to, że jej wydobycie będzie prawie niemoż-iwe - powiedział Jonnie. - Potrzebny nam dobry plan i dużo szczęścia.
Niepokoił go nastrój Terla, z którym odbył naradę przed iwoma dniami. Spotkali się w porzuconej sztolni jednej z kopalni, la urobisku znajdującym się pięćdziesiąt stóp pod ziemią i od-ialonym o milę od "bazy obronnej". Ze względu na możliwość zawału miejsce to nie było zbyt bezpieczne. Terl przybył do bazy sicho. Zaparkował swój pojazd naziemny w pewnej od niej odległości, w osłoniętym krzewami parowie. O mało nie postrzelił go wartownik, gdy nagle wychynął z ciemności. Terl gestem polecił mu, by wywołał Jonniego. Zaprowadził go potem do tego opuszczonego szybu i najpierw długo sprawdzał, czy nie ma tam ukrytego podsłuchu. Najdziwniejsze jednak było to, że nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego raportem. Jonnie pokazał mu zdjęcia złoża i zreferował problem przegrzewania się silnika i silnego wichru w kanionie, co Terl skwitował paroma niewyraźnymi pomrukami. I to było wszystko.
Tymczasem przyczyna strachu Terla była prosta i wiązała się z przybyłym wcześniej transfrachtem z Psychlo. Gdy kontrolował nowych pracowników i doszedł już do dwóch trzecich długości kolejki, znalazł się twarzą w twarz z - nim! Nowo przybyły miał spuszczoną głowę, i choć wizjer jego hełmu był przybrudzony, nie mogło tu być żadnej pomyłki. To Jayed! Terl widział go tylko raz, podczas swoich studiów. Popełnione zostało wówczas jakieś przestępstwo, a Jayed był tym właśnie agentem, który zjawił się, by przeprowadzić dochodzenie. Nie był on agentem Towarzystwa, kcz funkcjonańuszem siejącego postrach Imperialnego Biura
i - Pole bitewne
225

Inwigilacyjnego, samego IBI. Nie można go było pomylić z nikł innym: okrągła twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, lev przedni kieł rozszczepiony, wąskie usta i pokryte parchami łap To był na pewno Jayed.
To skojarzenie tak zszokowało Teria, że nie miał nawet na ty roztropności, by dokończyć inspekcji. Przepuścił po prostu resz kolejki bez sprawdzania. Wydawało się, że Jayed nie zauważ tego, ale Terl wiedział, że IBI nigdy niczego nie przegapiało. I co on tu przybył? Dlaczego zjawił się na tej planecie?
Jego nazwisko na liście nowo przybyłych brzmiało "Snit", by więc jasne, że przybył tu incognito. Ale dlaczego? Czy chodzi o szachrajstwa Numpha z listami płac? Albo - i Terl s wzdrygnął - o zwierzaki i złoto?
Pod wpływem pierwszego impulsu chciał załadować miotać pojechać do bazy i zlikwidować zwierzaki, a potem zwróć pojazdy i twierdzić, że wszystko to było pomysłem Numpha i;
musiał w to w końcu wkroczyć i załatwić sprawę. Przez dv pierwsze dni czekał, czy Jayed jednak nie spróbuje się z ni skontaktować, ale mimo iż stwarzał mnóstwo okazji, nic się n wydarzyło. Jayed po prostu przystąpił do wykonywania swok ogólnych obowiązków w lokalnej kopalni. Terl nie śmiał z, instalować w pobliżu niego kamery guzikowej - Jayed na pewi by ją wykrył. Nie śmiał też wypytywać pracujących z ni robotników, co go interesuje, bo Jayed natychmiast by się o ty dowiedział. Z drugiej jednak strony w rejonie urzędowania Ter również nie pojawiła się żadna kamera guzikowa, nie było żadny< urządzeń podsłuchowych. Postanowił więc, że będzie barcb ostrożny i poczeka na pierwszą wychodzącą skrzynkę z depeszan do której Jayed mógłby ewentualnie włożyć swój raport.
Siedząc teraz w sztolni i patrząc na zdjęcia złoża, Terl zmusz się do skupienia uwagi. Tak, wyglądało, że rzeczywiście będzie i trudne zadanie. Ale przecież wiedział o tym.
- Mówiłeś coś o wichrze? - zapytał.
- Przegrzewają się silniki. Latająca platforma wiertnicza n będzie w stanie utrzymać się na miejscu tak długo, by można by wykonać jakąkolwiek efektywną pracę.
W Teriu obudził się górnik.
- Długie pręty wbite w ścianę... można na tym zbudow;
platformę. Jest to ryzykowne, ale pręty czasem wytrzymują.
- Trzeba by było mieć miejsce do lądowania na szczycie.
- Więc go wyrównaj!
- Nie mogę używać materiałów wybuchowych. - Jonu
226
zwrócił uwagę Terla na pęknięcie i możliwość mnięcia złoża na dno gardzieli.
- Świdry - rzekł Teri, błądząc myślami gdzie indziej. - Można wyrównać teren za pomocą świdrów. Mozolne to, ale da się zrobić. Zacznij z dala od krawędzi i wierć w kierunku zbocza!
Jonnie widział wyraźnie, że Teri czegoś się boi. I uświadomił sobie coś jeszcze: jeśli projekt ten zostanie zarzucony, to pierwszym posunięciem Terla będzie zabicie ich wszystkich. Za żadną cenę nie mógł do tego dopuścić.
- To mogłoby się udać! - zawołał, żeby wyrwać Terla z zamyślenia.
- Co? - zapytał Teri.
- Wiercenie od szczytu w kierunku zbocza.
- Ach, to. Tak.
Jonnie zorientował się, że Teri mu się wymyka. Teri zaś widział przed sobą nie zdjęcia złoża, lecz twarz Jayeda.
- Nie pokazałem ci jeszcze próbki - rzekł Jonnie. Wyjął ją z kieszeni. Zabłysła w świetle lampy. Teri chwycił ją pożądliwie i przybliżył do oczu. Czyste złoto! Ujrzał nagle siebie na Psychlo, potężnego i bogatego. Widział zazdrosne spojrzenia i słyszał pełne uszanowania głosy: "To jest TERL!"
- Piękne - szepnął. - Piękne!
- Spróbujemy je wydobyć - oświadczył Jonnie. - A próbkę zatrzymaj. Teri podskoczył jak oparzony.
- Nie, ależ nie! - krzyknął. - Musisz to ukryć! Zakop to w jakiejś dziurze! Niedługo zabierzemy się do roboty!
- W porządku - Jonnie wydał z siebie długo powstrzymywane westchnienie ulgi. Zanim się jeszcze rozeszli, Teri powiedział mu z naciskiem:
- Żadnych kontaktów radiowych! Absolutnie żadnych! Nie przelatujcie nad główną bazą! Prześlizgujcie się po wschodniej stronie gór, a z bazy i do bazy latajcie nisko. Zorganizuj tymczasową bazę na wzgórzach i stamtąd transportuj kolejne zmiany do pracy! I trzymaj się z dala od kopalni! Sam dopilnuję, żeby twoje kobiety miały co jeść.
- Powinienem pojechać tam i powiedzieć, że nie będę ich odwiedzał.
- Dlaczego?
- Bo będą się martwiły - odparł Jonnie, ale uświadomiwszy sobie, że dla Terla nie jest to argument, poprawił się szybko. - Mogłyby narobić zamieszania i spowodować kłopoty.
227
- Słusznie. Możesz do nich jeszcze raz pojechać. W nocy Masz, tu jest osłona cieplna. Wiesz, gdzie jest moja kwatera Błyśnij trzy razy w moje okno.
- Mógłbyś po prostu pozwolić mi zabrać dziewczęta d( naszej bazy.
- Ach, nie. Nie pozwolę ci na to - rzekł Teri i poklepa skrzynkę zdalnego sterowania.
Jonnie powrócił do bazy w niewesołym nastroju. Teri się bal Nie wiadomo czego, ale się bał. I nie wiadomo było, czy ni( przyjdzie mu do głowy zmienić decyzje.
2
Przelatywali nad rejonem złoża: Jonnie, Robert Lis, trójki sobowtórów Jonniego i kierownicy zmianowi. Szukali miejsca, D! którym mogliby wylądować.
- Tak - rzekł Robert Lis - to jest naprawdę piekiehr problem.
- Pomysł jest prawie niewykonalny - zauważył Jonnie.
- Nie, nie to miałem na myśli. Chodzi mi o tego demom Terla. Z jednej strony będziemy musieli eksploatować to złoże i to wydajnie, a z drugiej strony, zakończenie tego jego szwindli sukcesem jest ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli. Dobra wiem, że gdyby potwór stracił nadzieję na sukces, zabiłby na! wszystkich. Ale wierzcie mi, wolałbym umrzeć, niż doczekać jeg( zwycięstwa.
- Czas pracuje dla nas - rzekł Jonnie, zawracając, b] wykonać jeszcze jeden przelot nad krawędzią kanionu.
- Tak jest, czas - mruknął Lis. - Czas ma ten brzydk zwyczaj, że rozprasza się jak wydmuchane z dud powietrze. Jest nie skończymy tego wszystkiego do dziewięćdziesiątego pierwszego dnia przyszłego roku, to koniec z nami.
- McTyler! - zawołał Dunneldeen z tylnego fotela. - Popatn w dół, jakieś dwieście stóp od krawędzi szczytu! Wygląda trochę bardziej płasko.
Odpowiedział mu wybuch gromkiego śmiechu - tam w dol( naprawdę nic nie było płaskie.
- Przejmij sterowanie, Dunneldeen! - polecił Jonnie. Przeszedł na tył samolotu. Podniósł z podłogi zwój liny, któn
była swoistym ładunkiem wybuchowym, i zaczął się przygotowy
wać do opuszczenia się w dół.
228
- Chcę, żebyś zawisnął na wysokości około dziesięciu stóp nad tym miejscem. Spróbuję je trochę wyrównać - poinstruował Dunneldeena.
- Nie! - rzucił ostro Robert Lis i skinął na Davida McKeena, kierownika zmianowego. - Ty to zrobisz, Davie!
- Przepraszam - obruszył się Jonnie. - Ja znam te góry! Tyle było żarliwości w jego głosie, że Lis się roześmiał.
- Jesteś sympatyczny chłopak, McTyler, ale trochę dziki.
- Co dowodzi, że muszę być Szkotem - dokończył Jonnie, mocując się już z drzwiami samolotu.
Nikt się nie uśmiechnął, wszyscy byli zbyt spięci. Samolot wykonywał nagłe podskoki, a nierówny teren pod nimi to oddalał się, to znów przybliżał niebezpiecznie. Jonnie opuścił się wreszcie Da poszarpany szczyt i poluźnił podtrzymującą go linę. Rozejrzał się i wybrał dużą, sterczącą skałkę. Opasał jej podstawę liną, założył zapalnik z opóźnionym zapłonem. Dał znak ręką i podciągnięty przez Dunneldeena, zawisł w powietrzu szarpany ostrymi podmuchami wiatru. W chwilę później nastąpił wybuch. Grzmot przetoczył się echem po górach. Opuszczony znów w dół, Jonnie wstrzelił w obluzowaną wstrząsem eksplozji skałę specjalny ładunek wybuchowy. Jeśli prawidłowo dobrał jego siłę, to skałka powinna się oderwać od podłoża. Podciągnięto go wyżej, silniki samolotu zajęczały. Błysk eksplozji i - udało się!
Przez całą godzinę - to opuszczany w dół, to unoszony w górę - pracował ciężko. Stopniowo zaczęła się rysować płaszczyzna o średnicy pięćdziesięciu stóp, odległa o jakieś dwieście stóp od krawędzi zbocza. Samolot mógł wreszcie wylądować.
David, kierownik zmianowy, ubezpieczany przez kilku innych opuścił się do miejsca, gdzie trzydzieści stóp poniżej krawędzi szczytu ziała wielka szczelina długiego pęknięcia. Umieścił w niej instrument pomiarowy, który miał im w przyszłości pokazywać, czy szczelina się nie poszerza.
Jonnie oglądał swoje pokaleczone dłonie. Trzeba będzie pracować w rękawicach. Musi poprosić kobiety, żeby uszyły kilka par.
Z daleka dobiegło ich huczenie bezpilotowego samolotu zwiadowczego, wykonującego swój codzienny przelot. Wszyscy wiedzieli, co mają robić. Trzech sobowtórów Jonniego dało nurka do wnętrza samolotu, znikając z pola widzenia. Gdy samolot przelatywał nad nimi, grunt pod ich stopami zadygotał.
- Mam nadzieję - mruknął Dunneldeen - że drgania wywołane przez tę piekielną maszynę nie spowodują lawiny. Jonnie zgromadził wszystkich wokół siebie.
229
- Teraz mamy już miejsce na punkt zaopatrzenia. Pierwsz rzecz, którą musimy zrobić, to zbudować ogrodzenie i schronisk dla zmiany. Jasne? - Wszyscy przytaknęli. - Jutro - dodał -przylecimy dwoma samolotami. Spróbujemy skonstruować piał formę górniczą podtrzymywaną przez wbite tuż pod żyłą pręt) Obejrzyjcie teren i zorientujcie się, jaki sprzęt będzie nar potrzebny, ile kołowrotów, wiader na rudę, i tak dalej!
Zabrali się do wstępnych prac, które musieli wykonać, żeb zacząć wydobywać złoto; którego nie potrzebowali, ale któr wydobywać musieli. Złoto miało bowiem być przynętą w ic pułapce.
3
Jonnie leżał w porastającej pagórek trawie i przez noktowizyjn lornetkę otrzymaną od Terla przypatrywał się odległej bazi< Martwił się o Chrissie. Minęły kolejne dwa miesiące i mii uczucie, że ich szansę są w miarę upływu czasu coraz mniejsa Szczęśliwie, opady śniegu opóźniały się, ale było już przejmując zimno. Olbrzymia lornetka noktowizyjna była lodowato zimo w dotyku. Trudno mu było nią się posługiwać - obydw okulary, dostosowane do rozstawu oczu Psychlosów, znajdował się tak daleko od siebie, że mógł patrzeć tylko przez jeden z nici Księżyc oświetlał równinę wątłym, widmowym blaskiem. Jonni wypatrywał płomienia ogniska Chrissie. Wiedział, że z teg punktu obserwacyjnego powinien go zobaczyć, ale jednak ni dostrzegał nawet najmniejszej iskierki.
Gdy widział się z nią ostatnio, przed dwoma miesiącam nagromadził w klatce sporo drewna opałowego, zostawił troch pszenicy do gotowania, a nawet dał jej kilka rzodkiewek i głowę sałaty z ogrodu uprawianego przez wdowy. Chrissie była zaopi trzona w wędzone mięso, ale zapasy mogły się w końcu wyczerpał Próbował ją pocieszyć - raczej bez powodzenia - i wlać w sen nadzieję, której sam nie żywił. Podarował jej także jeden 2 znalezionych przez zwiadowcę noży z nierdzewnej stali, a OD udawała, że wprawiło ją to w zdumienie i że jest zachwycon możliwością jego zastosowania do skrobania skór i krojenia miesi
W ciągu tych dwóch miesięcy Terl nie dał znaku życia. Ni mogąc udać się na teren kopalni i nie mogąc nawiązać kontakt radiowego, Jonnie czekał na próżno, aż Terl zjawi się w jeg bazie. Może potwór myślał, że przenieśli się już w okolice prą
230
górniczych, gdzie założyli prowizoryczny obóz w dolinie, w której znajdowało się opuszczone osiedle górnicze. Przenieśli tam maszyny, żywność, przekwaterowali mężczyzn do fedrowania złoża i kilka starych kobiet do gotowania i opierunku.
Pomimo ich wysiłków, eksploatacja złoża nie przebiegała zbyt pomyślnie. Powbijali w zbocze stalowe pręty i zmontowali na nich platformę, ale napierający na nią wiatr wciąż czynił szkody. Była to szaleńcza robota. Pewnego razu złamały się dwa pręty i tylko liny asekuracyjne uratowały Szkotów przed śmiertelnym upadkiem z wysokości tysiąca stóp. Dwa miesiące pracy w skrajnie niebezpiecznych warunkach - i zaledwie kilka funtów złota wydobytego dosłownie cudem.
Już od pięciu dni Jonnie nie widział, żeby w klatce płonął ogień. Gdy członkowie rady i pozostali Szkoci dowiedzieli się, że zamierza wymknąć się do bazy, doszło do awantury. Robert Lis wściekł się i nawymyślał mu od głupców - taka eskapada była niebezpieczna, a on nie był kimś, kogo można by łatwo poświęcić. Jonnie próbował się z nim spierać, ale wszyscy członkowie rady przychylili się do zdania Roberta. A gdy pozostali Szkoci usłyszeli podniesione głosy, zeszli się, stanęli wokół rady - twierdząc, że mają do tego prawo - i zaczęli przytaczać dodatkowe argumenty przeciwko braniu na siebie przez Jonniego bezsensownego ryzyka. W końcu wysłano młodego Fearghusa. Czekali na niego wiele godzin. Udało mu się wrócić, choć był ciężko ranny. Z jego relacji dowiedzieli się, że dotarł prawie do samego płaskowyżu. Księżyc już zaszedł, a w klatce nie było żadnego ognia. Ale na terenie bazy pojawiło się coś osobliwego - posterunki wartownicze! Jeden uzbrojony wartownik patrolował teren w pobliżu klatki, a drugi lub nawet kilku chodziło po obrzeżach bazy. Zaniepokojony jakimś szelestem wartownik przy klatce strzelił do niego. Fearghusowi udało się ujść z życiem tylko dlatego, że zaczął wyć jak zraniony wilk, więc wartownik sądził, iż istotnie postrzelił wilka, dość często spotykanego na równinach.
Fearghusa umieszczono w prowizorycznym szpitalu, opatrzono mu poparzone plecy niedźwiedzim sadłem z ziołami. Powodziło mu się całkiem dobrze, gdyż jedna ze starych kobiet czuwała nad nim jak kwoka nad kurczęciem. Szkoci oznajmili McTylerowi, że ich obawy potwierdziły się w całej rozciągłości i że chyba sam teraz widzi, na jakie niebezpieczeństwa mógł się narazić. Pastor starał się go pocieszyć i gdy zostali sami, wyjaśniał mu cierpliwie:
- Oni wcale nie myślą, że nie mógłbyś tego dokonać lub że
231
oni sami nie byliby w stanie poradzić sobie, gdyby tobie coś l się stało. Oni cię po prostu lubią, chłopcze. Ty dałeś nami nadzieję.
Ale Jonnie zaczynał ją powoli tracić. Oto oni, jedni z ostatnich przedstawicieli ginącego gatunku na małej i znajdującej się na uboczu planecie, przeciwstawiają się najpotężniejszej i najbardziej rozwiniętej cywilizacji we wszechświecie. Od galaktyki do galaktyki, od systemu do systemu, od świata do świata Psychlosi zdobywali i unicestwiali każdego, kogo napotkali na drodze. Starli na proch każdą myślącą rasę, która próbowała się im przeciwstawić, a nawet te, które starały się z nimi współpracować. Dysponując zaawansowaną techniką i posługując się bezlitosnymi metodami działania, nigdy w całej swej wielowiekowej drapieżnej egzystencji nie ponieśli porażki. Pomyślał o okopie, o sześćdziesięciu siedmiu kadetach, którzy usiłowali zatrzymać czołg Psychlosów, o ostatnich obrońcach tej planety.
Nie, nie ostatnich! Oto po tysiącu lub więcej lat byli tu Szkoci i był on. Tylko - jakież mieli szansę? Jeden wypad jednego przestarzałego psychloskiego czołgu i będzie po nich. A poza tym nawet gdyby udało im się zdobyć tę bazę czy zlikwidować kilka kopalni, to kompanie Psychlosów znów najadą Ziemię i zemszczą się na ludziach w sposób ostateczny. To prawda, mogliby mieć skuteczną broń - uran - ale nie wiedzieli, gdzie go szukać lub choćby nawet określić, co nim jest. Doprawdy, ich szansę w tej walce były nikłe.
Nastawił lornetkę na maksymalne powiększenie i po raz ostatni omiótł wzrokiem odległą, uśpioną bazę. Nocne światła, zielone punkciki pod kopułami, ale żadnego ognia. Zamierzał już zaprzestać dalszej obserwacji, gdy jego wzrok zatrzymał się na składzie gazu do oddychania. W olbrzymich bębnach i małych butlach było tam dosyć gazu do zabezpieczenia wszystkich operacji górniczych przez pięćdziesiąt lat. Stosy bębnów i butli były poukładane byle jak. Nikt nigdy tego nie sprawdzał - operatorzy maszyn po prostu brali pojemniki z gazem do kabin i butle do indywidualnych aparatów, nigdzie tego nie odnotowując ani nikomu nie zgłaszając. Jonnie nie wiedział, co przykuwało jego uwagę do tego składu, jakieś niejasne skojarzenie nie dawało mu spokoju. Przesunął lornetkę, ale po chwili znów wrócił do składu gazu - i raptem pojął, że oto znalazł swój detektor uranu.
Gaz do oddychania! Jeśli spowoduje się wypływ niewielkiej ilości gazu w pobliżu promieniowania, to wywoła to małą eksplozję! Nie był to z pewnością sposób zbyt bezpieczny, ale
przy zachowaniu ostrożności mógł spełnić swe zadanie. Odczołgał się ze szczytu pagórka.
W dwadzieścia minut później, już w bazie, zapytał członków rady:
- Szefowi nie wolno chodzić na zwiady? Słusznie.
- Tak jest - zgodzili się wszyscy, zadowoleni, że nareszcie to pojął.
- Ale może brać udział w rajdzie? - dorzucił pytająco. Wszyscy zastygli w nagłej czujności.
- Chyba udało mi się rozwiązać problem detektora uranu - oznajmił. - Jutro w nocy wybierzemy się na rajd!
4
Jonnie skradał się w kierunku klatki. Księżyc zaszedł, noc była ciemna. Dalekie wycie wilków mieszało się z jękiem wiatru, ale nawet poprzez te odgłosy słyszał szczęk broni spacerującego wartownika.
Wszystko przebiegało tej nocy w sposób zdecydowanie niepomyślny. Musiano zrezygnować z realizacji pierwotnego planu i w ostatniej chwili wprowadzić do niego zmiany. Przez całe popołudnie stado bawołów i dzikiego bydła pasło się na równinie. Ich plan zakładał przepędzenie stada przez bazę i wywołanie zamieszania. Zdarzało się to od czasu do czasu, więc nie wzbudziłoby podejrzeń, ale niedługo przed rozpoczęciem całej akcji zwierzętom strzeliło coś do łbów i zaczęły oddalać się truchtem w kierunku, z którego przybyły. Znajdowały się teraz zbyt daleko, by można je było przygnać z powrotem. A więc nie można było liczyć na odwrócenie uwagi Psychlosów.
Dwudziestu Szkotów rozproszyło się po równinie, a wśród nich Dunneldeen. Podobnie jak Jonnie wszyscy byli zakapturzeni i mieli na sobie ubiory z odbijającego ciepło materiału, których używano podczas wierceń, pomalowane mieszanką sproszkowanej trawy i kleju wygotowanego z kopyt końskich, dzięki czemu czujniki na podczerwień nie mogły odróżnić ich od trawy. Wszyscy mieli za zadanie dotrzeć pojedynczo do składu gazu do oddychania, zabrać stamtąd skrzynki z małymi butlami ciśnieniowymi i wrócić do bazy. Ponieważ w Psychlosach nie wolno było obudzić podejrzeń, że "zwierzaki" są wrogo do nich nastawione, Szkoci - na wypadek spotkania z wartownikami - nie mogli mieć przy sobie broni, no i przede wszystkim nie mogli pozostawić
233
po sobie żadnych śladów. Usiłowano protestować, gdy Jonnie oświadczył, że zamierza dotrzeć do klatki. Wyjaśnił jednak, że znacznie niebezpieczniej będzie na pewno w rejonie składu gazu, wiec on ryzykuje i tak najmniej.
Ścisnął w dłoni maczugę i zaczął podkradać się do swojego dawnego schronienia, gdzie miał nadzieję natknąć się na konie. I tu spotkało go następne rozczarowanie. Koni nie było. Być może powędrowały gdzieś, szukając lepszej paszy. A jeszcze ubiegłej nocy widział dwa z nich przez lornetkę. Pierwotnie planował, że zbliży się do klatki, prowadząc zwierzę obok siebie. Wszystkie jego konie umiały na rozkaz atakować przednimi kopytami, więc gdyby któryś z wartowników został zaalarmowany i trzeba by go było unieszkodliwić, wówczas wyglądałoby to tak, jak gdyby Psychlos po prostu został zaatakowany przez konia.
Żadnych koni. Nie, stop! U stóp znajdującego się przed nim zbocza majaczyła jakaś ciemna plama. Westchnął z ulgą, gdy dobiegł go odgłos chrupania suchej trawy. Okazało się, że to był tylko Blodgett, okaleczony koń, który z powodu niedowładu nóg nie mógł prawdopodobnie zbyt daleko odejść. Trudno! Lepszy Blodgett niż nic. Koń trącił go pyskiem na powitanie, ale usłuchał polecenia, by zachowywał się cicho.
Z ręką na pysku zwierzęcia, zatrzymując się co parę stóp, Jonnie cicho zbliżał się do klatki. Gdyby udało mu się podejść do wartownika na odległość umożliwiającą atak, gdyby Blodgett pamiętał, czego go uczono, i gdyby jego przetrącony grzbiet na to pozwolił, dałoby się usunąć wartownika.
W poświacie przyćmionego zielonego światła palącego się w którejś z kopuł zamajaczyła sylwetka Psychlosa. Dwadzieścia stóp. Piętnaście stóp. Dziesięć stóp... Wartownik nagle odwrócił się czymś zaalarmowany. Dziesięć stóp! Doskonała odległość do ataku.
Jonnie zamierzył się już maczugą, gdy nagle usłyszał jakieś trzaski i przebijający się przez nie szept. Wiedział, co to było:
radiotelefon.
Psychlos podniósł do góry swój nieporęczny, o długości sześciu stóp miotacz energii i zamamrotał coś wewnątrz hełmu w odpowiedzi. Ten drugi musiał znajdować się gdzieś w dole, w okolicach składu. Czyżby zauważono któregoś ze Szkotów? Czyżby cała operacja była spalona? Wartownik zaczął oddalać się od klatki w kierunku znajdujących się po drugiej stronie bazy składów.
234
Cokolwiek jednak tam się działo, Jonnie miał do spełnienia własną misję. Szybko podszedł do drewnianej bariery.
- Chrissie! - wyszeptał w ciemność na tyle głośno, na ile mógł sobie pozwolić. Cisza. - Chrissie! - szepnął niecierpliwie.
- Jonnie? - odpowiedział mu szept. Był to głos Pattie.
- Tak. Gdzie jest Chrissie?
- Jest tu... Jonnie! - w szepcie Pattie słychać było łzy. - Jonnie, nie mamy w ogóle wody. Rury zamarzły.
Głos dziewczynki brzmiał bardzo słabo - prawdopodobnie była chora. W powietrzu unosił się nieprzyjemny fetor i w zielonkawym mroku Jonnie spostrzegł po zewnętrznej stronie drzwi stos zdechłych szczurów, które się już rozkładały.
- Czy macie jeszcze jakąś żywność?
- Bardzo mało. I od tygodnia nie mamy już drewna opałowego.
Jonnie czuł, jak ogarnia go wściekłość, ale musiał działać szybko. Miał bardzo mało czasu.
- A Chrissie?
- Ma gorączkę. Leży tu i nie odpowiada na moje pytania. Jonnie, pomóż nam, proszę cię!
- Wytrzymajcie! - szepnął Jonnie chrypliwie. - Za dzień lub dwa otrzymacie pomoc, obiecuję. Powiedz to Chrissie! Postaraj się, żeby to zrozumiała! - Chwilowo nie mógł zdziałać zbyt wiele. - Czy w basenie jest lód?
- Trochę. Bardzo brudny.
- Rozpuść go w dłoniach! Pattie, musisz wytrzymać dzień lub dwa!
- Spróbuję.
- Powiedz Chrissie, że tu byłem! Powiedz jej... - Jonnie myślał gorączkowo, jak dodać nieszczęsnym istotom otuchy. - Powiedz, że ją kocham! - Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak bliskie było to prawdy.
Od strony składu dobiegł go jakiś dźwięk. Jonnie zorientował się, że nie może tu już dłużej pozostać. Coś, a raczej ktoś tam w dole znalazł się w tarapatach. Trzymając Blodgetta za grzywę i ciągnąc go ze sobą, dobiegł na drugą stronę bazy. Ze szczytu pagórka popatrzył w dół, w kierunku składu. Nie widział tam żadnych świateł. Nie! Było jedno. Do magazynu zbliżało się dwóch wartowników. Jonnie ukrył się za koniem, zanim przesunął się po nim snop światła.
- To tylko jeden z tych przeklętych koni - powiedział jakiś
235
głos. - Mówię ci, że coś się dzieje z prawej strony składu. - Włącz przeszukiwacz!
Z budynku dobiegł głuchy odgłos, jakby przewracanej skrzyni.
- Tam coś jest - powiedział wartownik.
Ruszyli do przodu. Jonnie skradał się wraz z koniem za nimi. Teraz zobaczył, co się stało. Niedbale ułożony stos skrzyń wywrócił się, gdy ktoś poruszył jedną z nich. W chwilę późmej zobaczył uciekającego Szkota. Wartownik dostrzegł go także i podniósł miotacz.
Zatrzęsło nim przerażenie. Psychlosi dowiedzą się, że zwierzaki coś przeciwko nim knują. Ranny lub zabity Szkot w kamuflującym ubiorze będzie na to wystarczającym dowodem. Psychlosi zemszczą się. Zmiotą ich z powierzchni Ziemi.
Dwadzieścia stóp przed nim wartownik odbezpieczał miotacz i przymierzał się do strzału. Maczuga jak piorun grzmotnęła go w sam środek pleców. Jonnie rzucił się do przodu, teraz już zupełnie bezbronny. Drugi wartownik odwrócił się gwałtownie, oślepiając Jonniego latarką. Podniósł do góry miotacz, lecz Jonnie był już przy nim. Łapiąc za lufę potężnego miotacza, szarpnął z całych sił, wyrwał zaskoczonemu Psychlosowi z łapy i zdzielił go kolbą w brzuch. Wartownik zgiął się wpół i wtedy Jonnie uderzył jeszcze raz, w hełm. Mocowanie hełmu pękło. Psychlos rozpaczliwie łapał ustami powietrze, które dostało się pod maskę. Runął na ziemię i tam znieruchomiał.
Jonnie sądził, że załatwił już sprawę wartowników do końca... ale się mylił. Zadrżał grunt... Trzeci wartownik zbliżał się biegiem. Trzymając ciężki miotacz za lufę, Jonnie cisnął nim w nadbiegającego. Kolba trafiła w wizjer hełmu. Rozległ się trzask pękającego szkła i syk ulatniającego się gazu. Psychlos zwalił się w drgawkach na ziemię.
"Cholera! - myślał Jonnie w panice. - Jak wyjaśnić śmierć trzech wartowników?"
Jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, Psychlosi wszystko wykryją. Zmusił się do spokoju. Słyszał, że Blodgett gdzieś ucieka. Z jakiejś kopuły dobiegło go trzaśniecie drzwi. Niedługo zaroi się tutaj od Psychlosów. Zgasił latarkę.
Grzebiąc po kieszeniach, szukał rzemienia. Znalazł jeden, później drugi. Związał je razem. Podniósł z ziemi miotacz pierwszego wartownika i przywiązał koniec przedłużonego rzemienia do spustu. Potem z całej siły wcisnął lufę w grunt, zatykając ją ziemią. Przygarbił się za osłoną, którą stanowiło ciało pierwszego wartownika. Z terenu kopalni dobiegał hałas.
236
Trzaskały drzwi. Lada chwila zjawią się tutaj. Upewnił się, czy był należycie osłonięty zarówno przed widokiem z kopalni, jak i przed efektem wybuchu, i pociągnął za rzemień. Zatkany miotacz eksplodował jak bomba. Gdy ziemia i odłamki skał opadły, Jonnie pędził już w kierunku swojej bazy.
W dwie godziny później, zmordowany biegiem, dotarł do swoich. Robert Lis zadbał o to, by baza nie była nadmiernie oświetlona i zorganizował ją na wypadek ewentualnego pościgu. Gdy Szkoci zaczęli pojedynczo powracać z wyprawy, ukrywał przemyślnie w suterenie przyniesione skrzynki z gazem, a przybywających gromadził w milczącą grupę w słabo oświetlonym audytorium. Miał w pogotowiu piętnastu Szkotów uzbrojonych w pistolety maszynowe, a samoloty do przewozu personelu ustawił w linię na wypadek, gdyby musieli się nagle ewakuować. Pochowano ubiory kamuflujące, nie pozostawiono żadnych śladów. Lis był niezastąpiony.
- Czy pozostawiliśmy tam kogoś? - zapytał Jonnie, łapiąc oddech.
- Dziewiętnastu wróciło - odparł Robert Lis. - Dunneldeen jeszcze tam-jest.
Jonnie powiódł wzrokiem po zgromadzonych, którzy doprowadzali się do normalnego wyglądu, porządkując berety, usuwając z ubiorów trawę, odprężając się. Wszedł goniec z posterunku obserwacyjnego na dachu, wyposażony w lornetkę noktowizyjną, i przekazał meldunek:
- Nie widać żadnej pogoni. Żaden z samolotów nie wystartował.
- Słyszeliśmy jakąś piekielną eksplozję - powiedział Robert Lis.
- To ciężki miotacz - wyjaśnił Jonnie. - Jeśli ma zatkaną lufę, wówczas ładunek energetyczny odbija do tym i powoduje eksplozję całego magazynku liczącego pięćset ładunków.
- Odbiło się to, bez wątpienia, niezłym echem - rzekł Robert Lis. - Usłyszeliśmy wybuch nawet tutaj, w odległości dobrych paru mil.
- Takie wybuchy są głośne - odparł Jonnie, siadając na jednej z ław i dysząc jeszcze z wysiłku. - Muszę wykombinować, w jaki sposób przesłać Terlowi wiadomość. Chrissie jest chora, nie mają wody ani drewna na opał.
Szkoci zastygli w napięciu. Jeden z nich wysyczał:
- Psychlosi!
- Wymyślę jakiś sposób, żeby wysłać wiadomość. Czy widzia-
237
łeś gdzieś Dunneldeena?! - krzyknął do stojącego przy drzwiach gońca.
Szkot wrócił biegiem na punkt obserwacyjny. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Mijały minuty. Minęło pół godziny. W końcu Robert podniósł się i powiedział:
- No cóż, mimo niefortunnej sytuacji, lepiej będzie, jeśli... Przerwał mu głuchy tupot stóp.
W drzwi, jak burza, wpadł Dunneldeen i rzucił się na ławę, ciężko dysząc. Poprzez jego sapanie przebijał śmiech.
- Ani śladu pościgu! - zameldował gromko obserwator.
Napięcie zelżało.
Dunneldeen przekazał pastorowi skrzynkę z butlami gazu, a ten natychmiast pośpieszył, by ukryć ją na wypadek poszukiwań.
- Żadne samoloty nie wystartowały! - wrzasnął obserwator zza progu.
- To dobrze, przynajmniej chwilowo - rzekł Robert Lis. - O ile te diabły nie czekają tylko na świt.
- Nie przylecą tu - wykrztusił Dunneldeen. Pomieszczenie zaczęło zapełniać się pozostałymi Szkotami. Zabezpieczano pistolety maszynowe. Ze stojących w pogotowiu samolotów przyszli piloci. Nawet kobiety zaglądały przez drzwi. Nikt jeszcze nie wiedział, co się właściwie wydarzyło. Dunneldeen powoli dochodził do siebie, a pastor krążył po pomieszczeniu i serwował małe porcje whisky.
- Zostałem specjalnie z tyłu, żeby zobaczyć, co Psychlosi będą robili - powiedział rozradowany Dunneldeen. - Ooo, i trzeba było widzieć naszego Jonniego!
Jego sprawozdanie było niezwykle barwne. Był jednym z ostatnich, którzy dotarli do składu i gdy potrącił jedną ze skrzyń, cały stos się zwalił. Uciekał zygzakiem, ale zatoczywszy koło, powrócił, żeby ewentualnie udzielić pomocy Jonniemu.
- Ale Jonnie nie potrzebował żadnej pomocy! - wykrzyknął i opowiedział, jak to Jonnie zabił trzech Psychlosów "gołymi rękami i kolbą miotacza", jak "wysadził to wszystko aż pod niebiosa" i "wyglądał jak Dawid walczący z trzema Goliatami".
- Nie będzie żadnego pościgu - kontynuował Dunneldeen. - Ukryłem się za koniem w odległości dwustu stóp i obserwowałem Psychlosów, którzy zgromadzili się wokół zabitych. Koń wcale nie ucierpiał podczas wybuchu, ale kawałek miotacza wbił się w bawołu, który znalazł się w pobliżu.
- Owszem, i ja go widziałem - rzucił któryś ze Szkotów.
238
- A ja wpadłem na niego, gdy dochodziłem do składu! - zawołał inny.
- Czyżby to był ten cień?
Sala rozbrzmiewała gwarem - każdy z uczestników nocnego wypadu miał nagle coś do powiedzenia.
- Z kopalni przyszedł jakiś wielki Psychlos, być może to był twój demon, Jonnie - kontynuował Dunneldeen - i oświetlał latarką wszystko dookoła. Psychlosi doszli w końcu do przekonania, iż to bawół przewrócił skrzynie i że strażnicy zaczaili się, by na niego zapolować - ach, jak bardzo się za to na wartowników złościli - i że któryś ze strażników się potknął i podparł lufą miotacza, która zatkała się ziemią, i miotacz przypadkowo odpalił, zabijając ich wszystkich.
Jonnie westchnął z ulgą. Nie miał pojęcia, że był tam jakiś bawół, ale to rozwiązywało cały problem, tym bardziej że udało mu się nie zostawić po sobie żadnych śladów. Zanim jeszcze zaczął uciekać, dosłownie w ostatniej sekundzie szaleńczych poszukiwań na czworakach odnalazł maczugę.
- Co za rajd! - tńumfował Dunneldeen. - I co za zuch z naszego Jonniego!
Jonnie pociągnął łyk serwowanej przez pastora whisky, by ukryć zażenowanie.
- Kawał hultaja z ciebie - rzekł Robert Lis do Dunnel-deena. - Mogłeś zostać złapany.
- Ach, trzeba było, żebyśmy wszystko wiedzieli, nie? - zaśmiał się zupełnie nie speszony Dunneldeen.
Wszyscy zażyczyli sobie teraz parady dudziarzy. Ale Robert Lis nie chciał dawać podstaw do jakichkolwiek podejrzeń, że dzisiejsza noc czymkolwiek różni się od innych nocy, i posłał wszystkich do łóżek.
"No cóż - myślał Jonnie, gdy owijał się wełnianym pledem - może mamy nareszcie detektor uranu".
Ale Chrissie... W jaki sposób mógł zmusić Terla do przyjścia tutaj?
5
Wymizerowany i zdenerwowany Terl jechał opancerzonym pojazdem naziemnym. Wciąż jeszcze nie wykrył rzeczywistych przyczyn obecności Jayeda na Ziemi. Agent IBI został zatrudniony przez Biuro Personalne na skromnym stanowisku sortowacza
239
rudy. Sortowacze pracowali tylko wtedy, gdy pod koniec każdej| zmiany napływał kolejny transport rudy, więc Jayed mógł niepo-1 strzeżenie ulatniać się na całe godziny. Terl nie śmiał go śledzić, gdyż tamten - po dziesiątkach lat spędzonych w szeregach IBI - sam był mistrzem w tej dziedzinie. Próbował wplątać go w romans ze swoją sekretarką. Obiecywał jej złote góry, jeśli uda jej się pójść z Jayedem do łóżka, ale Jayed nawet nie zwrócił na nią uwagi. Po prostu przechodził obok niej ze zwieszoną głową, szurając nogami i konsekwentnie udając zwykłego, szeregowego pracownika.
Drżącymi łapami Teri przetrząsał skrzynki z przesyłkami na Psychlo. Nie znalazł w nich nic pochodzącego od Jayeda. Nie było żadnych nowych typów raportów, żadnych podejrzanych zmian w rutynowej korespondencji. Terl spędził wiele nocy na dokładnym przeglądaniu poczty. Nie zdołał jednak niczego znaleźć. Zaczął się zastanawiać, czy IBI nie wymyśliło czasem jakichś nowych środków łączności. Ani Towarzystwo, ani rząd nie zajmowali się tym - nie musieli tego robić przez ostatnie sto tysięcy lat, wiedział o tym - ale zawsze można było wymyślić sposób, o jakim wciąż jeszcze nie wiedział, na przykład pisanie na próbkach rudy wysyłanej transfrachtem. Wymagałoby to jednak stosowania specjalnych oznakowań, a niczego takiego nie udało mu się wykryć. Wiedział co prawda, że rząd zazwyczaj interesował się tylko ogólnym wydobyciem rudy przez Towarzystwo, ponieważ otrzymywał z tego określony procent, ale wiedział też, że rząd mógł interweniować w sprawach poważnych przestępstw.
Tak więc Terlowi nie udało się wyjaśnić, co właściwie robił tutaj Jayed. Obecność tajnego agenta wyposażonego w fałszywe dokumenty nie pozwoliła mu nawet na jedną chwilę odprężenia w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Wykonywał swoje obowiązki z pasją i nieskazitelną sumiennością, co było zupełnie sprzeczne z jego naturą. Na bieżąco przeprowadzał dochodzenia i odpowiadał na wszelkie depesze. Osobiście dokonał przeglądu technicznego dwudziestu samolotów bojowych oraz uzupełnił w nich paliwo i amunicję, aby sprawiać wrażenie czujnego i kompetentnego szefa bezpieczeństwa.
Na temat zwierzaków sporządził banalny raport. W górnictwie zdarzały się niebezpieczne stanowiska pracy, trudno dostępne pokłady rudy, więc w ramach "nakazanego" przez Numpha eksperymentu spędził do kupy trochę miejscowych zwierząt, ab) przekonać się, czy można je nauczyć obsługi prostszych typów
240
maszyn. Stworzenia te nie były niebezpieczne i ponadto uczyły się z trudem. Nie kosztowało to Towarzystwa ani grosza, a mogło zwiększyć zyski, gdyby eksperyment się powiódł. Na razie jeszcze nie miał zbyt wielkich sukcesów w tej dziedzinie. Zwierzaków nie uczono niczego z dziedziny metalurgii i sposobu prowadzenia wojen, ponieważ zabraniały tego przepisy Towarzystwa, a poza tym stworzenia te były na to zbyt głupie. Żywiły się szczurami, dość pospolitymi gryzoniami na tej planecie.
Wysłał ten raport normalną przesyłką, nie nadając mu żadnego stopnia pilności. Teraz był kryty. Taką miał przynajmniej nadzieję. Jednakże po piętnaście razy dziennie dochodził do wniosku, że powinien zlikwidować ludzi i sprowadzić maszyny z powrotem do magazynu. I po piętnaście razy dziennie postanawiał jeszcze się z tym wstrzymać.
Afera z wartownikami zaniepokoiła go nie dlatego, że były trzy trupy (do realizacji swojego planu potrzebował zwłok Psychlosów), lecz dlatego że gdy wkładał ciała do trumien, w których miały one oczekiwać na następny transfracht, na piersi jednego z nich zauważył wypalone w futrze piętno kryminalisty. Owe trzy pasy, wypalane z polecenia rządu, oznaczały osobnika "pozbawionego ochrony prawnej, pomocy rządowej i możliwości zatrudnienia". Departament personalny na rodzimej planecie był bardzo beztroski. Terl napisał na ten temat raport. Przez chwilę nawet myślał z nadzieją, że Jayed prowadzi śledztwo w tej sprawie lub szuka podobnych. Ale gdy jeden z pracujących z Jayedem sortowaczy na polecenie Terla wspomniał mu o tym zdawkowo, nie zauważył żadnej reakcji.
Napięcie i niepewność wprawiały Terla nieomal w stan histerii. Na dodatek tego ranka otrzymał od zwierzaka wiadomość, która sprawiła, że włosy na jego futrze dosłownie stanęły dęba ze strachu. Przeglądał, jak każdego dnia, zdjęcia wykonane przez bezpilotowy samolot zwiadowczy, gdy nagle zobaczył wśród nich zdjęcie złoża - na zaimprowizowanym lotnisku widniał ogromny napis w języku Psychlo:
PILNE
Konieczne Spotkanie.
To samo miejsce. Ten sam czas.
TA...
Ostatnia część napisu była nieczytelna, leżał na niej kawał brezentu, który zapewne wiatr zerwał z jakiejś maszyny. Trzęsącymi się łapami Terl usiłował odszukać inne zdjęcie, na którym napis byłby widoczny w całości. Na próżno! Zaczęła go ogarniać
241
panika. Po chwili ochłonął. Uświadomił sobie, że był jedyną osobą na tej planecie, która miała dostęp do zdjęć zwiadowczych. Specjalny wskaźnik na ekranie odbiornika natychmiast poinformowałby go, czy ktoś inny korzystał z odbioru.
Terl codziennie dokonywał przeglądu zdjęć, na bieżąco śledząc postęp prac. Na wszystkich zdjęciach bez trudu odszukiwał zawsze Jonniego. Chociaż wszystkie te zwierzęta były do siebie podobne, tego odróżniała od innych jasna broda i potężny wzrost. Jego stała obecność w pobliżu złoża była uspokajająca. Oznaczała, że zajęty pracą nie wałęsa się po okolicy. Postęp robót przy złożu był minimalny, ale Terl od samego początku dobrze wiedział, z jakimi kłopotami będzie się wiązała eksploatacja złota. Wiedział też, że zwierzaki dadzą sobie z tym radę bez jego pomocy. Do dziewięćdziesiątego drugiego dnia zostało jeszcze trochę czasu - cztery pełne miesiące.
Uspokojony zniszczył zdjęcie, by nie trafiło w niepowołane ręce. Wyobraził sobie, co mogłoby się w takiej sytuacji stać, gdyby jeszcze na przykład napis na skale zaczynał się od jego imienia. Zaraz, zaraz, a czy się nie zaczynał? Zdrętwiał. Dlaczego tak szybko zniszczył zdjęcia?! Powinien był się upewnić! Miał wrażenie, że jest bliski pomieszania zmysłów.
Ciemność zawisła nad czołgiem jak czarny całun. Prowadził pojazd według przyrządów, bez zewnętrznych świateł. Teren był zdradliwy: kiedyś było tu miasto, ale teraz została z niego tylko kupa ruin. Coś pojawiło się po prawej stronie ekranu detektora. Coś żywego! Trzymając łapę na spuście gotowych do odpalenia miotaczy, ostrożnie upewnił się, czy znajduje się na właściwym kursie. Wtedy dopiero zapalił przyćmione światło kontrolne.
Zwierzak siedział na koniu w przewidzianym na spotkanie miejscu. Zielonkawe światło reflektora ogarnęło postać jeźdźca. Był tam jeszcze ktoś! Nie, to tylko drugi koń... Objuczony. Terl omiótł cały teren urządzeniem przeszukującym. Nie, nikogo więcej nie było. Skierował wzrok z powrotem na zwierzaka, który wcale nie wyglądał na przestraszonego.
Mimo że wnętrze pojazdu było wypełnione gazem do oddychania, Terl miał na twarzy maskę. Wydobył interkom i wyrzucił go na zewnątrz przez specjalną śluzę. Aparat upadł na ziemię obok czołgu. Terl włączył swój i polecił:
- Zejdź z konia i podnieś z ziemi aparat!
Jonnie ześlizgnął się z wierzchowca, podszedł i podniósł z ziemi interkom. Spróbował zajrzeć przez luk wejściowy do wnętrza czołgu, ale w środku było ciemno.
242
- Czy to ty pozabijałeś wartowników? - zapytał Teri. Jonnie podniósł swój aparat do ust. Myśli przelatywały mu
przez głowę jak błyskawice. Miał wrażenie, że Teri jest w bardzo
dziwnym stanie.
- Nie straciliśmy żadnego wartownika - odparł zgodnie z prawdą.
- Przecież wiesz, o jakich wartowników mi chodzi. O tych w bazie głównej.
- To mieliście jakieś kłopoty? - zdziwił się Jonnie. Słowo "kłopoty" o mało nie przyprawiło Terla o zawrót głowy. Nie wiedział już nawet, czy ma jakieś kłopoty, co to są za kłopoty i skąd mogą się na niego zwalić. Opanował się z wysiłkiem.
- Zasłoniłeś ostatni wiersz w napisie - oświadczył oskar-życielsko.
- Och, czyżby? - zapytał niewinnie Jonnie, który rzeczywiście celowo zasłonił napis, żeby zmusić Terla do przyjścia na spotkanie. - Tam było napisane: "Zima nadchodzi i potrzebujemy twoich rad".
Teri uspokoił się. Chcą porady. Domyślał się, w jakiej sprawie. Wydobycie złota było prawie niemożliwe. Ale musiał znaleźć jakiś sposób. A on przecież był kiedyś najlepszym studentem w szkole górniczej. Analizując codziennie zdjęcia złoża wykonane przez samolot zwiadowczy, wiedział, że na wyginających się prętach nie można zbudować platformy.
- Potrzebny wam jest przenośny szyb z przedziałem drabinowym. Macie jeden w wyposażeniu. Przymocujcie go do lica ściany i pracujcie z wnętrza! - poradził.
- W porządku - odparł Jonnie. - Spróbujemy. Potrzebujemy też jakiegoś zabezpieczenia przed uranem - dodał po chwili.
- Dlaczego?
- W tych górach jest uran - odparł Jonnie.
- W złocie?
- Nie przypuszczam. Ale na pewno w dolinach i wokół nich - Jonnie powiedział to z naciskiem. Nie chciał dopuszczać Terla w pobliże złoża. - Widziałem, jak ludzie pokrywali się krostami na całym ciele - dodał. - Chcę wiedzieć, jak się można przed nim uchronić?
- Wokół planet i słońc takich jak te zawsze występuje promieniowanie. Stosunkowo niewielkie. To właśnie dlatego maski do oddychania mają wizjery wykonane ze szkła ołowiowego. I dlatego wszystkie kopuły kabin są zrobione również z takiego szkła. Wy go jednak nie macie.
243
- Czy możesz zapalić światło? - zapytał Jonnie.
- Nie chcę zapalać żadnych świateł!
- Myślisz, że ktoś cię śledzi?
- Nie. Ten wirujący dysk na dachu to jest neutralizator fal wykrywających. Nie musisz się martwić o to, że ktoś nas śledzi.
- Zapal więc światło i poświeć na to! - powiedział Jonnie, kładąc na masce czołgu worek zdjęty z jucznego konia. Wysypał jego zawartość. Kwarc i złoto roziskrzyły się w świetle reflektorów. Psychlos siedział i patrzył, z trudem przełykając ślinę. - Jest tam tego cała tona - dodał chłopak.
Terl nie odrywał wzroku od złota. Jonnie wziął w rękę kawałek rudy i podniósł do góry.
- My dotrzymujemy naszych zobowiązań. Ty też musisz dotrzymywać swoich.
- Co przez to rozumiesz? - zapytał Terl.
- Przyrzekłeś zaopatrywać kobiety w żywność, wodę i drewno opałowe.
- Och, obietnice. - Terl wzruszył ramionami. Jonnie zaczął zgarniać złoto z powrotem do worka. Psychlos poruszył się niespokojnie.
- Przestań! Skąd wiesz, że nikt nie dba o nie? Chłopak przestał zgarniać złoto. Pochylił się tak, że światło padało mu na twarz. Postukał się palcem w czoło.
- Jest w ludziach coś, o czym nie wiesz. Niektórzy mają określone zdolności psychiczne - powiedział. - Ja mam takie zdolności w odniesieniu do tych kobiet.
- To znaczy, że wiesz to bez radia, czy tak? - Terl czytał coś na ten temat, ale nie miał pojęcia, że te przeklęte zwierzaki mogą się czymś takim posługiwać.
- Tak - odparł Jonnie. - Jeśli któraś z nich nie czuje się dobrze lub się ją zaniedbuje, to ja natychmiast wiem o tym. Tu jest pakunek, w którym jest żywność i woda, krzemienie i drewno opałowe, ciepłe ubrania i mały namiot. Zaraz go przywiążę na dachu czołgu, a ty natychmiast po powrocie do bazy masz go dostarczyć do klatki. Dopilnuj także, żeby woda dopływała do zbiornika. I pozabieraj stamtąd tych swoich wartowników! Nie są potrzebni.
- Skąd wiesz, że byli tam jacyś wartownicy? - zapytał podejrzliwie Terl.
- Sam mi to przecież dzisiaj powiedziałeś - odparł Jonnie. - A moje przeczucia mówią mi, że wartownicy drażnią kobiety.
244
- Nie będziesz wydawał mi żadnych rozkazów! - najeżył się tamten.
- Terl, jeśli nie zadbasz właściwie o kobiety, to może mi wpaść do głowy taki pomysł, żeby się przespacerować do tych wartowników i wspomnieć im coś, o czym wiem.
- Co? - zaszemrał Terl.
- Po prostu coś, o czym wiem. Podejrzewam, że możesz mieć przez to sporo kłopotów.
Terl pomyślał, że chyba dobrze jednak będzie usunąć wartowników.
- I gdybym nie zrobił tych wszystkich rzeczy, ty będziesz o tym wiedział? - zapytał.
- Tak!
- I co wtedy zrobisz ze złotem?
- Zatrzymam je dla siebie - odrzekł Jonnie i znów zaczął zgarniać złoto do worka.
Bursztynowe oczy Psychlosa zwęziły się. Zawarczał zdławionym wściekłością głosem:
- Słuchaj no! Słyszałeś kiedy o bezpilotowym bombowcu? Ha! Myślę, że nie słyszałeś! Otóż powiem ci coś, zwierzaku: mogę posłać go wprost nad twój obóz, wprost nad dowolny schron, i zmieść was z powierzchni Ziemi. I wszystko za pomocą zdalnego sterowania! Nie jesteś tak bezpieczny, jak ci się wydaje, zwierzaku!
Jonnie stał nieruchomo i spoglądał w ciemne okna czołgu.
- Ty, zwierzaku - warczał dalej Terl - będziesz wydobywał złoto, dostarczał mi je i zakończysz prace do dziewięćdziesiątego pierwszego dnia. A jeśli tego nie zrobisz, to zniszczę ciebie i wszystkie zwierzaki na tej planecie i poślę was wszystkich do piekła. Słyszysz mnie, do piekła! - Głos mu się załamał w histerycznym wrzasku; przerwał, łapiąc oddech.
- A gdy nadejdzie dziewięćdziesiąty pierwszy dzień i wszystko będzie zrobione? - zapytał Jonnie.
Terl szczeknął ostrym, histerycznym śmiechem. Czuł, że musi koniecznie zapanować nad sobą.
- Wtedy dostaniecie zapłatę! - krzyknął.
- Dotrzymaj więc tylko swoich zobowiązań, a my dostarczymy złoto.
Terl uspokajał się powoli. Przestraszył zwierzaka. Wszystko będzie dobrze. Wszystko się ułoży.
- Przywiąż ten swój tobół! Przekażę go kobietom i zajmę się wartownikami. Ale nie zapominaj o ładunkach wybuchowych na obrożach. Jeden fałszywy ruch i twoje stworzenia będą martwe!
245
Jonnie umocował pakunek na dachu pojazdu. Przy okazji niepostrzeżenie odkręcił neutralizator i zsunął go na ziemię. Teri prawdopodobnie pomyśli, że strąciły go gałęzie. A jemu może się przydać... Zgarnął rudę z powrotem do worka.
Teri zgasił reflektor oświetlający maskę pojazdu i odjechał bez pożegnania. W chwilę później, gdy czołg rozpłynął się już w mroku, zza ściany zrujnowanego budynku wychynął Dunnel-deen, trzymający pistolet maszynowy w spoconych dłoniach. Gwizdnął krótko. Z innych kryjówek wyskoczyło dziesięciu dalszych Szkotów. Był wśród nich Robert Lis.
- Ten demon - powiedział Robert Lis - jest na pograniczu obłędu. Czy zauważyłeś histerię w jego głosie? Coś, o czym nie wiemy, doprowadza go do szału. McTyler, ty znasz tego demona. Czy powiedziałbyś, że on zaczyna mieć fioła?
- Czy przypuszczasz, że chciał cię zabić, gdy tu jechał? - dorzucił Dunneldeen. - Ale ty świetnie dałeś sobie radę, Jonnie McTyler.
- Jest na pewno bardzo niebezpieczny - powiedział zamyślony Jonnie. Obłąkany Teri stanowił dla nich znacznie większe zagrożenie niż Teri przewrotny i okrutny.
W dwie godziny później Jonnie zobaczył ogień, malutki punkcik w odległej klatce. Wyśle w najbliższym czasie zwiadowcę, który sprawdzi, czy usunięto wartowników, a później sam pojedzie zobaczyć się z Chrissie.


CZĘŚĆ IX


Opady śniegu opóźniały się, ale gdy śnieżyce wreszcie się rozpoczęły, swoją gwałtownością prawie uniemożliwiły jakiekolwiek prace na złożu.
Przenośny szyb nie bardzo nadawał się do użytku. Jonnie starał się pomagać ze wszystkich sił, pilotując przegrzewającą się platformę podczas wwiercania kolejnych prętów, wisząc na linach ponad ziejącą przepaścią, dodając innym odwagi. I kiedy prawie im się już udało, kiedy zdołali wydobyć kolejne dziewięćdziesiąt funtów złota, zima spadła na nich z całą zajadłością. Huraganowe wichry strąciły przenośny szyb. Na szczęście tuż przed wypadkiem opuściła go jedna zmiana, a druga nie zdążyła wejść, tak że obyło się bez ofiar.
Wyczekiwano na ustanie nawałnicy śnieżnej, aby zobaczyć, co jeszcze da się zrobić. Obowiązywała ich zasada, aby zawsze sprawiać wrażenie, że są bardzo zapracowani, gdyż zgodnie z opinią Roberta Lisa Terl nie wykona żadnych gwałtownych ruchów dopóty, dopóki będzie miał nadzieję na zdobycie większej ilości złota. Szczęśliwie, sypiący śnieg uniemożliwiał robienie jakichkolwiek zdjęć przez samolot zwiadowczy.
Wszyscy zapewniali Jonniego, że nie musi być razem z nimi przez cały czas. Jeden z jego sobowtórów - każdy podczas swojej zmiany - zawsze był na widoku, gdy przelatywał samolot. Trzyzmianowa organizacja pracy była niezbędna, gdyż żaden zespół nie mógł wytrzymać na przejmującym mrozie dłużej niż dwie godziny.
Tak więc Jonniego nie było tego dnia na złożu. Poprzez sypiący śnieg leciał wraz z trzema innymi Szkotami do miejsca zwanego niegdyś Uravan.
247
Historyk McDermott wykazywał duże umiejętności w gromadzeniu różnych informacji ze szczątków znajdowanych książek. Przydzielono mu do pomocy młodego, utalentowanego zwiadowcę, którego wysyłał na poszukiwanie starych map i ksiąg. I to właśnie McDermott znalazł gdzieś informację, że Uravan posiadał! "jeden z największych na świecie pokładów uranu". Miał on1 rzekomo znajdować się w odległości dwustu dwudziestu mil w kierunku zachodnim od bazy, zaraz za olbrzymim, charakterystycznym płaskowyżem. Z tego też względu Jonnie, jeden z pilotów i Angus McTavish ruszyli w drogę. Któż to mógł wiedzieć, a nuż im się poszczęści! Angus McTavish był zachwycony. Wymyślał on różne ulepszenia mechaniczne i uruchamiał niesprawny sprzęt. Jonnie uczył go i kilku innych Szkotów elektroniki i mechaniki. Wszyscy osiągali w nauce dobre wyniki, ale Angus był prawdziwą gwiazdą. Wojowniczy, entuzjastyczny optymista był absolutnie pewien, że znajdą całe góry uranu gotowego do nabierania szuflą do pojemników. Jonnie był znacznie bardziej sceptyczny. Przede wszystkim wciąż jeszcze nie mieli żadnej ochrony przed promieniowaniem. Liczył jedynie na to, że w kopalni pozostało wystarczająco dużo uranu, aby można było przeprowadzić doświadczenia z gazem do oddychania.
Śnieżyca ograniczała widzialność do minimum, na szczęście udało im się jednak w końcu wyrwać z zamieci. Rozpościerała się pod nimi panorama zachodnich Gór Skalistych. Widok majestatycznych, połyskujących w promieniach przedpołudniowego słońca gór zapierał oddech w piersiach.
- Szkocja może jest najlepszym krajem na świecie - stwierdził z uznaniem drugi pilot - ale nie jest aż tak piękna!
Jonnie zwiększył prędkość. Zauważył już płaskowyż i według starej mapy szkolnej, którą trzymał przed sobą, ustalił przypuszczalne położenie Uravanu. Pomimo gęstego śniegu można było dostrzec, którędy przebiegała stara kręta droga. Zniżył samolot i trzymając się nisko nad drogą, dotarł do miasta. Musiał to być Uravan. Świeży śnieg zachrzęścił pod samolotem, gdy wylądowali przed jakimiś budynkami. Angus McTavish wyskoczył z samolotu pierwszy. Wpadł jak huragan do najbliżej stojącego budynku i po chwili był już z powrotem.
- To rzeczywiście Uravan! - krzyknął radośnie. W uniesionej ręce trzymał jakieś postrzępione skrawki papieru. Jonnie przygotował sprzęt. Przez pół nocy razem z Angusem pracowali nad urządzeniem, którym mogliby zdalnie otwierać i zamykać zawór regulujący wypływ gazu. Teraz pozostało im
248
tylko znaleźć miejsce, w którym występowało promieniowanie, i wykonać próbę. Po żmudnych poszukiwaniach udało im się natrafić na kilka kawałków rudy. Rozpoczęli doświadczenia. Rozbijali bryłę, wkładali do wnętrza nabój z gazem, wycofywali się, za pomocą sterownika powodowali niewielką emisję gazu i czekali, czy pokaże się płomień małej eksplozji. Po tuzinie prób Angus doszedł do wniosku, iż przyczyną niepowodzenia musi być brak gazu w naboju. Odkręcił zawór tuż przed własnym nosem i rozkaszlał się natychmiast. Nabój nie był pusty. Musieli szukać dalej. Schodzili w dół szybów i przedzierali się przez niebezpieczne urobiska. Zużyli pięć nabojów gazu do oddychania. Bez efektów.
Jonnie powoli tracił nadzieję. Polecił Angusowi i pilotowi kontynuować próby, a sam postanowił rozejrzeć się jeszcze wśród ruin. Budynki były jednak tak poniszczone, że nie mógł domyślić się, jakie było ich pierwotne przeznaczenie. Wrócił do samolotu i zrezygnowany opadł na fotel. Wyglądało na to, że teren został wyeksploatowany jeszcze przed atakiem Psychlosów, i to wyeksploatowany tak dokładnie, że nawet materiały odpadowe nie były już radioaktywne.
Usłyszał kroki. Nadbiegał Angus i już z daleka krzyczał:
- Działa! Działa!
Jonnie wyszedł z samolotu. Zdyszany Szkot trzymał pod pachą jakiś przedmiot, który wyglądał na część prawie zupełnie zniszczonej gabloty. Był w niej kawałek rudy, a pod nim mosiężna tabliczka z jakimś nie dającym się odcyfrować napisem. W ramie tkwił jeszcze kawałek grubego szkła. Jonnie przyglądał się dokładnie czamobrązowej rudzie. Napis na tabliczce był niemal nieczytelny, w jednym jednak miejscu widniało kilka liter w miarę wyraźnych. Jonnie z wysiłkiem starał się je odczytać. Stwierdził w końcu, że ta część napisu mogła brzmieć: BLENDA SMOLISTA.
- Popatrz uważnie! - zawołał Angus. - Zaraz ci pokażę! Wziął ramę i postawił ją około trzydziestu stóp dalej. Skierował wylot jednego z nabojów z gazem na próbkę rudy i wrócił do Jonniego. Wcisnął przełącznik. Nastąpiła mała eksplozja.
- Zrobię to jeszcze raz! - zaproponował radośnie.
- Blenda smolista - powiedział Jonnie, który wiele na ten temat czytał - to jest ruda uranu, będąca źródłem wielu radioaktywnych izotopów. Gdzie ją znaleźliście?
Angus zaprowadził go do zrujnowanego budynku. Muzeum! To było muzeum! Znaleźli w nim resztki innych eksponatów.
249
Różowy kwarc, hematyt, które zapewne nie pochodziły z tych okolic. Może więc blenda smolista również tu nie występowała?
- Cieszę się, że próba się udała - powiedział Jonnie. - Ak jeśli nawet choć trochę uranu zostało pod nami, to jest on zbyt głęboko, byśmy mogli się do niego dobrać. Nazbieraj więcej tego szkła, zapewne jest z ołowiu, i dobrze zabezpiecz ten kawałek rudy. Zabierzemy go do domu.
Czuł ogarniające go przygnębienie. Kopalnia wyglądała na całkowicie wyeksploatowaną. Gdzież więc, na miłość boską, mogli znaleźć uran - dużo uranu? Gdzie?
2
Jonnie z przerażeniem spoglądał w głąb kanionu na platforma wiertniczą, która znajdowała się tuż nad powierzchnią rzeki.
Wydarzyło się to w następnym dniu po ich powrocie z Uravanu Zamieć już ucichła, wszystko wokół iskrzyło się bielą świeżego śniegu. Mróz był siarczysty, potęgowany jeszcze przez silny wiatr Na platformie znajdowało się dwóch Szkotów: jednym z nich by) Dunneldeen, drugim - czarnowłosy młodzieniec o imienii Andrew. Próbowali wydobyć przenośny szyb, który runął w dół, częściowo wpadając do zamarzniętej rzeki. O część pozostałą na brzegu Szkoci zaczepili opuszczony z platformy hak i usiłował podciągnąć szyb do góry. Strumienie lodowatej wody zalewaj platformę i zamarzając niemal natychmiast, zwiększały jej ciężar
Jonnie leciał z bazy małym samolotem pasażerskim z zamiaren wypróbowania nowej metody wydobywania złota. Miał na po kładzie tylko starego doktora McDermotta, który wprosił się m lot, chcąc obejrzeć złoże i napisać poemat o śnieżnej zamieci. Gd] zbliżali się już do celu, Jonnie wyłapał w eterze głosy pracującycł na platformie Szkotów, wyposażonych w radiotelefony.
- Odpuść hamulce bębna, Andrew! - głos Dunneldeena by pełen napięcia. - Silniki się przegrzewają!
- Nie odczepią się. Zamarzły!
- Spróbuj więc odczepić haki od szybu!
- Nawet nie drgną, Dunneldeen! A szyb najpewniej zahaczy o coś pod lodem!
Z głośnika dobiegał skowyt przeciążonych silników. Jonnii zdawał sobie sprawę, że Szkoci chcą zdążyć uporać się z wyciąg nięciem szybu, zanim nadleci samolot zwiadowczy - Teri powi nien oglądać zdjęcia prac górniczych, a nie górniczych katastrof
250
Wiedział jednak dobrze, co się za chwilę wydarzy. Nie można było odczepić platformy od szybu, a platforma lada moment mogła stanąć w płomieniach. Trzeba było ich wyciągnąć, zanim nie będzie za późno. Musiał zaryzykować.
- Doktorze! - zawołał. - Przygotuj się! Zaraz zostaniesz bohaterem!
- O mój Boże!
- Otwórz boczne drzwi i wyrzuć na zewnątrz liny ratownicze! I sprawdź, czy są dobrze zamocowane!
Stary człowiek kręcił się bezradnie, rzucając się na szpule i sploty kabli zalegające tył samolotu.
- Trzymaj się! - krzyknął Jonnie.
Rzucił samolot pionowo w dół, w huczącą przepaść. Żołądek doktora McDermotta pozostał tysiąc stóp wyżej. Ściany kanionu przemykały obok otwartych drzwi samolotu, a on gapił się na to z otwartymi ustami, ledwie utrzymując się na nogach. Jonnie włączył nadajnik.
- Dunneldeen! - wrzasnął do mikrofonu. - Przygotuj się do porzucenia tego złomu!
Z obudowy silnika platformy wydobywał się niebieskawy dym. Andrew walił młotem-w skorupę lodową pokrywającą windę. Potem złapał butlę acetylenową, usiłując odkręcić jej zawór regulacyjny, by przepalić linę, ale wszystko było dokładnie oblodzone. Jonnie zniżył samolot i zatrzymał go dwadzieścia pięć stóp ponad platformą.
- Doktorze! - krzyknął. - Wyrzuć na zewnątrz te liny! Stary człowiek marudził przy szpulach z kablami. Znalazł
wreszcie koniec liny i wyrzucił ją na zewnątrz. Jonnie manewrował
samolotem tak, by zawisnąć nad platformą.
- Nie mogę znaleźć końca drugiego kabla! - lamentował doktor McDermott.
- Łapcie linę! - krzyknął do mikrofonu Jonnie.
- Andrew, ty pierwszy! - wrzasnął Dunneldeen. Z obudowy silnika platformy zaczęły się wydobywać języki ognia. Andrew zdołał złapać linę. Jonnie uniósł samolot o dwadzieścia stóp, podciągając Szkota w górę i zostawiając koniec dyndającego kabla tuż nad Dunneldeenem.
- Kapitan opuszcza statek! - krzyknął Dunneldeen. Jonnie powolutku nabierał wysokości. Andrew wisiał uczepiony liny dwadzieścia stóp pod samolotem. Pod Andrew - dwadzieścia stóp niżej - wisiał Dunneldeen. Oblodzone rękawice obu mężczyzn zaczęły się ślizgać po linie. Uniesienie ich o tysiąc stóp
251
w górę, aż do szczytu skały, nie było w tej sytuacji możliwe. Jonnie patrzył w dół. Samolotem targnęło od wstrząsu, gdy platforma wybuchła pomarańczowym płomieniem. Ogień dosięg-nął Dunneldeena. Jego buty zaczęły się palić.
Jonnie opuścił samolot w dół, tak że Dunneldeen wpadł w śnieg leżący na lodowej skorupie, przewlókł go dobre sto stóp przez zaspy, aby ugasić ogień. Manewrując gwałtownie, zobaczył nagle wąską i pokrytą śniegiem półkę skalną, dziesięć stóp powyżej brzegu rzeki. Znowu uniósł samolot w górę i w odpowiednim momencie opuścił Dunneldeena na półkę.
Rękawice Andrew, które już od pewnego czasu cal po calu ześlizgiwały się po linie, oderwały się zupełnie i młody Szkot spadł z wysokości dziesięciu stóp, trafiając na szczęście na półkę, na której podtrzymał go Dunneldeen. Tymczasem Jonnie, manipulując dźwigniami i przyciskami, przybliżył samolot do półki i otworzył drzwi. Wspomagani przez doktora McDermotta mężczyźni wgramolili się do wnętrza maszyny, która wzbiła się o dwa tysiące stóp do góry i wylądowała na szczycie.
- Nie mo...mogłem znaleźć dru...drugiej liny... - jąkał się McDermott.
- Nie przejmuj się! - roześmiał się Dunneldeen. - Dzięki temu odbyłem małą przejażdżkę po śniegu.
Doktor McDermott uspokoił się jednak dopiero wówczas, gdy okazało się, że Dunneldeen nie poparzył sobie nóg.
- Miałem szansę zostać bohaterem - narzekał - i sfuszero-wałem!
- Ależ zrobiłeś wszystko naprawdę znakomicie! - uspokajał go Andrew.
Jonnie wysiadł z samolotu i podszedł do krawędzi kanionu. Reszta Szkotów, którzy z napięciem obserwowali ich dramatyczne zmagania, podążyła za nim. Spojrzeli w dół: szczątki platformy zniknęły już pod wodą i lodem.
- I to byłby koniec! - powiedział Jonnie spokojnie. Kierownik zmiany i Dunneldeen zawołali jednocześnie:
- Ale przecież nie możemy przerwać pracy!
- Żadnych więcej akrobacji! - oznajmił Jonnie stanowczo. - Ani wiszenia nad tą przepaścią z sercem w gardle. Chodźcie za mną!
Wrócili na lądowisko.
- Tu, pod nami - Jonnie wskazał ręką w dół - żyła biegnie w kierunku zewnętrznej ściany zbocza. Jest to żyła gniazdowa. Gniazda złota prawdopodobnie zdarzają się co paręset stóp.
252
Przebijemy więc do niej szyb, a potem będziemy wyrąbywać podziemny chodnik. Spróbujemy wybrać złoto od tyłu.
- Ależ to pęknięcie tam przy krawędzi... Nie możemy używać materiałów wybuchowych. Wybuch odłupałby lico! - odezwał się ktoś po chwili milczenia.
- Użyjemy świdrów. A potem łopat wibracyjnych do cięcia skały. Będzie to wymagało czasu, ale jeśli weźmiemy się solidnie do roboty, to może uda się nam dobrać do tej żyły.
Podziemny chodnik? Czemu nie? Wydało się im, że jest to świetny pomysł. Kierownik zmiany wraz z Dunneldeenem zaczęli od razu planować, ile maszyn wiertniczych, spychaczy i przenośników trzeba będzie przerzucić drogą powietrzną na szczyt. Wszyscy mieli już dosyć wiszenia nad przepaścią w sytuacji, w której każdy nieostrożny ruch mógł się skończyć tragedią.
- Zmontujcie to wszystko i puśćcie w ruch przed kolejnym przelotem samolotu zwiadowczego! - polecił Jonnie. - I pamiętajcie, czeka nas praca przypominająca wybieranie skały łyżeczką od herbaty, więc wszystkie trzy zmiany będą musiały pracować na okrągło. Pocieszające jest to, że przy takiej pogodzie naprawdę lepiej będzie się pracowało pod ziemią. A teraz zabierajmy się do dokładnego wyznaczenia miejsca i kierunku wykopu!
W chwilę później rozległ się huk silników samolotu. To Dunneldeen wybierał się do bazy po pozostałych Szkotów i sprzęt.
"Jeszcze możemy się z tym uporać" - pomyślał Jonnie.
3
Zaniepokojony Zzt patrzył, jak Terl i kilku mechaników pracują przy starym bezpilotowym bombowcu. Olbrzymie podziemne garaże i hangary rozbrzmiewały pojękiwaniem wierteł i hukiem młotów.
Od czasu ostatniego transfrachtu personelu szef transportu miał znowu komplet mechaników. Poza uzupełnianiem paliwa w samolotach zwiadowczych nie miał właściwie nic do roboty. Terl nie niepokoił go żadnymi absurdalnymi wymaganiami, sam obsługiwał zaparkowane na lotnisku samoloty bojowe, tak więc Zzt nie miał zbyt wielu powodów do narzekań. Ale taki idiotyzm? Bezpilotowy bombowiec? Zdawał sobie sprawę, iż lepiej będzie, jeśli porozmawia z Terlem.
Znalazł go w olbrzymim przedziale sterowniczym samolotu,
253
zajętego programowaniem pamięci komputera pokładowego. Szef ochrony, spocony i ubrudzony smarami, trzymał w łapie klawiaturę zdalnego programowania, przez którą wprowadzał dane do głównej pamięci komputera samolotu.
- Szkocja... Szwecja... - mruczał do siebie, zaglądając do notatek i tabel, a potem wciskając odpowiednie przyciski. W przedziale sterowniczym nie było żadnych siedzeń, więc garbił się w niewygodnej pozycji, oparty o obudowę silnika stabilizującego. - ...Rosja... Alpy... Włochy... Chiny... nie! Alpy... Indie... Chiny... Włochy... Afryka...
- Terl! - zaczął Zzt nieśmiało.
- Zamknij się! - parsknął Terl, nie podnosząc nawet oczu. - ...Amazonia... Andy... Meksyk... Góry Skaliste! Góry Skaliste jeden, dwa i trzy.
- Terl! - powtórzył Zzt. - Ten bombowiec nie latał od tysiąca lat. To jest wrak!
- Przecież go rekonstruujemy, nie? - burknął Terl, kończąc programowanie.
- Terl, pewnie nie wiesz, że to jest oryginalny bombowiec, który zdobył tę planetę. Zagazował ją jeszcze przed naszym przybyciem.
- Więc dobrze, ja przecież też ładuję do niego kanistry z gazem!
- Ale Terl, my już zdobyliśmy tę planetę, tysiąc lub nawet więcej lat temu. Jeśli teraz użyjesz gazu, choćby tylko w kilku miejscach, to może on skazić nasze własne kopalnie.
- I tak wszyscy używają tam gazu do oddychania - parsknął Terl, przepychając się obok Zzta na tył olbrzymiego samolotu.
Z podziemnych magazynów robotnicy wywozili na wózkach wielkie kanistry z gazem. Czyścili je ostrożnie, by zetrzeć warstwę wielowiekowych zanieczyszczeń. Terl komenderował energicznie.
- Piętnaście kanistrów! Przywieźliście tylko czternaście. Dostarczcie tu jeszcze jeden!
Kilku robotników oddaliło się szybkim krokiem, a Terl zaczął podłączać przewody do zaworów wylotowych zamontowanych już kanistrów, mrucząc pod nosem i sprawdzając zgodność szyfru.
- Terl, ten bombowiec został zachowany tylko jako muzealny eksponat. Tego rodzaju sprzęt jest bardzo niebezpieczny. Zdalne sterowanie bezpilotowego samolotu zwiadowczego to jedna sprawa. Ono nie zakłóca sygnałów kierowania! Ale ten samolot ma silniki jak tuzin frachtowców rudy razem wziętych. Wysyłane przez niego sygnały zwrotne są zakłócane przez jego własne
254
silniki. Może wykonać szarżę na ślepo i wypuścić gaz prawie w dowolnym miejscu. Te bombowce są zbyt kapryśne, by można ich było bezpiecznie używać. Raz wprawionych w ruch nie można już zatrzymać. To jest jak odpalanie transfrachtu, czyli proces nieodwracalny.
- Zamknij się! - powiedział Teri.
- W regulaminach mówi się - nalegał Zzt - że można ich użyć tylko w "najbardziej krytycznej sytuacji". A tu nie ma żadnej krytycznej sytuacji, Teri.
- Zamknij się! - powtórzył szef bezpieczeństwa, kontynuując dopasowywanie przewodów.
- I poleciłeś, aby bombowiec został na stałe zaparkowany przed komorą automatycznego odpalania. A nam ona jest potrzebna do obsługi frachtowców rudy. Bezpilotowych samolotów bojowych używa się wyłącznie do przeprowadzenia wstępnego uderzenia na wrogą planetę, ale potem już nigdy, chyba że w przypadku wycofywania się. Ale na tej planecie ani nie ma wojny, ani się z niej nie wycofujemy.
Teri miał już tego dosyć. Rzucił na podłogę swoje notatki i wyprostował się.
- Ja potrafię najlepiej ocenić te sprawy. Jeśli na jakiejś planecie nie ma przedstawiciela departamentu wojny, wówczas stanowisko to piastuje szef ochrony bezpieczeństwa. Moje rozkazy mają moc ostateczną. Ten bombowiec zostanie zaparkowany przed drzwiami komory odpalania i nie masz prawa go stamtąd ruszyć! Jeśli zaś chodzi o zdalne sterowanie - potrząsnął przed nosem Zzta małą skrzynką - to trzeba tu tylko wprowadzić datę i wcisnąć przełącznik odpalania, a potem nie ma już żadnych kaprysów! Bombowiec poleci i wykona to, co ma wykonać! I dlatego będzie w stałej gotowości do lotu!
- Wprowadzałeś do pamięci samolotu strasznie dziwne dane - powiedział Zzt.
Teri zbliżał się do niego z wielkim kluczem maszynowym w łapie.
- To są w języku ludzi nazwy różnych miejsc na tej planecie. Miejsca, w których zostawiono przy życiu ludzkie stworzenia.
- Tę małą garstkę? - zaszemrał Zzt. Teri wydał z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki i rzucił kluczem. Nie trafił.
- Zachowujesz się tak, jak gdybyś oszalał! - Zzt miał przerażenie w oczach.
255
- Tylko obce rasy mogą tracić zmysły! - zawarczał szef bezpieczeństwa.
Zzt patrzył bezradnie, jak stary bombowiec przetaczano w stronę drzwi komory odpalania.
- I właśnie tutaj ma stać! - wrzasnął Terl, nie zwracając się specjalnie do nikogo. - Zostanie odpalony pewnego dnia w ciągu najbliższych czterech miesięcy. A na pewno w dziewięćdziesiątym trzecim dniu - zachichotał.
Zzt zastanawiał się przez moment, czy nie byłoby lepiej, gdyby zastrzelił Teria w jakimś odosobnionym miejscu. Od niedawna przywrócono pracownikom Towarzystwa prawo noszenia broni... Przypomniał sobie jednak zaraz, że Terl ukrył gdzieś pewną kopertę z napisem: "Na wypadek mojej śmierci".
Kilka dni później szef transportu napomknął o całym zdarzeniu Numphowi. Wiedział, że dyrektor lubił polować, a użycie bombowca zniszczyłoby większość zwierzyny. Ale Numph tylko siedział i patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
Tak więc bezpilotowy bombowiec, który kiedyś wysłano na tę planetę, by ją zagazować i zdobyć, zawadzając wszystkim, parkował przed drzwiami komory odpalania, wypełniony śmiercionośnym gazem, ze wstępnie zaprogramowanym komputerem pokładowym. Zzt wstrząsał się, ilekroć obok niego przechodził. Terl naprawdę musiał oszaleć.
Tego wieczoru Terl w swojej kwaterze znów czuł się nieswojo. Minął kolejny dzień, a on nadal nie miał najmniejszego nawet pojęcia, co Jayed właściwie miał do wykonania i czego szukał. Przeglądając kolejne zdjęcia zwiadowcze, stwierdził, że zwierzaki ryły teraz pod ziemią, co było wcale mądre. Prawdopodobnie uda się im wydobyć złoto, a gdyby nawet się nie udało, to i tak miał już gotowe rozwiązanie całego problemu.
Każdego wieczoru zaglądał do kobiet, wrzucając do klatki mięso i drewno opałowe. Czasami znajdował paczki po zewnętrznej stronie drzwi - wolał nie myśleć o tym, w jaki sposób tam docierały - i również wrzucał je do środka. Naprawił wodociąg i wyregulował go tak, że woda bez przeszkód dopływała do basenu. Większa z kobiet znów mogła siedzieć. Zawsze spoglądał na nie z niepokojem spowodowanym zagadką "mocy psychicznych". Zastanawiał się, która z nich wysyła impulsy i czy można by je odczytać na oscyloskopie. Och, trudno! Dopóki zwierzaki pracowały na niego w górach, dopóty będzie utrzymywał te kobiety przy życiu. Były dobrym hakiem na zwierzaki. Ale w dziewięćdziesiątym trzecim dniu, ha! Nie mógł liczyć na to, że
256
zwierzaki będą milczeć. Musiały zostać zlikwidowane. Tym razem - wszystkie!
Denerwowała go obecność Jayeda, który mógł być przeszkodą w zdobyciu złota. I to był błąd Jayeda... Ale jak można dokonać doskonałej zbrodni na czołowym agencie IBI? Samo myślenie o tym mogło przyprawić o zawrót głowy. Na razie Teri będzie wzorem sumienności. Musi sprawiać wrażenie, że jest najlepszym, najbardziej ostrożnym i czujnym szefem bezpieczeństwa, jakiego Towarzystwo kiedykolwiek miało w swoich szeregach. Co to mówił o nim Zzt? Że jest pomylony? Nie, on był po prostu sprytny.
4
Jonnie zbliżał się do domu. W położonym nad wioską kanionie wyładowali z samolotu frachtowego cztery konie oraz pakunki. Para z końskich oddechów unosiła się w powietrzu w postaci małych, nikłych obłoczków. Powietrze na tej wysokości było czyste i mroźne. W czasie ostatniej zawiei śnieg pokrył wszystko białym puchem. Angus McTavish i pastor McGilvy towarzyszyli Jonniemu w tej wyprawie. Razem z nimi przybył też jeden z pilotów, by samolot mógł odlecieć, gdyby ich wizyta w miasteczku potrwała dłużej niż jeden dzień.
Tydzień wcześniej Jonnie przebudził się nagle w nocy, uświadamiając sobie, że już wie, gdzie można znaleźć uran. W jego własnym miasteczku! Nie wiedział tego na pewno, ale o obecności uranu świadczyły choroby jego współmieszkańców. Być może nie było go tam dużo, ale prawdopodobnie znacznie więcej niż w tej pojedynczej bryle z Uravanu. Czuł się trochę winny, że dopiero z tego powodu pomyślał o rodzinnym miasteczku. Od dawna zdawał sobie sprawę, że mieszkających w nim ludzi trzeba gdzieś przenieść, zarówno ze względu na promieniowanie, jak i niebezpieczeństwo grożące im ze strony Terla.
Wraz ze swoimi ludźmi przeszukał całe góry, by znaleźć możliwe do zamieszkania miejsce i dopiero wczoraj im się to udało. Odkryli małe miasteczko górnicze położone na zachodnich zboczach, wąską przełęczą połączone z rozległą równiną. Przez środek miasteczka przepływał strumyk. Budynki zachowały się w niezłym stanie, wiele z nich miało nawet szyby w oknach. Wokół było pełno zwierzyny i dzikiego bydła. I - co chyba najważniejsze - zaraz za miasteczkiem odkryli wejście do długiego
9 - Pole bitewne 257
na pół mili tunelu, który w razie niebezpieczeństwa mógł być wykorzystany na schron. W na pół zrujnowanym magazynie na pobliskim wzgórzu mieścił się skład węgla. Była to piękna miejscowość bez śladu uranu.
Jonnie nie był pewny, czy jego dawni sąsiedzi zechcą się tam przenieść. Próbował ich kiedyś namówić do odejścia z gór, ale nawet jego ojciec myślał, że są to po prostu młodzieńcze fanaberie. Musiał jednak spróbować. Angus i pastor nalegali, aby wziął ich ze sobą. Wyjaśniał im niebezpieczeństwo związane z wystawieniem się na działanie promieniowania - nie chciał narażać ich na ryzyko. Ale Angus zwyczajnie pomachał butlą z gazem do oddychania i przyrzekł, że będzie wszystko przed nimi sprawdzał, natomiast pastor, który był mądrym i doświadczonym duchownym, doskonale ońentował się, że Jonnie może potrzebować pomocy.
Nie chcieli lądować blisko miasteczka. Wprawdzie jego mieszkańcy przez całe żyde widzieli latające w górze samoloty zwiadowcze, ale maszyna lądująca w pobliżu mogła ich przestraszyć. Angus i pastor zostali odpowiednio poinstruowani: nie robić niczego, co mogłoby zaniepokoić ludzi, żadnych rozmów o potworach i żadnych wiadomości na temat Chrissie. I tak będzie wystarczająco dziwne, że wejdą do miasteczka od strony górnego kanionu - mieszkańcy wiedzieli przecież, że wschodnia przełęcz była zasypana śniegiem.
Tak więc trzech jeźdźców i jeden juczny koń jechali przez halę. Porzucone chaty na przedmieściu były w opłakanym stanie i miały smutny wygląd. W powietrzu unosił się tylko cierpki zapach dymu. Gdzie pochowały się psy? Jonnie zatrzymał się. Zagroda, w której zazwyczaj trzymano konie, świeciła pustką. Przez chwilę pilnie nadsłuchiwał - ze starej stajni za zagrodą dobiegł go odgłos kopyt; musiał tam być koń, a może nawet kilka. Spojrzał w kierunku zagrody, do której jeszcze przed pierwszymi śniegami zganiano dzikie bydło: było go tam zbyt mało, by wystarczyło mięsa na całą zimę. Angus zsiadł z konia i zrobił test na promieniowanie. Czysto. Ale gdzie podziały się psy? Co prawda, nie były przyzwyczajone, by cokolwiek zbliżało się do miasteczka od tej strony doliny, jednak wydawało się to dziwne.
Jonnie skierował się do położonego niżej gmachu sądu. Angus wysunął się do przodu i zrobił kolejny test. Nie było żadnej reakcji. Z pobliskich ruin wylazł stary pies i popatrzył na nich na wpół ślepymi oczami. Zaczął się ostrożnie zbliżać, szorując brzuchem po śniegu. Podpełzł do Jonniego, obwąchał jego nogę
258
i nieśmiało pomachał ogonem. A potem zaskomlał radośnie. Z miasteczka dobiegło szczekanie kilku innych psów. Jonnie zsiadł z konia i pogłaskał zwierzę. Była to Pantera, jedna z suk należących do jego rodziny. Ruszył dalej piechotą, prowadząc za sobą konia, a pies starał się trzymać blisko jego nóg. Jakieś dziecko o wymizerowanej buzi wyjrzało zza rogu budynku i zaraz uciekło, potykając się i upadając co kilka kroków. Jonnie zatrzymał się przed budynkiem sądu i wszedł do środka. Drzwi były wyrwane z zawiasów, wewnątrz pusto i zimno, na podłodze leżał śnieg. Wyszedł na zewnątrz i objął wzrokiem ciche, zrujnowane miasteczko. Dojrzał dym wydobywający się z komina jego rodzinnego domu. Przedarł się tam przez zaspy i zastukał do drzwi.
Z wnętrza dobiegały jakieś odgłosy, a potem drzwi uchyliły się skrzypiąc. Stała za nimi ciotka Ellen. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- Jonnie? - wyszeptała. - Ty przecież nie żyjesz, Jonnie! Płacząc otworzyła szeroko drzwi.
- Wejdź, Jonnie! Trzymałam twój pokój... ale oddaliśmy twoje rzeczy młodym ludziom... wchodźże, bo zimno dostaje się do wnętrza!
- Czy w miasteczku nie panuje jakaś choroba? - zapytał Jonnie.
- Och, nie! Nic nadzwyczajnego. Zobaczono tylko jelenia na wzgórzach i wszyscy mężczyźni poszli go tropić. Nie mamy zbyt wiele jedzenia, Jonnie. Zwłaszcza od czasu, jak nas opuściłeś. - W tym momencie ciotka uświadomiła sobie, że zabrzmiało to jak oskarżenie. - Chciałam przez to powiedzieć... - zaczęła i znowu rozpłakała się.
Jonnie czuł, że serce mu się ściska. Wyglądała staro, była wymizerowana i chuda. Uprzedził ją, że nie jest sam, i przywołał Angusa i pastora. Ciotka Ellen nigdy w życiu nie widziała cudzoziemca, więc była nieco przestraszona, ale odkłoniła się grzecznie przybyłym, a potem poczęstowała ich ugotowaną na kościach zupą. Sprawili jej radość jedząc z apetytem, przestała więc rzucać pytające spojrzenia w kierunku Jonniego.
- Czy Chrissie cię odnalazła? - odważyła się w końcu zadać pytanie.
- Chrissie żyje - odparł Jonnie. - Pattie też.
- Tak się cieszę! Bo bardzo się martwiłam. Ale ona zawsze wykręci się sianem! A twój koń wrócił do domu, wiesz? Zaczęła znowu płakać, a potem podeszła i uściskała go mocno.
259
W końcu poszła przygotować dla nich łóżka, na wypadek gdyby zostali na noc. Jonnie wyszedł na dwór i natknął się na to samo dziecko, które pierwsze ich spostrzegło. Wysłał je na wzgórza, by przywołało tropiących jelenia mężczyzn.
Było już po czwartej, gdy cała rada miejska zebrała się wreszcie w komplecie. Jonnie był zdumiony, widząc, że stanowili ją jedynie stary Jimson i Brown Kulas StafYor. Trzeci członek rady zmarł niedawno i dotychczas nie wybrano jeszcze jego następcy. Jonnie rozpalił ogień w budynku sądu i ponownie zamocował drzwi. Przedstawił Angusa i pastora, a "rada miejska" odkłoniła się nieco nerwowo: i oni, podobnie jak ciotka Ellen, nigdy przedtem nie widzieli cudzoziemców. Angus i pastor skromnie stanęli z boku. Jonnie zreferował radzie cały problem, starając się zrobić to możliwie ostrożnie. Mówił, że ich dolina jest niezdrowa i dlatego mieli tak mało dzieci, a tak wiele zgonów, więc wybrał się na poszukiwanie lepszej i zdrowszej okolicy i w końcu udało mu się ją znaleźć. Nowe miasteczko wydaje się bardzo przyjemne; wzdłuż całej głównej ulicy płynie strumyk; jest tam mniej śniegu, a więcej zwierzyny, i domy w znacznie lepszym stanie. Widzieli tam nawet trochę czarnej skały, która się rozpala do czerwoności, i w ogóle to bardzo sympatyczne miejsce. Było to dobre i przekonywające przemówienie.
Stary Jimson był tym bardzo zainteresowany i generalnie nie miał nic przeciwko projektowi Jonniego, ale musiał jeszcze zasięgnąć opinii Browna Kulasa. A Brown Kulas żywił w stosunku do Jonniego zastarzałe urazy. Jonnie odjechał, a za nim odeszły Chrissie i Pattie - prawdopodobnie na pewną śmierć - a teraz, półtora roku później, zjawia się oto Jonnie Goodboy Tyler z żądaniem, by porzucili swoją ziemię i gdzieś się przenieśli. Tutaj były ich domy. Zawsze byli tu bezpieczni. I na tym koniec.
Ponieważ jeden członek rady był za, drugi - przeciw, rada miejska nie bardzo wiedziała, co począć.
- Kiedyś odbywały się zebrania wszystkich mieszkańców miasteczka - podpowiedział Jonnie.
- Żadne nie odbyło się za mojego życia! - wykrzyknął Brown Kulas.
- Owszem, wiem o tym. Jedno z nich odbyło się przed trzydziestu laty w sprawie zmiany położenia zagród dla zwierząt. Ponieważ rada nie potrafi ustalić niczego sama, więc powinna zwołać na zebranie wszystkich mieszkańców.
260
Nie było to w smak Brownowi Kulasowi, ale nic innego nie można było zrobić. Sąsiedzi i tak schodzili się z prostej ciekawości, więc Jonnie nie miał żadnych kłopotów z zawiadomieniem, by zgromadzili się w gmachu sądu.
Ludzie zebrali się dopiero około piątej, gdy zapadła już ciemność. Jonnie naniósł więcej drewna i rozpalił ognisko. Gdy objął wzrokiem wszystkich siedzących na ławach i na podłodze, z twarzami oświetlonymi odblaskiem dymiącego ogniska, ogarnął go ogromny smutek. To byli przegrani ludzie: wyglądali mizernie, część była chora, a dzieci zachowywały się zbyt spokojnie. Pomyślał o Psychlosach i zalała go fala nienawiści. Opanował się z wysiłkiem i uśmiechnął do zgromadzonych, mimo że tak naprawdę chciało mu się płakać. Za zgodą rady rozpoczął zebranie od otwarcia pakunku.
Były w nim prezenty. Wręczył zgromadzonym trochę suszonego mięsa, kilka pęków ziół do przyprawiania potraw i parę bardzo wydajnych krzemieni, z których można było krzesać iskry. Później wyjął kilka siekier z nierdzewnej stali i zademonstrował, jak można jednym ruchem siekiery przeciąć na pół wielki kawał drewna. Zrobiło to na zebranych ogromne wrażenie. Wyciągnął wreszcie pęk noży z nierdzewnej stali. Gdy pokazał, jak łatwo cięły wszystko, wśród kobiet zapanowało poruszenie. Porozdawał wzruszonym ludziom bezcenne przedmioty.
Teraz przystąpił do sedna sprawy. Opowiedział szczegółowo o nowym mieście i dodał, że przeprowadzka będzie dość łatwa. Nie wspomniał im jednak, że polecą tam samolotem, gdyż wiedział, że natychmiast przestaliby mu wierzyć. Pomimo zaproszenia do dyskusji, nikt nie zabierał głosu. Musiał ich jeszcze czymś przekonać. Wyjął z torby trójkątny kawałek szkła i powiedział, że w nowym miasteczku mnóstwo okien miało takie właśnie szkło, które wpuszczało do środka światło, ale nie wpuszczało zimna. Zachęcił wszystkich, aby je obejrzeli. Jeden z małych chłopców skaleczył się nim, więc szybko oddano mu je z powrotem.
Powiedział im, że to dolina powoduje wszystkie choroby, że ma w sobie truciznę, która utrudnia rodzenie się dzieci. Poprosił starego Jimsona o przeprowadzenie głosowania. Kto jest za przesiedleniem się? A kto jest za pozostaniem tutaj?
Trzy głosy za. Piętnaście przeciw. Nie brano pod uwagę dzieci. Jonnie nie mógł tego tak zostawić. Podniósł się i zapytał:
- Powiedzcie mi, proszę, dlaczego podjęliście taką właśnie decyzję?
261
Wstał starszy mężczyzna - Torrence Marshall - który rozejrzał się dokoła, jakby szukając poparcia, i oświadczył:
- To jest nasz dom. Tu jesteśmy bezpieczni. Dziękujemy ci za prezenty. Cieszymy się, że znów jesteś w domu. - I usiadł.
Brown Kulas wyglądał na zadowolonego. Ludzie w milczeniu opuszczali salę.
Jonnie siedział, podpierając głowę rękami. Na plecach poczuł dłoń pastora.
- Bardzo rzadko się zdarza - powiedział pastor - by ktoś był prorokiem we własnym kraju.
- To nie o to chodzi - odparł Jonnie. - Chodzi o to, że... - Nie był w stanie dokończyć: "Biedni ludzie! Och, moi biedni ludzie!" - Czuł się pokonany.
Późnym wieczorem poszedł na pagórek, na którym mieścił się cmentarz. Grzebał w śniegu tak długo, aż odnalazł miejsce, gdzie był pochowany ojciec. Zrobił z patyków krzyż, wydrapał na nim imię ojca i wbił go mocno w ziemię. Stał długo, patrząc na malutki kopczyk. Jego ojciec też nie widział sensu w przeniesieniu miasteczka.
Czy wszyscy mieli tu umrzeć? Szczypiący zimowy wicher wiał z pojękiwaniem od strony Wielkiej Góry.
- Obudź się, Jonnie! Obudź się! Błysnęło!
Jonnie powoli dochodził do siebie. Było jeszcze ciemno. Na wpół przytomny rozglądał się po pokoju, nie mogąc pojąć, co tu robi oraz czego od niego chce Angus. Gdy wreszcie doszedł do niego w pełni sens słów Szkota, oprzytomniał natychmiast i zerwał się z łoża. Ubrał się pośpiesznie.
Angus przebudził się bardzo wcześnie i poczuł pragnienie. Ciotka Ellen słyszała, jak klekotał wiadrami. Wiadra były puste, a Angus nie lubił jeść śniegu, więc ciotka postanowiła pójść po wodę. Na to Angus nie mógł pozwolić. Kobieta powiedziała mu, jak trafić do źródła na skraju miasteczka, skąd mieszkańcy brali wodę. Ponieważ chłopak przyrzekł sobie, że nie straci żadnej okazji do poszukiwania uranu, więc i teraz wziął ze sobą sprzęt do testowania. Zatrzymywał się co kilka jardów, rzucał przed siebie nabój z gazem i dokonywał prób. Omal nie podskoczył, gdy przy kolejnej rutynowej próbie - trzask... i błysnęło!
Prawie bez tchu wrócił do chaty i rzucił się do Jonniego.
262
Niecierpliwie podawał mu ubranie, prawie wypchnął go przez drzwi i ruszyli biegiem w kierunku źródła. Zatrzymali się w połowie drogi i Angus zademonstrował Jonniemu swoje odkrycie. Trzaśniecie i błysk. Gaz eksplodował!
Dołączył do nich pastor, którego obudził hałas. Angus jeszcze raz powtórzył test.
Jonniemu przeszedł dreszcz po plecach. Wyglądało na to, że promieniowanie radioaktywne występuje w miejscu, przez które dwa lub trzy razy dziennie przechodzili mieszkańcy miasteczka, idąc po wodę. Jako mały chłopak zawsze był zbuntowany. "Jestem mężczyzną - jak sam o sobie mówił, trochę nielogicznie, gdyż zaczął to powtarzać wkrótce potem, gdy nauczył się chodzić - więc będę polował, ale na pewno nie będę zamiatał podłóg ani nosił wody". I nigdy nie nosił wody z tego źródła. Nawet swoje konie poił gdzie indziej, w źródle na stoku. Zadrżał, uświadomiwszy sobie, że tylko cudem udało mu się uniknąć choroby. Ale inni miesJcańcy miasteczka, zwłaszcza dzieci, kobiety i starzy ludzie, którzy nosili wodę, byli codziennie narażeni na działanie promieniowania. Znowu wstrząsnęły nim dreszcze.
Rozentuzjazmowany Angus chciał natychmiast wziąć się do roboty i kopać pod śniegiem, ale Jonnie i pastor powstrzymali go.
- Nie mamy żadnych osłon zabezpieczających - powiedział Jonnie. - Potrzebujemy ołowiu, szkła ołowiowego lub czegokolwiek w tym rodzaju. Ale oznakujmy miejsce dokoła, żeby ludzie już więcej tędy nie chodzili, a później zbadamy teren dokładniej!
Dokonując ostrożnie dalszych testów, stwierdzili, że obszar promieniowania o natężeniu wystarczającym do spowodowania eksplozji gazu do oddychania rozciągał się w promieniu około trzydziestu stóp od miejsca, w którym zaczęli próby. Angus trafił więc widocznie w sam środek skażonego obszaru. Oznakowali cały teren popiołem, który wygarnęli z paleniska opuszczonej chaty, a Jonnie naciął siekierą trochę palików i powbijał je w ziemię, ogradzając skażone miejsce.
Jimson, którego wraz z innymi również zwabiły odgłosy eksplozji, chciał dowiedzieć się, co tu się właściwie dzieje. Jonnie pozostawił wyjaśnianie pastorowi. Pracując przy ogrodzeniu, słyszał urywki słów pastora, który mówił dużo i przekonywająco o duchach. Przejęty Jimson zaraz zaczął wyznaczać nową trasę do źródła, z daleka od niebezpiecznego miejsca.
Zaczynało świtać. Należało pośpieszyć się z testami, gdyż skażonych miejsc mogło być więcej, a oni musieli wynieść się stąd przed południem, bo mniej więcej o tej porze przelatywał tędy
263
bezpilotowy samolot zwiadowczy. Terl nie mógł natknąć się na zdjęcie, na którym zobaczy ich pozostawiony w górach samolot.
Podczas gdy przeżuwali skromne śniadanie przyniesione przez ciotkę Ellen, Jonnie patrzył na rozpościerającą się przed nimi halę. Ileż czekało ich pracy!
Wreszcie zdecydował się. Było to ryzykowne, ale na podstawie wyczytanych informacji wiedział, że bardzo krótkie przebywanie w rejonie promieniowania nie grozi szczególnie dotkliwymi następstwami. Nałożył na twarz maskę. Wziął sporo naboi z psychloskim gazem do oddychania i wiadro z popiołem. Wybrał jednego ze swych koni.
- Będę przejeżdżał przez halę galopem - powiedział An-gusowi i pastorowi - tam i z powrotem, trasami odległymi o trzydzieści stóp od siebie. W ręce będę trzymał nabój z gazem do oddychania z lekko odkręconym zaworem. Za każdym razem, gdy pojawi się błysk, rzucę w to miejsce garść popiołu i podniosę rękę do góry. Proszę, pastorze, byś stanął na tym pagórku i zrobił szkic doliny, a ty, Angusie, będziesz mu każdorazowo meldował o podniesieniu przeze mnie ręki! Zrozumieliście?
Wszystko było jasne. Pastor i Angus pośpieszyli na pagórek. Trzech młodych mężczyzn, którzy poprzedniego dnia głosowali za przeniesieniem się w inne okolice, miało wyraźną ochotę im pomóc. Jonnie polecił im trzymać w pogotowiu zapasowe konie. Rozejrzał się dokoła; wszystko było gotowe. Upewnił się, że maska ściśle przylega do twarzy, odkręcił nieco zawór naboju z gazem i ruszył.
Już w chwilę później nabój w jego dłoni błysnął. Cisnął garść popiołu, podniósł rękę i pognał dalej. Angus krzyknął, potwierdzając, że widzą i notują informację. Tam i z powrotem, tam i z powrotem przez halę. Błysk, garść popiołu, podniesiona ręka, echo krzyku Angusa i tętent końskich kopyt.
Zmienił konia, odkręcił zawór nowego naboju i znów ruszył galopem. Mieszkańcy miasteczka patrzyli na to widowisko bez zainteresowania. Jonnie Goodboy często robił różne dziwne rzeczy. Owszem, był dobrym jeźdźcem. Każdy o tym wiedział. Pewną zagadkę stanowiło to, dlaczego od czasu do czasu zapalał pochodnię. Ale stary Jimson wiedział, ponieważ otrzymał pewne wyjaśnienia od duchownego, od prawdziwego pastora z miasteczka zwanego Szkocją. Nie wiedzieli nawet, czy w pobliżu znajduje się jakiekolwiek miasteczko. Och tak, kiedyś, ale to było dawno temu. Leżało ono za paroma grzbietami górskimi. No cóż, przy
264
tak obfitym śniegu nie było zbyt dużych szans na przemieszczanie się z miejsca na miejsce... Ale Jonnie ładnie trzyma się na grzbiecie, nieprawdaż? Zobaczcie tylko, jak śnieg pryska spod końskich kopyt!
Dwie godziny później mocno zmęczony Jonnie i jego towarzysze gotowi byli do powrotu. Czas ich naglił. Zdecydowali, że dadzą swoje konie w prezencie mieszkańcom miasteczka, a sami pójdą do samolotu na piechotę. Pastor wyjaśnił Jimsonowi, że ludzie muszą trzymać się z dala od tych znaków z popiołu. Jimson z szacunkiem przyrzekł, że dopilnuje tego, nawet gdyby nie podobało się to Brownowi Kulasowi.
Ciotka Ellen była załamana. Jonnie był ostatnim żyjącym członkiem jej rodziny.
- Znów nas opuszczasz, Jonnie...!
- A może chciałabyś pojechać ze mną? - zapytał chłopak. Pokręciła przecząco głową - to był ich dom i Jonnie musiał mieć dokąd wracać. Przypuszczała, że podróże do różnych dzikich okolic miał już we krwi. Przyrzekł, że postara się wrócić i potem wręczył jej parę upominków, które zachował dla niej: wielki czajnik z nierdzewnej stali, trzy noże oraz futrzaną suknię z rękawami. Udawała, że jest nimi uszczęśliwiona, ale rozpłakała się, gdy będąc już na krawędzi górnej ścieżki, odwrócił się i pomachał jej ręką. Miała uczucie, że już nigdy więcej go nie zobaczy.
6
Z jednego z budynków usytuowanego niedaleko złoża starego górniczego miasteczka dochodziły odgłosy intensywnej pracy. Pracowało tam ciężko kilkunastu ludzi. Bardzo to Szkotów rozbawiło, gdy zajmowali pomieszczenia "Korporacji Górniczej Nieustraszonego Imperium". Budynek ostał się w prawie nienaruszonym stanie i kiedy go uprzątnięto, stał się całkiem przyzwoitym pomieszczeniem operacyjnym.
Jonnie przypuszczał, że już po wyeksploatowaniu złoża ołowiu ktoś przebudował miasteczko. Różniło się ono bardzo od innych. Tuż obok ich "Korporacji" stał budynek z szyldem: Bar "Pod Kubłem Krwi", na którym pastor z poważną miną umieścił napis:
"Wstęp wzbroniony". Wewnątrz wciąż jeszcze wisiały lustra i wciąż jeszcze można było podziwiać kształty nagich, tańczących dziewcząt na ściennych malowidłach. Po drugiej stronie ulicy
265
mieściło się biuro opatrzone szyldem: "Szyby wiertnicze Fargo", na kolejnym budynku był napis: "Więzienie".
Wszyscy mieszkali w hotelu o nazwie "Elitarny Pałac Londynu", w którym poszczególne apartamenty nosiły nazwiska jakichś ludzi, zapewne zasłużonych dla górnictwa. W hotelowej kuchni z paleniskami na węgiel królowały trzy stare wdowy. W budynku była bieżąca woda - luksus!
W biurach "Nieustraszonego Imperium" znajdowały się działające modele kopalni. Znaleźli też "broszury historyczne", które opisywały stare, dobre, szalone dni koniunktury, pionierskich obozów i "złych ludzi". Portrety poszukiwaczy i odkrywców górniczych oraz "złych ludzi" zostały odczyszczone i z powrotem powieszone na ścianach.
Robert Lis wraz z dwoma pilotami pilnie opracowywali różne możliwe wersje planu porwania frachtowca do transportowania rudy. Nie mieli bowiem samolotu, na którym mogliby dotrzeć do Szkocji lub do Europy, gdyż ich górniczy sprzęt latający miał zasięg tylko kilkuset mil. Wałkowali ten problem wciąż na nowo od tamtej nocy, kiedy Terl wspomniał im o bezpilotowym bombowcu. Czuli się odpowiedzialni nie tylko za Szkotów, ale i wszystkich innych mieszkańców Ziemi, których ślady udałoby się odnaleźć. Całe przedsięwzięcie trzeba przeprowadzić w taki sposób, by nie zaalarmować Psychlosów. Jedyną rzeczą gwarantującą powodzenie było przechwycenie frachtowca w powietrzu i stworzenie wrażenia, że spadł do morza. Nie udało się im jednak do tej pory opracować sposobu unieruchomienia radia pilota ani formy opanowania maszyny.
Inna grupa - dwóch kierowników z wolnych zmian wraz z Thorem, Dunneldeenem i jeszcze kilkoma górnikami - analizowała postępy w pracach górniczych. Dotarli już do złoża i teraz cal po calu wyrąbywali pokład. Wydobywany kwarc był piękny, ale nie zawierał ani grama złota. Jonnie wyjaśnił im na podstawie notatek, że to żyła gniazdowa, czyli złoto było tylko w oddalonych od siebie o paręset stóp miejscach. Oni jednak mieli już dosyć wydobywania samego kwarcu. Usiłowali też wywnioskować, jak bardzo zbliżyli się już do owego złowrogiego pęknięcia. Szczelina nieco się poszerzyła. Zaniepokoiło to wszystkich.
Nieobecny duchem doktor McDermott czytał materiały dostarczone mu ostatnio przez zwiadowcę ze zrujnowanej biblioteki.
Jonnie, Angus, pastor i kierownik szkoły skupili się nad wykonanym przez pastora szkicem doliny. Pozycje punktów intensywnego promieniowania tworzyły linię prostą.
266
- Są oddalone od siebie ó sto stóp - powiedział Jonnie. - I tworzą linię prostą.
Spoglądali w zamyśleniu na mapę, gdy podszedł do nich doktor McDermott.
- Znalazłem tutaj coś dziwnego, McTyler - powiedział potrząsając książką. - W przewodniku książkowym Chinkosów był błąd dotyczący Akademii Sił Powietrznych.
Jonnie wzruszył ramionami.
- Oni często pisali różne dziwne rzeczy, żeby tylko zadowolić Psychlosów.
- Ale oni nazwali akademię główną bazą obronną.
- Wiem o tym - odparł Jonnie. - Chcieli, żeby to brzmiało poważnie, ponieważ odbyła się tam ostatnia bitwa stoczona na tej planecie.
- Ale musiała przecież gdzieś być naprawdę "główna baza obronna" - upierał się historyk.
Jonnie spojrzał na książkę. Tytuł brzmiał: "Regulamin ewakuacji młodzieży szkolnej na wypadek wojny atomowej".
- Widocznie - rzekł historyk - młodzież miała być trzymana w szkole, dopóki burmistrz nie opuścił miasta... nie... ach, mam to tu: "...i że wszelkie późniejsze polecenia będą wydawane z głównej bazy obronnej".
- Ale nie wiemy, gdzie się ona znajdowała - powiedział Jonnie. Staruszek pomknął z powrotem do stosu swoich książek.
- Owszem, wiemy! - odparł, przynosząc tom poświęcony przesłuchaniom kongresowym na temat przekroczeń w budżecie wojskowym. Otworzył książkę w zaznaczonym miejscu i zaczął czytać: - "Pytanie senatora Aldńcha: A więc Sekretarz do Spraw Ochrony bez żenady przyznaje, że przekroczenie wydatków na budowę głównej bazy obronnej w Górach Skalistych o jeden przecinek sześć miliarda dolarów nastąpiło bez upoważnienia Kongresu. Czy się nie mylę, panie Sekretarzu?" - McDermott pokazał przeczytany ustęp Jonniemu i zamknął z trzaskiem księgę. - A więc Chinkosi mylili się, mając jednocześnie rację. Główna baza obronna rzeczywiście istniała, ale mieściła się w Górach Skalistych. - Doktor uśmiechnął się z dumą i wrócił do swoich książek.
Jonnie nagle znieruchomiał. Grobowiec... Żelazne wrota, szkielety na schodach... Grobowiec!!
- Doktorze! - zawołał podniecony. - Przyjdź tu, proszę! Opowiadałeś nam kiedyś historię o pasie min atomowych z Dum-
267
barton do Falkirk, położonych przez żołnierzy Queen's Own Highlanders... Popatrz na ten szkic! Ta linia biegnie dokładnie w poprzek przełęczy prowadzącej z niżej położonych równin. Wszystkie punkty są precyzyjnie rozmieszczone i tworzą dokładnie linię prostą. Historyk skinął potakująco głową i wpatrzył się w szkic.
- Jak na to wpadłeś? - zapytał zdumiony. Jonnie uśmiechnął się. Zrobił wysiłek, by ukryć nagły przypływ emocji. Dopiero po chwili powiedział:
- Ta przełęcz stanowi drogę z zachodnich równin na halę. A za tą halą znajduje się kanion, który prowadzi w wysokie góry, i tam wysoko w kanionie jest główna baza obronna.
Uzupełnił szkic, rysując na nim kanion. Dookoła nich zaczęli się gromadzić inni, czując, że dzieje się coś ważnego.
Angus spoglądał na szkic.
- Oooch! - powiedział przeciągle. - Miny lądowe! A ja właśnie planowałem się do nich dobrać!
Robert Lis już zbierał tych wszystkich, którzy mieli wziąć udział w ekspedycji do grobowca. Historyk tymczasem zanurkował w książki, szukając wskazówek na temat niebezpieczeństw związanych z wchodzeniem do grobowców.
- Nie martw się - powiedział pastor Jonniemu, który patrzył przed siebie nieruchomo. - O świcie dowiemy się, czy to wszystko prawda.


CZĘŚĆ X


Wrota były uchylone, tak jak je zostawił wiele lat temu. Bazę opuścili o świtaniu. Z tyłu, w kanionie, Szkoci wyładowywali sprzęt. Samoloty miały zaraz odlecieć, a przed ponownym przelotem samolotu zwiadowczego trzeba było zakryć śniegiem wszystkie ślady. Nad pracą czuwał spokojny Robert Lis:
- Czy macie lampy? Sprawdźcie zapasowe butle powietrza! Gdzie jest Daniel? Ostrożnie z materiałami wybuchowymi...
Zbliżył się Szkot z kowalskim młotem, by szerzej otworzyć wrota, lecz Angus pośpiesznie odsunął go na bok.
- Trzeba po prostu wlać trochę oliwy do zawiasów! Popukał palcem w dno olejarki. Jego głos był przytłumiony przez maskę. Wszyscy mieli maski. Historyk wyczytał w księgach, że wchodzenie do grobowców nie było bezpieczne. Zdarzało się czasem, że prochy dawno już zmarłych ludzi wydzielały coś, co było szkodliwe dla zdrowia.
- Masz coś przeciw temu, bym wszedł pierwszy? - zapytał Angus.
Jonnie odsunął plecak i zrobił mu miejsce. Światło lampy górniczej przemknęło do wnętrza.
- Och, ile tu szkieletów!
Olejarka Angusa stukała po zawiasach.
- Spróbuj teraz, Jonnie!
Jonnie naparł ramieniem na drzwi. Ustąpiły wreszcie. Snop światła padł na schody. Ogarnięci grozą stali przez chwilę, patrząc wzdłuż biegnących w dół stopni. Na tej planecie-cmentarzu przywykli już do kontaktu ze szczątkami zmarłych. Znajdowali je wszędzie: w budynkach, piwnicach, w jaskiniach. Ale tu, wzdłuż długich schodów, leżały szczątki kilkuset ludzi. Ich ubiory, broń
269
i wyposażenie, do których jeszcze dwanaście lat temu powietrze nie miało dostępu, jakoś się zachowały.
- Padali twarzami w dół - powiedział Robert Lis. - Musieli akurat wchodzić do środka. Widzisz? Tych dwóch na szczycie schodów na pewno zamykało wrota.
- To gaz. Wydaje się, że otworzyli wrota, by wpuścić żołnierzy, i wszystkich powalił gaz z kanionu.
- W ten sposób Psychlosi oczyścili teren - mruknął Lis.
- Słuchajcie, wszyscy! Niech nikt nie wchodzi tam bez szczelnej maski na twarzy!
- Powinniśmy pochować tych ludzi - zaproponował pastor. - Każdy z nich ma znak rozpoznawczy. - Podniósł jeden i przeczytał: - "Knowlins, Peter, szeregowiec USMC numer 35473524, grupa krwi B".
- Piechota morska - powiedział historyk. - Tak, mamy tu do czynienia z regularną bazą wojskową.
- Jak sądzisz - zapytał pastor Jonniego - czy twoje miasteczko mogło kiedyś być bazą piechoty? Wygląda inaczej niż inne miasta.
- Miasteczko było odbudowywane z kilkanaście razy. Robercie, wejdźmy do środka!
- Pamiętajcie o tym, co najważniejsze! - przypomniał Robert grupie. - Szukamy dokumentów! Nie dotykajcie niczego, zanim tego nie zidentyfikujecie. To jest bardzo rozległy teren. Uważajcie, żebyście nie zabłądzili!
- Powinniśmy pochować te ciała - powtórzył pastor.
- Zrobimy to, zrobimy - odparł Robert. - Wszystko we właściwym czasie. Strzelcy, do przodu. W razie napotkania jakiegoś zwierzęcia, strzelać bez namysłu.
Piątka Szkotów z pistoletami maszynowymi zbiegła po schodach, gotowa do spotkania z pogrążonymi w zimowym śnie niedźwiedziami i wężami lub zabłąkanymi wilkami.
- Zespół wentylacyjny, szykować się! - Robert upewnił się, że trójka przewidziana do niesienia ciężkich wentylatorów kopalnianych jest gotowa.
Z dołu dobiegło echo strzałów. Odezwało się małe przenośne radio Roberta.
- Grzechotniki. Cztery. Wszystkie zabite. Koniec meldunku.
- Przyjąłem.
Rozległ się nowy, rwany odgłos strzałów i ponownie odezwało się radio.
- Brunatny niedźwiedź. Zabity. Koniec meldunku.
270
- Przyjąłem - rzekł Robert.
- Drugie drzwi szczelnie zamknięte.
- Zespół minerów! - zawołał Robert przez ramię.
- Ależ nie! - sprzeciwił się Angus. - Możemy potrzebować tych drzwi!
- Dobrze - zgodził się Lis. - Minerzy, wstrzymać się, ale pozostać w pogotowiu! - Po czym rzucił do mikrofonu: - Mechanik w drodze.
Czekali. Radio zachrobotało:
- Drzwi otwarte...! Prawdopodobnie nie ma tam żadnych zwierząt.
- Zespół wentylacyjny! Naprzód! - polecił Robert. Szkoci ruszyli. Ostatni z nich niósł klatkę ze szczurami. Po chwili znowu odezwało się radio:
- Szczury żywe. Koniec meldunku.
- Proszę, McTyler - powiedział Lis.
Jonnie sprawdził maskę i zaczął schodzić w dół, wzniecając tumany kurzu. Słyszał, jak z tyłu Robert zwalniał resztę zespołów i wydawał rozkazy oczyszczenia rejonu zewnętrznego oraz pokrycia śniegiem wszystkich śladów po odlocie samolotów. Rozkazy niosły się huczącym echem po zakamarkach głównej bazy obronnej dawno już wyniszczonego narodu.
2
Światło górniczej lampy ślizgało się po podłogach i ścianach korytarzy i pomieszczeń, które - zdawać się mogło - ciągnęły się w nieskończoność. Teren był ogromny. Biura, pomieszczenia mieszkalne, magazyny... Kroki rozbrzmiewały głuchym echem, zakłócając spokój zmarłych przed tysiącem lat.
Pierwsze cenne znalezisko stanowił plik powielonych planów bazy, niezbyt dokładnych, gdyż przeznaczono je dla oficerów wizytujących, ale łatwiej im było poruszać się po bazie. Szkot, który znalazł plany, dostał zezwolenie na ich rozprowadzenie. W biegu, w migotliwym świetle lampy, wsunął jedną kopię do ręki Jonniego.
Baza miała wiele poziomów, a na każdym z nich znajdował się istny labirynt pomieszczeń. Im niżej, tym więcej było takich labiryntów. Jonnie chciał znaleźć centrum operacyjne, owo miejsce, gdzie mogły być gromadzone depesze, gdzie zbiegały się informacje. Centrum operacyjne... Centrum operacyjne... Gdzież ono mogło się znajdować?
271
Za plecami usłyszał głosy. To Angus i Robert Lis spierali się o coś. Angus mówił podniesionym głosem:
- Wiem na pewno, że wszystko tu oparte jest na systemie wind! Robert mruczał coś półgłosem.
- Wiem też, że wszystkie urządzenia są elektryczne. Przestudiowałem to już dawno, jeszcze w szkole podstawowej. Elektryczne! Do ich pracy potrzebne są generatory prądu. Te tutaj są po prostu stosami rdzy. Jeżeli potrafilibyśmy któryś z nich uruchomić, to nie ma przecież paliwa, w zbiornikach jest tylko jakaś maż. I gdyby nawet udało się puścić prąd, to przecież te żarówki nie zaświecą, a silniki nie zaczną pracować.
Robert znów zamruczał.
- Oczywiście, przewody mogą być w porządku, ale jeśli nawet zasilisz je prądem, to uzyskasz jedynie łączność wewnętrzną, tę zaś mamy. Trzymajmy się więc lamp górniczych! Przepraszam, sir Robercie, ale to wygląda tak, jak gdybyś mając stos kości, chciał ożywić dinozaura!
Jonnie usłyszał śmiech Lisa. On sam niezupełnie zgadzał się z poglądami Angusa. Nie wiedzieli przecież, czy nie istniały jakieś systemy awaryjne, pracujące na odmiennej zasadzie, nie wiedzieli, czy nie było innych paliw w zaplombowanych zbiornikach, wciąż zdatnych do użytku. Szansę mieli znikome, ale nie można było ich wykluczyć.
Z desperacją zabrali się za montowanie linowego systemu zejścia na inne poziomy, gdy jeden ze Szkotów odkrył wiodące w dół szyby ze schodami.
Centrum operacyjne... Centrum operacyjne...
Znaleźli konsolę łączności, a przy niej szkielet operatora. Na konsoli leżał telegram: "PILNE. Nie otwierać ognia! To nie są Rosjanie".
- Rosjanie? Rosjanie? - zapytał jeden ze Szkotów. - Kto to byli Rosjanie? Thor, który był pół-Szwedem, wyjaśnił:
- To pewien lud, który żył po drugiej stronie Szwecji! Kiedyś rządzili nimi Szwedzi.
- Nie ruszajcie żadnego meldunku - polecił Lis. Teraz znaleźli się w wielkiej sali. Na centralnym stole leżała ogromna mapa świata. Mapy znajdowały się też na bocznych ścianach. Światło lamp ślizgało się po szczątkach zmarłych. Wszystko było dobrze zachowane i robiło niesamowite wrażenie. Było tam mnóstwo zegarów, wszystkie zatrzymały się przed wiekami.
272
Prymitywny, wyraźnie wykonany w pośpiechu cylindryczny model spoczywał na mapie tuż na wschód od Gór Skalistych. Inna mapa na ścianie wskazywała kurs lotu jakiegoś obiektu. Ostatni znak "X" znajdował się dokładnie nad bazą. Informacji było zbyt wiele, by mogli szybko je przeanalizować. Jonnie kontynuował oględziny pomieszczeń. Znaleźli się w pokoju obok. Na drzwiach widniał napis: "Ściśle tajne", a wewnątrz było mnóstwo konsoli. Na jednej z nich widniał napis: "Obrona lokalna". Wisiała nad nią mapa i jakiś plan. Jonnie podszedł bliżej i przeczytał: "Pola minowe TBJ".
Potem nagle stwierdził, że patrzy na oznakowanie rzędu min na znajdującej się poniżej kanionu hali, które były nazwane "TBJ 15". Na konsoli znalazł przycisk odpalania "TBJ 15". Ale takich przycisków było mnóstwo. TBJ?
Ciszę przerwał głos historyka.
- TBJ oznacza taktyczną broń jądrową. To są miny! Podszedł Angus.
- Ooo, elektryczne przyciski odpalania. Wystarczyło nacisnąć, żeby broń zadziałała.
- Pociski mogły również mieć zapalniki kontaktowe - powiedział zamyślony Jonnie. - Trudno się dziwić, że Psychlosi uważali te góry za radioaktywne!
- Co to jest silos? - zapytał stojący przy innej konsoli pastor. - Tu są napisy: "Silos l", "Silos 2", i tak dalej.
- Silos - powiedział Thor - to jest urządzenie do przechowywania pszenicy. Mieli je ludzie w Szwecji. To magazyny pszenicy.
- Nie rozumiem, dlaczego ci ludzie tak się interesowali pszenicą. Popatrzcie na oznaczenia tych przycisków. "Stan spoczynkowy", "Gotowość", "Odpalenie".
Historyk w pośpiechu przerzucał kartki słownika, z którym nigdy się nie rozstawał. Wreszcie znalazł. "Silos: l. Pionowa cylindryczna budowla do przechowywania ziarna i innych produktów rolnych; 2. Wielka podziemna konstrukcja służąca do przechowywania i odpalania pocisków balistycznych dalekiego zasięgu".
Jonnie złapał pastora za rękę.
- Nie dotykaj tej konsoli! Może zawierać systemy awaryjne, o których nic nie wiemy. Odwrócił się podniecony.
- Robercie, utrwal na rejestratorze obrazów całą konsolę i jej układ! Musimy poznać dokładną lokalizację każdego zaznaczonego na niej silosu. Te pociski mogą zawierać uran!
273
3
Znajdowali się teraz w części magazynowej. Angus wyszukał gdzieś wielki pęk kluczy i gnał przodem, otwierając drzwi. Robert Lis posuwał się w sposób bardziej dostojny, owinięty szczelnie swoją starą peleryną - w podziemiach było przeraźliwie zimno. Od czasu do czasu odzywało się jego radio, gdy któryś ze Szkotów przekazywał meldunek.
Jonnie nie znalazł jeszcze nawet części tego, czego szukał. Planowanie bitwy przeciw wrogowi, którego taktyka pozostawała całkowitą niewiadomą, było sprawą ryzykowną. Przecież nie wiedział nawet, w jaki sposób Psychlosi dokonali na Ziemi dzieła zniszczenia. Zamyślony nie przysłuchiwał się zbytnio meldunkom z radia Roberta ani nie zwracał uwagi na Angusa. Na kolejnych ciężkich drzwiach widniał napis "Arsenał" i Angus szukał do nich klucza. Obudziła się w nim słaba nadzieja, że może tu znajdą broń jądrową.
Drzwi się otworzyły. Skrzynie! Skrzynie! Nieskończone rzędy skrzyń!
Światło lampy oświetliło napisy. Nie miał pojęcia, co te wszystkie litery znaczą - wojskowi mieli wyraźne zamiłowanie do zaciemniania istoty sprawy literami i cyframi. Podszedł do niego Angus z książką w ręku i zaczął przerzucać jej dobrze zachowane karty.
- Broń i amunicja. Typy i modele - zamruczał. - Tu są wszystkie numery i litery. Nawet rysunki!
- Spisuj to wszystko! - polecił Robert znajdującemu się obok i zajętemu sporządzaniem Ust Szkotowi.
- Bazooki! - wykrzyknął Angus. - Tutaj, na górze! Te długie skrzynki to według książki przeciwpancerne pociski rakietowe.
- Jądrowe? - zapytał Jonnie.
- Nie jądrowe. Tak tu jest napisane.
- Myślę - powiedział Robert - że to był ich lokalny arsenał. Nie mogli przecież z tego miejsca zaopatrywać całej armii.
- Dużo tego - zauważył Angus.
- Wystarczyłoby dla paru tysięcy ludzi - mruknął Robert.
- Czy mogę otworzyć jedną skrzynię? - zapytał Angus.
- Jedną, a nawet dwie, po prostu dla sprawdzenia zawartości - odparł Robert i przywołał do pomocy kilku nadchodzących Szkotów.
274
W migotliwym świetle górniczej lampy Angus wertował katalog.
- Ach, tu! Pistolet maszynowy Thompson... Przerwał czytanie i zwrócił wzrok na skrzynię. Potrząsnął głową i znów popatrzył na stronicę książki.
- Nic dziwnego!
- Co - nic dziwnego? - zapytał lekko zniecierpliwiony Robert.
Do tego czasu bezpilotowy samolot zwiadowczy musiał już nad nimi przelecieć, a przecież nie jedli jeszcze obiadu i potrzebowali przerwy na doładowanie na zewnątrz butli z powietrzem.
- Amunicja, którą znaleźliśmy, jest bardzo dobrze zakonserwowana i hermetycznie opakowana. No cóż, tak powinno być. Ale thompson to typ pistoletu sprzed setek lat. Musiała to być więc dostawa broni ćwiczebnej dla kadetów. Znaleźliśmy zabytki!
Jonnie nie miał najmniejszego zamiaru próbować walczyć z Psychlosami pistoletami maszynowymi Thompsona. Ruszył dalej. Z tym otwierano skrzynię za skrzynią. Najszybciej pracował Angus. Teraz światło jego lampy padło na lekki karabin, cały pokryty warstwą smaru, który wieki zmieniły w kamienną skorupę.
- Karabin szturmowy wzór pięćdziesiąt - przeczytał Angus. - Najnowsza broń, jaką stosowali! Mogę ją oczyścić i niech zagra!
Jonnie skinął głową. To była ładna broń.
Na drzwiach przed nim widniał napis: SKŁAD. Drzwi były grube, podwójne. Mogło to oznaczać, że wewnątrz jest amunicja. A może taktyczna broń jądrowa?
Otwarciem drzwi, na polecenie Angusa, zajął się jeden ze Szkotów. McTavish wciąż buszował po skrzyniach.
Na skrzyni na wprost, stojącej wśród długiego rzędu innych widniał napis: "Amunicja. Karabin szturmowy wzór 50". Jonnie odpiął od pasa łom i podważył pokrywę. Skrzynia nie była hermetycznie zamknięta. Tekturowe opakowania miała zbutwiałe i pełne plam. Mosiądz łusek był jednak zdrowy, a pociski czyste. Niestety, oznaczenia spłonek mówiły, że nie jest to amunicja ostra. Jonnie szukał dalej.
Magazyny, magazyny, coraz więcej magazynów. Aż wreszcie...! Wzrok Jonniego spoczął na półkach, na których leżały tysiące ubiorów. Były ułożone według rozmiarów, w kompletach z butami i hełmami chroniącymi twarz, popakowane w szczelne i robiące wrażenie niezniszczalnych worki. BOJOWE UBIORY ANTYRADIACYJNE.
Drżącymi z podniecenia rękami Jonnie rozerwał jedno z opakowań. Materiał impregnowany ołowiem. Wizjery ze szkła oło-
275
wiowego. Maskujące kolory: szary, brązowy i zielony. Skarb! Ta właśnie rzecz pozwoli im nie bać się promieniowania. Pokazał Robertowi Lisowi, co znalazł. Ten poinformował przez radio innych, ale równocześnie nakazał im kontynuowanie poszukiwań i spisywanie inwentarza.
Musieli wyjść na zewnątrz po butle z powietrzem i coś do jedzenia - głód doskwierał wszystkim. Kiedy byli w drodze do wyjścia, nadeszła nowa wiadomość. Meldował Dunneldeen.
- Trafiliśmy na ogromne sejfy! Żadnych zamków kombinacyj-nych na nich nie ma. Na jednym sejfie są za to napisy: "Jądrowe, ściśle tajne" oraz "Wyłącznie dla upoważnionych. Instrukcje". Potrzebujemy zespołu minerów. Koniec meldunku.
Robert Lis popatrzył na Angusa, ale ten potrząsnął przecząco głową.
- Nie, tych kluczy nie mam - powiedział.
Poszli razem z mineralni. Szkoci przymocowali bezpłomieniowe ładunki wybuchowe do zawiasów i gdy rozciągano przewody, wszyscy schronili się w przyległym korytarzu. Zasłonili uszy. Wybuch był ogłuszający. Chwilę później usłyszeli łomot upadających na podłogę drzwi. Światło lamp przedzierało się poprzez opadający pył. Już po chwili obracali w rękach instrukcje użytkowania, instrukcje obsługi, instrukcje remontowe, całe setki różnych instrukcji. Opisywały one każdy szczegół wszelkich istniejących rodzajów broni jądrowej. Objaśniały, jak ją montować, odpalać, jak zrobić zapalniki i rozbrajać je, jak broń składować i konserwować, i jak zabezpieczać.
- A więc mamy już wszystko z wyjątkiem samych urządzeń jądrowych - powiedział Robert Lis.
- Tak - westchnął Jonnie. - Aż papieru strzelać nie można.
4
Na zewnątrz musiała już być noc. Zeszli rampą, przeszli przez hermetyczne drzwi i znaleźli się w ogromnej pieczarze. Napis informował: "Heliport". Pod ścianami stały zniszczone zębem czasu i pogięte metalowe obiekty. Były to statki latające szczególnego typu - z wielkimi wiatrakami nad kadłubami. Jonnie widział kiedyś ich fotografie w starych książkach - nazywano je tam helikopterami. Wzrok jego przykuł ten, który stał na środku rozległej hali.
Grupka towarzyszących mu Szkotów skupiła uwagę na czymś
276
innym. Drzwi! Były ogromne, wykonane z metalu i rozciągały się w lewo, w prawo i w górę, dalej niż sięgał wzrok. Osobne wejście do bazy - wejście umożliwiające wlot tym szczególnym statkom powietrznym. Angus kręcił się koło silników znajdujących się z boku drzwi.
- Elektryczne. Elektryczne! Ciekawe, czy ci biedni chłopcy nigdy nie zastanawiali się, że może przyjść dzień, kiedy trzeba będzie coś robić ręcznie. Co by było, gdyby nastąpiła awaria zasilania?
- I nastąpiła - powiedział Robert Lis, a echo jego niskiego głosu rozniosło się po obszernym pomieszczeniu.
- Dajcie mi lampę, chłopcy! - polecił Angus. I już dwóch Szkotów, pakujących elementy oświetlenia, lampy, baterie i bezpieczniki, zbiegło po rampie, pchając przed sobą znaleziony wózek ze sprzętem. Nad silnikami uruchamiającymi drzwi rozległ się huk młotów. Lis podszedł do Jonniego.
- Gdybyśmy potrafili doprowadzić drzwi do takiego stanu, by można je otwierać i zamykać, moglibyśmy stąd wykonywać loty. Jest tu szczelina obserwacyjna i widać przez nią, że od zewnątrz wejście wygląda jak przykryty skalną przewieszką wlot pieczary, zupełnie niewidoczny dla bezpilotowego samolotu zwiadowczego.
Jonnie skinął głową. Wciąż patrzył na środkowy helikopter. Czuł wyraźnie, że powietrze tu jest inne. Bardziej suche. Podszedł do helikoptera. Na bocznej ścianie kadłuba widniał ptak. Jego ptak! Ze strzałami w szponach, wyblakły, ale majestatyczny. Inne maszyny miały oznakowania skromniejsze. Odczytał napis: "Prezydent Stanów Zjednoczonych". Historyk pośpieszył z wyjaśnieniem.
- Prezydent. Głowa państwa. Najwyższy zwierzchnik Sił Zbrojnych.
A więc prawdopodobnie owego dnia, tysiąc lub więcej lat temu, był tu prezydent. Ale jeśli był, to gdzie? Podobnego symbolu Jonnie nie spotkał tu w żadnym innym miejscu. Przeszedł wokół hangaru. Ha! Z boku odkrył wejście do małej windy. Szukał dalej. Znalazł drzwi na klatkę schodową. Drzwi otwarły się z trudem, przecisnął się przez nie i ruszył w górę. Hałas młotów i odgłosy pracy grupy za nim słabły, aż zamilkły zupełnie. Ciszę zakłócało tylko echo jego kroków.
Na samej górze były drugie drzwi, jeszcze trudniejsze do otwarcia. Rozciągał się za nimi całkowicie odmienny zespół pomieszczeń, wyraźnie niezależny od reszty bazy. Suche powietrze
277
i szczelność, a może i coś jeszcze sprawiło, że ciała nie rozpadły się, były tylko wysuszone. Oficerowie na podłodze, oficerowie za biurkami. Pokoje łączności i archiwa, pokój odpraw z kilkoma fotelami, jakiś materiał na podłodze. Wszystko zachowane w znakomitym stanie. Wreszcie zobaczył na drzwiach symbol, którego szukał. Wszedł do środka.
Symbol był też na przedzie wspaniałego, błyszczącego biurka. Jakaś materia na drzewcu zafalowała, gdy musnął ją słaby podmuch powietrza, wywołany otwarciem drzwi. Za biurkiem leżały wysuszone zwłoki. Ubranie nie straciło schludnego wyglądu. Jonnie wyciągnął spod kruchej ręki plik papierów.
Zapis daty i godziny był o całe dwa dni późniejszy niż ten, z którym zetknęli się w pokoju operacyjnym pierwszego zespołu. Jonnie doszedł do wniosku, że jedynym wyjaśnieniem tego mógł być fakt, że systemy wentylacyjne obu kompleksów nie były wzajemnie połączone: gdy nastąpił atak gazowy na główną bazę, tutejszy system został wyłączony. Nikt nie odważył się włączyć go ponownie. Śmierć prezydenta i jego sztabu nastąpiła z braku tlenu.
Ze wzruszeniem i szacunkiem Jonnie zbierał leżące na biurku pozostałe papiery. W rękach trzymał dokumenty opisujące ostatnie godziny dawnego świata. Raport za raportem, nawet zdjęcia, niektóre robione z wielkich wysokości i opatrzone napisem:
"Zdjęcia satelitarne". Pośpiesznie przebiegł wzrokiem raporty, rekonstruując na ich podstawie przebieg wydarzeń.
Nad Londynem pojawił się dziwny obiekt. Brak jakichkolwiek danych o tym, skąd przybył. "Teleportacja" - doszedł do wniosku Jonnie.
Obiekt znajdował się na wysokości 30000 stóp. "To ważne" - pomyślał Jonnie.
Z obiektu dokonano zrzutu zasobnika i w ciągu kilku minut na całym południu Anglii ustało życie. "Gaz Psychlo... nasze mity i legendy..."
Obiekt odleciał na wschód z prędkością 302,6 mili na godzinę. "Istotna informacja" - pomyślał Jonnie.
Obiekt zaatakowały myśliwce z Norwegii, ale nie odpowiedział ogniem. Został trafiony. Jednakże nie ma najmniejszego dowodu na to, że został choćby uszkodzony. "Pancerz" - doszedł do wniosku Jonnie.
Informacja uzyskana za pośrednictwem linii, którą w raportach nazywano "gorącą linią", zapobiegła wymianie pocisków jądrowych między Stanami Zjednoczonymi i Rosją. "Nie strzelać.
278
To nie są Rosjanie!" - Jonnie przypomniał sobie telegram z biurka w pierwszym kompleksie bazy.
Nad Niemcami obiekt został trafiony pociskiem jądrowym, który nie spowodował w nim najmniejszego widocznego uszkodzenia. Obiekt następnie obleciał główne, najgęściej zaludnione rejony świata, zrzucając na nie zasobniki z gazem i uśmiercając ludność. "I przy okazji uśmiercił załogę tej bazy, w ogóle o niej nie wiedząc" - pomyślał Jonnie.
Na mapie operacyjnej w pierwszym kompleksie położenie obiektu było zaznaczone tuż na wschód od bazy.
Obiekt skierował się następnie na wschód i zniszczył wschodnią część Stanów Zjednoczonych. Raporty o tym nadeszły ze stacji systemu DEW znajdujących się na Arktyce i w niektórych częściach Kanady. Potem kontynuował przelot, siejąc po drodze śmierć i zniszczenie we wszystkich zamieszkanych rejonach południowej półkuli. I od tego momentu zaczęło się dziać coś nowego. Doniesienia odizolowanych obserwatorów i satelitów mówiły o pojawieniu się w różnych częściach świata coraz to nowych pojazdów o dziwnej konstrukcji, wybijających uciekające rzesze ludzi. "Teleportacja, faza druga" - skojarzył Jonnie.
Meldunki wojskowe, pomieszane i niekompletne, przeplatały się z cywilnymi raportami o czołgach. Wszystkie główne lotniska wojskowe - niezależnie od tego, czy zostały wcześniej zniszczone gazem, czy nie - były niszczone przez dziwne, bardzo szybkie samoloty. "Samoloty bojowe, teleportowane w tym samym czasie co czołgi".
Były też raporty mówiące o eksplozjach niektórych czołgów i niektórych samolotów. Przyczyny nieznane. "Pojazdy i samoloty załogowe - pomyślał Jonnie. - Kontakt gazu do oddychania z obszarem napromieniowanym przez wybuch rakiety jądrowej wystrzelonej w stronę obiektu bezzałogowego".
Satelita odnotował lądowanie samolotu bezzałogowego w pobliżu Colorado Springs w stanie Kolorado. Lądowanie spowodowało zawalenie się większości budynków w mieście. "Zaprogramowane, zdalnie sterowane urządzenia - skojarzył Jonnie. - Wyłuskiwanie nawet takich miejsc jak minowe zabezpieczenia centralnych ośrodków dowodzenia. Cały teren starannie podzielony na obszary pozostające pod obserwacją rejestratorów obrazów. Twarde, nie kontrolowane lądowanie bezzałogowego samolotu w pobliżu spodziewanej siedziby dowództwa".
Również satelita zarejestrował walkę czołgu z grupą kadetów Akademii Sił Powietrznych, noszących na twarzach lotnicze maski
279
tlenowe. Był to raport oficera pełniącego obowiązki dowódcy korpusu kadetów. Potem już nie było łączności. "Ostatnia bitwa..." - zadumał się Jonnie.
Są podejmowane wysiłki w Centrum Łączności, by za pośrednictwem znajdujących się o 300 mil na północ anten nawiązać kontakt z kimkolwiek. Anteny zbombardowane przez nieprzyjacielski samolot bojowy. "Samonaprowadzanie radiowe" - pomyślał Jonnie.
Nie wykryci przez napastników, lecz odcięci od dopływu świeżego powietrza, prezydent i jego sztab trwali na stanowiskach jeszcze przez dwie godziny, nim zmarli z braku tlenu.
Jonnie z namaszczeniem włożył papiery do górniczej torby. Z dziwnym uczuciem, wywołanym zwracaniem się do martwego ciała, powiedział:
- Bardzo mi przykro, że żadna pomoc nie nadeszła. Spóźniliśmy się o tysiąc lat z okładem.
Poczuł ogromny, obezwładniający smutek, ale oto z umocowanego do pasa radia odezwał się radosny głos Dunneldeena. Jonnie potwierdził odbiór.
- Jonnie, chłopie! - wołał Dunneldeen. - Możesz już przestać łamać sobie głowę, jak uzyskać uran z jakiegoś tam świństwa! Mamy cały arsenał nuklearny z kompletem nie tkniętych bomb wszelkich typów! Zaledwie o trzydzieści mil stąd na północ! Znaleźliśmy mapę, a samolot właśnie to sprawdził!
5
Katastrofa nastąpiła trzydziestego drugiego dnia nowego roku. Wstrząs obudził Jonniego krótko po północy. Usiadł w łóżku. Usłyszał, jak meble w jego biurze w hotelu "Elitarny Pałac Londynu" przesuwają się z łoskotem. Wszystko dygotało. Potem nastąpił drugi, słabszy wstrząs i nagle nastała cisza. Nie było to niczym nadzwyczajnym w Górach Skalistych. Stare górnicze miasteczko nie odniosło zapewne żadnej szkody podczas trzęsienia ziemi.
Zaniepokojony, lecz daleki od paniki, Jonnie wciągnął na siebie spodnie z jeleniej skóry, włożył mokasyny, narzucił na ramiona futro pumy i pobiegł przez śnieg do budynku "Nieustraszonego Imperium". Światło w dyżurce było włączone. Młody Szkot stukał w klucz brzęczyka, aktywizujący system łączności z kopalnią, nawiązywany za pośrednictwem kierunkowego radia laserowego o ograniczonej, precyzyjnie dobranej szerokości wiązki, nie
280
do wykrycia poza górami. Szkot uniósł wzrok. Twarz miał ściągniętą i bladą.
- Nie odpowiadają! - Ponownie zaczął uderzać w klucz. - Może w czasie trzęsienia ziemi odkształciła się antena odbiorcza?
W ciągu paru minut Jonnie zebrał ludzi z wolnej zmiany. Zgromadzili rezerwowe liny i kołowroty, spakowali koce i leki stymulacyjne, załadowali wszystko do samolotu. Pełne niepokoju oczy usiłowały wypatrzyć kopalnię, która była jeszcze poza zasięgiem wzroku. Martwili się o dyżurną zmianę - Thora, Dwighta, kierownika zmiany i piętnastu ludzi.
Noc była czarna i bezgwiezdna. Lot w góry stawał się w tych warunkach przedsięwzięciem niezwykle ryzykownym. Gdy samolot wyskoczył łukiem w górę, w kabinie widać było tylko zieloną poświatę przyrządów pokładowych i niewyraźny zarys terenu na ekranie. Jonnie wyregulował ostrość obrazu. Drugi pilot dokonywał korekty wyważenia. Przy pokonywaniu pierwszego wzniesienia Jonnie musiał polegać tylko na własnych oczach. Włączył reflektory. W ich smudze pojawił się ośnieżony stok. Skierował maszynę w górę i przemknęli tuż nad grzbietem, muskając brzuchem śnieżną pokrywę.
Jego myśli krążyły wokół aż nazbyt pomyślnego rozwoju spraw. Nie ulegało wątpliwości, że w swoich przygotowaniach dokonali rzeczywistego postępu. Dalecy jeszcze byli od stanu gotowości, ale to, czego dokonali, i tak graniczyło z cudem.
Skierował samolot w stronę następnych wzniesień, kontrolując pozycję na ekranie. Dobry Boże, ależ ciemno! Sprawdził wskazanie busoli. Ludzie z tym siedzieli napięci i cisi. Niemal fizycznie wyczuwał, o czym myślą. Śmignął pod nimi wierzchołek góry. Trochę za blisko! Gdzie jest następny?
Karabiny szturmowe, które początkowo uważał za bezużyteczne, okazały się tym, czego rzeczywiście potrzebowali. Szkoci w pomysłowy sposób uzdatnili amunicję. Wyciągali pociski z łusek i opróżniali je z ćwiczebnej, niepalnej zawartości. Ostrożnie eksperymentując, znaleźli sposób wymiany spłonek w nasadzie łuski. Potem szukali materiału wybuchowego. Początkowo sądzili, że rozwiąże sprawę proch, ale przy próbie jego użycia jeden z karabinów uległ rozerwaniu. Na szczęście obyło się bez ofiar. W końcu okazało się, że dla odpalenia pocisku z dużą prędkością wystarczy sam materiał spłonek.
Przed samolotem wyłoniła się stroma ściana skalna. Chcąc ją ominąć, zmienił kurs i zwiększył pułap lotu. Zbyt wysoko wznieść się nie mógł, bo jeśli w kopalni lampy się nie świeciły, groziło to
281
całkowitym zgubieniem drogi. A poza tym światła samolotu mogłyby zostać dostrzeżone przez Psychlosów. Trzeba lecieć nisko. Choć to niebezpiecznie, trzeba lecieć nisko!
W następnych pociskach wiercili w czubku mały otworek, do którego - pracując w ubiorach antyradiacyjnych - wprowadzali drobiny materiału radioaktywnego uzyskanego z TBJ. Każde ziarenko pokrywali cienką warstewką roztopionego ołowiu, żeby noszenie tej amunicji przy sobie nie narażało nikogo na niebezpieczeństwo promieniowania. Próbę skuteczności przeprowadzili na gazie do oddychania zamkniętym w szklanej butli. Spreparowany pocisk spowodował gwałtowną eksplozję.
Lecieli za nisko. Spostrzegł samotny krzew na grani. Samolot przeskoczył tuż ponad nim. Byli na kursie, teraz musieli zmniejszyć prędkość. Nie można kusić licha, lecąc w ciemnościach.
Pociski te zdolne były nawet do przebijania pancerza. Wystrzelone z odległości dwustu jardów do butli z gazem do oddychania, dziurawiły ją i wywoływały tak gwałtowną reakcję, że spowodowany wstrząs odczuwali nawet w miejscu, z którego oddawali strzały. Zaangażowali do pracy każdą parę wolnych rąk i teraz mieli całe skrzynie tej bezcennej amunicji. Oczyszczono i doprowadzono do stanu używalności sto karabinów szturmowych i pięćset magazynków. Karabin szturmowy nie miał oczywiście żadnej wartości jako broń przeciw czołgowi czy też zbudowanej z grubego szkła ołowianej kopule bazy Psychlosów. Mógł być jednak śmiertelnym narzędziem walki z pojedynczymi Psychlosami, którzy, mając w płucach gaz do oddychania, powinni - po trafieniu - dosłownie eksplodować.
Zauważył wreszcie wypływającą z wąwozu rzekę. Wytracił wysokość i leciał dalej wzdłuż jej koryta. Światła samolotu odbijały się od nierównej powierzchni lodu i śniegu.
Byli tak uszczęśliwieni wynikami prac nad karabinami, że zaraz potem zabrali się do pocisków artyleryjskich i przerobili je na głowice pocisków do bazook. Teraz mieli również jądrową broń przeciwpancerną. Należało jej jednak przygotować więcej. Tak, wszystko to przebiegało nazbyt gładko. Niebezpiecznie gładko.
Na kopalnianym lądowisku nie paliła się ani jedna lampa, nie było tam też żywej duszy. Samolot osiadł na płycie. Pasażerowie wysypali się z kabiny. Jeden z nich pognał do skraju urwiska. Z lodowatej ciemności dobiegł jego przerażony głos:
- Jonnie! Zniknęło lico zbocza!
282
6
Snop światła skierowany w dół świeżo utworzonej skarpy potwierdził tę informację. Trzęsienie ziemi po prostu rozłupało zbocze wzdłuż szczeliny znajdującej się o trzydzieści stóp od starej krawędzi, a uwolnione w ten sposób skały runęły w czeluść wąwozu. W świetle lamp wyraźnie było widać szerokie lico przełamanego złoża kwarcu w śnieżnobiałym kolorze. W pozostałej jego części złota już nie było. Wypełnione kruszcem gniazdo przepadło!
Jonnie myślał teraz jednak nie o złocie, ale o ludziach z załogi - szczęśliwie nie zdążyli się jeszcze przekopać do szczeliny, bo lawina nie odsłoniła żadnego tunelu. Jeśli żyli, byli uwięzieni gdzieś pod nimi. Pobiegł ku wlotowi szybu. Wielki otwór, cichy i pusty, zionął czernią. Szyb miał około stu stóp głębokości. Świecąc latarką, Jonnie rozejrzał się wokół.
- Winda! Gdzie jest winda, do cholery?
Urządzenie, które służyło do wydobywania rudy oraz opuszczania i wyciągania ludzi, zniknęło. Reflektory przeczesywały zbocze góry - na stoku nie było po niej śladu. Jonnie przyjrzał się dokładniej otworowi szybu i zauważył grube rysy na belkach, które wspierały klatkę windy. Musiała wpaść do szybu.
- Bądźcie teraz cicho! - zarządził, a następnie pochylił się nad otworem, złożył dłonie w trąbkę i krzyknął w głąb szybu: - Hej, tam w dole! Żyjecie?
Wszyscy wytężyli słuch. Pastor, który przyleciał razem z nimi, powiedział:
- Zdaje mi się, że coś słyszałem.
Jonnie spróbował raz jeszcze. Nasłuchiwali, lecz wciąż nie mieli pewności. Włączył swoje przenośne radio i zgłosił wywołanie. Bez odpowiedzi. W zespole ratowniczym dojrzał An-gusa.
- Angus! Przywiąż do interkomu linę i opuść go w dół! Gdy Angus i dwaj inni ratownicy wykonywali polecenie, Jonnie wyciągnął z zestawu sprzętu ratowniczego rejestrator obrazów. Znalazł dodatkowe kable, przedłużył przewody. Angus zmontował już radiotelefon i opuścił go w czarną otchłań. Jonnie skinął na pastora. Teren był teraz jasno oświetlony lampami, które ludzie z wolnej zmiany rozmieścili na tyczkach. Ręka pastora drżała, gdy brał mikrofon.
- Halo, kopalnia! - zawołał.
283
Gdyby ktoś odpowiadał, mikrofon w dole wychwyciłby głos. Ale odpowiedzi nie było.
- Próbuj dalej! - rzekł Jonnie.
Rozwinął przewód rejestratora obrazów i opuścił go do otworu. Robert Lis zajął się przenośnym ekranem. Na początku drogi w głąb szybu rejestrator pokazywał tylko przesuwającą się ścianę. Potem na ekranie ukazał się kawał belki i zwój liny, a wreszcie winda. Jonnie obrócił kamerę i ustawił ją zdalnie na szeroki kąt obserwacji. Kabina była pusta. Jonnie obejrzał ją dokładnie - trudno było stwierdzić na pewno, ale wydawało się, że nikt nie został zmiażdżony spadającym urządzeniem. Kamera kołysała się na kablu. Wszystkie oczy wbite były w ekran.
- Nie ma bocznego korytarza! - powiedział Jonnie. - Nie widzę go! Chyba wejście do niego zablokowała winda.
Pośpiesznie uruchomili latającą platformę i trzech ludzi opuściło się na niej na dno szybu. Robert Lis nie zgodził się, aby Jonnie zabrał się z nimi. Jeden ze Szkotów zeskoczył z platformy i przymocował haki do windy. Teraz szybko zmontowali żuraw z napędem. W trzydzieści trzy minuty później - jak to starannie obliczył historyk, który również wślizgnął się na pokład samolotu ratowniczego - winda była na górze. Jonnie ponownie opuścił w dół kamerę, która potwierdziła jego przypuszczenia. Spadająca winda spowodowała zawał przy wejściu do bocznego tunelu i całkowicie je zablokowała. Przymocowali do liny kosze i wkrótce czterech ludzi znalazło się na dnie szybu. Tym razem Jonnie nie posłuchał Roberta i zjechał razem z nimi.
Rwali skały gołymi rękoma i wrzucali je do koszy, które wędrowały w górę, podczas gdy inne - puste - zjeżdżały w dół. Coraz więcej narzędzi, a zwłaszcza tak potrzebnych młotów, przybywało na dół. Minęły dwie godziny. Trójka ludzi była zmieniana dwukrotnie. Jonnie trwał na dole bez chwili przerwy. Pracowali jak szaleni. W chmurze pyłu wypełniającego dno szybu słychać było tylko uderzenia młotów i łoskot walących się skał. Zawał był większy, niż się spodziewali. Wgryźli się w korytarz na dwie stopy. Trzy stopy. Cztery stopy. Pięć stóp. Być może zawalił się cały tunel! Zmieniali ludzi. Jonnie był nieugięty. Po następnej godzinie morderczego wysiłku usłyszał słaby, odległy głos. Uniósł rękę, nakazując ciszę.
- Hej tam, w kopalni! - zawołał. Odpowiedź była bardzo niewyraźna.
- ...otwór dla powietrza...
- Powtórz! - krzyknął.
284
- ...zróbcie... - usłyszeli.
Chwycił długie górnicze wiertło. Na białej skalnej ścianie wyszukał najcieńsze, jak sądził, miejsce i czubkiem wiertła naznaczył punkt. Dał znak ludziom z obsługi wiertarki.
- Wiercić tutaj!
Automat przyparł wiertarkę do ściany. Szkoci usunęli się na bok. Z przenikliwym piskiem wiertło przeszło przez ścianę. Wyciągnęli je.
- Przewód powietrzny - polecił Jonnie.
Wsunęli do otworu, włączyli sprężarkę. Pracując ze zdwojonymi nadzieją siłami usunęli wreszcie górną warstwę zawału i mogli wyciągnąć zasypanych. Aby wyciągnąć ostatniego z nich, musieli poszerzyć otwór. Ranny Szkot miał złamaną nogę w kostce i pęknięte żebra. Był to Dunneldeen.
Siedemnastu ludzi i tylko jeden z poważnymi obrażeniami. Przetransportowali uratowanych na górę, umieszczając ich w koszach żurawia. Ostatni opuścił szyb Jonnie, pokryty kurzem i pyłem. Pastor narzucił na niego koc. Ludzie z ekipy ratowniczej siedzieli w różnych miejscach na śniegu, popijając gorący napój, który w wielkim dzbanie wcisnęła im tuż przed odlotem jedna ze starych kobiet. Pastor ukończył nastawianie kostki Dunneldeena i przy pomocy Roberta Lisa bandażował mu teraz żebra. Milczenie przerwał Thor:
- Straciliśmy złoże.
Nadszedł świt. Jonnie mógł teraz ocenić straty spowodowane trzęsieniem ziemi. Śnieżnobiałe złoże nie wykazywało najmniejszego nawet śladu złota. Było to widać jak na dłoni. Po przelocie bezpilotowego samolotu zwiadowczego zdjęcie złoża dotrze do Terla. Owo znajdujące się daleko w dole i wciąż jeszcze niewidoczne w ciemnościach osypisko powie mu wszystko. Jonnie próbował przewidzieć reakcję Terla. Było to tym bardziej trudne, że Teri - zawsze nieobliczalny - teraz na dodatek robił chwilami wrażenie obłąkanego. Ile godzin mieli do dyspozycji przed przelotem samolotu zwiadowczego? Mało, za mało!
Powietrze było nieruchome, wiatr ucichł. Światło brzasku odbijało się od majestatycznych szczytów. Chłopak pobiegł do latającej platformy i gestem przywołał pilota. Wznieśli się, przelecieli nad krawędzią przepaści i opadli w dół. Pilot wyhamo-
285
wał i zatrzymał platformę. Jonnie włączył reflektory i skontrolował wzrokiem skalne rumowisko. Było przeogromne. Z nikłą nadzieją usiłował wypatrzyć choćby najmniejszy ślad złotej żyły. Na próżno. A przecież mogła tu być nawet i tona złota - teraz pogrzebanego pod górą skał i zatopionego w rzece. Musiał się pogodzić, że było już nie do odzyskania. W ponurym nastroju powrócił na lądowisko.
- Zabierz ludzi do miasteczka! - polecił Robertowi. Zamyślony chodził tam i z powrotem długimi krokami. Pastor przyglądał mu się ze współczuciem.
- Jeszcze nas nie załatwili, chłopcze - pocieszył go. Jonnie myślał intensywnie.
- Zrobię to! - wykrzyknął nagle. Widząc pytające spojrzenia pastora i Roberta Lisa, wyjaśnił: - Terl nie wie, jaka odległość dzieliła tunel od wnętrza złoża. Nie wie, że przed obrywem nie dotarliśmy nawet do jego brzegu. Thor! - zawołał. - Jak daleko mieliście jeszcze do szczeliny?
Thor przywołał kierownika zmiany. Rozmawiali przez chwilę.
- Około pięciu stóp! - krzyknął wreszcie od samolotu.
- Rozbiję skałę ładunkami wybuchowymi - zdecydował Jonnie. - Wstrząs od eksplozji nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Jestem zdecydowany wysadzić pozostałą część korytarza, żeby wyglądało, że dotarliśmy do żyły! Wracajcie samolotem jak najszybciej i dostarczcie mi materiały wybuchowe. Przywieźcie też następną zmianę. Do przelotu samolotu zwiadowczego mamy bardzo mało czasu. Śpieszcie się!
Samolot z hukiem oderwał się od płyty lądowiska. Jonnie, nie czekając na jego powrót, od razu przystąpił do pracy. Wraz z kilkoma Szkotami opuścił się do szybu i przez usypisko wczołgał się do korytarza. Znalazł tam porzucony podczas zawału sprzęt, wciąż jeszcze świeciły się lampy. Chwycił wiertarkę i zaczął drążyć w ścianie głębokie na sześć cali otwory. Miał zamiar przewiercić ją na wylot. Dwaj Szkoci podnieśli pozostałe wiertarki i zaczęli mu pomagać. Gdy pracował, inni wynosili z tunelu resztę sprzętu i transportowali go na górę. Nie było powodu, aby go marnować. Zniszczeniu w zawale uległo tylko radio. Korytarz już się nie nadawał do eksploatacji, a przy wybuchu mógł zawalić się do reszty.
Samolot wrócił szybko. Wkrótce na dole znalazły się materiały wybuchowe. Jonnie wetknął do każdego z otworów potężny ładunek, po czym zamocował zapalniki wstrząsowe i pokrył wszystko warstwą neutralnego kleju, co miało zapewnić skiero-
286
wanie energii wybuchu do wnętrza skały. Wrócił na powierzchnię. Uprząż i lina były już przygotowane. Dopinając pasy, podszedł do krawędzi zbocza, nie zwracając uwagi na protesty Lisa, który żądał, aby tę część roboty wykonał ktoś inny. Znał ich wszystkich i wiedział, że nikt nie zna się na materiałach wybuchowych tak jak on. Opuszczono go w dół. Dał znak, gdy znalazł się naprzeciw złoża, i kołowrót się zatrzymał. Uwieszony na linie, poszukiwał otworu, który wywiercił od wewnątrz.
Opuszczono mu na linie pistolet do udarowego wybijania otworów. Teraz zaczynała się loteria. Wstrząs spowodowany użyciem pistoletu mógł wywołać detonację ładunków wewnątrz korytarza. Gdyby tak się stało, to siła eksplozji nieuchronnie zdmuchnęłaby go ze zbocza. Na zwykłe wiercenie nie miał już jednak czasu. Sporządził plecionkę z detonującego sznura. Pistoletem, ustawionym na minimalną siłę udaru, zrobił w ścianie otwory pod kołki. Przeciągnął plecionkę przez kołki umieszczone w otworze i przymocował do niej przewody elektryczne zapłonu. Śpieszył się - do przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego pozostało nie więcej niż pół godziny. Wciągnięto go na górę i wszyscy wsiedli do samolotu. - Uwaga! - krzyknął i zwolnił przycisk zapłonu. Płomienie wystrzeliły ze zbocza. Wyrzucone eksplozją bryły białego kwarcu i skał uderzyły w przeciwległą ścianę kanionu. Ziemia zadrżała, ale na szczęście dalsza część zbocza nie runęła w przepaść. Jonnie poderwał samolot. W zboczu widniał czarny otwór, który wyglądał jak wylot korytarza przebitego do pokładu. Wylądowali raz jeszcze, by pozbierać sprzęt. Dym wybuchu rozpływał się w górskim powietrzu. Z dala słychać było coraz głośniejsze dudnienie samolotu zwiadowczego.
8
Teri siedział w biurze przy odbiorniku bezpilotowego samolotu. Męczył go potężny kac. Tępym wzrokiem spoglądał na schodzące z rolki zdjęcia terenów eksploatacji złóż. Minionej nocy i tego rana spał nieprzytomnym, pijackim snem, z którego nie obudziło go nawet trzęsienie ziemi, nie miał więc pojęcia, co się stało w górach.
Jedyną jego przyjemnością było w ostatnim czasie oglądanie zdjęć złoża. Nie przybliżył się ani na krok do rozwiązania zagadki tajemniczej misji Jayeda. Nie kończące się próby znalezienia
287
przyczyny zainteresowania się IBI tutejszym terenem sprawiły, że stracił na wadze, schudł, wzrok mu stępiał, a gdy unosił do ust - nazbyt zresztą często - rondel kerbango, drżały mu łapy. Jego nienawiść do tej planety z jej przeklętym błękitnym niebem i białymi górami pogłębiała się z dnia na dzień. Jedynym momentem wytchnienia stały się dla niego chwile spędzane przy monitorze, a i to tylko wtedy, gdy wszystkie drzwi były pozamykane, a wskaźnik kontrolny wykazywał brak podsłuchu i podglądu.
Terl przybliżył do oczu jedno ze zdjęć. Zadygotał. Było inne niż wczorajsze! Oberwane zbocze i nie widać złoża. Nie miał żadnych poprzednich zdjęć - darł je zawsze na strzępy natychmiast po przejrzeniu - trudno mu więc ocenić rozmiary ubytku ściany, ale z całą pewnością kąt nachylenia zbocza był inny. Dopiero po chwili zobaczył w zboczu jakiś otwór - chyba korytarz, który zwierzaki wydrążyły wzdłuż złoża.
Spojrzał na znajdującą się z boku zdjęcia ścieżkę zapisu minerałowego. Głównym zadaniem bezpilotowego samolotu zwiadowczego nie była przecież tylko obserwacja. Wyszukiwał on także bezustannie różne minerały, a obecność ich rejestrował na ścieżce. Ścieżka też była inna niż zwykle! Na pewno inna! Wiedział już dokładnie, jak powinna wyglądać ścieżka żyły i ząbkowaty zapis widma złota. Pośpiesznie wprowadził ją do analizatora. Siarka? W tym pokładzie nie było siarki. Złoto też nie miało formy siarczku. Węgiel? Fluor? Co jest, do krzywej galaktyki...! Przecież nie występowały w tej okolicy!
Zastanowił się. A może jest to związek sześciu podstawowych pierwiastków, zwanych przez Psychlosów "trigdit". Z Psychlo nie importowano żadnych materiałów wybuchowych ani paliw. Były niebezpieczne dla transfrachtu, a łatwe do wykonania na Ziemi.
W odległości około dziesięciu mil na południe od głównej bazy znajdowała się mała fabryka zasilana energią z odległej zapory, którą załoga opuszczała od czasu do czasu, żeby skomponować pierwiastki w ładunki paliwowe i materiały wybuchowe. Wszystkie potrzebne pierwiastki znajdowały się na tej planecie.
Przepuścił ścieżkę przez analizator raz jeszcze, aby uzyskać dokładny skład mieszanki. Trigdit! Targnęło nim straszne podejrzenie. Wstał z fotela i dygocącymi z wściekłości łapami podarł zdjęcie na strzępy, rzucił na podłogę i podeptał. Zaczął tłuc pięściami o ścianę. Złośliwe, wredne zwierzaki wysadziły w powie-
288
trze zbocze! Po prostu, by zrobić mu na złość! Aby pokazać, że są mu równe! Zniszczyły jego złoże!
Opadł na fotel. Usłyszał stukanie do drzwi i zaniepokojony głos Chirk.
- Co się stało, Terl?
Zdał sobie sprawę, że musi się wziąć w garść. Musi zachować zimną krew i być opanowany.
- Nawaliła maszyna! - odkrzyknął.
Chirk oddaliła się.
Był już spokojny. Wiedział dokładnie, co zrobi, krok po kroku. Najpierw dokona zbrodni doskonałej. Przygotował ją we wszystkich szczegółach. Potem pozbędzie się bezpilotowego samolotu zwiadowczego i wykończy zwierzaki. Łapy wciąż mu jeszcze lekko dygotały. Poczułby się o wiele lepiej, gdyby mógł wyjść i zabić te dwie ludzkie samice. Już dawno zaplanował to na dzień dziewięćdziesiąty czwarty. Chciał sporządzić parę wybuchowych chomąt dla koni i podprowadzić je pod klatkę. Pokaże kobietom, że czerwona kulka na końskich chomątach jest taka sama jak na ich obrożach, a potem naciśnie przełącznik i odstrzeli łeb jednemu z koni. Zwierzaki wpadną w panikę. Potem odstrzeli łeb drugiemu. Później będzie udawał, że chce uwolnić kobiety, ale zaraz zmieni zdanie i pozbawi głowy mniejszą z nich. Myślenie o tym, jak ta druga będzie odchodziła od zmysłów z przerażenia i rozpaczy, sprawiało mu ogromną przyjemność. Potrzebował teraz takiej podniety. Nagle przypomniał sobie o "psychicznej sile" zwierząt. Ten zwierzak w górach mógłby dowiedzieć się o jego planach i zrobić coś nieobliczalnego. Nie! Choć byłoby to z pewnością niezwykle ekscytujące, na razie musi zrezygnować z tej przyjemności. Teraz powinien przystąpić do realizacji zbrodni doskonałej. Zabrał się do tego z chłodną determinacją.
9
Realizację zbrodni doskonałej rozpoczął Terl, doprowadzając do mianowania Kera Zastępcą Dyrektora Planety. Odbyło się to w ciągu godziny, łącznie z dystrybucją i rozplakatowaniem komunikatu. W regulaminie Towarzystwa przewidziano stanowisko Zastępcy Dyrektora, a że nie było ono obsadzone, nominacja była więc umotywowana. Terl dokonał tego, posługując się drukami in blanco, które onegdaj podpisał mu Numph.
Wieczorem wziął Numpha na stronę. Po odebraniu od niego
10 - Pole bitewne 289
przysięgi o zachowaniu ścisłej tajemnicy i po napomknięciu, że szachrajstwa z płacami i premiami mogą zostać ujawnione, skłonił go do zorganizowania spotkania z nowym pracownikiem o nazwisku Snit. Nie powiedział jednak Numphowi, że "Snit" to pseudonim Jayeda. Wymógł też na Numphie, że o spotkaniu nikt się nie dowie. Miało się odbyć na godzinę przed północą w administracyjnej części bazy. Nie uznał za stosowne wspomnieć, że w tym czasie wszystkie biura będą puste. Potem powiedział dyrektorowi, że w celu zapewnienia mu ochrony podczas wizyty Snita będzie stał ukryty za kotarą.
Z wprawą fachowca nasmarował i naładował miotacz - cichą, wygodną broń. Przygotował również dwie zdalnie detonowane spłonki. Na krótko przed spotkaniem uprzedził Numpha, by sprawdził swoją broń. Numph trochę się przestraszył, ale Terl uspokoił go:
- Przecież będę pana ubezpieczał.
Gdy nadeszła godzina spotkania, dyrektor siedział za biurkiem, trzymając w zanadrzu nabitą broń, a Terl czaił się za kotarą. Do tej pory był spokojny i pewny siebie, ale w miarę czekania nerwy zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa. Co będzie, jeśli Jayed nie przyjdzie? Minęła jedna koszmarna minuta, potem druga. Jayed się spóźniał.
Wreszcie! Z zewnętrznego holu dochodził odgłos wolnych, posuwistych kroków. Oczywiście! Idąc tu agent IBI z pewnością sprawdził, czy nie ma urządzeń inwigilujących. Terl również sprawdził to wcześniej. Drzwi rozsunęły się i do gabinetu wszedł Jayed. Miał opuszczoną głowę i nie zadał sobie nawet trudu, by postrzępiony ubiór sortowacza rudy zmienić na inny.
- Wasza Planetarna Mość posłał po mnie - wymamrotał. Zgodnie z tym, jak został poinstruowany, Numph zapytał:
- Czy jesteś pewny, że nikt nie wie o twojej tu obecności?
- Tak jest. Wasza Planetarna Mość - mruknął Jayed.
- Halo, Jayed - powiedział Terl, wychodząc zza kotary. Jayed drgnął i podniósł głowę do góry.
- Terl? Czy to Terl?
Agenci IBI byli dobrze wyszkoleni. Nigdy nie zapominali raz widzianych twarzy. Widzieli się tylko jeden raz, przed wielu laty. Odbyli tylko jedną rozmowę. Terl wiedział, że Jayed z pewnością wielokrotnie studiował fotografie i akta każdego z tutejszych funkcjonariuszy, szczególnie zaś szefa ochrony bezpieczeństwa. Zaśmiał się pogardliwie.
Dopiero teraz Jayed spostrzegł trzymany przez Terla miotacz. Cofnął się i uniósł w górę sparszywiałe łapy.
290
- Zaczekaj, Terl! Nie rozumiesz, że...!
Usiłował coś zrobić. Rozpiąć koszulę? Sięgnąć po ukrytą broń? Nie miało to już znaczenia. Terl zrobił krok do przodu, uniósł miotacz tak, by lufa znajdowała się dokładnie na Unii prowadzącej od Numpha do Jayeda i oddał jeden precyzyjny, śmiertelny strzał w serce agenta. Ten próbował jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył - padł martwy na wzorzysty dywan. Terl był spokojny i silny, gdy odwracał się ku Numphowi. Dyrektor siedział bez ruchu, sparaliżowany strachem.
- Niech się pan nie martwi, Numph - powiedział Terl uspokajająco. - Ten facet był agentem IBI. Przybył tu, aby pana stąd wykurzyć. Nie udało mu się. Jest pan bezpieczny. Uratowałem panu życie.
Dygocący Numph położył broń na płycie biurka. Wciąż dyszał głęboko, ale powoli dochodził do siebie. Terl zbliżył się do niego i podniósł swój cichy miotacz. Oczy Numpha zrobiły się okrągłe z przerażenia, gdy poczuł, że lufa dotyka jego głowy. Siła strzału odrzuciła go w bok. Z przestrzelonej na wylot głowy zaczęła wypływać zielona krew. Spokojny i całkowicie opanowany Terl wyprostował ciało, a następnie pochylił je do przodu, by opadło na płytę biurka. Wciąż jeszcze drgającą łapę ułożył na miotaczu Numpha. Drgania ustały - Dyrektor Planety nie żył. Nie śpiesząc się, pracując precyzyjnie i ostrożnie, Terl wsunął detonowaną zdalnie spłonkę do lufy miotacza Numpha. Wyciągnął zza pazuchy nowy miotacz, podszedł do ciała Jayeda i wcisnął mu go w sztywniejącą łapę. W lufie umieścił drugą zdalnie detonowaną spłonkę. Rozejrzał się wokół. Wszystko było w porządku. Wkroczył na zewnątrz i udał się do pobliskiego holu rekreacyjnego. Wszedł do środka, demonstracyjnie zdjął maskę i zamówił u kelnera rondel kerbango.
Kiedy ziewający kelner zaczął mu dawać do zrozumienia, że chciałby zamknąć hol, Terl z obojętną miną wsunął rękę do kieszeni. Nacisnął przycisk detonacji pierwszej spłonki. W oddali rozległ się przytłumiony huk eksplozji. Kelner uniósł głowę, nasłuchując i patrząc w kierunku przeciwległego końca bazy. Terl zdetonował drugą spłonkę. Rozległ się kolejny huk.
- To wygląda na strzały z miotacza - powiedział kelner. Trzasnęły gdzieś drzwi. Ktoś jeszcze usłyszał strzały.
- Chyba tak - zgodził się Terl, wstając. - To było jakby gdzieś w bazie! Zobaczymy, co tam się mogło stać?
Ruszył biegiem przez mieszkalną część bazy, otwierając po kolei różne drzwi.
291
- Czy ktoś tu strzelał? - warczał do poderwanych z łóżek Psychlosów.
Kilku z nich również słyszało strzały. Mieli wrażenie, że dobiegły z budynku administracji. Teri, nie tracąc czasu, pognał w tym kierunku, a tłum Psychlosów podążył za nim. Szef ochrony zaglądał do biur, zapalał w nich światła. Inni również przeszukiwali pomieszczenia. Ktoś wrzasnął z korytarza prowadzącego do gabinetu Numpha:
- To tu!
Przez otwarte drzwi można było dojrzeć dwa ciała. Stojący w drzwiach Char przyglądał im się oszołomiony. Zrobił ruch, jakby chciał wejść do środka, lecz Teri odsunął go na bok.
- Niczego nie dotykać! - zakomenderował. - Jako szef bezpieczeństwa sam się tym zajmę. Cofnąć się! - Odwrócił kolejno oba ciała. - Czy ktoś wie, kto to jest? - zapytał, wskazując na ciało Jayeda.
Wszyscy wyciągnęli szyje.
- Wydaje mi się, że nazywa się Snit - rzekł urzędnik z biura personalnego. - Ale tak naprawdę, to nie wiem.
- Obaj nie żyją - powiedział Teri. - Ściągnijcie nosze. Ja sporządzę raport. - Na biurku Numpha, jak zawsze, leżał rejestrator obrazów. Teri zrobił nim zdjęcia pokoju i każdego ciała. - Będę potrzebował oświadczenie od każdego z was.
Ktoś przywołał medyków. Oni również słyszeli strzały, więc przybiegli natychmiast. Położyli zwłoki na noszach.
- Zabierzcie je wprost do kostnicy, chyba że przedtem chcecie zrobić sekcję! - polecił Teri.
- Obaj nie żyją - oznajmił szef medyków. - Rany postrzałowe.
- Rozejdźcie się! - polecił tłumowi Teri. - Już po wszystkim. Jutro rano napisze raport i dołączy do niego oświadczenia świadków. Napisze, że agent IBI (rozszyfrowany zresztą już wcześniej przez Teria) nie uważał za stosowne zgłosić swej poufnej misji u szefa ochrony bezpieczeństwa planety. Działając w pojedynkę, prawdopodobnie złożył późnym wieczorem wizytę u Numpha i prawdopodobnie próbował, jak wariat, sam go aresztować. Numph zastrzelił go z miotacza, a następnie popełnił samobójstwo. Dalej Teri stwierdzi, że Numph był podejrzany o przestępstwo i w sprawie tej od dłuższego czasu prowadzone było śledztwo, które między innymi ujawniło nadużycia płacowe. Dokumenty i dowody może udostępnić w każdej chwili. Z pełnym szacunkiem zaznaczy, że został już przywrócony porządek. Mianowany
292
wcześniej przez Numpha, w pełni kompetentny i doświadczony zastępca już pełni swoje obowiązki itd... Ciała przewidziane są do transfrachtu przy najbliższym odpaleniu, to jest w dziewięćdziesiątym drugim dniu.
Jutro po południu, gdy tylko sprawdzi, czy zwierzaki są na miejscu, uruchomi bezzałogowy samolot bombowy i zlikwiduje "ten kretyński eksperyment, w który Numph się zaangażował". Wszystkie dowody zostaną ukryte, wszystkie ślady zatarte. Za czymkolwiek węszył Jayed, teraz nie miało to już znaczenia. Terl był znów bardzo spokojny, bardzo opanowany, bardzo władczy.
Dziwne tylko, że nie mógł spać w nocy i miał dreszcze.


CZĘŚĆ XI


Wszyscy byli zgodni co do tego, że w czasie dzisiejszego przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego powinni być doskonale widoczni i robić wrażenie ogromnie zapracowanych. Jonniemu bardzo na tym zależało - kontynuowanie przez Terla jego złotego przedsięwzięcia miało ogromne znaczenie. Wszystkie ich plany były z tym ściśle związane.
Rozważali różne warianty dalszego działania, ale żaden z nich nie był dobry. Już teraz mogliby odlecieć do starej bazy obronnej - Angus uruchomił drzwi heliportu - ale była ona przecież dla nich tylko źródłem zaopatrzenia. Do stanu gotowości było jeszcze daleko. Idea pastora, by pogrzebać szczątki zmarłych żołnierzy, została na razie odłożona ze względu na rozmiar przedsięwzięcia. Może później, gdy już oswobodzą planetę - jeśli im się to uda - powrócą do tej sprawy. Obecnie całą energię muszą poświęcić problemom żywych i ich przyszłości. Na razie musieli się skupić przede wszystkim na tym, żeby nie dopuścić do zaniechania przez Terla realizacji jego planów. Jonnie był bardzo zatroskany - złoto było przynętą w pułapce na Terla, więc gdyby go zabrakło...
Od chwili ostatniego, wczorajszego przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego pracowali gorączkowo. Rdzeń wysadzonej przez Jonniego żyły uderzył w przeciwległą ścianę kanionu, odbił się od niej pokruszonymi bryłami i teraz zalegał na szczycie świeżego rumowiska na dnie kanionu. Jonnie przygotował urządzenie do zdalnego kierowania spychaczem, na stratę którego mogli sobie pozwolić. Lis sporządził człekokształtną kukłę, którą umocował na siedzeniu kierowcy. W czasie jazdy maszyny ramiona kukły mogły poruszać się w przód i w tył. Do końcówki liny żurawia przymocowali sieć do transportu rudy i napełnili ją
295
białym kwarcem wydobytym z górnego tunelu. Zebrali całe złoto, jakie wydobyli, i poutykali je na wierzchu.
W głębokich, poprzedzających świt ciemnościach opuścili spychacz na szczyt skalnego rumowiska. Jego ruchem kierował operator ukryty w szczelinie urwiska po przeciwnej stronie kanionu. Spychacz wyrównywał teren i z trudem wgryzał się w skalny kopiec. Sieć na rudę wraz z całym pieczołowicie spreparowanym ładunkiem została spuszczona w dół i ustawiona obok spychacza. Przygotowania skończyli na długo przed przelotem samolotu zwiadowczego, więc Jonnie zebrał wszystkich przy włazie szybu.
- Złoto strunowe występuje w jamach osadowych zwanych gniazdami - poinformował ich. - Tak mówią stare, napisane przez ludzi podręczniki górnictwa. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że w tej żyle jest jeszcze inne złote gniazdo. Może ono znajdować się dwieście czy pięćset stóp od urwiska. Może zawierać mało złota, ale może też być go tam bardzo dużo. Musimy zatem zmienić miejsce i kierunek drążenia żyły, posuwając się tym razem w głąb góry. Pójdzie to szybciej, bo teraz możemy wysadzić skałę. Zmontujcie ponownie klatkę windy tak, by się nie ześlizgnęła, i zacznijcie wgryzać się w tę żyłę. Do dziewięćdziesiątego drugiego dnia mamy jeszcze około sześćdziesięciu dób. Prawdopodobnie będziemy musieli dostarczyć złoto kilka dni wcześniej. Ruszajcie więc i nie traćcie nadziei!
- I módlcie się! - dodał pastor.
2
Terla rozpierało radosne poczucie, że panuje dokładnie nad wszystkim. Siedział w swoim biurze, skąpanym w promieniach porannego słońca, trzymając w szponach pióro i starając się, by nie drżała mu łapa. Zbierał się do napisania raportu zamykającego popełnioną zbrodnię doskonałą.
Dzień zaplanował ze szczególną starannością: napisze raport, przejrzy zdjęcia z ostatniego przelotu bezpilotowego samolotu zwiadowczego i jeśli zwierzaki jeszcze tam będą, to odpali w powietrze bezzałogowy bombowiec. Zzt wciąż narzekał do każdego, kto tylko chciał go słuchać, że bombowiec tarasuje mu wejście do komory odpalania, przez co uniemożliwia wprowadzanie i wyprowadzanie frachtowców rudy, na których trzeba było prowadzić prace techniczne. Terl spowoduje, że Zzt będzie nań
296
nalegał, by usunął stamtąd bombowiec. Potem spotka się z Kerem i wymusi na nim jako nowym dyrektorze zgodę na współpracę.
Było jednak coś, co psuło mu nastrój. Tańczące po dywanie refleksy porannego słońca przypominały mu, że ciągle jeszcze znajduje się na tej przeklętej planecie. Prysnął sen o bogatym Teriu, żyjącym w luksusie na Psychlo. No cóż, trudno! Po raz dziesiąty zaczynał pisanie raportu. Dotychczas nie uporał się nawet z pierwszą linijką tytułu, nie mówiąc już o reszcie tekstu. Coś nie dawało mu spokoju.
Ach, tak! Nie miał odznaki Jayeda ani numeru! Agent sięgał za koszulę, chcąc niewątpliwie pokazać mu odznakę i plakietkę identyfikacyjną funkcjonariusza IBI. Znając pracowników wydziału medycznego, Terl przypuszczał, że po prostu zrzucili zwłoki w kostnicy na stoły sekcyjne. Lepiej będzie umieścić je na regałach.
Zgodnie z pierwotnym planem powinien był mieć dziesięć ciał. Obecnie miał pięć sztuk, wliczając w to trzech strażników, którzy wysadzili się w powietrze. Westchnął. Jaki to był piękny plan:
umieścić złoto w trumnach, wyekspediować je do domu i tam, po powrocie, pewnej ciemnej nocy wykopać i przetopić złoto, a następnie - już z pozycji niekwestionowanego bogacza - narzucać wszystkim swoją wolę! Niestety, wszystko było już nieaktualne. Zawiodły go zdradzieckie zwierzaki.
Potrzebował odznaki i numeru identyfikacyjnego IBI, a poza tym poczułby się lepiej, gdyby raz lub dwa przyłożył pięścią trupowi Jayeda. Nałożył maskę i wyszedł z bazy. Gdy mijał klatkę z kobietami, zauważył, że przed wejściem ktoś zostawił tobołek z żywnością i drewnem opałowym. Kopnął go i już chciał iść dalej, kiedy uświadomił sobie, że "siły psychiczne" mogłyby przedwcześnie zaalarmować zwierzaki w górach. Wyłączył więc obwód elektryczny, otworzył drzwi klatki i cisnął tobołek do środka. Pakunek wylądował w samym środku ogniska i mniejsza z kobiet poderwała się, aby uratować go przed spłonięciem. Terl zauważył, że druga trzyma w ręku nóż z nierdzewnej stali, pochodzący zapewne ze starych ruin. Podszedł i wyrwał go z jej ręki. Pamiętając jednak o "siłach psychicznych", usiłował jednocześnie poklepać ją dobrotliwie po głowie. Wyraźnie nie przypadło jej to do gustu. Wsadził nóż za pas, wyszedł, włączył ponownie prąd i wetknął do kieszeni na piersiach skrzynkę zdalnego sterowania. Młodsza z kobiet mówiła coś w swoim języku - bez wątpienia coś obrzydliwego. Zdradzieckie kreatury, te zwierzaki! Niech tam, wszystko to zostanie wkrótce załatwione. Gdy tylko
297
bombowiec z gazem wykona swoje zadanie, skończy i z tą parą. I będzie miał kłopot z głowy.
Skierował się w dół, do kostnicy. Włączył światła, zamknął drzwi i dźwignął na regał tysiącfuntowe ciało Numpha. Stary safanduła nawet po śmierci wyglądał głupio z wyrazem zdziwienia na twarzy. Jeszcze nie całkiem krew na nim wyschła i Terl zaplamił sobie łapy. Wytarł je w płaszcz Numpha. Zwłoki Jayeda były zadziwiająco lekkie, ważyły nie więcej niż siedemset funtów. Zwalił je na stół i z furią uderzył kilkakrotnie.
- Niech cię szlag trafi! - mówił do trupa. - Gdybyś się nie zjawił, moja przyszłość mogłaby wyglądać zupełnie inaczej!
Raz jeszcze walnął pięścią w zwłoki. Parchy! Ta kreatura miała parchy! Terl popatrzył na trupa z niesmakiem, a potem pochylił się, złapał za gardło i zaczął dusić. Gdy zwolnił ucisk, głowa z łomotem opadła na stół. Jeszcze raz walnął w nią pięścią. Opanował się. Musi zachować spokój, musi być zimny, działać bezbłędnie. Gdzie jest odznaka? Obmacał kurtkę, ale nie wyczuł żadnego twardego przedmiotu. Może Jayed miał odznakę ukrytą w butach? Zelówki ze schowkiem były specjalnością IBI. Ściągnął buty i skontrolował je starannie. Zelówki były normalne. Niech to szlag trafi! Facet przecież musiał gdzieś mieć odznakę! Terl obmacał postrzępione spodnie. Nic. Odstąpił od ciała. Cóż za godny pożałowania obraz przedstawia ten Jayed! Ubranie pełne dziur. Futro nosiło ślady choroby.
Gdzie mogła być ta odznaka? Przecież Jayed po coś sięgał! Gwałtownym ruchem Terl rozdarł pokrwawioną koszulę i kurtkę, odsłaniając pierś trupa. Rozrywał łapami materię na strzępy i obmacał każdy jej kawałek. Nic. I nagle zwrócił uwagę na pierś Jayeda. Wbił w nią wzrok. Trzy poziome linie! Piętno przestępcy!
Strzępy materiału wypadły mu ze szponów. Pochylił się niżej, patrząc na pierś z bliższej odległości. Pomyłka była wykluczona. To było piętno! Pochylił się jeszcze bardziej i spróbował zdrapać linie. Nie udało się, były głęboko wypalone. Ocenił je z wprawą fachowca. Miały około roku. Odwrócił się pośpiesznie i chwycił prawą kostkę trupa. Tak! Blizny od kajdan wraz ze znakami jednego z imperialnych więzień. Przyjrzał się bliżej. Blizny również pochodziły mniej więcej sprzed roku. Oparł się o ścianę, patrząc na zwłoki.
Nie była to znów taka nietypowa historia. Funkcjonariusz lub agent, który w czasie pełnienia obowiązków służby dokonał przestępstwa lub przez głupotę dawał się wmanewrować w jakieś ciemne machinacje, był wyrzucany z posady i osadzany w którymś z więzień Imperium. W jednej chwili Terl dokładnie pojął, co Jayed
298
zrobił. Użył całego swego talentu, by uciec. Wyrobił sobie fałszywe papiery na nazwisko Snit. Załatwił miejsce na liście wyjazdowej personelu Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego i uzyskał skierowanie do najbardziej odległej placówki Towarzystwa.
Jayed był zbiegiem! Jayed nie prowadził żadnego śledztwa! Jayed się ukrywał! Ruch, który wykonał w kierunku piersi... chciał pokazać Terlowi piętna i zdać się na jego łaskę! I mogło to poskutkować. Terl mógł go przecież wykorzystać. Tyle miesięcy udręki! Zbędnej udręki.
Terl patrzył na godną pożałowania, parszywą kreaturę, leżącą na stole sekcyjnym. Dobrze, że drzwi były zamknięte, bo nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
3
Raz jeszcze tego dnia Terl zasiadł za biurkiem. Był odprężony i spokojny. Spod pióra gładko wyłaniał się raport. Jego odkrycie zmieniło zupełnie postać rzeczy. Teraz cała sprawa wyglądała bardzo prosto. W związku z tym, że wśród personelu roboczego stwierdzono obecność pewnej liczby elementów kryminalnych, Numph otrzymał ostrzeżenie - kopia w załączeniu - o konieczności zachowania czujności. Nie poskutkowało ono i przestępcy, którego nazwisko według posiadanych przez niego papierów brzmiało Snit, udało się dostać na teren biur, prawdopodobnie z zamiarem dokonania rabunku. Natknął się tam na Numpha, który zastrzelił go, ale i sam został przez niego śmiertelnie trafiony. Oświadczenia świadków zostały zebrane i stanowią załącznik do raportu. Departament personalny Głównego Biura Towarzystwa powinien ewentualnie ustanowić jakąś formę kontroli fizycznej, był to bowiem już drugi wypadek znalezienia się napiętnowanego przestępcy w ostatnich transportach personelu. Oczywiście, wytwarzanie dochodu stanowi dla Towarzystwa konieczność, jak również jest zrozumiałe, że chodzi tu o bardzo odległą planetę, ale ma ona tylko jednego funkcjonariusza ochrony bezpieczeństwa. Sprawa w istocie nie ma większego znaczenia i nikt nie ośmiela się poddawać krytyce działalności Głównego Biura Towarzystwa, bo przecież ono wie najlepiej, co czyni. Sytuacja jest całkowicie opanowana. Obowiązki Dyrektora Planety przejął mianowany ostatnio i w pełni kompetentny zastępca. Zwłoki są przewidziane do transfrachtu przy najbliższym odpalaniu.
299
I to by było wszystko. Odprężony skończył pakowanie materiałów dowodowych i dysków z rejestratora obrazów. Tym się już nikt więcej interesować nie będzie. Przywołał Chirk i dał jej paczkę z poleceniem wpisania do rejestru i złożenia w dyspozytorni. Gdy wyszła, spojrzał na zegarek - powinien już być przy odbiorniku. Przeszedł do maszyny i wywołał współrzędne potrzebnych mu zdjęć. Wyskoczyły z furkotem. Niedbale rzucił na nie wzrokiem. Szło tylko o potwierdzenie planu odpalenia bezzałogowego bombowca. No tak, zwierzaki wciąż były na terenie kopalni, pracowały przy klatce windy...
Nagle usiadł i rozłożył zdjęcia. Zwierzaki pracowały w dole, u podnóża urwiska, przerzucając spychaczem rumowisko! Ależ tak! Żuraw dźwigał w górę sieć z rudą... co też w niej mogło być? Szybko wcisnął klawisz powiększający obraz i przyjrzał mu się dokładnie, podobnie jak analitycznemu zapisowi na krawędzi zdjęcia. Nie musiał go sprawdzać, znał go! To było złoto! Zwierzaki eksploatowały żyłę z usypiska!
Wstał i przejrzał zdjęcia bardziej szczegółowo. Co to takiego znajduje się na stoku zwaliska? Aha, pokiereszowane resztki zwłok. Były więc ofiary w tunelu i zwierzaki kierowane głupim sentymentalizmem wydobyły je na zewnątrz. Czy warto było zawracać sobie tym głowę? Nie mieli przecież obowiązku odsyłania zwłok na rodzimą planetę. Kogo też obchodziły zwłoki zwierzaków? Ale zaraz, zaraz. To znaczy, że musieli dotrzeć do żyły od tym.
A co robią z klatką? Wciąż drążą? Aha, gniazda. Musieli stwierdzić obecność innego gniazda w żyle położonej powyżej, wewnątrz góry. Specjalista górniczy Terl wiedział, że jest to realna możliwość. Przyjrzał się złotu w sieci. Czyżby było tego aż kilkaset funtów? Opadł na fotel i zaśmiał się. Bezzałogowy samolot bombowy... Nie musi go na razie odpalać. Może poczekać do dnia dziewięćdziesiątego trzeciego. Wtedy - na pewno odpali, ale nie teraz. Nie, na skręconą mgławicę! Jeszcze nie teraz!
Czuł się wspaniale. Po raz pierwszy od wieków nie bolała go głowa. Wyciągnął łapę przed siebie. Nie drżała.
4
Terla rozsadzała radosna energia. Wyciągnął sprzęt i teczki z dokumentami. Zmienił nieco swój plan. Pomaszerował do biura Dyrektora Planety.
300
Służący ukończyli już usuwanie plam krwi, ale trochę śladów pozostało. W powietrzu unosił się ostry zapach środków czyszczących. Ker był na miejscu. Karłowaty Psychlos w olbrzymim fotelu za wielkim, masywnym biurkiem wyglądał trochę śmiesznie. Poza tym był wyraźnie zdeprymowany i zagubiony.
- Dzień dobry. Wasza Planetarna Mość - pozdrowił go Teri.
- Czy nie zechciałbyś zamknąć drzwi? - odpowiedział Ker bezbarwnym głosem.
Terl wyciągnął czujnik spod ramienia i wykonał nim kilka okrężnych ruchów dla upewnienia się, czy w ciągu nocy nie zainstalowano w pomieszczeniu podsłuchu. Był prawie pewien, że do tego nie doszło, ale wolał sprawdzić. Czuł się wolny!
- Nie jestem zbytnio popularny - powiedział Ker. - I ludzie wciąż nie są dla mnie specjalnie uprzejmi. Dziwią się, jak Numph mógł mianować mnie swoim zastępcą. Ja też się dziwię. Jestem przecież funkcjonariuszem operacyjnym a nie administratorem. A teraz nagle zostałem Dyrektorem Planety...
Terl ze słodkim uśmiechem przysunął się bliżej.
- Słuchaj, Ker, chcę ci coś powiedzieć! Wiedz jednak, że w razie czego zaprzeczę, jakobym cokolwiek mówił. Nie będzie żadnego zapisu tej rozmowy, a ty o niej natychmiast zapomnisz. - Ker zesztywniał. Jako zahartowany kryminalista wiedział aż nadto dobrze, że nie należy dowierzać szefom bezpieczeństwa. Poruszył się niespokojnie w swoim wielkim fotelu. - To nie Numph cię mianował - mówił dalej Terl. Ker siedział nieruchomo. - To ja ciebie mianowałem. I jak długo będziesz robił dokładnie to, co ci polecę, bez mówienia o tym komukolwiek, będzie ci dobrze. Więcej niż dobrze. Będzie wspaniale!
- Przecież w dziewięćdziesiątym drugim dniu przyślą tu nowego Dyrektora Planety - zaoponował słabo Ker. - To już zaledwie za' parę miesięcy. I może dowiedzieć się, że ja coś zrobiłem nie tak jak trzeba... tak, może nawet wykryć, że w pewnych sferach galaktycznych jestem osobą niepożądaną.
- Nie, Ker, nie sądzę, aby ciebie zmieniono. Więcej, jestem pewien, że cię nie zmienią. Będziesz siedział w tym fotelu jeszcze przez całe lata. - Ker nadal był nieufny, ale szef bezpieczeństwa robił wrażenie tak pewnego siebie, że karzeł słuchał go z uwagą. Terl otworzył kopertę i rozłożył dowody, jakie zebrał przeciw Numphowi. Ker przyglądał się im, coraz szerzej otwierając oczy. - Widzisz? Szwindel finansowy na setki milionów kredytów rocznie. Numph brał z tego połowę. Nie tylko że będziesz tu przez
301
całe lata, ale wrócisz do domu bogaty. Tak bogaty, że będziesz mógł kupić sobie czyste akta personalne i żyć w luksusie.
Karłowaty Psychlos zaczął przeglądać dokumenty. Na początku miał pewne trudności z uchwyceniem problemu. Nipe, bratanek Numpha, udzielał pożyczki na płace dla pracowników na Ziemi, ale w rzeczywistości odprowadzał połowę funduszu wynagrodzeń oraz wszystkie premie na swoje prywatne konto i na konto Numpha. Wreszcie Ker zrozumiał, co ma robić! Wystarczy kontynuować ukrywanie premii i wypłacać zaledwie połowę wynagrodzeń.
- Dlaczego to robisz? - zapytał Terla. - Masz w tym jakiś udział? Czy tak?
- Ależ nie, nie pragnę nawet kredyta. A robię to, oczywiście, dlatego, że jestem twoim przyjacielem. Czyż nie ochraniałem cię zawsze?
- I tak masz już tyle materiałów kompromitujących, że mógłbyś mnie w każdej chwili zwaporyzować - powiedział Ker. - Mało ci jeszcze?
- No, no, Ker! - powiedział Terl z przyganą i uznał, że czas już przejść do sedna sprawy. - Chcę, abyś wszelkie decyzje, jakie ci podsunę, wydawał w swoim imieniu. Mnie wydasz polecenie, abym w ciągu sześciu miesięcy wrócił do domu.
- Dobrze, dobrze. Mogę nawet nakazać, aby wydawane przez ciebie decyzje nigdy nie były kwestionowane. Ale nadal nie widzę szansy na to, by za dwa miesiące nie zwolniono mnie z tego stanowiska.
- To jest szyfr, jakim posługiwał się Numph. Numery pojazdów znajdujących się w użytkowaniu. Nikt cię nie zwolni. Nipe, bratanek Numpha, ma wielkie wpływy. Tu masz swoją pierwszą szyfrowaną depeszę do Nipe... - Terl położył papier na biurku.
Treść depeszy była następująca: "Numph padł ofiarą zamachu dokonanego przez zbiegłego przestępcę. Powstała nowa sytuacja. Numph wyznaczył mnie specjalnie do prowadzenia tej sprawy dalej. Warunki jak zawsze. Proszę przekazać udział Numpha na moje konto numerowe w Galaktycznym Towarzystwie Powierniczym. Kondolencje. Mam nadzieję na pomyślną współpracę w przyszłości. Ker".
- Ja przecież nie mam numerowego konta - jęknął Ker.
- Będziesz miał, przygotowałem już w tej sprawie wszystkie papiery. Odlecą najbliższym transfrachtem. Pewne na sto procent.
Ker raz jeszcze popatrzył na depeszę. Po raz pierwszy od chwili swojego nagłego awansu zaczął się śmiać. Wyprostował się
302
w fotelu, wydawało się, że urósł. Potem przechylił się do przodu i wymienił z Terlem serdeczny uścisk łapy. Gdy szef bezpieczeństwa wyszedł, Ker napuszył się, napuszył się tak bardzo, że wypełnił sobą cały fotel.
Jedyna obawa, jaką miał Terl, dotyczyła tego, czy temu tępemu karłowi woda sodowa nie uderzy do głowy i czy nie popełni jakiegoś błazenskiego błędu. Ale będzie miał go na oku, będzie go obserwował szczególnie czujnie. A zresztą, kogo może obchodzić los Kera, gdy Terl opuści tę planetę!
Szansa na ewentualne sprzymierzenie się Jonniego z Kerem została całkowicie unicestwiona.
Wszystkie następne działania Terla były starannie obserwowane przez bystre, szkockie oczy.
Późnym rankiem poprzedniego dnia Terl wyjechał czołgiem z bazy i z dużą prędkością skierował się ku miastu na pomocy. Około południa opuścił zrujnowane miasto i ruszył z hałasem ku akademii, jadąc wzdłuż zarośniętej zielskiem autostrady. Pod akademią wysiadł i zamaszystym krokiem zbliżył się do nadchodzącego wartownika.
Personelu na terenie bazy było obecnie bardzo mało - tylko jednostka porządkowa i trzech wartowników, rekonwalescentów po wypadkach. Wartownik miał jedno ramię w łubkach, zawieszone na temblaku.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał w poprawnym Psychlo. Terl rozejrzał się. Poza małym samolotem pasażerskim nie widać było żadnych pojazdów. Musieli mieć je wszystkie na górze, na terenie kopalni. Prawdopodobnie odczuwali nawet ich niedostatek. Popatrzył na wartownika - zapewne brakowało im też personelu, wiedział przecież co nieco o niebezpieczeństwach pracy w kopalni. No cóż, nieważne, przy życiu pozostawała jeszcze wystarczająca liczba zwierzaków. Zastanawiał się, w jaki sposób porozumieć się z wartownikiem. Na to, że ów zwrócił się do niego w języku Psychlo, nie zwrócił uwagi, było to przecież niewiarygodne - zwierzaki były głupie. Gestami łap usiłował dać do zrozumienia, że poszukuje Jonniego. Odegrał całą pantomimę rozglądania się wokół, przygarniania ramionami kogoś ku sobie i ustawiania go na miejscu u swego boku.
- Ma pan zapewne na myśli Jonniego - rzekł wartownik.
303
Teri przytaknął z roztargnieniem i rozejrzał się wokół. Wyglądało na to, że będzie musiał czekać, dopóki samolot nie dostarczy Jonniego z kopalni. Ale to nic, wszystko było w porządku. W przypływie dobrego humoru zdał sobie sprawę, że oto teraz ma bardzo dużo czasu i, co więcej, pełną swobodę poczynań. Mógł udać się tam, gdzie chciał, i mógł robić to, co chciał. Postanowił trochę się przejść. To na pewno była przeklęta planeta, ale teraz miał na niej mnóstwo przestrzeni, jakby otaczające go dotychczas niewidzialne ściany oddaliły się nagle o całe mile. W pobliskim parku pasło się kilka koni. Chcąc skrócić sobie czas oczekiwania, Teri postanowił poćwiczyć szybkie wyciąganie z kabury miotacza i strzelanie do celu. Jednemu po drugim, poprze-trącał koniom nogi. Jęki konających z bólu wierzchowców sprawiły mu czystą rozkosz. Był tak samo szybkim i tak samo dokładnym strzelcem jak zawsze. I to z dwustu jardów! Jeszcze jeden koń, czarny. Cztery wyciągnięcia z kabury, cztery strzały. Zamiast konia - podrygujący tobół. I ten kwik! Coś wspaniałego!
Dochodzący z tyłu głos Jonniego nie zaskoczył Terla. Potwór odwrócił się powoli.
- Chcesz spróbować? - zapytał, wyciągając miotacz, a kiedy Jonnie wyciągnął po niego rękę, ryknął śmiechem i schował broń do kabury przy pasie.
Jonnie czekał na Terla już od dawna. Gdy tylko potwór opuścił miasto, Jonnie wyruszył z kopalni, żeby być na miejscu wcześniej. Wydawało mu się, że będzie lepiej, jeśli Teri nie dowie się, iż jest pod obserwacją, toteż starał się spotkanie odwlec możliwie jak najdłużej, ale nie mógł wytrzymać jęków torturowanych koni. Teri był bardzo odmieniony. Był znowu taki jak dawniej.
- Przejdźmy się! - zaproponował.
Skinieniem ręki, którego potwór nie spostrzegł, Jonnie dał znak Szkotowi, aby poderżnął gardła okaleczonym koniom i zakończył ich mękę. Powiódł Teria za róg budynku, aby nie patrzeć na tę operację.
- A więc, zwierzaku - powiedział Teri. - Widzę, że robota idzie wam dobrze. Zdaje się, że próbujecie dotrzeć do drugiego gniazda?
- Tak - odparł Jonnie, starając się trzymać nerwy na wodzy - ale wciąż jeszcze nie mamy dostatecznej ilości złota.
Stwierdzenie to nie mijało się z prawdą, jako że całość wydobytego ostatnio złota miał w tej chwili w woreczku przy sobie.
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze - rzekł Teri. - Czy potrzebujecie jakiegoś sprzętu? Jakiegoś zaopatrzenia? Powiedz
304
tylko słowo. Może masz ze sobą jakąś listę? - Jonnie pokręcił przecząco głową. - Skoro nie masz, to trudno. Wsadź więc listę do tych tłumoków, które pozostawiacie na zewnątrz klatki, a ja załatwię, aby wszystko było wam dostarczone. Oczywiście, daj temu jakąś nazwę, na przykład "Elementy szkoleniowe"! A jeśli będziesz chciał się ze mną spotkać, błyśnij trzy-razy latarką w okna mojego pokoju. Wyjdę na zewnątrz i będziemy mogli sobie pogadać. Jasne?
Jonnie przytaknął. Od czasu do czasu w kopalni powstawały przecież jakieś górnicze problemy.
- W porządku, dogadałeś się z właściwą osobą - powiedział Terl, klepiąc go po plecach. - O górnictwie wiem wszystko, nawet to, czego nie znajdziesz w żadnych książkach.
Tak, to był rzeczywiście inny Terl. Nadal znajdowali się daleko w polu, niewidoczni zza wzgórza.
- A teraz do interesu - powiedział Psychlos. - W osiemdziesiątym dziewiątym dniu dostarczycie moje złoto do tego budynku w starym mieście! - Wyciągnął z kieszeni zdjęcie.
Na budynku widniał napis: "Mennica Stanów Zjednoczonych". Jonnie sięgnął po fotografię, ale Terl mu jej nie dał. Pokazał natomiast trzy inne zdjęcia ulicy i tegoż budynku sfotografowanego z dwóch innych stron.
- W osiemdziesiątym dziewiątym dniu - powtórzył. - Dwie godziny po zachodzie słońca. I żeby nikt was nie widział! Jest tam przygotowany przeze mnie pokój, w którym złożycie złoto!
Jonnie przyjrzał się starannie fotografiom. Było jasne, że Terl nie ma zamiaru mu ich dać. Na zdjęciach widniało kilka kopców. Wiedział, że kryją one stare samochody. Większy kopiec za budynkiem to prawdopodobnie ciężarówka. Solidne drzwi budynku były zamknięte, ale bez wątpienia Terl już je odryglował.
- Czy macie ciężarówkę z platformą? - zapytał Terl. - Nie macie? Dam wam jedną. Teraz słuchaj uważnie! Ty i nie więcej niż dwa inne zwierzaki macie przybyć dokładnie o ustalonym czasie. Pamiętaj, masz być osobiście! Powiesz pozostałym, że wrócicie dopiero po dziewięćdziesiątym trzecim dniu i dostarczycie im zapłatę. Od osiemdziesiątego dziewiątego do dziewięćdziesiątego trzeciego dnia będziesz miał inne zajęcie. Rozumiesz? Tylko ty osobiście i dwa zwierzaki, nikt więcej! Reszta ma pozostać w kopalni! Jasne?
Jonnie potwierdził, że zrozumiał. Stali niewidoczni, ukryci za krzakami.
- Czy chciałbyś zobaczyć próbkę tego, co wydobyliśmy?
305
Oczywiście, że Terl chciał. Jonnie rozłożył więc na ziemi kawałek materiału i wysypał zawartość woreczka. Terl najpierw spojrzał w górę dla upewnienia się, że nie jest obserwowany, a potem przykucnął. Przez jakiś czas pieścił pazurami złote struny, do których gdzieniegdzie przyczepione były jeszcze drobiny kwarcu. Następnie wstał i gestem łapy dał znak, by Jonnie zabrał złoto. Ze wzrokiem wciąż wlepionym w woreczek westchnął głęboko pod maską.
- Wspaniałe! - Z trudem otrząsnął się z rozmarzenia. - A więc w osiemdziesiątym dziewiątym dniu otrzymuję tonę złota, czy tak? - Poklepał kieszeń, w której miał skrzynkę zdalnego sterowania. - A potem, w dziewięćdziesiątym trzecim dniu otrzymacie swoje wynagrodzenie!
- Dlaczego takie opóźnienie? - spytał Jonnie. - To przecież aż cztery dni.
- Och, będziecie mieli jeszcze parę rzeczy do zrobienia - odparł Terl. - Nie bój się, zwierzaku! Jak przyjdzie czas, zapłacę wam z procentem. Przyrzekam ci to uroczyście! - Zarechotał głośno i Jonnie uświadomił sobie, że choć Terl mógł czuć się dzisiaj znakomicie, to jednak tak całkiem chyba nie był przy zdrowych zmysłach. - Dostaniecie wszystko, co się wam należy, zwierzaku! - ciągnął Psychlos. - Wracajmy!
Nigdy w życiu szef ochrony nie czuł się tak dobrze. Pamiętał z podróży do kraju Szkotów, jacy byli pazerni na zapłatę. Dostaną ją. Na pewno! A potem będzie mógł zabić kobiety. Bez żadnej obawy przed "siłami psychicznymi". Rozkosz!
- Do zobaczenia, zwierzaku! - powiedział i odjechał w znakomitym nastroju.
6
Kolejne tygodnie były pełne napięcia. Drążyli żyłę z nadzieją na dotarcie do drugiego gniazda, ale stale natykali się tylko na biały kwarc.
Incydent ze stadem koni wywołał wśród ludzi wrzenie. Opiekowali się tymi końmi, stały się ich ulubieńcami. Pozostawione na terenie akademii pasły się tam, czekając na lepsze czasy. Szkoci czuli się przygnębieni nie tylko samą stratą, ale i ohydnym sposobem, w jaki im ją wyrządzono. Do wszystkich dotarło, z jakim wrogiem mają do czynienia. Czy wszyscy Psychlosi byli tacy? Niestety, tak. W okolicy bazy widziano inne okaleczone
306
zwierzęta. I te biedne dziewczęta, które są w tak wielkim niebezpieczeństwie! Na razie nie pozostawało jednak nic innego, jak tylko zaciskać zęby i wierzyć, że plan się powiedzie.
Nie wolno im było niczego zaniedbać - wyglądało to tak, jakby grali z szaleńcem w jakieś straszne szachy.
W innych dziedzinach robili jednak postępy. Angus dorobił klucze do wszystkiego, co tylko miał w polu widzenia. Było to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne: praca w ubiorach termicznych, ciche nocne podchody po śniegu, sporządzanie woskowych odcisków, zacieranie śladów. Niebezpieczeństwo przy tym rosło podwójnie, bo zdemaskowanie mogło nie tylko kosztować życie, ale także zaalarmować Psychlosów, że coś się szykuje.
Dobrze szło studiowanie przebiegu walk sprzed tysiąca lat. Raporty zostały uporządkowane, a wszystkie satelitarne zdjęcia posegregowane i ułożone w kolejności. Jonnie i doktor McDermott pracowali nad nimi, szukając jakichś użytecznych informacji. Liczne raporty dotyczyły udziału samolotów bojowych w tej walce. Jedną z zastanawiających spraw była informacja o tym, że samolot Psychlosów zniszczył czołg w centrum Denver. Zgodnie bowiem z danymi Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych żadnego czołgu do centrum Denver nie odkomenderowano. Zaintrygowany Jonnie odszukał jeszcze jeden raport dotyczący tego samego samolotu. Po zbombardowaniu czołgu, którego według raportu w ogóle nie było, samolot odleciał z wielką prędkością w kierunku północno-zachodnim i widziano, jak rozbił się o pokryty śniegiem stok góry. Nie eksplodował. Określono dokładnie położenie rozbitej maszyny. Sprawdzili na swoich mapach. Było to zaledwie o trzysta mil na pomoc od miejsca, w którym się teraz znajdowali.
Dunneldeen poleciał to sprawdzić. Detektor metali wykrył, że samolot wciąż tam jest, zagrzebany w wiecznych śniegach. Odkopali go i używając dwóch latających platform do transportu rudy przerzucili w nocy do starej bazy w kanionie, gdzie został poddany drobiazgowym oględzinom. Nie nadawał się już do użytku, ale stanowił prawdziwą skarbnicę cennych informacji, których nie zdobyłby w bazie Psychlosów nawet najlepszy zwiad. Obydwaj psychloscy piloci zginęli w czasie katastrofy, ale ich wyposażenie było w zasadzie nie uszkodzone.
Zbadali każdy szczegół budowy masek do oddychania. Stwierdzili, że samolot zawierał pomieszczenie z rakietowymi plecakami, stanowiącymi rodzaj spadochronu na wypadek konieczności opuszczenia maszyny. Pasy bezpieczeństwa nie różniły się od stosowanych w pojazdach kopalnianych. Piloci mieli pistolety
307
w zawieszonych u pasów kaburach. Stery były identyczne jak w samolotach kopalni. Elementem dodatkowym były spusty miotaczy pokładowych i przełączniki magnetycznych "uchwytów". Sprawdzając płozy samolotu, stwierdzili, że istotnie były one elektromagnetyczne. Dzięki nim samolot mógł być przytwierdzany do dowolnej metalowej powierzchni i kotwiczenie jego stawało się zbyteczne. Zlokalizowali też szczeliny zamków i określili typy otwierających je kluczy. Oczyścili samolot, na ile się dało, i używali go do szkolenia pilotów.
Pastor wykonał sekcję zwłok Psychlosów w celu ustalenia, gdzie zlokalizowane były ważne dla życia organy. Ich serca znajdowały się nisko, na poziomie klamer pasów, natomiast płuca mieli w górnej części barków. Mózgi były umieszczone bardzo nisko w tylnej części czaszki. Po sekcji pastor pochował zwłoki przy zachowaniu właściwego ceremoniału.
Pracowali w pocie czoła. Na ogromnym poddaszu budynku "Nieustraszonego Imperium" zbudowali wielki model bazy Psychlosów i każdy członek zespołu musiał się z nim dokładnie zapoznać. Na jednej z łąk zaznaczyli przybliżone odległości i sporządzili plan czasowy różnych zamierzeń: jak szybko należy przemieszczać się z jednego miejsca do drugiego, o ile wcześniej przed godziną zero trzeba wyruszyć z różnych miejsc, by spotkanie wszystkich nastąpiło w tym samym czasie. Wielu informacji jednak nie mieli i uzyskać nie mogli, więc musieli założyć, że plan będzie realizowany w miarę elastycznie.
Musieli zastąpić zabite wierzchowce innymi końmi. Załatwiło to paru ludzi, którzy zdołali złowić w okolicy kilka dzikich koni i w szybkim tempie je ujeździli.
Wszyscy stali się mistrzami w posługiwaniu się karabinami szturmowymi i bazookami. Szkolenie prowadził Robert Lis, były znakomity komandos.
- Jeśli popełnimy jakiś błąd - powtarzał wielokrotnie - i poślizgniemy się na jakimś drobiazgu, tutejsze równiny raz jeszcze zaroją się czołgami Psychlosów, a niebo zapełni się ich bojowymi samolotami. Rodzima planeta Psychlosów zareaguje w sposób okrutny. Jedyną drogą odwrotu dla nas będzie ucieczka do starej bazy wojskowej w Górach Skalistych i gdy Psychlosi zdecydują się na użycie gazu, prawdopodobnie zginiemy z braku tlenu. Mamy tylko jedną nikłą szansę. Nie wolno więc nam przegapić nawet najmniejszego drobiazgu. Przeróbmy to wszystko jeszcze raz!
Sześćdziesięciu mężczyzn porywających się na całe Imperium
308
Psychlo? Byli zdeterminowani i wiedzieli, że nie ma innego wyjścia. Przerabiali wszystko jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Wciąż jednak nie mieli tego, co było kluczowe i najważniejsze:
złota.
7
Praca w kopalni odbywała się na trzy zmiany, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Coraz głębiej i głębiej wgryzali się w jałową żyłę białego kwarcu.
Nagle, sześćdziesiątego dnia, dotarli do uskoku żyły. Jakieś kataklizmy w przeszłości przesunęły ją: w górę lub w dół, w prawo albo w lewo. Mieli przed sobą tylko litą skałę. Żyła zniknęła. Już od dawna brali pod uwagę taką możliwość. Od tygodni zwiadowcy starali się zlokalizować wszelkie możliwe zapasy złota, znajdujące się w okolicy. Nadzieję rozbudziło niedawne odkrycie przez Jonniego złotej monety w skarbcu w banku w Denver. Ale pozostawione tam monety były w większości po prostu świecidełkami, bezwartościowymi pamiątkami z posrebrzanej miedzi! Cóż z tego, że znaleźli jeszcze pięć złotych. Od tych kilku uncji do tony jeszcze bardzo daleka droga. Kilka kawałków wygrzebanych w czymś, co było pewnie kiedyś sklepem jubilerskim, dodało dwie mizerne uncje. Złota nie znaleźli również w skarbcach dyrekcji dawnych kopalni w górach, choć odkryli tam całą masę pokwitowań. Wszystkie brzmiały: albo "wysłać (tyle a tyle) uncji do Mennicy Stanów Zjednoczonych", albo "wysłano (tyle a tyle) funtów koncentratu do przetopu".
Po niebezpiecznym przelocie na obciążonym maksymalnym zapasem paliwa samolocie Dunneldeen wraz z drugim pilotem i strzelcem dotarł aż nad wschodnie wybrzeże, do miejsca które kiedyś nazywało się Nowy Jork. Lecieli nocą, by nie wykrył ich bezpilotowy samolot zwiadowczy. Wśród zrujnowanych gmachów znaleźli kilka skarbców. Przeszukali je. Wszystkie były puste. Odwiedzili również odszukane przez historyka miejsce zwane Fort Knox. Zastali tylko wypalone ruiny. Przy okazji Dunneldeen zgromadził wiele interesujących informacji i zrobił sporo zdjęć:
zwalonych mostów, zrujnowanych budynków, stad dzikich zwierząt, bydła i robactwa. Nie zarejestrowali jednak śladu ludzi. I nie zdobyli złota.
Wniosek był jeden: Psychlosi już przed tysiącem lat starannie oczyścili planetę ze złota. Musieli nawet zabierać zabitym leżącym
309
na ulicach obrączki, pierścionki i łańcuszki. Obok znanego zamiłowania Psychlosów do polowania na ludzi, również złoto mogło być przyczyną niemal totalnej zagłady mieszkańców Ziemi. Były dowody, że w początkowym okresie inwazji masakry na ludziach były dokonywane głównie w celach łupieżczych. Szkoci zaczęli teraz lepiej rozumieć motywy niebezpiecznego przedsięwzięcia Terla. Dla ludzi złoto nie znaczyło wiele - było ładne, nie traciło połysku i dawało się łatwo kształtować, lecz nierdzewna stal była o wiele bardziej przydatna. Handel i oszczędzanie kojarzyły im się z przedmiotami mającymi wartość użytkową. To one stanowiły prawdziwy majątek.
Żadne z tych przedsięwzięć nie przybliżyło ich ani na krok do uzyskania tony złota. Jak szaleni wykonywali kolejne próbne wiercenia w poszukiwaniu zgubionej żyły. Znaleźli ją ponownie w siedemdziesiątym dniu. Procesy górotwórcze przemieściły ją o dwieście trzydzieści stóp na północ i zaledwie o trzydzieści stóp pod powierzchnią zbocza. Przygotowali świeży teren dla sprzętu i nowego szybu, rozpoczęli ponowne drążenie białego kwarcu. Szerokość żyły zmalała do trzech stóp. Wgryzali się w nią, wypełniając ciemne powietrze tunelu białym pyłem i dymem eksplozji.
Jonnie powrócił do studiowania raportów z bitwy. Musieli bardzo precyzyjnie poznać taktykę Psychlosów. Raz jeszcze uderzył go brak logiki ataku na "czołg" w Denver, gdzie żadnego czołgu nie było. Uściślił pozycję na wyblakłym zdjęciu satelitarnym - schodziły one z maszyny nawet po śmierci prezydenta. Tak jest, w tym miejscu był dym.
Spenetrowali Denver bardzo dokładnie. Ciekawe, że Terl nie miał zamiaru pracować nad oczyszczaniem swego złota w Mennicy Stanów Zjednoczonych, ale wyznaczył miejsce w podziemiu odlewni położonej o kilka minut jazdy dalej. Mennicy chciał użyć tylko jako punktu odbioru.
Wszystkie znalezione faktury na złoto mówiły wyraźnie o "Mennicy Stanów Zjednoczonych", toteż Jonnie nie mógł opędzić się od myśli, że w tym miejscu, do którego kierowano tak wiele złota, mogą istnieć jakieś ślady. Stanowiłoby to dla nich szansę na wypadek, gdyby nic nie wyszło z eksploatacji żyły. A ów czołg, który według danych wojskowych nie istniał, mógł stanowić ochronę mennicy. Wraz z Dunneldeenem dokonał szybkiego wypadu do Mennicy Stanów Zjednoczonych. Przedtem upewnili się, że tego późnego popołudnia nie ma tam żadnych pojazdów ani samolotów. Wylądowali w parku pod osłoną ogromnych
310
drzew i udali się do celu. W mennicy panowała niczym nie zmącona cisza. Mimo że miejsce to zostało spenetrowane już wcześniej, przeszukali je raz jeszcze, z nadzieją że może Psychlosi przegapili wewnątrz jakiś skarbiec. Nie znaleźli nic.
Bez pośpiechu wyszli na zewnątrz, w ciemność. Przechodzili właśnie obok kopców kryjących to, co kiedyś było samochodami. Dunneldeen, dla odprężenia się, zaglądał do ich wnętrza, ciekawy, jak też te samochody wyglądały w dniach, gdy jeździły. Jonnie myślał o zdjęciach, które pokazał mu Terl. Przeszedł na tył kopców i skierował światło górniczej lampy na ziemię, tak że odbijało w górę tylko poświatę. Jego wzrok zatrzymał się na największym kopcu. Nagle uświadomił sobie, że to właśnie musiał być ów czołg zniszczony przez samolot bojowy. Oderwał kawałek darni - pojazd porastała trawa, która wyrosła na nawiewanym przez setki lat piasku. Zrobił to ostrożnie, żeby później zatrzeć wszelkie ślady. Pojazd nie był zwykłym samochodem. W miejscu wypalenia widniał pogięty metal. Jonnie nigdy przedtem nie widział nic podobnego. Wrak miał szczelinę, z której prawdopodobnie można było strzelać, ale stanowiła jedyną rzecz upodabniającą go do czołgu. Okna miały kraty niczym klatka. Co to jest? Podważył łomem arkusz blachy i wszedł do środka. Wnętrze było okopcone pożarem, a płyty podłogowe poodginane. Podważył jedną z nich. Wstrzymał oddech.
W chwilę później radosny gwizd Jonniego przywołał Dunnel-deena do pojazdu. Szkot wcisnął się do środka... Teraz wszystko stało się jasne. Kiedy nastąpił atak Psychlosów, Mennica Stanów Zjednoczonych podjęła próbę ewakuacji zawartości swoich skarbców. I oto leżało przed nimi w ciężkich sztabach złoto, które spoczywało tu spokojnie od tysiąca lat. Ocenili jego ilość, ważąc sztaby w drżących z podniecenia rękach. Po chwili fala emocji opadła.
- Jest tego mniej niż jedna dziesiąta tony - rzekł Dunneldeen. - Czy Terla to zadowoli?
Jonnie nie sądził, by tak było, a nawet miał pewność, że Terla to nie zadowoli. Było tego również znacznie mniej, niż potrzebowali dla spełnienia własnych zamierzeń.
- Jedna dziesiąta bochenka jest zawsze lepsza niż brak bochenka - powiedział pocieszająco Dunneldeen.
Załadowali dwieście funtów złota do samolotu, przywrócili "czołgowi" poprzedni wygląd, przysypali go śniegiem i zatarli wokół wszelkie ślady. Mieli teraz razem około trzystu funtów złota.
311
Gdy wrócili do domu, historyk stwierdził, że ilość kruszcu jest wystarczająca, by zabrać się za alchemię, mistyczną sztukę przetwarzania ołowiu w złoto. I naprawdę spędził w nocy wiele godzin na bezowocnym studiowaniu owej metody.
Pastor udał się do miasteczka Jonniego, aby przygotować ludzi do ewentualnego wycofania się do starej bazy. Przekazał mu po powrocie życzenia od ciotki Ellen i prośbę, aby bardzo na siebie uważali przy wyprawach w dzikie miejsca. Jonnie spostrzegł, że pastor mówił o ciotce Ellen bardzo ciepło. W głębi duszy życzył mu szczęścia.
8
Trzecia zmiana w osiemdziesiątym szóstym dniu rozpoczęła pracę jak zwykle. W ostatnim czasie żyła stawała się coraz węższa. Ludzie odczuwali za każdym razem gorzkie rozczarowanie, gdy kończyli pracę nie znajdując gniazda ze złotem, mimo że od dawna stracili nadzieję na odnalezienie go.
Dunneldeen, całkowicie już zdrowy, obsługiwał wibracyjną wgryzarkę. Spływał potem w tym zamkniętym, gorącym krańcu sztolni. W pewnej chwili wydało mu się, że dostrzega na ścianie inne zabarwienie. Wyłączył urządzenie i przetarł zmęczone oczy. Spojrzał ponownie. Czyżby to było złudzenie? Nie, to nie złudzenie! Na białej ścianie widniała pojedyncza błyszcząca żółta plama. Przyparł do niej ostrze wgryzarki i włączył zasilanie. Wibrujące ostrze weszło w głąb. Zatrzymał maszynę i podszedł do ściany. Przez moment stał jak zamurowany. W chwilę później ostrym gwizdem dał sygnał do przerwania pracy. Wybuchła dzika wrzawa! To było złoto! Trafili w końcu na drugie gniazdo!
Krzyki ustały równie nagle, jak się zaczęły. Każde ostrze, każde wiertło, jakie tylko mieli do dyspozycji, rozpoczęło cięcie żyły. Na tle bieli kwarcu zaczęły rozkwitać złote struny. Emocjonująca wieść dotarła już do dyżurnego dyspozytora w mieście i w ciągu kilku minut na dole znalazła się cała trzecia zmiana. Miasteczko oszalało. Z pomocą wszystkich Szkotów i nawet dwóch starych wdów utworzono żywy łańcuch transportu wiader z urobkiem z kopalni. Zważoną mieszaniną złota i kwarcu napełniano worek po worku. Złoto miało postać poskręcanych sprężyn i małych, połyskujących guzów.
Dwa dni później, tuż przed zachodem słońca, skończyli opróżnianie gniazda. Po odrzuceniu zanieczyszczeń cały urobek ważył
312
tysiąc sześćset czterdzieści siedem funtów. Razem z posiadanymi już trzystu sześcioma funtami czyniło to tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt trzy funty. Nie była to pełna tona, ale ilość ta powinna była wystarczyć. Wszystko szło zgodnie z planem! Zaczęli czyścić broń.
Pastor modlił się długo i żarliwie za ich sukces. Stawiali wszystko na jedną kartę.
9
Następnego dnia, dwie godziny po zachodzie słońca, Terl czekał przed mennicą. Było ciemno, najbliższe trzy noce również miały być bezksiężycowe. Pogoda na tej przeklętej planecie sygnalizowała początek wiosny. Zdarzały się już nawet pojedyncze ciepłe dni i śnieg tajał. Ta noc też była stosunkowo ciepła, mógł więc spokojnie czekać.
Stał oparty o ciężarówkę z platformą, którą przyjechał z bazy. Był to odrapany gruchot, nie figurujący nawet na stanie inwentarza. Nikt nie zauważył jego zniknięcia. Przygotował się starannie.
Zwierzaki zjawiły się punktualnie. Ich pojazd, oświetlający przed sobą teren, wtoczył się i zatrzymał kilka stóp przed nim. Był załadowany. Więc jednak zwierzaki postarały się wywiązać ze swojej umowy. Tak, one naprawdę musiały być bardzo głupie.
Nie mógł opanować ciekawości. Przeszedł ku platformie, zaczął oświetlać wnętrza worków i grzebać w nich. Złoto! Nie oczyszczone, nie przetopione struny złota, oblepione drobinami białego kwarcu... Nie, były też i kawałki przetopione. Opanował się. Zrobił krok do tyłu i skierował na worki detektor promieniowania. Były czyste. Rzucił okiem na tłoki, za pomocą których nadwozie wspierało się na mechanizmie jezdnym, oszacował masę ładunku. Biorąc poprawkę na niewielką wagę ludzi - około czterystu funtów - i na zanieczyszczenia, musiał mieć tu prawie tysiąc dziewięćset funtów kruszcu. Wiedział z ostatnich dokumentów handlowych, że ze względu na niedostatek złota na rynku Psychlo cena podskoczyła do ośmiu tysięcy trzystu dwudziestu jeden kredytów galaktycznych za uncję. Ładunek był więc wart w przybliżeniu - w liczeniu pamięciowym był bardzo sprawny - sto osiemdziesiąt dziewięć milionów siedemset osiemnaście tysięcy dziewięćset kredytów. Niewiarygodna fortuna! Bogactwo i władza! Czuł, jak rozpiera go siła.
313
Zwierzaki nie wychodziły z kabiny. Teri podszedł do niej z boku i oświetlił wnętrze. Byli tam: Dunneldeen, Dwight i jeszcze jeden Szkot. Wykonując pantomimiczny spektakl, Teri usiłował dowiedzieć się, gdzie jest zwierzak o imieniu Jonnie. Zrozumiałość pantomimy była problematyczna, ale Dwight, który biegle znał język Psychlo, dokładnie wiedział, o co chodzi. Świadomie kalecząc wyrazy, powiedział:
- Jonnie nie móc przybyć. On mieć wypadek i zranić noga. On powiedzieć, my przyjechać. Bardzo ubolewać.
Wiadomość ta w pewnym stopniu zaskoczyła Terla. Krzyżowała jego plany. Ale istotnie, na zdjęciach terenu kopalni zrobionych tego popołudnia przez bezpilotowy samolot zwiadowczy, zauważył przewrócony spychacz, nie spostrzegł natomiast Jonniego z charakterystyczną jasną brodą, zawsze widocznego na zdjęciach z ostatnich miesięcy. Niech tam, nieważne. Nie było się czym specjalnie przejmować - najwyżej opóźni to moment pozbycia się kobiet. Zraniona noga nie blokowała przecież "sił psychicznych" tego zwierzaka. Uruchomiłby je, gdyby kobiety zostały zabite. A raz wyzwolone "siły" mogłyby narobić szkody. Chociaż, czy była taka przeszkoda, z którą on, Teri, nie mógłby sobie poradzić?
- My pomóc przenieść worki do inny samochód - odezwał się Dwight.
- Nie - powiedział Teri, ilustrując słowa szerokimi i wymownymi gestami łap - po prostu zmienimy samochody. Rozumiecie? Ja zatrzymuję ten, wy zabieracie tamten.
Trójka Szkotów wysypała się z wielkiej kabiny ciężarówki Psychlo i wsiadła do kabiny samochodu Terla. Miejsce za kierownicą zajął Dunneldeen. Uruchomił silniki i szerokim zakrętem wyprowadził wóz z ulicy, kierując się tam, skąd przybyli. Teri pozostał na miejscu z wyczekującym uśmieszkiem. Ciężarówka dojechała do rogu i skręciła w boczną ulicę, znikając z pola widzenia Terla. Dunneldeen pośpiesznie zaprogramował automatyczną jazdę wozu w dół stoku. Spojrzał w bok, by upewnić się, że Dwight i drugi Szkot mają drzwi otwarte.
- Teraz! - szepnął.
Wyskoczyli. Dunneldeen otworzył swoje drzwi i dał nura, skulony, na miękką darń ulicy. Spojrzał za siebie. Pozostała dwójka już się podniosła i biegła, by się ukryć. Z kieszeni wyszarpnął osłonę cieplną i zaczął biec w stronę alei. Udało się!
Ciężarówka przejechała wzdłuż ulicy jeszcze jakieś sto jardów
314
i nagle eksplodowała, wywołując gwałtowny wstrząs, od którego runęły budynki po obu stronach ulicy.
Wyczekujący przy załadowanej złotem ciężarówce Teri zachichotał. Słyszał grzechot odłamków i przeciągły grzmot wywołany rozpadaniem się budynków. Czuł dużą przyjemność, choć byłby bardziej zadowolony, gdyby wewnątrz pojazdu znajdował się jeszcze tamten zwierzak. Nie musiał sprawdzać. I tak by nic nie znalazł. Ładunek wybuchowy z zapalnikiem odległościowym był umieszczony pod siedzeniami. Wsiadł do załadowanej ciężarówki i poprowadził ją do budynku odlewni. Wszystko było przygotowane. Już dawno opracował siedem wariantów zastawienia pułapki na ludzkie stworzenia. Wykonał piąty, który przewidywał odprawienie ciężarówki wraz ze zwierzakami. Los sprawił, że wyszło lepiej, niż się spodziewał.
Z pobliskich domów wyłonili się ludzie w osłonach termicznych. Dołączył do nich Dunneldeen i pozostała dwójka. Rozpoczynali drugą fazę operacji. Czy szczęście uśmiechnie się do nich i następnym razem? Przechytrzenie szalonego Psychlosa zależało w dużej mierze od wielkiego szczęścia.
10
W pomieszczeniu starej odlewni Terl wszystko przygotował już wcześniej. Na oknach zaciągnięte były żaluzje, uszczelniono drzwi. Spośród oryginalnego wyposażenia, którym kiedyś posługiwali się ludzie, pozostawił jedynie ogromny metalowy kocioł na środku podłogi. Przerobił go nieco za pomocą szybkogrzejnych elementów psychloskiej aparatury. Przygotował narzędzia, kokile i molekularne natryskiwacze. Wyposażenie do znakowania pochodziło z kostnicy w bazie.
Zaparkował ciężarówkę przed nie oświetlonymi drzwiami i bez najmniejszego wysiłku, zabierając jednocześnie po sześć, zaniósł worki do środka. Ich zawartość przesypał do kotła. Ukrył ciężarówkę, wszedł do środka i zaryglował za sobą drzwi. Sprawdził, czy wszystkie żaluzje są na miejscu. Nie dostrzegł jednak wywierconego otworu w jednej z nich. Włączył przenośne lampy. Z wprawą przebiegł czujnikiem po ścianach pomieszczenia w celu upewnienia się, że nie ma w nich urządzeń podsłuchowych ani miniaturowych kamer. Zadowolony odłożył czujnik. W tej samej chwili, w której czujnik z brzękiem spoczął na stole, niewidzialna ręka uchyliła drzwi starego kanału wentylacyjnego
315
i umieściła obok otworu dwie kamery guzikowe. Dobrze nasmarowane drzwi zamknęły się bezdźwięcznie. W dół posypało się trochę pyłu. Terl spojrzał w górę. "Szczury - pomyślał. - Nic, tylko szczury".
Włączył grzejniki kotła. Złote struny i grudki zaczęły kurczyć się i topnieć. Powstawały pęcherze. Nie mógł dopuścić do przegrzania złota, bo przechodziło wówczas w postać gazową i można było wiele stracić w parach. Belki dachu tej starej odlewni musiały być nasycone złotem wydzielanym ze skondensowanych par. Obserwował uważnie termometry. Żółtopomarań-czowa zawartość kotła przybrała postać ciekłą, więc zmniejszył intensywność grzania. Rozstawił wszystkie kokile. Były przeznaczone do odlewania pokryw trumien, produkowanych na miejscu w warsztatach bazy. Nałożył rękawice bez palców i chwycił wielki czerpak. Rozpoczął przelewanie płynnego złota do pierwszej kokili.
Dwieście funtów złota na trumnę. Dziesięć pokryw. Pracował szybko i z wprawą, uważając, aby nie uronić ani kropli. Syk roztopionego metalu, stykającego się z formą, brzmiał w jego uszach jak najwspanialsza muzyka.
Jakie to wszystko proste. Towarzystwo nalegało, aby trumny były robione z ołowiu. Od czasu do czasu na jakiejś odległej planecie zdarzały się przypadki śmierci pracowników spowodowane promieniowaniem. Po kilku paskudnych awańach, takich jak rozpadnięcie się trumien w czasie transfrachtu, i innych, mniejszych wypadkach, przyczynę których stanowiło promieniowanie, Towarzystwo - pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy lat temu - ustanowiło sztywne zasady. Na Psychlo ołowiu było w bród, mieli go ogromne ilości. Mieli też obfitość żelaza, miedzi i chromu. Brakowało natomiast złota, boksytu, molibdenu i kilku innych metali. Tak więc trumny zawsze wykonywano z ołowiu usztywnianego dodatkami stopowymi, takimi jak bizmut. Poza pokrywami nie musiał zrobić nic więcej. Trumien w kostnicy były stosy. Musiał oczywiście działać skrycie, wyglądałoby to nieco podejrzanie, gdyby robił dodatkowe pokrywy i dokładał je do stosów już istniejących.
Wkrótce miał już napełnionych dziesięć kokil. Ta ostatnia wymagała nieco sprytu. Kocioł był już prawie pusty, a na dnie znajdowała się jedynie mieszanina odłamków skał i osadów. Musiał się śpieszyć, pracę trzeba było ukończyć przed brzaskiem. Szybko ostudził masę zalegającą dno i wrzucił ją do gąsiora z kwasem, aby rozpuścić skały i wydzielić osady. Następnie znów
316
włączył grzanie. Widok oparów gotującego się kwasu sprawił mu przyjemność. Zgarnął rozpuszczony szlam i ponownie podgrzał złoto. Wykorzystując każdą drobinę, zdołał całkiem poprawnie wykonać ostatnią pokrywę. Aby ciężar jej zgadzał się z innymi, dodał trochę roztopionego ołowiu. Podczas gdy kokile stygły, oczyścił kocioł i czerpak. Upewnił się, że nie ma śladów na podłodze.
Pokrywy nie stygły dostatecznie szybko, więc skierował na nie strumień powietrza z przenośnego wentylatora. Delikatnie opukał jedną z nich. Dobrze! Wyjął ostrożnie pokrywy z kokil i ułożył je na stole. Wydobył molekularny natryskiwacz, osadził w nim ołowiowo-bizmutowy pręt i zaczął pokrywać złoto warstewką obu metali. Na nadanie dziesięciu trumiennym pokrywom wyglądu ołowianych zużył prawie siedem prętów.
Zdjął rękawice i skompletował sprzęt do znakowania, pochodzący ze standardowego wyposażenia kostnicy. Wyjął z kieszeni listę. Z wielką zręcznością naniósł na pokrywy dziesięć nazwisk, służbowe numery Towarzystwa i daty śmierci.
Zdobycie dziesięciu dał nastręczało pewien kłopot. Trzy należały do wartowników, którzy zginęli przy eksplozji broni, było ciało Numpha, był Jayed (niech go szlag trafi!). Ale realizowany przez medyków kopalni program bezpieczeństwa pracy sprawiał, że liczba wypadków była ostatnio mniejsza niż normalnie i od czasu ostatniego - pół roku temu - odpalenia zdarzyły się w kopalni tylko trzy wypadki śmiertelne. Tak więc Teriowi długo brakowało dwóch ciał.
Jedno zdobył, podrzucając ładunek detonujący do otworu strzelniczego przed napełnieniem go materiałem wybuchowym. Sądził, że będą z tego dwa lub trzy trupy, ale zginął tylko miner. Z ostatnim były pewne komplikacje. Obluzował drążek sterowniczy trójkołowca. Pojazdy te jeździły między przeszkodami z dość dużą prędkością.
Ale musiał czekać całe trzy nudne dni, zanim wreszcie drążek się urwał i kierowca się zabił. W końcu miał całą dziesiątkę w komplecie.
Nazwiska wybił znacznikiem w miękkim metalu pokryw. Sprawdził je. Z dwóch napisów przebijało złoto, a tak być nie mogło. Sięgnął raz jeszcze po molekularny natryskiwacz i poprawił warstwę ołowiowo-bizmutową. Teraz było znakomicie. Czubkiem pazura dokonał próby. Warstwa nie dała się zdrapać. Wytrzyma prawdopodobnie i transport na wózkach widłowych. Znów sięgnął po znacznik i w dolnym lewym narożniku każdej pokrywy
317
wykonał mały znak "x", trudno dostrzegalny dla kogoś, kto go nie szukał.
Czas naglił. Sprzątnął narzędzia i odłączył od kotła grzejniki. Rozejrzał się wokół - miał wszystko. Wyłączył światła, doprowadził ciężarówkę przed drzwi i załadował na nią pokrywy. Na wierzch wrzucił sprzęt. Wrócił do środka, wziął worek z piachem i rozsypał go po całym pomieszczeniu. Dla pewności jeszcze raz włączył na krótko lampę, zatrzasnął drzwi i odjechał pełen wewnętrznego zadowolenia.
W odlewni otworzyły się drzwi szybu wentylacyjnego. Na moment pojawiła się w nich ręka, miniaturowe kamery znik-
n?ty-
Terl skierował się do bazy. Od kilku tygodni wykonywał w jej pobliżu nocne jazdy, więc choć było już bardzo późno, hałas silnika nie powinien na nikim zrobić wrażenia. Było ciemno. Zatrzymał się przy kostnicy i nie zapalając świateł, wniósł dziesięć pokryw do środka. Następnie podjechał ciężarówką na pobliskie złomowisko i porzucił tam narzędzia. Wrócił do kostnicy, zamknął drzwi i włączył światła. Skontrolował, czy nie ma urządzeń podsłuchowych. Nie spostrzegł jednak, że w grubej ścianie wywiercony był malutki otwór ani że - tuż po tym, jak schował wykrywacz - pojawiła się w nim miniaturowa kamera.
Ze sterty pustych trumien wybrał dziesięć. Zdjął z nich pokrywy, odrzucił je z powrotem na stos. Z regałów ściągnął dziesięć ciał i z łoskotem powrzucał do trumien. Jayed był ostatni.
- Słuchaj, Jayed, ty durne ścierwo, zgniły i wszawy agencie IBI. To był chwyt poniżej pasa, przybyć tu i straszyć lepszych od siebie. I co na tym zarobiłeś? - Terl uniósł zrobioną przez siebie pokrywę i sprawdził nazwisko. - Trumnę i grób, w którym leżeć będziesz jako Snit. - Wydawało się, że szklane oczy trupa patrzą na niego z wyrzutem. - Nie, Jayed, nie ma się o co spierać. Naprawdę, nie ma o co. Ani zamordowania ciebie, ani mordu na Numphie nikt nigdy nie przypisze mnie. Żegnaj, Jayed!
Zatrzasnął wieko trumny. Nałożył pokrywy na pozostałe. Sprawdził, czy na wszystkich są małe znaczki "x". Sięgnął po narzędzie do zimnego spajania metalu i szczelnie przymocował pokrywy trumien do pudeł. Odłożył narzędzie na półkę. Z kieszeni wydobył sprzęt do znakowania i umieścił go tam, gdzie leżał uprzednio. Rozejrzał się wokół, wyprężył z dumą. Dotychczas wszystko przebiegało idealnie! Do odpalenia transfrachtu pozostał jeszcze jeden cały dzień, a on już był gotów. Sięgnął do wyłącznika
318
światła. Nie słyszał szmeru towarzyszącego wyciąganiu mikro-kamery z otworu i zapełnianiu go cementem.
Otworzył drzwi. Zaczęło świtać. Powoli ruszył w kierunku swojego mieszkania na wzgórzu.
Za jego plecami, przy kostnicy, dwie ciemno ubrane sylwetki zsunęły się do parowu.
Cztery godziny później Jonnie, Robert Lis, rada i wszyscy zainteresowani członkowie zespołu przeglądali któryś już raz utrwalone mikrokamerami obrazy. Nie wolno im było niczego przeoczyć. Nie tylko ich los, ale i całych galaktyk zależał od tego, czy nie popełnią błędu.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hubbard L Ron Saga roku 3000 3
Hubbard, L Ron (Scientology) Errors in Time tape
(ebook) L Ron Hubbard Dianetics Scientology Control and the mechanics of SCS
L Ron Hubbard Dianetics
L Ron Hubbard Dianetics
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (02) Blask twoich oczu
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 40 Więżniowie Czasu
Twilight Saga New Moon 2009 CAM XviD POISON
Kalendarz roku szkolnego na lata 2011 2029
Dunlop?rbara slub roku
zal por roku
czas pracy w 2010 roku w pytaniach i odpowiedziach

więcej podobnych podstron