13 (154)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 13 .    





1
    "Jedna rzecz naraz - mówił Jonnie do siebie. - Rób każdą rzecz
dokładnie. Każdą, którą się właśnie zajmujesz, i w kolejności!" Wyczytał to w
jednej ze znalezionych w bibliotece książek. Kiedyś szukał w książkach
informacji o lekarstwie przeciwko promieniowaniu, które wreszcie znalazł. Ale
przy okazji natrafił na książkę, w której opisano sposoby przezwyciężania chaosu
i utraty panowania nad sytuacją. Zdarzało się to zazwyczaj wtedy, gdy zbyt wiele
rzeczy działo się naraz. A na pewno miało to miejsce właśnie teraz! Bezzałogowy
bombowiec, możliwość kontrataku Psychlosów, ciągle jeszcze wątpliwy wynik bitwy
o centralną bazę. Żadnych raportów na temat ataków na inne kopalnie. Można było
bardzo łatwo stracić orientację, popełnić błąd, a nawet wpaść w panikę. Trzeba
było więc zachować spokój. I tylko zajmować się jedną rzeczą naraz.
    Tancerka gnała pełnym galopem na południe. Nie było to zbyt
dobre, gdyż mogła się ochwacić. Jonnie zaczął więc stosować trucht na przemian z
galopem. Tancerka od razu złapała równiejszy oddech. Zaczynał zapadać zmrok.
Wszystko mogło zostać zaprzepaszczone przez coś tak niedorzecznego jak okulały
nagle koń. Trucht, galop, trucht, galop. Dwadzieścia mil. Musi się udać! W
kieszeni miał malutki - jak na standardy Psychlo radiotelefon górniczy. Po
dziesięciu milach zaczął wywoływać Glencannona, pilota Thora.
    Na mniej więcej jedenastej mili usłyszał wreszcie głos
Glencannona:
    - To ty, MacTyler? Jego Głos brzmiał słabo.
    - Czy z miejsca, w którym się znajdujesz, możesz dostrzec
galopującego konia? - zapytał Jonnie.
    Zapanowała dłuższa cisza. A potem:
    - Tak, jesteś o jakieś trzy mile ode mnie na północny wschód.
Dostałeś Terla?
    - Owszem, chwilowo jest cały w pętach.
    Znów zapanowała cisza, którą w końcu przerwał krótki, warkliwy
śmiech. Część napięcia z głosu Glencannona zniknęła, gdy odezwał się następnie:

    - Czego on tam szukał?
    Zbyt długo trzeba by opowiadać. Nie było teraz na to czasu.
Zachowując spokój, Jonnie powiedział do mikrofonu:
    - Dziewczęta są bezpieczne. Thor jest ranny, ale niezbyt
gromie.
    Z głośnika dobiegło westchnienie ulgi.
    - Czy jesteś w stanie pilotować samolot? - zapytał Jonnie.
    Pauza.
    - Mam żebra trochę poturbowane i zwichniętą kostkę. To dlatego
tak długo wlokę się z powrotem do bary. Ale owszem, MacTyler, oczywiście, że
jestem w stanie pilotować samolot.
    - Posuwaj się dalej w kierunku bazy głównej! Miej w pogotowiu
jakąś latarkę do migania światłem. Poślę po ciebie górniczy pojazd. Będą tam
potrzebować osłony i wsparcia z powietrza.
    - Mam latarkę. Przykro mi z powodu tej osłony powietrznej.
    - To była moja wina - rzekł Jonnie. - Powodzenia!
    Tancerka na zmianę to galopowała, to biegła truchtem. Jonnie
starał się zachować spokój. W tej walce wciąż jeszcze mieli duże szanse.
Zdecydowali się, by nie niszczyć zupełnie głównej bazy Psychlosów. Historyk
chciał dorwać się do miejscowej biblioteki. Angus chciał zawładnąć wszystkimi
maszynami w warsztatach. Dlatego nie używali przeciwko kopułom kul
radioaktywnych. Poza bombowcem bezzałogowym i samolotem eskortowym żaden inny
pojazd powietrzny nie opuścił hangaru. Mieli je więc widocznie pod kontrolą.

    Z odległości pięciu i pół mili od bazy zaczął wywoływać Roberta
Lisa. Miał nadzieję, że ktoś będzie na stałym nasłuchu pasma górniczego
radiotelefonu. Odezwał się kierownik szkoły, co zdumiało Jonnie'ego, gdyż wraz z
pastorem, historykiem i starymi kobietami byli oni wpisani na listę osób
zwolnionych z czynnego udziału zbrojnego. Wkrótce potem Jonnie usłyszał pełen
ulgi głos Roberta Lisa.
    - Dziewczęta są bezpieczne - powiedział mu Jonnie.
    Zapanowała chwila ciszy, gdyż Robert Lis najwidoczniej
przekazywał dalej tę wiadomość. Wkrótce potem z głośnika dobiegły przytłumione
głosy radości. Wiadomość była najwidoczniej dobrze przyjęta.
    - Trzymamy się tutaj - rzekł Robert Lis. - Muszę z tobą poufnie
porozmawiać, jak tylko tu dotrzesz, bo nie mogę poruszać tego tematu przez
radiotelefon.
    Tancerka przemknęła skrajem kępy drzew. Zaczęło się robić
ciemno.
    - Te małpy nie rozumieją po angielsku - powiedział Jonnie.
    - To nieważne. I tak nie mogę mówić o tym otwarcie. Kiedy tu
dobijesz?
    - Za jakieś piętnaście minut - odparł Jonnie.
    - Dojedź tu przez północny parów! W pobliżu bazy trwa dość
ostra wymiana ognia.
    - Dobrze - odparł Jonnie. - Czy samoloty są w porządku?
    - Przesunęliśmy je tu, do parowu, żeby były lepiej osłonięte.
Ale nie mamy pilotów.
    - Wiem o tym. A teraz słuchaj! Niech ktoś zaopatrzy jeden z
samolotów w następujące rzeczy: ciepłe ubranie, kaftan i rękawice na mój
rozmiar, trochę jedzenia, parę zwykłych nie radioaktywnych min samoprzylepnych,
karabin szturmowy, aparat tlenowy z maską do oddychania i dużym zapasem butli -
będę leciał na wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy stóp.
    W głośniku zapanowała cisza, więc Jonnie ponaglił:
    - Zrozumiałeś?
    - Owszem - odparł Robert Lis. - Wszystko będzie wykonane.
    W jego głosie na pewno jednak nie było słychać entuzjazmu.
    - Wyślij też parę pojazdów górniczych - dodał Jonnie, podając
lokalizację. - Lepiej byłoby, gdybyś wysłał też ze dwóch ludzi, którzy pomogliby
sprowadzić tu Terla.
    - Terla? - zainteresował się Robert Lis.
    - Tak, Terla - odparł Jonnie. - Trzymaj ten samolot w
gotowości! Zaraz po przybyciu chcę na nim wystartować.
    Milczenie. A potem głos Roberta:
    - Wszystko będzie wykonane.
    Jonnie wyłączył radiotelefon. Pięć minut później minął go
pojazd górniczy podążający w kierunku północnym. W zapadającym zmroku zauważył
na pojeździe pastora, jedną ze starych kobiet i Szkota z umieszczonym na
temblaku ramieniem. Pastor uniósł rękę w geście błogosławieństwa - nie, to był
salut! Wyruszyli po Thora, dziewczęta i Terla. Za pojazdem górniczym fruwał w
powietrzu kawał łańcucha z dźwigu. Jonnie obejrzał się. Stara kobieta była
uzbrojona w karabin szturmowy.
    Odgłosy wymiany ognia stawały się coraz głośniejsze. Gejzer
wody z systemu przeciwpożarowego strzelał w górę na wysokość dwustu stóp. Pod
nim migotały niebieskozielonkawe płomienie miotaczy energii. Pomarańczowe błyski
broni szturmowej były bardziej widoczne w potokach świateł zalewających całą
bazę.
    Jonnie skierował Tancerkę do ujścia parowu i zatrzymał ją przy
dwóch pozostałych samolotach. Nad ich głowami śmigały po niebie smugi strzałów z
ciężkich miotaczy ręcznych. Koń dyszał ciężko. Był cały pokryty pianą, ale nie
wykazywał śladów ochwacenia. "Jedna rzecz naraz - powtarzał sobie Jonnie. Możesz
spokojnie przechwycić ten bombowiec".










2
    Robert Lis miał narzuconą starą pelerynę na bojowy ubiór
antyradiacyjny. Jego siwe włosy były przypalone z jednej strony. Twarz miał
spokojną, ale przez spokój przebijała nuta zatroskania. Złapał dłoń Jonnie'ego i
potrząsnął nią mocno w serdecznym powitaniu.
    Jonnie popatrzył na osmalone włosy i zapytał:
    - Jakie macie straty?
    - Niewielkie - odparł Robert Lis. - Zadziwiająco małe. Nie chcą
się nam wystawiać. Przypomina to walkę w czasie sztormu. Słuchaj, ty przecież
nie masz na sobie ubioru antyradiacyjnego...
    - Woda spłukuje wszelkie materiały promieniotwórcze równie
szybko, jak wy je wystrzeliwujecie - przerwał mu Jonnie. - Ale ja mam coś innego
do zrobienia. W tym bezzałogowym bombowcu nie ma gazu do oddychania. Nie
potrzebuję więc okrycia antyradiacyjnego.
    - Jonnie, czy ten bombowiec nie może poczekać, dopóki wszystkie
kopalnie nie zostaną zrównane z ziemią? Przecież potrzebuje on aż osiemnaście
godzin, żeby dolecieć do miejsca przeznaczenia za oceanem. Cały czas go
śledziliśmy na ekranach radarowych tego samolotu. To znaczy, śledziliśmy samolot
eskortujący. Sam bombowiec ma zamontowane kasatory fal.
    Jonnie otworzył drzwi samolotu. Wszystko było przygotowane. Na
fotelu leżał chleb i wędzone mięso. Jedna ze starych kobiet wręczyła mu kubek
dymiącej herbaty ziołowej, która miała podejrzany zapach whisky. Gdy spojrzał na
nią pytająco, powiedziała:
    - Nie mogą przecież jeść samych kul - i wybuchnęła gdakającym
śmiechem.
    - Ciągle jeszcze z powodzeniem zachowujemy ciszę radiową
odezwał się Robert Lis.
    Uzgodnili jeszcze przed rozpoczęciem akcji, że przez dwanaście
godzin obowiązywać będzie cisza radiowa, aby ułatwić pilotom atak na odległe
kopalnie Psychlosów.
    - To więcej niż potrzebują. Możemy skrócić ten czas i wtedy
wszyscy mogliby skupić swój wysiłek na tym bombowcu...
    - Leci w kierunku Szkocji - powiedział Jonnie. - To jest jego
pierwszy cel.
    - Wiem o tym.
    Jonnie dopił kubek gorącego napoju i zaczął wdrapywać się do
samolotu.
    - Jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć. - Robert
przytrzymał go za rękę. - Prawdopodobnie nie udało się nam uderzyć w Psychlo.

    - Wiem o tym - odparł Jonnie.
    - Znaczy to, że możemy potrzebować wszystkich samolotów i
całego sprzętu, jaki tylko uda się nam tu zdobyć. Wszystko to znajduje się w
hangarach pod nami. Nie mamy jednak wystarczającej liczby ludzi, by wziąć bazę
szturmem, a jednocześnie nie wolno jej zniszczyć.
    - Możesz wypracować to z Glencannonem. Za jakieś pół godziny
będziesz miał pilota. Możesz uderzyć na nią z powietrza - rzekł Jonnie i
skierował się do wejścia do samolotu.
    I znów dłoń Roberta zacisnęła się na jego rękawie.
    - Tuż przed zachodem słońca zdarzyła się dziwna rzecz rzekł
Robert. - Poddał się czołg.
    Jonnie zszedł z powrotem na ziemię. Równie dobrze mógł tutaj
ubierać się w ciepły ubiór niezbędny do lotu na dużych wysokościach i
jednocześnie słuchać Roberta.
    - Mów dalej!
    Robert wziął głęboki oddech, ale nim rozpoczął dalsze
sprawozdanie, przybiegł goniec z meldunkiem, że historyk z Akademii dostarczył
nowy ładunek amunicji. Robert polecił mu dopilnowanie, by amunicja dotarła do
grup szturmowych. Smugi ognia miotaczy nad ich głowami nadal chłostały całkiem
już ciemne niebo.
    - Otóż ten czołg nosi nazwę "Rębajłem do chwały". Znajduje się
z drugiej strony parowu. Och, nie ma powodu do alarmu! Mamy go w swoich rękach.
Wyjechał z drzwi garażu i skierował się wprost na nas. Rąbnęliśmy do niego z
bazooki, ale go nawet nie drasnęła. Nie odpowiedział jednak ogniem. Dojechał
wprost do ujścia parowu i przez śluzę atmosferyczną wyrzucił urządzenie
rozmównicze, żądając rozmowy z przywódcą "Hocknerów". Zażądał gwarancji
bezpieczeństwa w zamian za współpracę. Johnie nakładał ciepłe buty.
    - No dobrze, mów dalej!
    - Była to niesamowita scena - kontynuował Robert. - Gdy
otrzymali już gwarancje bezpieczeństwa, wyszli z czołgu. Oświadczyli, że są
braćmi Chamco. Zaczęliśmy ich przesłuchiwać. Powiedzieli, że wiedzą, iż Terl ich
sprzedał. Wydaje się, że był tam jakiś menedżer górniczy o imieniu Char, który
zaginął tuż przed odpaleniem. Otóż ten Char powiedział braciom Chamco, że
dokonano morderstwa. Że Terl zamordował namiestnika planety, aby na jego miejsce
mianować niejakiego Kera. I że tego popołudnia Ker odmówił im przydziału
amunicji dla ich czołgu. Bracia Chamco twierdzili, że Terl i Ker sprzedali
wszystkich pewnej rasie zwanej Hocknerowie z Duralebu i że nawet odpalili
bezzałogowy bombowiec, aby zmieść z powierzchni ziemi inne zagłębia kopalniane.

    - Przypuszczam, że większość z tego ma sens - rzekł Johnie. - Z
wyjątkiem fragmentów dotyczących Hocknerów i bombowca. Psychlosi mają mnóstwo
wrogów, ale według ich historyków zwyciężyli Hocknerów już przed wieloma laty.
Sir Robercie, z całym należnym szacunkiem, ale muszę już ruszać...
    - Co więcej - mówił Robert Lis - nie mają tam paliwa ani do
czołgów, ani do samolotów. Zlikwidowaliśmy cztery ich wypady po paliwo do
składu. Ale mają mnóstwo amunicji do ręcznych miotaczy energii, a my mamy za
mało ludzi do przeprowadzenia szturmu...
    - Co jeszcze? - zapytał Johnie. - To wszystko brzmi raczej jako
dobre, a nie złe nowiny.
    - No cóż, nie wszystkie nowiny są równie dobre. Wydaje się, że
baza pod nami ma jeszcze szesnaście poziomów w głąb, A każdy poziom rozciąga się
na całe akry. Pomieszczenia mieszkalne, warsztaty, garaże, hangary, biura,
pracownie, biblioteki, magazyny...
    - Nie miałem pojęcia, że tego aż tyle, ale to również nie są
złe wiadomości.
    - Poczekaj! Gdyby ta cała baza została trafiona pociskiem
radiacyjnym, wówczas wszystkie siły szturmowe zostałyby rozerwane na strzępy.
Walczymy na odbezpieczonej bombie. Musimy zachować te samoloty i cały sprzęt,
jeśli mamy bronić Ziemi. I będzie nam potrzebny również później, jeśli
rzeczywiście zniszczymy Psychlo.
    - Wkrótce będziesz miał wsparcie z powietrza - rzekł Johnie. -
Wtedy możesz wycofać...
    - Otóż bracia Chamco twierdzą, iż wiedzą, co się stanie tam
wewnątrz, gdy całą bazę wypełnimy powietrzem! Mówią, że wiedzą też, w jaki
sposób "my Hocknerowie" odbiliśmy z powrotem cały system Duraleb. Twierdzą, że w
bazie nie ma dostatecznej liczby masek i butli z gazem do oddychania. Bracia
Chamco są inżynierami. Obiecali nam pomoc w zamian za odpowiednią zapłatę.
Mówią, że wszyscy Psychlosi pracowali za połowę wynagrodzenia i bez żadnych
premii. A poza tym oni nie chcą zginąć w tym - jak go określili - "zalewie
powietrza".
    Johnie miał już na sobie ciepłe ubranie i właśnie kończył jeść
sandwicza z owsianego chleba i suszonej dziczyzny.
    - Sir Robercie, skoro tylko będziesz miał do dyspozycji
wsparcie z powietrza, będziesz mógł zaplanować coś...
    - Bracia Chamco powiedzieli, że system recyrkulacji gazu do
oddychania wychodzi z zewnątrz bazy i jest chłodzony powietrzem. Dzięki sprytnie
zadawanym pytaniom przyznali, że wystarczy odstrzelić rury wlotowe od systemu
chłodzącego, a wtedy pompy samoczynnie wypełniają powietrzem całe wnętrze bazy.

    - A więc masz już ten problem całkowicie rozwiązany rzekł
Johnie.
    - Owszem, ale trzeba odstrzelić te wloty z powietrza i to z
dużej odległości.
    - To nie zabierze zbyt wiele czasu. Gdy tylko Glencannon dotrze
tutaj...
    - Otóż myślę, że to ty powinieneś to zrobić - powiedział
Robert. - Nie jest to zbyt niebezpieczne i jeśli dasz ognia z odległości jakiejś
pół mili...
    - Mogę to zrobić po starcie.
    - Ale musisz wylądować tu z powrotem, aby sprawdzić...
    Johnie nagle uświadomił sobie, o co właściwie Robertowi
chodziło. Robert Lis chciał zaczekać, aż wszystkie samoloty dotrą do bombowca.
Lecz byłoby to wyzywaniem losu. Samoloty wysłane do pozostałych kopalni też
mogły być właśnie w kłopotach.
    - Sir Robercie, czy starasz się powstrzymać mnie przed atakiem
na ten bombowiec?
    Stary weteran rozłożył ręce.
    - Johnie, tak niewiele zostało nam do zwycięstwa, żebyś się
teraz dał zabić - powiedział z błagalnym wyrazem oczu.
    Johnie zaczął wspinać się do kabiny samolotu.
    - No to ja lecę z tobą - wykrzyknął Robert Lis.
    - Zostaniesz tu i będziesz dowodził tym szturmem!
    Pojazd górniczy zarykoszetował u wejścia parowu i zatrzymał
się. Kierowca złapał karabin szturmowy i pobiegł z powrotem na linię walki.
Glencannon wygramolił się z pojazdu i podszedł do nich kulejąc.
    - Niech to szlag trafi! - zaklął Robert Lis.
    - O co chodzi? - zapytał Glencannon trochę skonfundowany takim
pozdrowieniem. - Wszystko w porządku. Jeśli tylko ktoś mógłby obandażować mi
żebra i tę kostkę, to mogę latać.
    Robert Lis otoczył ramieniem Glencannona.
    - Chodziło o coś zupełnie innego. Cieszę się, że wróciłeś żywy.
Mamy dla ciebie robotę. Właściwie wiele roboty. Ci snajperzy w kwaterach starych
Chinkosów...
    - Do widzenia, Sir Robercie - powiedział Johnie i zamknął drzwi
samolotu.
    - Powodzenia! - odparł smutno Robert.
    Wiedział dobrze, że jeśli wszystko inne zawiedzie, to Johnie
przeprowadzi na bombowiec samobójczy atak. Wówczas nie ujrzałby już nigdy
Jonnie'ego. Odwrócił się szybko i zaczął wydawać rozkazy dwóm oczekującym
gońcom. W oczach miał łzy.
    Johnie jak błyskawica wyprysnął z parowu, zanim ktokolwiek mógł
go zauważyć i trafić z miotacza. Wkrótce potem podążał do swego celu. Miał
wykonać sam to, czego nie udało się dokonać połączonym siłom zbrojnym całej
Ziemi.
    Czekanie, aż bombowiec zbliży się do Szkocji, mogło się okazać
zbyt ryzykowne. Gdyby atak na samolot zakończył się sukcesem, kanistry z gazem
mogłyby ulec zniszczeniu, a wówczas kapryśne wiatry mogłyby zatruć nim nie tylko
Szkocję, ale i Szwecję. Należało zaatakować go całą dostępną artylerią
pokładową. Ale nawet i to nie gwarantowało sukcesu. I nikt jeszcze nigdy nie
próbował zderzenia czołowego bombowca z lecącym z maksymalną prędkością
samolotem bojowym, którego wszystkie miotacze pokładowe zionęłyby ogniem aż do
momentu kolizji. Byłby to ostateczny środek, gdyby wszystkie inne zawiodły,
który prawdopodobnie zniszczyłby prawie wszystko. Nie mówił o tym Robertowi i
miał nadzieję, że staruszek niczego się nie domyślał.










3
    Dunneldeen był bardzo szczęśliwy. Zagłębie Kornwalii na Wyspach
Brytyjskich leżało dokładnie na jego kursie, oświetlone tak, jak kiedyś musiano
oświetlać starodawne miasta.
    O Kornwalię ciągnęli słomki. Było to owo zagłębie górnicze, z
którego wyruszały ekipy myśliwskie polujące na Szkotów. Tamtejsi Psychlosi przez
całe wieki podczas swych wolnych od pracy dni polowali na ludzi dla sportu,
zabijając ich bez liku. Opowiadano nawet historie o pewnym zespole rajdowym,
który został pochwycony przez Psychlosów, przywiązany do okolicznych drzew i
rozstrzeliwany, człowiek po człowieku, przez osiemnaście dręczących dni. Było
wiele podobnych historii.
    Ku zazdrości wszystkich pozostałych, najdłuższą słomkę
wyciągnął Dunneldeen i jego kopilot Dwight. Pilnie przyswajali sobie wszystkie
szczegóły nawigacyjne.
    Przez ponad tysiąc lat żaden Szkot nie dotarł nigdy bliżej niż
na sto mil do tego zagłębia, więc niezbyt wiele na jego temat wiedziano. Z tym
większym zapałem przyswajali sobie wszystko, cokolwiek na ten temat było
wiadomo.
    Przez całą poprzednią noc leżeli sobie wygodnie w parowie,
ubrani ciepło, odpowiednio do lotu w stratosferze, i całkiem odprężeni.
Usłyszeli syreny ostrzegawcze przed rozpoczęciem copółrocznego odpalenia.
Błyskawicznie dostali się do samolotów i zasiedli w fotelach, trzymając ręce w
pogotowiu nad konsolami sterowniczymi.
    Pełni napięcia ze zdumieniem obserwowali nieprawdopodobny
sprint Jonnie'ego. Coś nie było w porządku, gdy dobiegł do klatki. Szybko ukrył
się za krawędzią urwiska, zanim odezwały się miotacze. Był już bezpieczny jak
malutkie dziecię w swym składanym łóżeczku.
    Odrzut był nieco niepokojący, ponieważ towarzyszący mu wstrząs
poobracał samoloty w stosunku do pierwotnie zajmowanych pozycji. Ale poza tym
wszystko przebiegło dobrze. Wystrzelili w niebo szerokim łukiem w zaplanowanym
czasie. Widzieli, jak wieże centrum radiowego zapadały się pod nimi w plątaninie
kabli, co było spowodowane zarówno wstrząsem od odrzutu, jak i ogniem bazooki.
Dwunastogodzinny okres ciszy radiowej rozpoczął się pełnym sukcesem. Był to
wystarczający czas, by dotrzeć bez ostrzeżenia do najdalszego zagłębia
górniczego.
    Lecąc na wysokości stu tysięcy stóp i z prędkością dwóch
tysięcy mil na godzinę, przesunęli zegarki na miejscowy czas i zeszli w dół na
normalną wysokość zbliżania do jasno oświetlonego zagłębia. Oto leżało przed
nimi.
    Na fosforyzujących ekranach pokładowych systemów odwzorowania
nie zauważyli żadnej wrogiej aktywności, żadnych samolotów patrolowych w
powietrzu.
    Z niektórych położonych na wzgórzach szybów kopalnianych,
których głębokość musiała sięgać pięciu mil, wydobywały się kłęby osiadającej
pary. Z kominów odlewni wydobywały się nierówne kłęby kręconego, zielonego dymu.
Wyraźnie rysował się szereg magazynów. A wśród nich mieściły się rozjarzone
światłem kopuły bazy. Cel numer jeden!
    Dunneldeen szybko skorzystał z tych nagle nadarzających się
szans, które nie były uwzględnione we wstępnym planowaniu.
    Te głupie małpy tam w dole oświetliły dla niego cały rejon
lądowania. Wszystko jarzyło się jak scena teatralna. Zapewne myśleli, że był to
po prostu jakiś pozaplanowy lot Psychlosów. Chwała ciszy radiowe!
    Dunneldeen zobaczył jeszcze coś. Naciągnięta na masywne maszty
biegła z północy główna linia zaopatrzenia w energię elektryczną. A tuż przed
nimi, w pełnym blasku świateł rejonu lądowania, widać było bez wątpienia główny
maszt energetyczny. Biegnąca z północy linia kończyła się tutaj. Te potwory
najwyraźniej nie dbały wcale o przepisy nawigacji powietrznej, umieszczając
główny maszt w rejonie lądowania. Wybiegały z niego wszystkie lokalne kable
biegnące do poszczególnych budynków i do kopuł bazy. W środku tej pajęczej sieci
różnych przewodów zrobiony był dość duży otwór dla startujących i lądujących
samolotów. Tuż obok platformy lądowania widać było olbrzymi kołowrót. Dunneldeen
rozpoznał go. Był to główny kołowrót odłączania centralnej szyby wyłącznika od
obwodu energii elektrycznej.
    Według Dunneldeena była to zbyt dobra okazja, żeby z niej nie
skorzystać. Po co zostawiać im tyle światła, gdy będą spieszyć się do stanowisk
uzbrojenia lub próbować dostać się do samolotów bojowych? A dlaczego nie
spowodować w bazie kompletnego chaosu? I dopiero wtedy wznieść się z powrotem w
powietrze, aby za pomocą celowników na podczerwień rozwalić bazę na kawałki.
Samolot wyposażony był w neutralizator fal skopiowany ze skradzionego urządzenia
podobnego typu. Włączą go zatem i te małpy nie będą nawet wiedziały, do czego
strzelać. Mało tego, gdy ich samolot wystartuje, będzie to wyglądało, jak gdyby
wystartował któryś z samolotów obrony bazy.
    Dunneldeen szybko zreferował swój zamiar zdziwionemu, ale
zgadzającemu się na wszystko Dwightowi. Spokojnie, jak gdyby był to samolot
wizytujący, wylądowali tuż obok wielkiego kołowrotu. Dunneldeen przewiesił przez
plecy karabin szturmowy, wysiadł z samolotu, podszedł do kołowrotu i zaczął nim
obracać.
    Do tej pory wszystko przebiegało zgodnie z planem. Ale nagle z
odległej tylko o dziesięć stóp od kołowrotu małej budki, której nie spostrzegli
przedtem, wyszedł wartownik i zaskoczony wytrzeszczył oczy na Dunneldeena.
    - Tolnepowie! - wrzasnął.
    Zanim Dunneldeen zdołał ściągnąć karabin szturmowy z pleców,
wartownik zamknął drzwi i uruchomił syrenę. Rozległ się ryk megafonów o takim
natężeniu, że mogły popękać bębenki w uszach: "Atak Tolnepów! Uwaga wszystkie
stanowiska! Tolnepowie! Alarm dla stanowisk miotaczy!"
    Bez względu na to, kim byli, czy mogliby być owi Tolnepowie,
Dunneldeen kręcił kołowrotem tak szybko, aż skrzypiało. Teraz uświadomił sobie,
dlaczego kołowrót znajdował się tak blisko płyty lądowania. W momencie ataku
Psychlosi mogli zaciemnić natychmiast cały rejon. I mieli do tego celu
specjalnego wartownika.
    Dunneldeen pognał z powrotem do samolotu. Wskoczył do środka.
Karabin szturmowy Dwighta szczęknął ogniem, gdy wartownik ukazał się na podeście
budki. Rozmyli się wśród zielonkawych błysków światła.
    Samolot bojowy wzbił się w powietrze. Dunneldeen włączył
neutralizator fal i ekrany noktowizyjne.
    Wrócili z powrotem do realizacji pierwotnego planu.
    Nastawili miotacze pokładowe na "Maksymalny udar, bez
płomienia" i zaczęli kołować nad bazą.
    Kopuły pękały jak przekłute balony.
    Przemknęli nad magazynami i jak wicher znieśli z nich dachy.

    Na wszelki wypadek zrobili jeszcze jeden przelot, zrzucając tym
razem nie radiacyjne bomby odłamkowe.
    Jakiś miotacz otworzył do nich ogień. Wstrząsnęło samolotem.
Pomknęli w dół i zniszczyli go jednym celnym strzałem. Intergalaktyczne
Towarzystwo Górnicze na Psychlo najwidoczniej żałowało pieniędzy na sprzęt
bezpieczeństwa w poszczególnych departamentach. I czy Jonnie nie mówił coś na
temat zabrania przez Terla ze wszystkich baz sprzętu obronnego i uzbrojenia?

    Z tego, na ile mogli się z powietrza zorientować, wynikało, że
te kreatury tam w bazie nie zdążyły nawet ponakładać masek do oddychania, zanim
poszczególne kopuły nie zostały zmiecione, gdyż na pewno nie było widać nikogo
wychodzącego na zewnątrz.
    Wisieli jeszcze przez pewien czas nad bazą, niszcząc jakieś
pojedyncze pojazdy lub zabłąkanego wartownika.
    Po tym wszystkim w dole zapanował absolutny spokój.
    A potem dojrzeli na ekranie radaru zbliżający się do bazy jakiś
samolot transportowy. Nagle przypomnieli sobie o samolotach pasażerskich, które
zabierały do różnych kopalni nowo przybyły personel. Były to dość wolne
samoloty, więc prześcignęli je na trasie. Doskonale. Dunneldeen znów wylądował
obok kołowrotu i włączył prąd. Siedzieli i czekali. Wszystkie światła lądowania
jarzyły się teraz pełnym blaskiem. Jeśli któryś z funkcjonariuszy Psychlo został
nawet przy życiu, to na pewno nie miał zamiaru wyjść na zewnątrz.
    Samolot pasażerski wylądował. Zaczęli z niego wychodzić
obładowani bagażami Psychlosi. Potem wyszedł pilot. Psychlosi w grupie
maszerowali w kierunku zabudowań bazy. Raptem zorientowali się, że coś nie jest
w porządku i zatrzymali się. Pilot sięgnął do pasa po miotacz.
    Dunneldeen i Dwight skosili ich ogniem karabinów szturmowych.
Następnie przelecieli do składu paliwa. Wiedzieli, jakie ładunki paliwowe nadają
się dla samolotu pasażerskiego, ponieważ był to duplikat samolotu, którym Jonnie
przyleciał do Szkocji. Dwight wybrał odpowiednie ładunki i Dunneldeen zaniósł je
do samolotu pasażerskiego. Dwight wymienił w nim stare ładunki paliwowe na nowe.
Tymczasem Dunneldeen strzelił ładunkiem radiacyjnym w pojazd wartowniczy, który
jakoś zachował się jeszcze w całości, i zaczął szybko zbliżać się w ich
kierunku.
    Dunneldeen wzniósł się w powietrze. Za nim wystartował
kierowany przez Dwighta samolot pasażerski. Dunneldeen rozniósł na strzępy
główny maszt energetyczny, czemu towarzyszyły fontanny iskier.
    Widząc, że Dwight oddalił się już na bezpieczną odległość od
bazy, Dunneldeen poleciał nad skład gazu do oddychania i zawisł na wysokości
dziesięciu stóp nad nim. Zrzucił na niego zamkniętą w ołowianym zasobniku minę
radioaktywną o małej mocy wyposażoną w zapalnik czasowy. Błyskawicznie wyprysnął
w górę i w chwilę później nad składem gazu pojawiła się zielononiebieska
błyskawica eksplozji.
    Jeszcze raz sprawdził, czy Dwight był w bezpiecznej odległości.
Wzniósł się na wysokość dziesięciu tysięcy stóp, pochylił nos samolotu,
wycelował i odpalił pełen ładunek miotaczy pokładowych w magazyn materiałów
wybuchowych. Nastąpiło coś w rodzaju wybuchu miniaturowego wulkanu. Absolutnie
piękny widok!
    Ponownie zszedł niżej i sprawdził, czy zgodnie z planem nie
zniszczyli zaparkowanych w hangarach samolotów. Wszystko było nienaruszone.
    Pozbawione gazu do oddychania i paliwa do samolotów oraz
prawdopodobnie w dziewięćdziesięciu procentach personelu zagłębie w Kornwalii
mogło być spisane na straty. Była to zapłata za wszystkie zbrodnie Psychlosów.

    Dunneldeen podstroił się do szyku z samolotem pasażerskim.
    - Co to jest Tolnep? - zapytał Dwighta.
    Dwight nie wiedział. Dunneldeen podejrzewał, że musiał dziwnie
wyglądać w masce powietrznej Chinka i ubiorze stratosferycznym Sił Powietrznych
Stanów Zjednoczonych.
    Zgodzili się już na realizację nowego wspaniałego planu, który
wymyślił Dunneldeen. Mieli jeszcze około sześciu godzin ciszy radiowej, a
dotychczasowe rozkazy już wykonali. Mogli więc teraz rozporządzać wolnym czasem.

    Wzięli kurs na Szkocję.
    Dunneldeen był spokrewniony z Szefem Klanu Fearghusów, a poza
tym była tam dziewczyna, której nie widział już prawie rok. Mieli nadzieję, że
pozostałym czternastu samolotom atakującym pozostałe zagłębia powiodło się
równie dobrze jak im.










4
    Zzt wpadł w głęboką apatię.
    Wyładowany gazem bezzałogowy bombowiec leciał z ogłuszającym
hukiem. Było w nim zimno i ciemno. Początkowo Zzt sądził, że to silniki starego
grata pracują nierówno, ale po jakimś czasie jego wprawne ucho wychwyciło dźwięk
wyróżniający się z otaczającego go hałasu. Zaczął nadsłuchiwać w różnych
miejscach kadłuba tego ponurego bombowca, a potem wyjrzał przez klapiące drzwi.
Tak, to był samolot Typ 32! Typ 32, klasa "Zabijaka", opancerzony samolot
szturmowy.
    Czyżby to Nup leciał za nim jako eskorta bombowca? dziwił się.

    Początkowo był pełen nadziei. Myślał, że Nup wyleciał za nim z
hangaru, by spuścić drabinę do otwartych drzwi bombowca i wyciągnąć z niego
Zzta. Ale - jak się wydawało - Nup był w najwyższym stopniu nieświadomy faktu,
że drzwi w bombowcu były otwarte, i leciał po jego przeciwnej stronie.
    Co prawda, Zzt nie udzielił mu żadnego instruktażu. Ta
bulwiasta niedołęga głównie pytlowała na temat Bołbodów i pogłosek głoszonych na
Psychlo, że mają być oni celem następnego ataku. Co za nonsensy! Zzt przypomniał
sobie, źe w pośpiechu, w jakim przygotowywał samolot szturmowy do ataku
przeciwko Tolnepom, biegał dokoła, pytając, czy ktoś ma uprawnienia do lotu na
Typie 32, a złapawszy Nupa - wtaszczył go po prostu na fotel pilota, po czym
odszedł, by zająć się bombowcem.
    Jak przez mgłę przypomniał sobie, że jego ostatnie słowa do
Nupa brzmiały: "Chodź ze mną!" I że był bardzo zdziwiony, kiedy Nup nie podążył
za nim do bombowca.
    Zamiast więc walczyć z Tolnepami, Nup leciał w samolocie
szturmowym jako eskorta Zzta. Być może miał on rzeczywiście uprawnienia do lotu
na tym typie samolotu, ale na pewno nie miał zielonego pojęcia, do czego ten typ
był przeznaczony. No cóż, za pomocą tego samolotu można było obrócić w perzynę
całe miasto. I nic nie było w stanie przebić jego pancerza. Był to samolot
bliskiego wsparcia dla wojsk naziemnych. Żadne naziemne środki ogniowe nie mogły
go uszkodzić. Żaden samolot przechwytujący nie był w stanie nawet zadrasnąć jego
pancerza. A w jaki sposób Nup go wykorzystywał? Leciał jako eskorta bombowca,
który nie potrzebował żadnej eskorty. Zztowi zrobiło się gorzko na duszy.
Przeklęty Terl i przeklęty Nup!
    Potem zaś, gdy olbrzymi bombowiec z ogłuszającym rykiem
silników mknął ku swemu, diabli wiedzą jakiemu, przeznaczeniu, Zzt zaczął
uświadamiać sobie, że Nup w ogóle nie ma pojęcia, że on, Zzt, znajduje się na
pokładzie bombowca.
    A trochę później, spojrzawszy na zegarek, ze zgrozą stwierdził,
że Typowi 32 kończyło się paliwo. Typ 32 można już było spisać na straty! Nup
nie zaopatrzył go w wystarczającą ilość paliwa na tak długą podróż, ponieważ nie
miał do niego ładunków, a poza tym Typ 32 przeznaczony był głównie do krótkich,
lokalnych lotów.
    No cóż, Zzt miał mnóstwo gazu do oddychania. Miał podręczny
miotacz i miał swój klucz maszynowy. Przez jakiś czas manipulował przy skrzynce
wstępnego programowania, mając nadzieję, że uda mu się ją otworzyć i zmienić
program. Ale bez kluczy lub narzędzi nawet strzał z armaty nie mógłby jej
otworzyć. Jeśli ktoś używał pojęcia "opancerzony", to na pewno miał na myśli te
cholerne stare bombowce bezzałogowe. Wyczerpany Zzt osunął się w końcu na zimne
płyty podłogi w przodzie bombowca i postanowił czekać. Za dwa lub trzy dni ten
cholerny grat przecież gdzieś wyląduje. Nie było w nim nic, co mogłoby
zamortyzować twarde lądowanie, jakie tego typu samoloty zazwyczaj wykonywały,
ale Zzt miał nadzieję, że jakoś to przeżyje. Po prostu siedzieć i czekać. To
było wszystko, co mógł zrobić. Niech szlag trafi Terla! Niech szlag trafi Nupa!
Niech szlag trafi Towarzystwo!
    A wszystko to za marne wynagrodzenie i bez żadnych premii.











5
    Jonnie szukał bezzałogowego bombowca.
    Wszystkie ekrany świeciły fosforyzującym blaskiem.
    Daleko pod nim rozpościerała się zimna Arktyka, niewidzialna
gołym okiem, lecz odwzorowana na ekranach. Przypominał ją sobie z ostatniej
podróży Zakazane rejony. Gdy tylko w nie wpadłeś, mogłeś się uważać za martwego:
jeśli nie wskutek zamarznięcia w lodowatym powietrzu, to wskutek utopienia się w
jej wodach.
    Jeżeli mógł się opierać na wyliczeniach nawigacyjnych, to
bombowiec powinien znajdować się o pięć minut lotu przed nim. Wkrótce powinien
pojawić się na jego ekranie radarowym: Niepokoił się trochę o dziewczęta i
Thora. Nie widział ich na ekranach odwzorowania podczas startu. Migocący punkt,
który zauważył, mógł być odwzorowaniem ich ogniska, ale mogły to być wciąż
jeszcze płonące samoloty. Nie mógł sprawdzić tego dokładniej, gdyż i tak stracił
zbyt dużo czasu, a pomoc przecież była już do nich wysłana. Przypomniał sobie
ich przerażone twarze, gdy uświadomiły sobie, że je tam pozostawił. Ale teraz
wszystko jest już pewnie w porządku. Prawdopodobnie były już w Akademii albo w
bazie. Pastor mógł prowadzić pojazd bardzo szybko. Te pojazdy rozwijały prędkość
ponad sześćdziesiąt mil na godzinę i to po bezdrożach.
    Miał nadzieję, że pozostałe samoloty dotarły do wyznaczonych
zagłębi i wykonały zaplanowane zadania. Pozostało jeszcze pięć godzin ciszy
radiowej. A tak bardzo chciałoby się włączyć radio i zawołać do nich: "I-lej,
każdy, kto załatwił swoje zagłębie, niech pruje tutaj, do takiej to a takiej
pozycji, i niech pomoże rozwalić ten piekielny bombowiec!"
    Ale nie śmiał tego uczynić. Przedwczesne zaalarmowanie celów
mogłoby być przyczyną śmierci wielu Szkotów. Wprawdzie wszyscy mieli znaczne
zapasy paliwa i amunicji, ale jeśli którykolwiek z nich musiałby na przykład
opóźnić akcję lub czekać na odpowiedni moment, by skuteczniej uderzyć na
zagłębie, a on naruszyłby ciszę radiową, mogłoby to narazić ich życie. Nie miał
zamiaru narażać na niebezpieczeństwo choćby jednego Szkota, byle tylko zachować
własną skórę. Gdy cisza radiowa się skończy, a Robert nie będzie miał od niego
żadnej wieści, wówczas na pewno wyśle wszystkie samoloty, żeby zajęły się
bombowcem. Może być już trochę na to za późno, ale zawsze była jeszcze jakaś
szansa. Miał nadzieję, że nie dojdzie do tego.
    Obawiał się, że bombowiec może mieć zamontowany kasator fal.
Jego nadzieją był więc samolot eskortujący. Znacznik powinien już być widoczny
na ekranie.
    Ach, nareszcie! Co to za malutka migocąca zielonym kolorem
iskierka na ekranie? Jeszcze jedna góra lodowa? Nie. Wskaźnik wysokości
pokazywał liczbę czterech tysięcy dwustu dwudziestu trzech stóp. Prędkość? Jaka
prędkość? Trzysta dwie mile na godzinę.
    Na ekranie miał odwzorowanie samolotu eskortującego.
    Ręce Jonnie'ego zatańczyły na konsoli. Gwałtownie wyhamował
prędkość z hipersonicznej do niskiej poddźwiękowej, jak rakieta zwalił się w dół
na wysokość pięciu tysięcy stóp. Zamortyzował przy końcu potężne przyspieszenie,
ale przez moment czuł jego skutki. "Spokojnie, tylko spokojnie! Uchwyć ten
samolot eskortowy!"
    Widział go jasno i wyraźnie na ekranie noktowizora. Obok niego
widać było bombowiec. Jedna rzecz naraz. Samolot eskortowy był celem numer
jeden.
    Co to był za samolot? Jonnie nigdy przedtem nic podobnego nie
widział. Nisko zawieszony, płaski, niewielkie płozy... wyglądał, jak gdyby
głównie składał się z pancerza!
    Nagle uzmysłowił sobie, że miotacze pokładowe mogą go nawet nie
drasnąć. Widział przecież, jak przeciwczołgowa bazooka rozbłysła na jego
pancerzu, nie wyrządzając najmniejszej szkody. Ogarnęło go przygnębiające
uczucie, że bezzałogowy bombowiec jest niezniszczalny, a do tego jeszcze ten
opancerzony samolot eskortujący... Robert Lis często powtarzał: "Jeśli masz
tylko dwa cale miecza, to zastosuj dziesięć stóp przebiegłości i podstępu! Co
ten eskortowiec wiedział na jego temat?
    Włączył lokalny radionadajnik pokładowy. Jego zasięg wynosił
około dwudziestu mil. Usłyszał potok gniewnych słów Psychlosa:
    - Najwyższy czas, żeby ktoś się wreszcie pokazał. Już przed
wielu godzinami powinien mnie ktoś wymienić. Co cię zatrzymywało?
    Głos był gniewny. Bardzo gniewny.
    Jonnie wcisnął przełącznik nadajnika. Obniżył, na ile tylko
mógł, ton swego głosu:
    - Jak się mają sprawy?
    - Bombowiec jest w porządku, a dlaczego nie miałby być?
Przecież go eskortuję, nieprawdaż? To chyba najbardziej bałaganiarska planeta,
jaką widziałem. To nie to, co na Psychlo! Jestem tego pewien! Dlaczego się
spóźniłeś? Jak się nazywasz?
    Jonnie pospiesznie wyłuskał z pamięci imię, które nosiło jakieś
dwadzieścia procent Psychlosów.
    - Snit. Czy mogę wiedzieć, z kim mówię?
    - Nup, Wyższy Funkcjonariusz Administracji Nup. Zwracaj się do
mnie przez Wasza Administracyjna Mość! Zasrana planeta! - Czyżby pan dopiero
niedawno przybył tutaj, Wasza Administracyjna Mość? - zapytał Jonnie.
    - Właśnie dzisiaj, Snit. I jak mnie powitano? Byle jakim
atakiem Bolbodów... Poczekaj - w głosie Nupa zabrzmiało podejrzenie - masz jakiś
dziwny akcent. Jakby... jakby... tak, jakby z dysku instruktażowego Chinko! Tak,
to jest to. Chyba nie jesteś Bolbodem?
    W słuchawkach Jonnie'ego rozległ się szczęk odbezpieczanych
przycisków miotaczy.
    - Urodziłem się tutaj - rzekł Jonnie zgodnie z prawdą.
    - Och, kolonista! - Nup wybuchnął ostrym, plugawym śmiechem.

    Przez moment panowała cisza.
    - Czy cię poinstruowano na temat tej misji?
    - Tylko trochę, Wasza Administracyjna Mość. Ale rozkazy zostały
zmienione. Dlatego też wysłano mnie, żebym je panu przekazał.
    - To ty mnie nie zmieniasz? - warknął Nup.
    - Zostało zmienione miejsce przeznaczenia. A ponieważ
obowiązuje cisza radiowa, więc mnie wysłano z poleceniem.
    - Cisza radiowa?
    - O zasięgu planetarnym, Wasza Administracyjna Mość.
    - Ach, więc to jest na pewno atak Bolbodów! Oni wszystkim
kierują za pomocą radia. Wiedziałem o tym!
    - Obawiam się, że ma pan rację, Wasza Administracyjna Mość.

    - No cóż, jeśli nie masz zamiaru mnie wymienić, to co ja mam
robić? Lecę na resztkach paliwa! Gdzie tu jest jakieś najbliższe zagłębie
górnicze?
    Jonnie myślał szybko: "Dobry Boże, dokąd go posłać? Ten samolot
Typ 32 był jedynym przedmiotem, który można było śledzić za pomocą radaru".
    - Wasza Administracyjna Mość, zgodnie z otrzymanymi rozkazami,
gdyby miał pan niewielką rezerwę paliwa, to... to miałem przekazać panu
polecenie wylądowania na grzbiecie bombowca i przyczepienie się do niego
uchwytami magnetycznymi... dokładnie do przedniej części kadłuba.
    - Co? - zabrzmiał niedowierzający głos.
    - A potem odczepienie się od niego, gdy już znajdziemy się w
pobliżu jakiegoś zagłębia. Czy ma pan mapę?
    - Nie, nie mam żadnej mapy. Bardzo źle zarządzacie tą planetą.
To nie to, co na Psychlo. Trzeba będzie o tym zameldować.
    - Ile ma pan jeszcze paliwa, Wasza Administracyjna Mość? Pauza.
A potem:
    - O, gówno! Mam paliwa tylko na dziesięć minut lotu. Gdybyś się
jeszcze bardziej spóźnił, byłoby ze mną krucho.
    - Trudno, niech pan po prostu ląduje na czubku kadłuba
bombowca...
    - Dlaczego na czubku? Powinienem lądować na środku kadłuba.
Jeśli wyląduję na czubku, to naruszę wyważenie bombowca.
    - On jest właśnie tak wyważony na tę misję. Nie ma ładunku w
przedniej części kadłuba. Powiedziano mi wyraźnie, że ma pan lądować na czubku
kadłuba.
    - To jest przecież dość ciężki samolot!
    - Ale nie dla bezzałogowego bombowca. Niech pan lepiej zacznie
wykonywać manewr, Wasza Administracyjna Mość. Woda tam w dole jest bardzo zimna.
I jest tam również sporo lodu. A do najbliższego zagłębia jest tylko kilka
godzin lotu.
    Jonnie obserwował ekrany. Samolot eskortowy widział gołym
okiem. Z lekkim niepokojem powiększył pole widzenia, włączając w nie potworną
sylwetkę bombowca.
    Poczuł ulgę, gdy Typ 32 zanurkował w dół, osadził się na
najbardziej do przodu wysuniętej górnej części bombowca i przyczepił się do
niego uchwytami magnetycznymi. Trzymały!
    Czujnik ciepła na ekranach pokazał, że Typ 32 wyłączył silniki.
Obawiał się, że przód bombowca przechyli się i nie wytrzymując ciężaru pójdzie w
dół, rozbijając się o ziemię. Początkowo rzeczywiście zaczął się zniżać. Potem
jednak silniki wzmocniły, ciąg, kompensując zmianę wyważenia i bombowiec znów
zaczął z hukiem kontynuować swój śmiercionośny pochód. Nup wylądował nieco z
boku podłużnej osi bombowca, co zaindukowało stałe wahania samolotu w prawo i w
lewo. Kiedy przechylał się w prawo, silniki kompensacyjne odwracały go w lewo,
lecz przekraczając linię równowagi, powodowały z kolei zadziałanie
przeciwległych silników kompensacyjnych, które odwracały samolot w prawo. Około
dziesięciu stopni w każdą stronę. Ale nie zmieniło to generalnego kursu, którym
bombowiec zmierzał do swego celu.










6
    Usunąwszy z drogi Nupa, przynajmniej chwilowo, Jonnie zaczął
zastanawiać się, co można by zrobić, żeby zatrzymać lot bombowca.
    Odleciał trochę w bok od bombowca, by widzieć go lepiej na
ekranach. Wyglądał rzeczywiście jak wrak! Widać było wyraźny ślad w jednym
miejscu, w które musiała uderzyć głowica atomowa. W innym miejscu była szczerba
pokryta zwęglonymi plamami oleju i paliwa, powstała prawdopodobnie wskutek próby
staranowania bombowca przez samolot bojowy. Był też cały rząd malutkich
szczerbek w miejscach, w które uderzały pociski klasy ziemia-powietrze i
powietrze-powietrze. Ale wszystkie te ślady były tylko powierzchowne i nie
spowodowały poważniejszych uszkodzeń bombowca. Podszedł do bombowca od dołu.
Popatrzył na wielkie płozy używane do parkowania samolotu. Nie było powodu do
radości. Znowu ustawił się z boku bombowca. Czuł się jak koliber trzepoczący się
wokół jastrzębia.
    Prawdopodobnie kiedy bombowiec zakończył swoją ostatnią misję i
rozbił się w mieście zwanym niegdyś Colorado Springs, niszcząc je całkowicie,
Towarzystwo po prostu zostawiło go tam. Później wykorzystywano go jako
powietrzną cysternę wodną do zmywania pyłów radioaktywnych z całej okolicy, by
wreszcie zaparkować go w hangarze.
    Jonnie'ego aż przeszedł dreszcz na myśl, dlaczego Psychlosi tak
postąpili z bombowcem. Nie byli przecież sentymentalni i nie chodziło im o
obiekt muzealny. Nie trzymaliby więc bombowca w charakterze zabytku, gdyby mogli
go na tej planecie zdemontować. Tylko na Psychlo były odpowiednio wielkie
warsztaty, w których można było tego dokonać. Ale Psychlosi na pewno nie chcieli
ściągnąć go z powrotem na Psychlo. Wykonał już swoje zadanie. Nie chcieli też
porzucić go gdzieś, gdzie mógłby mieć do niego dostęp jakiś wrogi agent. Musieli
więc trzymać go w jednej z baz, gdyż Towarzystwo nie mogło zniszczyć go na tej
planecie. Tylko diabeł wiedział, z jakiego materiału ten bombowiec był
zbudowany!
    No cóż, usiłował się jakoś pocieszyć. Płozy samolotu Nupa
przylgnęły przecież do powłoki bombowca. Owe magnetyczne "płozy" działały na
zasadzie reorientacji pola magnetycznego powierzchni. Molekuły powierzchni
jednej substancji pod wpływem działania pola magnetycznego łączyły się z
molekułami powierzchni innej substancji, tworząc coś w rodzaju czasowego spawu.
A więc bombowiec był na pewno zbudowany z metalu molekularnego, choć
prawdopodobnie był to metal nieznany na tej planecie i być może był to stop z
jeszcze jakimś dziwnym metalem. Mogło się nawet zdarzyć, że kombinacja takich
metali, choć miała strukturę molekularną, była jednak nieodwracalna, więc nie
można jej było ani ponownie stopić, ani rozbić na części składowe. Być może
Psychlosi doszli do takiej technologii, że jeśli pewne elementy zostały ze sobą
zmieszane, to potem już nie można ich było rozdzielić ani za pomocą płomienia,
ani łuku elektrycznego, ani promieniowania, ani niczego. Być może też bombowiec
składał się z laminowanych warstw takich metali, w których każda górna warstwa
stanowiła ochronę warstwy dolnej.
    Była to myśl przyprawiająca o prawdziwe dreszcze. Jonnie zdawał
sobie sprawę, że jego wiedza w zakresie metalurgii nie sięgała nawet poziomu
przedszkolnego, przypomniał sobie o zakazach wydawanych przez Psychlosów o
nauczaniu obcych ras tego przedmiotu. A oto tutaj on sam chciał rozwiązać ten
problem, lecąc w ciemnościach nocy, nie mając żadnych książek o metalurgii ani
kalkulatora, ani nawet żadnych wzorów matematycznych, gdyby musiał jakiś
zastosować.
    Co mogłoby zniszczyć ten bombowiec? I to zanim osiągnie on
wybrzeże Szkocji.
    Gdy pierwszy raz zobaczył Psychlosa, sądził, że widzi potwora.
Ale dopiero teraz rzeczywiście zobaczył potwora. Szczyt niezniszczalności!
    Kątem oka dojrzał coś ruszającego się na ekranie odwzorowania.
Przyjrzał się temu bliżej. O, znowu! Coś rytmicznie pulsowało pod brzuchem
bombowca. Obliczył częstotliwość pulsowania. Raz na dwadzieścia sekund,
regularnie jak w zegarku. Nagle uświadomił sobie, że przez cały czas obserwował
tylko jedną stronę bombowca. Trzeba to szybko naprawić. Jego palce zaczęły
szybko biegać po przyciskach konsoli, aż znalazł się po drugiej stronie
bombowca. Była to ta strona, której nie widział z równin, gdy bombowiec został
odpalony w powietrze. Również Nup eskortował go po przeciwnej stronie.
    Wyostrzył ekrany odwzorowania.
    Olbrzymie drzwi załadowcze nie były na stałe zamknięte. Przy
każdym wahnięciu samolotu otwierały się i zamykały.
    Drżącymi palcami powiększył obraz na ekranie. W zamku drzwi
tkwił kawałek ułamanego klucza. Otwierały się, gdy bombowiec przechylał się w
jedną stronę, potem zaś zamykały, gdy bombowiec przechylał się w odwrotną
stronę. I tak co dwadzieścia sekund. Nagle pożałował, że odrzucił propozycję
dodania mu towarzysza na tę podróż. Choć byłoby to niebezpieczne, ale można by
się opuścić na drabince sznurowej i dostać przez te drzwi do wnętrza bombowca.
Nie, trzeba tu było mieć pilota do prowadzenia samolotu i kogoś, kto po dostaniu
się do bombowca miałby wystarczający zasób wiedzy, by go zatrzymać, jeżeli jest
to w ogóle możliwe. Ale nie mieli więcej pilotów, a Glencannon potrzebny był w
bazie.
    Otwarte, zamknięte, otwarte, zamknięte. Jakie mają wymiary?
Przyjrzał się drzwiom. Porównał rozpiętość i wysokość własnego samolotu. Mógł on
przelecieć przez te drzwi. Z góry i z dołu prześwit byłby bardzo mały, ale po
bokach zostawało jeszcze mnóstwo miejsca.
    No cóż! Leć z boku bombowca z prędkością trzystu dwóch mil na
godzinę! A potem wleć do środka.
    Standardowa taktyka walki przy użyciu tych silników
teleportacyjnych polegała na lotach bocznych. Nie potrzeba było do tego żadnych
powierzchni nośnych, na przykład skrzydeł. Gdy wyłączało się silniki, samolot
nie opadał lotem ślizgowym, lecz po prostu spadał w dół jak kamień. Nie miał
usterzenia, które utrzymywałoby go w równowadze, lecz małe teleportacyjne
silniki balansujące.
    A więc w teorii można było latać w bok. Trzeba było tylko zgrać
prędkość obu samolotów, a potem śmignąć w bok i wlecieć do wnętrza bombowca.

    Ale jak zgrać to wszystko w czasie? Uch! Przechyły bombowca
zmieniały położenie otworu drzwiowego o dobre trzydzieści stóp w górę i w dół.
Będzie musiał spróbować. Najpierw trzeba w jakiś sposób usunąć te klapiące
drzwi. Blokowały one bowiem otwór drzwiowy. Jonnie postanowił, że najpierw
spróbuje odstrzelić zawiasy drzwi. Pozostał nieco w tyle i nastawił miotacze
pokładowe na "Strumień igłowy", "Płomień" i "Strzał pojedynczy".
    Wyrównał samolot i nastawił celownik. Ręce trzymał na konsoli,
a jedną z nóg wyciągnął w kierunku umieszczonego na podłodze przycisku otwarcia
ognia - co zawsze było trudne w samolocie budowanym dla Psychlosów o wzroście
dziewięciu lub dziesięciu stóp. Nawet Ker miał problemy z obsługą przycisków
podłogowych.
    Poczekaj, aż drzwi się zaczną otwierać, uchwyć w celownik
zawias! Naciśnij nogą przycisk!
    Wąska struga gorącego ognia walnęła w zawias. Ale go nie
odcięła. Drzwi zaczęły się zamykać.
    Głośnik lokalnej sieci radiowej nagle ożył.
    - Co, do cholery, znów tam wyrabiasz?! - zawołał zdenerwowany
Nup.
    - Nie mam kopilota, Wasza Administracyjna Mość. Muszę
odstrzelić te drzwi, żeby się dostać do wnętrza i zmienić programowanie miejsca
przeznaczenia.
    - Uważaj na własność Towarzystwa, Snit! Umyślne uszkodzenie
sprzętu jest karane waporyzacją.
    - Tak jest, Wasza Administracyjna Mość - odparł Jonnie,
naciskając znów na spust.
    Zawias rozżarzył się na moment. I znów zakryły go zamykające
się drzwi. Ale drzwi nie odpadły. Być może zawiasy były powiązane z kadłubem.
Jonnie spojrzał na ekran odwzorowania w podczerwieni. Tak, były tu dwa zawiasy:
jeden u góry i jeden u dołu. Wycelował w dolny zawias. Drzwi się otworzyły,
zawias w środku celownika. Nacisk nogi. Błysk! Drzwi ciągle jeszcze nie wypadały
z zawiasów. Może trzeba strzelać przemiennie: górny zawias, dolny zawias, jeden
po drugim.
    Oddalił się trochę od bombowca. Na ekranach odzworowania
widział pod sobą lód i bezkresny ocean. Na niebie nie było nic widać. Po chwili
wrócił na swoją pozycję. Górny zawias. Tupnięcie! Błysk! Dolny zawias.
Tupnięcie! Błysk! I tak w kółko. Każdy strzał możliwy był co czterdzieści
sekund. Zabierało to masę czasu. No cóż, miał go jeszcze dużo!
    Tupnięcie! Błysk! Czekaj! Tupnięcie! Błysk! Czekaj!
    Te cholerne zawiasy rozżarzały się do czerwoności, ale nie
puszczały.
    Jonnie znów oddalił się od bombowca. I wtedy, tchnięty nagłą
myślą, ustawił się nad bombowcem, z przeciwnej strony, tak że teraz mógł
strzelać do wewnętrznej strony drzwi, gdy otwierały się przy przechyle. Zmienił
ustawienie miotaczy pokładowych na "Strumień szeroki", "Bez płomienia" i "Ogień
ciągły".
    Przymierzył się dokładnie. Gdy drzwi otworzyły się podczas
kolejnego przechyłu, nacisnął nogą spust i posłał szeroki strumień błysków w
wewnętrzną stronę drzwi. Pod wpływem uderzenia potężnym strumieniem energii
drzwi otworzyły się na całą szerokość. Jonnie stopniowo pochylał swój samolot,
nie przerywając ognia. Pomimo rozpoczęcia przez bombowiec odwrotnego przechyłu
drzwi były nadal otwarte, a potem mimo ciśnienia dynamicznego trzystu dwóch mil
na godzinę nagle wyłamały się do tyłu pod uderzeniami potężnego strumienia
energii i przylgnęły do kadłuba. Drzwi były otwarte na całą szerokość.
    Jonnie szczegółowo obejrzał zawiasy przez teleekran. Były nieco
zwichrowane, prawdopodobnie wskutek strzałów z miotaczy. Czy mogłyby się zamknąć
z powrotem? Być może. Teraz drgały pod wpływem naporu powietrza.
    Bacznie obserwując bombowiec, Jonnie odsunął się nieco na bok.
Próbował na konsoli odszukać kombinację odpowiadającą lotowi w bok. Wreszcie
znalazł właściwą kombinację. Przesunął samolot o parę cali w przeciwną stronę od
ziejących otworem drzwi. Otwór drzwiowy bombowca to przesuwał się w górę, to w
dół. Cholera, trzeba by było zgrać w czasie. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli
się temu wszystkiemu przez jakiś czas przyjrzy. Włączył reflektory pokładowe, by
mieć bezpośredni widok na bombowiec. Nie można opierać się wyłącznie na
przyrządach.
    Ciemna plama otworu drzwiowego rozświetliła się. Mógł wejrzeć
do środka. Tak, była tam płaska platforma zaraz za drzwiami. Prawdopodobnie
potrzebowano jej do ładowania kanistrów. Och! Kanistry były poustawiane tuż za
platformą. Czy wybuchną, jeśli rąbnie w nie podczas przelotu?
    Przekalkulował odległość i wprowadził ją do kombinacji na
konsoli. Potem zaś, pod wpływem nagłego natchnienia, oparł nogę o dźwignię
uruchamiania uchwytów magnetycznych. Szarpnięcie przy jakimkolwiek uderzeniu
natychmiast spowoduje ruch nogi i włączenie uchwytów magnetycznych w płozach
samolotu.
    Wziął głęboki oddech. Rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że
nie ma jakichś luźnych przedmiotów. Przesunął kaburę rewolweru na bok pasa, by
przy ewentualnym szarpnięciu do przodu nie wbiła mu się w żołądek. Rzemień
rewolweru miał okręcony wokół karku. Przesunął go również nieco na bok, by nie
zaczepił się o konsolę i nie zadusił go. Na górnej części konsoli położył miękki
mapnik. Zrobił to na wypadek, gdyby głową uderzył w konsolę przy nagłym
zatrzymaniu się samolotu.
    Jeszcze raz głęboko odetchnął. Poprawił maskę powietrzną na
twarzy. Pilnie obserwował drzwi. Liczyć, liczyć, liczyć! Na ile drzwi zmienią
swą pozycję od momentu, gdy on rozpocznie swój manewr?
    Rozcapierzył cztery palce prawej ręki nad czterema wielkimi
przyciskami konsoli, które zapoczątkują manewr. Rozcapierzył cztery palce lewej
ręki nad przyciskami, które zatrzymają samolot.
    Prawa ręka w pogotowiu nad konsolą. Uderzenie w przyciski!
Samolot bojowy wbił się w otwór drzwiowy.
    Coś zachrzęściło. Palce lewej ręki w dół. Stop! Łomot!
    Zaczepił grzbietem samolotu o górną framugę drzwi, odrywając
kawał metalu.
    Noga poleciała do przodu, uruchamiając uchwyty magnetyczne.
Głowa Jonnie'ego trzasnęła o mapnik.
    Rozbłysło w niej tysiące świateł. A potem nastała ciemność.











7
    Przez ten cały czas Zzt oscylował pomiędzy nadzieją i
podejrzliwością. Intrygowały go wyprawiane przez bombowiec błazeństwa. Wiedział,
że nie ma przyjaciół. Któż więc chciałby przyjść mu z pomocą? Nie mógł wskazać
na nikogo. Char był jego kumplem, ale Char zniknął i był na pewno martwy, gdyż
kto by nie skorzystał z szansy, by pojechać do domu. A Char nie pokazał się do
momentu rozpoczęcia odpalania. Terl! To Terl prawdopodobnie zabił go. A więc nie
mógł liczyć na Chara. To nie był Char. Na kogo mógł jeszcze liczyć? Na nikogo!
Któż więc byłby zainteresowany w uratowaniu go?
    Ten półgłówek, Nup, oczywiście wylądował na grzbiecie bombowca,
by nie spaść pomiędzy znajdujące się pod nimi lody - a były to prawdziwe
lodowce. Lód wyczuwało się nawet w atmosferze. Straszna planeta. Nie można więc
było mieć tego za złe Nupowi. Lądowanie jednego samolotu na drugim w przypadku
braku paliwa i dostanie się w ten sposób do bezpiecznego rejonu było powszechnie
stosowaną taktyką. Ale ten idiota Nup wylądował mimośrodowo, co spowodowało
kołysanie bombowca z dość dużą amplitudą przechyłów, które doprowadzały Zzta do
nudności:
    Nagle Zzt uświadomił sobie, że ktoś zainteresował się drzwiami
bombowca, zaczął więc grzebać w swej torbie z narzędziami w poszukiwaniu
przecinarki metalu molekularnego, ale - ku swemu rozczarowaniu - nie znalazł
jej. Nie był pewien, czy narzędzie to byłoby skuteczne w odniesieniu do
laminatowych płyt molekularnych. Ale przynajmniej mógłby spróbować.
    Potem zaś ktoś - ktokolwiek to był - zaczął strzelać do drzwi.
Ktoś chciał go zabić! Miał rację, twierdząc, że nie ma żadnych przyjaciół.
    Wewnątrz kadłuba znajdowały się olbrzymie wręgi. Zzt
pospiesznie rozpłaszczył się za jedną z nich, aby skorzystać z jej dość
szerokiej osłony. Wyjrzał zza niej ostrożnie. I nieco się odprężył. Celem ataku
były zawiasy. Ktoś próbował odstrzelić drzwi z zawiasów. Zzt wiedział, że
zawiasy nie puszczą, zaciekawiło go więc, że ktoś próbował je oderwać od
kadłuba. Po co? Ktoś chciał usunąć drzwi? Przecież to nie miało żadnego sensu.

    Każdy samolot górniczy, bez względu na jego rzeczywiste
wykorzystanie, był wyposażony w sprzęt zgodnie z górniczymi tradycjami. Każdy
pracownik Towarzystwa był z zawodu górnikiem. Górnicze technologie, procedura i
sprzęt był dla Towarzystwa Górniczego tym samym, a nawet czymś więcej, czym
kerbango dla krwiobiegu. Wyciągi, podnośniki, drabiny sznurowe, liny
bezpieczeństwa, haki, sieci... nawet wszystkie dokumenty były przesyłane z
miejsca na miejsce w pojemnikach przypominających szufle górnicze. Było więc
wprost nie do pomyślenia, by ten samolot nie miał w wyposażeniu drabiny
sznurowej i lin bezpieczeństwa.
    Dlaczego więc ten ktoś nie opuścił po prostu drabiny sznurowej
i liny bezpieczeństwa i nie próbował się dostać do jego samolotu między
kolejnymi wahnięciami drzwi? Przecież mógł także opuścić mu na linie reaktochron
plecowy, a potem go wciągnąć z powrotem.
    Było to dla Zzta tak oczywiste, że pomysł odstrzelenia zawiasów
w celu otwarcia drzwi wydawał mu się co najmniej dziwny.
    A może ktoś chciał ukraść kanister? Ale było to przecież
niemożliwe. Wszystkie kanistry były unieruchomione za pomocą uchwytów. Wszystko
w tym cholernym gracie było opancerzone, z zewnątrz i wewnątrz. Można było
cholery dostać, reperując takie samoloty. Zzt był oburzony na Terla za tyle
straconego przy nim czasu. Niczego właściwie nie można w nim było zrobić. Był to
po prostu sprzęt jednorazowego zastosowania i tak był skonstruowany. A więc nikt
nie mógł z niego nic ukraść.
    O cóż więc chodziło?
    Bombardujący ogień zaporowy miotaczy, który otworzył drzwi na
oścież, spowodował, że opuszczenie w dół drabiny sznurowej stało się jeszcze
łatwiejsze. W porządku! Ale gdzie była ta drabina i lina bezpieczeństwa?
    Zzt właśnie wysunął się do przodu, aby zerknąć na zewnątrz, gdy
nagle rozbłysło oślepiające światło, zamieniając wnętrze kadłuba w ogniste
piekło, w którym latały źdźbła brudu i unosił się rdzawy pył. Usłyszał, że
silniki samolotu przyśpieszyły.
    Nie miał nawet na tyle czasu, by schronić się za osłaniającą
wręgę. Na jego na wpół oślepionych oczach samolot śmignął przez drzwi do wnętrza
bombowca. Płyty podłogi zadygotały! Metal zazgrzytał. Samolot łomotnął w
platformę załadowczą tuż poza drzwiami.
    Zzt cofnął się gwałtownie w obawie, że samolot lada moment
wybuchnie. Lecz silniki nagle zostały wyłączone, a przez zamierający łoskot
przebił się charakterystyczny dźwięk molekularnej kohezji. Uchwyty magnetyczne
płóz podwozia zostały uruchomione z taką precyzją, jakiej Zzt nigdy jeszcze nie
widział.
    Odrzucony nagłym wstrząsem i czując mdłości z powodu ciągłego
przechylania się bombowca, Zzt zaczął słaniać się na nogach. W samolocie wciąż
paliły się światła. Zerknął do kabiny, by zobaczyć pilota. Nie udało mu się.
Wychylił się do przodu, trzymając łapę na rękojeści podręcznego miotacza. Nadal
jednak nie mógł dojrzeć pilota. Wytężył wzrok przez pancerne szkło drzwi
samolotu... Pilot powoli powracał do pozycji siedzącej.
    Jakaś mała istota! Maska! Dziwny kołnierz futrzanego okrycia! Z
gardła Zzta wydarł się prawie histeryczny wrzask:
    - Tolnep!
    Wyciągnął z kabury podręczny miotacz i strzelił. Naciskał spust
raz za razem. Strzały wymierzone były w opancerzone okno. Strzelając w
opancerzone okno, jednocześnie próbował wycofać się na tył samolotu. Bombowiec
znów przechylił się na bok. Zzt zderzył się z kanistrem z gazem, zawadził nogą o
mocujący go uchwyt, zachwiał się i wyciągnął przed siebie łapy, usiłując złapać
się za cokolwiek. Miotacz wypadł mu z łapy, potoczył się po odłodze i wypadł
przez otwarte drzwi w pustkę.
    Ślizgając się na podłodze, spazmatycznie łapiąc oddech, Zzt
dobiegł wreszcie do odległej wręgi, która dawała mu jakąś osłonę. Uważał się już
za martwego Psychlosa.










8
    Po dłuższej chwili Jonnie doszedł do siebie. Szok wywołany
nagłym runięciem samolotu na platformę załadowczą bombowca spowodował chwilowe
oszołomienie. Przypuszczał, że było to także wynikiem olbrzymiego napięcia
nerwowego. Tego rodzaju wstrząs bowiem nie powinien go aż tak mocno oszołomić.

    Potem stwierdził, że ma potłuczone lewe kolano o konsolę, że
krwawią mu paznokcie lewej ręki od gwałtownego uderzenia w przyciski i że boli
go czoło. Doszedł więc do przekonania, że lądowanie samolotu było bardziej
twarde, niż przypuszczał. Uchwyty hamulców magnetycznych były włączone.
Spróbował się wychylić i zerknąć na nie. Krew zalewała mu oczy. Zdjął więc maskę
powietrzną i stwierdził, że ramka wizjera przecięła mu czoło. Kawałkiem brezentu
zatamował krew i przetarł wizjer maski. Lądowanie się udało. Przypomniał mu się
stary dowcip, który znalazł kiedyś na jednym z plakatów w bazie: "Udane
lądowanie to takie, z którego udaje się wyjść o własnych siłach". No cóż, miał
nadzieję, że będzie w stanie wyjść o własnych siłach.
    Samolot był unieruchomiony. Ciśnienie dynamiczne powietrza nie
działało już na dziób samolotu, gdyż był on w środku kadłuba, lecz wciąż jeszcze
parło na jego ogon. Ogon wystawał z drzwi na znaczną odległość, ponieważ
zawadził o framugę. Czy samolot był uszkodzony?
    Rozejrzał się po wnętrzu. Obudowa głównego silnika napędowego
oraz obydwie obudowy prawego i lewego silnika kompensacyjnego były w porządku.
Sięgnął do klamki drzwi i wtedy przypomniał sobie... Co to było? Eksplozja? Aha,
coś musiało w bombowcu eksplodować. Jak przez mgłę przypomniał sobie serię
wybuchów. Sięgnął ręką do szyby pilota. Dotknął jej, zamierzając zetrzeć z niej
warstwę pary. Była gorąca! Tak, coś w tym bombowcu musiało eksplodować.
Oznaczałoby to, że w bombowcu jednak można było coś uszkodzić. Spojrzał na
kanistry z gazem ostro rysujące się w reflektorach samolotu. Wyglądały na nie
uszkodzone. Widział, że zarówno kanistry, jak i łączące je kable były
opancerzone. Rozejrzał się dookoła przez okna samolotu.
    Wszystko tu było opancerzone od wewnątrz i od zewnątrz! Co za
nieprzyjemny widok, był nim głęboko rozczarowany. Wewnętrzne wręgi kadłuba o
bardzo dużej grubości, płyty podłogowe służące do załadunku bombowca, ziejące
otworami po obu stronach centralnego odcinka, krzyżowe elementy usztywniające
konstrukcję. W tyle, przy ogonie widać było szereg otworów jak w plastrze miodu,
były to dodatkowe komory na kanistry z gazem. Bombowiec był zapełniony tylko w
jednej trzeciej swej całkowitej ładowności. Ale i tak wystarczyło, by zniszczył
życie w każdym miejscu, do którego się udawał.
    Ile miał jeszcze czasu? Spojrzał na zegarek. Niestety, był
pogruchotany, a w tego typu samolotach bojowych nie było zegarków. To znaczy
były, ale wbudowane w elementy konsoli i nie miały żadnych wskaźników
wyprowadzonych na zewnątrz. Tylko stoper na tablicy przyrządów. Uprzytomnił
sobie, że nie będzie nawet wiedział, kiedy skończy się cisza radiowa. Próbował
obliczyć czas od wschodu słońca, ale i tak nie wiedział, gdzie się znajdował
poza tym, że był oddalony o parę godzin lotu od Szkocji.
    Nałożył maskę powietrzną i upewnił się, czy jest szczelna na
wypadek, gdyby któryś z kanistrów z gazem pękł podczas lądowania, chociaż było
to raczej niemożliwe. Sprawdził, czy podręczny miotacz Terla jest jeszcze w
samolocie. Owszem, leżał na podłodze. Mógł go potrzebować do próby przecięcia
kabli. Podniósł go, włożył za pas i wysiadł z samolotu.
    Grzmot silników bombowca był wręcz ogłuszający. Arktyczny
wicher kłębił się w drzwiach. Noc rozpościerała się pod nimi jak czarna studnia.

    Dokładnie obejrzał kanistry z gazem. Nie, jego samolot nawet
ich nie trącił. Sądząc jednak z wyglądu, nic nie mogło ich uszkodzić. Pokryte
były szorstką patyną wielu wieków. Znalazł na wpół zamazaną datę z kalendarza
Psychlosów. Te kanistry pochodziły z czasów oryginalnego ataku! Zapasowe
kanistry? Nie używane w czasie ataku? Nie, to była inna data. Zostały ponownie
napełnione gazem w dwadzieścia pięć lat później. Stracił więc nadzieję, że są
puste. Gdzie były urządzenia sterownicze tego sprzętu? Aha, dalej w przodzie.
Trzeba się im dobrze przyjrzeć. Może jest jakaś szansa, żeby mienić wstępny
program albo - ostatecznie - powyrywać przewody. Przeszedł do przodu po płytach
centralnego chodnika. Światła reflektorów jego samolotu jasno oświetlały nawet
przednią część bombowca. Była tam skrzynka wstępnego programowania z konsolą, do
której wkładało się zaprogramowane płyty numeryczne. Była to cholernie dobra
konsola.
    Podobna do prasy tłoczącej. Jonnie przyjrzał się skrzynce
wstępnego programowania. Zaprogramowane płyty numeryczne wkładało się zazwyczaj
do boku skrzynki i zamykało ją na zatrzask. Tutaj także. Było jednak małe ale.
Skrzynka była również opancerzona. Była w niej dziurka na klucz. Ale mimo
poszukiwań Jonnie nie znalazł klucza. Kable? Wszystkie były opancerzone. Miały
nawet opancerzone połączenia ze skrzynką wstępnego programowania.
    Szorstki nalot pokrywał wszystko. Boże, jaki to był stary
sprzęt! Tylko wokół skrzynki wstępnego programowania było czysto. Prawdopodobnie
musieli ją oczyścić przed rozpoczęciem programowania.
    Trapiło go niemiłe uczucie. Zupełnie niezależnie od tego, że
cała jego uwaga pochłonięta była zatrzymaniem bombowca, było coś dziwnego w tym
wnętrzu. W tyle bombowca głębokie wnęki między wręgami pogrążone były w
kompletnej ciemności. W oddalonej od niego o niecałe sześć stóp wnęce przykucnął
niewidoczny w ciemnościach, zdesperowany Zzt. Przez głowę galopowało mu sto
myśli. Co wiedział na temat Tolnepów? Wkrótce po skończeniu na Psychlo fakultetu
Mechaniki został oddelegowany do pracy na Archiniabes, gdzie Towarzystwo miało
swoje kopalnie. To było właśnie w tamtej galaktyce. Jądrem systemu była podwójna
gwiazda, którą czasem można było zobaczyć w zimie na tej planecie. Mniejsza z
gwiazd miała tak wielki ciężar właściwy, że pół cala sześciennego jej gruntu
ważyłoby tu jedną tonę. Zagłębie rudy na planecie zostało zupełnie zniszczone w
czasie najazdu Tolnepów. Przybyli oni z kierunku roju gwiezdnego, który często
można było zobaczyć nawet gołym okiem. Opanowali kontrolę czasu i potrafili go
zatrzymywać, a ich statki kosmiczne dokonywały długich pirackich rajdów.
Towarzystwo przeprowadziło analityczne sekcje kilku martwych Tolnepów. Co z tego
wszystkiego zapamiętał? Jakie mieli słabostki? Zzt mógł wyłącznie myśleć o ich
sile. Ich ślina zawierała śmiercionośną truciznę. Ich masa właściwa zbliżona
była do żelaza. Byli odporni na działanie gazu Psychlo. Nie można ich było zabić
zwykłym miotaczem energii. Słabostki, słabostki. Jakie słabostki? Jeśli ich
sobie nie przypomni, to nigdy nie wyjdzie z tego żywy. Nigdy!
    A ten tu Tolnep właśnie przechodził obok. Szedł w stronę ogona
bombowca. Zzt skurczył się, przywarł do podłogi. Tolnep nie zauważył go w
ciemnościach.
    I wtedy Zzt sobie przypomniał... Ich wzrok! To dlatego zawsze
nosili maski. Widzieli bowiem tylko w podczerwieni i musieli mieć wizjer
filtrujący. Zupełnie tracili zdolność widzenia, gdy byli poddani działaniu
krótszych fal; a zabić ich było można tylko za pomocą broni na ultrafiolet. Byli
skrajnie uczuleni na zimno, a temperatura ich ciała wynosiła około dwustu... a
może trzystu stopni. Nieważne, wiedział już, co może go uratować. Bez wizjera
filtrującego ten stwór będzie zupełnie ślepy.
    Zzt zaczął planować szczegółową akcję. Gdy tylko nadarzy się
okazja, rozbije wizjer, skoczy do przodu i wbije mu pazury w oczy, starając się
jakoś uniknąć jego zatrutych jadem zębów. Łapa Zzta ześlizgnęła się do boku
buta, gdzie znajdował się wielki klucz maszynowy. Potrafił rzucać nim jak
pociskiem. Trzeba było tylko trafić nie w ciało, lecz w bok maski.
    Następnie Zzt wyjął z kieszeni na piersi małe okrągłe lusterko
osadzone na długiej rękojeści, którego używał do przeglądu tylnej strony
połączeń lub dolnej strony łożysk. Ostrożnie wysunął lusterko poza krawędź
wręgi, modląc się do wszystkich zasmarkanych mgławic, by obcy stwór tego nie
zauważył. Zaczął go obserwować.
    Jonnie stwierdził, że bardzo trudno jest poruszać się po
bombowcu. Płyty chodnika nie były przeznaczone do spacerów, a do tego jeszcze
miały po obu stronach wyrwy. Przedostał się do tylnej części bombowca, co było
już nie lada wyczynem. Popatrzył na dziwny plaster pełen otworów. Były to
butlowe wieszaki na dodatkowy ładunek. Wczołgał się do środka przez jeden z
otworów. Może będą tam jakieś zapomniane kable lub coś w tym rodzaju. Z trudem
zmieścił się w otworze. Dziwne, jak Psychlosi mogli się tam dostawać? Ach,
prawda, przecież przeznaczone one były tylko do umieszczania kanistrów na
wieszakach. W środku - oprócz niekształtnych, źle zaprojektowanych wieszaków -
nie było nic więcej. Każde pomieszczenie oddzielała ślepa przegroda.
    Wrócił na dziób bombowca. Zatrzymał się tuż obok swego
samolotu. Przez chwilę intensywnie myślał. Nie widział tu nic, co można by
oderwać od czegokolwiek lub wysadzić w powietrze. Mógłby nawet wysadzić w
powietrze swój samolot, a i tak nic by się nie stało. Żadnych urządzeń
sterowniczych. Bombowiec nie był przeznaczony do pilotowania, lecz tylko do
wstępnego zaprogramowania i odpalenia. Nawet urządzenie do zdalnego
programowania i odpalania, które Terl mu pokazał, nic by tu nie wskórało.
    Zataczając się jak olbrzymi, niezdarny pijaczyna, bombowiec
kontynuował swój pochód ze śmiercionośnym ładunkiem. Bezduszny, niewrażliwy na
żadne ciosy.
    Jonnie znowu zaczął źle widzieć. Gdy próbował wcisnąć się w
otwór, uderzył o coś maską i czoło znów zaczęło mu krwawić. Krew zalewała mu
oczy. Podniósł ręce do maski, odwracając się od drzwi, przez które napierał
strumień powietrza. W chwili gdy sięgał po róg kaftana, by zetrzeć nim krew, coś
uderzyło w maskę z impetem pocisku. Wyleciała mu z rąk. O mało nie złamał sobie
lewego kciuka. O trzydzieści stóp od niego coś się ruszało.
    Myśliwski instynkt i górski trening pomogły Jonnie'emu w
podjęciu błyskawicznej akcji. Cała akcja: przyklęk na jedno kolano, wyciągnięcie
miotacza i strzał,' nie zajęła mu więcej niż jedną trzecią sekundy. Strzelił do
masy, która zaczęła się zbliżać w jego kierunku.
    Stwór, czy cokolwiek to było, wycofał się za osłonę wręg w
pobliżu urządzenia do wstępnego programowania. Strzelił jeszcze kilka razy.
    Coś lub ktoś znajdował się tu razem z nim. Przeszedł obok tego
już dwa razy, gdy udawał się do skrzynki wstępnego programowania...










9
    Jonnie pluł sobie w brodę, że jego .instynkt myśliwego nie
ostrzegł go wcześniej o niebezpieczeństwie. Przecież czuł czyjąś obecność.
Jednakże maska na twarzy, noszona z konieczności, pozbawiała go zmysłu
powonienia. Teraz bowiem wyraźnie wyczuwał zapach. Pomimo lodowatego chłodu i
drobin rdzy czuł ostry zapach Psychlosa.
    Ostrożnie się podniósł, trzymając w pogotowiu miotacz, i cofnął
się w stronę swego samolotu, by zwiększyć nieco odległość. Psychlos to nie tylko
ostry zapach, ale także wielkie niebezpieczeństwo przy ewentualnej walce wręcz.
Psychlosi mogli cię zgnieść z łatwością. Co to był za Psychlos? Czy go znał?

    Zzt próbował powstrzymać wymioty. Czuł pogardę i obrzydzenie.
Wstrzymywała go tylko świadomość, że mógłby zatkać sobie maskę do oddychania.

    Męczące go nudności nie były spowodowane strzałami z miotacza.
Owszem, parę strzałów posiniaczyło go porządnie i odrzuciło do tyłu. Gdyby były
oddane z bliższej o parę stóp odległości, wówczas mogłyby go nawet obezwładnić.
Nie, mdliło go dlatego, że nagle oto odkrył, kto do niego strzelał i kogo się
tak przez cały czas panicznie bał!
    Zwierzak Terla! To był tylko zwierzak!
    Przypływ nienawiści i wściekłości zastąpił falę nudności.
Prawie wyszedł z osłaniającej go wnęki. Ale rypnął w niego ładunek z miotacza. I
ten idiota nie przestawił go nawet na "przebicie", tylko miał go na "podmuch".
Typowe!
    Nie mógł się pogodzić z tym, że zwykły zwierzak tak go
przestraszył. Zzt przypomniał sobie, że kiedyś o mało gubił na traktorze, którym
zdalnie kierował. Naprawdę, powinien był zwierzaka wtedy zabić. Powinien był
wziąć ze sobą miotacz owego dnia. Któż by to wówczas zauważył w zamieszaniu. Ten
słabowity, sflaczały kurdupel, blady jak ślimak, głupi zwierzak tak go
przestraszył. Aż zatrząsł się z wściekłości. Nudności ustąpiły.
    Ciekawość jednak wzięła górę w tym momencie nad jego morderczym
instynktem. Być może był to kolejny spisek Terla. Przeklęty Terl!
    Zzt opanował się na tyle, by móc mówić.
    - Czy to Terl cię wysłał?
    Jonnie usiłował zlokalizować źródło głosu. Było to trudne,
ponieważ głos wydobywał się spod maski. Maski wprawdzie miały po bokach
amplifikatory dźwięku, ale ze względu na niski ton głosu Psychlósów był on
bardzo przytłumiony.
    - Kim jesteś? - zapytał Jonnie.
    - Nie pamiętasz już tej historii z traktorem? Nie pamiętasz,
kim jestem! Półgłówek! Odpowiedz mi! Czy to Terl cię przysłał?
    Zzt! Ileż to razy Terl grzmiał na temat Zzta! Jonnie miał z nim
własne porachunki.
    Nie mógł się powstrzymać i powiedział:
    - Przybyłem tu, by rozwalić tę maszynerię.
    Inny Psychlos zapewne by się roześmiał, ale nie Zzt.
    - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, zwierzaku! Odpowiedz
mi, bo...
    - Bo co? - zapytał Jonnie. - Wyjdziesz z ukrycia i... I
zostaniesz zabity. Ten miotacz jest już nastawiony na "przebicie".
    Jonnie powoli cofał się w stronę swego samolotu. Wspiął się po
schodkach, otworzył drzwi i wyjął z niego karabin szturmowy z amunicją
radiacyjną. Odbezpieczył go i w pozycji gotowej do strzału zatknął miotacz z
powrotem za pas. Zaczął znów iść wzdłuż chodnika.
    Zzt zachowywał się cicho.
    Jonnie starał się trzymać boku chodnika, by mieć odpowiedni kąt
do strzału w kierunku niszy, gdy tylko Zzt zacznie znów mówić. A potem nagle się
zatrzymał. Zzt był przecież głównym mechanikiem bary, faktycznym szefem
transportu. Powinien więc wiedzieć więcej na temat tego bombowca niż ktokolwiek
inny.
    - W jaki sposób znalazłeś się na pokładzie tego bombowca? -
zapytał Jonnie.
    - Terl! - Był to wrzask nienawiści, nie rzeczowa odpowiedź. -
Ten...
    Tu nastąpiła długa seria przekleństw w języku psychlo.
    Jonnie cierpliwie czekał. Gdy przekleństwa wreszcie przycichły
i zamieniły się w głuche burczenie, powiedział:
    - A więc chcesz wydostać się z niego. Powiedz mi więc po
prostu, jak zmusić go do lądowania, i będziesz mógł wysiąść.
    Tu nastąpiła nowa seria sprośnych przekleństw. Wreszcie Zzt
powiedział:
    - Nie ma żadnego sposobu, żeby zmienić kierunek lotu lub zmusić
go do lądowania... - Chwila przerwy, a potem pytanie z nadzieją w głosie. - Czy
Terl nie dał ci kluczy do skrzynki wstępnego programowania?
    - Nie. Ale czy nie można jej wysadzić w powietrze ładunkiem
wybuchowym?
    - Nie - dobiegła go apatyczna odpowiedź.
    - A nie możesz powyrywać kabli?
    - To by po prostu spowodowało katastrofę tego bombowca, ale i
tego nawet nie możesz zrobić. Są one opancerzone laminowanym metalem
molekularnym. A więc nie dał ci kluczy. - Był to jęk, po którym nastąpił dziki
wrzask. - Ty półgłówku! Dlaczego nie wziąłeś od niego kluczy?
    - Bo był nieco skrępowany - odparł Jonnie. - Lepiej powiedz mi,
czego nie robić, żeby przypadkiem nie zastosować jego silników!
    - Nie ma tu żadnych "nie" - powiedział Zzt, znów czując
nudności spowodowane kołysaniem się bombowca.
    Jonnie przesunął się w bok, na ile tylko mógł. Zastanawiał się,
czy nie mógłby puścić do wnęki rykoszetu od wręgi. Nie mógł jednak sięgnąć tak
daleko. Wręgi miały ostro zakończone krawędzie wzmacniające, które przebiegały
pod kątem do ich płaszczyzny.
    A więc Zzt w niczym mu nie pomógł. Jonnie wycofał się do
samolotu. Musiał wziąć z niego maskę powietrzną kopilota. Arktyczny mróz
szczypał go w twarz. Popatrzył na szczątki maski wybitej mu z ręki. Kciuk wciąż
go bolał. Zzt rzucił w maskę kluczem. Nadal w niej tkwił. Gdyby trafił w
głowę...
    Klucz? Zaraz, zaraz! Co można byłoby zrobić za, pomocą klucza?

    Jonnie podniósł go z podłogi. Był to typowy klucz maszynowy
Psychlosów, ciężki jak ołów. Jego szczęki rozsuwały się do dwustu cali. Było to
więc narzędzie do "małych" śrub w maszynach Psychlosów. Ale nieźle nadawał się
na broń.
    W tym momencie Zzt przypuścił nowy atak. Jonnie chwycił karabin
i bez celowania zaczął strzelać wzdłuż chodnika. Zzt dał nurka z powrotem do
niszy. Nie został trafiony, gdyż inaczej na jego ciele wykwitłaby bladozielona
eksplozja radiacyjnego pocisku.
    Jonnie znalazł w samolocie maskę powietrzną, sprawdził jej
zawory i nałożył na twarz. Działała bez zarzutu.
    Zzt gramolił się po podłodze niszy, próbując odnaleźć lusterko.
Ugrzęzło ono w szczelinie obluzowanej płyty. Obluzowana płyta? Za pomocą
lusterka Zzt sprawdził, gdzie znajduje się zwierzak.
    A potem zabrał się do roboty. Pazurami i małą metalową linijką,
którą stale przy sobie nosił, zaczął podważać ważącą pięćdziesiąt funtów płytę.
Szło mu to nadzwyczaj opornie, ale za to co za wspaniały pocisk będzie z tej
płyty!
    Śmiercionośny bombowiec z hukiem zdążał w kierunku Szkocji.











10
    Jonnie trzymał w ręku klucz maszynowy. Ważył go w dłoni w
zamyśleniu. Przygotowując bombowiec do odpalenia, mechanicy musieli na pewno
dostawać się do różnych urządzeń w samolocie. I . musieli też je obsługiwać,
jeśli samolot miał być ponownie odpalony.
    Zamknięta na klucz, opancerzona skrzynka wstępnego
programowania? Owszem, ale była to tylko skrzynka sterownicza. Nie widział nic
innego, co byłoby zamykane na klucz.
    Stwierdził, że coraz ciężej myśli. Chyba z powodu zimna! Te
starodawne kombinezony sił powietrznych miały wprawdzie elektryczne ogrzewanie,
ale żadne współczesne baterie do nich nie pasowały, a oryginalne baterie nie
miały przecież tysiącletniej żywotności. Krew z rozciętego czoła dodatkowo
brudziła mu wizjer maski, który wciąż pokrywał się warstewką pary. Ciekawe, jaka
była temperatura powietrza na zewnątrz? Na pewno bliska zamrożenia wszystkiego
dookoła.
    Ten klucz...
    Zauważył jakiś ruch w przodzie bombowca i strzelił
ostrzegawczo. Miał dwa problemy. Nie, trzy. Zzt, Nup i Typ 32 na kadłubie oraz
jak unieszkodliwić bombowiec!
    Stary Staffor zwykł był mawiać, że Jonnie jest: "za sprytny".
Wielu miesz,w miasteczka wierzyło w to. Ale teraz wcale się ta ocena nie
sprawdzała.
    Wiedział, ze musi się pozbyć Zzta. Ale strzelanie w tym
opancerzonym wnętrzu było niebezpieczne nie tylko dla Zzta. Było niebezpieczne
również dla niego. Każdy strzał rykoszetował pomiędzy wręgami we wściekły sposób
i już dwukrotnie własne kule gwizdały mu koło uszu, a potem jedna z nich trafiła
w jego samolot.
    Załóżmy, że Zzt jest pumą. W jaki sposób Jonnie powinien
postępować, by zabić pumę? Otóż nikt nigdy nie zbliżał się do pumy, lecz czekał,
aż puma skoczy. Nie, lepiej wyobrazić sobie, że Zzt jest niedźwiedziem w
jaskini. To był przykład bardziej pasujący do obecnej sytuacji. Czy wszedłbyś do
jaskini, w której znajduje się niedźwiedź? Byłoby to oczywiste samobójstwo.
    Zastanowił się, czy może rzucić minę z zapalnikiem czasowym, a
samemu schronić się w samolocie bojowym, polegając na osłonie jego pancerza.
Jednakże magnetyczne uchwyty miały ograniczoną wytrzymałość i mogło się zdarzyć,
że wybuch miny mógłby tak uszkodzić samolot, że zupełnie nie nadawałby się do
użytku. Żałował, że nie ma granatów, ale wszystkie znalezione granaty były
przeznaczone do ćwiczeń i dotąd jeszcze nie potrafili przerobić ich na granaty
bojowe. A może wziąć któryś z ładunków paliwowych lub ładunków amunicji, których
miał mnóstwo w samolocie, i rzucić go w kierunku Zzta, a następnie strzelić w
niego. Na pewno by eksplodował. Jeden ładunek chybaby nie zabił Zzta. Psychlosi
byli bardzo twardzi, naprawdę bardzo twardzi. Jonnie słyszał, że pewnego razu
Zzt tak pobił Terla, że omal go nie zabił. Nie, nie zamierzał podejmować żadnej
kaskaderskiej próby w rodzaju pójścia w kierunku Zzta i strzelania z karabinu
szturmowego. Nie miał przecież nawet pojęcia, w której wnęce Zzt się ukrył ani
jak głębokie były te wnęki, a Zzt mógł być przecież dobrze uzbrojony.
    Nupa wykluczył chwilowo ze swoich rozważań. "O Boże, co za
mróz!"
    Zajmuj się jedną rzeczą naraz! Jego zadaniem nie było
zajmowanie się Zztem lub Nupem. Było nim zatrzymanie tego bombowca. Musiał więc
być cholernie sprytny. I szybki!
    Przez zamglony i poplamiony krwią wizjer maski nie zauważył
obserwującego go małego mechanicznego lusterka. Był zbyt zajęty swoimi myślami.

    Tam gdzie Psychlosi nie mogli zastosować rozdzielających i
łączących narzędzi molekularnych, zwykle stosowali śruby i nakrętki. A Jonnie
był pewien, że ten pancerz nie poddawał się "nożom do metalu", jak nazywali te
narzędzia mechanicy z Psychlo. Dowiedział się od Zzta, że był to molekularny
laminat, czyli warstwa na warstwie różnych, ale wiążących się ze sobą metali.
Dobrze. Musieli zatem gdzieś tu zastosować śruby.
    Znów zauważył jakiś ruch i wystrzelił z karabinu. Kula
zrykoszetowała trzykrotnie i z jękiem wypadła przez drzwi bombowca.
    A może któraś z tych płyt podłogowych... Zaśmiał się nagle. W
cieniu rzucanym przez płoty samolotu znajdowała się płyta przytwierdzona do
podłogi śrubami.
    Zredukowawszy rozstęp miedzy szczękami klucza, Jonnie wszedł
pod samolot pomiędzy płozy. Jeszcze jedna mała korekta i rozstaw szczęk był
właściwy. W płycie było osiem nakrętek. Z łatwością dały się odkręcać - musiały
być niedawno odkręcane. Kładł nakrętki na górę jednej z płóz, w której były
wyżłobione rowki. Były na tyle ciężkie, że trzymały się tam pomimo przechyłów
samolotu. Jedna z płóz samolotu przygniatała kawałeczek płyty. Łomotnął w nią
parę razy piętką klucza i płyta się obluzowała. Podważył ją rękojeścią klucza.
Zamierzał tylko odsunąć ją na bok, lecz w tym momencie bombowiec przechylił się,
płyta wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych rąk, poleciała w stronę otwartych drzwi
i wypadła na zewnątrz w ryczącą wichrem pustkę.
    Wyjął latarkę i oświetlił ciemne wnętrze. Zobaczył wierzch
obudowy głównego silnika napędowego. Obudowa była tak wielka jak jednopiętrowy
budynek. A więc cały dół bombowca zajmowały silniki i luki na dodatkowe kanistry
z gazem. Ileż to ton śmiercionośnego gazu mógł pomieścić ten bombowiec! Kanistry
jak potworne jakieś ryby - jarzyły się w ciemnościach. Jonnie znał budowę małych
silników tego rodzaju. Składały się one z przedziałów translacji przestrzeni,
które były puste, ale miały olbrzymią liczbę wchodzących do nich wypustek. Każda
taka wypustka przekazywała swoje własne koordynaty. Wypustki trzeba było
czyścić. A zatem musi się gdzieś na tej obudowie znajdować płyta inspekcji i
obsługi!
    Rzuciwszy czujne spojrzenie wzdłuż chodnika, Jonnie ześlizgnął
się w dół i zaparł nogami o podtrzymujące obudowę człony konstrukcji. Poświecił
dookoła latarką. Obserwowanie wnętrza samolotu z tej pozycji było dość trudne,
więc musiał na zmianę rzucać okiem to na obudowę silników, to obserwować
korytarz. Być może rzeczywiście trzeba było najpierw wymyślić coś, by pozbyć się
Zzta, zanim zabrał się do odkręcania tej płyty. Musiał przykucnąć, jeśli chciał
obejrzeć obudowę. Ale mając Zzta na karku, mogło się to zakończyć jego śmiercią.
Jonnie pamiętał, iż wiele istnień ludzkich (a właściwie wszystkie istoty ludzkie
na tym świecie) zależało od niego. Brawurę trzeba było odłożyć na bok, gdyż nie
mógł ryzykować skręcenia karku. Tak jak w przypadku niedźwiedzia w jaskini.
Postanowił jednak, że może sobie pozwolić na ryzyko, i pochylił się nad obudową.

    Była tam!
    Olbrzymia płyta inspekcji. Przymocowana do obudowy czterema
dwunastocalowymi nakrętkami.
    Ale co za nieporęczne miejsce. Było ono może i poręczne dla
mechanika z Psychlo, który mógł sięgnąć do dołu swymi długimi ramionami,
natomiast dla niego było zupełnie nieporęczne.
    Podniósł się i znów omiótł wzrokiem chodnik. Pochylił się i
dopasował szczęki klucza. Uchwycił pierwszą nakrętkę. Cholera, jak mocno była
dokręcona! Nie da rady odkręcić jej jedną ręką. Psychlosi nie doceniali własnej
siły, gdy dokręcali te nakrętki.
    Jeszcze raz sprawdził wzrokiem korytarz. Chcąc odkręcić
nakrętkę oburącz, musiał odłożyć na bok karabin szturmowy. Upewnił się, czy
karabin nie ześlizgnie się w stronę otwartych drzwi bombowca. Miotacz nadal
trzymał w zaczepionej u pasa kaburze. Pochylił się nad kluczem, uchwycił go
oburącz, zaparł się nogami i z całej siły zaczął naciskać na rękojeść.
    Nakrętka obróciła się. Jonnie na tyle znał się na mechanice, by
nie odkręcać do końca pojedynczych nakrętek. Ostatnia z nich bowiem
zaklinowałaby się zupełnie. Wiedział też, że każdą z czterech nakrętek trzeba
poluzować o jakieś pół obrotu...
    Poluzował nakrętkę numer dwa. Mocował się z numerem trzecim.

    - Co tam wyrabiasz? - wrzasnął Zzt.
    Jonnie wyprostował się, Zzt był wciąż we wnęce.
    - Ty tępy, głupi ślimaku! - wrzeszczał Zzt - jeśli zaczniesz
majstrować przy silnikach, to bombowiec się po prostu rozwali!
    "Dzięki ci za informację, Zzt" - rzekł Jonnie do siebie.
    - Jeśli nie będziesz niczego dotykał, to za dwa lub trzy dni
bombowiec sam wyląduje! - ryknął Zzt.
    Zzta zaczęła ogarniać panika. Za każdym razem, kiedy zwierzak
strzelał do niego, zawór spustowy jego maski do oddychania nieco się iskrzył.
Już od paru minut zaobserwował, że wokół niego unosiły się małe iskierki.
Początkowo myślał, iż były to drobiny pyłu, potem zaś wydawało mu się, że coś
nie jest w porządku z jego oczami, gdyż miał wrażenie, jakby w głowie błyskały
mu malutkie molekularne iskierki. Ale to zawór spustowy się iskrzył. Czyżby tu
było jakieś promieniowanie? Czyżby ten zwierzak rozrzucał dookoła pył
radioaktywny? A może te pociski lub sam karabin operowały radiacyjnie?
    Postanowił, że musi natychmiast zaatakować zwierzaka, bez
względu na konsekwencje. Tak, znowu pojawił się drobny błysk, gdy zużyty gaz
wylatywał przez zawór spustowy maski!
    - Masz przecież maskę! - wrzasnął. - Ten śmiercionośny gaz nie
przedostanie się do wnętrza bombowca. Czekaj więc tylko, aż bombowiec sam
wyląduje!
    Głupi, brudny zwierzak! Przeklęty Terl!
    - A co się stanie wówczas z ludźmi tam w dole? - zapytał
Jonnie.
    Zzta na moment zatkało ze zdumienia. Nie mógł pojąć, jakie to
może mieć znaczenie w tej sytuacji. Teraz chodziło o ich życie. Co go obchodzą
inni!
    - Zostaw te silniki w spokoju! - wrzasnął Zzt.
    Psychlos wyraźnie wpadał w histerię. W każdej chwili mógł
rzucić się do ataku. Jonnie czekał z karabinem w ręku. Nie, Zzt nie miał zamiaru
atakować. Lepiej więc zabrać się z powrotem do odkręcania nakrętek. Odłożył
karabin szturmowy i pochylił się w dół. Obrócił nakrętkę numer trzy o pełen
obrót. Wychylił się znów, by upewnić się, czy Zzt nie ruszył się z miejsca. I w
tym momencie lecąca przez korytarz jak kula armatnia, wirująca jak piła
tarczowa, ważąca pięćdziesiąt funtów płyta podłogowa walnęła w goleń płozy,
odbiła się i trzasnęła Jonnie'ego w tył głowy.
    Klucz maszynowy wypadł mu z zaciśniętych rąk i poleciał w
ciemność. Półprzytomny spróbował sięgnąć do pasa po miotacz, lecz przed oczami
miał tylko ciemność.
następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
154 13
154 13 (2)
UAS 13 zao
er4p2 5 13
Budownictwo Ogolne II zaoczne wyklad 13 ppoz
ch04 (13)
model ekonometryczny zatrudnienie (13 stron)
Logistyka (13 stron)

więcej podobnych podstron