Pomnik serca
Najstarszy syn ma na imię Rafał, najmłodszy - Michał. Ale zamiast Gabriela, trzeciego
archanioła - jest Julia. Rodzice tej trójki byli w jednej grupie na tym samym roku inżynierii
sanitarnej Politechniki Warszawskiej. Dwadzieścia dwa lata temu wzięli ślub.
Stanowiliśmy typowe małżeństwo studenckie, mówią Izabela i Andrzej Janowscy. Bez
własnego mieszkania, bez pracy, bez środków do życia. Przytulili się więc do rodziców,
najpierw do jednych, potem do drugich. Rafał urodził się jeszcze, gdy byli na studiach,
dyplomy otrzymali w 1980 r., rok pózniej własne mieszkanie.
To czasy przełomu pierwszej Solidarności . Praca, zgodnie z wyuczonym kierunkiem
nie trwała długo, w stanie wojennym nie dało się w niej wytrzymać, więc pan Andrzej
najpierw pracował u teścia, a w 1983 r. założył własną firmę, w której, po wielu
przekształceniach, jest dziś jednym ze wspólników. To firma instalacji budowlanych,
współpracująca z czołowymi firmami światowymi, bardzo dobrze notowana, mająca za
sobą m. in. rekonstrukcję placu Teatralnego w stolicy, zespołu banków, odbudowę
dawnego ratusza, supermarket w alei Krakowskiej. Nie jest to oczywiście praca łatwa ani
spokojna, kłopoty są zawsze, a to ze zdobyciem kapitału, z rzetelnością partnerów, z
płatnościami klientów.
Pani Izabela natomiast pracowała zawodowo do czasu likwidacji jej biura, teraz zajęta
jest dziećmi i domem, ale chciałaby wrócić do pracy, by znalezć się wśród ludzi, jednak z
jak najmniejszym uszczerbkiem dla rodziny. Rafał, dwudziestojednolatek, student II roku
Politechniki Warszawskiej (międzywydziałowa biotechnologia), jest już do pewnego
stopnia samodzielny, ale młodsza dwójka, czteroletnia Julia i dwuipółletni Michał
wymagają ciągłej opieki. Korzystają co prawda z życzliwej pomocy młodej Ukrainki, która
gości w ich domu. Jako nauczycielka w szkole pedagogicznej, ma z dziećmi świetny
kontakt, a ich rodzicom pozwala na stałe przełamywanie stereotypowych sądów, jakie
mamy o naszych wschodnich sąsiadach; jest to bowiem osoba głęboko wierząca,
prawosławna, skrupulatnie praktykująca. Jesteśmy, mówi pan Andrzej, aż
zawstydzeni i zdumieni bogactwem oraz ilością postów, jakie zachowuje. I wiedziemy ze
sobą nieustanny dialog ekumeniczny.
Mówiąc o trójce dzieci trzeba powiedzieć, że jedno z nich, Julia, jest dzieckiem
adoptowanym. Decyzję o adopcji, mówią państwo Janowscy, podjęliśmy, kiedy nasz syn
miał siedemnaście lat i zauważyliśmy, że zaczyna nam być w domu pusto, a po wielu
latach bezskutecznych starań o własne dziecko w sposób naturalny nasunęła nam się
myśl o adopcji.
Czy nie mieli przy tym wątpliwości? Wahań?
Mimo że ta myśl wyszła ode mnie, wspomina pani Iza, bałam się po prostu. Było dużo
płaczu i nerwów, ale mąż stanął na wysokości zadania. I ta decyzja była nasza, podjęta
wspólnie wraz z synem. Nie chcieliśmy mieć jedynaka, którym Rafał był przez
siedemnaście lat. A że wszyscy jesteśmy jedynakami, łącznie z moją mamą, było to
poniekąd przełamanie rodzinnej tradycji, działanie na przekór losowi. Zaproponowano
nam dziecko-wcześniaka, o niepewnych rokowaniach zdrowotnych, bo o wadze
urodzeniowej 1 kg 300, porzucone przez matkę w szpitalu. Szpital ten, przy ulicy
Żelaznej, zatrzymał niemowlę, za co mu chwała, nie chcąc ze względu na stan zdrowia
oddać go do domu dziecka. W szpitalu zrobiono wszystko, żeby je uratować. Było nawet
karmione piersią przez matkę innego dziecka, też wcześniaka, co okazało się warunkiem
przeżycia.
Starania, by mała Julia (tak nazwała ją w szpitalu jedna z pielęgniarek) w pełni stanęła
na nogi , trwały rok. Trudny i kosztowny. I kiedy nie było już z nią najmniejszych
problemów zdrowotnych, co stwierdzili wszyscy specjaliści, którzy się dzieckiem
zajmowali, okazało się, że pani Iza, czterdziestoparoletnia, jest w ciąży. To był szok,
mówi dziś, radość, zaskoczenie i histeria. Wszystko razem. Urodził się Michał. Najgorsze
były noce, bo zle sypiał i wrzeszczał wiedząc, że w ten sposób osiągnie wszystko. Julia
przeciwnie, nabawiła się już choroby sierocej i była cichutka, przerażająco wręcz
grzeczna, doświadczyła bowiem, że krzyk nic nie pomoże, że i tak nikt do niej nie
przyjdzie. Teraz stanowią razem świetny duet do figli: ona jest pomysłodawczynią, on
realizatorem.
Pośrednictwem adopcyjnym zajmują się w Warszawie trzy ośrodki. Państwo Janowcy
trafili najpierw do państwowego, gdzie zapytano wręcz: po co im drugie dziecko? Ale to
ważne pytanie, mówi pan Andrzej, bo adopcja nie jest sposobem na bezdzietność i nie
powinna być tak postrzegana. Choć naturalnie rodziny bezdzietne zgłaszają się do
ośrodków adopcyjnych jako pierwsze. Jednak preferencji w tym względzie nie powinno
być, bo bezdzietność należy traktować jako moralnie neutralną. Następnie skontaktowali
się z Katolickim Ośrodkiem Adopcyjno-Opiekuńczym przy diecezji warszawsko-praskiej,
gdzie potraktowano ich przyjaznie, ze zrozumieniem. Ośrodek ten przeprowadza adopcje
bardzo sprawnie: w większości wypadków niemowlęta trafiają do rodzin zastępczych już
w drugim miesiącu życia. A dzieci potrzebujących tych rodzin jest bardzo dużo (co rok
dwa tysiące niemowląt zostaje porzuconych w szpitalach). Dla przyszłości dziecka
istotne jest, aby jego biologiczna matka nie wychodziła sobie ze szpitala po cichu,
podając, co gorsza, fałszywe dane, bo wtedy dziecko grzęznie w domu dziecka; adopcja
co prawda i wtedy jest możliwa, ale ciągnie się długo, przy zaawansowanej już u
maleństwa chorobie sierocej. Pojawia się ona, gdy brak kontaktu z bliską osobą, już w
dwu pierwszych miesiącach życia dziecka.
Państwo Janowcy mieli przed sobą cały okres przygotowań związanych z przyjęciem
dziecka: spotkania w kręgach tematycznych, rozmowy z psychologiem, rodzaj rekolekcji
zamkniętych. Wymaganie, aby byli małżeństwem sakramentalnym, jest naturalnym
warunkiem, stawianym przez ośrodek katolicki. Okres ten trwa zazwyczaj od kilku
miesięcy do roku. Oni zgłosili się w lutym, Julię zaproponowano im pod koniec sierpnia i
po wyrażeniu przez nich zgody 12 września przywiezli małą do domu. Stała się ich
pełnoprawną córką otrzymując nowe świadectwo urodzenia (prawdziwy akt urodzenia
Julii pozostaje w aktach sądowych; biologiczna matka Julii dokonała formalnego
zrzeczenia się jej). Julia znalazła dom pełen miłości i serce, czyli to co najbardziej było jej
potrzebne.
Po adopcji Julii ośrodek katolicki (on reguluje sytuację prawną matki, dziecka i ich
wzajemny stosunek) zaprosił do siebie grupę rodziców związanych z nim bliżej i
przedstawił problemy, z jakimi się boryka. Oczywiście na pierwszym miejscu znalazły się
kłopoty finansowe, ale nie tylko one. I w grupie rodziców wymyśliliśmy, mówi Andrzej
Janowski, że najlepiej zrobimy powołując Fundację Rodzin Adopcyjnych, która miałaby
na celu pomoc nie tylko ośrodkowi, ale i rodzicom adopcyjnym (czyli adoptującym
dzieci), no i oczywiście samym dzieciom. Okazała się ona prawdziwym pomnikiem serca.
Bo przecież adopcja dla wielu dzieci pozbawionych domu rodzinnego jest szansą
normalnego życia, w normalnej rodzinie, ale stwarza wiele problemów, z którymi każda z
rodzin zmaga się każdego dnia.
Podstawowym działaniem fundacji, której Andrzej Janowski, jeden z założycieli, został
prezesem, jest wspomaganie oddziału preadopcyjnego powołanego przez Katolicki
Ośrodek Adopcyjny. Oddział ten mieści się w szpitalu dziecięcym w Dziekanowie
Leśnym pod Warszawą. Dzięki niemu dzieci po opuszczeniu szpitala położniczego (który
siłą rzeczy dąży do jak najszybszego wypisania niemowlęcia), a przed przekazaniem ich
rodzinom, które je adoptują, poddawane są szczegółowej diagnozie lekarskiej i leczeniu.
Pracują tu opłacane przez fundację opiekunki; dziecko ma więc codzienny kontakt stale z
tą samą osobą, która je karmi, przewija, a nie z anonimową, stale śpieszącą się
pielęgniarką. Bo tu jest inna atmosfera niż w szpitalach. Jest po prostu serce.
Oddział preadopcyjny działa cztery lata. W tym czasie spośród 150 dzieci przekazano do
adopcji 134, 10 wróciło do matek, do rodzin biologicznych, co jest dla dziecka
największym dobrem, a tylko sześcioro zostało, niestety, przekazanych do domu małego
dziecka. Należy jeszcze dodać, że 70 procent tych dzieci znalazło się w rodzinach
adopcyjnych nie mając jeszcze ukończonego trzeciego miesiąca życia. A miesiąc ten jest
uznawany za granicę bezpieczeństwa ze względu na dziecko, które już sporo rozumie i
ma zaawansowaną chorobę sierocą.
Oddział w Dziekanowie jest za mały, powinien mieć co najmniej dwadzieścia łóżek, ma
sześć. Stale wspomagany jest przez rodziców-społeczników, świetnie rozumiejących
wagę sprawy, której poświęcają swój czas, serce i pieniądze. Dzięki swojej energii i
zaangażowaniu zbierają oni fundusze dla ośrodka i oddziału, organizując w tym celu
różne akcje, podejmując różne cenne inicjatywy. Po prostu budują ten pomnik serca z
wielką ofiarnością i w codziennym trudzie, zmagając się z różnymi przeciwnościami, ale
starając się w miarę swych sił i środków uświadomić społeczeństwu, a przede wszystkim
rodzinom katolickim, ogromne zadanie, jakie przed nami wszystkimi stoi. Bo nie bójmy
się tych słów takich pomników serca bardzo nam brakuje, a bardzo są potrzebne.
Halina Cenglowa
Copyright by Moja Rodzina 10/2000
opr. TG/PO
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Religia Pytania o latarnię mojego sercaModlitwa sercafarmakoterapia zaburzen rytmu sercaprzyjdz duchu swiety napelnij sercaatak sercaChoroba wieńcowa choroba serca układu krążeniaDlaczego zwierzęta 3 Rozdział 2 – Miażdżyca, zawał serca i udar mózguKardiologia praktyczna 3 Choroba niedokrwienna serca (2)Pomnik Ludwika Nosterawięcej podobnych podstron