Personiusz Karolina Sykulska


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .
Karolina Sykulska
Personiusz
(parodia powieści historycznej)
Bieliński
łońce zachodziło krwawo. Unoszący się nad
stepem w rozedrganym powietrzu pył powoli
Sopadał. W żółknących już, pachnących słodka-
wo trawach gdzieniegdzie widać było wyschnięte łebki
ostów. Po wiosennych roztopach dawno nie było śladu.
Gdzie słońce mniej dochodziło, step lśnił soczystą zie-
lenią. Kępy gęstwin odcinały się ciemnymi plamami,
które rozjarzały teraz złotawe i purpurowe błyski. Gdzie
drzew było więcej, tam kołysały się długie przedwie-
czorną porą cienie ich koron. Koło nich migały rdzawe,
kasztanowate i czarne plamki końskich grzbietów, pil-
nowanych przez ukrytych przed palącym słońcem roz-
leniwionych pastuchów. Powietrze pachniało rozgrzaną
trawą i ziołami. Czasem zabrzęczała mucha, bezszelest-
nie przemknęła jaszczurka. Poza tym było cicho. Nie
dochodził tu nawet zgrzyt studziennych żurawi, które
oznajmiały przybyszom obecność ludzkich sadyb.
Krwista łuna sprawiała wrażenie, jakby horyzont
ogarnęła pożoga. Na ziemi, na której od lat wyrzynali
się wzajemnie Lachy, Kozacy, Tatarzy, Turcy i parę in-
nych nacji, których przedstawiciele zabłąkali się w te
niespokojne strony, szukając wojennych łupów  nie
byłoby to niczym nowym ani zaskakującym. Teraz jed-
nak nie zapuszczały się tu nawet pojedyncze czambuły
tatarskie, lubo chan już ruszył swoją potęgę. Od strony
Turcji szła ku Dzikim Polom wielka orda, niezmierzone
zastępy Turków, Tatarów, Wołochów, Multańczyków,
Arabów, setki tysięcy smagłych wojowników skrzyk-
niętych przez sułtana od Azji przez Bałkany po Eufrat
i Tygrys na świętą wojnę z niewiernymi.
Tak zaczynało się lato tysiąc sześćset siedemdzie-
siątego drugiego roku.
Krwawy blask przygasał i step zaczął szarzeć w chłod-
nym zmierzchu. Wtem plamki końskich grzbietów poru-
szyły się niespokojnie. Od nieodległej dąbrowy, ciemnie-
jącej głęboką, niemal czarną zielenią na tle płowego stepu,
oderwał się jakiś cień i szybko zmierzał w ich kierunku.
Wyminął stado. Rósł. Po chwili w przedwieczornej ciszy
rozległ się tętent kopyt. Cień okazał się karym, lśniącym
bachmatem, unoszącym w zapamiętałym cwale równie
kruczoczarnego jezdzca.
Był to Bieliński. Legenda stepu i przekleństwo oko-
lic. Ludzie powiadali, że wilcy o nim głucho wyją do
księżyca. Sporo było w tym złośliwości, ale i bojazni
niemało. Bieliński słynął bowiem z burd, bijatyk, gwał-
tów i zajazdów, którymi nękał każdego, kto mu wszedł
w drogę. Warchoł, łupieżca i pijanica, co znaczył swoją
obecność zniszczeniami, palonymi wsiami i wbijanymi
na pal buntownikami i grasantami, których po praw-
dzie nigdy tu nie brakowało. Ale nie na chwałę Rzeczy-
pospolitej ich wyrzynał, jeno dla prywaty, dla własnej
dumy i fantazji. Wysoki, szczupły, silny, zwinny był jak
kot, a przy tym szablą tak wybornie robił, że drugie-
go takiego we wszystkich powiatach ze świecą szukać.
Lubo bić się umiał, niechętnie jednak dawał pola, bo
raz, że nie chciał się zniżać  on, wielki pan!  do byle
szaraków, którzy go wyzywali; dwa, iż za bardzo cenił
swoją królewską krew, żeby ją w zwadach przelewać.
Ale kiedy już z kimś na szable stawał  siał grozę
i śmierć. Miał bowiem swoje sposoby walki, którym nie
potrafił się oprzeć ani Tatar, ani Polak, ani Kozak. Nie
ciął przeciwnika wlic, wpierś czy włęg (co ojcowskim
cięciem zwano), jak przystało porządnemu szlachcico-
wi, jeno ciął go w szyję tak szybko, że nim nieszczęś-
nik się spostrzegł, już jego głowa toczyła się po ziemi.
Zdawać się mogło, że Bieliński nie szablę, ale leciutkie
piórko trzyma w ręce, którym znaki jakoweś tajemne
w powietrzu czyni. I tylko krew wsiąkająca w ziemię
świadczyła, że od stali, nie od czarów ginął przeciwnik.
Jeśli zaś walka była w większej kupie i brakowało miej-
sca  Bieliński, równie sprawnie i swobodnie władający
i lewą, i prawą ręką  bił się na dwie szable. Tego nikt nie
wytrzymywał, bo musiał walczyć jakoby z dwoma prze-
ciwnikami, dwojakie ciosy parować. Bieliński zaś, mając
szable wedle tajemnej receptury wykonane, ze stali nie-
zwykle wytrzymałej, przy tym bardzo lekkiej, robił nimi
tak wybornie, szybkimi, ledwie dostrzegalnymi ruchy, że
kładł każdego, samemu zmęczenia nie odczuwając.
Oburzał się niejeden, że to nieuczciwa, nieszlache-
cka, niechrześcijańska walka, tak kąsać jako pies, we dwie
szable na jedną stawać czy łby ścinać niczym chamom
jakowymś. Ale Bieliński tylko wzruszał ramionami:
 Każdy sposób dobry, byle nieprzyjaciela znieść,
a swój czerep ocalić.
I miałby rację, gdyby nie dodawał pogardliwie:
 Chamyście, to wam jak chamom łby ścinam.
A tego już ani szlachecka brać, ani Kozacy zdzier-
żyć nie mogli.
Siła ojczyznie by się ów Bieliński przysłużył,
gdyby zechciał jej swoje talenta oddać. On jednak,
hardy i niepokorny, nawet nie chciał słyszeć o tym,
żeby ktoś jemu  tak znakomitemu panu  rozkazy-
wał. Sam zaś do komendy był zbyt porywczy, szaleń-
czy nieomal... i nazbyt niepewny. Bielińskim herbu
Bielina zwał się bowiem po ojcu, ale po kądzieli in-
sza w nim krew płynęła  krew chanów krymskich.
Stary Bieliński, posłując do Krymu, zakochał się
w krymskiej księżniczce, której ród od samego Ha-
dżi Gereja się wywodził, i pojął ją za żonę. Poza tym
wielce szanowany był to szlachcic i patriota. Włas-
nym sumptem wystawiał chorągwie, a w razie woj-
ny pierwszy ruszał w bój, nie bacząc na krewnych.
W czasie pokoju jednak tak zawzięcie dbał o dobre
stosunki z chanem krymskim, że aż ten stracił tron.
Kozacki ataman Doroszenko nie mógł zdzierżyć la-
cko-krymskiej komitywy i obszernie doniósł o niej
sułtanowi. Bakczysaraj objął więc nowy chan  Adil
Gerej, który zresztą, sam znowuż Kozakom zbytnio
sprzyjający, musiał z czasem oddać władzę wiernemu
sułtanowi jak pies Selimowi Gerejowi. Ten to szedł
teraz przy ordzie na wielką wojnę...
Tego już jednak stary Bieliński nie dożył. Matki zaś,
która zmarła przy porodzie, młody Bieliński nie pamię-
tał wcale. Po śmierci ojca nie kontynuował jego poli-
tyki, ku powszechnemu rozczarowaniu. Niewiele było
o nim wiadomo, krążyły jeno legendy, które Bieliński
sam podsycał. Tyle zaś przetoczyło się przez te ziemie
bitew i najazdów, obracając w zgliszcza tętniącą nie-
gdyś życiem krainę, że niewiele przetrwało tu pamiątek
poza ludzką pamięcią, a ta przecie zawodna. Bieliński
zaś, odkąd odumarł go rodzic, żył sam, nade wszystko
ceniąc sobie wolność. Krewnych żadnych już nie miał.
A on sam nie był skory do zwierzeń, czasem jeno, moc-
no podchmielony, wykrzykiwał, kim jest. Wystarczyło
jednak spojrzeć w tę dziką twarz  smagłą, pociągłą,
ozdobioną czarnym wąsem i brodą, w jego gorejące wil-
czym blaskiem czarne, wiecznie przymrużone z gniewu
lub przebiegłości ślepia  by odgadnąć bez skryptów
i świadków, z kim ma się do czynienia. Sylwetka jego
też miała w sobie coś władczego, zawsze chodził sprę-
żystym krokiem, wyprostowany, dumnie patrzył każde-
mu w twarz, karku nie zginał i rzadko komu się pokło-
nił, a jeśli już  to też hardo i niepokornie. Bieliński
miał łeb po szlachecku wysoko podgolony, skośne tatar-
skie oczy, śniadą cerę. Wespół ze zwinnymi, kocimi ru-
chami nadawało mu to dziki, niemal zwierzęcy wygląd.
Mówił twardym, gardłowym, nieznoszącym sprzeciwu
głosem. Czasem w tym głosie pobrzmiewały śpiewne
rusińskie nutki. W jego żyłach bowiem nie tylko cha-
nów krew płynęła. Stary, choć mocno podupadły ród
Bielińskich chętnie podpierał się legendą o koligacjach
z samym Danyłą Rurykowiczem, wielkim kniaziem ru-
skim. Tego już jednak nikt sprawdzić nie mógł, a w kra-
ju, w którym żyło tyle nacji, każdy śpiewał po swojemu.
Prawda to czy łeż  bardzo się jednak przydała w ciągu
ostatniego półwiecza, bo mimo niespokojnych czasów
ani Tatarzy, ani Kozacy krzywd majętnościom Bieliń-
skich nie poczynili, poza tą, że nękane zawieruchami hi-
storii ziemie wyludniły się i zubożały okrutnie. Aleć to
już zwykła wojenna przypadłość. A Bieliński człek był
ambitny i marzył o odbudowaniu potęgi swego rodu,
rozsławieniu zacnego imienia, tak jeno, by przy tym od
nikogo nie być zależnym i nikomu haraczu wdzięczno-
ści nie płacić.
Fantazja też w nim była niepospolita. A to raz zło-
togłowiem kazał wyściełać drogę od dworu do kar-
czmy, a to kiedy indziej  poić karczmarzowi Mychajle
wszystkich chętnych, czy to szlachcic, czy chłop, pi-
wem, a w kuflach dukaty na dnie położyć. Rzucił się
chciwie tłum, żądny darmowego napitku. Nim jednak
rozległy się okrzyki radości na widok monet  ten i ów
siniał, rzęził i padał na ziemię, gdy mu niespodziewany
bonus w gardle stanął i dech odebrał.
Złorzeczyli mu za to co znaczniejsi w okolicy sąsie-
dzi. Bolało ich, że na tych wypalonych, wyludnionych
ziemiach, gdzie po tatarskich najazdach miasta zamie-
niły się w ruinę, chutory porastały trawą niczym kur-
hany, a ludzie dziczeli po lasach  pół-Tatar, w dodatku
wywyższający się ponad sąsiadów, na takie zbytki sobie
pozwala. Bolało ich, że to nie oni mogą tak lekko mająt-
ku się pozbywać, wiedząc, że go nazbyt nie ubędzie...
Najokrutniej zawzięty był na Bielińskiego imć Jam-
polski, szlachcic dość znaczny i zamożny, ale tak skąpy
i chciwy, że nawet się nie ożenił, by nie łożyć na żonę
i dzieci, nie karmić, a z czasem  o zgrozo!  z substan-
cji może co nieco uszczknąć i je wyposażyć. Jampolski,
będąc w dodatku najbliższym sąsiadem Bielińskiego,
ostrzył sobie zęby na majątek potomka chanów, zwłasz-
cza że widział, w jakich ten kontuszach chadza, jakimi
kamyczkami się obwiesza. Bieliński zaś na złość para-
dował przed nim jak król jaki:
 Naści, wytrzeszczaj gały, sknerusie! Nie dla psa
kiełbasa, chmyzie! Ale patrz, śliń się, niech cię żółć za-
lewa!  dopiekał mściwie Jampolskiemu, który w duchu
przysięgał mu zemstę. I z czasem ją wykonał...
(...)
Zobaczył anioła. Boginię. Nieziemską piękność.
Długie, złociste włosy otulały miękkimi puklami jej
ramiona. Cerę miała jasną, brwi czarne, kibić wiotką,
kształtne, lekko rozchylone usta, które ukazywały pe-
rełki zębów.
 Wody  chrząknął oszołomiony Bieliński. Drżącą
ręką, by nie skalać anioła, przytknął omdlewającej już
bogini bukłak do ust. Zjawisko spojrzało na swojego
wybawiciela szafirowymi oczami:
 Dziękuję waćpanu.
Bielińskiemu zakręciło się w głowie. Głos anioła
potoczył się dzwięcznie, srebrzyście.
 Nie bój się waćpanna  zaczął Bieliński.  Jużeś
bezpieczna. W szlacheckich rękach jesteś, nic ci nie
grozi. Jam jest Bieliński herbu Bielina, a to moi kompa-
ni  wskazał ręką na kłaniających się towarzyszy.
Piękność rozpromieniła się, aż Bielińskiego zatchnął
blask od niej bijący:
 Bóg czuwa nad nami! Przecie my do waszmości
jedziem!
 Tak?  zdziwił się zapatrzony Bieliński, czując,
że rzeczywiście Bóg mu sprzyja, lubo nie miał pojęcia,
czym sobie na tę łaskę zasłużył. Czyżby jego nazwisko
anieli w niebiesiech już znali?
 Wybacz waćpan, zachowuję się jak jakaś para-
fianka. Ale to z oszołomienia  piękność posłała Bieliń-
skiemu powalający uśmiech, dygnęła nieco chwiejnie,
bo osłabła znacznie, i zaanonsowała:
 Jestem Wiktoria Niemirska, żona imć Krzycha
Niemirskiego, serdecznego druha waszmości, do które-
go z wizytą zdążamy.
Bieliński zawył w duszy. A więc anioł jest zamężny
i w dodatku z jego przyjacielem! W tym samym czasie
w duszy zawył Dytczuk. Nici z łupów, wszystko trzeba
będzie oddać!
 Krzych nie wspominał, że się ożenił  odparł Bie-
liński, mieniąc się na twarzy.  I po prawdzie  trudno
mu się dziwić. Któż chciałby się dzielić boginią?
Wiktoria zaśmiała się dzwięcznie:
 Słaliśmy waćpanu zaproszenie na ślub. Ale widać
nie dotarło. Za to teraz chcieliśmy waszmości odwie-
dzić, zwłaszcza że odkąd orda ruszyła na naszą znękaną
ojczyznę, nie ma po co już posłować do Krymu. A że
czas niepewny, to Bóg jeden wie, kiedy przyjdzie się
nam znowu obaczyć.
 Prawda  westchnął Bieliński nad urodą Wiktorii.
 Rada jestem więc w imieniu Krzycha, że nie
krzywisz się waćpan na niespodziewanych gości.
 Gdzieżbym waćpannie... waćpani śmiał być
krzyw!  zaprotestował żarliwie Bieliński, co Wikto-
ria odebrała jako dowód atencji do serdecznego druha
i uśmiechnęła się jeszcze promienniej.
 Jeno nas jakiś czambuł po drodze zaskoczył, lubo
przecie orda daleko.
 Tatarskie czambuły przodem idą  wyjaśnił Bie-
liński.  A Lipkowie Kryczyńskiego to tutejsza szlach-
ta, jeno zbuntowana, więc step dobrze znają. Lekkie to
chorągwie, więc chodzą jako wataha wilków w nocy 
pojawiają się rychło i równie szybko znikają, porwawszy
jasyr. Tako i my uchodzmy stąd czym prędzej. Powiedz
jeno, waćpani, gdzie Krzych, mój druh serdeczny?  tu
Bieliński zazgrzytał zębami.
Wiktoria zmartwiła się:
 Mój Krzych bisurmańców ze swoimi żołnierzami
pogonił, ale się kilku pohańców na nas zasadziło. Ludzi
mi wyrżnęli, nas na arkan wzięli. I pewnie teraz tam mój
Krzych od zmysłów odchodzi, obaczywszy jeno trupy
strażników, i nie wie, żem przez waćpana ocalona...
 A może Krzych już usieczon?  zapytał z nadzie-
ją Bieliński.
 Tfu, cóżeś waćpan, w imię Ojca i Syna!  zapro-
testował anioł.  Mój Krzych usieczon? Nie może to
być! Taki sławny i prawy wojownik!
 Sława i prawość to jeszcze nie nieśmiertelność...
 Przestań waść! Mój Krzych, moje kochanie nie
zginie, bo wie, że jego słońce by bez niego zgasło  wy-
łuszczyła Wiktoria z błogością na twarzy, a Bielińskiego
aż skręciło z zazdrości.  Ale wyślij, proszę, człowieka,
niech powiadomi Krzycha, że u waćpana już stoimy.
 Dytczuk!  huknął Bieliński, nie odwracając od
piękności łapczywego wzroku.
Jadący tuż obok Dytczuk popatrzył na niego z poli-
towaniem.
 Dytczuk! Szukaj pana Niemirskiego i powiedz
mu, że jego żona jest u mnie, bezpieczna!
 Jak u ciebie, to nie bezpieczna  mruknął Dyt-
czuk i ruszył w skok.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nominiusz Karolina Sykulska
Plagiat Karolina Sykulska
Spragniony karoliny
assisten im personalwesen
dobor personelu
No Man s land Gender bias and social constructivism in the diagnosis of borderline personality disor
album personal
Jung, Carl Gustav Volume 17 The Development of Personality

więcej podobnych podstron