Zbiorowa Ksiega bajek polskich t2


-12-
\l
-tf

D
w
\*
Księga bajek polskich tom 2







Księga bajek polskich
Wybór, wstęp i opracowanie tOTTl 2
Maria Grabowska




i

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1988
* %


Ilustrował: Marian Murawski



AWW
ISBN 83-205-3720-7
Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1988
**<%?
Polskie baśnie literackie

Kiedy znakomity poeta wieku oświecenia  Ignacy Krasicki  chciał skompromitować  pierwiastkowe" wychowanie szlachcica urodzonego w czasach saskich, umieścił w pierwszym rozdziale Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków takie zdanie:  Uważałem i to  pisze o swym dzieciństwie doświadczony Mikołaj  że jak wieczorne rozmowy były zwyczajnie o upiorach, czarownicach i strachach, tak ranne o snach..." Parę zdań wcześniej ocenił ten sposób edukacji:  ...zastanawiałem się nad tym, jako jest rzecz zła i szkodliwa [...] poruczać dzieci osobom nie mającym żadnego oświecenia. Tkwią mi od tego czasu w głowie bajki i straszne powieści, którychem się aż nadto nasłuchał...".1 Zdanie bohatera powieści jest zarazem opinią autora. I nie tylko jego. Pokolenie oświeconych ostro występowało przeciw  dubom smalonym", które lud  bredzi", przeciw gusłom, zabobonom rozpowszechnionym wśród wieśniaków, nie tylko tych spod pańszczyznianej strzechy, lecz i spod strzech lub gontowych dachów dworków szlacheckich. Niewielu z owych oświeconych umiało się zdobyć na ironiczno-ludyczny dystans, jaki zaprezentował Józef Maksymilian hr. Ossoliński spisujący gwoli uciesze Wieczory badeńskie. Nie wahając się korzystać z materii ludowych bajęd, odsłaniał racjonalistycznie i dobrodusznie ich genezę: wybujała fantazja, często wzmocniona działaniem alkoholu, a korzeniami swymi czerpiąca soki z wierzeń ludowych w  duchów obcowanie", jest najczęściej przyczyną  strasznych" czy  strachowych" przygód bohaterów. Ale kiedy zasłużony fundator Ossolineum tak wyrafinowanie bawił się straszeniem dam, wyrosło pokolenie, które swoje  pierwiastkowe" wykształcenie traktowało już zupełnie inaczej niż Mikołaj Doświadczyński.
 Borewiczowa [...] pierwsza dla mnie książka poetyczna a żyjąca. Miała pełno wiadomości tajemniczych, podań, bajek"  pisał poeta Seweryn Goszczyński, wspominając po latach z aprobatą ten właśnie sposób kształcenia w wieku dziecięcym i młodzieńczym, kiedy to słuchał  bajek chłopskich bez liku".2 Nie on jeden. W życiorysie pierwszego poety romantycznego, podejmującego w programowej balladzie Romantyczność polemikę z oświeconymi, którzy wierzenia ludu potępiali jako przejaw obskurantyzmu, odnotowano, że:  w domu rodzicielskim Mickiewicza było kilka służących dziewek, z których [...] jedna posiadała ogromny zapas powiastek, podań i powieści. Tyle się w młodych latach nasłuchał..."3, że w ponad ćwierć wieku pózniej, już jako
5
profesor literatur słowiańskich w College de France w Paryżu, głosił chwałę  słowiańskich bajarzy, słowiańskich wieśniaków". ,,[...] żaden lud  mówił  nie posiada równie obfitych, równie cudownych baśni i może nigdy nie znajdzie się krąg słuchaczy równie uważny jak ten, co otacza biednego chłopka opowiadającego w swej chacie baśń".4 Ta wypowiedziana ex cathedra pochwała baśni ludowej w 1843 roku miała już za sobą długą romantyczną historię. Jest bowiem rzeczą znamienną, że i w innych życiorysach polskich (i nie tylko polskich) romantyków powtarza się ów motyw  pierwiastkowego" wykształcenia : od lat dziecinnych i młodzieńczych ich wyobraznię, wrażliwość, sposób interpretacji zjawisk przyrody i stosunków międzyludzkich, ich rozeznanie w świecie dobra i zła kształtowała pieśń i baśń ludowa. Czarowny świat ludowej fantastyki zapadał wcześnie w pamięć, aby w pózniejszych nieco latach przekształcić się w świadome już zainteresowanie światem kultury duchowej ludu, w penetrowanie tego świata już z rozmysłem. Ów  rozmysł" czy  zamysł" sprawił, że pod piórem romantycznych poetów kraj wyobrazni ludu urastał do rangi autentycznej wiedzy o świecie, jako wynik intuicyjnego poznania  prawd żywych" przenikających kosmos. Człowiek jako cząsteczka wszechpotężnej, wszystkoobejmującej natury był w tym świecie zdegradowany i wywyższony zarazem. Zdegradowany  bo był takim samym przedmiotem działania praw natury jak kamień, roślina, zwierzę  i wywyższony, bowiem sam w sobie  niby w soczewce  % skupiał wszechświat, był mikrokosmosem.
Zanim jednak z takiej interpretacji ludowych przekazów wyrosły systemy filozoficzne, romantycy odegrali rolę pionierską w przyswojeniu, utrwaleniu w piśmie ustnych przekazów ludowych. Nie znaczy to bynajmniej, że wcześniej nie okazywano zainteresowania dla pieśni, baśni, gadki ludowej. Nie tu jednak miejsce na wywód historyczny, w pełni literaturą przedmiotu udokumentowany, dotyczący genezy, rozwoju czy przynależności gatunkowej tych zapisów, które nazywamy tu baśnią. Literatura  bajkoznawcza" jest obfita; definicje bajki, baśni, klechdy, legendy, podania znajdują się w różnych słownikach specjalistycznych i można z nich wyczytać, że zakresy pojęć oznaczonych tymi terminami niekiedy na siebie zachodzą. Trzeba sobie przy tym uświadomić, że wtedy, kiedy mamy do czynienia nie z wyabstrahowanym terminem, lecz z konkretnym tekstem, niekiedy (czy też często) trudno nam przypisać utwór takiemu czy innemu gatunkowi. Dzieje się tak dlatego, że historia bajki (czy baśni) sięga swymi początkami do pierwotnej kolebki ludów kształtujących swoją kulturę duchową. Rekonstrukcję tych dziejów, która wymaga kompetentnego wywodu, znajdzie czytelnik we wstępie Heleny Kapełuś.
Tu warto się zatrzymać nad zbiorem baśni literackich prezentowanych w niniejszej książce. Baśnie polskie obejmują teksty ludowe i literackie. Ale z góry trzeba się zastrzec, że i to ostatnie określenie jest umowne, nieprecyzyjne. Jakże bowiem należy traktować teksty, które wprawdzie  wedle świadectw autorów  były  wiernym" powtórzeniem zasłyszanych ód opowiadaczy ludowych klechd, skoro wiemy, że poddane były one zabiegom  by tak rzec  redakcyjnym? Przy tym zabiegi te mogły mieć różny charakter: tylko  uczy-
6
telniający" tekst lub też interpretujący go. W pierwszym przypadku spisywacz nie powtarzając autentycznego (w sensie kompozycyjnym, językowo- stylistycznym) opowiadania zachowywał sens ideowy, jeśli można to tak określić. W drugim przypadku mamy do czynienia z takimi zabiegami, które podporządkowane są  hipotezie interpretacyjnej". Autorzy jakby nie dowierzając ludowym opowiadaczom, którzy wszak mogli dowolnie mieszać w pamięci przekazywane z dziada-pradziada wątki, motywy, fabuły  pragnęli z usłyszanego przekazu wydobyć  jądro filozoficzne". Nie szukając daleko, możemy tu podać jako przykład Mickiewiczowskie Lilie, które autentyczną pieśń ludową podały w wersji zgodnej z  hipotezą filozoficzną" młodego romantyka. Pamiętać jednak należy, że tenże sam Mickiewicz był autorem zapisu baśni zredagowanej uczytelniaj ąco. Przypis do Konrada Wallenroda, umieszczony w naszym wyborze, świadczy, że autor Grażyny, wielbiciel  wieści gminnej", umiał dać zwartą wersję, surowy zapis baśniolegendy ludowo-szlacheckiej.
Ludowo-szlacheckiej ? Czy nie brzmi to heretycko, fałszywie? Oczywiście  nie. Wędrówki wierzeń, anegdot, motywów, obrazów itp. ze świata wyobrażeń ludowych do warstw  wyższych" (przynajmniej w sensie statusu społecznego, bo niewiele bardziej oświeconych, kulturalniej szych) i przechodzenie na powrót  w lud" w zmodyfikowanej formie wariantów pierwotnych  zestrojów baśniowych", często już ukonkretnionych socjalnie  to zjawisko znane. Można tu powołać się choćby na wspomniane już biografie romantyków, którym w dzieciństwie opowiadali baśnie nie tylko bajarze ludowi, ale w czeladnej izbie pracująca służba pochodzenia drobnoszlacheckiego.
Romantykom zawdzięczamy więc rozpoczęcie  ery baśniopisarstwa". Ich poglądy na rolę kulturotwórczą ludu, ich trud zbieracki, ich pisarska działalność i formułowane na temat ludowych klechd teorie sprawiły, że czarodziejski świat baśni zadomowił się na dobre w literaturze polskiej.
Czymże tłumaczyć to zapotrzebowanie na  czarodziejstwo"? Tak oto próbuje odpowiedzieć na to pytanie Roger Caillois:  Poprzez cudowność baśniową człowiek, który nie opanował jeszcze technik zapewniających mu władanie przyrodą, spełnia w myśli różne naiwne swoje życzenia, które wydają mu się w życiu niemożliwe do spełnienia: błyskawicznie przenosić się z miejsca na miejsce, stać się niewidzialnym, działać na odległość, przybierać dowolną postać zwierzęcą czy ludzką, posługiwać się do swojej pracy posłusznymi zwierzętami czy nadprzyrodzonymi niewolnikami, rozkazywać duchom i żywiołom, posiadać niezwyciężoną broń, cudowne maści, rogi obfitości, magiczne eliksiry miłosne, uniknąć wreszcie starości i śmierci"5.
Można by oczywiście podjąć dyskusję z takim uzasadnieniem procesu powstawania baśni, można by ująć genezę opowieści baśniowych w formułę zwięzlejszą: cudowność baśniowa zrodziła się z marzeń i tęsknoty człowieka za wolnością i sprawiedliwością, które oczywiście w ciągu dziejów zmieniały swe treści, ale które nigdy nie były zaspokojone. Stąd też owa wielka ilość wariantów baśniowych.
Możliwość stworzenia katalogu motywów czy też  bajkemów" (tzn.
7
podstawowych cząstek bajki) wydaje się wskazywać, że kraj baśni jest krajem zamkniętym, w którym te same elementy są ruchome, wchodzą w różne struktury, ale jako cząstki pierwotne pozostają niezmienne. Można też jednak sądzić, że kraj to otwarty, gdyż nie tylko ilość wariantów kombinowania, łączenia  bajkemów" w nowe układy jest nieograniczona, ale ponadto pisarze wykorzystują te możliwości dla celów najrozmaitszych, znaczą piętnem własnej osobowości twórczej. Ten sam pisarz posługuje się motywami bajkowymi dla różnych celów. Na przykład, jeśli przeczytamy baśń o królewnie czarodziejce J. I. Kraszewskiego w oderwaniu od kontekstu fabularnego, w jaki została włączona w Starej baśni, otrzymamy tylko jeden z wariantów czarodziejskich metamorfoz, którego szczęśliwe zakończenie nie służy żadnym praktycznym celom. Ale funkcja, jaką ta bajka pełni w powieści, w której opowiada ją stara wiedzma Jaruha, ma charakter właśnie dydaktyzującej przypowieści. Oto skłonić powinna heroinę powieści  Dziwę  do mariażu z kochającym ją Domanem, pozytywnym bohaterem utworu, noszącego w tytule w sposób znaczący określenie  baśń". Inne bajki tegoż autora mają odmienny charakter, ale na razie je pominiemy, aby zwrócić uwagę na baśni literackie, publikowane w tym zbiorze, a wydobyte z większych struktur.
Oto bajka z powieści pt. Poganka znakomitej pisarki XIX w. Narcyzy Zmichowskiej:  O rybaku i pięknej księżniczce". Sama powieść nie jest łatwa do jednoznacznej interpretacji, baśń, która została włączona w jej strukturę, pełni ważną rolę w sposobie wyłożenia wieloznacznych treści Poganki. Baśń  o pięknym młodym rybaku" opowiada jedna z sióstr głównego bohatera utworu  Beniamina, który jest zarazem głównym narratorem historii swego życia, zmarnowanego przez wyniszczającą  fatalną" miłość do tajemniczej kobiety, pięknej, bogatej, wykształconej i samolubnej  poganki".
 Obydwie te konstrukcje fabularne [tzn. opowieść Beniamina i baśń jego siostry Teresy], przynależąc do gatunku baśni literackiej, stanowią mniej lub bardziej daleko idące stylizacyjne przetworzenie schematu ludowej fabuły"  pisze monografistka twórczości powieściowej Zmichowskiej  Maria Wozniakiewicz-Dziadosz. Stwierdzając, iż wśród polskich zasobów baśni o upiorze istnieje niewiele wariantów, dodaje, że autorka Poganki wprowadziła do swej baśni obcy ludowej bajce motyw miłosnego zafascynowania rybaka.6 Nie trzeba dodawać, że taka konstrukcja baśni o rybaku i księżniczce służy jako swoisty skrót historii Beniamina, choć oczywiście nie pokrywa się z nią we wszystkich elementach. Ale służebność bajki Teresy w stosunku do sensu całej powieści nie odbiera opowiadaniu o rybaku i księżniczce walorów zwartej, niebanalnej i wyrazistej stylizacji baśniowej. Toteż wydaje się, że można ją w naszym zbiorze umieścić jako oryginalny wkład pisarki okresu romantyzmu w ogólny kapitał naszych baśni literackich.
Na dwie jeszcze baśnie, nie mające pierwotnie charakteru autonomicznych tekstów literackich, chcę zwrócić uwagę czytelnika. Jedna z nich to bajka  o uśpionej pannie" opowiadana przez chłopskiego majsterka-roztropka Wo-
8
kulskiemu i pannie Izabeli  bohaterom Lalki Bolesława Prusa. Jest to niewątpliwie trawestacja literacka znanego ludowego motywu  królewna z szpilką w głowie" (por. komentarz do bajki nr 42). Wersja podana przez Prusa, włożona w usta chłopskiego narratora, wiąże się z miejscem aktualnego pobytu  państwa z miasta"  Zasławiem  i wkomponowana została zgodnie z realistyczną koncepcją powieści, przy czym narrator posługuje się językiem lekko stylizowanym na gwarę. Ale podobnie jak literacko-romantyczna baśń Teresy w Pogance Żmichowskiej, i ta bajka pełni rolę metaforycznej interpretacji dziejów stosunku Wokulskiego i panny Aęckiej. Tak jednak jak to w metaforze bywa  nie ma tu dokładnej przystawalności, dokładnej analogii między historią dzielnego kowala, co się nie przeląkł podwodnych straszydeł, ale przeraził się bólu, który zadał pannie wyjmując jej szpilkę z głowy  a dziejami miłości kupca galanteryjnego do pięknej arystokratki. Izabela też miała  nie tyle szpilkę może  ile  ćwieka" w głowie (jeśli wypada tak się wyrażać o wytwornej pannie). Ćwieka snobizmu, egoizmu i głupoty. Zakończenie baśni Węgiełka (bo tak się nazywał narrator bajki w Lalce) o śmierci wrażliwego kowala i wiecznym płaczu na pół obudzonej, ale nie wyzwolonej z czarów panny, nie tylko Izabelę pogrążyła w zadumie. I Wokulski był poruszony, i czytelnik snuje refleksje nad zakończeniem romansu bohaterów Lalki. W ten sposób baśń w kontekście powieści uzyskuje dodatkowy  rezonans" interpretacyjny.
Druga baśń, wyjęta z powieści Żeromskiego Popioły, z tokiem akcji wiąże się luzno i możemy sobie wyobrazić tę powieść historyczną bez przytoczenia bajki o dzielnym żołnierzu, który poradził sobie z diabłami. Nie jest wszakże całkiem obojętny fakt, że narratorem tej baśni ludowej (którą  być może  Żeromski poznał w czasie swych wędrówek po Kielecczyznie) jest prosty chłop, a słuchaczem przyszły uczestnik napoleońskich wojen  Rafał Olbromski. Jest tu zresztą wyrazny trop tradycji romantycznej: pamiętamy z lektury Kordiana Słowackiego, że młodemu paniczowi opowiadał bajki wiarus napoleoński  Grzegorz, a w Mickiewiczowskiej  powieści historycznej z dziejów litewskich i pruskich" stary Halban sączył w ucho przyszłego Konrada Wallenroda pieśni pobudzające uczucia patriotyczne. Niewątpliwie Żeromski do tej tradycji nawiązywał i dlatego można sądzić, że w Popiołach opowieść chłopska też pełni funkcję  lekcji żołnierskiej odwagi".
Wróćmy jednak do tych bajek, które powstały jako utwory samodzielne. W wyborze naszym uporządkowane zostały one chronologicznie, oczywiście względnie chronologicznie, bo również w porządku autorskim. Pozwala to z jednej strony na prześledzenie dziejów traktowania baśni jako gatunku literackiego, z drugiej zaś uwydatnia cechy charakterystyczne, styl, upodobania zarówno epok, jak i twórców.
Dokonajmy krótkiego przeglądu prezentowanych tu baśni literackich. Przegląd taki stanowić będzie pewien rodzaj  przewodnika" dla czytelników baśni, zarazem pozwoli wyjaśnić zasady wyboru, choć można od razu stwier-
9
dzić, że był to wybór nierzadko dowolny i subiektywny. Kierował mną często jedynie gust własny, upodobania wyniesione z dzieciństwa, kiedy czarowny kraj baśni był światem wielokrotnie zwiedzanym i dobrze znanym.
Katalog autorów otwiera Józef Maksymilian Ossoliński  człowiek oświecenia, zamyka zaś współczesny pisarz, który nie zyskał może popularności ogólnonarodowej, ale jego zainteresowania folklorem kaszubsko-mazurskim przyniosły interesującą realizację literacką. Daty urodzenia tych  granicznych" autorów rozdzielone są dwoma wiekami bez mała, daty powstania tekstów  podobnie. Można też sądzić, że nastawienie autorów do zabobonów i wierzeń ludowych jest zbliżone: obaj doszukują się racjonalnych przyczyn perypetii bohaterów swych baśniowych relacji. Ale Ossoliński w sposób żartobliwy prowadzi narrację wskazując, że zródłem strachów, przygód nocnych itp. są alkohol, chciwość, głupota. Natomiast Stępowski sięga do historycznych realiów i swoje opowieści snuje na kanwie walki z  piekielnymi" Niemcami panoszącymi się na starych ziemiach słowiańskich. Wszechmoc, złośliwość, okrucieństwo, bezwzględność wysłanników czy sojuszników piekła pokrywa się z wyobrażeniami Mazurów i Kaszubów o charakterze panów niemieckich.
Te  racjonalistyczne" ramy materiału baśniowego zamkniętego w zbiorze pozwoliły uwyraznić najrozmaitsze tendencje pisarzy poszczególnych epok w opracowaniu motywów bajkowych. O ambicjach i intencjach pisarzy doby romantycznej wzmiankowano już poprzednio, a tu wypadnie dorzucić jeszcze parę zdań. Uznany za pioniera w spisaniu i wydaniu drukiem prozaicznych tekstów baśniowej, podaniowej twórczości ludu  Kazimierz Władysław Wójcicki  w dedykacyjnej przedmowie do wydania z 1837 roku tak oto sformułował cel przyświecający ogłoszeniu Klechd:  ...zbiór ich ma dać poznać fantazję ludu, a razem ukazać cząstkę niepiśmiennej literatury, która dotąd w całym jaśnieje blasku przy ognisku chaty sielanów. Któż ich nie zna? Kto nie przypomina, a z wspominkiem nie westchnie za tymi laty, gdy je chciwie chwytało ucho dziecinne?"  Posyłam ci owoc moich wędrówek, plon lat wielu, uzbierany to na wątłych tratwach górali, to w śniegowych górach, na piaszczystym Mazowszu i czarnej glebie krakowskiej, to w lasach Kurpi i na równinach starego Podlasia. One w dymnej chacie skracały przydłuższe wieczory. Rodzone siostry pieśni ludu, więcej przysiadłe do zimowych wieczernic niż pieśni".7
Współczesny badacz zródeł, z których korzystał Wójcicki, wydał surowy w swym obiektywizmie sąd o autentyczności zapisu  ze słuchu", o spontaniczności przenoszenia na papier dopiero co usłyszanych na  wieczernicy" baśni:  Klechdy trudno uznać za zbiór niepiśmiennej literatury, jak suge-wał ich wydawca, czy samorodnej twórczości ludowej, jakiej dziś poszukiwaliby folkloryści".  Wójcicki swoiście opracowywał teksty ludowe, [...] wmieszał do tomu również i materiały bynajmniej nie przez siebie i wcale nie na wsi zasłyszane. Wynikało to z potrzeby podania czytelnikom pierwszego zbioru bajek ludu w takiej formie, by zechcieli go oni przyjąć chętnie i z zainteresowaniem. Stąd Wójcicki nie zachował się ani jak stenograf, ani jak zasłuchany
10
uczestnik wieczornic [...] Zapragnął sam być opowiadaczem, mądrzejszym od wiejskiego i piękniej prawiącym. [...] Wygładził ich [baśni] słownictwo, zaokrąglił zdania, by toczyły się rytmicznie, z każdej powiastki uczynił zgrabną całość fabularną".8 Mimo tych zabiegów, a może dzięki nim (choć niektórzy współcześni, np. Kraszewski, kręcili nosem na taką robotę), zbiór Wójcickiego cieszył się ogromnym wzięciem i oddziałał na analogiczne prace romantycznych entuzjastów ludu.
Oczywiście każdy z tych zbieraczy: jak R. Berwiński, R. Zmorski czy wcześniej S. Goszczyński, odmiennie traktował swoje zapisy, nie każdy z nich silił się na robotę literacką. Mickiewicz w przypisie do Konrada Wallenroda czy Goszczyński w Dzienniku podróży do Tatrów sporządzali po prostu lapidarne notatki, w których istotna była przede wszystkim przekazywana treść. Berwiński pragnął jak najbardziej zbliżyć się do toku ludowej opowieści, Zmorski opowiedział swoje baśnie z szerokim oddechem epickim. Nie ma więc sporu o literackość klechd, baśni czy podań tych romantycznych poetów. Pewną wątpliwość nasuwać mogą teksty Lompy czy Kupca. Byli to pisarze ludowi i ich zbiory zaliczyć można do baśni ludowych (nie literackich). Nie spierajmy się jednak o terminy. Jak już pisałam  granicę między tym, co literackie  pisane, a ludowe  autentyczne  mówione  trudno przeprowadzić. Z tekstów Lompy wydobyto to, co nosiło wyraznie znamiona opracowania literackiego. Był zresztą Lompa pisarzem, podobnie jak Kupiec, którego metodę twórczą tak charakteryzują autorzy opracowania tomu będącego podstawą naszego przedruku:  Metoda, jaką posługiwał się Kupiec zapisując bajki, przypomina postępowanie J. Lompy. Zastępował on bowiem narrację ludową prozą własną, zachowując wiele cech typowych dla autentycznych opowieści ludowych. Jeśli jednak Lompa dawał na ogół opowiadanie bardzo proste, zbliżone do toku ludowego i bez figur retorycznych, to Kupiec wyraznie ubarwiał je literacko i częściej odstępował od stylu wiejskiego bajarza-odtwórcy. Poeta z Aąki był typem bajarza-twórcy, a nadto pisarzem o wysokiej świadomości artystycznej i dużym poczuciu własnego talentu".9
Umieszczenie tych baśni w naszym zbiorze może się jednak wydać pewną niekonsekwencją, gdyż twórczość omawianych pisarzy nie miała takiego zakresu, zróżnicowania i szerszego rozgłosu, jak to ma miejsce z innymi autorami, których baśnie stanowią część, i to niekiedy zupełnie marginalną, ich literackiego dorobku. Pisarzem, który na swym koncie twórczym ma tylko jedną liczącą się pozycję, jest Józef Antoni Gliński  autor Bajarza polskiego. Zbiór baśni, wytwór niewielkiej miary talentu, przynosi rozsnute na motywach ludowych (nie tylko polskich, dodajmy) bajędy, które Gliński ozdabiał wątpliwej wartości wierszowankami. Zbiór ten doczekał się ponad dziesięciu wydań, co świadczy może nie tyle o niewyrobionym guście czytelniczym, ile o zapotrzebowaniu na opowieści  czarodziejskie", zwłaszcza wśród dzieci. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z faktu, że tak jak prawdopodobnie Gliński w swym pierwotnym założeniu, tak i inni pisarze nie mieli na uwadze jedynie adresata dziecięcego czy ludowego. 1 tu znów wkraczamy na grząski grunt
11
domysłów czy domniemań, które z prezentowanych tu bajek już z góry przewidziane były dla czytelnika dziecięcego, które zawierać miały ukrytą w fantastycznym świecie dozę dydaktyzmu, które powstawały z  potrzeby serca", które zaś miały inne jeszcze zródła i cele.
Trudno zakwalifikować jako baśń opowiadanie Dziekońskiego, przedstawiciela Cyganerii Warszawskiej, który z wędrówek  ludolubnych" po Mazowszu zebrał spory materiał, częściowo wykorzystany przez pisarza w małych formach narracyjnych.  Trupia głowa na biesiadzie", podejmująca motyw baśni  Zmarły zaproszony na ucztę", jest interesującym przykładem splecenia elementów fantastyki ludowej z inspiracjami płynącymi z niemieckiej literatury i filozofii niemieckiej, z jej irracjonalizmem i zabarwieniem mistycyzującym, co cyganowi Dziekońskiemu wytknął rewolucjonista Dembowski pisząc:  Czyż p. Dzie-koński nie wie, że na zegarze Wernerów, Szleglów, Brentanów i całej kompanii średniowiecznych wzdychaczy [...] wybiła dawno już dwunasta? Czyż p. Dzie-koński [...] będzie wolał zapleśniałymi wyobrażeniami straszyć poczciwych filistrów i magiczną latarką swego pióra pojęcia zgniłe gwałtem w światła przybierać sukienki?"10 Nie będąc baśnią sensu stricto, jest  Trupia głowa" przykładem możliwości literackiego opracowania motywu baśniowego w rozbudowanej narracyjnej formie. Słuchaczem opowieści o dziejach współczesnego żebraka jest rzekomo sam autor, a chwyt taki stosuje Dziekoński w wielu swoich utworach nowelistycznych.
Zupełnie odmienny charakter ma zapis Wincentego Pola, który zbierał swe materiały folklorystyczne i geograficzne w wędrówkach po kraju i w dziejach Boguńki ukazał mechanizm przechodzenia baśni i wierzeń ludu w nasycone humanitarnym stosunkiem do świata życie chłopów. Nie jest więc  Boguńka" baśnią w pełnym tego słowa znaczeniu, ale ma prawo znalezć się w naszym zbiorze, bo jest opowiedzeniem baśni zamienionej w życie czy też życia w świecie baśniowym.
O innych pisarzach romantycznych i ich celach już wspomniałam. Pisałam również o baśniach wtopionych w struktury powieściowe, do których jeszcze należy dorzucić baśń Kraszewskiego i Reymonta. Kraszewskiego  łańcuszkowa" bajka o nieszczęsnym kogutku, który chce uratować od śmierci ukochaną kurkę, kończy się nieszczęśliwie. Wysiłki -biedaka idą na marne, gdyż światem rządzi okrutne prawo, dające się ująć w formułę:  Darmo nic!" Trudno tę bajkę uznać za optymistyczną lekcję realizmu życiowego. Przypomina się gorzki filozoficzny grymas Krasickiego, w którego świecie bajkowym rządzi twarde prawo przemocy, okrucieństwa, głupoty. Realistyczna w gruncie rzeczy baśń Kraszewskiego, o  Dziadzie i babie", w której na dobrą sprawę nie wiemy nawet, czy mamy do czynienia z  prawdziwym" diabłem, ukazuje wpływ, niszczący spokój i szczęście człowieka, wywierany przez chciwość, chytrość, pożądliwość pieniędzy. I znowu z bajki wyłania się chmurny, smutny uśmiech (czy można to nazwać uśmiechem?) pisarza, który patrzył bez złudzeń na stosunki międzyludzkie.
Trójca naszych pisarzy pozytywistycznych zaprezentowana została w na-
12
szym zbiorze skromnie ilościowo, ale za to wartość literacka zarówno omawianej już bajki Prusa, jak i  Sabałowej bajki" Sienkiewicza daje wyobrażenie o możliwościach tych autorów, gdyby w szerszym zakresie chcieli je wykorzystać. Antyczno-alegoryczna  Baśń" Orzeszkowej nie przekonuje nas do bajkotwór-czych umiejętności tej znakomitej pisarki, ale stanowi mały przyczynek do dziejów baśni literackiej w Polsce.
Niepospolitym twórcą baśni okazał się natomiast Adolf Dygasiński. Możliwości jego są ogromne, a umiejętność tworzenia nastrojów, od żartobliwego (w  Bysiu i Dysiu", w  Jasiu Ćwieczku") po melancholijno-poetycki, zabarwiony egzystencjalną zadumą w  Aabędziach", budzi w czytelniku najwyższe uznanie i satysfakcję. Świat przyrody  roślinności, zwierząt, wody i ludzi, którzy są dzielni i zuchwali, sprytni i dowcipni, ale podlegają także nieznanym tęsknotom  to obszar literackich zainteresowań Dygasińskiego, wytrawnego pisarza i rozumnego pedagoga.
Schyłek XIX i początek XX wieku to okres działalności pisarzy i poetów Młodej Polski. Prezentujemy tu wybór baśni Kasprowicza, który wyobrażał sobie, że zapisy Wójcickiego należy unowocześnić, co  jak się wydaje  nie było najszczęśliwszym pomysłem, czytelnik może to sprawdzić konfrontując odpowiednie baśni. Obok tych  wypracowań" nie zblakłym blaskiem promieniują fantazjowania góralskie Tetmajera, którego znajomość i umiłowanie gór, górali, ich obyczajów, wyobrazni, języka  złączona z indywidualnymi właściwościami talentu tego pisarza  przyniosła w wyniku interesujące opowieści baśniowe.
Nie bardzo wiadomo, czy opowiadanie Sieroszewskiego  W ruinach" należy zaliczyć do gatunku baśni, ale sam autor włączył je do zbioru pt. Bajki. Jest to świadectwo świadomości pisarskiej, niechże więc historia rodziny mysiej, chroniącej się przed okrutnym kocurem, i dwóch młodocianych turystów pozostanie w naszym zbiorze. To jeden z dowodów niepewności geno-logicznych (gatunkowych), jakie towarzyszą nam przy segregacji i klasyfikacji materiału baśniowego.
Kornel Makuszyński i Witold Bunikiewicz prezentują w naszym zbiorze dwa odmienne typy humoru (humor zresztą jak nietrudno zauważyć  pojawia się w wielu baśniach, jest charakterystyczną cechą wielu baśni ludowych). Makuszyński pozostaje wierny widocznemu w całej twórczości dobrotliwemu humorowi, zabarwionemu zbyt ckliwym na współczesny gust sentymentalnym optymizmem. Bunikiewicz z fantazją i iście sarmackim humorem i rubasznością spisał swoje Żywoty diabłów polskich, których (ironicznie chyba potraktowana) megalomania narodowa podejmuje pewne tradycyjne wątki znane zarówno podaniom szlacheckim, jak ludowym dawnej Polski.
Można przez chwilę zastanowić się, jak potraktować umieszczone w naszym zbiorze baśni Artura Górskiego, skoro sam autor skrupulatnie zaznaczył, że niektóre z nich zaczerpnął z folkloru obcego. To prawda, ale prawdą jest również, że skandynawska  Magda Kruk" to bliska krewna znanej nam również z polskiego folkloru i literackich opracowań baby, która umie w pole wywieść
13
diabła, czy po prostu wystraszyć, jak słynna Pani Twardowska z ballady Mic kiewicza czy żona Pietrzakowego Kuby z gadki Tetmajera. Motyw  Prząśnicz-ki" znany jest dobrze z wielu polskich wariantów. A że Górski nadał tym obcym zródłowo baśniom szlachetny wyraz literacki, można więc te baśnie zaliczyć do baśni polskich.
Nie ma potrzeby wyjaśniać, czemu w naszym wyborze znalazły się baśnie znakomitego pisarza specjalizującego się w tematyce śląskiej  Gustawa Morcinka. Uroda tych utworów wynika zarówno z umiejętnej stylizacji na gwarę ludu śląskiego, jak i ze specyficznego humoru odwzorowującego umiejętnie postawy dzielnych, zaradnych, zręcznych i obrotnych, a przy tym rubasznych i dobrodusznych prostaczków.
Tadeusz Stępowski, o którym już pisałam, niedawno zmarły zasłużony pisarz pomorski, eksploatował folklor północnego regionu Polski,  śladami Smętka", nawiązując do tradycji Żeromskiego i Wańkowicza, przewędrował baśniowo Mazury, uwspółcześniając i ukonkretniając, swoiście interpretując wykorzystał znane i w innych geograficznie obszarach motywy walki człowieka z diabłem. Jego opowieści baśniowe, zgrabnie skomponowane i napisane językiem z lekka stylizowanym, należą do baśni bardzo interesujących a udat-nych.
Osobne omówienie należy się baśni Bolesława Leśmiana. Nie wiemy dokładnie, kiedy Klechdy polskie powstały  dzieło, jak się przypuszcza, warsztatowe,  laboratoryjne", wielkiego poety. Ukazały się, wydobyte z jego rękopisów, w blisko dwadzieścia lat po śmierci autora Przygód Sindbada Żeglarza. Recenzent wydania z 1959 roku  Michał Głowiński  zadaje sobie pytanie: Dla kogo właściwie Klechdy polskie są przeznaczone? I odpowiada:  najbardziej zewnętrzna warstwa Klechd polskich może być chyba dla dzieci zrozumiała. [Dodam, że tak jest istotnie; sprawdziłam to opowiadając  Jana Tajemnika" mojej siedmioletniej przyjaciółce Nataszy, która parokrotnie prosiła o powtórzenie dziejów  Jasia Buciczkowniczka"  jak go nazwała]. Jednakże urok i bogactwo tej niewielkiej książeczki może pojąć czytelnik, który posiada już pewien zasób kultury literackiej, który choć trochę zna lirykę Leśmiana i potrafi zdobyć się na dystans w stosunku do obiegowych wyobrażeń fantastycz-nych".n
Sąd ten zmodyfikowałabym w jednym punkcie: lektura Klechd polskich, lektura publikowanego tu  Jana Tajemnika" może skłonić nie znającego poezji Leśmiana do bliższego z nią kontaktu, bo urok tej baśni ująć może i czytelnika nie przygotowanego. Słusznie bowiem zauważa wcześniej Głowiński, że kiedy się czyta tom Klechd Leśmiana,  nie ulega wątpliwości, że to proza poety".
W  Janie Tajemniku" pojawia się  częsty bohater Leśmiana, który idzie bez celu, donikąd. Tutaj jest on tworem baśniowym, owym zwykłym chłopiną, który styka się z niezwykłościami  tak jak w autentykach ludowych. [...] Opowiada się o nim w trybie gawędy, nieobowiązującej opowieści, która nadaje fantastycznym wydarzeniom wręcz codzienny wymiar". W opowiadaniu tym ujawnia się humor Leśmiana, który wynika  z igrania językiem, z wprowadza-
14
nia słów w takie związki, że pomiędzy wyrazami powstają specyficzne napięcia, chimerycznie przemieniające znaczenia każdego z nich. Element fantastyki rodzi się w samym języku  słowa umieszczone w kontekście, w którym nigdy dotąd się nie pojawiały, wyrażają fantastyczne stosunki pomiędzy zjawiskami". Ale  dodać trzeba  ta operacja słowna nie ma nic wspólnego z purnonsensową zabawą, lecz jest słowną wykładnią szczególnego sposobu widzenia świata, poetycko-filozoficznej wizji świata, tak charakterystycznej dla twórczości poetyckiej Leśmiana. Jak pisze Głowiński:  Leśmian-nigdy nie jest stylizatorem. Z ludowości czerpie jedynie to, co jest mu potrzebne do konstrukcji jedynej i niepowtarzalnej wizji świata. [...] W Klechdach, które są czymś więcej niż parafrazą obiegowych wątków ludowych, pojawiają się najistotniejsze w twórczości Leśmiana problemy filozoficzne".12
Tak oto w zbiorze naszym ukazuje się świat baśni w racjonalistycznym obrzeżeniu, wypełniony obrazem spirali irracjonalno-filozofującej. Po próbach odebrania ludowym bajędom głębszego sensu przez pokolenie oświeconych, racjonalistycznych facecjonistów i gawędziarzy  romantyzm wpisał w swoją filozofię ten typ poznania świata, który znalazł wyraz w fantastycznych wizjach pieśni i baśni ludowych sprzęgających to, co poznawalne, dostępne doświadczeniu zmysłów, z tym, co niepoznawalne,  mędrca szkiełkiem i okiem", co nieznane, przeczuwane  w jedną całość.
I oto po latach wielu, po wielu próbach wykorzystania baśni ludowych dla celów literackich, dydaktycznych i innych  pojawił się pisarz, który  w sposób jakże odmienny od poprzednich  z ludowych motywów wydobył filozoficzne jądro  o dramacie niepoznawalności świata, o egzystencji człowieka, rozpiętej między okrutną dolą ziemskiego ludzko-zwierzęco-roślinno--biologicznego bytowania a ponadziemskim światem, o którym się marzy i który się sobie wyobraża na wzór dostępnej zmysłom rzeczywistości, ale który pozostaje niedocieczony, tajemniczy, więc tym bardziej wytęskniony, tym bardziej godny poznania i zgłębienia jego istoty.
Maria Grabowska Przypisy
%
1 1. Krasicki, Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki. Pisma wybrane, Warszawa 1954, t. 3, s. 94
2 Cyt. za: J. Rosnowska, Goszczyński, Warszawa 1977, s. 20
3 Cyt. za: M. Dernałowicz, K. Kostenicz, Z. Makowiecka, Kronika życia i twórczości Mickiewicza. Lata 1798 1824, Warszawa 1957, s. 34
4 A. Mickiewicz, Dzieła, Wyd. Narodowe, Warszawa 1953, t. 11, s. 115
5 R. Caillois, Od baśni do ,,science-fiction". [W:] Odpowiedzialność i styl, Warszawa 1967, s. 45
6 M. Wozniakiewicz-Dziadosz, Między buntem a rezygnacją. O powieściach Narcyzy Żmi-chowskiej, Warszawa 1978, s. 20 22
15



I@@I,

ludu polskiego i Rusi. Zebrał... % =5 I. Krzyżanowskiego, Warszawa 1974,
%rac. D. Simonides i J. Pośpiech, %<) nr 2, s. 128 131
drugie
/korowaci
7 . W. Wójcicki, Klechdy, starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi. Zebrał... Wybór i oprać. R. Wojciechowskiego. Słowo wstępne J. Krzyżanowskiego, Warszawa 1974, s. 75 76.
8 R. Wojciechowski, jw., s. 46, 49
9 J. Kupiec, Podróż w zaświaty. Powieści i bajki śląskie. Oprać. D. Simonides i J. Pośpiech, Warszawa 1975, s. 8
10 E. Dembowski, Pisma, Warszawa 1955, t. 3, s. 334
11 M. Głowiński, Laboratorium wyobrazni,  Twórczość" 1960 nr 2, s. 128 131
12 tamże
" ' '' ,.ń- . -y ,.- V)V x . % %




Józef Maksymilian Ossoliński

1. Trafił swój na swego

Osiwiały pod karabinem gwardiak, po odniesieniu to na zajazdach, to na rantach ran kilkunastu, wszystkich w twarz albo w piersi, w nagrodę raczej cierpliwości aniżeli zasług i męstwa, zaszczycony stopniem kaprala, przybył z Warszawy na zaciąg do Czerska, już pod wieczór. Właśnie wtenczas odprawiały się sądy grodzkie. Dla licznego zjazdu długo szukał wolnej gospody. Na koniec ledwie na jedną za miastem trafił. Rad, że przecie było gdzie głowę skłonić, ani się zadziwił nad tym, że kiedy wszędzie goście ledwo się jedni na drugich mieścili, tu czysto zastał, jak wymiótł. Niełasy gospodarz, nie ręczę, iżby był od drugich swoich cechowych poczciwszy, lecz że nie dbał o drabią zapłatę*, sam powiedział, że straszyło i że mało kto z całym grzbietem z gościny wyjeżdżał.
 Banaluki  rzekł żołnierz  nie raz się diabeł poskrobie po czuprynie, niżeli się do mojej zerwie. Macie miód? tytuń? pieczonkę? Brawo! kiedy to jest, reszta furda.  Wziął się pod pachy i gwizdał.
Zaprowadzono go tedy ze świecą do gościnnej izby. Połknął duszkiem pełną szklanicę, połknął nie oddychając drugą, przepadła i trzecia. Nakrzesał ognia, zapalił fajkę i z gęstą fantazją na złego ducha czekał. Bije dwunasta, nie widać stracha. Bije pierwsza, nie widać... Popijał każde uderzenie zegara.
O drugiej obaczył w flaszy dno przezroczyste... I cud dla niego niezwyczajny: z jednej świecy dwie. Grzmotnął więc na tryumf flaszą o ziemię... Szkło jeszcze dzwoni, aż oto przeraża go brzęk straszny kajdan i żelaz... Razem otwierają się same drzwi na rozcież ;/^te3^NŁoś czarnego skrępowane łańcuchami, iskrzy
Księgi
z ust ogień. Nie wiem, kto by nie zemdlał przed takim diabłem. Drab nie zemdlał ani nawet fajki z gęby nie wypuścił; owszem, jedną ręką sięgnął ku czuprynie strachowi, a drugą, dobywszy furdymentu, kilka mu płazów po grzbiecie wygolił.
Strach, nieprzywykły do takiej uczty, wrzasnął z bólu:  Aj! aj!  Junak, zmiarkowawszy gracza, nuż się od ucha na niego zamierzać. Strach poznał, że nie przelewki. Ów wywija szabli-skiem: on pada na kolana, klęka, ręce składa. Świsnął zamach nad głową.
 Ej! Dosyć tego, panie kapralu!  rzekł bies  przynajmniej zostawcie mnie przy duszy.
 Hultaju!  odpowie kapral  jeżelić skóra nie świerzbi, powiedz, kto jesteś, czego potrzebujesz? Nuże, łotrze! spowiadaj się... Przysięgam Bogu, jak płatne, rozpłatam cię na połcie i na ćwierci.
Mój strach bije się szczerzej w piersi niż na Wielkanoc przed plebanem:
 Parobek-em karczmarski, na imię mi Błażek; kocham Kaśkę, dziewkę gospodarza, Kaśka też na mnie się nie krzywi, tatusiowi to tylko i matusi nie do woli. Spraktykowaliśmy, abym się tak tłukł co noc. Pokrzykuję pod oknem u komory:  Nie dam wam odpoczynku, panie gospodarzu, póki nie dacie Kaśki za Błażka". Tego płachcia pożyczył mi dziad kościelny z marów, łańcuchy poodpinane od żłobów i pługów; jak już moja godzina minie, włażę oknem do komory... Więcej nic nie wiem... Wielmożny panie! nie wydajcie mnie przed gospodarzem! komu by się zmełło, ale co mnie, toby się skrupiło... Byście też to jako chcieli poradzić, żeby Kaśka była moją.
 Hola, hola! Stój! stój!  oburza się żołnierzysko.  Co ja? kapral Burdasiewicz, jać też to powiem, żem się przeląkł? Stokroć set milionów diabłów i to cyfra, i to furda dla mnie!
 A któż wam to mówi, mój dobrodzieju  ozwał się na pół umarły strach  byście tak powiadali, że was bies zmocował? Potrafcież jeno w to, żeby Błażek miał Kaśkę. Wam z nimi będzie błogo. Przyjdziecie sobie do nich, kiedy wam się spodoba; najecie się, napijecie, nie dacie i halerza. Bodaj mnie poraziło, bodajem Matki Boskiej nie oglądał, jeżeli wam nie będziewa grzeczni...
18
Kapral się udobruchał.  Oj, Błażku! skoczyliście kaducz-nie do głowy po rozum. Idzcież sobie z Bogiem do waszej Kaśki, pozdrówcie ją tam ode mnie, obaczywa jutro.
Ledwie zaświtało, karczmarz z karczmarką gadają sobie o kapralu.
 Już on tam bez duszy  mówi karczmarką do karczmarza.
 Żono  karczmarz do karczmarki  wstańcie, popatrzcie, co się tam z nim dzieje... Zawołajcie księdza i dziadów. Miły Boże, co to temu była za niewola naumyślnie śmierci szukać.
Idzie, ale w progu spotyka kaprala.  Wszelki duch Pana Boga chwali!  zawołała.
 Nie bójcie się, pani karczmarko  odezwie się kapral  każcie no dać gorzałki. Żywym jeszcze! Trafił swój na swego! On ci też kapralem bywał. A wiecież kto to? Pradziadek wasz. Oj, nie ladać to był wojak! Ciął w pień nieprzyjaciela, kiedy to cudowny Kazimierz* w bieli na gniadym koniu mieczem ognistym machał w powietrzu. Do dziś dnia ma ranę w głowie, aż pięść w niej zmieściłem... Hej, hej, panie karczmarzu ! Oto kiedyś przed laty dokazywali nasi Polacy! Ciekawość, cośmy z sobą nagadali. Miał też i on jedynaczkę córkę, zrękował ją był z Wawrzkiem, a ten Wawrzek był także pradziadkiem tego to Błażka, co tu u was za parobka; ale potem, gdy się nastręczył tłuściejszy pachołek, poszedł Wawrzek pod ławę. Aj! aj! nieborak, co on też teraz za to ucierpi! Co dzień wlewają mu diabliska na obiad, na śniadanie, na podwieczorek, na wieczerzę, pół-garncówkę lipiącej żywicy dobrej miary; smaży się i warzy w smole. Powiedział mi, że byłby był do piekła prosto poszedł, gdyby był mało pierwej, na wielkie jego szczęście, papież nie umarł, a drugi, za tym, miłościwego lata* nie ogłosił. Pokutować musi, dopóki go która z rodu jego nie wyzwoli, idąc za jakiego krewniaka nieboszczyka Wawrzka...  Tłukę się  tak ci to on utyskiwał  tłukęć się co noc po całym domu, krzyczę, iż się mało nie rozedrę, by karczmarz i karczmarką córkę dali za Błażka, żadne mię nie słucha, ale pożałują".
Uwierzyli staremu szalbierzowi prostacy, że ich pradziadek przez niego gada. Wydali córkę za Błażka i wesele szumne spra-
19
wili. Kapral upił się jak cztery dziewki. Jeszcze potem, gdy na drugą karczmę Błażek i Kaśka poszli, dzień w dzień u nich pił. Bodaj żeby był zdrów pił, ale sam! Uprzykrzyło się Błażkowi, że kogo złapać mógł, prowadził, raczył. Kiedyś aż mu się prosił:  Panie kapralu, pijcie sami, siła chcecie, choćbyście się też kąpali w gorzałce, niech wam będzie na zdrowie, aleć dla waszych przyjaciół przyjdzie mi pójść z żoną i dziećmi na dziady.
Kapralowi na te słowa wyskoczył ogień na twarz.  Jak to  zawoła  zdrajco! cyganie! krzywoprzysiężco!  Nie domówił i pobiegł.
Pobiegł najprzód do teścia Błażkowego; tam wszystko, co miał nie powiadać, powiedział. Pobiegł potem z teściem do wójta; zgromadził się cały urząd. Karczmarz dla sławetnej ławicy* co żywo stawiał garncami trunek. Im dłużej ciągła się sprawa, tym się więcej ćmiła, na koniec przecie wszystko wyszło na wierzch. Kaśkę byliby wsadzili do klitki, gdyby była zawczasu nie uciekła. Błażka wywołaliby byli z miasta, gdyby i on był za pas nóg nie wziął. Teść musiał grzywny za oboje zapłacić; kapral pije odtąd za swój grosz. Bogu dzięki, że pana wójta po takiej ciężkiej pracy głowa nie bolała dłużej, jak od pełni do nowiu.
2. Nieboszczyk i nieboszczyk
Dwóch pijaków wybrało się z miasteczka do miasteczka na jarmark. Z miasteczka, nie wiem jakiego, do miasteczka, nie wiem jakiego, bliskiego, a i dalekiego, jak do czasu. W wiosnę, wyszedłszy o południu, stawało się o śródwieczerz, w jesieni  ledwo nazajutrz. Tak u nas wszystko szło za wiatrem, aż też wszystko poszło z wiatrem. Działo się to za króla Sasa; szli sobie tedy z gęstą miną, hukali, gwizdali. Pózniej po nich, z dalsza, powędrował także ślusarz, nawiązawszy, jak zwyczaj za Wisłą, u pasa kilka rzędów kółek mosiężnych, do tego przez siebie przerzuciwszy postronek, na który był nadział różne żelazne rupiecia, kłódki, skoble, klucze, podkowy. Mieszczanie jak pierwsi
20
wyszli w drogę, tak też pierwsi powinni by byli być na miejscu; ale wieśniak, któremu ani szumiało w głowie, ani ciężał grosz w kalecie, równym krokiem idąc, powoli ich dogonił. Przeciwnie, ich zawsze coś zastanawiało. Tuż za miastem jeden zatoczył się w kałużę; drugi wydobywając go i sam ulgnął, gdy zaś ledwo wygramoliwszy się, dostali się w czyste pole, wiatr któremuś zerwał kuczmę z głowy, popędził za wiatrem; chcąc podskoczyć, brzdęknął, powstawał i brzdękał prawie bez końca; tymczasem towarzysz jego lulkę paląc, klnąc i świstając mitrężył; gdy szli, tak im nie statkowały nogi na tę i na owę stronę, że wymierzyli więcej staj w zygzak, niżeli było wprost. Na gościńcu też Żydkowie grzeczni zapraszali, a oni nie byli tak nieludzcy, iżby się wymawiali. Wszakże na ostatni grosz, nie mając już i grosza przy duszy, nie mieli po co wstąpić i nie wstąpili, ale na małym pagórku tuż przy karczmie, pochyłym, jak gdyby go dla wygody pijaków wysypano, siedli sobie. Stał naprzeciw straszliwy znak Magdeburgii*: szubienica, na której onegdaj za nakazem dworskim ławica miejska obwiesiła trzech złodziejów, podług płci oliwkowatej oczywiście Cyganów, przekonanych prawem, że w samo południe wsią przechodzili, że byli opasani powrozami, a w nocy z obory folwarcznej trzy krowy zginęły. Dwóch jeszcze wisiało, trzeciego wiatr był oberwał. Bawiło sławetnych pielgrzymów przypatrywać się, jak gdy wicher chybotał owymi, pląsy, które wywijali na powietrzu, cień przy bladej księżyca zorzy powtarzał na płaszczyznie.  Żegnają świat nogami  mówił jeden;  skaczą przysiudy  mówił drugi; obydwom serca dodawała gorzałka. Podstąpili pod szubienicę, nuż obiesiami na udry z wiatrem kołysać. Któryś przydeptał onego, co się był urwał... łap za niego! postawili go na nogi, oparłszy o sochę, wetknęli mu w gębę fajkę:  Stój zdrów!  powiedzieli i odeszli. Jednemu, który skąpszą porcję łyknął bohaterskiego trunku, wnet się cierpko stało; on zaś, co się opoił męstwem, to przedrwiwał z tchórza, to wyzywał szubieniczników:  Nuże! nuże! chodzcie sam prędzej !  Alić właśnie od szubienicy głos odpowiedział:  Zaraz, zaraz.  Poszło i śmiałkowi po piętach.  Nawarzyliśmy sobie piwa  rzekł Piotr do Pawła czyli Paweł do Piotra; tymczasem co tchu uderzyli w nogi. Im chyżej uciekają, tym ich żywiej coś goni, a chrzęst żelaz śmigał ich coraz bliżej po uszach. Tyle
21
śmiałości nie mieli, co żona Lota*, iżby się obejrzeli. Zawołało:  Postójcie!  Nie postali  padli.
Ów ślusarz jak wyszedł był, szedł sobie i szedł. Pod szubienicami już dwóch tylko łotrów widział, pomyślał:  Z szubienicy Dyzma trafił do nieba"  westchnął  wieczny odpoczynek", nie gorzała na nim, jak to mówią, czapka. Zdybnie dwóch na gościńcu pokotem leżących; rozumiał, że usłyszawszy, jak na nich wołał:  Postójcie!  legli sobie i czekali go.
Właśnie jutrzenka, rymotwórczym stylem mówiąc, wynurzała z żałobnych obłoków różowe palce, wszakże i słońce, pierwej ciemny płaszcz ze świata zdarłszy, okazało, co czarne czarnym, nim się ich dotrzezwił. Długo nie chcieli i dniu jaremu, i swoim oczom wierzyć, iżby to był kramarz, którego przed sobą oglądali. W gospodzie pokazał im się aniołem z nieba, gdy swoje rupiecie sprzedawszy tak hołyszów uraczył, że za piecem u Żyda, w trójkę na jednej ławie, całą noc i cały dzień przespali.
. j .
3. r oki zyjc
Działy się i we Francji cuda, póki Francja była królestwem chrześcijańskim*. Alboż na cmentarzu św. Medarda wśród samego Paryża nie rzucali kul, którzy nie kuleli, a cóż dopiero za Paryżem? Jednaż to tam była Częstochowa? W pewnym miasteczku pokazywano nieśmiertelną gromnicę, nazwaną tak, że się nigdy nie upalała. Tęż samą zwano i Krzysztofową, od imienia owego, który ją zjawił.
Krzysztof, rzemieślnik jakiś, któremu się przykrzyło w pocie czoła na chleb pracować, słyszał w kościele na kazaniu, że diabeł każdemu, kto by mu się zaprzedał, hojnie na rękę dawał, ale to był nad wszystkie naj główniej szy grzech, w taki z nim frymark zachodzić. Ale leniuch, puściwszy mimo uszu zbawienne przestrogi, rad był nauczyć się nowego zarobku. Woła diabła. Diabeł, czy że nie był w domu, czy zatrudniony gdzie indziej, czy też
22
% %.-. %,
po kupiecku Krzysztofa wytrzymując, nie pospieszał z workiem. Po długim jednak czekaniu, pod postacią niepoczesnej małpy, do jego chałupy zawitał.  Czegóż chcecie ode mnie, Krzysztofie?  spytał się. % Od dawna mnie wołacie.  Wielmożny miłościwy panie  Krzysztof odpowiedział  słyszałem, że wasza wielkość szafuje skarbami. Uczyńcie mnie też bogatym.  U nas  rzekł bies  nic darmo, zawsze piękne za nadobne, cóż wy mnie za to?  Poskrobał się chłopak po czuprynie:  Mościwy panie, ledwieć tę jedną łachmanę mam na grzbiecie, ubogi cieśla, i tę siekierczynę, z której się żywię.  Nie frasuj się  pocieszył go diabeł  teraz właśnie myślę pałac budoWać; boć u nas niedawno zjawił się kunsztmistrz, który znalazł u was przyprawę, iżby budynki wśród ognia nie gorzały. Trzydzieści lat mogę się bez cieśli obejść, gotując materiały; przez ten czas podejmuję ci się dostawiać, czego tylko zapragniesz; będzie potrzeba ci pieniędzy, na pewne sięgniesz do kieszeni; po trzydziestu latach przyjdę sam zawołać cię na robotę. Wara, nie zawiedz mnie! Ze mną nie żarty!  Zgoda, zgoda!  Podali sobie ręce, Krzysztof podpisał cerograf krwią z serdecznego palca. Diabeł skoknął przez komin. Stało się!
U Krzysztofa na bakier czapka. Idzie z żoną na rynek. Postrzegła na jednej jupkę kamlotową, takiej się jej zachciało. Fuknął Krzysztof:  nie do kamlotuś ty ani do jupki!  Wstąpił do sklepu, kazał sobie pokazać kwiecistej materii na szubę damską. Szust do kieszeni, zapłacił. Podle dom najokazalszy, wchodzi, pyta, czy na zbyciu? Od pierwszego słowa targu dobija, zaraz liczy, powraca do żony. Żona przypomina, że czas do domu. Bierze ją pod rękę, prowadzi w kamienicę, pod którą stała.  Otóż to nasz dom.  Żona duma: szaleństwo to czyli drwiny; ale sługa za sługą witają ją jejmością. Kareta poszóstna jedzie ulicą; Krzysztof woła:  Bartłomieju! Wawrzeńcze! Janie! bież, który szybszy, kup karetę, konie, stangreta i forysia na hurt!  Ktoś w karecie siedział; za żart to biorąc, grubo zaśpiewał i jedzie sobie precz. Bartłomiej goni za nim, ledwo dzwigając potężny trzos złota. Jejmości się to podobało, nie dociekła atoli, co się święciło. Jak się jej przez noc pan Krzysztof wytłumaczył, nie wiem. Nazajutrz wczasowała się, aż południe minęło. Tylko co
^~"
się obudziła, zawołała kawy. Wstawszy siadła przed zwierciadłem, kazała się nazywać mością panią, za ukłony odkiwała głową, jezdziła na spacer. Co do Krzysztofa, on tak nie skobuział* od razu; wstał jak dawniej, skoro kur zapiał; miał i ten rozum, że pobiegł do księdza proboszcza z jałmużną; stamtąd do księdza przeora i tam też brząknął złotem. Diabeł, chociaż widział, że go Krzysztof z majki zażywał*, dotrzymywał jednak umowy. Owi prałaci Krzysztofową pobożność pod niebiosa i w same nawet niebiosa wynosili. Nikt go też zle nie sądził. Chodziło, owszem, po świecie, że mu jakiś anioł donosił trzosów; tak też w domu swoim był ludzki i każdemu rad, że dla własnego gardła i brzucha, jaki taki życzył, żeby się u niego nigdy pieniędzy nie przebrało.
Przez piętnaście lat Krzysztof w kieszeni na pewne łowił; przy końcu piętnastego roku trafiło się, że ochoczych gości jeszcze po północy kieliszkiem bawił; a że wina w gąsiorze zabrakło, poszła klucznica do piwnicy, gdzie postrzegła jakąś poczwarę rozkraczoną na beczce, prawie jak na tuzie dzwonkowym Bachus*, która kazała jej Krzysztofa wołać, Krzysztof zrozumiał, co to była za kozera; nie spasował jednak, wziął papiery za pazuchę i ufał sobie, że czarnym na białym złemu duchowi wykolę oczy. Szatan go zaraz z góry przywitał:  Sta-wam na terminie, Krzysztofie, jeszcze tylko godzinę żyć macie.  Omyliła się wasza wielkość  odpowiedział Krzysztof  oj, i nie o mało!  Jakże to rachujesz?  rzekł Belzebub. Krzysztof na to:  Piętnaście lat minęło, piętnaście zostaje.  Tobie się samemu, bracie, w głowie mąci  rozśmiał się zły duch  u nas luzem dni chodzą, luzem noce; wasz dzień to naszych dwa, waszych lat piętnaście wynosi naszych trzydzieści. Myślicie, że dla jednego waszeci świat się u nas przewróci do góry nogami?
Krzysztof, zamiast się sprzeczać z diabłem, lepiej użyłswojej godziny; na rękę też dla niego był między goszczącymi ksiądz nie z lada głową, który skoro mu się Krzysztof wyspowiadał, poradził mu, świecę z stołu wziąwszy, iść targować się z diabłem o fryszt, póki by się nie dopaliła. Nie było znać na wszystkie nogi kowane diablisko, bo nawet bez długich korowodów delacyj pozwoliło. Ksiądz świecę czym prędzej w święconej wodzie zanurzył i jak owo Achilla* w morzu, o czym Homer, matka Tetys*,
24
w niej ją zahartował, że paliła się zawsze, a nigdy się nie dopalała. Potem w klasztorze przez Krzysztofa zbudowanym, gdzie ją oddał, więcej mnichom grosza, niż sam wyłowił od diabła, napędziła. Przypominam sobie coś podobnego, co ksiądz Jęczyń-ski* pisze.
Jeśli Francuz gracz, i Polakowi niczego.  Jakiś brat nasz Aata wszedł tam był kiedyś w takuteńki frymark z diabłem, a umowa była na 31 lat. Diabeł gładko przesadził laskę za trzech, przed trzy, i po skończonym trzynastym roku pozywał go. Ów też poczciwiec udał jak Krzysztof, że się nie myśli dać uzdać; chciał tylko jeszcze szklankę marcowego piwka połknąć na szczęśliwą podróż; ale zamiast pod wiechę, skoczył pod krzyż i diabła na koszu zostawił.
4. Mara
Tak jak dzisiaj ciemna noc była, tak księżyc ledwo co przyświecał i gwiazdy w mglistych kryły się obłokach, kiedy jeden towarzysz pancerny, spod wiechy wyszedłszy, prosto szedł na nocleg do swojego legowiska. Mijając zaś cmentarz św. Floriana na Kleparzu*, spotkał się z jakąś olbrzymią postacią całą w bieli, od stóp do głowy. Choćby też i sam diabeł w oczy mu był zajrzał, nawet diabeł spod nóg św. Michała* w swojej srogiej postaci, takowego był jednak umysłu zawsze, wtenczas zaś najszczególniej, iżby nie zląkł się był z nim zaczepić. Więc do błahego cienia obces skoczył pędem takim, że gdy pierwej prawą nogą na powietrzu podleciał, niżeli po ziemi sunął lewą, ta przeładowana zwichnęła się, on brzdęknął jak długi, ziemia zadrżała. Bogu dzięki, że bies nie spostrzegł tego jego szwanku; czyż bowiem ciężko by mu było powalonego przysiodłać i karku mu nadkręcić? W okamgnieniu podniósł się z płazu na cztery nogi i wydawał się jak niedzwiedz; potem w lot stanął na dwóch, czysty Goliat. Przypatrzyć mu się było, jak na całej twarzy płomieniem gorzał, odetchnął, sapnął:  Zjesz sto diabłów, diable!  A mówiąc to puścił się szybciej
od strzały, jakoby góra waląca się z wierzchołka w dolinę. Mara zadrżała, zachwiała się, zatoczyła i padła. Wiatr powstał, kurzawa rycerzowi oczy zamroczyła. Koziołkiem przez marę przeleciał. Grał długo kułakami z powietrzem w ciuciubabkę. Już też obracał się, izali mu złe tyłu nie wzięło, a wtem coś szust za nim poza głową... On nazad... Owo pierzchło... On w lewą, to w prawą; on w prawą, to w lewą; sam, tam, owdzie; wprost, w bok, k'sobie, od siebie, ani mógł nastarczyć młynkiem się kręcić.
Jeżeli sobie przypominasz, pani, kiedyś wśród lata, przy stygnącym słońcu, po rozłożystych łąkach i drobnych zaroślach goniła różnobarwne motyle, jak to ów złotem i lazurem cętko-wany albo i ów w perły sadzonymi skrzydełkami lśniący się, to z drzewka na drzewko, to z gałązki na gałązkę, to z trawki na trawkę, z listka na listek, raz w tę, raz w owę stronę przed nadstawionym żelazkiem uskakiwał i wynosił się, i upadał, przez łapkę śmiało się przemykał, podlatywał, okrążał wnet znowu, poprzed oczy się migał; jeżeli, pani, w świeżej masz myśli te trudy, pojmujesz, co to jest ćmę pierzchliwą gonić, co nasz junak musiał wytrzymać.
Obaczył coś białego obok kościoła; coś tak niewielkiego jak kot.  Tuś mi  zawołał  stój, a ja cię złapię!  To też jakby głosu jego słuchało albo sierdziło się dotrzymać placu, ani się ruszyło. Idzie, zbliża się, wyciąga ręce, chwyta... Coś psnęło się  chwycił krawędz sterczącego muru. Szczęściem, że puścił w pierwszej straży ręce przed głową. Obija mu się o uszy, że coś się gdzieś chychocze; diabeł zwykł się chychotać, gdy komu jakiego psiego figla wypłata.  A cóż to? będziesz mnie przedrzezniał?...  Wywinąwszy kilka razy szabliskiem na wiatr, co tylko miał ducha w nogach, pogonił za hasłem.
Stała na cmentarzu żałobna topola, o której wieść starożytna szemrała, że ją stroskany Rytomierz*, ów to Rytomierz pogromca trzy razy, raz po raz, Juliusza Cezara, bicz Gotów i Partów, podpora panowania Leszka*, przed tysiącem lat własną ręką był wszczepił, powróciwszy z jednej wyprawy, z owej podobno, w której schwytał był Krassa*, i roztopionym złotem napoił mówiąc:  Żłopaj, czegoś łaknął"; i nie zastawszy swej czułej Adelindy, oblał jej mogiłę rzęsistym łez zdrojem; a gdy
26
znane me było ani snycerstwo tworzące z kamienia nieme lice, ani kunszt lania martwej postaci z kruszców, w tej ją żywej postanowił był uwiecznić pamiątce, która by miłość jego zawsze świeżą, zawsze krzewiącą się znacząc, kiedyż tedyż majowym cieniem ulubione zwłoki okryła. Zatem owa topola dawniejsza niż cmentarz, niżeli kościół, niżeli chrzest w Polsce, dawniejsza nawet niżeli owa z niebios do Piasta, na szumny miodek, dwóch cherubinów, z obietnicą korony, wędrówka  rosła była i grubiała wieków kilka, nie nadwerężona nigdzie, krom jednej szczeliny, którą nawet bujnego liścia cieniem gaiła. Jak wojsko, po przegranej bitwie przez trupy pobojowiska ustępujące, raduje się napadając na odwieczne, przecież jeszcze do szczętu ziemią nie zatarte, Tatarów obozowisko lub szańc po Szwedach do połowy nie zburzony i obrony tam szuka, a za ich jakążkolwiek twierdzą, znowu się w szyki sprawuje, tak za to sławne drzewo straszydło skryło się. Tuż-tuż docierał nasz wojownik, gotowy całkiem do szturmu, rozpostarłszy ręce, jedne w pięść zawartą, drugą zbrojną kordem. Tedy obces na pień uderzył. Zadrżał od korzenia tram, nigdy nawet największymi wiatrami nie ruszony, skrzypnął żałosnym jękiem; latorośle, skłócone jedne drugimi, wydały tkliwe kwilenie; krew świeża zarumieniła zielone liście... Coś tu sobie, pani, z swojego Tassa* przypominasz. Aleć nie nad Adelindą masz się, pani, litować, nie jej to krew jak tam Klo-ryndy płynęła. Ach, bodajby biesa był tak przyprawił!... Oj, byłby... gdyby nie drzewo było miąższe, że nie mógł ręki z ręką ścisnąć i między nimi go zdusić. Słyszy od samego bielu kichnie-nie, czuje wilgoć. O męstwo, jakiego i Ariost* zmyślić nie śmiał! Jemu, jemu to samemu na nosie, naprowadziwszy go na ową jedną w tramie szczelinę, o której się wspomniało, bądz to ją umyślnie na samołówkę zgotował, bądz mu się tylko wygodziła, grał zły duch; nie zdrętwiał junak, nie struchlał, szarpał nos, aż wyszarpał.
Wszak Tankred z przestrachu opuściwszy ręce, pałasza nie dopiastował; a on, chociaż się za nos uchwycił, swojego nie puścił miecza i nie pobiegł jak Tankred na skargę do hetmana i po rozgrzeszenie do pustelnika, ale się w też tropy za nieprzyjacielem kopnął. Bies suwał tu i owdzie, piął się po kościele, póki
27
go tylko puszczał cień od krzyża na kopule; odmieniał się to w kota, szczura; to z kota w mysz, to z myszy w nietoperza, w ptaka, w zwierza, w gadzinę, w Hektora*, Achillesa*, Aleksandra*. Bohater za kotem, za myszą, za szczurem, za nietoperzem, za diabli wiedzą kim pędził, czwałował, kołował, skakał, darł się nogami, kolanami, rękami, aż trafił na kostnicę, skąd zdobył piszczel jeden i trupią głowę.
Widząc diabeł nie przelewki, drapnął w pole przez furtkę. Ogląda się, zoczył het opodal dwa światła iskrzące się, okrągłe jak kule. Czesze i on... Prawie mógł liczyć wszystkie susy, które zły wróg wywijał... Zaszły pod koniec światła... Żga szabliskiem... Błysnęły w tyle. Daliż on!
Niestety! na wolnym gościńcu znalazła się kałuża pełna rędzinnego błota, nie zabytek od natury, nie ludzkiej ręki dzieło, ale gęsto jadących na targ wozów wytłoczona kołami. Już-już chwyta biesa, rozkracza nogi, jednym go krokiem dosięga... Buch razem na łeb w bajorzysko... Chce się pałasiskiem podpierać: błoto mu wydarło pałasz, kłobuk odleciał o staje. Jako Cezar pod Aleksandrią*, po samej śmierci brodząc, przecież nad głową swoje pisma piastował, tak i nasz walecznik, sam, cały ociężawszy i oblepszy błotem, wyniósł nie nadkruszone na murawę znamiona swojej chwały: trupi łeb i piszczel. Diabli wiedzą gdzie tymczasem pokusa wierzgnęła. Legnął tedy, rozciągnął się jak długi, położył przy sobie zdobycze... chrapał.
Szkalmierzacy*, jadąc świtem na targ do Krakowa, wjechali prawie na niego; nie ocucił się, aż o niego zawadzili; dopiero wywalił na nich oczy. Nuż go dzwigać; rozpowiadał im dziwy.  I ot, trupia głowa, ot, piszczel! Alboż tej nocy nie zadławiłem był biesa?
"

Adam Mickiewicz
5. [Morowe powietrze]
Lud prosty w Litwie wyobraża morowe powietrze w postaci dziewicy, której zjawienie się, opisane tu według powieści gminnej, poprzedza straszliwą chorobę. Przytoczę, w treści przynajmniej, słyszaną niegdyś w Litwie balladę:  We wsi zjawiła się morowa dziewica i, według zwyczaju przeze drzwi lub okno wsuwając rękę i powiewając czerwoną chustką, rozsiewała śmierć po domach. Mieszkańcy zamykali się warownie, ale głód i inne potrzeby wkrótce zmusiły do zaniedbania takowych środków ostrożności, wszyscy więc czekali śmierci. Pewny szlachcic, lubo dostatecznie opatrzony w żywność i mogący najdłużej wytrzymać to dziwne oblężenie, postanowił jednak poświęcić się dla dobra bliznich; wziął szablę zygmuntówkę*, na której było imię Jezus, imię Maryja, i tak uzbrojony otworzył okno domu. Szlachcic jednym zamachem uciął straszydłu rękę i chustkę zdobył. Umarł wprawdzie i cała jego rodzina wymarła, ale odtąd nigdy we wsi nie znano morowego powietrza". Chustka owa miała być zachowana w kościele, nie pomnę jakiego miasteczka.

Seweryn Goszczyński
%
6. [Diabeł Iskrzycki]
Pewien pan z okolic Tarnowa potrzebował ekonoma. Kiedy się tym kłopoce, przychodzi człowiek nieznajomy, powiada, że się zowie Iskrzycki i że szuka miejsca. Właśnie takiego było potrzeba; staje więc umowa bez trudu, a nawet podpisuje się kontrakt. Już go pan wręcza Iskrzyckiemu, kiedy postrzega, że jego przyszły ekonom ma pazury wcale nie ludzkie. Zmieszany zrazu, wahający się przez chwilę, co począć, zbiera w końcu siły i zrywa całą umowę. Ale Iskrzycki ani chce słuchać, obstaje przy umowie, przysięga, że raz podpisawszy kontrakt, musi pełnić, do czego się zobowiązał, póki nie wysłuży czasu umówionego, po czym wychodzi i znika z oczu. Ale obiera sobie mieszkanie w jednym z pieców domu i stamtąd pełni swoją służbę jak naj-gorliwiej na każde zawołanie, tylko że go nikt nie widzi. Państwo z początku bali się, powoli tak przywykli do Iskrzyckiego, tak się przekonali o jego przychylności, że wyjeżdżając z domu, oddawali mu dzieci swoje w dozór. Ale sąsiedzi oburzali się na to posługiwanie się diabłem i głośno szemrali; zaniepokoiły te mowy najbardziej samą panie, zaczęła ona ze swojej strony kłopotać męża; po długim wreszcie nastawaniu wymogła na nim, ażeby na jakiś czas opuścić to mieszkanie. W skutku tego postanowienia wzięto dzierżawę gdzieś za Wisłą i wyruszono ku niej. Otóż są już w podróży, radzi, że diabła sztuką podeszli. Nieszczęściem, wypadło przebywać drogę tak złą w jednym miejscu, że się powóz przechylił, a pani w przestrachu krzyknęła, aż tu odzywa się za powozem:  Nie bój się, pani! Iskrzycki z wami". Państwo zdumieli się, a razem poznali, że nie było sposobu uwolnić się od sługi tyle wiernego, zawrócili więc do domu i żyli z nim w dawnej zgodzie, dopóki nie nadszedł termin oznaczony kontraktem. Po tym czasie Iskrzycki opuścił dom na zawsze.
30
7. [Powieść o Kasperku]
L f J
Kasperek był jednym z mieszczan i kupców Starego Sącza. Pewnego razu kupił on na Węgrach wino, ale Węgier przez omyłkę między beczkami wina wydał mu beczkę z pieniędzmi. Poznawszy omyłkę, żądał od Kasperka zwrotu tej beczki, Kasperek się zaparł. Węgier zrobił mu proces i pociągnął do przysięgi. Kasperek przysiągł tą rotą:  Jeżeli nie mówię prawdy, niech mię nie przyjmie po śmierci ani ogień, ani woda, ani ziemia, ani piekło, ani niebo". Wkrótce umarł, ale nie było sposobu go pochować. Zakopany w ziemię, nazajutrz leżał na wierzchu; wrzucany w ogień  nie gorzał; zatopiony  wypływał na brzeg; a zarazem włóczył się przez całe noce na białym koniu po ulicach miasta. Nikomu nic złego nie robił, był nawet tak powolny, że przez okno zazierał, kiedy go zawołano po imieniu, tylko wiecznie milczał. Dopiero pewnej czarownicy udało się go zwabić i zaspokoić pogrzebem nowego rodzaju: oto powiesiła go na włosku; w tej więc postawie usechłszy i w proch się rozsypawszy zakończył swoją nocną jazdę.
8. [Porwana przez dziwożony]
Jednego dnia zniknęła nagle z Aopusznej młoda i ładna dziewczyna; gdzie i w jaki sposób?  Żadnego nie było śladu. Długi już czas upłynął od tego zniknienia, kiedy jeden z mieszkańców Aopusznej, zaprowadzony jakąś potrzebą w głębią gór łopuszańskich, ujrzał u jednego potoku, śród największej dziczy, dziewczynę piorącą bieliznę. Zbliżył się i poznał dziewczynę zginioną. Ta poznała go równie, opowiadała, że ją dziwożony porwały, i w końcu błagała, aby ją z rąk ich wybawił. Góral chętnie się do tego przychylił, a ponieważ pora obecna nie była po temu, umówiono więc pewien dzień, w którym ona znowu prać tu przyjdzie, a góral przyjedzie konno. Góral dotrzymał

umowy, przyjechał w dzień naznaczony, znalazł dziewczynę, schwycił ją na koń i ruszył ku wsi. Ale dziwożony postrzegły to i puściły się w pogoń takim pędem, że już-już dościgały uciekających. Było to właśnie śród łąki, na której gdzieniegdzie rosły gromadami kwiatki, dzwonki zwane. Dziewczyna, widząc niebezpieczeństwo, krzyknęła do towarzysza:  Trzymaj się dzwonków!". Góral usłuchał i kierował ciągłe konia między dzwonkami, do których dziwożony, przez jakąś tajemniczą własność tego kwiatu, przystąpić nie mogły; kiedy więc musiały kołować, przez ten czas uciekający, mając drogę prostszą, wymknęli się z dziczy i do wsi dobiegli.
9. [Duch parobka]
Był w Aopusznej parobek bardzo przystojny i równie zimny. Niejedna dziewczyna okazywała mu swoją ku niemu skłonność, ale żadna nie mogła pozyskać jego wzajemności; każdą odepchnął z pogardą. Zdarzyło się, że raz idąc na mszę do Harklowej, ujrzał w potoku łososia; schyla się, aby go schwycić, i w tej chwili przebija go nóż, który miał za pasem. Rana była śmiertelna, umarł z niej prawie natychmiast. Nóż nieszczęśliwy wrzucono w potok, gdzie się stał przypadek, a parobka pogrzebiono; ale duch jego nie opuścił miejsca, gdzie nóż był wrzucony, ciągle się tam pokazywał i strzegł ludzi. W tej trwodze znalazły się śmiałe dziewczęta, które postanowiły rozmówić się z duchem, aby dowiedzieć się, czym mu pomóc. Dotrzymały, co postanowiły, rozmówiły się z duchem i dowiedziały się z jego własnych ust, że odbywa pokutę za pogardę kobiet i że dopiero wtedy będzie od niej wolny, kiedy dziewczęta kupią mszę za jego duszę, a na świadectwo przed innymi ludzmi dał im rutę z własnego kapelusza. Dziewczęta zakupiły mszę żądaną i duch parobka nie pokazał się odtąd więcej.
32
10. [Odsługa za przysługę]
Pewnej nocy, bardzo już pózno, zajechał przed jednego z kowali Harklowej powóz zaprzężony sześcią dzielnymi karymi końmi. Wyjechał on z Dunajca, siedział w nim pan ubrany po niemiecku i sam się powoził. Zatrzymał się przed kowalem, bo jednemu z koni podkowa odpadła. Kowal ją przybił i widział, że była ze złota. Podróżny w nagrodę dał kowalowi strzelbę, a sam pędził dalej gościńcem. Od tego czasu dziwny strzelec z owego kowala: zabija takie zwierzęta i ptaki, jakich w całej krainie góralskiej nie ma.

-













}  Księga bajek, t. II
Kazimierz Władysław Wójcicki
11. Oczy uroczne
Bogaty szlachcic w murowanym dworze mieszkał nad Wisłą. Wszystkie okna tego dworu wychodziły na wspaniałą rzekę: nie było żadnego ani od strony gościńca, ani też obszernego gumna. Długa aleja lip, między którymi przechodziła droga do dworu szlachcica, zarosła trawą i chwastem, wskazywała, że niewiele sąsiadów to samotne siedlisko odwiedza, że nie znajdziesz tu dawnej gościnności.
Pan tego dworu od lat siedmiu dopiero się z dalekiego powiatu sprowadził, ale wieśniacy mało go znali i nawet z bojaznią unikali: okropne bowiem powieści biegały o nim.
Z bogatych rodziców urodzony nad brzegami Sanu, od kołyski nieszczęśliwa mu przyświecała gwiazda: miał oczy uroczne*, które chorobę i śmierć ludziom zadawały. Kiedy spojrzał w złą godzinę na bydlę, zaraz zdechło, jeżeli co pochwalił, niszczało zaraz. Ojciec i matka ze zgryzoty pomarli, a pan uroczny  jak go w okolicy nazywano, gdzie nienaliczone zrządził swoimi oczyma szkody  przedawszy po rodzicach majątek, przeniósł się nad brzegi Wisły i zamieszkiwał dwór murowany. Wszystkich pooddalał ludzi, zostawiwszy jeno domownika starego, który go na ręku wypiastował i któremu jedynie złe oczy pana nie szkodziły wcale.
Pan uroczny rzadko wyjeżdżał z domu, bo za jego oczyma ciągnęły się klęski, śmierć i choroby, dlatego ciągle siedział obok pana stary sługa, co go ostrzegał, gdzie wieś, miasto czy człowieka zobaczył; wtedy pan zakrywał oczy nieszczęśliwe albo je spuszczał i zapatrywał się na wiązkę grochowin, zawsze w nogach położoną*.
34

Znając swoje oczy, którymi, pomimo woli, nieszczęścia i klęski sprowadzał, kazał wymurować dwór obszerny, ale wszystkie okna obrócił na Wisłę, chcąc tym sposobem, ażeby ludziom nie szkodził ani na własne zabudowania gospodarskie nie patrzył: dwa razy już mu bowiem spłonęły, kiedy spojrzał w złej godzinie. Mimo to przeklinali go flisy i z trwogą ukazywali na duże okna murowanego dworu, skąd oczy niejednemu zadały chorobę, a burza zawsze niemal w przystani na przeciwnym brzegu, wprost białego  jak nazywano  dworu, wiele statków uszkodziła.
Odważył się flis jeden: podpłynął na łodzi do białego dworu i chciał widzieć pana urocznego. Stary sługa przestraszony wprowadził do komnaty jadalnej zuchwałego żeglarza. Pan jedząc obiad, rozgniewany, że mu nieznajomy przeszkadza, spojrzał na przychodnia ponuro, a flis dostał takiej febry, że słowa przemówić nie mógł i upadł na progu.
Stary sługa z rozkazu litościwego pana wyniósł go do łodzi, dużo dał pieniędzy i odwiózł na brzeg przeciwny. Długo śmiałek chorował: kiedy zdołał mówić, okropny obraz, w którym wystawił dwór biały i urocznego pana, przestraszył jeszcze więcej wszystkich flisów, co go z ciekawością otoczyli. Od tego czasu każdy żeglarz płynąc po Wiśle odwracał oczy od białego dworu, z cicha się modlił i drżał na samo wspomnienie złych oczu groznego pana.
2
Już lat dziesięć minęło, jak dwór biały był przestrachem okolicznych mieszkańców i flisów. Nikt nie odwiedzał pana urocznego, a nieszczęśliwy pędził samotne godziny.
Sroga nastała zima; stadami wilcy wokoło dworu groznym głosem wyli, a pan domu siedział smętny przy kominie, na którym wielki gorzał ogień, przewracając karty jakowejś księgi.
Stary sługa już wszystkie drzwi pozamykał i w tejże samej komnacie, z drugiej strony komina usiadłszy, ogrzewał stare i prze-marzłe ciało, naprawiając sieć na ryby.
 Stanisławie!  rzekł pan do niego  czy dużoście ryb w przerębli nałowili?
35
 Niewiele, panie, ale będzie dosyć dla nas obudwu.
 Prawda!  mówił nieszczęśliwy bogacz  już tyle lat. a my zawsze samotni, nieszczęśliwa godzina, kiedy mnie urodziła matka! Zawsze sam, żyję jak pustelnik, bo ludzie uciekają przede mną!
I otarł łzy, co zwilżyły nieszczęśliwe oczy.
Nagle usłyszeli na dziedzińcu głos ludzki wzywający ratunku. Zadrżał pan domu, tak dawno nie słyszał obcego głosu; stary sługa wybiegł z komnaty, a za nim pan uroczny z lampką w ręku.
Przed samą sienią stały sanie kryte, obok nich stał sędziwy człowiek wołając ratunku. Skoro ujrzał wychodzących ze światłem, wyniósł z sani omdlałą żonę, a stary sługa pomógł wysiadać przestraszonej, młodej i pięknej córce.
Przyłożono drewek na komin, otrzezwiono zemdlałą matkę, pan domu, radosny i wesoły, dobył zapleśniałych butelek węgrzyna i suto sędziwego ojca pięknej córki raczył.
Stary sługa uśmiechał się skrycie, patrząc na radość i wesołe lica swego pana, które zawsze ponurość i smutek od kolebki osiadały.
Gość przybyły, rozgrzany starym węgrzynem, opowiadał, jak w drodze zaskoczony burzą zmylił z drogi, a po długim błądzeniu, napotkawszy gromadę zajadłych wilków, zaledwie uciec potrafił i schronić się na podwórzu białego dworu.
Wnet rozpakowano sanie, a strudzeni, zziębli i wystraszeni podróżni znalezli ciepły i wygodny spoczynek. Znowu cisza dawna zaległa komnaty, a ogień na kominku słabym jeno przyświecał połyskiem.
3
Zegar ścienny uderzył pierwszą po północy: stary Stanisław drzemał przy kominie pilnując ognia, gdy zaskrzypnęły drzwi od sypialni pana i wyszedł uroczny nie rozebrany wcale. Sługa zdziwiony przetarł oczy i pomruknął, snem rozmarzony:
 Co, panisko biedne jeszcze nie śpi?
 Cicho! stary mój druhu!  odrzekł pan wesoło  spać
36
nie mogę i bodaj bym nigdy nie zasnął, a był tak szczęśliwy, jako dzisiaj.
I usiadł w wielkim krześle przy kominie, uśmiechał się radośnie i począł płakać.
 Płacz! płacz biedniątko!  pomyślał Stanisław  prędzej może wypłaczesz z uroku nieszczęśliwe oczy*".
 Gdyby mi Bóg dał to, co zamyślam  mówił do siebie pan ur oczny  niczego bym na tym nie zażądał świecie. Już lat trzydzieści żyję samotnie jak pustelnik albo zbrodzień: a przecież nie skalałem się występkiem, nie pomyślałem o zbrodni! Tylko oczy! oczy moje!
Smutek zasępił oblicze przed chwilą radosne, lecz wkrótce znów uśmiech osiadł na dawnym miejscu: widać, że promyk nadziei spędzał ponurość.
 Mój stary przyjacielu!  a Stanisław spojrzał wesoło  ja może się ożenię!
 Daj to, Boże!  zawołał sługa  ale gdzież szukać przyszłej mojej pani?
Pan powstał z krzesła, zbliżył się na palcach do drzwi bocznej komnaty, gdzie podróżni znużeni smaczno zasypiali, a wskazując ręką, wyrzekł z cicha:  tam!
Stanisław kiwnął głową, jakby pochwalał wybór dobry, i przyrzucił drew na komin. Pan zadumany odszedł do sypialni, a stary sługa pomrukując:  Daj to, Boże; ale nie dojrzeją te gruszki na wierzbie!  zasnął twardo.
4
Rano zbudził się podróżny, ale o dalszej drodze nie mógł pomyśleć dla słabości małżonki. Pan domu z radością się dowiedział, że dni kilka zabawią, a Stanisław już zaczął wierzyć, że dojrzeją gruszki na wierzbie.
Gość był to szlachcic niemajętny, lecz, choć nie miał do zbytku, żył uczciwie i o nic nikogo nie prosił. Upodobał sobie uprzejmego gospodarza i po tygodniu goszczenia rzekł raz do swojej już wiele zdrowszej małżonki:
37
 Małgosiu! Coś nasz łaskawy gospodarz smali cholewki do naszej Marysi i ona, jak baczę, nie od tego. Niezleć by to było.
 Widzi ci się tak jeno!  odrzekła żona, ale w duszy rada była, że co roiła sobie po głowie, i mąż potwierdził.
 Człek nie ubogi, nie młokos, nic mu nie brakuje  mówił dalej chodząc po komnacie  nasza też dziewka nie krzywa i dojrzała w latach, że już można oddać w ten stan święty i pobłogosławić.
Po wieczerzy gość sędziwy popijał starego węgrzyna, muskał czuprynę i słuchał z uśmiechem, jak pan domu w pokornej mowie upraszał o rękę panny Marianny.
 Podobałeś mi się, waszmość  odrzekł po długim namyśle.  I kiedy o wiano nie pytasz ani go żądasz, a masz dosyć własnego chleba, niechże i przędzie kądziel w waszym dworze, a rodzi dzielnych synów.
We trzy miesiące pan uroczny miał żonę. Znikła trawa i chwasty z alei lipowej, bo je stratowało mnóstwo koni i kolas, co zwiozły krewniaków i przyjaciół panny młodej na wesele do białego dworu.  W kilkanaście dni gwar ucichł; a droga lipowa znowu zaczęła zarastać trawą i pokrzywą.
5
Nadchodziła druga zima, a towarzystwo we dworze powiększyło się tylko o jedne panią domu. Liczna czeladz, którą przyjął, wkrótce pouciekała, usłyszawszy, że pan ich ma tak nieszczęśliwe oczy. Kilka pozostałych doznawszy od nich ciężkiej choroby porzuciło dwór biały, a młoda i dorodna pani w ciężkich przewracała się bólach na bogatym łożu, tylko mąż przywiązany  z odwróconą głową  ściskał jej ręce zimne i skrzepłe.
Wiedziała, że mąż ma złe oczy, wiedziała, że nimi powiększał jej cierpienia i bóle, a jednak, szczerze przywiązana, błagała strapionego o jedno spojrzenie.
 Mario!  zawołał z ciężkim westchnieniem  wiem, że nie będę z tobą szczęśliwy, dopóki mam te oczy; wyłup mi je! Oto nóż ostry, a z twej ręki nie będzie mię boleć.
38
Wzdrygnęła się żona na tak okropne żądanie, a pan uroczny, widząc ją niezachwianą, upadł na krzesło i rzewnie począł płakać.
 Na cóż mi ten dar boży, to szczęście, którego człowiek oczyma doznaje, kiedy wzrok mój klęskę niesie! Ty chorujesz ciężko, Mario! Wierzę: bo uschnie nawet drzewo piękne, gdy nań w złej godzinie spojrzę. Ale bądz spokojną, nasze dziecię nie zobaczy już tych oczu, nie zaszkodzą mu też w niczym i nie będzie pamięci ojca przeklinać!
Jękiem tylko odpowiedziała chora małżonka.
Pan uroczny wyszedł zostawiwszy starego sługę: wkrótce dwa przeciwne krzyki odezwały się z dwóch stron przeciwnych białego dworu. Zakwiliło dziecię narodzone w sypialnie; rozległ się krzyk bolesny, donośny, męski, w komnacie, gdzie gorzał na kominie ogień. Płacz dziecięcy zwiastował jego przyjście na świat, że ujrzało promień słońca, a krzyk męski, że ojciec tego niemowlęcia pożegnał się z tym słońcem na zawsze. Dwa oczy, jak dwa kryształy, z skrwawionym nożem upadły na ziemię.
6
W sześć lat okna wybito i z przeciwnej strony, skąd widok był na obszerną wieś i gumna, flisy pod samym białym dworem mieli przystań wygodną. Pani domu zdrowa i wesoła cieszyła się piękną jak anioł córeczką, która ślepego ojca oprowadzała.
Wieśniacy, co stronili od pana urocznego, teraz na widok ślepego pana i dziecięcia nie uciekali jak dawniej. Zniknęła cichość pogrobowa, bo dworzanie i czeladz napełniali tak niegdyś dwór biały samotny.
Stanisław, już zgarbiony laty, zakopał oczy swego pana w ogrodzie. Raz zdjęty ciekawością, czy się jeszcze zachowały, odgrzebał ziemię i spojrzał. Iskrzyły się jak świece: ledwie ich blask odbił się o twarz jego, zmarsz[cz]kami okrytą, zadrżał, upadł i skonał.
Pierwszy raz i ostatni zaszkodziły staremu słudze oczy urocznego pana! Długo ludzie gadali, że dlatego mu dawniej oczy nie szkodziły, bo go pan wielce kochał, serce przeto odejmowało
39
im siłę: teraz same, zagrzebane w ziemi, nabrały większej mocy i zabiły wiernego sługę!
Pan ślepy serdecznie go żałował: wystawił mu piękny nagrobek z krzyżem, pod którym flisy modlić się zwykli, gdy w przystani odpoczywali pod białym dworem.
%
12. Powietrze
Siedział Rusin pod modrzewiem, słońce piekło jakby ogień. Patrzy z dala, że coś idzie; patrzy znowu  to niewiasta!
Cała płachtą owiniona, na wysokich nogach chodzi. Zląkł się zrazu, chciał uciekać, ale widmo długą ręką zatrzymało zlę-knionego.
 Znasz Powietrze?  Ja to jestem! Wezże mię na barki swoje i obnoś po całej Rusi: nie pomijaj wioski, miasta, bo wszędy zawitać muszę. Ty nie lękaj się niczego, zdrowy będziesz wśród umarłych.
I długie ręce przewiesza na szyję biednego kmiecia. Szedł więc Rusin, lecz zdziwiony, że ciężaru nic nie czuje, spojrzy za się, ale widzi, że na barkach siedzi widmo.
Przyniósł nąjwpierw do miasteczka. Po gospodach tańcowano, wesołość na każdej twarzy. Ledwie zatrzymał się w rynku, niewiasta powiała płachtą; wnet ustały rzezwe tany i wesołość znikła z twarzy. Kędy spojrzy, wystraszony, niosą trumny, w dzwony dzwonią, cały cmentarz napełniony, nie ma już gdzie grzebać ludzi!
Na rynku stosami trupy leżą nagie, nie grzebione!
Poszedł dalej. Gdzie wieś przejdzie, tam zostaną puste domy, z bladym licem, drżąc z bojazni, uciekają zewsząd ludzie, a po drogach, lasach, polach konający w bólach krzyczą.
Na wysokim wzgórzu stała wioska jego, kędy mieszkał wieśniak, co nosił Powietrze, tam miał żonę, drobne dziatki i stare rodzice swoje. Zakrwawiło mu się serce, więc okrąża wioskę swoją, silnie pochwycił niewiastę, by mu z barków nie uciekła.
40
Spojrzy: widzi Prut niebieski, za nim wszędy coraz wyższe stoją góry zielonawe, dalej czarne, aż najwyższe białe śniegiem. Śpieszy prosto więc do rzeki: skacze, cały się zanurza, chcąc utopić i niewiastę, by uchronił od pomoru i od klęski ruską ziemię!
Sam utonął: lecz Powietrze, co niesione nie ciężyło i utonąć też nie mogło, przestraszone tą odwagą uciekło w lasy, na góry!
Tak ocalił swoją wioskę, rodzice, żonę i dziatki, i resztę tej ruskiej ziemi, gdzie nie poniósł złej niewiasty.
_ .
13. Zajęcze serce
Na wyspie, w pośrodku Wisły, stał wielki zamek przed laty, cały murem otoczony, w każdym rogu grube baszty, wiewały na nich gęsto chorągwie i gęste straże poustawiane. Most skórzany na łańcuchach łączył wyspę z brzegiem ziemi.
W tym zamku mieszkał pan możny, rycerz bitny, zawołany. Ile razy trąba brzmiała nad wchodową bramą zamku, zwiastowała powrót pana, zwycięstwo i łup bogaty.
Po długich i ciemnych lochach wielu brańców osadzono. Codziennie musieli robić: to naprawiać mury grube, to uprawiać piękny ogród. Między tymi była baba, stara baba czarownica, której męża trzymał w więzach: ta się zemścić zaprzysięgła.
Czatowała przeto chwili, by samego spotkać pana. Strudzony walką, niewczasem, na zielonej upadł trawie; sen zakleił mu powieki. Skrycie czai czarownica, mak na oczy panu kładzie, by się ze snu nie obudził, i gałązką osikową w pierś uderza, a w tę stronę, kędy serce ludzkie bije.
I pierś się zaraz roztwarła, i'czerwone widać serce, jak drga ciągle i ustawnie. Uśmiecha się czarownica i wyciąga rękę chudą, długimi palcami z lekka obejmuje serce i tak nieznacznie wyciąga, że się rycerz nie obudził.
Wtedy mając w pogotowiu świeże od zająca serce, w pierś rycerza zaraz wkłada i zamyka otwór piersi. Sama odeszła na stronę, z radością w gęstych krzakach przyległa, chcąc zobaczyć skutki czarów.
41
Jeszcze się rycerz nie zbudził, a poczuł serce zajęcze! Co nie znał trwogi, drżał bojazliwie i rzucał ciałem! Otwiera oczy, zbroja mu cięży, zaledwie powstał, aż usłyszy psów szczekanie!
Dawniej lubił, kiedy gończe grały w kniei za zwierzyną, teraz w trwodze, wystraszony ucieka jak szary zając! Zaledwo wbiegł do komnaty, chrzęst zbroi własnej, oręża, co się zszczerbił zwycięstwami, i brzęk srebrnej ostrogi na nowo go trwoży: zrzuca więc pancerz i szablę, pada na łoże zmęczony.
Dawniej we śnie marzył jeno to o bójce, to o łupach, teraz we śnie jęczy smutnie i na każde psa szczekanie albo hasło swojej straży, co przy ognisku na baszcie czujnie strzegła przed napadem, drży jak dziecię i w poduszkę chowa oczy wystraszone.
Wkrótce poganie otoczyli zamek, rycerze i czeladz czeka na pana, co im przewodził do bitwy i do zwycięstwa. Ale czekają na próżno! On mężny rycerz, usłyszawszy szczęk oręża, gwar żołnierzy, rżenie koni, uciekł na zamku poddasze i stąd dopiero dojrzał mnogie pogańskie zastępy.
Wtedy przypomniał sobie dawne wyprawy, zwycięstwa i sławę imienia swego. Jak bóbr zapłakał rzewnymi łzami, westchnął i mówi żałośnie:
 Bożeż mój, Boże! daj mi odwagę, przywróć mi siłę i męstwo! Sztandary moje na polu bitwy już powiewają od dawna, a pan ich, dawniej zawsze na czele, dziś jak dziewczę bojazliwy, z dymnika swojego zamku patrzy na zastępy swoje! Wróć mi serce, by nie drżało  wróć mi siłę, abym zbroję mógł udzwignąć! Odżyw ciało czerstwością i daj zwycięstwo!
Wspomnienia te budzą go jak ze snu, wraca spiesznie do komnaty, chwyta zbroję, dosiada rumaka i wyjeżdża przez bramę. Strażnik z radością powitał pana i brzmieniem trąby zapowiedział jego wyjazd. Spieszy, lecz ciągła bojazń myśl mu i serce osiadła. A gdy rycerstwo odważnie rzuca się na zastęp pogan, pan zamku w trwodze zawraca swego bieguna i ucieka w gród warowny.
Choć wbiegł do zamku zdyszały i za grubymi murami nie pozbył trwogi tajemnej, skacze ż konia, ucieka do żelaznego lochu i tam omdlały czeka niesławnej śmierci.
Rycerstwo jego przecież pobiło pogan, a strażnik z wysokiej baszty powitał zwycięskie chorągwie wracające do zamku. Wszy-
42
scy, zdziwieni haniebną ucieczką pana zamku, szukali go długo na próżno i znalezli w lochu na poły umarłego.
Niedługo żył nieszczęśliwy rycerz, całą zimę grzał ciało drżące zawsze przy kominie. Wiosna nastała, roztworzył okno, chcąc odetchnąć słońcem maja. Jaskółka, co na poddaszu ulepiła gniazdko swoje, w przelocie czarniawym skrzydłem uderzyła go po skroni. Cios był dla niego śmiertelny, upadł jak gromem rażony i po krótkiej męce skonał.
Wszyscy pana żałowali i szczerze płakali, nie wiedząc powodu, co potrafiło go tak nagle zmienić. Aż w rok potem, gdy pławiono czarownice, że deszcz długo zatrzymały, ona czarownica zeznała sama, jak odmieniła serce rycerza na serce zajęcze!  Wtedy poznali dopiero ludzie, dlaczego z tak mężnego rycerza tak bojażliwy się zrobił; szczerzej żałowali i więcej płakali, a na jego mogile spalili żywcem starą czarownicę.
14. Morskie Oko
(Jezioro w Tatrach)
W tych miejscach, gdzie takie góry a skały, były dawniej żyzne łany i lasy, i łąki. Na samej od Polski granicy mieszkał pan polski możny, a zwał się Morski. A tuż od węgierskich kopców panował młody i urodny książę i byli z sobą sąsiedzi o miedzę tylko. Pan Morski miał cudnej urody córkę, książę ją ujrzał i zaraz się w niej srodze rozmiłował. Prosił ojca o jej rękę, ale ten poprzysiągł, że wyda ją, ale tylko za swojaka, nie cudzego rodu.
Stary Morski był to wojak, poszedł z królem na wyprawę daleko, a córkę zamknął w klasztorze i powiedział, że ją przeklnie, jeśli pójdzie za Węgrzyna, bo ją woli oddać diabłu jak do obcego rodu.
Za długo bawił na wyprawie; młodą dziewka nudziła się srodze, a tymczasem urodny książę dalej do niej w zalecanki. Posyłał jej to cudne korale, to wstążki, to klejnoty. Nasyłał stare wróżki, co jej z węgierska wróżyły, że będzie wielką panią, że
43
będzie miała srebrne pałace i złociste komnaty. Oczarowały roztęsknioną dziewczynę i ta przyrzekła uciec z klasztoru. Wieczorem młody książę podszedł pod mury przebrany za mnicha, żegnał się i o jałmużnę prosił. Zakonnice wpuściły go za kratę. Czarownice rzuciły zioła i zamówiły, a wszystkie psy posnęły. Książę uciekł z dziewczyną, kazał jej wystawić pałac cały koralowy  od złota i kamieni drogich lśniący.
Teraz księżna rada cały dzień po łąkach kwiecistych tańcowała albo dzieci swe pieściła, a wieczorem wróżki ją kołysały i śpiewały, żeby miłe a piękne sny miewała. Wszystko tam szło, jak wianki wił, ani gradu, ani powodzi, ani zarazy nie było. Siedmioro dziatek mieli, wszystkie ślicznie się chowały. Stary Morski jak nie wracał, tak nie wracał, ludzie gadali, że od Tatarów zabity już nie żyje. Córka wdziała czarną żałobę, zabrała dobytek po ojcu i śmiała się z przekleństwa. Aż tu powraca niedługo potem pan Morski, pyta o córkę  pokazują mu koralowy pałac. Córka, dowiedziawszy się o ojcu, przybrana w klejnoty poszła go pozdrowić. Stary przeżegnał się, plunął, tupnął nogą, aż się pałac koralowy w proch rozsypał, [a ojciec] tak zawołał:
 Bogdajby twój cudzoziemiec i całe jego mienie w kamień się obróciło.  A gdy księżna wywiodła dziatki swoje i z płaczem padła mu do nóg, jeszcze więcej rozgniewany wykrzyknął:
r < Rozpłyń się we łzach twoich, a przeklęte dzieci twoje niech się w nich potopią, bo aniś ty córka, ani oni Morskiego wnuki.
I przekleństwo ojca spełniło się zaraz: pola, łąki, lasy, pałace, trzody i wszystko w jeden się zamieniło kamień. Przestraszony książę przebrał się za mnicha i uciekać począł. Ale i on zamienił się w skałę, co dotąd Mnichem się zowie. Księżna płakała, przywołała wróżki, ale te nic nie pomogły przeciw ojcowemu przekleństwu. Każda tylko porwała dziecię i uciekała. A tu kamienie rosnąć spod ziemi poczęły tak nagle, że dalej biec nie mogły. Każda zmęczona usiadła i widziała śmierć przed sobą. Dzieci płakały, nawoływały matki, matka przybiegła, płakała a płakała, że z łez jej stawy się robiły i siedm się takich stawów zrobiło, a w każdym stawie jedno dziecię leży. Księżna oczy wypłakała.
AA
Jedno oko z wyższej stoczyło się skały i od panieńskiego jej nazwiska Morskim Okiem nazwano. Klejnoty wszystkie utopiła księżna w tym stawie, które pózniej wyłowiono.
Kiedy już nic nie było, tylko stawy a puste skały, sama księżna się w jednym stawie roztopiła, a że czarno była ubrana, woda się od tego zabarwiła i dotąd jest czarna.
Mówią ludzie, że tam nieraz jeszcze słychać płacz i narzekanie, bo jej dusza jęczy, o ratunek prosi. Ale jak kto usłyszy to i zlituje się, to go zaraz śnieg ze skał zasypie.
15. Madej
Jechał kupiec przez las gęsty, ciemny; błądził długo i w po-mroce nocnej ugrzązł w bagnie bez ratunku. Zasmucony, począł rozpaczać, gdy nagle w postaci ludzkiej zły duch mu się pokazał.
 Nie smućcie się, człowieku!  wyrzekł do kupca  ja was wyciągnę z błota i do domu wskażę drogę, ale pod warunkiem, że to, co masz w domu, a o czym ty nie wiesz, moją zostanie własnością.
Kupiec pomyślał trochę i rad przystał na podany warunek, nie wiedząc, że żona powiła mu w czasie podróży dalekiej urodnego syna. Diabeł wyciągnął go z błota, wyprowadził na szeroki gościniec, a zmusiwszy kupca do wydania cyrografu, raz jeszcze umowę przypomniał i zniknął.
O ile z radością powitał żonę tak dawno nie widzianą, o tyle zasmucił się widząc ładnego syna, którego już złemu duchowi zapisał. Skrycie płakał nieraz poczciwy kupiec, tając łzy gorzkie przed żoną, tymczasem dziecię w pacholę wyrosło.
Było ciche, spokojne i chętne do nauk; w piątym roku już dobrze czytało i pisało, co tym więcej strapione serce ojca jątrzyło, że z dziecięciem tak lubym wkrótce się rozstać musi, oddając na ofiarę diabłu.
Małe pacholę, doszedłszy lat siedmiu, uważało smutek ojca i łzy rzewne, ile razy zapatrywał się w jego urodne oblicze. Tyle przeto prosił, tyle nalegał, że kupiec wyjawił mu wszystko.
45
 Nie troszcz się, mój rodzicu, Bóg mi dopomoże, ja pójdę do piekła i cyrograf odbiorę.
Płakała matka, płakał i ojciec błogosławiąc na tak daleką drogę chłopczynę, który, zrobiwszy potrzebny przybór, niebaw-nie wyruszył z domu.
I szedł długo i daleko, aż zawędrował w puszczę ciemną i straszną, a tu w jaskini ukrytej zamieszkał rozbójnik Madej.
Morderca własnego ojca, matkę jeno zachował przy życiu, co mu gotowała strawę. Nikomu nie podarował życia; kogokolwiek dostał, bez litości zabijał. Matka, podeszła niewiasta, zabłąkanych w jaskini przechowywała, ale Madej miał węch tak doskonały, iż zaraz poczuwał ludzkie ciało.
Chroniąc się przed burzą, przypadkiem zaszło tam nasze pacholę; stara, litując się lat młodych, ukryła go w ciasnym zakątku jaskini, lecz Madej, zaledwie wpadł do niej, poczuł świeżego człowieka. Już biedne dziecię nachyliło głowy pod zabójczą pałką, kiedy rozbójnik dowiedziawszy się, gdzie idzie, podarował mu życie, z warunkiem, ażeby zobaczył w piekle, jakie dlań zgotowano po śmierci męczarnie.
Pacholę, równo ze świtem opuszczając jaskinię, prędko dostało się do piekielnej bramy; święconą wodą i obrazkami, które przylepiało, otworzyło ją snadnie. Zaskoczył mu Lucyper z zapytaniem, czego żąda.
 Cyrografu! na moją duszę przez ojca mego wydanego. Hetman piekielny, chcąc go się pozbyć czym prędzej, wydać
cyrograf rozkazał, ale trzymał go kulawy Twardowski, co parzony kropidłem święconej wody nie chciał wrócić cyrografu.
Rozgniewany Lucyper:  Wezcie go na Madejowe łoże!  zawołał, a Twardowski, przestraszony okropną męką, oddał pismo w tejże chwili.
Ciekawy chłopczyna poszedł zobaczyć tak straszliwe łoże. Było z żelaznej kraty, wysłane ostrymi nożami, iglicami i brzytwami, pod spody palił się ogień nieustanny, a z góry kapała kroplami rozpalona siarka.
I wyszedł z piekła, i szedł dzień jeden, dzień drugi, aż trzeciego zaszedł do tejże jaskini, gdzie go już oczekiwał zasmucony Madej. Doniósł więc o tym, co widział, rozbójnikowi.
46
Zmartwiał z przestrachu zbrodzień; a chcąc tak srogiej męczarni uniknąć, postanowił pokutować.
Wyszli więc razem z jaskini; Madej ukląkł w lesie, zatknął w ziemi przy sobie morderczą pałkę, wiedząc zaś, że młode pacholę na księdza się poświęciło, przyrzekł, iż dopóty czekać będzie na tym samym miejscu, dopóki nie zostanie biskupem.
Minęło lat kilkadziesiąt, nim on chłopczyna z księdza otrzymał dostojność biskupa.
Raz, przejeżdżając puszczę ciemną i gęstą, nie zajrzaną okiem, doszedł go jabłek zapach przyjemny. Rozkazuje więc swej służbie tego owocu wyszukać; dworzanie wkrótce wracają i donoszą, że w pobliżu jest piękna jabłoń, ale żadnego nie da sobie urwać jabłka, przy niej zaś klęczy starzec siwobrody.
Biskup idzie na wskazane miejsce i z podziwem poznaje Madeja, okrytego siwizną, z długą, do ziemi zarosłą brodą, który go o wysłuchanie spowiedzi i rozgrzeszenie zaklinał. Przychylił się kapłan do jego prośby, a dworzanie z osłupieniem patrzali, jak w czasie tego aktu jabłko po jabłku, zamienione w białe gołąbki, znikało w powietrzu. Jedno tylko pozostało jabłko, była to dusza ojca Madeja, którego sam zamordował, a ten grzech ciężki utaił, lecz gdy wyznał i ten grzech ostatni, ostatnie jabłko, przedzierzgnięte w siwego gołębia, za innymi uleciało.
Modlił się gorąco biskup nad grzesznikiem, a gdy dał mu rozgrzeszenie, ciało Madeja w drobny proch się rozsypało.
16. Twardowski
Twardowski był dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli. Chciał mieć więcej rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znalezć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzeć.
W starej księdze raz wyczytał, jak diabła przywołać można; o północnej przeto dobie cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całym mieście, i przybywszy na Podgórze, zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany: jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz diabeł napisał długi
47
cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.
Między wielą warunkami był ten główny: że dopóty ni do ciała, ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twardowskiego w Rzymie nie ułapi.
Na mocy tej to umowy diabłu jako swemu słudze rozkazał naprzód, by z całej Polski srebro naniósł w jedno miejsce i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkaz wydany i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.
Drugą rzecz kazał: do Pieskowej Skały by przyniósł skałę wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek, jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi i zwie się Skałą Sokolą*.
Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie: jezdził na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzej bieżał niż konno, pływał po Wiśle ze swoją kochanką wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.
Upodobawszy jedne pannę, chciał się ożenić, ale panna chowała we flaszce robaka i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie, co to za robak.
Twardowski w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany i przyszedł do ładnej panny. Pyta go zaraz ukazując z dala flaszkę:
Co to za zwierzę, robak czy wąż? Kto to odgadnie, będzie mój mąż.
A Twardowski odrzekł na to:  To jest pszczółka, mościwa panno!
Zgadł w istocie i wnet się ożenił.
Pani Twardowska na rynku Krakowa ulepiła z gliny domek, w nim przedawała garnki i misy. Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała w pień, co żyje, on siedząc w pięknej kolasie śmiał się szczerze i wesoło.
Złota miał zawsze by piasku, bo co chciał, to diabeł znosił.
48
Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty bez narzędzi czarnoksięskich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go diabeł i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu. Rozgniewany czarnoksiężnik mocą swojego zaklęcia zmusił biesa do ucieczki, zgrzytając kłami ze złości wyrywa sosnę z korzeniem i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, że jedne zgru-chotał cale. Od onej doby był kulawy i zwany odtąd-powszechnie kuternogą.
W ostatku sprzykrzywszy sobie, zły duch, czekając dość długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardowski za posłańcem śpieszy do pobliskiej wioski, nie wiedząc, że w niej się gospoda nazywała  Rzymem".
Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy osiadło dach cały i wrzaskliwymi głosy napełniło powietrze. Twardowski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnej postaci wpada diabeł do izby.
Chociaż był pięknie ubrany  miał kapelusz trójgraniasty, frak niemiecki z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi spod kapelusza, pazury z trzewika i harcap z tyłu.
Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób, przystąpił do czarownika i rzecze:
 Jesteś dobry szlachcic, zatem verbum nobile debet esse stabile*.
Twardowski widząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.
Zawrzasło stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżej, coraz wyżej. Twardowski nie stracił ducha: spojrzy na dół  widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, miasta duże jakby muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.
4  Księga bajek, t. II
49
Żal mu szczery serce ścisnął: tam zostawiał wszystko drogie, co polubił i ukochał, a więc podleciawszy wyżej, gdzie ni sęp, ni orzeł Karpat skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z zmordowanej piersi silnie dobędzie ostatku głosu i zanuci pieśń pobożną.
Była to jedna z kantyczek, które dawniej w swej młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Maryi i śpiewał zawsze codziennie.
Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć, skąd pieśń nabożna słowa im z chmurą przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do tej ziemi, by zbudował ludzkie dusze.
Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżej, że zawisł w miejscu. Spojrzy dokoła  już towarzysza nie widzi swojej podróży, głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawej chmurze:
 Zostaniesz do dnia sądnego zawieszony tak jak teraz!
Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa na ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy, co dawne pamiętają czasy, gdy miesiąc w pełni zabłyśnie, przed niewielą jeszcze laty wskazywali czarną plamkę jako ciało Twardowskiego zawieszone do dnia sądu.
17. Boruta
i
Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył, teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki*, chciawszy dogryzć sąsiadowi, przeklinał:  Żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił!  a diabeł chętny złorzeczeniu dopełniał nieraz życzenia.
50
W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręku. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.
Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty, bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła dostał przydomek Siwy, tak więc zwał się Siwy Boruta.
Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub u-stępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.
To uszanowanie, a raczej bojazń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią, nieraz w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.
Siwy Boruta, kiedy pił, a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić, zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły:  dziękuję!
Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił, postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę mieszków złota od swego miłego pana brata, jak nazywał diabła Borutę.
O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic ufając swojej sile i szabli poszedł do lochów. Wyostrzoną de-meszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświe-cał ciemnotę dokoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złota, siedział sam Boruta, w postaci sowy, z iskrzącymi oczyma.
Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic, spocił
51
się potężnie ze strachu, po chwili, przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha z ukłonem i pokorą:
 Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!
Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszeni i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.
Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota, w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.
Kulejąc a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.
Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie, i gdy w kłótni o miedzę wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.
Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła; odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.
W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla, czapka rogatywka z siwym barankiem nie przylegała mu należycie, jakby coś jej zawadzało; jakoż, kiedy chciał się poskro-bać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki małe czarne rogi. Był to sławny diabeł, pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostałych w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt mazowieckich. Twarz miał wielką, rumianą, wąs potężny, obwisły, spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących.
52
Zachmurzony, siedział na próżnym antale po małmazyi, ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy podkręcał w górę i aż za duże uszy sterczące zakładał.
 Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie ma i co pić dalej, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję!  tak mówił do siebie Boruta.  Myślę, że nikt się nie poważy zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno, i nudno. Sto lat tak siedzieć na jednym miejscu  a na jednym miejscu i kamień mchem obrasta; zawsze ciemno, chłodno, ponuro, a tam na świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają, kapele brzmią, ucztują radzi. Trudno wytrzymać dłużej: hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch i przejdę się po świecie, trzeba jeno ubioru nieco poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.
U szlachcica Kaliny o milę od zamku łęczyckiego brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.
Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na gankach, w izbach, bo pan Kalina, zamożny szlachcic, dziedzic całej półwioski, dobył woru z zapleśniałymi talarami, nie żałując wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmieć chmielą, kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie, rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnymi ostrogami. Jak stanął we drzwiach, całe zawalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki i szedł dalej, i na ławie usiadł.
Kapela grać przestała, pieśń chmielowa* ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta. Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomięszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł:
 Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci, więc proszę!  i wskazał na drzwi.
Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie, i wybą-knął od niechcenia:  pić!
Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do
53
kropli. Szlachta łęczycka klaszcze z radości, wołając:  to nasz brat, nasz brat!
Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu, widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawił paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskający małym otworem.
Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i panny postawały na stole i ławkach patrząc na pijaka; nieznajomy łykał sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potem dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę krzyknął:  Kapela! Chmielą!  i porwał za rękę pannę młodą. Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie nie zważając nieznajomy na jej przestrach, staje w obronie pan młody i wyzywa zuchwalca na szable.
Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od drugich na karku poczuł silne razy, zawołał:  Po jednemu, po jednemu!  i wyszedł na podwórze.
Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim, żeby nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał podwórzec jak w dnia południe.
Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż na ziemi swoim kordem znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniej; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawej kord w lewą rękę, czym odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia i oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionej dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającej go szlachty, zostawując na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa rękawicę, trząsa, wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem palcy. Pan młody patrzy na szablę  to pogańska, nie masz znaku krzyża, tylko księżyc turecki! I wołają wszyscy:  Boruta, Boruta!
W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej, siedzi wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka, ale z pociętym suknem, siwy poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnymi pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:
 Nie wyjdę więcej na świat, rano dobrze było, kiedym się wygrzał na słonku, ale wieczór cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co klaskała, jakem pił, a potem wyzywa na rękę? Myślałem, że im przecież podołam, aleć oni lepiej szablą robią jak diabeł. Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę, skaleczyli rękę, a co najgorsza, poznali, że Borutę obcięli.
I kręcił ze złości wąsy, darł brodę a lizał rękę ranioną.
Odtąd już więcej z lochu nie wyszedł łęczycki diabeł.
18. Szklana góra
Na wysokiej szklanej górze stojał zamek cały złoty, a przed zamkiem była jabłoń, na jabłoni złote jabłka. Kto by złote jabłko urwał, wszedłby do złotego zamku, a w srebrnej jednej komnacie ukryta była królewna zaklęta, dziwnej urody. A miała skarby niezrachowane, piwnice pełne drogich kamieni i w izbach zamku skrzynie ze złotem.
Wielu się zbiegało rycerzy od dawna, lecz na próżno siłowali, by się wedrzeć na tę górę. Na koniu ostro podkutym niejeden darł się daremnie i z połowy stromej góry z ciężkim szwankiem spadał nazad. Aamali ręce, nogi i karki!
Piękna królewna z jednego okna patrzała z żalem, jak próżno tacy rycerze dorodni na dzielnych koniach darli się na górę! Widok królewnej zagrzewał serca. Zbiegali się zewsząd ze czterech stron świata, a biedna dziewica już lat siedem daremnie wyglądała zbawcy!
Niemało leżało trupów, rycerzy i koni, wokoło szklanej góry, wielu konających z połamanymi żebrami boleśnie stękało. Był to cmentarz prawdziwy!
55
Już rok siódmy za trzy doby miał się skończyć, gdy we złotej zbroi rycerz nadjechał pod stromą górę. Rozpędził konia, wdarł się w pół góry z podziwem wszystkich, którzy patrzali, i nazad wrócił szczęśliwie. Nazajutrz, równo ze świtem znowu, gdy mu się pierwsza udała próba, rozpędza swego rumaka, stąpa po górze jako po ziemi, iskry z podkowy błyskają, patrzą zdziwieni wszyscy rycerze  już blisko wierzchołka góry. Niedługo spojrzą znowu, aż on stoi pod jabłonią. Wtem się wielki zrywa sokół, zaszumiał skrzydłem szerokim i uderzy konia w oczy. Rumak parska, nozdrza wzdyma i najeża gęstą grzywę, stanął dęba wystraszony, nogi mu się oślizgują, pada nazad i z rycerzem, porysował szklaną górę, a z rumaka i rycerza nie zostały, jeno kości, co brzęczały w zbitej zbroi jako suchy groch w pęcherzu.
Siódmy rok się jutro kończył, aż nadchodzi żak* urodny, młody, silny i wysoki. Patrzy, jak rycerzy wielu łamie karki nadaremnie, podchodzi pod śliską górę i bez konia się gramoli. Już od roku słyszał, będąc w domu jeszcze, o królewnie, co zaklęta w złotym zamku siedzi, na wierzchołku góry szklanej. Poszedł przeto do lasu, zabił rysia i pazury ostre, długie, przyprawił sobie na ręce i do dwóch nóg umocował.
Taką bronią opatrzony darł się śmiało na garb szklany, słońce było na zachodzie, żak w połowie drogi ustał, zmęczony ledwie oddycha, pragnienie spiekło mu wargi!
Czarna chmura nadpłynęła, próżno błaga i zaklina, by choć kroplę uroniła. Na próżno otwierał usta! Chmura czarna przepłynęła, ani rosą nie zwilżyła warg spieczonych jak skorupy.
Pokaleczył krwawo nogi, rękoma się jeno trzyma. Słońce zaszło, patrzy w górę, aby dojrzał jej wierzchołka, musiał tak zadzierać głowy, że mu barania czapka spadła. Spojrzy na dół, jaka przepaść! Tam śmierć pewna i niechybna! Z przegniłych trupów smrodliwe ścierwy zaduszały oddech czysty, były to szczątki zuchwałej młodzi, co się darli jak on tutaj.
Już mrok ciemny, gwiazdy blado oświecały szklaną górę, a żak młody, jak przykuty, na skrwawionych ręku wisi. Wyżej drzeć [się] już nie może, bo wyczerpał wszystkie siły; sam nie wiedząc, co począć, wyciągniony czeka śmierci. Nagle sen mu skleił oczy, zapomina kędy leży, strudzony smacznie usypia,
56
lecz choć we śnie ostre szpony tak głęboko w szkło zapoił, że przespał się do północy, nie zleciawszy z onej góry.
Złotej jabłonki pilnował sokół, co zrzucił z koniem rycerza, zawsze w nocy jak czujny strażnik oblatał górę wokoło. Zaledwie miesiąc wyszedł zza chmury, uniósł się z jabłoni i krążąc w powietrzu zobaczył żaka.
Aakomy ścierwu, pewny, że trup świeży, spuszcza się nagle i siada. Lecz żak już nie spał, dojrzał sokoła i postanowił z jego pomocą uratować się z tej góry.
Sokół zapuścił szpony ostre w ciało, wytrzymał ból mężnie  uchwycił za nogi ptaka, ten przestraszony uniósł go wysoko nad zamek i począł krążyć wokoło wysokiej wieży. Żak krzepko się trzymał, patrzał na lśniący zamek, co przy bladych promieniach miesiąca świecił jak mgła-lampa, patrzał na okna wysokie, migające różnobarwną ozdobą, a na ganku siedziała śliczna królewna, zatopiona w myślach, dumając nad swoją dolą. Widząc, że blisko leci jabłoni, dobył zza pasa kozika* i obiedwie odciął nogi sokołowi. Ptak zerwał się z bólu wyżej i znikł w obłokach, a młodzieniec spadł na szerokie gałęzie jabłonki.
Wtedy odrzucił szpony sokole, ugrzęzłe wraz z szponami w ciele, a skórkę złotego przyłożywszy jabłka do ran skalecza-łych wnet wygoił wszystkie. Narwawszy pełne kieszenie złotych jabłek, wchodzi śmiało do zamku, przy bramie zatrzymuje go smok wielki, lecz zaledwie rzucił nań jabłko, smok skoczył w fosę i zniknął.
Zaraz się wielka otworzyła brama, zobaczył podwórzec pełen kwiatów i drzew ślicznych, a na wysokim ganku siedziała zaklęta piękna królewna wraz z dworem swoim.
Ujrzawszy dorodnego młodzieńca zbiegła ku niemu, witając w nim rada pana i męża. Wszystkie mu skarby oddała, a żak młody został wielkim i bogatym panem, na ziemię wszakże już nie powrócił, bo wielki sokół, co był strażnikiem i zamku tego, i samej królewnej, mógł tylko zamek i skarby na skrzydłach swoich na ziemię przenieść. Lecz kiedy nogi postradał, w pobliskim lesie, na szklanej górze, znaleziono jego zwłoki!
% .m
57
Gdy raz z królewną, a żoną swoją, chodził po ogrodzie zamku, spojrzy na dół i widzi z podziwem, że się mnóstwo ludzi zbiera. Świsnął więc w piszczałkę srebrną, a jaskółka, co służyła za posłańca w złotym zamku, nadleciała.
 Idz się dowiedz, co nowego!  rzekł do małej ptaszyny. I jaskółka szybko leci, wkrótce wraca i powiada:
 Krew z sokoła ożywiła martwych zwłoki, wszyscy, co polegli pod tą górą, wdzierając się na nią zuchwale, wstali dziś, jakoby ze snu, dosiadają rzezwo konie, a lud cały, dziwem zdjęty, patrzy na cud niesłychany.
19. Pieczary w Czarnej Górze
Wokoło Czarnej Góry* wije się niedaleko pieczar wąska ścieżka pomiędzy kłodami powalonych drzew starych i gęstymi zaroślami. Gdy zmrok zapadnie, nikogo z ludzi już tu nie zobaczyć, a jeżeli wędrowca na tym miejscu noc przypadkiem zaskoczy, przejmie go dreszcz bojazni, po zachodzie bowiem słońca słychać zaraz wśród góry szum i brzęk łańcuchów, a wśród nocy widać przy świetle miesiąca widma rozbójników, którzy tu niedawno gościli i mordy, i pożogi po przyległych rozszerzali osadach. W milczącym i poważnym orszaku wychodzi dwanaście postaci w bieli, niosących na barkach otwartą trumnę  zanoszą ją na wierzch Czarnej Góry i jak mgła znikają. Wtedy także podnoszą się same czaszki nieboszczyków porozrzucane wśród kamieńca*.
Przez długi czas przemieszkiwali w tych pieczarach rozbójnicy odzierając podróżnych, cerkwie i przyległe sioła. Zdobyte skarby w nich zagrzebywali, leżą one tam do dziś dnia ukryte, bo rzadko kto może namacać drzwi do nich prowadzące, chociaż się często zawarty wchód pokazuje, a widma w postaci pustelników wchodzą do pieczar.
Razu jednego zobaczył biedny wieśniak, który za załomem skały chciał ściąć buka, postępującego z wolna pustelnika. Ażeby od niego nie był dostrzeżonym, schował się za grube drzewo,
58
pustelnik przeszedł pomimo niego i stanął przy pieczarach; wieśniak z wolna za nim postępował i zobaczył, że się przy małych zatrzymuje drzwiczkach, których żaden dotąd ze wsi nie uważał. Pustelnik zakołatał z cicha i wyrzekł:
 Otwórzcie się, drzwiczki!
A drzwi odskoczyły. Na drugi rozkaz:
 Zamknijcie się, drzwiczki!
Znowu się zawarły. Drżał kmieć ze strachu, a jednakże naznaczył wchód gałęziami i chrustem.
Od onego czasu nie mógł ani jeść, ani spać, wciąż go tylko coś tajemnie ciągnęło, aby się dowiedzieć, co by w tych pieczarach było, do których drzwi prowadziły. Pościł dlatego w najbliższą sobotę, a ze wschodzącym słońcem poszedł z krzyżem w ręku do naznaczonego miejsca. Stanął teraz niedaleko drzwiczek i dzwonił ze strachu zębami, bo mu się wciąż zdawało, że znowu jakieś widmo w postaci pustelnika zobaczy, lecz żaden się duch nie okazał. Z drżeniem przystąpił bliżej i długo się przysłuchiwał, ale nic nie usłyszał; na koniec zakołatał mocno w drzwiczki i wyrzekł głosem słabym i cichym:
 Otwórzcie się, drzwiczki!
Odskoczyły drzwiczki i ujrzał się w wąskim a ciemnym sklepie, wszedł głębiej i zobaczył obszerną izbę jasną.
 Zamknijcie się, drzwiczki!  zawołał mimowolnie i drzwi się zamknęły.
Tutaj to było co niemiara w dużych kadziach białych talarów i złocistych dukatów, tam bez liku leżały skrzynki z perłami i drogimi kamieniami, szczerozłote krzyże, obrazy świętych to leżały, to stały na srebrnych stołach. Żegnał się z podziwieniem wieśniak, jakby zaczarowany, nie mógł się jednakże wstrzymać, aby cokolwiek nie wziął, i to na odzienie dla swej żony i ośmiorga dzieci, które już nago prawie chodziły. Przeżegnał się z bojaznią, sięgnął ręką do kadzi, co koło niego stała, i wziął sobie nieco tych białych pieniędzy, ale zaraz pochwycił się za głowę, czy ma ją jeszcze na karku; przekonany o tym, już z mniejszą bojaznią wziął znowu garść pełną drobnych białych pieniędzy i z dreszczem posunął się do drzwi.
 Przyjdz znowu!  odezwał się głos gruby z głębi pieczary
59
Teraz zawróciło mu się w głowie, zaledwo mógł wyrzec:  Otwórzcie się, drzwiczki!  Drzwi odskoczyły, a wieśniak wybiegł uradowany. W domu nic nie powiedział o skarbach znalezionych, tylko poszedł do cerkwi i dał cząstkę tego, co wziął w pieczarze, na kościół i na ubogich. Nazajutrz poszedł do miasta, kupił żywność i odzienie żonie i dziatkom, a powiedział, że zardzewiałe talary i garść złotych znalazł pod pniem ściętego buku. Następnej niedzieli, z mniejszą bojaznią i odważniejszym krokiem, poszedł ku drzwiom pieczary. Czynił toż samo, co i pierwej, i nabrał skromnie do kieszeni.
 Przyjdz znowu!  odezwał się ten sam głos gruby, a on przyszedł trzeciej niedzieli i napełnił kieszenie.
Teraz już był sobie gospodarzem bogatym, lecz cóż miał robić z tak wielkim bogactwem? Raz dał na cerkiew dwie dziesięciny z tego wszystkiego, co posiadał, a co zostało, chciał w piwnicy zachować, aby na każdy wypadek mógł się zapomóc w jakiej niedoli gospodarstwa. Chciał jednakże wprzódy pieniądze przemierzyć, bo rachować nie umiał, pożyczył więc ćwierci od sąsiada, wielkiego bogacza, który przy dostatku głód cierpiał, zbożem z lichwą kupczył, robotnikom zarobek umniejszał, sługom płacy nie dawał, wdowom i sierotom ich mienie grabił, pieniądze na fanty z lichwą rozdawał, a przy tym dzieci nie miał.
W onej ćwierci były wielkie szpary, przez które, jak zboże ubogim robotnikom sprzedawał, strząsane i ubijane ziarna wylatywały, które on znowu na swą kupę zgarniał. Między te to szpary zaroniło się kilka małych białych pieniędzy, których wieśniak nie wytrząsł  te nie utaiły się przed bystrym, sokolim okiem sąsiada. Szukał więc kmiecia w lesie, a gdy go znalazł, zapytał, co by ćwiercią pożyczaną mierzył.
 Leśne nasienie i mysiarki*  odpowiedział z zająknie-niem.
Potrząsając głową pokazał mu lichwiarz srebrne pieniądze, groził sądem i mękami, a potem wszystko obiecywał i tak powoli wyłudził z wieśniaka tajemnicę, dowiedziawszy się o niezliczonych skarbach.
Cały tydzień przemyśliwał skąpiec nad tym, jak by zaraz cały skarb z pieczary wyprowadzić można, nie opuściwszy tych, co
60 ,.
w pobocznych jaskiniach lub pod ziemią ukryte leżały, a jakby już cały skarbiec miał u siebie, wyobrażał z radością, jak go będzie liczył, pomału jeden łan pola po drugim od swych sąsiadów na wpół darmo skupował lub wyprocesywał, albo krzywoprzysięstwem zagrabiał. Takim sposobem całe sioło zakupił, potem wieś jedne po drugiej, zamek za zamkiem nabywał, aż wreszcie ksią-żęciem zostanie.
Wieśniakowi nie było po myśli, że się jego zawistny sąsiad do pieczary uda, ale wszelkie prośby jego były daremne. Grozbami lichwiarza kmieć zniewolony dał się namówić, aby z nim raz jeszcze do drzwi pieczar poszedł, a tam miał on wory, które skąpiec napełni, odbierać. Tym się mieli podzielić, dziesięcinę dać na kościół i wszystkim ubogim we wsi nowe suknie sprawić. Tak prawił lichwiarz, lecz w sercu swoim postanowił wtrącić wieśniaka w najgłębszą przepaść, jak go nie będzie potrzebował, cerkiew kilkoma zbyć srebrnikami, a ubogich niczym.
Następnej niedzieli wybrali się przed wschodem słońca do pieczary w Czarnej Górze. Dzwigał skąpiec na plecach łopatę, potężną siekierę i wielki wór trzyćwierciowy, w którym było do stu mniejszych woreczków. Wieśniak napomniał go raz ostatni, aby poprzestał takiej chciwości, ale ten, klnąc i zgrzytając zębami, szedł nie wstrzymany niczym coraz dalej. Już doszli do drzwiczek, kmieć, któremu niedobrze robiło się ze strachu, został przed otworem pieczary, aby podawane worki odbierał.
 Otwórzcie się, drzwiczki!  krzyknął grubym i tęgim głosem lichwiarz. Drzwi się otwarły.  Zawrzyjcie się, drzwiczki!  a drzwi się za nim zamknęły. Zaledwo wszedł, zobaczywszy kadzie, beczki, skrzynki pełne złota i drogich kamieni, przejrzał chciwymi oczyma wszystkie te skarby i przerachował, i począł wyjmować drżącą ręką worki i woreczki, aby je napełnić. Wtem wyszedł powoli z głębi pieczary chart wielki, czarny, z błyszczącymi oczyma, i położył się na skarbach i pieniądzach. Wystraszonemu lichwiarzowi zawróciło się w głowie, upuścił worki, a czarny chart pokazał mu zęby i przemówił:
 Po coś tu przyszedł, lichwiarzu?
Dreszczem przejęty, upadł na ziemię i popełzał na rękach ku drzwiom jaskini, lecz w strachu tym zapomniał powiedzieć:  O-
61
twórzcie się, drzwiczki!  tylko raz po raz krzyczał:  Zawrzyjcie się, drzwiczki!  a drzwi były zamknięte.
Długo czekał nań wieśniak z bijącym sercem, wreszcie przystąpił ku drzwiom bliżej. Tu usłyszał głuchy krzyk i jęk pomieszany z złowieszczym psa wyciem, wkrótce potem wszystko u-cichło. Właśnie zaczęto dzwonić na służbę bożą do cerkwi; zmówił ,,Ojcze nasz" i z lekka zapukał do drzwi, przemówił, a te się roz-twarły. A tam, co za okropność! Leżało krwią zbroczone ciało lichwiarza, rozciągnione na workach, a kadzie, beczki i skrzynie ze złotem, srebrem i drogimi kamieniami zapadały się powoli w ziemię przed jego oczyma.
20. Diabeł Rokita
Zajmujące podania o sławnym łęczyckim Borucie przywodzą na pamięć nie mniej głośnego diabła Rokitę, który uwiecznił imię swoje w okolicach Rzeszowa, w Galicji i pobliskich Karpatach.
We wsi Błędowy, należącej do parafii wsi Chmielnika, o półtorej mili od Rzeszowa, już na pierwszych garbach karpackich, ubogi wieśniak zgnębiony nędzą, wybiegłszy z chaty, ażeby rozpacz swoje ukryć przed żoną, stanął nad urwistą skałą, pod którą rozciągał się głęboki wąwóz. Tu załamał ręce i począł w głos wypowiadać ciężką niedolę swoje, jak w marność idzie wszelka jego praca i żony.
Kiedy tak zawodzi i płacze, nagle staje przed nim diabeł Rokita. Z początku kmiotek się przeraził, ale gdy mu się bliżej przypatrzył, ujrzał, że wcale nie straszny.
Rokita ofiarował mu dużo pieniędzy na pożyczkę bez żadnego procentu, z warunkiem tylko, ażeby w oznaczonym dniu i godzinie co do grosza oddał, gdyż w przeciwnym razie duszę jego porwie jak swoje.
Kmieć przyjął pieniądze, przystał na zastrzeżenie, podziękował czapką do kolan diabłu jakby wielkiemu panu, a Rokita skoczył w wąwóz i znikł w gęstych krzakach.
62
Chłopek tymi pieniędzmi nie tylko dorobił się dostatniego mienia, ale nawet zbogaciał. Kiedy termin oznaczony nadszedł, idzie do owego bukowego lasu, w którym była skała i głęboki wąwóz, staje w tym samym miejscu i zaczyna wołać: ,,Rokita! Rokita!" Kiedy tak po kilkakroć zawołał, z głębi parowu odzywa się głos innego diabła: \
 Już Rokity nie ma, bo go Szeroka piorunem zatrzasła.
Chłop zrozumiał, co to znaczy; w mowie bowiem diabelskiej Szeroka oznacza Najświętszą Pannę, jakoby panią szerokiego panowania i władzy, przed którą drżą diabły i otchłań piekielna.
Wrócił kmieć z pieniędzmi do domu nie mając ich oddać komu, kiedy Rokitę piorun zabił. Ludzie od tego czasu zaczęli zwać go Rokita. Dotąd w tej wsi żyje pod tym imieniem kilka rodzin pochodzących od owego kmiecia i należą do zamożniejszych, posiadając grunta własne.
Obiegało niegdyś o Rokicie podanie, że chciawszy się poznać ze sławnym Borutą, przyleciał do Aęczycy.
Boruta z otwartym sercem i ze szczerą gościnnością przyjął niespodziewanego gościa, ale ponieważ piskorze jego, jak nazywał szlachtę łęczycką, wypili wszystkie wino i piwo, zaprosił go do Piotrkowa, gdzie właśnie odbywał się trybunał, a pełne były piwnice wybornego węgrzyna.
Boruta świsnął we dwa palce tak silnie, siedząc na murze bramy łęczyckiego zamku, że aż się w tumie organista zbudził, a było to ze ćwierć mili. Zaraz przyprowadzono dwa stępaki pod sutymi rzędami. Wsiadł Boruta, wsiadł Rokita, okryci opończami. Każdy myślał," że to szlachta, czyste karmazyny, a to byli dwaj diabli i na diabelskich koniach jechali takich, co to niby idą stępa, a dziesięć mil krakowskich na godzinę uchodzą.
Boruta, co nabrał manierów szlacheckich, tak że patrząc na niego, każdy by przysiągł, iż się urodził i wykołysał na dworze herbownika, wymusztrował także doskonale niezgrabnego spod Karpat Rokitę, że i ten wyglądał pokaznie.
Wprędce zajechali do Piotrkowa, stanęli w pierwszej gospodzie, a podjadłszy i podpiwszy sobie, poszli na trybunał. Panowie palestranci zrobili nowym gościom miejsce, bo uderzyła ich
63
olbrzymia postać Boruty zwiastująca niedzwiedzią siłę i dorodna wysmukłego więcej Rokity, który, nabrawszy fantazji po gąsiorze starego węgrzyna, uśmiechał się rad i kłaniał wokoło uprzejmie. Trybunał miał właśnie wyrokować w sprawie biednej wdowy, co stała na uboczy otoczona siedmiorgiem drobnej dziatwy. Nieludzki starosta, stryj męża, zagarnął folwarczek, potrzeba było świadka* co by zaprzysiągł, że był obecnym, jak za ten folwarczek nieboszczyk odebrał pieniądze do rąk swoich.
Rokita, zajęty sprawą cały, mało zważał, co się dalej działo, ale Boruta wysłuchał, jak w pobliżu stryj a pan możny dla wydarcia biednej wdowie kawałka ziemi przekupywał szlachcica na świadka i za fałszywą przysięgę, którą miał złożyć, z sakwy mu sto czerwonych złotych zaliczył pod oknem w sali sądowej.
Boruta kilka słów szepnął na ucho Rokicie; znikł z jego oblicza uśmiech, oczy się zaiskrzyły i ręce zadrżały, gdy ów szlachcic, wysunąwszy się przed kratki, w głos zawołał:
 Ja, najjaśniejszy trybunale, byłem obecny przy zapłacie i deferuję przysięgę.
Biedna wdowa padła wtedy na kolana i wyjąkała z płaczem:
 O, Jezu Chryste, i Ty, Matko i opiekunko sierot, zlituj się nade mną i dziećmi moimi!
Sąd szlachcica przywołał do złożenia przysięgi. Wtem straszny głos zagrzmiał, aż gmach wstrząs! się w swoich posadach:
 Kłamca to i chce krzywoprzysięgać! Był to głos Boruty.
Szlachcic, co podnosił już rękę do przysięgi, zbladł i począł trząść się jak w febrze, ale wkrótce oprzytomniał i zawołał odważnie:
 Przysięgam...
Lecz dalej nie domówił, bo Rokita, przeskoczywszy kratki, porwał go, przycisnął do piersi, postawił na miejscu, a sam z Borutą szybko wynieśli się z sali trybunalskiej. Szlachcic stał przed krucyfiksem, ale już słowa wyrzec nie mógł.
 Przysięgasz, waszeć?  zapytał najbliższy sędzia. Szlachcic chciał znowu coś przemówić, ale z ust otwartych
buchnął krwi strumień na zielone sukno stołu. Sędziowie przera-
64
żeni porwali się ze stołków, gwar powstał wielki, przerwano sądy, a szlachcica omdlałego wyniesiono na rynek.
Tu znaleziono ścisk narodu wielki. Przy gościńcu na stępa-kach siedziało dwóch szlachty: jeden olbrzymiego wzrostu i tuszy, drugi szczuplejszy, ale rosły także. Byli to Boruta i Rokita.
Cały trybunał i palestra otoczyły ich wieńcem, słuchając, jak grzmiącym głosem mówił Boruta:
 Panowie bracia! Szlachcic, co chciał przysięgać, kłamał, bo wziął od bogatego starosty a stryja ojca biednych sierot sto dukatów za krzywoprzysięstwo!
 Kłamiesz!  zawołał rozwścieczony starosta.
 Panowie bracia!  mówił dalej spokojnie Boruta.  Sięgnijcie do kieszeni omdlałego szlachcica, ma on to złoto grzeszne w zielonej sakwie.
Stojący bliżej dobyli sakwę zieloną: było w niej sto dukatów.
 A co, czyja prawda?  odezwał się z drwiącą miną Boruta i pokręcił za ucho sumiastego wąsa.
 To nie dowód żaden. Szlachcic miał swoje pieniądze  odezwał się stronnik starosty.
 Kiedy tak  krzyknął gniewny Boruta  to ty, mój druhu, daj świadectwo prawdzie!
I wskazał na Rokitę. Ten, zza pazuchy dobywszy kawał czerwonego i skrwawionego mięsa, zawołał:
 Oto jest język, com go własną ręką wyrwał z gardła tego niepoczciwego świadka, niech przemówi!
To wyrzekłszy, rzucił go na środek gościńca, a język, podskakując jak żaba, wykrzyknął po trzykroć:
 Skłamałem! Skłamałem! Chciałem krzywo przysiąc, skłamałem !
Cały tłum na to zjawisko skamieniał. Boruta wtedy przemówił :
 Tego łotra, starostę, ja sam ukarzę, a wy, panowie bracia, skarżcie krzywoprzysięzcę. Już dwanaście razy fałszywie przysięgał, taka niecnota i samych diabłów zniecierpliwi. Nie
5  Księga bajek, t. II 65
darmo to na waszą hańbę mówią:  piotrkowski świadek za łyżkę barszczu".
 Prawda! Prawda!  zawołali wszyscy, gdy w tej chwili Boruta porwał starostę jak słomkę, posadził przed sobą na siodle i wraz z Rokitą skoczywszy z kopyta zniknęli sprzed oczu patrzących.
 Zabić! Rozsiekać krzywoprzysiężnika!  wołano wokoło.
Szlachcic otrzezwiony klęczał w pokorze, sto szabel zabłysło nad jego głową, gdy poważny ksiądz kaznodzieja, jezuita, powstrzymał zawziętych gorącą przemową tłumacząc im, jaki to grzech mścić się na bezbronnym. Osłonił go swoją osobą i zaprowadził do klasztoru.
Tłum się rozbiegł, a język zabrał dziadek kościelny i pogrzebał pod murem cmentarnym. Nazajutrz, o tej samej godzinie, język wydobył się spod ziemi, zaczął skakać i krzyczeć:  Skłamałem! Skłamałem! Chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!
Kiedy się to przez dni kilka ponawiało i na próżno zakopywano go głęboko w ziemię, oo. jezuici wyszli i po modlitwie pokropili go święconą wodą. Wtedy język w proch się rozsypał, a on szlachcic, co laikiem w klasztorze został, odzyskał mowę, ale tylko do modlitwy.
Nazajutrz znaleziono starostę bez duszy pod murami trybunalskimi. Na trzeci dzień zebrany w komplecie trybunał osądził sprawę na korzyść biednej wdowy. Sto dukatów, dane szlachcicowi, ksiądz kaznodzieja wręczył jej na zapomogę, a zebrana szlachta i mieszkańcy Piotrkowa ofiarowali jej dwa wozy i po parze koni do każdego, którymi zabrała się do domu z dziatkami, udarowana jeszcze hojnie od oor jezuitów.
Zwłoki starosty, jako bogatego pana, chciano okazale pogrzebać i złożono je na bogatym katafalku w obszernej izbie zamożnego mieszczanina.
O północy zjawił się dziwny korowód. Przed dom zajechała żałobna bryka, trupa do niej wrzucono i cztery konie, czarne jak kruki, z iskrzącymi oczyma, w galopie go uwiozły. Furman miał trójgraniasty kapelusz niemiecki, dwóch panów było we frakach i krótkich pluderkach, a lokaj miał czerwoną opończę. Kie-
J
CC OO
dy bryka ruszyła z miejsca, stado wron, kruków, kawek i gawronów pojawiło się nagle i wrzaskiem napełniło miasto całe. Potem wszystko znikło.
Trupa starosty nie znaleziono. W klasztorze pózniej mówiono, że stary ojciec jezuita we śnie miał widzenie, iż trup porwanego leży v lochu zamku łęczyckiego.
Jakoż krewniacy w parę lat dopiero wynalezli w owym lochu ciało, które po obejrzeniu wskazywało, że były to rzeczywiście zwłoki nieuczciwego starosty.




>

Ryszard Berwiński
%
%
21. Mądry Macioś
Powiastka gminna
W pewnej wsi mieszkał owczarz, który miał trzech synów; . dwaj starsi byli mądrzy, a trzeci był głupi i nazywał się Macioś. Trafiło się raz, że owczarz poszedł na jarmark, więc dwaj starsi synowie mieli paść gromadę. Macioś nie chciał iść w pole, bo zawsze siadywał w piecu i piekł perki w popiele, i spał. Tego jednak dnia zbudzili go matusia w samo południe i kazali mu zanieść braciom obiad i dali mu dwojaczki; w jednym garnuszku było kwaśne, a w drugim kluski; w torbę włożyła matka pół bochenka chleba i rzekła:  Idz , Macioś, do owczaryszków, a bądz mądry po drodze!" Usłuchał Macioś matki i poszedł w pole; ale zaraz na zapłociu miał przechodzić po moście, w którym była dziura; bał się tedy Macioś, ażeby w nią nie wpadł i nogi nie złamał, bo nogę złamać jest to wielkie głupstwo, a matula kazała mu być mądrym! Poszedł więc do głowy po rozum, dobył z torby pół bochenka chleba i zatkał ową dziurę, potem ją przeskoczył i obejrzał się, czy nie wpadł; a gdy się obejrzał, postrzegł cień swój za sobą; wyląkł się okropnie, bo mu się zdało, że to coś za nim stoi i chce go zjeść. Więc w nogi mój drogi, jak zacznie zmykać przez rowy, przez zagony, aż się za nim kurzyło, ale co się obejrzy, to cień bliżej niego, co Macioś prędzej, to cień też prędzej. Więc się też już wreszcie zmęczył i stanął, otarł pot z czoła i rzekł do cienia:  Jeżeli mnie nie zjesz, to ci dam klusek z okrasą!"  i rzucił jedne kluskę za siebie, potem jeszcze jedne, potem trzecią,.czwartą; i tak rzucał, póki mu nie zabrakło. A gdy brakło
68
klusek, strach nowy; bo matusia kazali mu być mądrym, a to jednak wielkie głupstwo dać się zjeść! Rzekł tedy Macioś do cienia:  Jak mnie nie zjesz, to ci dam kwaśnego z flaczkami", i wylał jedne łyżkę za siebie, potem drugą, trzecią, póki nie zabrakło. A gdy i kwaśnego brakło, więc na nowo uciekać zaczął i przybiegł do braci swoich, i dał im dwojaczki, które były próżne.  Gdzież strawa, niegodziwcze?"  zapytali owczarkowie, a Macioś pokazał cień swój i rzekł:  Oto ten czarny diabeł gonił mnie i chciał mnie zjeść, więc dałem mu klusek i kwaśnego, żeby mnie nie zjadł". Owczarkowie gniewali się bardzo i mówili:  Przecie to cień, nie diabeł, głupcze!"  A toście mi mogli powiedzieć  rzekł mądry Macioś  teraz już nie będę tak głupi".
Cóż po tym, kiedy owczarkowie byli głodni. Postanowili zatem iść na obiad do domu, a Maciosiowi kazali paść przez ten czas gromadę i uczyli go, żeby strącał owce do kupy, jak mu się zaczną rozchodzić, i mówili:  Paś owce, Maciosiu, a bądz mądry".
Macioś uważał sobie dobrze, co starsi bracia mówili, więc wziął maczugę i zaczął potrącać owce, które szły w szkodę, a potrącane znosił na kupę. Jeszcze niewiele było z południa, a już porządna kupka owiec leżała.
Gdy potem bracia wracali z obiadu, Macioś wybiegł ku nim i wołał:  Patrzcie, jak ładnie pasę wam owce, prawie wszystkie mam w kupie!" Ale oni poczęli wyrzekać i płakać, bo większa połowa gromady była zabita, i mówili:  Cóżeś ty nieszczęśliwego zrobił, psie, głupcze!"  A toście mi mogli wprzód powiedzieć  rzekł Macioś  teraz już nie będę taki głupi".
Nie wiedzieli potem, co czynić, więc im Macioś doradził, aby poodnosić zabite owce do owczarni, zamknąć i umykać do boru, póki tatuś nie wrócą. Zaczęli więc dzwigać owce do owczarni, zawsze po dwie naraz, a Maciosiowi kazali brać po trzy albo po cztery. Kiedy już wszystkie poznosili, zabrali się w drogę i uciekali do boru. Ubiegli też już spory kawał lasu, gdy im się przypomniało, że nie zamknęli owczarni; więc rzekli do Maciosia:  Idz ty co tchu nazad i zamknij wrótnią, żeby jej nikt nie mógł otworzyć, bo jak zobaczą zabite owce, to nas będą gonić, przynieś też co do jedzenia".
69
Macioś wrócił tedy do wsi, nakradł matce uleżałek i porwał banię z octem, potem poszedł do owczarni, zamknął wierzchnią połowę wrótni, a spodnią wystawił z zawias i wziął na plecy, i myślał sobie:  Kiedy wrótnią mam na plecach, to jej nikt nie otworzy". Nie uciekał też bardzo, bo się bał, żeby go kto nie gonił; a gdy przyszedł do braci, podał im wrótnią i rzekł:  Możecie sami pilnować, żeby jej kto nie otworzył". A oni mówili:  Takiś ty to mądry, psie, głupcze, ale poczekaj jeno, kiedyś wrótnią dotąd przyniósł, to ją poniesiesz i dalej!"  Wrótnią poniosę  odpowiedział Macioś  uleżałki i bania ciążą mi bardzo, więc je powieszę na wrótni, niech ona też trochę dzwiga".
Jak powiedział, tak zrobił; potem szli znowu wszyscy trzej głębiej w gąszcz, a szli, póki się nie ściemniło; dopiero w nocy wlezli na wysoką sosnę, aby tam przenocować. Ledwo co się na nią wdrapali, usłyszeli hałas jakiś pod drzewem. Nadeszli tam bowiem ludzie, którzy noszą to, co nie chce chodzić, a znajdują rzeczy, które jeszcze nie były zgubione. Po prostu nazywają ich złodziejami. Wszystkich razem było sześciu, a każdy chłop w chłopa jak dąb. Usiedli oni sobie pod sosną i zaczęli niecić ogień, a przy ogniu piekli pieczenie. Na sośnie ledwo dychali owczarkowie ze strachu i pocili się jak myszy; ale Macioś najbardziej się pocił, bo ciągle trzymał jeszcze na plecach ową wrótnią, która mu bardzo ciężała: jemu się zaś zdało, że to uleżałki tak ciężą; więc rzekł po cichu do starszego brata:  Stachu, Stachu! bo rzucę uleżałki!"  Nie rzucaj, psie, głupcze!"  odpowiedział Stach. Ale uleżałki już po gałęziach na dół leciały; więc złodzieje mówili:  Niedaleko do rana, bo wiatr mocniejszy otrząsa szyszki".
Maciosiowi nie przestała ciążyć wrótnią, a on myślał, że to pewno bania z octem taka ciężka, i rzekł znowu:  Stachu, Stachu! bo puszczę banię!" Stach nie dał mu puszczać i mówił:  To nas wyda!" Ale Macioś puścił ją jednak. Na szczęście zawiesiła się bania na gałęziach i tylko ocet się wylał, a rozbity o iglice, spadał kropelkami na ziemię; więc jeden złodziej rzekł:  Niedaleko do rana,-bo już rosa pada".
Wtenczas pomyślał sobie Macioś:  Pewnie to ta wrótnią tak mi cięży", i puścił ją także, która z wielkim trzaskiem leciała po gałęziach; złodzieje zaś wołali:  Diabeł zlatuje z drzewa!" 
70
i zaczęli zdzierać jak oparzeni. Ale jeden między nimi był kulawy, nie mógł też tak prędko podnieść się ze ziemi, więc drzwi spadły na niego właśnie wtedy, jak kładł kawał mięsa w gębę, i ucięły mu język. Gonił i on potem za drugimi i chciał wołać:  poczekaj", lecz mu się zawsze wymówiło:  poklękaj", a tym na przo-dzie zdawało się, że on woła:  uciekaj!", więc jeszcze bardziej uciekali.
Wtenczas dopiero zlezli owczarkowie z drzewa i poczęli dojadać pieczystego; złodzieje bowiem odbiegli w strachu wszystkiego, nawet dwóch miechów pieniędzy, które owczarkowie zabrali do domu, aby nimi zapłacić szkodę za owce; i wrócili do domu, i zapłacili tę szkodę, i zostało im się jeszcze półtora miecha pieniędzy. Więc za nie kupili sobie dom i suknie z bławatnych materii i jedwabne chusteczki. Maciosia też ubrali we frak paryski i w świecące trzewiki, i pończochy, jakby babę; ale on zawsze sobie był Maciosiem i zawsze piekł perki w popiele, a może jeszcze piecze.
% %
Józef Bohdan Dziekoński
22. Trupia głowa na biesiadzie
Parę lat temu, gdym przypadkiem odwiedził dawnego mego szkolnego kolegę na wsi, o mil kilka od Wilkomierza, zdziwiło mię nadzwyczaj przyjazne obchodzenie się jego z obszarpanym dziadem, którego spostrzegłem siedzącego pod wystawą wiejskiego domu.
 Cóż to za żebrak  spytałem się Władysława  którego z takimi względami przyjmujesz?
 Jest to dawna nasza znajomość  odpowiedziano mi  nieszczęśliwy, zdaje się, że ma zmysły pomieszane, a chociaż nic pewnego o jego młodych latach dowiedzieć się nie można, ze wszystkiego się jednak pokazuje, iż był niegdyś człowiekiem możnym, uważanym. Ukształcenie nie odpowiednie jego sferze, które się mimo całą dziwaczność przebija, potwierdza nasz domysł.
 Cóż go w tak podeszłym wieku przyprowadziło do tego stanu?  zapytałem, gdy przypatrzywszy się bliżej uderzyła mię szlachetna postawa i dumny wzrok żebrzącego dziada. Aachmany nawet i nachylona wiekiem postać, przy długiej białej brodzie, nabierały jakiejś uroczystej patriarchalności.
 Nieszczęścia  rzekł mi Władysław  po większej części z własnej jego powstałe winy, smutny zbieg okoliczności a nieuczciwość sąsiadów zmusiły go chwycić się torby żebraczej. Zresztą, nikt go tu nie zna. Po większej części milczący, rzadko jakie symboliczne słowo z ust wypuści. Do pańskich domów nieczęsto zachodzi, gdzie, jak powiada, nie rozumieją go, tym chętniej za to wieśniacze odwiedza zagrody. Są jednak mieszkania obywateli, które zaszczyca swymi odwiedzinami. Jednym z tych jest nasze. Dobrym przyjęciem zjednaliśmy na zawsze sta-
72
rego gościa. I prawdę powiedziawszy, miłe nam są odwiedziny nieszczęśliwego nędzarza.
Władysław opuścił mię dla jakiejś gospodarskiej sprawy na chwilę, a ja przystąpiłem do żebraka. Zajęła mię ta sprzeczność świetnej, jak się domyślałem, młodości z starością odzianą w łachmany. Z początku nieufny, słuchał i w milczeniu ostro mi się w oczy wpatrywał, wreszcie westchnąwszy, położył rękę na piersiach i rzekł:
 Bracie! Ty masz serce  masz życie! Ty nie pojmiesz, co to jest żyć bez serca; jaka to boleść stracić życie i jakie to udręczenie żyć jako upiór, będąc umarłym. Ale ty nie szlifowałeś rozumu na cudzoziemsko-diabelskim kamieniu, aby nim zarżnąć wiarę  ty uwierzysz mi. Za troskliwość nad tułaczem Bóg w niebie nagrodzi. Ja nic ofiarować nie mogę. Posłuchaj mojej gawędy, niech ci będzie wdowim groszem.
%
I
Było to bardzo dawno, jak w cudnej krainie, w cudniejszy jeszcze ranek, skowronki pod słońcem bujały i śpiewały mu dzień dobry na błękitnym niebie, a słońce spieszyło w górę, aby kończyć pozłacanie najpiękniejszej w świecie pszenicy. Pagórki, lasy i rzeki śród uprawnych łanów i gdzieniegdzie kościołów i wiosek błyszczały tysiącem barw jako kwiatki na perskiej materii bogatego żupana. Środkiem wysadzona wielkimi brzozami szła droga, na kształt litego pasa, na którym jaskrawe ubiory stu koni i stu braci, z głośnymi śpiewami i groznymi licami, kąpało się we słońcu. Janusz był tylko marszałkiem koła rycerskiego jednego powiatu, ale Bóg wie czego mógł się jeszcze dobić.
Wiedział to dobrze pan podczaszy  nie uważany, chociaż pnący się w górę obywateli, dlatego rad patrzył, że pan marszałek smalił cholewki do jego starszej córki Hanny.
Niechętnie słuchał i milczeniem zbywał pogłoski, jakoby to już nie pierwsze były zaloty Janusza, które się niczym kończyły. Pewnego też razu z tryumfem zawołał:
 A co? Czy na próżno tu bywał pan marszałek?  Bo już
/ j
się o dzień zaręczyn umówili. Otóż to teraz Janusz jechał na zaręczyny ze swymi swatami, przyjaciółmi i zausznikami.
Pan podczaszy, człowiek bogaty, przyszły jego teść, miał piękny zamek na górze za gajami. Teraz wspaniale jego husarz na koniu z dala migał złotym dachem jak przyłbicą; czerwonymi murami jak kerezją, w której rzędy okien, zamiast pętlic sadzonych rubinami i brylantami, iskrzyły się we wschodzie słońca. Droga do niego szeroka wiodła przez dużą wieś u stóp góry. Przed górą, ocieniony małym laskiem na wzgórku, przy drodze spoczywał drewniany, słomą pokryty dom szlachecki. W cieniu, nie jaśniał wprawdzie połyskiem drogich kamieni i złota, ale za to obszerny dziedziniec, długie stajnie i wygodny na słupach podjazd ukazywały jawnie, że skromny dom nie na próżno dzwiga cztery wielkie białe kominy i że rozcierzyste drzwi chętnie witają gości w swych progach. Było to mieszkanie podstolego, któremu, jak ludzie gadali, za opiekę i ojcowskie rady Janusz niewdzięcznością odpłacił. To pewno, iż tą rażą młody marszałek nie mógł, zbliżając się do domu podstolego, przytłumić wewnętrznego poruszenia.
Potężne puchary miodu i tokaju, razem z huczną muzyką jadącej z tyłu kawalkaty, głuszyły wspomnienia, nie zdołały jednak zupełnie uśpić budzącego się wzroku na przyszłość. Gdy już stanął przed kołowrotem, który zamykał dalszą drogę do domu pana podstolego, uczuł wyraznie w sobie, w piersiach, głowie, czczość okropną. Zdało mu się, że czarownice zamieniły serce jego w kocioł, w którym gotująca się krew buchała jako para do mózgu i oczy ćmiła. Śród czarnej nocy i samotnej natury widział, jak na tle chińskich cieniów, jaśniejący z dala zamek. Stamtąd wesoła muzyka, śmiechy i bicie w kotły, a z drugiej strony skromna strzecha podstolego ze śpiewami i organami poważnie i smutnie go nęciły. Uczuł wyraznie, jakoby dusza jego na dwie rozdarła się dzielnice, a obraz matki jego, płaczący, wyciągał ręce i zatrzymywał dziarskiego rumaka Janusza. Muzyka umilkła, bachmat zarżał i stanął, gdy zoczył wyniosłego wzrostem, w czarnym kontuszu, podstolego. Lewą ręką na kołowrocie wsparty, w prawej trzymał karabelę, drogę zastąpił i oczy jako kopiją utkwił w Januszu.
74
Grozna ta twarz, siwym wąsem drgająca, mroziła go i łzy mu w oczach zaświeciły. Ze łzami gwizdanie i szum w jego u-szach się zmniejszyły. Blednął widok wysokiego zamku. Skoczył z konia i chciał rzucić się do nóg starca, a w radości dwie duszy połowy łączyły się i napełniały rozkoszą. Widma znikły  lecz w chwili przyjścia do siebie zaskrzypiały w dumnym sercu wyrazy kolegów:
 Tchórz! Tchórz!
Diabeł na nowo ostatnie siły wytężył, obudził dumę, która go jak orzeł w szponach wysoko ponad zamek wyniosła. Z skromnej zagrody podstolego, spod groznego wąsa, szydercze oszusta i zmiennika nazwy kłuły go do żywego.
I nad prawym jego uchem płacz i skrucha, a nad lewym śmiech i wzgarda towarzyszów się unosiły. I zadrżał Janusz z wściekłości. On, do którego sam król tylko mandat posyłał  on, co igrał gałkami sejmików, on miał znieść obelgę, jakiej by nie zbył milczeniem prosty towarzysz pancerny! On, który gotów wyzwanie zmazać cięciem karabeli z czoła nie tylko podstolego, ale samego szatana, nie mógł puścić mimo uszu wyrazów szyderstwa. Gdy ujrzał błyszczące brzeszczoty szabel nad bezbronnym czołem starca, poczuł, iż jego jednego tyczyła się obraza.
Duma kazała mu go obronić. Rzucił się naprzód, a odtrącając napastnicze miecze szlachty dobytą karabelą, brzęknął w oręż podstolego. Bezsilna ręka starca niezręcznie uderzyła i mógłby go tysiąc razy wprawny marszałek ugodzić, gdyby szum i tartas na nowo się nie rozpoczął w słuchu jego. Zamek na górze znowu brzmiał weselem, śród śmiechów i wystrzałów z mozdzierzy, a na walczących żałobny cień spoczywał.
Machał w prawo, w lewo  niegdyś pierwszy w młyńcu, w krzyżowej sztuce na oślep nacierał. Oczy mu na wierzch wybiegły, nie widział, nie słyszał... Z ostatnią wściekłością, z ostatnim wybuchem zapału, wezwawszy imię czarnego ducha, ugodził potężnym cięciem wzniosłe starca czoło. Krew buchnęła, obryzgała szablę i twarz Janusza, starzec zachwiał się i upadł na piasek, a okrzyk wiwatu reszty braci zatrząsł się, odbił od lasu i gajów, pobiegł drogą ku zamkowi i rozchodził się z wolna po bagnach. Już w uszach zabójcy jeden tylko głos lewy klaskał i śmiał się
75
radośnie. Kiedy wtem z przerazliwym okrzykiem młoda dziewica wybiegła z ganku domu pędem strzały do placu bitwy i z rozpuszczonym włosem upadła na umierającego ojca. Konający starzec rzucił grobowym głosem ostatnie pożegnanie:
 Januszu! Morderco mój! Morderco sławy córki mojej  przebaczam ci!  przebaczam ci przez miłość, którąś miał dla niej!
I pieniący się rumak uniósł w kłębach kurzu swego pana. A głos ten:  Januszu, przebaczam ci!"  brzmiał mu w uszach i jako ogon komety unosił się w szybkim biegu za nim.
Część szlachty z poklaskiem i okrzykami nad pojedynkiem Janusza biegła w ślad wielką drogą; druga część, zgrozą przejęta, żegnała się, lecz, milcząc, szła na zamek na górze. Bo tam już pod gankiem stali surmacze, a kotły, trąby i wystrzały jako fajerwerk rozlegały się w powietrzu.
Janusz, skrwawiony pamiątką dawnej kochanki, pospieszył na nowe zaręczyny. Pokazywał zuchwałą miną, iż drgające struny wróciły już do milczenia. Ufny w szablicy, śmiał się już z prawych i z lewych głosów. Cieszył przyszłych rodziców, dumnych z tęgiego syna. Ksiądz czekał tylko, aby pobłogosławić ręce, gotowe na każde zawołanie do bitwy.
II
Kilkadziesiąt młodej szlachty i zauszników Janusza hulało w pózną noc w domu jego. Huczną i niesforną biesiadą żegnali kawalerskie życie marszałka. Niedaleko dworu, drogą i sadem przedzielony, wznosił się drewniany kościół, przy którym plebania. Ksiądz proboszcz, prawej duszy mąż, ze zgrozą spoglądał na bezbożny żywot marszałka, marszałek też niemile widział księdza, co jakby żyjącą był skargą jego uczynków. Chociaż rzadko go widywał, dziwna rzecz, iż mu się teraz, śród zabawy, ciągle w o-czach jawiła surowa postać plebana. Pił, jak mógł, najwięcej, coraz nowe wznosił toasty, wszystko na próżno: niczym nie potrafił odpędzić dręczącej mary. Pełne roztruchany wina, spełniane chciwymi usty, nie wzbijały się w mgłę czarującą wszystko żywymi farbami i rozkoszną radością, ale jako dym ciążyły w głowie,
76
opadały na serce. Mary coraz widniejsze, żywsze, kręciły mu się przed oczyma, śród których ów ksiądz, groznie z palcem do góry wzniesionym, spoglądał.
Gdy tak już chwilę siedział w milczeniu, myśl jasna, szczęśliwa, porwała go. Zaśmiał się, uderzył dłonią w wysokie podgo-lone czoło, wychylił tęgi kielich i pobiegł osobiście przyzwać księdza, którego postać pokoju mu nie dawała. Zdawało mu się i pewny był, że to go uspokoi.
Janusz przebył smętarz i stanął przed osłupiałym plebanem, którego zastał modlącego się w póznej nocy. Uradował się dobry księżyna słysząc zaprosiny, a pewny, iż grzmiąca jego wymowa z niedzielnej ambony nawróciła szalonego marszałka, wnet obiecał porzucić brewiarz, ubrać się i przybyć dzielić wesołą ucztę.
Janusz, jak przyleciał, tak i wyleciał, zdziwiony tylko, iż dawał przywidzeniom i babskim strachom przystęp do swej głowy, sam się z siebie śmiał. Bawiła go ta dobroduszna i spokojna postać księdza, co w przywidzeniu jako dzikie widmo się zdawała. Wracał wolno przez mogiły. Pełną piersią oddychał łagodnym wiatrem letniej nocy. Z dala brzmiące akorda wesołej muzyki, śród okrzyków, dochodziły go w grobowej ciszy smętarza jak odgłosy z tamtego świata. Jakaś łagodna chęć unosiłaby go jeszcze dalej, gdzie nie dolatuje gwar ludzi, a kryjąc się przed wrzawą, musiał wejść w siebie i zamknąć się w dumaniu.
Usiadł na jednej z mogił i chłodny wiatr oziębił na chwilę wrzącą krew. Zegar na wieży poważnie, uroczyście, wybijał godziny. Janusz westchnął głęboko i łzy były bliskie jego oczu, kiedy wtem nagle wstrząsnął nim wystrzał mozdzierzy i z swego domu słyszał okrzyk wiwatu.
Muzyka biesiadnej komnaty przywiodła mu z świeżą żywością wojenny marsz i wspomnienia jego młodzieńczej chwały do serca. Ten huk bankietu, na kształt iskry elektrycznej, zagotował krew młodego człowieka. Zerwał się i uciekał przed wstydem jednochwi-lowej skruchy. Zeskakując z jednej mogiły, aby wskoczyć na drugą, potknął się i trącił nogą o trupią głowę, która przy blasku księżyca patrzyła na niego czarnymi oczyma i śmiała się wyszczerzonymi zębami; trącił ją aż podskoczyła na kamień grobowca i stoczyła się jak kula.
77
 Chodz, główko, ze mną na ucztę! Lepiej niż mi masz zawadzać w drodze!  zawołał, rozśmiał się i w kilku susach był w sali. Tam, na środku, stał już ksiądz pleban otoczony tłumem. Janusz słysząc śmieszne odezwy i przycinki, tylko co także miał się rozweselić jego kosztem, gdy ten wzniósł rękę do góry i wskazał na belce sufitowej wyrżnięty napis:
 Memento mori"*
a w tym momencie, zamiast śmiesznej postawy, przypomniała mu się owa grozna wprzód widziana figura. Roztrącił otaczającą tłuszczę, zgromił ich i choć w głos nie śmieli się użalać na dziwaczne postępowanie gospodarza tego wieczoru, wesołość jednak, jak sparaliżowana, już się nie chciała wrócić. Coraz bardziej gwar milknął, kiedy, przeciskając się między służbą dworską, stanął w godowej sali żebrak, schylony i w podartym płaszczu, prosząc o jałmużnę. Janusz zbliżył się do niego i nie tyle chcąc uczcić żebraka, jak naigrawać się z szemrania, które oburzało jego dumę, prosił go, aby pierwsze zajął miejsce; lecz gdy go wziął za rękę, uczuł, że zimną trupią dłoń ściska. Żebrak szepnął mu przytłumionym głosem:
 Dziękuję ci, Januszu, za dzisiejsze zaprosiny. Marszałek, chociaż zaraz poznał, iż gość nie z tego świata,
jak mógł udał obojętność i na pierwszym go miejscu posadził.
Śmielsi lub pijańsi porwali się, zapominając o prawach gościnności, i głośno, z urazą, w nie nazbyt łagodnych wyrazach skarżyli się, że chyba na szyderstwo żebrak był do biesiady przypuszczony. Gospodarz w duszy uczuł radość, której od początku na próżno szukał w małmazji i tokaju. Z zadowoleniem patrzył na oddalających się towarzyszów. Na głośne obelgi tylko śmiechem i częstowaniem dziada odpowiadał.
Starzec nic nie jadł, nie pił, a w kilka chwil, gdy już oprócz księdza i gospodarza nikogo w wielkiej sali nie było i znużona muzyka wpółśpiąca jednostajne powtarzała zwrotki, dziad powstał i odezwał się do młodego marszałka koła rycerskiego:
 Januszu! Cześć twej gościnności! Bo starożytna gościnności cnota ma potęgę zmazywania licznych występków, śród których jako gwiazda w północy jaśnieje... i tobie w jej imię Naj-
78
wyższy wiele przebaczy; a mnie, żebyś nastręczył chwilę odwdzięczenia się, musisz przyrzec, że odwiedzisz nawzajem...
 Przyrzekam!  zawołał uradowany i spokojny Janusz.
 Prosta do mnie droga i skoro siądziesz na grzbiet białego kopia, co zarży przed twym gankiem, natychmiast cię zawiedzie.
 Bóg z tobą!
III
Wieczorem, gdy już nawet łunę zachodnią słońca zalał czarny błękit nieba, a miriady gwiazd iskrzyły się w przestrzeni, Janusz sam jeden w komnacie wielkiej, która poprzedniej nocy, nie mogąc objąć gwaru i światła, opodal je w cichą noc rozsyłała, dziś zebrane głosy całego swego życia: balowej muzyki i szczęku oręża, i jęki umierających, Janusz wszystko w jeden punkt zebrał, w swoje serce, a cisza była tak uroczysta, iż wspomnienia gwaru całego życia roztapiały się w niej i zimnym cichym grobowym wiatrem chłodziły wrzące czoło.
Jak wtedy na smętarzu, zamknął oczy i spojrzał w siebie; lecz zamiast odgłosu muzyki, ujrzał śród okropnej ciemności jeden tylko światły punkcik i wzdrygnął się. Była to głowa owego żebraka, jak miniatura błyszcząca nieziemskim światłem. I wolał patrzeć w najciemniejszy zakątek nieba, jak w środek promieni własnej duszy. Jednak lubo i tęsknie, łagodno i boleśnie, na przemiany, kołysały go wspomnienia i przyszłość. I znowu po kilku chwilach zdało mu się, że ulżono upału wyjęciem z ciała gorejącego serca. Ale za to dreszcz śmiertelny przejął go, kiedy ujrzał, jak własna matka piastowała w swych zimnych, trupich, kościstych rękach to serce. Patrzył na nie jak na główkę małego dzieciątka, którego zmarszczone czoło, a w zmrużonych oczach iskrzą się dwie łezki bólu, a w różanych usteczkach, łagodnym i szczerym uśmiechem otworzonych, świeci rząd perłowych ząbków. Sam sobie nie dowierzał: czuwa czy śni?
Wtem rżenie konia i niecierpliwe stuknięcie kopytem o twardy bruk dziedzińca uderzyło go jak fałszywy ton ucho muzyka. Prawie mimowolnie wybiegł na ganek i nim się spostrzegł, siadł na grzbiet białego rumaka; nim zgasły iskry spod kopyt, już był
79
pod lasem, nim się obejrzał, już był za groblą, dalej, dalej, śród bagien, w krzakach, i wiatr piszczał mu przerazliwie wkoło uszu, a pierś nie mogła objąć wdzierającego się powietrza. Koń parskał iskrami z dymem i co skok podwajał szybkość. Janusz nachylił się, a nie myśląc o cuglach, za grzywę się chwycił i rozwartymi szeroko oczyma patrzył z przerażeniem, jak już końce krzaków suwały się tylko pod kopytami, dalej drzewa, lasy, i leciał coraz wyżej ponad wioskami, wieżami kościołów, w tumanie mgły nocnej przez bałwany chmur. Koń migał, wyprężoną grzywą, jak smyczkiem, świszczące z obłoków dobywał tony. Spojrzał na ziemię, jako kulę czarną nie dojrzanym prawie wirem kręcącą się w ciemnej przepaści, i w głowie czuł zawrót. Spojrzał w niebo, a gwiazdy jasnymi promieniami rozwidniały przestrzeń i ziemi już nie mógł dojrzeć. A jako piorun suwał się biały koń po diamentowej mlecznej drodze nieba. Co chwila większe fale promieni otaczały go oceanem światłości. Nad głową niezmierny łuk tęczy, jako odrzwia gotyckiej bramy, żywą harmonią kolorów zagrał mu w oczy, w sercu się odbił, rozszedł po wszystkich nerwach i włóknach, a wtedy myślą niedościgły lot konia za wolnym, za ciężkim zdał się eterycznemu jezdzcowi. Jeszcze raz skoczy, a wpadnie przez brylantowe podwoje, tam gdzie go nigdy myśl nawet nie unosiła...
*
W pośrodku gorejące słońce, to oko boskie, złotym promieniem pieści światy, jak bańki mydlane igrające w przestrzeni. A przestrzeń bez końca i granic zasiana w cudownym nieporządku gwiazdami  to lampy życia ludzkiego! Tysiące ich gasło, tysiące gorzało dotąd nie widzianych. I dziwne figury, i grupy, to jak odbicia dusz, to jak symbole i konstelacje całych narodów, zapisywane na wieki w rozwartej księdze nieba, ćmiły się i nikły milionami, chociaż ich światła ludzie jeszcze szukali na ziemi, jedni w sercach, inni w popiołach światów. Akord wieków ubiegłych z przyszłością zlewał się w jednej chwili i brzmiał harmonią sfer, a śród wiekuistej muzyki odzywały się wysterkające nuty lamp gwiazd, które wiecznie miały błyszczeć. -
80
Janusz swej gwiazdy nie znalazł, zgasła dawno i chyba się może znowu zatli, aby w nieskończoność świecić...
*
W piękny ranek wiosenny obudziło w cieniu dębów spoczywającego Janusza odzywanie się kukułki. Wstał, obejrzał się dokoła i poznał też same góry, tenże strumień, nad którym igrał jako dziecko. Wolnym krokiem szedł ku znanej swej siedzibie, ukrytej za drzewami lasu. W piersiach mu wulkan wrzał tysiącem piorunów, a sen, jednej chwili nad gwiazdami przebytej, zostawił w myśli chaos, którego echo miało się na wieki w duszy odzywać. Wyszedł wreszcie z lasu i na wzgórzu, gdzie niegdyś był kościół drewniany, ujrzał ruiny kamiennej świątyni. Obok dawnego gaju, gdzie dom jego, wznosiły się szczyty huczącego ludnością miasta wielkiego. Smętarz tylko na swoim stał miejscu. Poznał go Janusz, chociaż tłum wspaniałych grobowców ozdobił miejsce, gdzie zagrzebują ubiory ludzkiej duszy. Ale na próżno szukałby śladu domu swego, bo chwila jedna spędzona w zaziemskim świecie jest wiekami ludzi...
I błąka się wciąż stary Janusz, szukając domu własnego, co już kilka pokoleń minęło, jak w gruzy się rozsypał.
Pisałem w Moskwie 1840 r. w maju. %
6  Księga bajek, t. II


Lucjan Siemieński
23. Żaby, drzwi i grobla w Wiślicy
Był sobie jeden ksiądz w Wiślicy bardzo pobożny i uczony. Wskutek zapewne łaski, jaką sobie zasłużył u Pana Boga, mógł rozkazywać złym duchom i zaklinać głupie twarze, to jest zwierzęta. Wiadomo, iż Wiślica stoi jakby na jakim ostrówku, pośród niezmiernych błot rzeki Nidy; owoż w tych błotach gniezdziła się moc niezmierna różnych gadów, a mianowicie żab, które grzechotaniem swoim naprzykrzały się ludziom. Zdarzyło się, iż podczas solennej mszy, którą ów ksiądz odprawiał, żabska tak przerazliwie skrzeczeć zaczęły, że ani on siebie nie słyszał, ani jego nie słyszano. Uniesiony więc żarliwością chwały boskiej zaklął żaby i ropuchy i odtąd nigdy ich głos nie był słyszan w Wiślicy.
Pewnego razu tenże sam ksiądz zwyczajem swoim przechadzał się wieczór po nadworcu plebanii, odmawiając wieczorne pacierze. Na dzwonnicy kościelnej usiadło właśnie kilka kruków, które zaczęły między sobą rozmowę. Ksiądz, że był człowiek uczony, rozumiał również i głos ptaszy; przeto zebrała go chęć podsłuchać, co też ci ptacy prawią. Z pierwszych wyrazów domyślił się, jakie to ptaszki, więc tym ciekawiej słuchał. Opowiadali oni sobie różne ze świata nowiny; i tak, jeden się chwalił, że chłopa pijanego zaprowadził w błota; dragi, że staremu sknerze kark skręcił, a pieniądze zakopał; ale trzeci, który najdłużej milczał, odezwał się na koniec:  Stareć to rzeczy prawicie, panowie bracia! Jać to wiem fortel jednego naszego kolegi, który wszystko zakasuje, co kiedykolwiek bies spłatał na świecie.  Cóż takiego? Cóż takiego?  pytały rozciekawione kruki.  Oto tak  mówił ów trzeci diabeł (bo to wszystko były diabły)  nasz brat, którego tu brakuje właśnie, jest w Rzymie. Dziś rano,
82
%
kiedy papież mszę odprawiał, on mu się pokazał w kościele w postaci prześlicznej panny; musiał dobrze oczarować papieża, kiedy jej kazał na wieczór być u siebie.
 Czy to prawda?  zawołały kruki odchodząc od siebie z podziwu.
 Nic prawdziwszego na świecie mówił dalej opowiadający  w tej chwili ona tam jest u papieża i siedzi na łóżku obok niego.
Ksiądz usłyszawszy to bluznierstwo struchlał, ale się zaraz pomiarkował, a znając wszystkie egzorcyzmy, zaklął kruki tak, że jak przykute nie mogły ruszyć się z miejsca, gdzie siedziały. Diabły widząc, z jakim nieprzyjacielem mają do czynienia, dalej w prośby, ale na próżno! Ksiądz, który tylko myśli, jak by ratować duszę ojca świętego, coraz okropniejszymi formułami smaga onych biesów, na koniec temu, co ową historię opowiadał, każe się zanieść do Rzymu. Diabeł wszakże, szukając sposobu, jak by się wykręcić, zagadł:  A na czymże cię zaniosę mości księże? Na moim grzbiecie będzie ci za twardo?  Na tych drzwiach od kościoła!  odrzekł ksiądz. Posłuszny diabeł wyrwał drzwi z zawiasami, ksiądz siadł i w mgnieniu stanęli w Rzymie. Przyjechawszy przed pałac, ksiądz prosto walił do sypialni papieża, a diabeł czekał na dworze ze drzwiami na plecach. Na nieszczęście, co szatan wyprorokował, było prawdą: papież leżał na łożu, a obok niego siedziała prześliczna panna. Nasz proboszcz, nie mówiąc ani słówka, sunął śmiało ku onej pokusie i zaraz od lewicy palnął ją po twarzy; a że był to szatan, więc natychmiast rozlał się smołą. Dopieroż wsiadł na ojca świętego, karcąc go ostrymi słowy, czym tak zmiękczył papieża, iż ukląkł i kazał mu się wyspowiadać. Po dopełnieniu chrześcijańskiego obowiązku, ksiądz spieszy się do domu, bo już mało czasu zostaje. Wychodzi na podwórze, diabeł czeka ze drzwiami, ale złośliwy bies nie mógł się obejść, żeby figla nie spłatał, bo miasto drzwi onych z Wiślicy, wyjął inne, ogromne, i na tych zataszczył księdza. Dotąd stoją one bez użytku w kościele wiślickim.
Gdy zalecieli na miejsce, a proboszcz postrzegł, że ma jeszcze czas diabłem się posłużyć, kazał mu budować groblę na
83
błotach Nidy. Stanął kontrakt między stronami, w którym diabeł zastrzegł sobie, że co pierwszego przejdzie przez groblę, będzie jego własnością z duszą i ciałem. Proboszcz bojąc się, aby która z jego owieczek nie padła pastwą szatańskiej złości, zakazał, aby nikt nie przechodził przez groblę. Cóż się tedy stało? Diabli wysypawszy, co się nazywa, dokładną groblę, zrobili rogatkę czyhając na onę duszyczkę; aż tu coś bieży oni w skok się rzucą, chcąc porwać, co swoje, gdy przypatrzywszy się bliżej poznali, że to była świnia! Diabeł, widząc się oszukanym, w największej furii porwał ją za ogon, zakręcił i z całej mocy cisnął w środek grobli, tak że wybił jamę, której dotąd nikt załatać nie może.
- %
24. Wizerunek Zbawiciela w trybunale lubelskim
W sali sądowej w Lublinie stał krzyż kamienny z wizerunkiem Zbawiciela, a nad nim był napis wielkimi złotymi literami: ,,Iustitias vestras iudicabo"*. Osobliwość tego wizerunku ta była, iż Chrystus Pan miał twarz odwróconą i rysów jej nie można było widzieć; jednakże snycerz nie był go tak wystawił, ale pewien wypadek stał się przyczyną tej zmiany.
Była wdowa szczupłego miana, uciśniona procederem przez jakiegoś magnata. Jej sprawa była jak bursztyn czysta, ale magnat, zobowiązawszy wszystkich członków trybunału, zyskał dekret wbrew prawu i sumieniu. Gdy go ogłoszono, nieszczęśliwa wdowa wyrzekła na cały głos w izbie:  Żeby mię sądzili diabli, sprawiedliwszy byłby dekret.  A że sumienie kłuło nieco deputatów, na roki jej nie pozwano i wszyscy udali, jakoby jej nie słyszeli, z czym się odezwała; i że to było pod koniec sesji, porozjeżdżali się marszałek i deputaci, tak duchowni, jako i świeccy; została się tylko kancelaria i pisarze trybunalscy. Aż tu zajeżdża przed trybunał mnóstwo karet, wysiadają jacyś panowie, jedni w kon-tuszach, drudzy w rokietach, z rogami na głowie i ogonami,
84
które się spod sukien dobywały. I zaczynają iść po schodach, a przyszedłszy do sali trybunalskiej zajmują krzesła, jeden marszałka, drugi prezydenta, inni deputatów. Pomiarkowali się pisarze i kancelaria, że to byli diabli, i w wielkim strachu przy stołach swoich siedząc czekali, co z tego będzie. Wtem diabeł, co marszałkowa!, kazał wprowadzić sprawę tejże wdowy. Przystąpiło do kratek dwóch diabłów jurystów: jeden pro, drugi contra stawał, ale z dziwnym dowcipem i z wielką praw naszych znajomością. Po krótkim ustępie diabeł marszałek przywołał pisarza województwa wołyńskiego (bo ten interes był z Wołynia), ale prawdziwego pisarza, nie diabła, i kazał mu siąść za stołem i wziąć pióro. Zbliżył się pisarz wpółumarły z bojazni i przymrużając oczy zaczął dekret pisać, jaki mu dyktowano. Dekret był zupełnie na stronę uciśnionej wdowy, a Pan Jezus na taką zgrozę, że diabli byli sprawiedliwsi niż trybunał przenajświętszą krwią Jego wykupiony i w którym tylu kapłanów zasiadało, zasmuconą twarz odwrócił i oblicza swego nie pokaże (jako miał o tym objawienie świątobliwy jeden bazylian lubelski), aż naród się pozbędzie zaprzedajności w sądach, łakomstwa w księżach i pijaństwa w szlachcie. Ów dekret diabli podpisali, a zamiast podpisów były wypalone łapki różnego kształtu, i położywszy go na kobiercu, który pokrywał stół trybunalski, zniknęli. Następnej sesji trybunał znalazł diabelski dekret, gdzie był położony; bo rozumie się, że nikt z kancelarii ruszyć go nie śmiał. Złożono go na wieczną pamięć w archiwach.
25. Upiór i dżuma
Okropna dżuma panowała na Ukrainie; tysiące ludzi wymierało, a tysiące rozbiegło się po lasach, szukając schronienia przed tą klęską. W jednej wsi pozostał wszakże jakiś kniaz moskiewski (było to przed pierwszym zaborem kraju), który się mocno obwarował od tego powietrza. Miał on przy sobie dwo-rzana, szlachcica polskiego, ten pewnego razu wyjechał konno
85
do pobliskiego miasteczka; droga wypadała przez las, a gdy się właśnie ściemniło, w największym boru koń nagle mu stanął, zaczął parskać i kopytami bić w ziemię. Szlachcic, zdziwiony, a nie widząc, skąd by powód narowu, zeskoczył z siodła, wziął za cugle, a idąc przodem ciągnął za sobą stępaka. Zrobiwszy kilka kroków zobaczył tylko wielką spróchniałą kłodę leżącą w poprzek drogi i już miał ją ominąć, gdy nagle z wielkim swoim przestrachem ujrzał, jak z tej kłody wylazł człowiek. Pomimo tęgiego mrozu był on lekko ubrany i coś wyglądał na włóczącego się Niemczyka. Postać ta zbliżywszy się doń powitała go grzecznie i rzekła:  Jestem upiór; moja siostra upiorzyca, mimo moich zabiegów, przyniosła do was dżumę, a z nią głód i nędzę. Lecz muszę ją stąd wypędzić; chciej mi tylko dopomóc, a nic ci się złego nie stanie; bo nawet śród największej dżumy, kiedy wszyscy będą umierać, ty nie umrzesz. Słuchaj tylko, jaki ci podam sposób: oto jutro o tej samej porze, co i dziś, przyjedz tu znowu i przyprowadz całego białego konia, który ani włoska nie ma na sobie innej maści; potem przyniesiesz mi 12 worów, na które przez 24 godzin mają być uprzedzone nici i wyrobione płótno; dalej przywieziesz mi 12 zielonych, baranich, całkiem nowych czapek, które także w tych 24 godzinach nowo uszyte być mają; a za tymi czapkami mają być zatkane dopiero ukute noże, trzonkami do góry, a ostrzem w futro, jak pióra; to wszystko przywieziesz i oddasz mi, a ręczę, że ci włos z głowy nie spadnie.
To rzekłszy poszedł znowu do swojej kłody; a szlachcic dosiadłszy konia kopnął się do domu i opowiedział wszystko kniaziowi, który przerażony tym wypadkiem natychmiast zwołuje tkaczy, kuśnierzy, kowali i każe pomienione rzeczy w 24 godzinach wygotować. Gdy noc nadeszła, kniaz i szlachcic, dosiadłszy koni i zabrawszy one rzeczy, ruszyli w wiadome miejsce. Ledwie się zbliżyli do kłody, gdy wyszedł na ich spotkanie upiór, a zabrawszy czapki i wory, wskoczył na białego konia i pędem poleciał nie rzekłszy ani słowa. Powróciwszy do siebie, wszyscy byli weseli, a mianowicie kniaz, że się dżumie wykupił; lecz nazajutrz cały dom wymarł, oprócz tego szlachcica, któremu upiór życie ocalić obiecał.

Narcyza Zmichowska
26. [O rybaku i księżniczce]
Gdzieś nad bardzo głębokim morzem stał bardzo wysoki zamek na bardzo wysokiej skale i bardzo mała chatka na bardzo niskim brzegu; w chatce mieszkał rybak, piękny, młody, w zamku mieszkała piękna młoda księżniczka. Rybak pokochał księżniczkę  księżniczka przyrzekła kochać rybaka. Jednej nocy rybak usnął w chatce swojej, księżniczka umarła w swoim pysznym zamku. Rybak płakał dzień cały, płakał i noc całą, a księżniczce na zamku śpiewały stare mnichy z długimi brodami i stare baby z wypadłymi oczyma. Na drugi dzień i przez całą drugą noc rybak się modlił ciągle, a księżniczkę ubrano w złociste suknie, zamknięto w kryształowej trumnie, wstawiono do grobu, przyciśnięto ciężkim kamieniem i kamień zapieczętowano królewską pieczęcią. Przez trzeci dzień rybak założył ręce, siedział nad brzegiem i ani sieci nie zarzucił, ani czółna nie naprawił, a księżniczka leżała w zimnym i ciemnym grobie pod ogromnym kamieniem, pod pieczęcią królewską. Na trzecią noc rybak leżał w chatce swojej, ale nie spał  z dwunastą godziną uchyliły się drzwi chaty i weszła księżniczka w swojej złocistej sukni, ale bardzo drżąca i blada. Rybak wyciągnął do niej ręce, a księżniczka spytała go:
 Czyś ty mię kochał, rybaku?
 Jakżeż ja cię kochać nie miałem  rybak odpowiedział  kiedyś ty umarła, a ja się trupa twojego nie lękam?
 Dziękuję ci, rybaku  rzekła na to księżniczka i schyliwszy się, odgarnęła mu włosy z jednej strony głowy i pocałowała w samą skroń.
I tak było nocy następnej i jeszcze następnej, i wszystkich nocy przez lat trzy.
A tymczasem twarz rybaka coraz bledszą się stawała, ręce
87
jego coraz słabsze; nie wychodził za próg domu, nie siadywał nad brzegiem morza, nie wstawał z posłania swego. Przyszedł doń ksiądz i mówił:  Spowiadaj się, biedny człowiecze, bo twoja śmierć bliska.
A on się dziwnie do księdza uśmiechnął i ręce położywszy na sercu mówił:
 Nie, jeszcze mam sześć nocy przed sobą; siódmej nocy przyjdzcie tu.
I siódmej nocy przyszedł ksiądz, a za księdzem chłopiec mały z zapaloną gromnicą i olejami świętymi, z wodą święconą i kropidłem w ręku.
Ksiądz i chłopiec widzieli, jak nad posłaniem rybaka stała jakaś postać w złocistej sukni z załamanymi rękoma, a rybak już leżał blady i nieżywy.
Ksiądz się przeżegnał, postać zniknęła, ale rybak nie wstał już; ciało jego było blade jak kreda, na prawej skroni tylko miał włosy rozgarnięte i znak drobny jak od ukłucia szpilki maleńkiej.
Ksiądz przelękły pośpieszył na zamek, wezwał kapelana i wszystkich obecnych, zstąpili razem do sklepień kościelnych, znalezli na grobie księżniczki pęknięty ogromny kamień i pozrywane królewskie pieczęcie. Kamień odwalili, ujrzeli w kryształowej trumnie piękną księżniczkę, świeżą, jakby snem naj rozkoszniej-szym zasnęła, a tylko na jej ustach, niby koralu ziarna, maleńka jeszcze kropla krwi świeciła.
-

Józef Lompa
27. Nurek
Był jeden rybak ubogi. Miał żonę i kilkoro dzieci. Wolno mu było w jednym jeziorze ryby łowić i na swoje utrzymanie sprzedawać, jednak państwu tego jeziora, ile potrzebowało, każdego czasu ryb dostarczać musiał. Trafiło się, że u państwa miała być wielka gościna, a ryb dużo potrzebować mieli, i oznajmili rybakowi, żeby ryb doszafował. On cały dzień sieci zastawiał, lecz ani jednej rybki nie złapał. Aowił drugi dzień, nie mógł nic ułowić. Meldował to panu, ale pan rzekł z gniewem:
 Mnie nic do tego. Jak ryb nie oddasz, to musisz z mego domu wyjść.
Rybak łowił trzeci dzień, ale nic nie złowił. Przyszedł wtedy do niego mały chłopek w czerwonej sukni. Był to nurek, który mu rzekł:
 Jeżeli mi dasz starszego syna, to wielkie mnóstwo ryb dostaniesz, a to nie jeno dziś, ale zawsze. Musisz mi się jednak podpisać krwią z serdecznego palca.
Nurek narżnął mu palca, a rybak się podpisał. Rybak ledwie założył sieci, już to wielkie mnóstwo ryb ułowił. W domu się smucił. Żona rzekła:
 Cóżeś taki smutny, kiedy tyla ryb masz?  a on jej odpowiedział, że musi za tydzień syna nurkowi oddać. Tydzień przeminął, wziął chłopca z wielkim lamentem i zawiódł nad jezioro. Tam znalazł się nurek do niego, odebrał chłopca i plusknął z nim we wodę. Pod wodą był pałac szklany, w którym nurek mieszkał, mający żonę, jedne córkę i wielu sługów. Chłopcu oznajmił, że go dlatego wziął, żeby się z córką jego zabawiał, a gdy się dobrze sprawować będzie, to mu też do ojców swoich
89
czasem iść pozwoli. Chłopcu podobało się tam, ale go jednak bardzo tęskno było. Nurek pozwolił mu przeto na jeden dzień do ojców, ale z tym dokładem, że jakby się nie wrócił, to on i jego rodzice z całym rodzeństwem w wodzie zginąć muszą. Chłopiec uradowany opowiedział w domu, że pod wodą miał wszelkie wygody, i tak od czasu do czasu ojców nawiedzał. Gdy córka nurka podrosła, zeznała się przed Jonkiem, tak się młodzieniaszek nazywał, że by wolała na ziemi między ludzmi żyć, a gdy ojca i matki w domu nie było, zabrała najlepsze skarby i wyniosła się z nim nad wodę. Obejrzała się, a tu matka z wielkim wojskiem ich goniła. Ona zaraz przemieniła się w srokę, a onego w samca, i wleciała z nim na wysoki dąb. Matka kazała strzelać i wołała:
 Samca strzelajcie, samiczkę mijajcie!
Zlecieli z dębu. Dziewczyna przemieniła się w zająca, a onego w lisa, który ją gonił.
Matka zbliżała się z wojskiem i wołała:
 Lisa strzelajcie, zająca mijajcie!
Dziewczyna uderzyła laską w ziemię, stał się obszerny staw. Ona stała się kaczycą, a on dzikim kaczorem. Matka wołała:
 Kaczora strzelajcie, kaczycę mijajcie!  ale oni się, jak strzelali, zaraz pod wodę kryli, a matka od żalu się rozpękła, a wojsko się wróciło. Poszli potem do stołecznego miasta, gdzie prawie król z wojskiem na wojnę się wybierał i Jonka ze sobą zabrał. Ona musiała służyć. Gdy się wojna skończyła, w której się Jonek bardzo walecznie okazał i wielkimi zasługami okrył, przyobiecał mu król córkę swoje za żonę. A Jonek miał sobie to za wielkie szczęście i o córce nurka wcale zapomniał. Gdy wesele sprawiano, przyleciała gołębica i jastrząb i siedli na szafie w sali, gdzie goście jedli. Gołębica przemówiła:
 Pamiętasz, Jonku, kiedych dom ojcowski opuściła i ciebie spod wody wyprowadziła?
 Pamiętam!  odpowiedział jastrząb.
 Pamiętasz, kiedy nas matka z wojskiem goniła, a jam ciebie i siebie w parę sroczą przemieniła?
 Pamiętam!
Goście się wielce dziwowali i gołębica dalej rzekła:
90
 Pamiętasz, jakeśmy byli parą kaczek, a matka moja od żalu się rozpękła?
 Pamiętam!
 Pamiętasz, kochanku, jako mi wieczną miłość ślubowałeś ?
 Pamiętam!
Pan młody coraz barzej bledniał, na ostatku mdleć począł. Król i goście się pytali o przyczynę tego, a on zeznał, że gołębica onemu zarzuty czyniła.
Uczta się skończyła, gołębica odleciała. Jonek za nią wy-bieżał i onę przepraszał, i w kilka dni z nią wesele odprawiał.
28. Strach
Jeden młynarz miał trzech synów. Najmłodszy był głupi. Dwaj starsi mieli go sobie za błazna i różne z nim żarty czynili. Jednego razu rzekli do niego:
 Pójdziemy ukraść księdzu wieprza. Ty zatem będziesz z kośnice wyrzucać kości.
Głupi czynił tak przez całą noc. Wczas rano idzie organista dzwonić, słyszy, że w kośnicy coś bawi. Ujrzawszy, że kości wyrzuca, pobieżał do księdza i o tym oznajmił. Ksiądz już od dawna miał podagrę, nie mógł chodzić i musiało go czterech parobków w krześle na drążkach do kościoła nosić. Zaopatrzywszy się w świętości kazał się nieść na smętarz. Organista szedł przy nim i niósł kropidło i kociełek z święconą wodą.
Gdy księdza na smętarz wnieśli, wyjrzał głupi z kośnice i zawołał:
 Niesiecie go? Dajcie go sam!
Parobcy wzdrygnęli się, postawili krzesło i uciekli. Organista za nimi. Ksiądz zebrał się na nogi, uciekł i od tego czasu już nie potrzebował, aby go noszono. Głupi powrócił do domu, a bracia pytali go, jeżeli się nie bał stracha w kośnicy. On mówi:
 A co to jest strach? Pójdę ja go szukać.
Poszedł i gdziekolwiek przybył, pytał się o stracha. Przy-
91
szedłszy do jednego dworu dowiedział [się], że pan dziedziczny w pobocznym domu mieszka, a to z przyczyny, że przed strachami nikt w zamku wytrwać nie może.
 Oj, to ja spróbuję  rzekł głupi i prosił, aby o tym panu donieśli.
Pan odradzał mu, lecz on się stałym okazał. Dano mu światła za tyle i poszedł na noc do zamku. Po godzinie jedenastej stał się wielki gruch w całym gmachu. Wpadła kominem czwierć ciała człowieczego, wpadła i druga, a na ostatku i tułów.
Wtem przyszli diabli, zrzucili części ciała na kupę, które się zaraz zrosło i ruchać zaczęło. Oprawcy zaczęli ostrzyć noże, brzytwy i inne narzędzie. Głupi stał, dzwignął umarłego fz ziemi i posadził] przy piecu. Po chwili rzekł do umarłego:
 Ale fe! Ty smrodzisz!
Po chwili zaś tak aż go palnął od lewicy ku prawicy w twarz. Diabli natychmiast uciekli. Umarły powstał i mówił:
 Tyś mnie wybawił. Pokutowałem tu za niesprawiedliwie nabyte skarby.
Wziął głupiego i prowadził do piwnice, z tej niżej do drugiej i aż do trzeciej. Tam wskazał mu skarby schowane.
Polecił, co miał dać ubogim i kościołom, a żeby resztę sobie zostawił. Głupi tak uczynił, stał się mądrym, a w zamku już więcej nie straszyło.
29. Straszne sądy boże
(Powiastka z podania ludu)
Na pustkowiu pewnym, wśród lasów, mieszkał kowal bogobojny, uczciwy i rzetelny, a lubo ożenił się z daleko młodszą od siebie dziewicą, żył z nią jednak bardzo przykładnie i w zupełnej miłości. Doczekali się wreszcie szóstego dziecięcia. Wszystkie drobne, wychowane były o tyle w nauce religii, o ile ich rodzice mogli im takową udzielić i ile które pojąć mogło. Słowem, kowal,
92
pracując ciągle w warsztacie, przy pomocy swej lubej żony, zwał się szczęśliwym, bo im Bóg dopomagując dodawał wszystkiego.
Trafiło się, że przypadkiem przywędrował czeladnik, prosząc o posiłek. Majster, widząc go znużonym, ofiarował mu natychmiast chleb z masłem, ser i piwo, pozwolił mu na wypoczynek zostać przez kilka dni. Nareszcie potem, chcąc onemuż pomóc do sprawienia odzieży porządnej, pozostawił go w robocie, przyrzekłszy dobrą zapłatę.
Czeladnik ów pracował tak, jak dla siebie samego; był wiernym, pilnym i posłusznym. Lubił go przeto majster i majstrowa i kochały dzieci.
Po upływie pewnego czasu kowalczyk zdawał się być zamyślonym ; już mu tak robota nie szła dobrze, bo młoda jeszcze i przystojna kowalka wpadła mu do myśli i zakręciła głowę. Widząc on kochającą swego męża majstrową nie śmiał się ku niej pokusić lub oświadczyć jej swoją miłość, bo był przekonanym, że ona nie tylko, żeby tego nie przyjęła, ale by sam mógł się stać dla niej pogardą. Umyślił więc pozbawić się obecności swego dobrodzieja. Wypadło, że im zabrakowało drzewa, po które do lasu zwykle chodził kowal z czeladnikiem. Tą rażą przeto obadwa idąc zagrązli w znacznej odległości w gęstwinie. Tu to czeladnik nikczemny obrał sobie miejsce stosowne do wykonania swego okropnego zamysłu. Zły duch pomagając jego zamiarowi podszep-nął mu niegodziwość i zapalił duszę niecną miłością. Czeladnik przeto wziął się do dzieła, uderzył uczciwego kowala o ziemię i zadawał ciężkie, grubym kijem po głowie i innej części ciała, razy. Na próżno kowal błagał złego czeladnika o życie, na próżno zaklinał go pamiętać na swoje małe dzieci, że zamordowawszy go pozbawi utrzymania drobnej familii. Wszystko mu przypomniał, że nic złego nie uczynił, zaklinał go na Boga, nic to nie wzruszyło zapamiętałego mordercę. Nie można było na nikogo o pomoc wołać, nikt też nie zdarzył się, nikt nie nadszedł; nic nie było widać prócz drzew wysokich i słońca, które wzniósłszy się prostopadle nad głową nieszczęśliwego rzucało złociste promienie na twarz niegodziwca. Nie miał przeto świadka innego kowal; przedstawiał czeladnikowi, że się żadna zbrodnia nie ukryje przed Bogiem, na próżno to było; wziął za świadka słońce. Już siekiera
93
rozpłatała głowę dobrego człowieka, wyrzucona z rąk szatańskich; już zresztą pozbawiony ducha ani się użalał, ani błagał swojego mordercy, który, skrzepłe ciało odciągawszy w gęstwinę, zawiesił na drzewie, oddając je na pożarcie dzikiemu zwierzu i ptastwu.
I cóż, zbrodniarzu! Jakże się usprawiedliwisz, jaką podasz przyczynę, że razem z swoim nie wracasz do domu majstrem? Co powiesz kochającej go czule małżonce? Co powiesz jego przywiązanym dziatkom, które z niecierpliwością ojca wyglądać będą? Czyliżeś nieczuły na głos sumnienia, które jako najzjadliwszy robak gryzć cię będzie?
W tej chwili nie doznawał jeszcze tego morderca, bo zaślepiony obłędem szatana nie uczuł okropności strasznej swej zbrodni. Nazbierał przeto drzewa i obładowany nim postępował ku domowi, udając spokojność umysłu. Zmyślił przed żoną i dziećmi, jakoby nie wiedział, gdzie majster w lesie pozostał, że go, długo wołając, doczekać się nie mógł i gdy się zmierzchać poczęło, wziąwszy swoje wiązkę z drzewem, sam przyszedł do domu; zwracał przy tym uwagę, że musiał iść do pobliskiej wsi. Z początku biedna małżonka była spokojna, lecz zdawało jej się to nadzwyczajną być rzeczą, iż mąż nigdy na noc w obcym miejscu nie zostawał; oczekiwała go przeto w ciemną noc. Położyła się, to znów wstawała, tak iż przez całą noc nic nie spała. Dzień nastąpił, południe mija, na koniec i wieczór nadszedł, męża nie ma. Odpowiedzi czeladnika brzmią jedne: że nie wie, gdzie by majster poszedł. Poszukiwanie w następstwie przedsięwzięte żadnego skutku nie otrzymało; żona płacze, wołają z szlochaniem dzieci, wszystko na próżno! Luba żono, kochane dziatki, już do was nie zajrzy ten, któregoście po Bogu najwięcej miłowali! Upłynął dość znaczny przeciąg czasu, gdy przypadkiem strzelec polując na zwierzynę w lesie dostrzegł lisa w gęstwinie; palnął i dąży po swoją zdobycz (było to miejsce zbrodni), spostrzegł przy tym ciało człowieka poszarpane i z śladów, a mianowicie z przygniłego ubioru, poznał nieszczęśliwego kowala. Co by go do odebrania sobie życia powodowało, nikt się nie mógł dowiedzieć, domniemania przeto nikły w pewności jak kłęby dymu w powietrzu. Wszyscy uczciwego kowala żałowali, żona z dziećmi okropnie płakali, a czeladnik swego dobroczyńcy jak własnego ojca, bez
94
którego żyć nie może, najokropniej opłakiwał, tak iż go nikt pocieszyć nie był w stanie. Pogrzebano więc pozostałe ciało. Przez długi czas owdowiała żona płakiwała, z upływem jednak czasu i smutek znika, pozostanie tylko w pamięci uczucie, niekiedy serce przenikające.
Czeladnik nasz dokładał wszelkich usilności, aby im wszystkim na niczym nie zbywało i żadnej odmiany po tym nie doznali. Umizgał się wdowie, a na koniec dostał ją za żonę, kochał ją, lecz czyliż miłość jego była prawdziwą miłością? Nie było to pragnieniem nasycenia żądz swoich? Przykrzy! sobie nasz ko walczyk, narzekał, że musi żywić cudze dzieci i wyrzucał swej żonie, że nie zapomniała o pierwszym jej mężu. Rodziła się w nim niechęć, podejrzenie i częstokroć żonę smagał naj niewinnie]. Dzieci zaś również nie były w lepszym u niego położeniu.
Pewnego razu upił się, wybił żonę i dzieci i położywszy się na ławę naprzeciw okna zasnął. Dzień był bardzo śliczny, pogodny, powietrze spokojne, a jasne słońce ocieplając ziemię rzucało swoje promienie przez okno domu, gdzie niecny ko walczy : spoczywał tak, że mu twarz całą oświecało. Biedna kowalka siedząc wśród dzieci nakazywała im spokojne zachowanie się, aby się ich terazniejszy opiekun nie wzbudził. Przypomniawszy sobie przeszłość i porównywając obecność, gorzkie łzy wylewała. Wtem ko-walczyk coś we śnie gada, zwraca uwagę i nie myli się, słysząc opowiadanie jego szczegółowe, jak postąpił z swym majstrem, i wspomniał:
 ... i wówczas tak pięknie słońce świeciło, gdym go zabił.
Dobra wdowa pilnie wszystko zważyła; przejęta pogardą ku zbrodniarzowi, udała się do najbliższej władzy, opowiedziała wszystkie czyny wiadome sobie niegodnego jej małżonka i wyjaw-nienie senne. Władza przytrzymawszy zaraz na śnie mordercę, użyła środków, że się ten do popełnionej zbrodni przyznał i dodał na koniec, że miał zamiar i z wdową, swoją żoną, podobnie postąpić, nie mogąc znieść jej narzekania po utracie pierwszego męża, a zostawiwszy dzieci, udać się w świat. Nie tak przecież się stało i za zbrodnią, podług winy  haniebną śmiercią zginął. Tak przeto żadna zbrodnia ukrytą być nie może i czy wcześniej lub pózniej, tym lub innym sposobem, zawsze zostanie wyjawioną.
95
30. Chłop królem
Pewien król, nie mający spadkobierców rodzonych, przed śmiercią swoją testamentem rozporządził, że w państwie jego ten tylko następcą po nim może zostać, który po zgonie jego naj-pierwszy do którejkolwiek bramy miasta przybędzie.
Niedługo król zmarł, testament przeto w swojej mocy miał być wykonany; natychmiast więc rozesłano straże do bram pomie-nianych, których obowiązkiem było czuwać, kto pierwszy w bramę miasta zawita. Zdarzyło się, że wieśniak z pobliskiej wioski, mając do załatwienia swój interes w mieście, pierwszy po śmierci króla wstąpił w bramę jego, w jednej przeto chwili otoczony był przez lud zgromadzony, który go na ręce wziąwszy niósł następnie z okrzykami radości do pałacu zmarłego monarchy. Wieśniak nie wiedząc, co się z nim działo, doznawał wszelkich okazałości honoru, a znajdując się już w przepysznej sali kosztownymi szaty przyodziany został. Podano mu do rąk miecz złoty i takież berło, drogimi kamieniami wysadzone, ozdobiono go królewską koroną i czyniono wszystko, co do tak wielkiej uroczystości za potrzebne być uznano. Nowemu królowi wszystko się podobało, a mianowicie gdy się dowiedział o swoim wywyższeniu i że teraz ma nad narodem panować. Oprowadzano go potem przy odgłosie trąb i kotłów po wszystkich ulicach miasta, a przed nim i za nim, wśród licznego dworu, wołano:
 Oto król, któremu winniście posłuszeństwo, wierność i uszanowanie.
Wszyscy przeto w głębokiej pokorze składali mu swoje hołdy. Okazywano mu następnie różne części pałacu, a wszędzie jaśniały kosztowności i przepychy, ozdabiające wnętrze i zewnątrz wspaniałe sale i apartamenta. Pózniej cały naród złożył swą przysięgę posłuszeństwa i wierności.
Nowo obrany król doznawał z tego wiele ukontentowania i we wszystkim był zadowolony, wkrótce nabrał powagi, zarozumiałości, sądził się być i zdolnym do piastowania tak wysokiej władzy, i uważał się być ze wszech miar roztropnym do rządzenia krajem.
Wówczas to obchodzono wystawnie na pamiątkę dzień uro-
96
czystości. Sale jadalne zastawiane były stołami, które pod ciężarem różnych potraw, przysmaczków wyśmienitych i dobrych napojów na złotych i srebrnych naczyniach złożonych prawie się uginać zdawały. Jako król, lepiej od wszystkich, bez wszelkiej ceremonii jadł i pił, utrzymywał dwór w sposób królewski, spał nareszcie w pięknym pokoju, na miękkiej pościeli, jako panujący; a nie wchodząc w obowiązki królewskie, w upojeniu radości, oddany był samemu sobie, gdyż dotąd o niczym więcej nie pomyślił. Wkrótce zmieniła się postać rzeczy, bo ten król miał być tak czynnym, jak królowi przynależy. Wczas rano, zanim się ocknął, stali już urzędnicy państwa w przedpokoju i oczekując na powstanie swego pana oczekiwali chwili, w której po zameldowaniu wolno im było stawić się przed obecność jego królewskiej mości, aby ta raczyła najłaskawiej przyjąć ich sprawozdania i przedstawienia. Wtedy rozwodził się jeden o wadach i nadużyciach w ekonomii krajowej, jakie czas sprowadził, i czynił kunsztowne plany, jakim by sposobem niełady usunąć, a we wszystkim przez nadanie porządku do poprawy naprowadzić. Drugi przedstawiał stan dochodów skarbowych i wskazywał potrzebę pomnożenia, przytaczając zarazem niemożność rozłożenia nowych podatków na poddanych, gdyż w biednym stanie zostają. Trzeci przedkładał zażalenia, prośby i skargi poddanych, którzy się mniemali być pokrzywdzonymi lub uciemiężonymi w prawach swoich i z skarbów publicznych zasiłków żądali, zdawało im się bowiem tym sposobem łatwiej byt swój polepszyć, aniżeli przez własną pracę stać się zamożniejszymi. Tak więc jeden po drugim następując tego lub owego żądał, każdy zaś wnosił za sobą, aby jego królewska mość do przedstawienia się przychyliła, a wniosek ten podpisem zaopatrzywszy w wykonanie go wprowadzić nakazać raczyła.
Nowy król, jakkolwiek miał zdrowy rozum i silną wolę, nie był jednak w stanie w przypadkach zbyt często napotykanych, a naród interesujących, postąpić sobie tak, aby się wszystko porządkiem odbywało, na koniec znudził sobie i wizyty urzędników przybocznych, i zarządzanie narodem, i zdawało mu się największym ciężarem berło, korona lub miecz tak dalece, że mu teraz ani najpyszniejsze potrawy lub napoje nie smakowały, ani
7  Księga bajek, t. II
97
też najmiększa pościel nie zdołała go pokrzepić snem upragnionym. Porównywał on stan swój terazniejszy z przeszłym; przywiódł sobie na pamięć, że, choć w sukmanie, przy pracy i kawałku często suchego chleba, kosztował spokojnych chwil, a pożywienie równie jak spoczynek był mu zawsze przyjemny; przekonał się, że zostając władcą narodu nie jest szczęśliwym, postanowił przeto tęskny wrócić do swego wiejskiego domu i tam odnowić swoje szczęśliwość i zdrowie odzyskać, lecz jeszcze wpierw wypadało mu odbyć wyprawę wojenną przeciw potężnemu i zawziętemu sąsiadowi, zgromadził przeto swoje wojska, przejeżdżał je, a pózniej wprawną rewizją odbył.
Wówczas to padła mu myśl o niebezpieczeństwie życia, o bliskiej śmierci, o stracie tak wielu młodych i silnych mężów, wówczas to przewidywał nędzę, która tysiącom ludzi groziła, i że on jeden jako panujący odpowiedzialność na siebie przyjąć musi za krew przelać się mającą i za niedolę naród mogącą gnębić.
Położył się w pózny wieczór do wspaniałego łoża, uciśniony smutkiem, dręczony niespokojnością, z sercem przepełnionym goryczą, w różnej postawie przewracał się, lecz zasnąć nie mógł. O, jak to gorąco teraz zapragnął powrotu do małego, lecz spokojnego, do ubogiego, lecz miłego domku, gdzie by mógł pracować wedle swej możności, pożywać gruby pokarm i przyjemnie spoczywać. Zamiar swój do skutku doprowadzić stale usiłował, ku temu przeto celowi nazajutrz z rana rozkazał sobie przynieść swój ubiór wieśniaczy, a gdy się urzędnicy jak zwykle zgłosili, wystąpił przed nimi w dawnej, ulubionej teraz swojej odzieży, ozdobie ojców i pradziadów swoich, i rzekł zdziwionym nad odmianą stanu myślenia ich pana:
 Niechaj, kto chce, królem będzie, lecz ja nim nie chcę zostawać! Jako wieśniak miałem tylko własne troski i ciężary, jako król muszę się o cały naród starać, oddajcie rząd najwyższej osobie do tego uzdatnionej, a ja pójdę orać rolę, siać ziarno i urodzaj zbierać, bom tyle usposobiany.
Z tymi słowy pożegnał ich, opuścił pałac, do którego jako też do miasta już nigdy nie wrócił.
98
Wypadek ten przed niepamiętnymi czasy podobno miał miejsce, wszakże został nam nauką dla wszystkich i na wszystkie czasy zbawienną, że każdy powinien tyle przyjmować zatrudnienia, o ile mu jego siły i usposobienie pozwalają, że każdy, kto do czego utworzony, w czym wzrósł i ku czemu się nazwyczaił, tego pilnować powinien. Urodziłeś się przeto chłopem, stałeś się rolnikiem, pilnuj wiernie swoich obowiązków, a śmierć znajdzie cię uszczęśliwionego.

%Uh'-'  







Roman Zmorski
31. Straszny potwór
Baśń
Wieśniaczka się chyli, całunek mu daje  Aż z karła brzydkiego, o dziwy! Spod złego zaklęcia wybawiony, staje Rycerz-młodzieniec urodziwy.
Ballada skandynawska
Bogaty jeden kupiec wybierał się za morze zawiezć polską pszenicę do dalekich krajów, gdzie się ona nie rodzi. Żegnając się na wsiadaniu z dwiema córkami swymi, żeby je pocieszyć we łzach, pytał, jakiego by gościńca zza morza pragnęły.
 Ach! Ojcze drogi!  wykrzyknęła starsza, kraśna i pyszna jak róża w pełni rozkwitła  przywiez mi piękny sznur pereł, żebym nim warkocz sobie pleść mogła.
 Dobrze, będziesz je miała  rzekł ojciec.  A tyż, biała moja lilio, czego pragniesz zza morza?
 Ja? Mój ojcze!  odpowie młodsza  nie mam nic takiego na myśli, czego bym osobliwie pożądała. Ale jeśli koniecznie mam cię o coś prosić, oto słyszałam nieraz od ludzi, że za morzem rosną niebieskie róże, które nigdy nie więdnieją  przywiez mi, jeśli znajdziesz taką jedną różyczkę, co ją we włosy pleść będę miała.
 Dobrze, kochany kwiateczku! jeśli gdzie tylko różę taką znajdę, zerwę ci ją własną ręką.
I ucałowawszy raz jeszcze czoła córek, ojciec wsiadł w łódz wielką na Wiśle, która go wnet z wodą ku morzu poniosła... Córki długo stały na piaszczystym pagórku, to ocierając chusteczkami łzy z oczów, to wiewając nimi w powietrzu; aż gdy im łódz zupełnie za lasem znikła z widoku, odeszły zapłakane do domu, modląc się do Matki Boskiej o szczęśliwą podróż dla ojca.
100
Kupiec szczęśliwie przepłynął Wisłę i morze i na dalekim brzegu za drogie pieniądze sprzedał swoją pszenicę. Uradowany zarobkiem, mając się ku odjazdowi, począł myśleć o gościńcach przyrzeczonych córkom. O perły nie było mu trudno, rosną one na dnie morskim jak u nas groch na polu, tylko dać nurka i rwać je  za tani grosz kupił sznur jak bicz długi, a takich wielkich jak gołębie jaja. Ale o niebieską różę na próżno się wszędzie dopytywał, nigdzie dostać jej nie mógł. Od ludzi dowiedział się, że róże takie rosną tylko na jednej pustej wyspie wśród morza, gdzie jednak, dla skał strasznych i mielizn pod wodą, żaden okręt nie pływa, chyba przypadkiem zapędzony.
Przykro to mu było, że prośbie ulubionego dziecka nie mógł zadość uczynić; ale gdy nie było innej rady, kazał jej za to wysadzić różyczkę z samych niebieskich turkusików, o złotych listkach i gałązkach, żeby ją zamiast prawdziwej we włosy zatknąć miała.
Niebawem, wsiadłszy na łódz, odpłynął kupiec na powrót ku domowi. Już był szczęśliwie połowę prawie drogi upłynął, gdy nagle jednego wieczora zerwała się sroga burza i wicher. Całą noc morze rzucało wątłą łodzią jak piłką, wznosząc ją w górę, to znów do dna grążąc, a wiatr potargawszy żagle pędził ją całkiem gdzieś z drogi, w zupełnie nie znaną stronę. O poranku dopiero ustatkowała się burza i uradowani podróżni ujrzeli się w cichym ustroniu, przy jakimś obcym brzegu, na którym wśród czarnego jodłowego boru wznosił się zamek ogromny.
Podczas kiedy służba okrętowa wzięła się do naprawiania żagli i masztów, nocną burzą uszkodzonych, kupiec sam w maleńkim czółenku popłynął do lądu, a uwiązawszy je do nadbrzeżnego drzewa, szedł sobie prosto ku zamkowi.
Dochodząc do niego, zdziwił się niemało, że do wjazdowego mostu nie wiodła żadna droga ani nawet ścieżka wpośród bujnie zewsząd zarastającego boru; tym dziwniej jeszcze mu było, gdy minąwszy most i wszedłszy do otwartej na oścież warownej bramy, nie znalazł około niej żadnej straży, żadnego żywego człowieka. W dziedzińcu rozległym, otoczonym ze wszystkich stron okaza-
mi
łymi gmachami, przeraziła go głucha pustka i śmiertelna cisza. Choć to już dobrze było na dzień, z żadnego komina [nie] było widać dymu, żadnego zniskąd nie zasłyszeć głosu ani najlżejszego stuknięcia. Żeby też gdzie chociaż koń zarżał, pies zaszczekał albo kur zapiał! Nic! Jakby wszystko wymarło. Bruk kamienny podwórca pokrywała wybujała trawa i dzikie krzewiny, a wysoko pnące się bluszcze i powoje zaplatały ściany budynków, drzwi i okna powiewnymi zasłonami. Co najdziwniejsza, mimo to wszystko nie było nigdzie widać ruiny ani najmniejszego uszkodzenia i cały zamek zdawał się stać tak silnie i zdrowo jakby wczoraj zmurowany.
Kupcowi wśród tego wspaniałego pustkowia i milczenia ciarki aż przeszły po ciele; sam nie wiedział, co począć: zostać czy uchodzić? Że jednak nie miał co czynić z sobą przez dzień cały, przemógłszy uczucie zgrozy, postanowił obejrzeć zamek opuszczony.
Widząc drzwi potężne głównego gmachu nieco uchylone, do niego naprzód się zwrócił. Przestąpiwszy przez próg, ujrzał się w niezmiernej, niby kościół jaki, wysokiej i przestwornej sali, oświetlonej długim rzędem wysmukłych, różnobarwnych okien. Podłoga jej była z czerwonego kamienia, a ściany z siwego ciosu. Przy jednej ścianie wystawał komin, szeroki jak wrota wjezdne, otoczony ciężkimi, dębowymi ławami. W pośrodku wznosił się stół długi, kobiercem bogatym okryty, w którego jednym końcu stał tron złocisty pod czerwonym baldachimem, a wkoło krzesła rzezbione misternie, różnowzorą skórą kryte. Ściany całe od dołu do góry świeciły się od hełmów, pancerzy i tarcz przezroczystych, między którymi gdzieniegdzie wisiały miecze staliste, oszczepy i maczugi, straszliwymi nabijane kościami; sklepienie znowu jeżyło się od mnóstwa jelenich rogów, dziczych, niedzwiedzich i wilczych łbów, od wielorybich szczęk i starych, w szmaty popadanych chorągwi...
Obejrzawszy to wszystko, kupiec szedł do dalszych komnat, wszędzie w nich napotykając królewski przepych i tysiące drogich a rzadkich rzeczy. Nieraz korciło go już wziąć to lub owo, tu bezużytecznie leżące; ale ile razy chciał rękę wyciągnąć, coś jakby
102
do ucha mu szeptało, żeby dał pokój. Kilka godzin przepędziwszy na oglądaniu licznych pokojów, wrócił dó wielkiej sali.
Z niemałym podziwieniem zobaczył, wstępując do niej, w kominie płonący jasny ogień, a stół zastawiony srebrnymi czarami z winem i półmiskami, z których dymiły się przepyszne ryby i raki morskie. Nie wiedząc, co to znaczy, obzierał się ciekawie, czyli kto nie wnijdzie, gdy wtem wzrok jego padł na wielki napis ponad stołem:
 Używaj, miły gościu, i nie trwóż się niczym".
Wygłodzony doskonale, słowy tymi ośmielony, pomimo całego zadziwienia zasiadł więc za stół korzystać z uprzejmego zaproszenia. Posilony, podziękował głośnym  Bóg zapłać!" niewidzialnemu gospodarzowi i wyszedł z sali przywierając za sobą podwoje, jak je był zastał.
Wyszedłszy na podwórzec, ujrzał po jednej stronie żelazną kratą oddzielony śliczny ogród, a w nim... o radości!... tuż prawie przy kracie pyszny krzew róż niebieskich w pełni kwiecia. Wspomniawszy sobie obietnicę, córce uczynioną, pośpieszył do ogrodzenia, a nie znajdując w nim otwartego wnijścia, przełazi je snadnie i począł z krzewa pilnie zrzynać kwiaty, aż je wszystkie w jeden przecudny bukiet zgromadził.
Lecz jakież było jego przerażenie, gdy wtem poczuł na ramieniu ciężkie uderzenie, a odwróciwszy głowę zobaczył za sobą straszną poczwarę, całą jak niedzwiedz kosmatą, z krzywymi rogami na łbie i dziczymi kłami w pysku, która, patrząc nań straszliwie ognistymi oczami, łapę mu na karku trzymała.
 Ha! Niegodziwcze!  zawołało straszydło  tak mi się za gościnne przyjęcie odpłacasz?! Wdzierasz mi się i niszczysz, co mam najmilszego! Czekaj, nie ujdzie ci to bezkarnie!
Struchlały kupiec począł na uniewinnienie swoje opowiadać obietnicę ukochanej córce uczynioną i pokornie przepraszając, błagał przebaczenia. Straszny potwór, wysłuchawszy go, odpowiedział :
 Dobrze! Daruję ci szkodę i wypuszczę stąd żywo, ale przysięgnij na zbawienie duszy twojej, że powróciwszy do domu, przywieziesz mi tu zaraz tę córkę twoją i zostawisz ją samą
103
w zamku przez rok cały. Nie bój się o nią  ja ci znów przysięgam, że jej najmniejsza nie stanie się krzywda, a jeżeli Bóg pozwoli, stać się i dla niej, i dla mnie może wielkie szczęście... Cóż? przysiężesz mi lub nie? Jak nie, zaraz cię tutaj na sztuki rozedrę.
Na takie zagrożenie biedny kupiec, choć niechętnie, przysiągł wypełnić żądanie potwora, a uwolniony nareszcie, spieszył, co miał tchu, do swej łodzi, klnąc zamkowi i nieszczęśliwej godzinie, która go tu przywiodła.
W kilka tygodni łódz kupca stanęła przy zielonym brzegu Wisły, popod sosnowym, wybielonym dworkiem, w którym dwie stęsknione córki powrotu ojca wyglądały.
Kiedy na zapytanie córek ojciec oddał im przyrzeczone gościńce, nie tyle ucieszyła się starsza perłom drogim, ile młodsza cudnemu bukietowi wonnych, świeżych, nie widzianej barwy róż, które zaraz we włosy sobie wplotła.
 Moje kochane dziecko  rzekł kupiec, widząc jej radość  nie ciesz się nimi tak bardzo! Bogdajbyś ich była nigdy nie zażądała albo ja nie znalazł!
I opowiedział jej wszystko, co go w pustym zamczysku spotkało, aż do żądania strasznego potwora i swojej przysięgi. Spostrzegłszy jednak bladość nagłą swej Jadwisi, dodał:
 Nie obawiaj się przecie, żebym ja cię namawiał do spełnienia mej nierozważnej przysięgi. Nie! Wolę sam grzech mój ponieść, niż żebyś ty, aniołku, dostała się w takie straszne szpony i cały rok twego młodego życia na pustkowiu smutnie zmarnowała.
Ale dziewczyna, która już w sercu swym, co czynić, postanowiła, rzuciła się ojcu na szyję wołając:
 Nie mów tak! Nie mów, drogi ojcze! Cóż bym to ja za córka była, żebym przysięgi twojej wypełnić nie miała?... Bóg sprawiedliwy, któremu cała się zdaję, nie dopuści niewinnej mej krzywdy; a jak sobie rok przesiedzę w pięknym, chociaż pustym zamku, co mi za wielka pokuta? Nie będęż to mieć tyle prześlicz-
104
nych rzeczy do oglądania, tyle miejsca do biegania? Będę sobie sadzić kwiatki, grać na lutni, piosnki śpiewać, a jak mi się to już znudzi, to straszny potwór przez kij mi skakać musi!... Tak śmiejąc się i gwarząc  choć Bóg sam wie, co się w jej duszy działo  dla rozweselenia ojca, sama o rychły wyjazd nalegać poczęła i wzięła się czynić doń przybory. Za kilka dni było wszystko gotowe i lotna łódz poniosła znów kupca z córką ku opustoszałemu zamczysku...
*
Straszny potwór, jak tylko przybywających do brzegu gości zobaczył, wyszedł przeciw nim aż do samej bramy zamku. Córka kupca, ujrzawszy go, tak się niesłychanie wylękła, że drżała w sobie jak liść osiczyny; żeby jednak ojcu oszczędzić większego zmartwienia, jak mogła, zdobywała się na odwagę. Potwór dziękował kupcowi za dotrzymanie danego słowa, a pannie za łaskawe przybycie, zapewniając najświęciej, że jej nic złego nie spotka. To mówiąc, wiódł ich do wspaniałej sali, gdzie już gotowa czekała prawdziwie królewska wieczerza. Podczas gdy kupiec z córką posilali się po podróży, gospodarz, stojąc z daleka, prowadził z nimi tak rozumne i ciekawe rozmowy, że słuchając go, zapomnieli o strasznej jego postaci.
Tydzień cały gościł kupiec, odpoczywając, w zamku; przez cały czas ten straszny potwór zachowywał się tak grzecznie i łagodnie, że kiedy przyszło do odjazdu, niebogi ojciec, jeśli nie bez ściśnienia serca, przynajmniej bez obawy wielkiej rozstawał się z ukochaną córką, po którą za rok miał wrócić.
Dziewczyna, jak w obecności ojca panowała, ile mogła, nad sobą, tak po jego odjezdzie, siedząc w oknie na morze otwartym, rozpłakała się rzewnie. Straszny potwór zbliżył się wtedy do niej pokornie i rzekł:
 Nie płacz tak, śliczna panienko, i nie bądz zła na mnie, że z mej przyczyny rok w tej pustyni przebędziesz; nie moja to wina, ale zrządzenie Boże!... Rok nie wieczność, prędko minie! Tymczasem cały ten zamek i ja na twoje rozkazy. Oto masz ten złoty dzwoneczek  jak skoro czego zażądasz, zadzwoń nim i powiedz
105
głośno, a stanie się, co każesz. Tu zaś masz srebrną piszczałkę, w którą zagwiżdżesz, jak zechcesz, żebym ja sam przyszedł do ciebie. Bez twej woli nie będę cię nigdy przestraszał moim widokiem.
 Bogu chwała!  pomyślało sobie za odchodzącym dziewczę, które bez zgrozy patrzeć nań nie mogło  nieprędko ty tę piszczałkę posłyszysz!"
Wypłakawszy się do woli po ojcu, Jadwisia zaczęła rozweselać się, jako mogła, w samotności swej. Wyszywała wzorzyste chusteczki, grała na lutni przyśpiewując sobie piosnki śliczne mazowieckie, zrywała kwiaty w ogrodzie i plotła z nich cudne wieńce, biegając sobie po boru, rozmawiała z świegotliwymi ptaszkami... Mimo to wszystko za kilkanaście dni tęskno jej się zrobiło za ludzką rozmową. Straszny potwór nie był, prawda, nic a nic do ludzi podobny, ale mówił jak człowiek istny. Znudzone dziewczę  wpół chętne, wpół niechętne  odważyło się nareszcie zagwizdać na niego w srebrną piszczałkę; wybrało jednak umyślnie do tego godzinę zmierzchu, kiedy nie widząc go, bez zgrozy słuchać mogła.
Potwór umiał tak doskonale zająć ją powieściami i rozmową swoją, że odtąd każdego wieczora wołała go do siebie  a mało pomału odważyła się wreszcie mówić z nim po dniu, odwracając tylko głowę od niego. W miesiąc mogła już patrzeć nań bez trwogi i nawet za stół przy sobie sadzała.
Przyszła smutna, słotna zima, trzeba było siedzieć zamkniętą w murach przez dnie i tygodnie całe  cóż sama począć sobie miała? Jak tylko więc rano ubrała się, wołała do siebie strasznego potworu Jadwisia, bawiąc z nim aż do nocy, kiedy spać iść miała. Kazała mu opowiadać powieści, których umiał bez liku, swarzyła się z nim i godziła, grała z nim w gry rozmaite; ale chociaż jej nieraz przyszła myśl pusta kazać mu przez kij skakać, nie śmiała tego wymówić, nie żeby się go bała, ale że mu nie chciała przykrości tym sprawić.
Minęła nareszcie zima i nadeszła ciepła wiosna, ale dziewczyna tak już nawykła dnie całe z potworem trawić, iż gniewała się, jeśli którego poranku sam nie przychodził i wołać go musiała...
106
Jak bądz jednakże w towarzystwie jego miło i prędko czas jej zbiegał, niemniej pilnie znaczyła nad swym łóżeczkiem każdy upły-niony dzień, licząc, ile ich jeszcze do końca roku zbywa.
Rok nie wieczność  prędko miał się ku końcowi. Im bardziej kres ten się zbliżał, tym smutniejszym z każdą chwilą stawał się straszny potwór, ale Jadwisia w radości swojej ani tego nie widziała.
Już tylko trzech dni do końca roku nie dostawało, kiedy wstawszy raniutko i do ogrodu za kwiatkami na głowę wybiegłszy, znalazła tam strasznego potworu smutnie siedzącego pod krzewem niebieskiej róży i zalanego po kudłatym pysku bujnymi jak rosa łzami.
 Cóż ci to, mój straszny potworze?!  zawołała litością zdjęta  cóż ci się stało, że płaczesz tak rzewnie? Powiedz! może ci ja co pomogę.
On podniósł łeb ku niej milcząc, popatrzył jej smutno w oczy, wreszcie odpowiedział wzdychając:
 Bo mnie niedługo na zawsze porzucisz, a ja cię kocham, Jadwisiu!
Płocha dziewucha wybuchła na to tak hucznym śmiechem, że o mało na ziemię nie padła; potwór słysząc to jęknął boleśnie i uciekł skryć się gdzieś w gęstej zarośli. Próżno go potem wołała i gwizdała w srebrną piszczałkę, nie przyszedł ani tego, ani dni następnych wcale. Dopiero kiedy łódz kupca pojawiła się u brzegu, straszny potwór wyszedł z swego ukrycia na powitanie i przyjęcie gościa.
W dzień sam Jadwisinego odjazdu straszny potwór zastawszy ją sama w pokoju tak do niej przemówił:
 Moja ty śliczna Jadwisiu! Jedziesz już daleko za morze, że cię biedny ja nigdy nie zobaczę! Przebacz mi, proszę, zuchwalstwo moje, żem, potwór taki, śmiał pokochać ciebie, a wspomnij o mnie czasami. Jeżeli kiedy, wspomniawszy, zechcesz wiedzieć, co się tu ze mną dzieje, masz tu oto jabłko koralowe: jak będzie bladło, poznasz, żem chory  jak całkiem pobieleje, że umieram z tęsknoty za tobą. A gdybyś kiedy odwiedzić mnie chciała, włóż ten żelazny pierścionek na palec i wnet znajdziesz się na
107
tym brzegu. Tymczasem bywaj mi zdrowa! A chociaż po twoim odjezdzie zostanę nieszczęśliwszy, nizli dotąd byłem, dzięki ci przecież i za ten rok czasu, który mi swoją dobrocią umiliłaś!... Dziewczyna, chociaż śmiała się z miłości potworu, ze łzami wszelako przyjęła jego dary i żegnając go serdecznie, odwiedzić jeszcze przyrzekła.
*
Po całym długim roku samotnego wygnania Jadwisia, wróciwszy do domu, nie posiadała się od radości. Każde znajome drzewo w polu musiała odwiedzić ' powitać jak brata, z każdą skrzeczącą na płocie sroką, z każdą przelatującą ponad dziedzińcem wroną zaczynała zaraz gawędę; cóż dopiero z pokoikiem swoim, z ptaszkiem, kotkiem, pieskiem!... a z siostrą! a z przyjaciółkami!... Zdało się jej, że się nigdy dosyć nie nawita i nie nacieszy. Warto było pokutować rok, żeby mieć potem tydzień takiego wesela!
Ale kiedy przeszły pierwsze chwile radosnego uniesienia i wszystko znowu powszednim się jej stało, sama się sobie wydzi-wić nie mogła, że w domu ojca nie czuła się tak szczęśliwą, jak w pustym zamorskim zamku, że z nikim czas jej tak błogo, mile i prędko nie mijał, jak z tamtą straszną poczwarą. A kiedy sobie wspomniała na powolność jego dla siebie, na dobroć i łagodność; na jego powieści, to wesołe, to znów rzewne, a zawsze tak dziwnie piękne, na te łzy jego i miłość bez nadziei  westchnęła nieraz serdecznie nad biednym potworem, z nudy i miłości samotnie tam więdnącym, i często zaglądała do koralowego jabłuszka  zobaczyć, jak się też miewa.
Jabłuszko co dzień stawało się bledsze i Jadwisi coraz ciężej było na sercu. Nareszcie jednego ranka, kiedy do niego otwarła, znalazła je całkiem białe.
 Umiera! Dla mnie umiera!  krzyknęła żałośnie  o, ja nieszczęśliwa!
A wtem wzrok jej padł na żelazny pierścionek, na sznurku pysznych bursztynów u szyi wiszący. Zerwała z całej siły sznurek, że aż paciorki posypały się dokoła, a pierścień na palec włożyła.
108
W tej chwili zaćmiło się jej w oczach i w myśli  wpadła niby w mdłości, niby w sen, w którym czuła, że ją coś przez powietrze niesie... Sama nie wiedziała, jak długo to trwało, gdy zbudziła się nagle na zielonej murawie, tuż pod murami znanego sobie zamczyska. Zerwawszy się, pobiegła do środka, wołając z całych piersi strasznego potwora; lecz nikt się jej nie odzywał, tylko echa pustki podawały sobie wkoło jej wyrazy.
Obiegłszy próżno wszystkie komnaty zamkowe, spieszyła szukać do ogrodu. I oto tutaj, pod tą samą różą niebieską, gdzie jej miłość swą wyznał, leżał biedny potwór, schudzony i wynędzniały, z zamkniętymi oczami, bez tchu, zimny wszystek. Jadwisia, łamiąc ręce, rzuciła się do niego z przerazliwym okrzykiem:
 Zbudz się! Zbudz, mój straszny potworze! ja tutaj jestem przy tobie!... Zbudz się, a będę cię kochać, będę twoją całe życie!  wołała i w żalu do kudłatego pyska przytuliwszy białe lica złożyła na nim gorące pocałowanie.
I wtem  o dziwo!  potwór ożyły zerwał się z ziemi  lecz już to nie był potwór straszny, tylko piękny, choć troską znędz-niały młodzieniec! Jadwisia, nagłą przemianą przerażona, aż odskoczyła od niego; ale on schwycił jej rękę i, klękając przed nią, mówił:
 Nie bój się, śliczna Jadwisiu! Oto ja jestem ten sam straszny potwór  teraz miłością twoją z zaklęcia strasznego wybawiony król. Kiedyś mnie mogła kochać w tamtej brzydkiej skórze, kochajże teraz, jakim w rzeczy jestem.
I objąwszy ją wpół ręką, przycisnął do ust jej usta, w upojeniu rozkosznym całując bez końca. Jadwisia, nieboga, znosiła to cierpliwie, ze samej szczerej litości.  Biedny król!  myślała sobie  nie całował już tak dawno, że grzech by mu bronić się było!"
A tymczasem w całym zamku roiło się od życia i gwaru. Kury piały po kurnikach, psy wyły radośnie w budach, konie w stajniach rżały, zbudzeni z niewidzialnego zaklęcia dworzanie krzątali się na wszystkie strony.
 Patrz, ileś dobrego uczyniła poświęceniem twoim!  rzekł król, wyprowadziwszy dziewczynę z ogrodu  ale to jeszcze nie wszystko.
109
Z tymi słowy wywiódł ją za bramę wjezdną, gdzie przed godziną jeszcze las dziki porastał: teraz na miejscu jego wznosiło się miasto wspaniałe, po którego ulicach weselące się przeciągały tłumy.
Za niedługo cała ludność miasta z chorągwiami, wieńcami, bębnami, trąbami przyszła na zamkowy podwórzec dziękować Jadwisi za wybawienie swoje i rzuciła się jej pokotem do nóg, pieśni na cześć jej śpiewając. Jadwisi od niebiańskiej radości łzy całą twarz zalały i, padłszy na kolana, dziękowała gorąco Bogu, że jej łaską swą tyle ludzi dozwolił wybawić spod władzy złej mocy.
Nazajutrz złocisty okręt królewski odpłynął spiesznie za morze po kupca i starszą jego córkę, z zaprosinami na wesele. A kiedy szczęśliwie przybyli, co to było za wesele! Cztery tygodnie trwały gonitwy i łowy na ziemi i na morzu, na koniach i na łodziach dziwnych, do smoków podobnych. A co to były za uczty dzień w dzień!... wam, sytym, mówić nie warto, a mnie, głodnemu, byłby próżny żal.
Młody król i królowa żyli potem z sobą szczęśliwie i długo  a jeżeli nie pomarli, to pewnie dotąd jeszcze żyją.
32. Jaś Grajek i królowa Bona
Powiastka z baśni gminnej w Mazowszu
Było to w jedne śliczną noc styczniową. Mróz, który od kilku tygodni się srożył i Narew grubym okrył lodem, sfolgował właśnie nad wieczorem, a leciutki śnieżek pokrył ziemię. Powietrze było zupełnie ciche i tak łagodne, iż po siarczystych mrozach zdawało się ciepło jak na wiosnę. Księżyc, chociaż niepełny, przyświecał jasno, a w jego blasku zlodowaciałe drzewa i suche badyle polnych chwastów iskrzyły się jak gdyby ze srebra i brylantów samych złożone.
Mogło być około północy, gdy Jaśko Grajek wracał po lodzie zza Narwi do domu, bo jakoś tej niedzieli rychlej się skończyły nizli zwykle tany w karczmie, w której grał właśnie. Był to sobie
no
rześki, dwudziestoletni parobczak, z rzemiosła swego pastuch bydła w Aomżycy, a z zamiłowania grajek. Chodząc za stadem swoim przez lata całe ze skrzypkami nieodstępnymi, tak się doskonale wygrywać na nich wyuczył, że aż rozkosz było słuchać. Toteż, choć młody, poczynał już mieć sławę w okolicy, dziewki uśmiechały się do niego radziej niż do drugich parobków, a gdzie było wesele albo tany w pobliżu, trudno się obyło bez Jasia.
Otóż tedy powracał sobie po lodzie z karczmy do domu, a że mu jeszcze czmerało parę kieliszków w czuprynie, wygrywał sobie po drodze to wesołe, to rzewne piosneczki, jak mu która na myśl przychodziła. Właśnie, przeszedłszy szczęśliwie przez rzekę; mijał pagórek, na którym kiedyś stało zamczysko królowej Bony*, gdy wtem stał się przed nim dziw, który go od stóp do głów przejął mrowiem. Tuż przed oczyma jego rozwarła się nagle jedna ściana pagórka i z ciemnego jej otworu ukazała się piękna pani, wystrojona jak na święto, cała od złota i klejnotów. Jaś, choć mu w głowie czmerało, widział, że to coś nie po ludzku się dzieje. Chciał się przeżegnać, ale mu smyczek przeszkodził, zawołał więc tylko na głos:
 Wszelki duch Pana Boga chwali!
 I ja Go chwalę  pokornie i rzewnie odpowiedziała strojna pani  choć nim oglądać Go stanę się godną, wieki, wieki jeszcze miną!  z cichym dodając westchnieniem.
Jaśko, skoro tylko pierwsze słowa jej posłyszał, uspokojony, że nie z diabłem ma do czynienia, nie dając na resztę uwagi, zdjął czym prędzej z głowy baranią czapkę i kłaniając się nią do nóg, zaczął prawić:
 A toć mi wybaczcie, imościulu, żem się was wyląkł gdyby czego złego... Ale dalibóg  bo i skąd się też imość o tej porze tutaj wzięła?... Albo, pfu! czym ja pijany, czy co? Czyć mi się to jeno widzi, że to my tutaj nad Narwią, w szczerym polu  a to ot, że niby zamkowa góra  hę?
 Dobrze ci się widzi, mój człowieku. Toć to jest zamkowa góra, a ja nieszczęsna ta królowa Bona, com na niej kiedyś mieszkała!... Ach, ciężko się nagrzeszyło, ciężko też pokutuje teraz! W zapadłym zamczysku moim dręczą mnie i poniewierają złe duchy; tylko ta jedna godzinka przed północą, o której
111
za życia, bywało, pacierz mawiałam, wolna mi od mąk zostaje... Ale co ci o tym prawić! Choćbyś chciał, pomóc mi nie zdołasz... Oto uczyńże przynajmniej jedno, co możesz. Słyszałam, jakeś, idąc, śliczne wygrywał piosneczki, zagrajże i mnie z jedne, ze dwie jakie, to zapomnę choć na chwilkę o mojej srogiej niedoli.
To mówiąc zjawisko niewieście spojrzało Jankowi w oczy tak miłosiernie prosząc, że chociaż dowiedziawszy się o jej godności, rad był wziąć nogi za pas i drapnąć do domu, nie mógł się oprzeć milczącemu błaganiu i podstroiwszy skrzypce, zaczął grać jej k'woli śliczną piosenkę:
Choćbyś ty jezdził we dnie i w nocy, Choćbyś wyjezdził koniowi oczy,
Tak ja twoją nie będę!
Bona słuchała z zachwyceniem. Ach! Bo i któż by słuchać mógł bez niego tej cudnej mazowieckiej pieśni?  cóż dopiero ona, nieboraczka, co od lat tyluset nie znała innej muzyki, tylko wycia i śmiechy diable? Jaś też grał, co się nazywa, doskonale. Nie umiał ci on wyprawiać smyczkiem po strunach takich dziwnych skoków, jak na przykład dzisiaj niejeden okrzyczany szarlatan, ale od pierwszego dotknięcia skrzypek tak się duszą całą wmyślił w piosnkę graną, że zapomniał o Bonie i strachu, o wszystkim wokoło siebie, wyśpiewując w głębi duszy słowa, których nutę wygrywał. Toteż jednostajna melodia piosenki z każdą zwrotką nabierała nowego wyrazu, ruchu i dzwięku; a kiedy przyszedł w myśli aż do tych słów dziewczyny:
A ja się stanę gwiazdką na niebie, Będę świeciła ludziom w potrzebie.
Tak i ja twoją nie będę!
do nieporównanej odpowiedzi chłopca :
A ja mam litość nad ubogimi,
... To sproszę gwiazdkę z nieba do ziemi 
skrzypki Jasiowe tak czarującym odezwały się głosem, że aż Bonie z czarnych oczu trysnęły dwie jasne łez krynice i dwiema kroplis-tymi strumieniami z twarzy na wznoszące się piersi spadały.
112
 Dzięki ci, dzięki!  zawołała, kiedy skończył  za te łzy, któreś mi wycisnął. Ach, nie pojmujesz sam, ileś mi dobrego sprawił. Azami tymi wyciekło z duszy mojej więcej złego, nizliby ogień czyśćcowy przez cały rok mógł strawić... Ale słyszysz? oto północ bić zaczyna  muszę wracać na pokutę! Bywaj zdrów, a pamiętaj, jeśli kiedy będziesz potrzebował pomocy w jakiej potrzebie, przyjdz, zagraj tylko pod tą górą, a ja wynijdę do ciebie. Nie zapomnij tylko pory: w godzinę przed północą!
Wtem na wieży łomżyńskiej fary zegar uderzył dwunasty raz. Bona skoczyła w czarną czeluść pagórka, która się za nią zawarła, a Jaś posłyszał taki ryk i jęk, i brzęk łańcuchów, że zatykając uszy, pobiegł wystraszony ku domowi, odmawiając z cicha pacierz za zbawienie pokutującej królowej.
*
Słońce poczęło wyżej wzbijać się nad ziemię i ciepławy południowy wiatr powiewał po lesistych Polski płaszczyznach, niosąc na skrzydłach swych młodą wiosnę, otoczoną śpiewnymi chórami skowronków i szczebiotli wy eh jaskółek, ciągnącą za sobą długie wędrownego ptastwa sznury. A w miarę jak ten zgiełkliwy orszak niewidzialnej boginki przebiegał ponad niwami, topniały lody w brylantowe krople i śnieg poczerniały rozpływał się w tysiące drobnych strumyków, brzmiących po kamykach we wtór wiosennego ptastwa świegotowi. Bladozielone łąki stroiły się w pierwsze stokrotki; nagie jeszcze rosochate drzewa radośniejszą już przybierały barwę, zdało się, że pod ich grubą, szorstką korą widać krążenie soków, a długie ich ramiona, poruszane wiatrem przelotnym, nie przerażały już tym kościotrupim stężałych członków chrzęstem, lecz uginając się lekko, miłym odzywały się szumem. Nawet posępna, krzywokonarzysta sośnina, obwiana tchnieniem młodzieńczym wiosny, zdawała się odmładzać żywszą barwą i balsamiczną rozlewała wonność.
Jaś po raz pierwszy wygonił swoje bydełko na świeżą pastwę, na łąki bujne, brzegiem lasu się ciągnące. Zachwycony pięknością bożego świata pochwycił nieodstępne skrzypki i zasiadłszy na próchniejącym pniaku starej jakiejś olchy, patrząc w jasnobłękit-ne ni bo i słuchając tajemniczych głosów, z głębin jego brzmią-
8  Księga bajek, t. IJ
113
cych, wylewał serdeczną muzyką przepełniające duszę błogie uczucia. Biedny Jaś, biedny poeta grajek! Zapomniał na śmierć, że był pastuchem dworskiego bydła. Przez przezroczyste niebo widział Boga w całej chwale i wszechmocy, otoczonego chórami aniołów, i zdało mu się, że sam, stawszy się także aniołem, wygrywał na swych skrzypkach chwałę Przedwiecznemu...
Z marzenia tego zbudził go nagle okrutny, boćkowski kańczug spadający mu gradem ciosów na plecy i ramiona.
 Ha! Psia, chamska duszo niegodziwa!  wrzasnął z konia gruby pan ekonom  tak to pasiesz pańskie bydło? Dam ja ci muzykę, złodzieju!...  i grzmocił batogiem dalej.
Jaś, z bólu i strachu wypuściwszy skrzypki, zobaczył stado swoje rozpierzchnione po pastwisku i po bliskiej oziminie, po kę-pinach i zaroślach, i uchodząc przed niemiłosiernym batogiem, pobiegł je zganiać w gromadę. Rozperzony ekonom tymczasem grzmiał jeszcze długo przekleństwami i grozbami, aż przypomniawszy sobie o czymś innym, pogalopował dalej.
Po kilku godzinach znojnego biegania udało się Jasiowi zegnać wreszcie do kupy wszystko bydło rozpierzchnione, lecz gdy je, zebrawszy, wziął liczyć  o zgrozo!  przekonał się, że czerwonej Aysej nie dostawało. Próżno jej dowoływał, próżno szukał w pobliskich zaroślach, a dalej odchodzić nie śmiał, żeby się wszystko nie rozeszło znowu. Co było robić? Pognał przed czasem stado do dom, a zamknąwszy w oborze, sam odszedł, choćby noc całą szukać straconej jałówki. Ale nie potrzebował trudzić się zbyt daleko, zaledwie przyszedł w pierwszy gęsty zagaj, znalazł poszarpaną świeżo skórę swojej zguby, rogi i kopyta. Czerwoną Aysą wilki zjadły!
Jęknął Jaś na ten widok jak przybity i zdrętwiał cały, myśląc o karze, jaka go czeka.
 Boże, mój Boże!  wołał łamiąc ręce  cóż ja, nieszczęsny, mam począć?... Albo mi się utopić, albo się powiesić!...
Wtem przypomniał sobie Bonę i obietnicę, którą mu uczyniła.  Tonący brzytwy się chwyta", a tak i Jaś, choć go mrowie przechodziło na samo wspomnienie zamkowej góry, odważył się i szedł szukać pomocy u pokutującej królowej.
Stanął u zamkowej góry właśnie w sam czas, bo tylko co była
114
jedenasta wybiła; przeżegnawszy się więc pobożnie i poleciwszy Panu Bogu, począł wygrywać na skrzypkach. Niezadługo otworzyła się przed nim, jak niegdyś, ściana pagórka i Bona w królewskim wyszła stroju.
 No, jak się miewasz, przyjacielu?  zapytała Janka.  Jakoś smutnie ci dziś z oczu patrzy; powiedzże, co ci się stało i jakiej chcesz pomocy.
 Ach, oświecona królowo!  rzekł grajek  stało mi się ciężkie dziś nieszczęście. Zagapił się człowiek, pasąc bydło, a czerwona Aysa tymczasem w las zalazła i wilcy ją pożarli! Poradz, pomóż, zlituj się, miłościwa pani, bo mi się chyba utopić przyjdzie!
 Nie rozpaczaj no tylko przed czasem, chętnie ci dopo-mogę. Jałówki wprawdzie zjedzonej do życia nie wrócę, ale dam ci tyle pieniędzy, żebyś albo inną kupił, albo panu ją zapłacił. Ileż, myślisz, będzie ci trzeba?
 Ano, Icek dawał panu za nią ośm talarów, ale pan nie chciał inaczej tylko dziesięć. Jeszcze sam zapowiedział:  Pamiętaj, Jasiek, możesz oddać Ickowi czerwoną, jak ci zapłaci dziesięć talarów". Ale Icek, na moje nieszczęście, nie przyszedł.
 Dobrze tedy  mówiła Bona ja ci dam dziesięć talarów, a będziesz mógł powiedzieć, żeś bydlę sprzedał, ale po pieniądze sam sobie iść musisz do lochu. Stoi tam jedna kadz talarów, to sobie odlicz, co ci ich potrzeba. Pamiętaj tylko, żebyś ani na włos nie brał więcej, bobyś popadł w moc złego, a na to ja nic bym ci nie mogła już pomóc.
Jasiowi nie było miło, że sam musi lezć w głąb góry, ale że nie miał innego wyboru, zebrał całą odwagę do serca i poszedł. Czarnym, krętym korytarzem zaszedł do ogromnej piwnicy, w której od srebra, złota i drogich kamieni widno było gdyby w dzień. Pod jedną ścianą stała kadz szeroka, pełna pod wierzch bitych, błyszczących talarów. Jaś drżącą ręką odliczył ich sobie dziesięć  przeliczył jeszcze raz drugi, czy nie wziął przypadkiem za wiele, i schowawszy je dobrze za nadrą, pobiegł, nie oglądając się, na powrót. Wydostawszy się na wolne powietrze, odetchnął, jakby się na świat na nowo narodził, a podziękowawszy serdecznie Bonie, wrócił szczęśliwie do domu.
115
*
Bieda nigdy nie przychodzi sama. Jak się raz zacznie, to idzie jedna za drugą jak pacierze w różańcu. Wkrótce po stracie jałoszki zdarzyło się Jaśkowi nowe, gorsze sto razy, nieszczęście: zakochał się biedaczysko. Jeszczeć, że się zakochał, może by to i nie było tak zle bardzo, boć powiadają, że to nawet czasem na dobre bywa; ale licho go skusiło zakochać się w Małgoli, córce młynarzowej z łomżyńskiego przedmieścia.
Taka panna młynarzówna dla ubogiego grajka wiejskiego jest tak w stosunku, jak na przykład jaka hrabianka albo bogata dziedziczka względem niemajętnego artysty albo literata. Schlebiało jej to, że Jaś, dorodny chłopak i lubiony od tylu dziewek, był jej uniżonym służką, nawet nie szczędziła mu czułych spojrzeń i uśmiechów; ale Jaś, nie w ciemię bity, widział dobrze, że to wszystko kobieca obłuda, że by go sto razy oddała za pierwszego lepszego wiercipiętę z miasta... Stary Grzegorz, gajowy, stryj jego, widząc, jak srodze się miłością swą martwił, mówił doń nieraz:
 Ej, Jasiu, Jasiu! Niechaj ty młynarzównej! Co ci za licho w łeb wlazło? Czy to nie masz tylu ślicznych dziewek, co za tobą przepadają, żeby się tamtej wpraszać? A gdyby cię nawet i kochała, gdybyś się z nią nawet ożenił, choćby ci też i najlepszą żoną była, to wierz staremu  kością w gardle stanąłby ci tatuś i matusia, nadęci bracia i siostry, bo to wszystko ta takie głupie, że by się miało za coś lepszego od ciebie. Daj jej pokój, mówię tobie, ot, wiesz co, wyswatam ci Wojciechowa Jagnę albo Kaśkę po Jędrzeju?...
Ale zakochanemu prawić, ażeby dał pokój, to tak jakbyś choremu chciał odradzić, żeby nie miewał gorączki. Jaś wiedział tylko jedno: że bez Małgoli żyć nie może, a co dalej będzie, nie myślał. Od kłopotu i zmartwienia zaczął wreszcie chudnąć i blednąc.
 Oho  pomyślał sobie  zle! Jak wychudnę i zbiednieję, będzie jeszcze trudniej z dziewczyną. Cóż ja, nieszczęsny, mam począć? Ha! Dziej się wola Boża! Pójdę na poradę do Bony, czy mi co nie pomoże".
I w rzeczy, Bona znalazła mu radę (bo ponoć za życia swego nieraz tego sama próbowała).
116
 Chcesz, żeby cię twoja dziewka kochała? Sposób łatwy na to  rzekła  złap żywego nietoperza, włóż go w nowy garnek i obwiąż rzeszociskiem, a potem o północy zagrzeb w mrowisku. Tylko pamiętaj, odchodząc nie oglądaj się, boby ci się złe zdarzyć mogło. Nazajutrz idz do mrowiska, a znajdziesz w garnku kościane widełki i grabki; którą dziewczynę zechcesz, żeby cię kochała, przyciągnij ją skrycie ku sobie grabkami, a nie będzie mogła żyć bez ciebie, która ci zaś niemiła, a wdzięczy się k'tobie, odepchnij ją jeno widełkami, to będziesz miał spokój od niej.
Uradowany Jaś złotą radą królowej odszedł, po tysiąc błogosławiąc ją razy. W kilka dni złapawszy nietoperza, uczynił wedle jej nauki, a w niedługi czas stało się, że wszystkie dziewki, co za nim kiedyś szalały, teraz ani spojrzały na Jasia; Małgorzata zaś młynarzówna na śmierć się w nim rozkochała.
Ale tu jeszcze nie był koniec jego kłopotów. Kiedy przyszło do oświadczyn, rodzice dziewczyny rozśmieli się mu w żywe oczy, że taki gołota chce posażnej ich córki, a choć kochająca Małgosia płakała i rozbijała się prosząc u nóg ich, stary młynarz, jak kamień twardy, zaklął się, że jeśliby ją wydał kiedy za chłopa, to chyba tylko za gospodarza albo gospodarskiego jedynaka. Cóż mógł biedny Jaś poradzić? Musiał znosić cierpliwie wymówki stryj owe, że go na próżno w swaty na hańbę wyprawił; urągowisko chłopaków i dziewek, że chciał lezć wyżej, niż podrósł, a co najgorsza patrzeć na łzy i smutek swojej Małgoli. Gdy kilka tygodni tak przeszło, a nie było nadziei, żeby młynarz dał się zmiękczyć, Jasiek wspomniawszy sobie skarby niezmierne pod zamkową górą, postanowił raz jeszcze udać się o pomoc obiecaną do Bony.
*
Podług zwyczaju Bona przyjęła Jasia łaskawie, pytając, czego by potrzebował.
 O, wielmożna królowo!  począł Jaś kłaniając się do ziemi  a dyć to jeszcze nie koniec utrapieniu memu!... Prawdać, Małgola mnie kocha, choćby w ogień za mną wlecieć, ale cóż, kiedy jej ojcowie wyśmieli się jeno ze zalotów moich, a młynarz zaklął się, że nie wyda jej inak, jak za gospodarza. Cóż ja, biedny
117
sierota, mam począć? Użal się mnie ty, jasna pani, a do końca życia naszego będziem oboje co dzień prosić o pokój wieczny dla ciebie!...
 Z duszy serca, miły Janku, jakom przyrzekła, chętnie ci pomogę  odpowiedziała Bona.  Mów, jak wiele ci potrzeba, ale pamiętaj, mów prawdę, nie żądaj więcej nad słuszną potrzebę, bo łakomstwo ciężki grzech i nie zostaje bez kary.
 A niech mnie Bóg ciężko skarze, jeśli choć o półgroszek za wiele powiem! Oto właśnie o granicę jeno od nas jest na sprzedaży gospodarstwo po kołodzieju Jakubie, co w łońskie lato utonął, za okrągłe czterysta talarów. Gospodarstwo jak z płatka wywinął, wszystkie porządeczki i bydełko śliczne; żebym je tylko mógł kupić, młynarz sam by mi się prosił z Małgolą.
 Idzże, wez sobie z lochu te czterysta talarów, ale nie zapominaj, com cię ostrzegała: nie tykaj nic ani na włos więcej, bobyś to drogo przypłacił.
Tą rażą już bez takiej trwogi wszedł Jaś do piwnicy, gdzie stały skarby zaklęte, i odliczył swoje czterysta bitych. Odchodząc z nimi obejrzał się ciekawie dokoła: Mój Boże! Co tu śliczności! Nie na jedno wzięła go ochota, ale przecież przemógł siebie i już był u samych drzwi korytarzowych, gdy wtem potknął się o coś na drodze.
Przeklęte biesy, co skarbów tych pilnowały, uradziły się na Jasiową zgubę  i patrzcie, wiedziały, psie wiary, czym skusić Mazura!...
Schyliwszy się grajek zobaczył parę nowiusieńkich butów, z zawijanymi cholewami, wysmarowanych słoniną, że się aż świeciły, z calowymi u obcasów podkówkami. Czego nie mogło srebro i złoto, tego dokazały buty. Jaś, ułakomiony, począł się namyślać, czyby je wziąć, czy lepiej nie brać... Popatrzył troskliwie po wszystkich kątach, czy gdzie nie siedzi jakie licho zaczajone, ale nic widać nie było.
 Ej  pomyślał sobie  tylko aby przymierzę, czyby mi też były wraz"...  i położywszy miech z talarami na ziemi, zrzucił swoje zszarzałe chodaki, a nazuł nowe buty na nogi.
Wtem na kościele w mieście poczęła bić dwunasta godzina i Bona wbiegła do podziemia.
118
 Spiesz! Uchodz! - zawołała  za chwilę zamknie się góra!...
A wystraszony Jaś, o wszystkim zapomniawszy, pobiegł wydostać się na świat żywy.
 Szczęśliwej drogi w nowych butach  zahuczał za nim z głębi głos okropny, zmieszany z piekielnym śmiechem, od którego aż cała zatrzęsła się góra. Jasiowi włosy na głowie powstały, aż wtem poczuł nagle, że go w nogi pali, jakby je miał włożone w płonącym zarzewiu... Przerażony, chciał zrzucić diabelskie buty, ale rozpalona smoła tak do ciała przylgnęła, że ich oderwać nie było rady... Rycząc i jęcząc od bólu padł nieszczęśliwy grajek na ziemię, wijąc się jak wąż wśród piekielnych męczarni.
Z rankiem nazajutrz ludzie przechodzący w pole znalezli Jasia Grajka omdlałego przy zamkowej górze. Z przestrachem zobaczyli, że obie nogi jego po kolana na węgiel były spalone i rozsypały się całkiem, kiedy go z ziemi podnosili. Zanieśli biedaka do Aomży do szpitala, gdzie go doktorzy ocucili i pomału do zdrowia przyprowadzili. Ale na całe życie zostawszy kaleką, musiał potem, czołgając się na czworakach od wsi do wsi, żebrać kawałka chleba, śpiewając przy swoich skrzypkach pode drzwiami u ludzi; nieszczęśliwa zaś Małgosia od żalu i zgryzoty wrychle Bogu ducha oddała.

Antoni Józef Gliński
33. O królewnie zaklętej w żabę
Był sobie król i miał trzech synów. Król był staruszek, a synowie dorodni, przywołał więc ich do siebie i rzecze:
 Dziatki moje najmilsze, sokolęta moje najulubieńsze! Dopełniają się moje lata, dobiega godzina życia doczesnego! Trzeba mi królewskie brzemię jednemu z was powierzyć, bo starość nie radość: oczy zle widzą, uszy zle słyszą, a głowa cięży ku matce ziemi... A że w królestwie naszym jest taki zwyczaj, że bezżenny panować nie może, chciałbym więc, abyście wkrótce się pożenili, a który lepszą wybierze żonę, ten następcą moim będzie. Idzcież i bez żon do domu nie wracajcie.
 Królu i ojcze  odpowiedzieli królewiczowie  jesteśmy gotowi spełnić twoją wolę, ale jakże, młodzi i niedoświadczeni, mamy sami, bez przewodnictwa ojca, odważać się na wybór żon dla siebie?
 To też, dziatki, będzie próba waszego rozumu, a kto jej godniej odpowie, przekona, że wart tak wielkiej nagrody.
Królewiczowie po sobie spojrzeli, pogadali, poradzili się i za zezwoleniem króla postanowili zasięgnąć zdania radców królewskich.
Nazajutrz więc rano obwoływacz rozkazów królewskich po ulicach stolicy chodzi i, swoją piersią potężną trąbiąc w trąbę mosiężną, po każdym przystanku woła:
Rady panowie, senatorowie!
Ze snu słodkiego wstawajcie;
I co wam powiem królewskim słowem,
Słuchajcie, pilnie słuchajcie!
Nim promień słońca oświeci gońca,
Zbierzcie się w jedną gromadę;
I z sobą zgodni, łask króla godni,
Spieszcie do niego na radę.

120
Radcy królewscy w szaty godowe przybrani na radną salę przybyli, długo się, długo radzili i kiedy swe zdania objawili, okazało się, że co głowa, to rozum, a czyj lepszy, Bóg chyba wiedzieć to raczy.
Różnością zdań król zrażony radę do domów rozpuszcza, przywołuje nadwornego mędrca-astrologa i całą tę rzecz na jego sąd zdaje.
Mędrzec po trzykroć się kłania i oświadcza, że ponieważ śmierć i żona od Boga przeznaczona, zatem wybór żon dla królewiczów najlepiej zdać na losy.
I wprowadza królewiczów na wysoką wieżę pałacową, i rzecze do nich:
 Naciągnijcie, królewiczowie, wasze łuki, połóżcie na cięciwy ostre strzały, a za danym hasłem strzelicie w trzy różne strony: gdzie którego strzała padnie, tam będzie jego sądzona i tam pojmie sobie żonę.
Królewiczowie usłuchali, obok siebie stanęli, łuki swoje napięli, w trzy różne strony zmierzyli: starszy na miejskie pałace, średni na wiejskie dwory, a najmłodszy na kwieciste łąki.
Strzała królewicza starszego utkwiła w oknie jednego z miejskich' pałaców, gdzie spotkał piękną i strojną senatorównę; wziął ją za żonę.
Średni królewicz znalazł swoją strzałę w bramie wiejskiego dworu, na którego ganku ujrzał siedzącą piękną pannę, córkę zamożnego pana; poprosił o rękę, ożenił się i do stolicy z nią odjechał.
Najmłodszy królewicz przeszedł gaj zielony, przepłynął w łódce jezioro głębokie i ujrzał swą strzałę na środku bagna, a na niej zielona żabka siedziała i wprost na królewicza patrzała.
A bagno było tak grząskie i niedostępne, że żadnym sposobem nie mógł dostać swej strzały, siadł więc u brzegu i płacze.
 Czego płaczesz, królewiczu?  odezwała się żabka.
 Jakże nie mam płakać, kiedy strzały, na której siedzisz, dostać nie mogę, a bez niej do domu wracać nie śmiem.
 Wez mię sobie za żonę, a ja ci wnet podam strzałę.
 Jakże to być może, żabko?
 Tak się jednak pewnie stanie, żabka twą żoną zostanie!
121
Bo przyznaj się, przyjacielu, żeś strzelił z wieży w tym celu, by ci lotna twoja strzała wierną żonę ukazała  masz więc we mnie!
 Rozumnaś, jak widzę, żabko, bo i to wiesz, co się stało, i odpowiadasz rymami jakby poeta jaki; powiedz więc sama, jak mogę wziąć cię za żonę, jak ojcu ciebie pokazać i co na to ludzie powiedzą?
 Przynieś mię skrycie do twego mieszkania i nie pokazuj nikomu, a wszystkim mów, żem wschodnich krajów mieszkanka, cudnej urody sułtanka i chcę, by prócz męża żaden ni mężczyzna, ni kobieta nie widzieli mię, i kwita.
Pomyśli! królewicz, pomyślił, wreszcie zdał się na wolę bożą; podaną strzałę wziął od żaby, ją samą do kieszeni wsadził, zaniósł do swego mieszkania i, westchnąwszy, spać się położył.
'Nazajutrz król dowiedział się od dworzan, iż wszyscy trzej królewicze z wyprawy po żony wrócili, kazał więc ich przywołać ku sobie.
 Cóż, miłe dziatki, czyście z żon waszych radzi?
 Radzi, królu i ojcze!
 Cieszcie się więc, dziatki, a tymczasem obaczymy, którego wybór lepszy, któremu Bóg moje berło przeznaczył. Oto na pierwszy raz, niech każda z moich synowych wytcze na jutro po dywanie, a której będzie piękniejszy, tej przed innymi przyznam pierwszeństwo,
Pospieszyli do żon swych starsi królewiczowie, poszedł za nimi i młodszy królewicz, a przybywszy do domu, zamyślił się głęboko i płakać zaczął.
 Czego płaczesz, królewiczu?  zapytała żabka.
 Jakże nie mam płakać  ojciec kazał, by wszystkie trzy jego synowe, a nasze żony, po dywanie do jutra wytkały, a której będzie piękniejszy, tej ma przyznać pierwszeństwo. Żony moich braci już pewnie pracują koło nich, a ty, żabko, choć umiesz strzałę podawać i po ludzku mówić, potrafiszże dywan wytkać?
 Nie lękaj się o mnie, przeżegnaj się i zaśnij, a nim się przebudzisz, dywan gotów będzie.
Królewicz usłuchał, położył się i zasnął.
122
A żabka na okno wskoczyła, na tylnych łapkach stanęła i tak zanuciła:
Wiatry wiejące, wiatry szumiące,
Z czterech stron świata pospieszcie!
I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie
Na skrzydłach waszych przynieście:
Parę run cieniutkiej wełny,
Cudnych kwiatów koszyk pełny,
Z głębi mórz złotego piasku
I pereł rzadkiego blasku,
Tak abym dywan wzorzysty,
Cudnie lśniący i kwiecisty,
Przez jedną dobę wytkała
I do rąk lubemu dała.
Zaszumiały i zahuczały wiatry i po promieniach słońca spuszcza się do pokoju siedem pięknych dziewic niosąc w koszyczkach różnobarwną wełnę, kwiaty, perły i wszystko, co potrzeba; oddają głęboki pokłon żabce i w kilka minut czarującej piękności dywan wytkały, ukłoniły się i uleciały.
Tymczasem obie żony starszych królewiczów chcą popisać się przed królem i każda swemu mężowi koronę zapewnić pragnie; nakupowały różnokolorowych włóczek, wybrały najpiękniejsze desenie i z największym pośpiechem u krosienek pracując, nazajutrz dywany swe ukończyły i mężom swym oddały.
Królewiczowie nazajutrz do króla przybyli, piękne dywany swych żon przed nim rozwinęli i stoją w milczeniu, czekając, co powie.
Król na jeden i drugi dywan spojrzał, a gdy najmłodszej synowej rozwinął, zdumiał się i zawołał:
 Oto mi dywan, jakiegom jeszcze nie widział, a jednak mam ich tyle! Najmłodszej mojej synowej pierwszeństwo przyznaję, ale trzeba drugą jeszcze próbę wykonać.
I kazał król, ażeby nazajutrz synowe po pierogu upiekły, a której będzie smaczniejszy, tej przed innymi przyzna pierwszeństwo.
Dwaj starsi królewiczowie smutni do żon swych odeszli, a najmłodszy, pierwszym powodzeniem uradowany, chętniej już do swojej żabki powracał, ale przybywszy zamyślił się i wzdychać zaczął.
123

swojej żabki powracał, ale przybywszy zamyślił się i wzdychać zaczął.
 Czego wzdychasz, królewiczu?  zapytała żabka.
 Jakże nie mam płakać! Ojciec nową próbę zadał i już nie wiem, czy uda się jak pierwsza, bo czyż potrafisz pieróg upiec?
 Bądz o to spokojny, przeżegnaj się i zaśnij, a jak się przebudzisz, weselszej myśli będziesz.
Królewicz usłuchał, położył się i zasnął, a żabka na okno wskakuje, na tylnych łapkach staje i cienkim głosem śpiewa:
Wiatry wiejące, wiatry szumiące,
y czterech stron świata pospieszcie!
I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie
Na skrzydłach waszych przynieście:
Z jasnego słońca
W miarę gorąca, Z rosy perlącej Wody ciekącej,
Z kwiecistej błoni
Przecudnej woni,
A z bujnych ziarek
Mąki pięć miarek 
Bym, jak przyrzekła,
Przez noc upiekła Pieróg dla swego Męża lubego.
Zaszumiały i zahuczały bujne wiatry i po promieniach słońca spuszcza się do pokoju siedem pięknych dziewic, każda w ręku trzyma koszyczek, a w tych koszyczkach były: mąka, woda, wonne przyprawy i różne przysmaki; oddały głęboki ukłon żabce i w kilka minut upiekły pieróg, znowu się jej ukłoniły i na powrót po promieniach słońca uleciały.
Nazajutrz trzej królewiczowie do króla przybyli i każdy swój pieróg okazał.
Dobre były obu starszych synowych króla, ale kiedy pieróg najmłodszej skosztował, zdziwiony zawołał:
 Oto pieróg, co się zowie! Lekki jak puch, pulchny jak dłoń, biały jak śnieg, a tak smaczny, że porównać z niczym nie
124
można! Widać, żeś, mój synu najmłodszy, najlepszy wybór zrobił, ale obaczym jeszcze.
Dwaj starsi królewiczowie odchodzą zasmuceni, a najmłodszy, pełen radości, do domu powraca, żabkę swą na dłoń chwyta, pieści ją, muska, całuje i na koniec zapytuje:
 Powiedz mi, proszę, jak mogłaś, będąc żabą, tak śliczny dywan wytkać, tak smaczny pieróg upiec?
 Bo nie jestem, królewiczu, tym, czym mnie widzisz; jam także królewna i moja matka królowa, znana pod imieniem czarnoksiężny Światłowidy; a że bardzo wielu ma nieprzyjaciół, którzy, nie mogąc jej szkodzić, chcieli na mą zgubę godzić, przymuszona zatem była, kiedym siedem lat liczyła, zamienić mię w żabę; i oto na wierzchu lub na dnie siedem lat przebyłam w bagnie, z którego mię tu przyniosłeś. A pod tą powłoką żaby, takie kraszą mię powaby, że ani oko widziało, ani ucho słyszało! Póki jednak moja matka wszystkich swych nieprzyjaciół ze świata nie zgładzi, poty dla bezpieczeństwa w tej żabiej skórze zostawać muszę, bądz więc cierpliwym, nim mię matka o minionym niebezpieczeństwie nie uwiadomi, a wtedy na własne oczy swoje ujrzysz cudne wdzięki moje.
Gdy to żabka mówiła, wchodzi dworzanin pałacowy od króla, by zaraz najmłodszy królewicz i jego bracia z żonami swymi udali się do pałacu, gdzie król z ucztą i gośćmi na nich czeka. Królewicza przeraził ten rozkaz i nie wiedział, co począć.
Spostrzegłszy to żabka rzekła:
 Bądz dobrej myśli, królewiczu, i nie trać odwagi! Idz naprzód jeden do twego ojca i bądz o mnie spokojny; a jak zaczną się pytać, dlaczego mnie nie ma, a naówczas deszczyk prószyć zacznie  powiesz, że twoja żona wnet przybędzie, bo już się rosą majową myje; a gdy błyskawica błyśnie, powiesz, że się stroję; a gdy zagrzmi  że już jadę.
Królewicz, ufając żabce, uspokoił się i do pałacu poszedł, a tymczasem żabka znowu na okno wskoczyła, na tylnych łapkach usiadła i cienkim głosem zanuciła:
Wiatry wiejące, wiatry szumiące,
Z czterech stron świata pospieszcie!
I wszystkie tłumnie pędząc wprost ku mnie
125
Na skrzydłach waszych przynieście:
Mą piękność cudną,
Młodość ułudną,
I wszystkie moje
Kosztowne stroi e,
Abym mojego
Męża lubego
Mile zdumiła,
Wzrok zachwyciła,
I w sercu jego
Miłość wznieciła.
Zaszumiały i zahuczały bujne wiatry i po promieniach słońca spuściło się do pokoju siedem dziewic cudnej piękności, a były to służebne panny zaklętej w żabę królewny, kiedy była jeszcze u swej matki; wszystkie nisko się jej pokłoniły, trzykroć naokoło ją obeszły i jakieś tajemnicze słowa wyrzekły.
I oto żabia skóra opada, a pośród siedmiu panien stoi cud piękności, prześliczna córa Światło widy, jakiej ani oko widziało, ani ucho słyszało, i stojąc wdzięcznie się uśmiecha, promieniami słońca patrzy, wonią róż oddycha!...
Tymczasem najmłodszy królewicz przechadza się po salach królewskich, pełnych przepychu i gości, gdzie już i starsi kró-lewiczowie z pięknymi żonami przybyli, a król, witając je uprzejmie i sadząc obok siebie, najmłodszego syna pyta:
 A gdzież jest najmłodsza synowa?
I deszczyk wnet prószyć zaczął, a królewicz odpowiedział:
 Moja żona niedługo przybędzie, bo się już rosą majową myje.
Wkrótce na niebie błysnęło, że aż pałac oświeciło, a najmłodszy królewicz zawołał:
 Żona moja już się ubiera!
A gdy zagrzmiało, pobiegł ku drzwiom wołając:
 Żona moja już jedzie!
Otworzyły się podwoje, a na królewskie pokoje jakby słońce zaświeciło, jakby tysiąc róż tchnęło! Weszła piękność niesłychana, najmłodsza króla synowa, jakiej ani oko widziało, ani ucho słyszało! Wszyscy stanęli zdumieni, tylko starsze synowe zbladły, a ich mężowie zadrżeli.

126
'
Król nie posiadał się z radości, że jego ulubieńcowi, najmłodszemu synowi, dostała się taka piękność, że kiedy na nią poglądał nieboszczki swej żony żywy obraz widział.
A najmłodszy królewicz widokiem swej żony tak był zachwycony, że ją tylko jedną widział, ją tylko jedną słyszał.
 Powiedzże mi, mój synu  zapytał go król na stronie  dlaczegoś mi nie mówił, że ci takie szczęście Bóg zdarzył?
Tu mu królewicz na ucho wszystko opowiedział, a król, wysłuchawszy, tak poradził:
 Idz wnet, synu, do domu, znajdz żabią skórę, którą pewnie zostawiła, rzuć ją na ogień i prędko powracaj; będzie musiała pozostać taką, jaką jest dopiero.
Królewicz ojca usłuchał, żabią skórę odszukał, rzucił ją w ogień  w trąbkę się zwinęła, zasyczała i spłonęła.
Nie tak się stało, jak król myślał, bo piękna królewna, żona najmłodszego królewicza, kiedy za powrotem swej żabiej skóry nie znalazła, niespokojna biegać zaczęła, rzewnymi łzami zapłakała, a gdy królewicz prawdę wyznał, przerazliwym głosem krzyknęła, z zanadrza zieloną makówkę wyjęła, na królewicza ją cisnęła  królewicz legł snem ujęty, a sama na okno wskoczyła, pieśń swoją wiatrom zanuciła, w kaczkę się przemieniła, kwaknęła i uleciała.
Nazajutrz królewicz, gdy się obudził i królewny nie znalazł, wpadł w smutek i rozpacz i gorzko płakał.
Ale co tu smutek i płacz pomoże? Otarł więc łzy, przeżegnał się, na dzielnego konia wskoczył i puścił się w świat szeroki, pytając się wszędzie o królestwo królowej Światłowidy, gdyż sądził, że królewna do matki uciekła.
Jedzie królewicz, jedzie  nie tydzień, nie miesiąc i nie rok może  i wjeżdża na koniec na pole, całe kwitnącym makiem zasiane, a sen go tak opanował, że gwałtem prawie trzymał się na siodle, i gdy ujrzał w dali chatkę na kurzych nóżkach, domyślił się, co to znaczy, wyprostował się na koniu i zawołał:
Domku, domku, porusz się Na kurzych nóżkach pod spodem; Do lasu tyłem odwróć się, A do mnie stań przodem.
127
Chatka na kurzych nóżkach zaskrzypiała, poruszyła się i obróciła drzwiami do królewicza.
Wchodzi do niej królewicz i znajduje Babę Jagę: kądziel przędzie, piosnkę nuci, a w myślach projekty układa.
 Jak się masz, królewiczu, co tu [cię] do mnie przywiodło? Królewicz całą prawdę jej opowiedział, a ona mu na to:
 Mądrześ postąpił, żeś szczerą prawdę wyznał, za to ci pomogę, ile mogę. Znam twoją narzeczoną, piękną córę królowej Światło widy; przylata ona do mnie co dzień w postaci kaczki i oto tu siada; siądz więc pod stołem, przykryj się obrusem i wypatruj dobrej chwili, a gdy kaczkę schwycisz, dobrze ją trzymaj, choć się w różne postacie będzie przedzierzgać; jak się zmorduje, stanie się wrzecionem, wtedy przełam ją na pół, a ujrzysz to, za czym gonisz, i już zawsze twoją zostanie.
Wkrótce kaczka przyleciała, przy Babie Jadze usiadła, piórka swe dzióbkiem przebierać zaczęła, a królewicz cichaczem coraz bliżej podpełza i razem chwycił za skrzydło; kaczka zakwakała, skrzydłami zatrzepała i rwać się z rąk zaczęła, ale widząc, że to na próżno, zaczęła się przemieniać, to w gołębia, to w jastrzębia, wreszcie w syczącego węża, którego królewicz przeląkł się, z rąk wypuścił, a ten znowu kaczką stał się, kaczka głośno zakwakała i przez okno uleciała.
Królewicz błąd swój poznał, ale już było po czasie, a Baba Jaga wrzasnęła:
 Cóżeś zrobił, niebaczny! Na zawsze spłoszyłeś ją ode mnie, ale że to twoja narzeczona, muszę ci dać inny sposób: masz oto kłębek nici, gdy stąd wyjdziesz, rzuć go, a gdy się pokoci, idz za nim, trafisz do mojej siostry, a tam się o reszcie dowiesz.
Królewicz się ukłonił, wyszedł, rzucił kłębek i puścił się za nim, a idąc tak dnie i noce stanął przed domkiem na kurzych nóżkach, do którego przemówił:
Domku, domku, porusz się Na kurzych nóżkach pod spodem; Do lasu tyłem odwróć się, A do mnie stań przodem.
128
Domek odwrócił się drzwiami, a królewicz wbiegł do chatki zadyszany i, spostrzegłszy drugą Babę Jagę, wszystko jej roz-powiedział.
 Skryj się pod ławę  zawołała Baba Jaga  bo twoja narzeczona już leci.
Przyleciała kaczka jak pierwej, złapał ją królewicz za skrzydło, kwaknęła, z rąk się targnęła, przemieniła się w indyka, z indyka w psa, z psa w kota, z kota w piskorza, z rąk się wyśliznęła i przez okno uleciała.
Królewicz zaczął był rozpaczać, ale Baba Jaga za to go ofuknęła, inny kłębek nici dała i puścił się znowu za nim, z tą co i pierwej ochotą, ale z silniejszym postanowieniem, by to, co mu do rąk wpadnie, nie wyrwało się tak snadnie, i ułożył plan taki: jeśli królewna ukaże się ptakiem, chwycę za oba skrzydła, jeśli płazem  za głowę, a gdy rybą  za skrzele.
I przed trzecim domkiem na kurzych nóżkach stanął, i zawołał :
Domku, domku, porusz się Na kurzych nóżkach pod spodem; Do lasu tyłem odwróć się, A do mnie stań przodem.
Obrócił się domek, wszedł królewicz, ukłonił się starej i siwej Babie Jadze, oświadczył ukłony od dwóch jej sióstr młodszych, opowiedział wszystko i o radę, i pomoc prosił.
 Na cóż było robić na przekór swej rozumnej żonie?  odezwała się Baba Jaga  widać, ona lepiej wiedziała, na co się jej żabia skóra przydała; a ty za jej piękność chciałeś zaraz oklaski świata zjednać, by pózniej zamiast kwiatka ściskać w objęciu purchawkę  ale otóż i ona leci!
Królewicz zerwał się i pod ławę skoczył.
Przyleciała kaczka, u nóg Baby Jagi siadła, a królewicz zręcznie podpełzł i za oba skrzydła ujął.
Targnęła się kaczka raz i drugi, królewicz trzyma i czeka tylko, czy się w węża lub piskorza nie przemieni, by chwycić stosownie; ale królewna poczuła, jaki go duch ożywiał, nie czekając więc długo, stała się wrzecionem... Królewicz chwycił je w obie ręce i o kolano złamał  patrzy, aż zamiast końców zła-
9  Księga bajek, t. II
129
manego wrzeciona trzyma rączki królewny, swojej narzeczonej, a ta skromnie przed nim stoi, mile mu w oczy patrzy i słodko się uśmiecha!...
I przyrzekła królewiczowi, że odtąd na zawsze w naturalnej swej postaci wierną mu żoną zostanie, gdyż wrogowie jej matki całkiem wyginęli i nikt już ją prześladować nie będzie.
Uścisnęli się i Z chatki Baby Jagi wyszli, wtem królewna zawołała:
Na usilne me żądanie,
Światłowidy rozkazanie,
Niech tu most natychmiast stanie!
I w mgnieniu oka od domku, przy którym stali, aż do samego ganku pałacu ojca królewicza  ponad góry i lasy, przez morza i rzeki  stanął most, nie most, cudo mostów! Sam kryształowy, poręcze złote, a gałki diamentowe.
Królewna z królewiczem na most ten weszli i królewna rzekła dalej:
Na usilne me żądanie, Światłowidy rozkazanie, Niechaj tu natychrniast stanie: Kocz-kareta z cugiem koni, Na niej stangret z biczem w dłoni; Z tyłu, w pozłocistej zbroi, Niechaj dwóch hajduków stoi; Po bokach zaś niechaj jedzie Czterech konnych, a na przedzie, Machając laską potężną I trąbiąc w trąbę mosiężną, Niechaj dzielny laufer bieży!
I .wszystko to natychmiast stanęło; stangret paląc z bicza zajechał karetą pozłocistą, hajducy wsadzili do niej królewnę i królewicza, dzielny laufer zatrąbił i puścił się naprzód, a za nim po kryształowym moście potoczył się przepyszny pojazd i nazajutrz królewicz ze swą narzeczoną królewną przed gankiem rodzicielskim wysiada, wprost w objęcia ojca pada, a ojciec czule do serca go przycisnął, z królewną pobłogosławił, następcą swoim mianował i tak wspaniałe wesele wyprawił, że ani oko widziało, ani ucho słyszało, jak się tam piło, jadło i hulało!...
Wincenty Pol
34. [Boguńka]
Całą legendę o Boguńce i Mai powtórzę, jak ją mam od węglarza.
...Raz, kiedy szedł puszczą przed laty dwunastu, usłyszał płacz dziecięcia przerywany. Oglądał się tedy dokoła i wypatrzył w końcu niewielkiej wysokości związane wierzchołki dwóch młodych brzostów, a w nich z maju uwitą i zawieszoną kolebkę, z której płacz dziecka wychodził. Lęk poszedł po nim, ale żałość ogarnęła tak bardzo serce jego, iż lubo się bał zbliżyć do owej kolebki, uwitej z maju, nie odchodził z miejsca, ale przysłuchiwał się płaczowi dziecka. W końcu przeważyła ludzkość nad trwogą, a kiedy ściągnął do kolebki rękę, wyskoczyła z niej wiewiórka, która obok dziecka spała. Domyślał się tedy, że to Maja przerzuciła się w wiewiórkę i że Majki tę Boguńkę chowają między niebem a ziemią, na wierzchołkach drzew.
Było to na skraju małej polanki. Rozpatrzył się dobrze dokoła, a wracając, bo już się dobrze zmierzchać poczynało, robił toporkiem znaki po korze drzew, póki do znanej nie doszedł ścieżki w lesie.
Całą noc radził węglarz z żoną, co by począć? Nie mieli jeszcze podówczas dzieci, a że ludzie w to wierzą, że gdzie się pod strzechą Boguńka chowa, tam z sobą i błogosławieństwo wnosi, zapragnęła żona zabrać w dom swój Boguńkę, bo za Boguńka przybędzie i Maja i będzie plekać bydło, a za bydłem będzie i dostatek w domu, bo statku, który Maja pleka, ani wilk, ani zaraza nie bierze.
Żona węglarza wszakże poszła na radę do księdza. Ksiądz kazał pospieszyć co prędzej i odszukać nieszczęśliwe dziecię. Była to wigilia św. Jana, a że do kościoła kawałek drogi było, a do


131
puszczy tyło troje, zaszedł węglarz z żoną ledwo około południa, gdzie na wierzchołkach młodych brzostów wisiała majowa kolebka Boguńki.
Dzień był gorący i zanim jeszcze do miejsca owego doszli, doleciało ich uszu straszne syczenie i kipienie wężów. Z wolna tedy tylko podchodzili ku miejscu, skąd ten straszliwy syk wychodził, a kiedy węglarz rozgarnął gałęzie, ujrzał z żoną wielki kłąb wężów wijących się w sobie. Kłąb ten był tak wysoki, jak dobra kopa siana, i wił się tuż pod kolebką Boguńki, tak że czasem całą kolebkę owijały węże. Król wężów w złocistej koronie przewijał się w tym kłębie, a kędy się posunął, toczył się za nim kłąb cały z przerazliwym sykiem.
 Uciekajmy!  zawołał węglarz po chwili do żony  znać król wężów wezmie dziecko Mai. Nie dla nas Boguńka!
 Nie da Maja dziecka!  rzekła mu na to żona, ale oboje poczęli uciekać.
I przeszła noc świętojańska. Nazajutrz był ranek chłodny. Węglarz z żoną puścił się znowu w puszczę, bo z wieczora przysyłał ksiądz, pytając, czy odszukali dziecko i czemu go do chrztu nie podają.
Z trwogą tedy w sercu przybiegli na oznaczone miejsce. Wężów nie było i tylko wiewiórka skakała z drzewa na drzewo około kolebki... Węglarz przygiął wierzchołki brzostów związanych, a w majowej kolebce leżało prześliczne dziecię, na boczku, z otwartymi oczyma, i uśmiechało się do ludzi.
Ej, bo mu też dobrze wyścieliła Maja kolebkę! Co to tam za mchy były miękkie i suche, co za ziółka wonne, jakie puchy rozkoszne ! Żadna ptaszka nie uściele piękniej gniazda.
Żona węglarza rozpłakała się, bo tylko w kościele na ołtarzu widzieć można tak piękne aniołki, takie to było białe, takie zbożne, a włosięta takie umuskane!
Oboje tedy, wziąwszy kolebkę w ręce, zanieśli Boguńkę do kościoła i mówili do księdza i ludzi:
 Czy to godne, czy niegodne chrztu, tak i damy je o-chrzcić.
Ksiądz dał jej imię jakiejś świętej, ale wszyscy ją nazywali Boguńką, bo kiedy się zbiegły po chrzcie niewiasty, by ukąpać
132
dziecię, pokazało się, że sprawiedliwa Boguńka, bo miała mleko w piersi.
 Cudowne to, panie, dziecię  mówił mi węglarz dalej  bo to i dobre, i mądre. Oczy czarne jak tarki, a jasne jak gwiazdy; wszyscy ją kochają i każdy ją słucha, choć młoda. Po Boguńce przybyło w dom nasz błogosławieństwo, bo ośmioro dzieci, ot i jest do czterdziestu sztuk bydła. Musiemy przynajmować ludzi, by statkowi dać radę.







.

1
,


Józef Ignacy Kraszewski
35. Bajka o kurce i kogutku
Nie wiem, gdzie i kiedy, był sobie dawniej kogutek i kurka, oboje młodzi i piękni oboje. Nie dziw też, że się serdecznie kochali. A choć kogut tyle miał żon, ile widział kur przed sobą, jednak na jakiś czas przywiązał się do tej tylko srokatej kurki. Piękna była kurka, ale jak niejedna z kobiet pokrywała ślicznymi połyskującymi piórkami brzydkie wewnątrz serce i duszę. Była ona tak żywa i płocha, jakby dzisiejsza mieszczka, popędliwa jak wiele żon, głupia i szczebiotliwa jak wiele dziewczyn, które kwoczkami nazywamy, a co najwięcej: żarłoczna i łakoma.
Kogut starając się, aby go polubiła, nie odstępował jej na krok i cały dzień musiał znosić dla niej, co tylko mógł do jedzenia znalezć gdzie i porwać smacznego. Głodniał i sechł biedny kogut z miłości i trudu, a kura tłuściała coraz okrągłej, szczebiotała coraz głośniej. Jednego pięknego ranka, kiedy słońce świeciło, a niebo było czyste, poprosiła kurka koguta, aby jej towarzyszył do lasku na orzechy.
Jak przyszli do lasu, kogut wlazł na leszczynę, zaczął trząść drzewem i wiele natrząsł pięknych i dojrzałych orzechów.
Głodny był i sam chciał się także pożywić przy tym zdarzeniu, ale jejmość pani kurka, co tylko upadło, chwytała prędko i łykała, łykała łakoma, żeby się kogutowi nic nie zostało. A kogut trząsł ciągle, sądząc, że jak się naje, zostawi przecie na ziemi i dla niego kilka orzechów. Na próżno się nieborak mordował i potniał. Kura jadła i nic nie zostawiała. Wtem orzech jeden większy, gdy łykała, uwiązł jej w gardle wąziuchnym, zakrztusi-ła się, udławiła i padła, o ziemię trzepiocząc skrzydełkami. Ko-
134
gut piorunem zleciał z drzewa i przypadł do niej. Leżała bez ducha, wyciągnięte miała śliczne żółte nóżki i zdychać się zdawała. Żal chwycił koguta za serce, chciał ratować ją  nie można było inaczej jak wodą. Wody nie było w lasku ani kropli, trzeba iść było do morza. Poczciwy kogut pobiegł do morza, biegł, biegł i przybył.
 Morze, morze!  zawołał żałośliwym głosem, przyszedłszy.  Daj wody!
 Komu wody?" odezwało się morze zielone ogromnym głosem.
 Mojej kurce wody, kurka leży wedle drogi, ledwie tchnie.
 A w cóż dam ci wody?
 W co wody?  odezwał się zafrasowany kogut.  Dali-pan, anim o tym pomyślał biegnąc.
 Tak to wy zawsze, młokosy, robicie  odezwało się morze.  Sami nie wiedząc, czego wam potrzeba. Idz, poproś wieprza, niech ci kła pożyczy, nabierzesz w kieł wody i zaniesiesz.
Kogut pobiegł znowu prędko. Przychodzi do wieprza. Wieprz wylęgał się na barłogu do góry brzuchem, bo słońce świeciło mu i grzało. Kogutek przybiegłszy ukłonił mu się po francusku i odezwał:
 Bądz, waszmość, łaskaw pożyczyć mi kła na parę minut.
 Ja, kła?  odezwał się wieprz, ponuro mrucząc.  Ja, kła? Ja, kła? Cóż to znowu? Za co, na co, po co ja mam waszmości kła pożyczać? Oto także!
 Ach, zmiłuj się!  przerwał kogutek kłaniając się jeszcze niżei  Tylko sobie w nim wody przyniosę.
 Komu wody?  odezwał się wieprz.
 Kurce wody  rzekł z westchnieniem przychodzień.  Kura, żona moja najukochańsza, leży udławiona orzechem, ledwie tchnie.
 A na cóż się było dławić?  odezwał się wieprz.  Idz no wprzódy do dębu i przynieś mi żołędzi, bo ja darmo kła nie pożyczę.
135
 Ach, zmiłuj się!
 Nic darmo  odezwał się wieprz.  Nogi za pas, jeżeli chcesz mieć kieł, idz do dębu po żołędzie.
Kogut pobiegł prędko, prędko  przybiegł do dębu. Dąb szumiał sobie, stojąc wśród lasu, i nie wiedział nawet, patrząc się dumnie w niebo, jak wojewoda, że jakieś małe stworzenie zbliżało się ku niemu.
Kogutek, wskoczywszy na najbliższą gałąz, zaczął go prosić o żołędzie.
 Na co ci żołędzie? rzekł dąb.
 Oj, to bardzo długo gadać o tym!  rzekł kogut.  Ale proszę o niewiele, czy mi pożałujesz?
 Muszę naprzód wiedzieć, na co ci ich potrzeba.
 Mnie spieszno!  zawołał kogut.  Żona moja zdycha. Wieprz nie chce dać kła, póki mu żołędzi nie przyniosę, a kieł potrzebny mi na wodę, którą chcę ją ocucić.
 Dam ci kilka żołędzi  odezwał się dąb  ale nic darmo. Pójdz stąd niedaleko do lipy i przynieś mi od niej łyk.
 A na co waszeci łyka?
 A tobie co do tego, drobne stworzenie?  ofuknął się dąb.  Tak chcę i koniec!
Kogutek reszty nie słyszał, bo już był w drodze i zbliżał się do lipy.
Skoczył na gałąz i pokornie o łyka prosił.
Lipa była w złym humorze, wiatr jej w nocy ze złości gałęzie połamał, skrzywiwszy się więc odpowiedziała:
 Na co ci łyka?
 Zmiłuj się, nie pytaj o to!  rzekł kogut.  Strasznie bym wiele rzeczy musiał ci tłumaczyć, a mnie tak pilno.
 Musisz wprzódy opowiedzieć  odpowiedziała lipa i kogut znowu zaczął swoją powieść.
 Kiedy tak  odezwała się lipa uważam, że nikt ci darmo nic nie daje. Idzże, waszeć, do krowy po mleko dla mnie, jeżeli chcesz łyk dostać.
 Na cóż jejmości mleko?
 A dąb na co łyk potrzebuje?  zawołała lipa.  Nic darmo, nic darmo!
Znowu leciał kogutek prędko, prędko przez łąkę, przez płot, aż do obory, w której stała krowa depcząc pod nogami słomę. Kogut siadł na żłobie i zaczął się kłaniać nisko.
 Prosiłbym o odrobinę mleka  rzekł cicho.
 Na co tobie mleka, wszak ty go nie pijesz?  zapytała krowa.
Kogut rad nierad musiał znowu opowiadać z końca w koniec całą swoją historię drżąc, aby się z pomocą kurze nie spóznił.
 Nic darmo!  zawołała krowa.  Przynieś mi wprzódy siana od kosiarzy.
 Ach, na co ci to siano?  zawołał kogutek.  Na co ci to siano? Zaraz ci go pastuch przyniesie.
 Nic darmo  powtórzyła krowa.  Miałaćbym być głupszą od innych i nie korzystać z tego zdarzenia? Przynieś siana.
 Skąd jej wziąć tego siana?"  pomyślał kogut i pobiegł zmordowany na łąkę. Na łące stali kosiarze i kosili siano; kogut zbliżył się do pierwszego prosząc o odrobinę siana.
 Na co ci siana?  odezwał się kosiarz stary. Kogutek trzepiocząc skrzydłami wymawiał się bardzo u-
silnie od opowiadania historii, bo wiedział, że coraz pózniej się robi, że słońce połowę już drogi swojej ubiegło  ale nie było ratunku. Człowiek od innych stworzeń okrutniejszym był jeszcze i ze śmiechem szyderskim słuchał opowiadania koguta, a nareszcie się odezwał:
 Nic darmo, mój mały, idz do panny Małgorzaty, niech nam da sera, a my za to damy ci trochę siana.
Kogutek zaczął się kłaniać i prosić, żeby go już dalej nie posyłano, kosiarze śmiać się zaczęli, kogutek pobiegł do panny. Panna szyła w krosnach, gdy przybiegł, a koło niej siedział jakiś wysoki drab, który się jej uśmiechał. Przyszedłszy, ukłonił się i zaczął prosić o kawałek sera. Panna spojrzała na niego z politowaniem i uważając, że był na pozór dość tłusty, prosiła go, czy nie może pozwolić się zarżnąć. On w płacz.
Tymczasem panna zapatrzywszy się na chłopca upuściła igiełkę, którą szyła, na ziemię.
Chłopiec schylił się szukać, ale nie mógł znalezć długo, bo schyliwszy się nie patrzał na igłę, ale na pannę Małgorzatę.
137
 Jeśli mi znajdziesz igiełkę  rzekła panna do koguta  dam ci sera, ale na co ci ser?
Kogutek nie śmiał się nawet wymawiać i znowu zaczął płaczliwie całą powieść opowiadać, a panna z chłopcem, słuchając, śmieli się do rozpuku z jego miłości ku żonie i z jego frasunku.
Po długiej męce znalazł nareszcie kogut igłę i uradował się, jak gdyby go z rożna zdjęto. Panna dała kawałeczek sera, zaniósł ser kosiarzom, dali mu siana. Siano zaniósł krowie, dała mu mleka. Mleko zaniósł lipie, lipa dała łyka. Ayko złożył u dębu, dąb strząsnął kilka żołędzi. Z żołędziami poszedł do wieprza po kieł. Leciał jak mógł nóżkami i skrzydłami, lecz już słońce zniżało się ku zachodowi. Wieprz kła pożyczył, przyszedł do morza, morze dało wody i kogut, trzepiocząc się i podskakując z niespokojności, pobiegł do leszczyny.
Przyszedł z wodą  - ale kurka już nie żyła. %
36. [O królewnie czarodziejce]
Jednego czasu była na świecie bardzo piękna dziewka u króla, który ją kochał nad życie. Co tylko chciała, to miała, ptasiego mleka nawet jej nie brakło. Aż gdy wyrosła, a ojciec mówić zaczął, że czas za mąż iść, wręcz mu powiedziała, że nie pójdzie za nikogo, tylko za takiego, który od niej rozumniejszy i zręczniejszy będzie, a jej się upodoba. Więc nad dworem królewskim złote koło przybito i zaczęli do niej jechać w swaty, i jechali królowie, panowie, kmiecie, żupany, kneziowie, chłopaki dorodne, krasne. Ale gdzie! Wolność jej była miła, żadnego nie chciała. Jeden był za duży, to go obrem przezywała; drugi za mały, to go krosnalkiem zwała; ten był za czerwony, tamten za blady, jeden za mądry, drugi za głupi  dosyć że się nie spodobał żaden. Po ogródku sobie chodząc, kwiatuszki zbierała, piosenki śpiewała, z ludzi się śmiała, w boki się brała i powtarzała:  Nie będzie mnie miał żaden! Nie będzie!" Przyjechał który, wydziwiała srodze. Jednemu kazała przynieść wody żywiącej, której smok o sied-
138
miu głowach pilnował. Ten poszedł po wodę ze złotym dzbanuszkiem i nie wrócił, smok go połknął, a dzbanuszek sam do dworu przypłynął. Drugiego posłała po złote jabłka na górę lodową; ten jechał, jechał, wpadł w przeręblę i ryby go zjadły, tylko piórko od kołpaka pod dwór przypłynęło. Trzeciego wyprawiła, aby jej gwiazd na sznurek nanizał do noszenia na szyi; ten poleciał wysoko i sępy go rozszarpały, co pilnują nieba, tylko sznurek kraśny upadł pode dworem. Aż się wybrał w swaty do niej królewicz Siła, czarownik wielki. Ten gdy ją zobaczył, serce mu się zagotowało i rzekł w sobie:  Bym i życie postradał, to ją muszę mieć!"
Królewna, jak go tylko zobaczyła, srodze się ulękła, poczęła bardzo drżeć i płakać. Kazała mu zaraz iść za morze i przynieść tego ziela, co umarłych ożywia, do którego dostąpić nie można, ino przez płomienie, a woda ich żadna nie gasi. Królewicz zaraz ptakiem się stał, poleciał za morze, z góry na ziele padł, dziobem je pochwycił, uszczknął i przyniósł gałązkę. Właśnie był królowi synek zmarł i smutek we dworze wielki był; przyłożyli ziele do serca, aż chłopak wstał, oczy przetarł i zawołał:  Dawajcie jeść, bo mi się bardzo dobrze spało!" A król, szczęśliwy, uściskał go i zawołał do córki:  Inaczej już nie może być, musisz mi zaraz za niego iść!"
Królewna zapłakała gorzkimi łzami.  Kiedy muszę, to pójdę  rzekła  ale nie inaczej, aż mu się siedem razy schowam i siedem mnie razy wyszuka. Dopiero będę jego!"
Była bowiem wiedzma wielka, a mogła siebie i drugich przemieniać, jak się jej zachciało; ale królewicz też czarownik był jeszcze większy i umiał tak się przerzucić, jak zapragnął.
Drugiego dnia przez okienko otwarte królewna poleciała gołąbką po dworze, zamieszała się w stado i z ptastwem latała. A że ptaki czuły w niej innego ducha, że nie swoją im była, co się do gromady zbliżyła, stado się zaraz rozsypywało, a ona siedziała jedna. Królewicz się jastrzębiem uczynił i pogonił za nią. Ulękła się go strasznie, usiadła na ziemi, przemieniła w dziewczynę. Patrzy, jastrząb przy niej królewiczem stoi i za rączkę ją bierze. Poszła więc gniewna, zamknęła się w komorze, płakała, myślała nockę całą, nade dniem do ogródka się wsunęła, usiadła
139
na grządce i liliją zakwitła. Wszystkie lilije koło niej jak śnieg białe, ona jedna, że krew miała, więc na grządce różowiała. Królewicz z ojcem idą do ogrodu, bieduje bardzo, gdzie jej teraz ma szukać, jak ją znalezć? Stanęli jakoś przy grzędzie, przy lilii; gdy się do niej zbliżyli, biała lilia ze strachu jeszcze mocniej pokraśniała. Królewicz zaraz poznał ją po rumieńcu, rękę przyłożył do łodygi, aż tu panna stoi i płacze.
 Poznałeś mnie dwa razy, nie odgadniesz raz trzeci".
I do komory leci, zasuwa się, na łóżeczku siadła, płacze, aż z łez strumyk płynie. Myślała, myślała, płakała noc całą, nad rankiem okno odsunęła... i złotą muszką wyleciała. Leci, leci, ale strach jej wielki. Ptaszki za muszkami latają, tylko co ją który nie dzióbnie. Królewicz może podpatrywał, może mu kto podszeptywał, przemienił się w strasznego pająka, zasnuł w powietrzu pajęczynę ogromną  i czeka. Wróble muszkę napędziły i w siatkę mu wpadła. Pająk do niej, królewna stoi i płacze:  O doloż ty moja, doleńko!"
A pająk ją za białą rączkę trzyma.
 O, ja nieszczęśliwa! Poznał mnie trzy razy. Co ja teraz pocznę, gdzie ja się ukryję?!"
Znowu idzie do komory, siadła na łóżeczku, głowę nakryła i płacze, a zawodzi:  Doloż ty moja, doleczko!"
Siostry do niej pukają, przyszły i powiadają:  Popłyń ty rybką na morze, morze szerokie, głębokie morze, nie znajdzie tam ciebie".
A ona zawodzi:  Poznał mnie trzy razy, co ja pocznę teraz, gdzie ja się ukryję? W morzu są potwory i boję się morza!"
Płakała noc całą, a gdy rozedniało, na brzeg morza biegła; nie widziała, jak królewicz patrzył zza drzewa. Plusnęła w wodę rybką złotą, a on tuż w srebrną się przemienił. Gdzie się złota rybka obróci, srebrna goni za nią. Uderzyły się głowami; słyszy królewna słowa:  Czwartyś raz przegrała i musisz być moją!"
Gdy te słowa usłyszała, panna do brzegu płynęła i biegła do malowanego dworu, zamyka się w komorze i płacze.
Płacze znowu noc całą, nade dniem się namyśliła. U brzegu nad wodą tyle kamuszków leży.  Któż mnie poznać tam może, gdy
140
ja się białym kamuszkiem położę?" Poleciała na brzeg do świtu, w kamyczek się obróciła śliczny i leży.
Królewiczowi piąty raz już bardzo było odgadnąć trudno, rozpaczał strasznie. Gdzie tu jej szukać, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemią czy nad ziemią? Szedł tedy nad brzeg morza, chcąc się topić. Chodzi, chodzi, narzeka, ręce łamie, wtem na kamyk nastąpił przypadkiem. A, jakie oczko śliczne! Schyli się do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje, z suknią przydeptaną, bo ją nogą ucisnął.
 Znalazłem cię piąty raz, musisz być moją!"  woła królewicz.
 Do siedmiu daleko! Będziesz mnie miał za siódmą górą i za siódmą rzeką!"
Panna do dworu gniewna bieży, aż na ziemi w komorze leży, tak się smuci, tak w łzach płynie. Postrzegła myszkę na podłodze, jak się zwinęła i do dziurki schowała, i myśli:
 Myszką się stanę, skryję się w norę, tam on mnie nie wyszuka".
Ale wróbel na oknie siedział, słyszał, jak szeptała, poleciał do królewicza, usiadł mu na ramieniu i szczebiocze:
 Panna myszką się stała, w dziurkę małą schowała!" Królewicz w kotka burego się odmienił, siadł i czatuje. Myszce jeść się zachciało, prószynki od korowaja pod stołem leżały, ledwie główkę pokazała, kotek drogę zastępuje:  A tuś!"
Zlękła się królewna, aby jej nie połknął, nie schwycił, aż tu słyszy te słowa:  Poznałem cię szósty raz, moją musisz być teraz!".
Padła panna na ziemię i płacze.
 Nieszczęśliwa godzina, doloż moja, doleczko, co ja pocznę z nim?!"
Na siódmy raz zeszły się wszystkie siostrzyce i druhny, i czarownice, radzą, radzą cały wieczór i noc całą, dnieć zaczyna i nic nie uradziły. Królewna z płaczu i ze wstydu się zachodzi. Wolałaby już była od razu za niego iść, niż siedem razy się sromać, a ósmy w niewolę popaść. W okienku świta. Co tu począć, gdy słonko wnijdzie? Musi się przemienić! A słonka tylko nie widać!
It 1
Radziły siostry, radziły, aż się królewna zmieniła w starą że-braczkę, pomarszczoną, żółtą, straszną [...] i... poszła żebrać na gościniec. Mówiła sobie:  Nie pozna mnie!"
Stoi, stoi na drodze, jedzie król na koniku. Co za baba stoi? Kazał dać jej miłosierdzie  pojechał. Myśli sobie panna:  Ojciec własny nie poznaje! Wygrana moja!"
Jedzie pan brat, jedzie, spojrzał na staruchę i roześmiał się.  A, co za ropucha, spędzić mi ją z drogi!"
Panna się odstąpiła i raduje:  Nie poznał mnie własny brat! Wygrana moja!"
Jedzie królewicz na siwku, w boki się wziąwszy, i piosenkę nuci. Kołpaczek na ucho włożył, włosy mu wiatr złote rozwiewa. Nic się nie frasuje. Patrzy, żebraczka stara stoi, rzuca jej pierścień złoty. Wtem panna ze trwogi, choć jej teraz poznać nie mógł, płachtę sobie na twarz zaciągnęła prędko. Tym się zdradziła. Patrzy panicz i wnet do niej przyskoczy, i podgląda jej w oczy. Oczów odmienić nie mogła, świeciły jak dwa słoneczka. Porwał ją wpół, na konika rzucił.
 Poznałem się siódmy raz, musisz moją być teraz!"
I sprawił król wesele, na którym ja też byłam, miód, piwo piłam*.
37. Dziad i baba
Był sobie dziad i baba; stary się zwał Taradaj, a żonę jego nazywano Taradajka. Nie mieli na całym świecie bożym ani piędzi ziemi, ani złamanego szeląga, ani żadnej rzeczy, która jego jest.
We wsi Czubatej Woli od niepamiętnych czasów najmowali sobie pustą chatę, w której niegdyś kowal mieszkał. Dziura to w ziemi była, nie chata, ale się w niej żyło, i Taradaj z Taradajka przebyli w niej około pięćdziesięciu lat, biedując, harując z dnia na dzień, jak Bóg dał. Bywało gorąco, bywało zimno, czasem głodno, niekiedy wesoło  jak zwyczajnie na świecie. Taradaj chodził z siekierą, z kosą, z sierpem. Taradajka też z rękami
142
gołymi do pielenia, z sierpem, z grabiami, jak tam przypadło. Zarabiali tyle, że głodu nie było.
Oszczędził się czasem grosz jaki, to trzeba było bieliznę sprawić, kożuchy odnowić, buty kupić, sukmanę, a czasem też i przepić, żeby o ciężkiej biedzie zapomnieć.
Baba w węzełku u spódnicy nosiła groszaki, dziad zawiązywał je w koszulę, a rzadko ich tam się uzbierało.
Najgorsza bywała zima, zwłaszcza gdy postarzeli, a Taradaj z siekierą już ledwie mógł chodzić i mniej zarabiał. Dziecka im Pan Bóg nie dał, cudze też nie miały ochoty do tej biedy przystać i siadywali tak sami, bo w chacie, okrom kota i starej kury chudej, nie było nikogo.
Jednego wieczora baba w piecu ogień rozpaliwszy przygrzewała ranne kluski na wieczerzę, na dworze wiatr dął okrutny, dziad na ławie leżał i stękał.
 Oj, dołóż ty nasza!  mówił Taradaj.  Drugiemu się wszystko wiedzie jak po' maśle, a tu człek calusieńkie życie męczył się, biedował, pocił, stękał i na starość nawet nic nie uciułał. Żeby choć przehulał, zostałaby pamięć, żeby zgrzeszył, pokutować by nie żal było, ano życie się przewlokło jak wóz po błocie i nie ma z niego nic. Teraz po kościach świdruje, dalej siły nie stanie, choć z głodu mrzeć.
Taradajka stojąc koło ognia, podparłszy głowę na ręku, dodała:
 Oj, co prawda, to prawda! Jak się nie wiedzie, to się nic nie powiedzie. Inni, nie pracując, z niczego, szczęściem, się podo-rabiali, my nic...
 Człek by już i diabłu duszę dał, żeby mu trochę lepiej było na świecie  rzekł Taradaj.
Baba się przeżegnała.
 Ano byś nie plótł pod złą godzinę, tfu!  krzyknęła. Dziad się śmiał.
 Doskwierczyła bo bieda!
 To pewna, że grosz by się zapaśny bardzo zdał!  westchnęła Taradajka.  Żeby choć po żebrach nie chodzić.
Wtem drzwi od sieni skrzypnęły. Dziad i baba ulękli się mocno i Taradaj z ławy się porwał.
143
 Kto tam?
Aż i od izby uchyliły się drzwi.
 Podróżny, zbłąkany  odparł jakiś głos niemiły, który Taradajkę od ognia aż odpędził. Zamilkli oboje.
Wszedł do izby jegomość, licho wie, do czego podobny, w kusym płaszczyku, w kapelusiku na głowie, jak grzybek przydeptany, w pluderkach ciasnych, z kijkiem w ręku, bo trochę na jedną nogę nakuliwał.
 A wy skąd? Co za jeden?  zapytał Taradaj. Mężczyzna się obejrzał dokoła, kot zlazł zza pieca, podszedł
do niego i o nogę mu się otarł.
 Jechałem do Czarnego Stawu  rzekł  konisko mi w drodze padło. Nie macie konia?
 Ani konia, ani kobyły, ani kozy nawet  rzekł Taradaj.
Gość zmęczony przysiadł tymczasem na ławie.
 Daleko do Czarnego Stawu?  spytał.
 Ani znam, ani wiem  szepnął dziad, rad się pozbyć przybyłego, bo mu już kluski pachniały, a był głodny.  Idzcie do gospody, tam się lepiej dowiecie.
 Niech no spocznę, noga mnie boli  mruknął gość i dodał :  Coś tu około was ubożuchno.
 Jak widzicie  odezwał się Taradaj.  My zarobnicy jesteśmy, a nie szczęściło się nam.
 Cóż to? Dlaczego?  mówił podróżny.
 Albo ja wiem?  odparł, ramionami ruszając, Taradaj. Baba ośmieliwszy się wylazła z kąta. Twarz gościa się jej
nie podobała, uśmiech miał na ustach bardzo paskudny, ale do serca im zagadał.
 E, już to, co prawda  odezwała się  my to właśnie o tym gadali... dola! dola!... Ono to dola, a bywało, stary taki w gospodzie przepił i przehulał!
 Jakby ty była lepsza!  ofuknął dziad rozgniewany. Baba zamilkła.
 Jaki ty był, taka i ja być musiała. Hulało się, to się hulało, to i przehulało...

144
Gość się śmiał.
 A na starość  rzekł  nie zostało nic, ani na owinie-nie palca!
Zamilkli starzy oboje.
 Hę?  odezwał się podróżny.  Gdyby tak parę tysiącz-ków złotych wam... co byście z nimi zrobili?
Obojgu się im oczy zaśmiały, popatrzeli na się.
 Co tam i gadać!  rzekł dziad. Mężczyzna z ławy wstał nagle.
 Bardzo mi pilno do Czarnego Stawu  rzekł.  Spieszno. Gdybyście mnie na drogę tylko wyprowadzili, która mimo Wężowe Oko idzie do Hydkiego, tam bym już ja sobie poradził. A wiecie, litość mam nad wami, dam wam parę tysięcy czystym złotem, czerwońcami...
Starzy się czegoś ulękli.
 Et, żarty...  rzekł dziad.
 Nie żarty, kładę je na stole!  zawołał gość. Baba się do dziada zbliżyła i szepnęła:
 Uchowaj, Boże! W drodze ci głowę ukręci. Gość dosłyszał i rozśmiał się.
 Nie ukręcę  rzekł.  On sam ją sobie skręci i beze mnie, jak rozumu mieć nie będzie.
Taradajowi na myśl przyszło, że o diable gadał pod wieczór, i rzekł spluwając:
 Ja duszy swej nie sprzedam!
 A po jakiego kata mi dusza twoja, głupi człowiecze!  zaczął się śmiać podróżny.  Ta to smród i paskudztwo... ja jej nie potrzebuję. Mam litość nad wami! Na, oto dwa tysiące, o-brączkowymi. Prowadz mnie na drogę do Hydkiego!
I na stole począł kłaść dukat obok dukata, a złoto się tak świeciło, aż za oczy chwytało.
Strach był wielki, a pokusa większa jeszcze. Wyraznie przecie powiedział, że duszy nie chce...
 No, dziejże się wola boża!  zawołał dziad zgarniając dukaty i pośpiesznie wiążąc je w chustę, którą baba podała, a potem prędzej jeszcze niosąc do komory.
10  Księga bajek, t. II
145
Natychmiast czapkę i kij pochwycił i stał gotów.
 Dziej się wola boża, poprowadzę was na drogę do Hyd-kiego!...
Podróżny jeszcze babie rzucił dukata, obwinął się płaszczykiem i już wyszedł, dziad tylko żonie głową kiwnął i wysunął się za nim.
Taradajka, zostawszy sama, stała długo jak osłupiała, przypatrywała się dukatowi to z jednej, to z drugiej strony. Zdało się jej, że to wszystko snem było.
 Sen mara, Pan Bóg wiara!  poczęła powtarzać, ale dukat trzymała w ręku; wzięła go w zęby... ani ugryzć.
Niepokój ją opanował, gdzie tę garść dukatów Taradaj schował. Chciała je zobaczyć, czy wszystkie były do tego podobne. Poleciała w skok do komory, macnęła po dzieży, po kieszeni opończy, wiszącej na kołku, do skrzynki  nigdzie dukatów.
Zapaliła łuczywo i poszła z nim szukać; opatrzyła wszystkie kąty  nigdzie nic.
Dziwnie się jej zrobiło.
 To bestia, dziadzisko przemierzłe, starzyna ta, gnój ten! Cóż to, bał się, żebym nie ukradła? Gdzie on to włożył?... Ano mu głowę zmyję, gdy powróci, popamięta!
Siadła Taradajka na ławie i poczęła myśleć.
,,Co my z tymi pieniędzmi będziemy robili? Stary to zaraz do gospody pociągnie i pić będzie. Niedoczekanie! Toć nie jego pieniądze, ale nasze, już choćby połowę musi mi dać. To sprawiedliwość! Choćby na skargę przyszło iść!"
Wbiegła jeszcze raz do komory szukać i nie znalazła, a zła się zrobiła bardzo. Ogień przygasł, dorzuciła łuczywa.
 Co mamy sobie żałować!  rzekła.
Już kury piały, a Taradaj nie wracał. Baba zasnąć ani myślała : przyglądała się swojemu dukatowi, ciągle układała, co zrobić z pieniędzmi, i pilno jej było dziada doczekać a złajać go, jak zasłużył.
Drugie kury piały, gdy w sieniach drzwi skrzypnęły i dziad wszedł milczący, zmęczony, zmokły, a ławy dopadłszy zawołał:
 Babo, jesc!
146
Kluski się pono aż popaliły, bo je dopiero teraz sobie przypomniała. Pilniejsze od klusek było łajanie starego.
 A gdzieżeś to pieniądze wetknął?!  zawołała.  Coś to wiary we mnie nie miał, cży co? Zamiast je żonie oddać, toś licho wie gdzie wściubił. Ejże!
Pokazała mu pięść, a dziad ani nawet się zżymnął.
 Kluski  zawołał  to twoja rzecz, a pieniądze... moja!
 A zjadłbyś kaduka!  zakrzyczała baba biorąc się w boki.  Albo to pieniądze twoje! Toć nasze, nie twoje! Nasze! Rozumiesz!
 Nieprawda! Moje!  rzekł dziad.  Tobie jednego czerwonego dał, to go sobie trzymaj, nie odbieram, a co moje, to moje, tego i nie powąchasz.
Baba krzyknęła na całe gardło:
 Tak to już?!
 Ano tak! A jakże miało być?  począł dziad.  Albom to ja darmo tego czarnego biesa na rozstaje wodził po błocie i słocie, nogi zrywał i strachu się najadł.
Z wielkiego gniewu baba płakać poczęła, weszła do komory, zatrzasnęła drzwi za sobą i wołała przez nie:
 Schowałeś je tu, w komorze, nie chcesz się podzielić, podpalę chatę, niech pieniądze i ją, i ciebie licho bierze!
Dziad się śmiał.
 Jaka bo ty głupia!  począł.  Jam ich w komorze nie chował, trzymam je za pazuchą. Do komorym poszedł tylko, aby się podróżnemu zdało, żem je położył tu, bom się bał, aby mi ich po drodze nie odebrał. Pal chatę, spal się sama! A mnie co? Ja teraz o to nie dbam!
Usłyszawszy to wyszła Taradajka spłakana. Poczęła już inaczej mówić przypominając, jak to oni z sobą tyle lat przeżyli, tyle chleba i soli zjedli, jak on był niewdzięczny za to, że go tyle razy pielęgnowała w chorobie i gdy mu głowę w karczmie rozbito, itd.
Dziad trochę zmiękł.
 % Daj no kluski!  rzekł.  Pogodzimy się. Juści ja pieniędzy nie połknę.
147
Podała baba kluski, ale sama ich nie tknęła. Gadali i gadali, resztę nocy nie kładąc się spać, a w końcu zaklęli się oboje, ażeby  uchowaj, Boże!  nikomu w świecie nie mówić o tych pieniądzach. Baba przyrzekła, a Taradaj też powtarzał:
 Albo ja głupi?
Z rana się jakoś wypogodziło, poszedł Taradaj do gospody na piwo. Miał tam starego jednego dobrego druha, Pasimuchę, poczciwe bardzo człowieczysko. Kazał mu dwa piwa postawić.
 Wiesz, stary  szepnął mu w ucho po drugiej półgarnców-ce  jakby ty się zaklął, że nikomu ani piśniesz, ja bym ci co zwierzył.
Zaklął się strasznie Pasimucha, bodaj sczezł, bodaj świata nie oglądał, bodaj roku nie dożył itd.
Naówczas Taradaj mu po cichu, ręką się zasłaniając, od A do Z opowiedział wszyściutko i na dowód pokazał dukata.
Pasimucha oczom nie wierzył, dukata w zęby wziął, próbował kąsać, głową kiwał i wyszli z gospody na gawędę za płoty.
Taradajka też, wyszedłszy z chaty, wprost pobiegła do kumy swej, do Opójduchowej, której dziecko było słabe. Poczęstowali ją krupnikiem, napiła się raz, słodki był, popiła drugi.
 A moja ty Opójduchowa serdeczna i stateczna, moja ty jedyna! Jakbyś ty mi się zaklęła na duszę, na zbawienie, że nikomu nie powiecie, to ja by wam coś osobliwego zwierzyła.
Opójduchowa uderzyła się w piersi kułakiem.
 Czy ty mnie nie znasz ? Czy ty nie wiesz, że ja umiem język trzymać za zębami? A jużci się klnę na wszystko najświętsze!
Taradajka nachyliła się do jej ucha i wyspowiadała. Poczęły w ręce plaskać, a psy wieszać na dziadzie, że sobie skarb chciał przywłaszczyć.
Trzeciego czy czwartego dnia po wsi pletli różne rzeczy: że Taradaj ćwierci pożyczał w karczmie, na której smoły trochę było u dna, a gdy ćwiartkę odniósł, dukat znalezli do niej przylgnięty. Inni mówili, że diabłu duszę sprzedał, inni, że stara kura niosła jaja, dukatów pełne, a nareszcie, iż barana miał w komorze, który jak się strząsł, sypały się z niego czerwonce.
Przed Taradajem siaki taki czapkę zdejmował, czego nigdy dawniej nie bywało.
148
/#
Staremu to pochlebiało i mówił sobie:  Nic nie wiedzą, ano takie nosy mają. Ho, ho!"
Chodził teraz z rękami w kieszeniach, czapka na bakier.
Najgorsza była rzecz, że wieczorami z babą dzień w dzień się kłócili, co z pieniędzmi robić.
Ona co innego chciała, on co innego. Krowy jej było trzeba koniecznie, jemu  konia i wozu. Dalej grunt by byli kupili. Dziad, rozumniej szy, głową trząsł.
 Jak ludzie zobaczą, że grosz mamy, pokoju nie będzie, trzeba tak żyć, jakbyśmy go nie mieli.
 A na cóż on nam się zdał?  mówiła baba.
 Na czarną godzinę.
 Toć już czarniejsza być nie może jak dziś.
 E, co ty, głupia babo, wiesz!  kończył Taradaj.  Hm... jeszcze bym sobie młodą żonkę wziął i gospodarstwo prowadził...
 Żeby nie ten stary dziad, co mi życie zawiązał  szeptała Taradajka  żebym takie pieniądze miała! A toć ja od niego o lat piętnaście młodsza jestem, jeszcze bym za parobka wyszła za mąż, jak należy, i trochę świata skosztowała...
Oboje starzy, co z sobą żyli mało nie pół wieku, dla tych pieniędzy znienawidzili się i jak tylko spotkali, ząb za ząb gryzli.
 A bodajbym była...
 A bodajbym był... kiedym się z tobą żenił.
Pewnego dnia do tego przyszło, że dziad babę z chaty wygonił. Poszła płacząc; został sam.
Pod wieczór jakoś mu było nierazno. Otworzył drzwi, popatrzał, czy jej nie ma, parę razy kaszlnął głośno  ani słychu.
Czekał do póznej nocy  nie wróciła. Wstał, zły i na siebie, i na nią. Do Opójduchowej poszedł szukać, tam jej nie było, w gospodzie też, na wsi nie widział nikt.
Dziadowi zrobiło się na sercu bardzo smutno.
 Uchowaj, Boże, stanie się co, na sumieniu będę miał!"  rzekł do siebie.
Baba tymczasem, pożegnawszy przyjaciółkę, po żebraninie się powlokła. Wprawdzie Pasimucha przesiadywał u Taradaj a po całych dniach, ale to nie pomagało. Przyszły i inne kłopoty, ludzie o pieniądzach się dowiedzieli, ten i ów zaglądał, posądzono
149
dziada o kradzież, o rabunek, nareszcie zamknięto do kłody. Szczęściem pieniądze wprzódy w ziemi zakopał.
Dostawszy się do ciupy Taradaj już był tak nieszczęśliwy, że włosy sobie darł z głowy.
 A niechaj by te przeklęte pieniądze licho brało!  wołał. Przeszedł miesiąc czy więcej, dziada nie wypuszczono. Opój-
duchowa poszła na odpust, patrzy, siedzi z garnuszkiem Taradaj -ka, rękę wyciągnęła i żebrze:
 Za duszyczki znikąd ratunku nie mające!
 Miły Boże, a toć ona!  zawołała.  A wiecie, co się z waszym stało? Toć siedzi zamknięty już czy nie osiem niedziel...
Taradaj ka rozpłakała się, wzięła kij i poszła wprost z odpustu pod ciupę. Musiała dać kilka szelągów, aby ją wpuścili do męża. Gdy spojrzeli na siebie, popłakali się oboje.
 A bodaj my ich byli nie widzieli!  począł dziad.  Bodajby ja ich nie oglądał na oczy moje! Diabelski to dar i nieszczęście przyniósł z sobą. Byle mnie puścili, rzucę na dno do studni!
Poszła Taradajka za mężem prosić i jakoś go uwolnili. W dobrej zgodzie powlekli się do domu.
 Co wy macie rzucać tyle złota do studni?  odezwała się baba.  Toć szkoda. Kupujmy, jedzmy i pijmy, co wlezie, to się ich pozbędziemy rychło i tyle.
 Niech i tak będzie  odparł dziad.
Wprost tedy na ogród szli za chatę, gdzie pieniądze były zakopane.
Dziad kroki wymierzył. Miejsce znalazłszy patrzy: dołek wykopany, a w dołku coś wcale do pieniędzy niepodobnego...
W ręce plasnęli oboje  pieniędzy nie było.
Wieczorem siedzieli oboje pochmurni, nazajutrz mówią, że Taradaj się obwiesił na gruszy, a żona znikła ze wsi bez wieści.
Pasimucha tylko opowiadał w gospodzie, na jakie to sztuki się diabeł bierze, gdy się na kogo zasadzi.
 Żeby był nie powiedział głupiego słowa w złą godzinę  mówił wzdychając  po dziś dzień byliby żyli i biedę klepali.
 Mój Pasimucho  odpowiadał na to zwykle Żubr, sąsiad jego  żeby głupiego człeka zgubić, na to diabła nie trzeba, dosyć trochę pieniędzy.

Jan Kupiec
Przed dawnymi laty żył pewien król, a ten miał jedyną córkę bardzo urodziwą. Atoli mimo jej urody nikt się nie znalazł, co by ją poślubić chciał za żonę, gdyż była ona strzyga, a ludzie jakoś to zwąchali, co się też rozniosło wszędzie, dlatego nikt się nie kwapił ani na urodę, ani na bogactwo.
Królewna wiedziała też, czym jest i jaki defekt drogę do szczęścia jej zagradza, a nie spodziewając go się już dostąpić, tak się tym zmartwiła, iż wpadła w chorobę, a niebawem też i umarła. Przed śmiercią atoli żądała od swego ojca uroczystego przyrzeczenia, żeby po śmierci jej ciało z trumną w kaplicy kościelnej postawić, a na każdą noc przysyłać do kościoła jednego żołnierza na straż. Powiedziała zaraz królowi, iż gdyby tego nie wykonał, tedy i on, i cały kraj jego będzie nieszczęśliwym.
Król uczynił, jak żądała, i zaraz pierwszej nocy, po jej pogrzebie, a raczej ustawieniu zwłoków w kaplicy, posłał żołnierza na straż do kościoła. Lecz niestety! Żołnierz nazajutrz długo nie przybywa do swego mieszkania, a gdy zajrzano do kościoła, ujrzano go leżącego bez głowy.
Na drugą noc szedł drugi żołnierz na straż, a raczej na niechybną śmierć, gdyż i tego rano znaleziono bez głowy.
Tak to trwało dosyć długo i dużo biednych żołnierzy już w ten sposób poginęło. Każdy zaś, na którego ten nieszczęśliwy padł los iść na straż do kościoła, gotował się na śmierć, gdyż był pewien, że go nie minie.
Aż jednego wieczora szedł także pewien żołnierz do tegoż kościoła, a szedl.bardzo smutny; nawet łzy z żalu ronił ze swych ócz, bo wspomniał sobie, że w domu pozostawił i ojca starego,
151
i matkę leciwą, a nikt ich żywić i wspierać nie będzie, gdyż on ich jedynakiem, a teraz ma umrzeć. Tak w tym frasunku przychodzi do furtki cmentarnej, a tu siedzi dziadek i o jałmużnę go prosi. Żołnierz sięgnął ręką do kieszeni, wydobył pieniądz i dziadkowi podał.
 Panie Boże wielki zapłać, panie wojaczku! A gdzież idziesz, a taki smutny?
 Idę  odrzekł żołnierz  by straż trzymać w kościele, a raczej zginąć okrutną śmiercią, gdyż nikt stąd żywy nie wyszedł, więc i mnie tam śmierć niechybna czeka.
 Nie smuć się, wojaczku, bo nie umrzesz  powiada dziadek  ale musisz posłuchać mej rady. Gdy wejdziesz do kościoła, wstąp na ambonę i tam się schowaj tak długo, aż niebezpieczeństwo przeminie.
Żołnierz dziadkowi podziękował za radę i uczynił, jak mu kazał. O północy drzwi kaplicy się otwarły i stąd wypadła zmarła królewna, a biegając po kościele szukała snadz żołnierza, co miał stać na straży. Nie mogąc go zaś prędko znalezć, wołała:
 Warta, warta! Gdzieżeś?
Żołnierz drżał od strachu śmiertelnego na ambonie, bojąc się, by go nie spostrzegła. Lecz czego się obawiał, to się stało, gdyż biegnąc na powrót ujrzała go tam i jak tygrysica rzuciła się ku ambonie. Ale też w tej chwili kogut zapiał na północ i strzyga straciwszy wszelką moc, musiała wrócić się do kaplicy i ukłaść się w trumnę.
Rano, jak zwykle bywało, król posłał po zwłoki żołnierza, aby mu pogrzeb sprawić. Ale jakież zdumienie ogarnęło tych, co przyszedłszy po zabitego, żywego zastali. Doniesiono rzecz tę królowi, a ten wypytawszy się o wszystkim żołnierza, na drugą noc znów go na onę straż przeznaczył.
Pod wieczór idzie znów tenże żołnierz, a zaś jest smutny, gdyż wie, co już przebył, ale nie wie, co go czeka jeszcze. We furtce trafia znów tego dziadka co wczoraj i dając mu jałmużnę uskarża mu się, iż nadzwyczaj z nim postępują, wysyłając go powtórnie
152
 Nie bój się, wojaczku  rzecze dziadek  bo nie umrzesz i tej nocy; ale gdy wnidziesz do kościoła, tedy wejdz na chór i ukryj się za organami, aż niebezpieczeństwo minie.
Żołnierz usłuchał rady dziadkowej i skrył się za organy. Około północy drzwi kaplicy rozwarły się i stąd wypadła królewna, biała aż do kolan, i wybiegła najprzód na ambonę, szukając żołnierza. Gdy go zaś tam nie zastała, zbiegła na dół, wołając:
 Warta, warta! Gdzieżeś?
Przebiega kościół wzdłuż i wszerz. Wreszcie dostrzegła go na chórze i jak strzała rzuciła się na schody, ale w tej chwili kogut zapiał, a strzyga, utraciwszy moc, musiała wrócić się do kaplicy i ukłaść w trumnę.
Nazajutrz już nie po trupa, ale z ciekawości przychodzą ze dworu króla, chcąc wiedzieć, co się stało; przyszedł i sam król dziwiąc się niemało, że dwie już noce ów żołnierz przetrwał, gdy inni każdy śmiercią swe posłuszeństwo przepłacili. Kazał tedy wojakowi przespać się przez dzień, aby w następną noc mógł znowu czuwać na straży w kościele.
Król chciał ujrzeć koniec tej sprawy, a bacząc na to, iż wojak ów ma jakieś osobłiwsze szczęście, posłał go zaś we wieczór na straż. Żołnierz niechętnie wybierał się do kościoła, boć to nie żadne żarty patrzeć śmierci już dwa razy w oczy, a znów iść jej naprzeciw jakby na urągowisko. Więc szedł bardzo smutny. We furtce, tak jak te dwa razy, spotkał znów owego dziadka i dając mu jałmużnę, ubolewał, że król tak się zawziął na niego, iż koniecznie chce go o życie przyprawić.
 Zaręczam ci  rzekł dziadek  że i dziś nie umrzesz, i nic ci złego się nie stanie, tylko musisz posłuchać mej rady i uczynić tak, jak ci każę. Oto ukryj się za ołtarzem, a jak skoro zmarła królewna wybiegnie na kościół, tedy ty prędko wskocz do kaplicy i połóż się w trumnę; gdy zaś przyjdzie nazad, tedy będzie cię chciała na różne sposoby wystraszyć, abyś z trumny wyszedł, ale ty się ani rusz, gdyż skoro byś wyszedł z trumny, tedy byłoby po tobie.
Żołnierz podziękował za radę starcowi i uczynił, jak mu
153
kazał. O północy drzwi się kaplicy otworzyły i przez nie wypadła zmarła królewna, pędząc prosto na chór; była ona aż po pas białą. Z chóru zbiegłszy, weszła na ambonę, a gdy i tam wojaka nie znalazła, zaczęła wołać:
 Warta, warta! Gdzieżeś?
Lecz żołnierz już leżał w jej trumnie. Zbiegłszy z ambony latała tu i owdzie po kościele, wciąż wołając, gdy wtem kogut zapiał, a strzyga straciwszy swą moc wróciła do kaplicy. Zastawszy żołnierza w trumnie starała się najprzód różnymi grozbami i strachami go stąd wywabić, a gdy to nie skutkowało, tedy łagodnymi słowy zaczęła do niego przemawiać, aby wyszedł, przyrzekając, że mu nic złego się nie stanie. Ale żołnierz, pomny na słowa dziadka, ani się ruszył, a tymczasem królewna przybierała to coraz więcej białości na siebie, aż w końcu cała była białą. Lecz już też i dzień się zrobił, i słoneczko wschodzące rzuciło swe promienie przez okno do kaplicy. Wtedy królewna przybrała zupełnie inną minę i już nie podstępnie, lecz szczerze odezwała się do żołnierza:
 Wyjdz już teraz bez obawy, drogi przyjacielu, bo tobie tylko jednemu Bóg dał tę łaskę, abyś aż przez trzy noce przetrwał i został zdrów, a przez to mnie wybawił. Teraz już jestem wolną i jak każdy inny człowiek żyć znów będę bez szkodzenia komukolwiek. Dziękuję ci najserdeczniej za wybawienie, a ja razem z ojcem moim pomyślimy o tym, by cię za to hojnie wynagrodzić.
Potem uchwyciła go za rękę i podniosła go, a on też, tak wdzięcznymi słowy ośmielony, wstał i poszedł z nią do kościoła, gdzie obaj usiedli do ławki, czekając, aż kto z zamku nadejdzie.
Niebawem też wszedł król z kilku dworzanami i na pierwszy rzut oka na owę parę siedzącą w ławce prawie osłupiał i długo słowa wymówić nie zdołał. Z nieopisaną radością nie tylko swoją, ale całego dworu, i nawet miasta całego, przyprowadził ich oboje do zamku, a chcąc stosownie zasługi żołnierza względem swej córki czynione wynagrodzić, dał mu ją za dozgonną towarzyszkę życia.
154
39. Strachy
Długie wieczory zimowe były dawniej i po dziś dzień są jeszcze przedmiotem baśni i opowiadań o czarownicach, olbrzymach, zaklętych zamkach i w nich księżniczkach i królewnach, a najwięcej o strachach. O tych ostatnich najczęściej, gdyż noc miewamy często, a w nocy ciemno; w ciemności zaś to i owo się spostrzeże niewyraznie, co ma podobę do człowieka, czarnego jak noc, lub konia, psa, kota itp. rzeczy  więc strach gotowy. Lecz i innego rodzaju strachy mają jeszcze istnieć, np. ten lub ów opowiada, jaką miał ze strachem sprawę niemiłą, kiedy ten go to z drogi w rów wepchnąć chciał  co nawiasem powiedziawszy  zdarza się to i w biały dzień, mianowicie w dnie targowe, jarmarczne, niedzielne i jeszcze inne. Innego znów ciągło coś za rękę do lasu, innego za łeb do wody itd.
Otóż gospodarz jeden na wsi mieszkający wiele umiał opowiadać ciekawej czeladzi o tego rodzaju zdarzeniach i wypadkach, która to czeladz, choć z obawą i przerażeniem, słuchała jego powieści, ale słuchała tak ciekawie i uważnie, że nie tylko uszy, ale i gęby na rozcież miała otwarte.
Ów gospodarz miał też syna Grzegorza, ale ten jakoś nie chciał wierzyć w to, o czym ojciec powiadał i twierdził, iż to wszystko prawda szczera. Nie chciał wierzyć nawet wtedy, gdy jeszcze był podrostkiem, choć to w tym okresie życia najwięcej takim rzeczom daje się wiarę. Słowem, syn odpierał ojcu każde takie gadanie, powiadając, iż to wszystko bajki. Gdy zaś dorósł do lat młodzieńczych, ted/ w te do ojca odezwał się słowa:
 Ojcze! Prawiliście mi często o strachach, czego ja wam nigdy nie wierzyłem i nie wierzę, gdyż dotąd żadnego jeszcze nie spotkałem. Ale żeby się gruntownie o tym przekonać i potem wam wiarę w strachy z głowy wybić, pójdę w świat dalej szukać stracha i przekonać się, czy strachy są, czy nie są.
Ojciec, widząc śmiałość i odwagę syna, aż drżał z bojazni o niego, by mu się czasem z jakim strachem borykać nie przyszło i by przy tym czegoś nie oberwał. Z tego powodu nie chciał mu pozwolić w świat za strachem iść gonić. Syn jednak ob-
155
stawał przy swoim mocno i niezmiennie, tak iż ojciec w końcu puścić go musiał.
Grzegorz wziął ze sobą pieniędzy na podróż, boć słusznie uważał, iż bez nich najprędzej i najłatwiej ze strachem by się spotkał; a że przed pieniędzmi to i strach na bok ustąpi.
Tak przechodząc wioskę za wioską, wszędy wypytywał się, czy tu gdzie nie ma stracha. Ludzie, jak ludzie  bo wszędy są różni i wszędy jednakowi  opowiadali mu o różnych straszydłach. Ale ponieważ to było małej wagi, dlatego sądził, iż nie warto nad takimi drobnostkami zastanawiać się i ich rzeczywistości dochodzić.
Aż dopiero po dalszej podróży w jednej wsi dowiedział się, że w młynie, który na końcu tej wsi stoi, straszy, i to nie na żarty, gdyż już jedenastu takim śmiałkom jak on głowy strach pourywał.
 Ej! To będzie coś dla mnie  pomyślał w duchu i niezwłocznie udał się do młyna.
Żeby zaś istotnie o tym się przekonać, prosił młynarkę, która wdową była, o nocleg, i to właśnie w młynicy, tam, gdzie to tych jedenastu swoje głowy potraciło. Młynarka, widząc obcego, była tego zdania, że ten jeszcze nic a nic nie słyszał o tym, co tu w jej młynie było zaszło. Dlatego z całą otwartością opowiedziała mu owe nieszczęśliwe przypadki w młynicy, mówiąc przy tym, że jej te rzeczy wiele zmartwienia sprawiły i z tej przyczyny żadnego już na noc do młynicy nie wpuści.
 Właśnie dlatego  przekłada jej Grzegorz  przyszedłem, żeby się o tym naocznie przekonać, bom się na to z domu wybrał, aby gdzie ze strachem się spotkać. Więc wpuśćcie mnie tylko i nie obawiajcie się o mnie.
 No, kiedyć już tak się upieracie tego  rzekła młynarka  toć już tam nocujcie. Ale pamiętajcie o tym, żem ja waszemu nieszczęściu, gdyby was tam spotkać miało, nie winna.
 To już rzecz moja  domówił Grzegorz i został na noc w młynicy.
Żeby nudy nocne i sen odpędzić, wziął ze sobą książkę i światło, bo chciał noc całą czuwać i stracha widzieć. Zaś aby mu to dogodniej było noc prześlęczeć, wziął także i stół, i stołek.
156
Siedzi tak sobie i czyta, a ciemno dokoła, tylko że od jego świecy rozlewa się słabe światło, a cicho wszędzie, tedy owędy tylko mysz gdzie przebiegnie i nieznaczny szelest zrobi. Grzegorz był pewien, że tak przejdzie noc całą i już w duchu śmiał się z opowiadań ludzi i przestrogi młynarki.
Aż tu około północy coś puka do drzwi młynicy.
 Proszę wejść  zawołał Grzegorz, podniósłszy głowę do góry.
 Otwórz nam!  odpowiedziano z zewnątrz.
 Otwórzcie sobie sami, tak jak i ja sobie otworzyłem.
W tej chwili drzwi się otwarły i weszło trzech czarno ubranych mężczyzn. Usiadłszy za stół, wydobył jeden z nich karty i zaczęli grać społem. Nagrawszy się do woli, wstali od stołu i nie powiedziawszy ani słowa Grzegorzowi, wyszli, tak jak przyszli.
Rano opowiedział Grzegorz młynarce, co było zaszło, a ta go teraz prosiła, aby na następną noc także został.
Na drugą noc znowu Grzegorz siedzi nad książką i czyta. Około północy puka do drzwi i mówi, żeby otworzył. Ale ten, jak pierwszą noc, każe samym sobie otworzyć. Natychmiast drzwi się otwierają i już nie trzech, ale sześciu mężczyzn wchodzi, a wszyscy czarno ubrani. Siedli za stół i dobywszy kart, zaczęli grać społem. Grzegorz przyglądał się temu dziwnemu zjawisku z ciekawością, ale dał pokój i nie przemówił ani słowa. Gdy się do woli nagrali, wzięli karty i poszli precz. Rano opowiedział młynarce wszystko, a ta go prosi na trzecią noc. On sam będąc ciekawy widzieć, jaki to koniec wezmie, został.
Jak w poprzednie, tak i na trzecią noc puka do drzwi i woła, by ich wpuszczono. Ale Grzegorz i tą rażą samym otworzyć każe. Zaraz drzwi się otwarły i weszło dwanaście mężczyzn, a wszyscy czarno ubrani. Usiadłszy za stół, zaczęli grać wszyscy w karty. Grzegorz pilnie im się przypatrywał, a dostrzegłszy kilka razy, jak jeden drugiego oszukiwał w graniu, nie mogąc tego dłużej przecierpieć, wyciął każdego w twarz, mówiąc:
 Jeżeli grać chcecie, tedy grajcie sprawiedliwie, a nie oszukujcie jeden drugiego.
Tedy z jedenastu wyleciały białe gołąbki i, podziękowawszy
157
mu za wybawienie, zniknęły. Ten dwunasty został jeszcze w tej postaci, jak był, i tak do niego odezwał się:
 Wiedz, kochany Grzegorzu, kto ja jestem. Oto ja tu byłem gospodarzem w tym młynie. Ponieważ zaś niesprawiedliwie żyłem, krzywdziłem ludzi, biorąc więcej, niż się należało, dlatego tu w tym miejscu na pokutach zostawałem. Ci drudzy jedenaście byli to oszuści i niesprawiedliwi gracze, a ponieważ ze zuchwalstwa w to miejsce tu przychodzili, dlatego im głowy pourywałem. Tyś zaś wszystkich wybawił i za to ci zapłacę.  Chodz za mną!
Wewiódł go do jednego kąta, tam tupnął nogą i zaraz się zrobił otwór w ziemi, gdzie się ukazały trzy sadki z pieniędzmi.
 Jeden sadek  rzekł do niego  wez dla siebie; drugi oddaj młynarce, gdyż ona była moją żoną kiedyś, a ten trzeci rozdaj między ubogich.
Potem z niego, tak jak z tych innych, wyleciał biały gołąbek i zniknął. Grzegorz na rano oddał młynarce pieniądze z jednym sadkiem, tak jak miał polecone; ten drugi sadek nakazał młynarce rozdać pomiędzy ubogich, a ten trzeci zabrał z sobą do domu.
Lecz jemu tych strachów, z jakimi miał do czynienia, było jeszcze za mało; postanowił więc raz jeszcze udać się w świat za strachem, co też i uczynił.
Chodząc tak po świecie, dowiaduje się w pewnej wsi, że tam strzyga wielkie szkody ludziom wyrządza, że biegając po wsi zjada i wypija w chałupach to, co jest do żywności, przy czym niespokojność czyni, a kto by się odważył w nocy iść blisko cmentarza, ten ze swą głową pożegnać się musi, gdyż strzyga każdemu takiemu ją urywa. Opowiadano mu, że każdą noc o jedenastej godzinie wychodzi z grobu i lata po wsi, a iż najgorzej jest z tymi, którzy blisko cmentarza mieszkają, gdyż tych odwiedza najczęściej.
Grzegorz postanowił sprawę tę wybadać. Poszedł zatem w nocy na cmentarz ku wskazanemu grobu i czekał godziny jedenastej. Jakoż o tejże godzinie zaczęła się ziemia poruszać, a po chwili grób się otworzył i z niego wyszedł umarły. Grzegorz cofnął się za blisko stojącą lipę, żeby nie być widzianym, a odczekać końca. Dodać trzeba, że ów umarły była to kobieta przed kilku latami zmarła. Ta, gdy wyszła z grobu, obejrzała się wokoło,
158
czy gdzie kogo nie ma, a nie widząc nic, zewlekła ze siebie śmiertelną koszulę i położyła przy grobie, i prędko pobiegła na wieś. Grzegorz wziął koszulę i poszedł z nią do dzwonnicy aż ku samym dzwonom. Tak stąd obserwował powrotu strzygi i co ta czynić będzie, gdy powróci.
Po dwunastej strzyga wróciła, a nie znajdując koszuli przy grobie, szukała jej wszędzie po cmentarzu. W końcu zwróciła wzrok na dzwonnicę i tam Grzegorza z nią dostrzegła.
 Grzegorzu! Daruj mi moje koszulę!  zawołała, patrząc w górę.
Lecz ten nie śpieszył się z oddaniem. A gdy po drugi i trzeci raz zażądała swej koszuli, a ten nie oddawał, tedy puściła się za nim po schodach.
Grzegorza strach ogarnął wielki, gdy ta wali się po schodach do góry. Nie widząc innej rady, uchwycił ręką za serce dzwonu i silnie w dzwon uderzył. Na ten głos strzyga spadła ze schodów. Lecz na tym nie koniec, gdyż ta po raz drugi drapie się w górę. Grzegorz po raz drugi uderza we dzwon, a ta znów spada. To samo powtórzyło się do trzeciego razu i potem strzyga już nie lazła w górę, ale poszła do grobu i położyła się na cmentarzu, gdyż jej godzina przeszła.
Rano dziewka od organisty szła dzwonić na Anioł Pański, bo ten nie miał parobka, więc dziewka tę służbę pełniła. Wszedłszy na cmentarz i ujrzawszy grób otwarty, a obok niego umarłego leżeć, z wielkim strachem i trwogą uciekła do domu. Tam opowiedziała, co widziała, i organista sam poszedł się o tym przekonać. Lecz i tego strach zdjął, gdy na cmentarz wstąpił, więc pobiegł do księdza. Ksiądz nadszedł, a zbadawszy sprawę, dał zawołać grabarza i ludzi we wsi o tym uwiadomić. Grzegorza w dzwonnicy, który tam ledwie trochę żywy był, dał także sprowadzić. Potem wobec wielu ludzi trupa znów obleczono do koszuli, a następnie ksiądz go ochrzcił, gdyż za życia był tylko jednym mianem ochrzczony, a ponieważ wierzono, iż kobieta ta miała dwie dusze, tedy jedna W nich nie była ochrzczoną. Po ochrzczeniu kazał jej związać ręce i nogi i włożyć w grób na powrót, i zakopać.
Odtąd we wsi był pokój od strzygi, gdyż ani już jadła nie wyjadała ludziom, ani mleka nie wypijała i nie straszyła żadnego,
159
a każdy, idąc mimo cmentarza, był pewnym o swą głowę. Grzegorz zaś odtąd zaprzestał strachów szukać, siedząc sobie w domu, a na opowiadanie ojca o strachach przyznawał, że takowe istnieją.
40. Zaklęta księżniczka
Staś był sierotą biednym. Nie miał już ani ojca, ani matki, dlatego u obcych służyć musiał i paść bydło.
Na jednym końcu pastwiska tkwiał w ziemi potężny pień dębowy. Na nim to Staś siadywał i na wierzbowej piszczałce, którą sobie sam ukręcił, wygrywał różne piosneczki rozweselając swą dolę.
Jednego razu przyszła ku niemu bardzo śliczna pani i prosiła go, aby pień, na którym siedzi, wykopał.
 Ach! Moja dobra pani  rzecze Staś  jakże ja bym mógł ten pień wykopać, kiedy jeszcze mam słabe siły.
A pani mu tak odpowiedziała:
 Nie troszcz się, chłopaczku, ani się nie bój tej pracy, ale kop po trosze, każdy dzień, bo praca nie tak trudna, jak się zdaje, i podołasz jej, ja ci zaś za to dobrze zapłacę.
Pastuszek przyrzekł, a piękna pani odeszła.
Nazajutrz wziął Staś ze sobą siekierkę i motykę i jął się żywo pracy. Kopał dzień cały i już go jedne trzecią część odkopał. Pod wieczór przyszła zaś owa pani i serdecznie mu dziękowała za pilność w tej pracy, a jako zapłatę dała mu chustkę'jedwabną, złotem i perłami wyszywaną, i prosiła go, aby jutro zaś dalej nad wykopaniem pnia pracował.
Staś, gdy bydło przygnał do domu, chciał się też pochwalić przed gospodynią z daru, jaki od pięknej pani otrzymał, i pokazał jej chustkę. Ta myśląc, że on tę chustkę gdzie ukradł, pobiegła z nią do nauczyciela i pytała go się, jeżeli on nie wie, czyją by mogła być. Ale ten, ujrzawszy ją, powiedział jej, że takie rzeczy tylko królewskie lub książęce osoby mieć mogą, a ponieważ osoby takie tu w bliskości się nie znajdują, więc chustki tej ukraść nie mógł. Gospodyni musiała tedy chustkę Stasiowi oddać.
160
Na drugi dzień pastuszek wziął ze sobą siekierę i motykę i dalej przy kopaniu pnia pracował. Pracując dzień cały odkopał znowu jedną trzecią część pnia. Pod wieczór przyszła zaś piękna pani i dziękowała mu serdecznie za pilną pracę, a jako zapłatę dała mu złotą tabakierkę wysadzoną drogimi kamieniami i prosiła go, aby jutro zaś kopał, a iż już swą pracę jutro ukończy, wtedy da mu jeszcze lepszą zapłatę niż dotąd.
Pastuszek, przygnawszy bydło do domu, pochwalił się przed gospodynią i złotą tabakierkę jej pokazał. Tej aż się oczy zaiskrzyły od zazdrości, iż ubogi pastuch tak drogą rzecz posiada, i chciała, aby jej dał tabakierkę. Ale pastuszek nie chciał jej dać, powiadając, że on ciężko to zapracować musiał. Wtedy gospodyni powiedziała mu, że go odda do sądu jako złodzieja, a że za to ciężką odbierze karę. Staś zląkł się jej pogróżek, z obawy, aby nie być oddanym sądowi i za złodziejstwo karanym, uciekł w nocy precz.
Tułał się biedak tu i owdzie, cierpiąc często i głód, aż wreszcie przyszedł do jednego dobrego człowieka, który był leśniczym, i ten zlitowawszy się nad nim przyjął go do siebie. Ten dał mu strzelbę i brał go często z sobą do lasu, ucząc go strzelać.
Gdy już Staś dorósł lat młodzieńczych, wyznał przed leśniczym, że rad by iść dalej w świat. Leśniczy nie opierał się jego życzeniu i chętnie dał mu pozwolenie, przy tym go jeszcze zaopatrzył na drogę w pieniądze i dobrą odzież.
Szedł tedy Staś dalej, przechodząc różne miasta i wsie, aż wreszcie przybył do króla. Ten posiadał obszerne lasy, bogate w różną zwierzynę; jeno że dużo rabczykow snuło się po jego borach i zwierzynę mu wyławiało. Dlatego też chętnie przyjął Stasia i wielki obszar lasu oddał mu pod dozór.
Staś umiał celnie strzelać; nigdy jego strzał nie chybił celu, dlatego też rabczyki mieli wielki respekt przed nim i już ani połowy tyle szkody nie wyrządzali. Staś zaś za to był we wielkich łaskach u króla.
Razu jednego, chodząc tak sobie po lesie, trafił na bardzo piękny chodnik, wysypany bielutkim piaskiem. Z ciekawości, dokąd by ten chodnik prowadził, szedł nim, aż zaszedł do rzeki. Tam ujrzał pływającą łódkę, a w niej tę samą śliczną panią,
11  Księga bajek, t. 11
161
od której to dostał chustkę i tabakierkę. Pani ta przywitała go mile, a potem tak do niego rzekła:
 Gdybyś mej prośbie był zadość uczynił i ów pień wykopał cały, byłbyś mnie już wtedy wybawił, gdyż moje zaklęcie tak długo tylko trwać miało, dopóki ów pień w ziemi będzie tkwiał. Ale ponieważ żeś mnie nie usłuchał i nie przyszedł na trzeci dzień dokończyć roboty, dlatego jeszcze we większe zaklęcie wpadłam niż przedtem, gdyż dawniej wolno mi było iść między ludzi i szukać wybawcy; teraz zaś w tym tu tylko lesie mogę się przechadzać lub na łódce po rzece pływać.
Stasiowi żal jej się zrobiło, więc się zapytał:
 Czy już, dobra pani, nie masz innego sposobu do twego wybawienia?
 Jest jeszcze jeden środek, ale o wiele trudniejszy od pierwszego i wątpię, czybyś go chciał spełnić.
A Staś jej na to:
 Spełnię wszystko, co tylko każesz, choćby mnie to i życie kosztować miało.
 Życia twojego nie chcę  odrzekła  ale chcę, żebyś mi poprzysiągł, iż przez rok i sześć niedziel do żadnej się białogłowy umizgać nie będziesz ani uczuć miłosnych do serca swego nie przypuścisz, ani też przed nikim nie wyjawisz, że już masz narzeczoną. Gdy to wykonasz, tedy mnie wybawisz, za co możesz moje rękę otrzymać i wszystko bogactwo, które posiadam.
Staś poprzysiągł wszystkiego święcie dotrzymać; a nagadawszy się z nią do woli, wrócił do zamku królewskiego. Mając zaś dane przyrzeczenie na pamięci, strzegł się wszelkiego obcowania z niewiastami i wszelkie pokusy, wdzierające się do jego serca, odganiał natychmiast.
Tak upłynął rok cały, a Staś cieszył się, że już tylko sześciu niedziel braknie, a jego narzeczona wybawioną będzie. Atoli i tą rażą przeszkoda, której nie przewidział, zniweczyła jego radość i szczęście, jak to się pokaże.
Król urządził wielkie polowanie, na które Stasia nie tylko że wziął, ale go jeszcze najbliżej siebie, jako najlepszego strzelca, trzymał. Staś, chcąc zażyć tabaki, wydobył swą złotą tabakierkę
162
i nie tylko sam zażył, ale też i króla z niej poczęstował. Ten, ujrzawszy tak drogi i cenny przedmiot, pomyślał sobie:
 Ten mój strzelec to nie prostej kobyły zrebię. W domu zaś powiedział do swej żony:
 Nasz Staś, który tu przyszedł jako prosty strzelec, posiada rzecz taką, z której go nie za pospolitego człowieka uważać można, ale za jakiegoś księcia lub królewicza. Jest to rzeczą nienową, że ludzie tacy często swój stan i wysokie urodzenie pod siermięgą ukrywają, aby przy danej okazji tym większej chwały dostąpić. Ja bym radził, abyśmy go naszej córce dali za męża.
Królowa, słysząc tę mowę, zapragnęła bliżej Stasiowi się przypatrzeć i kazała go zawołać. Gdy Staś przed królem i królową stanął, król zażądał tabaki od niego, żeby to i królowa tą drogą tabakierę ujrzała. Staś chętnie zadość woli królewskiej uczynił, a gdy i sam zażył, i kichnął, chcąc kichacza utrzeć, wyjął chustkę jedwabną złotem wyszywaną, co tym bardziej jeszcze w podziw tak króla, jak i królową wprawiło. Przeto oboje mu oświadczyli, że mu dają swą córkę za żonę i z nią całe królestwo.
Aczkolwiek córka królewska też była niebrzydka, a królestwo nie żadna bagatela, to jednak Staś za ich ofiarę grzecznie podziękował, powiadając, że jeszcze jest za młody, a do tego chudy pachołek.
Lecz królowa tak mu na to odpowiedziała:
 Ani młody wiek, ani ubóstwo, którym się zasłaniasz, nie są przeszkodą do ożenienia się z naszą córką, ale inna przeszkoda cię od tego wstrzymuje, a nią jest ta, że ty już masz narzeczoną, i pewnie się nie mylę, gdy powiem, że chustkę od niej dostałeś.
Staś nie wiedząc, jak się z tego wywinąć, przyznał się, że tak jest, jak ona powiada. Król i królowa, słysząc jego wyznanie, już dłużej na niego nie nalegali, aby ich córkę wziął sobie.
Po tym zdarzeniu, gdy Staś znowu wyszedł do lasu na polowanie, już nie znalazł owej ścieżki piaskiem wysypanej. Błądząc zaś długo po lesie i chcąc ją odnalezć, spotkał tę same piękną panią. Ujrzawszy go, zasmuciła się bardzo i wyrzucała mu niedotrzymanie przysięgi i, narzekając przed nim, tak mu mówiła:
163
 Żeś nie dotrzymał danej mi przysięgi, przetoś mnie jeszcze nieszczęśliwszą uczynił, gdyż odtąd już tylko jedynie w zaklętym zamku pozostawać będę, a gadziny jadowite gryzć będą i szarpać me ciało. Co zaś najgorsza, to to, że teraz już mnie nikt nie wybawi, gdyż żaden do zaklętego zamku nie dojdzie, ponieważ tam dotąd droga niepodobna do przebycia. Najprzód trzeba walczyć z dzikimi zwierzętami, które drogę zastępować będą. Gdyby i te kto pokonał, tedy czeka go trudniejsza sprawa, przyjdzie bowiem ku trzem rzekom, których nie można w bród przebyć ani przepłynąć, ale koniecznie trzeba się dać łódką przewiezć; atoli na pierwszej rzece przewoznik zażąda ręki, na drugiej nogi, a na trzeciej głowy za przewiezienie. W zamku zaś pełno jest jadowitych gadzin, które, gdy tam dotąd żywy kto zdoła dojść, hurmem rzucą się na niego i zagryzą go. Tak, mój kochany, już wszystko dla mnie stracone na zawsze!
Potem pożegnała Stasia i znikła w lesie. On zaś przyszedłszy do domu bardzo się smucił z tego, iż przez swoje lekkomyślność stał się powodem nieszczęścia pięknej pani i utracił ją dla siebie. Postanowił przeto bądz co bądz raz jeszcze szczęścia spróbować, czy by się udało dostać do zaklętego zamku i ją stamtąd wybawić. W tej myśli poszedł do kowala i kazał sobie zrobić odzienie całe żelazne, a które tak miało wyglądać jak łuski na rybie. Prócz tego kazał sobie ukuć miecz stalowy bardzo ostry i z tym wszystkim puścił się w drogę ku zaklętemu zamkowi.
Stało się wszystko tak, jak mu owa pani powiedziała. W drodze zastąpiły mu srogie zwierzęta, ale on je wszystkie pokonał swoim mieczem; na odwrót, te mu nic szkodzić nie mogły, gdyż jego odzienie żelazne chroniło go od ukąszenia.
Gdy już tę przeszkodę zwalczył, stanął nad szeroką i bardzo bystrą rzeką, u której brzegu natrafił łódkę, a w niej przewoznika.
 Przewiez mnie  rzekł do niego  a zapłacę ci dobrze.
 Przewiozę cię  odrzekł tenże  ale nie wezmę innej zapłaty od ciebie oprócz twej ręki, a którą mi wprzód, zanim cię przewiozę, oddać musisz.
 Ręki ci nie oddam  rzekł Staś  gdyż jest mi potrzebna, ale podam ci radę, iż już nie będziesz potrzebował nikogo przewozić, bo wiem, iż ci to jest trudna i mozolna praca.
164
 Dobrze  rzecze przewoznik  jeśli mi tę dasz radę, to cię przewiozę.
 Dopiero na drugim brzegu ci jej udzielę  odrzekł Staś  gdyż ci nie dowierzam, abyś mnie potem chciał przewiezć.
Przewoznik przystał na to, wziął Stasia w łódkę i przewiózł ; na drugim zaś brzegu zażądał od niego tej rady.
 Zbuduj most nad rzeką  rzekł Staś  a nie będziesz potrzebował przewozić, gdyż ludzie sami po moście pójdą.
 Ha! Oszuście! Tak radzić umiesz! Szczęście twoje, żeś już na brzegu, gdyż władza moja tylko na wodzie jest; ale poczekaj jeno, bo trafisz jeszcze na dwie rzeki, na których bracia moi są przewoznikami, a tych nie oszukasz.
Przyszedłszy Staś ku drugiej rzece, napotkał znów przewoznika i łódkę. Ten za przewiezienie zażądał nogi od niego, ale Staś tak jak z pierwszym sobie postąpił.
U trzeciej rzeki zażądał przewoznik od niego głowy, ale i tego udało mu się podejść i przewiezć się.
Przebywszy już wszelkie przeszkody, zdążał spiesznym krokiem do zamku, gdzie też wkrótce stanął. Na samym zaraz wstępie do zamku znalazł w pierwszej izbie stół czarnym suknem nakryty, a na nim zastawione potrawy; wszelako nie tknął niczego, ale szedł dalej. W drugiej izbie było łóżko tak samo czarnym nakryciem zasłonione, lecz żyjącej istoty nigdzie nie było. Staś zatrzymał się w tej izbie i czekał, czy się kto aby we wieczór nie zjawi. Jakoż po zachodzie słońca przyszła owa piękna pani i niemało się zdziwiła, ujrzawszy Stasia. Radość jej była nie do opisania, gdy jej powiedział, że właśnie dla jej wybawienia tu przybył, a iż choćby go to życie kosztować miało, to stąd nie wyjdzie, póki jej nie wybawi.
W nocy około jedenastej godziny dał się słyszeć łoskot i syczenie, a wnet zwaliła się taka mnogość gadzin wszelkiego rodzaju, że izba cała nimi była napełnioną. Staś wstał prędko na nogi, a dobywszy miecza, zaczął rąbać gadziny z całej siły. Lecz też na odwrót te się rzuciły na niego, ale nic mu nie mogły zrobić, gdyż odzienie żelazne chroniło go od ukąszenia. Długo trwała walka, z której Staś wyszedł zwycięsko. Atoli już też i dzień
165
się zrobił niebawem, a zwycięzca od wytężenia sił i bezsennie strawionej nocy ledwie stał na nogach.
Mimo to, że tyle gadzin wyciął, to jeszcze więcej ich się znajdowało w podziemnych gankach i sklepach zamku, a z którymi jeszcze go czekała praca w dwie następne noce. Lecz i te z pomocą Bożą pokonał i zamek od nich oczyścił, a tym samym i z zaklęcia go wyprowadził, przy czym i owę piękną panią wybawił.
Teraz dopiero nastała radość, gdy mu pani wyznała, że jest wybawioną, a zamek i wszystkie w nim bogactwa jej są własnością. Niebawem zjawili się na zamku owi trzej przewoznicy, także od swego obowiązku przewożenia uwolnieni; byli to bracia owej pani, która była księżniczką. Przyczyną ich zaklęcia była niezgoda o sukcesją; siostrą ich miała odziedziczyć ów zamek z przyległościami, a bracia zaś po sporym kawale gruntu. Atoli każdy chciał zamek mieć, bo był wielki i okazały, a stąd niezgoda, kłótnie i przekleństwa. Zostali więc wszyscy ukarani: księżniczka w swoim zamku, a jej bracia, każdy przy swym dziale, który rzeka odgraniczała, musiał pełnić służbę przewoznika.
Dopiero teraz podali sobie ręce i pogodzili się, zostając każdy przy tym, co od ojca w spadku miał wyznaczone.
Wreszcie stało się, iż Staś ożenił się z księżniczką, był sobie nie lada panem, a trzej jego szwagrowie wystawili sobie także wspaniałe zamki w swych posiadłościach i żyli z sobą w najpiękniejszej zgodzie.
Tak to bywa, że przy zgodzie i jedności najtrudniejsze sprawy łatwo się wykonują, z czego i Pan Bóg ma cześć i chwałę, a ludzie pożytek doczesny i wieczny. Niezgoda zaś jest zródłem największych nieszczęść i klęsk, więc jej całymi siłami unikać trzeba.
41. Trzej rzemieślnicy
Pewien ojciec miał trzech synów. Gdy dorośli do lat, rzekł do nich:
 Ja was dłużej żywić i przyodziewać nie będę; idzcie w świat a uczcie się rzemiosła, abyście mieli chleb.
166
Synowie poszli na wędrówkę, a za lat kilka wrócili. Ojciec pyta ich:
 Czegoście się tam w świecie nauczyli?
 Ja jestem strzelcem  odrzekł najstarszy.  Żebyście zaś wiedzieli, co umiem, to wyrzućcie w górę jaje, a ja trafię.
Ojciec przyniósł jaje i wysoko rzucił w górę; syn najstarszy zaś wymierzył swą strzelbę do niego i strzelił, a jaje rozprysło się w kawałki.
 Dzielny z ciebie strzelec  rzecze ojciec, a obracając się do młodszego syna, zapytał się:
 Czegoś ty się nauczył? Pokaż, co umiesz!
 Ja jestem bednarzem  odpowiedział  a żebyście zaś wiedzieli, co umiem, to poskładam rozstrzelane jaje i tak je pozbijam, że znaku na nim nie będzie.
Pozbierał więc skorupy z jaja i tak pięknie poskładał do kupy i pobił, że najmniejszego rysu nie było.
 Tęgi z ciebie bednarz  rzecze ojciec.  Powiedz zaś ty, najmłodszy synu, jakie rzemiosło umiesz?
 Ja wyuczyłem się na złodzieja  odpowiedział syn najmłodszy.  Żebyście poznali mą sztukę, tedy wyjmę jedno jaje spod dzikiej kaczki, która niedaleko stąd w krzaku na nich siedzi, a ona wcale tego nie spostrzeże.
Jak powiedział, tak zrobił, a ojciec mu rzekł:
 Doskonały z ciebie złodziej; i ty przy swym rzemiośle żyć możesz.
Gdy się pan, co tę wieś trzymał, dowiedział o tak sztucznym złodzieju, chciał go sam wypróbować, co umie, więc posłał po niego. Gdy złodziej stanął przed nim, rzekł:
 Słyszałem, że z ciebie doskonały jest złodziej. Otóż ja mam dwa psy tęgie i bardzo złe; jeśli mi je ukradniesz, to ci dam sto talarów.
Złodziej przyrzekł je ukraść. Poszedłszy więc do rzeznika, kupił płuca z wołu, a te włożywszy w miech, poszedł do dworu owego pana i w płocie sztachetę wyłamał i miecha w tę dziurę nadstawił. Psy zwąchały mięso i jeden za drugim, hop, hop, w miech; złodziej zaś prędko miech zawiązał i z psami poszedł
167
do domu. Rano zaniósł psy do dworu, a pan musiał mu odliczyć sto talarów.
 No, kiedyś tak sztuczny złodziej, to mi ukradniesz mego siwka, co na nim jeżdżę, a dam ci znowu sto talarów; jeśli zaś nie ukradniesz, tedy sto batów.
Pan, nie dowierzając prostemu zamknięciu siwka w stajni, dał jeszcze kilku chłopów na straż. I tak jednemu kazał leżeć przede drzwiami, drugi miał trzymać zaporę od drzwi, aby złodziej nie mógł odeprzeć, a trzeciemu zaś kazał na siwku siedzieć ; prócz tego jeszcze dwóch postawił we wrotach.
Złodziej zwąchał to wszystko. Więc kupił dobrego wina, a w to wlawszy usypiającego napoju, ubrał się za babę i poszedł ku owym stróżom. Ci, co we wrotach stali, napili się sami mocno i tym też do stajni zanieśli. Pili wszyscy ochoczo, bo było zimno, i wnet flaszka była próżna. Ale też wnet posnęli tak twardo, że złodziej bez przeszkody konia uprowadził, a stróżów wyrzucił na kupę gnoju.
Rano przywiódł siwka do pana, a ten musiał mu dać sto talarów. Potem zaś rzekł do złodzieja:
 Kiedyś taki sztuczny, to mi ukradniesz ślubny pierścień z palca mej pani; jeśli to zrobisz, dostaniesz znowu sto talarów, a jak nie, to sto batów.
W nocy złodziej wszedł do podwórza, a zrobiwszy chłopa ze słomy, wniósł go po drabinie aż do okna sypialni pana. Ten, ujrzawszy chłopa, myślał, że złodziej, i chcąc raz z nim skończyć, porwał za strzelbę i paf... W tej też chwili złodziej spuścił straszydło na ziemię, a sam ukrył się za ścianę. Pan zaś mniemał, iż złodzieja zabił, i żeby się z tym nie wydać, pobiegł go gdzie odwlec i zakopać. Na tę chwilę właśnie też złodziej czekał; bo gdy pan ze zamku wybiegł na podwórze, złodziej już był w izbie i przybiegłszy ku pani, rzekł:
 Dajże mnie ten pierścień do schowania, by podczas gdy ja tego zakopywać będę, nie wpadł kto inny i nie wziął ci go.
Pani nie poznała złodzieja po głosie, gdyż mówił z cicha, i dała mu pierścień. Złodziej, dopadłszy pierścienia, jednym skokiem był na dworze i umknął szczęśliwie do domu. Aatwo zro-
168
zumieć zdziwienie pana, gdy zamiast złodzieja znalazł chłopa ze słomy i dorozumiał się zaraz, że i tą rażą ten swego zadania dokonał. Pani za jego powrotem do izby powiedziała, że jemu samemu pierścień dała do schowania.
Gdy dzień się zrobił, złodziej odniósł panu pierścień i odebrał sto talarów.
Miejscowy organista, dowiedziawszy się, że pan ze złodziejem przegrał trzysta talarów, naśmiewał się z niego, ile razy go gdzie spotkał. Panu było to bardzo markotno, iż przy tak znacznej stracie jeszcze jest wyśmiewanym. Zawołał więc złodzieja do siebie i tak mu powiedział:
 Słuchaj, mości złodzieju! Tutejszy pan organista wyśmiewa się ze mnie, żeś na mnie wygrał trzysta talarów; otóż dam ci jeszcze jedno sto, jeżeli mi tego jegomościa ukradniesz i tu przyniesiesz.
Złodziej aż podskoczył z radości, słysząc, że jeszcze jedno sto talarów zarobi; przyrzekł więc panu w krótkim czasie organistę dostawić.
Jakoż nachwytał pełny miech raków, a nakupiwszy dużo maleńkich świeczek, każdemu rakowi jedną przyprawił na plecy i to wszystko zaniósłszy na cmentarz, świeczki pozapalał i raki rozpuścił. Organista, którego mieszkanie tuż obok cmentarza stało, ujrzał przez okno tyle ruchliwego światła na cmentarzu i z ciekawości wybiegł z domu, by się dowiedzieć, co to wszystko ma znaczyć. Na to też złodziej liczył: nadstawiwszy otwarty miech, w który raki wchodziły, śpiewał:
Jestem anioł z nieba, wracam znów do nieba,
A kto chce iść ze mną, temu w miech wlezć trzeba.
Organista zbliżył się ku mniemanemu aniołowi, uchyla czapki i pokornie się zapytuje:
 Święty aniele, czybyś też nie zechciał i mnie, organistę, wziąć ze sobą?
A złodziei znów śpiewa:
Jeszcze dziś do nieba zaniosę każdego, Kto się nie powstydzi wlezć do miecha tego.
169
Organista już też dłużej nie czekał, ale co tchu właził w miech rozwarty, gdzie też i kilka było raków. Złodziej, zawiązawszy miech, włożył na ramię i niósł do pana.
Radość w zamku pana, gdy złodziej wysypał z miecha organistę i kilka raków, była wielka; pan o mało nie pękł od śmiechu. Organista zaś, wypuszczony z swego więzienia, umykał do domu, aż ziemia drżała. Ale też odtąd już nigdy z pana się nie naśmiewał. Ten zaś wyliczył złodziejowi sto talarów za to.
W tym samym kraju był król mający córkę, a którą mu ukradł czarnoksiężnik i osadził na jednej wyspie na morzu. Król wiedział wprawdzie, gdzie się znajduje córka jego, atoli nie mógł w żaden sposób jej odebrać, gdyż czarnoksiężnik pozostawił na wyspie bardzo czujną straż, która jego rzeczy strzegła; prócz tego miał on jeszcze pod swą władzą i do swej usługi bardzo wielkiego i drapieżnego ptaka, który okrążał wciąż wyspę, a każdego, który by na nię wstąpił i chciał z niej co zabrać, zadziobał od razu. Królowi szło bardzo o córkę, więc ogłosił, że kto by mu ją żywo dostawił, ten nie tylko że uzyska jej rękę, ale dostanie całe z nią królestwo.
O tym dowiedział się i ów złodziej. Wziąwszy więc swoich braci do pomocy, popłynął łódką po królewnę. Szczęśliwie ją też wykradł, ale gdy z nią płynął przez morze, spostrzegł ich ptak i dalejże za nimi. Gdy już był wprost nad łódką i spuszczać się zaczął, tedy najstarszy z braci wymierzył strzelbą do niego i zabił go od razu. Atoli ptak spadając trafił w łódkę i rozbił ją swym ciężarem. Niebezpieczeństwo groziło wielkie zatonięcia, atoli średni brat prędko pobił łódkę obręczami i woda w nię nie ciekła, a tę, co już tam była, wylali czapkami.
Król ucieszył się bardzo, gdy ujrzał swą córkę, i chciał danego dotrzymać przyrzeczenia i oddać rękę córki temu, który dopomógł do jej uwolnienia. Lecz znów trudna była sprawa, gdyż ich trzech było, a każdy ją chciał mieć. Stanęło więc na tym, że królewna sama ma sobie tego wybrać, którego chce. A ona tak rzekła:
 Prawda, że strzelec zasłużył się, iż ptaka zabił; a bednarz ma też niemałą zasługę, iż rozbitą łódkę znów do stanu przy-
170
prowadził; atoli ten, który mnie niespostrzeżenie czarownikowi wykradł, największej dokazał sztuki, i ten z pewnością byłby sobie dał radę z ptakiem i łódką.
Więc złodziej został zięciem królewskim, a najstarszy brat dostarczał królewskiej kuchni zwierzyny, brat zaś średni robił beczki na wino i piwo do królewskiej piwnicy. I mieli się wszyscy dobrze.
%


Bolesław Prus
42. [O uśpionej pannie i zaklętych skarbach
na dnie potoku]
W dawnych czasach [...] po tych kamieniach [...] płynęła woda. Teraz ona pokazuje się tylko na wiosnę albo po wielkim deszczu. I był strumień w tym miejscu.
Na dnie potoku leżał jeden spory kamień, jakby nim kto dziurę zatykał. W rzeczy samej była tam dziura, właśnie nawet okno do podziemiów, gdzie są zachowane wielkie skarby, jakich by na całym świecie nie znalazł. A między tymi majątkami, na szczerozłotym łóżku, śpi panna, może nawet jaka hrabini, bardzo śliczności i bogato odziana.[...]
Ta zaś panna śpi przez taki interes, że jej ktoś wbił złotą szpilkę w głowę, może ze zbytków, a może i z nienawiści; Bóg ich tam wie. Tak śpi i nie ocknie się, dopóki jej kto szpilki z głowy nie wyciągnie i potem się z nią nie ożeni. Ale to rzecz ciężka i nawet niebezpieczna, bo tam w podziemiach pilnują skarbów i samej panny różne straszydła. Dlatego najśmielszy człowiek, choćby mu się i jak podobała panna, a jeszcze lepiej jej majętności, wejść do podziemiów nie miał odwagi, ażeby go co nie ujadło...
O tej pannie i o tych majątkach wiedzieli ludzie od dawna takim sposobem, że dwa razy do roku, na Wielkanoc i na święty Jan, usuwał się kamień, co leżał na dnie potoku, i jeżeli kto stał wtedy nad wodą, mógł zajrzeć do otchłani i widzieć tamtejsze dziwy.
Jednej Wielkanocy przyszedł do zamku młody kowal z Za-sławia. Stanął nad potokiem i myśli:
 Nie mogłyby się to mnie pokazać skarby?... Zaraz bym wlazł do nich, choćby przez najciaśniejszą dziurę, naładowałbym kieszenie i już nie potrzebowałbym dymać miechem".
172
Ledwie tak pomyślał, aż naraz  usuwa się kamień, a kowal widzi wory pieniędzy, misy ze szczerego złota i tyle drogiej odzieży jak na jarmarku...
Ale najpierw wpadła mu przed oczy śpiąca panna, taka śliczna, że kowal stanął słupem. Spała se i tylko jej łzy płynęły, a co która upadła  czy na jej koszulę, czy na łóżko, czy na podłogę  zaraz zamieniała się w klejnot. Spała i wzdychała z bólu od szpilki; a co westchnęła, to na drzewach nad potokiem zaszelepały liście nad jej strapieniem.
Już kowal chciał wejść do podziemiów; ale że czas przeszedł, więc znowu kamień zamknął się, aż zabulgotało w potoku.
Od tego dnia [...] kowal nie mógł sobie miejsca znalezć na świecie. Robota leciała mu z ręki. Gdzie nie spojrzał, widział ino potok jak szybę, a za nią pannę, której łzy płynęły. Aż po-mizerniał, bo go coś ciągle trzymało za serce rozpalonymi obcęgami. Zwyczajnie, zamroczyło go.
Kiedy już całkiem nie mógł wytrzymać z tęskności, poszedł do jednej baby, co znała się na ziołach, dał jej srebrnego rubla i spytał o radę.
 Ano  mówi baba  nie ma tu inszej rady, tylko musisz doczekać świętego Jana i kiedy się kamień odłoży, musisz lezć w otchłań. Byłeś pannie wyjął szpilkę z głowy, obudzi się, ożenisz się z nią i będziesz wielki pan, jakiego świat nie widział. Tylko wtedy o mnie nie zapomnij, że ci dobrze poradziłam. I to se spamiętaj: kiedy cię strachy otoczą, a zaczniesz się bać, zaraz przeżegnaj się i umykaj w imię boskie... Cała sztuka w tym, żebyś się nie zląkł; złe nie ima się niebojącego człowieka.
 A powiedzcież mi  mówił kowal  jak poznać, że człowieka strach zdejmuje?...
 Takiś ty?  mówi baba.  No, to już idz do otchłani, a jak wrócisz, o mnie pamiętaj!
Dwa miesiące chodził kowal do potoku, a na tydzień przed świętym Janem wcale się stąd nie ruszył, tylko czekał. I doczekał. W samo południe kamień odsunął się, a [...] kowal z siekierą w garści skoczył w jamę.
Co się tam koło niego nie działo, włosy na głowie stają. Otoczyły go przecie takie poczwary, że inny umarłby od samego
173
ich wejrzenia. Były niedopyrze wielkie jak psy, ale ino wachlowały nad nim skrzydliskami. To zastąpiła mu drogę ropucha duża jak kamień, to wąż zaplątał mu się między nogi, a kiedy kowal ciapnął go, wąż zaczął płakać ludzkim głosem. Były wilki takie na niego zajadłe, że co im piana padła z pyska, to buchnęła płomieniem, a w opoce wypalała dziury.
Wszystkie te potwory siadały mu na plecach, chwytały go za surdut, za rękawy, ale żaden nie śmiał go skrzywdzić. Bo wiedzieli, że się kowal nie boi, zaś przed niebojącym się złe umyka jak cień przed człowiekiem.
 Zginiesz tu, kowalu!  wołały strachy, ale on tylko ściskał siekierę w garści i tak im odpowiadał, że wstyd powtórzyć...
Dobrał się nareszcie [...] kowal do złotego łóżka, gdzie już nawet poczwary nie miały dostępu, ino stanęły wkoło kłapiący zębami. On zaraz zobaczył w głowie panny złotą szpilkę, szarpnął i wyciągnął do połowy...
Aż krew trysnęła... Wtem panna łapie go rękami za surdut i woła z wielkim płaczem:
 Czego mi ból robisz, człowieku!
Wtedy dopiero kowal się zląkł... Zatrząsł się i ręce mu opadły. Strachom tego tylko było trzeba. Który miał największy pysk, skoczył na kowala i tak go kłapnął, że krew trysnęła przez okno i poplamiła kamienie [...].
Od tej pory kamień zatkał okno od podziemiów, że go już nikt znalezć nie może. Potok wysechł, a panna została w otchłani na pół rozbudzona. Płacze teraz już tak głośno, że ją czasem i pastuchy słyszą na łąkach, i będzie płakać wiek wieków.
*
Henryk Sienkiewicz
43. Sabałowa bajka
Siedliśmy wokół ogniska wsłuchani w tę ciszę tatrzańską, która aż w uszach dzwoni. Zbliżała się już i godzina spoczynku, gdy nagle Sabała podniósł swą pomarszczoną twarz, podobną zarazem do głowy starego sępa i do twarzy Miltona. Chwilę popatrzył szklanymi oczyma w ogień  tak zaczął opowiadać:
 Prosem piknie wasych miłości, raz seł chłop ze świdrem i rąbanicą do Nowego Targu na siacie. Jakoś za Poroninem sto-warzysyła się z nim stara baba. " Chłop, ze był mądry gazda, poznał Śmierć i zara myśli, jako się jej pozbyć. Wzion wreście wiercić dziurę do wirby, wiercił, póki nie wywiercił, a potem w nią zagląda.
 Cego patrzys?  pyta Śmierć.
 Chcesz uznać, to sama zazrzyj.
Zazrzała Śmierć do dziury, nie widzi nic  a bez ten cas ociosał se chłop rąbanicą bukowy kołek.
 Nie widzę nic  powiada Śmierć.
 Wlez całkiem, to obacys.
Ledwie Śmierć wlazła całkiem, zatkał ci ją chłop  prosem piknie  bukowym kołkiem, przybił kołek obuchem i poseł.
Aż tu rok po roku idzie, chłop żyje i żyje; ludziska przestali umierać; zajaziło się od nich w Zakopanem, w Białym Dunajcu, w Chochołowie, wsędy, ze dek koło deka stał, jako smereki stojom w borze. Chłopisko się zestarzało, bieda pocena go gnieść, robić już nie mogło. Naprzykrzyło mu się w ostatku zyć, poseł i odetkał Śmierć z wirby.
Jak Śmierć  prosem piknie  skocy, jak wezmie kosić  w Zakopanem, w Białym Dunajcu, w Kościeliskach, w Chochołowie, to tyla się luda wykopyrtło, ze i chować gdzie nie było.
175
Przychodzi wreście Śmierć do jednej gazdziny wdowy  siedmioro sierot u niej  i biere ją. A tu dzieci, kiej nie zacnom lamentować :
 Nie bier matki, nie bier matki!
Zlutowała się Śmierć nad dziećmi, idzie do Pana Boga i po-wieda:
 Panie Boże, jakoze mnie matkę brać, kiej dzieci tak prosom, tak lamentujom, aze mi się luto stało.
A Pan Bóg powieda tak:
 Ja w tych rzecach nie gazda, jeno Pan Jezus gazda. Idzze do Pana Jezusa, niech ci ta powie, jako ma być.
Przychodzi Śmierć do Pana Jezusa i powieda:
 Panie Jezu, jakoze mnie gazdzinę brać? Siedmioro sierot w chałupie, tak prosom, tak lamentujom, aze mi się luto stało.
A Pan Jezus prask Śmierć w pysk:
 Chybaj do morza, przynieś skałkę!
Skocyła Śmierć do morza, na samiusieńkie dno, przyniosła skałkę kwardom, okrągluchnom jako bochenek chleba, a Pan Jezus do niej:
 Gryz!
Gryzie Śmierć, gryzie  zębiska ją bolom; zgryzła wreście calusieńkom skałkę  i patrzy: az w środku chrobocek maluśki siedzi.
A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.
 Widzis  powieda  to ja i o tym maluśkim chrobocku na dnie morza wiem i pamiętam; a ty myślis, ze ja o sierotach nie będę pamiętał?  Chybaj, bier matkę!
44. Bajka
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
176
 Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
 Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
 Ja  rzekła druga  dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.
 Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy  ozwała się trzecia.
 A ja  mówiła czwarta  dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
 Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludzmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
 Cóż jest trwałego w człowieku? i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza?  pytały wróżki.
A na to królowa:
 Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie. Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak zródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć  to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:
 Bądz dobrą!
12  Księga bajek,. t. II

Eliza Orzeszkowa
45. Baśń
...  O! wierz! Istnieją wody wskrzeszające, drzewa śpiewające, ptaki, które mówią jak ludzie, i ludzie, którzy kochają jak bogi; tylko, aby to wszystko ujrzeć i posiąść, trzeba przebyć siedem mórz, siedem gór, siedem lasów i wejść w krainę  Baśni.
 Skąd rodem Baśń?
 To córa wspomnień, co tkwią pod głuchą niepamięcią w duszy pamięci, i przeczuć, które wiodą duszę w siną, w niewiadomą, w niewidzialną dal, przez morza, przez góry, przez lasy...
 O, gorzkie mórz wody! O, strome gór zbocza! O, cierniste są lasów zarośla! Pociesz mnie! Opowiedz baśń!
 Szara godzina spływa na nasze pochylone głowy. Podaj mi rękę! Tak! Niech smutek twój uśnie i bóle pomilkną na chwilę. Niech w sercu twym na chwilę przygaśnie rubin tęsknoty. Niech ci się zda, żeś już po drugiej stronie gorzkich mórz, stromych gór, ciernistych lasów. Posłuchaj!
W lesie pełnym platanów, buków, cyprysów ciemnych i nad wód błękitnymi strugami malin czerwonych o upajającej woni, w lesie obrastającym świętą górę Idy* Zefir* królewicz pokochał pasterkę Śpiewną. Jemu bogowie dali piękność królewską i serce tak głębokie, jak morze kryjące na dnie korale i perły; jej muza* dzwięków włożyła do kolebki upominek czarującego głosu.
Nad błękitnym strumieniem z dłoni zamyślonej Śpiewna po mknących falach puszczała kielichy powoi, śpiewając tak rozgłośnie, tak dzwięcznie i słodko, że z zarośli różanych łanie wychylały zasłuchane głowy, jelenie, powstrzymując bieg swój
178
ku wodzie, stawały wśród cyprysów i patrzały w niebo, ptaki z czerwonymi malinami w dziobach leciały ku niej jak ku przybyłej z krainy cudu mistrzyni śpiewaczych chórów.
Aż dnia pewnego Zefir śpiewanie to usłyszał, cicho, po mchach, stąpając, Śpiewną niewidzialnie zaszedł i dłonie na oczach, a usta na ustach jej położył. Potem patrzali na siebie tak długo, aż jak w zwierciadła swe obrazy wzięli w zrenice nawzajem, a potem na szczyt Idy wstąpiwszy, oczyma razem po morzu bezbrzeżnym powiedli. On opowiedział jej, jakie na dnie morza kryją się perły tęczowe i korale krwawe, ona mu o perłach i koralach morskich, o gwiazdach niebieskich, o smutkach ziemskich i rozkoszach rajskich długą i cudną pieśń wyśpiewała. Tak im upłynął pierwszy dzień miłości i odtąd szczęście ich było jak perła, jak koral, jak gwiazda, jak raj  i tylko nie miało w sobie tego krwawego diamentu ziemi, którym jest tęsknota. Za kimże, za czym tęsknić by mogli, skoro nie rozłączali się z sobą nigdy?
Lecz żyła wówczas w tym samym lesie nimfa* niezmiernie potężna i piękna, rozległe wpływy wywierająca na niebie i ziemi. Ulubienicą Artemidy* będąc, na wzór olimpijskiej swej pani sprawiała często łowy wspaniałe. Na imię jej było Sylla. Dziewicą była i rysami cudnymi, z wzrostem potężnym i kształtami, które łączyły w sobie siłę i harmonię. W purpurowym płaszczu dosiadała zazwyczaj złotorogiego jelenia, a za nią w ślad biegły sfory chartów chyżych, o paszczach zawziętych i sierści na kształt wód morskich przelewającej w sobie zmienne barwy błękitu i seledynu. Gdy tak, z kruczym włosem po zwojach purpury rozwianym, przez las na złotorogim jeleniu umykającą gazelę ścigała, za nią i przed nią zdawały się pędzić szczekające bałwany morza.
Otóż Sylla ujrzała raz Zefira, gdy uniesiony zapałem łowów gonił tę samą, co ona, gazelę. Nikt ze śmiertelnych, nikt nawet z bogów ani sam Apollo* nie wydał się jej tak pięknym, jak ten młodzieniec, którego królewską urodę miłość przyoblekała w bajeczne blaski szczęścia. Strzały Sylli uprzedziwszy, na gibką szyję gazeli zarzucił pętlę arkanu i piękne zwierzę powiódł ku Śpiewnej, która nad strumieniem powrotu jego z łowów czekała.
179
W jaki sposób Śpiewna przyjęła dar kochanka, jak wspólnie i czule pieścili gazelę, co on jej opowiadał, o czym ona mu śpiewała, jakim śmiechem wesołym napełnili ustroń leśną i jaka tam pózniej okryła ich cisza głęboka, wszystko to zza cyprysów ujrzała, usłyszała Sylla i w głębie lasów odbiegłszy, złotą rózgą smagnęła swoją błękitną psiarnię, a ku wdzięcznej szyi jelenia swego przypadłszy, zapłakała deszczem kipiących i wrzących łez.
Odtąd Zefir, ścigany przez zakochaną w nim nimfę, nie zaznał spokoju. Zjawiała się przed nim w miejscach różnych, znajdowała go w zaciszach najgłębszych, wabiła, nęciła wdziękami, mocami wszystkimi, w jakie zaopatrzyli ją hojni bogowie.
Raz przybyła ku niemu w postaci dziewczynki niewinnej, uległej, skromnej i, rozkwitła jak wiosna, z rumieńcem tak świeżym jak jutrznia, szeptem tak rzewnym jak trwożna modlitwa błagała go o wzajemne kochanie.
Innym razem na kształt rozszalałej w obrzędowym tańcu kapłanki Cybeli*, z włosem rozwianym i wargą w ogniu wina zapaloną, rozlewała przed nim taki ocean uniesień i zachwytów, w jaki sam Zeus nie nurzał się nigdy.
To jeszcze, u muzy dzwięków liry pożyczywszy, próbowała mu śpiewać bohaterskie i z kolei tęskne i żałosne pieśni, czując przecież z rozpaczą i gniewem, że ani brzmieniem głosu, ani tym wzdęciem i podniesieniem serca, które pieśń czynią pełną i wysoką, Śpiewnej prześcignąć ani doścignąć nie może.
Zefir zaś od łagodnej i skromnej czy od płonącej w Dioni-zosowym szale, czy od grającej na pożyczonej lirze  niechętnie odwracał oczy, a z ust dobywały się mu przysięgi uroczyste lub gniewne, że spośród ziemianek i spośród niebianek jedną Śpiewne kochać będzie niezłomnie i wiecznie.
Złorzecząc potędze swej tak wielkiej, a przecież tak marnej, że jednej godziny szczęśliwej zdobyć jej nie mogła, Sylla uroków od przyrody pożyczać zaczęła. Przemieniona w ptaka, tak błękitnego, jakim w dniu pogody bywa niebo w Grecji, leciała przed młodym myśliwym, wołając, wabiąc:
 Pójdz! pójdz ze mną! W mgły srebrne, w rosy perłowe, w deszcze róż, w zawieje gwiazd, na łoża usłane tęczami, oblane
180
światłami jutrzenki! Pójdz, pójdz za mną na śnieżne pościele narcyzów, pod wodotryski bijące winem i miodem, w progi komnat biesiadnych, na wezgłowia z purpury, w wonne dymy bursztynu i mirry!
Tu z krzykiem bólu ptak pokusy opadł na krzak ciernisty, gdyż strzała Zefira zraniła mu lazurowe skrzydło. A w pobliżu cierniowego krzaku Zefir ukląkł przed Śpiewną i szyję swą wątłymi jej ramionami opasał.
Minęły dnie, aż Sylla, we własnej już postaci, na złotoro-gim jeleniu przed oblubieńcem pasterki stanąwszy, tak przemówiła :
 Zuchwalcze, który opór bezrozumny stawisz pragnieniom i prośbom bogini, wiedz, że dziś losy twe rozstrzygnąć się muszą. Wczoraj zwiedziłam Cyterę*, kędy łowami zabawia się Artemida, i u tej pani mojej, która mi jest przyjazną, wyjednałam dla ciebie dar nieśmiertelności, jeżeli, żądaniu mojemu posłuszny, opuścisz swoją pasterkę. Pójdz ku mnie, o najpiękniejszy, i z dłoni mej wypij ambrozję*, dającą wieczne trwanie. U boku mojego, bogom równy, na wieki młody i piękny, żyć i panować będziesz nieśmiertelnie!
Teraz pewną była, że Zefir do stóp jej przypadnie, a z dłoni wypije tę szczęśliwość i chwałę niezmierną, którą mu w darze przyniosła. Z ziemskiego królewicza przedzierzgnąć się w bóstwo niebieskie, na Olimp* wstąpić, zimnej śmierci, szpetnej starości, gorzkim nieszczęściom umknąć na zawsze  któraż z glist ziemskich zdumiewającej tej niespodziance oprzeć by się zdołała?
Jednak Zefir chmurnym wejrzeniem odparł zwycięskie wejrzenie Sylli, przecząco głową wstrząsnął i odrzekł:
 Ze Śpiewną żyję i z nią chcę umierać, a nieśmiertelność bez niej byłaby dla mnie tylko nieśmiertelną męką.
Nimfa niezmiernym gniewem uniesiona zawołała:
 Czy wiesz o tym, że unicestwić cię zarówno jak unieśmiertelnić jest w mojej mocy?!
A potem spod purpury wyciągając ramię, które Afrodyty* samej zazdrość obudzić by mogło, mówiła:
 Czy widzisz orła, który tam w górze kołysze zmęczone
181
skrzydła nad niebosiężnym platanem? Tyle czasu do namysłu ci daję, ile go upłynie, pokąd ptak ten osiądzie na swej zielonej kolebie... Oto już lotem leniwym w błękitnym opuszcza się eterze... Spływa w dół... Zwija skrzydła... Spoczął! Zefirze! Litość miej nade mną i nad sobą! Nie daj zbudzić się harpiom*, które uczuwam w swym łonie! Ten kwiat głogowy, który trzymasz w dłoni, ten biały, ten skromny, ten biedny kwiat mi podaj w znak zgody. W znak, żem zwyciężyła, podaj mi ten kwiat... O, rychlej! O, pośpiesz! Nieśmiertelność ci daję! Nieśmiertelność za jeden, za biały, za skromny kwiat głogu!
Zdrojem łez, wołając tak, płakała niebianka, a łkania i krzyki te słysząc, błękitna psiarnia jej wyciem przerazliwym las napełniła, żałośnie skomlał jeleń złotorogi, a platany, cyprysy, buki, kołysząc we wsze strony głowy zdziwione, szumiały:  Dziwy! Dziwy! Nieśmiertelność za jeden, za biały, za biedny kwiat głogu!"
We wrzawę tę wmieszał się wkrótce głos królewski i spokojny. Z dumą królewską, ze spokojem niezłomnego serca Zefir odpowiedział:
 Ten biały, ten skromny, ten biedny kwiat głogu, gdym wychodził na łowy, Śpiewna wyjęła ze złotych swych włosów, piosnkę o nim zaśpiewała, ustami go dotknęła i mnie go dała prosząc:  Pamiętaj!". I nie oddam go za nieśmiertelność, bo spoczęła na nim pieśń, pocałunek i prośba Śpiewnej.
Wtedy Sylla, goręcej od purpury swej zapłoniona, dłonie ku niebu podniosła.
 Artemido! Na pomoc!  zawołała. I z piersi wzdętej rzucała błaganie:
 Artemido! Spraw, aby ten wzór stałości niezłomnej przemienił się w żywioł najniestalszy, najzmienniejszy, najlotniej-szy, nigdzie pod gwiazdami twardego nie mający siedliska! Spraw, aby przemienił się w to, co pasie chmury pod stropem niebieskim, gna fale za falami po morskich przestworzach, co liśćmi drzew chwieje, korony kwiatów kołysze, rosę z traw strąca i niewidzialnie, wśród nie kończącej się nigdy wędrówki napełnia przestrzeń westchnieniami i łkaniami! Spraw, aby przemienił się w tchnie-
182
nie, w westchnienie, w powiew, w szmer, w wiecznie uciekające i nieśmiertelnie trwające  nic!
Zaledwie to wyrzekła, Zefir zniknął, a natomiast w cichych dotąd cyprysach wiatr zaszeleścił, zaszemrał, westchnął i w las uleciał, kołysząc piórami paproci, z róż dzikich strącając pióra u skrzydeł śpiącego orła.
Za sprawą potężnej nimfy bogowie przemienili królewicza Zefira w lekki i ciepły wiatr, który na zawsze miał nosić imię jego; ona zaś sama, ta zakochana, zawistna i mściwa, męką triumfu swego uniesiona, na złotorogim jeleniu, do szkarłatnego płomienia podobna z głośnymi łkaniami ku dzikim głębinom puszczy pędziła, a za nią jak szczekające bałwany morza gnały błękitne jej sfory.
Śpiewna...  o! gdzież jest pędzel, który by odmalował, jak w sercu rozdartym krwawi się rubin tęsknoty... Długo, długo po leśnych zaciszach, polanach i łąkach, nad wód błękitnymi strugami, w gęstwinach cyprysów i buków Śpiewna szukała Zefira. Tak go szukała, że czerwone blizny okryły jej stopy, lice zbielało jak kielich powoju, a oczy przygasły, jak przygasają gwiazdy, gdy w noc jesienną wzbiją się ku nim mokre i mętne opary ziemi. Do widma chwiejnego, do żywego obrazu żalu i bólu podobna, po wszystkich drogach i ścieżkach błądziła, aż nad brzegiem morza stanąwszy, niezmierzonym przestworzom wód i nieba skarżąc się zapłakanymi oczyma, śpiewać zaczęła. W smutku bezdennym śpiewała o szczęściu bezgranicznym, a minionym, więc nie dziw, że zwątlałe siły jej wzrosły i głos wzbił się tak wysoko, rozległ się tak szeroko, zawarł w sobie takie głębie i moce, że fale morza, powściągając swe biegi, w spienionych grzywach stanęły nieruchome, że szerokoskrzydlate mewy w powietrzu lot zawiesiły, a wysoko na niebie, obłokiem białym osłonięty, Apollo na złotym wozie swym stanął  i słuchał. Wszystko, co dookoła oddychało, rosło, leciało, płynęło, przestało oddychać, róść, lecieć, płynąć, aby słuchać jej śpiewu; najchciwiej przecież słuchał go krążący dokoła wiatr i ona również najtęskniej, najgłębiej, na/srebrniej śpiewała, ilekroć na licu swym pobladłym i stopach poranionych uczuła jego westchnienie.
183
Jwak, skoro spra-
(>  Śpiewna, śpie-
, niknąć, aż rozwiała się,
v\ miriadę dzwięków, które
Izialnych uniósł w dalekie
jlotniejszy z żywiołów ił. która Apollo rozwiał
lutni, bądz z piersi lekki, ciepły pocałunkami
Iknie w oddali, liłość  mocą za-

Aż stała się rzecz dziwna  nie dziwna jednak, skoro sprawił ją dobry, jasny, w pieśni rozkochany Apollo  Śpiewna, śpiewając, poczęła maleć, rozchwiewać się, niknąć, aż rozwiała się, zniknęła... Rozwiała się w dzwięki, w miriadę dzwięków, które pochwycił wiatr i na skrzydłach niewidzialnych uniósł w dalekie światy.
Tak Zefir, przez złą boginię w najlotniejszy z żywiołów zmieniony, odnalazł w przestworzu Śpiewną, którą Apollo rozwiał w muzykę.
Odtąd, ilekroć na ziemi bądz z fletni czy lutni, bądz z piersi człowieczej wypłynie ton muzyczny, porywa go lekki, ciepły wiatr i nosi po świecie, aż łkającą w nim tęsknotę pocałunkami uciszy.
Gdy ton muzyczny, przez wiatr porwany, milknie w oddali, to królewicz Zefir całuje pasterkę Śpiewną i miłość  mocą zaklętych w niej czarów  zwycięża przemoc.











Adolf Dygasiński
46. Byś i Dyś
Jedni młynarze mieli raz parę blizniaków, chłopców, którzy już w pierwszych latach zadziwiali wszystkich swoją mądrością. Posyłali ich rodzice do szkoły, jeno co tylko który z chłopaków przeczytał na książce, zaraz mówił do drugiego:
 A przecież ja to już wiem, po co oni mię uczą?
Drugi zaś dziwił się, że w książkach nie drukują nic nowego, jeno rzeczy znane. Chłopaki te często gęsto zamiast iść do szkoły zalezli gdzie w las, w pola czy łąki i tam przesiadywali. Ludzie ich czasem zapytywali:
 Dlaczego wy się tak włóczycie? Nie lepiej to poduczyć się w szkole?
 My się też uczymy w lesie, w polu czy na łące  odpowiadali ci blizniacy.
Prawdziwie, ogromny rozum mieli w głowie. Niejeden pogadał z nimi trochę i potem mówił:
 Ogromne objęcie mają te młynarzątka!
A tacy byli do siebie podobni, że nawet sami rodzice nie wiedzieli, który z nich Stach, a który Franek. Obaj się jąkali dobrze i w tym się tylko odrobinę różnili jeden od drugiego: kiedy się Stach zaciął w mowie, to zmrużał oczy i nim powiedział, co chciał, zawsze wymawiał przedtem:  bbbyś". Franek tak samo słowo w słowo mrużył oczyma, wykrzywiał gębę, tylko zanim powiedział to, co chciał, zawsze przedtem wymawiał:  dddyś". Tak dopiero ojciec wziął i czerwoną farbką napisał raz Stachowi na prawym uchu  Byś", a Frankowi na lewym  Dyś". Już się to znamię nigdy potem nie starło. Stach na całe życie został Bysiem, Franek  Dysiem.
185
Kiedy ci blizniacy skończyli po czternaście lat życia, tak idą raz obaj do rodziców i powiadają:
 My tu już nie mamy co robić w tym młynie.
 Czegóż wam się znowu zachciewa?  pyta ojciec.
 Bbbyś... większego rozumu! -*- rzecze Stach.
 Dddyś... większego szczęścia!  mówi Franek.
 Ha no, to idzcie w świat; ale ja bym się założył, że po jakimś czasie znowu wrócicie do młyna.
Opatrzył ich ojciec, jak należy, dał każdemu spory worek pieniędzy, a matka uściskała każdego, przeżegnała znakiem krzyża świętego. Poszli.
Idą przez pola, a tu bruzdą dwa zające  skik, skik  kicają jeden za drugim; wypadły na drogę i poszły za blizniakami, nie przymierzając  psy jakie.
 Widzisz ty, te zajączki wyraznie chcą z nami iść w drogę  powiada Byś.
 Niech idą! Jeden będzie twój, drugi mój  odrzekł Dyś. Zające precz szły za nimi.
Weszli w ogromne jakieś parowy, jary takie z wysokimi ścianami, że tylko niebo widać w górze, a krza, zarośli wszędzie pełno. Spojrzą w bok, a tu z jamy wylazły dwa lisy i, jakby psy jakie, biegną za nimi drogą, kitami jeno pomerdują to na prawo, to na lewo.
 Patrz no, lisy oczywiście chcą też iść z nami w drogę  rzeknie Byś.
 Niech sobie idą! Mnie one przecież nie wadzą, ile że zwierzę takie ma swój rozum i może się człowiekowi nieraz przydać.
Znowu się podzielili tymi lisami i każdy z nich miał już po lisie i po zającu.
Doszli szczęśliwie do boru. Przedzierają się ścieżkami przez gąszcze, wtem wychodzą na nich dwa wilki, zwierzęta takie ogromne, że obu blizniaków zrazu strach ogarnął. Byliby uciekali, ale na cóż by się to zdało? Tymczasem wilki one podbiegły, łaszą się do Bysia i do Dysia  zupełnie psy jakie. Także poszły za nimi w drogę.
 Skoro się tak nadarzyło, wezmy sobie te wilki: jeden twój, drugi mój.
186
 A wezmy! Wilczyska co prawda ogromne, jeno im z oczu coś dobrze patrzy.
Musieli potem przechodzić przez wielką puszczę, gdzie chyba noga ludzka jeszcze nie postała: starodrzew wszystko, siwiuteńkim mchem od starości obrosły.
Naraz słyszą, w bliskości rozlegają się ryki straszne.
 Cóż to takiego?  zapytuje Dyś.
 Skoro ty nie wiesz, skądże bym ja wiedział?  odpowiada Byś.
Ledwie to powiedział, kiedy nagle spostrzegli, że z kniei idą ku nim dwa potężne niedzwiedzie; kręciły one łbami, a na blizniaków spozierały ciekawie.
 Serce mi okrutnie bije ze strachu  powiedział Dyś.
 Lepiej oto cicho bądz, bo takie zwierzęta mogą nie lubić ludzkiego głosu  szepnął Byś.
A niedzwiedzie nic nie pytają, tylko walą za nimi drogą.
Kiedy bracia spostrzegli, że te niedzwiedzie ciągle za nimi idą, tak się między sobą podzielili znowu: każdy z nich wziął sobie jedną sztukę.
Jeszcze potem nadbiegły dwa dziki, odyńce ogromne takie, że każdy chyba z jakie dziesięć cetnarów ważył, a kły bieluteń-kie sterczały im u ryjów i świeciły się, że aż okropność.
 To ci dopiero mamy przyjaciół!  rzecze Byś.  Nie potrzeba się teraz bać zbója ani rabusia.
 Juści prawda, że pod taką opieką spokojnie się można wyspać.
Uszli już setny kęs drogi, a wszystkie te zwierzęta ciągle przy nich były. Wtem w jednym miejscu zobaczyli rozstajne drogi, tak Byś staje i mówi:
 Mój bracie, tu nam się trzeba pożegnać! Idzże ty sobie na lewo, a ja pójdę na prawo! Kiedyś tam to się tu możemy zejść znowu.
 Ha no, zróbmy tu znak jaki na wszelki wypadek  powiada Dyś.
Wtenczas Byś wyciągnął zza pasa długi nóż, Dyś także; poszli tam pod jeden krzak i wbili one noże w ziemię, a na trzonkach wyznaczyli, jako jeden nóż jest Bysia, drugi Dysia. Umówili
187
się zaś w taki sposób: kto pierwszy powróci i zobaczy, że nóż brata rdza stoczyła, będzie to znakiem, jako ów brat już nie żyje.
Dobrze. Zrobili tak i potem się zaczęli serdecznie ściskać, całować na pożegnanie.
Byś ze swoimi zwierzętami poszedł na prawo. Dyś ze swoimi na lewo.
Trzeciego dnia po tym rozstaniu Byś spotkał na drodze prześliczną karetę, a przy karecie na tęgich koniach jechali dwaj wojacy. W takiej okrutnej puszczy dziwno jest, kiedy się spotka człowieka; tak oni chcieli pogwarzyć z nim, a on z nimi. Ale ci rycerze bardzo się bali zwierząt; dopiero ich uspokoił tymi słowy:
 Te moje zwierzęta są bardzo dobre, wszystko toto łaskawsze niż drugi pies przy domu. Bezpiecznie możecie pogłaskać po kudłach niedzwiedzia czy wilka.
 Mocny Boże  odzywają się oni  żeby to taki łaskawy był ten zwierz, do którego teraz jedziemy!
 Dokądże wy zaś jedziecie?  pyta Byś.
 Niedaleczko stąd, za wysoką górą, jest ogromna jama, a w tej jamie mieszka okropny smok, co już pożarł połowę wszystkich ludzi w naszym kraju.
 Bójcież się Boga, i do tego smoka jedziecie?
 A do smoka, bo przyrzekł, że jak mu przywieziemy księżniczkę cud piękności, to się od nas odwróci i pójdzie sobie na inne kraje.
 Gdzież znowu ta księżniczka?
 Siedzi zamknięta w karecie i lamentuje nieboga, jako ją niezawodna zguba czeka.
 Pokażcie mi ją! Może bym ja się tu na co przydał!
Ci otworzyli drzwiczki karety, Byś patrzy i aż osłupiał, jako od tej pani biło tak, jak od słońca: nie można było patrzeć.
 Eee  powiada Byś  to być nie może, żeby smok miał pożreć takie śliczności!
 Radz, człeku  mówią rycerze  to ci się opłaci, bo księżniczka stanie do ślubu z tym, kto ją uratuje.
 Czy wy aby rzetelną prawdę mówicie?
 Spytaj się jej sam, a usłyszysz.
Byś zaraz podszedł do karety i pyta, ona mu zaś na to:
188
 Młodziak taki jesteś i do tego jąkała, gdzie byś znowu dał radę smokowi!
 Bbbyś... A jak dam, to co będzie?
 Ja przecie słowa nie cofnę, masz na to moją rękę. Cóż tu robić? Byś odszedł na bok, pomyślał chwilkę, potem
pyta rycerzy:
 Jest tu gdzie miasto albo wieś taka, żebym tam znalazł jakiego zręcznego kowala?
Oni mu odpowiadają, że za dzień i za noc dobrym kłusem można dojechać do takiego miejsca, gdzie jest doskonały kowal.
 To ja pojadę galopem i jutro wrócę, a wy tu mnie czekajcie !
Zgoda. Byś wsiadł zaraz na niedzwiedzia, mówi mu do ucha:
 Mój misiu, kochaneczku, zbieraj no dobrze łapy, pędz co tchu, prędzej niż jaskółeczka lata, bo mi chodzi o bardzo wielkie rzeczy!
Niedzwiedz pędzi  człap, człap... ale coś w trzy godziny już się zziajał strasznie, zmęczył. Tak Byś, niewiele myśląc, chlust z niedzwiedzia na dzika, a niedzwiedziowi kazał odpoczywać i czekać, żeby go miał na rozstawne, jak będzie wracał od kowala. Potem i dzikowi kazał też odpoczywać, a przesiadł się znowu na wilka i na nim już dojechał do kowala. Oj, była też to jazda!
Byś, jak tylko wszedł do kuzni, zaraz przemawia:
 Kowalu, duszo moja, pośpiesz się, zrób mi prędziutko cztery ostre noże na krzyż! Za każdy nóż zapłacę ci trzy dukaty w złocie, ale nóż musi ciąć lepiej niż najostrzejsza brzytwa.
Zdziwił się kowal, jako nie wiedział, na co zaś komu może się przydać taki krzyżak z nożów, ale nic; zrobił swoje na obstalunek, a takie ostre było to ostrze, że łatwo mogło człowieka wpół przeciąć.
Dopiero Byś czym prędzej wrócił do tamtych rycerzy i powiada im:
 Prowadzcież mię teraz do smoczej jamy, niech ja tego szelmę smoka oduczę pożerać śliczne księżniczki!
Oni go podwiezli na swoich koniach, jeno sami z daleka zza pagórka wyglądali, jako lęk mieli straszny, żeby nie paść ofiarą.
189
A ten poszedł prosto do jamy ze swymi zwierzęty. Patrzy: loch, ciemności ogromne; ani podobieństwo, żeby tam człowiek wchodził. Tak rzeknie do lisa:
 Lisku, tyś majster od jam takich, idz no tam, przepatrz, a smoka mi tu wygoń na otwarte pole!
Ledwie lis wszedł, już w jamie słychać było gwałt okropny  hałas taki, jakby ze sto psów ujadało. Ano, potem wypadł naprzód lis, za nim zaś straszna poczwara o siedmiu łbach, z ogonem zakręconym w węża.
Jak tylko smok zobaczył człowieka, zaraz się żachnął, skoczył z wściekłością, podniósł jeden łeb w górę i Bysia wciągnął w siebie bez mała do pasa. Ale że ten blizniak miał w ręku cztery noże na krzyż, tak chlasnął jeno po gardzieli i wyciął smokowi jęzor przy samym korzeniu.
Buchnęła z gęby posoka czarna jak smoła, a smok dopiero wypluł Bysia razem ze swoim językiem.
Zwierzęta też podczas tego nie próżnowały. Zając co raz to wpadał smokowi pod nogi i ten się ciągle potykał; musiał dobrze baczyć, żeby nie upaść na ziemię jak długi. Lis znowu dopadał z tyłu i gryzł smoka w ogon, co był u niego podobno najczulszy na ból w całym ciele. Dzik co przyskoczył, to zaorał po brzuchu kłami, precz wypruwał ze smoka flaki; aż obrzydliwość, tak się wlokły za nim kiszki, wnętrzności różne. Wilk, jako dusikobyłka i nauczony dusić barany, zakradał się ciągle, przegryzał po kolei wszystkie siedm gardzieli. Niedzwiedz dowodził zwierzętami, ryczał, a ile razy pogłaskał smoka łapą, to za każdym razem zdarł z niego porządny pas skóry i mięsa aż do kości.
Przecie smok nie mógł tego wszystkiego wytrzymać i nareszcie się przewrócił, żeby zdychać. Wtenczas go już zwierzęta dobiły do reszty.
Teraz Byś swoimi nożami wyciął mu jeszcze sześć języków i wszystkie siedm zapakował w tobołku, a potem razem ze zwierzęty wrócił do onych rycerzy, co nań czekali za pagórkiem. Księżniczkę zostawili byli w karecie dalej na drodze.
 Zrobiłem swoje, com obiecał  powiada Byś  alem się ogromnie spracował i najpierwsza rzecz spocząć odrobinę, przespać się z dobrą godzinkę, a potem pójdę do księżniczki.
190
I zaraz padł na ziemię jak kamień, położył się w jednym takim dołku, zasnął bardzo twardo. Zwierzęta takoż umierały ze zmęczenia, więc legły wkoło niego i precz pozasypiały.
Widzą to owi wojacy i zaraz jeden mówi do drugiego:
 Szczęśliwy człowiek, dostanie taką cudną i bogatą księżniczkę !
 Zabijmy go!  odrzekł drugi.  A księżniczka potem wybierze sobie jednego z nas za męża; powiemy jej, żeśmy to zabili smoka.
Ułożyli sobie, jak co mają robić, potem się cichutko pod-kradli do ówtego dołku i ucięli Bysiowi głowę. Idą oni do jamy, przed którą już nieżywy smok leżał, poodcinali co żywo wszystkie siedm głów, zabrali je i czym prędzej wrócili do księżniczki. Otwierają drzwiczki karety, pokazują łby smocze, łżą przed nią, że tak a tak. Uwierzyła im i wrócili z nią do domu.
Dopiero książę, ojciec księżniczki, ogromnie się ucieszył, że go nareszcie smok nie będzie już trapił, i w te słowa przemawia do rycerzy:
 Jeden z was dostanie za żonę moją córkę i będzie księciem takim, jak ja jestem, a drugiego obsypię majątkiem, skarbami.
Kiedy przyszło do wyboru, księżniczka wybrała sobie na męża młodszego, jako sama była młodziutka. Ten drugi, starszy, rycerz został wielkim bogaczem: coś ze sto wsi w okolicy dostał na własność i ogromną moc pieniędzy.
Ano, Byś leżał tak w dołku z odciętą głową, wtem pierwszy zając się przebudził i zobaczył swojego pana bez głowy. Zaraz zaskrzeczał, wrzasnął przerazliwie, beknął jak dziecko, co dopiero na świat przyszło. Na krzyk ten obudziły się i inne zwierzęta. Lament srogi, płaczą rzewnymi łzami; potem zaczęły radzić, co tu robić. Pokazało się, że lis więcej sposobny do rady niż do płaczu.
 Tu w boru  powiada on  tylko jedne kruki wiedzą, jak wskrzesić umarłego, tylko niełatwo wydobyć od nich sekret.
 Cóż robić?  pyta niedzwiedz, któremu łzy ciurkiem lały się z oczu.
 Należy tu kruki koniecznie ściągnąć radzi lis.  Niczym zaś innym ich nie zwabi, jeno padliną.
Wyprawiły zwierzęta wilka, żeby gdzie jaką szkapę udusił
191
i zrobił z niej padlinę. Wilkowi nie mówić tego dwa razy: poszedł, w jakiś czas wraca, przywlókł uduszoną kobyłę.
 Musisz ją wypaproszyć  powiada lis  żeby wewnątrz było dla mnie miejsce.
Wilk się zabrał, wypaproszył kobyłę do czysta, a lis w nią wlazł, siedzi tam cichutko. Inne zwierzęta poodchodziły stamtąd i tylko z daleka patrzyły, co będzie.
Po niejakim czasie leciały górą kruki, spostrzegły padlinę, zakrakały, zaczęły dziobami szarpać kobyłę. Lis coraz to sobie którego kruka upatrzył i za nogi go wciągnął w brzuch szkapy. Wybierał on tak same młode kruczki. Jak już wyłowił między nimi młódz wszystką i zostawił tylko rodziców, tak dopiero się odzywa:
 Poduszę wam bez pardonu dzieci, jeśli nie wydacie sekretu, jakim sposobem można wskrzesić umarłego człowieka.
Stare kruki zażerały się tą padliną i ani spostrzegły, że im poginęły dzieci. Widzą one teraz dopiero, co się święci, więc w prośby do lisa:
 Wypuść nam dzieci!... Nieżywego człowieka wskrzesić może tylko woda ożywiająca i gojąca.
 Skoro wiecie, gdzie jest taka woda, to mi jej tu przynieście; wtenczas wam dopiero dzieci wypuszczę.
Juści chyba zarówno te kruki, jak i one zwierzęta, nie były prawdziwe, jeno jakieś zaklęte, jako w dawnych czasach wszystko szło przez czarnoksięstwo.
Kruki poleciały i pod samą noc wróciły z wodą ożywiającą i gojącą, a lis im pooddawał dzieci. Zwierzęta zaraz się zabrały dó wskrzeszenia Bysia. Skropiły go tą wodą, przykładają głowę do kadłuba, podlewają wody i on ożył, a nawet nie wiedział, że już był na tamtym świecie.
 Dobrze cię wykierowali ci rycerze  powiada lis.
 Nie puszczę ja im tego płazem  odrzekł Byś. Zabrał z sobą zwierzęta i poszedł szukać księżniczki, cudo
piękności, którą wybawił od smoka.
Przyszli raz na południe do jednego miasta i wstąpili do gospody, żeby tam zjeść obiad. Byś każe nakrywać do stołu na sześcioro i dać sześć butelek wina.
192
Zasiedli, jedzą, piją, a blizniak podczas tego wdał się w rozmowę z gospodynią i ona mu powiedziała, że to miasto należy do takiego księcia, co córkę jego, cudo piękności, już miał pożreć smok straszny, jeno ją ocalili dwaj rycerze.
 Doskonale im się za to odwdzięczył książę  mówiła gospodyni  bo jednemu oddaje córkę i księstwo, a drugiego obsypał skarbami. Właśnie w tych dniach odbędzie się wesele naszej księżniczki i na zamku robią ogromne przygotowania; będzie co widzieć.
 Chwała Bogu, znalazłem, to, czegom szukał"  pomyślał sobie Byś.
A był zaś tak uradowany z tej wiadomości, że pięć garści złota rozdał dzieciom gospodyni. Potem poprosił, żeby mu dali papieru, atramentu i pióro.
Napisał do księżniczki list i w tym liście doniósł jej, że on, prawdziwy jej wybawiciel, znajduje się właśnie w mieście niedaleko od zamku.
Jak tylko ów list skończył i zapieczętował, czego zwyczaj wymaga, odzywa się do swoich zwierząt:
 No, moi przyjaciele, któryś z was musi mi ten list zanieść na zamek do księżniczki cudo piękności.
Żadne ze zwierząt nie miało teraz osobliwej chęci być takim posłańcem, bo przecie przy zamku pełno żołnierzy, myśliwych i każdy rad rzucić się na zwierzę, żeby je zabić. Ha no, zając najmniej pozorny, tak na niego obces nastają:
 Tyś jeden iść powinien  mówią  jako na zająca nikt nawet uwagi nie zwróci.
On się ze wszystkich bał najbardziej, ale musiał iść nieborak. Byś mu obwiązał szyję chusteczką, w chusteczkę list włożył i puścił do księżniczki.
Bieży zając  kie, kie  co chwila przystaje słupka, nadstawia uważnie słuchy, a potem rusza dalej. Przeszedł szczęśliwie przez jedną wartę, a druga i trzecia także go nie spostrzegły. Jakoś w zamku psy także węch widać straciły; dosyć, że zając wpadł do pałacu, wsunął się w jeden kącik, miarkuje, jak co gdzie jest, i potem pomknął prościutko do pokojów księżniczki. Widzi ona u siebie zająca, tak go zaraz pojmała, włożyła sobie w fartu-
13  Księga bajek, t. II
193
szek, głaska ręką, a ogromnie rada, że zajączek taki obłaskawiony. Naraz spojrzy, a tu zając ma jakąś chusteczkę na szyi. Odwiązała toto i znalazła list od Bysia. Przeczytała, pózniej zaś siadła i odpisała Bysiowi.
Zanim wysłała z zamku zająca, wydała przedtem rozkaz, żeby wszystkie psy, tak w zamku, jak i w mieście, wzięto na łańcuchy. Potem wzięła zajączka i wyniosła go za ostatnią wartę i dopiero puściła z listem.
Ale nim wróciła do domu, zapowiedziała wszystkim wartom:
 Jak tu przyjdzie jeden człowiek, co będzie miał przy sobie pięcioro zwierząt, to go bez straty czasu przyprowadzcie do moich pokojów!
Byś nie dał długo na siebie czekać. Skoro się tylko pokazał na górze zamkowej, zaraz go pierwsza warta odprowadziła do pokojów księżniczki. Ona tam prosi grzecznie siedzieć zaraz jego, jak i zwierzęta, a potem poszła rozmowa o tym wszystkim, co się stało. Księżniczka słuchała z ogromną uwagą i ciekawością, jako nie wiedziała do tego czasu prawdy o swoim ocaleniu. Blizniak skończył i dopiero jej przypomniał, jak mu to w karecie siedząc podała na drodze rękę na znak, że jego żoną będzie, jeżeli on ją od smoka ocali.
 O mało żeś się nie spóznił  rzecze księżniczka cudo piękności.  Właśnie dziś ma być moje wesele i już tam w sali na mnie czekają. Ale skoro tak, to ja ci słowa dotrzymam.
Tymczasem książę czekał na córkę w ogromnej sali, gdzie się też zebrała wielka moc weselników. Widząc, że księżniczka tak długo nie przychodzi, ojciec zaczął się gniewać.
 Cóż ona sobie myśli?  powiada.  Na jedną kobietę czeka ze dwustu znakomitych, a ta się guzdrze.
Poszedł sam do niej, chciał jej za tę zwłokę dobrze nakłaść w uszy. Uchylił drzwi do pokoju, zagląda, a tam się dzikie zwierzęta porozsiadały na krzesłach i jakoś mu dziwnie w oczy spojrzały, gdy głowę wsunął. Zląkł się i chciał już do sali bez córki wracać, ale księżniczka tak przemówiła:
 Wejdzże, mój ojcze, dowiesz się szczerej prawdy, a złego cię tu nic a nic nie spotka.
194
Książę wszedł teraz i wysłuchał całego opowiadania Bysia o ocaleniu swej córki od strasznego smoka.
Złość go okrutna zdjęła, porwał się z krzesła jak szalony i pobiegł na salę między gości. Ci patrzą, co się stało, że księciu aż iskry z oczu pryskają, a on stanął przy stole i grzmotnął pięścią na znak, że ma coś ważnego powiedzieć. Stół aż podskoczył, a wśród gości, jakby makiem zasiał  cichutko. Był tam zaś także przyszły zięć księcia i ów ten drugi rycerz, który już dostał ogromne majątki.
 Powiedzcie mi, czy może być zwierzę bez języka?  zapytał książę, a był taki czerwony z gniewu, jakby go ogniem posypał.
 Nie! Nie! Nie!  wołali weselnicy na wszystkie strony.
 A jak myślicie, co za kara powinna być na takich, którzy zabili niewinnego człowieka dlatego, żeby zagarnąć to, co się jemu z prawa należało?...
Teraz już nie było zgody, jako jedni z weselników mówili, że takiego niegodziwca należy na pal wbić, inni chcieli, żeby mu kołem kości łamać albo go ostrymi bronami rozszarpać, w żelaznym piecu żywcem spalić.
Książę kazał podać odcięte smocze łby, ażeby wszyscy widzieli, że przy każdym łbie brakuje języka. Ci dwaj rycerze, co się podali za oswobodzicieli księżniczki, nadrabiali jeszcze miną, bo myśleli, że Byś nie żyje. Osłupieli dopiero całkiem, kiedy Bysia i jego zwierzęta książę kazał wprowadzić na salę. Blizniak czym prędzej wydobył z podołka smocze języki i znowu opowiedział wszystkim, jak to on zgładził ze świata smoka.
Zaraz się potem weselnicy dopominali, żeby co rychlej stracić tych dwóch rycerzy, którzy nie żadnego smoka zabili, jeno niewinnego Bysia, a oszukali w podły sposób księżniczkę i księcia. Książę już nie zwlekał z wyrokiem śmierci  zaraz kazał przyzwać do siebie kata i dał mu rozkaz, żeby się z tymi panami rycerzami załatwił.
Rzecz prosta, blizniak nasz pojął za żonę księżniczkę cudo piękności i oboje żyli z sobą bardzo szczęśliwi. On się nazywał księciem Bysiem, ona  księżną Bysiową.
Opowiadała raz księżna mężowi, że coś o sto mil od tamtego

195
ich zamku jest bardzo osobliwa pustynia, gdzie wszystko dobre rośnie: migdały, kawa, wino, cytryny, figi, pomarańcze i inne rzeczy. Tylko na tej pustyni jest wielka góra, a w górze przebywa bardzo zła czarownica, co okrutnie szkodzi każdemu, kto się do niej zbliży.
 Cóż to! Smoka strasznego zmogłem, a babie nie dałbym rady!  zawołał Byś.
On lubił różne takie awantury, co to kark łatwo można skręcić, tak się jednego dnia wybrał ze swymi zwierzęty w podróż do onej pustyni. Po niejakim czasie zaszli tam i stanęli pod górą. Obchodzą wkoło, szukają jakiegoś śladu i naraz Byś spostrzegł drzwi mocne, dobrze zaparte. Zapukał raz, drugi  *nikt nie otwiera; zaczął się dobijać mocniej, jeno to też nic nie pomogło. Pokręcił głową, potem się zwrócił do swych zwierząt i tak mówi:
 Moi przyjaciele, kto z was umie się dobrze podkopywać, niech kopie! Kto z was ma dużo siły, niech się pod te drzwi podsadzi, żeby je wywalić!
Ano kopią, szturmują, aż drzwi padły  i zobaczyli przed sobą wielką pieczarę. Weszli tam i spostrzegli czarownicę siedzącą na ławie. Mrugała oczyma, kłapała zębami i siedziała ciągle.
 Ruszże się, poczwaro, zejdz z ławy!  krzyknął Byś.
Drgnęła na to wołanie, ale z ławy nie zeszła, tylko odpowiedziała :
 Jeżeli chcesz, żebym się ruszyła, rzuć ciernie na największe ze swych zwierząt.
On rzucił ciernie na niedzwiedzia, a wtem wszystkie zwierzęta skamieniały i on także. Jak tam weszli i stanęli, tak na swoich miejscach pozostali: figury takie z litego kamienia.
Gdy się to wszystko działo, drugi blizniak, Dyś, odbywał po świecie wędrówkę. Nachodził się on niemało ze swymi zwierzętami i nareszcie postanowił wrócić do domu, do ojcowskiego młyna. Przychodzi on na rozstajne drogi, gdzie się był przed laty pożegnał z bratem, i zaraz szuka pod krzakiem nożów wetkniętych w ziemię. Wyciągnął nóż Bysia, patrzy  rdza go ogromnie stoczyła.
196
 Trudno  mówi do zwierząt  muszę się przecie dowiedzieć, co się też stało z moim braciszkiem Bysiem.
Ano zboczył teraz na prawo i poszedł szukać brata po szerokim świecie.
Idzie, przepatruje, a pyta na wszystkie strony, aby tylko zachwycić języka i móc się potem miarkować.
Dobrze się był natułał, naponiewierał, zanim przyszedł do jednego miasta i wstąpił tam akurat do tej samej gospody, gdzie to raz brat jego jadł obiad ze swymi zwierzęty. Gospodyni, która dobrze znała Bysia, zięcia książęcego, myślała, że to ten sam, jako podobieństwo było zupełne; tak zaraz poczęła ogromnie nadskakiwać Dysiowi i pochlebiać.
 Słyszałam  mówi ona  że wasza książęca mość odbył wyprawę na pustynię; w całym kraju ludzie o tym tylko mówią. Dopiero się na zamku ucieszy księżna pani, skoro zobaczy, że godny małżonek cało powrócił!
On tylko słuchał, co ta kobieta mówi, a w duszy sobie pomyślał:
 Bardzo dobrze! Dowiedziałem się, że mój braciszek ożenił się, został księciem i przepadł na wyprawie do jakiejś pustyni. Już ja tu wszystko wyśledzę".
Kazał nakryć do obiadu na sześcioro i podać sześć butelek wina.
Przecie by i to także każdego stropiło, że  nie mówiąc już o zupełnym podobieństwie do Bysia  Dyś miał te same zwierzęta, co i brat jego.
Siadł w onej gospodzie do stołu, je, pije; zwierzęta także. Po obiedzie obdarzył szczodrze dzieci gospodyni, dał im po garści złota. I naturę mieli taką podobną obaj ci bracia  co jeden z nich zrobił, drugi robił to samo.
Zabrał się potem Dyś, poszedł na zamek. Ledwie tu przybył, warty mu zaraz robią wszystkie honory, bo widzą, że z wyprawy do pustyni wrócił zięć książęcy.
Wszedł do pałacu jak do własnego domu. Księżna myślała, że mąż, więc mu się rzuca na szyję, a stary książę ściska go znowu serdecznie, jako zięcia  podobieństwo było takie ogromne. On się tam nie wzbraniał, bo chciał usłyszeć jak najwięcej o Bysiu,
197
żeby potem wiedział, co ma robić. Oprócz tego jeszcze miał jedno w głowie:
 Gdybym się teraz przyznał, kim jestem, zasmuciłbym tylko księżnę i starego księcia. Myśleliby, że Byś na zawsze już przepadł"  tak sobie myślał w duszy.
Zasiedli do wieczerzy, rozmowę żywą prowadzą. Księżna i jej ojciec wypytują Dysia, jak tam jest na tej pustyni, co robi zła czarownica. On zaś precz im opowiada swoje własne przygody, jako sam różności przecie doświadczył na swej tułaczce po świecie. Czy on to jedną pustynię widział? Czy z jedną czarownicą miał do czynienia? Ubawili się ogromnie.
Ale po wieczerzy on już nie miał ochoty stroić z nimi takiej komedii: coś go w sobie korciło, że ich niby obełgiwa. Tak powiada, że musi sobie sam na sam wypocząć, jako jest podróżą i wszystkim okrutnie zmęczony. No, z rozmów takich dowiedział się wszystkiego o bracie, więc teraz po kryjomu opuścił zamek.
Skoro tylko wszedł w las, powiada do swoich zwierząt:
 Moi przyjaciele, nie ma innej rady, jeno kto z was mocniejszy, niech mię niesie! Chodzi o pośpiech, bo tam na pustyni z bratem moim coś niedobrego stać się musiało.
Kolejno dosiadał niedzwiedzia, dzika, wilka  i pędzili tak porządnie, aż ziemia w lesie dudniła i drzewa się trzęsły. Oj, byłaż to jazda!
W jakiś czas przybył Dyś na pustynię, stanął pod górą, w której czarownica mieszkała. Obchodzi oną górę wkoło, szuka tam jakiego bądz śladu, patrzy  drzwi. Zaczął pukać  na nic, dobijał się  nikt mu nie otwarł. Tak kazał jednym zwierzętom drzwi podkopywać, a drugie się znowu pod te drzwi podsadzały. Potem było zupełnie to samo, co się przytrafiło Bysiowi: drzwi z trzaskiem padły, a oni weszli do ogromnej pieczary. Siedziała tam na ławie stara czarownica, mrugała oczyma, kłapała zębami, a przed nią stał skamieniały Byś i skamieniałe jego zwierzęta.
Dyś spojrzał tylko i już wiedział, co ma robić.
 Zejdz no zaraz z tej ławy, pójdz tu do mnie na sprawę!  krzyknął na babę tak silnie, że się aż echo w pieczarze odbiło.
Ona mu każe rzucać ciernie na największe z jego zwierząt.
198
 Cóż sobie ty, czarownico, myślisz, że ja cię będę słuchał?  zawołał.  Chcesz mię, szelmo jedna, zgubić tak, jak mojego brata? Niedoczekanie twoje!
I zaraz skoczył do baby, chwycił ją za włosy, ściągnął z ławy, a potem zaczął kijem walić z całej siły, aż kości w niej trzeszczały. Dużo zniosła, nareszcie prosi:
 Przestań, to zdejmę zaklęcie z twego brata!
 Zdejmij czym prędzej, a nie, to cię na miejscu uśmiercę! Czarownica pomruknęła coś, zrobiła jakiś znak ręką i od razu
Byś jako też jego zwierzęta ożyli z martwych kamieni. Ogromnie serdecznie witali się bracia blizniacy po długim niewidzeniu.
Teraz zwierzęta, co ich tam było dziesięcioro, nie chciały w żaden sposób przebaczyć onej czarownicy. Niedzwiedzie w okamgnieniu wywlokły ją z pieczary; potem się toto wszystko rzuciło na babę, no i poszarpało ją w drobne strzępki.
Kiedy na zamek przybyli, to ich ani książę, ani księżna By-siowa nie mogli rozróżnić  łatwo było wziąć jednego za drugiego. Dopiero Dyś im pokazuje, że ma znak na lewym uchu, a drugi blizniak na prawym; i już ich po uszach poznawali.
Zabawy i uciechy dużo było na zamku. Wszyscy balowali przez jakie dziesięć dni z radości, że wszystko tak dobrze się skończyło.
Nareszcie jednego dnia po obiedzie Dyś ociera usta i powiada :
 Moi kochani państwo, ja was pożegnam, bo mi czas w drogę.
 A dokądże ty zaś iść zamyślasz?  pytają.  Cóż ci z nami złego?
 Wracam tam, skąd wyszedłem: do młyna. Bywałem ja w zamkach, w pałacach różnych, widziałem ogromne bogactwa, skarby, a zawdy mi było tęskno do młyna i przez to losu nie zrobiłem na świecie.
Skoro tak chciał, więc go odwiezli do młyna z wielką paradą.
Zdziwił się młynarz, kiedy ujrzał, że do niego zjeżdża takie państwo wielkie  bo stary książę także pojechał tam z córką. Ale jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy poznał swoich synów blizniaków.
199
Wtenczas Byś opowiadał ojcu i matce, jakie go szczęście spotkało na świecie.
Potem Dyś mówił, że mu ciągle było tęskno do młyna i przez to szczęśliwego losu nie zrobił.
 Ha, no  powiada im ojciec  jeden z was poszedł szukać w świecie większego rozumu i znalazł szczęście; drugi szukał szczęścia i znalazł rozum.
. %
47. Aabędzie
Niedaleko od Ostrołęki leży wieś Szczawin, a do Szczawina należą lasy nad Narwią. Do dnia dzisiejszego można w tych lasach widzieć wielkie bagno, które się nazywa Aabędzicha. Przed dawnymi laty ta Aabędzicha była dużym jeziorem, co daleko, szeroko zachodziło w ogromne bory. Aabędzicha przezwano jezioro, gdyż wszyscy wiedzieli, że tam na wyspie w sitowiu gniezdziły się łabędzie, które ten i ów czasem z daleka widywał.
Dzisiaj nie ma jeziora z wyspą, nie ma łabędzi, jest tylko nazwisko  Aabędzicha.
Wkrótce zapewne to bagno wyschnie, las na nim porośnie. Potem, potem ludzie las wytną, zaorzą ziemię, obsieją, zbudują chaty i wtedy może zapomną także o starodawnym nazwisku.
Zanim się to wszystko stanie, opowiem tu starą historię o łabędziach i o jednym chłopcu, Stachu, synu borowego.
Ten Stach był jedynak, miał lat siedemnaście, hoży, smukły, jak choica. Przez jakiś czas uczył się w szkole, umiał i czytać, i pisać, bo ojciec sobie ułożył, żeby z niego zrobić człowieka jak należy. Ale nauka jakoś nie dawała chłopcu szczęścia: zagrzebał się w książkach, był smutny, małomówny, a kiedy ze szkoły do rodziców wrócił, to całymi dniami błądził w boru, przesiadywał po dzikich ustroniach lub nad brzegami Aabędzichy, gdzie go wyraznie ciągnęło. Nieraz tak przez pół dnia wpatrywał się w wodę czyściutką, gładką i modrą jak niebo w pogodę.
200
Czasem z głębin, od dna samego, wypłynęła ogromna ryba i pochwyciła coś na wierzchu wody  to się w tym miejscu robiła obrączka i coraz większe pierścienie widniały na jeziorze. Stach się przyglądał ciekawie. O, tam, tam  na największych głębinach, plusnęło jakieś ogromne cielsko, jakby nie ryba, a potem  cicho, spokojnie... Z wnętrza szuwarów i sitów wyrwał się oto z wrzaskiem dziki kaczor, wyleciał wysoko w górę i poszedł ponad borami. Ostrożnie wypłynęła z dziećmi dzika kaczka: małe nurkują, trzepocą się  wielka dla nich uciecha na słoneczku  nareszcie wracają w gąszcze trzcin na wyspę. Niebieskie i zielone łątki przelatywały nad jeziorem, lada wietrzyk rzucał je w wodę i płynęły trzepocąc skrzydełkami, a za każdą taką tonącą goniła gromada większych i mniejszych rybek. A jakie też to dziwne głosy wychodziły nieraz spod wód jeziora czy z kęp trzciny na wyspie! To jakiś huk, niby podziemne dudnienie, to pisk, to znowu listki trzcin zatrzęsły się niespokojnie, zaszumiały i czasem jakby wołanie, czasem płacz dawał się słyszeć.
Mówili różni ludzie, że nawet w dzień nie jest dobrze chodzić ponad tym jeziorem, broń Boże w nocy. Opowiadali, jako tam człowieka wyraznie coś ciągnie do wody i skusić może. Byli i tacy, którzy na jeziorze widzieli jakieś licho wśród topieli albo na wyspie zasłyszeli śpiewy, co urok rzucały na człeka i wabiły  więc nikt się nie zbliżał do Aabędzichy, każdy omijał zaklęte jezioro. Tylko Stach jeden ważył się tam przesiadywać, patrzeć i słuchać.
Razu jednego siedział on tak nad brzegiem, wtem spomiędzy trzcin wyspy wypływa gromada łabędzi jak śnieg białych. Trzy z nich zaraz się oddzieliły od innych i płyną prosto do brzegu, gdzie siedział zapatrzony chłopiec. Śliczności rzadkiej były te łabędzie z długimi, wygiętymi szyjami, ze skrzydłami lekko w górę podniesionymi z tyłu. Choć były bardzo duże, zdawało się, że nie mają najmniejszej wagi na wodzie, że je tylko sam wietrzyk popycha, a woda łatwo unosi. Piórko nie płynęłoby tak lekko. Dzikie przecież były, a jakby oswojone, ptaki zbliżyły się prawie do samych rąk Stacha. Chłopiec wyciągnął rękę, chciał któregoś z nich dotknąć, ale łabędz w tej chwili lekuchno, zwinnie odpływał. Stach jedną ręką chwycił się nadbrzeżnego krzaczka, drugą wyciągnął ponad wodę i wychylił się, jak mógł najdalej,
201
na jezioro. Tak wisiał przez czas jakiś nad modrą tonią, a łabędzie coraz to podpływały i znów się oddalały o tyle, aby ich ręką nie dosięgną!  kusiły go jak najwyrazniej.
 Ach, gdybym miał na czym popłynąć, złowiłbym z pewnością chociaż jednego z tych cudnych ptaków"  pomyślał sobie chłopiec.
Nie było łódki, ale Stachowi przyszła myśl do głowy. Zerwał się, żwawo pobiegł do domu, pochwycił topór i wrócił nad jezioro. Teraz ściął sporą choicę, okrzesał nieco z gałęzi i spuścił ją na wodę. Trzy łabędzie już były odpłynęły ku wyspie, ale skoro chłopca ujrzały na brzegu, znowu do niego powróciły. On im rzucał na wodę okruchy chleba, wabił je do siebie, a one jego wabiły. Koniecznie żądał i żądał, ażeby posiąść któregoś z łabędzi, żądał tak bardzo, że już nie miał siły, aby się oprzeć tej chęci ogromnej. Więc nareszcie bez namysłu wsiadł na kłodę drzewa, za wiosło wziął w rękę jedną gałąz i wypłynął na jezioro. Aabędzie spokojnie sunęły tuż obok niego i nieraz tak się przybliżały, że dosyć było wyciągnąć rękę, aby któregoś dosięgnąć. Cóż z tego, kiedy ile razy chłopiec rękę wyciągnął, łabędz się usuwał! I tak wypłynął Stach na środek jeziora, gdzie były tonie ogromne, głębie niezgruntowane. Przed oczyma miał zieloną wyspę, dokoła siebie  wodę gładziuchną, czystą, a pod ręką  trzy prześliczne łabędzie. Wszystkie inne łabędzie, które pływały około wyspy, schroniły się zaraz w trzciny, gdy go ujrzały na wodzie; tylko te trzy zostały.
Teraz już koniecznie chciał pojmać którego ptaka.
Przechylił się, wyciągnął daleko rękę, ale nagle stracił oparcie, wpadł w wodę i na dno poszedł.
Zniknęły na jeziorze łabędzie, zniknął Stach, a kłoda drzewa i ta gałąz, co dla niego była wiosłem, spokojnie powracały do brzegu.
 Skusiło go, pociągnęło i pewnie przepadł w wodzie! Po co on chodził na Aabędzichę?  mówili potem różni ludzie.
Próżno go biedna matka przez kilka dni szukała po boru i nawoływała z lamentem:
 Stachu! Stachu! Kajżeś mi się podział, Stachu?
Nikt jej nie odpowiadał, tylko się echo rozbijało po lesie.
202
I ojciec bór przetrząsał, szukał syna... ale go nie znalazł.
A Stach tymczasem, skoro się ocknął, nie mógł wyjść z podziwu. Bo oto przebywał on w jakimś prześlicznym pałacu, a obok siebie miał trzy panny tak przedziwnej urody, że jeszcze nigdy w życiu nic podobnego nie widział. One go zaraz poczęły wypytywać :
 Powiedz nam, chłopcze  mówią  jakim to sposobem do nas się tu dostałeś?
 Ja nie wiem  odrzekł  co się takiego ze mną stało. To jedno pamiętam, że się na jezioro puściłem za trzema łabędziami i chciałem chociaż jednego złowić, potem wpadłem w wodę i już nic a nic więcej nie pamiętam.
 O, mój chłopcze, my tu jesteśmy bardzo rade, żeś do nas przybył  powiada jedna.  Jeżeli chcesz, możesz między nami pozostać, a nigdy ci na niczym nie będzie zbywało.
 Tylko pamiętaj  odzywa się inna  że gdybyś chciał wrócić do swoich, musisz to zrobić zaraz, w tej chwili! Potem będzie już za pózno. Taki, co u nas parę dni zabawi, już się na ziemi nie utrzyma i śmierć go nie minie.
 Więc jedno z dwojga postanów sobie: albo natychmiast do domu wracaj, albo na zawsze z nami pozostań!  rzekła trzecia.
Stach patrzy  tam tak cudownie pięknie, te panny takie śliczne, że się podobne nawet przyśnić nie mogą. A jakie one były dobre, ile przyjazni miały dla niego! Prawie się wcale nie namyślał i zawołał:
 Ja chcę pozostać już tutaj z wami!
One go zaraz wzięły między siebie i po pałacu swym oprowadzają, pokazują mu wszędzie przepych niesłychany: jedne ściany były ze zwierciadeł, na innych pełno pięknych malowideł. Wszystko się lśniło od złota, mieniło kolorami tęczy. Wszędzie jedwabie, aksamit  tak miękko, pięknie, że się nogą stąpać nie śmie. Od każdej rzeczy dziwna jasność biła jak od słońca, a zapachy najpiękniejszych kwiatów świata odurzały tutaj.
Stach, syn biednych rodziców, nie mógł oczu oderwać od tych bogactw, zbytków, które opisać trudno. Ogląda jedno, a tu inna rzecz ciągnie  bo jeszcze cudniejsza, ciekawsza. Kiedy go
203
dopiero stamtąd zawiodły do ogrodu, to aż oniemiał z podziwu. Czyż on mógł pomyśleć nawet, że coś podobnego jest na świecie?
Roje mniejszych i większych ptaków fruwały z drzewa na drzewo, z krzewiny na krzewinę, a wszystkie śliczne jak malowanie, wszystkie śpiewały przecudnie. Najrozmaitsze kwiaty rosły tam wszędzie, a tak pachniały, że Stach aż zawrotu głowy dostał od tego i był jak człowiek pijany. Szedł odurzony, olśniony i słówka jednego nie mógł wymówić. Z marmurów biły tam w górę grubymi strumieniami wody, które tryskały w miliony kropel, błyszczały w słońcu jak diamenty i miły chłód roznosiły wszędy. Ścieżki, drożyny, ulice  powysadzane osobliwymi drzewami, a w niektórych miejscach stały, jakby żywi ludzie, piękne figury, wykute z marmuru. Altany, klomby, gaje widać było wszędzie, a w nich, kto chciał, mógł odpocząć, popatrzeć. Był tam i sad taki wspaniały, że równego mu nie znajdzie, jak świat jest długi i szeroki. Rosły w nim owoce przepyszne, których Stach nigdy w życiu nie widział, a drzewa tak nimi obrodziły, że dosyć było sięgnąć ręką, ażeby zerwać, co się podobało.
Kiedy chłopiec obchodził i oglądał to wszystko, naraz wykrzyknął w ogromnym zachwycie:
 Ach, ja się z pewnością dostałem do raju!
Już mu tam czas prędko przechodził, tak że nawet nie wiedział, kiedy się jeden tydzień kończy, a drugi zaczyna  bo przecie zawsze coś nowego było do widzenia, zawsze mógł używać na dobrych rzeczach. Jeżeli mu się sprzykrzyło w owym prześlicznym pałacu, to szedł do ogrodu, gdzie rok czasu nie wystarczał, ażeby wszystko należycie obejrzeć, gdzie co miesiąc nowe owoce dojrzewały, zakwitały nowe kwiaty i coraz to inne ptaki śpiewały. Ale i cała okolica była też tam dziwnie piękna. Jak okiem sięgnąć, widniały łąki pełne kwiatów, poprzerzynane strumieniami, nad brzegami których przechadzały się bociany, czaple, a w górze bujały różne ptaki wodne i już zapadały w wodę, już wzlatywały w powietrze. Niwy szumiały zbożem ogromnym, a wśród zboża pokrzykiwały przepiórki, derkacze, w górze zaś wyśpiewywały skowronki. Wszystko to było jakieś takie inne, nie takie, jak na ziemi: lepsze, piękniejsze, daleko bardziej się podobało.
W lasach znowu, choć także rosły dęby, buki, wiązy, brzozy,
204
sosny, jodły, ale były one jakieś daleko okazalsze. A co tam gwaru ptaków, ile zwierząt dzikich! Słowiki dniem i nocą nie przestawały śpiewać, a jelenie, sarny, zające śmiało podchodziły do ręki Stacha, wcale się go nie bały.
Komu by jeszcze i tego było mało, mógł iść dalej, dostać się pomiędzy skały, które wyglądały jak przecudne miasto z samych zamków i kościołów. Tam to dopiero huczały wodospady, orły bujały w górze, dzikie kozy wyprawiały gonitwy, skacząc nad przepaściami ze skały na skałę.
Z pewnością cały rok przeszedł tak Stachowi, a on ani się nawet zmiarkował, że czas płynie, i nigdy, nigdy w tym raju nie wspomniał sobie domu, nie pomyślał o swoich; zupełnie zapomniał o wszystkim, co dawniej było. Potem mu się przypominało to i owo: jakby we śnie spostrzegał matkę, ojca, ubogą chatę rodzinną, stary bór nad Narwią, jezioro Aabędzichę. Widzenia owe powtarzały się coraz częściej i nareszcie Stach zaczął tęsknić.
Chodził teraz po pałacu, po ogrodzie, po łąkach, lasach, błąkał się między skałami  ale choć spostrzegł co nowego, nic go to jakoś nie zajmowało. Dni przemijały, a on z każdym dniem uczuwał w sobie większą tęsknotę i coraz bardziej pragnął wracać do swoich. Trapił się niezmiernie, smucił, a tym ślicznym pannom nie śmiał jakoś tego wyznać. One codziennie troszczyły się, aby chłopcu na niczym nie zbywało, codziennie więcej przyjazni mu świadczyły, były coraz lepsze.
,,Byłbym wielkim niewdzięcznikiem  myślał Stach  gdybym im powiedział, że mi tu jest zle z nimi, że tęsknię do dawnego życia".
Przyszło do tego, że nieraz gorzko zapłakał nad swą dolą; ale czym prędzej łzy ocierał, ażeby owe panny tego nie dostrzegły, i dalej żył w takim smutku.
Już mu się teraz czas ogromnie dłużył, każda godzina zdawała się być wiekiem. Pobladł, wychudł, łzy ciągle miał w oczach.
 Tyś jakiś nieswój  mówiły śliczne panny.  Powiedz, czego ci brakuje.
Wtedy on uśmiechał się przez przymus i zawsze im odpowiadał ;
205
 Jest mi tu z wami bardzo dobrze, bardzo dobrze! A w duszy miał zupełnie co innego.
Raz przed zachodem słońca poszedł do lasu, ażeby, sam na sam z sobą będąc, mógł tam przynajmniej rozmyślać o swym dawniejszym, nieodżałowanym życiu. Siadł w cieniu drzew, twarz sobie zakrył rękami i w myśli wszystko mu żywo stanęło: widział chatę ze słomianą strzechą, pod którą jaskółka miała gniazdo, a na wierzchu tej strzechy biały kot drzemał; na progu znowu chaty leżał czarny pies, Kruczek; po podwórku chodziło kilka kur z kogutem. W domu po izbie uwijała się matka i robiła porządki, zakasawszy rękawy koszuli; ojciec właśnie wziął strzelbę na ramię i, wychodząc, na progu krzyżem świętym się przeżegnał.
W tym widzeniu rozżalony chłopiec zawołał jakby przez sen:
 Oddałbym całe swoje życie za to, żeby choć przez godzinkę być tam z nimi!
Ledwie to wyrzekł, posłyszał za sobą jakiś szelest.
Obejrzał się i spostrzegł starą babę, prawdziwą czarownicę, tak obrzydliwą, że się aż wzdrygnął. Miała ona na sobie brudne szmaty i takie podarte, że przez dziury widać było żółtą pomarszczoną skórę na ciele. W czarnej, wychudzonej ręce trzymała kij gruby, którym się podpierała, bo nogi pod nią drżały. Spod brudnego czepca wyglądały kosmyki włosów siwych i rozczochranych. Nie miała zębów, nos prawie się stykał z końcem brody; cała twarz, sczerniała, była w zmarszczkach i fałdach, a maleńkie oczka świeciły się  złość i chytrość z nich wyglądała.
Stach co żywo zasłonił oczy, żeby nie patrzeć na tę obrzydę. Ale baba nic na tó nie zważała i rzekła grubym głosem, który wychodził jakby z rozbitego garnka:
 Jeżeli chcesz wrócić do swoich, wstań i pójdz ze mną; ja cię stąd wyprowadzę, tylko ja jedna! Innego sposobu nie ma.
Chłopiec otrząsnął się tylko i zawołał:
 Idz precz, poczwaro! Wolałbym umrzeć, aniżeli tobie dać się prowadzić, choćby nawet do największego szczęścia!
Wtedy baba roześmiała się prawdziwie diabelskim chichotem i znowu przemówiła:
 Pomyśl dobrze... ja ci szczerze radzę: korzystaj z mojej
206
usługi. A jeżeli nie chcesz uciekać stąd po kryjomu, to zginiesz marnie; zabiją cię żal, smutek, tęsknota.
 Nie chcę!  wykrzyknął Stach.  Za nic w świecie nie chcę uciekać stąd po kryjomu, bez wiedzy tych ślicznych panien, które dla mnie są takie dobre, przychylne! Idz stąd, poczwaro, idz na złamanie karku, nie kuś mię, przepadnij!
Baba jeszcze się raz roześmiała straszliwym chichotem, jeszcze raz kusiła chłopca, a on i teraz dał jej tę samą odpowiedz, co przedtem.
Już nic nie odrzekła; a kiedy Stach odjął ręce od oczu  bo się zasłonił, żeby nie widzieć tego straszydła  gdy przerażony spojrzał wkoło siebie, spostrzegł, że to okropne widziadło znika przed nim i w mgle się rozpływa. Jeszcze się był niezupełnie otrząsnął z przestrachu i obrzydzenia, kiedy oto nadeszły trzy śliczne panny, a były tak cudownie piękne teraz, że chłopiec zerwał się na równe nogi, wyciągnął do nich ręce  chciał im pokazać, jako jest ich wielkim przyjacielem.
Wtedy jedna z nich wzięła go za rękę i przemówiła głosem, co brzmiał jak śpiew najpiękniejszy:
 Mój chłopcze, ty masz takie dobre serce, że to każdego wzruszy. Wiemy, że życzysz sobie wrócić do domu. Więc się spełni to, czego chcesz, i wnet będziesz pomiędzy swoimi.
Stach się rozrzewnił. Sam nie wiedział, jak ma dziękować tym przecudnym pannom, że odgadły jego myśli, życzenia; zapłakał tylko i nic nie odpowiedział.
Nadeszła noc, a on w niepokoju z boku na bok się przewracał  nie mógł zasnąć w żaden sposób. Myślał o tym, co to za szczęście będzie, kiedy się spełni jego życzenie.
Wreszcie, znużony długim czuwaniem, już pózno w nocy usnął.
Jakież było zdziwienie Stacha, skoro się nazajutrz rano
ocknął!
Oto leżał nad brzegiem jeziora Aabędzichy, a gdy okiem po wodzie spojrzał, widział w oddaleniu płynące te same trzy łabędzie, co je pragnął złowić. Właśnie dopłynęły do wyspy i już się kryły w gąszczu szuwarów. A naokoło niego szumiał stary bór tak samo, jak dawniej.
207
Powstał i poszedł do domu. Wielki Boże, cóż to za radość była!
Zaraz na progu powitał go Kruczek radosnym szczekaniem, a matka nie mogła się nacieszyć z powrotu jedynaka. Wnet po jego przybyciu wrócił i ojciec do chaty, poschodzili się różni znajomi, a Stach dopiero opowiadał wszystkie dziwa, które oglądał na własne oczy. Co prawda ludzie słuchali go z ciekawością, ale wstrząsali głowami i nikt nie wierzył, że w samej rzeczy tak było, jak chłopiec mówił.
 Skoro mu tak dobrze było, to po cóż na biedę do domu wracał?  odzywał się jeden, drugi.
Kiedy się już chłopiec w domu nacieszył, kiedy obejrzał wszystko i widział, że prawie żadnej zmiany nie ma, znowu w jakiś czas zaczął tęsknić do owego raju, gdzie mu przy tych ślicznych pannach tak dobrze było.
 Jak ja teraz żyję!  myślał.  Przecie tu a tam nie ma żadnego podobieństwa..."
I zrobił się smutny, uciekał z domu, chodził nad brzeg Aa-będzichy, przesiadywał tam, czekał, czy z sitów i trzcin wyspy nie wypłyną znowu trzy białe łabędzie. Czas mijał, a on na próżno czekał. Aabędzie już mu się nigdy nie pokazały.
W ciężkiej tęsknocie przechodziło jego życie, pobladł, wychudł bardzo i matka ciągle się go dopytywała:
 Stachu, powiedz mi, czego ci brakuje?
On był dobry, nie chciał mówić, że mu zle przy matce  więc się uśmiechał przez przymus i odpowiadał:
 Nic mi nie brakuje, mnie tu z wami bardzo dobrze! A w duszy myślał o prześlicznych trzech pannach, o ich
pałacu w ogrodzie.
Kiedy nieraz wychodził z domu, matka mu zapowiadała:
 Mój Stachu, a nie chodz też aby nad Aabędzichę! . Ale cóż to pomogło! On tam iść musiał, bo go coś ciągnęło.
Chodził ciągle i siadał nad brzegiem jeziora.
Jednego dnia usiadł tak, długo się wpatrywał w czyste, gładkie wody, długo słuchał rozmaitych głosów, które do uszu jego dochodziły z głębi jeziora, z trzcin i sitowia... nareszcie usnął.
208
Widzi matka, że Stach do chaty coś nie wraca, więc go szuka wszędzie, przyzywa  na próżno!
 Może on jest nad Aabędzichą?  powiada ojciec.
I oboje rodzice poszli nad jezioro. Księżyc właśnie wszedł, światłem swoim oblał wodę i oświecił bladą twarz chłopca. Spostrzegli go rodzice, przychodzą, budzą:
 Wstań, synu, wstań!  mówią.  Czas do domu!... Ale on już nigdy nie wstał  bo zasnął na wieki.
48. Jaskier, Kos, Cierniak i Tęcza
Jeden potężny król, nazwiskiem Lei, miał córkę Tęczę, jedynaczkę, dziewicę przecudnej urody, o rękę której ubiegali się najsławniejsi książęta i najdzielniejsi rycerze całego świata. Nie tylko bardzo piękna, ale i bardzo dobra była ta królewna  ludzie biedni doznawali od niej pomocy i prosili Pana Boga, ażeby jej się szczęśliwie powodziło w życiu.
Zjeżdżali się tam na dwór królewski zalotnicy  a co który spojrzał na Tęczę, zaraz się w niej ogromnie zakochał i chciał ją pojąć za żonę; ona zaś ciągle powtarzała jecfno:
 Nie, ten nie będzie moim mężem!...
Stary król trapił się mocno, że córka tak przebiera, i mówił:
 Kochana córko, przez ciebie narobiłem sobie oto wrogów, gdyż każdy taki, coś go odprawiła z niczym, ma teraz do mnie ogromną urazę. Boję się, żeby mi kiedy ci odrzuceni przez ciebie zalotnicy nie wypowiedzieli wojny, boby roznieśli całe moje królestwo.
 Nie frasuj się, ojcze, zostaw mi czas do namysłu i wyboru męża, gdyż jeszcze młoda jestem, a nie spotkałam ani jednego, co by był godny mojej miłości  odpowiadała Lelowi Tęcza.
Ano czekają na tego godnego, a tu na zamek zjeżdżają coraz to nowi książęta, królewicze; ona żadnego z nich oświadczyn nie przyjmuje. Nareszcie jednego razu królewna tak przemawia do ojca:
 Miałam ja sen nadzwyczajny, w którym mi dobre duchy
14  Księga bajek, t. II
209
doradziły, ażebyś ty, ojcze, wystawił piękny pałac na szklanej górze... i kto tam do mnie trzykrotnie dojedzie, ten zostanie moim mężem.
Zamyślił się król, gdyż ciężka to sprawa budować szklaną górę i na niej pałac; ale nie mógł on niczego odmówić swojej ukochanej jedynaczce. Sprowadził tedy przeróżnych majstrów i kazał im wznieść szklaną górę, a na niej postawić pałac. Pracowali, pracowali, aż urobili taką ogromną górę ze szkła, że się wznosiła ponad lasy całego kraju i prześlicznie błyszczała. Dopiero nawowej górze stanął śliczny pałac, który widniał daleko, daleko.
Zamieszkała tam teraz królewna Tęcza, a jak tylko przybył zalotnik, starający się o jej rękę, musiał na koniu wjeżdżać na tę górę  i nic dziwnego, że żaden nie był w stanie dokazać tego, ponieważ góra była gładziuchna i ogromnie śliska.
Smutni, zawstydzeni niepowodzeniem, zalotnicy wracali do domów, a wszędzie po świecie rozgłaszali, że jest jedna przecudnie piękna królewna Tęcza, którą ten tylko pojmie za żonę, kto się konno wedrze na szklaną górę  czyste niepodobieństwo.
Żyli zaś w owe czasy trzej książęta: Cierniak, Kos i Jaskier. Dwaj pierwsi byli ludzie starsi i mądrzy, trzeci, Jaskier  głupi, jak powszechnie mówiono. Gonili oni ostatkami, gdyż im ojciec niewiele zostawił, i starsi pragnęli przez ożenek los swój poprawić. Kiedy się dowiedzieli o królewnie Tęczy, o szklanej górze, zaraz Cierniak i Kos zaczęli między sobą radzić:
 Czy to zawadzi popróbować?  powiadają.  Królewna cud piękności, a bogaty król Lei pewnie też suty posag da za córką... Po jego śmierci można nawet królem zostać. Może się któremu z nas uda.
Uważali się zaś ci dwaj starsi za ogromnych zuchów, podczas gdy najmłodszego, Jaskra, mieli za wielkiego niezdarę.
Gdy powzięli takie postanowienie, Cierniak i Kos kazali sobie zaraz kowalom ostro kuć konie, przywdziali co najpiękniejsze zbroje i wyjeżdżają z domu.
 Bracia, zabierzcież i mnie z sobą!  woła Jaskier.  Świata jeszcze nie znam, a jestem bardzo ciekawy zobaczyć ludzi; szczególniej zaś nęci mię szklana góra, o której tyle mówicie.
210
A bracia z góry wsiedli na niego i wydziwiali:
 Co, ciebie, niezdaro, mamy ze sobą zabierać? Jeszcze też tam takich nie widzieli! Wstydu tylko musielibyśmy się nałykać za takiego brata.
Pojechali Cierniak i Kos, a Jaskier pozostał w domu. Dopiero po niejakim czasie on się także zabrał, poszedł za ich śladami. Idzie piechotą przez ciemny bór  spojrzy, a tu przed nim staje śliczny biały koń z długą grzywą i ogonem do samej ziemi. Miał na sobie paradną kulbakę, a na kulbace złocisty pancerz i oręż cały, jaki rycerze noszą; sam król mógłby tę piękną zbroję przywdziać.
Jaskier obejrzał toto, głaszcze konia ręką i mówi:
 Oblókłbym ja tę zbroję, dosiadłbym cię, koniku, i puściłbym się w świat daleki.
Wtem koń przemawia ludzkim głosem:
 Zgoda! Po to mię właśnie przysłała do ciebie Świecioszka, dobra wieszczka tego kraju. Jesteś moim panem i możesz mną rozporządzać.
Ubrał się więc Jaskier niebawem w złocisty pancerz, przypiął ostrogi, przypasał miecz do boku, dosiadł konia, popędził jak na skrzydłach.
Przyjechał do szklanej góry  wszyscy patrzą, co za jeden taki, a on rozpuścił konia i z ogromnym rozpędem pognał na sam szczyt, tylko się iskry sypały spod kopyt białego rumaka. Dobiegł do pałacu, chwilkę się tam zatrzymał, popatrzył na królewnę Tęczę i piorunem z góry zjechał.
Ogromnie się dziwią wszyscy. Różni rycerze pytają jeden drugiego:
 Któż jest ten bohater, co wygląda na boga wojny raczej niż na zwykłego rycerza?
Jaskier atoli nie zatrzymał się między nimi, jeno popędził w bór i zniknął w gąszczach. Puściło się za nim w pogoń kilku, a w ich liczbie dwaj jego bracia. I dopędzili go w boru; ale on dobył miecza, płazem poczęstował tego i owego, zwłaszcza też
JJ0C dojeżdżał do domu, zdjął pyszną zbroję, złożył ją na
4\\
koniu, a sam piechotą wrócił do domu i siedział tam spokojnie, jakby o niczym a niczym nie wiedział.
Po jakimś czasie powrócili też jego bracia i nieustannie ze sobą rozmawiali o rycerzu w złocistej zbroi, na białym rumaku, co prawie cudem wdarł się na szklaną górę, a potem zniknął w gąszczach boru. Na daleką okolicę pełno było o tym mowy.
Tak przeszło kilka miesięcy i znowu wypadł ogromny zjazd pod szklaną górą, gdzie się teraz mieli popisywać przeróżni głośni na świecie rycerze. Ludno i gwarno tam było; niektórzy wjechali kilkanaście kroków pod górę  i dalej ani rusz: konie waliły się z nimi na dół, łamały nogi. Tacy wstyd tylko mieli, a w dodatku o mało karków nie skręcili.
Popisywali się też wtedy Cierniak i Kos, ale zyskali tylko guzy i sińce, i pośmiewisko ludzkie.
Oni tak idą w zapasy  wtem się zjawia niespodziewanie rycerz na białym koniu, w złocistym pancerzu. Z łatwością popędził pod górę, sypały się iskry spod kopyt konia; dotarł do szczytu, popatrzył na królewnę Tęczę, zawrócił piorunem i co tchu w bory uchodzi.
Znowu, kto żyw, pognał za nim  ciekawość wielka, co to za jeden. Jaskier na prawo i na lewo coraz to lunął którego płazem miecza i uszedł. Nim dojechał do domu, zrzucił z siebie świetną zbroję, oddał ją koniowi, a sam w zwykłym swym ubraniu powrócił pieszo do domu i siedział spokojnie.
Przyjechali z wyprawy bracia jego  narzekają, że im się nie udało, że nie tylko się sromem okryli z powodu niepowodzenia, ale jeszcze jakiś sowizdrzał ogromnie ich mieczem wypła-zował po grzbiecie.
Na wszystkie strony zapytywano teraz:
 Kto jest ów rycerz, co już dwa razy wjechał na szklaną górę?
Uwzięli się wszyscy, żeby to koniecznie wiedzieć. Osobliwie też królewna Tęcza i ojciec, król Lei, pałali niezwyczajną ciekawością.
I znowu w jakiś czas ogłaszają, że jacy tylko są najznakomitsi na świecie rycerze  będą próbowali wjeżdżać na szklaną górę. Rozniosło się zaś wszędzie, iż jeden słynny i bardzo dzielny
212
książę, nazwiskiem Rozpiórek, stara się o rękę królewny Tęczy i do zapasów wzywa każdego, kto się czuje na siłach. Opowiadano, jakoby Rozpiórek nie miał równego sobie pod względem męstwa i zręczności, a zawdzięczał to opiece jednego potężnego czarnoksiężnika, Zadziora, dla sztuki którego nie było żadnej na świecie trudności.
Tęcza już była pokochała Jaskra i myślała sobie:  On pewnie i trzeci raz wjedzie na szklaną górę... ale co tu zrobić, żeby go zatrzymać?... Co począć, żeby się tu Rozpiórek do mnie nie dostał?"
Frasowała się tak królewna, zapytywała o radę różnych mądrych kobiet  i dopiero stara jej mamka, imieniem Sysocha, powiada do niej w te słowa:
 Jeżeli chcesz, królewno, aby rycerz Rozpiórek nie dostał się do ciebie, to zakop własnymi rękami na szczycie szklanej góry ziele widworot*, które odwraca serce zalotnika od ulubienicy. Co się zaś tyczy rycerza na białym koniu, toś powinna, królewno, mieć przy sobie cudowne ziele nasiężrał*, obudzające w sercu zalotnika tęsknotę za oblubienicą.
Taką radę dała Tęczy Sysocha, podczas gdy rycerze ze wszystkich stron ściągali pod szklaną górę.
Dwaj bracia, Cierniak i Kos, oblekli piękne szaty, dosiedli bystrych koni i podążyli także na ów popis.
 Moi bracia, zabierzcie mnie ze sobą!  dopraszał się Jaskier.  Niechże ja choć raz w życiu zobaczę, jak świat wygląda !
 Siedz oto lepiej w domu, medołęgo! Gdzie tobie pchać się między dostojne rycerstwo! Ludzie wyśmialiby cię niezawodnie, a przy tobie i nas by ośmieszyli. Ani ty postawy nie masz, ani nie znasz rycerskich zwyczajów. Prostego chłopa już lepiej byłoby ubrać w zbroję i na koń wsadzić.
Powiedziawszy to, zabrali się sami i pojechali. Jaskier też niebawem podążył za nimi, a kiedy szedł drogą przez bór, znowu spotkał tego samego białego konia. Nie tracąc czasu oblókł wspaniałą zbroję i popędził ku szklanej górze.
Rozpiórek, rycerz nad rycerze, w świecącej zbroi, przepysznym hełmie, rozpuścił właśnie swego ognistego, karego rumaka,
213
posiadającego czarodziejską siłę, i wpadł na szklaną górę. Rozległ się okrzyk podziwu i uwielbienia, gdyż wszyscy myśleli, że rycerz ten z pewnością już dotrze do szczytu. Atoli nagle kary koń Rozpiórka zawrócił i z nadzwyczajnym pośpiechem pędził w dół, nie dosięgnąwszy wierzchołka góry: ziele widworot zrobiło swoje i nie pozwoliło rycerzowi dotrzeć do królewny.
Szczęście, że Rozpiórek na łeb się nie zwalił.
Tęcza natychmiast uprzątnęła ziele widworot, a położyła sobie na sercu ziele nasiężrał.
W sam czas zjawił się Jaskier na białym rumaku i lotem strzały popędził na szczyt szklanej góry. Spojrzał spod hełmu na królewnę i nagle uczuł w sobie ogromne dla niej przywiązanie.
 Już ja bez niej nie zdołam wyżyć na świecie  powiedziało mu serce.
Biały koń uniósł swego jezdzca z powrotem, ale Jaskier odwracał ciągle głowę poza siebie, gdyż go opanowała tęsknota i choć raz jeszcze chciał zobaczyć prześliczną Tęczę.
Pogonili za nim Rozpiórek, Cierniak, Kos i inni; on jednak uszedł, przepadł w gąszczach ciemnego boru.
Wrócił do domu. Wkrótce wrócili i jego bracia, rozmawiali o tym wszystkim, co się zdarzyło, a on udawał, że nie wie o niczym.
Teraz już straszna tęsknota go trapiła, nie mógł sobie dać rady i całą duszą był przy Tęczy.
Kiedy się zmierzchło, Jaskier wychodził do boru, dosiadał tam codziennie białego rumaka i nocami odwiedzał królewnę na szklanej górze.
 Pokażże się królowi, memu ojcu!  mówiła mu Tęcza.  Zostaniesz moim mężem, będziemy oboje bardzo szczęśliwi.
 Nie, nie!  odpowiadał Jaskier.  Ja nie jestem podobny do tych słynnych rycerzy; nie umiem ust otworzyć, aby należycie przemówić. Może się zdarzy sposobność, że mię król, twój ojciec, pozna z jakiegoś sławnego czynu.
Czas mijał, a oni tak ciągle żyli i bardzo się kochali. Tymczasem Rozpiórek, obrażony, że mu się sztuka nie udała,
214
a bardzo był dumny, zebrał ogromne wojsko i wypowiedział wojnę królowi Lelowi.
 Król i królewna ośmieszyli mię przed światem  mówił.  Za to srogo ich oboje skarcę: skutych ciężkimi łańcuchami każę wrzucić do lochów pod szklaną górą, aby tam życia dokonali.
Tak mówił i zaraz przy pierwszym starciu w bitwie pobił na głowę wojsko króla. Noc nadeszła, a Lei na wszystkie strony rozsyłał gońców, aby pozyskać sprzymierzeńców i stawić opór Roz-piórkowi.
 Kto mi pomoże odeprzeć Rozpiórka, otrzyma w nagrodę rękę mojej córki, a w posagu za nią całe królestwo!  wołał z rozpaczy król Lei.
Dowiedziawszy się o tym postanowieniu ojca, Tęcza lamentowała i wylała wiele łez, albowiem bardzo miłowała Jaskra. W pałacu swoim na szklanej górze skarżyła się przed gwiazdami, księżycem, a wiatr żałosną jej skargę roznosił po świecie.
Gońcy króla Lela przybyli do Cierniaka i Kosa i Jaskier słyszał, jak prosili o pomoc zbrojną, jak w imieniu króla przyrzekali zwycięzcy Rozpiórka rękę królewny i w posagu całe królestwo.
Teraz ze wszystkich stron śpieszyły na pomoc królowi Lelowi hufce zbrojnych rycerzy. Bracia Jaskra zebrali także zastęp wojaków i popędzili na ich czele.
Jednego dnia rano słońce prześlicznie oświeciło góry i lasy, a całą szklaną górę dokoła już otoczyli byli nieprzyjaciele, ogromne, bitne wojsko Rozpiórka. Nadciągnął Lei ze swymi sprzymierzeńcami i dwie wrogie siły gotowały się do śmiertelnej walki. Huknęły trąby, kotły*, rozległy się krzyki bojowe, zawrzała bitwa.
Przez pół dnia słychać było tylko szczęk oręża, chrzęst zbroi, tętent koni, dzikie wojenne okrzyki, jęki umierających. Ludzie upadali ze znużenia, a zwycięstwo nie przychylało się na żadną stronę. Nareszcie po południu wojsko Rozpiórka zaczęło brać górę i sprzymierzeńcy Lela pierzchali z pola bitwy. Strapiony ojciec Tęczy, widząc przegraną, w okropnej rozpaczy postanowił zginąć, przeto rzucał się z koniem tam, gdzie było naj-
215
grozniejsze niebezpieczeństwo. Od razów jego miecza padali ludzie jak muchy, jemu zaś nie szkodziły ani ciosy szabli, ani pociski strzał, gdyż Rozpiórek rozkazał, aby go żywcem wzięto. Sroży się straszna bitwa  wtem nagle z czarnego boru wypadł rycerz na białym koniu, rzucił się między walczących i wprost na Rozpiórka godzi. Krótko trwała ta walka  Rozpiórek, na wylot mieczem przeszyty, z konia na ziemię runął, co dodało serca wojownikom Lela, a rzuciło postrach w nieprzyjacielskie szeregi.
W nadzwyczajnym popłochu pierzchali teraz wrogowie Lela na wszystkie strony, a rycerz w złocistej zbroi, na białym koniu, ścigał uchodzących, dzielnie ich gromiąc mieczem. Uniesiony zapałem, zapuścił się za daleko i jeden z wojowników Rozpiórka, puściwszy strzałę z łuku, ranił go ciężko w czoło. Krew zalała oczy mężnemu Jaskrowi, a tymczasem dopadli nieprzyjaciele i zadali mu wiele ran mieczami. Zwalił się z konia i leżał brocząc we krwi własnej, upadły na siłach.
Przed samym wieczorem zwycięski Lei oglądał pole bitwy, gęsto usłane trupami. Jakże się zdziwił, kiedy wśród rannych znalazł rycerza w złocistej zbroi, a przy nim białego rumaka, który stał z głową smutnie w dół spuszczoną. Po tej zbroi i po białym koniu poznał król wybawiciela swego; natychmiast uklęknął nad rannym, począł go cucić i własnymi rękoma tamował krew, płynącą z ran bohatera. Zaledwie atoli Lei opatrzył i obwiązał rany rycerza, gdy ten żwawo powstał z ziemi, szybko wskoczył na swego rumaka i lotem strzały zniknął w gąszczach boru.
 Osobliwy to jakiś mąż  rzecze król spoglądając za uchodzącym Jaskrem.  Dokonał już licznych dzieł bohaterskich, a poznać się nie daje, jak gdyby za swe czyny nie żądał żadnej nagrody, nie chciał przyjąć dowodów wdzięczności.
I znowu Lei rozesłał po świecie gońców, a tak im zapowiedział :
 Idzcie i szukajcie rycerza, który na czole ma wielką ranę od strzały, a całe ciało porąbane mieczami moich nieprzyjaciół. Szukajcie go pilnie po wszystkich zakątkach, jest to bowiem mąż
216
N
wielkiej szlachetności, który za czyny swoje nadzwyczajne nie chce odebrać żadnej nagrody, który, będąc istotnie wielkim, unika rozgłosu sławy.
Rozbiegli się gońcy na cztery strony świata, a gdziekolwiek przybyli, zapytywali pilnie o rycerza, co w boju otrzymał szeroką ranę na czole, a całe ciało miał porąbane mieczami nieprzyjaciół.
Jedni z tych gońców pojawili się w domu trzech książąt, z których dwaj, Cierniak i Kos, byli zdrowi jak ryby, a trzeci, Jaskier, ranami okryty, leżał w łóżku.
Gdy gońcy Lela sprawdzili to wszystko, wracają czym prędzej i mówią:
 Królu nasz i panie, są oto trzej książęta: Cierniak, Kos i Jaskier; dwaj z nich dobrze znani na twoim dworze, dorodni junacy, krzepcy, wysmukli jak jelenie; ale trzeci, najmłodszy, czysty niezdara, chuchro, że trzech zliczyć nie umie. Dziwo nadzwyczajne : ten trzeci właśnie, Jaskier imieniem, ma ranę głęboką od strzały na czole, a całe ciało zrąbane jak sito od mieczów. Zapytywaliśmy wszystkich; czyż to podobna, aby taki niedojda mógł być zbawcą króla Lela i jego królestwa? Niech mądrość twoja, królu, rozstrzygnie tę wątpliwość, gdyż my sami nie wierzymy w dzielność księcia Jaskra, wyglądającego raczej na organistę niż na rycerza!
 Pozory mogą was mylić  odrzekł Lei z powagą.  Skromność księcia Jaskra, o której mi mówicie, zupełnie się zgadza z postępowaniem zbawcy mojego, rycerza w złocistej zbroi i na białym koniu. Zaraz sam śpieszę na miejsce obejrzeć rannego i oddać hołd jego waleczności.
Tyle powiedział król, co żywo kazał siodłać konie i z po-czetem nadwornych rycerzy puścił się w drogę.
Wielkie zdziwienie ogarnęło Lela, gdy przybył do domu trzech braci książąt i tam spostrzegł, że Jaskier ma głowę owiniętą w tę samą chustkę, którą mu on, król, obwiązał czoło na polu bitwy. Teraz już zniknęła wszelka wątpliwość i Jaskrowi oddano hołdy należne jego wielkim zasługom.
Cierniak i Kos nie mogli wyjść z podziwu, że ten brat młodszy, tak przez nich lekceważony, po trzykroć wjeżdżał na szklaną
217
górę, a w otwartym boju własną ręką pokonał rycerza nad rycerze, słynnego w świecie Rozpiórka.
 Słyszałem ja nieraz od mądrych ludzi  mówił król Lei że jakiś tam człowiek niepozorny, skromny i cichy nie tylko dokonał dzieł nadzwyczajnych, lecz sławne swoje czyny zachowywał w tajemnicy; muszę atoli wyznać, iż po raz pierwszy takiego na własne oczy oglądam.
W wielkim triumfie zabrano bohatera z domu i prowadzono na zamek królewski, aby go tam przyjąć ucztami i okazać mu wszelkie zaszczyty, jakich był godzien.
Skoro tylko wjechali w bór, zjawił się tutaj na drodze biały rumak, który tym razem niósł na grzbiecie już nie bojową zbroję, ale przecudne godowe szaty i wawrzynowy wieniec. Jaskier dosiadł konia i pojechał wraz z innymi rycerzami.
Trudno byłoby tutaj opisać piórem radość królewny Tęczy na widok oblubieńca, rycerza, któremu oto publicznie oddawano hołdy. Oni oboje kochali się od dawna i tęsknili do siebie, przeto nie było najmniejszej przeszkody, żeby się teraz pobrali. Jeszcze przed weselem Lei nazywał Jaskra swoim kochanym zięciem i mówił, że go kocha jak rodzonego syna.
Ale gdzież na świecie jest szczęście bez goryczy?
Cierniak i Kos, zarozumiali, chytrzy, z ogromną zazdrością spoglądali na owe triumfy młodszego brata.
 Jestże to sprawiedliwe  mówili  żeby królewna Tęcza przełożyła takiego mazgaja nad nas, dorodnych mężów, zawołanych junaków? Jaskier dzisiaj na ustach wszystkich, Jaskier tronu się dobija, głupiec taki! A my, pierworodni, starsi w rodzie książęta, cóż mamy ze swego prawa starszeństwa?
Usiłowali więc odwrócić od Jaskra serce Tęczy, chcieli obniżyć zasługi jego wobec Lela  ale im się to wszystko nie udawało, gdyż cichy, dobry, uprzejmy Jaskier podbił serca całego królewskiego dworu.
Wyznaczył był król dzień wesela, na które pozapraszał licznych gości. Kto żył, cieszył się nadzieją owych godów i czynił do nich przygotowania. Tylko zazdrośni bracia Jaskra z goryczą w duszy chodzili jak mary i chociaż udawali wesołość, byli jednak smutni, a w sercach knuli zdradę przeciw bratu.
218
Tak zasępionych spotkał raz o zmroku czarnoksiężnik Zadzior, co wyraznie czytał w ich duszach, a do Jaskra miał złość z tego powodu, że z jego ręki zginął rycerz Rozpiórek.
 Wiem  rzecze ów czarnoksiężnik  co was gryzie, i mam na to bardzo skuteczne lekarstwo, jeżeli się oddacie pod moją opiekę.
Atoli dwaj ci obłudnicy, chociaż rodzeni bracia, wzajemnie nie dowierzali jeden drugiemu. Wobec czarnoksiężnika każdy z nich się zaklinał, wymawiał, jakoby bynajmniej nie zazdrościł szczęścia młodszemu bratu i na jego zgubę nie nastawał.
 Ślepy los  mówili oni  częstokroć rzuca skarby pod stopy głupca i niezdary. Prawdziwie dzielni mężowie nigdy nie liczą na takie przypadki, bo, ufni we własne ramię i pewni swego rozumu, sami mogą przecież wywalczyć sobie, zdobyć powodzenie.
Uśmiechnął się bardzo chytrze Zadzior, słysząc te słowa, spode łba mierzył tylko okiem Cierniaka i Kosa, a gdy się już obaj należycie przed nim wygadali, wtedy on każdemu z osobna szepnął na ucho:
 Skoro już na zamkowym zegarze wybije północ i wszystko się dokoła uciszy, przyjdz bez brata. Na murach zamku znajdziesz mnie gotowego do dania ci dobrej rady.
Tak się umówił naprzód z Cierniakiem, a potem Kosowi wyznaczył na spotkanie inne miejsce i nieco pózniejszą godzinę.
Nadeszła noc. Czarne chmury toczyły się po niebie; nie było ani gwiazd, ani księżyca, tylko sowa hukała na baszcie. Z borów dolatywał złowrogi głos puchacza lub wilk w oddaleniu zawył przerazliwie.
Cierniak chyłkiem wymknął się z zamku na ową tajemną schadzkę z czarnoksiężnikiem, której świadkami były tylko nietoperze.
 Wszystkie zalety  mówił ponuro Zadzior  zdobiące Jaskra i jednające mu ludzkie względy pochodzą stąd, iż się nim opiekuje pewna wieszczka, imieniem Świecioszka. Z jej to łaski najmłodszy wasz brat dosiada cudownego rumaka i zyskuje nadziemską odwagę. Mój geniusz mi powiedział, gdym go o radę
219
pytał, że w gwiazdach zapisano, iż jeden z was musi Jaskra zgładzić, aby drugi mógł królewnę Tęczę poślubić.
 Któryż z nas dwóch otrzyma tę nagrodę wielką?  zapytał Cierniak głosem drżącym; lękał się bowiem, aby królewna nie dostała się Kosowi.
 Czarny Geniusz każdemu z was już rolę wyznaczył, ale mnie tajemnicy zdradzać nie wolno.
 A cóż mam czynić, mistrzu, abym sobie zjednał wielkiego Geniusza i ciebie?
 Urządzisz jutro na zamku rycerski turniej, wielką gonitwę ; sam jednak nie będziesz brał w tym udziału, gdyż co innego ci robić przeznaczono.
Zaledwie Cierniak zniknął z murów zamku, przybył Kos, któremu czarnoksiężnik dał takie znowu zlecenie:
 Niepostrzeżony, śledz jutro kroki Jaskra i gdy on pójdzie do boru, idz za nim. Skoro ujrzysz, iż dosiada białego rumaka, zawołaj:  Hilka, hilka! Bessza, bessza!" Wtedy z rżeniem przybiegnie do ciebie piękny wrony rumak, który równego sobie nie ma na świecie. Wskocz żwawo na grzbiet jego i puść mu zupełnie lejce. Miej tylko nienawiść dla swego brata, a reszta zrobi się sama.
Nazajutrz każdy z dwóch braci sumiennie robił to, co zalecił czarnoksiężnik.
Cierniak jako brat Jaskra, przyszłego królewskiego zięcia, z wielką łatwością skłonił króla Lela do wyprawienia igrzysk na zamku. Kos zaś strzegł pilnie brata Jaskra, sam nie będąc widzialny.
Kiedy się rozpoczęły już rycerskie popisy, Lei zapragnął, aby przyszły zięć jego wziął także udział w gonitwach. Więc Jaskier co żywo w bór się zapuszcza, nie wiedząc wcale o tym, że Kos chyłkiem wśród krzaków za nim podąża.
Wnet po boru rozległ się tętent  i biały rumak, wysłany przez dobrą wieszczkę Świecioszkę, stanął na drodze, ale tym razem piękny koń coś niespokojnie oglądał się za siebie, gdy go dosiadał Jaskier.
 Hilka, hilka! Bessza, bessza!  zawołał Kos ukryty w krzewach.
220
3 H 
Na te słowa stęknął żałośnie biały rumak i z kopyta ruszył cwałem. Na drodze dał się słyszeć teraz inny tętent, podobny jakby do odgłosu grzmotów podziemnych. W powietrzu zabrzmiało straszliwe rżenie, które echem stu tysięcy głosów odbiło się po dalekich borach. Sam Kos truchlał i włosy stanęły mu dębem na głowie, gdyż go przeraziła nadzwyczajna potęga czarodziejskiego zaklęcia, które wyrzekł. Jeszcze nie wrócił do przytomności, a już ujrzał przed sobą czarnego rumaka nad rumaki. Nozdrza konia były podobne do rozpalonych czeluści, z jego oczu skry się sypały, spod kopyt kamienie i kawałki ziemi wylatywały w powietrze  wyglądał jak wicher niosący zniszczenie.
Dosiadł go Kos i uczuł straszną siłę w sobie. Kary rumak zarżał tak potężnie, aż się wiatr zerwał między drzewami, i popędził za Jaskrem. Zrobił się nadzwyczajny szum od tej gonitwy, coś jakby tysiące jęków, grózb i przekleństw rozdzierały powietrzne przestworze. I ludzie w całej okolicy drżeli, uciekali się do modlitwy, sądząc, że im zagraża wielkie jakieś nieszczęście. Bo ani szum fal rozhukanej powodzi, ani grzmot, wychodzący z łona ziemi podczas jej trzęsienia, nie może się równać z grozą przerazliwego głosu, który wydawała owa gonitwa. Na zamku Lela wszyscy oniemieli z przestrachu, jako od razu poznali działanie nadludzkich potęg.
Jak błyskawica mignął się w oczach wszystkich Jaskier na dobrze znanym białym rumaku, a za nim, niby szmat czarnej chmury, niesionej przez huragan, przemknął Kos na okropnym biegunie*. Obadwaj wpadli na szczyt szklanej góry, lecz na próżno oczekiwano powrotu ich stamtąd...
A gdzież się podzieli dwaj bracia rycerze?
Gonitwa ich trwała dalej. Ze szklanej góry stoczyli się jako gwałtowne potoki i gnali dalej drogą, niczym nie powstrzymani. Przerażeni strasznym widokiem, ludzie pierzchali na wszystkie strony. Gromady dzikich i nie dzikich zwierząt uchodziły w głębiny zapadłych puszcz. Stada ptaków w ogromnej trwodze szybowały w górę, pod niebem szukając dla siebie schronienia. Zdawało się, że drzewa chcą wydrzeć swe korzenie z ziemi, że skały pragną od swych posad odskoczyć, że wszystko drży, ucieczki pożąda.
221
Lecz cóż to?... Rumak biały z drogi na pola zawraca, niwy przebiega, na błonia i łąki wpada. Kurczy się, maleje  pewnie mu sił zabrakło, wkrótce upadnie i rycerz na karym koniu go do-pędzi, triumf odniesie. O, nie! Dziwo niesłychane się stało: z białego rumaka i jego rycerza powstał oto zając, który miedzami, bruzdami, zagonami śmiga, ile mu sił w skokach starczy. A kary biegun znowu wraz z rycerzem swoim w lisa się zmienił i zającowi to na przełaj chce drogę zabiec, to go na straszne jary napędzić. Już-już niezawodnie lis schwyci swą ofiarę  bo oto nieszczęśliwy zając nad głębokim wąwozem stanął, którego przesadzić nie zdoła, a jeśli się z rozpaczy weń rzuci, to na dnie przepaści niechybną śmierć znajdzie.
Ciężko jest uciekać, ale i ścigać niełatwo! Oto już w ostatniej chwili zając rośnie, potężnieje i z malca robi się duże stworzenie : piękny, wysmukły jeleń. Jakież wspaniałe rogi, jakie muskularne, pełne siły nogi, jakie bystre i pewne oko! Nie waha się, w króciuchną chwilę już zmierzył przestrzeń wąwozu, już się odsądził i  szust! Jednym dzielnym skokiem stanął po drugiej stronie; w środku jar, przepaść, a na przeciwnym brzegu lis, zawiedziony nieprzyjaciel. Więc znowu przemiana  lis także rośnie: łeb urósł, w paszczy błysnęły kły potężne, kark mu zgrubiał i kita stała się kądzielą. To nie lis  wilk wściekle zawył nad przepaścią i grozbą w zębce zadzwonił. Śpiesz się, jeleniu, uchodz, bo chociażeś rączy i silny, ale brak ci wytrwania i chy-trości!
Wilk obszedł wąwóz, nos puścił tropem; wprawdzie nie widzi jelenia, jednak go węszy. Już się dzień cały wodzą po kniei, już jeleń o dąb rozbił swe rogi, już trzykroć legł do spoczynku myśląc, że wilka gdzieś tam daleko zostawił. Na nic!... Trzeba wstać i uciekać. Mrok nadszedł, noc zapada, bór taki straszny, ciemny  a tu raz z prawej, raz z lewej strony, to wprost, to z tyłu zachodzą drogę dwie straszne latarnie, ogniste ślepia wilka. I jak tu wytrwać do rana? Jeszcze parę napaści, a sił do ucieczki nie starczy, bo nogi coraz bardziej omdlewają. Lepiej porzucić tę ciemną knieję, z boru się wyrwać w szczere pole, gdzie już żadnej zasadzki być nie może, gdyż świat na wszystkie strony otwarty. Z leśnych gąszczów wypada jeleń, mknie przez
222
równiny; żadna przeszkoda go nie powstrzyma  każdą pokona. Odbiegł, daleko za sobą wilka zostawił, wypoczął i znowu pędzi, bo nieprzyjaciel go już dociera.
Przypada nad brzeg morza; jeleń w rozpędzie wstrzymać się nie zdoła, a wilka ma już na karku. Kiedy go trwoga straszliwa zdjęła, z brzegu w odmęty fal skoczył i w tym niezmierzonym oceanie w małą rybkę się przemienił. Ale i wilk jednej chwili nie stracił, natychmiast zmienił się w rekina, rybę, stanowiącą postrach wszystkich żywych istot oceanu. I znowu gonitwa, nigdy nie skończona. Ścigana rybka nie znajdzie wypoczynku ani na powierzchni, ani na dnie morza  zawsze i wszędzie nieprzyjaciel na nią czatuje, i dniem, i nocą, i w pogodę, i w burzę.
Przez straszne zaklęcie czarnoksiężnika Zadziora Jaskier i Kos, skazani na tę gonitwę, nieustannie zmieniali postać, przebywając już na ziemi, już w wodach, już w powietrzu.
Lecz wróćmy na zamek króla Lela, zobaczmy, co porabia prześliczna królewna Tęcza. Och! Ona swego narzeczonego rycerza tak pokochała, że pewnie bez niego nie wyżyje biedna! Nosiła w sercu żałość i tęsknotę, które wypijały krasę jej lic cudownie pięknych i w łzach gorzkich spływały z oczu. Ta blada i posępna dziewica, jedyna córa potężnego króla Lela, jakże niepodobna dzisiaj do owej swobodnej niegdyś, zawsze uśmiechniętej, uroczej królewny Tęczy! Bywało nieraz, długo po północy nie może wypłakanych oczu do snu zmrużyć ani zbolałego serca uspokoić, więc do komnaty swej przyzywa starą mamkę, Sy-sochę, każe jej na krawędzi łoża usiąść i opowiadać sobie stare dzieje o tym, jak się różne królewnę, księżniczki kochały niegdyś w rycerzach. A jeśli mamka przypadkiem powie, że się wszystko szczęśliwie skończyło, że jakaś królewna wyszła za ukochanego rycerza i już w szczęściu życie swe pędziła, zrywała się wtedy Tęcza, jej oczy miotały gniewne spojrzenia i tak mówiła do mamki:
 Niewiasto, już szron starości siwizną przyprószył ci włosy, a ty kłamliwe słowa masz na ustach! Mówisz mi oto o szczęściu, a szczęścia nie ma na świecie!
Była nieszczęśliwa ta królewna i w szczęście nie chciała wierzyć.

223
Jeżeli zaś zasnęła, to nieraz znowu w marzeniach sennych wykrzykiwała imię Jaskra lub się żaliła na swe losy. Znać było ze wszystkiego, że serce jej głęboka boleść przejmuje.
Król Lei zniedołężniał, bardzo podupadł na ciele i na duchu. Tymczasem Cierniak, udając wielkiego przyjaciela króla, wkradł się w jego łaski i doszedł do ogromnego znaczenia. Na królewskim zamku i w całym państwie on jeden miał taki wpływ, że wszystkimi trząsł, rządził. Że zaś ulegał woli czarnoksiężnika Zadziora, działał więc po jego myśli, a według zamiarów Czarnego Geniusza, który prawdę i cnotę pragnie wytępić na ziemi.
yle się teraz działo w owym królestwie, gdyż cnotliwi i sprawiedliwi cierpieli, a niesprawiedliwych i występnych czczono, obsypywano zaszczytami. Bezprawie stawało się prawem.
Doszedłszy nareszcie podstępem do szczytu potęgi, Cierniak wyczekiwał tylko odpowiedniej chwili, aby się oświadczyć o rękę Tęczy, a z jej ręką posiąść i całe królestwo.
 Ponieważ Lei musi mnie we wszystkim słuchać  myślał  ponieważ jego skarb i wojsko mam w ręku, nie potrzebuję przeto zważać na wolę królewny i w razie oporu przemocą ją zmuszę, żeby została moją małżonką".
Jakoż naradziwszy się z Zadziorem, jednego dnia zuchwale do króla wystąpił z żądaniem ręki Tęczy. Lei uległ, zgodził się natychmiast, ale królewna z wielkim oburzeniem przyjęła te oświadczyny i odpowiedziała, że nikt na świecie nie może mieć prawa do jej ręki, tylko jeden rycerz, Jaskier.
Podmówieni więc przez Cierniaka różni ludzie, używający znaczenia na dworze, przekonywali wymownie królewnę, jako Jaskier na pewno już zginął i nie wróci, ale że Cierniak o wiele od niego jest godniejszy, aby zostać jej mężem. Gdy rad tych nie chciała słuchać, wtedy zjawili się inni znowu, którzy jej poważnie przedstawiali, jak niebezpiecznie jest odrzucać oświadczyny księcia Cierniaka.
 On tu jest dzisiaj wszechwładnym panem  mówili.  Jeżeli tylko zechce, może się jutro królem ogłosić, a starego Lela i ciebie skazać na wygnanie albo nawet życia pozbawić.
Takie rady jeszcze gorzej usposobiły Tęczę, która miała
224
w sobie bohaterskiego ducha i gardziła grozbami pochodzącymi z nieszlachetnych pobudek.
 Piękni z was przyjaciele  rzekła z gorzkim uśmiechem na ustach.  Dajecie mi oto radę, abym złamała wiarę i była niewierną temu, kogo me serce wybrało. Z drugiej zaś strony namawiacie mię do ślubowania człowiekowi, który gotów jest dopuścić się niegodnych czynów względem mnie i mojego starego ojca... O, nie, Tęcza raczej nieszczęścia wszelkie, raczej śmierć samą przełoży!...
Wtedy Cierniak już osobiście powtórzył królewnie swą prośbę i grozbę.
Cierpko i dumnie przyjęła go Tęcza, a tak srogo upokorzyła, iż niski ten człowiek poprzysiągł jej zemstę.
Wybiła godzina nieszczęścia. Raz podczas nocy zrobił się wielki zamęt w zamku. Tłum nikczemnych stronników Cierniaka, z orężem w ręku i z hersztem swoim na czele, napadł w łożu bezbronnego Lela i skrępowanego starca wtrącił do więzienia. Taki sam los spotkał także królewnę Tęczę.
Cierniak, który się właśnie ogłosił królem i wszystkim, co opuścili Lela, zapewnił wielkie swe monarsze łaski, oświadczył jeńcom, że jeśli królewna nie postanowi w ciągu miesiąca oddać mu swej ręki, w takim razie Lei w oczach jej poniesie śmierć na stosie, jako ofiara uporu córki.
Zamknięto starca i dziewczę razem w zamkowej wieży, albowiem nikczemny przywłaszczyciel żywił nadzieję, że Lei będzie usiłował nakłonić swą córkę do małżeństwa, które ona uparcie odrzucała.
Jak biała czysta lilia jaśniała dziewica w tym ponurym więzieniu. Chociaż na tronie urodzona, chociaż sama ciężkim brzemieniem smutku obarczona, miała jednak dziwny spokój w oku, pogodę na czole. Ona cierpieniami własnymi nie chciała udręczać nieszczęśliwego ojca  krzepiła jego upadłego ducha, była mu pocieszeniem. A niełatwo było pocieszać Lela. Strapiony losem swoim, starzec miewał chwile, w których ciężko wyrzekał i nieraz gorzkie wyrzuty czynił córce, iż niepamiętna na jego sędziwość stawiała opór Cierniakowi.
 Ty i na śmierć moją będziesz patrzała ze suchym okiem,
15  Księga bajek, t. II
225
obojętnie!  wołał nie pojmując, co się działo w sercu dziewicy.
Toteż Tęcza, nie mogąc często uspokoić rozdrażnionego starca, stawała przed zakratowanym oknem więzienia i potajemnie puszczała wodze swym żalom. Skarżyła się ona wtedy tak cicho, że jęk jej lżej wychodził z duszy, niż kiedy wietrzyk szemrze w dzień pogodny między listkami drzewa.
Przy owym więziennym oknie gniazdko sobie uwiła była jaskółka i zawsze miłym szczebiotem dzień witała lub z maleńkimi swymi pisklęty prowadziła rozmowy. Ta ptaszyna zdawała się spostrzegać czy odczuwać smutek królewny, bo ile razy przyleciała do gniazdka, zawsze zaglądała w okno posępnego więzienia. Jednego razu Tęcza wysunęła przez kraty rękę, wyjęła szybkę z okna i przyglądała się owemu gniazdku: jakąś ulgę, pociechę, ten widok jej sprawiał. Ptaszęta wcale jej się nie obawiały, lecz do jej białej ręki wyciągały otwarte dzióbki, witały ją tak samo jak matkę, gdy przylatywała, aby je nakarmić.
Dziesięć dni, niby dziesięć długich wieków upłynęło już od czasu, jak ich uwięziono, a każdego dnia wczesnym rankiem zjawiał się poseł Cierniaka, zapytując w imieniu swego pana, czy królewna nie zmieniła swego postanowienia. Jednym swoim słowem mogła odzyskać wolność dla siebie i ojca  ale nie mogła się zdobyć na to słowo. Poseł odchodził nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi. Wtedy Lei wybuchał złorzeczeniami, a codziennie srożej jej złorzeczył, groził ojcowskim przekleństwem. Nic dziwnego, iż pod takim wpływem dziewica giąć się poczęła i upadała na duchu. Gdyby o to chodziło Cierniakowi, aby wziąć życie za życie, gdyby śmiercią swoją mogła okupić życie i wolność ojca, nie wahałaby się ani na chwilę.
Nasłani przez Cierniaka przybyli też do więzienia różni ludzie, niegdyś dworzanie Lela, którzy rzekomo współczuciem powodowani usiłowali namówić i skłonić królewnę, aby zrobiła ustępstwo, okazała życzliwość terazniejszemu ich panu. Wyrażali oni nawet swoje zdziwienie, dlaczego Tęcza tak długo się ociąga, mogąc łatwym sposobem niezwłocznie ocalić ojca i własny los niewolnicy zmienić  oddać rękę jednemu z najpotężniejszych królów. Do czegóż ją, nieszczęśliwą, doprowadzi upór?
226

" Zgnębiona królewna nie śmiała teraz nawet z właściwą sobie godnością i dumą odpowiedzieć tym służalcom tak, jak na to zasługiwali. Miała ona przecież na względzie okoliczność, że życie Lela znajduje się w groznym niebezpieczeństwie. Słuchała mów takich milcząc, a ludziom, którzy z radami do niej przybyli, wydawało się, że przełamali opór Tęczy, i radosną wieść tę co żywo ponieśli Cierniakowi, każdy zaś z nich sobie przypisywał zasługę pokonania zaciętego uporu dziewicy.
Załamawszy ręce stanęła królewna przed więziennym oknem, a oczy jej teraz strumieniem łez się zalały.
 Nie ma już widać innego ratunku  wyszeptała  muszę się poświęcić, oddać swą rękę nikczemnikowi, ocalić ojca, a potem...
Niestety, błysnęła jej w głowie myśl straszna, myśl samobójcza! Westchnęła  jakże ciężko żyć na świecie bez przyjaciół, obrońców!...
A wtem jaskółka, matka piskląt w gniazdku, zaczyna dziwnie jakoś szczebiotać, nie szczebiotać... Wsłuchuje się dziewica w ów głos @'0:0 V wyraznie słyszy ludzkie słowa:
 O, niech śliczna królewna Tęcza nie rozpacza, bo rozpacz jej szlachetnemu sercu nie przystoi! Niechaj na duchu nie upada i wypogodzi swe zachmurzone czoło, gdyż są na świecie istoty, które jej nie opuściły!
 Jaskółeczko, czy to ty do mnie przemawiasz?  zapytała dziewica cichym i drżącym głosem, przysuwając się bliżej okna.
 Królewną Tęczą opiekuje się dobra wieszczka, Świe-cioszka, a kogo ona w swoją obronę wezmie, temu niezawodnie włos z głowy nie spadnie.
 Czyż nie wiesz, drogi ptaszku, jak straszną jest dola więzniów bezbronnych, którzy jęczą w przemocy, wiedząc, że ich niechybna zguba oczekuje? Któż na świecie byłby w stanie zerwać srogie pęta, krępujące mnie i mego biednego ojca?
 Dobra wieszczka Świecioszka spełnia na świecie wolę Dobrego Geniusza, którego sile i władzy nic się oprzeć nie zdoła! Niech królewna Tęcza będzie dobrej myśli i nie ulega żadnym namowom złych ludzi, bo rycerz Jaskier żyje!...
Teraz królewna przyłożyła głowę do okna, pragnęła naj-
227
mniejszy dzwięk szczebiotu ptaka całą swą duszą chwytać, a jaskółka tak dalej mówi:
 Rycerz Jaskier żyje, a choć przechodzi jeszcze bardzo ciężkie koleje, przybędzie tutaj z pewnością i wtedy właśnie, gdy jego obecność będzie niezbędna. Niech królewna Tęcza ufa i czeka.
 Wieszcza jaskółeczko, twa dobra przepowiednia szczęściem i nadzieją przepełniła moje serce...
 Dosyć już rozmowy naszej, przestańmy!  świegotała jaskółka cichym głosem.  Mury tego zamku mają uszy, a między twymi nieprzyjaciółmi są także niewidzialni.
Jaskółka miała na myśli czarnoksiężnika Zadziora, który co noc, jak cień, zwykł krążyć po murach zamku, ale Tęcza o tym nie wiedziała i przeto nie rozumiała przestrogi jaskółki  chciałaby z nią jeszcze długo rozmawiać...
Świętą prawdę mówiła jaskółka. Czarnoksiężnik Zadzior przechodził właśnie w ową dobę koło wieży, miał on zaś słuch tak bystry, że i najlżejszy szmer nie uszedł jego baczności. Więc kiedy w uszy mu wpadł szept mowy ludzkiej idącej od okna wieży, natychmiast w duszy powstało podejrzenie, iż dobra wieszczka Świecioszka może się porozumiewać z więzniami, aby ich wyzwolić z mocy Cierniaka. Trzebaż tu jeszcze dodawać, że Zadzior i Świecioszka śmiertelną walkę prowadzili ze sobą?
Więc chociaż szept natychmiast przycichł, nie ucichła jednakże raz zbudzona nieufność czarnoksiężnika. Nie tracąc czasu, natychmiast pośpieszył on do komnat Cierniaka, gdzie w każdej porze wstęp miał wolny.
 Dopókiż jak małe dziecko będziesz się zabawiał Lelem i jego córką?  zapytał Zadzior Cierniaka.  Czas już wielki, żebyś kres położył tej niedorzecznej rozrywce!
 Mistrzu  odrzecze zagadnięty ten król nowy  dziś rano oto dworzanie przynieśli mi wiadomość, że Tęcza okazuje już powolność, a chociaż nie wyrzekła jeszcze ostatniego słowa, mam jednak nadzieję jutro, pojutrze zyskać jej pozwolenie. Dopięliśmy przeto swego!...
 Nie masz ty, widzę, rycerskiego ducha w sobie i na niewiastę raczej wyglądasz  odrzekł poważnie czarnoksiężnik. 
228
Kto doszedł, jak ty, do władzy mocarza, ten nie powinien robić żadnych ustępstw swoim głównym wrogom. Wiedz, że swoim postępowaniem możesz unicestwić całe moje dzieło, z trudem dla ciebie przygotowane!
 Cóż przeto mam czynić, mistrzu?
 Wydaj natychmiast polecenie, ażeby na jutro stos przygotowano, a katom rozkaż być w pogotowiu! Potem starego i jego córkę każ przywieść przed swój trybunał: jeżeli panna będzie upartą, niech ojca jej wrzucą w płomienie! Nie bój się, znajdziemy na nią takie lekarstwo, iż sama będzie prosiła, abyś ją poślubił!
Zadzior wypowiedział te słowa tonem rozkazu, któremu Cierniak nie śmiał się oprzeć.
Noc przeszła i zaledwie dzień błysnął, a już więziona dziewica stała przy oknie wieży. Przyleciała jaskółka, przyniosła w dzióbku małą słomkę, którą przez wyjętą szybkę podała królewnie, mówiąc w te słowa:
 Wszystko się dzisiaj skończy... nadeszła chwila stanowcza. Ale niech królewna Tęcza będzie mężną!... Na zamkowym dziedzińcu stos już wzniesiony, za parę godzin katowie poprowadzą nań króla Lela. Ale niech się królewna Tęcza nie przerazi, niech nie ustąpi, gdyż nie król Lei na tym stosie spłonie!
I powiedziała jeszcze, że dobra wieszczka Świecioszka przysyła królewnie tę słomkę, którą należy rzucić na Cierniaka, aby się wszystko zmieniło.
Za parę godzin wyprowadzono więzniów na dziedziniec zamkowy, gdzie miano Lela spalić na stosie. Zbliża się Cierniak do królewny, chce coś mówić, a ta nań rzuciła słomkę i on natychmiast stał się myszą. W tejże chwili wpadł na dziedziniec zamkowy biały gołąb i rzucił się Tęczy pod nogi, gdyż tuż-tuż za nim gnał straszny jastrząb, który, nie widząc gołębia, tylko mysz, natychmiast zmienił się w kota i począł mysz zawzięcie ścigać. Prześladowana wpadła między drzewo ułożonego stosu, który kaci natychmiast podpalili, widząc, że i kot się za nią wcisnął. Oto już Lela witają wszyscy jako króla, hołd mu oddają, a biały gołąb zmienia się w rycerza Jaskra i królewnie Tęczy podaje rękę.
~> 229
Zaraz nazajutrz odbyło się prawdziwie królewskie wesele Jaskra z Tęczą i odtąd wszyscy już byli szczęśliwi. Wspominali tylko niekiedy o tym, co przeszli.
49. Jasiek Ćwieczek
Był raz na świecie jeden król, Ćwiek, chłop jak dąb, wąsaty, brodaty, a bardzo bogaty. Huczały wtenczas po borach myśliwskie rogi, trąby, bo całymi dniami polował, bił wilki, dziki, niedzwiedzie, żubry, jelenie.
Ale Ćwiek nie miał dzieci, ogromnie się tym trapił i nieraz mówił:
 Komu ja też zostawię swoje królestwo i skarby?
Raz zabłądził on na polowaniu w ciemnym i gęstym boru. Za jeleniem tak do upadłego gonili i zabrnęli w straszne wertepy, jary. Konie stały całe w pianie i para z nich kurzyła, a ludzie aż sapali ze zmęczenia.
 Dosyć tego!  powiada Ćwiek.  Bierz licho jelenia, trzeba spocząć!
I siadł na kłodzie drzewa, co je tam wichry, widać, zwaliły, i odpoczywał. Po chwilce czasu odzywa się do tych, którzy na polowaniu z nim byli:
 Rozejdzcie no się w różne strony, poszukajcie wsi jakiej! Chciałbym zjeść ciepłej warzy i noclegu pod dachem łaknę.
Ci zaraz na konie, szukają wsi to tu, to tam, aż nareszcie któryś przypada i mówi:
 Królu, jest wieś pod borem. Wólka taka: chałup pięć, sześć wszystkiego, ale na nocleg przecie więcej nie trzeba.
Dobrze. Dzwignął się Ćwiek z kłody.
 Ołów mam w nogach  powiada.
Wsiadł na konia i pojechali do wsi pod borem. Pukają do jednej chałupy  nikt im nie otwiera. Walą pięściami, dobijają się tak dobrą chwilę. Dopiero dziecko jakieś podchodzi do okienka i rzecze:
 Po próżnicy się dobijacie, bo w chałupie nie ma tatusia
230
ani matusi. W drugiej chałupie oto chłopak się urodził i rodzice poszli na chrzciny, a mnie tu mocno zamknęli, jako w boru pełno zbójów, wilków...
 Chłopom się dzieci rodzą  powiada król  a mnie nic! Szukać tej chałupy, gdzie się chłopak urodził.
Znalezli. Święta prawda: chłopak się urodził. Król patrzy: dziecko jak klusek. Ale tam chrzcin jeszcze nie było; dopiero się ludzie zbierali iść z dzieckiem do kościoła.
Ćwiek już zapomniał, że ma ołów w nogach, że głodny, jeno ciągle się temu chłopakowi przypatruje, a potem do ojca przemawia :
 Gospodarzu, wezcie mię za swego kumotra, to ten mały wielki los zrobi.
Chłop ani pomyślał, żeby sam król był w jego chałupie.
 Zwyczajnie, szlachta jakaś  powiada sobie.  Przecie nie uchodzi, żebym dla nich odprawiał tamtych rodziców chrzestnych, com ich już przedtem zaprosił.
Tak się raz po raz w głowę skrobał. Co tu robić? Ano, wyszedł z innymi chłopami do sieni, radzą.
 Kiej dziecku samo szczęście lezie w rękę, nie puszczać!  powiadają.  To państwo jakieś okrutne! Mogą małemu przy chrzcie sypnąć pieniędzy i już w pieluszkach gospodarzem całą gębą zostanie.
Teraz dopiero ojciec przed królem staje i wręcz powiada:
 Niechże tam pan do chrztu trzymają mego jedynaka, skoro z tego ma być los dziecka! 'Jeno koniecznie musi mu być na imię Jasiek, jako w rodzie moim wszyscy z dawien dawna Jaśkowie.
 Będzie mu na pierwsze imię Jasiek, ale na drugie Ćwieczek  król odrzekł.
Znowu się chłopi zastanawiali i wzdragali, jako nie słyszeli nigdy, żeby komu było na imię Ćwieczek.
 Choć to pokraczne imię  powiada ojciec małego  i na przezwisko patrzy, ale przecie nikt drugim imieniem nie będzie nań wołał.
Zgodzili się i na Jaśka, i na Ćwieczka.
 A tu jest kto znakomity w tych stronach?  pyta król. 
j
231
Chciałbym, żeby mój Ćwieczek miał i chrzestną matkę godną, żeby ze wszystkich stron płynęło szczęście do niego.
Chłopi myślą i skrobią się po głowach, i dopiero jeden rzecze:
 Za tym lasem jest góra, za górą rzeka, a za rzeką znowu góra. Na tej górze za rzeką stoi zamek i w tym zamku mieszka księżna jedna, pani ogromna, ale gdzie zaś podobieństwo, żeby mocarka taka prostemu chłopu dziecko do chrztu trzymała! Duma i pycha w niej wielka, a my nie tacy zuchwali prosić w kumy herną panią.
 Niech sobie będzie herna  odpowie Ćwiek i wąsy palcami pogładził  a Ćwieczka do chrztu trzymać ze mną musi!
Tyle powiedział, potem się do swych ludzi obrócił i rzeknie:
 Idzcie na tamten zamek, pokażcie księżnie mój pierścień, a grzecznie ją tu w kumy poproście!
Ano, odwlokły się te chrzciny, jako do zamku był spory kęs drogi.
Oj, dziwili się też chłopi, kiedy zobaczyli, że herna księżna z zamku do nich zjechała! Było co widzieć: powóz świecący, sześć koni w powozie, ze sług tej pani kapało złoto, a od niej samej aż łuna biła.
Zebrali się i wio do kościoła!
Śmiało powiedzieć można, że nigdy jeszcze chłopskie dziecko chrzcin takich nie miało. Jak przyszło rzucać na tacę, dawać dziadom jałmużnę, to tak sypali, że pieniądze jeno furczały.
Koniec końcem, ochrzcili Jaśka Ćwieczka i do chałupy wrócili na ucztę.
Chłop już nie wiedział, jak ma przyjmować takich gości. Nawarzyli kaszy jaglanej na mleku, rosołu z kurzego mięsa, do tego kartofli, upiekli całą krowę, nasmażyli jajecznicy na słoninie. Ćwiek nic nie pytał, jeno jadł, wąsy sobie ocierał, a popijał gorzałkę z miodem. Księżnę bo to wszystko kłuło widać w zęby: prawie nic nie tknęła, choć ją gospodarz ciągle częstował, jeno za to rozdawała dary każdemu, kto się zbliżył.
Nareszcie Ćwiek się odzywa w te słowa:
 Co ja tu z wami będę rozprawiał! Powiem krótko: jestem król Ćwiek, dzieci nie mam i tego małego Ćwieczka chcę uważać ia swego syna\
232
Rozgardiasz między chłopami był teraz jeszcze większy, bo juści nikt nie wiedział, jak to uczcić taką królewską osobę. Pogłupieli całkiem, potracili rozum.
Dopiero król wywalił ojcu Jaśka Ćwieczka ogromne pieniądze, dał mu do własnych rąk i powiedział: .
 Masz na początek! Zrobiłbym cię szlachcicem, ale nie chcę chłopom zabierać rzetelnego człowieka. Ta księżna z zamku zajmie się małym, każe go uczyć wszystkiego, co trzeba, a jak chłopak dojdzie do lat osiemnastu, dasz mu wtedy do ręki ten mój pierścień i przyślesz go do mnie; ja tam już o reszcie pomyślę.
Wszyscy byli ogromnie ciekawi, co będzie dalej.
Juści Jasiek Ćwieczek nie chował się tak, jak inne chłopskie dzieci: nie pasał gęsi ani bydła, tylko przesiadywał na zamku u tamtej księżny i miał tam rozmaitych profesorów, co go wyuczyli każdziutkiej rzeczy. Wszystkie języki znał lepiej niż drugi szlachcic.
Skoro mu się już miało na osiemnasty rok, powiada raz do niego ojciec:
 Masz tu ten pierścień, zabieraj się i ruszaj do króla, do swojego ojca chrzestnego! Los cię tam czeka wielki, ale i tak o rodzonym ojcu, o rodzonej matce nie zapominaj przecie.
Tak Jasiek Ćwieczek wziął na siebie najlepsze obleczenie, pożegnał rodziców i poszedł w świat z tym sygnetem.
Idzie on borem okrutnym, co pięć dni i pięć nocy było mało, żeby go przebyć.
Spotykają go po drodze przeróżne zwierzęta, czasem poczwary takie, że chłopaka ze strachu aż ciarki przechodziły, jak toto zaczęło wyć, ryczeć na różne głosy po boru. On nic: odpoćzą>, przekąsił chleba z serem, idzie dalej. Ale sobie w duszy nieraz pomyślał:
 Nie lepiej mi to było zostać w chałupie na gruncie? Nim do tego króla dojdę, Bóg wie co może wypaść... Ha, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!"
Przeszedł już był lepiej niż połowę onego lasu, a tu z gąszczu idzie prosto na niego ogromny chłop z pałą, drab taki, co mu w oczy spojrzeć straszno.
233

Jasiek Ćwieczek zaraz sobie pomyślał:  Nic innego, tylko zbój albo czarnoksiężnik, bo na zwyczajnego człowieka nie patrzy".
 Kajże ty sobie tak spacerujesz, charlaczku?  pyta on wielgus.
 A do króla idę  odrzekł chłopiec.
 Do jakiego to króla? Gadaj mi wyraznie, bo udrę pałą w łeb, będzie po wszystkim!
Tak Jasiek Ćwieczek od razu pokazuje sygnet, pokornie się sumituje, odpowiada, że tak i tak. Zeznał wszystko po prawdzie.
Drab wziął naprzód pierścień w rękę, obejrzał go, a potem schował do kieszeni i rzecze:
 Prawda, widzę, że królewski pierścień; podoba mi się! Jak się ty nazywasz?
 Jasiek Ćwieczek dali mi imię na chrzcie świętym.
 Klęknij tu na drodze i przysięgnij, że swego imienia nigdy nikomu nie wspomnisz!... Możesz się nazywać: Kuba, Bartek, Maciek, jak chcesz, ale broń cię Boże: Jasiek Ćwieczek.
Chłopak uklęknął i przysiągł.
 A teraz jeszcze przysięgnij, że mię we wszystkim będziesz słuchał lepiej aniżeli rodzonego ojca!
Jasiek Ćwieczek znowu złożył przysięgę. Cóż miał zrobić, kiedy mu ten drągal groził pałą?
 Wiesz ty, co ja ci powiem, mój chłopysiu?
 Skądże bym wiedział, co macie na myśli?
 Oto, że ja też pójdę z tobą do króla.
 Ha, dobrze, we dwóch będzie mi razniej w boru... Idą, a ten się precz wypytuje jeszcze chłopaka: jak, co.
Dopiero, kiedy już wyssał z niego wszyściutko, tak się odzywa:
 Klęknij tu co żywo i z ręką na sercu przysięgnij po raz trzeci, że powiesz królowi, jakom ja jego chrzestnik, a ty mój sługa!
Zastanowił się odrobinę Jasiek Ćwieczek, jako widział, że tamten ciągle mu jeno łgać przykazuje, a teraz głównie. Drab zaraz na niego z góry:
 Jużeś poprzysiągł, że we wszystkim będziesz mię słuchał, to słuchaj! A jak nie posłuchasz, to ja tu zaraz duszę z ciebie
234
wytrząchnę i sam sobie z sygnetem pójdę do króla. Obejdę się bez takiego durnia!
Nie było się co namyślać  i na wszystkie świętości poprzysiągł, że przed królem zełże.
Jak już drab związał Jaśka Ćwieczka trzema przysięgami, tak potem szli przez bór razno.
Coś dziesiątego dnia stanęli na zamku królewskim i zaraz ich warty poprowadziły przed króla, jak tylko pokazali ów pierścień. Tam dopiero drab mówił, a Jasiek Ćwieczek z daleka stał i słówka nawet nie pisnął.
Ćwiek, wysłuchawszy tego, co się za królewskiego chrzestni-ka podawał, z serca go ucałował i tak mówił:
 W samej rzeczy, Jasiek Ćwieczek jest moim chrzestnym synem! Tylko, widzisz, mój kochany, wyrosłeś ogromnie, chłop jak niedzwiedz, więc się nie możesz nazywać Ćwieczkiem, jako Ćwieczek znaczy tyle, co maluśki Ćwiek. Piękny mi z ciebie Ćwieczek!... Ludzie by się wyśmiewali patrząc na cię; mówiliby wszyscy:  O, patrzcie, patrzcie, Ćwieczek niby to, a większy niż dwa ćwieki!"
 To iakże mi się każesz nazywać, królu mój i panie? Król pomyślał chwilę, a potem zawołał ze śmiechem:
 Jak się zwał, tak się zwał, byleby się dobrze miał! Od dziś będziesz się nazywał Gwózdz, a drugie imię, Jasiek, zmienisz na Jach.
I już się został przy królu Jach Gwózdz, a Jaśkowi Ćwieczkowi kazali siedzieć w królewskiej kuchni. Robił tam, co wypadło: drwa rąbał, zamiatał kuchnię, ogień rozpalał, obracał rożny z pieczenia i różne takie rzeczy spełniał.
Jach Gwózdz chodził sobie zaś z królem na spacery, chodził po polowaniach, po wizytach; balowali obaj wespół, aż miło. Ale ten Gwózdz jedną rzeczą miał ciągle głowę nabitą:
 Kiedy bądz  myślał sobie  może się moja szacherka wydać. Przecie ja temu chłopakowi nie powinienem dowierzać i choć poprzysiągł, zdradzi mię przed ludzmi, wypapla wszystko, a wtenczas, bądz zdrów, holenderski śledziu*... skończą się moje łaski u króla!.:. A po cóż ja mam żyć ciągle w takim strachu? Czy to nie można raz na zawsze pozbyć się Jaśka Ćwieczka?"
235
Ano, było tam jedno zródło w górach. Wszyscy wiedzieli, że kto do tego zdroju pójdzie po wodę, to wody nigdy nie przyniesie i na pewno zginie. Woła więc raz Gwózdz do siebie Ćwieczka i tak mu rozkazuje:
 Wez dzban, idz do tamtego zródła w górach, przynieś wody, bo mi się stamtąd koniecznie pić zachciało!
Posłał chłopaka, a dla większej pewności dodał mu strażników i zapowiedział im:
 Pod karą śmierci macie baczyć, żeby ten chłopak nie przyniósł wody skądinąd!
Wiedzieli wszyscy, o co chodzi. Ćwieczek też wiedział. Ale poprzysiągł był posłuszeństwo, za nic nie złamałby wiary. Tak poszedł z onymi strażnikami. W drodze go żałość zdjęła i zaczął w głębi duszy lamentować:
 Miał być mój los wielki, a tu trza zginąć. Nie lepiej mnie było siedzieć na wsi przy panu ojcu i przy pani matce?"
Coraz to łzę z oka otarł, a szedł dalej.
Nareszcie przyszli do tego zdroju, ale tylko Jasiek Ćwieczek podszedł z bliska, a strażnicy mieli lęk okrutny i tylko zza krzaków wypatrywali, czy on aby oszukaństwa jakiego nie zrobi.
Gdzie miał zrobić! Opuścił dzbanek i bierze wodę, a tu wychodzi do niego dziadek, staruszek bieluśki taki jak gołąbek. Strażnicy zaraz myk, pouciekali ze strachu, a dziadek do Jaśka Ćwieczka rzecze:
 Nie odchodz jeszcze, posłuchaj, co ci powiem. Chłopiec myślał, że go ten stary zgubi, i drżał ze strachu.
 Mnie się nie bój  powiada dziadek.  Przy tym zdroju tacy nigdy nie zginą, co mają szczerą cnotę w sobie. Ja ci jeszcze na przyszłe czasy dam dobrą radę, bo wiem, że się Gwózdz uwziął, żeby cię zgubić, i niedługo wyśle cię znowu po księżniczkę jedną, co jest w mocy czarnoksiężnicy, okrutnie złej baby, czystej jędzy.
 O, mój Boże! Kiedy się już tak zawzięli na mnie, to trza zginąć!
 Trza albo i nie trza. Pamiętaj, że jak cię poślą po ową księżniczkę, to ci powinni dodać dziesięciu żołnierzy takich samych jak ty, jeden w drugiego. Będziecie jechali wierzchem, a tu
236
się wywali ogromna kupa mrówek. Nic nie szkodzi, nie bój się, jeno tym mrówkom daj zaraz jeść. Potem pojedziecie dalej i znowu wypadnie na was taka gromada myszy, że aż zatrzęsienie. Nie dbaj o to, tylko miej im co dać jeść, to ci się przyda. Bo, widzisz, mrówka czy mysz, czy inne boskie stworzenie ma wdzięczność dla takiego, co je głodne nakarmi.
Ćwieczek myślał, że już koniec  dziękuje staremu i chce odejść, a dziad go za ramię chwycił.
 Stójże!  % zawołał.  Jeszcze nie koniec; bo potem spotkasz wielką gromadę szczurów, a potem znowu pszczołę i ptaka. Trzeba toto wszystko nakarmić. No, i księżniczkę musisz nareszcie sprowadzić.
 A skądże ja wezmę tę księżniczkę?
 Nie bądz nagły, dowiesz się. Przyjedziesz z żołnierzami do jednej wody pod górą zamkową i tam czarnoksiężnica przyśle do was posła z takim pytaniem:  Który z was najstarszy?" Niby: który z was oficer? Tak ty odpowiesz:  Wszyscyśmy tu równi". Przybędzie poseł drugi raz, ty odpowiedz toż samo. Ale kiedy czarnoksiężnica przyśle posła po raz trzeci, powiedz wtenczas, żeś ty jest najstarszy. Będziesz tam miał, mój kochany, jeszcze Bóg wie jakie tarapaty, tylko już sobie sam poradzisz. A teraz wracaj do domu!
Wrócił, a strażnicy czekali na niego pod samym zamkiem. Jako nie wiedzieli, czy żyje, czy zginął? Gwózdz widzi, że Ćwieczek cały wrócił, tak zapytuje strażników:
 Skądże on nabrał tej wody?
 Z tamtego zdroju w górach, co przy nim ginie każdy, kto przystąpi. Ale on jakoś nie zginął.
 Hm, hm!  mruknął Gwózdz.  Cóż tam się działo?
 Nie wiemy, bośmy za krzakami stali, żeby nie poginąć. Słychać tylko było, że z kimś rozmawiał, ale nie wiadomo z kim i o czym.
Jakoś w parę dni potem Gwózdz znowu przyzywa Jaśka Ćwieczka i rzeknie:
 Słuchaj no, musisz mi tu na zamek sprowadzić jedną księżniczkę!
 Gdzież ona zaś mieszka?
237
 Miniesz dwie rzeki i siedem gór, dopiero zobaczysz jezioro, nad tym jeziorem setną górę, a na niej zamczysko stare. Tam mieszka księżniczka ona.
 Dobrze, tylko muszę tam jechać po kawalersku: potrzebuję dziesięciu żołnierzy, chłop w chłopa takuteńkich jak ja jestem.
 Mniejsza o żołnierzy!  rzecze Gwózdz.  Zbieraj się w drogę, bo na jutro rano będzie wszystko gotowe!
Pojechali. Minują na koniach ci dziesięciu, a on jedenasty  parada okrutna, jako się mieniło na nich wszystko od słońca: szable, pistolety, ostrogi. Ledwie przejechali za drugą górę, a tu wali gromada mrówek. Moc tego taka, że by tych wojaków zjeść mogły. Ćwieczek miał już dla nich przygotowaną sporą sakwę miałkiego cukru; sypnął im dobrze. Musi te mrówczyny były strasznie głodne, bo się obces rzuciły i jadły. Kiedy wyżarły wszystko do okruszyny, wtenczas odzywa się jedna z mrówek:
 Dziękujemy ci, królewicu, żeś nas pożywił; my ci będziemy bardzo pożyteczne potem.
Zdziwił się Jasiek Ćwieczek, że go ta mróweczka królewicem nazywała, jeno sobie pomyślał:
 Co tam taki robaczek może wiedzieć?... Króle wic, nie kró-lewic... wszystko jej równo".
Jedzie dalej z tymi wojakami. Aż tu za trzecią górą wypada na nich okrutna kupa myszy, a piszczy toto tak, że uszy trzeba zatykać. Konie się wystraszyły, wspinają się w górę i żołnierze ledwie się na siodłach mogli utrzymać; oni też lęk mieli niemały. Ćwieczek wiedział już, o co chodzi, tak sobie nic z tego wszystkiego nie robił, tylko zaś daje onym myszom pożywienie: kaszkę drobniutką wiózł za nim jeden żołnierz w sakwie, a drugi poletek słoninki.
W dobry pacierz myszy zjadły wszystko, ocierają sobie łapkami pyszczki, ruszają wąsikami i ogonkami uciesznie merdają. Dopiero jedna wysuwa się z całej gromady, idzie prosto do Jaśka Ćwieczka i przemówiła:
 Dziękujemy ci, królewicu, za to, żeś nas, głodne, pożywił; my ci się potem przydamy.
,,I mysz mię zaś królewicem zowie... Ha, może koli wdzięcz-
m
ności za to jadło chciała mię nazwać mysim królikiem? Niech i tak będzie".
Czwartą górę przejechali bez żadnego zdarzenia; dopiero za piątą znowu patrzą, a tu niezliczona moc szczurów.
 Skończenie świata i życia naszego!  wołali w strachu żołnierze.  Toć takie psiarstwo pozjada i nas, i konie, siodła nawet i uzdy.
 Ej, nie!  mówi Jasiek Ćwieczek.  Jacy wy wojacy, kiej się szczurów boicie?
Zaraz potem odebrał od kilku żołnierzy sakwy ze zbożem, chlebem i mięsem  i wszystko rozrzucił między szczury. Co też za szprynce wyrabiały te zwierzęta przy onym karmieniu! Żołnierze pękali ze śmiechu, patrząc na takie rzeczy, a Jasiek Ćwieczek rzeknie:
 Nie śmiej ta się z cudzego głodu, bo to nie żadne żarty, jeno ostatnia nędza!
Znowu się z gromady wyrwał jeden szczur, nazywał Ćwieczka królewicem i ślicznie mu podziękował.
Dojeżdżają do siódmej góry, a tu naprzód ptaszek żałośnie piszczy i przez drogę im ciągle przelatuje. Chcieli go żołnierze zabić, ale Ćwieczek z góry na nich fuknął:
 Szanujcie cudze życie!
A sam dobył z sakwy garść maku i posypał ptaszkowi.
 Bóg ci zapłać tymczasem, królewicu! mówi ptaszyna.  Ja ci się potem sam odwdzięczę.
 Czym by się zaś takie maleństwo odwdzięczyć mogło?"  pomyślał Ćwieczek.
Ledwie co ruszyli stamtąd, aż znowu nadleciała pszczółka, oblatywała wkoło głowy Ćwieczka, a brzęczała ciągle.
 Siadaj na mojej ręce, dam ci cukru, kiedyś głodna  on mówi.
Usiadła, pożywiła się, potem mu podziękowała tak samo, jak tamte wszystkie.
No, przejechali siódmą górę, przybyli na brzeg jeziora, stanęli; czekają, co będzie. Pewnikiem ich z zamku spostrzegli, bo nadbiegł stamtąd poseł, cudaczny jakiś człowiek; chłop nie " chłop, kobieta nie kobieta, gołowąs z piskliwym głosem.
239
 Któryż tu z was najstarszy?  pyta ówten poseł.
 Wszyscyśmy sobie równi!  odrzecze Ćwieczek.
Ten z odpowiedzią bieży zaraz na górę do zamku, a niedługo potem przyszedł inny i powtarza to samo pytanie.
 Wszyscyśmy sobie równi!  znowu odpowiedział Ćwieczek.
Dopiero trzeci poseł przybywa i powiada:
 Moja pani pyta, kto tu jest najstarszy, to znaczy: kto innymi dowodzi?
 No, ja najstarszy, ja dowodzę!  mówi Jasiek Ćwieczek.  Skoro tamci posłowie głupio mię pytali, to z mojej odpowiedzi pani wasza nie mogła tego wymiarkować, jaka jest moja godność.
Zaraz ich potem zaprosili na zamek i ta czarnoksiężnica z księżniczką ogromnie suto przyjmowały Jaśka Ćwieczka. Przez cały tydzień dzień w dzień był ogromny bankiet, że chyba tylko ptasiego mleka na nim brakowało.
Ano, w tym czasie przemyśliwała czarnoksiężnica Czarnucha, co zrobić z Jaśkiem Ćwieczkiem.
 Trzeba mu będzie zadać próbę; zobaczymy, czy wytrzyma"  powiada sobie.
Jednego dnia rzekła do niego:
 Tyś tu przyjechał do nas po księżniczkę Milutkę. Stropił się Ćwieczek, bo nie myślał, że baba taka kuta
i wszystkiego się domyśla; a ona znowu:
 Wezmiesz Milutkę, tylko, widzisz, darmo nic. Zawołaj tu jednego ze swych żołnierzy, a zaraz się przekonamy, czyś godzien tej pięknej księżniczki.
W samej rzeczy księżniczka była prześliczna. Przywołał on jednego żołnierza, idzie z nim do tej izby, gdzie go czekała Czarnucha, i pyta:
 Cóż mamy robić?
A ta zaraz łap za pałasz, ciach!  i ucięła temu żołnierzowi głowę. Tak dopiero pokazuje trupa i mówi:
 Słuchaj, żeby mi ten trup na jutro ożył; bo jak nie, to śmierć twoja"!
Został się Ćwieczek w owej izbie, siadł, założył ręce i myśli:
240
 Miałem ja na świecie wielki los zrobić, a tu cięgiem jeno coraz nowe tarapaty. O, teraz ja już pewnikiem zginę! Przecie nie ma żadnego podobieństwa wskrzesić umarłego człowieka. Nie lepiej mi to było siedzieć spokojnie u rodziców w chałupie?"
Rozumie się, że nic nie wymyślił, a tu już północ nadeszła. Wtem słyszy, coś się za oknem trzepoce i lekutko: stuk, stuk  w szybę. Podszedł, patrzy: co takiego ? A to ten sam ptaszek, co go był na drodze spotkał i makiem nakarmił.
 Otwórz mi co żywo, królewicu!  powiada.
 Jaki ja tam królewic... nędzarz ostatni!
Ale wziął i otworzył okienko. Ptaszek zaraz wleciał, fert-nął się, stanął przed nim, podnosi w górę skrzydełka, .mówi:
 Mam pod skrzydłami sadełko ptasie, tłuszcz taki, maść; wez toto w palce i posmaruj kark zabitego.
On zrobił, jak ptak mówił. Nie upłynęło tyle czasu, co trzeba, żeby odmówić jedno  Zdrowaś Maria", a żołnierz już ożył. Wstał z ziemi, ziewa, przeciąga się i powiada:
 O, mocny Boże, takem też spał długo i twardo!
 Chudziaczku, spałbyś ty na wieki, żebym cię ja nie był obudził  odrzecze Jasiek Ćwieczek i odrobinę tej cudownej maści schował.
Rano skoro świt przychodzi tam do niego Czarnucha z Milutką  i ogromny podziw, że żołnierz żyw. Zaraz proszą z sobą Jaśka Ćwieczka na śniadanie, a żołnierza odprawiły do innych żołnierzy.
Będzie coś z tydzień używał Jasiek teraz na zamku, bawił się doskonale, bo tam wesoło było: jadło, napitki różne, kapela ciągle rżnęła, a kto miał ochotę, mógł się w tany puścić  bal taki był od rana do wieczora. "
Dopiero po tygodniu czarnoksiężnica bierze Ćwieczka za rękę i mówi:
 Pójdz, zobaczę, czyś ty godzien tej pięknej księżniczki. On sobie zaraz pomyślał:
 Nic innego, tylko mi pewnie zada jaką nową próbę".
Nie omylił się, bo go Czarnucha zaprowadziła do ogromnych stodół, pokazała mu na wielkim boisku okrutną moc zboża w snopach i tak powiedziała:
16  Księga bajek, t. II
241
 Musisz to wszystko przez noc zmłócić; a pamiętaj sobie, żeby na osobnej kupie było zmłócone ziarno żyta i na osobnej ziarno pszenicy; snopków zaś nie wolno ci rozwiązywać. Jak nie, to śmierć twoja!
Juści nie na ludzkie siły tyle kóp zboża omłócić, choćby też chłop był nie wiem jaki mocarz. Srogo się strapił Ćwieczek.
 Teraz  powiada  nie ma już dla mnie nijakiego ratunku; z dala od swoich zginę jak mucha.
I zapłakał sobie w onej stodole, a tu o północy ni stąd, ni zowąd wpada tam gromada szczurów i myszy.
 Czego się frasujesz, królewicu?  mówią.  Nie trap się, nie trap! Robota pójdzie gładko i prędko, jako nas tu więcej niż tych kłosków zboża.
Dopiero się cała ta ciżba rzuciła do młocki. Trzeszczało jeno zboże, a one precz czyściutko wyłuskały każde ziarno i ułożyły w osobne kupy żyto, a w osobne pszenicę.
Raniutko przychodzą do niego Czarnucha i księżniczka, ciekawe, co się stało. Zobaczyły, że robota doskonała, bez najmniejszej przygany, tak zaraz zabrały Jaśka Ćwieczka na zamek i znowu przez cały tydzień bankietował sobie z nimi rzetelnie.
Ale nie na tym koniec. Czarnoksiężnica się zawzięła i wymyśliła inną jeszcze sztukę. Cóż ona robi? Zmieszała korzec maku z korcem piasku, zasypała tym całą izbę i powiada:
 Rozbierz mi to, ziarnko po ziarnku, osobno mak, a osobno piasek. Jak przez noc tego nie zrobisz, śmierć twoja!
 Juzem się tyle razy od śmierci wymigał  powiada sobie Ćwieczek  ale teraz chyba musi być mój koniec.
Westchnął ciężko, popatrzył tylko na kupę tej mieszanki i nawet się do roboty nie zabierał  bo po co?... Duszę jeno polecić Bogu i na śmierć czekać.
Tak sobie zaczął wspominać dawne lata, chałupę we wsi, ojca, matkę i chcąc nie chcąc gorzko zapłakał.
A tu o północy jak zaczną walić mrówki wszystkimi szparami, to bez podobieństwa. Zebrała się tego moc taka, że ich tam było pewnie więcej niż onego maku z piaskiem.
 Nie turbuj się zaś, królewicu mówią mu  bo my całą tę robotę do cna skończymy, nim się świt zrobi.
242
To rzekłszy, zaraz się zakrzątnęły, zrobiły, co należało, poszły. Mak był osobno i piasek osobno.
Dzień zaświtał, a Czarnucha i księżniczka już są u Ćwieczka w stodole. Dopiero ta stara rzecze:
 Ani słowa, spisałeś się! Jeszcze ci tylko jedną próbę zadam i jak ją wytrzymasz, księżniczka Milutka będzie twoja.
No, znowu on sobie przez tydzień używał swobody, bawił się, hulał, bo juści myślał, że jak go ta ostatnia sztuka ma zgubić, to dobrze jeszcze użyć życia.
Po tygodniu czarnoksiężnica dobrała sobie dwadzieścia cztery panny, jedna w drugą podobne do siebie jak kropla wody do drugiej kropli. Zebrała je razem w jednej izbie i powiada do Jaśka Ćwieczka:
 Wybierz pomiędzy nimi księżniczkę Milutkę. Pamiętaj zaś, że jakbyś nie wybrał od razu, to tu na miejscu zginiesz!
Chodzi on jak zbity pomiędzy tymi pannami, upatruje: może ta, a może nie ta. Nie mógł Milutki poznać, bo wszystkie były jednakie.
Wtem mu pszczółka koło ucha zabrzęczała; zastanowił się i wyraznie słyszy, że to stworzenie mówi do niego po cichutku:
 Nie smuć się, królewicu; wybieraj tę pannę, na której ja usiądę!  i zaraz poleciała między panny.
On też poszedł, rozgląda się uważnie, widzi, że akurat na jednej siedzi pszczoła, tak od razu oną pannę łap za rękę. Rozumie się, że utrafił: księżniczka Milutka to była.
Już tam teraz w tym zamku nie miał co robić. Zabrał Milutkę jak swoją, posadził ją na koniu i pojechali.
Po drodze gadu-gadu o tych wszystkich przypadkach, a księżniczka się odzywa:
 Wszystko, coś zrobił, jest bardzo dziwne; jeno to mi się w głowie nie może pomieścić, jak ty mogłeś wskrzesić zabitego żołnierza.
Tak Ćwieczek wyjął ową maść, co ją miał od ptaka, i pokazał Milutce.
 Cała moja sztuka powiada  w tym ptasim sadle. Wez, schowaj to na wszelki wypadek, może się przydać kiedy!
Potem wrócili do zamku króla Ćwieka i Ćwieczek zaraz
243
oddaje księżniczkę Gwozdziowi. Ona, jak tylko zobaczyła, że ją taki obrzydliwy drągal bierze, od razu sobie pomyślała:
 Jest w tym coś osobliwego. Ten piękny kawaler odebrał mię od Czarnuchy, nieraz dobrze naraził swoje życie, a oddaje mię oto drabowi, co jest podobniejszy do diabła niż do człowieka. Jużeśmy się nawet polubili, a on mię opuszcza..."
Od tego czasu Milutka była smutna i na Gwozdzia dawała pilne baczenie.
Ale Gwózdz i tak się nie uspokoił, jeno ciągle jeszcze prze-myśliwał nad tym, jak by się raz uwolnić od Ćwieczka. Dowiedział on się teraz znowu, że w jednym królestwie są takie złote ptaki, co ich nikt dostać nie może, jako to jest osobliwie trudne. Tak chytry Gwózdz woła do siebie Jaśka Ćwieczka i w te słowa przemawia:
 Musisz mi się koniecznie wystarać o owe złote ptaki; chcę je mieć!
 Skoro trza, to trza... Aleja przecie w daleką podróż nie pójdę na piechotę.
 Dadzą ci konia z królewskiej stajni, wsiadaj i jedz! Ano, dali mu kobyłę, nic osobliwego; wsiadł, pojechał szukać
królestwa ze złotymi ptakami.
Wypadło mu raz nocować w lesie i właśnie na tym noclegu kobyła się ozrebiła.
 Dobre to na gospodarstwo, ale nie w drodze"  myśli sobie. 'y
Znowu kłopot  i już spać nie mógł, tylko się z boku na bok przewracał. A tu staje przed nim ogromne wilczysko, kudłacz ze ślepiami świecącymi jak latarnie  może to nie żadne zwierzę nawet...
 Człowieku  powiada daj mi zaraz co jeść, bom strasznie głodny!
 A cóż ja ci dam, kiedy sam mało co mam przy sobie?
 Tu nie ma żartów!  woła wilk.  Jak mi nic nie dasz, zjem twoją kobyłę.
Jasiek Ćwieczek nic nie odrzekł, a wilk się zaraz zabrał i począł ogryzać szkapę. Zjadł z kościami.
Na drugą noc ten sam wilk przychodzi i mówi znowu:
244
 Dawaj jeść, bo się aż wściekam z głodu!
Ćwieczek się przed nim składa, że nie ma nic do dania, a wilk na to:
 Zjem teraz zrebię. "
 Wzięło licho kobyłę, niech wezmie i zrebię. Na cóż mi ono?...
Schrupał wilk zrebię do ostatniej kosteczki. Ale na trzecią noc znowu przyszedł i zaczął się dopra-szać:
 Jeść! Jeść!  wołał.
 Ha, mój kochany  rzecze Ćwieczek  widzę przecie, że teraz o mnie myślisz. Zjedz mnie; niech się raz wszystko skończy! Czy mi to rozkosz jaka żyć tak na świecie w niedoli?
Wilk popatrzył na niego miłosiernym okiem i odrzekł:
 Nie, nie! Tyś, widzę, jakiś dobry człowiek; ja cię nie napocznę. Wolę z głodu zdechnąć. Wiesz co, siadaj na mnie. Zawiozę cię, gdzie tylko chcesz.
Jasiek Ćwieczek niedługo się namyślał: od razu hyc na wilka,
oburącz trzyma się jego kudłów i wio!  pojechał. Doskonałą
miał jazdę, bo wilk rwał jak wariat  las, nie las, pole, nie pole.
Przypadli oni pod ogromną górę, na której stał jakiś zamek.
Tu dopiero wilk się odzywa:
 Co prawda zmachałem się strasznie, alem cię przywiózł. Idzże teraz do tego zamku; będą tam złote ptaki w złotych klatkach. Ale strzeż się brać nową, piękną klatkę. Zabierz starą, co ją tam na boku zobaczysz.
Poszedł Ćwieczek do zamku  widzi, że w samej rzeczy są złote ptaki i przecudnie wyśpiewują, niczym słowiki i skowronki. Przygląda się on im, a w duszy sobie myśli:
 Cóż ja zaś mam brać starą jakąś klatczynę, kiedy mogę wziąć nową?"
I wziął nową  idzie. A tu te ptaki jak zaczną wrzeszczeć, drzeć się na całe gardło, lepiej, niż kiedy nocą pokrzykuje stado gęsi. Gwałtu, rety! Od tego harmideru pobudziły się warty, pozbiegały się ze wszystkich stron, zaraz cap Jaśka i przed tamtejszego króla go prowadzą.
 Ho, ho, bratku!  zawołał król.  Nie ujdzie ci to na su-
245
cho, żeś taki zuchwały i żeś tutaj ważył się przyjść po moje złote ptaki!
Zasmucił się Ćwieczek, a król się weń wpatruje i tak mówi:
 Skoroś taki zuch, wytrzaśnij dla mnie złotego ogiera, a wszystko puszczę w niepamięć i daruję ci życie!
 Co tu począć?  myśli Ćwieczek.  Zachciało mu się złotego ogiera i narobił mi znowu biedy. Oj, doloż moja, dolo!"
Wtem sobie przypomina, że tam wilka zostawił pod górą. Idzie do niego i utyskuje:
 Ostatnia moja godzina widać wybiła; król tutejszy obiecał mię zabić, jak mu nie wytrzasnę złotego ogiera.
 A widzisz, trzeba było mnie słuchać i nie ruszać nowej klatki! No, nic, nie smuć się i tak. Dostaniemy złotego ogiera, zabierzemy i złote ptaki, tylko mnie już teraz akuratnie we wszystkim słuchaj, żebyś sobie znowu jakiego piwa nie nawarzył.
 O, mój wilku, radz! Nie zapomnę ci tego już przez całe życie.
 Biegnij w te pędy do króla, powiedz, żeby ci dali powóz w cztery konie. A potem zobaczymy, co będzie.
Poszedł do króla i powiada mu, że tak a tak.
 Mniejsza o powóz i cztery konie  król rzeknie  byłem dostał złotego ogiera. .
Wydali Ćwieczkowi powóz, cztery konie... Dopiero oni obaj  niby Jasiek Ćwieczek i wilk  wsiedli do tej karety i pojechali sobie jak panowie.
Gawędzą po drodze o przerozmaitych rzeczach, czas im prędko schodzi, aż nareszcie przyjechali do innego znowu zamku. Zatrzymali się o jakie trzysta kroków od góry, a wilk powiada:
 Ja tu zostanę przy koniach i przy powozie, ty zaś idz do zamku. Jest tam jedna stajnia, a w niej złoty ogier na siedmiu łańcuchach. Spuść go ze sześciu i zostaw tylko na jednym. Potem się rozpatrz po stajni, a skoro spostrzeżesz na boku starą uzde-czkę, wez na nią tego ogiera i co żywo wracaj tu z nim do mnie.
Rychtyk tak było, jak wilk mówił. Ćwieczek dobrze się sprawił, zrobił swoje i niedługoteńko wrócił do wilka ze złotym ogierem. Znowu teraz zasiedli w powozie i wio!  w cztery konie,
246
a piąty złoty na przyprzążkę! Wracali z paradą do tamtego zamku, gdzie były złote ptaki.
Przyjechali nareszcie, stanęli pod górą, a wilk rzeknie:
 Idz na zamek, zabierz teraz złotą klatkę jak swoją.
On poszedł, zabrał, wrócił do wilka, potem wsiadł do powozu i z kopyta ruszyli dobrego kłusa, żeby co tchu uciec z tamtego królestwa.
Ujechali setny kęs drogi  wilk woła:  Prrry!"
Stanęli, a wilk łap oną klatkę złotą w zęby i zaczyna nią potrząsać. .
Nie przeszło tyle nawet czasu, żeby dobry pacierz zmówić, a tu od zamku leci całe stado złotych ptaków z ogromnym świe-gotem. Posiadały na powozie, na nich, na koniach, spokojnie dawały się łowić i do klatki wsadzać  musi czarodziejstwo jakieś w tym wszystkim było.
Jasiek Ćwieczek nie miał już teraz nic do czynienia, tylko wracać do zamku króla Ćwieka, swego chrzestnego ojca.
Kiedy tam nareszcie przybył, wilk go żegna:
 Bądz zdrów  powiada  sam sobie radz teraz, bo mnie pilno do boru, do swoich. Dobrze ci się chyba odwdzięczyłem za tę zjedzoną kobyłę i zrebię.
Podał mu Ćwieczek rękę, a on Ćwieczkowi łapę  i takie było ich pożegnanie.
Juści Gwózdz wygrał dobrze na tym wszystkim, jako on miał te ptaki, złotego ogiera, a przedtem z łaski Ćwieczka dostał śliczną księżniczkę Milutkę.
 Nic mi już teraz do szczęścia nie potrzeba  mówił sobie Jach Gwózdz  jeno zguby Jaśka Ćwieczka. Ale co ja go mam po śmierć w świat wyprawiać, kiedy mogę najprędzej tu w domu uśmiercić?
Trzeba zaś wiedzieć, że złote ptaki i złoty ogier okrutnie się pomizerowały i posmutniały, jak tylko przeszły na własność Gwozdzia.
Ano, jednego razu Jach Gwózdz woła do siebie Jaśka Ćwieczka i tak mówi:
 Słuchaj no, idz do piwnicy i tam mi stocz w butelki wino, com je sprowadził na wesele swoje z księżniczką Milutką.
247
Ćwieczek poszedł  ale księżniczka miała baczenie na wszystko i z okna widziała, jak do piwnicy wchodził. Wyglądała ciągle oknem i potem znowu widziała, że do piwnicy poszedł także Jach Gwózdz z pałaszem. Coś ją tknęło, musi niedobre miała przeczucie.
A tam w piwnicy działy się straszne rzeczy!
Ćwieczek robił swoje, jako się nie spodziewał niczego złego, a tu naraz Gwózdz przypadł, ciął go pałaszem, odciął mu głowę i trupa wrzucił za beczki, sam zaś, jakby nic, wrócił do zamku.
Widzi to księżniczka Milutka, że Jasiek Ćwieczek coś długo z piwnicy nie wraca, że tylko Jach Gwózdz sam stamtąd wyszedł, tak się zabrała zobaczyć, jaka też może być przyczyna. Zapaliła sobie w tym lochu świeczkę, patrzy  krew. Okropność! Szuka dalej, a Jaś nieżywy leży za beczkami. Jeszcze większa okropność!...
Dopiero ona wyjmuje oną maść, co to ją nieboszczyk dostał był od ptaka, i kark mu nią nasmarowała. Nie przeszło tyle, ile trzeba, żeby odmówić  Zdrowaś Maria", a Jasiek Ćwieczek już wstał, ziewnął, przeciąga się i mówi:
 Co to jest, żem spał tak długo i tak twardo?
 Spałbyś ty, chudziaczku, na wieki, żeby nie ja  odrzekła ona.
Już go teraz wzięła do siebie i trzymała w swoich pokojach po kryjomu.
Tymczasem Ćwiek i Gwózdz rozpisali listy, pozapraszali na wesele różnych królów, książąt, co największych panów, miało być ogromne wesele.
Zjechała się ciżba tego państwa; przez cały dzień waliły karety jedna za drugą.
Nadeszła pora. Tak Gwózdz, wystrojony, idzie i prosi tę księżniczkę do ślubu ze sobą. Ona już wiedziała, co ma zrobić. Poszła z nim. Dopiero kiedy stanęła publicznie przed wszystkimi, zapytuje Jacha Gwozdzia:
 Powiedz mi, co zrobić z takim człowiekiem, który niewinnie zabił drugiego?
Gwózdz ani się spodziewał, o co idzie, a chciał się popisać, że jest bardzo sprawiedliwy, tak bez zająknienia odpowiedział:
248
 Takiego zbója powinno się surowo skarać!
 A może byś powiedział, w jaki sposób ?  rzecze Milutka.
 Ja bym wybrał ze stajni cztery konie, żeby takiego zbója rozdarły.
Ona mu się wtenczas ukłoniła i mówi:
 Powiedziałeś pięknie i sprawiedliwie.
Zaraz się potem zawinęła, otworzyła boczne drzwi i woła:
 Wychodz, nieboszczyku Jaśku Ćwieczku!
Jasiek Ćwieczek wyszedł. Kiedy go Jach Gwózdz zobaczył, przestraszył się okrutnie, zrobił się taki blady jak kreda. Milutka pokazuje go palcem onym gościom i powiada:
 Przecie widzicie, co się dzieje? Długom ja cierpiała tego gałgana, ale teraz już basta! Jasiek Ćwieczek jest moim mężem.
Dobrze. Tylko Ćwiek już się był przywiązał do Gwozdzia i nie uwierzył zrazu temu, co księżniczka Milutka mówiła.
 Jakie masz inne jeszcze dowody?  zapytał.  Przecie Gwózdz jest moim chrzestnikiem.
Dopiero ona kolejką opowiedziała wszystko od początku do końca, jako się od Ćwieczka różnych rzeczy już była dowiedziała.
Ledwie skończyła swoje, a tu złote ptaki, co już miały pozdychać, jak zaczną śpiewać z ogromnej radości, aż się w całym zamku rozlegało. Złoty ogier, który przy Gwozdziu na nic skap-caniał, wyrwał się ze stajni, brykał koło zamku, aż miło, i rżał za dwadzieścia koni.
 Nie ma co  powiada Ćwiek  trzeba tego łajdaka Gwozdzia tak ukarać, jak on sam postanowił.
Potem się obrócił do Jaśka Ćwieczka, uściskał go i pyta:
 Co chcesz za te wszystkie tarapaty, jakieś przeszedł?
 Chcę, żeby mój tatuś i moja matusia przyjechali na moje wesele z Milutką.
Za chwilę potem Jacha Gwozdzia rozdarły dwie pary koni, a król zaraz posłał karetę po rodziców Jaśka Ćwieczka. Na zamku było ogromne wesele  i koniec.
Jan Kasprowicz
50. Morskie Oko
Widzicie te skały, a turnice! Hań! Nie było tego drzewiej, a jeno wszędy zboża się złociły  owies po pas, a pszenica to juści taka, że chłopa w niej byś nie uwidział. Lasy były też nieprzeniknione, jako i teraz. Hej l
Tu, gdzie te kamieniska a piargi, przemieszkiwał w czasach starodawnych wielmożny pan wojewoda czy hetman, a zwał się: Morski.
Majątki ogromne miał, pola i bory, a wszystkie te dobytki przeznaczył dla córki, którą, że była jedyniąca, sierdziście miłował.
 Kocham cię też  powiedział do niej  i jakie są jest skarby na świecie, nic one dla mnie przy tobie nie znaczą. Uczynię wszystko dla ciebie, dziewko moja, ale na jedną rzecz to jużci bym nigdy nie zezwolił: nie pójdziesz za człowieka obcego rodu, choćby i sam książę albo i król był, a jeno za swojaka.
Tak jej, tej córce swojej, powiedział pan Morski. Hej!
A, wiecie, o granicę, o miedzę, siedział na swym gniezdzie węgierski książę, albo i król, który, ujrzawszy raz przepiękną córkę pana Morskiego, upodobał se w niej do znaku i sumitował się*, jako że bez niej żadną miarą żyć już nie może i za żonę mieć ją musi.
Słał ci też posły za posłami, ale pan Morski twardą duszę miał.
 Daremne  powiada  zabiegi i wszelakie starania, bo jak kto kraj swój umiłował, to tego, co mu jest najdroższym, obcej ziemi nie odda.  Tak mówił. Hej!
Co się nie zdarzyło: wybuchnęła wielka wojna.
Nie wiedzieć - Tatarzy czy Niemce najechali kraj, palili
250
a kradli, ludzi na pal wbijali, jak kto hyrny był a ulec im nie chciał, albo pędzili w jasyr, w niewolę.
Trzeba się było wojewodzie pokwapić, chmarę narodu zebrać, uzbroić w kolczugi a miecze, pancerze żelazne dać i z nimi ruszyć na wroga, ażeby czuł, iże są jest ludzie rycerni na świecie, którzy swej ziemi bronić udzierżą. Hej!
Tak też uczynił, jako że rad był i mocen dopomóc ojczyznie, a córkę, iżby węgierskiego gagatka oko za nią nie mierziło, zamknął w klasztorze.
Zasię na odjezdnem wielkim przekleństwem jej zagroził, jeśliby dla przestrogi ojcowskiej posłuch zatraciła.
A on ci cudzoziemski pan korale i różne klejnoty dziewce przekazowa!, srebrne zamczyska i złociste komnaty zbudować przyrzekał, a czarownice-cyganichy takie rzucały na nią uroki, że córka pana Morskiego wolę rodzica podeptała i na ucieczkę z klasztoru zezwoliła.
Sam ów książę po nią przybył, na mnicha się przeobraził, do wrót klasztornych zapukał i o schronisko poprosił.
A kiedy wszystko w klasztorze posnęło, a czarownice nieczystymi zamówieniami psy do milczenia zmusiły, książę pannę uprowadził, zaraz się z nią ożenił i w pałacu koralowym, między złoto a drogie kamienie, osadził.
Było im wespół bardzo dobrze. Żyli w szczęściu dzień za dniem, rok za rokiem; siedmioro dzieci mieli, a wszystkie jak anioły.
Że zaś rodzic z wyprawy wojennej nie wracał, a wieści szły po okolicy, iż zginął, tak księżna, o przekleństwie zapomniawszy, żadnemu frasunkowi przystępu do swej duszy nie przyznała, jeno w pieszczotach z dziećmi będąc, po łąkach kwiecistych, niby sarna, biegać i tańczyć lubiła.
A pod wieczór wróżki przeróżnymi gadkami i opowieściami do słodkich snów tę szczęśliwą księżnę tuliły. Sny-ć były prze-słodkie, ale nie wieczne. Hej!
Bo, wiecie, jednego razu, jako że Panjezusowi wiadomo co robić, a wszelkie nieposłuszeństwo i zdrada ukarane być muszą, wojewoda, w wielkiej sławie, w dziedzinę swoją zawitał i o córkę przepytywać począł.
251
0 mało-ć mu serce z bólu nie pękło, gdy mu.słudzy a domownicy koralowy pokazali pałac. W bisiorach i klejnotach, w perłach i złocistych zausznicach, jakich nasi nie widzieli nawet w Budzinie czy Kieżmarku, wyszła córka naprzeciw niemu, aby go pozdrowić i szczęśliwością swoją się pochwalić.
Ale on, stary Morski, jako że się dochował  mówię wam  nie królewny Wandy, jeno plemienia, co sobie umiłowało obcego człowieka, zagrał, niby surmą wojenną, strasznym gniewem: przeżegnał się i nogą tupnął z taką mocą i potęgą, że zamek koralowy w proch a gruz się w te tropy rozsypał. Hej!
1 wraz przerazliwym a obiecanym zagrzmiał przekleństwem, niby ta skała, kiedy się z Koziego abo z Buczynowych oberwie i w przepaść z hukiem a trzaskaniem runie, że niech się też wszystko w kamień obróci, łany, grody i cały dobytek cudzoziemca. Hej!
A kiedy córka wywiodła mu i dzieci, iżby zapalczywość jego przebłagały, on na to nie miał żadnego baczenia, tylko jeszcze gwałtowniejszym zaszumiał poświstem, nijak ten halny wichr, co bory kosi, niby trawę, i, pohamować się nie mogący, powiedział:
 Ni ty moja córka, ni to wnuki Morskiego! Rozpłyń się w własnych łzach, a dzieci twe niech się w nich potopią!
Tak ją przeklął ten starzec. I wszystko od razu w kamień się obróciło.
Wyrosły te góry  i Żabie, i Rysy, i Mięguszowiecki, i Cu-brzyna, i Wrota, i Miedziane, i wszystkie te, co je widzicie naokoło.
A ta haw! turnica, co się nazywa Mnich, powstała przez to, że ów węgierski książę, przerażony, za mnicha się przebrał, jak ongi, kiedy u wrótni klasztornych dziewki się dopuki-wał, i uciec chciał, ale przekleństwo miało kroki bardziej wartkie i drogę mu zastąpiło.
Widzący to, pani do wróżek w strasznej rozpaczy o pomoc szła, ale te niczego uradzić nie mogły, jeno każda, po jednym dziecku porwawszy, uciekać poczęła.
Ale kamienie rosły, że przejścia już żadnego nie było. Wróżki z onymi dziciętami siadły i pewnej śmierci czekały.
Nic naokrąg nie usłychnąłeś, tylko jęki, płacz i żałowanie,
252

że ginąć z żałości. Dzieci matki nawoływały, a onać nadbiegłszy, płakała z nimi i płakała, jak ta Siklawica, co z szumem spływa ku Roztokom.
I, wiecie, z tych łez zrobiło się siedm stawów, a rosły tak, że się one niewiniątka w nich potopiły  w każdym stawie jedno dziecię leży.
A księżna, chcąc uciec przed rosnącą tą wodą, schroniła się na wielką turnię, na Rysy, i tu oczy do cna wypłakała.
Jedno z nich spłynęło z wierchu  wiecie, tym żlebem, gdzie teraz zalega śnieg wieczysty, i utworzyło staw, który, że powstał z oka córki Morskiego, od tych czasów Morskim Okiem się zowie.
W żalu nieopisanym księżna wszystkie swe skarby i klejnoty w jezioro to rzuciła, bo już jej były na nic. Ludzie je pono wyłowili, te skarby, ino że im szczęścia nie przyniosły.
A potem, gdy już na świecie nie było nic, tylko góry i wody, sama się w jednym z tych stawów, które tu widzicie, rozpłynęła.
Czarna jest woda w nim, bo pani w czarnej żałobie na śmierć szła.
Słychać ci tu nieraz jęki i narzekania, ale dla duszy tej znikąd ratunku nie ma, zaś kto by się nad nią litował, od razu w zaspach śnieżystych zginie na wieki. Hej!
51. Koszałki-opałki
Kto by też dał wiarę, że czasem to i z najgłupszego chłopa może być król! A przecież tak się raz wydarzyło na świecie  prawda, że za bardzo dawnych lat.
Posłuchajcie.
Jednego dnia rąbał chłop drzewo w lesie. Aż tu usłyszał krzyk o ratunek: jakiś pan ugrzązł z końmi i wozem w bagnie.
Chłop się piersiami sparł i kolasę z błota wydobył.
A ten uratowany pan chciał mu okazać swą wdzięczność [i] powiada:
 Żądaj, czego chcesz  powiada  a ja ci dam.
253
Ale chłop taką głupotę w swojej mózgownicy miał, że nawet nie wiedział, czego by się też domagać.
Wtedy pan, który wielki czarnoksiężnik był, na odpowiedz żadną nie czekał, ,,bo  myśli sobie  głupi jesteś, więc się z tobą nie dogadam"  jeno od razu barana mu dał i rzecze:
 Masz barana, a ile razy potrząśniesz jego wełną, sypną ci się złote pieniądze, niby, wiecie, czerwieńce  powiedział mu ten pan, co wielki czarnoksiężnik był.
Idzie sobie chłop, wielce uradowany, z baranem do domu, tylko że jedna stara baba, w tej samej wsi mieszkająca, zastąpiła mu drogę i mówi:
 Słyszałam-ci ja o waszym szczęściu, kumoterku, trzeba je zalać  mówi  dobrym trunkiem.
 Juści  odpowiada chłopisko  nie w ciemię bity jestem, to mi dobry trunek nie zaszkodzi.
I pił. '
A ona, stara baba, kiedy już mocno pijany był, cudownego barana zabrała mu dla siebie, a innego chytrym sposobem podstawiła.
Chłop się przespał, a potem, żeby tych złotych pieniędzy, tych dukatów, do skrzyni nasypać, zaczął trykiem trząść  na próżno, bo wiadomo, że z takiego zwyczajnego barana nic tam człowiek nie wy trzęsie.
Co najwyżej trochę wełny na kożuch, albo mięsa na pieczeń, choć prosty człowiek takiej pieczeni nie jada, tylko ci z miasta albo ze dworu.
Hm.
Zasmucił się chłop i po niejakiej kalkulacji poszedł do lasu.
 Bo  duma sobie  co będzie, gdy spotkam tego pana, com go z bagna wydobył? Może co uradzi?
I czarnoksiężnik uradził, jako że moc taką miał, dał mu kurę, mówiący:
 Jak na nią zawołasz: kurko! kurko! znieś mi złote jajko!  to ci od razu złote jajko zniesie.
Chłop podziękował, kurkę pod pachę wziął i do swego obejścia powraca. Ale ona wiedzma, ta stara baba, już na niego czekała i powiada:
254
 Ja was  mówi  sąsiedzie, bardzo szanuję, bo rozum w głowie posiadacie niezgorszy; mam dobry likierek, warto się go napić. Rozumiecie?
 Juści  powiada  taki głupi nie jestem, żebym nie rozumiał ; wiem, że dobrego likierku zawsze napić się warto, zwłaszcza gdy się ma taką kurkę, co byle zawołać na nią, a złote jajko zniesie.
Miał ci ten chłop swój rozum, jednego przecie nie spostrzegł: że mu baba zamieniła kurkę na inną.
Poszedł do domu; kurę na wszystkie strony, gdzie ino może, obraca i obmacuje, a mało jej ogona nie wyrwał, a kura jak nic, tak nic.
Więc też umyślił sobie, że nie ma w tym nieszczęściu innego poratunku, tylko spróbować szczęścia i pójść do lasu.
 A co  powiada  może mi się uda?
I udało mu się, bo mądremu człowiekowi zawsze się uda: czarnoksiężnika spotkał i taki obrus od niego dostał, że jak rozkazał :  Obrusie! obrusie! rozściel się!  w te tropy obrus się rozścielał i wszystkiego było na nim do sytości: kosztownych potraw najróżniejszych i win drogich, i gorzałki, i czym jeno człowiek duszę swoją uraczyć zapragnie.
Chłop, ciekaw, zaraz w lesie obrusowi rozesłać się przykazał, uczciwie jadłem sobie dogodził i jak zaczął tych trunków próbować, tak próbował i próbował, aż się spił i zasnął.
A we śnie jedną li miał żałość, że też sam tak biesiadował, a swojej kumoszki, onej wiedzmy starej, nie zaprosił.
Ale wiedzma już czatowała i kiedy chłop leżał jak ścięty pieniek, czarnoksięski obrus mu ukradła, a inny mu podsunęła.
Chłop się obudził i teraz dopiero poznał, że choć w ciemię go nie bito, to jednak mądrość babska była większa.
 Dlaczego  powiada do onego czarnoksiężnika  mądrość babska ma być większa od naszej?"Nieprawda?
A czarnoksiężnik na to mu odrzeknie, kiedy ten chłop u niego był, aby go poratował, że to prawda i że  mówi  innej nie ma rady, tylko porządnie ją sprać, tę babę, a wtedy rozum jej nie będzie taki chytry.
I dał mu kobiałkę, i wyuczył go, żeby mówił:
255
 Koszałki-opałki z mojej kobiałki!  a te koszałki zrobią już swoje.
I od razu wypróbował tej nauki na skórze chłopa, bo  mówi  czasem to się i chłopu przyda.
Bolało go bardzo, ale rozweselony był, że ma takie lekarstwo, przez które skończy się babskie panowanie.
I kobiałkę zarzucił na plecy i podśmiechujący się poszedł do wiedzmy.
Zaczęła go częstować, bo  myślała sobie  ma, widać, w tej kobiałce coś dobrego, może być dla mnie z użytkiem.
Wzięła kieliszek i do chłopa przepiła. Wtedy chłop jak nie krzyknie:  Koszałki-opałki z mojej kobiałki!  tak w te tropy wyskoczyły porządne bukowce i dębniaki i jęły babę trzepać, co się wlazło.
Wiedzma się zarzeka, że mu wszystko odda i jeszcze czym nadgrodzi, żeby jej tylko dał spokój. Ale chłop odpowiada:
 Biję cię, bo bić cię muszę; żadnej mi nadgrody twojej, stara babo, nie potrzeba  szkodnica jesteś, umrzesz.
I kazał ją dobić.
Potem, jak już baba ostatni raz zipnęła, rozkazał tym bukow-com i dębniakom, coby się schowały do kobiałki, przerzucił je przez plecy, zabrał barana i kurę, i obrus i poszedł w świat.
Zachciało mu się wielkiej dostojności.
 Mam  powiada  barana, że jak go potrząsnę, to sypie czerwieńcami, mam kurkę, co mi znosi złote jajka, mam obrus z jadłem i napitkiem do woli, mam i kobiałkę do obrony, czemu nie mam zostać królem?
Tak sobie przepowiedział i przystał do dworu jednego króla, który z nieprzyjacielem toczył wielką wojnę.
Chłop od razu nieprzyjacielskie wojsko pałkami pobił, za co otrzymał piękną królewnę za żonę, a potem kiedy stary król umarł, na jego tronie siadł i bardzo mądrze nad narodem panował.
Nie dziwota: miał barana, co mu czerwieńcami sypał, miał taką kurę, co mu niosła złote jajka, miał obrus, co jak na niego zawołał:  Obrusie, obrusie, rozściel się!  w te pędy się rozścielał i potraw, i napojów dostarczał bez miary; a jeszcze miał
256
< 
ci ten z chłopa król i kobiałkę z pałkami, co nie tylko całą armię, ale i najgorszą, najchytrzejszą babę, kiedy było potrzeba, pobiły. Taka jest, wiecie, historia o tym chłopie, co przez mądrość swoją królem zostać chciał i królem został.
52. O cudownym dębie i baranim kożuszku
Pewien król miał córkę, którą bardzo dręczył.
Nie mogąc dłużej wytrzymać w domu rodzica, przybrała się królewna w barani kożuszek i poszła w świat, na służbę.
Zgodziła się do jednej, równie nie bardzo dobrej królowej, która była wdową, a miała syna  jedynaka.
Raz, w niedzielę, chciała biedna królewna-pomywaczka pójść do kościoła.
Ale pani jej powiada:  Pójdziesz i owszem, przedtem jednak oczyścisz z popiołu garniec maku.
Robota nie na ludzkie ręce.
Siedzi bezwładnie dziewczyna i płacze.
Aż tu zlatują dwa białe gołąbki i głużą:  Prześpij się, wypocznij, my cię tu zastąpimy.
I te gołąbki uporały się w mig z robotą, obudziły dziewczynę i kazały jej pójść do lasu, gdzie rośnie złoty cudowny dąb, i zawołać:  Złoty dębie, otwórz mi się.
I złoty dąb się otworzył, i od razu dał biednej dziewczynie kosztowne sukienki, piękną kolasę i dwór królewski.
Zobaczył ją w kościele królewicz, syn niedobrej wdowy, i, zdumiony jej urodą i bogactwem, chciał się z nią ożenić, i począł się dowiadywać, skąd by pochodziła.
 Z podniesionego biczyka  odrzekła.
Nie zrozumiał tego królewicz, choć w lesie, niedaleko wielkiego, złocistego dębu, spotkał raz jakąś dziewczynę w brudnym baranim kożuszku, która mu podnfosfa bicz, a on ją tym biczem od siebie odpędził. Bał się, że go powala.
Księga bajek, t. I]
257

Nadeszło wielkie święto, a dziewczyna, która z królewny podała się na pomywaczkę, zapragnęła pójść znowu do kościoła.
Ale pani jej powiada:  I owszem, zezwalam, jeno przedtem oczyścisz dwa garnce maku z popiołu, z którym mak ten, na wypróbowanie ciebie, zmieszałam.
Zalała się łzami dzieweczka, aż tu do bezradnej przylatują znowu dwa białe gołąbki, pracę jej spełniają i do lasu, jak przedtem, iść jej rozkażą.
Przechodząc dziedzińcem widzi królewicza, jak szuka pierścienia, który spadł mu z palca. Znalazła ten pierścień złocisty i podaje go strojnemu paniczowi. Ten przecie, zamiast być wdzięczny, odpycha dziewczynę w baranim kożuszku, żeby go nie zbru-dziła.
Od lasu, od boru, gdzie dąb rośnie złoty, zajechała złota kolasa, szumnym otoczona dworem, a w kolasie w złociste szaty przybrana królewna.
Ujrzał ją oczarowany królewicz i dowiaduje się, skąd by była. A ona kazała mu odpowiedzieć, że od złotego pierścienia. Odjechawszy i złotemu dębu królewskie oddawszy przybory, wróciła w baranim kożuszku do matki królewicza.
Nie znał królewicz ani takiego kraju, ani takiego grodu, coby się nazywał  Podniesionym Biczem" albo też  Złotym Pierścieniem", postanowił jednak dotrzeć do prawdy.
Zdarzyło się po niejakim czasie, iż dziewczynie w baranim kożuszku pozwoliła pani pójść do kościoła  już bez żadnej trudności, sama od siebie. Widać, że była zadowolona z jej służbo-wania albo rozmyślała sobie, co może być cięższego nad oddzielanie maku od popiołu, a to okazało się dla niej, dla tej posłusznej pomywaczki, łatwością.
Nie wiedziała o tym, że to był cud: białe gołąbki.
I królewicz, zobaczywszy przebogaty dwór w kościele, kazał przed wrótniami wylać na ziemię beczkę smoły.
Wracającej ze świątyni królewnie przylepiła się do tej smoły leciuchna jej noga i ona, uciekając, zostawia w niej złoty trzewiczek.
Tego chciał królewicz. Próżne jednak były jego starania,
258
żadną miarą dowiedzieć się nie wydołał, do kogo by ta zguba przynależeć mogła.
Aż tu pewnego dnia, kiedy, wielce zasmucony, w obejściu się swoim przechadzał, zleciały ku niemu dwa białe gołąbki i zagru-chały:  Nie martw się, nie żałuj, do złotego trzewiczka pasuje tylko drobna nóżka dziewczyny w baranim kożuszku, na którą użyłeś biczyska, gdy ci je z ziemi w swojej dobroci podniosła. Drobna nóżka nie żadnej innej królewny, jeno tej służebnicy, którą odepchnąłeś od siebie za to, że ci podała pierścień złoty, przez cię zgubiony, a przez nią odnalezion. Bałeś się, by cię nie zbrudziła, a teraz widzisz, że czystą jest królewną.
Uradowany królewicz wziął tę królewnę, co w przebraniu pomywaczki po świecie chodziła, za małżonkę.
Huczne wyprawili wesele, a przyszli na nie i udobruchany ojciec samej panny młodej, i matka pana młodego, która od tej pory sprawiedliwszą i łagodniejszą stała się dla podwładnych.
Byłem na tym weselu i ja, a żem się na tej biesiedzie dobrym uraczył winem, to zasłyszaną tam gadkę o cudownym dębie i baranim kożuszku wam, drogie moje wnuczęta, w tym moim przeonaczeniu powtarzam.
53. O śpiących rycerzach w Tatrach
Przewędrowałem w życiu wiele świata, góry widziałem niebotyczne, pokryte nie tającymi nigdy lodami, widywałem rzeki tak szerokie, że trzeba całej niemal godziny, aby łodzią przepłynąć z jednego brzegu na drugi, siadywałem po dolinach tak cudnych, że ziemia wydawała mi się rajem, patrzyłem na tęcze, które tworzą się w rozbitej na drobne pyły fali ogromnych wodospadów, a przecież tęsknota moja nigdzie nie znajdowała takiego ukojenia jak w naszych Tatrach.
Urok posiadają niewypowiedziany te nagie, granitowe szczyty, te ciemne lasy świerkowe, od wieków ludzką nie tknięte siekierą, te kępy kosodrzewiny, rosnące na zielonych upłazach, te
259
szumne, głośne siklawice, czyli potoki, po stromych spadające głazach, te turnie w przedziwne poszarpane kształty, te bujne trawy, te stada pasące się latem po halach, ci bacowie i juhasi, to jest pasterze i pastuszkowie, strzegący owiec po murawach lub pod wieczór spędzający je do ogrodzisk.
Słońce tu świeci promieniściej, wichry szaleją potężniej, mgły przelewają się kłębami tak potwornymi, że zda się nieraz, jakoby chciały te wszystkie góry naokoło przygnieść, zmiażdżyć wilgotnym ciężarem.
A przy tym pełno tu jest opowieści, których człowiek rad by słuchał bez końca, tak są piękne i tak głęboką myśl nieraz ukrywają w sobie. Zapewne nie ja sam, lecz także wielu innych wędrowców po górach lubi najbardziej Dolinę Kościeliską.
Przed laty zawitawszy do niej po raz pierwszy, stanąłem na moście, rzuconym przez potok, i przyglądałem się rycerzowi wykutemu w szarej skale. W szyszaku na głowie, ze skrzydłami u ramion, z mieczem w ręku, pochylił się ten kamienny bohater i śpi.
Zadumawszy się nad tą postacią, anim spostrzegł, kiedy za mną stanął długowłosy, osiwiały góral i rzekł:
 Przypatrujecie się, panie, tej postaci, a pewno nie wiecie, co oznacza. Wykuli ją tu na pamiątkę, że w tych skalis-kach, w wielkiej by kościół pieczarze, uśpione leży wojsko. Podobnoś polskie, a przywędrowało tu od Krakowa czy gdzieś od Poznania i Gniezna. Przewodził mu król znamienity, przesławny; od naszych dziadów i pradziadów mamy wieści, że nazywał się Chrobry. Za naszej pamięci nikt tego wojska tu nie ujrzał, bośmy jeszcze niegodni, lecz przed wiekami był tu we wsi Kościeliskach czy też Zakopanem mały chłopaczek, który na lato wyganiał stado ojcowskie do tej doliny na pastwisko. Owce szczypały sobie trawę, pilnował ich biały, piękny pies owczarski, a chłopiec, że był zręczny i niesłaby, wspinał się po tych skałach, zrywał szarotki i dzwonki, czasem i korzeń goryczkowy, dobry na leki, spod ziemi wygrzebał, przeróżne też napotykał jaskinie, do których przed nim nikt jeszcze nie dotarł.
Pewnego razu zabłąkał się w ustroń nieznaną, niedostępną, w strasznie czarne urwiska, oślizgłe od wody śniegowej, strze-
260
łające ku niebu spośród gęstwi kosodrzewiny, siwych świerków, drobnych żwirów i takich złomów kamienistych, że i sto koni nie ruszyłoby ich z miejsca. Rozejrzał się naokoło. Wszędy pustosz; ani śladu ścieżynki, którą przed chwilą przebył. Z początku przeraził się, ale po chwili pomyślał:
 Kiedym tu doszedł, to i wrócę, jak nie tą, to inną drogą".
I aby dodać sobie odwagi, a może i z uciechy, że z tej wyżyny ujrzał całą dolinę, wartkim przeciętą potokiem, a poza nią wszerz i wzdłuż wszystkie niemal szczyty, jakie są w Tatrach, huknął na góry, na lasy, huknął raz i drugi. Odezwało mu się echo. Huknął po raz trzeci i skamieniał. Zdało mu się, że słyszy organy, które jakby grały wewnątrz turni. Bywał nieraz w kościele w niedalekim Chochołowie albo i w Czarnym Dunajcu  w Zakopanem świątynia Boża wówczas jeszcze nie istniała ale równie potężnej muzyki nigdy jeszcze nie zasłyszał. Mury rozwaliłyby się od takiego głosu; chyba na dziesięciu albo na stu zagrano mu organach. W tej samej chwili rozstąpiły się głazne ściany, z przerazliwym rozwarły się trzaskiem i łomotem i przed oczami pastuszka niewidzialne wyrosło zjawisko: olbrzym, cały zakuty w zbroję, z szyszakiem na głowie, ze skrzydłami u ramion, z ogromnym, prostym, szerokim mieczem w dłoni. Stanął ten rycerz w słońcu, jak w złocie, i zawołał: "
 Kto ośmiela się budzić nas ze snu wiekowego? Czy nadszedł już czas?
Ale chłopiec, oniemiały z przerażenia, odpowiedzi żadnej dać nie mógł, bo też i pytania tego jeszcze nie rozumiał. Rycerz zaś, spostrzegłszy jego przestrach, powiada:
 Nie lękaj się, nic złego ci nie uczynię, bom nie zbójnik, tylko wojownik, który krew przelewał za ojczyznę, a potem razem z towarzyszami przyszedł w te skały na sen wiekowy, aby się zbudzić do życia, gdy ludzie staną się tak dobrzy jak ty  bo widzę, żeś jest dobry  gdy nabiorą takie] wiary i mądrości, że już nie będą mogli znieść jarzma, co ich gniecie. A gdy do tego dojdzie, wówczas zjawi się taki drugi chłopaczek jak ty, wybrany z tysiąca albo i z miliona, bo mu i być najgodniejszy, zapuka do bramy złocistej i wielkim zawoła głosem:
 Wstańcie, rycerze, ze snu wiekowego, wstańcie i spłyńcie
261
w doliny pomiędzy ludzi, którzy stali się już dobrzy i mądrzy i wielką mają wiarę, a pod panowaniem złego żadnym sposobem żyć już nie chcą dłużej! Wstańcie, rycerze skrzydlaci, podobni do aniołów z nieba!
My to usłyszymy i uwierzymy, gdyż skłamać  on nie skłamie! Rumaki nasze zeprzemy ostrogami i z dobytym mieczem w dłoni popędzimy w świat jak wicher, jak burza. Zerwie się naokoło szum ogromny. Świerki jak rżysko łamać się będą pod kopytami naszych wierzchowców; wielkie głazy polecą ze szczytów jak drobne kamyki. Potoki i jeziora podniosą się ze swych łożysk i lejów, mgły się zakłębią tak, że świata spod nich widać nie będzie. Całe niebo i ziemia zatrzęsie się od grzmotów; błyskawice krzyżować się będą jak miecze ongi zastępów niebieskich, co walczyły z szatanami, pioruny walić będą bez ustanku, przestrach pójdzie po wszystkim, co żyje, lecz potem nastanie spokój. Gromy ucichną, potoki i jeziora ułożą się w błękity, mgły w srebrną przemienia się rosę, błyszczącą na trawach i kwiatach, i iglicach drzew świerkowych, złote na niebie zajaśnieje słońce, a ludzie, zbawieni z niewoli, pieśni radosne zaśpiewają i dziękować będą niebiosom za cudowne zwycięstwo.
Tak mówił rycerz. A pastuszek słuchał tego jakby dziwa, upadł przed nim na kolana i rzecze:
 Udam się między ludzi, pójdę, choćby na krańce świata, i obwieszczę im, com słyszał. A chciałbym też zdobyć taką wiarę i taką mądrość, iżbym ich mógł tej wielkiej wiary i tej wielkiej mądrości potrzebnej do wyzwolenia nauczyć.
Podniósł go wojownik z ziemi i rzekł:
 Dostąpisz jeszcze tej łaski, że zobaczysz nas wszystkich razem, abyś do ludzi, braci swojej, zawołał:  Wierzcie mi, bracia moi, bom zbrojnych mężów tych na własne widział oczy".
Z tymi słowy powiódł go do jaskini napełnionej światłością. A jaskinia była tak rozległa, że kilka godzin nie wystarczy, aby ją przejść, stokroć obszerniejsza niż ona grota w Kobylim Wierchu* na Spiżu, pod Białą. Ściany powyżłabiane w najdziwniejsze kształty, ni to kwiaty, ni to drzewa, ni to ściekające fale, ni to figury przecudne. Z góry zwieszały się jakby w ka-
262
mień obrócone złotogłowia, co to ich pełno rośnie w Tatrach, albo paprocie przeróżne i inne zioła; z ziemi wyrastały żółtawe, przejrzyste niby alabaster, głazne pnie jakby jakichś świerków odartych z gałęzi, a tak dzwięczące, że kiedy rycerz, co wędrował z pastuszkiem, dotknął się ich przypadkowo, to po całej jaskini rozległo się najgłośniejsze brzmienie organów.
Przebyli kilka krużganków, natrafili na kaplice, na ołtarze ze złocistego głazu, na skamieniałe wodotryski, na błękitne jeziora i stawy, a w niektórych miejscach jakby na nagrobki, rozrzucone po cmentarzysku, aż wreszcie wkroczyli do sali tak wielkiej, że jej okiem nie wymierzysz.
I tutaj ów pastuszek, już ośmielony, ujrzał przed sobą obraz, jakiego ani przedtem, ani potem nigdy w życiu nie oglądał. Nieprzeliczone rzędy rycerzy w hełmach i zbrojach pozłocistych, ze skrzydłami u ramion, z szerokimi mieczami w ręku, na pięknych siedziały rumakach, przyodzianych kosztownymi kobiercami i skórami z lampartów, lwów i tygrysów. Na łbach konie te miały pęki białych piór, a podkowy ze złota.
Na widok rycerza-wartownika przeszło drżenie po szeregach, konie zaparskały, a ona zbrojna husaria poprawiła się na siodłach wysadzanych turkusami; nie odezwał się jednak żaden głos, tylko wszyscy, z wodzem królewskim na czele, pytające w przybyłych wlepili spojrzenie. A gdy rycerz krótkie rzucił hasło:  Jeszcze nie!", od razu bojowe hufy te skamieniały: przytulone do karków końskich na nowo zasnęły i śpią tak od wieków.
Zasię z chłopaczkiem stało się tak:
Rycerz, nim zasnął, kazał mu tą samą drogą wrócić na świat.
 Nigdy już tutaj  powiedział  nie będziesz, miejsca tego nie szukaj, bo go nie znajdziesz.
Z trzaskiem zawarła się za pastuszkiem złocista brama, zapadła się od razu w ziemię, skały się spoiły, owinięte kosodrzewiną i świerkami, i błyszczały na nich dalej szarotki i dzwonki.
Zeszedłszy ku stadu, które pasło się, strzeżone przez pięknego, białego psa owczarka, pastuszek przemyśliwał nad tym, co widział i słyszał, i naprzód wiadomość o wszystkim dał ojcu, że musi iść między ludzi i uczyć ich wielkiej wiary i wielkiej mądrości, aby wszystko spełniło się tak, jak mu rycerz o tej
263
świętej godzinie wyzwolenia wyprorokował. A ten, ponieważ dobry człowiek był, powiada:
 Snadz jesteś w łaskach u Boga, boś na własne oczy oglądał i na własne uszy posłyszał, co my tylko ze starodawnej znamy opowieści. Ale jakże ty ludzi będziesz uczył wielkiej wiary i wielkiej mądrości, kiedyś sam tego nieświadomy? Do szkół pójdziesz, oświecenia nabierzesz, a potem głosić będziesz tę cudną prawdę.
I tak było.
Pastuszek wyrósł na mędrca, a że dla siebie nic nie pragnął, jeno chciał żyć dla drugich, udał się w świat, w miasta i wioski, i naprawiał ludzi. Siły jednak za mało posiadał, a życie za krótkie, iżby wszystkiego dokonał. Poszły za nim tysiące i pójdą jeszcze tysiące, ale póki wszyscy do ostatniego człowieka nie przejmą się jego nauką, nie spełni się proroctwo o śpiącym wojsku. Myśmy dotąd jeszcze niegodni; nie wiemy na pewno, w której skale cud się ten mieści, lecz mamy-nadzieję i ufność, że już niedługo mądrość i wiara w wyzwolenie po świecie się rozkrzewi i że wtedy natchnie Bóg takiego chłopaczka, jak tamten, że chłopaczek ten znajdzie ową jaskinię, do bramy złocistej zapuka i będzie mógł śpiącym rycerzom słowo powiedzieć niekłamliwe :
 Już czas!"


Stefan Żeromski
54. [Stary żołnierz i diabli]
Jeden zołmierz z naszych stron beł i w piekle, i w niebie... A to tak beło. Ten zołmierz szedł od wojska, a służył siła lat pod niemieckim królem. Przełazi brodami bez Wisłę i miał jeszcze przechodzić bez wielkie lasy, bez Golejowskie. No, dobrze. Wchodzi do tego lasu i patrzy: stoi dziad staruszek a prosi go o jałmużnę. Zołmierz pada:  Mój dziadku, idę od wojska, przesłużyłem siła lat, a dostałem od króla ino trzy dukaty, hale niech ta, dam woma jednego". A we środku tych Lasów Golejowskich zdybał drugiego dziada na drodze i ten go znowuj prosił. Tak ón znowu to samo powiedział i dał mu drugiego dukata... A jak już wychodził z lasu, tak znowu zobaczył dziada. Wtedy ten dziad wstaje i powiada:  Cóż ty, zołmierzyku, chcesz ode mnie za te trzy dukaty? Czy Królestwo Niebieskie, czy skrzypki i torbę?"  A jakież to, dziadku, macie skrzypki, że ta aże za Królestwo Niebieskie obstoją?"  Takie mam skrzypki i taką torbę, co jak zawołam: Chinaj do śnapsaka l*  to ci samo wpadnie, co ino chcesz..." Tak ten zołmierz powiedział, że woli skrzypki i torbę. Ten dziadek dał mu toto. Ha no, zołmierz idzie, idzie, aże przyszedł do wielkiego miasta; do Krakowa. Wlazł na rynek i słyszy, jako ludzie gadają, że w tym mieście zbudował król spaniały zamek, ale w tym zamku nikt mieszkać nie może, bo kto tam nocować przyńdzie, to mu zara cosi łeb urwie. Król ogłosił, że jakby taki się znalazł, co by tych diabłów wypędził, toby mu dał swoją córkę za żonę. Zołmierz powiedział, że ón się podejmie to zrobić. A i poszedł. Siadł se, obstawił się dokoła święconą kredą, wzion se skrzypeczki i nic nie pyta, ino gra. Hale, o straszna godzino! O północku drzwi się otwarły i do tego zołmierza pakuje się dwonastu diabłów. Zołmierz nic nie pyta, ino gra, a diabły
265
proszą go tańczyć. Ón gada:  Nie mam ta ochoty, hale jeśli chceta koniecznie, to pójdę, ale mi, psiekrwie, musicie pierwej przynieść wór pieniędzy". Lucyper wyprawił kilku diabłów  i przynieśli wór. Hale zołmierz gada:  Za taki mały woreczek nie opłaci mi się z wami tyńcować! Przynieśta jeszcze jeden". A jak widział, że już ma dosyć pieniędzy, jakże nie zawrzaśnie:  C h i n a j t a, psiekrwie, do ś n a p s 0 : 0 !" Tak wszystkie diabły bach do torby! Zołmierz wtedy związał torbę śnurem, buchnął w nią pierzcią i wszystkie diabły rozlały się w maz, że ino łby zostały, a jednego takiego łba czterech chłopów nie mogło potem udzwignąć...




%
> %" ,,, 1
Władysław Stanisław Reymont
T'
.:..'.';' %.; ' ' ' % ' ':'" % %"' " ."" %'' I ".-\.'.f-l: '.'',.'/'." %
tu '. . w/ -ą.y'sS > % % % % %" ,55. [O księdzu w kamień zamienionym]
  Dawno to już się działo, dawno przed wiekami, że jeno o tym w starych księgach stoi... We wsi jednej pod Krakowem żył kmieć, Kazimierz mu było na imię, a na przezwisko Jastrząb. Osiadły był z dawna, rodowy i bogacz, całe włóki obsiewał, las swój miał, chałupę kiej dwór i młynek nad strugą. Pan Jezus mu błogosławił, więdło się wszystko, brogi zawdy miał pełne, gotowy grosz w skrzyni, dzieci zdrowe i kobietę poczciwą; bo dobry był człowiek, mądry, wyrozumiały, pokornego serca i sprawiedliwy dla wszelkiego stworzenia.
Przewodził gromadzie kiej ojciec, opiekował się biednymi, sprawiedliwości bronił, podatkami nie uciskał, a poczciwości we wszystkim przestrzegał pilnie i pierwszy był zawdy do pomocy blizniemu i poratunku.
Żył też sobie cicho, spokojnie i szczęśliwie jak u Pana Boga za piecem.
Aż razu pewnego król jął skrzykiwać naród na wojnę przeciw poganom!
Zafrasował się wielce Jastrząb, bo żal mu było doma odbie-żyć i ruszać na one boje srogie.
Ale króleski parobek u drzwi stojał i przynaglał!
Na wielką wojnę się miało, Turek ano sprośny w kraje polskie wszedł, wsie palił, kościoły rabował, księży zarzynał, naród tępił łebo w postronkach pędził do swoich pogańskich krajów.
Trza się było gotować i na obronę stawać!
Zbawienie wieczne czeka tego, któren ochotnie kładzie głowę za swoich i wiarę świętą.
Zwołał tedy Jastrząb gromadę, wybrał co tęższych parobków, konie, wozy i whet ruszyli rankiem, jakoś po mszy świętej!
267
A cała wieś odprowadzała ich z płaczem i lamentem aż pod figurę Częstochowskiej, która stojała przy drodze na rozstajach.
Wojował rok, wojował dwa, że w końcu i słuch wszelki o nim zaginął.
Insze dawno powrócili do domów, a Jastrzębia jak nie było, tak nie było, myśleli, że już był zabit albo go Turek wziął do niewoli, o czym nawet z cicha jeszcze dziady i wędrówce różne powiadali...
Aż w końcu trzeciego roku na pierwszą zwiesnę powrócił, ale sam, bez czeladzi, bez wozów i koni, piechty, zbiedzony, zmarnowany, z kosturem jeno kiej dziad...
Pomodlił się gorąco przed Matką Bożą, że mu pozwolili jeszcze swojej ziemie, i spiesznie ruszył do wsi...
Nikt go nie witał, nikt nie poznawał, że psom się ano musiał oganiać.
Przychodzi przed swój dom, przeciera oczy, żegna się, a poznać nie może...
Jezus Maria! Gumien nie ma, staj en nie ma, sadów nie ma, płotów nawet nie ma, z lewentarza ni śladu... a z chałupy ino zręby spalone... dzieci nie ma... pusto... straszno... jeno żona schorowana wywlekła się z barłogu na jego spotkanie i gorzkimi łzami zapłakała!
Kieby piorun w niego trzasnął!
Oto kiedy on wojował i nieprzyjacioły Pańskie gromił, przyszedł do chałupy mór i pobił mu wszystkie dzieci... pierun spalił... wilki wydusiły stada... zli ludzie rozgrabili... sąsiady zabrały ziemię... susze wypaliły zboża... grady wytłukły resztę... że nie ostało nic, ziemia jeno a niebo.
Siedział na progu kiej zmartwiały, a na odwieczerzu, kiedy przedzwaniali na Anioł Pański, zerwał się nagle i jął strasznym głosem wyklinać i pomstować!
Próżno go żona wstrzymywała, próżno u nóg mu się wlekła błagający, przeklinał i przeklinał, że na darmo krew swoją lał za Pańską sprawę, na darmo bronił kościołów, na darmo rany ponosił, głód cierpiał, na darmo poczciwym był i pobożnym, na darmo. Pan Bóg i tak go opuścił i na zatracenie skazał!
268
Strasznie bluznił przeciw Boskiemu imieniowi a krzyczał, że już chyba złemu się cały odda, bo on jeden ludzi w biedzie nie opuszcza.
Juści, że na takie przyzywy wnet się zły jawił przed nim.
Jastrząb się już nie pomiarkował w tej złości, a ino zawołał :
 Pomagaj, diable, jeśli możesz, bo mi się wielka krzywda stała.
Głupi, nie pomiarkował, że Pan Jezus chciał go doświadczyć i wypróbować.
 Pomogę, a oddasz duszę?  zaskrzeczał zły.
 Dam, choćby i zaraz!
Napisali cyrograf, któren chłop krwią ze serdecznego palca podpisał.
I już od tego dnia zaczęło mu się wszystko wieść, sam mało co robił, a ino doglądał i rządził, Michałek, bo tak się kazał zły przezywać, robił za niego, a drugie diabły, poprzebierane za parobków, to za Miemców, pomagały, że w krótkim czasie gospodarstwo było jeszcze lepsze, większe i bogatsze nizli przó-dzi.
Ino dzieci nie było nowych, bo jakże bez błogosławieństwa boskiego mogły być!
Gryzł się tym Jastrząb srodze, a po nocach czasami rozmyślał, jak to przyjdzie gorzeć w tym piekle wiecznym, i nie cieszyły go ni bogactwa, ni nic... Aż musiał mu Michałek jawić przed oczy, jako wszystkie bogacze, panowie, króle, uczone, a nawet i co największe biskupy, diabłom się za żywota zaprzedali, a żaden z nich się nie turbuje ni rozmyśla, co tam będzie po śmierci, a jeno się weselą i wszystkiego używają do syta!
Uspokajał się potem Jastrząb i jeszcze barzej przeciwko Bogu srożył, że aż sam krzyż pod lasem zrąbał, obrazy z domu powyrzucał i do figury Częstochowskiej się brał, by ją roznieść, iż mu to do orki przeszkadzała, ledwie go od tego kobieta od-wiedła skamleniem i prośbami.
I tak roki płynęły za rokami jako ta woda bystra, bogactwa rosły niepomiernie, a z nimi także znaczenie, iż nawet sam król
269
zajeżdżał do niego, na dwór zapraszał i między swoich komorników sadzał.
Puszył się tym Jastrząb, wynosił nad drugie, biedotą pomiatał, wszelkiej poczciwości się wyzbył, że już za nic miał świat cały.
Głupi! nie baczył, czym przyjdzie zapłacić za to...
Aż w końcu i przyszła godzina porachunku. Panu Jezusowi już zbrakło cierpliwości i pobłażania la zatwardziałego grzesznika...
Nadszedł czas sądu i kary.
Najpierw zwaliły się na niego ciężkie choroby i nie popuszczały ni na to oczymgnienie.
Potem lewentarze padły na mór.
Potem piorun spalił wszelkie zabudowania.
Potem grady wybiły zboża.
Potem czeladz go odbiegła.
Potem zaś przyszły takie susze, że wszystko spaliło się na popiół, drzewa poschły, wody wyschły, ziemia popękała.
Potem opuścili go całkiem ludzie i bieda siadła na progu.
A on chorzał ciężko, ciało mu kawałami odpadało, kości próchniały.
Na darmo skamlał o poratunek Michałka i jego diablich kamratów: nawet zły nie poradzi, kiej nad kim zawiśnie ręka Bożego gniewu!
A i diabli nie stali już o niego: ich był, to aby prędzej skonał, dmuchali mu w one rany straszne, bych się barzej jątrzyły.
Jedno zmiłowanie Pańskie mogło go tylko wybawić!
Jakoż pózną jesienią przyszła jedna noc tak wiejna, że wicher zerwał dach z chałupy i powyrywał wszystkie drzwi i okna, wraz zaś zleciała się cała hurma diabłów i nuż tańcować koło węgłów, a cisnąć się z widłami do środka, bo Jastrząb już był na skonaniu...
Kobieta broniła go, jak mogła, obrazem świętym osłaniając, to kredą poświęcaną znacząc progi a okna, ale już ustawała z wielkiej turbacji, by nie pomarł bez sakramentów i pojednania z Bogiem; to chociaż zakazywał, tak był jeszcze w tej ostatniej godzinie zatwardziały, chociaż złe przeszkadzało, upatrzyła porę i poleciała na plebanię.
270
Ale ksiądz szykował się gdziesik do drogi, a do bezbożnika
iść nie chciał.
 Co Pan Bóg opuścił, diabli zabrać muszą, nic tam już po mnie...  i pojechał na karty do dworu.
Zapłakała gorzko z frasunku, przyklękła przed oną figurą Częstochowskiej i tym szlochem krwawym, tym skrzybotem serdecznym skamlała o zmiłowanie.
Ulitowała się nad nią Panienka Święta i przemówiła:
 Nie płacz, kobieto, wysłuchane są twoje prośby...
I schodzi do niej z ołtarza, jak stała, w koronie złotej, w onym płaszczu modrym, zasianym gwiazdami, z różańcem u pasa... jaśniejąca dobrotliwością... Przenajświętsza i gwiezdzie zarannej podobna... Kobieta padła przed Nią na twarz.
Podniosła ją świętymi rączkami, otarła te łzy żałośliwe, przytuliła do serca i powiada tkliwie:
 Prowadz do chałupy, może ci co poredzę, służebnico
wierna.
Obejrzała chorego i zafrasowało się wielce serce miłościwe.
 Bez księdza się nie obejdzie, kobietą jeno jestem i takiej mocy nie mam, jaką Jezus dał księżom! Aajdus on jest, o naród nie dba, zgoła zły pasterz, odpowie za to srogo, ale on jeden ma moc rozgrzeszania... Sama pójdę po tego kostyrę do dworu... Naści różaniec, broń nim grzesznika, póki nie przyjdę.
Ale jak tu było iść?... noc ciemna, wiater, deszcz, błocko, kawał drogi, a do tego diabli wszędzie psocili.
Nie ulękła się niczego Pani Niebieska, nie! przyodziała się jeno od pluchy w płachtę i poszła w tę ciemnicę...
Doszła do dworu umęczona srodze i przemokła do nitki; zapukała prosząc pokornie, bych ksiądz szedł pilno do chorego, ale on, dojrzawszy, iż to jakaś biedota i taki psi czas na dworze, kazał powiedzieć, że rano przyjedzie, teraz nie ma czasu i grał dalej, pił i baraszkował z panami.
Matka Boża jeno westchnęła boleśnie nad jego niepoczci-wością, to sprawiając, że zaraz zjawiła się złota kareta, cugi, lokaje, przeodziała się na panią starościnę i weszła na pokoje.
Juści, że ksiądz zaraz pojechał chętliwie i w te pędy.
Przyjechali jeszcze na czas, ale już śmierć siedziała na progu,
a diabli przez moc dobywali się do chłopa, by porwać żywcem, nim ksiądz nadjedzie z Panem Jezusem; tyle, że broniła go kobieta różańcem, to obrazem drzwi przytykając, to pacierzem, to tym imieniem Pańskim.
Wyspowiadał się Jastrząb, za grzechy żałował, Boga przepraszał, rozgrzeszenie dostał i zaraz w ten moment Bogu ducha oddał. Sama Najświętsza zamknęła mu oczy, pobłogosławiła kobietę i powiada do struchlałego księdza:
 Pódzi za mną!...
Nie mógł się jeszcze pomiarkować, ale poszedł, rozgląda się przed chałupą, a tu ani karety, ni lokajów, jeno deszcz, błoto, ciemnica i śmierć, idąca za nim trop w trop... Uląkł się wielce i dalejże gnać za Panienką ku kapliczce!
Patrzy, a tu Ona już w płaszczu i koronie, otoczona chórami anielskimi, wstępuje na ołtarz, na dawne miejsce.
Poznał ci wtedy Królową Niebieską, strach go wziął, padł na kolana, ryknął płaczem i wyciągnął ręce o zmiłowanie.
A Panienka Święta spojrzała nań gniewnie i rzekła:
 Wieki tak całe poklęczysz za grzechy, popłaczesz, nim odpokutujesz...
W kamień się wnet obrócił i tak już ostał, nocami jeno płacze, ręce wyciągnięte trzyma, zmiłowania czeka i już od wiek wieków tak klęczy.
Amen!...
...................
Do dzisiaj oglądać można oną figurę w Dąbrowie pod Przedborzem: pod kościołem stoi ku wiecznej pamiętliwości i ostrzeżeniu grzeszników, jako kara za złe nikogo nie minie".


Kazimierz Przerwa-Tetmajer
56. Dziki Juhas
Był jeden taki juhas z Jurgowa, strasznie dziki, a nazywał się Bronisław Luptowski  uhłarz, czyli węglarz, bo taki czarny był na twarzy, jakby z węglami w lesie robił, tylko mu niebieskie ogromne oczy spod rzęs świeciły na białkach. O nim opowiadali, że kiedy na kogo spojrzał, choćby jaki śmiały chłop był, nie dotrzymał i cofnął się. Psy owczarki, człeku po pas, które do wilka same skakały, a i ku niedzwiedziowi, jak ich było przy szałasach trzy, cztery w kupie, szły; tylko się przed tym Luptowskim kurczyły pod siebie, a z daleka warczały, kiedy na jaką obcą polanę zaszedł. Siłę też miał taką, że dwie podkowy na raz łamał jak pręt z osiki, a kiedy go zamknęli w areszcie w Nowym Targu  właśnie w kierpce orawskie* z obcasami obuty był  tak się bawił, że skakał na piec, co tam był niski, a z pieca na podłogę i za każdym razem obcasy po same pięty w podłogę wbił. To tak zdziurawił ten areszt, że się wszyscy stróżowie, komisarze i sami sędziowie zeszli i dziwowali, a ten naj główniej szy sędzia nie mógł wytrzymać i dał mu papierka za tę sztukę, choć szkody narobił. Tak docyfrował* podłogę, co cud!
A zły był taki, że o bądz co kogo prask w pysk albo kopnął. To się ten też nim obejrzał, to już do góry nogami świat zobaczył. A zaś kiedy go chuć taka dopadła, to odbiegł wszystko i zatracił się gdzieś w lasach, że ani słychu-widu o nim. Co robił, nie wiadomo. Czy po zbóju chodził, czy gdzie tak się tylko błąkał: nie wiedzieli ludzie. Jeżeli po zbóju chodził, to sam, bo się z nikim nie stowarzyszał. Ale on też ta za kierdelik zbójników starczył.
18  Księga bajek, t. 11
273
 Hej! Kieby Janosik* jesce zył  mawiał czasem  popró-gowaliby my sie, wtóry by był za hetmana? Bo z wami, dziadami, cos ja bedem robił? Heba byk wami w stodole młócieł?
Ale to się mu tak gadało, bo każdy wie, że nad Janosika nie było chłopa i że on turnie plecami dzwigał, a kiedy skoczył, wierchowiec jodle urąbał ciupagą, a drugiej odstrzelił z pistoletu, czego ten juhas dokazać by nie potrafił. Ale żeby się był ku Janosikowi na drugiego zdał: to pewna.
W zimie on w domu u ojców robił, bo bardzo robotny był, a w lecie juhasił w górach, w Jaworowych Sadach. A choć czasem owce odleciał i gdzieś się tłukł po Tatrach, rad go baca Ustupski widział, bo juhas to był, kiedy się wziął paść, że szeroko po świecie szukać. Owce się przy nim tak upasły, jak ulęgałki. Niedzwiedz się też nie miał co bardzo ku nim ze Szerokiej Jaworzyńskiej z kosówek podkradać, bo on czujny był jak pies, a już dwa sprzątnął. Nie flintą ani w oklepce, broń Boże; jednego kamieniem ogłuszył i rękami udusił, drugiego widłami żelaznymi przebił.
Nie było już pózniej takich mocnych ludzi.
Byliby go ludzie lubili, bo był świecny chłop, przystojny i zgrabny, i przemowę miał miłą i do rzeczy, ale to mu chybiało, że strasznie gwałtowny był i że go coś roznosiło od serca. To się mu też uchylali i nazywali Dzikim Juhasem. Zabił on już w bitkach troje ludzi, ale się ta o to wtedy nikt bardzo nie starał.
Dziewki go się też bały i uciekały przed nim, a kiedy którą za rękę ujął, to już była jego.
A tak powiadali o nim, że i oczami tak splątał dziewce nogi, że drgnąć nie śmiała, tak właśnie, jak mówią o ptakach i wężu. Toteż miał on kochanek tyle, ile chciał, bo mu tam i w drogę wchodzić przy nich nikt się bardzo nie śpieszył, ale sam mawiał o sobie:  Ja mam telo freirek, kielo sysek na smreku, ale coby mie kohała wtóra, to nie.
On ich też nie kochał. Dziś był przy tej, jutro przy tamtej, zaś się wrócił, zaś nową znalazł. Co chciał, to miał.
I co się nie zrobiło, zakochał się ten juhas w dziewce, co pasała krowy pod Muraniem. Co się mu stało, nikt nie mógł
274
C*-
wyrozumieć. Ale się tak odmienił, jakoby mu kto duszę wyjął i inną włożył. Coby mu się pierwej oczy były zaiskrzyły, a zęby zaświeciły we wargach, to się teraz tylko uśmiechnął i odwrócił albo poszedł dalej. Owce wyganiał w tamtą stronę, ku Muraniu, a choć na cudzym pasł, nikt mu się tam nie przeciwiał, bo nikt nie wiedział, czy się to uśmiechanie może nie skończyło albo nie skończy od razu? Pasł, gdzie chciał. Wyganiał owce w Murań, a juhasom tamtejszym mówił:
 Idzcie paść w Syrokom Jaworzyńskom.
 Kie sie boimy wasego bacy. A on się uśmiechnął:
 E, juzek go pytał, coby wam nie bronieł.
To śmiało szli, bo już wiedzieli, że ani papier z urzędu tyle niewart, co ta prośba.
I tak nie było krzywdy ani niezgody.
A ona dziewka pochodziła ze Zdziaru, gdzie sławne są z urody kobiety. Nazywała się Agnieszka Hawrańcówna i nie uwierzyłby nikt, tak się na tego Bronisława Luptowskiego patrzyła, jak na pniak. Nie mógł sobie z nią nijakim światem rady dać.
 Jagniś  mówił jej  nie bedzies mie lubiła? A ona mu mówi:
 Nie.
 Bez cos tak?
 Bo mi sie nie widzis.
A on tak do niej mówił jak do obrazu świętego, a ona do niego jak do psa. I cóż mu tam było po tej sile i po tej tęgości?!
Inną to byłby za rękę ścisnął, ażby jej pręgi czerwone poza pięść wyszły i tuś! A tu to się tylko patrzał jak do nieba, a matka tak mało kiedy do dziecka się ładnie odezwie, jak on do tej Agnieszki. I gdy wtedy ludzie widzieli, że tyle zmiękł, to żeby się go byli nie bali z pamięci i żeby nie to, że nie wiedzieli, czy to tego długo będzie, toby był który niektóry wnet mu pięścią między oczy za co dawniejszego zapłacił.
Dośmielała z nim ta dziewka w straszny sposób. Nie na szopę wieczorem, ale go w dzień do szałasu puścić nie chciała, choć ludzie byli, a kiedy wlazł, jak jej nie było, wyganiała go potem w pole:
275
 Co tu fces?! Tyś niepili! Idz ku swoim! Co tu mas do roboty pomiędzy nas? Wynoś sie! Ty diable!
A on nic, tylko na nią spojrzał tak, jakby pacierz mówił, wstał i do pola szedł. Ludzie mówili: dobrze mu tak, ale niejednej dziewczynie go tak żal było, żeby go była rada przytuliła ku sobie. On jednak już nie widział żadnej, tylko tę Agnieszkę Hawrańcównę ze Zdziaru.
I tak się stało, że się zeszli raz ku wieczorowi w upłazie pod Muraniem, ona z krowami poniżej, on z owcami powyżej. Przyszedł ku niej, pyta się:
 Das mi siednonć przi sobie?
 Teloz, byk cie nie widziała.
 To mie juz tak cierpieć nie mozes?
 Nie mogem.
 Ale bez co przecie? Dy tu jakasi przicyna musi być!
 Jest.
 Jakaż?
 Bok ślubowała Jędrzkowi Hawrańcowi, co przi kilysje-rak* służy.
Dopiero jak on się nie porwie, jak nie krzyknie:
 To bez to ino! Hej, a ja myślał, ze wto wie co!
I złapał ją na ręce, tak jak jagnię, i niesie w górę ku owcom, w turnie. Ona, czy oniemiała ze strachu, czy taka cięta była, ani nie krzyknęła; nie było też ta po co krzyczeć, bo kto by tam był za nim szedł...
Wyniósł ją na płasienkę ku owcom, położył na ziemi, klęknął nad nią, powiada:
 Mojaś!
 Nie twojak!
 Tu cie zrucem z tej turnie w przepaść!
 Nie zrucis!
 Nie?! Wto cie obroni?
 Ty sam!
 Jo sam?!
 Twoja miłość!
I dopiero wtedy stało się, czego nigdy przenigdy nie widywali ludzie na świecie. Puścił ją; kiedy skoczy, kiedy chwy-
ci owcę najbliższą  cisnął w dół! Latał po upłazie, wyżej trzydziestu owiec, co je wygnał, zeprał na kupę, tak jako z dwóch pięter. Zrobił się wał z tych pobitych owiec. Taki wściekły był.
Ona się tymczasem zerwała z ziemi i uciekła do szałasów.
Kiedy już z tymi owcami skończył, musiał zesłabnąć, bo legł piersiami do góry i już noc nadchodziła, a jego jeszcze tam znać było, jak się czernił na trawie do miesiąca. Nie wiedzieli ludzie, co robi, czy omdlał, czy co, ale się bali iść ku niemu zaglądać.
Do rana też nie było z niego szlaku-znaku i nigdy on już więcej pod Murań nie przyszedł.
Myśleli zrazu i w Jaworowych Sadach, i tam, że się może do wojska dał, bo właśnie przyjechali do Lewoczy rajtarzy cesarscy z werbunkiem, ale to sie nie stało tak.
W nocy on się dzwignął z tego leżenia i przykradł się ku szopie Agnieszczynej, co na kraju pod pagórkiem stała; psy nie szczekały, bo go znały dobrze. Ujmie z pagórka w ręce kamień, co by go i trzech chłopów ledwie podjęło, wzniósł nad głowę  wiedział, w której stronie Agnieszka sypia  tu! tu! byłby dach zgniótł i ją zabił. Zamierzył się raz  spuścił ręce; zamierzył się drugi raz  to samo; za trzecim razem cisnął kamień w bajorko. I tylko sobie powiedział po cichu:
 Ej, Jagniś! Jagniś!...
Taki chłop! Byłby przecie wszystkie szopy mógł rozmieść ze wszystkimi juhasami w nich!
I tak jakby się sam siebie bał, skoczył w las. Z lasu w kosodrzewinę, w upłazy, przeleciał Przełęcz Jaworzyńską, skiełznął na dół, w ten bór stary, co wtedy popod Rówienki rósł. Tam smreki bywały grube jak filary w kościele, a konarami obite do ziemi, że mało spod nich do nieba było widno. Paproci, wsze-lijakiego ziela, szczawiów, łopuchów, traw: wyżej kolan. Gąszcz straszny. Pnie z pniów rosną, noga klęśnie w próchnie, tramy, kłody, bale nawalone pomiędzy głazy jedno na drugie, a wszędzie mech zielony, zawilgły i mchy wiszą z konarów, siwozielone, długie jak brody. A między drzewami żółte, wysokie kwiaty rosną  to się czasem tak zaświeci zza gałęzi, że byś rzekł, złego co patrzy na cię, aż się wzdrygniesz. I cicho tak, jak wiatru nie
277
ma, że ani szmeru. Wody nawet w potoku nie słychać z dołu. Głuchy bór, jak trup.
Tam on się zatrzymał, ten juhas Luptowski, a jeszcze była tęga noc, bo on ta sporo mógł chodzić.
Obaczył się w tej puszczy i powiada:  Hej, lesie! lesie! Abo ja, abo ty!
Co mu to do myśli przyszło?! Czysto oszalał!
Złapie jeden konar  pociągnie  trzask! ukruszył. Złapie drugi, trzeci, młode smreczki, łamie, targa, z korzeniami rwie. Do starych smreków ze zębami skacze, korę z drzewa wydziera, aż mu krew z pianą z ust bryzga. Huk, trzask, łomot po lesie, że strzelcy, koziarze ze Zakopanego, co tam niedaleko nocowali, myśleli, że się niedzwiedz gdzie pod Żabiem, bo tam radzi białczanie zastawiali, w oklepiec złapał i ku Rówienkom go przywlekł. A niedzwiedz w oklepcu strasznie las łamie. Ale się bali tam iść, że noc.
Ku ranu ustało hałasie.
 Zmordował sie biedak  mówią strzelcy  trza ku niemu iść, zajzreć, cyby go jako nie ozpętać, kie mu sie tak w tyk ze-lazak cknie...
Idą, stanęli, jak żeby im kto po oczach siarką chlusnął, aż im strzelby zadygotały w rękach, a Tyrale podobno i wypadła.
Tu nagruchotane konarów, drzewek, łom, skręty, zwał, aż się polanka w lesie zrobiła z widokiem; tam, pod smrekiem, człowiek w potarganej koszuli juhaskiej, z poszarpanym pasem, cały we krwi, z polepionymi od niej włosami, podrapany, z dziurami po ciele, jakby go kto na bronie włóczył. Dobrze się namyślali, co zrobić, czy przystąpić, czy uciekać, tak ich strach zdjął.
 Nic, jino sie diaboł wściók  powiada Capek.
 Abo sie mocował z jakim duhem i zmóg go  powiada Tylka.
 Ej!  mówi Tyrała z Kościelisk, bo on ta rad w takie rzeczy wierzył  ja wiem! !C je pote nie ten, co grzyhy swoje, jako żywe mięso, na ramieniak nosił i zembami targał?
 Abo cosi kogo pobiło?  mówi Capek.
278
 Abo wto wie, czy pote diaboł cłeka nie udusieł i naw nie prasnon?  powiada Tylka.
 E!  mówi Tyrała.  Ze coz by haw do ranią ś nim po lesie jezdził?! Co ty myślis, ze to tak, jako w karcymie, kie sie dwa weznom wodzić za łby? Zły duk nie potrzebuje, jino cie tknonć! Durknie do tobie palce  toś juz hań!
Ale stary Jędrzej Sieczka, mądry chłop, nie gwarzy nic, tylko patrzy i siepnie sie:
 Co ta pleciecie figle! Fafrosy! Ja tego hłopa mam skądsi znać. Pockajcie no! Słonko prawie zaświeciło jasno, przipat-rzem sie mu.
Przyjdzie, patrzy, krzyknie:
 E dyć to Dziki Juhas z Jurgowa! Widziałew go nie raz i nie dwa! Nie tak, ale musiał ogłupieć V ?V: haw tego montu nie narobieł, jacy on sam. Zdziurawieł se pięknie piersi, syje, gębę, rence na senkach. Taki je jak sito! Ale co sie mu stało? Ludzie na świecie!
 Ale ze to beł hłop!  mówi Tyrała, bo się już dośmie-lili wszyscy za Sieczką ku niemu podejść.
 Dziki Juhas ? Luplowski ? Ja go znał  powiada Tylka.  Ten kieby cie beł do garzci dopad, tobyś był hnet w powietrzu zembami pięty gonieł! Widziałek go na jarmarku w Lewocy, kie se konia na ramieniak nosieł jak jarkę.
 Hej, spotkałew go i ja kiełka razy  mówi Sieczka.  Raz se na śpas koło młyńskie zahamował renkom w Saflarak. My prawie jechali z miasta. Młynarz leci  ki sie diabli zrobiło?!  jaze sie przeżegnał, a ten trzimie i śmieje sie wereda*. Co mi das? pada  to ci puscem. Musiał mu dać dwa cwancygiery*, jino ze to nie biedny cłek, ten Kamiński w Saflarak.
 Ojce Siecka, słiście!  odzywa się Tylka.  Mnie sie widzi, ze on żywy jesce! Drga!
Nachylił się Sieczka, a on właśnie, ten juhas, oczy otworzył i szepce:  Hej, co mie zmogło? To dwoje: dziewka i las... I umarł.
279
57. Jak Dziwnego Juhasa zatańcowało
Dziwny Juhas na fuj erze grał, a echo rozlegało się dolinami. Grał z Krzyżnego ku Pięciustawom i ku Pańszczycy, a rozmaite widma słuchały go radośnie.
Kiedy zagrał cienką nutę, wraz leciały mgłą osnute, kiedy zabrzmiał tęższym głosem, dzwigały się ponad plosem, a kiedy się zaniósł śpiewem, leciały het, nad Tatrów grzbiet, gnały pod słońce, migotlejące, porwane wiatru gibkim powiewem...
I pędziły :'?V5?H falą, skrzydła im się w słońcu palą, albo w gwiazdy nabijane, śmigały het, nad Tatrów grzbiet, w gwiazdach świecące, migotlejące, w obłoków białą wpłynione pianę...
Dziwny Juhas grał z przełęczy, echo mu po zboczach dzwięczy, pędzi, tulą się w dolinę, przelata het, nad Tatrów grzbiet, gdzieś w jeziorze utopione kołysze się na wodnym szkle, przesuwa się po wodnej ćmie  echo rozdzwonione... z fujery.
Dziwny Juhas oczy dzwiga, tańcujące widma ściga, co lecą het, nad Tatrów grzbiet  migotlejące, rozdzwonione  z fujery...
Rodem był ze Skrzypnego, zwał się Jantek Kudłać, do nich się nazywało do Kułaski, co była ludzmierzanka, matka, spode Tetmajerowskiego dworu, a juhasował w Pańszczycy. Owce pasał.
Hej! Kiedy wyszedł w turnie!... Kiedy wziął grać!... Fuje-rę miał godną, długą! Widziało się, że góry słuchają, że kosodrzewina słucha, że stawek w Pańszczycy i w Pięciu Stawach stawów pięć szkli się od dzwięku. To było granie. Kiela światu byś zeseł, takiego byś drugiego nie słysał. Co ta Jasiek muzyka był ku niemu! Za nic nie stał!
I one, te widma, co popod turnie siedziały, rozmiłowane były w tej grze i leciały, tylko zagrał, skąd które mogło, gdzie by nie było. Mógłbyś powiedzieć: ćmy do światła. To się rojem sypało ze żlebów głębokich, skrytych, spod skał, spod mchów, nad czeluściami czarnymi owisłych, z otchłani lasów prawiecz-nych, z prawieknistych wód. Sypało się rojem.
Jedne gnały het, od Bystrej, od Wołowca długą smugą obłoku nad Pięć Stawów, ponad Zawory; inne gnały od Rówienek z do-
280
liny, do cudownych dzikich turni staroleśniańskiej wieży dwu-szczytnej, z podmuchem ciepłym wschodniego wiatru. Szumiała nimi powietrzna wgłąb, a Dziwny Juhas grał na swojej fujerze.
Że się tak zapatrywał w przestrzeń nad sobą, a nie widział wtedy nic i nie słyszał, zwano go Dziwnym, Dziwnym Juhasem. Hej! Nie płacił ku niemu nic* żaden muzyka świata...
Te widma, jak posprzylatowały ku niemu, te, co z dalsza, i te, co z bliższa, z Pańszczyckiej Doliny, z Waksmundskiej, spod Miedzianego: to się brały za ręce i tańcowały w koło, hej, a on im dopiero wtedy grał! Wartało słuchać... Rozmaite one były, a on je wszystkie znał.
Były tamoj leśne ćmy, były tamoj górne gmły, były wodne skróśświetlice, były wietrzne poświstnice, były takie, co świat złocą, były, co go kryją nocą, i były, co go druzgocą; były jasne błękitówki, były sine trupiogłówki, co leciały z takich stron, gdzie się mord stał, przekroczył zgon.
Były także ciche, blade, uśmiechnięte jak upiory, o olbrzymich martwych oczach, choć patrzały z nich jak orły, te, co lecą nie wiadomo skąd!
Te krążyły mu nad głową, uśmiechały się jak żmije, wyciągały k'niemu szyje, szyje długie, śmigłe, białe, usta blade, półzwęglałe od jakowejś żądzy wbitej w łona, co się w mgłach chowały.
Te krążyły ponad skały wielkim, cichym, równym stadem, wyciągając się na chmurach jak na wielkich, giętkich piórach i ziębiły świat jak gradem.
Gdy leciało stado owe, więdły zioła podszczytowe, żółty chylił się kozłowiec  widział to Dziwny Juhas.
Hej! Byłyże widma wszeliniejakie, ganiały jedne z popod-kładanymi pod głowy zaplecionymi rękami, na wznak na chmurach leżące  inne z rękami ku niebu wyciągniętymi, grzbietem do góry, ze skrzydłami na wiatr, jak ptaki wielkie, z przepaści świata.
Dzień po dniu wychodził Dziwny Juhas grać na samo Krzyżne. Już stamtąd od południa słychać było jego fujerę. Żeby bardzo pasł, nie mogłeś powiedzieć, ale że tak cudownie grał, to juhasi radzi słuchali, i sam baca nieraz, Bartek Gapka z Maruszyny,
281
owce za niego nawrócił. Miał też zresztą psa luptowiaka*, Harnasia*, rosłego jak cielę, co, widziało się, ludzki rozum w głowie posiadał. Wszystko on wiedział, co z owcami zrobić, tyle tylko, że doić nie umiał. Nie potrzebował sie Kudłać, Dziwny Juhas, o pasienie trapić.
Więc huczały ku niemu doliny. Mógł słuchać, ile chciał. Dzwigały się posuwiste, przycichłe, a ogromne głosy z dolin, i pięły się ku niemu ku górze, z obu stron  po piargach z cienia północnego od Pańszczycy, po jasnych uboczach i kosodrzewinie śpiewnej od południa, od słońca, ze Stawów. Dziwny Juhas słuchał i grał. Bo on nie grał na żadne nuty  on się na tej fujerze niósł, jakżeby go niebo ciągło, jakżeby się rozpiąć chciał, jak ino widno było po niebie. Nieraz to tak dzwoniło z fujery, jakżeby od niej w koniec świata, z końców świata w nią głosy płynęły. Taki był mały, ledwo go znać było na przełęczy z niższa, a tą fujerą swoją, zdało sie, cały świat okrążył, het, het, poza Tatry. Tak, powiadali ludzie, wąż Światogłów* ziemię wkoło oplata. Leży on na przestrzeni, ogon w pysku trzyma, w ogonie ma kamień czerwony, rubin, wielki jak słońce, w głowie oczy z dwóch zielonych kamieni, wielkich jak dwa miesiące, co się nazywają szmaragdy.
Na głowie ma koronę brylantową, której każdy brylant wielki jest jak Spiska Turnia* lodowa i kamienna Aomnica razem, a w pysku zęby straszne, jak zęby kołyszącej się w otchłani świata Wysokiej. Między zębami ogień biega, szczery ogień, podobny do wiekuiście płonącej taśmy piorunu. We środku ziemia. W okręgu węża.
Tak muzyką z fujery oplatał ziemię Dziwny Juhas z przełęczy Krzyżnego.
Podawały mu ją smreki z wąwozów i urwisk i pustki zielone, dalekie, upłazów i uboczy, gdzie się jedynie kozy dzikie snują, podobne do rdzawych owadów skaczących w oddali. Wielki Staw szklił się ku niemu pieśnią, której głębina progów Tatr sięgała. Tam, od rdzenia, od podwalin kamiennych, z trzonu gór, podnosił się chłód niezmiennej martwoty, zastygłości trwałej, i wydobyty na powierzchnię wody, dyszał ku górze, ku górze!... Chwytał on się gry, co z fujery szła, jak zimny nurt rzeczny
282
rozpalonego potoku żelaza, co je z młotowni wyleją. I wraz rozpalona, wichrowa, słoneczna gra chłodła i poczynała brzmieć dzwiękiem niewysłowionym, jak gdyby złote, świecące ogniem żywym gwiazdy spadające uderzały o lód pieczar wiekuiście zamar-złych!
I co się nie zrobiło! W jedno popołudnie w niedzielę, ku końcu lipca, w upał ogromny, kiedy widma nie wzięły tańczyć koło głowy Dziwnego Juhasa! Z tańca zrobił się wir. A najbardziej, najgwałtowniej, najporywczej poczynają tańczyć te widma, nie wiadomo skąd, co uśmiech mają upiorów. Oczy im rozpło-nęły jak żagwie, z włosów się wyplatają jaszczurki w okręcie, wylatują za nimi, iskrzące, pędzą jak zgubione śród wichru płomyki pochodni. Hej! Już bieda było wydążyć i grać. Coraz chyżej, coraz chyżej i bliżej gnają koło Dziwnego Juhasa widma roztańczone. To była jego największa uciecha, to było jego życie, kiedy grał na swojej fujerze, a one, te widma, poświstnice i takie, co świat złocą, i te, co go kryją nocą, i te, co go druzgocą, leciały ku niemu z przestworów i w miarę jego gry tańcowały. Hej! Byłże rad! Boć mu się przecie zdawało, że świat do nóg sczarował, a nawet było tak. Cudowna to musiała być gra, której duchy same słuchały. Cieszył się nią  sobie grał, sobie na wyżynach, na wyniesionym siodle przełęczy, gdzie dumne wierchy gór oparły ramiona, aby spokojnie olbrzymie ciała rozesłać i spać w odęciu wyżyny. Hej! Sobie on grał  tam gdzie wiatr, gnąc się w szyję i łukowe skrzydła wędrownego żurawia, uniżał się ku jeziorom, orłem okrążał szczyty i jak olbrzymi gryf, o gradami miecącej grzywie, walił się w gwiazdy i tumanił ku ziemi. Sobie grał...
Ale teraz strach go jął zdejmować. Roztańczone widma, w szalonym okręcie około jego głowy, coraz bliżej i bliżej, coraz chyżej i bardziej porywczo wirujące, poczęły trącać sobą o jego włosy i twarz. Zdumieli się dwaj juhasi, co słuchali poniżej pod turnią. Z fujery Dziwnego Juhasa wydzierały się tony podobne do wycia olodzonych skał, gdy o nie w zimie nawałnica szalonymi skrzydłami uderza. Nagle fujera przestała brzmieć. Oto porwany w wir tańca, za włosy, ramiona i ręce, Dziwny Juhas, z fujera w dłoni, kręcił się na przełęczy, zda się, latał w powietrzu. Zdumieli
283
się, przelękli juhasi. Kręcił się, skakał lotem, wirował, podobny do oszalałej wichrem gałęzi, którą trąba powietrzna urwie i na miejscu, rozpostartą, obraca. Kręgi robił coraz szybsze, prędsze i bardziej porywcze. Bo oto wszystkie widma, które do jego gry biegły jak ćmy do światła, ujęły go w swój tan, w tan, który grą swoją wywoływał. A owe, blade, z uśmiechem upiorów, nie wiadomo skąd przyszłe, poczęły zeń ssać krew, przyczepiając się ustami do jego twarzy, ramion i rąk, roniąc za sobą z rozkłębio-nych włosów płomieniste jaszczurki, jak pochodnie rozchwosty-wane w żagliki ogniste na wietrze. Dziwny Juhas nie mógł się bronić, nie mógł się zatrzymać. Mgły dostały krzywych pazurów, błękitne obłoki sieciami szponiastymi oplatały jego ciało, ze wszech stron, ze wszystkich sfer przestrzeni, spadały na niego plątowiska drapieżne wirów tanecznych, bezcielesnych widm. Chciał się wyrwać, opierać  nie mógł. Piarg usuwał się spod nóg, głazy stały się ślizgie, jakby je powlekł lód. Tańczył po przełęczy, wleczony przemocą, w takt muzyki, która umilkła w fujerze, a grzmiała w przestworze. Już skały ponad nim, doliny i jeziora pod nim poczęły się kłębić w potworne koło ruchu, w chaos straszliwy. Mózg począł pękać w głowie Dziwnego Juhasa, serce nie mogło wy dążyć bić. Ginę!  odezwało się przed nim.
Własne widma! Własne widma! I te, i te  co przyszły  skąd?...
Wyczarowane grą, w taniec zaklęte... we własny takt...
Nagle fuj era pękła w ręku Dziwnego Juhasa, a on sam zatoczył się i runął głową w dół ku Pięciu Stawom, na upłaz, z upłazu w żleb, na głazy, na dół, na dół, aż mózg pryskał po kantach kamiennych i krew bluzgała jak iskry z głowni ciśniętej z góry.
 Is! Is! Co sie stało?! Spad! Na ten hań stronę spad!  krzyknął przerażony jeden juhas do drugiego, z tych, co słuchali i patrzeli pod turnią.
 Raty! Tak jakby go cosi zdmuhło!  odkrzyknął drugi przerażony.
 Wiera! Ale co? Dyj hań ?V: nie beł przi nim!
 Wto wie? Mozę beł, ino nam sie widzieć nie dało  odrzekł drugi.
284
Pomilczeli chwilę.
 Ze coz by hań mogło i być?  ozwał się pierwszy z przestrachem.
 Złe.
Po czym obaj poczęli uciekać na dół po piargach ku pań-szczyckim szałasom, trzymając kapelusze w rękach, aby im nie pospadały w kozlich susach, a z trwogi podnosiły się im włosy na głowach.
58. Jak baba diabła wyonacyła
Ześli sie raz kumotrowie w jeden zimowy wieczór do Jędrzeja Bystrzańskiego, do którego się nazywało do Mrózków, bo jego babka byłą od Mrózków z Ludzimierza. A jego samego także nazywano Hartazel*, bo rad furmanił. Zeszły się chłopy starawe; sytka wraz parobcyli i radzi się widzieli. Był tam Cios Michał, Stasel Wojtek, Kiecek zwany Piecek, Pokuscarz i paru innych. Z ośmi chłopa. To byli bursianie* dawni i siła wraz nadokazowali we świecie. Pili gorzałkę i piwo, które Bystrzanski we własnym browarze warzył, i ukwalowali rozmaicie, o tym i o owym. Wtem drzwi się uchyliły i u progu ukazał się stary Jasiek Cios, zwany Turniowiec, jak ten ptak, co się w halach turni dzierży, albo Jasicek, bo go tak ośmdziesiąt lat temu matka nazywała, dawny zbójnik, wikręnt i obyrtac, strzelec sławny i muzyka, ale se ino na gęsiołkach grawał, które w zawiązanym rękawie czuchy nosił.
 Niek będzie pokfalony Jezus Hrystus  rzekł, wsuwając do izby białą głowę i postać trochę schyloną od wieku.
 Niegze będzie. Na wieki wieków. Jamen. Witajcie, krze-sny ojce!
Podali sobie ręce.
 Bóg zapłać!
 Siednijciez, krzesny ojce!
 Zeć ta pomału.
285
Pomilczeli chwilę.
 Ze coz by hań mogło i być?  ozwał się pierwszy z przestrachem.
 Złe.
Po czym obaj poczęli uciekać na dół po piargach ku pań-szczyckim szałasom, trzymając kapelusze w rękach, aby im nie pospadały w kozlich susach, a z trwogi podnosiły się im włosy na głowach.
58. Jak baba diabła wyonacyła
Ześli sie raz kumotrowie w jeden zimowy wieczór do Jędrzeja Bystrzańskiego, do którego się nazywało do Mrózków, bo jego babka byłą od Mrózków z Ludzimierza. A jego samego także nazywano Hartazel*, bo rad furmanił. Zeszły się chłopy stara we; sytka wraz parobcyli i radzi się widzieli. Był tam Cios Michał, Stasel Wojtek, Kiecek zwany Piecek, Pokuscarz i paru innych. Z ośmi chłopa. To byli bursianie* dawni i siła wraz nadokazowali we świecie. Pili gorzałkę i piwo, które Bystrzański we własnym browarze warzył, i ukwalowali rozmaicie, o tym i o owym. Wtem drzwi się uchyliły i u progu ukazał się stary Jasiek Cios, zwany Turniowiec, jak ten ptak, co się w halach turni dzierży, albo Jasicek, bo go tak ośmdziesiąt lat temu matka nazywała, dawny zbójnik, wikręnt i obyrtac, strzelec sławny i muzyka, ale se ino na gęsiołkach grawał, które w zawiązanym rękawie czuchy nosił.
 Niek będzie pokfalony Jezus Hrystus  rzekł, wsuwając do izby białą głowę i postać trochę schyloną od wieku.
 Niegze będzie. Na wieki wieków. Jamen. Witajcie, krze-sny ojce!
Podali sobie ręce.
 Bóg zapłać!
 Siednijciez, krzesny ojce!
 Zeć ta pomału.
285
 Je coż tyś ta na was słyhno, krzesny ojce? Zdr o wiście?
 Je nic tys ta takiego. Jesce ta jesce. A wy ta jak, lepij?
 Jeć sie ta trzimiemy po końdku, dzieńka Bogu.
 Dziecyska tys ta jako?
 E ta i ony nic nijako.
 Fałaz Bogu. Zima!
 Hej wiera! Zima!
Podsunął Bystrzański puharek Jasickowi, pozdrówkali do się.
 E, zima! Rencyska mi haw cysto pięknie zglewiały. Sełek se drogom, krześnicku, patrzem, na sybak sie jarzy, wstą-piem, meślem se, je dy ta wtosi jest, kie świecom!
 E dobrzeście tys, krzesny ojce, namyślili. Wse was rad witam!
 Ale co ta baba powie, krzesny ojce? Nieskoro w doma będziecie!
 Je ta teroz dziewki na sopie nie śpiom, bo zimno.
 Ha, ha, ha!
 Kiela cas jeście haw na nas nie zajzreli.
 E ta ono wiecie, krześnicku, tak: rzekomo ?V:0 nic, a ono wse cosi kajsi.
 Je hłop i hłop. Rób i rób.
 Bajto! Leżał nie bees, jaz na ostatniej pościeli.
 Hej wiera! Dobrze padocie, kumotrze: na ostatniej.
 Aleście tys to, Jędrzeju, pięknego bucka na ogień ścieni!
 O beł piękny! Z naskiego haw, z lasu za wantulami. Ale telo twardy beł, kie my go ścinali, co się widziało, ze go diabli broniom!
 Jeć ta cłek nie wie: co ka? Cłekeś i cłek. U Staska Wa-linej w Podcerwonym beła tako staro, dudławo wierba, to w niej diasek cosi ze trzidzieści rók siadał. Coby sie buków dzier-zał, nie sryhowalek, jednako i to może być  rzekł Jasicek.
 A może ta jakie piniondze pod nim beły?  ozwał się Michał Cios.  Nie sukaliście?
 E, nie beło hań nic. Jacy skole, bo to we wierhu. Ale tak wam gadom, przi samej ziemi widziało sie, ze sie go cieślica
286
nie hyci. Bielskiego Symek by wam pedział, bo on hań se mnom beł.
 Je ta pojedno drzewo takie kwarde urośnie. Ale wto wie? Trza beło sukać.
 E, hań nic znać nie beło.
 Ba, wto wie, na cym to takie drzewo rośnie?
 He, abo diasek zacarował tak j ino na despet*  ozwał się Jasicek.  On ta rad próguje, wto mocniejsy: hłop AC ón?
 He, he, he  rozśmiał się Pokuscarz z zadowoleniem i wszyscy spojrzeli po sobie, i mrugnęli do siebie.
 Ze jakoż on to próguje, krzesny ojce?
 Jedz ta rozmaicie. Tak i tak. Ale hłop, jak nie bzdura, to je wse wytrzimalsy.
 Wytrzimalsy je?
 Je kie wiecie co, krzesny ojce, to opowiciez, opowicie!
 He, he, he  śmiał się naprzód Pokuscarz.
 Jedziek ta kiejsi słisał o tern jedne historyjom od Pie-trzakowego Kuby z Ostrysa, be temu z pięćdziesiąt rók, kie my wraz na Luptowie beli, a jemu to zaś opowiadał stary Józusiów Józuś, co mu jus wte może sto lot rahowali, a jesce bacował pod
Osobitom.
 Opowiciez, krzesny ojce, opowiciez!
 Hano, beło tak. Straśnie hłopa życie dokucyło, umyślił się objesić. Wzion powrózek, idzie horę dolinom, bo ta kajsi nie prec gór bywał, i co sie nie robi, zastompił mu diasek. Stretneli sie na perci. Hłop sie go ta juz nie przelonk, bo co sie taki będzie bał, co sie objesić idzie, dej ta wie, ze poń janiołowie z kobiałkom nie przilecom, ba diasi z widłami, pado mu:  /Dobre połednie!  bo to prawie połednie beło. Nie bars skoro wej wyseł.
 A dobre połednie  odpowiado mu diaboł.  Kaz idzies?
 Objesić sie.
 Zje bez cos tak?
 He  pado mu tyn hłop  kiebyś ty mojom skórę oblók, tobyś sie ty, rzekę, nie jacy raz, ale trzi razy objesił.
- Je skroś cegoz tak?  pyta sie go diasek.
287
 E, jino spróguj  pado mu hłop.
 Hu, hu, hu  ośmiał się diasek.  Jo by twojemu życiu nie poradzieł?!
 E dy jino spróguj! Bees widział. Nie wytrz mieś, hoćjeś zły duk.
 Stawmy sie!  pado diaboł.
 Jo nie od tego. O co stawka?
 Je  pado diaboł  od tobie nic. Tak i tak byś beł mój. A jak nie wytrzimiem, to ci ukozem skarb w tej tu dolinie i nie bees sie potrzebował wićsać, bo wiemy, ze cie ta nie co ine cubrzy, jacy bieda.
Taki wej zakład diaboł robieł, telo pewny beł.
 Dobrze  gwarzi hłop.  Renka?
 Renka!
 No, co mam konać?  pyta diasek, gotowy.
 E tak: pudzies do mojego domu, ku mojej babie, za mnie.
 Za tobie? E to mnie pozno, A>: nie ty, ba grzych.
 Nic to. Uzdaj sie na mnie, dyjeś przecie diaboł, a odzienie ci ze sobie dam. Ono ta ciepło  prawie wiesna beła  ciupagę i krzesiwo mam, watrę se beem kład  to ta w gaciak i w kosuli wylezem. Wte, moji ludkowie, hłopy nie takie beły, jak dziś. Mróz beł, jaze wody lodami sły, to se taki rano w gaciak i w kosuli wyseł wyzierać, AC ta nie pocieple we świecie? A stał se i dziesieńć pacierzy poprzed hałupom abo i więcyl. Nie umar-z. Drzewiej, moji ślicni piękni, hłopy bywały zdrowe. Portki go ta nie grzały, ba krew. Prawda, barana taki zjad, ale tys jak baran taki ciepły beł.
Diaboł sie mu usprzipatrzował, tu i tu, ze syćkik stron, wpatrzował sie do hłopa długo, nie krótko, i pado: może i to być.
Pote zaś poseł ku takiemu małemu baniorku*, w rzecy kałuży, co hań miendzy skole beła, a jemu to za przezićradko stało, i dropie ta cosi kajsi łapami po nurze, tak i tak, jezdzi, mehu uskubie, prziłozy, to zaś piargu, a coraz, to sie przezre, i zwyrtnom sie ku hłopu.
 Dobrze?
288
 Dobrze  śmieje się hłop.  Jo som teroz nie wiem, wtorykjo, a wtoryś ty?
Sjon hłop cuhe, kamizelkę, jakie to ta wte nosowali, zobuł sie z portek, wyobuł z kerpcy, na ostatek mu i kapelus dał, ostał jino w gaciak i w kosuli, a to  pado diabłu  ukradnij se ka z płota, ka sie susy.
Diaboł kapelus na łeb, poprawie! i pyto sie:
 Nie pozno mnie?
 Ka ta?! Je dyś ty przecie diaboł od tego, cobyś ludzi mamił.
Trzepnon diaboł ogone rad, ze sie mu stuka udała, i pado:
 No to siejdze haw, zakiel sie nie wrócę, a o jedzenie i o picie sie nie turbuj, bo to tu będzie. Ale pockaj! Na kiele casy zakład?
A hłop sie śmieje.  Je  radzi doń  nie trza haw woła ani całej świnie. Na trzi dni.
Zgłupiał diaboł.  Na trzi dni?  pado.  Je to tak, jak nic. Przegros!
 E  pado hłop.  Beemy widzieć. Jino idz.
Dobrze. Wzion diaboł skale, tak na seś funtów, duhnon, ogień mu z pyska wyjahał:  Tu mas hleb.  Upiók. Wzion pote ziemie garzć, duhnon zaś znowa: zrobiła sie stuka, howiedze mięso. Zaś pote puścićł wodę suhym potoke, bo ji ta nie beło blisko.
No i co sie nie robi, mój diaboł odzienie hłopowe pod pa-zuhe wzion, kapelus w zemby, coby mu wiater nie porwał, i kajsi ku wsiom na gacie i na kosule poleciał. A hłop przi watrze ostał.
Leci, suko, pilno najść ni móg, ku wiecorowi go zbawiło, nim to, co mu trza beło, z płota kanysi ukrad. A to bez to, ze to jakosi beło po świentak i baby przódzi poprały i powysusowały.
Odział sie w lesie, w Dunajcu jesce kasi przejzrał, idzie ku hłopowej zagrodzie. A hań jus gazdzina cekała, a hłop se gazdzinom miał setnom. Babie beło wysy śtyrdziestu, renka jak rajtok*, a pysk jak u psa, telo sceklawy. Dzieci nie miała.
 Kaś beł?  pyta sie go. Nie poznała nic.
 W lesie.
I-Księga B;ijek. i. II
289
 Coś hań robieł?
 Hodziłek se i gwizdał  pado diaboł, bo cos sie mu ta babsko widziało? Baba i baba.
Jesce nie dokóńceł, kie w pysk dostał, jaze mu zezwieńcało w usak.
 Edz  meśli se  to haw tak witajom? Ale to nic".
 A nie wieś to, bezero  krzicy baba  co teroz wiesna, roboty moc?! To ty se bees po lesie gwizdał?! Cie go! Jaki drózdz! Ale dobrze, coś haw. Zbieroj sie, wesele u Walka Aojasa, pytace haw beli. A cobyś tąńceł! Bo padajom na tobie sytka: dziad! nieruchajda!
 Je tok trefie!  myśli diaboł  na hipkacke. Je to se ta potąńcem kolwicek.  Poseł, ubrał sie pięknie, odzienie nowe hłopowe ze zyrdki sjon, wyzdajał sie, wybryzował, jak to na wesele. Jaze sie sam do siebie ośmiał.
Baba samo to, po świentalnemu, pod stązkami, bo to kajsi pono w Żarze beło, buty żółte, a korole na syji.
,,Je to tu na ?V: biedy nie mas"  meśli diaboł.
Uzaprzongał konia, siedli, pojehali. Diaboł wióz, to tak kóń seł, jaze bahra w kołak zwoniły.
Całom noc musiał diaboł tąńcyć. Bo ta nie jino tąńceli, ale sie i bawili, to w dziada, to w kota i myske, to zaś i w ryktara, seliniejako, to znowa śtajera, polonesa śli i niedzwiedzia* trza beło za jinemi pokazować, a co se diaboł fciał siednąć, to baba ku niemu:  Basommazania! Stydu mi nie rób! Jus cie i tak ludzie za psie uho nie majom! Dziadu! Delengusie! Tąńc!
Kolwicek sie ta jej jus i bał, to seł. Cysto pięknie sie zamordował. Bo ta i naucny nie beł tak. Haj.
Całom noc tak sło, do biłeho ranią.  No  meśli se dia-sek  to nic. Zajedzieme du domu, to sie wyśpiem. To jino roz tak".
Ehę! Zajehali du domu, zodziewa sie ze świentalnego baba, zodzial sie diaboł i na pościel sie pha, a baba nań " . Is i Is 1 Kazbyś sie phał, psie mięso jedne! A nie wieś to, ze orba w polu! Bier sie! Bo ci haw zapłuznika ?V: nie upytał!
Przipatrzeł sie diasek do baby, ale coz bees robieł?
Lewdy ta kielo telo pośniadać dała, już mój diaboł przi
290

pługu. Oro. Jino ze tyz ta moc nie zorał, bo nie zwycajny beł za pługe hodzić.
Leci baba z połedninom*.
 Kieloś zorał?
 Je to i to.
Jak baba nie weznie teremtetować:  Hej ty, wietrzny młynie, weredo! Psia kość zatracona! Toś ty jino telo oborać zatela zdołał?!
 Jedyjek ani nie siad  pada diasek.
 Ba coś robieł?! Jeść toś ty piersy! Na to toś hłop! A ku pługowi toś dziecko!? Zarbyś teroz, co?! Jaskółce gniazdo jedno!
I prask garkem o ziem. Wylało sie, co prziniesła.
 Ehę!  meśli zaś diaboł.  To tu tak za robotę płacom? Ale to nic. Legnem se na łące, jscawu pozujem, to sie mi nie będzie jeść fciało".
Wiera se tyz użył! Do zahodu słonka na roli orać musiał, bo babsko ukazało, pokiela zorać ma, nie beło rady nijakiej.
Idzie wiecór du domu  drwa rąb!
Uzgibał sie przi pługu, tu jesce nie telo trza beło. Kościska mu trzescały w grzibiecie, ale rąbał, bo sie juz baby na mój dusiu na ozaist bał.
Zawołała go na wiecerzom, pojad ta kąsecek, u baby kuhnia nie przestrono, telo jino, cobyś nie zdeh, meśli se:  Teroz sie by wyśpiem". Baba paciorze smówiła, diasek ta w kancie cosi po żydowsku uśwajndrał, w rzecy ze sie modli, legli. On za hłopa przi babie. Wyciągnon sie, dorobiony beł telo co cud, >AC mrozy, mało co wysło:  Maciek!
Bo ta temu hłopu beło Maciek.
 Co?
 Spis?
 E coz byk robieł? Po fili zaś znowa:
 Maciek! -Co?
 E coz ta spis telo?
 Je dy od tego noc. I zaś znowa po filece:
291
 Maciuś!
 !>?
 Jakoż będzie?
 Es cym?
 Es tym.
 Z jakim tym?
 Es tym, po coś sie zenieł.
 Ehe!  meśli diaboł.  O to ci idzie!" Je  pado  a to mi nie trza beło kazować całom noc jedne tąńcyć, zaś pote cały dzień orać, a jesce i drwa rąbać, a pojeść toś mi dała jak musycy.
A baba noń:  E ty węgierska śmierzć zatracona, to ty haw jesce ze zembami do mnie! Ty niemrawo! Tyrłaku prześlongły! Niedomozku! Ty Maciej isko!
I obróciła sie ku niemu, za łaskom mówięcy, rzyciom.
 No dobrze  meśli diaboł.  Niegze sie ta gniewa. To nie na długo tyj służby".
Nie wysło dwa pacierza, baba:  Maciuś!
 Tuk dopiero beł Maciejisko, tujek Maciuś"  meśli diasek.  Co tys ta zaś?
 Maciuś  gwarzi baba  pojdze... Dam ci jutro mosko-licek* z masłem...
I rencami po nim jedzie, nie przebiera nic... Widzi diaboł, ze spać nie do, meśli se:,,Uląze, babo, do-godzem ci roz, cobyś dała pokój".
Wzion i zrobieł, co trza, lóg, kce spać. Kwilecke ta uspał, zaś znowa słisy:  Maciuś!
 Je krotni milońscy! Je co?
A baba doń:  Maciuś! Rad byś jeść moskolicek z masłem?
 Je dy go ta jus i tak beem jad!
 Ale jesce nie telo! I ze Spyrkom!
Diabłu sie spyrki nie fciało, ale coz bees robieł? Wzion, wyzwyrtał babę drugi roz, no  meśli se  ter oz to jus be ciho do ranią.
Wtulił pysk w zagłówek, śpi.
A tu nad usyskami:  Maciuś!
O! Pokielze tego będzie?! Wiera tyn hłop dobrze radzieł, ze go dokucyło! Nie obzywo sie nic.
 Maciuś! On nic.
 Maciek! Nic.
 Słysys?! Nic. ;
Ale sie diaboł nie naspodział, co sie nie zrobi. Kie sie baba nie dzwignie na pościeli, kie nie kopnie wysy łydka! Do razu diaboł z pościele na dyle zjahał.
 A ty dziadygo, ty judasie!  krzicy baba.  Hań siedz, kies pościele niegodny!
Siad diasek na dylak, bo hań podłogi forztowanyj nie mieli, po boku sie maco, bo sie godnie stłuk spadujący, i meśli se:  Haw zle i hań niedobrze..."  A tu baba w płac! Jojcy!  O jo hudobno, niescyńśliwo, o po coz mie tys ojcowie za cie wydali! A dobrze padała niebozycka stryna:  Nie dejcie Kundy za Maćka, bo to dziad!" O raty, raty! O mamo moja!
A tu baba by jus na uwzientego i babkom mogła być, jino ze dzieci nie mieli.
Jak jojcy, tak jojcy, diasek na forztak siedzi, zimno mu, twardo, ozmyśluje, jaze go nagniewało syćko.
 Je cie diabli wzieni!  pado babie.  Tu jedne noc tąńc, tu pote cały dzień rób, jedz telo, co nic, a na drugom noc zaś figluj, a pote znowu ku pługu?! Je dyby jo sie haw cysto pięknie zdar!
Wzion, sjon kosule, zrucieł napośród izby, hip ku oknu, fuk sparom w pole! Leci ku hłopu, w dolinę.
Hłopisko se przi watrze leży, fajkę pokurzuje. / Zacudował sie, kie diabła ujzrał. ,
 Tuś? I
 Hawek  pado diaboł.  Podz pod wantę!
 Ze jako? Nie wytrzimies tyk trzok dni?  śmieje sie hłop.
 Podz pod wantę  pado diaboł, nie radzi do niego nic.
 Cyś tak do wyhipka leciał, co ani przegwarzić nie mo-zes?  pyto sie hłop.
 E, bracie!  pado mu diasek.  Dobrześ ty padał, co
293
kieby jo na twojim miejscu beł, tobyk sie nie to roz, ale trzi razy objesił! Ani dwie słowie! Stawka twoja! Podz!
Dzwignon sie hłop, nie uśli na trzi strzelenia w rumowisku, ale sie juz hłopu całkę odmieniło, hoć dolinę dobrze znał, jak kieby hań nigda nie beł. Przidom ku wancie jednyj, dość godnej, nadniós jom diasek, a pod niom złota, śrybła, seliniejakiego dobra, co cud Pana Boga!
Nabrał hłop, kielo zdołał, worek sie ta jakisi stary kejsi w sałasie naloz, diasek mu go igłom z cetyny i niciom ze smoły poznaprawiał, pozwięzował do niego, co jino móg: I śmieje sie, i powiada diabłowi: No, tok juz od teraznia hłop. Na dzień to se bedem robotnika najmował, a noc to ta jesce ścierpiem. Aleś ty mojego życia sprógował, aj sprógował!
I poseł se z workem na plecak śmiało ku izbie, a diaboł mu jino krziknon na dróge:  Idze ze Syrokim!* Je dyby to na
trzok diabłów roboty beło prawie!...
-.
%


Wacław Sieroszewski
59. W ruinach
Środkiem ślicznej doliny, pełnej złotego zboża, zielonych sadów, białych chatek włościańskich, płynęła błękitna rzeka, odbijając w sobie jak w lustrze wszystko, co spotykała po drodze  lasy, skały, wioski, ludzi, co się pochylali nad wodą, dzieci, które się kąpały u brzegów, i chmury, które przepływały po niebie.
Krawędzią rzeki wiła się biała, gładka droga, ubita żwirem, z kamiennymi słupkami po bokach.
I rzeka, i droga wiły się jak wąż, omijając podnóża gór, które z obu stron doliny raz w raz przystępowały do rzeki, jakby się w niej też przejrzeć chciały. Góry były nie bardzo wysokie, ciemnymi borami, jak szczeciną, porosłe do szczytów.
Jedna z tych gór wyskoczyła aż na sam środek doliny, zmuszając rzekę i drogę do zatoczenia krętego półkola. Gniewnie mrucząc, pieniąc się i marszcząc, wyginała rzeka swą błękitną wstęgę dokoła skalistego boku hardej góry. Ale odbić ją musiała, bo taki był jej obowiązek. Od wewnętrznego jednak jej gniewu drżał wciąż i kruszył się na niebieskosrebrnym lustrze obraz szarego urwiska góry, jego ostre głazy, jego spękane szczeliny, zębate występy, pochylone z krawędzi wiszaru drzewa i głuchy bór, szumiący daleko na bokach. Odbić musiała rzeka i ruiny zamku wyglądające spoza boru na szczycie.
Nikt dobrze nie wiedział, co to był za zamek, chyba jaki historyk. Przechodnie, idąc drogą, zadzierali głowy do góry i patrzyli chwilę na wielkie, puste otwory okien, poprzez które przeświecało niebo, na omszałe baszty narożne, na czarne rozwalone sklepienia...
Ale nikt ruin nie odwiedzał, gdyż droga była do nich trudna, długa, okólna, przez gęsty las, po zarosłej chwastami, leszczyną
295
i cierniem drożynie. W dodatku nie było po co, bo o zamczysku śpiewano zupełnie słusznie w dolinie taką piosenkę:
Na wierzchołku stromej góry sterczą zamku dumne mury. Ale w murach same dziury, a w tych dziurach same szczury...
A szczurów nikt przecie ciekawy nie był.
Któż by zaś tam prócz nich mógł mieszkać? Chyba sowy i nietoperze, chyba węże, jaszczurki i ropuchy? Belki drewniane dawno popróchniały na proch, zawaliły się wspierające się na nich sufity i dachy, żelazne i mosiężne okucia były zjedzone przez rdzę albo dawno rozkradzione przez okolicznych mieszkańców. Tynk obmyły deszcze, okruszyły wiatry. Na ślicznych kolorowych posadzkach leżały kupy gruzu, rosły chwasty...
Potężny, ciemny bór, który już zarósł i poniszczył drogi, zagarnął okopy i rowy, zalewał swoją zieloną falą i samo zamczysko. Już posłał na wywiady ciernie, głogi, powoje, które gęstym, nieprzebytym kożuchem pokryły podnóże murów i wpełzały wysoko na nie, czepiając się dziur i pęknięć mocnymi łapkami.
Z tych fal zielonych wyglądało zamczysko jak stary umierający smok, który tyle tylko ma siły, żeby dzwignąć ponad wrogów swój łeb potężny i pozębiony grzbiet.
Abem była wielka baszta, okrągła, z białymi ślepiami podłużnych otworów okiennych, z otwartym jak paszcza wyłomem na miejscu dawnego krużganka. W tej baszcie zachowały się jeszcze jako tako sklepienia i na dole była nawet wcale dobra komnata, do której droga wiodła przez okno, gdyż schody dawno się zapadły. W komnacie był rozwalony kominek marmurowy i niewielkie wzniesienie z polewanych cegieł ze stopniami pewnie stara łożnica.
W baszcie tej chronili się również jedyni mieszkańcy ruin, którzy zachowali głuche wspomnienie o dawnej świetności zamku.
Była to rodzina szarych myszek. Mieszkały one w dziurce pod powałą, dokąd nie mógł się dostać żaden nieprzyjaciel, nawet sjraszny szary wąż. Ten okrutnik wymordował wszystkie myszy w ruinach i nawet zadzierał ze szczurami.
296
Raz w księżycową noc, gdy srebrne, czyste powietrze niby kawał lodu wypełniało czarny czworobok murów, wśród zielsk i gruzów rozległy się nagle rozpaczliwe piski i łomotania. Myszy po głosach poznały zaraz, że to zuchwałe szczury walczą z jakimś pełzającym popod liśćmi wrogiem. Jednocześnie zrobił się i w powietrzu ruch, rozległy się znane im dobrze straszne chichoty i okropne: hu, hu!... Wielkie białe puchacze, cichutko jak widma, krążyły nisko nad zielskami na swych miękkich, jakby watowanych skrzydłach. Ich okrągłe, gorejące jak latarnie, oczy błyszczały to tu, to tam jak błędne ogniki. A w górze nietoperze, niby mokre łachmany, rzucały się niespokojnie z kąta w kąt, ze zrębu
na zrąb.
Myszy, wtulone w najdalszy kącik swej nory, przysłuchiwały
się drżące tym głosom.
 Ho, ho!... Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby tu byli ludzie  szepnęła siwa, na wpół oślepła Babunia.
 Cóż nam z tego, kiedy ich nie ma!  odpowiedział jej najstarszy wnuczek  Mądrala.
 A czy oni mogą kiedy wrócić?  spytał ostrożny Czerwone Oczko.
 Pewnie, że mogą! Oni wszystko mogą!  wzdychała
Babunia.
 Kiedy nie mogą, bo nie chcą!  krzyknął głośno
Kuleczka.
 Cha, cha, cha!  rozśmiała się Chichotka.
 Cicho, smarkule! Jeszcze tu kogo zwabicie! Nie wtrącajcie się do tego, co do was nie należy!  ofuknęła je Matka, która siedziała najbliżej wyjścia i pilnie nasłuchiwała, co dzieje się na
zewnątrz.
Tam pisk i łomotanie ucichły. Szeleściły jeno liście, jakby się coś wśród nich przewijało, i szemrały czas jakiś skrzydła w powietrzu. Matka cofała się pośpiesznie i spędzała dzieci
w gromadkę.
 Przecież już po wszystkim!  mruczał najmłodszy tłu-ścioch Hajdamajda, ledwie się przewalając na krótkich łapkach.
 Podwiń ogon i siedz cicho!  zawołała nań gniewnie Matka.
297
 Teraz przecie najgorzej, bo oni teraz szukają  objaśniał Mądrala.
 Cicho!
Siedzieli cichutko, przytuleni do siebie, ale im się nudziło.
 Jak dobrze być szczurem! Są ogromne i pomagają sobie... Dlatego mogą z każdym walczyć. Czy nieprawda, Babuniu?  spytał cichutko Czerwone Oczko.
 Ale jeszcze lepiej być człowiekiem! Ja zostanę człowiekiem  wtrącił Mądrala.
 Nie gadaj głupstw!  skarciła go Babka.  Człowiekiem nikt zostać nie może. Człowiek przychodzi nie wiadomo skąd i podziewa się nie wiadomo gdzie... On nawet zapala słońce tu na ziemi... W zimie robi lato, z dnia może zrobić noc, a z nocy dzień. On wszystko umie i on jest stworzycielem i początkiem wszystkiego! Gdy go nie staje, wszystko marnieje, opuszcza się, ginie, jak te ruiny...
 Opowiedz, Babciu, jak to było.
 Cóż ja wiem? Wiem bardzo mało. Tylko to, co słyszałam od moich pradziadów. A i oni już nie znali człowieka, słyszeli jeno o nim od takich, co widzieli tych, co tu czasem przychodzili zbierać kawałki żelaza i mosiądzu. Po nich zostawały zawsze takie smaczne okruszynki, że kto raz je spróbował, już zapomnieć ich nie mógł i zawsze tęsknił... Podobno wasz ojciec spróbował tych okruszynek i potem poszedł w świat ich szukać, i zginął w ciemnym borze...
Dzieci ucichły i usłyszały, jak Matka westchnęła w swoim kątku.
 Cóż dalej ?  zapytał po chwili Hajdamajda.
Wtem straszne, zielone, płonące oko zajrzało do ich norki. Myszęta przycisnęły się do Babci i zamarły bez ruchu. Mysz Matka skamieniała z przerażenia. Nawet ociemniała staruszka domyśliła się, że zaszło coś okropnego, gdyż nie odpowiedziała wnuczętom i tylko roztwierała, o ile mogła najszerzej, swoje na wpół zarosłe błonami ślepki, starając się dojrzeć, co się dzieje. Po krótkiej chwili oko zgasło, ale na murze słychać było lekkie drapanie i stłumiony oddech.
 Kot!  szepnęła z drżeniem w głosie mysz Matka.
298
 Dziki kot!  powtórzyła wzdrygając się Babka.
 Cóż będzie?
 Kto może przewidzieć! Zobaczymy jutro. A dzisiaj spać, cichutko, nie dyszeć! Słyszycie, dzieciuszki moje kochane?! Inaczej wszyscy zginiemy!
Usnęli, a raczej zastygli w lodowatym przerażeniu. Mysz Matka co chwila budziła się, gdyż śniły jej się okropne sny, widziała tuż przed sobą wyciągniętą nad kochanym jej drobiazgiem to tęgą łapę z ostrymi szponami, to czerwony otwarty pysk z białymi kłami. Ogromne oczy wciąż płonęły przed nią złowieszczym zielonawym ogniem...
Nareszcie blady świt dostał się przez wyłom w murze do ich baszty i przerwał nocną męczarnię. Matka pobiegła natychmiast do wyjścia i wysunęła ostrożnie łebek z otworka. Lecz niezwłocznie cofnęła się z drżeniem: w wyłomie baszty na złotawym tle dniejącego nieba rysowała się czarna, wąsata postać z okrągłą głową i okrągłymi uszami. Zdawała się patrzeć na wschodzące słońce, ale myszka wybornie widziała, że jedno ucho pilnie kieruje w jej stronę.
 Przepadliśmy!  jęknęła nieszczęśliwa.  Zwęszył nas albo usłyszał!
Wróciła na legowisko i tuląc wystraszone dzieci do siebie, zalewała się łzami.
 Nie płacz! Nie martw się zawczasu pocieszała ją Babka.  Przecież jeszcze nas nie zjada! Poczekaj, gdy przy grzeje słońce, może sobie pójdzie... Przecież i on musi coś jeść!... Pójdzie na łowy!...
 Ale wróci!... Na pewno wróci!...
 Wróci albo i nie wróci. Przecież i dawniej zaglądał czasami, a odchodził. Trzeba tylko cierpliwości i odwagi!...
 Mamuchno! Ja go wypędzę!...  krzyknął Kuleczka.  Ja się zrobię taki okrągły i tak prędko się do niego potoczę, że on zaraz drapnie. Drapnie, Mamuchno, drapnie! Zobaczy Mamuch-na!...
 Głuptasku ty mój!... Zginąłbyś tylko niepotrzebnie od jednego uderzenia jego łapy.
 Ale z jakiej racji on tu siedzi? Jakie ma prawo? My tu od
299
dziada pradziada mieszkamy. Jakie on ma prawo? Trzeba mu powiedzieć, że to niegrzecznie, że to istne grubiaństwo, a nawet Bóg wie co. Że tak nikt porządny nie robi! Trzeba mu ostro powiedzieć! Raz na zawsze! On się zawstydzi!...  dowodził Mądrala.
 Nie zawstydzi się on, nie! Jest to zwierz okrutnego serca. Zresztą on żyje z naszej śmierci. Ba, on nawet ze szczurami wojuje! To wcale nie wąż narobił wczoraj takiego hałasu, lecz on pewnie. A może oba razem przyszli! Ach, ile to nieszczęść czyha na małe i słabe stworzenia!  biadała Babka.  Zresztą, któż mu powie? Kto ośmieli się do niego przystąpić?
 Ja!...  bąknął nagle grubym głosem Hajdamajda. Wszyscy roześmieli się, chociaż było im bardzo smutno
w duszy. Matka wciąż pilnie śledziła kota siedząc przy otworze.
 Nie ma nadziei! Położył się na słońcu i śpi! Kiedyż nazbieram dla was ziarnek i korzonków? Już południe!
 No, nic takiego! Jedliśmy wczoraj, możemy jeden dzień poczekać!  pocieszała ją Babka.
 Rozumie się, Mamuchno, że z chęcią poczekamy  dodał poważnie Czerwone Oczko.
 Rozumie się, że poczekamy  powtórzyły i inne dzieci, chociaż u wszystkich wąsiki opuściły się trochę na dół.
 Z jedzeniem czekać jeszcze pół biedy, ale co będzie z piciem?  rozważała półgłosem Matka.
Tymczasem słońce wznosiło się coraz wyżej i gorące powietrze wlewało się nawet do wnętrza zacienionej baszty. Myszki z otworu swej norki widziały wybornie ogromne, zielone liście łopianu, wyzłocone blaskiem słonecznym, białe i błękitne kielichy powojów, jeszcze pełne słodkiej, chłodnej, siwej rosy. Taką miały straszną ochotę umoczyć pyszczki w tej rosie, pobiegać w cieniu zieleni po krętych chodniczkach wśród traw, badyli, korzeni... Ale straszne, szare, pręgowane cielsko leżało na krawędzi wrębu i wygrzewało się spokojnie na słońcu. Wyglądało nawet wcale przyjemnie; długa sierść lśniła się na nim jak jedwab, mięciuch-ny ogon wyginał się nęcąc do zabawy... Cóż, kiedy Mamusia i Babcia nie puszczały, wskazując na poduszeczki łap, w których ledwie dostrzec można było koniuszki wciągniętych pazurów!
300
% Mamuchno, ja nie wytrzymam! Pójdę i wam wszystkim przyniosę trochę rosy w pyszczku. Jestem leciuchna jak cień! Ty wiesz, Mamuchno, jaka ją jestem zręczna. Prześliznę się mimo niego, on śpi!  prosiła Chichotka.
 Córuś moja! Nie wiesz sama, co mówisz! On udaje! On przebiegły i zły... On tylko o nas teraz myśli i nas pilnuje!
 Ja nie wytrzymam! To zupełnie niemożliwa rzecz! Co to za głupstwo... Siedzieć tutaj ze spieczonym językiem, kiedy o krok błyszczy woda!  gniewał się Mądrala.
 Cicho!  krzyknęła Matka.  Jak się tylko które ruszy, to dostanie ogonem!
Rade nierade cofnęły się myszęta w głąb nory i próbowały usnąć, ale gorąco wciąż wzrastało, a z nim wzrastało pragnienie. Ciężko dyszały z wyciągniętymi języczkami, z oczami zmętnia-łymi od znoju.
Na domiar biedy kot podszedł w ich oczach do traw i począł smacznie zlizywać z nich wilgoć.
 To jest oburzające!  krzyknął Mądrala.  Jak on śmie! Kuleczka zacisnął pięści i porwał się z miejsca, inni też
zerwali się na nogi. Ledwie że Czerwone Oczko zdołał ich wstrzymać.
 Na to jest kot, żeby robił złe rzeczy! On umyślnie w ten sposób chce was wywabić!  uspokajała ich Babunia.
 Ach, gdyby tu był człowiek!... Na pewno nie pozwoliłby obrzydliwemu kotu tak się panoszyć!
 Mylicie się, dzieci moje, kot jest przyjacielem człowieka i wszędzie mu towarzyszy. Ale to jest kot inny, kot domowy, nie taki zły, nie taki drapieżny, nie taki wiecznie głodny. To kawałeczek mięsa dostanie od kucharki, to spodeczek mleka... Tak mi opowiadali dziadunie. Jest więc syty, leniwy, ospały. Przemykać się koło niego łatwo. Ten żbik okrutny, to zupełnie co innego! W dodatku tam gdzie jest człowiek, tam jest dużo wszelkiego pożywienia. Wszędzie leżą rozsypane okruszynki, w ogrodach są smaczne ziarna i owoce, a w spiżarniach całe góry jedzenia...
 Całe góry jedzenia!  zawołał oblizując się Hajdamajda. - Strzec się trzeba jednak bardzo tego, co leży na drodze...
301
w takich maluchnych domkach drucianych... Tam zwykle albo sło-ninka, albo bułeczka... bardzo smaczne, ale na druciku... Kto z wielkim impetem tam wejdzie i z wielką żarłocznością za jedzenie szarpnie, nad tym zrobi się trzask! klap! i zamknięte wyjście...
 O, Hajdamajdo, ty byś na pewno już z tuzin razy tam siedział!  rozśmiała się Chichotka.
 A jakże! Po co miałbym siedzieć. Ja bym zaraz wylazł!
 Nie, wylezć stamtąd nie można! Nie pomoże nawet ani tatuś, ani mamusia, ani braciszkowie! Nie wyważą zatrzaśniętych drzwiczek... Kto raz wpadł, musi tam siedzieć, aż przyjdzie człowiek i wyniesie go daleko, skąd się już nigdy nie wraca!
 Skąd się nie wraca?! A jeżeli ja ucieknę? Któż mi może zakazać wrócić?!  pisnął Mądrala.
 To ten człowiek też jest zły!  zauważył Czerwone Oczko. "  Dla małej myszki wszyscy są zli. Bo mała myszka ma
dużo dzieci i dużo potrzebuje dla nich jedzenia...
 O tak, Babciu! Tak nam się jeść chce!
 Dlatego myszki muszą być bardzo mądre. Nigdy nie powinny od razu podbiegać do rzeczy leżącej na drodze. Zawsze powinny dobrze wszystkiemu się z daleka przyjrzeć, obwąchać, okrążyć, zbadać  pouczała Babcia wnuczęta, starając się rozmową zagłuszyć ich głód i pragnienie.
Ale się to niedługo udawało. Rychło zaczęły znowu piszczeć i skarżyć się tak, że Matka, wartująca u wejścia, musiała odskoczyć, gdyż kot usłyszał piski i zbliżył się do nory.
Znowu w ciemnościach zapłonęło zielone, okropne oko.
Stare myszy liczyły, że w nocy, w ciemnościach, uda im się przemknąć i przynieść chociaż parę ziarnek, chociaż kropelkę wody zgłodniałym myszętom. Ale całą noc tuż u otworu nory dyszał ciężki, gorący oddech, czuć było przykry zapach nieprzyjaciela i słychać było od czasu do czasu, jak wściekle drapią jego ostre pazury po głazach muru...
Nikt w norce nie spał. Wszyscy spoceni, zbiedzeni, śmiertelnie wylękli leżeli przytuleni do siebie jak żywe, drgające winogrono.
O świcie Matka powlokła się do otworu.
302
 Nie ma go!  krzyknęła radośnie.  Nie ma go, poszedł! Dzieci ożyły, pobiegły do dziurki i już chciały wyskoczyć
za Matką, gdy wstrzymał ich Czerwone Oczko.
 Mamuchno, Mamuchno, nie chodz! On się przyczaił za krawędzią muru! Widzę koniuszek jego ogona!
 Tak, tak! Lepiej zaczekać!  radziła Babcia.
Mysz Matka, która już wybiegła była z norki, zatrzymała się i ostrożnie cofnęła z powrotem. Istotnie, w rogu wyłomu czerniał jakiś puszysty przedmiot, który poruszył się po niejakim czasie i znikł. Doświadczona mysz wyszła z norki, aby lepiej przysłuchać się, przycupnęła jednak tak blisko od niej, że przy lada niebezpieczeństwie mogła natychmiast dać nurka do gniazdka. Rozglądała się po pustej komnacie, tak dobrze jej znanej w każdym załomie, w każdym kamieniu i gzymsie. Oto kupa liści, które wiatr nawiał w przeszłym roku. Oto skóra węża, który przyszedł tu lenieć i trzymał myszki w oblężeniu przez cały tydzień. Szczęściem, że nie mógł wtedy nic jeść, był chory, ociężały i parę razy mogła myszka wybiec po napój i pożywienie. Oto stary zepsuty żołędz, który przywlokły dzieci. Na ścianach pleśń, na ziemi wilgotne zacieki. Wszystko takie znane i takie miłe!... Oświetlone czerwonymi promieniami wschodzącego przed wyłomem słońca wyglądało jak ogromny wypróchniały orzech. Czy może być pyszniejsze mieszkanie?! Zapach kwiatów i ziół dolatywał przyjemnie od zielonych liści kołyszących się u wrębu wyłomu... Tu urodziła się myszka, tu wychowała dzieci, tu było jej dobrze!... Ze smutkiem myślała o mężu, który, szukając gdzieś przygód po świecie, zginął bez śladu. Zamyśliła się i choć oczki wytrzeszczała bystro, nie od razu zauważyła straszną, wąsatą, okrągłą głowę, wychylającą się cichutko zza muru. Dopiero gdy kot skoczył ku niej, zerwała się i wpadła do nory. Ledwie jej straszydło nie przyłapało za ogon, gdyż zebrane przy wejściu dzieci nie zdążyły się w porę usunąć. Nadeptała na nie, wystraszyła je i wszyscy z wielkim piskiem i lamentem potoczyli się całym kłębkiem do drzemiącej w kącie Babuni.
 Co się stało?
 Jest, Babciu, jest! Przyczaił się!...
- A co: mówiłam! Lepiej o głodzie trochę poczekać, niż
303
życie utracić. Kto raz życie utraci, ten go nie odzyszcze, a pusty żołądek można napełnić!
 Ach, Babuniu, kiedy on tak boli, ten pusty  żondołek", i rusza się, jakby chciał ze mnie uciec!  skarżył się Kuleczka.
 Nie bój się, nie ucieknie! Dokąd ucieknie?! Tam kot na niego czeka!
 Ach, ten kot!
A kot, miaucząc półgłosem, spacerował sobie niedaleko nory. Potem położył się na progu baszty, brzuch wystawił na słońce i udawał, że śpi, a może spał istotnie.
Powoli mijał dzień, gorący, nieznośny, pełny niepokojących udręczeń. Kot ani myślał odchodzić.
Znużone, wyczerpane głodem i pragnieniem myszęta piszczały coraz żałośniej. Duszne powietrze zapchanej, nie przewietrzanej nory dusiło je. Spękane, napuchłe języki już nie mieściły im się w wyschłych pyszczkach, oczy zamgliły od słabości, chude boki gwałtownie wznosiły się i opadały. Nawet cierpliwa Babcia ciężko dyszała i zaprzestała opowiadać zajmujące historie.
 Cierpliwości! Cierpliwości! On pójdzie!  mruczała tylko ledwie-ledwie, machając wyschłym i zwątłałym jak sznureczek ogonkiem. *
Maluchny Kuleczka zwinął się jak pacioreczek i już nie ruszał. Jedynie po słabiuchnym ruchu nastroszonej sierści poznawała Matka, że żyje. Ucichła Chichotka, Mądrala nie wygłaszał już prawd i morałów. Lękliwy Ziuzik tak zaszył się w najciemniejszym zakątku za ogonem Babci, że wszyscy o nim zapomnieli. Hajdamajda leżał zadarłszy do góry łapki i zamknąwszy ślepki. Jeden Czerwone Oczko nie odstępował stroskanej Matki i to z tej, to z tamtej strony zabiegał koło niej i muskał ją swym łaciatym pyszczkiem.
 Nie odchodzi! Nie odchodzi!... Ale śpi!... Pójdę! Nie wytrzymam... Umierają dzieciuszki, umierają!... Wszyscy umrzemy!... On nigdy nie odejdzie! On tu zamieszka!... Teraz szczególniej, kiedy się zbiera na deszcz. Tam deszcz pada, a my tu umieramy z pragnienia!... Niech dzieje się, co chce!... Pójdę!  szeptała nieszczęśliwa Matka, biegając tam i z powrotem od wyjścia do dzieci leżących w głębi.
304
 Mamuniu, Mamuniu! On wszystko widzi, on nie śpi... On udaje!... Lepiej, abyśmy wszyscy zginęli razem, niżby on miał Mamuchnę w oczach naszych połknąć! Och, och, nieszczęście! Siostrzyczki, braciszki, wstawajcie... Mamuchna wyskoczyła! Chodzcie, chodzcie!... Ratujcie!...  wołał rozpaczliwie Czerwone Oczko.
Istotnie, mysz Matka wyskoczyła z gniazda i ostrożnie krawędzią starego gzymsu biegła górą do wyłomu, gdzie padał ożywczy deszcz. Wszystkie dzieci zebrały się u wyjścia z nory, nawet ślepa Babcia przywlokła się, pełna przerażenia, tłumiąc
jęki-
 Ach, ach!
Mysz Matka okrążyła już całą prawie komnatę i przycupnęła w kącie, gdzie się gzyms urywał. Stamtąd szła dalej gładka już ściana i trzeba było albo wrócić, albo skoczyć na ziemię, gdzie u wyłomu wylegiwał się kot.
 Wróć! Wróć!  piszczały żałośnie myszki.
Ale stara mysz stała się od tych żałosnych jęków jeszcze odważniejsza, miękkie jej ciało toczyło się wzdłuż ściany jak pocisk, oczy jej błyszczały, wyprostowany ogonek wlókł się za nią jak mały wężyk. Nagle zebrała wszystkie cztery łapki razem pod siebie i jednym ogromnym skokiem rzuciła się za kota, do wyłomu, na deszcz, na wiatr... Ale kot już dawno ją zauważył, śledził ją i gotował się do pościgu. Zerwał się natychmiast i wyciągnął łapę. Chybił, lecz mysz też chybiła, zamiast za wyłom spadła mu na kark, odbiła się i potoczyła na powrót do pieczary. Chwilkę leżała odurzona. Kot był również cokolwiek zmieszany niespodziewanym stuknięciem w kark, którego nie rozumiał. Obejrzał się za siebie, aby zbadać, kto go mógł uderzyć, a myszka tymczasem już się zerwała i biegła prędziuchno ku swojej norce. Była już przy ścianie, gdy dopadł ją kot jednym wielkim skokiem i odrzucił na środek uderzeniem łapy. Jęknęły zebrane w otworze nory myszki. Widziały, jak Matka dzwignęła się z trudnością z upadku, tuż przed rozdziawioną mordą strasznego kota, ale znowu zagrała w nich otucha, gdyż myszka zręcznie wyk -ęciła się i szusnęła spod łap napastnika między kamienie. Kot pi vwaro-wał i gorejącymi ślepiami wypatrywał, gdzie mu się zdobycz po-
20  Księga bajek, t. II
305
działa. Po czym cichutko zaczął ku kamieniom podchodzić. Już-już miał rzucić się na myszkę, gdy nagle zagrzmiało na dworze i zielona błyskawica oświetliła wnętrze baszty. Mysz rzuciła się jak szalona pod nogi zdumionego kota i prędziuchno pobiegła w stronę, gdzie była nora. Kot podskoczył jak w tańcu, obrócił się w powietrzu, puścił pędem za nią. Zaczęła się straszna gonitwa przy świetle błyskawic, grzmocie piorunów i szumie strasznej ulewy. Myszki widziały Matkę przebiegającą nieraz z niezrównaną odwagą tuż koło strasznych pazurów kota, widziały, jak krew broczyła z jej boków, widziały, jak dyszy ciężko, jak widocznie traci siły... Wreszcie upadła wyczerpana i już nie ruszała się, choć kot zbliżył się ku niej.
 Tego za dużo! Tego za dużo! Mamuchno! Ja tobie, zbóju, nie dam Mamuchny!  wrzasnął nagle Kuleczka i wytoczył się z norki w stronę umierającej matki. Za nim wyskoczyła Chichotka, Czerwone Oczko, Mądrala, Ziuzik, Hajdamajda i nawet pociągnięta ich impetem ociemniała i nie pojmująca, co się stało, Babcia.
Matka, spostrzegłszy swe dzieci, zebrała resztki sił i przebiegła tuż koło mordy kota, starając się ściągnąć na siebie jego uwagę. Ale stary gracz też spostrzegł, co się święci, ślepia mu rozgorzały i postanowił urządzić sobie przyjemną zabawę. Zamiast jednej myszy spadała mu do paszczy cała ich gromada. Starał się więc tylko nie dopuszczać ich do wyłomu, zabiegał im drogę, spędzał do kupy jak gromadę owiec. Myszki z początku biegały jak szalone wśród liści i głazów, ale rychło straciły siły i zaczęły się skupiać, szukając wzajemnie u siebie pokrzepienia i ratunku. Grom, pioruny, ulewa, straszne skoki kota, jego czerwona paszcza i świecące oczy oszołomiły je zupełnie.
 Zginęliśmy, zginęliśmy...  szeptała Matka.  Chodzcie, niech choć razem!...
Przytulone do siebie czekały na śmierć, już czuły w sobie kły i pazury...
Ale te jakoś nie przychodziły. Kot stał nieporuszony pośrodku pieczary i nasłuchiwał, z pyskiem zwróconym do wyłomu. Tam nagle zaczerniało coś, jak ogromna chmura, a potem rozległo się kocie parsknięcie, głuche uderzenie czegoś ciężkiego o kamień, krzyk... Chmura usunęła się z otworu i na tle oświetlo-
306
nej błyskawicą ściany wyłomu myszy dostrzegły uciekającego kota, a obok dwie wysokie postacie. Długie kije kręciły się w ich ręku jak śmigi wiatraka.
 Uciekajmy!  krzyknęła stara mysz i rychło wszyscy znalezli się w norze, nawet potłuczoną Babcię zdołali tam wciągnąć.
Tymczasem cienie znowu zaczerniały w wyłomie baszty.
 Ach, Olku! Jak ten kot zanieczyścił tu powietrze i jak tu brudno!
 Nie wybredzaj, Bolku! Zawsze lepiej tutaj niż po nocy na deszczu i wietrze. A jeżeli jeszcze uda się nam ogień rozpalić, zobaczysz, że będzie niezgorzej. Patrz, mamy nawet coś w rodzaju kominka. Musiała tu być niegdyś komnata basztowa. Może zamieszkiwała ją jaka księżniczka albo kasztelanka?!... Co? A teraz my!...
 Ależ, Olku, otwór w kominie całkiem zasypany.
 To nic, zawsze tam będzie mały ciąg, który dym trochę zatrzyma. Zrzuć woreczek i skocz po chrust. A ja zobaczę, czy nie zamokły zapałki.
Myszki przysłuchiwały się dziwnym, głuchym, przelewającym się jak cichy grzmot dzwiękom rozmowy i nic nie rozumiały. Wciąż jeszcze ciężko dyszały i drżały z przerażenia, wciąż miały przed oczami widmo kota z ognistymi ślepiami, z białymi kłami i czerwoną paszczą.
 Pewnie jakie nowe koty, tylko jeszcze gorsze, bo chodzą na dwóch nogach!  szepnęła żałośnie Matka.
 Na dwóch nogach ? Hm!...  bąknęła znacząco Babcia.  Zobaczcie, dzieci, co oni robią!
Myszki dawno już miały ochotę to uczynić, ale przeżyty niedawno strach wstrzymywał je. Wreszcie Mądrala posunął się ku otworowi.
 Babciu, Babciu! Czerwone Oczko! Kuleczka! Chodzcie, chodzcie! Zobaczcie, co oni robią... Okropność! To tak razi w oczy, że patrzeć nie mogę!... Coś, co skacze jak kupa wężów, a błyszczy jak kawałek słońca. Ojoj!  zapiszczał nagle, cofając się tak prędko, że aż się zaplątał we własnym ogonie.
Zaciekawione myszki, nie zważając na niego, rzuciły się ku wyjściu.
307
Czarne postacie klęczały przed otworem na wpół zasypanego komina i wtykały w kupę gałęzi i chrustu jakiś jaskrawo połyskujący, wijący się i trzepoczący przedmiot. Przedmiot chwilkę migotał w kupie, jak kocie rozgniewane oko, potem wysunął długi, cienki język, syknął, trzasnął i złotym lśniącym potokiem rozlał się po gałązkach. Zajaśniało czarne wnętrze baszty, poczerwieniały szare głazy, zaiskrzyła się biała pleśń na murach, zabielały twarze tajemniczych stworzeń.
 Babciu, to nie są koty, bo nie mają wąsów...  zauważył roztropnie Czerwone Oczko.  A to, co oni robią, jest istotnie straszne. To błyszczy i syczy jak wąż i pożera drzewo.
 I taki z tego zapach przykry. Już mię głowa boli  skarżył się Mądrala.
 A co więcej robią?  pytam Babka.
 Co robią? Nic nie robią! Zdjęli sobie skórę z pleców i gmerają w niej  odrzekła szybko Chichotka.
 Wcale nie, bo wyjęli jakieś białe kamienie i jedzą je!  zawołał nagle Hajdamajda.
 Jedzą białe kamienie? Co wy mówicie?! Dzieci, dzieci! Przyjrzyjcie się dobrze! Może los ulitował się nad nami?!... Może to są ludzie?! *
 Ludzie?! Co Babcia mówi!
 Ludzie, ludzie, co jedzą smaczne rzeczy!  wrzeszczał Hajdamajda.
 Cicho! Nie krzyczcie tak! Jeszcze nic nie wiadomo. Myszki stuliły posłusznie pyszczki i podebrały ogonki.
 Poczekajcie, dzieci! Posiedzcie tutaj cichutko, a ja tymczasem spróbuję się przekraść po wodę. Ci przybysze są za duzi, żeby mię mogli łatwo złapać. Nie mogę już dłużej wytrzymać, rany mnie bolą i pragnienie zabija... Tylko sprawiajcie się grzecznie. Ach, Boże, gdyby to byli ludzie!  wzdychała Matka wychylając się z otworu.
Ostrożnie, nie spuszczając na chwilę z oczu ciemnych, ruszających się koło ogniska postaci, zsunęła się myszka z muru.
 Mamusiu, Mamuchno! Co ty robisz?! My nie puścimy ciebie... Oni cię zdepczą! My pójdziemy z tobą, Mamuchno!  piszczały żałośnie dzieci.
308
Ale Matka machnęła na nich groznie ogonem i, przezornie ukryta w cieniu gruzów, za plecami przybyszów przemknęła się szczęśliwie do wyłomu i wypadła na chłodny, rzęsisty deszcz. Otworzyła pyszczek łykając chciwie słodką wodę, a tymczasem padające z wierzchu strugi zmywały z pokaleczonego jej ciała kurz, błoto i krew.
 Hej! Bolek, co ty tam robisz?! Przestań gryzć suchą bułkę. Idz zaraz po wodę z imbrykiem. Ugotujemy sobie herbaty, ogrzejemy się, wysuszymy... Będzie bal!... Będzie taka uczta: jedz, pij i popuszczaj pasa!... Zobaczysz!
Dalej, dalej, hej, wokoło!... Nie będziem się smucić!... Dalej, dalej, hej, wesoło! Będziem piosnkę nucić! Raz, dwa! Raz, dwa! Hu, ha!
 huknął wesoło jeden z przybyszów.
 A co ty będziesz robił?
 Ja?... Ja przygotuję tymczasem na tym murku łoże wspaniałe z mokrych gałązek dla dwóch zbłąkanych królewiczów!
 To niby dla nas  roześmiał się Bolek.  Ale doprawdy wolałbym, żeby były suche.
 Będą suche! Wysuszymy, mój kochany, wysuszymy... noc długa... Trzeba się przyzwyczajać! Całe życie chciałbyś pod pierzyną przespać?!
 Nie. Ale i tak już zmokliśmy porządnie.
 A ty, piecuchu, piecuchu!..'. A czy ty wiesz, kto w tym zamku mieszkał? W tym zamku mieszkał Zawisza Czarny, co całymi miesiącami zbroi nie zdejmował i nie znał, co to skarga, co trwoga!
 No, no! Nie gadaj, nie gadaj! Już pójdę po wodę, choć na dworze porządnie ciemno.
 Broń na ramię, nos do góry i marsz!  zakomenderował Olek podnosząc jak karabin swój kij okuty.
Bolek wyciągnął imbryk i bębniąc weń dla dodania sobie odwagi, dał nurka w ciemności.
309
 Strumyk płynie tu na prawo. Czy widziałeś po drodze?  wołał towarzysz idąc za nim.  A ja pójdę tymczasem do lasu!
O mało nie nadepnęli na małą myszkę, która, orzezwiona, z wodą w pyszczku, wracała do swej norki.
W połowie drogi myszka spotkała się z dziećmi, które, spostrzegłszy, że dziwni goście znikli w wyłomie, wysypały się natychmiast z gniazda. Przede wszystkim pobiegły ugasić pragnienie, a potem zaczęły urządzać wesołe harce przed płonącym ogniskiem.
 Cudnie!
 Ciepło! Słońce, ludzkie słońce koło naszego domku!
 Teraz już nigdy nie będzie zimy!
 Ojej, coja tu znalazłam! wołała Chichotka.  Chodzcie prędko, spróbujcie, jakie to słodziutkie!
Bracia pobiegli do niej co żywo.
 A zostawcie też i dla mnie!  piszczał grubym głosem, jak świeża fujarka, Hajdamajda.
Jak zaczęli szarpać, popychać się, tak obalili blaszane pudełeczko, z którego wysypały się białe, twarde jak kamień, skrzące się jak śnieg kawałeczki.
Myszy pierzchnęły na wszystkie strony, przerażone groznym brzękiem i szelestem. ** %
W sam czas, gdyż Bolek już wracał z wodą.
 Co to jest? Sam cukier się wysypał!... Jakiś duch!  krzyknął patrząc podejrzliwie na kołyszące się jeszcze pudełko.
 Śpieszy mu się do naszej herbaty  żartował Olek, chrobocząc w wyłomie narwanymi gałązkami.
Myszki już znowu siedziały cichutko w norze, ciężko dysząc i oblizując mordeczki uwalane słodkim cukrem.
 Ach, dzieci, dzieci!... Co wy robicie?! Aby tylko ich nie spłoszyć  biadała Babcia.  Pójdą sobie i przepadną nasze marzenia!
 Dokąd pójdą? Taki deszcz i ciemno! A zresztą ponieważ przyszli, to już nie pójdą! Bo po co by przychodzili?  rozumował Mądrala.
 Co ty wiesz? A jak oni spotkają kota?  dowodził Kuleczka.
310
 Przecież kot od nich uciekł, a nie oni od kota. Przecież to są ludzie, co wszystko mogą! Wiem to dobrze, bo zjadłam trochę ich cukru. A wy głuptaski jesteście. Nic nie zjedliście!  śmiała się Chichotka.
 A zjedliśmy!
 A nie!
 To powiedzcie, jak smakuje?
 Smakuje jak... młody orzeszek!  pisnął nieśmiało Ziuzik.
Zaczęły się śmiechy i piski.
 Cicho, cicho! Na Boga! Aby tylko ich nie wystraszyć! Pamiętajcie, dzieci  wzdychała Babcia.
Chora Matka nic nie mówiła, tylko żałośnie patrzała na swoje rozigrane mysięta.
 Och, och!  jęczała.  Nic z tego nie będzie, nic! Nie wierzę, aby mogło być nam lepiej... Zginiemy marnie!
 A co oni robią?  spytała Babcia.  Może to nie ludzie?! Chociaż wyglądają zupełnie jak ludzie. Przynieśli słońce na ziemię, ciepło, słodkie potrawy... Wyjrzyjcie! Co oni tam robią?
 Siedzą, Babciu, przed swoim .słońcem i mruczą. Gadają z okrągłym stworzeniem, co wisi nad słońcem i robi taki hałas: bul! bul! bul! przszy... przszszy!... Straszne musi być to zwierzę!
 Ale oni się go wcale nie boją! Zestawili je ze słońca na ziemię i ono zaraz ucichło. Zdjęli z niego czapeczkę, a wtedy taki obłok z niego wyleciał, że wszystko zakrył. A teraz sypią do niego coś... A teraz... Babciu, Babciu!... Co oni robią?... Oni wylewają z niego krew do takich wydrążonych w kamieniach dziur, kładą tam te białe, słodkie kamyki i piją... Kurzy się wszystko jak chmura! Jak szeroko otwierają usta! Ojej!... Całe nasze gniazdo mogliby połknąć... Straszny widok, ale bardzo ciekawy!  opowiadał poważnie Czerwone Oczko.
Wszystkie myszki znowu skupiły się w otworze norki, tak że zatkały go zupełnie swymi ryjkami, nastroszonymi uszkami i błyszczącymi jak paciorki oczkami.
Olek i Bolek siedzieli na ziemi przed ogniem, podwinąwszy
311
nogi po turecku pod siebie, pili herbatę i chrupali suchary.
 Czy ty, Olku, naprawdę wiesz, że tu mieszkał Zawisza Czarny?...
 Hm!... Może i mieszkał... Mury takie czarne, to może i mieszkał.
 5!... Wstydz się tak odpowiadać koledze!
 Mój kochany, mnie się tak spać chce, że nie mam wcale ochoty odpowiadać.
 Więc ty będziesz spał? Nie spodziewałem się!
 A to dlaczego? Więc ty nie masz tego zamiaru?
 Ja?... Chyba nie!...
 Gadasz głupstwa!... Z jakiej racji!... Gałązki podeschły... Wyśpimy się, aż miło...
Bolek gwizdnął z cicha.
 Nie wiem. Bo to widzisz... w zamkach bywa rozmaicie... Proponuję, żebyśmy ustanowili straż.
 Ani myślę! Nie ma po co! Nie wypoczniemy należycie. A jutro wstać musimy o świcie. Czeka nas droga daleka!...
 Jak sobie chcesz, ale ja nie usnę...
 Nie dziwacz! Zdejm buty, włóż suche zapasowe skarpetki i zapasową koszulę, a zdjęte rozłóż przed ogniem, żeby wyschły. Tak, ot, jak ja. Jutro znowu może być słota! Jak to dobrze, że jesteśmy pod dachem!
Bolek patrzał na rozbierającego się Olka, ale nie ruszał się. Wyjął natomiast ze swego worka mały rewolwer i położył go koło siebie.
 Więc stanowczo stróżujesz? Chłopak kiwnął głową.
 W takim razie... niech cię gęś kopnie! Obudz mię o północy. Oto zegarek!...
Obrażony Bolek ani się ruszył. Olek położył zegarek na bla-szance od cukru i otuliwszy się w płaszcz, zagrzebał się w gałęziach.
Za chwilę już chrapał.
Bolek dorzucił chrustu na ogień i wytrzeszczył oczy. Było mu jakoś nieswojo. Nasłuchiwał, co się za nim dzieje w wyłomie muru, gdzie dziki wiatr szeleścił zmokłymi liśćmi. Starał się
312
uchwycić i rozpoznać ponure głosy, wygrywane szarugą na zrębach i głazach ruin. To wydawało mu się, że się tam ktoś śmieje, to, że idzie wprost ku niemu ciężkimi krokami... Jęczą, osypują się kamienie, wtem nagle zatrzymuje się wszystko tuż u wejścia, zamiera... Ktoś tam stoi!...
Bolek boi się obejrzeć za siebie, ściska rewolwer, ściska zęby... Czeka. Nagle ktoś sapnął jak koń, westchnął jak miech  i znowu słychać tylko szelest szarpanych przez wichurę krzewów. Zamarłe na chwilę serce Bolka zabiło spokojniej. Za to do głowy zaczęły mu przychodzić rozmaite głupie myśli. Wspominał wszystkie bajki o strachach i dziwolągach, jakie słyszał w swym życiu.
...Białe mary w całunach, z białymi jak wapno twarzami, z czarnymi oczodołami, suną ku niemu na blaskach miesiąca... Po czarnym polu toczy się głowa ucięta, wywracając ogromnymi jak koła młyńskie oczami... Pełznie, ziejąc ogniem, obrzydliwe smoczysko... Leci na łopacie czarownica chuda jak osa, z wężowymi włosami, z krogulczymi szponami, z oczami gorejącymi jak błędne ogniki... Wielki, miedziany olbrzym z głową ukrytą w chmurach zbliża się ku niemu... Ziemia ugina się i drży pod nim... Wszystko miażdży on swymi żelaznymi butami... Idzie jak grzmot, mruczy jak piorun... A on, Bolek, leży bezwładny, nie może się ani ruszyć, ani oczu otworzyć... Zginie, zginie za ma-luchną chwilkę jak ruda mysz!...
Tuż nad głową rozlega się brzęk niesłychany, jakby kto rzucił na bruk tysiąc mieczów.
Z niezmiernym wysiłkiem Bolek podnosi senne powieki. Co się stało? Gdzie on jest?!... Istotnie, leży na twardej ziemi wśród strasznych ciemności, ledwie rozświetlonych krwawym blaskiem niezrozumiałej jasności. Z jednej strony chyli się nad nim białe widmo z obwisłymi rękami, z drugiej podryguje but... Lśniąca paszczęka wystaje ze zmroku, a obok coś cyka i brzęczy pełzając po ziemi... Nie, on nie ruszy się za żadne skarby na świecie!... Słucha, zlodowaciały, przypatruje się bacznie wystraszonymi oczami... Widzi, jak czarna, kosmata łapa ciągnie zegarek... Tego tylko brakowało!... Złodziej!...
Zrywa się, wyciąga rękę, naciska cyngiel. Błysk, dym... Złowrogi huk tysiącznym echem rozbrzmiewa w ruinach.
313
 Co się stało? Co się stało?  krzyczy zrywając się Olek.
 Złodziej!... Napad...  odpowiada drżącym głosem Bolek.
 EL. Zdawało ci się!... Co by tu robił złodziej?
 Doprawdy. Zabiłem...
Olek szybko dorzucił chrustu na przygasły ogień i rozdmuchał go. Jasne, wesołe światło oblało zupełnie pustą pieczarę.
 A co, nie mówiłem ci!... Nikogo nie ma! Usnąłeś i przyśniło ci się.
 Ależ nie! Widziałem na własne oczy! Jeśli nie złodziej, to... to...
 Duch!  rozśmiał się Olek.
 Nie śmiej się!... Widzisz, nie ma zegarka. Puszka z cukrem znowu wywrócona, koszula ściągnięta, but obalony...
 To wszystko sami mogliśmy zrobić teraz w tym zamęcie, w ciemnościach!
 Nigdy nie uwierzę. Sam na własne oczy widziałem czarną, kosmatą łapę ciągnącą w ciemnościach zegarek.
Olek zamyślił się.
 Wiesz co: uciekajmy stąd! Tu coś złego!  doradzał Bolek.
 O, co to, to nie! Noc, ciemno, mokro!... Dokąd pójdziemy?... Będziemy krążyć bez ładu i składu po lesie!... Lepiej połóż się spać, a ja posiedzę!
 Posiedzisz?
 Posiedzę, posiedzę!  mruknął Olek niechętnie.
 Ale posiedz koło mnie! Zawsze przyjemniej!...
 Dobrze, dobrze! Kładz się!  nalegał Olek.
Znowu nastała cisza. Znużony Bolek, znalazłszy się w ciepłych gałązkach, pod ciepłym płaszczem, usnął jak kamień. Olek poprawił ogień, poustawiał rzeczy na miejscu, porozwieszał znowu na patyczkach zrzucone koszule i wyszedł na dwór za wyłom.
Deszcz ustał, wiatr ucichł i zimna, słotna mgła unosiła się jak dym z wilgotnej ziemi. Czuby drzew ledwie czerniały ponad nią na tle nieba, oczyszczającego się z chmur i połyskującego tu i ówdzie gwiazdami.
314
 Będzie jutro pogoda! Trzeba się jeszcze zdrzemnąć. Usnął nareszcie ten uparty dzieciuch!"  pomyślał przyjaznie Olek o towarzyszu.
Odszukał koło niego wolne miejsce na gałęziach, owinął się w płaszcz i usnął niebawem.
Ogień przygasał i ciszy nie naruszał nawet trzask palących się gałęzi.
 Babciu, co to było?  pisnęła cichutko Chichotka.
 Piorun był. Ludzki piorun! A wszystko przez wasze figle!
 Ja bo tylko brałem białe, słodkie kamyki!  tłumaczył się Hajdamajda.
 Ja też chciałem coś znalezć. I wiesz co: trafiłem na bardzo ciekawą rzecz... Trafiłem na nogę człowieka. Ci ludzie odczepiają sobie nogi na noc. Dobrze bym wszystko poznał i nawet dla nas bym coś takiego zrobił, gdyby nie huk piorunu. Warto by się nauczyć odczepiać sobie nogi i posyłać po wodę oraz jedzenie, a samemu zostawać w norze! Co ? Nieprawda, Babciu ? rozwodził się Mądrala.
 Ale wszystko było tak dobrze. Nikt się nie ruszał... Skąd i dlaczego piorun?  rozważał Czerwone Oczko.
 Pewnie, że to na mnie  wtrącił nieśmiało Ziuzik.  Bo kiedy Kuleczka pomagał Matce obalać blaszankę ze słodkimi kamykami, to z wierzchu spadło coś, co tak zasyczało jak wąż: AC:-AC:!... AC:-AC:!... Więc bałem się, żeby Matki nie ukąsiło, i chwyciłem je za ogonek. Pociągnąłem, a tu jak huknie, jak gwizdnie obok...
 Nie, ja już tam nie pójdę  mruknął Hajdamajda.
 Dlaczego? Jak się uciszy, znowu można... To niezmiernie ciekawe, co ci ludzie mają. A ponieważ oni tu zamieszkali, musimy ich dobrze poznać  dowodził Mądrala.
 Ach, dzieci, dzieci! Wciąż tylko myślicie o psotach! Zobaczycie, że nic dobrego z tego nie będzie  biadała Babcia.
 Jednak muszę iść, gdyż nic a nic nie zdążyłam zabrać  wzdychała Maik?.
 Dobrze, idz! I wez nawet dzieci do pomocy, bo niedługo
315
już rozdnieje. Niech każdy niesie, co mu Matka da, ale żadnych figlów! Słyszeliście?!
 Słyszeliśmy!  pisnęły radośnie myszki.
Ostrożnie sznurem zbiegły za Matką po nierównościach muru na sam dół. Z początku zachowywały się dobrze. Wspólnymi siłami pomogły Matce obalić blaszankę ze słodkimi kamykami, ale rychło znudziło im się nosić ciężkie kamyczki i rozmaite pożywne okruszki do norki. Najadłszy się, rozbiegli się w rozmaite strony. Z Matką został tylko wierny, rozsądny Czerwone Oczko.
Pierwszy odłączył się Mądrala. On skierował się do ludzkie-go^słońca, które, zmalałe i pomierzchłe, przysypane popielatym prochem, ledwie migotało. Mały filozof podchodził do niego to z tej, to z owej strony, dmuchał, trącał łapką popiół i przygasłe węgielki, wreszcie usiadł na brzegu ogniska i rozkoszując się ciepłem, przyglądał się i dumał. Hajdamajda poszedł szukać owej nogi, którą można posłać po jedzenie, a samemu zostać w domu.
Ziuzik, Kuleczka i Chichotka z początku bardzo z daleka i z wielkim strachem przyglądały się rozwieszonej koszuli, ale powoli ośmieliły się.
 To musi być chyba śnieg, bo się nie rusza!  zauważyła Chichotka.
 Ale gdzie zaś! To druga skóra człowieka! Nie widziałaś, jak ściągnął ją z siebie?!
 To dopiero!... Więc on nie tylko nogi sobie odejmuje, lecz cały może się rozłożyć. Widzicie, tam na gałązkach widać tylko głowy, a ich nie ma!
 A może oni już sobie poszli?  spytał nieśmiało Ziuzik.
 Ale, co znowu! Nie słyszysz, jak sapią?! Głośniej niż kot!  pisnęła Chichotka.
 To nie oni, to ten zimny, okrągły wąż!... Słyszycie, jak woła: cyk-cyk!...  tłumaczył im Kuleczka.
 Jakie to ciekawe i pewnie bardzo smaczne do jedzenia! Wiecie co, pójdziemy, powąchamy...
 Iw dodatku przekonamy się, co z tych ludzi zostało, bo jeżeli tylko głowy, to trochę za mało  wtrącił Ziuzik.
316
 A wtedy A> zrobimy?
  A>?... Powiemy Babci!... Trzeba sobie pomagać!... Wzięli się za ogonki i poszli ostrożnie w stronę śpiących
podróżników.
 Co za hałas!  szeptali przysłuchując się głośnym oddechom oraz sennemu mamrotaniu Bolka.
Ale rychło,, ośmieleni ogólnym spokojem i pożerani ciekawością, zbliżyli się do głów chłopaków zakrytych płaszczami po szyję. Obwąchali im uszy, policzki, podbródki, potargali włosy. Najwięcej jednak zdziwienia wzbudzały w nich wpół-otwarte usta śpiących. Wybiegał stamtąd ciepły huragan i szelest podobny do podmuchów burzy.
 To nic! To nic! !C:-AC: > wiele ciekawsze! Ono tu gdzieś jest, słyszę go! Trzeba poszukać!  dowodził Ziuzik.
Puścili się na poszukiwanie między ogromnymi wzgórkami i fałdami ciemnych płaszczów. Chichotka jednak wolała trzymać się bliżej głowy. Wydobywający się z ust szelest ogromnie ją bawił. Usiadła na gałązce tuż nad głową Bolka i zwieszonym ogonkiem łaskotała go po nosie. Kuleczka bobrował już pod płaszczem i coraz bliżej, coraz wyrazniej słyszał upragnione cyk-cyk. Wtem Mądrala, który, zadumany, nie spostrzegł, że od rozgrzebanego przezeń zarzewia zajęła się gałązka, na której siedział, wrzasnął wniebogłosy, podsmalony z dołu. Przerażona Chichotka drgnęła i spadła grzbietem wprost na zamknięte oczy Bolka. Przebierając rozpaczliwie nóżkami i odpychając się ogonkiem starała się odzyskać straconą równowagę i uciec co prędzej z niebezpiecznego miejsca.
 Ratujcie! Duszą mię! Smoki... duszą mię!  wrzeszczał przestraszony Bolek siadając na posłaniu. Szczęście, że nie miał rewolweru, bo znowu by strzelał.
 Co takiego?! Uspokój się!  wstrzymywał go Olek zapalając zapałkę.
 Węże!... Jadowite węże!... Latają mi po żołądku!...  krzyczał chłopak szczękając zębami.
Zrzucił płaszcz i w skarpetkach wyskoczył na środek pieczary. Uspokoił się jednak niezadługo, gdyż Kuleczka zdążył
317
wyskoczyć spod jego kamizelki i pocwałować co sił z braćmi do nory.
 Po coś ty mnie tu zaprowadził?! Co to za pomysł! Nocować w ruinach... w starym, obrzydłym zamczysku... Ojej!... Ojej!... Pewnie jestem już ukąszony przez tę żmiję okularnika i umrę za chwilę. Och, ja nieszczęśliwy!... Po co wybrałem się w tę podróż!... W nieszczęśliwą godzinę wyruszyliśmy... Oj, oj!... już czuję boleści!... Już mnie chwyta kurcz śmiertelny! Umrę tu samotnie!... Nie zobaczę ani mamusi, ani tatusia, ani nikogo ze swoich!... Samotny zgon!  biadał Bolek podskakując na miejscu.
Olek tymczasem spokojnie rozpalał ogień.
 Gdzie cię ugryzł?! Nic nie widziałem!
 On już uciekł... Był na pewno! Prześliznął mi się po twarzy, a potem owinął koło całego ciała... Patrz, patrz: on się ukrył w tym bucie!... Widzisz, jak się rusza, jak tam rechocze?!... Ojej! Nie podchodz blisko! Lepiej strzel!
Istotnie, but drżał, ruszał się i coś w nim chrobotało zawzięcie.
Olek wziął go ostrożnie dwoma patykami i nachylił koło ognia. Z cholewy wytoczyła się natychmiast szara myszka i wystraszona, oślepiona blaskiem stosu, popełzła między gruzy.
Był to Hajdamajda.
 Taki smok! Taki wąż!...  rozśmiał się Olek.
 Śmiejesz się!... A ja nie chcę, za nic się nie zgadzam! Zaraz wracam do domu!... To był wąż, okropne wężysko! Opasał mię w pół ciała ze dwa razy!... Jeżeli mię kochasz, chodzmy stąd! Jeżeli mi dobrze życzysz!
 Więc nie pójdziemy już na Babią Górę?  spytał smutnie Olek.
 Nie, nie! Mam tego dość!...
Olek spojrzał na towarzysza i wzruszył ramionami. Nie tracił nadziei, że uda mu się jeszcze go namówić w drodze, gdy go pierwszy strach ominie. A ponieważ już świtało, więc nic nie mówiąc zaczął układać do worków porozrzucane rzeczy.
Gdy Wyszli z baszty, cudny świt rumienił już białe mgły, spływające na dół po stokach góry. Wynurzały się z nich wszędzie koralowe od zorzy pnie sosen, ciężkie, zielone korony iglaste,
318
osędziałe od perłowej rosy, kędzierzawe brzozy, leszczyny, buki, dęby i jawory; wszystko świeże, lśniące, wykąpane we wczorajszym dżdżu. Zamczysko rubinowe, ze złotymi u szczytu gzymsami, wypływało coraz wyżej i wyżej w bladych błękitach. Ogromne, wykruszone w ścianach jego okna i wyłomy patrzyły dumnie na dalekie wioski, przeświecające spod białych na dolinie oparów, na wstęgę rzeki przebłyskującą srebrzysto.
Myszki z żalem śledziły za odchodzącymi.
 Poszli i już nie wrócą!
 Biada nam!  szepnęła Babka.
 Mówiłam, że zginiemy!...  jęknęła Matka.
 W takim razie... Idzmy za nimi!... Co nas tu trzyma?... Przecie nie ten głód, co nam co rok w zimie dokuczał?! Przecie nie to zimno, co nas prawie zabija?! Przecież nie kot, nie wąż?!... Nie strugi wody, zalewającej w nawałnicę basztę?... Nie pioruny, od których drżą i pękają ściany?... Mamy teraz trochę pożywienia, zabierzemy zapasy na drogę. Znamy teraz zapach ludzi. Pójdziemy ich śladami. Na lepsze, na szczęśliwsze życie!... To są istoty potężne jak bogi!... Byli tu tak krótko, a nauczyliśmy się od nich tak wiele!  dowodził gorąco Czerwone Oczko.
Wszyscy słuchali w milczeniu.
 Stara już jestem, nie dojdę!...  szepnęła Babcia.
 My cię, Babusiu, za ogonek pociągniemy, za łapki poprowadzimy !
 Żal mi naszego domu, gdzie tak szczęśliwie mieszkałam z waszym ojcem, dopóki żył!...  szepnęła Matka.
 I nam żal, Mamusiu, ale tutaj zginiemy!...  piszczały dzieci, którym bardzo się podobał projekt wędrówki.
 Ja idę!  wołał Hajdamajda posuwając się śmiało do wyjścia. Ale natychmiast cofnął się z wielkim strachem. Spoza krawędzi wyłomu na złotym tle nieba wysuwała się ciemna, wąsata głowa z okrągłymi, zielonymi ślepiami.
 Jest!... jęknęła Matka.
Kot obwiódł badawczym wzrokiem puste wnętrze baszty i wsunął się tam cichymi krokami. Z miną zwycięzcy obwąchał gałęzie pościeli, porzucone na ziemi okruszynki, pobawił się łapką kawałkiem zostawionego papieru. Po czym poszedł wzdłuż ścian,
319
węsząc i miaucząc z cicha. Widoczne było, że zamierza osiedlić się tu na stałe, że bierze basztę w swoje posiadanie. Zmartwiałe myszki śledziły go zmętniałymi oczami.
Wtem Mądrala drgnął radośnie. Kot zatrzymał się przed wygasłym, powleczonym popiołem ogniskiem. Nachylił łeb, wygiął grzbiet, przyjemnie połechtany ciepłem, i parsknął z zadowoleniem. Rozdmuchnięty popiół i iskry wysoko buchnęły w powietrze. Kilka z nich upadło na różowy nos kota, na delikatny puszek jego uszu i ugryzło go boleśnie. Przerażony zwierz podskoczył do góry, jota w jotę jak Mądrala, i upadł łapkami na żarzące węgle. Ledwie się jednak ich dotknął, podskoczył jeszcze wyżej i z żałosnym miauczeniem uczepił się pazurami wystających nad ogniem głazów... Ale i te były mocno nagrzane, więc rychło je puścił i spadł znowu w sam środek rozdmuchanego jego ruchami zarzewia. Zakotłowało się w tym miejscu; obłok popiołu i węgli wyleciał w górę, a spośród nich wyskoczył dymiący się, opalony kot i pomknął, ile sił starczyło, do wyłomu. Wkrótce zniknął w zaroślach, pozostawiając jeno w powietrzu przykry swąd spalonego futra...
 A co? To jeszcze gorzej niż ja!  wołał wesoło Mądrala.
Nie tracąc czasu myszki zabrały każda w pyszczek po okru-szynce jedzenia, wzięły sędziwą Babcię i chorą Mamusię między siebie i ruszyły w szeroki świat, na doliny wyzłocone słońcem...

Kornel Makuszyński
60. Bajka o królewnie Marysi, o czarnym łabędziu i o lodowej górze
Nie pamiętam dobrze, ile to lat temu, może tysiąc, a może i dwa. Pamiętam tylko, że byłem jeszcze wtedy małym chłopcem, kiedy mi się to wszystko zdarzyło, co wam, dzieci słodkie, opowiem.
Tuż zaraz za granicami Polski, gdzie panował wtedy wielki i sławny król Ćwieczek i królowa Kalina, było potężne królestwo Srebrnego Szczytu. Nazywało się ono tak dlatego, gdyż w samym jego środku wznosiła się niezmierna góra lodowa, tak wysoka, że z ziemi szczytu jej nie można było dojrzeć. Widać było tylko srebrny blask. Słońce nie mogło jej stopić, a ludzie opowiadali, że w tym miejscu w niebie, w którym ta góra dotykała niebiosów, było bardzo zimno. Gwiazdy, co ponad nią świeciły, były aż niebieskie od mrozu wielkiego i wyraznie widać było z ziemi, jak się
trzęsą z zimna.
W państwie Srebrnego Szczytu panował potężny król Patyk III, który miał żonę, z domu pannę Słoiczek, a na imię jej Tasiemka. Mieli oni córkę śliczną, którą nazywali Marysią.
Wielki król Patyk III był niezmiernie bogaty i słynny był na cały świat. Świat był wtedy bardzo mały, bo jeszcze nie był wyrósł i można go było na kulawym koniu przejechać we dwa dni, od końca do końca. Ale co prawda, to prawda, że król ten był słynny na cały świat. Bogactwa jego po tym można było poznać najlepiej, że codziennie na śniadanie zjadał siedem pieczonych prosiąt, nadziewanych konfiturami i czosnkiem, na obiad jadł sto dziewięćdziesiąt potraw i wypijał dwanaście beczek soku z kwaszonych ogórków, a na wieczerzę zjadał już za to bardzo mało, bo tylko cztery cielęta.
Chociaż to był król potężny i wielki, jednak lubił się cza-
21  Księga bajek, t. II
321

sem pośmiać wesoło. Ale że był z natury smutnego serca, więc ile razy chciał się śmiać, lokaje łaskotali go w podeszwy przez dwie godziny. Rządził bardzo sprawiedliwie, a kiedy się dowiedział, że jego poddanym zle się dzieje, tak się zmartwił, że płakał przez siedem dni i siedem nocy. Wtedy rycerze i hrabiowie przytoczyli wielką beczkę i łapali w nią gorzkie i słone łzy wielkiego króla. Z łez tych potem kucharz zrobił wyborny ocet, który został nazwany octem króla Patyka.
Królowa miała również bardzo dobre serce i wciąż robiła na drutach pończochy, całe życie. Ale wielkie ją ścigało nieszczęście. Ponieważ lepiej władała lewą ręką niż prawą, więc wszystkie pończochy robiła tylko na lewą nogę. I z tego powodu była niepocieszona i posiwiała ze zmartwienia, i tak schudła, że się król Patyk raz jeden srodze pomylił. Chciał bowiem spróbować siły i uderzyć kopią w ścianę zamku. Ujrzał, że coś długiego stoi koło ściany, więc porwał królową, myśląc, że to kopia, i uderzył nią w mur. Z trudem wyjmowali potem rycerze królową, która głową przebiła ścianę i bardzo krzyczała już w środku pałacu.
Dobrzy to byli ludzie, oboje sprawiedliwi i miłosierni. Oboje też kochali niezmiernie córkę swoją, królewnę Marysieńkę. Miała ona dziesięć lat i taka była śliczna, że pszczoły siadały na jej złotej główce, myśląc, że to cudowny kwiat, kwiaty zaś nazywały ją siostrą, a zdumione słońce zawsze zatrzymywało się w drodze, kiedy ją spotkało. Gdzie się tylko ruszyła, tam za nią leciał rój motyli. Kiedy szła przez las, ptaki śpiewały tak cudownie, jak o wschodzie słońca. Wieczorem zaś, kiedy królewna Marysieńka stanęła nad brzegiem wody, wtedy do jej stóp przybiegała fala i całowała jej nogi, wszystkie zaś ryby, w wodzie mieszkające, podpływały ku niej i wyrzucały się w górę, ponad wodę, żeby ją tylko ujrzeć.
Król ojciec i królowa matka byli bardzo dumni, że mają taką cudownie piękną córkę. Chełpili się też nią, gdzie mogli. Raz na rok zaś, na jej urodziny, zapraszali gości z siedmiu królestw i wydawali wielką ucztę. Jedli i pili wszyscy przez dwa dni, a trzeciego dnia wszyscy goście szli oglądać królewnę. Wtedy siedziała ona przez cały dzień pod szklanym kloszem, na złotym krzesełku,
aby się jej nikt nie mógł dotknąć. Bardzo wtedy była dumna i patrzyła z góry na wszystkich. Ponieważ była córką jednego z najbogatszych władców na ziemi, miała aż trzy pary pantofelków: czerwone, białe i złote. Na ten dzień wdziewała złote. Miała na sobie również złocistą sukienkę, tak misternej roboty, że ją można było schować w pudełeczku, zrobionym z orzecha. Wtedy, w tej złocistej sukience i w złotych pantofelkach, podobna była do słonecznego promienia. Zachwycali się też nią wszyscy niezmiernie i z wielkiej radości, że król Patyk ma taką cudownie piękną córkę, goście znowu potem pili i jedli przez dwa dni.
Cóż z tego wszystkiego? Cóż z tego, kiedy w całym królestwie wielkiego tego króla nie było człpwieka z gorszym sercem nizli właśnie królewna Marysia. Opowiadali nawet niektórzy, że ta cudowna dziewczynka wcale nie miała serca. Zamiast niego  powiadano  miała błyszczący, zimny kamyczek, mający tylko kształt serca. Dziewczynka ta śliczna, ta złocista królewna, nigdy się nad nikim nie ulitowała, nie pożałowała nigdy nikogo, nigdy nad nikim nie zapłakała. Lecz, o zgrozo! Nie kochała ona nikogo: ani człowieka, ani gwiazdy, ani ptaka, ani muszki.
Patrzyła naokoło siebie zimnymi oczyma i nigdy się nawet nie uśmiechnęła. Raz, kiedy się bardzo czegoś rozgniewała, spojrzała na rozkwitłą różę i róża w tej chwili zwiędła. Okropnie się tym martwili starzy królestwo: potężny Patyk III i dobra, a chuda królowa Tasiemka, z domu Słoiczek. Nie wiedzieli, co na to poradzić, ażeby zmiękczyć złe serce prześlicznej swojej córki. Nie przyszła nigdy, aby się z nimi popieścić lub ucałować serdecznie. Nie zapytała ich o zdrowie. Nie wiedziała, co się z nimi dzieje. Ciągle była na swoich pokojach, których miała trzysta sześćdziesiąt pięć, albo się kazała nosić w złotej lektyce. Czasem chodziła po ogrodzie i z wielkim gniewem ścinała korony kwiatów. A one wszystkie kochały ją za to, że była tak śliczna. Nie wiedziały, że serce ma złe i kamienne.
Kiedy biedny żebrak przyszedł pod bramę pałacu i usiadł zmęczony, bo z głodu dalej iść nie mógł, królewna Marysieńka poszczuła na niego psy. Wtedy on, płacząc, uciekł i opowiedział to ludziom, którzy łamali ręce z rozpaczy.
323
A jednego dnia przyszła do ojca, potężnego króla Patyka, i rzekła:
 Panie ojcze! Chcę mieć małego Murzyna. Każ, by mi go przyprowadzili.
 Na co ci Murzyna? [sic!]  spytał król.
 Bo chcę, aby nosił za mną ogon sukni!
Zafrasował się król, bo wiedział, że Murzyn to jest czarny człowiek, ale nie wiedział, gdzie tacy ludzie mieszkają. Rzekł tedy:
 Królewno najmilsza! W moim państwie nie ma Murzynów. Pewnie mieszkają oni w środku ziemi, a tam się nikt pójść nie odważy.
 A ja chcę Murzyna!  zawołała królewna i tupnęła nóżką.
 Skądżeż ja ci go wezmę?
 Chcę Murzyna! I będę go miała!
 Postaraj się sama o niego  rzekł król.
Królewna Marysia zmarszczyła czoło i poszła do swoich pokojów. Namyślała się tam bardzo długo. Potem kazała paziom przyprowadzić sobie małego chłopca, który ma czarne włosy i białe zęby. Kiedy jej takiego przyprowadzili, obejrzała go i rzekła:
 Zrobię z ciebie Murzyna!
Chłopiec w płacz i błagać ją począł serdecznie:
 Królewno najjaśniejsza! Jestem sierota! Nie krzywdz mnie i nie czyń ze mnie Murzyna, bo mnie do nieba nie wpuszczą.
 Cicho bądz!  krzyknęła królewna.  Zawołać mi tu kucharza.
Przyszedł kucharz, cały krwią obryzgany, czerwony na gębie i pijany, bo kucharz nie je nigdy tego, co ugotuje, ale pije zawsze to, czego nie zgotował.
Upadł na kolana przed królewną i pyta:
 Czy mam zarżnąć tego chłopca?
 Nie!  rzekła królewna.  Masz z niego zrobić Murzyna.
 A co to takiego Murzyn?
 Murzyn to jest czarny człowiek. Wezmij go na rożen i tak długo smal na ogniu, aż się przypali i będzie czarny.
324
Chłopiec biedny zaczął tak bardzo płakać, że się serce krajało. Nawet straszny kucharz się wzruszył, a królewna nie wzruszyła się zupełnie.
 Ratuj mnie, mateńko moja!  wołał chłopak.
 Ach, jak nieznośnie krzyczy!  rzekła królewna.  Bierz go na rożen, kucharzu!
 Nie ma co, chodz sieroto!  mruknął kucharz, wziął chłopca pod pachę i niesie do kuchni. Chłopiec był ledwie żywy z rozpaczy i ze strachu.
 Zmiłuj się, jaśnie wielmożny kucharzu!  płakał i prosił.  Zmiłuj się nad nieszczęśliwym!
Kucharz był dobry człowiek, choć pijaczyna, i koło serca miał łaskotki. Więc mu się żal zrobiło chłopaka. Postawił go na nogi w kuchni i powiada:
 Jak się nazywasz, biedaku?
 Janek  odpowiada chłopiec.
 Jan w Oleju czy Jan Kapistran?
 Jan Kapistran!
 Boże drogi, to tak jak ja!  woła kucharz.  Jakże ja ciebie mogę na wolnym ogniu przypiekać?
 O, nie czyń tego, panie kucharzu, nie czyń tego!
 A jak mi potem głowę zetną? To co? A ja jestem taki mądry, że aż strach! Szkoda takiej głowy! Ale pomyślę nad tym, jak by i tobie pomóc, i sobie nie zaszkodzić!
 Oj, pomyśl, pomyśl, jaśnie wielmożny panie hrabio.
 Jak powiadasz? Panie hrabio? Wiesz, że ty mi się bardzo podobasz! Czekaj, Janku Kapistranku! Mam myśl. Wezmiemy cielę, osmalimy je na ogniu, a ja powiem, że to ty! A co, mądrze wymyśliłem?
 Oj, nie bardzo, dostojny panie! Przecież królewna pozna, że to nie ja. Przecież cielę ma cztery nogi!
 A ty ile masz?
 Dwie!  3 mówi Janek.
 Prawda, zapomniałem! Nie ma co, biedaku, chodz na rożen! Hej, kuchciki, przygotować wielki ogień!
Janek upadł mu do nóg i powiada:
325
 Potężny panie kucharzu, a może ja co poradzę? A może byście mnie całego wysmarowali czekoladą?
Kucharz w śmiech i powiada:
 Aleś ty mądry! To tylko dlatego, że się zwiesz Jan Kapis-tran, tak jak ja!
Wysmarował Janka czekoladą, że aż strach. Prowadzi go potem do królewny, a ona w ręce klaszcze z radości.
 Jaki śliczny Murzyn. Pamiętaj, kucharzu, abyś go co dnia rano tak przypiekał, aby koloru nie stracił.
 Dobrze, królewno!  mówi kucharz, a do Janka szepnął:
 Pamiętaj, żebyś wieczorem oblizał z siebie czekoladę, rano cię znowu wysmaruję.
Nosił tedy czekoladowy Janek ogon za królewną i tylko tę miał przykrość, że wszystkie muchy na nim siadały. Przez mądrość Janka i dobre serce kucharza złość królewny na nic się obróciła, ale z innymi było gorzej. Ujrzała raz bowiem królewna Marysia, że małej dziewczynce, która jej usługiwała, łzy płyną po twarzy. Starszy lokaj bardzo ją pobił za to, że uciekła przed pieskiem królewny, który ją chciał ukąsić.
 Co to jest takiego, co tak błyszczy?  zapytała królewna, ujrzawszy łzy.
 To są łzy!  odrzekła dziewczynka.
 A skąd one się toczą?
 Z serca.
 Kłamiesz! Ja widzę, że z oczu. Ale one bardzo są ładne i ja muszę mieć ich cały sznurek, jak paciorki.
Kazała więc codziennie bić dziewczynkę i zbierać jej łzy na jedwabny sznurek. Azy były coraz większe i coraz piękniejsze. Lecz kiedy miała ich już wiele, jak paciorki, włożywszy je na szyję, krzyknęła królewna.
 Precz z tym  krzyknęła  to mnie bardzo piecze! Rozerwała sznurek i łzy potoczyły się po marmurowej posadzce.
Wtedy zjawiły się, nie wiadomo skąd, białe, cudne gołębie, szybko zabrały je z ziemi i poleciały. A to byli aniołowie, których Bóg posłał, bo łzy sieroty są święte i muszą być schowane, jak drogie perły, w skarbcu niebieskim.
326
Ale królewna Marysia tego nie wiedziała. Wciąż komuś czyniła krzywdę i kogoś dręczyła. Martwił się król Patyk III, martwiła się bardzo królowa Tasiemka, z domu Słoiczek. Postanowili więc wydać za mąż królewnę Marysię, myśląc, że się potem poprawi. Ogłosili więc we wszystkich królestwach, że pragną znalezć męża dla córki i że jej dają w posagu dwa dukaty, wiele strojów, tysiąc pończoch na lewą nogę, flaszkę octu z łez królewskich i pięć słojów konfitur. Były to na owe czasy ogromne bogactwa.
Królewna Marysieńka tak słynęła na cały świat ze swojej piękności, że nawet bez tych bogactw każdy ją pragnął mieć za żonę. Zjechali się więc królewicze i książęta, i grafowie z całej ziemi. Bardzo się cieszyli z tego starzy królestwo i czekali, kogo królewna wybierze sobie na męża.
Przyjechał najpierw potężny król Drągal, taki wysoki, że wysokiej sosny używał zamiast laski. Ponieważ nie mógł się zmieścić w bramie, więc musiano wybijać wielką dziurę w murze. Król Drągal wlazł wprawdzie przez nią, ale nie mógł podnieść głowy, bo byłby zburzył cały zamek. W czasie więc swojej bytności na zamku króla Patyka leżał na podłodze wzdłuż trzydziestu pokoi, a nogi trzymał na dworze. Bardzo on się nie podobał królewnie. Z rozpaczy więc i z wielkiego smutku zjadł niechcący ośmiu lokajów i odszedł do swego królestwa. Po drodze zaś tak wzdychał, że z tego wzdychania zerwał się wielki wichr i zrywał dachy z domów.
Przyjechał potem syn polskiego króla Ćwieczka, śliczny i dzielny królewicz Gwozdzik. Za niego byłaby królewna Marysieńka wyszła chętnie, bo był śliczny i miał niebieskie oczy, ale on rzekł do jej ojca:
 Panie dobrodzieju, królu Patyku! Twoja córka jest prześliczna, ale ma złe serce, bo się ani razu nie uśmiechnęła. A ja jestem polski królewicz i szlachetne serce cenię więcej nizli bogactwa!
Powiedział tak i pojechał.
Królewna Marysia strasznie się rozgniewała i z wielkiej złości wyrzuciła kijem z gniazda młode, biedne jaskółki, które piszczały cichutko nad oknem.
327
Przyjechał potem dziki król Haładrała, władca Arabów. Miał śliczne zęby, którymi ciągle zgrzytał, kiedy się chciał śmiać. Królewna Marysia podobała mu się bardzo i już-już chciał się z nią ożenić. Ale na niczym się skończyło. Przyjechał on na ślicznym koniu, którego co dnia w stajni odwiedzał, bo lubił z nim rozmawiać. Patrzy jednego dnia, patrzy, i aż krzyknął! Oto królewna zaszła do stajni i wielką szpilką kłuje w szyję jego konia, który ludzkim głosem płacze z bólu.
 Ha!  krzyknął po arabsku król Haładrała, wskoczył na konia i pojechał.
Przyjechało jeszcze stu innych i wszyscy, poznawszy, że królewna, choć taka śliczna, ma złe serce, uciekli. Uciekł tak cesarz chiński Her-Ba-Ta, litewski król Jąkałło i brat jego, Bajzen-Kiszkis, książę japoński Bi-ba-bo, włoski grabią Larifari, francuski kawaler Bonżur, lord angielski Plumpuding i wielu, wielu innych królów, książąt i grabiów.
Królewna Marysia żadnego nie żałowała, choć jej rodzice płakali ze zmartwienia. Mówiła sobie:
 Taka jestem piękna, jak nikt! Niech sobie jadą! We mnie się i bez nich kocha cały świat.
Tak tylko mówiła, ale jej wstyd było, że każda panienka wychodzi za mąż, a od niej, jak od złego, wszyscy uciekają. Postanowiła więc im na złość wyjść za mąż koniecznie.
Siedzi raz w ogrodzie wieczorem, bardzo zła, że niebo jest pogodne, bo pragnęła, aby były chmury i aby piorun zapalił pałac. Pragnęła tego tak sobie, dla zabawy. Nagle słucha, a to słowik niedaleko wśród krzewów cudownie zawodzi.
 Cicho tam bądz, krzykliwy ptaku!  zawołała. Lecz słowik śpiewał dalej, a tak pięknie, jak nigdy. Królewna poczęła się przysłuchiwać, o czym on śpiewa.
A on zawodził:
 O, królewno Marysieńko! cyt! cyt! Włoski masz złote jak promienie księżyca. O, jakże ja cię kocham niezmiernie. Żaden z królów, co tu byli, tak cię nie kocha.
Zdumiała się królewna. Najpierw gniew ją zebrał, że taki szary ptak śmie ją kochać, ale potem pomyślała sobie, że na złość wszystkim pójdzie za mąż za słowika. Więc zapytała go:
 Czy jestem piękna, słowiku? On zaś odśpiewał:
 Jak maj, jak kwiat, jak noc wiosenna, taka jesteś piękna. Kocham cię! o! o! o! jak ja cię kocham. Bądz moją żoną, bądz, och, bądz!
 Dobrze  odrzekła królewna  lecz zanim wezmę cię za męża, musisz śpiewać bezustannie pod moim oknem przez trzy tygodnie!
 O, dobrze, dobrze, królewno!  zaśpiewał słonik.
I zaczął śpiewać i śpiewać, i śpiewać. O gwiazdach, o księżycu, o wodzie, potem o sercu i o niebieskich oczach. Królewna dawno już odeszła, myśląc sobie, jaki to niemądry ten słowik, a on śpiewał. Słońce już weszło dawno, a on jeszcze śpiewał. Ale już ciszej, ciszej, coraz ciszej. Przestał na chwileczkę i znowu śpiewał tak cichutko, że ledwie już słychać było.
A po obiedzie wyszła królewna do ogrodu posłuchać, czy on śpiewa. Cicho było wszędzie. Idzie do słowiczego krzaka i bardzo się rozgniewała. Słowik leżał martwy pod gałązką, bo od nadmiernego śpiewania serce mu pękło.
 Jak śmiałeś umrzeć bez mojego pozwolenia?  zawołała. Lecz biedny słowik już jej nie odpowiedział. Taka była zła
tego dnia królewna Marysia, że wszyscy się jej bali. Poszła potem na brzeg sadzawki, w której złote pływały rybki i po której dwa prześliczne pływały łabędzie. Jeden był biały jak śnieg, drugi zaś czarny. Ujrzawszy królewnę, podpłynęły do niej i pochyliły nisko głowy.
 Czyś zdrowa, królewno?  zapytał łabędz biały.
 Nie nudz mnie!  odrzekła krótko ona.
 Jakże jesteś piękna, królewno Marysiu!  szepnął cicho łabędz czarny.
 Cicho bądz, bo rzucę w ciebie kamieniem!  zawołała. Oba łabędzie bardzo posmutniały i, skłoniwszy się, chciały
odpłynąć. Jej jednak nagle przyszła nowa myśl do głowy.
 Nie odpływajcie!  zawołała.
 Jesteśmy na twoje rozkazy!  zabrzmiał cichutki głos łabędzi.
329
 Słuchajcie!  rzekła ona.  Chcę wyjść za mąż za jednego z was.
Aabędzie trzepnęły z radości skrzydłami, aż się wielkie koła uczyniły na wodzie.
 Którego z nas wolisz? jesteśmy jak bracia! powiedziały. Ona długo patrzyła na nie i wreszcie rzekła takim niedobrym
głosem, że zdawało się, jakoby zimny wiatr powiał:
 Ten z was, o łabędzie, będzie moim mężem, który piękniej zaśpiewa.
 O Boże!  szepnęły łabędzie.
A czarny łabędz podpłynął ku niej, jak mógł najbliżej, i szepnął:
 Królewno, królewno miła! Jeśli masz serce; tedy nie każesz nam śpiewać.
 Co ciebie obchodzi moje serce, czarny łabędziu? Każę wam śpiewać, bo mi się tak podoba.
 A czy wiesz, królewno miła  szepnął smutno czarny ptak  że ten łabędz, który zaśpiewa raz jeden w życiu, musi umrzeć? Czy wiesz o tym, że jeszcze żaden człowiek nie słyszał śpiewu łabędzia, bo łabędz, który ma umrzeć z cudowną pieśnią swoją, płynie daleko, daleko, aż tam, gdzie w głębinach słońce ma swój pałac, skąd co rano wychodzi i gdzie wieczorem zapada? Jeśli narh każesz śpiewać, umrzemy. A na cóż tobie, śliczna królewno, naszej niewinnej śmierci? Pozwól nam długo jeszcze patrzeć na ciebie i wybierz jednego z nas na męża!
 Ten będzie moim mężem, który piękniej zaśpiewa!  zawołała ona.  Śpiewaj, biały łabędziu!
Biały łabędz, który był tak piękny, jakby ulepiony był ze śniegu, westchnął smutno i szepnął:
 Tak cię kocham, królewno, że umrę dla ciebie.
 TsTie śpiewaj, bracie!  zawołał łabędz czarny. Za pózno!
Biały łabędz wpatrzył się w królewnę, jak w słońce, i począł śpiewać tak cudnie, że fala przestała pluskać. Ucichło wszystko dokoła i wiatr nawet przestał szumieć. Motyle usiadły na kwiatach, aby nawet niedosłyszalnym szelestem skrzydeł nie
330
zmącić tej pieśni, jakiej nie słyszał jeszcze nikt na ziemi od początku świata.
Królewna słuchała, patrząc w oczy nieszczęśliwego białego ptaka. W oczach tych nagle pokazały się diamentowe łzy.
 Głośniej śpiewaj!  zawołała.
Ale on śpiewał ciszej i takie wśród niebiańskiej melodii było słychać słowa:
 Byłem ja pięknym młodzieńcem, co słońce nosił w puklerzu, a pod puklerzem serce ze złota. Umiłowało ciebie serce moje, królewno, królewno najjaśniejsza. Byłem księciem z dalekiego kraju, lecz przepłynąłem morza, przeleciałem góry, aby być przy tobie i w oczęta twoje patrzeć, królewno, królewno, królewno. A teraz umieram dla ciebie. O, jak mi smutno, jak smutno, jak smutno!..."
Przechylił głowę, a głowa padła mu na skrzydła i skonał.
Wtedy stało się coś strasznego. Oto czarny łabędz nastroszył pióra, krzyknął głośno jakimś nieswoim głosem i zanim królewna Marysia mogła zrozumieć, co się stało, porwał ją uściskiem skrzydeł, rzucił na potężny grzbiet swój i zerwał się do lotu.
 Ratunku!  krzyknęła królewna.  Aabędz mnie porwał! Na pomoc! na pomoc!
Lecz nikt jej nie usłyszał. Wtedy ona zaczęła bić czarnego ptaka, rękami dusić go zaczęła za szyję. Jednak potężny, wspaniały łabędz pędził w górę jak czarna, burzliwa chmura. Nie zważał na jej krzyk ani na jej wołanie. Pędził w górę ogromnym lotem. Wichr począł szumieć i lodowe zimno objęło królewnę. Wtedy z rozpaczy, że nikt na jej wołanie nie odpowiada, i ze złości wielkiej poczęła głośno płakać. Były to pierwsze łzy w jej życiu, łzy niedobre. Wśród tego zaś płaczu mówiła:
 Każę cię zabić, zły, obrzydliwy ptaku! Każę wyjąć twoje serce i rzucić psom.
Wtedy łabędz odezwał się po raz pierwszy:
 Płacz, płacz, zła królewno!
I podniósł się tak wysoko, że zdawało się, niebo już blisko. Obejrzała się poza siebie królewna ze strachem śmiertelnym i ujrzała z niezmiernej wysokości, jak teraz dopiero wybiegł
331
z zamku król, jej ojciec, i królowa, jej matka, i jak łamali ręce z rozpaczy. Wybiegli wszyscy dworzanie, paziowie i słudzy. A nikt już jej wyratować nie mógł. Wkrótce obiegła wieść po całym królestwie, że czarny łabędz porwał królewnę. Lecz, o Boże, nikt jej nie żałował.
A łabędz leciał coraz wyżej i wyżej. Wielki strach ogarnął królewnę. Myślała, że łabędz poleci pod samo niebo i stamtąd ją rzuci. Albo że ją porzuci wśród gwiazd, albo utopi w chmurach.
 O, ja nieszczęśliwa!  zawołała.
A czarny łabędz odrzekł po raz drugi:
 Płacz, płacz, królewno! Wtedy zapytała:
 Dokąd mnie niesiesz?
Aabędz nic nie odrzekł. Zwrócił tylko lot swój w tę stronę, w której wyrastała z ziemi straszliwa góra lodowa. Leciał tak na niezmiernej wysokości dwie godziny, aż nagle błysnęła przed nimi srebrnym swoim szczytem owa góra, sięgająca nieba. Aabędz podniósł się jeszcze wyżej i okrążył trzy razy ten lodowy szczyt. Królewna znów buchnęła płaczem z wielkiego gniewu, widząc, że on do owej zmierza góry straszliwej.
Wtedy on rzekł po raz trzeci:
 Płacz, płacz, królewno!
Potem uderzył kilka razy skrzydłami i przystanął na lodowym szczycie. Skrzydłami zdjął ją ze swego grzbietu i posadził na lodzie. Królewna była sina od zimna, bo miała na sobie tylko śliczną sukienkę z pajęczyny. Tkało ją sto robotnic biednych przez siedem lat i wiele z nich oślepło od pracy.
Aabędz spojrzał na nią i rzekł głosem zimnym:
 Królewno! Królewno Marysiu! Za to, żeś dla nikogo nie była dobrą, żeś nikogo nie kochała, żeś dla nikogo nie miała serca, żeś wszystkich dręczyła, żeś zabiła słowika, że przez ciebie umarł biedny łabędz, brat mój  za to będziesz mieszkała na tej górze.
 Ratunku!  krzyknęła królewna, lecz nawet wiatr jej nie słyszał, bo tak wysoko nie dolatał.
 Nikt cię tu nie usłyszy, chyba lodowata śmierć!  rzekł łabędz.  Posłuchaj więc, co ci powiem. Będziesz na tej górze tak długo, aż jej nie stopisz. Tej góry nie może stopić słońce,
332
a ty to musisz uczynić. Inaczej będziesz tu mieszkała wiecznie.
 O, ja nieszczęśliwa! Jakżeż ja to zrobię? Jak ja stopię niezmierną górę?
 Musisz  rzekł dziwnym głosem łabędz  przykładać do tego lodu ręce, a może stopnieje. Musisz mieć wzrok tak dobry, aby od twego spojrzenia stopniał. Musisz płakać tak gorącymi łzami, aby topiły te lody. Musisz tulić się do lodu, aby tajał od serca twojego. A kiedy staje ta góra, wtedy znów się znajdziesz na ziemi!
 Na to trzeba tysiąc lat!  zawołała Marysia.
 O, nie  rzekł czarny łabędz  bo wiedz, królewno, że nie ma na świecie takiej zapory, której by nie zwyciężyło dobre i szlachetne serce. Nie ma takiej góry lodowej, której by nie stopiły łzy serdeczne. A teraz żegnaj, królewno!
 Nie zostawiaj mnie samej, na Boga! Umrę tu ze strachu! Aabędziu, dobry łabędziu!
 Nazywasz mnie dobrym łabędziem a niedawno pragnęłaś mojej śmierci.
 Już jej nie pragnę! Już będę dobrą! Będę kochała i ciebie, i wszystkich, tylko wez mnie z sobą! .
 O, nie  rzekł łabędz  sam żal nie wystarczy! Musisz się poprawić! Musisz wzbudzić w sobie serce nie na jeden dzień, lecz na całe życie. Wtedy, kiedy się dobrą staniesz, wtedy cię wypuszczę ze strasznej niewoli.
Skinął jej głową, rozwinął wspaniałe skrzydła i poleciał.
 Aabędziu, łabędziu! o, drogi łabędziu!  wołała za nim królewna.
A on, nie odwróciwszy się, znikł poza chmurami. Królewna pozostała sama. Ogarnęła ją noc i strach. W lodowej górze coś jęczało straszliwie i coś niezmiernie dzwoniło. Zimno ogromne zaczęło ją kąsać. Poczuła się taka nieszczęśliwa i taka biedna, jak nikt na świecie. Chciała się ogrzać i nie mogła; ręce miała sine i czuła, że jej z wielkiego zimna odpadną.*Wtedy, sama nie wiedząc czemu, poczęła płakać, a łzy płynęły z jej oczu tak rzęsiste jak deszcz. Padła jej jedna łza na rączkę i zapiekła ją dziwnie.
 Te łzy są gorące!  zawołała królewna.
I płakała coraz więcej, aż ciepłem tych łez gorących ogrza-
333
ła sobie ręce. Czuła, że to jakieś inne łzy, jakieś lepsze i jakieś milsze.
Nie mogła zasnąć, więc zaczęła myśleć o tym wszystkim, co ją spotkało. Wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślała o ojcu i matce i przypomniała sobie, jak z rozpaczy wielkiej łamali ręce, kiedy ją łabędz unosił.
 Chciałabym im za to podziękować!  szepnęła i nagle poczuła jakąś niezmierną ochotę, aby ucałować serdecznie ręce ojca i matki. Potem przypomniała sobie, jak cudnie dla niej śpiewał słowik, jak bardzo kochał ją biały łabędz.
 Szkoda, żem im uczyniła krzywdę!
W tej chwili usłyszała wśród niezmiernej ciszy cichutkie stukanie. W pierwszej chwili się przestraszyła i szepnęła w trwodze:
 Boże! Tu ktoś jest i stuka. Jakaś żywa istota! Nasłuchiwała pilnie i odkryła ze zdumieniem, że ten cichutki
stuk odzywa się w jej piersi. Przytknęła w to miejsce rączkę i czuje najwyrazniej, że coś stuka i puka w lewej stronie piersi. Ucieszyła się niezmiernie i zawołała:
 Ach, już nie jestem samotna na tej strasznej górze! Serce ożyło moje i jest ze mną.
A od tego serduszka, ,co cichutko biło, poczęło iść na całe ciało przedziwnie miłe ciepło. Królewnie uczyniło się mniej strasznie i jakaś błoga wstąpiła w nią otucha.
Noc minęła szybko. Kiedy pierwszy promień słońca ześliznął się po lodowej górze, spojrzała królewna dokoła. Nic, tylko lód i chmury. Wtedy, sama nie wiedząc, czemu to czyni, uklękła i pierwszy raz w życiu wyrzekła te słowa:
 Ratuj mnie, dobry Boże! Ojcze i matko, ratujcie mnie! W tej chwili zdawało jej się, że się niebo nad nią oberwało
i że ona leci w przepaść. Krzyknęła z trwogi i zamknęła oczy. Kiedy je otwarła, ujrzała ze zdumieniem, że góra stała się niższa. Spod jej stóp spływała kaskada wody z roztopionego szczytu góry. Wtedy ogarnęła ją jakaś wielka, serdeczna radość. Po raz pierwszy w życiu uśmiechnęła się. I znów, o dziwo!  gdzie na lód padło jej roześmiane spojrzenie, tam on topniał.
Ogarnęło ją rozczulenie. Czuła, że serce jej czyni się lepsze, że w tym wielkim nieszczęściu, jakie ją spotkało, poznała wiele
334
rzeczy nieznanych. I w tej chwili pragnęła jednego tylko: żeby nie być samą. Modliła się, żeby się ktoś zjawił, żeby mogła powiedzieć o tym, że radość ma w sercu. Zdawało się jej, że w tej chwili powiedziałaby jakieś serdeczne słowo najbrzydszemu człowiekowi na świecie. Nie wiedziała, że to się w niej zbudziła tęsknota. Królewna Marysia zaczęła tęsknić za matką i ojcem, za ludzmi... za wszystkim. A serce jej tak topniało w cieple tęsknoty, jak ta lodowa góra pod jej spojrzeniem. Zapragnęła więc być jak najprędzej znów wśród ludzi i powiedzieć im:  Już nie jestem zła, już wiem, co to jest łza serdeczna! Już nikomu krzywdy nie uczynię!
Poznała jednak, że to strasznie trudno. Stopniał tylko szczyt góry, a góra sięgała aż do nieba. Wiele, wiele lat trzeba będzie, by się znów dostać na ziemię. Więc ją ogarnął taki serdeczny żal, że była złą i że kochała tylko siebie, że przytuliła się w wielkim płaczu do bryły lodu i mówiła, łkając:
 O, góro lodowa! Jaka ja jestem biedna, jak bardzo biedna! Tak bym chciała już być dobrą, tak bym chciała wszystkich ludzi do serca przycisnąć! Ale nie mogę! ale nie mogę! Więc pozwól, że przynajmniej ciebie uściskam i sercem ogrzeję, zimna góro lodowa!
Objęła lód rączkami, a lód jej z rąk ucieka. Uklękła więc i ucałowała górę, a góra nagle się zmniejszyła.
 Boże! Boże!  zawołała królewna  czemu ja nie wiedziałam przedtem, że serce takie umie czynić cudy, że nawet straszny lód stopi.
I pomyślała sobie, że choć jej zimno, choć wiatr straszliwy siecze ją po twarzyczce i rwie na niej drogocenną sukienkę z pajęczyny, to jednak jest jej dobrze. Czuła w piersi wielkie, miłe ciepło.
Więc zaczęła dumać, jak się to stało? I nagle przyszło jej na myśl, że to czarny łabędz to sprawił. Co to za śliczny ptak! A jaki mądry! On wiedział, że kto jest dobrym, dla tego nie ma nic trudnego na świecie. On to wiedział i on ją postanowił nawrócić i serce w niej zbudzić. I zupełnie nie czuła żalu do niego za to, że ją tu wyniósł. Potem szepnęła cichutko:
 Dziękuję ci, czarny łabędziu, za moje serce.
335
I przymknęła oczy. Nie wiedziała, jak się to stało, lecz zaczęła tęsknić za łabędziem i myślała sobie:
 O, drogi ptaku! Przyleć i zobacz, że królewna Marysia jest już dobra i miła. Że już ma serce i że już nauczyła się śmiać i płakać".
Nagle krzyknęła, bo jej się zdało, że słyszy szum łabędzich skrzydeł. Otwiera oczy i widzi, że to chmura czarna przybrała kształt łabędzia i płynie niedaleko. Szum zaś wielki pochodził od wód, które spływały z góry. Jakże ona szybko topnieje, aż dziw! aż dziw!
Z wielkiej radości poczęła śpiewać królewna. Sama się dziwiła z początku, że to umie i że śpiewa coraz piękniej. Rozśpiewała się wreszcie z całego serca, a co zaśpiewa jedną zwrotkę piosenki, to usłyszy, jak się bryły lodowe odrywają od góry i lecą w przepaść.
 Boże, Boże! jąkam szczęśliwa!  szepnęła. Pomodliła się potem gorąco i zasnęła. Cudne jej się śniły rzeczy. Widziała też we śnie czarnego łabędzia, jak patrzył na nią i z wielkiej radości trzepotał skrzydłami.
Zupełnie już nie czuła mrozu. Czuła tylko, że serce w niej jakby wciąż rośnie i coraz^głośniej bije i puka, i stuka. Zbudziła się rano i krzyknęła z podziwu. Jest już tak nisko nad ziemią, że widzi z daleka zielone drzewa i domy. Pod nią jeszcze wielki ogrom lodu, który został z olbrzymiej góry. Pływa on po jeziorze, które powstało ze stopionego lodu. A ponad tym złote słońce świeci cudownie. Więc uklękła Marysia, rączki wyciąga do słońca i woła:
 Słońce drogie, słonce najukochańsze, pomóż mi stopić górę! A jeśliś, słoneczko złote, widziało gdzie czarnego łabędzia, powiedz mu, że za nim tęsknię bardzo, bardzo!
Zaczęło słońce topić górę, a Marysia, widząc to, śmiała się serdecznie, i ona słońcu, a ono jej pomagało. Minął tak jeden dzień i drugi, a serce w Marysi rosło i szczęście jej było coraz większe. Płakała ze szczęścia. Nie wiedziała, czego płacze, lecz łzy jej same cisnęły się do oczu. I znów zasnęła wśród cichego płaczu. A kiedy zbudziła się rano, ujrzała z trwogą, że po niezmiernym jeziorze płynie na niewielkiej tafli lodu. Tyle go tylko
336
Sg^ass*6*"'
pozostało z ogromnej góry. Pomyślała sobie, że za chwilę musi utonąć, bo lód szybko stopnieje. Już nie mogła nakazać sercu, aby było złe. Było już ono pełne słodyczy. Więc uklękła na krze lodowej, spojrzała w niebo i szeptała:
 O, Boże! jak mi żal umierać, jak bardzo żal! Teraz, kiedy serce mam dobre i kiedy kocham cię, Boże, z całego serca i z całej duszy. Przebacz mi, Boże, żem kiedyś tyle czyniła złego! O przebacz, przebacz biednej dziewczynce!
Potem spojrzała na niezmierne wody i rzekła:
 Żegnajcie, matko i ojcze, panie królu miłościwy! Żegnaj i ty, czarny łabędziu, którego z całej duszy pokochałam, boś mi dał serce i nauczyłeś mnie kochać. O, jak mi smutno bez was, jak smutno. Aabędziu, łabędziu!
W tej chwili ostatni kawał lodu zapadł w wodę, a śliczna królewna Marysia poczęła tonąć. Przymknęła oczy i nie śmie ich otworzyć, czuje tylko, że serce jej bije mocno jak nigdy. I czuje, że płynie. Otwiera oczy i krzyk wielkiego szczęścia wydobył się z jej ust: oto siedzi na grzbiecie czarnego łabędzia, który szybuje jak śliczna łódz po fali.
Królewna nic mówić nie może, tylko szepce:
 Aabędziu, drogi łabędziu!
A on czasem tylko odwróci śliczną głowę i patrzy jej w oczy. I wtedy powiedział po raz pierwszy:
 Witaj, królewno Marysiu!
Ona klasnęła w rączki i objęła go za szyję, i całowała jego lśniące piórka.
Wtedy on rzekł po raz drugi:
 Bądz szczęśliwa, królewno!
A ona już była szczęśliwą. Podziękowała niebu spojrzeniem, a rączką uspokajała serce bijące. Patrzy potem zdumiona przed siebie, a oto łabędz podpływa do zamku jej ojca. Na brzeg wybiegł dostojny jej ojciec i król, i matka królowa, i dworzanie, i słudzy, i paziowie. Zleciały się ptaki z całego kraju, zbiegły się wszystkie stworzenia.
A wtedy łabędz szepnął po raz trzeci:
 Kocham cię, królewno Marysiu!
Wysadził ją na brzeg, gdzie ją chwycili w objęcia rodzice.
22  Księga bajek, t.
337
Wszyscy płakali ze szczęścia i wydziwić się nie mogli wszystkiemu. Opowiada Marysia szybko swoje dzieje, więc król i królowa chcą dziękować czarnemu łabędziowi. Spojrzeli wszyscy i oniemieli z podziwu. Oto łabędz wychodzi na brzeg i stał się cud. Zniknął ptak, a przed nimi stanął młodzieniec śliczny, lat dwanaście mający, taki piękny, jak sen. Krzyknęła Marysia najgłośniej i przytuliła się do matki, szczęśliwa.
A młodzian rzekł:
 Jestem książę cudzoziemski, z mazowieckiej pochodzę ziemi. Jam jest książę na wielu włościach. Lecz najwspanialszym bogactwem jest moje serce! Panie królu i pani królowo! Kocham królewnę, córkę waszą, z całej duszy, bo wiem, że nie ma teraz lepszej na świecie panienki.
I opowiedział jeszcze raz, co uczynił, i jak Marysia przez trzysta lat topiła łzami i sercem straszliwą górę lodową. Ona myślała, że to trzy dni trwało, albowiem w rosnącym szczęściu zapomniała o czasie. Spłakali się wszyscy bardzo, szczególnie zaś na weselu, które trwało siedem lat, tyle było do jedzenia i do picia. I nie było od tego czasu bardziej kochanych ludzi niż to młode królestwo. Mieszkali oni nad Jeziorem Aabędzim, nazwanym tak na pamiątkę tego, cudownego zdarzenia.
Byłem ja na tym cudownym weselu i jadłem pieczone gołąbki. Służył mi przy uczcie bardzo kochany chłopiec, Janek, Murzyn z czekolady. Od królowej matki dostałem na pamiątkę piękną pończochę z lewej nogi, od królewny Marysi dobre i serdeczne słowo, a od młodego królewicza, który był łabędziem, pióro z jego dawnego skrzydła. Tym to piórem napisałem to wszystko i noszę je zawsze za uchem.


338
Artur Górski
61. Głaz
Były to pierwsze dni wiosny, kiedy chowano młodego Aukę. Chłodna ziemia, łopatą tego jeszcze ranka wybrana, dymiła w ciepłym słońcu. Ksiądz, szczupły, z twarzą Danta*, z oczyma zawsze jakby zapatrzonymi w otchłanie, odprawił łacińskie modły i odszedł z kościelnym. Cała gromada została  rozpoczął się dopiero teraz pogrzeb drugi. Kmieć siwy, najstarszy z gromady, ukląkł przy grobie. Wszyscy uklękli za nim, we dwa rzędy, dokładnie równe. On założył okulary, otworzył księgę dużą, modlitewną, i rozpoczął zaśpiew żałobny głosem cokolwiek osłabionym. Wszyscy za nim powtarzali zwrotkę.
Po śpiewce starzec przeczytał litanię, przerywaną chórem głosów ściszonych, potem westchnienie o wieczne odpoczywanie. A potem zamilkli wszyscy, lecz na miejscu pozostali nieruchomo czas jakiś. Modlili się myślą samą.
Wreszcie poczęli poniektórzy wstawać. Jedni szli ku bramce cmentarnej, inni rozchodzili się po grobach i tam krzynę przyklękali albo przystawali, medytując. Jakaś kobieta odeszła ku mogiłce z kwiatkami, położyła się obok niej, twarzą ku ziemi cmentarnej, i zawodząc, na pół z płaczem, rozmawiała z ziemią.
Tylko u świeżej mogiły nieboszczyka Auki nie pozostał nikt. Leżał tam jedynie kamień ciemny, na wzrost człowieczy długi, znaleziony w ziemi przy kopaniu grobu i wydobyty na wierzch. Uradzili tedy ludzie, aby go postawić na mogile.
Minęła wiosna, przeszło lato. Nadeszły szarugi jesieni. Zauważono wówczas we wsi, że bity deszczem i wichrem kamień nagrobny na mogile Auki przybrał rysy podobne do ludzkich. Stał jak go wbito, u głowy zmarłego, na wysokość rosłego człowieka, ale że tu i owdzie zaciekł i odprysnął piaskowiec świeżo

339
z ziemi dobyty, że prażyło go słońce i siekły dżdże, nic też dziwnego, że w czubie owego głazu wytworzył się kształt okrągły, podobny do ludzkiej głowy. Niejeden, przechodząc pod cmentarzem, zwłaszcza podwieczorną porą, uderzony był tą ciemną postacią człowieczą, stojącą na wichrze i słocie i smaganą gałęziami brzozy, obok której ów grób wykopano. To nieustające biczowanie stanowiło ciągłą wichrów igraszkę; raz łagodną jak wyrzut i upomnienie, to znów pieszczotliwą i miłosną, kiedy złotymi strugami pasm brzozowych, niby przędzą rozplecionych włosów, obejmowały twardą postać kamienną, to zaś nagle w gniewie srogim smagającą ludzki kamień z całym szaleństwem i zapamiętaniem wichury. W końcu cały naród we wsi zwrócił na ten głaz osobliwy uwagę, niewidzialny bowiem rzezbiarz czasu, posługując się wichrem i deszczem jak gdyby młotem i dłutem, zarysował w ciemnej masie głowy linię oczodołów i wyraz ust, uderzające z bliska niejakim podobieństwem do zmarłego Auki.
Przypomniały sobie wówczas dziewczęta we wsi, co powiedziała Justyna Jop umierając, córka chałupnicy, zawiedziona na wierze przez Aukę, który podchodził pod jej okno, z nią jedną tańczył, w robocie ją podpomagał i przysięgał miłowanie nieodmienne, a kiedy z wojska wrócił, zapomniał o wszystkim i tylko się za gruntem i posagiem rozglądał. Dziewczyna ze wstydu i żalu poczęła schnąć i słabnąć, pracy wydolić nie miała sił, aż zaniemogła i sczezła; ale przy śmierci zaklęła Aukę, ażeby cały skamieniał. W kilka lat potem Auka, wracając wozem z miasta wieczorem, utonął w wezbranej rzece razem z końmi.
Kiedy te powieści poszły po wsi, ludzie, czy to z litości nad zmarłym, czy ku wiecznej młodych przestrodze, przenieśli ów kamień samorodny pod kościół i ustawili na podcieniu, niedaleko od drzwi babińca*.
Straszył on odtąd dzieci wieczorem, a i dorośli odczuwali na jego widok coś niesamowitego.
Raz w karczmie wieczorem w dzień zaduszny począł nim dziewki straszyć zawadiaka wsiowy Wawrzon Olas, a gdy go któraś zapytała na kpiny, czyby się z Auką w nocy pocałował, Wawrzon złapał za czapkę, nałożył na głowę, puścił się sam w taniec, przytupując, i tak tańcząc wypadł przez drzwi ku zgor-
340
szeniu starszych, a ku wielkiej ciekawości młodych. Nie minęło jak trzy razy po dziesięć pacierzy, kiedy drzwi karczmy rozwarły się na oścież i do izby oświetlonej wtłoczył się z ciemnej sieni, głową naprzód, ów kamienny Auka, cały ciemny jak potępieniec, obok czerwonego jak upiór Wawrzona, któremu od tego ciężaru, tłoczącego prawe ramię, żyły powyskakiwały na czoło. Zamarło wszystko na chwilę. Zaczem Wawrzon postawił na środku izby kamiennego umarlaka, a odsapnąwszy, mrugnął na chłopów muzykantów. Wydobyto skrzypce i basetlę z żydowskiego alkierza, Wawrzon złapał jedną z dziewek, zatoczył z nią wokół Auki szalonego wyrwasa, a potem krzyknął na muzykę, by mu zagrali Requiem aeternam*. Huknął z basów ponury zaśpiew pogrzebowy, dziewka pierzchła w kąt izby, a Wawrzon z czapką zsuniętą na ucho odtańczył z uroczystą powagą komicznego oberka tuż przed kamiennym Auką, surowo gdzieś zapatrzonym  a w końcu, złapawszy go pod nogi, obrócił się z nim kilka razy w takt powolny dzwięków pogrzebowych i przez mroczną ramę drzwi przepadł z nim razem w gęstwinie ciemnej nocy.
Odetchnęli wszyscy po zniknięciu tego kamiennego gościa. Starsi wzięli za czapki, zgorszeni, przyganiając takim zbytkom w dzień zaduszny, kiedy dusze mają prawo wracać na ziemię, 7 przeszkadzać im w tym niezbożnie i niebezpiecznie. Pozostało jednak wielu, czekając powrotu Wawrzona.
Wawrzon nie wracał. Minęła godzina oczekiwania. Kościół był obok, na górze, o jedno stajanie od gospody. Ruszyli tedy ludzie kupą; zobaczyć, co zaszło. Człowiek z latarnią szedł przodem.
Kiedy podeszli do babińca, zaświeciła w ciemności sukmana Wawrzona. I zobaczono go. Siedział bez ruchu na schodkach kruchty i milczał. Przy jego nogach bałwan kamienny Auki leżał potrzaskany w kawały.
Otoczyli go ludzie, nawołując po imieniu. Patrzył na wszystkich jak człowiek zbudzony ze snu. Minęła dobra chwila, nim się rozbudził czy oprzytomniał. Poczęto go tym bardziej dopytywać, co się stało. Oszołomiony, nie mając siły i ochoty ruszyć się z miejsca, tak jak siedział, oparty o drzwi babińca, począł opowiadać, co zaszło.
341
Kiedy przyniósł Aukę pod babiniec i kiedy go postawił na ziemi, uczuł nagle, że kamień go pochwycił i trzyma. Szarpnął się i odepchnął, ale chłop kamienny rzucił go sobie pod nogi z taką siłą, że Wawrzon upadł na ziemię i zdrętwiał.
Kamień przemówił doń. Zawołał po imieniu na leżącego bez ruchu Wawrzona i zawezwał na zbawienie wieczne, aby poszedł na cmentarz, wziął z grobu garść ziemi, posypał tą ziemią głowę, a potem, aby przez zakrystię wszedł do kościoła, a zobaczy tam niewiastę, klęczącą pod lampą wieczną. Niech się zbliży do niej i prosi ją o przebaczenie.
Dzwignął się Wawrzon na to wezwanie, poszedł na cmentarz, trafił do grobu Auki pod brzozą, garść ziemi ze sobą wziął, wrócił pod kościół i ruszył drzwi od kruchty. Puściły same. Stanął w kościele na progu do kruchty, przy ambonie  i ujrzał w ciemności jakąś postać kobiecą, klęczącą pod lampą wieczną. Drzwi kościelne zatrzasnęły się za nim. Lęk podniósł mu włosy na głowie. Postać klęczała prosto, lekko chwiejąc się; obrzask chodził po niej, raz słabszy, raz mocniejszy. Byłby Wawrzon uciekł naj-ochotniej  ale już za pózno było się cofać. Przeżegnał się tedy i podszedł do owej postaci. Stanął przy niej z boku o trzy kroki. Rozeznał teraz, że twarz miała dłońmi zasłoniętą, jakby w rozpamiętywaniu, a wieniec z ostu zachodził jej głęboko na skronie.
 Justyś! przebacz...  szepnął Wawrzon. Postać zachwiała się i pochyliła głowę.
 Justyś! przebacz...  odezwie się Wawrzon głośniej nieco i widzi, jak Justyś przeczy główką milcząco, a łzy jej lecą przez paluszki.
 Justyś!  woła Wawrzon, klęka i szuka krzyżyka na piersiach pod koszulą  dla spokoju duszy twojej przebacz, przepuść, zaniechaj!
Zatrzęsła się Justyś, rozłożyła rączki na powietrzu, a po chwili odezwie się cicho i żałośliwie:
 Odpuszczam, odpuszczam, na ziemi i w niebie, i po wiek wieków, amen.
Rozjaśniła się jej postać, jak gwiazda zza chmur wychodząca, świece zapłonęły na ołtarzu i organy same poczęły śpiewać na chórze.
342
Zerwie się Wawrzon żywo z kolan, chce przypaść do Justy, jakby to o niego samego szło  i nagle czuje, jak się wszystko zapada i czeznie, a on, Wawrzon, wstaje z ziemi u kościelnego babińca, a zasię złom kamienny Auki wali się na ziemię i rozbija w kawały u jego nóg.
Stali ludzie zdumieni, słuchający opowieści Wawrzona, a trwoga duszna obchodziła ich dokoła jako lew. Zabiło serce w piersiach dziewczęcych na tę moc skrzywdzonego kochania, pouklękały zmówić za Justę i za Aukę wieczne odpoczywanie. Inni poszli za nimi. Tylko grabarz, człowiek chytry i z nieboszczykami obyty, odezwał się pod nosem, patrząc spode łba na Wawrzona :
 Przywarło mu sukmanę do ziemi, kiedy stawiał na nogi on tam głaz, to go i zamroczyło z przestrachu. A kiej przyszedł do siebie i siepnął się mocniej przy wstawaniu, to się ów Auka przewrócił. Taki to, ludzie moi, cały cud.
Ruszył się naród na te słowa. Poszli do kościelnego, a z kościelnym do proboszcza po klucze od kościoła. Ksiądz wysłuchał sprawy, popatrzył uważnie na Wawrzona, wziął klucze, otworzył drzwi kościelne i wszedł z całą gromadą do wnętrza.
Pod lampą wieczną, na deskach kościelnych leża! ostowy wieniec porzucony.
Zawiesił go ksiądz pod obrazem Matki Boskiej Anielskiej, gdzie go po dziś dzień oglądać można.
I'' I!',. M
62. Magda Kruk
Szła Magda Kruk w jedną stronę pod lasem a diabeł w drugą. Spotkali się. Diabeł podał jej chwost ogona na powitanie, bo znali się ze sobą od dawna.
 Cóżeś taki kwaśny jak kapuśniak?  spytała Magdu-sia.  Jakże ci się wiedzie?
Diabeł spojrzał koso i podrapał się z błyskawiczną szybkością za uchem.
343
 Mogłoby iść lepiej  odpowiedział.  Wracam od tych dwojga durnych, co się rok temu pobrali.
Tu wskazał na chałupę niedaleko polnej drogi, siedzącą w dziewannach i słonecznikach, a z tyłu otoczoną sadem.
 Już od roku chcę ich pokłócić ze sobą, ale oboje tak są zadurzeni w sobie, że mi się to nigdy nie udaje.
 Boś głupi. Ja to zrobię od jednego razu.
 Jak zrobisz, dostaniesz ode mnie parę czerwonych trzewików.
 Tylko słowa dotrzymaj!  huknęła mu Magda koło ucha i skierowała się w stronę chałupy. Idzie koło płotu.
Młoda kobiecina była sama, siedziała pod oknem i obierała do miski groch zielony.
 Niech będzie pochwalony  mówi Magda i przystaje.
 Na wieki wieków.
 Co ta na was słychać?
 Bogu dzięka, jako tako. A co z wami?
 Nie najgorzej. Mówią, dobrego chłopa macie.
 A bo i prawda. Nie zaprę.
 Nie sprał was jeszcze?
 Zaś by ta! Ostrym słówkiem mię nie tyka.
 Choć was nie sprał, to i tak spierze. Nie byłby chłopem, żeby nie prał.
 On ta spierze, kto mu w drogę wlezie  odparła kobiecina, poruszywszy się niespokojnie  ale złości w sobie żadnej nie ma.
 Nie ma, nie ma  mruknęła Magda.  A czy on tak nie ma kilku długich włosów pod brodą?
Kobieta nastawiła uszu, nie odpowiadając.
 A widzicie. Jak ma te włosy, to ma i złość w sobie. Chyba, żebyście mu te włosy kiedy odcieni.
Pogadała jeszcze Magda o tym i o owym i poszła. Skierowała się w stronę lasu, gdzie młody chłop siekł tatarkę. Zaczepiła go.
 Dobrą masz żonkę.
 Trudno o lepszą  mruknął i odwrócił się od Magdy, niby do naostrzenia kosy. Magda poczęła się śmiać.
344
 Każdy chłop je głupi  zaczęła.  Lada baba wywiedzie go w pole.
 Okrutnieś mądra.
 Co wiem, to wiem. Tyle ci powiem: Jak się położysz po połedniu, to uważaj dobrze, żeby ci żona szyi nożem nie poderżnęła !
I poszła.
Chłop splunął  ale swoją drogą, gdy się po obiedzie pod ścianą położył, począł myśleć o tym. Nagle usłyszał, jak żona ostrzy na brusie nóż. Podejrzenie ukłuło go w serce. Zmrużył oczy i udawał, że śpi.
Kiedy żona stanęła nad nim z nożem, zerwał się na równe nogi i pchnął ją, aż się przewróciła.
 Zarżnąć mię chciałaś!  wykrzyknął. Odtąd nie było w ich chacie spokoju.
Magda zgłosiła się po nagrodę, ale diabeł taki miał lęk przed nią, Że podał jej trzewiki z drugiej strony rzeki na patyku.
Zdarzyło się w tym czasie, że jeden kupiec zaprzedał się diabłu pod warunkiem, że przez lat siedem w każde trzy tygodnie wysprzeda wszystki swe towary. Powodziło mu się odtąd doskonale, obrót miał szybki, sklep pełny. Ale ostatni termin już nadchodził i kupiec zwierzył się Magdzie ze swego kłopotu. Magda błysnęła oczami i odpowiedziała:
 Nie bój się, kup mnie  i wystaw na sprzedaż. Kupiec ją kupił i ogłosił, że jest do sprzedania.
Każdy jednak omijał jego sklep z daleka. Wszyscy znali Mag-dusię.
Przeszły ostatnie tygodnie i zjawił się diabeł po swoje.
 Zaraz, zaraz, nie tak prędko  zatrzymał go kupiec.  Jest tu jeszcze jeden towar, którego od trzech tygodni wcale się pozbyć nie mogę.
 Ciekawym!  wykrzyknął zdziwiony kusy.
Kupiec zaprowadził go do Magdusi. Siedziała na krześle okrakiem, pykając dymek z fajeczki.
 A to ty, Magduś!  zawołał czart.  No, kto by cię nie znał, toby cię kupił!
Zakręcił się na pięcie i znikł.
345
63. Prząśniczka
Szła pod Górę Świętokrzyską młoda Justa jednej niedzieli i liczyła sobie po drodze, tak z pustoty, od jednego do dwudziestu. Usłyszawszy szmer za sobą, oglądnęła się i widzi, że tuż za nią idzie młody syn dziedzica z dubeltówką na plecach i słucha. Zawstydziła się mocno.
 Co to liczenie ma znaczyć?  pyta ją młodzieniec zaciekawiony.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, poczęła zmyślać.
 Liczyłam  powiada  ile motków nici uprzędę na każdy wieczór.
Młody dziedzic, wróciwszy do domu, opowiedział swojej matce, jaką spotkał dziewczynę. Dwadzieścia motków przędzy na jeden wieczór! Co za zręczność, co za wytrwałość!
Matka, kobieta gospodarna, posłała zaraz po Justę i przyrzekła jej złote góry, jeżeli wstąpi do służby do dworu. Dziewczyna, nie domyślając się, o co chodzi, przystała. Zaraz pierwszego wieczoru przyniosła jej pani dziedziczka przędzy na dwadzieścia motków, dodając, zerwie o tym, iż ona tyle na raz uprząść potrafi. Juście zrobiło się gorąco. Zasiadła do kołowrotka i przędła, aż koło huczało. Około północy nie miała jeszcze odrobionej ani połowy. Poczęła pracować dalej, ale łzy sypały jej się z oczu; w końcu rozpłakała się na dobre. Jaki to będzie rano wstyd, jak dziedziczka przyjdzie i zapyta...
Kiedy tak siedziała zapłakana, nagle z ciemnego kąta izby wyszedł krasnoludek i stanął przed nią. Popatrzyła na niego przez załzawione oczy. Wyglądał uczciwie.
 Czego płaczesz?  spytał ją.
Pokazała mu kłąb przędziwa. To wszystko ma być gotowe na jutro, a jej już brak sił. Na to zaświeciły się małe oczka karzełka. Zaproponował jej pomoc, jeśli odda mu swą rękę.
Cóż miała robić? Ze ściśniętym sercem przyrzekła.
Odtąd praca szła gładko co wieczór, dziedziczka była zdumiona, pochlebiała Juście jak mogła, a w końcu zaręczyła z nią własnego syna, żeby tylko skarb taki utrzymać w domu. Dzień wesela był już wyznaczony, a Justa nie wiedziała, co począć.
346
Wszakże przyrzekła rękę krasnoludkowi, wszakże korzystała codziennie z jego usług. Aamała ręce z utrapienia. Cały ten gmach jej szczęścia był oparty na jednym pustym żarcie, ale szczęście i jego utrata już nie były żartem.
Postrzegł zmianę w jej usposobieniu krasnoludek i dopytał się w końcu przyczyny. Usłyszawszy o drugim narzeczonym, domyślił się, gdzie serce dziewczyny zwrócone, ale zrzekać się jej nie myślał. Dlaczego miał ją oddawać komuś, kto wcale nie pracował na nią i kto jej pragnie dla korzyści, jakie z niej ciągnąć obiecuje sobie? Aby jednak nie domagać się natychmiastowego zerwania z owym drugim i aby winę tego zerwania zrzucić choć w części z siebie, krasnoludek oświadczył jej, że gotów się jej zrzec, jeśli w przeciągu trzech dni odgadnie jego imię.
Sprawiło to Juście ulgę w pierwszej chwili, za którą też była karzełkowi wdzięczną, byłaby go z radości uściskała. Ale potem przyszła rozwaga. Przesiedziała dzień cały jak skamieniała.
Przed wieczorem usłyszała w piekarni dworskiej rozgwar. Wyszła do dziewek i zobaczyła starego leśnego Daniłę, który był znany z daru jasnowidzenia. Jego małe niebieskie przezroczyste oczy pod krzaczastymi siwymi brwiami widywały nieraz to, czego nikt inny widzieć nie mógł. Tym razem, siedząc przed ogniem przy ogromnym kominie i biorąc z niego w łapę węgielek, aby go wcisnąć do fajki, opowiadał, że przechodząc koło kopca leśnego, zobaczył pod nim w głębi szeroką izbę sklepioną, pełną światła, a w niej cały korowód krasnoludków. Pląsały one dookoła jednego z nich, który podskakiwał i wyśpiewywał coś niezrozumiałego.
 A co takiego?  spytała Justa.
 Śpiewał ciągle to samo:
Przędę, przędę, Przędę rad, Pannę zdobędę, Zwę się Chwat!
Justa aż klasnęła w dłonie. Tegoż wieczora, zapytana przez karzełka, nazwała go Kasprem. Na drugi wieczór Rochem. Chytrej
347
dziewczynie chodziło o motki przędzy jak najdłużej. Dopiero trzeciego wieczoru, w wilię ślubu, kiedy karzełek czekał na pomyłkę i już się szczypał po bokach z radości, powiedziała mu nagle:
 Nazywasz się Chwat.
Klamka zapadła. Znała jego imię. Już jej nigdy posiadać nie mógł. Przychodzić do niej i pomagać  również nie. Poczęła mu dziękować za wszystko, co zrobił dla niej. Żal się jej zrobiło poczciwego karzełka. Już by gotowa była iść za Chwata, bo i co ją czeka po ślubie, jak teściowa zobaczy, że motków co dzień brak!
Chwat zamyślił się.
 Spróbuję tobie pomóc  powiedział.  Kiedy będziecie przy uczcie, wejdą do waszej świetlicy trzy starki. Nazwij jedną z nich matką, drugą babką, a trzecią prababką  i ugość przy stole jak najlepiej, choć nie przyjdzie ci to tak łatwo...
Kiedy na drugi dzień wieczorem państwo młodzi siedli z gośćmi do uczty weselnej, otworzyły się drzwi i weszła starucha, zgięta jak hak, z trzęsącą się głową. Jej wytrzeszczone oczy były jaskrawe jak krwawnik i prawie zwisały na policzki. Panna młoda posadziła ją koło męża, jako swoją matkę, i ugaszczała, czym mogła. W czasie tego pan młody spytał staruchy, z czego ma oczy tak czerwone. Na to starka:
 To wszystko z tego, mój synu, żem dużo przędła w życiu po nocach.
Kiedy ta już na dobre rozsiadła się przy stole, weszła druga starucha, którą Justa przedstawiła jako swoją babkę. Ta miała usta tak szerokie, że wyglądała jak dziadek do orzechów. Przypominała bardzo suma, zwłaszcza że język miała szeroki jak naleśnik. Zdumiony dziedzic nie mógł oczu oderwać od tej paszczy, a za każdym razem, co spojrzał, to chwytał się stołu, żeby nie wpaść do tej ciemnej jamy. W końcu zebrał się na odwagę i spytał babkę, z czego jej to przyszło, że ma takie wspaniałe usta. Babka przejechała kciukiem po języku i objaśniła trzęsącym się głosem:
 Z tego, panie mój młody, żem, przędąc dniami i nocami, ciągle ślinić musiała palec, żeby nitka była gładka, nie włochata.
Jeszcze tej się nie napatrzono, kiedy weszła trzecia starka,
348
^^^^8
,'^BI"
którą Justa przedstawiła jako swoją prababkę. Ta suwała nogami, podparta na dwóch laskach, i trzęsła się cała idąc, jak gdyby była na resorach. Wszyscy rzucili się podprowadzić ją do stołu, ale pokazało się, że ona nawet spokojnie siedzieć nie może, a zanim trafiła łyżką do ust, to już mało co w tej łyżce zostało. I tej spytał się pan młody, z czego to przyszło na nią takie osłabienie, na co usłyszał odpowiedz:
 Moje dziecko, to z ciągłego nadeptywania stopki od kołowrotka, przędę przecież wiek cały i nikomu nie życzę podobnego losu jak mój.
Wstały wreszcie wszystkie trzy i zabrały się jak przyszły. Jeszcze drzwi nie domknęły, kiedy pan młody zwrócił się do Justy i począł prosić na wszystko, ażeby raz na zawsze dała spokój przędzeniu, bo on nie ma żadnej ochoty widzieć w żonie swojej rozwijające się tak piękne uroki, jakie przed chwilą z przerażeniem w jej babkach oglądał.
Westchnęła Justa z ukrytej uciechy i podziękowała w myślach karzełkowi. Teraz dopiero zrozumiała jego przysługę.

>H ; % % ^ .' >, .' ' /" : - :. ." '



Witold Bunikiewicz
64. W jaki sposób Boruta został wojewodą
Jak długo żyli Polacy w pogaństwie, wszystko, co znajdowało się na ich ziemi, należało do Lucyfera. I ludzie, i pola, i domy, i każdy dostatek.
Diabły chodziły po Polsce jak po swoim, pomagając ludziom w pracy rozumem i rękami. Często więc można było widzieć, jak zaprzęgały się do pługa i orały rolę, pasały bydło lub kręciły młyńskie kamienie. Dlaczegóż tego nie miały robić? Jak spojrzeć, wszędy było ich władztwo.
Więc gdy w innych ziemiach krew się lała, mór trzebił grody i osady, a łupieżnicy ciemiężyli ludność, w Polsce panował błogi spokój. Nie szczuły diabły ludzi na siebie, nie wciskały im w ręce płonących żagwi, lecz łagodziły waśnie, odganiały zakażone powietrze, a biedakom i niedołęgom przysparzały dobytku, nie chcąc, aby zbytnia bieda wzniecała w duszach ludzkich zazdrość i chciwość.
Wszystko to czyniły biesy z przebiegłości i wyrachowania, by pokazać i rzec:  Patrzcie, jak szczęśliwe jest nasze królestwo i jak dobrze ludziom pod diabelskim berłem.  Omamiali ludzi doczesnymi dostatkami, a dusze ich wlekli na wieczne zatracenie.
Znalezli się jednak czujni mężowie, którzy przejrzeli chytrość diabelską i poczęli głosić wiekuistą prawdę. I wnet przyjęli ją Polacy i tak gorliwie spełniali przykazania, że nie można było lepiej. Diabły wtedy stały się złe i mściwe, zaczęły czynić ludziom na przekór, szkodzić i zwodzić, ale nie mogły niczego dokazać.
Lucyfer wył z wściekłości, iż stracił tak potężne królestwo, i przemyśliwał nad sposobem zniszczenia zbuntowanych podda-
350
nych. Wysyłał najmędrszych zastępców na ziemię, sam jakiś czas zamieszkał nad Wisłą, usadowiwszy się na Czartowskiej Skale, ale diable zabiegi szły na marne, gdyż wszyscy Polacy wędrowali do nieba, tak byli pobożni i cnotliwi.
Zrozumiał przeto Lucyfer, że obcy panowie w Polsce przewodzić nie mogą, bo niczego nie wskórają, oglądał się więc za rodowitym Polakiem, aby go uczynić diabłem i oddać mu w swym imieniu całą ziemię we władanie. Książę ciemności długo szukał i znalazł.
Na Kujawach żył nie byle jaki witez, Boruta. Szerokie posiadał ziemie, dom z kamienia lepszy miał nawet od książęcego w Gnieznie i niczym nie zaspokojoną pychę. Nikomu nie chciał hołdować: ani Bogu, ani królowi. Czynił wprawdzie na piersiach znak krzyża, ilekroć przestępował próg królewskiego grodu, dla pokazania, że przyjął prawdziwą wiarę, lecz w głębi serca nienawidził nowych obrządków.
Z biskupem i z mnichami wojował otwarcie. Trzy razy nasyłał zbirów na klasztor benedyktynów, którzy osiedli nad Wartą, uczciwe kobiety wywlekał gwałtem z domów i rzucał pachołkom na zabawę, a gdy go opat Arnold obłożył klątwą, porwał opata i obwiesił na suchej gałęzi.
Strach padł na duchownych i lud chrześcijański, a Boruta szalał dalej bez upamiętania, zagrażając nie tylko Kujawom, ale podsuwając się daleko poza płocki gród, aż po Kraków i śląskie ziemie.
Połączyli się więc chrześcijańscy panowie, aby schwytać rzezimieszków. Całe lato zajeżdżali konie, nie mogąc dojechać zbrodniarzy, choć nieraz natrafiali na ich ślady. Czarcie siły były z nimi w przymierzu.
Raz wedle Biskupic, gdzie Wisła szeroko się rozlewa i huczy głębią, napotkali orszak Boruty. Aotry rozkulbaczyły konie i spały w zaroślach, a nad ich głowami krążył kruk i przepatrywał okolicę. Skoro ptak zwietrzył niebezpieczeństwo, zakrakał przerazliwie i rozbudził śpiących.
Porwali się do mieczy, widząc jednak znaczną przewagę nie-

przyjaciół, nie chcieli spotkania, lecz szukali ocalenia w u-cieczce. Koniom ich, wysilonym długim pochodem, nie starczyłoby na długo siły, ale nieczyste moce przybyły z pomocą służalcom Boruty. Zaledwie ujechali dwa stajania, pędząc na oślep przed siebie, zerwał się straszliwy tuman i ciskał w chrześcijańskich pachołków takie chmury piasku i żwiru, iż ludziom i koniom dech zapierało, a oczy ślepły od kurzawicy.
Chrześcijańscy wojownicy parli jednak naprzód, niepomni, iż całe piekło mają przeciw sobie. Lucyfer upatrzył już Borutę na swego namiestnika w Polsce i zapragnął go okryć sławą, aby wzrósł w znaczeniu i tym łatwiej mógł plątać ludzkie rozumy. Więc nad Krzemienicą zgotował klęskę wrogom swego przyjaciela.
Bolko z Zdziembusza, który jeden tylko ocalał z tego pogromu, przysięgał, iż było tak:
 Piotr z Nasiegniewa dostrzegł pierwszy poprzez obłoki kurzawy, że zgraja Boruty zatrzymała się w kotlinie, aby dać wytchnienie koniom, z których wychodziła już ostatnia para. Krzyknął więc na Tulibowczyków, którzy tuż za nim następowali, i wraz z Ludkiem z Junoszyc i hurmą pachołków, razem w dwieście kopii, runął na drabów.
Omamiło jednak rycerzy. Kopie skręciły się w dłoniach i zaryły w żwir potoku, na karki ich spadły zaś smoki drapieżne i odgryzały łby od kadłubów, fruwając jak komary w powietrzu ćmą ogromną, tak iż nie można było ani kłuć, ani ciąć, nie wiedząc, z której strony użrą.
Nim upłynęło tyle czasu, w ile człek zdoła odmówić trzy  Zdrowaś Maria", powaliło się wojsko chrześcijańskie jak ścięty z nagła łan kwitnącego maku, piękny w swej krwawej urodzie, a już niepożyteczny.
Boruta stał na wzgórzu, a oglądając pole, zhardział jeszcze bardziej i obiecywał sobie nie opuścić miecza, dopóki nie wytępi aż do ostatniej nogi wszystkich sług bożych na polskiej ziemi. Obdarłszy trupy z broni i odzieży, rzucił się Boruta wpław przez Wisłę, a za nim jego hultajstwo.
Bolko z Zdziembusza widział dokładnie, jak wypłynęły z nurtów szkaradne jakieś potwory o łbach hyder a wężowym ogonie i podsadziwszy się pod konie hołoty, przewiozły ją, niby
352
na tratwach, na suchą ziemię, po czym zatopiły się znów w głębinach.
Po tym pogromie wojska chrześcijańskiego nie było już wątpliwości, że Borutę wspomaga piekło i trzeba uwiadomić o tym wszystkich wiernych, aby mieli się na baczności. Od przeora do opata poszła więc nowina:  Chwytajcie syna czartowskiego, zakujcie go w dyby lub łeb mu roztrzaskajcie obuchem! Nie może taki plątać się po świecie!"
Najgorzej zaś nastawał na czartowskiego namiestnika opat Odo, który wysługiwał się ongiś cesarzowi i chadzał z nim wojować Pomorzany. Opat świadom był diabelskich arkanów i nim został mnichem, potykał się nieraz z czartami, którzy wszędy pomagają poganom, zaciągając się do ich szyków jako zwyczajni kopijnicy lub starszyzna.
Odo sprawił huf ze stu jezdnych, poświęcił ich topory i siodła, a sam, stanąwszy na ich czele, ruszył w pogoń za Borutą. Wyprawa jednak spełzła na niczym, albowiem konie pokułały i zjadliwa gorączka powaliła z nóg rycerzy. Zamiast potykać się z czartem, leżeli w dworach kmiecych, nie wiedząc o bożym świecie. Borykali się z diabłami, które wlazły w ich ciała i tarmosiły wnętrzności, odejmując moc to rękom, to nogom, to całemu człowiekowi, iż leżąc pod futrami, dygotał z zimnicy i nieludzkim głosem wykrzykiwał niezrozumiałe słowa.
Sam opat ucierpiał mocno od szatanów i po długim dopiero mozole wypluł z siebie diabła, który rozrywał jego wnętrzności. Inni zaś, mniej skrzepli na duchu, umierali, zanim egzorcyzmy mogły skutecznie działać.
A w tym czasie, gdy Odo chorzał, a jego towarzysze wili się w opętaniu, Boruta zabijał, rabował, palił, a gdziekolwiek spotkał krzyż, wszystko obracał w perzynę i rozgłaszał, jak można najgłośniej, iż żadnego z apostołów nie oszczędzi, albowiem głoszą cesarską wiarę i starodawną mowę mają w pogardzie.
Więc nie tylko w Polsce, ale i w cesarstwie niemieckim rozchodziła się wieść, iż nad Wisłą zrodził się Antychryst, któremu usługują diabły i pospołu z nim wycinają chrześcijan.
Nic więc dziwnego, że gdy cesarz, a wraz z nim dwóch królów ogłosili wojnę Polakom, kwiat rycerstwa ruszył z całego świata
23  Księga bajek, t. II
353
i w ogromnym tym wojsku nie było ani jednego kopijnika, ani nawet masztalerza, który by nie pałał chęcią spotkania się z Borutą.
Kujawski zaś pan pospieszył do obozu Mieszka Gnuśnego, ofiarowując mu swe służby. Niewiele przywiódł z sobą czeladzi, ale za to chłopów strasznych, aż nieswójsko było spojrzeć w ich oblicza.
Odziani byli w wełniste skóry ze zwierząt nie znanego nikomu pochodzenia. U jednego boku zawieszali kusze o straszliwej sile, u drugiego maczugi natkane krzesiwem. Broń ta druzgotała pancerz jak orzechy, a saraceńska stal na miał się rozpryskiwała pod ich uderzeniem. Przyjechali zaś na wierzchowcach tak dzikich i drapieżnych, iż przypominały raczej bestie z Apokalipsy niż rycerskie rumaki.
Nikt z ludzi nie śmiał zbliżyć się do tej gromady, oddanej na śmierć i życie Borucie i jemu tylko powolnej. Sam król patrzył na tę gawiedz z odrazą, ale że szła przeciw niemu ogromna potęga niemiecka, duńska i czeska, nie odrzekł się pomocy, obiecując, iż zaraz po bitwie wypędzi te maszkary obrażające ludzkie oczy.
A był w wojsku królewskim świątobliwy mąż imieniem Krystyn. Jechał za szeregami odziany w grubą włosiennicę, żywiąc się leśnymi jagodami, gdyż chleb uważał za specjał, którego co dzień tykać się nie godzi. Niedawno wrócił z Rzymu, a przejęty prawdą Bożą, nawoływał do cnót i dbał, aby rycerstwo nie zaniedbywało nabożeństw.
Krystyn nie czuł wstrętu do towarzyszy Boruty i począł ich rozpytywać, skąd przybywają, jak chwalą Boga i dlaczego trwają przy swym panu, który gorszy jest od szatana, bo pod gładkim licem i ujmującą powierzchownością tai najstraszliwsze zbrodnie, jakie zna ziemia.
Hołota wybuchała raz po raz śmiechem, słysząc napomnienia, a gdy Krystyn coraz zapalczywiej nawoływał, wręcz mu odpowiedzieli sprzymierzeńcy szatana:
 Milcz, byś głowę miał całą!
Lecz świątobliwy mąż nalegał coraz bardziej, klnąc zatra-
354
ceniem sługi Boruty. A gdy tak kazał, wystąpił pewnego dnia jeden z hołoty i wyrzekł:
 Trzeci dzień głodujemy, idąc przez bagna i ostępy. I kto wie, czy jutro jeszcze włożymy co do ust, bo nigdzie nie widać osady, gdzie byśmy dostali chleba i mięsa.
Ledwie to wypowiedział, wyłoniła się z głębi boru ogromna polana, pełna różnego zwierza, a najlichszy pachoł mógł upolować sarniaka lub jelenia, taka była tego obfitość.
Diabelscy przyjaciele nie mogli wyjść ze zdumienia, a Boruta zaciskał pięści i rozgryzał do krwi wargi, widząc, iż mnich coraz gorliwiej nastaje na jego zgubę. Upatrzył więc najdzikszego spośród swoich i rzekł mu:
 Ubij pałą tego szczekacza, a w zamian za to dostaniesz najmłodszą mniszkę, którą ułowimy wróciwszy z wojny do domu.
Potwór, zadowolony z obietnicy, poszedł spełnić rozkazanie, zabrawszy z sobą towarzyszy, aby uradowali się widokiem krwi świątobliwej.
Słońce zapadło już za bór, a ogromna czerwień księżyca rozlała się po obłokach. Krystyn po załatwieniu dziennych spraw pogrążył się w modlitwie, a nad jego czołem rozpostarła się jasność równa tarczy miesięcznej, tylko jeszcze promienistsza.
Zbiry podeszli nie zauważeni przez świętego męża, a trzech z nich od razu spuściło krzemieniami nabite maczugi na głowę Krystyna.
Ani uczuł uderzenia i dalej odmawiał pacierze. Po raz drugi, trzeci, czwarty rąbnęli zbóje maczugami, lecz święty człowiek ani się zachwiał i jakby osłoniony niewidzialnym puklerzem wciąż trwał w zamyśleniu.
 Cud, dziw!  zawołał największy zbrodniarz i runął do nóg świętego, błagając o łaskę, a po nim padli inni i wyznawali swe winy, wyrzekając się na zawsze pana, któremu dotąd służyli.
Skoro to ujrzał Boruta, nie czekał już ani chwili i jeszcze tej nocy wyrwał się z obozu, pędząc na Kujawy, gdzie spodziewał się zebrać nową gromadę, aby dalej prowadzić dzieło zniszczenia. Po raz pierwszy poznał swą niemoc i bódł konia, złorzecząc
355

diabłom, iż go opuścili i pozwolili zatracić wybrany huf, któremu nikt nie śmiał stawić czoła.
Lecz czarty, choćby chciały, nic sprawić nie mogły, gdyż nad Krystynem czuwała ręka Boża. Tym większa więc złość targała Borutą, a gdziekolwiek na drodze ujrzał krzyż, obalał go na ziemię i jak burza pędził przed siebie, spozierając, co by zniszczyć wypadło.
A gdy cwałował wedle Aęczycy, złość jego przeszła w obłąkane zaślepienie. Nie tak dawno, jak opuścił tę ziemię, a już wzniesiono mury kościoła i niedługo miała w nim rozbrzmiewać chwała Najwyższego.
Koń Boruty padł z wielkiego znużenia, a w obłąkanym jezdzcu wezbrała taka siła, jakiej dotąd nie zaznał. Zdało mu się, iż skały podnosić będzie z podnóża, a stuletnie dęby złamie w palcach jak gałązki leszczyny. Krew zalewała mu oczy, a serce wzdęło się w piersi niby miechy.
Boruta doskoczył do nowo wzniesionych murów, chwycił je oburącz i, naprężywszy wszystkie siły, zatargał. Chybnęła się budowla w posadach, ale ani kamyszek nie usunął się z miejsca.
Szaleniec nie dał za wygraną, lecz zaparł się nogami w piasek, na usta spłynęła mu piana, a z oczu krew zdała się buchnąć za chwilę. Zatrzęsły się mury i od fundamentów pod wierzch pękła ściana budowy.
Naraz zaciemniło się niebo i grom trząsł, godząc Borutę w samo serce. Rozłożył ręce i padł na wznak bez ducha.
Żałował Lucyfer, iż tak prędko rozstał się Boruta ze światem. Wiele bowiem obiecywał sobie po nim, a owóż nadzieje spełzły na niczym. Bóg chciał, aby Boruta nie żył, a śmierć jego była odstraszającym przykładem dla wszystkich wieków.
Z ulgą odetchnęli słudzy boscy i pobożni chrześcijanie, albowiem nie zagrażał im wróg-niszczyciel, dla którego nie było nic świętego.
Zbrodniarza pochowano byle jak, natomiast Lucyfer sprawił mu dostojne przyjęcie w piekle. U wrót otchłani czarty sprezentowały halabardy, a wszystkie diabły wystąpiły z odznakami swych
356
urzędów: więc jedni nieśli noże ogromne do krajania grzeszników, inni dzwigali miotły ogniste, którymi smagali potępieńców, byli oprawcy z pętlami i harpunami, obrzydliwe diablice wyostrzyły pazury, przeznaczone do targania obmówców i niewiernych kochanek, a sam Lucyfer wystąpił w czerwonym płaszczu z ognistej purpury, u stóp zaś jego postępował ohydny smok, ziejący siarką.
Książę ciemności ucałował Borutę w czoło, na którym wystąpiła natychmiast krwawa plama, znamię piekielnej władzy. W paleniska sypano góry smolnych szczap, a okrutny ogień oświecił wnętrze otchłani, w chwili gdy wstępował do niej Boruta.
Nowego przybysza posadzono do stołu biesiadnego, a Lucyfer, wychylając kielich diabelskiego nektaru w ręce swego sprzymierzeńca, przemówił w te słowa:
 Z dzieł swych zdasz potem obrachunek i sprawiedliwość będzie ci wymierzona w dzień Sądu Ostatecznego. Tymczasem wracaj na ziemię i obejmij polską ziemię we władztwo! Będziesz moim wojewodą!
Choć piekielny nektar palił nieznośnie trzewia Boruty, nie nawykłego jeszcze do takiego rarytasu, skłonił się jednak przystojnie i przyjął ofiarowaną mu buławę.
Lucyfer zaś prawił dalej:
 Na twą stolicę przeznaczam Aęczycę, miasto piękne i warowne. Spotkała cię w nim śmierć, więc słuszną jest rzeczą, abyś tam panował. Buduj pałac, panie wojewodo, i rządz ku chwale piekła!
Przy świście wichury i w mroku mgieł jesiennych wstępował orszak czarci na ziemię. Wiódł go Boruta na karym rumaku, ubrany w karmazyn i złoto. Koń parskał ogniem, a buława \v ręku wojewody sypała iskry, od których gorzały domy i niszczały wsie.
 Diabeł jedzie! Diabeł jedzie!  wołali zdjęci strachem ludziska.  Biada nam!
Boruta rozpoczął rządy.
357
65. Żałosny żywot diabła Hejdasza
Nie mogły sobie diabły poradzić z Hejdaszem. Głupi był, i tyle.
Nosił wprawdzie rogi na głowie, ale nikt nigdy nie słyszał, aby użył ich do diabelskiej roboty. Nie przebił nimi żadnego człowieka, nie kaleczył bydląt, nie groził świętym duszyczkom, lecz stroił łeb w kwiaty polne i liście, bo mu się zdawało, iż w tej ozdobie bardzo mu do twarzy.
I z ogona nie miał żadnej pociechy. Przeciwnie, puszysty zad nabawiał go niemałego kłopotu.
Siadał nieraz na miedzy i rozczesywał na nim kudły, zamiast wydrapywać pazurami skibę ziemi i poróżniać sąsiadów. I głupio się pysznił swym ogonem, bo zamiast ukryć go w hajdawerach, wymachiwał nim rozkosznie, dając poznać od razu, kim jest i co zamierza.
W ten sposób nie mógł otumanić żadnego człowieka.
Porządne diabły siedzą w piekle i służą jak psy Lucyferowi, Hejdasz zaś musiał się wałęsać po ziemi, gdyż pogniewał na siebie zwierzchność piekielną.
Postawili go pewnego razu, uzbrojonego w ogromną halabardę, u wrót piekielnych i kazali zatrzymywać czarne, plugawe dusze, odtrącone przez sprawiedliwość boską.
Niemało wynikło kłopotu, bo głupi diabeł zaciągnął do piekła świątobliwą jakąś niewiastę, myśląc, iż jest potępiona. A gdy babina zmiarkowała zdradę, otworzyła gębę i takiego narobiła hałasu, wymyślając wszystkim diabłom, że aż Lucyfer wyskoczył z barłogu i kazał wypuścić natychmiast niewiastę, a wartownika zluzować u bramy. Chociaż bowiem jest księciem ciemności, wie, co sprawiedliwość, i nikogo nie tknie bezprawnie.
Zagnano więc Hejdasza do ogromnego kotła, aby mieszał ołów, którym poją w piekle obżartuchów i opilców za to, iż, będąc na ziemi, gwałcili przykazanie wstrzemięzliwości.
Stoi Hejdasz i miesza, aż mu pot kapie z czoła i ręce mdleją od ciężkiej pracy. Wkoło, skuci łańcuchami, spoglądają nań potępieńcy i skóra im cierpnie ze strachu, gdy w kotle wre i bul-
358
goce. A jeden z wąsali widząc, iż czart niemrawy, przemówił pokornie:
 Panie diable, do krwawego potu będziesz obracał wa-rząchwią i nie ugotujesz tej przepalanki. Posłuchaj mej rady! Przy czerskim trakcie stoi karczma, a w niej mieszka Żyd, Moszko. Biegnij do niego i za sto dukatów kup gorzały, a oszczędzisz sobie krwawego trudu. Wszyscy twoi poprzednicy tak zawsze czynili, nie bądz więc głupi i nie daj się na darmo zapędzać do pracy!
 O, głupi nie jestem  zawołał diabeł  lecz abyś wiedział, że ze mną nie ma żartów, potrójną miarę wleję ci w gardło. Znaj mores, potępieńcze!
A że czarty nie mają kłopotu z pieniędzmi, więc Hejdasz splunął, gwizdnął, odliczył złoto i z kopyta ruszył na ziemię.
Zdziwił się niemało Moszko, gdy diabeł wysypał z trzosa dukaty i zażądał tyle gorzały, że można nią było upić nie tylko wszystkich w Czersku, ale nawet w Krakowie.
Lecz od czegóż żydowska głowa? Diabeł płaci, szynkarz szyn-kuje, więc poczęto wytaczać z piwnic beki pełne przepalanki.
Podnosi Hejdasz  ciężkie. Ledwie trzy włożył na bary, a już się ugiął do ziemi. Moszko zaś wciąż nowe wytacza baryły, a czart rachuje. Jest ich sto, nie uradzi, chyba najmie podwody.
A karczmarz zgaduje myśli diabła i pyta pokornie:
 Dokąd odwiezć, jaśnie panie?...
 Do piekła!  ryknie diabeł, ciesząc się, iż przez rok najmniej nie będzie mieszał warząchwią i zażyje przyjemnych wywczasów, wylegując się przed kotłem.
 Tak daleko nikt nie zechce pojechać ani wynająć swego bydlaka  rzekł karczmarz.
Diabeł zaś w krzyk:
 Brać pieniądze to chcesz, dopisywać pijanicom półkwa-terki potrafisz, procenty doliczać to umiesz, a dostarczyć podwód to się lenisz?
Machał przy tym tak groznie ogonem i wykręcał paszczęką, iż Moszko drżał z przerażenia i dygocąc łydami wyrzekł:
359
 Gdy będą pieniądze, znajdą się i furmanki.
Czart cisnął kiesę dukatów, a Żyd pobiegł do miasteczka. Biegnąc zaś rozważał:
 Koni mu nie dam, bo któż mnie zawiezie do miasta; wołów także nie sprowadzę diabłu, gdyż nie skosztowałbym potem ani kawałka mięsa, ale wiem, co zrobię. Wieprzów mu nazganiam, niech je zabierze z sobą do piekła, bo tak czy owak nie mam z nich pożytku.
Nim wieczór nadszedł, spędzono przed karczmę tysiąc świń. Hejdasz zaprzągł je do wozów i trzaskając głośno biczem, powiózł gorzałkę do piekła.
Czart dumny, iż tak gładko załatwił się z kupnem, poustawiał beczki pod ścianami i przygotował wiadro, którym by wlewał w gardło potępieńców zakupioną w karczmie przepalankę.
Stary zaś wąsal, pijanica, widząc, jak diabeł się zwija, odezwał się z głupia frant:
 Co raz weszło do piekła, już wyjść z niego nie może, więc załatw się wprzód ze świniami, bo tak kwiczą i furczą, że zbudzą Lucyfera i narobią nam wielkiej biedy.
 Mówisz prawdę, potępieńcze, a za to, żeś dobrze poradził, rozkazuję ci powrzucać bydlęta do ognia piekielnego i żywcem je spalić.
 Tak być nie może  zawołał wąsal.  Plugawe te stworzenia zasługują na większą karę, bo są przyczyną obżarstwa na świecie. Trzeba z nich wytoczyć krew, opalić w ogniu, posypać solą i pieprzem, pociąć na kawałki i uwędzić.
 Mądra z ciebie głowa  rzekł diabeł.  Wstawię się za tobą do Lucyfera, abyś został famulusem u jednego z biesów. Rób ze świniami, jak powiedziałeś, a ja ci pomogę, bo szczerze wyznam, iż nie spodobały mi się od razu te stworzenia  odpowiedział Hejdasz, ująwszy się pod boki. I aby praca szła razniej, rozkuł wąsala z łańcuchów, a ten, nie namyślając się wiele, uwolnił z więzów i innych potępieńców.
Zaczęła się więc robota. Kłuto wieprze szpikulcami, parzono, krajano i przypiekano na ogniu. Jedni wędzili schaby, drudzy stapiali słoninę, a sam Hejdasz nadziewał kiełbasy, albowiem najbardziej podobała mu się ta czynność.
360
A gdy już uporali się potępieńcy ze świniami, sami, bez czarciej zachęty, zabrali się do beczek.
Hejdasz nie posiadał się z radości, iż skazańcy sami wlewają w swe gardła przepalankę, ubywał mu bowiem trud zmuszania ich do picia. Biegał tylko od opilca do żarłoka i wołał klaszcząc w dłonie:
 Pij, pij, boś na tę karę dobrze zasłużył, grzesząc gardłem i brzuchem na ziemi! Masz, masz, łakomcze  mówiąc to czerpał wiadrem gorzałkę z barył i rozlewał w garnce i półgarncówki. Baczył zaś dobrze, aby każdy otrzymał sprawiedliwie i według zasługi.
A potępieńcy pili, zagryzali kiełbasą i wędzonką, coraz bardziej się radując, wznosili okrzyki i przypijali do czarta:
 Spróbuj, panie diable, skosztuj okruszynkę, smakując w takich specjałach dopiero zrozumiesz, dlaczego dostaliśmy się do piekieł. Sam archanioł nie oparłby się takiej pokusie, a cóż dopiero my, słabi ludzie?
Nie mógł się Hejdasz wymówić, pociągnął z półkwaterka i zakąsił schabem. Strasznie mu smakowało. Więc wąsal napełnił garncówkę, a gdy czart wychylił ją duszkiem, opanowała go niezwykła radość.
Stracił złość do potępieńców i, zapomniawszy o swej randze, ściskał obżartuchów i opilców, a wąsalowi okazywał największą serdeczność, gdyż ujął go w ramiona, ucałował w pysk z dubeltówki i nazwał najdroższym kompanem i bratem.
Gdy zaś zaspokoił potrzebę serca, podskoczył do grubej rajfurki, która pokutowała w piekle za różne szelmostwa, i porwawszy babę wpół, zakręcił obertasa, aż wiatr dmuchnął w czeluści i zagasił, ogień pod kotłem. A za diabłem inni skoczyli w te pędy, przygadując Marcinowi organiście, aby razno ciął smykiem i poganiał klarnecistę Szymka, który nie wiadomo za jakie winy przebywał w piekle, bo był człowiek cichy i pokorny, a na przepalankę nie bardzo łakomy.
I kto wie, jak długo trwałaby uciecha, bo kiełbas było jeszcze w bród i nie wychlano ani dziesiątej części okowity, gdyby nie Lucyfer, który wyszedł na przechadzkę po piekle. Skoro ujrzał, co się dzieje, pozieleniał od złości i, nie tracąc wielu słów na
jO 1
przepieranie się z pijanicami, porwał Hejdasza za kark i śmignął nogą, aż zawarczało.
Czart zawył z bólu i ani się opamiętał, gdy zleciał na ziemię. Szczęście, że wpadł w bagna rozciągające się nad Wisłą, gdyż inaczej nie miałby ani jednego całego gnata.
Leżał tydzień, rozcierając ból niżej łopatki, a gdy nieco złagodniał, wybrał się na węder po kraju.
Żal jednak zrobiło się Lucyferowi, że tak nielitośnie obszedł się ze służalcem. Wiadomo, dał się wywieść w pole przez marnych oczajduszów, bo nie ma dobrego rozumu, który mu nadwerężył jeden z cherubinów, tnąc diabła w łeb mieczem ognistym w pamiętnej wojnie z Panem Bogiem. Kto mu jednak winien? Dlaczego w porę łba nie usunął?
Na ziemi jednak nie da sobie diabeł rady, gdyż spadł nad Wisłę, między chytrych ludzi. Jeśliby dostał się do innego kraju, mógłby wyjść na dygnitarza lub nawet odbierać cześć równą świętym, lecz nad Wisłą wykpią głupca i zamorzą.
Już w pierwszych dniach omal nie umarł Hejdasz z głodu i gdyby był nie ukradł proboszczowi ślepej kury i nie upiekł jej w opuszczonej kuzni, już by było po nim.
Wysłał więc Lucyfer sztafetę do wojewody Boruty, nakazując mu, aby przyjął Hejdasza do świty, bo chociaż głupi był ten diabeł w piekle, pożyteczny może być na ziemi i przyda się choćby do wymiatania śmieci.
Skoro więc Hejdasz stawił się przed wojewodą w Aęczycy, otrzymał rozkaz, aby biegł czym spieszniej w pole i zawalił śniegiem drogi i ścieże, którymi pobożni ludzie spieszą rano na roraty. Było to już bowiem po świętej Barbarze i gęsty śnieg pokrył ziemię.
Pobiegł Hejdasz, gdzie mu kazano, i dmuchał, i parskał, aż zdało się wszystkim, iż dmie i świszczę wichura, a to diabeł tak sapał i fukał, zmiatając śnieg na drogi. Zadowolony ze swego dzieła ukrył się za kopcem, aby ujrzeć, co z tego wyniknie.
Jeszcze dobrze nie rozwidniało, gdy wyszły kobiety z chałup, a widząc, że na polach nie ma ani okruszyny śniegu, skrzyknęły chłopów oraz dzieci i cała gromada ruszyła na przełaj do kościoła, chwaląc sobie krótką i wygodną drogę. Skoro powiedzia-
562
no o tym wojewodzie, bardzo się gniewał na Hejdasza i nie wysyłał go już na takie psoty.
Nadchodziła Wielkanoc. Diabelska służba rozbiegła się po świecie na robotę. W tym bowiem czasie mają czarty najwięcej
zajęcia.
Muszą odwodzić ludzi od wielkanocnej spowiedzi, kuszą ich, aby łamali posty, namawiają na muzykę i tańcówki, pomagają przy warzeniu mocnych napojów, bo wstyd byłby dla piekła, gdyby święcone odbyło się bez obrazy boskiej i bez łbów zawieruszenia.
Przywołał tedy wojewoda Hejdasza i tak mu powiada:
 Widzisz tę wieżę?
 Widzę.
 Wleziesz na nią i rozbijesz na Wielkanoc dzwony, aby nie zwoływały ludzi na rezurekcję. Pamiętaj mądrze wykonać rozkaz, bo inaczej będą baty!  Wymawiając te słowa, klasnął Boruta harapem przed samym nosem Hejdasza, a chudzinę aż przeszły ciarki na myśl, co to będzie, gdy pokpi sprawę.
Obejrzał więc kilka razy wieżę dookoła, oglądał blanki i gzymsy, po których najpewniej wlezć można do dzwonów, a gdy nadeszła Wielka Sobota, wygramolił się na górę, ukrył pod dachem i wyczekiwał terminu, aby najdokładniej spełnić rozkazanie wojewody. Zaledwie zegar na wieży wskazał północ, jak nie pocznie Hejdasz łomotać w dzwony pięściami, łbem i kopytami, jak nie zacznie chybotać sercem i targać sznurami, takie rozległo się dzwonienie, iż najospalsi przypomnieli sobie o Zmartwychwstaniu i pospieszyli na rezurekcję.
Skoro to ujrzał Boruta, omal go krew nie zalała z wściekłości. Chwycił harap i chciał biec do dzwonnicy, aby oćwiczyć głupca. Ledwie go pohamowali dworzanie, tłumacząc, iż nie wypada tak wielkiemu dostojnikowi iść pod kościół w chwili, gdy odprawia się tam nabożeństwo. Posłali natomiast czartowskich hajduków, aby sprowadzili Hejdasza przed oblicze wojewody.
Lecz diabeł nie był tak głupi, jakby się zdawało. Gdy zauważył, na co się zanosi, zeskoczył z wieży i pognał na przełaj przez pola i lasy, dokąd mu tchu starczyło. I nie zwolnił biegu, aż dzień nastał.
363
Był bardzo zmęczony i utytłany w wodzie i błocie, a skoro spojrzał na swój ogon, płakać mu się chciało. Puszysta, bujna kita wyglądała jak obszarpane pomiotło, a gdzieniegdzie znać było na niej ślady psich zębów. Nogi bolały go okrutnie, a szczęki kłapały z przestrachu.
Hejdasz rozejrzał się, gdzie by spocząć po takiej gonitwie, i ujrzał na skraju wsi samotną chałupę. Zajrzał przez okno i nie spostrzegł wewnątrz nikogo. Bez namysłu więc wlazł kominem do izby, wsunął się do łóżka pod pierzynę i nakrył z głową.
Obudziło go dopiero pózną nocą mocne uderzenie w bok. Zerwał się na równe nogi, myśląc, iż go już chwytają pachołkowie Boruty, lecz gdy ujrzał przy łożu wcale nieszpetną jeszcze babinę, patrzącą nań ze zdziwieniem, padł przed nią na kolana i począł błagać:
 Zlituj się nade mną, kobieto, nie wydawaj w ręce katów, służyć ci będę wiernie i dopilnuję dobytku. Daj odpocząć choć do rana, nie wypędzaj z chałupy!
W babinie ruszyło się serce i pomyślała:  Przed pięciu laty pochowałam męża, a drugi mi się nie trafia. Smutno żyć samotnej kobiecie. Spróbuję, może się ten nada. Zawsze lepszy diabeł niż nikt". t>
Więc Hejdasz został u wdowy i dobrze mu się działo. Do roboty nie bardzo się kwapił, bo był leń z natury, ale trzymał się domu i do karczmy nie zaglądał z obawy, że spotkać tam może dawnych kamratów, którzy go poznają i oddadzą w ręce Lucyfera lub Boruty.
Mylił się jednak. Lucyfer, rad, że pozbył się diabła, który był zakałą piekła, nigdy się o niego nie dopytywał i to samo czynił Boruta, zadowolony, iż znikł mu z oczu głupi pachołek i gdzie indziej przystał na służbę.
Hejdasz jednak miał się na baczności, kazał wdowie wyrysować kredą na drzwiach chałupy wielki krzyż widny z dala, aby diabły nie miały tam przystępu, a gdy zauważył w pobliżu podejrzany jakiś szmer, pędził co tchu do izby i właził pod pierzynę, wiedząc, iż stamtąd nie wyciągnie go żadna moc piekielna, bo baba na to nie pozwoli.
Bolesław Leśmian
66. Jan Tajemnik
Chadzał ongi po ziemi Jan swego nazwiska, Tajemnikiem zwany, bo ludzi unikał, na drzewa się boczył i figury przydrożne omijał. Najchętniej po lasach samotnikował, włóczęgą trudząc duszę i nogi. Duszę miał skrytą, a nogi  bose, że to mu los półzłotka na buty poskąpił.
Ilekroć bosą stopą ziemi zmacał, tylekroć sercem butów dla się zapragnął. Stąpi po ziemi  i zapragnie, zapragnie i znowu stąpi. Tyle jego, co zapragnie, a w pragnieniu był bardzo nauczny. Głodnemu chleb na myśli, a bosemu buty. Noga nie obuta  we śnie szuka buta.
Umiał Jan Tajemnik takie buty czasami wyśnić po nocy, że nie wiedział nawet, jak je wzuć na nogi, snem dostatnim zaszczycone. Miewał bowiem z łaski snu onego i srebrne, i zgoła złote obuwie, które nad rankiem pierzchało, jak wszelka inna mara, co to z nią człek we śnie poprzestaje.
Pewnego razu wracał Jan Tajemnik z lasu do wsi.
Noc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta sama, a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża z jednakiego wszędy utkała zasępienia.
Księżyc toczył się po obłokach, jakbyć go właśnie srebrnymi szprychami napierzył, żeś ledwo turkotu jego w niebiosach samochcąc nie dosłyszał.
A na ziemi cisza rozmaita: brzozowa  w brzozach, topolowa  w topolach, a płacząca  w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła, jakby kto nowym
365
grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię niewidzialne  i grzebień nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać raczył...
Jan Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do młyna popod wioską.
Młyn był stary, popsuty i bezużyteczny.
Coś w nim skrzypiało po nocy pilnie i pracowicie, niby z nawyku i z nałogu, którego pozbyć się nie chciał.
Światło księżycowe zieleniało na nim, krusząc się po sękach i strzępiąc się po zadrach. Popod młynem  staw i grobla przegniła.
Jan Tajemnik spojrzał na młyn i przystanął, jakby go coś tknęło.
Księżyc, stopy jego bose światłem z mroku wyławiając, położył na lewej talara ku ozdobie, a na prawej  dukata ku pociesze.
Spojrzał Tajemnik na ową ozdobę i na ową pociechę. Jedna mu się w oczach zasrebrzyła, druga zazłociła, a on stał nadal, siłą nieznaną do miejsca przykuty. Przykuło go i nie puszczało.
Stoi i patrzy. To na nogi własne zerknie, to na młyn spojrzenie przerzuci. Oczy mu Się, widać, w onej przestrzeni pomiędzy bosymi stopami a popsutym młynem zbłąkały, że ich zowąd nie mógł nijak wybłąkać.
Patrzał tak długo, aż się i czegoś dopatrzył. Ni mniej, ni więcej, jeno na kole młyńskim ktoś siedzi i z kolei patrzy tak samo, jakby mu się patrzeniem odwzajemniał. To na młyn zerknie, to na stopy Tajemnika spojrzenie z młyna przerzuci.
Nie to zdziwiło Tajemnika, że ktoś wbrew zwyczajom ludzkim na kole młyńskim siedzi, jeno to, że mu się patrzeniem tak starannie odwzajemnia.
Nic, jeno patrzy i poziera, i zerka, i ogląda.
 Pewno ślepy się urodził i przejrzał niedawno"  pomyślał Tajemnik.
A ów, co na kole młyńskim się utrwalił, uśmiecha się i głową kiwa, jak po starej znajomości.
Księżyc mu się na gębie uśmiechniętej wyiskrzą, a on owo
366
wyiskrzenie językiem co chwila zlizuje smakowicie, niby jaką omastę, i znowu patrzy.
Zniecierpliwił się Tajemnik, bosą stopą o ziem uderzył i zawołał:
 A cóżeś ty za jeden, u kaduka?
 Piórkowski jestem, iż się tak wyrażę!  ozwał się ów z młyna i w okamgnieniu sfrunąwszy z koła samowicie, zakrząt-nął się kędyś w powietrzu i stanął tuż przed Tajemnikiem.
Zmiarkował zaraz Tajemnik, że z diabłem ma sam na sam do czynienia, ale strachu nie doznał.
Piórkowski skłonił się i dłoń na powitanie wyciągnął. Dłoń z pozoru ludzka, lecz nazbyt kosmata.
Namyślił się Tajemnik i po żmudnym namyśle dłoń podaną uścisnął, aby diabła bez potrzeby nie urazić. Uścisnął i po raz wtóry strachu nie doznał.
 Cóż wy tu we młynie robita, panie Piórkowski?  zapytał po dobremu, aby milczenie przykre słówkiem stosownym przerwać.  Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z diabłem zawsze... Markotno mi jeno, żem na wasz widok strachu należnego sercem zgoła nie pokosztował, ażem się brakiem onego strachu dwakroć zatroskał, boć to tak, jakby gębie zabrakło splunięcia, gdy się nieszczęsnym trafem pomyjami, zamiast gorzałką, oraczy.
Mówiąc to Tajemnik splunął na stronę, lecz natychmiast bosą stopą plunięcie na ziemi zatarł, aby w ten sposób zatrzeć niemiłe wrażenie, które mógł na diable ów uczynek poniekąd wywrzeć.
Piórkowski udał, że splunięcia ani widzi, ani słyszy, choć głośne było i znaczne. Uśmiechnął się i rzekł:
 Nie wiem, czyli diabeł z człowiekiem zawsze się schodzi, aleć to wiem na pewno, że bosa noga czasem z butami się styka, aby się w nie przyoblec, jak przystoi. Odkąd po świecie samopas dla własnej przyjemności się włóczę, nigdym jeszcze tak bosych nóg, jak te twoje, nie spotkał! Bo, mówiąc między nami, ani one buta, ani but ich nigdy nie obarczył. Siedziałem tu  na kole młyńskim, i myślałem właśnie o nich, ile że o niczym innym myśleć jakoś nie chciałem.
367
 A cóżeście o nich myśleli, panie Piórkowski?  zapytał ciekawie Tajemnik, kciukiem prawej nogi żłobiąc wprawnie ziemię, zwilgotniałą od rosy.
 Myślałem, że one butom, a buty by się im przydały.
 To prawda!  westchnął Tajemnik, pocierając stopą o stopę.
 Mam ja dla ciebie na widoku parę butów niezgorszych  rzekł nagle Piórkowski i ściszył głos. Ściszył głos i zbliżył się do Tajemnika. Wydało się Tajemnikowi, że i w nim się głos zawczasu ściszył, choć go jeszcze nie spróbował, jeno trzymał gdzieś w piersi na pogotowiu.
 Jakież to buty?  rzekł wreszcie, przysłuchując się własnemu głosowi. Głos był rzeczywiście ściszony.
 Czerwone!  szepnął Piórkowski i mrugnął lewym o-kiem.
 Czerwone!  powtórzył Tajemnik i też mrugnął lewym okiem, a jednocześnie uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś podkówkami ognia skrze-sał, a ogień potrwał jedno mgnienie i zgasł.
 Wyście to ognia skrzesali?  spytał nagle Tajemnik.
 Nie ja  odrzekł Piórkowski.
 A kto?  spytał znowu Tajemnik.
 A o jakim ogniu mowa?  mruknął niechętnie Piórkowski.
Nie umiał Tajemnik opowiedzieć dokładnie, o jakim ogniu mowa. Zaplątał mu się język  i zamilkł. Piórkowski też zamilkł.
Obydwaj pomilczeli przez chwilę.
Pierwszy przerwał milczenie Piórkowski.
 No więc jakże?  zapytał.  Pragniesz tych butów?
 Pragnę!
 Całym sercem?
 Całym sercem!
 Całą duszą?
 Całą duszą!
 I całym rozumem swoim? .

368
W tym miejscu Tajemnik zapóznił się nieco z odpowiedzią i drożąc się, utkwił tym rozumem w jakowymś namyśle.
 A czy na pewno czerwone?  zapytał wreszcie, badawczo zazierając w ślepie Piórkowskiemu.
 Na pewno!  zawołał Piórkowski.
 Tedy pragnę ich całym rozumem swoim!  odpowiedział Tajemnik.  Powiedzcie mi jeno, gdzie są owe cuda?
 Poczekaj, bratku!  odrzekł, drożąc się z kolei, Piórkowski.  Zanim powiem ci, gdzie są, musisz mi wprzódy zapłacić za zdradzenie nikomu nie wiadomej tajemnicy.
 Czymże ja wam zapłacę, panie Piórkowski?  zakłopotał się Tajemnik.  Nic nie mam ani przy duszy, ani przy ciele!
 Mieć  masz, jeno, widać, skąpisz  zauważył Piórkowski i serdecznym palcem wskazał talara na lewej, a dukata na prawej nodze Tajemnika. Leżały tam bowiem dotąd tak, jak je księżyc był położył.
Uśmiechnął się Tajemnik i rzekł:
 Bierzta ów dobytek, jeśli wam się widzi, ale go zagar-nijta własnoręcznie, bo ja bym tam tego zagarnąć nie potrafił.
Przycupnął Piórkowski do zierrii, a Tajemnik ze zdziwienia gębę na oścież rozwarł, widząc, jak diabeł kosmatą dłonią zdjął talara z lewej, a dukata z prawej nogi, obejrzał je pilnie, zważył na dłoni, zadzwonił nimi w powietrzu i wsunął do kieszeni.
 Dobre?  spytał Tajemnik, z podziwu wybrnąć jeszcze nie mogąc.
 Dobre!  odrzekł Piórkowski z zadowoleniem.  Bywa tak czasem, że gdzie księżyc się zasrebrzy, tam się talar uzbiera, a gdzie się zazłoci, tam się dukat uciuła. Tak czy owak  targ ubity! Powiem ci teraz, gdzie znajdziesz parę butów czerwonych.
Bywałeś w tym borze, co na prawo od rozstaju?
 Bywałem.
 Idzże tam jutro w nocy, bo jutro noc Zmartwychwstania.
Ugryzł się diabeł w język, wymawiając to słowo, a Tajemnik na dzwięk tego wyrazu pomyślał, iż wypada mu wobec diabła znakiem krzyża świętego swoją powłokę doczesną pokrzepić.
.
-'i
24  Księga bajek, t. II
369
Wzniósł więc dłoń do góry i zaczął:  W imię Ojca"  lecz, nie chcąc diabła płoszyć i dręczyć bez potrzeby, dłoń wzniesioną zatrzymał w powietrzu ponad czołem.
Piórkowski spode łba zerknął na dłoń powstrzymaną, co tkwiła jeszcze w powietrzu, jakby zadumana o tym, czy jej po drodze, czy z drogi.
Udał, że nie rozumie tego ruchu, co się tak wielmożnie zapoczątkował, zmarszczył jeno brwi i rzekł pośpiesznie:
 Będę ci ojcował w twej wędrówce po ziemi, tylko opuść dłoń i słuchaj dalej, coć powiem.
Tajemnik dłoń opuścił i słuchał.
 Jutro noc Zmartwychwstania powtórzył Piórkowski.  W tę noc skarby zaklęte wydobywają się z ziemi na powierzchnię, aby się przesuszyć. Płoną słabym, błękitnawym płomykiem, który się to nieci, to gaśnie, wedle swej potrzeby i wedle swego zamysłu.
O samej tedy północy wnijdz do boru z motyką za pasem. Patrz uważnie, który skarb największym ogniem płonie. W tym miejscu kop a kop, aż się dokopiesz zamku, który się przed wiekami zapadł w podziemia.
U stóp zamku stoją buty czerwone. Są one własnością pana owego zamku, alić pan ów jest dzisiaj jeno upiorem. Nie wolno ci do zamku wnijść bez tych butów. Wzuj je co prędzej na nogi, lewy but na prawą nogę, a prawy  na lewą, bo takie jest ich przyrodzenie i taki porządek po śmierci. Co na ziemi  lewe, to pod ziemią  prawe, i na odwrót. Obuty w ten sposób idz śmiało do wnętrza zamku, a znajdziesz tam skarby zaklęte. Pamiętaj jeno, abyś wracając, nie zapomniał butów zzuć i na dawnym miejscu popod zamkiem należycie ustawić: but lewy po prawej stronie, a but prawy  po lewej. Niech ci nawet w głowie myśl taka nie postanie, aby buty, z tamtego świata wydobyte, sobie przywłaszczyć, bo nie przystoi w takich butach po ziemi chodzić. A choć czerwone  nie bądz na nie łasy. Pozwól im się i nadal pod ziemią czerwienić, bo co podziemne  to nie twoje. Aż nazbyt zadość twym bosym nogom uczynisz, udzielając im przygodnego w onych butach schronu na czas pobytu twego w podziemiach. Chciałem ci ojcować w twojej wędrówce, ale w tej chwili właśnie,
370
napatrzywszy się do syta twej gęby, rozmyśliłem się i poniechałem dobroczynnego zamiaru. Zbyt podłego jesteś pochodzenia i zbyt, pomimo przydomku, nieznanego nazwiska, abym miał cię usyno-wić i ojcowaniem dookoła, ciebie się zatrudniać. Sam sobie ojcuj i bywaj zdrów!
Domówiwszy tych wyrazów, wyciągnął Piórkowski z niegodnej badania kieszeni tabakierę złotą, w najlepszym razie  skradzioną, a w najgorszym przez jakiegoś piekielnego złotnika w dniu imienin ofiarowaną mu na pamiątkę.
Uderzył po niej palcem kosmatym, tak głośno, jakby odsłonięcie zatajonej we wnętrzu tabaki nie mogło się obyć bez jakiegoś pomnikowego  szalonej pamięci  pioruna, otworzył ją wreszcie i z wielkim znawstwem ujął w dwa palce spory niuch jedwabistego miału. Owym niuchem szczodrze wyposażył swój nochal, dosyć pojemny, i kichnął zapamiętale na cztery strony świata, tedy więc na wschód, na zachód, na północ i na południe.
Pokrzepiony kichnięciem, znikł sprzed oczu stropionego nieco Tajemnika. Znikł tak nagle i tak usilnie, że Bogu ducha winne powietrze, owym zniknieniem wstrząśnięte, drgało jeszcze i dygotało przez chwil kilka, jakby je zimnica opadła. A wdał się w nie  po zniknieniu Piórkowskiego  zapach dymu, siarki, tudzież  z pominięciem tabaki  ów zawiew przykry, który się zawsze zdąży uzbierać w miejscu, kędy się diabeł zbytnio zadomowił, a który ponoć w potach diabelskich ma swą przyczynę nikczemną.
 Przynagliło go!  pomyślał Tajemnik.  Spieszno mu było do mnie, ale i ode mnie również było spieszno".
Nazajutrz, skoro noc Zmartwychwstania nastała, po-brnął Jan Tajemnik do lasu, co na prawo od rozstaju, i tam pod lasem północy się cierpliwie doczekał.
O samej północy wniknął do gęstwiny leśnej, macając co chwila motyki, którą miał za pasem.
Dziwno i straszno ujrzeć noc Zmartwychwstania w niebiosach, gdy gwiazdy, ostrzami wbite w ciemnotę, jarzą się tak,
371
że widać poza nimi strumieniące się nieustannie powietrze, którym nikt jeszcze nie oddychał, a którego świeżość i głębię studzienną węszą nozdrza, spragnione powiewów ożywczych.
Dziwniej wszakże i straszniej ujrzeć noc Zmartwychwstania po krzewach leśnych, po jarach i parowach, gdzie i duszno jej, i ciasno, i niewygodnie. Dziwniej i straszniej, bo ma sieją tuż  blisko, tuż obok  na samochcącym dosiężeniu...
Idąc, wyciągnął Jan Tajemnik przed się swe dłonie grzeszne i dotykał nimi krzewów, jakby chciał zawieruszony w nich mrok tej nocy ugłaskać i oswoić, bo czuł, że gniewna była i o nim zadumana...
A i on miał ją na myśli. Miał na myśli to noc ową, to buty czerwone. To buty czerwone, to skarby zaklęte. To znów noc ową... I tak wciąż na przemian.
W końcu zaś zapomniał o wszystkim, prócz butów czerwonych. Rozpanoszyły się one w jego zamysłach ukrytych i tkwią tam jeden obok drugiego, i czerwienią się dobrane, maściste, chodziwe, a tak, zda się, do tańca pochopne, że pokaż im jeno skrzypki, a pewno w miejscu nie ustoją...
Ledwo to pomyślał, a nagle gdzieś na uboczu ukazał się płomyk błękitnawy.
Zrozumiał Tajemnik, że to jeden ze skarbów zaklętych wydobył się spod ziemi na powierzchnię, aby się przesuszyć. Uprzykrzyła mu się wilgoć podziemna, więc płonie teraz z ochotą i przesypuje się garściami, i przesusza. Płonie dorywczo  z przestankami, bo mu widać trudno swą zwilgotniałą zawartość rozżarzyć. To zatli się, to zgaśnie na chwilę, aby znów się zatlić.
 Doznam strachu czy nie doznam?"  pomyślał Tajemnik, lecz strachu i tym razem nie doznał. Takie już było jego przeznaczenie, że mu strach na drodze do złego nie stawał. Poszedł wprost w kierunku owego płomyka, aż tu nagle i drugi płomyk się ukazał, i trzeci, i czwarty.
Cały las zbłękitnił się zjawionymi płomykami, aż zaroiło się w nim od tych migotów zaklętych, bo w całym lesie odbywało się teraz pośpieszne i pracowite przesuszanie się skarbów, że to wszystko, znużone długim leżeniem i przesiąknięte wilgocią, wypełzło tłumnie z nor podziemnych, niby robactwo, stopą bożą
372
pominięte, a dłoniom ludzkim nie zawsze dostępne. Pomimo wrzenia tej pracy pilnej i w sobie skupionej, nie było w lesie słychać nic, prócz wydechu ziemi parnej i tego piętrzenia się wśród drzew ciemności, która się zmaga z własnym nadmiarem.
Tajemnik oczy wytrzeszczył, aby zbadać, który z tych skarbów największym tli się płomykiem. Patrzy i wnioskuje.
Aatwiej mu patrzeć nizli wnioskować, bo tyleż w lesie płomyków, ile w głowie wniosków. Ale go żadna trudność nie przeraża. Nic, jeno wnioskuje i wnioskuje.
Na pewno by ze zbytniej zadumy skołowaciał albo i kręćka jakiego przy sposobności nabył, gdyby mu sam przypadek z pomocą nie przyszedł.
Tuż nie opodal jego stóp bosych ziemia się zakołysała, jako ta woda w cebrze, i wytrysnął z niej na powierzchnię skarb obfity.
Nie tyle nawet wytrysnął, ile się jakoś ciszkiem a chyłkiem znikąd wygramolił, jakby mu kto drabinę dla ułatwienia onej podróży użyczył.
Rozgościwszy się na powierzchni ziemnej, zatlił się tak sutym płomykiem, że wszystkie inne wobec tego zmalały, i jął się przesypywać tak zapamiętale, żeś w onym rojeniu się i zgiełku nie mógł rozróżnić talarów od dukatów, choć jedne i drugie migotały rzęsiście w świetle błękitnawym.
 Ten ci się przesusza, jakby nic innego przez całą wieczność nie robił!  pomyślał Tajemnik, przyglądając się błyskotliwym a niepochwytnym wirowaniom srebra we złocie, a złota we srebrze, a zaś obojga  w błękitnawym rozwidnieniu.  Ślepy by chyba zrozumiał, że w całym lesie ten skarb jest największy!"
Taką myślą ulżywszy swej żmudnej dotąd zadumie, Tajemnik bosą nogą naprzód się pokwapił, przycupnął znienacka i dłoń wyciągnął, aby skarbu dostać, a skarb  smyrg pod ziemię! Nie ma go, jakby nigdy nie było!
 Takiś ty oględny i do znikania skory!  pomyślał znowu Tajemnik.  Wolisz ty pod ziemią się wylegiwać niż w ludzkiej kieszeni serdeczną szczycić się gościną? Poczekaj no, bratku! Nie chciałeś ty po swej woli przyjść do mnie, przyjdę ja wbrew twojej woli do ciebie!"
373
Ujął Tajemnik oburącz motykę i uderzył nią po ziemi w tym miejscu, gdzie skarb zaklęty przed chwilą swą tajemnicę złocistą oczom jego obnażył.
Ziemia, motyką zraniona, sama się rozstąpiła posłusznie i bezopornie. Coś w niej tylko westchnęło, zapodziało się w sobie, ułożyło się wygodniej i, znieruchomiawszy, zamilkło. Westchnęło niemal po człowieczemu, a zamilkło zgoła nie po ludzku. I ukazał się w niej, niby w samym środku onego milczenia, otwór głęboki, od spodu światłem, jak pyłem złotym, z lekka tu i ówdzie potrząśnięty.
Przykucnął Tajemnik i zajrzał skwapliwie do otworu, a tam u samego pobrzeża  drabina wisi, pewno ta sama, po której skarb zaklęty piął się żywcem ku górze, zanim się na powierzchnię ziemi przedostał. Ale drabina krótka, niecałkowita, nie tylko do dna otworu nie sięga, lecz kończy się tuż u pobrzeża; ledwo się zaczęła, a już i ku końcowi swemu dobiegła, jakby naumyślnym skrótem chciała wnijście do otchłani utrudnić.
 Po takiej drabinie ani wzwyż do nieba, ani w dół do piekła nie zajdziesz!  pomyślał Tajemnik.  Do nieba  za niska, do piekła  za krótka".
Mimo to, nie mając na* podorędziu dłuższej drabiny, pogodził się i z tą, która w zjawionym otworze Bóg wie dla jakich potrzeb i dla jakiego użytku tkwiła usłużnie, może nawet własnej krótkości nieświadoma. Bosą nogę do otworu pilnie wściubił i na pierwszym stopniu umiejętnie ją utwierdził. Postał na tym stopniu chwilę przelotną, jakby dla wypróbowania, czy drabina brzemię jego należycie podzwignie, i na drugi stopie4 się osunął, a potem na trzeci. Na trzecim przystanął i, jedną nogę luzem za się postroniwszy, jął bosą piętą macać naokół powietrze, światłem zaprószone, w tej nadziei, iż coś stałego zmaca.
Aż tu nagle poczuł, że się drabina w sobie zmaga i krzepi, i jakoś rozkurcza. Spojrzał pod się na drabinę, a drabinie ni stąd, ni zowąd czwarty stopień przybył.
Tajemnik luzną nogę, w powietrzu myszkującą, natychmiast do powrotu przynaglił i do stopnia nowo przybyłego pośpiesznie
374
Ledwo to uczynił, a drabinie już i piąty stopień znikąd przybywa.
 Od przybytku głowa nie boli!  pomyślał Tajemnik, na piątym stopniu utrwalając swe brzemię, bosymi nogami czynnie zakończone.  Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po pierw-szyznie wydało. Umie się ukrócić, aby pod ziemią miejsca zbyt wiele bez potrzeby nie zagarniać, ale też i rozrastać się potrafi, gdy po temu konieczność i sposobność się zdarzy".
I rzeczywiście  co prawda, to prawda. Drabina się rozrasta i rozrasta w miarę tego, jak Tajemnik z wyższego stopnia na niższy nogi bose omackiem przemiejscawia.
Rosną na niej te stopnie, jak grzyby po deszczu. Zdawałoby się, że drabina wraz z Tajemnikiem schodzi do ziemi, aby ją wespół z nim nawiedzić.
Schodził Tajemnik tak długo, jak długo drabina się rozrastała, a gdy zatrzymała się w swym rozroście, zatrzymał się i Tajemnik w swym znijściu.
Zatrzymał się i spojrzał w górę  ponad siebie, gdyż dotąd, zajęty podróżą, w górę oczu nie podnosił.
Spojrzał  i gębę rozdziawił od^zbytniego wrażenia! Wszystkie górne stopnie znikły z taką samą łatwością, z jaką przed chwilą przybywały.
Pozostał jeno ostatni, na którym Tajemnik trwał jeszcze z gębą rozdziawioną. A i ten znikł bez śladu, gdy na ziemię zeń uskoczył.
 Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po pierwszyznie wydało! - powtórzył w myśli Tajemnik.  Drogę mi ułatwiała, a powrót utrudniła".
Niedługo się jednak frasował tym, co mu się stało. Nagliła go ciekawość i butów czerwonych żądza nieodparta. Obejrzał się naokół, czy gdzie zamku zaklętego albo butów czerwonych nie zaoczy.
Przed nim  murawica niska, która się pewno wraz z zamkiem pod ziemię ongi zapadła. Dotąd się jeszcze zieleni po dawnemu już to z przyzwyczajenia, już to dla tej przyczyny, że nic innego czynić nie potrafi, jak właśnie zielenić się, choćby nawet


375
po ciemku. A i nie bardzo po ciemku, bo to samo światło, które ostatkiem spylonego pobrzasku dozłacało się u pobrzeży otworu, jaskrawi się po niej i zdzbła jej zielone do rozkwitu zagrzewa.
Opodal murawicy  zamek stoi zaklęty, rzęsiście oświetlony. Z niego to właśnie wysnuwa się światłość nieustanna.
Marmurowe wschody prowadzą do złotych wierzei samotnego zamku. Tuż popod wschodami para butów czerwonych tkwi, jak na czatach. Tkwi i czerwieni się pod ziemią, jakby ta czerwień, wiekując, nabrała mocy niespożytej i koloru niezniszczalnego. Mrugnął Tajemnik lewym okiem i uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś pod-kówkami ognia skrzesał. Przypomniał sobie natychmiast, że miał już taką iskrę w oku, gdy mu Piórkowski o tych butach prawił.
Spojrzał ukradkiem na swoje nogi bose i w te pędy do butów się zbliżył.
Pogłaskał je pieszczotliwie, rękawem nieco potarł dla wzmożenia połysku i gwoli wzucia ustawił tak, aby lewą nogą w but prawy, a prawą w lewy utrafić.
Wówczas ze czcią i radością swe nogi bose wprowadził do ich wnętrza, jak na nowositfdliny  do przestronnego a wygodnego pomieszkania. Dobrze było tym nogom w butach! Tak dobrze, że się po nich jakaś słodycz nieznana rozlała. Uczuły się lekko i skocznie, jakby im do tańca grano.
Nigdy jeszcze Tajemnik nogami swymi tak, jako teraz, nie poruszał. Szły nie tylko chętnie, ale i tanecznie.
Toteż wbiegł po wschodach marmurowych z taką ochotą, jakby pląsem porwany. Wszedł do wnętrza zamku  z komnaty do komnaty wędrował ciekawie, a pląs, w nogach zatajony, nie ustawał i nie zamierał.
W komnatach światłość i bezludzie.
Popod ścianami  wory dukatami i talarami upchane, a u każdych drzwi, na oścież rozwartych  koń stoi coraz to innej maści.
Ale koń to nieżywy, zastygły w posąg kamienny takiej barwy, jaką była maść jego na ziemi.
Jeden  bułany, drugi  wrony, trzeci  kasztanowaty,
376
czwarty cisawy, piąty jabłko wity, szósty gniady, siódmy siwy. Kto by tam zliczył owe konie!
Stoją u drzwi, jedną nogę wzniósłszy ku górze, jakby z miejsca ruszyć miały.
Czapraki na nich  malinowe, siodła  złociste z terlica-mi. Stoją w pogotowiu.
Może i przyjdzie taka chwila, że z miejsca ruszą... Bo na pewno, gdy archaniołowie zatrąbią, aby zmarłych i żywych przed oblicze Boskie na Sąd Ostateczny powołać, konie owe, zasłyszawszy trąb odgłosy, pomyślą, że bitwę kędyś otrąbiono, i z miejsca wówczas ruszą... Ale kto ich tam w chwili takiej dosiędzie!
Stoją tymczasem bez ruchu, niby na straży. Czaprakami okryte, śmiercią w biegu powściągnione.
Tajemnik przechodził obok nich, połyskując czerwonymi butami w świetle, które napełniało zamek, a które nie wiadomo skąd wynikało. Dukaty i talary iskrzyły się w worach.
Przed chwilą jeszcze na powierzchni ziemi przesypywały się garściami, jak żywe, a teraz  zamarły w bezruchu.
Ukryły się do worów, wzrokiem ludzkim spłoszone. Może i nie wiedzą o tym, że je zdradza połysk niespokojny.
 Tuście się zataiły, połyskliwe, zazdrosne!  szepnął Tajemnik, zbliżając się do worów.  Nie zdążyło się jeszcze to robactwo tchórzliwe przesuszyć, a już spod ręki umknęło, aby mi siebie poskąpić! Nauczę ja was szczodrości i hojności!
Po kolei Tajemnik zanurzał dłonie we worach, gruntując je aż do dna. Garściami wsypywał dukaty i talary do kieszeni, do czapki i za pazuchę. Tak się w nie skrzętnie zaopatrzył, że wyglądał jak brzuchaty i zbytnio otyły, prócz gęby, która wrodzoną chudość, chcąc nie chcąc, zachowała.
 Czas mi już pono wrócić na ziemię  mruknął po namyśle.  Spieszno mi do tego, aby się ze sobą samym, jako z osobą bogatą, zżyć i porozumieć stosownie, bo już ja nie ten, co dawniej, więc mi nie przystoi po dawnemu siebie traktować. A nie wiem jeszcze, jak mam siebie traktować i jak się dookoła własnej osoby krzątać, bo wszystkiego trza się nauczyć. Czy za pan brat być ze sobą, czy nie za pan brat?
I, popląsując, skierował się ku wyjściu.
377
Buty go niosły tak lekko, jakby on szedł na swoją rękę, a one  na swoją. On  sam przez się, i one  same przez się. On po swojemu, i one po swojemu. Nie wiedział w końcu Tajem-nik, kto kogo nosi i kto za kim idzie. Wygodę miał z tej przyczyny i skoczność, i wypoczynek nieustanny. Nie tylko czuł się obuty, lecz i obsłużony, i obtańczony.
Pośpiesznie zbiegł ze wschodów marmurowych i przystanął u ich podnóża.
Wypadało właśnie zzuć buty i ustawić je popod wschodami  lewy po prawej, a prawy po lewej stronie. Tak mu sam Piórkowski doradzał. A wiedział Tajemnik, że diabeł kusić  kusi, lecz kłamać  nigdy nie kłamie. Jeśli doradzał tak a tak, to znaczy, że tak a tak być powinno.
Spojrzał Tajemnik na buty czerwone i zadumał się śmiertelnie.
Zzuc czy nie zzuc?
Podumał, podumał  i zzuć postanowił. Gdy w nim to postanowienie zapadło, uczuł w sercu żal i smutek luty.
Przysiadł na wschodach i dłoń już wyciągnął, aby zzuć, ale ledwo dłonią butów dotknął, po raz pierwszy w życiu strachu doznał.
Doznał strachu na myśl, że się z tymi butami rozstanie.
 Takiż to jest ów strach, któregom dotąd nigdy nie po-kosztował?  pomyślał, zasępiając czoła.  Chodzi on mi po kościach, jak ciągota bolesna, rozłąką z butami zasmucona. Chodzi po kościach i pomawia mnie o niewdzięczność względem tych czerwonych dobrodziejów, i pstrzy się w oczach, niby łzy nieproszone... Raczej but bez nogi, nizli noga bez buta, ma na świecie i zastosowanie jakieś, i umiejscowienie, i samowitość... Niech mię Bóg broni od tego, abym miał z własnej i nieprzymuszonej woli nogi moje brakiem onych trafnie dopasowanych przytułków upośledzać i marnotrawić! Otóż nie zmarnotrawię i nie upośledzę!"
Tak rzekł i postanowił nóg swoich na dokuczliwą rozłąkę z butami nie narażać.
I nie naraził.
Zaraz mu na sercu ulżyło.
378
Pobiegł przez murawicę ku otworowi, którędy do podziemi był się przedostał.
Drabina wisiała, jak poprzednio, u samego pobrzeża otworu. Znów ci była skrócona i niecałkowita. Trzy jeno stopnie widniały na niej w świetle, które od spodu resztą złotawej fali doplusnąc zdołało.
Zafrasował się nieco Tajemnik niedostatkiem potrzebnych stopni i bezpowrotnością drogi przebytej.
Z tęsknotą utkwił wzrokiem na pierwszym stopniu. Przeniósł wzrok na drugi i na trzeci, a z trzeciego opuścił na to miejsce, gdzie dawniej czwarty stopień tak się w-czas i pożytecznie z niczego uklecić czy też uciosać raczył.
Ledwo to uczynił, a czwarty stopień przybył, majstrując się bez niczyjej pomocy w oczach Tajemnika i utwierdzając się starannie na swym miejscu, jakby mu pilno było na świat przyjść znikąd i w poprzek drabiny znieruchomieć.
Tajemnik radosnym uśmiechem powitał jego narodziny pożądane i natychmiast wzrok, od tego stopnia oderwany, niżej nieco ze wspomnianą tęsknotą ugruntował.
Piąty stopień przybył bez omieszki.
I w miarę, jak Tajemnik wzrok swój z miejsca na miejsce przenosił, przybywały drabinie stopnie jeden za drugim, aż przybyły wszystkie.
Wówczas Tajemnik, ani chwili nie zwlekając, jął się po drabinie wspinać.
Buty czerwone niosły go wzwyż tak lekko i tanecznie, że w okamgnieniu znalazł się na powierzchni ziemi.
Odetchnął wesoło i zajrzał do otworu.
Ale otworu już nie było, jakby nigdy nie istniał.
 Dobrze to takiemu otworowi na świecie! - wywnioskował Tajemnik.  Inni trudzą się i kłopoczą, aby weń wlezć lub zeń wylezć, a on tkwi sobie w ziemi bezczynnie i ani mu w myśli jakiekolwiek znijście lub wyjście, bo sam jest jednym i drugim.
Noc Zmartwychwstania nie przeminęła jeszcze.
Tu i ówdzie błękitniały niespokojne płomyki przesuszających się skarbów.
379
Czasem drzewo samotne zaskrzypiało, pacząc się od wonnej, przejrzałej wilgoci.
Czasem spróchniała gałązka, złamana w najkrótszym kolanku, spadała, nie chcąc, na ziemię i uderzała po drodze o pozostałe sęki i gałęzie, jakby rachując je w przelocie, nie mogła podołać tej przygodnej rachubie.
A ciemność snuła się po krzewach, biegła po drogach leśnych, przemykała się bezdrożami i, odbita od ziemi, cwałowała ku górze, niby konno i na skrzydłach, i pławem, i samym zamysłem niepochwytnym...
Czułeś hen  ponad lasem, jej piętra puste, w niebiosy wparte, a stając otworem dla wszelkiej zmory wędrownej, bez-przytułkiem umęczonej, a nocą Zmartwychwstania zaskoczonej pomiędzy niebem a ziemią.
Tajemnik pośpiesznie pomknął lasem, na oślep drogę zgadując.
Buty czerwone niosły go, ujmując stopom trudu i zbytecznej mitręgi. Czuł się tak, jakby sam siebie wziął na barana gwoli ułatwienia podróży lub jakby w jednej osobie był i jezdzcem, i wierzchowcem. '**
Biegł, popląsując, a buty co chwila, jakby dla większej zachęty, krzesały ognia podkówkami, skrząc się w ciemności i żarząc się swą czerwienią wiekuistą. Odblask purpurowy padał od nich na murawę i chwiał się na niej plamiście. Ten sam odblask ruchliwym swoim szkarłatem oświetlał od spodu twarz biegnącego Tajemnika.
Ktokolwiek by go teraz ujrzał z daleka, pomyślałby na pewno, że nogi jego objęte są pożarem, a twarz polśniona łuną.
Wybiegłszy z lasu, zboczył ze zwykłej drogi, aby ludziom czerwonymi butami w oczy nie zaświecić.
Skierował się ku bezdrożom i pustkowiom.
Stała tam lepianka opuszczona, która już się w połowie rozpadła.
Do jej wnętrza zawieruszył się Tajemnik.
W kącie leżało trochę siana i słomy. Tajemnik na sianie do snu się ułożył, a słomą buty starannie opatulił, aby poblask
380
czerwieni wiekuistej nie zwabił do wnętrza przypadkowego przechodnia.
Zasnął po raz pierwszy w życiu obuty i dukatami obciążony.
Przespał resztę nocy i cały dzień następny, i wieczór.
I znów noc  druga z kolei  nastała, a on spał, pochrapując.
Byłby i tę noc przespał bez mała, bo go nadmiar szczęścia uznoił i przymusem sennym, niby jakimś opatrunkiem jedwabistym, na sianie znieruchomił, ale o samej północy dusza mu w ciele, jak w tej komorze ciemnej, niepokoić się zaczęła, a serce do piersi zapukało, niby do drzwi, snem właśnie zapartych.
Ocknął się, ale nie chciało mu się powiek, resztą snu oślepłych, na jawę rozewrzeć.
Nie chce się i nie chce.
Trwa tedy z powiekami zamkniętymi, aż tu nagle słyszy już to stąpanie czyjeś, już to nie słyszy nawet, jeno czuje i węszy czyjś pobyt we wnętrzu lepianki  pobyt sam przez się  bez żadnego stąpania, bez odgłosu, bez szmeru.
Nie umiałby nawet powiedzieć, czemu wyczuł czyjąś w pobliżu obecność, ale mógłby przysiąc, że ktoś tu nie opodal czy to stoi, czy też trwa, albo raczej tkwi tak, jak drogowskaz na rozstaju.
Postronił nieco jednej powieki, żeby oku dać szparę dla wyjrzenia, i natychmiast owa szpara zapełniła się przygodną cząstką oglądanego przedmiotu.
Rozszerzył Tajemnik szparę, aby całość obejrzeć. Obejrzał całość i dech zataił.
Przed nim na środku lepianki stał upiór barczysty, wąsaty i bosy.
Tajemnik stopy jego bose zauważył od razu.
Domyślił się, że stoi przed nim właściciel butów czerwonych.
I znowu doznał strachu na myśl, że zbliża się straszliwa chwila rozłąki z butami.
Ale tym razem strach nogi mu zdrętwił, a gardziel zdławił, niby powrósłem piekielnym.
W lepiance cisza, jakby nikogo nie było, choć dwóch w niej przebywa, bo każdy z tych dwóch swoją usilną zachowuje ciszę.
381
I łączą się obydwa w tej ciszy, i dwoją, każdy po swojemu zaczajony i po swojemu nieruchomy.
 Choćby mi przyszło skamienieć, nie poruszę się pierwszy!  pomyślał Tajemnik.  Niech on się pierwszy poruszy, jeśli mu spieszno do ruchu w ciemności".
W tej chwili właśnie upiór się poruszył.
Jego powłoka przejrzysta, ruchem z lekka wstrząśnięta, wydała ze siebie zapach mogilny, który pośpiesznie napełnił wnętrze lepianki i dosięgnął, jakby umyślnie skierowaną falą, nozdrzy Tajemnika.
Musiał teraz wdychać to zarażone powietrze, które za każdym westchnieniem coraz bardziej obezwładniało go i przepajało swym jadem.
 Bierze mnie w swe trupie posiadanie!"  pomyślał resztą sił wylękłych.
Upiór wąsa pokręcił, brwi przymarszczył, a potem dłonie obydwie wyciągnął przed siebie, poruszając skwapliwie palcami, jakby chciał coś pochwycić.
Usta jego rozwarły się, zamknęły i znowu rozwarły.
Mówił czy nie mówił?
Nie słychać było słów żadnych.
 Pewno chce, abym ja pierwszy przemówił!  pomyślał znowu Tajemnik.  Niech sam to uczyni, jeśli mu spieszno do rozmowy".
W tej samej chwili głos, podobny do echa potwornego, wydobył się z gardzieli upiora. Tajemnik nie mógł na razie słów od samego głosu odróżnić, bo głos bardziej przykuł jego zdrętwiałą uwagę nizli słowa.
Powoli jął się wsłuchiwać i nawykać do brzmienia tego głosu, aż wreszcie zrozumiał.
 Oddaj buty, oddaj buty!  rzęził bosy upiór.
 Butów nie oddam!"  pomyślał stanowczo i uparcie Tajemnik, ale się słówkiem jednym nie ozwał, bo i dech mu sparło, i język mu w gębie skołowaciał, i zgoła nie chciał należeć do rozmowy, chociaż się jego tyczyła i dokoła niego się obracała.
Starał się jeno zgadnąć, co ma czynić i czego się trzymać, aby się do rąk upiora nie dostać.
382
Zgadywał tak długo, aż zgadł.
Zgadł, że upiór wówczas tylko pochwycić go zdoła, gdy buty czerwone zobaczy.
W przeciwnym razie żadnego prawa doń nie poczuje, noc w lepiance przestoi, a nad rankiem, skoro trzeci kur zapieje, pierzchnie tak samo bosy, jak bosy się zjawił.
Buty był słomą starannie opatulone.
Chciał Tajemnik z pościeli siana garść zaczerpnąć, aby je na wszelki przypadek jeszcze doosłonić, lecz  mimo wysiłku  nie mógł ręką poruszyć.
Ręce miał bezwładne.
Zaduch trupi coraz bardziej zatruwał i przesycał jego ciało, na słomie poległe.
Spojrzał znów na upiora.
Upiór stał po dawnemu i wyciągał dłonie, i szeptał:
 Oddaj buty, oddaj buty!
 Nie oddam, bom nie po to je nabył, aby oddawać!  pomyślał Tajemnik.  Możesz tu stać po prośbie aż do trzech kurów i trupim swoim zapachem pod sam nos mi kurzyć bez wytchnienia! Wiem, że mię nie tkniesz dopóty, dopóki się naocznie nie przekonasz o obecności na moich nogach skradzionego obuwia. A i to wiem, bratku z tamtego świata, że chętnie byś połowę swej wieczności oddał za to, żeby choć jeden, na ten przykład lewy, but wysunął mi się spod słomy i oczom twoim zalecił się w całym swym przepychu purpurowym".
Zaledwo to pomyślał, a uczuł nagle, że lewa noga zdrętwiała mu do reszty i bezwolnie, całym swym brzemieniem doczesnym osuwa się i ześlizguje z maluczkiej wysokości siennego barłogu na ziemię, jakby właśnie jej nieoględny właściciel  wbrew zabobonnym obyczajom  lewą nogą chciał wstać z posłania.
 Oddaj buty, oddaj buty!  zawołał głośniej upiór i, zda się, baczność swą natężył.
Tajemnik uczynił i zewnętrzny, i wewnętrzny, lecz zarówno bezskuteczny, wysiłek, aby nieposłuszną nogę w tej podróży rozpaczliwej powściągnąć i jej zapędy samodzielne pohamować.
Noga odmówiła mu wszelkiego posłuszeństwa.
Bezwładny i bezsilny czekał na to, co się stanie za chwilę.
383
Wydało mu się, iż właśnie nogi uknuły przeciw niemu spisek niegodny i zdradziecki.
Przerażenie jego wzrosło, gdy zrozumiał, że nie nogi własne, jeno buty cudze, dając ujście swym nałogom tanecznym, za-krzątnęły się ciszkiem na podściółce siennej i  najwidoczniej  zdradzają nieprzepartą chęć skrzesania ognia podkówkami. Taniec rozpoczął but lewy.
Rozpoczął nieznacznie, niemal niepostrzeżenie, jakby upajając się swym przedwstępnym do zamierzonego tańca zdążaniem.
Za nim w ślad podybał but prawy, wlekąc zawartą w jego wnętrzu a bezwładną i bezradną nogę Tajemnika.
Zachowanie się butów na podściółce siennej nie uszło za-grobowej uwagi czatującego upiora.
Pochylił się ku nim pilnie całym widmem swej nieważkiej a barczystej postaci, zabłysnął białkami swych spod ciemnej gwiazdy ślepi i wyciągnął chciwie zaczajone dłonie, które się czujnie najeżyły ruchliwymi palcami.
Zdołał Tajemnik z trudem głowy nieco wzwyż unieść, aby się własnej klęsce przyjrzeć.
Przyglądali się oba z jednakim natężeniem. A buty coraz wyrazniej szły w tan, nie zważając na to, czy ów tan jest zgodny z obumarłą wolą i z opłakanym stanem nóg, które w nich tkwiły, jako dwa szczury wędrowne w nie byle jakiej
pułapce.
Szły w tan i już kilka razy w swych słomianych powijakach
popisały się próbnym a zręcznym podrygiem.
Coraz im przybywało ożywienia i ochoty beztroskiej, aż wreszcie, ześlizgnąwszy się całkowicie z posłania na ziemię, otrząsnęły ze siebie słomę natrętną, rozbłysły w ciemnościach swą purpurą wiekuistą i w sam nos pochylonego upiora skrzesały ognia podkówkami.
W okamgnieniu upiór ułapił je oburącz i, pociągając wraz z nimi obutego a bezwładnego Tajemnika, wybiegł z lepianki na świat, nocą objęty.
Zanim Tajemnik zdążył zmiarkować, czy ma jeszcze buty

384
na sobie, czy nie ma, upiór wraz z nim uniósł się w przestwory, przeciwstawiać się barczyście wiatrom przeciwnym, które mu widocznie drogę utrudniały.
Polecieli.
Noc, choć wietrzna, jaśniała pogodą. A nadmiar pogody był tak wielki, że aż zgrozą na wysokościach przejmował. Gdziekolwiek okiem rzucisz  tam pogoda, w nieskończoność na oślep idąca. Ani w niej namysłu, ani zrozumienia siebie samej, ani żadnego w niebiosach opamiętania.
Po prawdzie mówiąc, trudno było i nieporęcznie Tajemnikowi gdziekolwiek okiem rzucić, bo wisiał nieborak do góry nogami, mając jedną otchłań pod sobą, a drugą nad sobą  i w obydwu onych otchłaniach czuł się zarówno obco i nieswojo.
Wąsaty upiór, ociężałym lotem sunąc się po gościnnych przestworach, dzierżył go wciąż za nogi, podeszwami obcisłych butów ku niebiosom strojnie zwrócone.
Wiekuisty szkarłat tych butów jarzył się po nocy i rozpraszał naokół odblaski, niby czerwone a zwiewne ochłapy zbytkownie panoszącego się płomienia.
Tajemnik poprzez cholewy sute wyczuwał dokładnie kurczowy uścisk łownych i czepliwych palców obrzmiałego śmiercią upiora.
Wisiał, głową ciężąc ku padołom i znosząc taką niewygodę w niebiosach, jak gdyby się w tych obszarach powietrznych z ciasnotą co chwila spotykał, bo ani tu stać, ani polec, ani usiąść po ludzku, jeno wisieć, jako ten powróz na kołku, z tą na domiar różnicą, że zamiast kołka  upiora ma się nad sobą, dla tym większej hańby i uprzykrzenia.
 Tyle mi z tej przestrzenności, co innemu właśnie z szubienicy  pomyślał, smętnie zwisając.  Będę tak wisiał dopóty, dopóki mózgownica moja grzeszna, gdy jej dokuczy zbyt wisielcze w przestworach stanowisko, krwią się własną w końcu nie zachłyśnie. Wprawdzie upiorzysko chciwe dotąd jakoś butów mym nogom nie ujęło, aleć na pewno znajdzie w tej próżni dookolnej i chwilę odpowiednią, i miejsce stosowne, aby mię z butów wreszcie raz na zawsze ogołocić i nie obutego z wygód doczesnych
25  Księga bajek, t. II 385
n_E. niewygody wiekiaiste do krainy cieniów/ ^AApjS?cl:2:ić.. iiccic się 1^*
onej krainie na bosaka wałęsał i u wrót raju, prośbując, wystawał!"
Tak myślał rozgoryczony Tajemnik, starając się zwisać jak najwygodniej, aby przeciwnym przyrodzeniu położeniem duszy i ciała nie uszkodzić, aż tu nagle poczuł, że dukaty i talary, korzystając z odwrotnej jego względem siebie postawy, wysuwają się powoli ze wszystkich kryjówek, których im gościnnie udzielił.
Chciał tym zdrajcom ucieczkę nagłą dłońmi obiema zawczasu przeciąć, ale dłonie miał wciąż bezwładne.
A właśnie pierwszy stojniś złoty, najbardziej widać niecierpliwy, bez szmeru wymknął mu się zza pazuchy i, połyskując skupioną w swym szczupłym zaokrągleniu powierzchnią, powędrował kędyś ku padołom. A chciało mu się jeszcze w tym samowolnym odlocie przedrzezniać na oczach Tajemnika gwiazdę spadającą, która niby przypadkiem przeznaczone w niebiosach miejsce opuściła.
 Do widzenia!  szepnął Tajemnik ze wzgardliwym i gorzkim uśmiechem.
W tej samej chwili czapka, jakby żegnając złotego zbiega, zsunęła się z głowy Tajemnika i spadła w otchłań wraz z ukrytymi w niej dukatami.
W ślad za nią reszta dukatów i talarów wysypała się z kieszeni i zza pazuchy i gromadnie zaroiła się w powietrzu, jak pszczoły z dziupli wykurzone.
Tajemnik zubożał nagle w przestworach niebieskich i dawna nędza zaskoczyła go znowu w miejscu, od ziemi wielce odległym.
W miarę jak się pozbywał cennego balastu, upiór coraz wyżej wzbijał się z nim w powietrze.
Lecieli dość długo.
Starał się Tajemnik godziny zgadywać, lecz poniechał wkrótce tej pracy mitrężnej i bezowocnej.
Wydało mu się bowiem, że jakiś zegar popsuty we łbie mu się zagniezdził i nie tyle czas odmierza, ile zastojem i przewłoką życie mu obrzydza.
Dobrnąwszy do jakiegoś, upatrzonego zapewne, miejsca
386
w przestrzeni, upiór skręcił nagle już to na prawo, już to na lewo.
Trudno było zajętemu uciążliwym zwisaniem Tajemnikowi rozróżnić prawy kierunek od lewego w chwili, gdy mu się cały świat do góry nogami odwrócił.
Dość, że upiór skręcił, i dość, że w tym samym czasie Tajemnik, ile zdołał zauważyć, zauważył niezwłocznie jakąś postać, która naprzeciw nim, lecąc, zdążała.
Gdy ów zaoczony z dala przechodzień napowietrzny zrównał się z nimi, Tajemnik gębę odwróconą ze zdziwienia rozwarł na chwilę, poznając w onym przechodniu samego Piórkowskiego.
Piórkowski nie spojrzał nawet na dawnego znajomego, jeno, znak dłonią dając, do upiora się zwrócił:
 Zaczekaj no, waść, napowietrzniku zawołany!  krzyknął, dłoń na powitanie wyciągając.  Chcę ci ulżyć brzemienia, które, na opak do rąk twych przytwierdzone, straci głowę pierwej, nim ją rozumu nauczysz!
Przystanął upiór w próżni i wąsem sierdziście poruszył.
 Sprzedaj mi tego grzesznika, który na darmochę i zgoła niezasłużenie odbywa dzięki twym gniewom podróż, przyrodzeniu jego wcale niedostępną. Dam ciza tego wisielca z przypadku zapłatę sowitą i niebywałą.
I, mówiąc to, Piórkowski pieczołowicie i nie bez czci wyciągnął z kieszeni talara i dukata, które to księżyc na stopach Tajemnika był złożył.
Poznał je natychmiast Tajemnik po błysku księżycowym.
A błysk ów olśnił upiora, bo niezwykłego był pochodzenia. Ślepie zaiskrzyły mu się we łbie, jakby kto siarniki, o parcianki zręcznie potarte*, do dwóch, ognia chciwych, knotów przytknął niespodzianie.
 Zapłata przednia i godziwa!  zawołał znowu Piórkowski.  Tego oto talara dam ci za ciało, a dukata za duszę wspomnianego urwipołcia.
Kiwnął upiór głową na znak, że targ ubity.
Ściągnął niezwłocznie buty z nóg boleśnie tym uczynkiem dotkniętego Tajemnika i wręczył Piórkowskiemu nabyte w przestworzach brzemię.
387
 Wolę go bez butów niż w butach  zauważył mimochodem Piórkowski.  Bosy winien do rąk się moich dostać tak samo, jak bosy przyszedł na ziemię.
Zanim Tajemnik należycie kości swoje znużone wyprostował, Piórkowski ujął go pod ramię i jednocześnie dał upiorowi talara za ciało, a dukata za duszę.
Pochlebiła Tajemnikowi ta postronna zresztą okoliczność, że i kupiony był nie byle jako, i sprzedany niezgorzej.
Upiór, zapłatę otrzymawszy, poleciał dalej, czerwonymi butami zwycięsko potrząsając, i zginął wkrótce w oddalach nocnych.
Jeno się po nim purpurowy odblask butów w ciemnościach na odlotnem zapóznił.
Tajemnikowi, butów nagle pozbawionemu, markotno zrobiło się na duszy, jakby go kto niemiłosiernie osierocił lub wraz z butami urodę mu całą odebrał, której zresztą natura dać  nie dała.
Chociaż, ściśle mówiąc, sam te buty ukradł, miał ci takie żałosne wrażenie, jakby mu je właśnie przed chwilą skradziono.
A chociaż nogi jego nawykły do bosej po ziemi włóczęgi, po raz pierwszy w życiu zaznał dokuczliwego wstydu, który mu ognistym rumieńcem gębę nie tylko osmalił, lecz jakoby spolicz-kował na widok tych nóg do cna obnażonych w miejscu tak zewsząd widocznym i otworzystym, a tak poczesnym i wielmożnym, bo i w pobliżu nieba, i nie opodal tej nieskończoności, gdzie wszystko, poczynając od gwiazd, a kończąc na powietrzu, ma pozór odświętny, jakby tam panowała nieustanna Niedziela, wiekuistą bezczynnością pilnie zatroskana.
 Co czynisz?  zapytał nagle Piórkowski, przyglądając się zbłąkanemu na gębie chłopa rumieńcowi.
 Wstydzę się...  szepnął Tajemnik, nogami bosymi w powietrzu kłopotliwie przebierając.
Piórkowski zrozumiał.
 Nie przystoi chłopu wstydzić się nóg bosych  zauważył surowo.  Tak ci w tym rumieńcu do twarzy, jak ślepemu w okularach! Bo i jakiż to niedobór w swej grzesznej gębie owym rumieńcem zalałeś? Bacz, by ci się przed czasem w ogień piekielny
388
nie rozżarzył! Do piekła jeszcze kęs drogi mamy. Zblednij raczej, bo czas nagli, a piekło się zbliża!
I Piórkowski pomknął chyżo, wlekąc za sobą nabytego za księżycową jałmużnę grzesznika.
Trzymał go wciąż pod ramię  na pozór przyjaznie i poufale.
Czuł się tedy Tajemnik i wygodniej, i czcigodniej nizli w towarzystwie upiora, a i prawidło wiej, i należyciej, gdyż ciało jego odzyskało postawę przyrodzoną.
Krew odbiegła mu od głowy, a ręce i nogi pozbyły się drętwoty i bezwładu.
Lecieli wszakże tak szybko, że tchu mu w piersi brakło. Nic mówić nie mógł i nic naokół nie widział, bo w tym locie rozszalałym wszystko się zmąciło w jakąś nierozwikłaną i co chwila znikającą przejrzystość, w której jeno od czasu do czasu wyłaniał się zgiełk świateł, natłok cieni i bezoporna ciżba pyłków srebrnych, zapewne z drogi mlecznej wywianych.
Piórkowski też milczał zawzięcie, oddany całkowicie swym lotom.
Spieszno mu było dotrzeć do celu.
A celu tego nie przewidywał o butach czerwonych zadumany Tajemnik.
Niósł go Piórkowski po bezdrożach napowietrznych, po rozstajach niebieskich, po kniejach śródgwiezdnych.
Niósł go tak długo, aż wreszcie zaniósł na sam kraniec świata, gdzie nie ma wokół nic, prócz- chyba tego właśnie krańca.
Na onym krańcu postawił go, wielce zdrożonego, zajrzał mu w oczy, mgłą umęczenia, niby bielmem śmiertelnym, pociągnięte, i rzekł:
 Skrzep się w sobie, bo za chwilę do piekła cię wtrącę! Poruszył Tajemnik we łbie ociężałymi białkami i gęby nieco
rozwarł.
 Nie wtrącisz  odrzekł stanowczo.  Nie wtrącisz, bom nie twój!
 Mój jesteś, bom cię kupił!  zaprzeczył Piórkowski.
 Kupiłeś mię za mego własnego talara i za mego własnego dukata, które mi księżyc ku ozdobie i ku pociesze na bosych stopach złożył.
389
 Podarowałeś mi te klejnoty przygodne, a teraz poniewczasie chcesz darowiznę cofnąć? Mój jesteś, i basta! Przygotuj się, bo zaraz z tego krańca świata zepchnę cię do pobliskich czeluści piekielnych!
 Nie zepchniesz!  odpowiedział znowu Tajemnik.  Obiecałeś mi przecież ojcować, a chcesz się po macoszemu ze mną obejść?
 Zapomniałeś chyba, żem się onego ojcowania co prędzej wyrzekł  odparł diabeł głosem zniecierpliwionym.
 Wyrzekłeś się, to prawda  szepnął Tajemnik  lecz nie wyrzekł go się Ten, który mi zawsze po wieczne czasy będzie ojcował.
 Nie będzie!  zaprzeczył diabeł z wielkim ożywieniem i z widocznym niepokojem.
 Będzie!  upierał się Tajemnik i dłoń wzniósł ku czołu, aby znak krzyża uczynić.
Ale dłoń, którą niegdyś samochcąc zatrzymał w powietrzu, skamieniała teraz bez ruchu naprzeciw czoła, tak że nie mógł zapoczątkowanego znaku krzyża dłonią ową dokończyć.
Wówczas jej było z drogi, teraz  po drodze, jeno sama droga postroniła się, widać, unikając grzesznej dłoni.
Diabeł spojrzał na ową dłoń i rzekł z pogardą:
 Zaczekam, aż się zmęczysz i dłoń swą opuścisz, a wówczas zawładnę twym ciałem i duszą.
 Nie opuszczę jej nigdy!  odparł Tajemnik z mocą.
 Opuścisz, gdy ci sił zabraknie i gdy się przekonasz, że Ów, do kogo ją wzniosłeś, nie będzie ci ojcował!
 Będzie!  upierał się Tajemnik.
 Nie będzie!  zaprzeczał diabeł.
 Będzie!
 Nie będzie!
I znowu spojrzał diabeł na wzniesioną dłoń Tajemnika, czekając, zali już prędko ją opuści, zniewolony umęczeniem.
Wszakże czekał na próżno.
Minął wiek, minął drugi i trzeci, a Tajemnik dłoń jak trzymał, tak trzyma. Mimo bólu, mimo znużenia nie opuszcza swej dłoni, która znak krzyża jeno zapoczątkować ongi zdołała.

Stanisław Wąsylewski
67. O młodzieńcu w kłodę zaklętym
Pewien wdowiec, mieszkający w małym dworku z trzema córkami, zachorował bardzo ciężko. Zmartwione dziewczęta daremnie zasięgały porady lekarskiej. Wtedy skrzat domowy, taki życzliwy im krasnoludek, oświadczył, że uratować może ich ojca woda z zarośniętej krynicy leśnej. Choremu nie była ta myśl obca. Opowiadano nieraz o leczniczych właściwościach zarośniętej studzienki, ale z niej nie korzystano, bo każdego, kto się zbliżył, odpędzały jakieś straszydła. Więc i trzy córki obawiały się również. Gdy jednak z ojcem było coraz gorzej i wciąż powtarzał, że ta woda przyniosłaby ulgę na pewno, najstarsza córka zdecydowała się.
 Tatusiu, ja jutro idę po tę cudowną wodę, niech się dzieje,
co chce.
I wybrała się, nachmurzona, strachliwa, do lasu. Przedarłszy się przez zarośla próbuje zaczerpnąć wody z zarośniętej studzienki. Wtem, nie widząc nikogo, słyszy tajemniczy, nieprzyjemny głos:
 Nie dam ci ani kropli, jeśli nie obiecasz, że będziesz
moją...
Najstarsza siostra wybuchnęła śmiechem na tę propozycję, odeszła bez słowa, ojcu w domu powiedziała, że studzienka jest istotnie tak zarośnięta, że nie ma mowy o naczerpaniu wody.
 Wobec tego ja spróbuję szczęścia...  powiada średnia
córka.
Spotkało ją to samo, co najstarszą. Odmówiła żądaniu straszydła i wróciła bez wody uzdrawiającej do domu. Kolej wypadła na najmłodszą i najurodziwszą Marzenkę. Podchodzi wesoło uśmiechnięta dziewczyna do brzegu studzienki zarośniętej, za-
391
czyna czerpać i słyszy jakiś sympatyczny, budzący zaufanie głos, choć słowa te same, co do starszych sióstr:
 Jeśli mi obiecasz, że będziesz moją  możesz czerpać, ile chcesz!
Ujęta tonem przemowy, Marzenka odpowiada bez namysłu:
 Owszem! Zgadzam się, będę twoją...
Po wypiciu cudownej wody chory ojciec uczuł znaczną ulgę w cierpieniach.
Następnego dnia wieczorem puka coś do drzwi dworku i mówi:
Turu, tura, tura, iła Otworzze mi, moja miła, Boś mi wczoraj ślubowała, Kiedyś wodę w studni brała...
Marzenka drgnęła poznawszy ten sam przyjemny głos i otwiera drzwi bez lęku. Do izby wtacza się oślizła kłoda drzewa. Marzenka spojrzała na nią życzliwie, ze współczuciem, prosi i pomaga wejść do pokoju. A gdy kłodę dotknęła, opadła pod wpływem promiennego wzroku dziewczyny na podłogę mokra kora i włókna drzewne. Ujawnił się urodziwy, blaskooki młodzieniec, który zaklęty w drzewo odbywał pokutę w studzience zarośniętej.
Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i co dzień wieczorem przychodził młodzieniec i do godziny dwunastej wolno im było cieszyć się sobą. Z uderzeniem północy nadziewał ośli-złe ubranie drzewne i wracał na ciężką mękę w zarośniętej studzience. Prosił jeno Marzenkę o sekret, boć już niedługo skończy się jego niedola. Daremnie przyobiecała nie rzec nikomu ni słowa. Złe i zawistne siostry odkryły od razu tajemnicę. Zaglądając przez dziurkę od klucza, nie mogły dość nazachwycać się urodą młodzieńca i co dzień bardziej zazdrościły szczęścia Marzence.
Podpatrzywszy, że narzeczony przed wejściem do pokoju kładzie na ławce swą korę, zawistne siostry porwały ją pewnego razu i spaliły w piecu piekarskim. Z uderzeniem dwunastej krzyk i lament Marzenki ogarnął cały dom:
392
 Kto śmiał wziąć ubranie mego narzeczonego?! Młodzian, widząc rozpacz dziewczyny, westchnął głęboko
i rzekł rozdzierającym głosem:
 Już tylko siedem dni brakowało mi do wyzwolenia, a teraz czeka mnie nowych siedem lat udręczeń w tej drewnianej postaci... Żegnaj, Marzenko, bądz zdrowa!
Akając zniknął w ciemnościach nocy.
Gdy długo żadnej wieści nie było, rzecze Marzenka:
 Muszę pójść szukać miłego mego.
Dała sobie najsampierw podbić trzewiki żelaznymi podeszwami.
 Tak długo będę chodzić na nich, póki na ślad miłego nie trafię.
Dała sobie potem utoczyć laskę żelazną.
 Tak długo będę się nią podpierać, póki mnie do miłego nie doprowadzi.
I dała miednikowi utoczyć kociołek miedziany.
 I tak długo będę łzy lała, póki się po brzegi nie wypełni. W trzewikach o żelaznej podeszwie, podpierając się laską
żelazną, z kotlikiem na łzy w ręku  ruszyła w świat daleki. Mijały godziny, dni i miesiące. Marzenka parła wciąż naprzód bez wytchnienia. Spotkawszy domek ustronny w puszczy głębokiej puka do drzwi i prosi o nocleg.
 Moje dziecko mówi staruszka w drzwiach  ja cię przenocować nie mogę. To jest mieszkanie Księżyca. Ja jestem stróżką u niego. Gdy on powróci z pracy, to wyświeci wszystko, każdy kątek.
 Kto tam śpi pod piecem?  spytał Miesiączek, gdy wrócił, aby się przespać po całonocnej pracy.
 Jest to jedna dziewczynka, która idzie w świat na żelaznych podeszwach szukać swego miłego. A może ty, Miesiączku, dojrzałeś go gdzie?
 Nie, nigdzie takiego nie dostrzegłem, ale niechże ta dziewczynka, skoro ma żelazne podeszwy, idzie dalej. O sto mil stąd mieszka mój starszy brat, Słoneczko. Może on będzie coś więcej wiedział...
Napłakawszy niemało łez do miedzianego kotlika, powędro-
393

wała Marzenka do Słoneczka. Puka do jego świetlistej chałupki w głębi borów.
 Kto tam?
 To ja, Marzenka, idę szukać miłego mego. Możecie mnie przenocować?
Złapała się za głowę staruszka, stróżka Słońca.
 Jakeś ty tu zaszła, dziewczyno? Tu ani ptaszek nie doleci, ani miesiączek nie doświeci, ani wietrzyk nie dodmuchnie...
Na to Marzenka:
 Juzem żelazną laskę wyszczerbiła, podeszwy żelazne schodziła i kotliczek łez wypłakuję...
Zaszło Słonko i wraca do domu.
 Powiadaj zaraz, stróżko, kogo tu nocujesz?
 Mam tu jedną Marzenkę, która daremnie szuka po świecie miłego swego. Czy Słoneczko go gdzie nie widziało?
 Nie. Chybaby mój brat stryjeczny wiedział coś o nim. Jest to srogi wiatr północny, Boreasz*. Mieszka o sto mil dalej. Może on wywieje gdzie miłego tej Marzenki.
Srogi Boreasz puścił w ruch swoje mrozne miechy i zaczął dąć okrutnie. Od Bałtyku do Karpat zerwała się porywista wichura, ogarnęła góry, lasy, rzeki; zajrzała w spokojne głębie Odry, wzburzyła obie Nysy, Kłodzką i Aużycką, przeszukała port w Szczecinie, zajrzała w każdy kątek, ale nigdzie nie było ni śladu miłego Marzenki.
 Ale wiesz co ?  mówi Boreasz, gdy wrócił zmachany do swej stróżki  niech ta twoja Marzenka pójdzie jeszcze sto mil dalej, do mego młodszego brata. Niech się nie obawia. On się zawsze uśmiecha, wieje bardzo łagodnie, nazywa się Fawoni*. Jak był mały, wołaliśmy go Zefirek*.
Już żelazne podeszwy lecą w strzępy, już nawet laska żelazna gnie się z umęczenia. Marzenka idzie dalej i uderza w prośby błagalne do Fawoniego.
Wziął się wiatr południowy do roboty. Przeleciał, przewiał na wylot całą Afrykę, przeszukał pustynie Arabii, dotarł tam, gdzie tylko złe sępy koczują, a szkielety ludzi, wyschniętych od żaru słonecznego, znaczą drogę karawanom. Od Morza Czerwonego, poprzez Tybet i pustynię Gobi, aż po Przylądek Dobrej
394
Nadziei, ale nic się nie dowiedział. Wziął więc sobie do pomocy kuzyna bardzo sprytnego, który umiał każdemu przeciwnikowi piaskiem oczy zasypać. Nazywał się Sirocco*.
Ten suchy, świszczący, bardzo nieprzyjemny wiatr Sirocco był specjalistą od okolic, których inni jego koledzy nie odwiedzali, a nawet unikali z obawy przed okropnościami pustyni. Jedynie Sirocco zaglądał często w niedostępne, ludziom zgoła nie znane, połacie Czarnego Lądu w środkowej Afryce.
Długo szukali wespół obydwaj, aż znalezli w lasach środkowej Afryki, w niedostępnej dżungli, jaskinię, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie dotarł promień Słonka ni Księżyca. Bardzo duszno w niej było, żadne wiatry tam nie zaglądały. I tam zamknięty w złotej skrzynce siedział miły Marzenny.
Czarujący młodzieniec, który już tyle przecierpiał w zarośniętej krynicy, mógł teraz wskutek złoczynu niecnych sióstr Marzenny łatwo postradać życie siedząc w złotej, pozbawionej powietrza skrzynce.
Fawoni i Sirocco chcieli zaraz roznieść tę skrzynkę na cztery wiatry. Ale nie dali rady, zawezwali tedy Marzennę. Ledwie się dowlokła, bo żelazne podeszwy już gdpadały z nóg, żelazna laska nie chciała stukać, tak była osłabiona. Tylko kotlikowi miedzianemu brakło jeszcze kilkunastu łez, aby był pełny po brzegi.
W tej chwili zrozumiała, że nie wolno jej ustać i opaść z sił, gdy jest prawie u celu. Zebrała więc wszystkie siły i mocnym głosem zawołała:
Tum, tum, tum, iła, Otwórz mi się, skrzynko miła, Bom ja jeszcze ślubowała, Kiedym wodę w studni brała.
Gdy Marzenka opuściła ostatnie łzy z ócz, otwarła się złota kadz sama. Wyszedł z niej miły i poślubił Marzenkę. I żyli odtąd szczęśliwi. I żyją jeszcze. I żyć będą dalej: dni, godziny, lata, do końca i po końcu świata!...
Stanisław Dzikowski
' % "" '" ." .. ;>;>. mi
68. Diabelska gra
Był raz jeden parobek, który bardzo lubił grać w karty, a na imię było mu Kuba. Kiedy jechał wozem na pole, to sobie lejce na szyję zarzucał i na deskach grał sam ze sobą. Taki to był z niego zawzięty kartołupa.
Zdarzyło się raz, że kiedy jechał do roboty, spotkał jakiegoś pana, który zastąpił mu drogę i tak się do niego odezwał:
 Wiem, że bardzo chętnie grasz w karty, więc myślę, że moglibyśmy zarżnąć ze sobą choć jedną partyjkę.
 A dobrze!  rzekł na to parobek. - Możemy grać, ale powiedz mi, co ty postawisz?
 Ja postawię jedną cluszę  odrzekł nieznajomy pan  a ty musisz swoją duszę postawić.
Bo ten pan nie był wcale człowiekiem, tylko diabłem z piekła, którego nazywają Rokitą.
Ale parobkowi, skoro tylko mógł grać, było wszystko jedno. Zgodził się więc, aby gra poszła o tak wysoką stawkę.
Diabeł Rokita poleciał do piekła po jedną duszę, a kiedy z nią wrócił, posadził ją na gałęzi i zaczęli grać.
Grali, grali, aż nareszcie Kuba wygrał. Rokita musiał wypuścić duszę na wolność.
Ale to mu nie wystarczyło, więc rzekł:
 Grajmy dalej, muszę od ciebie tę duszę odegrać.
 Dobrze  odparł parobek  ale musisz znowu jedną duszę postawić, bo ja na gębę grać nie będę.
I diabeł poleciał do piekła po drugą duszę. Nie trwało dłużej, jak zmówienie pacierza, a już wrócił. Gra rozpoczęła się na nowo.
396
Grali, grali, Rokita spocił się jak ruda mysz, wreszcie Kuba wziął górę i wygrał duszę od diabła. Strasznie się zgniewał i zawziął się jeszcze bardziej.
 Musisz jeszcze raz zagrać ze mną, inaczej nie zostawię ciebie w spokoju ani we dnie, ani w nocy.
A Kuba mówi:
 Możesz grać, ile chcesz, bylebyś miał co stawiać.
 Postawię jeszcze jedną duszę, a jeżeli ją przegram, to już więcej grać z tobą nie będę.
I poleciał znowu do piekła tak prędko, że aż się zakurzyło za nim.
Ale tym razem bardzo długo nie wracał, bo mu już w piekle żadnej duszy dać nie chcieli, a najstarszy diabeł okropnie na niego krzyczał:
 Ty głupi Rokito, co ty robisz najlepszego, po co ty grasz w karty z Kubą? Przecież to jest gracz nad gracze, on wygra od ciebie całe piekło.
Rokita, jak mógł, tak się im tłumaczył, wreszcie powiada:
 Nie martwcie się! Jeżeli przegram te trzy dusze, przyniosę wam za nie trzy inne. i*
Kiedy wrócił do Kuby na pole, gra się znowu rozpoczęła, ale Kuba tak umiał grać, że Rokita i tę trzecią duszę przegrał.
I znowu musiał ją wypuścić na wolność.
Teraz już Rokita nie chciał grać więcej, bo wiedział, że nie da rady Kubie. Pomyślał i mówi do niego:
 Ano trudno, przegrało się. Nie wiedziałem co prawda, żeś ty taki chwat. Nawet samego czarta ograć potrafisz. Ale abyś nie mówił, żem nic wart, to cię jeszcze za to ożenię z piękną dziewczyną! Chciałbyś?
 Czemu nie?  odrzekł Kuba.  Jeżeli tylko masz dla mnie narzeczoną piękną i bogatą, dawaj ją, chętnie się zaraz ożenię.
 Tak prędko to się nie da zrobić  odrzekł czart  ja ciebie ożenię, ale przedtem nie możesz przez siedem miesięcy ani strzyc się, ani czesać, ani golić, ani myć, ani paznokci obcinać. Wtedy dopiero przyjadę do ciebie i pojedziemy do narze-czonei
397
Kiedy Kuba zgodził się, Rokita dał mu dużo pieniędzy i kazał iść do karczmy, gdzie miał zamieszkiwać w osobnym pokoiku. Wolno mu było dobrze jeść i pić, i zabawiać się, ale ani golić się, ani strzyc, ani czesać, ani myć się, ani obcinać paznokci  i czekać, aż diabeł po niego przyjdzie. Kuba zrobił tak, jak mu Rokita przykazał. Po kilku miesiącach wyglądał jak nieboskie stworzenie. Aeb nastroszony niby u jeża, gęba czarna, zarośnięta, pazury do szponów diabelskich podobne, a brud to aż kapał z niego. Gdzie tylko się ruszył, wszyscy przed nim uciekali i każdy wołał:
 Diabeł idzie!
Więc prawie ze swojej izby nie wychodził i nie mógł się już doczekać, kiedy prawdziwy diabeł się zjawi. Ukazał się nareszcie po siedmiu miesiącach w bogatego pana postaci. Zajechał przed karczmę pozłocistą karetą, zaprzężoną w cztery czarne konie, i woła do Kuby:
 Teraz już czas, zbieraj się, pojedziemy w zaloty. Wsiedli i pojechali daleko do jednego pięknego miasta,
które było stolicą wielkiego królestwa. W tym mieście panował król, który miał z drugim królem wojnę prowadzić, więc były mu bardzo potrzebne pieniądze. Na każdym rogu ulicy ogłoszono, że kto by temu królowi dał trzy cetnary złota, to  choćby to był ostatni dziad albo Żyd  odda mu swoją córkę i połowę królestwa.
Zaraz pojechali na zamek królewski i diabeł oznajmił, że są tacy, którzy przywiezli trzy cetnary złota. Król bardzo się ucieszył, kazał wartom przepuścić ich i zaprowadzić do najgłów-niejszej sali. Ugodzili się z Rokitą i pacholicy królewscy zaczęli znosić to złoto z diabelskiej karety. Kiedy wszystko znieśli, przeważyli i do skarbca oddali, mówi diabeł:
 A teraz musisz, królu, oddać jedną ze swoich córek temu to!
I pokazał Kubę, który dotychczas chował się ciągle ze wstydu.
Król spojrzał na niego i bardzo się zasmucił, że musi wydać jedną ze swoich córek za takiego brudnego, zarośniętego łapser-daka, ale powiada:
398
 Trudno, słowo się dało, kobyłka u płotu.
Zaraz też kazał zawołać wszystkie swoje cztery córki i okazało się, że jedna była piękniejsza od drugiej. Król pokazał im Kubę i tak do nich mówi:
 Teraz powiedzcie mi, która z was będzie chciała tego człowieka, bo jedna z was musi wyjść za niego za mąż! Inaczej musiałbym oddać z powrotem trzy cetnary złota i nie miałbym za co prowadzić wojny.
Pierwsza rzekła:
 Nie, ja takiego nie chcę. Gdybym miała takiego brać, to wolałabym się powiesić!
A druga mówi:
 Wolę się utopić, niż mieć takiego męża! Trzecia zaś powiedziała:
 Lepiej się przebić, niż z takim dzikim chłopem iść do ślubu!
A była jeszcze czwarta córka, najmłodsza i najpiękniejsza. Tej zrobiło się żal ojca i rzekła:
 Pójdę za niego, bo łatwiej mnie jednej zginąć niż zginąć ojcu z żołnierzami. ś
A kiedy tak powiedziała, zaraz wyprawili zrękowiny.
Kuba pojechał potem do domu, tam się ogolił, umył, uczesał, poobcinał paznokcie  i zrobił się z niego znowu ładny, udany chłopak. Rokita przyjechał po niego w sześć koni i z wielką paradą jechali do narzeczonej. Kiedy trzy starsze córki zobaczyły, że Kuba jest taki piękny młodzieniec, zrobiło im się bardzo żal, że go ta najmłodsza dostała. Z wielkiej zazdrości jedna powiesiła się, druga utopiła, a trzecia nożem się przebiła.
Rokita porwał ich dusze i kiedy leciał już do piekła, tak powiedział Kubie:
 Ty masz jedną pannę, a ja trzy, a te trzy dusze mam, którem do ciebie w karty przegrał! Kwita, panie Kuba!



Gustaw Morcinek
69. O tym, jak owczarz zgrzeszy! w kościele
Był raz jeden owczarz, człowiek bardzo sprawiedliwy. Pasał on owce w Beskidach i wszyscy go bardzo lubili. I owce, i gazdowie, i chudoba góralska, i dziewczyny, chociaż już był stary, łysy i szczerbaty. Lubili go przede wszystkim inni pasterze i pasterki, pasący owce na sąsiednich groniach, gdyż, jak daleko i szeroko w Beskidach, wszędzie słynął jako człowiek dobry, mądry i miłujący każde stworzenie. Poza tym umiał najpiękniej grywać na trombicie i śpiewać:
 Helo, helo, Helenko, jak się tobie pasie!...
To było bardzo piękne, gdy tak grał na trombicie lub śpiewał tamto helokanie. Wtedy echo niosło się po wszystkich groniach, owce przestały skubać trawę, barany przestały się bóść zakrzywionymi rogami, jego kudłaty Bosek przestał szczekać, ptaki milkły i słuchały, a słowiki starały się go w nocy naśladować.
Pasał więc owce na beskidzkich groniach, a nazywał się bardzo pięknie, bo Jura ze Złotego Gronia. Do kościoła jednak nigdy nie chodził, bo musiał pilnować owiec, a poza tym był przekonany, że milej Bogu słuchać modlitwy z tych gór, które przecież zostały stworzone z Jego uśmiechu, aniżeli w kościele. W kościele bowiem  jak mniemał  łatwo zgrzeszyć.
Poszedł ksiądz proboszcz na gronia, by popatrzeć, jak też Jewka i Zuzanka pasą jego owce, i spotkał na ścieżce naszego Jurę ze Złotego Gronia.
 Hej! Juro! A czemu wy nie chodzicie do kościoła w niedzielę?  zapytał.
Jura zaś na to odpowiedział:


400
 A, bo wiecie, wielebny panie, w kościele można łatwo zgrzeszyć!
 Nie plećcie, Juro, nie!  zganił -go ksiądz proboszcz.  Gdzieżby tam w kościele mogli ludzie grzeszyć! Już tam nie mą-drujcie, tylko pamiętajcie, żebym was widział następnej niedzieli w kościele! Bo inaczej pogniewam się na was.
 Ha!  pomyślał Jura.  Miałby się wielebny pan na mnie gniewać, to pójdę do kościoła!"
I poszedł.
Nadeszła bowiem niedziela. Jura ubrał się w białe spodnie wełniane, wdział czerwony bruclik z mosiężnymi guzikami, narzucił guńkę, przykazał Boskowi, żeby pilnował owiec, i wybrał się do kościoła. Po drodze wypadło mu przejść przez rzekę Olzę. Była to głęboka rzeka i poprzez nią ludzie przerzucili kładkę, dosyć wąską. Tak wąską, że zaledwie jeden człowiek mógł przejść na drugą stronę. Ponieważ zaś szło dużo ludzi, było koło niej ciasno i owczarz widział, że musiałby długo czekać na swoją kolejkę. Pomyślał przeto, że lepiej przejść w bród Olzę. Ściągnął więc z nóg kierpce, zakasał nogawki i wlazł do rzeki.
I o dziwo! D
Oto wszyscy patrzą i widzą, że Jura ze Złotego Gronia idzie po powierzchni wody jakby nic. Jakby to była bita droga. Wszyscy patrzący przecierali oczy, otwarli szeioko usta ze zdumienia i zachodzili po rozum do głowy, jak to mogło się stać, że Jura ze Złotego Gronia idzie po wodzie.
 Czary czy co?  pytali się wzajemnie.
Stary gazda, znajdujący się w tej ciżbie, powiedział tak:
 Żadne czary, tylko że nasz Jura jest tak bardzo sprawiedliwy i bez grzechu, iż potrafi iść po wodzie!
I dobrze.
Jura przeszedł Olzę i powędrował do kościoła. Stanął pod chórem. A ludzi zeszło się pełno i trochę było ciasno. I gdy tak Jura słucha nabożeństwa, patrzy się, a tu widzi  czego inni już nie widzieli i czego sam ksiądz proboszcz nie widział  że nad głównym ołtarzem, w takiej sporej wnęce okiennej, siedzi diabeł. Brzydki jak nieszczęście, kudłaty, kosmaty, zezowaty, czarny, z pękatym brzuszyskiem. Ogon zarzucił na ramię, a w pa-
26  Księga bajek, t. II
401
żurach trzymał końską skórę i spisywał w niej grzechy popełnione w tej chwili w kościele.
 A to psiawełna!  mruknął do siebie Jura i jął się przypatrywać diabelskiej robocie.
Diabeł zaś pisał i pisał, raz po raz zanurzał gęsie pióro w butelce z atramentem, pocił się, śpieszył, że aż koniuszek strzępiastego języka wysuwał z ust, i wciąż pisał. I strasznie się spieszył. Bo oto widział, jak ktoś z ludzi rozmyśla o niebieskich migdałkach, drugi czyha, jak sąsiadowi wyciągnąć sakiewkę z grosikami z kieszeni, trzeci trąca i szczypie dziewczyny, inny dłubie w nosie, inny jeszcze ziewa tak bardzo, że jego usta przypominają rozwarte wrota stodoły, a inny jeszcze myśli z niechęcią, kiedy skończy się to nabożeństwo, a jeszcze inny medytuje, w jaki sposób oszukać na wadze, jak dolać wody do mleka, które jutro powiezie na targ, i jak domieszać do masła potartej marchwi i pogniecionych, ugotowanych ziemniaków i sprzedać w mieście jako prawdziwe masło śmietankowe...
W końcu zabrakło mu skóry. Ujął przeto jeden jej koniec w zęby, drugi w pazury i zaczął naciągać. Naciągał, naciągał, że mu aż zezowate oczy wyłaziły na wierzch. Znienacka zęby mu ujechały i diablisko wyrżnął łbem w ścianę! I w tej chwili wyskoczył mu na głowie guz tak wielki jak dynia.
Diabeł skrzywił się i szpetnie zaklął, a owczarz roześmiał się głośno i pomyślał, że dobrze mu tak, przecherze piekielnej. Diabeł zaś w te pędy zapisał na końskiej skórze, że Jura ze Złotego Gronia roześmiał się w kościele. I już był grzech zapisany.
I dobrze.
Nabożeństwo skończyło się i Jura wracał do swych owiec. I znowu ludzie tłoczyli się i pchali nieskładnie przez kładkę nad Olzą, szturkali się, wymyślali sobie brzydkimi słowy i swa-rzyli się przenaramnie. Jura pomyślał, że zamiast mitrężyć czas na czekanie, przejdzie rzekę w bród. Ściągnął więc z nóg kierpce, zakasał nogawki i wszedł do Olzy. I o dziwo!... Oto Jura prawą stopą idzie po wodzie, a lewą plums! do wody! Prawą po wodzie, a lewą plums! do wody!...
I już teraz wiedział, czemu tak się dzieje. Dlatego, bo roześmiał się w kościele podczas nabożeństwa.
tU^
I od tego czasu postanowił, że już nigdy nie pójdzie do kościoła, a w zamian za to będzie się modlił na beskidzkich groniach stworzonych z uśmiechu Boga.
%
70. O tym, jak kowal dostał się na księżyc
Był raz jeden kowal. Owszem, był to całkiem porządny kowal, nie można było nic złego o nim powiedzieć, gdyż umiał kuć jak żaden inny. Tyle tylko, że lubił pociągać z butelki.
I dobrze.
Pewnego razu jego uczeń, kudłaty Hanys, dymał miechy, kowal śpiewał wesołą piosenkę, Hanys gwizdał do wtóru, a na kowadle z rozżarzonego kawałka stali powstawała śliczna podkowa. I gdy tak kował kuł, a kudłaty Hanys dymał miechy, w progu stanął jakiś podróżny i powiedział grzecznie:
 Boże pomagaj, majsterku!
Kowal przestał kuć, Hanys przestał dymać miechy i obaj odrzekli:
 Daj Panie Boże!
Patrzą i widzą zdumieni, że to jakiś dziwny wędrowiec. Jakby wielka światłość szła od niego. Ale nic.
 Panie maj sterku, podkulibyście mi osła ? zapytał wędrowiec.
 Czemu nie? Już się robi! Gdzie jest ten osioł?
 Stoi, biedak kulawy, przed kuznią. Kowal wyszedł, obejrzał osiołkowe kopytko.
 Siednijcie sobie, wędrowniczku, pod moją gruszą  rzekł  możecie sobie zjeść jedną gruszkę. Bo ja znów nie jestem taki, jakby ktoś myślał. Porządnych ludzi zawsze mam w uczciwości. A to są bardzo dobre gruszki, powiadam wam, miodonki, że palce lizać! Bo są słodkie jak miód, a miękusieńkie jak ani nie wiem co. A ja tymczasem waszego osiołka podkuję jak się patrzy. To będzie raz-dwa! No, Hanys, dymaj miechy!  krzyknął na chłopca.
403
I od tego czasu postanowił, że już nigdy nie pójdzie do kościoła, a w zamian za to będzie się modlił na beskidzkich groniach stworzonych z uśmiechu Boga.
%
70. O tym, jak kowal dostał się na księżyc
Był raz jeden kowal. Owszem, był to całkiem porządny kowal, nie można było nic złego o nim powiedzieć, gdyż umiał kuć jak żaden inny. Tyle tylko, że lubił pociągać z butelki.
I dobrze.
Pewnego razu jego uczeń, kudłaty Hanys, dymał miechy, kowal śpiewał wesołą piosenkę, Hanys gwizdał do wtóru, a na kowadle z rozżarzonego kawałka stali powstawała śliczna podkowa. I gdy tak kował kuł, a kudłaty Hanys dymał miechy, w progu stanął jakiś podróżny i powiedział grzecznie:
 Boże pomagaj, majsterku!
Kowal przestał kuć, Hanys przestał dymać miechy i obaj odrzekli:
 Daj Panie Boże!
Patrzą i widzą zdumieni, że to jakiś dziwny wędrowiec. Jakby wielka światłość szła od niego. Ale mc.
 Panie maj sterku, podkulibyście mi osła ? zapytał wędrowiec.
 Czemu nie? Już się robi! Gdzie jest ten osioł?
 Stoi, biedak kulawy, przed kuznią. Kowal wyszedł, obejrzał osiołkowe kopytko.
 Siednijcie sobie, wędrowniczku, pod moją gruszą  rzekł  możecie sobie zjeść jedną gruszkę. Bo ja znów nie jestem taki, jakby ktoś myślał. Porządnych ludzi zawsze mam w uczciwości. A to są bardzo dobre gruszki, powiadam wam, miodonki, że palce lizać! Bo są słodkie jak miód, a miękusieńkie jak ani nie wiem co. A ja tymczasem waszego osiołka podkuję jak się patrzy. To będzie raz-dwa! No, Hanys, dymaj miechy!  krzyknął na chłopca.
403
Hanys dymał miechy, kowal zagrzewał kawałek stali, potem kuł, a gdy podkowa była zrobiona, podkuwał nią składnie osiołka. Wędrowniczek zaś tymczasem jadł gruszkę.
Zanim wędrowniczek zjadł gruszkę, kowal już podkuł osiołka i rzekł:
 Już po robocie, wędrowniczku! Teraz możecie jechać na kraj świata, a podkowa nie odpadnie!  I łyknął sobie gorzały z butelki.
 Dziękuję wam, majsterku!  rzekł podróżny.  Lecz nie zapłacę wam, bo nie mam ani grosika przy sobie.
 No, wielkie rzeczy! Jeżeli nie macie ani grosika przy sobie, to nie będziecie płacić. Widzę, chudziak jesteście, to wam mogę dać na drogę jeden i drugi trojak.
 Dziękuję wam, majsterku, dziękuję! Nie potrzebuję waszych trojaków. Lecz za to, że okazaliście mi tak dobre serce, wynagrodzę was po swojemu. Oto proszę sobie trzykroć coś takiego wyzwolić*, czego najbardziej pragniecie, a stanie się.
Kowal spojrzał zdumiony na wędrownika i zapytał:
 Taki z was magik?
 Magik, nie magik, ale potrafię.
 Ha, jeżeli tak, to poczekajcie, aż mi co do głowy kapnie  rzekł i zaczął się drapać po niej, gdyż tak mocno myślał. A co się raz drapnął, spojrzał na butelkę z gorzałą. W pierwszej chwili pomyślał, że dobrze byłoby, gdyby ten dziwny człowiek zaczarował ową flachę z gorzałą, ale tak, by nigdy z niej nie ubywało wódki. Potem jednak podrapał się mocniej po głowie i pomyślał, co by to było, gdyby .w jego studni zamiast wody znajdowało się najprzedniejsze wino, ale takie, jakie sam król pije podczas obiadu.
 Już mi kapło do głowy!  wrzasnął uradowany.
 Co wam kapło?  zapytał wędrownik.
 Oto jeżeli z was taki uczony magik, to zamieńcie wodę w mojej studni w najprzedniejsze wino, ale tak, by tego wina nigdy nie ubywało!
 Dobrze  zgodził się wędrownik. A potem dodał:  Po raz drugi zamieniam wodę w wino...
 Po raz drugi? A gdzie po raz pierwszy?

404
 To było w Kanie Galilejskiej*.
 Gdzie? Bom nie dosłyszał.
 Powiadam, że w Kanie Galilejskiej.
 Nigdy o tym nie czytałem w gazetach. A kiedy to było?
 Bardzo dawno...
 A, jeżeli bardzo dawno, to widać czytałem o tym zdarzeniu, bodaj czy nie w kalendarzu, lecz już zapomniałem. No, dawno czy niedawno, hokus-pokus, zamieniajcie, wędrowniczku, wodę w studni w wino! Ciekawym, czy z was porządny magik, czy też jakiś sowizdrzał.
Wędrowiec nachylił się nad studnią, coś szepnął, potem kazał kowalowi nabrać wody w wiadro. Kowal nabrał, wiadro wyciągnął, powąchał wodę, liznął ostrożnie.
 O, saperlajdy!  wrzasnął uradowany.  Dyć to prawdziwe wino!
 Prawdziwe!  przyświadczył wędrownik.
 A nie będzie go ubywać w studni, chociażbym pił do końca życia?
 Nie będzie go ubywać, chociażbyście pili do końca swego życia! D
 A gdy spragnionych będę nim poić, nie będzie go ubywało?
 Nie będzie!
 No to mi już niczego więcej nie potrzeba do szczęścia!
 To jeszcze nie wszystko, majsterku. Teraz możecie sobie jeszcze dwie rzeczy wyzwolić. Jakie więc jest wasze drugie życzenie?
Kowal zaczął znowu drapać się po głowie, bo nie wiedział, jakie jest jego drugie życzenie. Wędrowiec zaś usiadł na ławie pod gruszą i czekał. A że nie mógł się doczekać, więc postanowił kowalowi pomóc. Wskazał przeto palcem na niebo i zapytał:
 A tego nie pragnęlibyście?
 Ha, już mi do głowy kapło!  wrzasnął zadowolony kowal. Myślał bowiem, że wędrownik wskazuje na gruszki.
 No, co wam kapło do głowy, majsterku?
 Wiecie, wędrowniczku, bo te moje gruszki są strasznie
405
dobre i raz po raz przychodzą złodzieje, by je kraść. I chociaż ich przepędzam sękatą lagą, niewiele to skutkuje. Oto dzisiaj w nocy znów jednego rzezimieszka przepędziłem. Przyszedł z workiem, lecz gdy już siedział na gruszy, tak mocno przejechałem go lagą, że biedak spadł z drzewa, a worek został na gruszy... Jeżeli więc z was taki mądry i dobrodajny magik, to uczyńcie tak, wędrowniczku, że kto wylezie na tę gruszę, nie będzie mógł z niej zlezć, dopóki mu nie pozwolę.
Wędrowiec westchnął, pokiwał głową i rzekł:
 Niech się stanie!
I stało się. Rychło przekonał się o tym kowal, który nie bardzo dowierzał wędrownikowi. Przywołał bowiem kudłatego Hanysa z kuzni i powiedział:
 Hanys! Śmigaj na gruszę!
Hanysowi nie było trzeba tego dwa razy mówić. Wydrapał się na drzewo w okamgnieniu i zerwał najpiękniejszą gruszkę.
 Dosyć!  zawołał kowal.
Hanys chciał zejść z drzewa, lecz okazało się, że nie mógł się z niego ruszyć. Próbował tak i siak, a grusza go nie puszczała. Przerażony zaczął wrzeszczeć, potem płakać, a w końcu prosić majstra na wszystkie świętości, by nie robił głupstw, by go odczarował, bo nie może zejść, i co teraz?
Kowalowi to wystarczyło. Pozwolił więc Hanysowi zeskoczyć z gruszy. Hanys uciekł do kuzni i zaszył się w jej najciemniejszy kąt, dziwiąc się ogromnie, cóż to były za cudowne czary!
Wędrowiec, siedzący wciąż na ławie pod gruszą, uśmiechnął się i powiedział:
 Majsterku, jeszcze możecie mieć jedno życzenie! Powiedzcie, a stanie się według waszej woli. Tylko dobrze się zastanówcie.
Kowal znowu zaczął się drapać po głowie, gdyż chciał się dobrze zastanowić, co by tu wybrać. A nic mu nie przychodziło do głowy, chociaż drapał się po niej coraz bardziej. Widział to wędrowiec i postanowił mu pomóc.
 Majsterku, a pamiętajcie o tym!  powiedział i znowu wskazał palcem niebo.
Kowal spojrzał za jego palcem i zdawało mu się, że wędrowiec wskazuje worek zawieszony na najgrubszej gałęzi.
406
 Już mi kapło do głowy!  wrzasnął bardzo uradowany.
 Co wam kapło do głowy?
 Złoty wędrowniczku!  zaczął.  Kiedy już jesteście taki szczodry i dobrodajny, to uczyńcie tak... Wiecie, bo tu kręcą się różne powsinogi koło mojej kuzni i koło mojej gruszy. Każdy z nich pragnie coś zwędzić, podkowę albo kęs żelaza, albo mu też pachną moje gruszki. Wiecie, niech ten worek będzie w ten sposób zaczarowany, że gdy zawołam na takiego rzezimieszka:  Ty taki, owaki, hokus-pokus, hop do worka!"  w te pędy znajdzie się on w worku, a ja mu już wtedy pokażę, gdzie pieprz rośnie i gdzie raki zimują!... Ho, ho!
 Dobrze! Niech się stanie!  rzekł wędrownik i westchnął żałośnie, że kowal nie wybrał sobie nieba.
 To już?  zapytał kowal.
 Już!
 A czy wy, wędrowniczku, nie cyganicie?
 Proszę się przekonać!
Kowal pobiegł do ogrodu, gdzie tkwiła długa tyka, na której pięła się fasola. Wyciągnął tykę z ziemi, zdjął nią worek z gruszy, przywołał Hanysa z kuzni i rzekł: *
 Hokus-pokus, Hanys, hop do worka!
Ledwie to wypowiedział, a Hanys już siedział w worku. Strasznie darł się i wrzeszczał, bo nie mógł z niego wylezć. Dopiero gdy kowal powiedział:  Hanysku, wyłaz z worka!"  chłopiec wyskoczył zeń jak zając i pognał przerażony do domu. Tu opowiedział zdyszany swojej matce, że nie będzie już uczył się u kowala, bo kowal kramarzy z diabłami i czyni takie czary, że aż strach. Takich czarów jeszcze w życiu nie widział, chociaż patrzył na przeróżne wymyślne sztuki magików w cyrku i podczas jarmarku w Cieszynie.
Matka wysłuchała jego biadolenia i zaraz poleciała do sąsiadki z niesłychaną wieścią, że kowal szachruje z diabłami, że w studni ma wino, że kto wylezie na jego gruszę, to już z niej nie zejdzie, i że gdy on chce, to każdy musi skoczyć do worka, i że diabli siedzą na jego kuzni, a czarownice latają koło niej na miotłach, a puszczyki hukają, a sowy ślepią wytrzeszczonymi oczami, a czarne koty wyprawiają harce na jego kalenicy i że ów
407
łajdak duszę zapisał na wołowej skórze samemu Lucyperowi.
I gdy takie wieści zaczęły latać po całym królestwie, wędrowiec wsiadł na osiołka i pojechał na kraj świata, kowal zaś wyciągał ze studni wiadro za wiadrem pełne, dostałego wina, trąbił je, żłopał, smakował, cmokał, głaskał się po brzuchu, do-brorzeczył wędrowcowi na osiołku i chwalił sobie żywot.
Odtąd dobrze wiodło się kowalowi.
Namnożyło się koło niego przyjaciół bez liku. A on, jako dobrodajny i życzliwego serca człowiek, nie skąpił nikomu wina ze swej studni. Wino zaś było niezwykle dobre i czyniące dziwy w ludzkich głowach i sercach. Napił się go organista i poszedł grać na organach podczas nabożeństwa. I zamiast dudlić nabożną pieśń, naciskał organowe pedałki z fantazją i z fantazją śpiewał piosenkę o tym, jak ożenił się łońskiego roku i wziął sobie babę o jednym oku, o jednym zębie i jak ją powiesił w lesie na dębie.
Przyszedł astrolog, mąż wielce uczony, łyknął uczciwie ko-walowego wina i napisał zaraz gęsim piórem książkę, w której dowodził, że dwa razy dwa jest pięć, a czasami bywa siedem.
Przybieżał nadworny wesołek w pstrych szatkach, gdyż i on złakomił się na ko wałowe wino. Popił tęgo i wtedy stał się smutnym melancholikiem i zaczął śpiewać psalmy pokutne.
Przyszmatłał się królewski grabarz, a był smutny jak jesienny dzień rozdeszczony. Przepłukał tylko raz swoje gardło winem i stał się sowizdrzalskim frantem, polazł na cmentarz i zaczął tańczyć oberka i podśpiewywać:
 Dziś, dziś, dziś podkóweczki dajcie ognia, bo dziewczyna tego godna, a czy godna, czy niegodna, podkóweczki dajcie ognia!...
Przyszli jacyś srodzy wojacy, wracający z wojny, tęgie wąsale i zawalidrogi. Wypili kilkanaście wiader i poszli do klasztoru na rekolekcje.
Nawet królewski kat przybłąkał się do kowalowej studni,
408
gdy wiódł jakiegoś łotrzyka na wydmuchowisko, by mu tam łeb ściąć. Kat z łotrzykiem wypili trzynaście wiader, wycałowali się serdecznie, popłakali, a potem łotrzyk poszedł do domu, a kat ściął mieczem główkę kapusty i polazł z nią do króla.
Tego już było królowi za dużo. Dochodziły go bowiem przedziwne wieści o kowalu i jego studni, i o tym, jakie cuda czyni z ludzkimi głowami i sercami jego wino.
Postanowił przeto udać się tam ze swoją świtą, by się na miejscu przekonać, ile w tym wszystkim prawdy.
Przyjechał na cisawym koniu, w koronie na głowie, z berłem w prawicy, w czerwonym płaszczu, i z miejsca huknął na kowala:
 Kowalu! Pokaż mi twoją studnię z winem! Kowal pokazał.
 Daj spróbować tego wina!  wrzasnął znowu król.
Kowal nabrał wina do wiadra i podał królowi. A król powąchał je, liznął ostrożnie, prychnął uradowany i wypił jednym tchem.
 Ha, dobre wino!  sapnął i pogłaskał się po brzuchu.  Lecz dawaj jeszcze jedno wiadro, bo nie mogę się doszukać smaku!
Kowal podał mu drugie wiadro, a potem trzecie i czwarte, gdyż król wciąż nie mógł doszukać się smaku wina. Potem wiadra już się mnożyły. Król usiadł na ławie, żeby mu było wygodniej pić, i wrzeszczał, by kowal uwijał się z napełnionymi wiadrami, bo inaczej nie doszuka się smaku.
Dworzanie wyciągnęli szyje, otworzyli usta, wytrzeszczyli oczy i patrzyli zdumieni, jak król trąbi wino. Liczyli wiadro za wiadrem i widzieli zaniepokojeni, że król powoli grubieje, że jego szaty pękają we szwach, że mu brzuch rośnie i nadyma się, a jego nos czerwieni się coraz bardziej, że wreszcie król popuszcza pasa, że przesuwa spinkę z dziurki do dziurki... O rety! A gdy pas zapięty był już na ostatnią dziurkę, ktoś z dworzan rzekł przerażony:
 O jerum pajtasz, ludeczkowie złoci! Za chwilę król pęknie! Uciekajmy!
Polękali się przeto wszyscy dworzanie, że król pęknie, gdyż pił już dwudzieste i pierwsze wiadro, i uciekli w popłochu na zamek. A król pił dalej.
409
Kowal również widział, co grozi królowi. Pęknie na pewno! Już niewiele brakuje! A gdy pęknie, kto wie, co się wtedy stanie! Może powstać taki huk, że wszyscy ludzie naokoło ogłuchną, a kowal z nimi. I może powstać taki wicher i nawałnica, że wszystkie drzewa przewalą się, a kowalowa kuznia zostanie zdmuchnięta jak bańka mydlana.
 Królu jegomościu, nie pij już, bo pękniesz!  rzekł więc dobrotliwie do króla.
 Co fan... fanzolisz?  wymamlał król. A język już mu się plątał w gębie.
 Pękniesz, królu!
 Kto pęknie?
 Ty, królu, pękniesz!
 A niech pęknę! Cóż ci do tego? Czy królowi nie wolno pęknąć?
 Ale kto wtedy będzie naszym królem?
 Ja będę waszym królem!
 Nie będziesz, bo pękniesz, diabli cię wezmą!
 Kto mnie wezmie?
 Diabli... t
 Aha, diabli... A kto ty jesteś?
 Kowal!
 Co takiego? Kowal? Ha, jeżeli kowal, to pij, kowalu, ze mną, a daj pyska! No, pyrsk!  i znowu przyłożył wiadro do ust.
 Pękniesz, królu!  wrzasnął kowal tak rozpaczliwie, że król zdołał wysączyć zaledwie połowę dwudziestego trzeciego wiadra.
 Co pęknie? Wiadro?
 Nie wiadro! Twoje brzucho pęknie!
 O, jerum pajtasz!  przeraził się król.  Powiadasz, że moje królewskie brzucho pęknie? O zle! Jaki by to był ze mnie król, gdyby mi brzucho pękło? Kowalu, poradz, bo cię grzmotnę berłem!  i zamierzył się na niego.
Berło było jednak już za ciężkie dla opoja. Król zatoczył się i runął do kałuży. Złota korona potoczyła się i pogięła, berło także się potoczyło, a król stękał w bajorze, kwękał i macał się
410
po odętym brzuszysku, by się przekonać, czy jeszcze nie pękło.
Kowal miał niesłychanie dobre serce.
Było mu żal króla, przeto pobiegł do kuzni i raz-dwa ukuł grubą, wielką obręcz. Potem nabił ją na brzuch króla, podobnie jak bednarz nabija obręcz na beczkę. Następnie wsadził króla do taczki i powiózł na zamek.
Pchał więc taczkę z królem i pchał, a bardzo sapał z wysiłku. Chociaż bowiem był niezgorszym osiłkiem, to król jednak był bardzo ciężki, a poza tym w królewskim brzuchu żbluchały dwadzieścia i trzy wiadra wina i przelewały się, i bulgotały: bul, bul, bul!
Król zaś siedział rozparty w taczce, jakby na tronie, i baranim głosem darł się, śpiewając przedziwną, królewską piosenkę o jakiejś Marynie ze młyna, która po świecie chodziła i beczułkę z winem na plecach nosiła...
Po drodze spadła mu korona z głowy, wypadło berło z dłoni, a z lewej nogi zsunął się złoty pantofel. Kowal wtedy ujrzał, że król ma dziurawą skarpetkę i że z niej wyłazi palec tak brudny, że trudno opisać.
I dobrze.
A tymczasem po całym królestwie leciała przerażona wieść, że król Kalasanty II wytrąbił sto wiader wina i pękł jak purchawka.
Jedni się cieszyli, inni smucili.
A gdy tak jedni cieszą się, a inni smucą, widzą, że kowal pcha taczkę, a w taczce siedzi król bez korony na głowie, bez berła, bez złotego pantofla na lewej nodze, w królewskim płaszczu purpurowym uwalanym błotem, a chrapie, jakby stu drwali drzewo piłowało. Już bowiem zdołał usnąć. I jeszcze bardziej się zdumieli, gdy ujrzeli swego króla, najmiłościwiej im panującego Kalasantego II, zalanego w pestkę, z odętym brzuchem, a na jego brzuchu grubą obręcz żelazną.
I nastało wielkie wesele w całym królestwie, i teraz wszyscy klaskali w dłonie, i wołali, by kowal żył sto lat, a wszyscy się radowali, że ich król Kalasanty II jest uratowany. Radowali się nawet i ci, którzy się smucili, że król nie pękł.
Nazajutrz król zwołał wielką naradę koronną i kowala mia-
411
nował nadwornym tacznikiem i honorowym podczaszym, i nadał mu order złotej podkowy na szerokiej niebieskiej wstędze.
Odtąd kowal żył z królem Kalasantym II w wielkiej przyjazni. Król koniecznie chciał go ożenić ze swoją siostrą Petronelą, twierdząc, że chętnie by go mianował swym królewskim szwagrem. Kowal jednak wymawiał się i nie chciał jego siostry Petroneli za żonę, gdyż była zezowata, szczerbata i strasznie skąpa.
Powiedział mu o tym jeden nabożny pustelnik, który przyszedł do kowala po kolędzie, a on poczęstował go szczodrze winem z wiadra. Pustelnik wypił wino, otarł chudą gębę, pogłaskał się po zapadłym brzuchu i powiedział bardzo mądrze:
 Dobrze uczyniłeś, że biednego pustelnika napoiłeś winem, lecz jeszcze lepiej uczynisz, jeżeli nie ożenisz się z siostrą króla, z panną Petronelą.
 A dlaczego?
 Bo widzisz, zacny majsterku, lecz daj jeszcze tego wina!... Wy trąbił drugie wiadro i zaczął w tym miejscu, gdzie przerwał:
 ... bo widzisz, brzydka ona, to brzydka. Ale to jeszcze nic. Tylko taka skąpa, że mnie, nabożnego pustelnika, przyrzekającego jej koronę niebieską po śmierci, wyrzuca z zamku i psami szczuje, a gdy ma gotować obiad, to liczy krupy i narzeka, że jej brat, najmiłościwiej nam panujący król Kalasanty II, jest obżartuchem, bo zjada na obiad tysiąc dwieście trzydzieści i dwie krupy, zamiast tysiąc dwieście i jedną krupę! Powiadam ci, zacny majsterku, nie żeń się z nią, jak ci nieba życzę... Daj mi jeszcze liznąć trochę wina.
Po takiej relacji kowal oświadczył królowi, że gwiżdże na jego siostrę, bo nie chce, żeby mu liczyła krupy na obiad.
 Masz słuszność, majsterku!  zarechotał ubawiony król.  Podaj mi dziesięć wiader wina!
 Nie pij, królu, bo pękniesz!  ostrzegał go kowal.
 Nie pęknę, bo mam obręcz na brzuchu! I znowu pił.
 Królu, bo się doigrasz!  ostrzegał go znowu kowal.
 Czego się doigram?
 Ze pękniesz!
412
 Nie fanzol, majsterku, bo każę ci łeb ściąć!
 Ha, trudna rada  pomyślał kowal  miałby mi król łeb ściąć, niech pije!"
I nic nie powiedział nawet wtedy, gdy król kazał przeprowadzić rurociąg z jego studni do zamku, do tronowej sali. W tronowej sali rurociąg zamykany był złotym kurkiem. I gdy króla gnębiło pragnienie podczas narady koronnej, przystawiał usta do odkręconego kurka i pił, i pił, i pił, że aż obręcz na jego brzuchu trzeszczała.
I doigrał się, jak mu to kowal przepowiedział.
Gdy jednego razu przylepił się do złotego kurka i zaczął go doić, obręcz pękła, jego brzuch pękł i król pękł! Boże, co się to działo! Jakby ktoś ze stu armat strzelił! Wszyscy dworzanie przewrócili się, zamkowy dach wyleciał wysoko pod niebo, a króla już nie było, bo pękł! Jak purchawka!
I nastało bezkrólewie.
Dowiedział się o tym sąsiedni król, Hałaburda XXXVII, i postanowił zagarnąć dla siebie królestwo pękniętego Kala-santego II. Wyruszył więc z wielkim wojskiem, z kilkuset regimentami, z wojakami srogimi. Wszyscy wojacy zgrzytali zębami i toczyli złymi oczyma, jakby każdy z nich siedem wsi wypalił. Król Hałaburda wkroczył więc na czele swojej okrutnej armii do osieroconego królestwa, gdyż chciał je zabrać, postanowił się ożenić z Petronelą, a przede wszystkim łakomił się na kowa-lową studnię. Do niego bowiem również dotarła wieść o niej, a że lubił wino, przeto pragnął je żłopać po królewsku.
Na wszystkich ludzi w osieroconym królestwie padł blady strach. Był on tak bardzo blady, że biała ściana byłaby przy nim jeszcze rumieńcem. I nikogo nie było, kto by zwołał wojaków i rycerzy. Wodzowie potracili głowy i pchali je w mysie dziury, a wszyscy płakali, narzekali i lamentowali.
Wtedy kowal stanął na zamkowej wieży i tak powiedział:
 Uciszcie się, do jasnego pierona! Wrzeszczycie, jakby was ze skóry obdzierano!
 Jak nie mamy lamentować i wrzeszczeć, jeżeli nas zawojuje ten przechera, rzezimieszek i łapserdak, król Hałaburda XXXVII?
413
 Ja was obronię i całe królestwo!  rzekł kowal do zebranego tłumu.
 Obroń nas! Obroń!  wołali jedni.
 W butelkę nas nabija ten kocmołuch!  wrzeszczeli inni, nie mogący uwierzyć, żeby ich kowal obronił.
Lecz kowal nic. Zabrał z sobą najtęższych dwóch drabów, kazał im uzbroić się w cepy i ruszył na króla Hałaburdę XXXVII. W dłoni niósł tylko worek.
Zastąpił drogę Hałaburdzie i jego wojskom i tak rzekł:
 Królu Hałaburdo XXXVII! Czy wiesz, gdzie raki zimują?
Król Hałaburda, widząc przed sobą kowala z workiem i dwóch drabów z cepami, zaczął się ogromnie śmiać. A za nim zaczęli się śmiać rycerze i wszyscy wojacy. I śmieli się tak bardzo, że zapomnieli zgrzytać zębami. Nawet ich konie rżały ubawione.
 Powiedz, królu Hałaburdo, czy wiesz, gdzie raki zimują?
 Nie wiem!  wykrztusił Hałaburda i trzymał się za brzuch, bo tak bardzo bawiło go pytanie kowala.
 A czy wiesz, gdzie pieprz rośnie?  zapytał znowu waleczny kowal.
Tu powstał jeszcze większy śmiech. Rycerze i wojacy kwiczeli z uciechy, konie chichotały, a król Hałaburda trzymał się za brzuch i rechotał, jak sto tysięcy żab w stawie.
 Nie wiem!  wykrztusił w końcu i znowu zaczął rechotać.
 To teraz dowiesz się, królu Hałaburdo XXXVII, gdzie zimują raki i gdzie pieprz rośnie!  rzekł na to kowal. To mówiąc otworzył worek i zawołał:  Hokus-pokus, Hałaburdo, hop do worka!
I zanim się kto spostrzegł, już Hałaburda siedział w worku!
Jak to się stało, nikt nie mógł pojąć. Było przecież wielu takich między rycerzami Hałaburdy, którzy widzieli magików wydobywających dukaty z nosa, króliki z zanadrza i wypuszczających gołębie z cylindra, lecz żeby ktoś na jedno zawołanie wpakował samego króla do worka, tego jeszcze jak żyw nigdy nie widzieli. Byli przeto ogromnie ciekawi, co z tego wyniknie.
I zdziwieni \vidzieli teraz, jak kowal skinął na drabów
414
i jak ci zaczęli młócić cepami po worku. Prali spoza głowy, walili, tłukli i śpiewali przy tym:
 Aupu-cupu, cupu-łupu, króla we dwa kije!... Hałaburda wrzeszczał w worku, szamotał się, wydzierał,
a tamte dwa draby nic, tylko popluwały w dłonie i młóciły.
A gdy tak młócili, kowal zawołał na zdumione wojsko Hała-burdy:
 Kto z was nie wie, gdzie zimują raki i gdzie rośnie pieprz?
 Wiemy, wiemy!  wrzasła cała armia i zaczęła przerażona uciekać. A uciekała tak bardzo, że się za nią kurzyło jak ze stu i trzech kominów.
Draby już się zmęczyły, a wtedy kowal zapytał Hałaburdę beczącego w worku:
 Już wiesz, królu Hałaburdo XXXVII, gdzie zimują raki?
 Już wiem...  jęknął król.
 A już wiesz, gdzie rośnie pieprz?
 Wiem!...
 No, to teraz cię puszczę! Królu Hałaburdo, wyłaz z worka!
Hałaburda wygramolił się z worka podobny do kupy nieszczęścia. Pomacał się najpierw po kościach, pomacał po guzach, chlipnął żałośnie nosem i popatrzył, gdzie jego waleczne regimenty. A regimentów już nie było, tylko wielka chmura kurzu.
Wtedy Hałaburda, kulejąc sromotnie, pognał za swymi wojakami i wrzeszczał rozpaczliwie:
 Poczekajcie! Poczekajcie!
Wojacy słyszeli wołanie króla, lecz rozumieli, że krzyczy:  Uciekajcie! Uciekajcie!..."  i uciekali jeszcze bardziej, że teraz kurzyło się za nimi jak z tysiąca i siedmiuset dwunastu kominów.
I w taki sposób kowal obronił osierocone królestwo.
Wrócił przeto do miasta, a ludzie krzyczeli, żeby żył sto lat, a dzwony biły, a stare armaty strzelały na wiwat, a najwięksi wodzowie powyciągali głowy z mysich dziur i kłaniali mu się w pas, a królewska siostra, stara Petronela, ugotowała wspaniały obiad dla kowala z tysiąca dwustu i trzech krup, a rada koronna zebrała się i radziła przez trzy dni i trzy noce, pokrzepiając się winem z kowalowej studni, na czwarty dzień zaś ogłosiła w całym
415



kraju przez heroldów, że królem został mianowany kowal, który teraz będzie się nazywał Kalasanty III.
Odtąd kowal panował bardzo mądrze. Nie nosił królewskiego płaszcza purpurowego, lecz zwykły skórzany fartuch kowalski, nie nosił berła w dłoni, tylko srogi młot, a jedynie ukuł sobie śliczną koronę ze złota, wysadził ją brylantami tak dużymi jak kurze jajka i wsadzał na głowę, gdy zasiadał w tronowej sali.
Panował bardzo długo, w wolnych chwilach kuł w swojej kuzni podkowy, polizywał z umiarem wino ze swojej studni, a ludzie go chwalili i stawiali mu pomniki ze spiżu i marmuru, a malarze namalowali sto obrazów przedstawiających sromotną porażkę króla Hałaburdy XXXVII i sto dwa obrazy przedstawiające walecznego ich króla, Kalasantego III, jak grzmoci w worku
Hałaburdę.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie śmierć.
Pewnego razu przyszła do królewskiej kuzni stara baba, chuda jak szczapa, w białej płachcie, z kosą na ramieniu, z wyszczerzonymi zębami i rzekła ponurym głosem:
 Kowalu! Jestem śmierć! Przyszłam po ciebie! Kowalowi nie chciało sję jeszcze umierać, przeto tak powiedział :
 Moja droga Kostucho! Nie ma rady, będę musiał pójść z tobą. Lecz widzisz te gruszki?...  i wskazał gruszę, na której żółciły się duże, piękne gruszki, tak słodkie jak miód i tak mięku-sieńkie, że ani nie wiem co.
 No, widzę!  rzekła śmierć.
 To bądz tak dobra a wylez na gruszę, a zerwij jedną gruszkę dla mnie, a drugą dla siebie.
 Czemu nie!  rzekła śmierć. Oparła kosę o ścianę kuzni, popluła w dłonie, roztarła je i zaczęła się drapać na gruszę. Urwała dwie gruszki i chce zejść, lecz tu widzi, że grusza jej
nie puszcza.
Wrzeszczała, prosiła, płakała, narzekała, lecz kowal śmiał się tylko, pociągał wino z wiadra, i nic. A śmierć siedziała na gruszy i siedziała. Siedziała cały dzień, potem drugi, potem już minął tydzień, potem już cały miesiąc i cały rok, a zlezć z niej nie może. Z głodu pożarła już wszystkie gruszki, potem

416
zjadła wszystkie listki, potem jeszcze zaczęła ogryzać gałązki, następnie już gałęzie, a gdy brakło gałęzi, jęła zjadać pień po kawałku.
Siedziała na pniu gruszy i wciąż prosiła, by ją kowal puścił na wolność.
 A przyjdziesz jeszcze kiedy po mnie?  zapytał.
 Nie przyjdę! Nie przyjdę!
 No, to złaz z gruszy!
Ledwie to powiedział, śmierć hop! z drzewa, porwała zardzewiałą kosę i uciekała tak bardzo, że stała się z niej tylko biała smuga na drodze. A już też był czas, by ją kowal uwolnił, gdyż siedziała na gruszy trzy lata i przez ten czas ludzie rodzili się i rodzili, a nikt nie umierał. Wszyscy grabarze w całym królestwie zbankrutowali i poszli żebrać pod kościoły, stolarze, robiący trumny, także zbankrutowali i poszli żebrać, a ludzi przybywało i zanosiło się powoli, że nie zmieszczą się w królestwie.
Śmierć teraz kosiła więc ludzi i kosiła, pragnąc powetować tamte trzy lata przymusowej bezczynności, lecz kowala omijała wielkim kołem.
I kowal znowu żył i żył, i dobrze królował, lecz był już jego czas. Powinien był dawno umrzeć, a wciąż żył.
Powiada przeto Pan Jezus do śmierci:
 Idz po kowala!
A śmierć, przezwana Kostuchą, składa dłonie, płacze i prosi Pana Jezusa, by jej nie wysyłał po kowala, bo ogromnie się go boi. Podszepnęła Panu Jezusowi, by wysłał diabła.
 Dobrze, niech idzie diabeł po kowala!  rzekł Pan Jezus i diabeł w te pędy pognał do kuzni.
Kowal kuł srebrną podkowę, gdy diabeł stanął w progu i rzekł:
 Kowalu, zabieram cię do piekła!
 O, saperlajdy!  zdumiał się kowal. A że nie chciało mu się iść do piekła, rzekł przeto:
 Zaczekaj tylko, pójdę do komory po coś!  i poszedł po worek. A gdy wrócił z workiem do kuzni, zawołał:
 Diable rogaty, hokus-pokus, hop do worka!
I zaledwie to wypowiedział, już diabeł siedział-w worku.
27  Księga bajek, t. 11
417
Szamotał się w nim, kwiczał, groził, lecz kowal nic. Przywołał dwóch najsilniejszych w swoim królestwie kowali. Worek z diabłem położyli na kowadle i zaczęli teraz w trójkę kuć ciężkimi młotami. Kuli i kuli, aż się iskrzyło, diabeł darł się jakby święconą wodą kropiony, wrzeszczał, ryczał, a kowal z pomocnikami walili młotem. A gdy diabeł już był tak stłuczony, że stał się z niego placek, a z worka zaczęła wyciekać smoła i siarka i po kuzni już rozeszło się tyle smrodu, że trudno było wytrzymać, kowal wypuścił diabła.
Boże, co się wtedy działo! Tylko taka czarna smolista smuga zaczerniła się na drodze i już nie było diabła. Uciekał co sił do piekła.
I dobrze.
Kowal wciąż jeszcze panował, lecz mocno się postarzał i pomyślał, że teraz byłby już czas umierać. Lecz cóż z tego, kiedy śmierć omijała go trzykilometrowym kołem, a diabeł na samo wspomnienie kowala trząsł się jak czarna osika i pocił się ze strachu smołą. I ponieważ ani śmierć Kostucha, ani diabeł Ro-kitka  bo tak się nazywał  nie przychodzili po niego, kowal narwał gruszek, włożył je za pazuchę, wziął z sobą manierkę wina i spory kostur i ruszył piechotą do nieba.
Idzie więc, idzie, po drodze śpiewa nabożnie godzinki, raz po raz zje gruszkę i raz po raz łyknie wina z manierki, aż nareszcie doszedł do niebieskiej bramy. Była cała ze złota, a nad nią polatywały malutkie aniołki podobne do białych Wróblików, a stary anioł z palmą w dłoni siedział na czubku bramy i czytał żywoty świętych.
Ujrzał idącego kowala i zawołał na świętego Piotra, że idzie jakaś dusza do nieba i trzeba jej otworzyć bramę.
Święty Piotr wychylił głowę spoza bramy i także ujrzał kowala.
 A ktoś ty?  zapytał.
 Król Kalasanty III, a po prawdzie jestem kowalem.
 Kowalem jesteś? Zaraz popatrzę do księgi. Usiądz sobie pod bramą.
Kowal usiadł pod bramą, zjadł ostatnią gruszkę, wysuszył do reszty wino z manierki i czekał, co to będzie. Nic nie było.
418

Bo za chwilę święty Piotr wychylił głowę z bramy i tak powiedział :
 Kowalu, kowalu! Nie pójdziesz do nieba!
 A po jakiemu?
 Bo gdy Pan Jezus przybył do ciebie, a ty podkułeś jego osiołka, chciał cię wynagrodzić i kazał ci wyzwolić sobie trzy rzeczy. I chociaż ci wskazywał palcem na niebo, byś je sobie wyzwolił, tyś tego nie chciał. Nie ma tu więc dla ciebie miejsca ! A poza tym jeszcze nie umarłeś, a my tylko dusze przyjmujemy do nieba.
 Gdzie więc teraz pójdę?
 Idz do piekła!  rzekł święty Piotr i zatrzasnął złotą bramę.
Kowal poszedł przeto do piekła.
Idzie więc, idzie, idzie, aż nareszcie przyszedł pod piekielną bramę. A jak koło niebieskiej bramy pachniały fiołki i róże, tak koło piekielnej bramy cuchnęło smołą i siarką, że aż w nosie wierciło. A nad bramą polatywały małe diabełki o nietoperzowych skrzydłach, a stary diabeł, łysy już i szczerbaty, siedział na czubku bramy, kurzył fajkę i dłubał palcem w nosie.
Kowal zastukał kosturem w bramę, a tamto łyse diablisko zapytało:
 Co jest, do jasnej cholery?! Co się tu rozbijasz?
 Kowal jestem! Do piekła przychodzę...
 Kto?
 Kowal, powiadam!
 Czy ten sam, co diabła Rokitkę sprał młotem na kowadle?
 Ten sam!
 O, jerum pajtasz!  wrzasnęło diablisko i przerażone spadło z bramy. I zaczął teraz tak drzeć się, że kowal przyszedł, iż powstało za bramą straszne piekło, zgiełk, pisk, wycie, jęki... To wszyscy diabli, przerażeni, uciekali, kryli się, pchali do mysich dziur, że im tylko te strzępiaste krowie ogony sterczały z nich, a wszyscy kwiczeli i trzęśli się jak czarne osiki, a pocili się smołą... Kilku najodważniejszych diabłów zaparło bramę żelaznymi drągami, zawaliło ją skałami, zamknęło na siedem srogich zamków i także skryło się w mysie dziury.
419
I nastała potem za bramą taka cisza, jakby ktoś w piekle mak siał.
Kowal walił kosturem w bramę i walił, lecz że mu nikt nie otwierał, zabrał się i poszedł smutny. Myślał, co on teraz, biedny, pocznie z sobą? W niebie go nie chcą, w piekle go nie chcą, na ziemię jemu nie chce się wracać, i co teraz?
Zafrasowany ruszył przed siebie. Szedł i szedł, aż wyszedł na Mleczną Drogę. Na Mlecznej Drodze było bardzo pięknie, bo wiodła daleko na kraj świata, była wybijana drobnymi gwiazdami, biała i jakby utkana z mlecznego światła. Idzie więc tak po tej Mlecznej Drodze i wciąż się frasuje.
Doszedł do księżyca i przystanął zdumiony. Oto posłyszał jakiś nabożny śpiew, godzinki, roraty czy coś podobnego.
Kiż diasi? Czyżby pijany organista zabłądził i, zamiast pójść do domu, dostał się na księżyc?
Zaciekawiony podszedł bliżej i ujrzał dziwnego człowieka, siedzącego na skraju księżyca. Ubrany niezwykle, w jakiś barwny kontusz, z szablą wysadzaną drogimi kamieniami u boku, z sumiastym wąsem, z podgoloną czupryną, trzyma otwartą książeczkę do nabożeństwa i śpiewa z przejęciem. Ponieważ kowal wciąż był przekonany, że to pijany organista, przeto zawołał:
 Hej, panie organisto! Przebacz, że ci przeszkadzam w nabożnym pieniu, lecz powiedz mi, skąd się tu wziąłeś na księżycu?
 Za pozwoleniem, waszmość  rzekł tamten  jam ci nie organista, lecz szlachcic, mistrz Twardowski!
 Kto taki, bo nie dosłyszałem?
 Mistrz Twardowski z Krakowa!
 Jaki mistrz? Krawiecki czy kowalski?
 Mistrz czarnoksiężnik!
 O, saperlajdy!  zdumiał się kowal.  Nigdy o takim czarnoksiężniku nie czytałem w gazecie. A co tam robisz, mistrzu?
 Słyszysz, waćpan, że godzinki śpiewam.
 Lecz dlaczego, mistrzu, wylazłeś aż na księżyc, żeby śpiewać godzinki? Przecież mógłbyś je śpiewać w kościele!
 Ja tu czekam na koniec świata i Sąd Ostateczny, by potem dostać się do nieba.
420
 To widzę, podobnie ci się przytrafiło jak mnie. W niebie cię nie chcą...
 Nie...
 W piekle też cię nie chcą...
 Właśnie, że chcą, tylko ja nie chcę...
 Aha! A sam jesteś, mistrzu?
 Sam.
 A umiesz grać w karty?
 Ho, ho, a jeszcze jak!
 To świetnie!  uradował się kowal.  To i ja poczekam z tobą, mistrzu, na ten koniec świata i sądny dzień, a potem może uda mi się dostać z tobą do nieba. Przyjmiesz mnie do towarzystwa?
 Przyjmę cię do kompanii, bo widzi mi się, że z ciebie zacny kawaler.
 No to w porządku!
Kowal wdrapał się na księżyc przy pomocy Twardowskiego. Usiedli obaj na srebrnym kamieniu, a kowal wydobył karty, potasował je i zaczęli grać w taroka.
1 grają obaj, i grają, ogrywają się wzajemnie, a czasem, gdy jest pogodna noc, można ich widzieć siedzących na skraju księżyca i można widzieć, jak rżną zapamiętale w karty. I będą tak grali aż do końca świata i do sądnego dnia, by potem dostać się do nieba, amen.
71. O ubogim szewcu i o chciwym młynarzu
Był raz jeden szewc. U tego szewca mieszkała bieda pod piecem i strasznie go gnębiła. Szczerbatą łyżką wybierała z miski to wszystko, co było do zjedzenia. A więc kapustę, kaszę, ziemniaki i co tylko w niej było. Zjadała łapczywie, jeszcze palcem wylizała i szła spać pod piec. A szewc i jego żona wstawali głodni od stołu.
Bieda chrapała pod piecem jak stary koń, a szewc ze swą żoną martwił się i narzekał. Już był chudy jak szczapa i gdy
421
szedł drogą, zawsze kładł kamienie do kieszeni, żeby go wiatr nie zdmuchnął do rowu.
Trwało to przez siedem lat. A gdy siódmy rok minął, szewc widział, że już nie da rady. Postanowił więc pójść do lasu, żeby się powiesić na suchej gałęzi. Powiedział, że smoli na taki marny żywot, wziął powróz i poszedł.
I dobrze.
Idzie tak miedzą, idzie i strasznie mu żal, że musi tak marnie schodzić z tego świata. Gdyby ta psiawełna bieda poszła sobie do wszystkich diabłów, nie byłoby biedy u niego, miałby co jeść i nie musiałby myśleć o wieszaniu się w lesie.
I gdy tak szedł miedzą, i rozmyślał, i drapał się po głowie, doszedł na jej skrzyżowanie. Na skrzyżowaniu stał stary krzyż. Na krzyżu wisiał Pan Jezus. Szewc spojrzał na krzyż, spojrzał na Pana Jezusa i pomyślał, że nic nie zaszkodzi, jeżeli poprosi Pana Jezusa o poratowanie.
Uradowany, że mu taka mądra myśl przyszła do głowy, uklęknął pod krzyżem i zaczął pięknie prosić Pana Jezusa, żeby go ratował...
Pan Jezus słuchał przez chwilę, potem podniósł głowę i zapytał : t,
 A jak cię mam ratować, szewcze?
 Przyjdz do mnie i wygoń biedę do wszystkich diabłów, Panie!
 Nie wspominaj diabłów! Nie godzi się! A dokąd ty szedłeś?
 Do lasu, żeby się powiesić na suchej gałęzi!
 A ty ślimoku przegrzeszony!  wrzasnął Pan Jezus na krzyżu.  Toś ty taki? A czyś pomyślał, kto by potem ludziom naprawiał buty, gdybyś się powiesił?
 Nie pomyślałem...
 Widzisz, ty mamlasie!  gderał Pan Jezus i kiwał głową.  Dobrze, żeś przyszedł do mnie! Teraz idz do domu! A gdy się ściemni, przyjdę do ciebie i biedę wygonię. Lecz to ci powiadam: Musisz mnie ugościć, jak się patrzy! Już dosyć napościłem się na tym krzyżu! No, uciekaj!
 A nie cyganisz ty, Panie Chryste?
422
 A ty ślimoku przegrzeszony!  obruszył się Pan Jezus.  Słyszałeś ty kiedy, żebym cyganił?
Szewc porwał się z klęczek i pognał uradowany do domu. 1 powiedział żonie wszystko, co mu się przytrafiło pod krzyżem.
 Będziemy mieli dzisiaj gościa, babeczko roztomi\o\  zaczął.
 Jakiego gościa?
 Pan Jezus do nas przyjdzie!
 Który Pan Jezus?
 Z tego krzyża na miedzy.
 Cóż ty pleciesz, chłopeczku, aże cóż?
 Nie plotę, tylko prawdę mówię! Niech się w ziemię zapadnę, jeżeli łżę!
 Ha, jeżeli tak, to go trzeba pięknie ugościć!
I zaczęli oboje radzić, czym uraczyć tak zacnego gościa. Radzili, radzili, aż uradzili, że zabiją ostatnią kurę, oskubią, ugotują i będzie rosół i kura. A ponieważ mieli w komórce jeszcze kilka garści mąki, o której bieda pod piecem nie wiedziała, więc z tej mąki upieką placek i będzie placek.
I tak się stało. *
Szewcowa żona zabiła kurę, oskubała, ugotowała i była kura w rosole. Potem upiekła placek i był placek. A bieda siedziała pod piecem i tylko się oblizywała z łakomstwa i głaskała po pustym brzuchu.
Gdy się ściemniło, szewcowa żona nakryła stół obrusem i przygotowała gościnę. I nic. Oboje teraz czekają i czekają, a Pan Jezus nie nadchodzi. I już chcieli się martwić, że Pan Jezus ich ocyganił, lecz zaledwie tak pomyśleli, posłyszeli pukanie do drzwi. Szewc otworzył je i zdumiał się ogromnie. Bo oto zamiast spodziewanego Pana Jezusa w progu widzi starego żebraka. Obdarty, kudłaty, nie ogolony, zimno nim trzęsie, a on sam chucha w dłonie, rozciera je i pięknie prosi, żeby gaz-doszkowie byli tak dobrzy, a dali mu coś małowiele zjeść, gdyż jest strasznie głodny, idzie z dalekiego świata, od rana nic nie jadł, zimno mu jak wszyscy diaseccy i wszystko.
A szewc na to: - Mój roztomiły żebroczku! Ogromnie mi was żal, lecz wi-
423
dzicie, my tu mamy wprawdzie kurę w rosole i placek, lecz to jest dla Pana Jezusa. Tego wam dać nie możemy, bo co by było dla naszego gościa...
 Ale przynajmniej raz do ust, taki maluśki kawałeczek mi dajcie i pozwólcie mi raz chlipnąć tego rosołu, i dajcie mi ułamać taką drobinkę placka...
 Nie możemy dać  szewc na to  bo co by pomyślał Pan Jezus, gdyby widział, że już ktoś podłubał w jego kurze, że ktoś już chlipał jego rosół i że ktoś ułamał kąsek z jego placka. Nie możemy dać!
Szewcowa żona miała jednak dobre serce i tak rzekła:
 Ale idz, idz, chłopeczku, a nie bądz taki! Przecież Pan Jezus zaś nie jest taki wielki żarłok, to mu wystarczy pół kury i połowa rosołu, i połowa placka! No, nie? A niech sobie ten biedak poje  i wskazała na żebraka. I dała mu pół kury, pozwoliła wychlipać połowę rosołu z miski i ułamała mu połowę placka.
Żebrak pojadł sobie, podziękował i poszedł. A gdy już wychodził, pogroził biedzie pod piecem sękatym kijaszkiem.
I dobrze.
Gdy żebrak poszedł, szewc i jego baba usiedli przy piecu i czekali teraz na Pana Jezusa. Czekali aż do rana, a Pan Jezus nie przyszedł. Ogromnie się zmartwili i szewc powiedział do swej żony, iż nigdy nie myślał, że Pan Jezus taki cygan. Obiecał, a nie przyszedł!
 Ale nie mów tak, chłopeczku!  uciszyła go żona.  Widocznie Pan Jezus już się dowiedział, żeśmy mu zabrali pół kury i połowę placka, pogniewał się za to na nas i nie przyszedł...
 I co teraz?
Szewcowa baba była mądra. Rzekła przeto, żeby poszedł pod krzyż na miedzy i przeprosił Pana Jezusa, że mu zabrali pół kury, połowę placka i trochę rosołu; i niech powie, że nakarmili tym wszystkim jakiegoś żebraka, i niech się teraz na nich nie gniewa, i niech tylko przyjdzie po te swoje pół kury i połowę placka, i po resztę rosołu...
Jak poradziła, tak szewc uczynił. Poszedł pod krzyż, u-
424
klęknął i waląc się w piersi, przepraszał Pana Jezusa za to, że jego kurą i plackiem nakarmili żebraka.
A Pan Jezus wisi na krzyżu, podnosi lekko głowę i nic. Tylko się uśmiecha. A gdy szewc skończył, powiada:
 Szewcze! Przecież tym żebrakiem to ja byłem! To mnie dałeś pół kury, połowę placka i dałeś mi pochlipać tamtego rosołu! No, dobrze już, dobrze!... Teraz wracaj do domu, wyrwij deskę z podłogi pod piecem, pogrzebaj pod nią i to, co tam znajdziesz, będzie twoje!
Szewc popędził jak na skrzydłach do domu, wyrwał deskę z podłogi pod piecem i zaczął grzebać w ziemi. Grzebał, grzebał, aż wygrzebał spory kociołek pełny złotych, złociusieńkich dukatów. Aż się za głowę złapał, gdy zobaczył tyle pieniędzy, i zawołał :
 Farona, to jest majątek! Już naszą biedę diabli wzięli!... I ogromnie się radował, że za pół kury, pół placka i trochę rosołu ma teraz tyle dukatów.
Wysypał je z kotliczka na podłogę i chciał je policzyć. Ale umiał liczyć tylko do siedemnastu. A jego żona umiała liczyć tylko do ośmiu, bo wcale nie ehodziła do szkoły. Martwili się więc oboje, co tu teraz zrobić. Bo przecież dukaty muszą być policzone, nie?
I byliby się martwili nad kupą dukatów nie wiedzieć jak długo, lecz że szewcowa żona była mądrą babą, rzekła tak:
 Już wiem!
 Co wiesz, roztomiły dzióbeczku?
 Pójdę do twojego brata, młynarza, i pożyczę od niego miareczkę. I zmierzymy te dukaty miareczką...
I dobrze.
Poszła więc do tego szewcowego brata, który był młynarzem. Był to człowiek tak bardzo skąpy i chciwy, że aż strach. On był gotów za marnego feniga gnać wesz piechotą do Opola na jarmark. A gruby był i tęgi, i spaśny jak tłusty wieprzek. Ledwie że mu oczy było widać z tego sadła na twarzy. A brzuch miał tak wielki, jak sporą beczkę.
Przyszła szewcula do tego młynarza i tak mu rzekła:
 Szwagierku, bądz tak dobry, a pożycz nam miareczkę!
425
 A po cóż ci miareczka? Co będziecie mierzyć? Przecież u was bieda jak sto diabłów! Chyba tę biedę będziecie mierzyć, hę?
Szewcula w pierwszej chwili nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała zdradzić, że u nich na podłodze leży spora kupa dukatów. Scyganiła przeto, mówiąc:
 Obrodził nam groch w polu, już go wyłuskałam i chcę ten groch twoją miareczką zmierzyć...
 Ha, groch chce mierzyć moją miareczką!  zaskrzeczał młynarz.  No poczekaj, zaraz przyniosę ci miareczkę!
Poszedł do komory, a ponieważ nie dowierzał żonie swego brata, chciał zaś koniecznie wiedzieć, co będą mierzyć miareczką, przeto wziął kawałek smoły i przylepił na dno od spodu. Potem wyniósł ją szewculi i powiedział:
 Ale zaraz mi ją przynieś, gdy skończycie ten groch mierzyć!
 Dobrze, dobrze, szwagierku!  rzekła szewcula i pośpieszyła do domu.
W domu szewc i jego żona zaczęli mierzyć dukaty. Jedną miarkę dla biednych, drugą miarkę dla siebie. Trzecią miarkę dla biednych, czwartą dla siebie. I tak aż do końca. I gdy tak pięknie tamtą kupę dukatów rozdzielili sprawiedliwie na dwie równe kupki, szewcula porwała miareczkę i poszła do młynarza, żeby ją zwrócić.
 Tu masz, szwagierku, miareczkę, a wielki Pónbóczek zapłać za jej pożyczenie!  rzekła.
Młynarz wziął miarkę i popatrzył na dno. A tu do smoły przylepił się taki dukat jak pięść.
 Ha  zaskrzeczał  powiadasz, żeście groch mierzyli! Dukaty mierzyliście, a nie groch! Mów, ile ich macie, tych dukatów! No, mów, pókim dobry!
Szewcowa żona, jako baba, rada była, że może się pochwalić i wszystko wypleść.
 A mamy dukaty, mamy! Taką wielką kupę!  i pokazała dłońmi, jak duża ta kupa dukatów.
 A od kogo macie tyle dukatów, hę?
 Od Pana Jezusa!
426
 Od którego?
 Od tego tam, co wisi na krzyżu na miedzy!
 A za co otrzymaliście tak dużo dukatów?
 Za pół kury, za pół placka i trochę rosołu!... Młynarza aż zatkało. Pierona jasnego! Za pół kury, za pół
placka i trochę rosołu taka kupa dukatów! Aż się podrapał po łysinie!
 No, dobrze, dobrze!  powiedział do szewculi i zamknął się w komorze.
W komorze medytował tak długo, aż wymedytował.
,,Jeżeli mój brat, taki zasmolony szewc, za pół kury, pół placka i trochę rosołu dostał od Pana Jezusa tak wielką kupę dukatów  to gdy ja zabiję wieprzka, napiekę pieczeni, narobię kiszek, zastawię stół kołaczami, przytoczę beczkę piwa, zafunduję litr gorzały i zaproszę na taką ucztę Pana Jezusa, farona jasnego, to będzie dukatów!... Do worków będę je szuflą zgarniać, a nie miareczką mierzyć jak tamten szewc mizerny!"
Nazajutrz ubrał się jak na wielkie święto. Wciągnął buty, a cholewy były tak bardzo wyglansowane, że gdy szła po nich mucha, pośliznęła się i złamała sobie jedną nóżkę. Wąsiska poczernił sobie sadzą z komina, wysmarował brylantyną i zakręcił w takie szpikulce. Za kapelusz wsunął kogucie pióro. Na brzuchu zaś powiesił gruby łańcuszek z zegarkiem. I tak wystrojony ruszył pod krzyż na miedzę.
Przyszedł, uklęknął i, tłukąc się pięścią w piersi, jął wołać na Pana Jezusa:
 Panie Jezu Chryste, dyć wejrzyj też na mnie, biednego młynarza, a przyjdz do mnie w odwiedziny. Jeżeli mogłeś pójść do tego usmolonego szewca, to tym bardziej możesz przyjść do mnie, a ja cię, Panie Jezu Chryste, ugoszczę nie marną zdechłą kurą i plackiem ze stęchłej mąki, jako to zrobił mój niepodarzony brat, ale zrobię ci taką gościnę i ucztę, że ci oko zbieleje ze zdumienia... A radość będzie u mnie wielka i wesele...
Pan Jezus słuchał i milczał. A potem mu przerwał i tak powiedział :
 Ja tam dzisiaj, młynarzu, do ciebie przyjdę w gościnę o zmroku!
427
 Przyjdziesz naprawdę? Czy ty nie cyganisz?  zapytał nieufnie młynarz.
 Powiedziałem!
 Toż przyjdz na isto, a nie pożałujesz!
Zadowolony, że tak prędko i łatwo zrobił układ z Panem Jezusem, pośpieszył do domu i z miejsca zaczął się krzątać koło przygotowania uczty dla Pana Jezusa. Zabił wieprzka, narobił kiszek, babie i służebnym dziewczynom kazał miesić ciasto na kołacze, parobka wysłał do karczmy po piwo i gorzałę, kręcił się, klął, wymyślał wszystkim i patrzył na zegarek. I wciąż bardzo się gniewał, bo prześladowało go nieszczęście. Pieczenie przypaliły się w piecu, kiszki, gotowane w kotle, rozpruły się i nic z nich nie było, w cieście na kołacze stał się zakalec na palec, powidła były skwaśniałe, a gdy parobek toczył beczkę z piwem, pękła obręcz, beczka się rozsypała i piwo pociekło do rowu. Gdy zaś na stole stała butelka z gorzałą, spłoszony kot skoczył i strącił flachę, flacha się rozbiła i gorzała się wylała! Słowem, samo nieszczęście, piekło i urwanie głowy! Młynarz zaś złościł się okrutnie, klął szpetnie, że aż uszy więdły, i zapowiadał domownikom szubienicę.
W końcu pod wieczór^zdołano jako tako wszystko upitrasić i przygotować na przyjęcie zacnego gościa.
Już zmrok zapadł, już młynarz kilka razy spojrzał w lustro, pokręcił wąsy, popluł na dłoń i przygładził jedyne trzy włosy na łysinie, gdy nareszcie ktoś zapukał do drzwi.
 Aha! Pan Jezus idzie!  wrzasnął młynarz.  Baby, do komory! A już!
Żona i służebne dziewczyny uciekły do komory, a młynarz podszedł do drzwi i, kłaniając się nisko, otworzył je szeroko.
 O, jasny pieron!  wrzasnął z gniewem, bo zamiast Pana Jezusa ujrzał w progu żebraka. Żebrak był stary, zziębnięty, głodny, kudłaty, brudny, nie ogolony. Z miejsca zaczął prosić skamlącym głosem o drobinę jedzenia. Głodny bowiem, od rana nic nie jadł, idzie z dalekiego świata...
 A ty zatracony dziadzie! A ty ślimoku! A ty łeboniu, chachorze, najduchu przegrzeszony!  jął wrzeszczeć młynarz.  Wynosisz się do wszystkich diabłów!
428
 Nie wypędzajcie mnie, gazdo, a dajcie mi coś małowiele pojeść  nalegał żebrak.
To jeszcze bardziej rozzłościło młynarza. I teraz jął się ciskać, drzeć jak opętany i doskakiwać do żebraka:
 Ty darmozjadzie! Aazisz po świecie i ludzi obciążasz! Ty złodzieju! Ty rzezimieszku! Ty włóczykiju! Huncwocie jeden, gizdzie zagiżdżony, bo jak cię maznę kijem, to cię diabli wezmą...
 Gazdoszku, chociaż jeden kawałeczek chleba...  prosił żebrak.
 A wynoś się do jasnego pierona!  ryczał już młynarz.  Dzisiaj tu przyjdzie taki zacny gość, a ty mi się tu plątasz! A wynoś się, bo jak nie...
 Gazdoszku! Miejcie litość nad bfednym!  prosił żebrak.
Młynarza już porwała okrutna złość. Złapał żebraka za kołnierz i wyrzucił na dwór. Potem zatrzasnął drzwi i wrócił do iz-by.
Za chwilę znowu się drzwi otworzyły i znowu młynarz ujrzał w nich proszącego żebraka. To już doprowadziło go do ostateczności. Wyrzucił go na dwór, skopał, pobił kijem, a potem odwiązał psa z łańcucha przy budzie i poszczuł na żebraka. Pies, jako głupi pies. Skoczył i ugryzł go w nogę. Żebrak rozpłakał się i poszedł, a młynarz sapiący z gniewu wrócił do izby.
Czekał aż do rana, a Pan Jezus nie przyszedł.
Nad ranem pobiegł pod krzyż i zaczął wymyślać Panu Jezusowi:
 Widzisz, faroński Panie Jezu Chryste, jaki z ciebie oszust, cygan i krętacz! Powiedziałeś mi, że przyjdziesz, ja zrobiłem gościnę, narobiłem sobie szkody, zabiłem wieprzka, przygotowałem kiszki, kołacze, piwo i gorzałę, a kto to teraz zeżre! Tyle szkody sobie narobiłem, tyle strat przez ciebie!... Ty cyganie wierutny!...
A Pan Jezus nic. Słuchał wymyślania młynarza i czekał. A gdy młynarz skończył, powiedział cichutkim głosem:
 Ej, młynarzu, wszak ja byłem u ciebie...
 Nieprawda!  wrzasnął młynarz.
429
 Byłem, a tyś mnie psem wy szczuł! Popatrz na moją nogę! Młynarz spojrzał na nogę Pana Jezusa i widzi: O rany boskie ! Pan Jezus wisi na krzyżu, a z jego prawej nogi krew kapie!
Wstał i pełen gniewu, że nie dostanie ani jednego dukata, zawrócił ku domowi.
Idzie, idzie, gryzie się myślami, przeklina cały świat, wtem naraz hyc! mu coś spod nóg. Patrzy, a to jakieś szare straszydełko, pokraka jakaś niemrawa o szerokiej gębie, o wyłupiastych ślepiach, krzywa, chuda, skurczona we dwoje. Straszydełko zachichotało i jęło pląsać przed nim.
 Ktoś ty?  zapytał szeptem przerażony młynarz.
 To ja, bieda! Siedem lat siedziałam u twego brata, szewca, pod piecem, teraz przenoszę się do ciebie, młynarzu!
 Ja ci dam!  ryknął rozjuszony młynarz i chciał laską zdzielić podskakującą biedę.
Nie zdzielił, bo bieda umknęła zręcznie.
 Hi, hi, hi!  piszczała i podskakiwała przed nim.  Popatrz na swój młyn!
Młynarz popatrzył i struchlał. Młyn się pali! Ogromne płomienie pożerają jego majątek!
Zanim dobiegł do domu, już wszystko stało w ogniu, wszystko się paliło i wszystko mu w ciągu kilku godzin zgorzało. I już teraz nie miał nic, tylko biedę, taką wielką biedę.
I gdyby nie brat jego, szewc, który go przyjął do siebie, byłby skończył gdzieś pod płotem.
.
72. O tym, jak jeden chłop miał trzech synów
Był raz jeden chłop. A miał trzech synów. I powiedział im pewnego razu tak:
 Moi roztomili syncy! Nie ma rady, musicie iść w świat, żeby się czegoś nauczyć. W domu bowiem rośniecie jak dziczki przy drodze i nie ma z was pożytku. Bierzcie się przeto a idzcie! A gdy się czegoś nauczycie, to wracajcie!
430
Ci trzej synowie pięknie się ojcu ukłonili i poszli w świat, żeby się czegoś nauczyć.
Uczyli się, uczyli, a potem wrócili do domu.
 O, pięknie was witam, synkowie!  zawołał uradowany ojciec.  No, już się czegoś nauczyliście?
 Nauczyliśmy się sporo!  rzekli synowie.
 No, to mi powiedz  rzekł do najstarszego  czegoś się nauczył?
 Ho, ho, tatulku! Nauczyłem się, jak być chytrusem!
 Czym, powiadasz?
 Chytrusem!
 Aha, chytrusem! No, dobrze. A ty, czego się nauczyłeś?  zwrócił się do tego młodszego.
 He, he, tatulku! Nauczyłem się być łgarzem!
 Czym, powiadasz?
 Agarzem!
 No dobrze! A ty, czego się nauczyłeś?  zwrócił się do najmłodszego.
 Hi, hi, tatulku! Nauczyłem się być złodziejem!
 Czym, powiadasz? *
 Złodziejem!
 Hm, niech będzie! Teraz pójdziecie ze mną do króla, by was przyjął do służby.
 Czemu nie?  rzekli trzej synowie i poszli z ojcem do króla, by ich przyjął do służby.
Przyszli przed króla i pięknie się ukłonili. Król siedział na złotym tronie i jadł suszone śliwki, a pestki wypluwał przez okno. Na głowie miał przepiękną koronę. Odziedziczył ją po dziadku, który miał dużą głowę, i teraz korona spadała królowi na uszy.
 No, co byście radzi?  zapytał król i wypluł pestkę przez okno.
 Najjaśniejszy królu!  rzekł ojciec.  Oto przyprowadziłem ci trzech moich synów, którzy byli w świecie i nauczyli się niezwykłych kunsztów. I bardzo cię proszę, najjaśniejszy królu, żebyś tych moich trzech synów przyjął na swój królewski dwór do służby.

431
 Czemu nie?  rzekł król i zaciekawiony przestał jeść śliwki.  A co wy umiecie? Jakie to są kunszty, hę?
Najstarszy syn ukłonił się bardzo grzecznie i powiedział, że jest wyuczonym chytrusem.
 Ha, chytrusem? To dobrze! Mnie tu potrzeba na dworze chytrusów! Ale zanim cię przyjmę do służby, muszę cię przeegzaminować, czy ty nie cyganisz. Jeżeli uda ci się mnie przechytrzyć, zrobię cię ministrem, a jeżeli nie, każę ci ściąć głowę!
Teraz ukłonił się ten młodszy syn i powiedział, że jest wyuczonym łgarzem.
 Co, łgarzem? Jakbyś mi z nieba spadł! Bo na swym dworze potrzebuję kunsztownego łgarza, który by umiał łgać jak najęty. Ale zanim przyjmę cię do służby, muszę się przekonać, czy umiesz łgać porządnie. Jeżeli będziesz umiał, zrobię cię ministrem, a jeżeli nie  każę ci ściąć głowę!
Teraz ukłonił się ten trzeci syn, najmłodszy, i powiedział, że jest wyuczonym złodziejem.
 Co ty powiadasz?  wrzasnął uradowany król.  Saper-lajdy kandy, to mi się przydasz na dworze, bo potrzebuję znamienitego złodzieja. Lecz najpierw musisz dokazać, czy umiesz kraść, a jeżeli dokażesz, mianuję cię ministrem. A jeżeli nie dokażesz  potoczy się twój łeb po dziedzińcu!
 Rozkazuj, królu!  rzekli trzej synowie i czekali, co król rozkaże.
Król jednak nic nie rozkazał, bo nie wiedział, jakie im dać zadanie. Zwołał przeto wielką naradę, na którą zaprosił astrologa, filozofa, generała, koniuszego, nadwornego hycla, kominiarza i wielu jeszcze innych mądrych i statecznych ludzi. Radzili przez trzy dni, aż uradzili.
Wtedy król kazał przywołać najstarszego syna i tak mu powiedział :
 Jeżeli z ciebie taki chytrus, jak powiadasz, to powiedz mi, co jest najjaśniejsze, najtłustsze i najmilsze.
Najstarszy syn długo się nie namyślał i tak odpowiedział:
 Najjaśniejszy królu! Najtłustsze na świecie to nasza ziemia, bo nas wszystkich żywi. A najjaśniejsze to nie wy, królu,
432
lecz słońce, bo jak zaświeci, to wszędzie jasno. A najmilsze  to suszone śliwki!
Król klasnął w dłonie i zawołał:
 Brawo! Zgadłeś! A co do tych śliwek, to istotnie najmilsze są suszone śliwki, bo gdy mnie boli brzuch, to zjem pół worka śliwek i już mnie brzuch nie boli! Z tymi śliwkami, to ci się udało, chytrusie! He, he! Widzę, że na darmo nie jadłeś chleba podczas tamtej nauki! No, ale to jeszcze nie wszystko! Oto każę ci do domu posłać pół kopy ugotowanych jajek, a ty mi za trzy tygodnie przyniesiesz z nich kurczęta!
 Dobrze, królu! Tylko proszę przygotować oparzonego prosa spory worek i kazać go zasiać, żeby te kurczęta miały co jeść!...
Król aż kwiczał z ukontentowania. Takich odpowiedzi jeszcze od nikogo nie słyszał, chociaż przeegzaminował już wielu chytrusów.
Filozof zaś aż oniemiał z podziwu, a kudłaty astrolog natychmiast patrzył na gwiazdy, by wyszukać w nich gwiazdę takiego chytrusa nad chytrusami. Król zaś długo się śmiał, a potem rzekł:
 Teraz wracaj, chytrusie, do domu, a jutro tu przyjdziesz i nie przyjdziesz, ubrany i nie ubrany, z podarunkiem i bez podarunku !
Chytrus poszedł do domu i powiedział ojcu, jakie zadanie otrzymał od króla. Ojciec wysłuchał i zaczął płakać, i narzekać.
 Czemu płaczesz i narzekasz, tatulku?  zapytał syn.
 Płaczę i narzekam, bo jutro król każe ściąć ci głowę.
 Po jakiemu?
 Bo nie wykonasz jego zadania!
 Ho, ho!  rzekł chytrus i na tym skończył. Nazajutrz udał się na zamek. Ubrał się w sak, do ręki wziął
wróbla i usiadł na kozie. I tak przyjechał na kozie, i nie przyjechał, bo zwisały mu nogi z kozy i musiał nimi przebierać po ziemi. Ubrany był i nie ubrany, bo chociaż odział się sakiem, jednak każdy widział, że jest nagi. Przyjechał na kozie do króla i król aż w dłonie plasnął ze zdumienia.
28  Księga bajek, t. II
 A podarunek?  wrzasnął król.
Chytrus podał mu wróbla w podarunku, lecz zanim król wziął go do dłoni, chytrus wcześniej otworzył swoją i wróbel wyfrunął przez okno.
 Wygrałeś!  rzekł król.  Mianuję cię ministrem! I chytrus został ministrem na królewskim dworze.
 A teraz kolej na łgarza! Gdzie jest łgarz?
 Jestem, najjaśniejszy królu!  rzekł młodszy syn i nisko się ukłonił.
 Słuchaj, co ci powiem. Teraz musisz coś takiego zełgać, żebym ja sam przyznał, iż to wierutne łgarstwo. No, zaczynaj! A ty, kacie, ty już możesz swój miecz ostrzyć, gdyż wiem, że temu rzekomemu łgarzowi zetniesz łeb! No, zaczynaj!  zwrócił się do drugiego syna.
Agarz zaczął więc łgać.
 To było tak, królu. Gdy wędrowałem po świecie, znalazłem ziarnko bobu. Takie zwykłe ziarnko, jak każdy bób. I ten bób zasadziłem rano przed wschodem słońca, podlałem i nic. Wędrowałem przez cały dzień, a gdy wieczorem wróciłem, patrzę się, a bób już wyrósł tak^wysoko, że wierzchołkiem sięgał do księżyca.
 Hm, to wszystko mogło się stać!  rzekł król i mrugnął na kata, że za chwilę będzie miał robotę.
 I pomyślałem  ciągnął dalej łgarz  że warto wylezć po łodydze bobu na księżyc, żeby zobaczyć, jak też tam wszystko wygląda. I niewiele myśląc, zacząłem się wspinać i wyłazić, i wspinać, aż w końcu wylazłem na księżyc.
 Hm, to wszystko mogło się stać!  rzekł król i mrugnął znowu na kata, żeby jeszcze raz poostrzył sobie miecz.
 I dobrze!  zaczął znowu łgarz.  Chodzę po tym księżycu i chodzę, i widzę, że tam same góry i pustynie, człowieka nie widać, tylko jakieś poczwary łażą jak raki, przeto pomyślałem, że mam tego dosyć i wrócę na ziemię. Uwiązałem przeto wierzchołek tej łodygi bobu na jeden róg księżyca i zacząłem się opuszczać. Z góry szło mi to łatwiej jak w górę. Opuszczam się i opuszczam, i patrzę się, o jerum pajtasz! widzę, że brakuje mi kawałek
434

łodygi do ziemi. Co robić? Wyłażę z powrotem, odcinam kozikiem spory jej kęs u góry, przywiązuję u dołu i znowu się- opuszczam...
 Hm, mnie się wydaje, że ty jednak mówisz prawdę. Bo to wszystko możliwe!  i mrugnął po trzeci raz na kata, by przygotował sobie pieniek, na którym zetnie głowę łgarzowi.
 I dobrze!  podjął znowu łgarz.  Opuszczam się i opuszczam, i widzę, że jeszcze spory kęs mam do ziemi. Chciałem ponownie wdrapać się w górę do księżyca, by tam jeszcze kawałek łodygi odciąć kozikiem i tym kawałkiem nadsztukować brakującą część u dołu, ale tam już nie miałem z czego odcinać. Puściłem się przeto i spadłem! A gdy spadłem, zaryłem się w ziemię tak głęboko, że mnie nie było widać. Pobiegłem przeto do domu po rydel i odgrzebałem się...
 Nic nowego! To wszystko jest możliwe!  rzekł król i mrugnął po czwarty raz na kata, by sobie popluł w dłonie i roz-tarł, bo czeka go wielka robota.
 I dobrze!  ciągnął dalej łgarz.  Gdy się odkopałem, patrzę się, a tu idzie taka wielka chmura i za chwilę zaczął padać ulewny deszcz. A ja miałem nowe ubranie, powalane już trochę gliną, i pomyślałem sobie, że gdy teraz zmoknę w deszczu, ubranie mogę ofiarować strachowi na wróble. Patrzę się i widzę, że niedaleko mnie pasie się wielka gromada świń, a pasterz, ten świniarz, stoi w takim wielkim kapeluszu na głowie. Kapelusz był ze słomy i miał tak szerokie brzegi, że mogłem się wygodnie schronić pod nimi przed deszczem. I stałem tak długo, aż chmura przeszła i deszcz przestał padać.
 Ha, to wszystko mogło się dziać!  rzekł [król] i mrugnął po piąty raz na kata, by przywołał swoich pachołków, gdyż zbliża się godzina jego obowiązku.
 No i dobrze!  podjął łgarz.  Deszcz przestał padać i już chciałem wracać do domu, ale przypomniałem sobie, że trzeba podziękować temu świniarkowi, że pozwolił mi schronić się pod swój kapelusz. Podchodzę i chcę pięknie podziękować. Patrzę się, a tu widzę, że to był ojciec króla jegomości, który świnie pasł!
 Ażesz! Mój ojciec świń nie pasł!  wrzasnął oburzony
435
król i walnął ze złości tak mocno berłem po tronie, że berło złamało się na dwoje.
 A więc jednak, królu, przyznajesz, że umiem łgać  rzekł łgarz.
Król dopiero teraz spostrzegł się, że łgarz sprytnie go podszedł. Ha, trudno. Chociaż w duchu był zły, że taki chłopski syn śmie twierdzić, iż ojciec króla był świniarkiem, to jednak słowo się rzekło.
 Dobrze!  powiedział.  Mianuję cię królewskim ministrem, bo umiesz dobrze łgać!
A potem kazał przywołać trzeciego syna.
 Powiadasz, że wyuczyłeś się złodziejskiego kunsztu?  zapytał.
 Rzekłeś, królu!
 Słuchaj, co ci powiem! Ukradniesz z mej zamkowej stajni mego ulubionego konia. Ukradniesz?
 Ho, ho!
 Gdy ci się jednak nie uda ta sztuka, będziesz skrócony
0 głowę!
 A gdy mi się uda, królu?
 To jeszcze zobaczę*!
 Ukradnę i jutro rano przyprowadzę go przed okno zamkowej sypialni!
 W porządku!  rzekł król i polecił koniuszemu, by w stajni czatował na złodzieja jeden stróż ze srogą lagą, a przed stajnią drugi, również z porządną lagą. I by obaj stróże sprali złodzieja, co się zmieści, gdy się tylko pokaże.
Przyszła noc i w stajni czuwał jeden stróż ze srogą lagą, a przed stajnią drugi stróż również ze srogą buławą. Lecz że to była zima i mróz dojmował, przeto stróż, czatujący na dworze, poszedł do swego kamrata w stajni, żeby się trochę ogrzać.
1 tak obaj czuwali nad białym koniem królewskim.
Północ wybiła na zegarze zamkowym, gdy znienacka posłyszeli, że ktoś stąpa za drzwiami.
 Złodziej idzie!  szepnęli obaj i zaczaili się z lagami. Drzwi się odchyliły i stróże zamiast złodzieja ujrzeli starego żebraka. Prosił on bardzo, żeby go przygarnęli na noc, gdyż
436
pielgrzymuje z Ziemi Świętej, zabłądził, jest słaby i lęka się, że zmarznie.
Stróże mieli litościwe serca, pozwolili żebrakowi usiąść w stajni na zydelku i prosili go, by im opowiadał o Ziemi Świę^ tej. Żebrak opowiadał i łgał, a coraz wyciągał butelczynę zza pazuchy i pociągał. A co pociągnął, głasnął się po brzuchu i mawiał:
 Ha, to jest dobre!...
Stróżom szła ślinka do ust na widok tamtej butelczyny i tak mu rzekli:
 Dajcie też, pielgrzymie, trochę liznąć!
 Czemu nie?  powiedział żebrak.  Tu mam jeszcze jedną butelczynę kupioną za pielgrzymi grosz w samym Betlejem w Palmową Niedzielę. W tej buteleczce jest gorzała pomieszana ze łzami jednej jawnogrzesznicy, która potem została świętą, a nazywała się święta Magdalena. Kto popije tej gorzały, pójdzie po swej śmierci prościuteńko do nieba!
Ponieważ obaj stróże chcieli iść po śmierci prościuteńko do nieba, więc jak się przylepili do butelczyny, doili ją i doili, aż wydoili do ostatniej kropelki. *
 Już idę do nieba!  zamamrotał pierwszy stróż i usnął.
 A ja idę za tobą, kamratku!  zamamrotał drugi stróż i także usnął.
W butelczynie był bowiem odwar z maku pomieszany z wódką.
Gdy usnęli i zaczęli śpiewać przez sen kolędy, gdyż wydawało im się, że są w niebie, żebrak wyprowadził królewskiego siwka i już go nie było. A tym żebrakiem był ów najmłodszy syn chłopa.
Rano król jeszcze śpi nakryty pierzyną po czubek głowy i chrapie, gdy naraz budzi go pukanie do okna. Podnosi głowę i widzi złodzieja trzymającego siwka za uzdę.
 Pierwsze zadanie spełniłem!  rzekł złodziej.  Proszę o drugie!
 Saperlajdy kandy!  mruknął zgorszony król.  No, ale teraz nie uda ci się sztuka! Ukradniesz pierścionek z palca królowej ! Jeżeli nie ukradniesz, każę ci uciąć głowę...
437
 A jeżeli ukradnę?
 To jeszcze zobaczę!
Wieczorem siedział król ze swoją królową i jadł gotowane śliwki, bo go znowu brzuch bolał. A gdy tak siedzą, naraz ktoś zapukał do okna.
 Aha!  szepnął król.  Złodziej przyszedł po twój pierścionek. Idziesz stamtąd, ty lagramentniku!  i pogroził złodziejowi, który ślepił przez okno do królewskiego pokoju.
Głowa znikła, lecz za chwilę, zaledwie król zdołał zjeść jedną śliwkę, znowu złodziej zapukał do okna.
 Idziesz, ty łajdaku!  wrzasnął król i pogroził mu berłem. Głowa złodzieja znikła.
Zaledwie jednak król zdołał włożyć nową śliwkę do ust, złodziej zapukał po raz trzeci. Wtedy strasznie rozgniewany król porwał flintę ze ściany i buch! do okna. Strzelił i zastrzelił złodzieja.
 O jerum pajtasz!  zalamentował.  Złodzieja zastrzeliłem ! Przecież to nie moja robota, tylko kata! Co teraz pomyślą poddani, gdy się dowiedzą o tym!
 Nie martw się, chłopeczku  rzekła królowa.  Pójdziemy i zakopiemy nieboszczyka, i nikt nie będzie wiedział!
 To chodzmy!
Wyszli oboje do sieni, a w sieni było ciemno, że choć oko wykol.
 Poczekaj na mnie, ja wpadnę do komory po rydel!  rzekł król. A potem jeszcze dodał:  A oddaj mi, babeczko, ten twój pierścionek, bo ten złodziej, chociaż zastrzelony, mógłby ci go jeszcze z palca ściągnąć!
Królowa dała królowi pierścionek, a potem król poszedł po rydel i wrócił. Potem wyszli z ciemnej sieni i zastali pod oknem nie zastrzelonego złodzieja, lecz słomiany chochoł.
 Uciekł!"  pomyślał król z ulgą i poszedł spać.
A gdy się rano zbudził, przyszedł złodziej i przyniósł skradziony pierścionek.
 Pierścionek?  zdumiał się król.  W jaki sposób go ukradłeś?
 To było tak, najjaśniejszy królu: Gdy wyszedłeś do komo-
438
ry po rydel, to już stałem w sieni za drzwiami. I powiedziałem królowej, żeby mi dała pierścień, bo ten złodziej, chociaż zastrzelony, może go jeszcze ukraść. I królowa dała mi go... Oto jest!
Król podrapał się po głowie ze zdumienia, gdyż tak sprytnego złodzieja jeszcze nie spotkał.
 Do trzech razy sztuka!  rzekł potem.  Ukradniesz prześcieradło z łóżka, w którym śpię ze swoją królową. Gdy nie ukradniesz, mizerny twój widok...
 A jeżeli ukradnę?
 To jeszcze zobaczę!
Złodziej poszedł do lasu i wyszukał spore mrowisko. Wysypał je do blaszanego pudła i zakradł się do zamku. W zamku wlazł pod królewskie łoże i czekał. A gdy król i królowa już spali, a król chrapał, królowa zaś cieniutko piskała nosem, złodziej powoli wylazł i wysypał między nich tamto mrowisko z mrówkami. Mrówkom w to graj! Ciepło, cieplutko, a tu na dodatek królewskie ciała. Jak nie zaczęły biegać, jak nie zaczęły kłuć, szczypać, kąsać, dziobać i gryzć! Przerażony król zerwał się z wielkim wrzaskiem, za nim królowa z nie mniejszym wrzaskiem i zaczęli oboje skakać w koszulach po komnacie i strzepywać z siebie mrówki. Patrzą się, a tu na prześcieradle całe mrowisko!
 Skąd się tu wzięły mrówki?  jęczał król i drapał się zawzięcie.  Gdzie teraz będziemy spali?
Królowa jednak była mądra i rzekła:
 Nie martw się, chłopeczku! Prześcieradło z mrówkami wyrzucimy do sieni, a położę nowe i będzie dobrze.
I tak uczyniła.
A złodziej porwał wyrzucone prześcieradło i w nogi!...
Nad ranem przychodzi, puka do drzwi i przynosi królowi prześcieradło wykradzione spod śpiącego króla i królowej.
Teraz już król przekonał się, że najmłodszy syn chłopa także jest frantem nad frantami. Mianował go również ministrem jak jego dwóch braci. I ci trzej ministrowie tak pięknie ministrowali, że doprowadzili króla do żebraczego kija.
I dwie dziurki w nosie, skończyło się.

Tadeusz Stępowski
%
73. Siedem za jedną
Gryf-Raduchów rodzina, a raczej ród, słynął niegdyś w Ziemi Lubawskiej, a i teraz o nich ludzie pamiętają. Szeroko rozrodze-ni, gospodarzyli w Mrocznie, Skarlinie i Prątnicy, w brodnickim i wąbrzeskim powiecie też niejeden majątek był w ich rękach, ba! i na Kaszubach. Sławni na szeroką okolicę gospodarze, koniarze i... babiarze, w ogóle złego i dobrego ciekawi, krwiste chłopy lubawskiego szczepu.
Dobrego i złego ciekawi  toteż mówiono o nich, że wszyscy frejmauerstwem* się parają, nie dla potrzeby zysków  Gryf-Raducha umiał z ziemi wycisnąć nad miarę i potrzeby  ot! dla honoru siłami tajemnymi władania. Żeby gleszyć i gleszeniem strachu, komu popadnie, napędzać.
Raduchy z Mroczna, Skarlina i Brodnickiego to były Radu-chy wielmożne  majątkarze jeden w drugiego na kilkudziesięciu y/łókach, dziedzice! Ci prątniccy  raczej gburskie mieli gospodarstwa, trzysta z okładem magdeburskich mórg* całego kramu. Ale właśnie dlatego, że małe to były panki  ojciec i czterech synów jak bizony  pięli się i dęli, aby we wszystkim wielmożnym krewniakom dorównać. W Mrocznie i w Skarlinie pasły się na błoniach całe tabuny koni, w Prątnicy było ich jeno dziesięć ze zrebakami, ale do prątnickiego ogiera skarliński i mroczno-wski dziedzic klacze dosyłali  reproduktor był sławny na całe Pomorze. Pałacu sobie prątniccy nie zmurowali ściśnięci w środku wsi zagrodami sąsiadów wyszliby na kpiny, ale za to zwykły, gospodarski dom o nie tynkowanych murach z gładkiej cegły miał bukowe parkiety w pokojach, łazienkę, w której do wanny
440
po schodkach się schodziło... Ściany tej  chaty" zdobiły nie oleodruki za szkłem, a płótna drezdeńskich i krakowskich malarzy, rogi nie krajowych jeleni i saren, a jakichścich zwierzaków z dalekiego świata  po dziadku, co na afrykańskie polowania ostatni prątnicki folwark rozparcelował.
Ano i w gleszeniu chcieli być prątniccy pierwsi i to im straszny zgotowało koniec... Póki ojciec żył, utrzymywał miarę we frej-mauerskich praktykach, po jego śmierci wdali się synkowie w tak zmyślne z Czarnym kiepkowanie*, że im wreszde dęba stanął... Bo pomyśleć jeno!  służkę-popychla zrobili sobie z Pana Mądrego! Starzy ludzie pamiętają mizernej postury lokaja-kuczera-strzelca w jednej osobie, której niedobrze z żółtych ślepiów ziało. Służył rok, potem w gleszeniu coś tam widać pomyliły kawalery, bo jarzmo zrzucił i panów za łby wziął. Tak krótko, że ich po cztery razy dziennie, chłopów jak byki, chu-derlawiec bijał... O ściany nimi ciskał, aż tynk z drugiej strony muru odwalało w kształt ludzkiej postaci. Wodzili się z nim dobry miesiąc, aż kiedy najstarszemu dwa żebra trzasły, zwątpili... Dudy w miech!... Pół ceny za taką ziemię łatwo było od sąsiadów wziąć. Podzielili się Raduchy talarami i  trzej starsi prysnęli kajś, że ślad zaginął, najmłodszy, Józef, do lubawskich wzgórz serdecznie przywiązany, został. W Lubawie na Kumpnera ulicy górę domu wynajął i z gotowego grosza żył. Szumnie! Po roku ani szeląga nie miał. Że hardy był jak... Gryf-Raducha, do bogatych krewnych nie poszedł  na złość skarlińskim i mrocznow-skim zaczął za służbą się rozglądać.
Przecież nie w mieście u rzeznika czy młynarza  w mieście Raducha prawy lubił się tylko bawić, nie pracować... Przecież nie u bogatego gbura! Nie byłby Raduchą! Jak dobrze pomyślał, jednego tylko pana w okolicy uznał za godnego być Gryf-Raduchy patronem: stary Delatur na Mortęgach, zniemczony Francuz (ponoć z tych napoleońskich), bogactwem i powagą wszystkich majątkarzy na siedem mil wokoło przewyższał. Zwłaszcza powagą  chodziły bowiem o weredyku słuchy, że w Loży jest pierwszym z najpierwszych.
Co umyślił młody bankrut, to zrobił. Św. Marcin właśnie
441
nadszedł, w którym to dniu służbę zwalniają i godzą  wczesnym rankiem spakował tobołek  rozpuściwszy nogi, na podobiadek stanął w Mortęgach.
Pana^ujrzał na ganku pałacu, mimo chłodu 4w lekkim raj-troku*, bez czapki na czubatej głowie. Ssąc cygaro, patrzył w bramę, jakby na Raduchęwłaśnie czekał; przyśpieszył więc młodzian kroku, a wchodząc na strome stopnie ganku, już rękę wyciągał na przywitanie, ale dziedzic umknął swojej i ledwie kiwnąwszy głową, wycofał się do sieni, a stamtąd do kancelarii, drzwi za sobą nie zamykając. Przekroczył Józef próg pokoju przeznaczonego do krótkich rozmów z interesantami i służbą i zastał pana na Mortęgach rozpartego w fotelu za olbrzymim czarnym biurkiem.
 Dzień dobry waści!  rzucił przez zaciśnięte zęby.  Przyszedłem...
 Żeby zgodzić się do mnie na rządcę...  uśmiechając się szyderczo, wpadł mu w słowo dziedzic.  Nie!
 Mogę być włodarzem...
 Nie, nie możesz! A wiesz dlaczego? Bo cię za włodarza nie przyjmę.
Wnukowi dziada, który dla jaśniepańskiej rozrywki bawoły w Afryce strzelał, krew uderzyła do głowy, opanował się jednak i aby sobie dodać powagi, siadł na krześle stojącym przed biurkiem... Ba, kiedy nie na krześle, a na podłodze, bo jakaś siła wydarła mu krzesło spod kupra. Zerwał się z zaciśniętymi pięściami, ale że wola w chłopaku była tęga, rozluznił paluchy, otrzepał rajtuzy i tylko oczy wbiwszy w przymrużone dziedzicowe ślepia, czekał.
 To ty sobie dumasz  rozległo się po dłuższej chwili zza biurka  że kto na swoim nie umiał włodarzyć, tego ja będę uczył na Mortęgach? Nie, parobeczku, nie! Ja do nauki dopłacam, ale trzeba ją zaczynać od wideł i gnoju. Parobkiem w Mortęgach będziesz!
 Ho!  podrzucił głową Raducha.  Za drogo by waść musiał płacić!
 Aaa, to do zgody...  podrapał brodawkę na olbrzymim nosie Delatur.  Parobek u mnie może dostawać więcej niż rządca u grafa w Durągu...
442
 Ile?
 Okaże się, co jesteś wart. Idz w podwórze!
 Kto mi robotę wyznaczy?
 Ty nie pytaj! Idz, skoro każę!
 Ano, to się spróbujemy!  szepnął Raducha. Wyszedł z pałacu, a że pałac spinał czworobok folwarcznych
zabudowań niby srebrna klamra juchtowy pas, po chwili był już koło węgła obory i rozglądał się za włodarzem. Właśnie kiwał ktoś na niego  pewnie włodarz  od ogromnej góry nawozu, spiętrzonej wysoko nad gnojownikiem, podszedł więc i... przetarł oczy. Stał przed nim dziedzic we własnej osobie, tyle jeno zmieniony, że w półkożuszku i lisiej czapie... Kiedy go minął i jak zdołał wyprzedzić? Ha! po co dociekać...
 Bierz no ten instrument  wskazał Delatur widły wbite w podnóże góry obornika.  Wozy nadjeżdżają, będziesz ładował... Cztery pary koni na przeprząg, a pole zaraz za stodołą... Zdążysz?...
Już zajechał pierwszy wóz z drugim uczepionym za dyszel do rozwory. Machnął Józef kilkanaście razy widłami (na szczęście ragi miały długaśne, a stylisko dębowe) i wóz stał nastroszony nawozem wysoko ponad latry. Fornal szybko odczepił zapasowy, śmignął batem po koniach, odjechał; zza węgła stodoły już wyjrzały łby następnej pary...
Nakładacz nie marudził  chwycił pozostawiony pusty wóz za dyszel, podciągnął pod samą ścianę góry gnoju, wskoczył na jej wierzch i dwoma pchnięciami wideł zapełnił dechy, aż wygięła się dennica.
 Przeprzęgaj! Żywo!  krzyknął na nadjeżdżającego kłusem fornala.  Ruszaj w diabły!  przypilił, kiedy tylko chłopak postronki szlejowe umocował na orczykach.
Zeskoczył, znów za dyszel pozostawiony wóz pociągnął i na smrodliwą pryzmę skoczył. Dwa pchnięcia widłami... Tym sposobem, a ostro pohukując na wozaków:  Nadjeżdżaj!  setnie umordował ładowacz cztery pary koni i czterech tęgich chłopów. Konie zapociły się mimo mrozu, chłopy poklinały z cicha, a Józek Gryf-Raducha jeno pogwizdywał...
445
Zadzwoniono na południe.  Dość!  mruknął dziedzic.  Idz do kancelarii i czekaj tam na mnie.
Ale kiedy chłopak, nawet butów z gnoju nie ocierając, przekroczył kancelaryjny próg, już stary frejmauer czekał na niego za czarnym biurkiem, pisząc coś na dużym arkuszu papieru. Skończył, łypnął spode łba na  parobka".  Oto kontrakt  uderzył zgiętym palcem w zapisane.  Słuchaj uważnie! Będziesz brał dziesięć talarów dniówki...
 Ile?  przerwał Raducha.  Toć to na rok wypadnie pensja nadrządcy!
 Milcz! Żaden nadrządca i połowy tego nie bierze, ale to nie twoja rzecz! Będziesz brał dziesięć talarów dniówki, a wynajmuję cię na siedem lat... Uważasz?
 Uważam, uważam!
 Zasługi, składane o tu, do tej szuflady  uchylił jedną z szuflad biurka  otrzymasz w ostatnim dniu pracy...
 Co? po siedmiu latach z dołu? A...
 Co ,,a"!... Życie będziesz dostawał w kuchni, ale z pierwszego stołu, a w trokach masz przecie trzy zmiany przyobleki... Z tęgiego sukna, starczy na siedem lat... A więc?!  uderzył De-latur otwartą dłonią w konjtrakt.  Wóz albo przewóz! Podpisujesz? Bo podumaj tylko!  przymrużył oko.  Siedem razy trzysta sześćdziesiąt pięć razy dziesięć, to jest z okładem dwadzieścia pięć tysięcy talarów... U nas za to możesz trzy takie grundsztyczki kupić, jak ten, z którego... ktoś cię przegnał. Aleja ci lepiej poradzę... Od tych dziadów za granicą, w mławskim powiecie, kupisz folwark większy od Skarlina. No?
 Stoi!  zmrużywszy szydliwie oczy, uderzył Raducha płasko dłonią w kontrakt.  Daj waść pióro! Zgadzam się.
 Zuch!  podał mu dziedzic już umoczone w atramencie pióro.  Tylko jeszcze jedna klauzula, błahej treści... Czekaj, przeczytam ci.
  ...Takoż zobowiązuję się przez cały wyżej wymieniony okres służby nie używać brzytwy, nożyc ani mydła, co znaczy, że całą wokół siebie toaletę ograniczę do mycia ciała zimną wodą. Jeślibym zaś tego warunku nie dopełnił strzygąc się czy goląc,
444
czy mydłem myjąc, bodaj w dniu pracy ostatnim, przepadają wszystkie odłożone dla mnie przez Wielmożnego Dziedzica zasługi..." O, widzisz! tylko tyle...
 Co, do pioruna!  zmarszczył brwi młodzieniec.  Nie strzyżoną i nie goloną stworę-potworę chcesz waść ze mnie zrobić! Po co to waści?
 A, to już nie twoja rzecz!  wydął wargi Delatur.  Taka moja wola! A twoja wola podpisać albo nie...
Raducha wzruszył ramionami, chwycił pióro i zamaszyście podpisał dziwaczną umowę.
%
Płynęły lata, w głębokiej szufladzie dziedzicowego biurka szkatuła przeznaczona na skrytkę bankową niezwykłego parobka pęczniała talarami, a on... łaził po tym świecie pięknym grzy-wiasty, brodaty, skudlony jak prarodzic Adam na puszczy po wygnaniu z raju... Żeby to Adama! Kaina przywodził ludziom na pamięć ponurością wejrzenia, ba!  zachowaniem całym. Bo pomyśleć tylko! Prawy Gryf-Raducha, ani dnia nie umiejący wyżyć bez smalenia cholewek do tej płci dziewczyńskiej, odgrodzony od takowej na amen! W onych zamierzchłych czasach (widział je, jak przed wiekami potępienia), kiedy u przeklętego Delatura służbę rozpoczynał, zerkały ku niemu folwarczne dziewczęta, nawet całkiem obces zaczepiła niektóra przy pracy. Ale już w pierwszą niedzielę, kiedy zdybał Maryśkę owczarzównę wracającą od wieczornego udoju...  Coś ty! gęby nie ogolił?!  odepchnęła go ukłuta sztywną szczeciną w policzek. A w następną niedzielę już śmiała się z niego cała mortęska dwornia... Chłopaki to tam prędko przestały zęby szczerzyć, ale dziewuchy! Szydziły jak z przygłupka.
Zaciął się w złości, cały rok wytrzymał, nie uroniwszy dla żadnej dobrego słowa, a przy robocie tak popędzając, że siódme poty na niebogie biły... Cały rok wytrzymał  po roku zaczął szukać szczęścia w okolicznych wioskach  w Targowisku, Sampławie, Rakowicach  u gospodarskich córek. Już nie jako zalotnik-bałamut  pal diabli szlachecki honor i wolność kawa-
445
lerską!  w rzetelne konkury szedł Gryf-Raducha w progi poślednich, coraz pośledniejszych gospodarzy... Ha! gdzie  wyśmiano, gdzie  psami wyszczuto, wszędzie drzwi pokazano... Uparł się, całkiem ambit zatracając, aż bardzo szybko przestano go za te drzwi chłopskie puszczać. Wyrzutkiem się stał Józef Gryf-Raducha, osławionym całej okolicy pośmiewiskiem.
Zebrał się w sobie, zęby zaciął, znów na cały rok utonął z łbem w furii zapamiętałej pracy i wściekłej, iście szatańskiej złości. Ale najserdeczniejsza złość nie odgrodzi młodziaka  jeszcze takiego!  od pragnienia dziewczyńskiego ciepła. I oto u schyłku trzeciego roku potępieńczej mordęgi wpadł, wyzuty z kawalerskich praw, pierwszy niegdyś kawaler prątnicki, na pomysł, po którym wiele sobie obiecywał... W targowe dni, kiedy okoliczni gospodarze pełnymi córek i żon wasągami wracali z lubawskiego rynku, zasadzał się Józef Raducha na rozstaju dwóch gościńców i... gle-szył. W taki mianowicie sposób, który jadących na przykry narażał wypadek. A to konie podkusił naszeptem do znarowienia, a to w środku błotnistej kałuży spojrzeniem koło osi zrzucił, a to lejce zerwał albo sztelwagę złamał. Na wielki krzyk i biadolenie przestraszonych białek doskakiwał i świadczył pomoc nagłą a skuteczną. Dochodziło @33C tym ratowaniu do zawarcia wdzięcznej znajomości, a w najbliższą niedzielę odwiedzał  Kudłacz",  Pomylony Józwa" nadobną ofiarę  wypadku". Hej!... niewiele z tych wizyt mu się okroiło, niewiele... Najczęściej gospodarz pogadał półgębkiem z ratownikiem w kuchni, a kiedy na drzwi świetlicy zbyt często poglądał, wypłaszał tata  gościa" dobyciem pularesu... Rzadko, bardzo rzadko się zdarzało, żeby któraś z panien wyszła podziękować. Przez pół roku liczył te szczęśliwe wypadki na palcactt, doliczył się pięciu, a każdy uwieńczony szydliwą rekuzą...  Co?! Chcesz do mnie chodzić? Kudłaczu! Na rozum ci padło?!
Aż wreszcie...
Było to w dniu św. Marcina, jak raz w czwartą rocznicę podpisania z Delaturem kontraktu. Dzień targowy  więcej z nałogu nizli w nadziei  zasiadł wieczorkiem  Pomylony Józek" na głazie za rowem u rozstai. Czekał niedługo. Zza zakrętu od strony
446
Lubawy wyłonił się rozklekotany, podskakujący skrzypliwie na grudzie wasąg, w jedną zaprzężony szkapę. Na wysokim siedzeniu  dwie zwaliste dziewuchy, zza ich pleców bielała chusteczka trzeciej, tyłem siedzącej do konia.
Raducha nastawił uszu jak legawy pies, kiedy kuropatwy zwęszy, sprężył się w sobie, czekał. Powożąca dziewka, ujrzawszy sławnego na okolicę  Kudłacza", wskazała go siedzącej obok biczyskiem, zachichotały obie...
 Józek! I cóż tak warujesz kiele rowu?
 Kudłaty! Chodz, dam ci syra!  okrzyknęły go, mijając. Tak pozdrowiony zalotnik aż zsiniał ze złości pod kudłami...
Nie wstając z kamienia, mruknął coś pod nosem i nagle zamo-rzona, łysa szkapa wierzgnęła z rozmachem w orczyk, wybijając go z haka, szarpnęła do przodu, aż pękły troki hołoblane, i zadarłszy ogona, pognała w pole. Bryczka potoczyła się z górki nabytym rozpędem, wysypując pasażerki do głębokiego rowu... Pisk, gramolenie się  widok dla zgorzknialca tak luby, że całkiem pozbył się gniewu i ledwie powstrzymał głośny śmiech. Widnawo jeszcze było, więc przyjrzawszy się pannicom, które przed chwilą tak okrutnie go wyzwały, stwierdził, że szpetne obie jak poćpiegi. Jedna ruda i piegowata, druga płowa, tłusta nad miarę, o wypuczonych, krwistych pultynach.
 Ehe!  zreflektował się zaraz amator ożenku za wszelką cenę.  A toć te pięknochy to już na nadmiar kawalerów nie narzekają... Trzeba się nimi zająć...
Jak wilk pobiegł za szkapą, schwytał ją w okamgnieniu, doprowadził do drogi, brykę z rowu wyciągnął, sprawnie uporał się z zaprzęgiem.
 O, bidne panieneczki!  windował jedną po drugiej z rowu na przydrożek.  Patrzajcie, jak to was spotkało... Nie potłukła się aby która biedula? Kolanek nie podrapała? No, nic, nic! Do wesela się zagoi. Siadajcie, siadajcie, panieneczki! Odwiozę was. A jak to można w taką narowistą bestię bez furmana jezdzić! Skądżeście?  zapytał ujmując lejce i bat.
Odburknęły, że aż z Mikołajek, ucieszył się setnie  mila drogi po piachach i koślawym bruku, godzinę można się wlec, a po
447
takiej przysłudze może i przenocują panien rodziciele? A dziewuchy obstarne... jak czort pomoże, o poranku narzeczonym wróci na swoje wyrko... Niecierpliwie przekręcił na serdecznym palcu pierścień z krwawnikiem, jedyną po nieboszczce matuli pamiątkę. Byle którą, aby już wreszcie kobietę, żonę mieć, nie strzelać za lada dworką głodnymi ślepiami spod kudłów, na szyd i pośmiewisko...
Pogadywał tedy grzecznie, coraz to do tyłu zerkając, i z burkliwych odpowiedzi dowiedział się, że ruda Agatka i pyzata Fredzia  o trzeciej siostrze nie wspominały, a i ona milczała jak zaklęta  gospodarują z matką wdową na dziesięciu magdeburskich morgach kamienistych mikołaj kowskich pagórów. Jak gospodarują, o tym krzyczały nie nasmarowane osie gruchotu, którym by szmaciarz nie chciał wędrować, i straszliwie zapadłe boki przystającej pod każdą górką chabety. A jakie są miłe w pożyciu gospodynie, głupi by w pięć minut zmiarkował  dogryzała siostra siostrze, swarzyły się poklinając grubo, wtedy tylko zgodne, kiedy wybuchały jazgotliwym śmiechem, szydząc z przygodnego woznicy i opiekuna.
 Ha, trudno!  kalkulował sobie w myśli Raducha.  Teraz wyboru nie mam, która mnie zechce, z tą się ożenię... A kiedy minie całe siedem latek i od starego złośliwca tysiączki zgarnę, a kudły zetnę, zgolę i cisnę kawkom na gniazda, wtedy... Bogatemu nietrudno o rozwód..."
Takim to dumaniem niepoczciwie przeplatając umizgi, dowiózł na pózną noc synogarlice do gniazda. Mizerne było. Nie tynkowany mur chałupy krył dach ze starej, popękanej papy, obejście liche, ogrodzone sosnowymi żerdziami i kolczastym drutem, obskurny chlew i krzywa stodoła  ubóstwo! Ledwie zaturkotali przed gankiem, wypadła z chałupy godna macierz przemiłych cór, z wrzaskiem i wymysłami.
 A, małpiochy leniwe!  wygrażała schodzącym z bryki wielką jak u chłopa pięścią.  To o tej porze do dom się wraca! Kiedy już chora matka kozę wydoiła i... i... całki obrzundek ukończyła?!... Jo was, jo was!  i dalej szturchać, i okładać, gdzie popadło, ową milkliwą, której imienia jeszcze Raducha nie zasłyszał ani oczu nie dojrzał.  Kogo mi tu przywlokłyście,
448
poćpiegi?  ulżywszy sobie na córce, odwróciła się raptem do gościa.  Ooo!... a toć to ten Kudłacz mortęski!... Czego chcesz?!
Pocałował tedy  panią gospodynię" w rękę i pokornie wyjaśnił, jak było, ofiarowując się wyłożyć i obrządzić konia,  skoro i pani gospodyni, i córeczki sfatygowane"...
 Obrządzić możesz  przyzwolono.  Ale nie dumaj se, przygłupku, że kolację dostaniesz... Chyba żebyś drewek narąbał... A nie ukradnij mi półszorka! Do sieni półszorek przyniesiesz, słyszysz!
 Słyszę, pani gosposiu!
 Jo ci dóm  gosposie"!... jo ci dóm!  przewinął się po obliczu sekutnicy grymas, który na upartego mógł wziąć Radu-cha za łaskawy uśmiech.  Jo ci dóm  gosposie"... Latarnia nom się stłukła, ale od księżyca widno, zakrzątnij się chyżo, żebyś na kolacje zdunżył...
Wyprzągł i zaprowadził do chlewa szkapę (jedna tam tylko koza beczała), uwiązał zdrożone setnie stworzenie u żłobu, którego poogryzane deski były jawnym dowodem skąpstwa żywicielek, a nie znalazłszy ani śladu obroku, ani nawet skrzyni czy worka z sieczką, wlazł na strych, pozgarniał przygarść owsianki, rzucił za drabinę. Przeszedł do przybudowanej w szczycie chlewa drwalki, w której poniewierało się kilkanaście sosnowych karp, wyrwał zakleszczoną w największej siekierę, porąbał wszystkie na drobne szczapki; wyładowawszy nimi kopiasto wielki uszaty kosz, zarzucił go na plecy i poszedł do ,, ościnnego" domu.
 A cóżeś się tak guzdroł!  powsiadło nań babsko, ledwie próg przestąpił.  Śliwków w sadku szukałeś? Już oberwane! Rozpal ogień pod blachą!
Rozpalił posłusznie i zaczęło się pieczenie kartoflanych placków wprost na kuchennej blasze, bo patelni gospodynie nie miały... Po co patelnia, skoro oleju ani sadła nie ma?
Przy świetle naftowego kaganka, pojadając półgębkiem śmierdzące brudnym żelazem  faladry", przyglądał się kawaler matce i córkom do woli  to znaczy Agatce i Fredzi, trzecią słyszał jeno, piorącą w ciemnym kącie szmaty. Kopciuch to widać był, matki i sióstr potyradło zahukane...
29  Księga bajek, t. II 449
Że wszystkie trzy tęgie miały do zahukiwania talenty, tego łaśnie próbował na rodzonej skórze. Żeby tak był delikatniejszy, nie zahartowany latami mortęskiej poniewierki, ością w gardle stanąłby mu każdy kęs darowanego placka. Zwłaszcza ruda ziała złośliwością jak komin dymem; tłusta Fredzia, choć tępa, też dokazywała wiele. Matka sekundowała córom powściągliwie, dość łaskawie  jak na możliwość srogiej, dziobatej gęby  poglą-dąjąc na gościa. A kiedy ostatni falader został zdjęty z kuchennej płyty i pożarty, odezwała się do Raduchy w takie słowa:
 Wisz co? Po kiego diabła ty dziedziców dorabiasz? Jeszcze Delatura!... Dziod zatracony, czarownik diabli, parobków mo do grzycha, jeszcze ciebie brak w tych czarcich Mortęgach?... Ej, widać wcale o dusze nie stoisz! Popraw się, bo czy kto głupsi, czy mundry, Pombók go na Sundzie Ostatecznym będzie sun-dził... Na Dolinie Józefata głupota się nie wyłżesz, Kudłaczu!
 Co robić, pani gosposiu!  uśmiechnął się pod kudłami strofowany.  Kto biedny, pracować musi, a latoś robotników po drogach nie łapią...
 To mosz recht!  poświadczyła baba.  O robotę tera niełatwo... Wisz ty co?  popatrzyła na Józka spod oka.  Miętkie mom serce i... pal diabli! przyjmuje cię do obowiunzku, nieboraku! No, co!  zmarszczyła brwi urażona, że nie leci całować rąk w podzięce.  Może ci u mnie niehonor, ty przy-głupku, co?! Rozglundasz się, że niebogato, he? A wisz ty, kto jo jezdem?  łapiąc się pod boki, rozdarła gębę aż zachybotał płat pajęczyny, wiszący u sufitu.  Jo urodzona szlachcionka ze samych Kobierek! Wisz, co to Kobierki, kiele Kołodziej ek nad samą pruską granicą? Szlachta!  zagroda w zagrodę! A mój nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, tyż był urodzony szlachcic, chocia między chłopstwem w tych tu przeklętych Mikołajkach osiadły! Prus-Ścibodziński, rozumiesz ty to! Alojzy Alfons, dwojga imion, Prus-Ścibodziński! A jo z domu jezdem Kobierkowska! Kobierkowska z Kobierek, miakujesz, przygłup-ku! Ba, Kobierki!...  podparłszy brodę dłonią zakiwała głową tęskliwie.  Dworek tam kiele dworka dachówką kryty albo gontem, przed każdym ganeczek na czterech słupkach, dzikim
450
winem osnuty, chmielem albo powojem... Kiele domu gołębnik, wyjdziesz na ganek, to się gołąbeczki do ciebie zlatują, grrochu... grooochu... proszą. A wisz ty, jakie konie u kobierskiej szlachty? Konie jak lwy! Założą, bywało, panowie bracia do malowanej bryki, powietrzem koniczki do kościoła albo na targ, albo do państwa somsiadów niosą! Bryka lakierem, okuciami, pluszem siedzeń błyszczy, miedziane skuwki na szorach i kantarach świecą... a konie jak lwy! grzywy rozwiane, chrapy rozwarte... Ko-bierki! Kieby nieboszczyk nie uparł się tutki mnie ciągnąć, jeno sprzedał te diable ugory, na moich morgach w Kobierkach się pobudował... Hej, gdyby!...  pociągnęła nosem.  Tutaj co?! Zakrakało chłopstwo... Panienki  spojrzała na Fredzie i Agatkę  rutkę sieją... Za chłopa mom wydać?!  wypięła dumnie pierś.  A kawaler z Kobierek przecie na chłopską wieś nie przyjdzie! At! co ty tam z tego rozumiesz...
 Oj, rozumiem, pani gosposiu, rozumiem...  smętnie przy wtórzył Gryf-Raducha.  Rad bym pomóc i...
 To dobrze! przyjmuję cię do służby  spojrzała łaskawie z Kobierkowskich Ścibodzińska.  Zaraz od jutra gryńdą wezmiesz się do roboty: chałupę obielisz, ganek podrychtujesz, ba!  klasnęła w ręce  takie przygłupki to do majsterki zdatne, a przecie w stodole leżą deski na nowy wasąg! Pierwsza rzecz, wasąg uładzisz, żółtej farby i lakieru postarasz się...
 Z duszy, serca, bym rad  uśmiechnął się pod kudłami werbowany Raducha  ale nie mogę: kontrakt z panem Dela-turem na siedem lat podpisałem, a dopiero cztery z tych siedmiu dzisiaj minęło. Jeszcze mi trzy lata w Mortęgach...
 Eee, co tam twój podpis! Przecie nie szlachcic żeś, jeno chłop, a do tego przygłupi... Namyśl się! Albo się nie namyślaj!  spurpurowiała na masywnym obliczu.  Jak moją łaską gardzisz, to won!
 Ani mi w głowie gardzić  powstał z zydla Raducha  ale służby w Mortęgach dopełnić muszę. Pozwólcie przecież, wielmożna pani, że na dowód, jaki wam jestem życzliwy, zaraz powiem, co sobie umyśliłem, kiedym jeno na wasze córeczki pierwszy raz okiem rzucił.
451
 No?... Cóżeś se takiego umyślił?
 Żeby was o rękę jednej z córek prosić... I teraz to czynię. Zarówno mi, która! Dajcie, pani matko, jedną z cór za żonę! Może być panna Fredzia, może być Agatka... tak ten dom szanuję, że zarówno mi, byle...
Nie dokończył, bo otrzymał nagle od ,,pani matki" dwa policzki tak siarczyste, że tylko dzięki grubej osłonie zarostu zęby w szczękach ocalały.
 Ach, ty kundlu! parszywcze, gapo, gnojku, jołopie!  posypały się na nieszczęśnika cięższe od razów wyzwiska.  Jak śmiesz, przygłupi parobie! Taka obraza! Dziewczynki!  odwróciła się do chichoczących córek.  Siedzicie, jakby nigdy nic?! A łap, co która ma pod ręką, i wal bezczelnego chama! Wal bez litości!
Skoczyła sama po siekacz do brukwi, stojący w kącie za drzwiami, a i godne córunie wywijały już  Fredzia pogrzebaczem, Agatka tłukiem do ubijania kiszonej kapusty...
Raducha porwał zydel i przyjmując nań razy, jak na tarczę, cofał się ku drzwiom. Wściekły był, ale przecież nie na tyle, żeby bić się z babami. Już stał na progu, kiedy między nim i zajadle nacierającymi wyrosła niespodzianie postać trzeciej tego domu córy.
 Precz!  krzyknęła na matkę i siostry tak władczo, że cofnęły się i zastygły w bezruchu.  Precz od niego! Chcesz którąś z nas za żonę? Dobrze! Ja zgadzam się wyjść za ciebie... biedaku.
Kudłacz spojrzał na dziewczynę i zdumiał się, że aż zdrętwiał cały. Stała przed nim panieneczka tak urodziwa i delikatna, że za najlepszych prątnickich czasów nigdy podobnej ani w Lubawie, ani w Nowym Mieście, ani nawet w Brodnicy nie spotkał. Wysoka, smukła, czarnowłosa i chabrooka, przedziwnie piękne liczko miała nacechowane smutkiem, ale i zaciętą jakąś mocą. Zadrżał więc i gwałtownie otoczył dziewczę prawym ramieniem, lewą ręką wysuwając do przodu zydel, aby już dwoje osłaniać... Jednak trzy prześladovczynie opuściły bijaki, uśmiechając się zjadliwie, godziły w nich już tylko rozjarzonymi szyderstwem ślepiami.
452
 Ach, jooo!?  zasyczała wreszcie z Kobierkowskich Prus-Ścibodzińska.  A, to fajno... to pięknie! Ty znajdku! ty bękarcie! ty hańbo mojej młodości nieodżałowana! Nic lepszego nie mogłaś wymyślić, siubrze przeklęty! Idz za tego przy-głupka, Kudłacza, dworską wywlokę, idz! W sam raz dla ciebie kawaler... Jazda! Pakuj manatki. Możesz nawet ten stary kożuch, pod którym śpisz, zabrać, darowuję ci na wiano...
Zaśmiały się Fredzia i Agatka:  Dobrali się w korcu maku... Mamin znajdek i dworski wywloką... Ale para!
 No! na co czekasz?  postąpiła krok ku nie lubianej córce matka.  Jazda! zabieraj swoje łachy i won!
 Hola!  odezwał się nagle mocnym głosem Raducha.  Tak nie będzie! Jej na poniewierkę do dworu nie wezmę...
 Co! odwidziało ci się?  sięgnęła znów po siekacz gospodyni.  To won, bo przetrącę! A ty, Dorota! razem z nim albo osobno, też won!
 Hola!  powtórzył Kudłacz tak groznie, że w oczach herod-baby zalśnił niepokój.  Ona tu zostanie, a jeśli jej włos z główki spadnie, jeśli ją najmniejsza krzywda albo zniewaga spotka, biada wam! Mówicie, żem przy głupi? Starczy mi rozumu z dymem was puścić albo i coś gorzej... Dorotko!  powiedział miękko do dziewczęcia.  Byłem zły, szalony... jeszcze trzy lata taki być muszę. Za trzy lata przyjadę po ciebie i... może mnie nie poznasz... Żebyś poznała, masz znak  zdjął pierścień z palca, przełamał na dwoje i połowę z krwawnikiem wręczył dziewczynie.  Za trzy lata przyłożysz swoją połówkę do mojej, będziesz miała dowód, żem ten sam... Dorotko... pokochałem cię. Inaczej, niż umiałem dotąd kochać... Żegnaj! A jeśliby cię ukrzywdzono, nawet wołać nie potrzebujesz... przyjdę nie wołany, a wtedy...  spojrzał ze złym uśmiechem na struchlałe baby.  Do widzenia za trzy lata!
Ledwo Raducha wyszedł za próg obskurnej checzy, w której swój skarb zostawił jak perłę w ślimaczej skorupie, zawołał go z ciemności dobrze znajomy głos.
 Ej, ty! kawalerze pazdziernikowy, pójdz no do mnie! 
453
Poszedł na głos i zielonkawe światełka jarzących się w ciemnicy ślepiów i stanął przed Delaturem.
 To dziedzic tu?
 A tu, tu, robaczku, tu...  po bladej, pooranej długimi bruzdami twarzy przeleciał uśmiech ni to wyrozumiały, ni to zgryzliwy i skrył się zaraz w gęstwinie wąsów i bródki w klin strzyżonej.  Tu czekam na ciebie, chłopysiu, z konikiem... Bo już szmat po północy, jakbyś z Mikołajek do Mortęg piechotą dyrdał, nie przydyrdałbyś na poranny dzwonek... A musisz się przecie krzynę wywczasować... po tych wzruszeniach. Skacz w siodło !  odsłonił stojącego za nim karosza.  Lejce mu puść, on cię już zaniesie bez kierowania...
 A dziedzic?  wytężył wzrok Raducha, szukając w ciemności drugiego konia.  A dziedzic tu myśli zostać?
 Nie myślę, nie... Już ty się o dziedzica nie turbuj, dobry parobeczku... Przyjedziesz do Mortęg, od razu wal pod ganek; konia puść i melduj się w kancelarii po dyspozycje na jutro. Ba! raczej na dziś, skoro już po północy. Jedz!
Raducha skoczył w siodło, koń porwał się z miejsca cwałem, aż jezdzcowi wiatr w uszach zagwizdał. Nim obejrzał się, nim pomyślał, już stał przed wysekim gankiem mortęskiego pałacu. Z okna kancelarii biło na podjazd światło, z siodła dojrzał wysoką postać dziedzica, pochyloną nad biurkiem... Zeskoczył z konia wprost na stopnie ganku i nie oglądając się na wierzchowca, pobiegł przed pańskie oblicze.
 A, jesteś nareszcie...  uśmiechnął się z czartami poku-many pan.
 Kazał waść przyjść po dyspozycje.
 Nie będzie żadnych dyspozycji, sam wiesz, że od świtu trzeba gnój wozić na rżysko za stodołą... Chciałem ci tylko powiedzieć, że doskonale się sprawiasz, Józefie Gryf-Raducho... świetnie się sprawiasz!
 Ba!  błysnął zębami w gorzkim uśmiechu Kudłacz.  Za dziesięć talarów dniówki warto... Trzy lata niedługie, krótsze od czterech, o wiele krótsze od siedmiu... Za trzy lata kabza waści ścieknie...
 A, to nic, to nic...  przymrużył oczy Delatur.  Powiedz
454
no mi! Myślisz nadal w ratownika się bawić na rozstaju? Świetna zabawa! Za każdy taki numer rad ci dorzucę dziesięć, nie! dwadzieścia talarów.
 Na rozstaju?  wzruszył ramionami Raducha.  Teraz? Po co mi? Już mam, czego szukałem, ba! więcej, niż marzyłem znalezć! Teraz wam będę, panie dziedzicu, tyrał uczciwie bez nijakiej ochyby... bez wagarowania po rozstajach. Mam już tu, w sercu  uderzył się pięścią w lewą pierś  moje kochanie. Ono mi skróci czas czekania, a kiedy ten czas trzyletni minie...
 Tak, tak!...  przyświadczył Delatur  ostrzyżony, ogolony, wystrojony, karetą zajedziesz pod zgniłą chałupę Balbiny z Kobierkowskich Prus-Ścibodzińskiej. Toś taki szczęśliwy, hę? Na rozstaje nie podyrdasz, co? Ano, niech i tak będzie... I tak... siedem za jedną!
I minęły owe trzy lata Radusze jak z bicza strzelił. Ba! choć to dopiero dzień wyzwolin, pierwszy dzień po siedmiu latach jarzma, widzi mu się ten długi czas miniony mgławo, jakby go zgoła nie przeżył... Jakby mu się to jeno śniło bardzo dawno, że kudłatym popychlem u dziedzica Delatura na Mortęgach był...
Bo już on nie kudłaty, Józef Gryf-Raducha! Wstał właśnie z rzezbionego fotela w zwierciadlanym salonie mortęskiego pałacu i patrzy w ogromne lustro na swoją odmienioną postać. Fryzjer,  pan Leonard"*, sława z samego Torunia sprowadzona, zdmuchuje jakiś zabłąkany puszek z wygolonego karku, lokaje zdejmują z ramion jaśnie panicza atłasową narzutkę, podają cudnie skrojony frak. Przegląda się Józef Gryf z upodobaniem i dumą. Cóż za szlachetna, jaśniepaniczowska postać! Kiedy jeszcze Kudłatym nie był, w prątnickich i lubawskich (wcale nie żałowanych) latach, ani wiedział, że taki jest pięknoch-krasawiec... Twarz jak ze starogreckiej rzezby, włosy sypią się na czoło puklami, jeden z nich muska szlachetny łuk lewej brwi; wargi, policzki, podbródek, odsłonięte, kontrastują pięknie matową bielą z opalenizną czoła; oczy świecą blaskiem radości i dumy. A figura Gryf-Raduchy... hej, hej! Tylko na ambasadorski bal takiego prowadzić! Dopiero ten strój frakowy, z Londynu kurierem sprowadzony, uwydatnia i odsłania wszystkie walory postaci wczorajszego Kudłacza.
455
Słyszy głośny strzał z bata, odwraca głowę od lustra do okna  już zajechała kareta. W czwórkę karych koni założona, stangret wysoko na kozle, bokobrody majak cesar^austryjacki... Znów z bata strzelił! Pojedzie Józef Gryf-Raducha do ślubu jak szlachcicowi przystało. Skrzypią drzwi od gabinetu dziedzica  wchodzi właśnie, lokaj dzwiga za nim ogromną szkatułę, pełną srebrnych talarów.
 Już jesteś gotów!  uśmiecha się Delatur, gładząc srebrny klin bródki.  Ano, oto twoje zasługi  niedbałym gestem wskazuje szkatułę.  Dwadzieścia sześć tysięcy srebrem, jak obszył! Dwa razy po trzynaście tysięcy... Piękny majątek, piękny!
 Dziękuję waści!  ze szczerą serdecznością w głosie mówi Raducha.  Bardzo waści...
 Nie masz za co dziękować  wzrusza ramionami Delatur.  Zarobiłeś! I za wyprawę, i zaprzęg też nie dziękuj... tak, jakbym ci skórzane puzderko do złotego zegarka dał... Zasłużyłeś!
 Dziękuję waści i żegnam.
 Pilno ci do Dorotki? Słuchaj no! A może byś tak... w inną stronę? Najmłodsza z sześciu grafianek Durąga pójdzie za ciebie jak w dym... Chcesz? Jadę z tobą jako swat...
 Dziękuję waści, nie! Serce do Mikołajek ciągnie. Marzyłem, śniłem przez trzy lata o tej, która w Kudłaczu dojrzała człowieka... kochanka.
 Takiś wierny? To czołem! Masz tutaj indult*, dziś możesz wziąć ślub, w Lubawie czy w Nowym Mieście, gdzie wolisz...
 Dzięki! Żegnam, jaśnie panie Delatur!
Turkocą po grudzie koła świetnej karocy, minęli trzy wsie i siedem dworów, w szkarłacie zachodzącego słońca czernieje przed nimi uboga, chłopska wieś, Mikołajki. Wyjął Józef Odmieniony portfel z kieszeni bobrowego futra, otworzył, obejrzał sobie indult i ten drugi dokument, wcześniej, z samego ranka wyzwolin przez dziedzica-opiekuna wręczony. Akt dzierżawy Pancerzewa w ostródzkim powiecie.  Zanim sobie coś u tych dziadów mławskich upatrzysz do kupna, siadaj na dzierżawie. Dobry dzierżawca dziedzicom równy"  radził. Dobrze radził!
Oto już pierwsze opłotki, w których od trzech lat czeka,
456
dni rachuje Dorotka. Oto i dom koślawy, Dorotki niegodne więzienie... Zaryła się kopytami czwórka karoszów przed nędznym gankiem... Ha! oto już jejmość Balbina niesie się z furkotem kiecek do otwieranych przez stangreta drzwiczek karocy. Za nią Agatka i Fredzia.
 Co to? Kto to?
 Witajcie, pani matko! To tylko ja, narzeczony Dorotki... O, jest i ona... Witaj, moje kochanie!
 Co?... Co wielmożny pan? Żartować raczy?  blednąc przygląda się herod-baba powitaniu.  Co wielmożny pan?...
 A nic!  śmieje się Raducha.  Po moją narzeczoną się zgłaszam, jak to przed trzema laty przyrzekliśmy sobie. Nie poznajecie mnie? Ona, widzę, poznała... Daj połowę pierścienia, jedyna! Oto moja połowa.
Wyjmuje z kieszeni białej kamizelki złoty ułomek, przykłada go do połówki z krwawnikiem, podanej przez dziewczynę, podnosi do ust, chucha... Cały pierścień wsuwa na palec Dorotki.
 No! teraz do ślubu pilno mi!  porywa na ręce dzieweczkę.  Kto łaskaw świadkować, proszę bardzo! karoca obszerna... Nie gotoweście?  spod zmrużonych powiek lustruje zaflejtuszone łachy matki i starszych sióstr.  Ha, to trudno! Moja gołąbka, widzę, gotowa... Skromnie, ale cała w bieli... Nie czekamy, Dorotko, prawda? Zbyt długo naczekaliśmy się, aby choć te pół godziny tracić... Po ślubie wstąpimy pożegnać, po drodze mamy, w Pancerzewie nasze gniazdo.
Postawił Raducha swój słodki ciężar na stopniu karety, osunęła się Dorotka na atłasowe poduszki, on koło niej, stangret zatrzasnął drzwiczki, strzelił z bicza. Wychylił się pan młody z okna karety:  Dziękujemy za błogosławieństwo!  rzucił drwiąco oniemiałym babom.
Kościół w Nowym Mieście płonął już setką świec, czekał ksiądz, czekali świadkowie, czekała pełna nawa dziewcząt (skąd to się zwiedziały tak prędko?  dziwił się pan młody), ani się obejrzeli, już im ręce stułą związano.
I oto pędzi Józef Gryf-Raducha gościńcem na północ, żonę swoją go gniazda uwozi, szkatułę z talarami podsunął jej za podnóżek, tuli miłą do wezbranej szczęściem piersi, a przez okno
457
zerka na rozświetlone poświatą gwiazd i księżyca pagóry ziemi lubawskiej. Już mu ich nie żal... W Mortęgach dość je potem użyznił...
Minęli siedem wsi, trzy dwory  zaryły się konie kopytami przed krzywym domkiem Balbiny z Kobierkowskich. Wyskoczył zięć... siedzi jejmość na spróchniałym stopniu, w tępym odrętwieniu patrzy na drzwi chlewa.
 Cóż to, pani matko!  mruży oczy pan młody.  Ani nie wstaniecie, żeby córę pożegnać? A gdzież to Fredzia i Agatka, pięknochny, o których rączki was wtedy prosiłem, Dorotki nie dostrzegłszy?
Gospodyni nie patrzy na niego, nie odpowiada słowem, podnosi rękę, wskazuje chlew. Popatrzył Raducha chwilę na otwarte drzwi, zmarszczył brwi, poszedł, przekroczył próg... Wisiały obie, siostra koło siostry, na krokiewnej belce... Patrzyły na swego zalotnika wyszłymi z orbit oczami, w wisielczym grymasie pokazywały mu długie, straszliwie długie języki... Cofnął się szybko, wskoczył do karety.  Jedz!  krzyknął na stangreta.  Nic, nic, Dorotko! Szkoda fatygi  uspokoił żonę.  Nawet pożegnać cię nie chcą twoje prześladowczynie! A o mikołaj ko wskie wiano nie będziemy się wszak upominali!
Zegary pancerzyńskiego pałacu biły północ, kiedy wprowadzał żonę w wysokie podwoje nowego gniazda.
Siedem pierwszych dni spłynęło im jak w raju. Do gospodarstwa młody żonkoś ani wyjrzał, całe na głowę rządcy zdawszy, w ogóle z domu nie wychodził, żonę pieszcząc i hołubiąc od wieczora do poranku, od świtu do nocy. Dopiero siódmego dnia przy poobiedniej kawie, kiedy sfatygowana pieszczotami Dorotka udała się na krótką drzemkę, ziewnął i zagadnął odkorkowującego butelkę likieru lokaja:
 Powiedz no mi, co tam słychać?
 Wszystko w najlepszym porządeczku, panie dziedzicu!  uśmiechnął się przymilnie sługa.  Gorzelnia ruszyła, już pierwsze beczki okowity rządca wysłał do Ostródy. Leśniczy otropił po pierwszym śniegu stado dzików, pytał, czy pan dziedzic nie zechce zapolować, ale nie meldowałem, bo przecie wiem...  uśmiechnął
458
się, porozumiewawczo tym razem.  Kupcy z samego Olsztyna byli dziś ryby zadatkować, alem odprawił... Powiedziałem łykom, że pan dziedzic mają czas do Godów. Panu dziedzicowi talarów nie brak!
 Dobrze powiedziałeś  ziewnął znów Gryf-Raducha.  Ale ja nie o to pytam. W świecie co tam nowego słychać, w świecie?
 Aaa  podskoczył lokaj do etażery stojącej obok kanapy.  Są świeże gazety, panie dziedzicu, są. Olsztyńską podać pan dziedzic każe czy toruńską?
 Daj toruńską  wyciągnął rękę dziedzic.
 Służę! Fajkę panu dziedzicowi nabić?
 Nabij.
Lokaj nabił piankową faję, podał ogień, nalał do wysokiego kieliszka  benedyktyna" i widząc, że dziedzic zatapia się w czytaniu, wyszedł na palcach, cicho zamykając drzwi.
Raducha przebiegł szybko pierwsze strony toruńskiego dziennika, ziewnął i już miał odłożyć gazetę, kiedy na ostatniej stronie uderzył go tytuł niewielkiej notatki.
 Rodzice! Czuwajcie nad dziewczętami!  Dziwna fala samobójstw w powiecie nowomiejskim!
Przed paru dniami przekazaliśmy wam, czytelnicy, relację naszego korespondenta z Nowego Miasta o samobójstwie dwóch sióstr, Agaty i Ferdynandy Ścibodzińskich ze wsi Mikołajki. Tragedia to tym bardziej tajemnicza, że znana z energii matka denatek, Balbina Ścibodzińska, zaniemówiła i znajduje się w stanie tak głębokiego załamania, że nie jest w możności udzielić władzom śledczym jakichkolwiek wyjaśnień. Władze te nie zdążyły jeszcze rozwinąć, jak należy, śledztwa w sprawie mikołajkowskiej, a już stają w obliczu nowych ponurych zagadek. Jak donosi nam korespondent z Lubawy, w czterech wsiach otaczających dobra rycerskie Mortęgi popełniło samobójstwo pięć młodych dziewcząt, wszystkie w czasie dwóch ostatnich dni. W Rakowieach otruła się kwasem solnym Leokadia Żuczyńska, lat 21; w Sampławie dziewiętnastoletnia Marcelina Reumann przecięła sobie tętnice brzytwą ojca; w Targowisku Anna Kienczewska, lat 20, skoczyła do głębokiej studni, zabijając się na miejscu; wreszcie w Bratianie
459
utopiły się w Drwęcy dwie przyjaciółki, dwudziestoletnia Maria Wądołek i dwudziestodwuletnia Marta Nicka.
Zastanawiające, że we wszystkich tych wypadkach  jakże tragicznych i złowrogich  rodzice samobójczyń odmawiają bliższych wyjaśnień, stwierdzając jedynie, że przyczyną rozpaczliwego kroku córki był zawód miłosny.
Rodzice! Czuwajcie nad dziewczętami! Oto w naszym znanym szeroko z bogobojności mieszkańców powiecie, w ciągu kilku dni, siedem niewinnych i pobożnych dziewcząt popełnia straszliwą zbrodnię targnięcia się na własne życie. Cóż obrzydziło je tak nieszczęsnym, że nie wahały się narazić dusz swoich na wieczne potępienie?..."
Józef Gryf-Raducha upuścił na podłogę gazetę i zapatrzył się w okno. Brwi zbiegły mu się w wytężonym namyśle, z mozołem wielkim wydobywał z pamięci i układał w całość zatarte już dniami szczęścia wspomnienia ciężkich lat.
Mikołajki...  wzdrygnął się na wspomnienie dwóch wi-sielczyń  to dla niego żadna tajemnica... A Bratian, Sampława, Targowisko, Rakowice? Czy to właśnie nie stamtąd  ratowane" na rozstaju dziewczęta? Czy to nie tam wyszły do kuchni, na przyzbę, zerkać z boku, jak z tatą Kudłacz ugwarza?  Chcesz do mnie chodzić... Kudłaczu! Na rozum ci padło?!"
W ciężkim wysiłku przypomina sobie wczorajszy Kudłacz imiona dziewcząt, które tak okrutnie nim wtedy wzgardziły. Podnosi z dywanu gazetę... Leokadia... Marcelina... Anna... Maria i Marta... I w Mikołajkach Agatka i Fredzia... Hurma dziewcząt. Ile to razem? Nie trzeba liczyć! W gazecie wielkimi literami wypisane: Siedem niewinnych i pobożnych...
I nagle błysk!... Widzi Józef Gryf-Raducha siebie sprzed trzech lat. Stoi, wróciwszy z Mikołajek, przed dziedzicem Mortęg, siedzącym w świetle lampy za czarnym biurkiem, i słyszy ostatnie tej nocy jego słowa:  ... Ano, niech i tak będzie... I tak... siedem za jedną!"
Kiedy tak duma szczęśliwy mąż Dorotki, a trzy mile na południe, w mortęskim pałacu, siedzi za czarnym biurkiem dziedzic Delatur, wielki mistrz w kunszcie gleszenia, i przy pucharku czer-
460
wonego wina toczy dyskurs z gościem dziwnej postury. Czarny, wysokiej krwi, rumak gościa, nie uwiązany, czeka przed gankiem wiernie na pana, a pan... chudy, jakby przez całe życie łyżki strawy nie tknął, o oczach jeno stra*szliwie żywych w zmartwiałej twarzy o krogulczym nosie, ryglującym zaciśnięte, trupie usta... Głodomór! Przyodziany za to głodomór elegancko... Wykwintnie! Czarny, obcisły rajtrok odsłania gors nieposzlakowanie białej koszuli, na który spływają z szyi cudne koronki żabotu, nogi chudzielca opinają ciasno białe łosiowe rajtuzy  zza cieniutkiej cholewy prawego buta sterczy obciągnięta skórą trzcinka rajt-pejcza. Z głowy nie zdjął gość czarnej, jedwabnej dżokejki, w lewej ręce dzierży łosiowe rękawiczki, prawa bawi się monoklem. Rozparty wygodnie w olbrzymim fotelu, coraz podrzuca monokl, chwyta szkło mięśniami lewego oczodołu i, przymrużywszy prawe oko, wślepia się zogromniałym lewym w Delatura. Ten wykłada swoje racje swobodnym tonem, ale ręce mu drżą, a kiedy dolewa gościowi wina do pucharu, roni krople na czarny blat... Zdenerwowany dziś bardzo mortęski potentat, bardzo zdenerwowany...
 Ma Wasza Miłość stokrotną rację, że Raduchy dusza od dawna Jej się należy  mówi Delatur tonem, jakby już po raz dziesiąty prawdę oczywistą powtarzał.  Ale czy to taka wielka strata, że się trochę odwlekło? Robiłem, co mogłem, Wasza Miłość, żeby się smyk obwiesił... Ba! Co się odwlecze, to nie uciecze...
 Ba!... ba!... ba!...  przedrzezniał chrapliwie jaśnie dziedzica mizerny gość.  Co ty mi świrgolisz dokoła Wojtek, grzymplu w brodę szarpany! Był rozkaz? Był! Wykonałeś? Nie!
 Tak jest, Wasza Miłość...  wzdrygnął się na to  nie!" Delatur strofowany.  Ale przedkładam najpokorniej, skoro tylko zmiarkowałem, że mi się żbik prątnicki wymyka, kierowałem tak sprawą, żebyś Wasza Miłość miał godne zadośćuczynienie. I nie chwaląc się, jest! Siedem za jedną, Wasza Miłość, to wcale nie kiepski interes.
Zamilkł i z wielkim natężeniem wpatrywał się w blade, nieruchome lico gościa. Ten, z grymasem niezadowolenia, sączył powoli wino z kryształowego pucharu, wreszcie odstawił nadpity
461
do połowy, wypuścił monokl z oka, trzepnął się rękawiczkami po kolanach, wstał.
 Ano  warknął  pal cię sześć! Na ten raz puszczam ci płazem. Tuszę, że tego huncwota i Dorotka nie naprawi, mój będzie! Hmm...  wyjął pejcz zza cholewy i w zamyśleniu gryzł gałkę.  Hmm... powiadasz, siedem za jedną? Możeś to i sprytnie wykombinował? Głupie dziewy! Rzeczywiście... siedem dusz, zamiast jednej... Na chłodny rozum biorąc, niezły okup... Chodz! przytrzymasz mi strzemię.
74. Jak Manfred Sędzik siedem lat kamizeli nie zdejmował
Prawy był chłop Manfred Sędzik, pracowity, zapobiegliwy Mazur luterskiej wiary, na Biblii przez ojca, matkę wyuczony cudzego nie pragnąć, swego nie popuszczać. Rychło po onych sprawiedliwych ojcach grundsztyk w Glaznotach odziedziczył, dwie młodsze siostry powydawał i spłacił, sam żonę wziął aż spod Lubawy; dlatego tak daleko i po katoliczkę sięgnął, że frejlinka sławna była z pracowitości, a i posag wniosła niemały. Zaraz pola dobrego dziesięć morgów Sędzik dokupił, łąki z torfem dwie morgi i z najmniejszego Glaznot gospodarza urósł na średniaka. Rok drugi, piąty  sypnęła się dziatek gromadka, z błogosławieństwa Bożego, czworo. Kiedy na piąte się zanosiło pózną jesienią, zaczął się gospodarz wieczorami mocno w gazetach rozczytywać. Aż raz, po wieczerzy, stuknął fają w gazetę i mówi do swojej Trudy:
 W tych westfalskich grubach fejn pieniądz chłopy zarabiają, nie?
 No, to co?  nastawiła uszu białka.
 To, że nasza chałupa będzie przymała...
 Dobudujesz. Coś tam talarów w szparkasie leży.
 Ba! piękniej by było nową postawić. Obora też i stodoła gruzkom starczały, nam nie... Wiesz, Truda! trza mi będzie do
462
tej Westfalii jechać bez zwłoki... Wujo Alojz, stary kawaler, u krewniaczki na komornem, rad z Kazanie do nas przyciągnie. Trzy, cztery roki z nim pogospodarzysz, a ja bez ten czas ładnych parę tysięcy talarów w grubie ubiję.
Sędzikowa białka roztropna, wartość gotowego grosza znająca, ani się skrzywiła na to gadanie.
 Toć, może masz recht  powiada.  Jedz!
Pojechał i nie cztery, a siedem lat w westfalskich grubach talary zbijał. Zarobki były w tych czasach dobre, chłop restoranu nie lubił ani polityki, wolny czas, którego miał wiele, nad książkami wolał trawić, najpierw  jak to u Mazurów w zwyczaju  nad Biblią, potem i po inne sięgał. Aż wpadła mu wreszcie w garść ciekawa księga... magiczna! Rozczytał się w niej tak, że o wszystkich innych zapomniał.
Kiedy do Glaznot Manfred Sędzik wrócił, przywiózł w czarnym kufrze dziesięć tysięcy srebrnych talarów i ową księgę, którą miał za skarb jeszcze większy. Talary greńdą wydał, pola i lasu dokupił, budynki zmurował isto folwarczne, nielichym się stając majątkarzem  księgi z rąk nie popuszczał, na oczy ludziom nie pokazując. A że do onego bydła, do onej roli aż dwóch parobków żonie i wujowi przynajął, czasu miał, jak, nie przymierzając, graf, na czytanie. Izbę sobie do tego sztuderowania wyrychtował specjalną, z firanami w oknach, zamykaną na trzy spusty, stół w niej jeno był dębowy, czarny, takiż zydel z oparciem i ta księga na stole.
Czytał tedy. We świątek i w piątek, zimą i latem, o pół-nocku i bez całki dzień zaczytywał się do niepamięci. Aż raz, w letnie niedzielne przypołudnie, wszedł do Manfreda Sędzika gość. Nie stary jeszcze, wygolony, suchy, w czarnym eleganckim przyodziewku. Nie zdziwił się temu wejściu gospodarz, choć zawory we drzwiach pozostały nietknięte, wstał, pokłonił się, miejsca na jednym zydlu gościowi ustąpił. Ale on chwilę jeno zabawił.
 Tu nic nie ma do długiego gadania  powiedział.  Nasz jesteś, brat, czas cię z towarzystwem poznać. Wyjdz wczesnym wieczorkiem na rozstaje pod las, gdzie dylewski gościniec droga do Wysokiej Wsi przecina. Zapraszamy z całego serca!
463
Podali sobie ręce i chudy wyszedł, jak wszedł, tyle tylko Sędzik wiedział, że dopiero kiedy sam izbę opuszczał, odkietować musiał zamek i rygle.
Słońce ledwie się nachyliło nad pietrzwałdzki bór, a już Sędzik, nic nikomu nie mówiąc, ku rozstajom szedł. Wystrojony w najlepszy surdut, w długich butach ze sztywnymi cholewami, w zielonym kapeluszu z kitką dziczej sierści, przy zegarku z grubym łańcuchem  prawy gbur, niech się niejeden dziedzic schowa! Toteż podkręcał rudego wąsa i posapywał bardzo, a oczy wytrzeszczał buńczucznie. Dopiero kiedy na wzgórek wszedł, skąd rozstaje widać było dobrze, mina mu zrzedła. Ujrzał stoły bardzo długie, ustawione w podkowę, a przy nich ciżbę ucztujących panów. Zwolnił tedy kroku, niepewny, czy godzien w takie towarzystwo iść, ale już go zoczyli i zaraz trzech wybiegło mu na spotkanie. Chwycili pod ręce, powiedli z wielkim honorem, usadzili w samym środku głównego stołu. Rozejrzał się Sędzik niepewnie, ujrzał twarze przychylne, zarumienione od trunku  widać uczta toczyła się już czas niekrótki. Nalano mu zaraz puchar kryształowy, wielki, wypił, nalano drugi, podsunięto półmiski wyszukanych potraw.
 Pij, jedz, wesel się, bracie!  podszedł ku niemu ów, co go w domu odwiedził.  Pierwsze to twoje z nami ucztowanie, ale nie ostatnie. Wesel się!  przysiadł obok na wolnym krześle.  Jeżeli masz kłopoty, zapomnij... Od tego wieczoru żadnych mieć nie będziesz.
I rzeczywiście, poczuł Sędzik, że ulatują z serca troski, jakie tam jeszcze były. Rozejrzał się bacznie po biesiadnikach. Hurma panów! Starzy i młodzi, a co jeden, to wydaje się god-niejszy. Przybrani wszyscy jednakowo, w czarne rajtroki z cienkiego sukna, białe kamizelki i białe łosiowe spodnie; za lakierowanymi cholewami eleganckich butów zatknięte cienkie, śmigłe rajtpejcze; zamiast krawatów powiązane na szyjach białe, jedwabne chusty; atłasowe dżokejskie czapeczki zawadiacko zsunięte na bakier. Spojrzał Sędzik na manewrujące srebrnymi sztućcami i wznoszące kielichy ręce i zawstydził się swoich czerwonych, wielkich, chłopskich, taka pańskość biła od onych białych dłoni, bodaj większa jeszcze niż z oczu i czół. Popatrzył na
464
pierścienie łyskające z palców i pomyślał, że każdy z nich wart pewnie całej jego dwukrotnie powiększonej gospodarki.
 No cóż, bracie!  trącił w jego kielich kielichem stary pan, jeszcze chyba bardziej dostojny od grafa z Durąga.  Mar-kocisz się, żeś taki gruby, niezgrabny, pospolicie odziany... Nie zważaj! Ja byłem kiedyś parobkiem u młynarza w Dąbrównie, wolowatym, zaślinionym gamoniem... Nim się księżyc siedem razy odmieni i ty skórę odmienisz, pańskość od ciebie będzie bić jak łuna. Jeno chociaż jesteś nasz od wielu lat, formalności trzeba dopełnić... Och, nie żaden cyrograf, bracie! Cyrografy dawno wyszły z mody. Na Wielką Listę Bractwa wpiszesz się własnoręcznie  wziął z rąk siedzącego obok młodzieńca długi i gruby rulon.  Wpiszesz się i po kłopocie! Nuże, bracia! Oczyśćcie stół przed nowicjuszem!
Zaraz zakrzątnęli się siedzący w pobliżu, odsunęli półmiski, talerze i puchary. Rozłożono przed Sędzikiem na białym obrusie stołu ogromny rulon, ujrzał nieskończony rząd czerwonymi literami  widać krwią  wypisanych rjazwisk. Sąsiad z lewej strony chwycił go za rękę, błysnęło ostrze zgrabnego sztyletu, ale nie poczuł najlżejszego bólu, kiedy ^trysnęła krew z serdecznego palca. Bez wahania umoczył w niej podsunięte usłużnie gęsie pióro i z imienia i nazwiska wpisał się na Wielką Listę Bractwa.
I dopiero zaczęła się radość! Wszyscy, od panicza gołowąsa po najdostojniejszych srebrnowłosych grafów, porwali się z siedzisk i z wysoko wzniesionymi kielichami szli do nowego brata. Kolejno ściskali twardą Sędzikową prawicę, a na zbyt rumianych mazurskich policzkach składali braterski podwójny pocałunek. Każdy też wręczył mu jakiś dar: pierścień, tabakierę, sznoptuch jedwabny, koronką obszyty  aż ujrzał się glaznocki gbur nadziany klejnotami, jakby wiano za grafianką-jedynaczką zgarnął. Sapał tedy coraz mocniej z ukontentowania i nosem pociągał, wreszcie, wdzięcznością przepełniony, porwał ze stołu puchar nalany po brzegi i krzyknął:
 Braty miłościwe! Piliśta moje zdrowie, tera jo wasze zdroweczko rad spełniam. Sto lat!!!
 Tysiąc lat z tobą w drużbie!  odkrzyknięto chórem. Spełniono toast, zaległa krótka chwila uroczystej ciszy.
30  Księga bajek, t. II 465
Przerwał ją ów prosty i giętki, jak rotmistrz Czarnych Huzarów, sędziwiec, który do podpisania Wielkiej Listy Sędzika wezwał.
 Bracie Manfredzie  rzekł przytrzymując delikatnie rulon, który Sędzik już kwapił się zwijać, aby miejsce dla talerza uczynić.  Bracie Manfredzie! Imię twe piękne, a uczynki i zachowanie imienia godne, dlatego wyróżnić cię chcemy szczególnie... Sączy się jeszcze krew z twego palca, umocz pióro i wpisz na Wielką Listę całą twoją rodzinę: żonę, cztery córeczki i tego synka, co na świat przyszedł, kiedyś się w grubach dalekich mozolił, a nazajutrz siódmą wiosnę kończy. Zezwalamy ci, bracie. Wpisuj!
 Jak to, wasza szlachetność?  przybladł lekko Sędzik.  Żonę i rodzone dziatki mam tutaj wpisać?
 A tak! Zezwalamy ci.
 Ja tego za nic w świecie nie zrobię!
 Za nic w świecie?... Eee, chyba żartujesz!  uniósł wysoko brwi dostojnik.  Toż to dla nich szczęście i zaszczyt! Gertruda twoja prosta, nieuczona kobieta. My z niej uczynimy damę, którą dwór cesarza Wilhelma szczycić się będzie. Córeczki tak ci wyedukujemy, że za*kilka lat zaroi się w twym pałacu od princów-konkurentów, a twój najmłodszy syn zaćmi wkrótce urodą i elegancją tych oto  wskazał gromadę wytwornych paniczów.  Ejże! szlachetny trunek zamroczył ci nie zwyczajną głowę?... Bierz pióro i wpisuj!
 Nie!!!  odsunął się od stołu Sędzik.  Tego nie zrobię nigdy!
Przez oblicze starego pana przemknął wyrozumiały uśmieszek. Niedbałym ruchem wyciągnął zza cholewy rajtpejcz i odwrócił się do kompanów.
 Słyszycie, bracia?  - przemówił ściszonym głosem.  Brat Manfred odrzuca naszą łaskę... Ha! musimy go wszyscy prosić cierpliwie i serdecznie, aby ją przyjąć raczył. Prośmy! % i, zamachnąwszy się, ciął błyskawicznie Sędzika rajtpejczem przez twarz...
Mazur zwinął się z bólu w dziewięcioro, a tu razy, jak gęsty
466
grad, posypały się na jego głowę, barki, boki. Padł na ziemię i, skulony, usiłował wczołgać się pod stół, ale ogłuszony bólem i strachem zmylił widać kierunek, bo razy spadały nań coraz gęstsze i okrutniej sze. Porwał się tedy na nogi i rwać począł na oślep, co sił. Przez zasłonę łez i spływających z czoła strug zimnego potu, a może i krwi, dojrzał wreszcie pod nogami znajome koleiny gościńca i umykał środkiem, jak zając, napierany ciasno od tyłu i z boków przez prześladowców. Nieustanny, ostry świst rajtpejczów łączył się w dziką melodię z ochoczymi pokrzykami panów:
 Huzia!... wołali jak na szaraka. Wyczha!...Hu,huL. Huzia!
Mazur padał co krok, zrywał się, znów padał, wreszcie koziołkować począł, zwinięty w kłąb jakimś nieludzkim, zajęczym sposobem. Pierwsze gwiazdy zapalały się na niebie, kiedy dopadł drzwi swego domu i wtoczył się do izby jak skatowane, półprzytomne od trwogi i męki zwierzę. Jednak i tu nie sfolgowały cięcia rajtpejczów, tłukł się więc od ściany do ściany, przewracając z głośnym rumorem stół, ławę, zydle... Trzasnęły drzwi od komory, w progu stanęła Gertruda. <*
 Wszelki duch!...  załamała ręce.  Mani, co tobie?! Stójże, nie tłucz się tak! Psijany żeś, utrapsiony czy cię szaleństwo fitą?!... Mani!
 Oj, ratuj!  chrypiał nieszczęśnik.  Ratuj, bo zabziją!...
 Kto zabzije?... Czyś ty rozum stracił?!... Toć izba pusta!
 Oni!  usiłował się wtłoczyć za piec katowany.  Oni!... Panowie Czarni!... Oj, jak biją! Ratuunku!
Kobieta podbiegła do słaniającego się na nogach, a ujrzawszy, że posiniaczony jest cały, a na opuchniętej gębie wyskakują wciąż nowe krwawe pręgi, szybko wybiegła.
Plebania była niedaleko, a ksiądz dziekan Lipkowski, który wtedy na glaznockiej parafii pasterzował, zaraz z pierwszych słów przerażonej kobiety domiarkował się, co to za siła czytelnikiem magicznej księgi po jego własnej izbie tłucze.
 Ja egzorcyzmować nie pójdę  powiedział  boby mi pastor z Gierkowa miał za złe, że się do jego parafian wtrącam.
467
Ale radę ci dam: wracaj ile sił w nogach, chwyć, co się pod rękę nawinie z jego ślubnej przyoblekł, i nakryj tym potępieńca. Spiesz się!
Sędzikowa pobiegła, jakby ją wiatr niósł. Wpadła do domu, przeskoczyła przez wijącego się na podłodze męża i dalej szafy i kufry w komorze przetrząsać w poszukiwaniu weselnego surduta. Ba! przypomniała sobie, że przecież i surdut, i spodnie sztuczkowe, jako przez mole mocno napoczęte, jeszcze kiedy w Westfalii Manfred był, wędrownemu dziadowi dała. A koszula?... Ba, o koszulę Cyganki się przymówiły...
Już zrozpaczona białka miała zatrzasnąć szufladę komody, którą właśnie przeszukiwała; kiedy spostrzegła w jej rogu kamizelkę z białej piki. Przyjrzała jej się. Czyżby ta? Ano juści, ta sama! Ślubna... Porwała zbawczy łaszek, skokiem dopadła męża i drgające jak w konaniu ciało nakryła...
Sędzik zerwał się z podłogi, siadł na wywróconym na bok tapczanie i, dysząc ciężko, przyciskał oburącz do piersi kamizelę. Z twarzy jego ustępować jęła opuchlizna, sine pręgi i głębokie nacięcia. Spróbował stanąć, jakoś poszło. Wdziawszy tedy kamizelę, powlókł się do sypialnego alkierza, sterany straszliwie; prosił o przygotowanie pościeli, co też żona uczyniła natychmiast Rzucił się na łóżko jak martwy, jęcząc cicho:
 Poszli sobie... Oj, nareszcie poszli... Kieby. tak jeszcze chwiułka, zatłukliby na śmierć. Och, okrutniki...  zapłakał jak mały siurek.
 Cicho, cicho, bziedaku!  uspokajała żona, ściągając mu z nóg buty.  Nie mów teraz nic, nie myśl, staraj się zasnąć. Pózniej opowiesz, co to było, albo lepiej wcale nie opowiadaj. Jezu! jakiś ty spocony... Masz nocną koszulę, przewlecz się.
Chłop siadł na łóżku, położył na kolanach długachną nocną koszulę, zdjął kamizelę i... padł na wznak, wrzeszcząc jak żywcem palony:
 Ojej!... ojej!... Biją... biją... biją...
Ledwo zdołała Gertruda wtłoczyć wijącego się w zbawczą kamizelę, a kiedy tego dokonała, jakby ręką odjął! Uspokoił się chłop trapiony, nakrył po brodę pierzyną i zachrapał.
468
Od tej nocy nie zdjął już Manfred Sędzik, Mazur w magicznych księgach oczytany, ślubnej swojej kamizeli... Próbował parę razy, kiedy robactwo zalęgało się w miesiącami nie zmienianej koszuli, ale natychmiast spadały nań takie cięgi, że ledwie koszulę .przewlekł i w kamizelę migiem wskoczył, już cały był w. krwawych pręgach i sińcach. Dziwili się temu przytomni, bo nikt nigdy nie widział, kto bije, chociaż trapiony wrzeszczał, że w izbie aż tłoczno od panów w czarnych rajtrokach, a półsetka rajtpejczów tak świszczę, jakby huragan wokół hulał... Nikt tego nigdy nie widział i nie słyszał, ale puchnącą w oczach gębę Sędzika i wyskakujące na całym ciele pręgi  widzieli. Wreszcie schytrzył się Mazur, kamizelę na goły grzbiet wdział i tak nosił latami, nie zdejmując. Draszki z niej jeno i frędzelki po latach ostały, przecie i te draszki chroniły. Córki więc za mąż powydawał, syn mu głową do ramienia sięgał, a chłopina furt w ślubnej kamizeli pod koszulą na gołym ciele paradował. Aż po siedmiu latach, kiedy już agrafkami posczepiany strzępek ledwie na ramionach się trzymał, namówiły babki utrapieńca, żeby z łosierą do Glotowa szedł. Usłuchał, choć luterek, i coś tam widać warmińskie księdze na jego kłopot pomogły, bo wróciwszy poTak było! I to nie bardzo dawno. Nie wierzycie? Ano, wolna wola! A kto chce sprawdzić, czym nie nałgał, nie musi iść do samych Glaznot... W Wysokiej Wsi, Pietrzwałdzie, w Dylewie i Tułodziadzie, ba! we wszystkich wioskach między Ostródą i Lubawą starzy ludzie poświadczą!






















Komentarze
-
JÓZEF MAKSYMILIAN OSSOLICSKI (1748 1826) historyk, bibliotekarz, pisarz. Współpracował z oświeceniowym czasopismem  Zabawy Przyjemne i Pożyteczne" (1771 1773). Po pierwszym rozbiorze Polski osiadł w Galicji, zajmował się polityką. Gromadził zbiory biblioteczne, z których w 1817 r. ufundował bibliotekę Zakładu im. Ossolińskich. Zbiór opowiastek anegdotycznych, które napisał w latach 1793 1794, poprawiał zaś do końca życia, ukazał się pt. Wieczory bodeńskie w 1852 r.
Tekst na podstawie wyd. Wieczory badeńskie, czyli powieści o strachach i upiorach... (Przedmowa Aleksander Małachowski) Warszawa 1970.
1. Trafił swój na swego
Racjonalistyczno-oświeceniowa wersja połączonych motywów baśni ludowych: T 326 o wypędzeniu stracha i T 1426 o dziewczynie udającej głos boży, aby skłonić parobka do ożenku.
drabia zapłata  drabi, należągy do draba. Tu: zapłata żołnierska cudowny Kazimierz  św. Kazimierz, syn Kazimierza Jagiellończyka (1458 1484), kanonizowany w 1602 3., patron Korony i Litwy miłościwe lato  rok święty, przen. odpusty sławetna ławica  ławnicy
2. Nieboszczyk i nieboszczyk
Z baśni ludowych przejęty tu został  upiorny sztafaż"  noc, szubienica, wisielec, po to jednak, by wykpić wiarę w upiory oraz skrytykować pijaństwo.
znak Magdeburgii  szubienica. Aluzja do prawa magdeburskiego, znanego z surowości, a obowiązującego w miastach polskich od XVI w. żona Lota  postać z opowieści biblijnej o Sodomie i Gomorze, skazanych przez Boga na zagładę za  nieprawości". Lot i jego żona zostali uratowani jako jedyni sprawiedliwi, ale żona Lota nie mogła opanować ciekawości, obejrzała się na płonące miasto wbrew zakazowi i skamieniała
3. Póki żyje
Żartobliwa wersja Ossolińskiego nawiązuje do motywu układu człowieka z diabłem i okpienia diabła, który chcąc wcześniej otrzymać swą zapłatę, w postaci duszy zaprzedanego, używa podstępu, ale sam pada ofiarą chytrości ludzkiej. Motyw  oszukanego diabła" występuje w licznych wariantach, póki Francja była królestwem chrześcijańskim 
471
Ossoliński pisał swe Wieczory po Wielkiej Rewolucji Francuskiej, kiedy Francja przestała być monarchią i zerwała stosunki z Kościołem, a wśród społeczeństwa rewolucyjnego ludu rozpowszechniał się ateizm skobuział  od kobuz, ptak drapieżny. Tu: spanoszyć się, stać się dumnym, nieprzystępnym
z majki (mańki) zażywać  zwrot przysłowiowy: chytrze zwodzić
na tuzie dzwonkowy Bachus  na karcie asa karowego ozdobionego podobizną bożka z mitologii rzymskiej  Bakchusa, który był patronem wina i odradzającej się natury
Achill, matka Tetys  aluzja do mitu greckiego opisanego przez Homera w Iliadzie. Aby uzyskać nieśmiertelność dla swego syna Achillesa, matka jego Tetyda zanurzyła go, gdy był dzieckiem, w rzece Styks. Nie zanurzona pięta, za którą przytrzymywała niemowlę, była miejscem nie chronionym. Dorosły Achilles zginął trafiony strzałą w ową piętę ksiądz Jęczyński  właśc. Jączyński vel Janczyński (1587 1659), jezuita, autor m. in. rękopiśmiennej pracy o ciekawych wydarzeniach w Polsce, często cytowany przez staropolskich pisarzy Mara
Żartobliwo-racjonalistyczne wyjaśnienie obecności mary-widziadła obok kościoła, której nie zląkł się dzielny rycerz, stanowi prześmiewczą interpretację wątków o zuchach, nie lękających się strachów. Trudno wskazać określony ludowy typ bajki, której schemat odpowiadałby przygodom towarzysza pancernego, jest tojednak opowieść nawiązująca do ludowych przekazów o marach i strachach pokonanych.  1 e p a r z  wówczas przedmieście Krakowa
diabeł spod nóg św. Michała  aluzja do wyobrażeń i ikonografii przedstawiającej św. Michała jako pogromcę smoka, czyli diabła, wg Objawienia św. Jana
Rytomierz  rzekomo legendarny rycerz polski, pogromca rzymskiego wodza Juliusza Cezara (100 44 p.n.e.), średniowiecznych plemion germańskich Gotów, którzy w pierwszych w kach n.e. zawładnęli częścią Europy, oraz ludu starożytnej Persji  Partów
Leszek  legendarny król polski; Krassus  rzymski bogacz (I w. p.n.e.). Cały ten pełen niedorzeczności wywód jest satyrycznym przedstawieniem megalomanii narodowej rycerza pancernego i parodią pseudoludowych podań historycznych
T a s s o Torquato (1544 1595)  włoski poeta, autor wielkiego poematu epickiego przetłumaczonego na język polski przez Piotra Kochanowskiego pt. Gofred abo Jeruzalem wyzwolona (1618)
Ariosto Lodovico (1474 1533) poeta włoski, autor poematu Orland szalony. Przekład polski P. Kochanowskiego Hektor, Achilles, Aleksander (Parys)  bohaterowie epopei Homera  Iliady
472
Cezar pod Aleksandrią  aluzja do tzw. wojny aleksandryjskiej, w której zwycięski Juliusz Cezar osadził na tronie egipskim Kleopatrę. Aleksandria słynęła z księgozbioru. Tu aluzja do jakiejś pseudohisto-rycznej anegdoty
szkalmierzacy  mieszkańcy Skalbmierza, osady znanej z garncarstwa. Swoje wyroby wozili skalmierzacy do Krakowa
ADAM MICKIEWICZ (1798 1855) największy poeta polski. W swej twórczości poetyckiej wielokrotnie wykorzystywał wątki i motywy baśni i wierzeń ludowych. Por. Ludowość u Mickiewicza. Praca zbiorowa pod red. J. Krzyżanowskiego i R. Wojciechowskiego, Warszawa 1958. Tekst wg Dzieła, wyd. nar. t. 2 Powieści poetyckie 1948.
5. [Morowe powietrze]
Jest to komentarz do w. 155 Konrada Wallenroda (1828):  Staje widomie morowa dziewica". W lapidarnym ujęciu przekazał Mickiewicz treść  jak pisze  ballady, co mogłoby oznaczać, że spotkał się z wierszowaną wersją baśni oznaczonej w systematyce jako T 7080   Zwiastunka pomoru", zygmuntówką  tj. wyrobioną za czasów Zygmunta 111 (przyp. autora) SEWERYN GOSZCZYCSKI (1801 1876) poeta, publicysta, działacz polityczny, uczestnik powstania listopadowego, organizator konspiracji galicyjskich. Po upadku powstania przedostał się do Galicji, gdzie m. in. odbył wycieczkę w Tatry w 1832 r. W tymże roku powstał rękopis z prowadzonych na bieżąco notatek, które publikowane były częściowo w czasopismach w latach 1834, 1835, 1844, 1852. Całość ogłoszono pt. Dziennik podróży do Tatrów przez autora  Sobótki", Petersburg 1853.
Teksty wg wyd. Dziennik podróży do Tatarów. Oprać. S. Sierotwiński. Wrocław, Kraków 1958 BN I 170.
6. [Diabeł Iskrzycki]
. J. Krzyżanowski oznacza tę baśń jako wariant T 1000. R. Wojciechowski wiąże opowieść Goszczyńskiego powtórzoną przez Wójcickiego z motywem  Diabeł parobek" T 651.
7. [Powieść o Kasperku]
Wariant baśni T 760A  Ziemia wyrzuca zwłoki grzesznika". Kasperek zostaje ukarany w ten sposób za krzywoprzysięstwo.
8. [Porwana przez dziwożony]
Wg systematyki T 5085  Dziwożona".
9. [Duch parobka]
Wg systematyki T 4022  To lubię". 10. [Odsługa za przysługę]
Jest to wariant T 3085  Strzelba szatańska" o zakończeniu nie notowanym. KAZIMIERZ WAADYSAAW WÓJCICKI (1807 1879) pisarz, etnograf, historyk, wydawca, pamiętnikarz. Był pionierem w zakresie zbieractwa pro-
473
zaicznej twórczości ludowej. Plony swych zapisków po opracowaniu ogłosił w edycji Klechdy, starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi, 1837 Teksty wg wyd. K. Wójcicki, Klechdy, starożytne podania i powieści ludu polskie go i Rusi. Zebrał i spisał... Wybór i oprać. R. Wojciechowskiego. Słowo wst. J. Krzyżanowskiego, Warszawa 1974.
11. Oczy uroczne *
W czasopiśmienniczym pierwodruku ( Wianek" 1836) objaśniono, że  Uroczne  od uroku, o którym przesądy dotąd między ludem trwają".  Oczy uroczne, zapatrując się nimi na suche grochowiny, nie mogły szkodzić nikomu; grochowiny się jeno zsychały więcej. Podobnie oczy bazyliszka działały na rutę, skoro bowiem na nią spojrzał, całą utrącała świeżość i zieloność" (przyp. autora). Było to więc ludowe zródło literackiego przetworzenia wierzeń na temat  złego spojrzenia" wypłaczesz... oczy   Lud utrzymuje, że płacz serdeczny przeczyszcza tego rodzaju oczy" (przyp. autora)
12. Powietrze
Wariant o zwiastunce pomoru T 7080. Por. Mickiewicz.
13. Zajęcze serce
R. Wojciechowski odsyła do T 660 i sądzi, że  Wójcicki rozbudował fabularnie informację Karadżicia o otwieraniu piersi i zjadaniu serc ludzkich przez czarownice (...) czyniąc z niej bajkę o szeroko znanym z przysłowia bojazliwym zajęczym sercu" (dz. cyt. 377).
14. Morskie Oko
T 424. Przykład bajki ajtiolpgicznej (wyjaśniającej powstanie zjawisk przyrody). Wojciechowski, zgodnie z sugestią J. Krzyżanowskiego, uważa Wójcickiego za twórcę literackiego wariantu. Por. też J. Kasprowicz.
15. Madej
T 756B  Opowieść o pokutującym zbójcy  wywodząca się zapewne jeszcze ze średniowiecza, przywędrowała z Europy Zachodniej. Jej popularność poświadczają liczne warianty ludowe i literackie. Wzmianki w piśmiennictwie polskim datują się od 1803 r.
16. Twardowski
T 8251. Postać czarnoksiężnika   polskiego Fausta"  budziła zainteresowanie wielu pisarzy, w tym i Wójcickiego, który nie poprzestał na zwięzłej opowieści w Klechdach.
Skała Sokola  wapienna skała w Pieskowej Skale, dla swego oryginalnego kształtu zwana też  Pałką" lub  Maczugą Herkulesa"  mitycznego siłacza
Verbum nobile debet esse stabile (łac.)  słowo szlacheckie winno być niewzruszone, pewne. Zwrot przysłowiowy
17. Boruta
T 8016. Imię diabła Boruty etymologicznie wywodzi się od boru. Był więc on diabłem leśnym, żyjącym rzekomo w borach otaczających Aęczycę. J. Krzyżanowski przypisuje Wójcickiemu przekształcenie diabła lu-
474
dowego w diabła szlacheckiego. Jako taki stał się Boruta bohaterem innych opracowań literackich. Por. np. baśń Bunikiewicza w tym zbiorze s. 350. piskorz szlachecki  ubogi szlachcic
pieśń chmielowa  ludowa i szlachecka pieśń weselna, przypisująca chmielowi, który potrzebny jest do wyrobu piwa, możliwość kojarzenia par miłosnych
18. Szklana góra
T 530B. Według J. Krzyżanowskiego  wariant Wójcickiego, poza jego Klechdami nie znany, zdobył sobie znaczną popularność, zadokumentowaną jego przekładami i parafrazami". Polska bajka ludowa w układzie systematycznym, wyd. 2, Warszawa 1962 t. 1, s. 173. żak  student zyp. autora)
kozik  rodzaj małego noża składanego, zwany inaczej cygankiem, który lud nasz zawsze przy pasie na rzemyku nosi (przyp. aut.)
19. Pieczary w Czarnej Górze
T 676. Motyw  sezamu", który otwiera się po wypowiedzeniu formuły zaklęcia, znany jest w literaturze światowej, rozpowszechniony w Europie przez francuski przekład arabskiego zbioru Tysiąca i jednej nocy (l 704 1717) przez A. Galanda. Wójcicki miał ją usłyszeć od  wieśniaków kołomyj skich". Czarna Góra  Czorno-hora, w Galicji, w cyrkule kołomyjskim, od niepamiętnych czasów znane siedlisko opryszków (przyp. autora) kamieniec  tak zowie lud tameczny miejsca koło stawów, jezior i wyżarów, gdzie dosyć kamieni leży (przyp. autora) m C s i 0 3 : i  tak Ruś nad Prutem zowie orzechy laskowe, które sobie myszy polne zagrzebują, a te tamtejsi wieśniacy wykopują (przyp. autora)
20. Diabeł Rokita
Klechda Wójcickiego drukowana w  Tygodniku Ilustrowanym" w 1869 r. jest połączeniem motywów  Diabelskiej pożyczki"  T 1148 oraz  Diabeł obrońcą niewinnego"  T 821A i  Diabeł egzekutor"  T 1186.
RYSZARD BERWICSKI (1819 1879) poeta. Bardzo wcześnie zainteresował się folklorem wielkopolskim, dając wyraz tym zainteresowaniom w kilku publikacjach ogłaszanych w czasopiśmie  Przyjaciel Ludu" i osobno. Pierwodruk  Powiastki gminnej" w:  Przyjaciel Ludu" 1837 nr 2 z 15 lipca. Tekst wg wyd. R. Berwiński, Księga życia i śmierci (Wybór pism). Oprać. M. Janion. Warszawa 1953.
21. Mądry Macioś
T 1653. Motyw  głupca i zbójów." zanotowany w ponad trzydziestu wariantach.
JÓZEF BOHDAN DZIEKONSKI (1816 1855) nowelista, publicysta. Jeden z członków grupy tzw. Cyganerii Warszawskiej w latach 1840 1843, dzielił z innymi zainteresowania dla życia i twórczości ludu. Utwór tu zamieszczony po raz pierwszy publikowany był w almanachu  Jaskulka" (}) 1843.
475
Tekst wg wyd. Spomnienia i marzenia Bogdańskiego, Warszawa 1848, t. 1. 22. Trupia głowa na biesiadzie
Literackie opracowanie ludowej baśni T 470   Zmarły zaproszony na
ucztę".
memento mori (łac.)  pamiętaj o śmierci. Zwrot przysłowiowy
LUCJAN SIEMIECSKI (1807 1877) poeta, nowelista, krytyk literacki.
W latach 1832 1838 związany był z grupą literacką w Galicji, skupioną wokół
almanachu  Ziewonia", której zainteresowania twórczością ludową wiązały
się z programem literatury narodowej. Zbiór Podań i legend ogłosił Siemieński
w Poznaniu 1845.
Tekst wg L. Siemieński, Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie. Zebrał...
Wybór i oprać. K. Pamuły. Słowo wstępne J. Krzyżanowskiego, Warszawa
1975. % 23. Żaby, drzwi i grobla w Wiślicy
Podanie w tym opracowaniu związane z Wiślicą jest połączeniem motywów T 829 i T 1098.
24. Wizerunek Zbawiciela w trybunale lubelskim
Opracowanie i związanie z Lublinem motywu T 821A   Diabeł obrońcą
niewinnego".
Iustitias vestras iudicabo (łac.)  sprawiedliwość waszą
sądzić będę
25. Upiór i dżuma
Utwór  z podania ustnego" postał określony przez K. Pamułę jako unikalny przykład opowieści antropomorfizującej upiory, wiąże się z motywem  Zwiastunki pomoru" T 7080.
NARCYZA ŻMICHOWSKA (1819 1876) powieściopisarka, poetka, pedagog. Pierwsza jej powieść Poganka, z której pochodzi tekst bajki, ukazała się w czasopiśmie warszawskim  Przegląd Naukowy" 1846. Tekst wg wyd. Poganka. Oprać. T. Boy-Żeleński, Wrocław 1950.
26. [O rybaku i księżniczce]
Bajka o królewnie upiorze i rybaku, który umiera szczęśliwy, pełni w powieści funkcję paraboliczną. Nawiązuje do motywu  Królewny strzygi"  T 307, upiora czy też wampira, jednakże nie ma odpowiednika w przekazach ludowych.
JÓZEF LOMPA (1797 1863) działacz śląski, nauczyciel, pisarz. Był zapalonym zbieraczem ludowych śląskich wierzeń, przysłów, pieśni, bajek i podań, które tylko w niewielkiej mierze ogłaszał anonimowo w czasopismach. Druk osobny wyboru bajek Lompy nastąpił dopiero w 1900 r. Teksty Lompy częściowo przynależą do baśni literackich, częściowo zaś do ludowych, w zależności od stopnia autentyczności lub stylizacji przekazu. Pierwodruki pochodzą z lat 1843 1846. Teksty wg wyd. J. Lompa, Bajki i podania. Zebrał... Red. nauk.
476
i słowo wstępne J. Krzyżanowski. Wstęp i komentarze H. Kapełuś. Teksty i nota edytorska J. Pośpiech, Wrocław, Warszawa, Kraków 1965.
27. Nurek
Opracowanie motywu T 31 .
28. Strach T 326.
29. Straszne sądy boże Opracowanie motywu T 960.
30. Chłop królem
Motyw przypadkowego obrania królem chłopa, nie notowany w tym kształcie w systematykach baśni. Zakończenie przygód królewskich wieśniaka opatrzone zostało morałem, nosi więc cechy umoralniającej przypowieści.
ROMAN ZMORSKI (1822 1867) poeta, tłumacz. W latach 1840 1843 należał do tzw. Cyganerii Warszawskiej. Już wtedy z  cyganami" odbywał ludoznawcze wędrówki. Po ucieczce z Warszawy, unikając aresztowania, w latach 1843 1853 przebywał w Poznańskiem, interesując się folklorem wielkopolskim, śląskim, pomorskim i łużyckim. Przekładał serbskie poematy ludowe i narodowe pieśni serbskie. W 1852 wydał Podania i baśni ludu w Mazowszu, w 1854 zaś Domowe wspomnienia i powiastki. Baśni tu publikowane pochodzą z tych zbiorów.
Tekst wg Baśnie polskie. Wybór i oprać. T. Jodełka-Burzecki, Warszawa 1971
31. Straszny potwór
Literackie opracowanie bajki T 425C.
32. Jaś Grajek i królowa Bona
Motyw  zaklętej panny nie wybawionej"  T 8050 ma obfitą dokumentację folklorystyczną.
królowa Bona (1494 1557)  królowa Polski, żona Zygmunta Starego, matka Zygmunta Augusta. W legendzie literackiej utrwaliła się pamięć o niej jako egoistycznej i zawistnej kobiecie
ANTONI JÓZEF GLICSKI (1817 1866) pisarz, tłumacz. Jego zbiór bajek pt. Bajarz polski w czterech tomach wyszedł dwukrotnie: 1853 i 1862 r. Tłumaczył bajki Krylowa. Tekst wg Baśnie polskie 1971.
33. O królewnie zaklętej w żabę AT 402
WINCENTY POL (1807 1872) poeta, geograf. Zainteresowania folklorem wiązały się z romantycznym zbieractwem, które Pol dzielił ze swymi współczesnymi. Terenem poszukiwań ludoznawczych była nie tylko rodzima Galicja, ale cała dawna Polska. Tekst opowieści o Boguńce pochodzi z prozaicznych relacji z podróży po północno-wschodnich ziemiach pt. Obrazy z życia i natury, spisywanych w latach 1869 1870.
477

Tekst wg W. Pol, Dzieła... wierszem i prozą, Lwów 1876. Seria 2, t. 2.
34. [Bogunka]
Opowieść o podrzuconej przez dziwożonę Majkę dziewczynce wiąże się z motywem ludowych opowieści o dziwożonach podrzucających dziecko (T 5085) z odmiennym, bo szczęśliwym zakończeniem. Wpleciono tu też motyw  Króla wężów"  T 672.
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI (1812 1887) znakomity powieściopisarz, publicysta. Podzielał ze swymi współczesnymi zainteresowania dla życia i twórczości ludu. Bajki jego bądz wplecione były w utwory powieściowe, bądz publikowane osobno jako Bajeczki lub w cyklu Bajki dla starych i młodych dzieci.
Tekst wg wyd. J. I. Kraszewski Bajki i bajeczki (Wybór i oprać. W. Hahna) Warszawa 1960, wyd. 2.
35. Bajka o kurce i kogutku
Bajka włączona do powieści Żacy krakowscy, Lwów 1845. Należy do typu bajek łańcuszkowych T 2032.
36. [O królewnie czarodziejce]
Bajka włączona do powieści Stara baśń (1876) stanowi typowe opracowanie motywu znanego z folkloru europejskiego  T 329A. byłam... piłam  W Starej baśni bajkę opowiada Jaruha  wiedzma
37. Dziad i baba
Kraszewski splótł w swojej moralizatorskiej bajce (pieniądze szczęścia nie dają, skarb przyczyną niezgody) motywy najrozmaitszych typów baśni: o skarbie uzyskanym za przysługę diabłu, o kłótliwym małżeństwie itp., tworząc samodzielny wariant baśniowo-realistyczny.
JAN KUPIEC (1841 1909) działacz śląski, poeta, pisarz chłopskiego pochodzenia. Współpracował z poznańskim czasopismem  Oświata", w którym publikował m. in. trzy cykle tekstów folklorystycznych. Ukazały się one w latach 1877 1885.
Tekst wg wyd. J. Kupiec, Podróż w zaświaty. Powieści i bajki śląskie. Oprać. D. Simonides, J. Pośpiech. Ilustr. E. Murawska, Warszawa 1975.
38. Strzyga
Wariant zapisany przez Kupca należy do licznej (25 wariantów) rodziny baśni o strzydze T 307. Właściwości wampira spopularyzowane w XIX-- wiecznej powieści grozy i współcześnie przez pewien rodzaj filmów  dreszczowców" zostają w tej baśni zniweczone odwagą indywidualną i przynoszą szczęśliwe zakończenie. Przewrotną wersję tego motywu stworzyła Żmi-chowska w Pogance.
39. Strachy
Autor połączył dwa wątki baśniowe o poszukiwaczu strachów T 326 (por. też Ossoliński s. 17) oraz o trupie dopominającym się o swoją wlas-
478
^=^===OH==
ność T 366 i poprzedził charakterystycznym wstępem o sytuacjach, w których baśń się opowiada.
40. Zaklęta księżniczka
T 400D i 400*. Kupiec związał w całość różne wątki ludowe dotyczące wybawienia zaklętej królewny.
41. Trzej rzemieślnicy
Tekst Kupca jest połączeniem wątku T 653 ( Czterej bracia wyzwalają królewnę") o braciach sztukmistrzach V " 1525  Złodziej nad złodzieje we dworze". Komentatorzy wydania, z którego przedruk, wyjaśniają:  Do wątku T 1525A IVa dołączył Kupiec wątek AT 1737, występujący na Śląsku także i samodzielnie, a zapisany współcześnie z podobnym zaśpiewem jak u Kupca" (s. 269).
BOLESAAW PRUS (Aleksander Głowacki) (1847 1912) największy prozaik polski okresu realizmu. Jego najznakomitszym dziełem jest powieść Lalka (1887 1889), z której pochodzi bajka  O uśpionej pannie". Tekst wg wyd. B. Prus, Wybór pism. Wstęp M. Dąbrowska, Warszawa 1955 t. 6.
42. [O uśpionej pannie i zaklętych skarbach na dnie potoku] T 709*  Królewna z szpilką w głowie".
HENRYK SIENKIEWICZ (1846 1916) powieściopisarz, nowelista, laureat Nagrody Nobla. Dwie prezentowane tu bajki mają zupełnie odmienny charakter.
43. Sabałowa bajka *
Jest to znakomita stylizacja opowieści usłyszanej od popularnego bajarza tatrzańskiego Sabały (Jana Krzeptowskiego), z którym spotykał się Sienkiewicz w Zakopanem w 1889 r. W tymże roku publikuje bajkę  Czas". Tekst wg H. Sienkiewicz, Dzieła. Wyd. zbiorowe pod red. J. Krzyżanowskiego, Warszawa 1948 t. 2. Sabałowa bajka to opracowanie motywu T 795  Anioł śmierci i wdowa" występującego w kilkunastu wariantach.
44. Bajka
Tekst wg Dzieła... t. 5  jest to tekst nie mający swego odpowiednika wśród baśni ludowych, wykorzystujący jednak znany motyw dobrych wróżek i darów (por. T 563  Dary wiatru północnego").
ELIZA ORZESZKOWA (1841 1910) powieściopisarka i nowelistka. Tekst wg E. Orzeszkowa, Pisma t. LII (52), Warszawa 1952.
45. Baśń
Jest to właściwie opowiadanie o baśniowo-fantastycznym zabarwieniu
przy wykorzystaniu sztafażu antycznego w kształcie mitu.
Ida  góra na Krecie, która w starożytności poświęcona była Cybeli,
mitycznej matce bogów
Zefir  grecka nazwa wiatru zachodniego
muza  mityczna grecka opiekunka jakiejś sztuki )ub nauki
479
nimfa  w mitologii greckiej boginka leśna lub wodna Artemida  mityczna bogini księżyca, opiekunka łowów, myślistwa oraz dziewic, córka Zeusa, władcy bogów
Apollo  brat Artemidy, bóg słońca i piękna, opiekun muz. Stał się synonimem ideału męskiej urody
kapłanki Cybeli  kult Cybele, matki bogów, połączony był z obrzędami o charakterze orgii ! C t e r a  wyspa na Morzu Śródziemnym
ambrozja  pokarm greckich bogów, dzięki któremu zachowywali wieczną młodość i nieśmiertelność
Olimp  góra w Grecji, gdzie znajdowała się mityczna siedziba bogów
Afrodyta  mityczna bogini miłości i piękności harpie  mityczne potwory: pół kobiety, pół ptaki o drapieżnych szponach
ADOLF DYGASICSKI (1839 1902) powieściopisarz, nowelista, pedagog, naturalista. Do wartościowszych utworów zalicza się powieści i nowele o tematyce zwierzęcej.
Pierwsze wydanie Cudownych bajek ukazało się w 1896 r. Tekst wg wyd. A. Dygasiński, Cudowne bajki, Warszawa 1957.
46. Byś i Dyś
T 300. Żartobliwe opracowanie baśni magicznej p braciach blizniętach, która ma rodowód starożytny^ w Polsce występuje w kilkunastu wariantach.
47. Aabędzie
Dygasiński wykorzystuje w swym opowiadaniu o zabarwieniu legendowym motywy baśniowe o podwodnym czy zatopionym świecie, który w baśni wierzeniowej występuje jako opowiadanie o topielcu zwabiającym ludzi do wody (rzeki, stawu itp.) T 4060. Jednakże dalekie podobieństwo do tego typu nie pozwala oznaczyć utworu Dygasińskiego jako wariantu tej rodziny baśni. Sądzić można, że pomysł wysnuł autor z nazwy miejscowej Aabędzicha  bagno.
48. Jaskier, Kos, Cierniak i Tęcza
Motyw dwóch braci mądrych i trzeciego głupiego zdobywających szklaną
górę  T 530 połączony został z T 314 (rozpoznanie bohatera) oraz T 325 
ucieczka przed czarownikiem i przemiany w zwierzęta.
widworot  zapewne wrotycz (tanacetum vulgare), ziele używane
przeciw czarom, a także dla zniweczenia czarów miłosnych. Nazwa wskazuje
na pochodzenie ukraińskie
nasiężrał  właśc. nasięzrzał (aphioglossum vulgatum), ziele uważane
za pomocne w czarach miłosnych
kotły  bębny wojskowe, wojenne
biegun  tu: koń
480
49. Jasiek Ćwieczek
T 509. Dygasiński opracował znany motyw o królewskim chrześniaku,
który, zmuszony przez oszusta do wyrzeczenia się swoich praw do opieki
królewskiej, odzyskuje je przez wykonanie różnych zadań przy pomocy
zwierząt.
bądz zdrów holenderski śledziu  przypuszczalną genezę
popielcową tego przysłowia wyjaśnia J. Krzyżanowski w Mądrej głowie
dość dwie słowie t. 2, Warszawa 1960 s. 324
JAN KASPROWICZ (1860 1926) poeta i tłumacz. Zainteresowanie folklorem przejawiał od początku twórczości, jako chłop z pochodzenia stykał się z kulturą ludową od dzieciństwa. Wraz z innymi poetami Młodej Polski interesował się folklorem góralskim. Opracowane przez siebie Bajki, klechdy i baśnie wydał w 1901 r.
Tekst wg J. Kasprowicz, Dzieła. Pod red. S. Kołaczkowskiego. Kraków 1930 t. 17.
50. Morskie Oko
Jest to unowocześnione, dostosowane do gustu epoki opracowanie klechdy Wójcickiego (por. s. 43) oznaczonej jako T 424. sumitować (z łac.)  tu: przysięgać
51. Koszałki-opałki
Podobnie jak poprzednia, jest to baśń ze zbioru Klechd Wójcickiego, opracowana na nowo, w systematyce występująca pod nazwą  Białki z kobiałki"  T 564, odnotowana w Polsce w 15 wariantach.
52. O cudownym dębie i baranim kożuszku
Przeróbka klechdy Wójcickiego  Dąb albo barani kożuszek" (T 510B) jest jedną z odmian bajki o Kopciuszku. Wójcicki kończy klechdę bogobojnie:  A blisko dębu owego (...) królewna stawiła kaplicę na cześć (...) Bogu". Kasprowicz używa formuły charakterystycznej dla baśni kończących się weselem.
53. O śpiących rycerzach w Tatrach
T 8256. Bajka o śpiących rycerzach rozpowszechniona jest nie tylko w Euro -pie. W Polsce wiąże się przede wszystkim z Tatrami (choć Wójcicki za J. Mączyńskim przekazał podanie związane z Wawelem). Oprócz Kasprowicza, literacko opracował tę baśń K. Tetmajer w Bajeczny świat Tatr. Kobyli Wierch  szczyt w Tatrach wschodnich; na jego stokach znajduje się wejście do Bielskiej Jaskini.
STEFAN ŻEROMSKI (1864 1925) najwybitniejszy pisarz polski przełomu wieków. Baśń o starym żołnierzu włączył do powieści Popioły, gdzie w rozdziale  Mary" półprzytomny po walce z wilkami Rafał wysłuchuje w chłopskiej chałupie opowieści o  zołmierzu". Pierwodruk powieści w 1904 (t. 1). Tekst wg wyd. S. Żeromski, Dzieła, pod red. S. Pigonia. Powieści t. 4 Warszawa 1956.

481
54. [Stary żołnierz i diabli]
Baśń T 330 B. W polskim folklorze zanotowano ponad 20 wariantów. Niewykluczone, że Żeromski poznał tę baśń nie z zapisu zbieraczy, lecz usłyszał ją wprost z ust opowiadacza ludowego.
Chinaj do śnapsaka  ta magiczna formuła jest zapewne spolszczoną wersją niemieckiego zwrotu czy komendy wojskowej: hinein im Schnappsack  co znaczy:  do torby" (tornistra)  domyślne:  włóż!". Przyimek  hinein" (wym. hinajn) potraktowany został przez żołnierza, a potem opowiadającego chłopa, jako czasownik i w tej formie użyty w liczbie pojedynczej  chinaj" i mnogiej  chinajta".
WAADYSAAW STANISAAW REYMONT (1867 1925) powieściopisarz, nowelista, laureat Nagrody Nobla za powieść Chłopi (1904 1909), z której pochodzi publikowany tekst. Tekst wg wyd. W. S. Reymont, Chłopi, t. 2 Zima.
55. [O księdzu w kamień zamienionym]
Baśń-legenda o księdzu zamienionym w kamień za niewypełnianie obowiązków duszpasterskich w stosunku do ubogich ma charakter podania miejscowego o powstaniu figury kamiennej. W tej formie baśń nie notowana w systematyce, wiąże się z przekazami lokalnymi o czarodziejskim powstaniu skał czy głazów. W. Humięcka i H. Kapełuś w studium o Balladach i romansach Mickiewicza w związku z balladą Rybka piszą:  skamienienie (...) spotyka się często w różnych legendach i bajkach. [Jest to m. in.] kara za niecny czyn, i to jedna z.kar ostrzejszych, jakimi dysponuje sprawiedliwość ludowa w swojej literaturze. Dla opowiadań tego typu jedno jest charakterystyczne : zwykle bywają one związane z istniejącym w okolicy kamieniem o dziwnych kształtach, w których dopatrywano się zarysów ludzkiej postaci" {Ludowość u Mickiewicza, Warszawa 1958, s. 148). KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER (1865 1940) pisarz, poeta, dramato-pisarz. Duża część twórczości Tetmajera związana jest z regionem Podhala, nawiązuje do folkloru górali tatrzańskich. Cykl opowieści Na skalnym Podhalu (1903 1910), pisanych stylizowaną gwarą, jest podstawą prezentowanego tu wyboru baśni o charakterze nowelistycznym.
56. Dziki Juhas
Opowieść o tragicznym losie Dzikiego Juhasa nie powtarza żadnego ze znanych typów bajki ludowej, zawiera natomiast wątki baśniowe związane z przekazami o bohaterze obdarzonym nadludzką siłą. kierpce orawskie  mają obcasy z podkówkami (przyp. aut.) docyfrował  pokiereszował,  wytańczył" (przyp. aut.) Janosik  sławny zbójnik powieszony w końcu XVIII w. w Lipto St. Miklos (przyp. aut.). W rzeczywistości Janosik został ujęty i powieszony w 1713 r. po dwóch latach  zbójowania" w słowackiej miejscowości Lipto Szent Miklodz, mieście nad rzeką Wag, w którym znajdowała się siedziba ówczesnych okręgowych władz sądowych.
482
31  Księga bajek, t. II
kilysjerzy  kirasjerzy (przyp. aut.), żołnierze ciężkiej jazdy w e r e d a  wymysł, przezwisko (przyp. aut.), paskuda cwancygier  dawna moneta (przyp. aut.), austriacka dwudzie-stokrajcarówka
57. Jak Dziwnego Juhasa zatańcowało
Podobnie jak w poprzednim opowiadaniu nie można tu wskazać na określony typ baśni, która stała się podstawą legendowego przekazu. Wykorzystał tu Tetmajer dość swobodnie wątki o czarodziejskiej grze na fujarce, o widmach, duchach mieszkających w górach, wreszcie o magicznym tańcu.
nie płacił... nic  nie był nic wart, nie mógł się porównać luptowiak  inaczej liptak: owczarek tatrzański h a r n a ś  herszt (przyp. aut.)
powiadali ludzie, wąż Światogłów  baśniowy obraz węża, który wg autentycznego podania o królu wężów (T 678) oplata olbrzymimi zwojami szczyty tatrzańskie (por. K. Tetmajer, Bajeczny świat Tatr1906 s. 22 .25)
Spiska Turnia  dawniej Lodowy (przyp. aut.). Pomyłka Tetmajera być może wynikła z faktu, że obok Lodowego wznosi się Spiska Grzęda.
58. Jak baba diabła wyonacyła
Baśń o babie, która  przerobiła" diabła (czy po prostu wystraszyła), jest skrzyżowaniem dwóch motywów: T 1164 ( Belfagor"), wywiedzionego przez J. Krzyżanowskiego z folkloru żydowskiego i rozpowszechnionego w Azji i Europie oraz T 1170  Diabeł i zła żona", który wykorzystał Mickiewicz w Pani Twardowskiej. W zbiorze niniejszym pór. A. Górski:  Magda Kruk".
o n 0 A C ć   onacyć" ma w starym góralskim języku mnóstwo znaczeń, nie ma zaś żadnego stałego wyłącznego znaczenia. Można onacyć w procesie, można wyonacyc skrzynię do wozu, zonacyć wędzidło koniowi, przeonacyć wygodne posłanie etc, etc. (przyp. aut.) wyonacyc  tu: tyle co w dzisiejszej gwarze potocznej  przerobić",  wystawić do wiatru",  zrobić w konia" czy  na szaro" hartazel  łańcuch od chomąta do dyszla (przyp. aut.) bursianie  bursa była to dawniej urządzana składkowa zabawa (przyp. aut.)
na despet  naumyślnie, na złość (przyp. aut.) b a n i o r  głębina (przyp. aut.) r a j t > :  naczynie na mleko (przyp. aut.)
niedzwiedzia (tańczyć)  starodawny, zaniechany taniec, tańczony na rękach i nogach, naśladownictwo ruchów niedzwiedzia (przyp. aut.) połedniene  obiad (przyp. aut.) moskolicek  placek owsiany (przyp. aut.) S C 3 > : i  Pan Bóg. Diabeł nie może wymówić imienia Boga.
{
WACAAW SIEROSZEWSKI (1859 1945) powieściopisarz, nowelista. Wieloletni pobyt na Syberii, potem podróże na Kaukaz i na Daleki Wschód zapoznały go z folklorem wielu narodów, co znalazło odbicie w jego twórczości. Jego wydane w 1910 Bajki zawierają utwory o charakterze nowelistycznym, w których bohaterami są zwierzęta, a tematem  ich wzajemne stosunki z ludzmi.
Tekst wg wyd. W. Sieroszewski, Dzieła. Pod red. A. Lama i J. Skórnickiego t. 15, Kraków 1959.
59. W ruinach
Nowela, którą można określić jako baśń zwierzęcą, nie nawiązuje do motywów baśni ludowej.
KORNEL MAKUSZYCSKI (1884 1953) prozaik i poeta, pisarz dla młodzieży. Twórczość jego przesycona jest humorem, łagodną ironią i optymizmem. Cechy te znajdują również swoje odbicie w wydanym w Kijowie w 1916 r. tomie Bardzo dziwne bajki. Tekst wg wyd. K. Makuszyński, Bardzo dziwne bajki, Warszawa 1958.
60. T ijka o królewnie Marysi, o czarnym łabędziu i o lodowej górze Makuszyński wykorzystał tu i splótł w całość różne motywy pojawiające się w baśniach ludowych: o dumnej królewnie odprawiającej konkurentów (T 900), o królewnie uwięzionej na lodowej (szklanej) górze (T 530B), o księciu zamienionym w łabędzia. Wszystkie jednak motywy zostały potraktowane niekonwencjonalnie: królewna jest piękna, lecz zła, wyleczona zostaje nie z melancholii, ale,,z oschłości serca itd.
ARTUR GÓRSKI (1870 1959) publicysta, krytyk literacki, tłumacz, autor
słynnej książki o Mickiewiczu Monsalwat (1903). Wydane w 1925 Klechdy
obejmują 33 baśnie, których motywy zaczerpnięte zostały z folkloru różnych
narodów.
Tekst wg pierwodruku.
61. Głaz
Folklor polski. Motyw w  Wiśle" t. III S. Piątkowska: Z życia ludu wiejskiego z ziemi kaliskiej (objaśnienie autora). Jest to motyw w systematyce zanotowany jako T 760  Wybawienie stracha". Wariant Piątkowskiej zanotowany jako piąty spośród dziesięciu.
z twarzą Danta  Dante Alighieri, słynny włoski poeta, twórca Boskiej komedii. Górski tłumaczył jego inny utwór Vita Nuova (1292 1294) pt. Nowe życie w 1914
babiniec  kruchta, przedsionek kościoła, w którym przesiadują tzw. baby kościelne; stąd nazwa
requiem aeternam (łac.)  wieczne odpoczywanie. Początek pieśni pogrzebowej
62. Magda Kruk
Z folkloru szwedzkiego. Jak wyż. Por. s. 301 (obj. aut.) (tzn. zapewne
484
63.
Nordische Yolksmaerchen  Klara Stroebe, Jena 1922).
Baśń oznaczona jako T 1353  Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle"
ma kilkanaście polskich wariantów. W opracowanym przez Górskiego
przekazie połączona z motywem T 1170  Diabeł i zła żona", o kobiecie,
od której nawet diabeł ucieka. (Por. K. Tetmajer:  Jak baba diabła wy-
onacyła", Mickiewicz Pani Twardowska).
Prząśniczka
Motyw wędrujący. Tu wzięty z folkloru duńskiego. Jak wyż., str. 108
(obj. aut.). Chodzi zapewne o ten sam zbiór Nordische Yolksmaerchen.
Połączenie motywów T 500  Tajemniczy pomocnik i jego imię" oraz T 501
 Trzy prządki", z których pierwszy zanotowany tylko trzykrotnie, drugi
kilkanaście razy.
WITOLD BUNIKIEWICZ (1885 1946) pisarz, krytyk W nieobfitym dorobku pisarskim Diabły polskie, które ukazały się w 1930 3., zajmują ważne miejsce. Przejawia się w nich swoista, humorystycznie potraktowana  megalomania narodowa". 64. W jaki sposób Boruta został wojewodą
Jest to nawiązanie do słynnego diabła łęczyckiego Boruty (por. K. W. Wójcicki  Boruta" s. 50) nie podejmujące jednak wątku T 8016, lecz przekształcające całkowicie znaną klechdę. Boruta nie jest  od urodzenia" diabłem, lecz  namiestnikiem" Lucyfera. Po śmierci od pioruna zostaje  wojewodą łęczyckim" z nadania Lueyfera. W ten sposób Bunikiewicz tworzy genezę baśni o diable Borucie. Żałosny żywot diabła Hejdasza
Jest to nawiązanie do licznych wariantów o głupim diable, który bywa oszukiwany przez mądrzejszych (bardziej chytrych) ludzi. Hejdasz  oszukany przez opilców i obżartuchów, którym w dobrej wierze dostarcza jedzenia i wódki do piekła, skazywany na coraz prostsze zajęcia diabelskie, z których nie umie się wywiązać, musi się w końcu schronić przed karą piekielnych zwierzchników do ludzkiej chaty. Pod opieką wdowy wyrzeka się swej diabelskiej natury, chroniąc się przed zemstą piekła znakiem krzyża, bezpieczny przed piekłem, bo strzeże go baba, której piekło nie zmoże.
65

BOLESAAW LEŚMIAN (1878 1973) poeta. Jeden z najznakomitszych twórców poezji polskiej XX wieku, wprowadzał do swych wierszy motywy często zaczerpnięte z ludowej wyobrazni, stylizowane na ludową balladowość. Wśród jego zbiorków znajdują się trzy o charakterze baśniowym: Klechdy sezamowe (1913), Przygody Sindbada Żeglarza (1913) i ogłoszone pośmiertnie z rękopisów Klechdy polskie (1956).
Tekst wg wyd. B. Leśmian, Klechdy polskie, Warszawa 1959. 66. Jan Tajemnik
Poetycka baśń o chłopskim nędzarzu, który raz odziawszy stopy butami nie chciał ich oddać nawet za cenę życia i duszy, splata kilka motywów
485
znanych baśni ludowej: T 3100 o kwiecie paproci, złakomienie się na skarby (buty), co pociąga za sobą karę (T 8050), upomnienie się trupa o swoją własność (T 366), wreszcie pokuta na księżycu (T 1150). siarniki o parcia n ki potarte  może tu chodzić o zapałki siarczane, które potarte o szorstką powierzchnię (np. grube parciane płótno) rzucają iskrę, lub o występujące w stanie naturalnym grudki związków siarki, zwane siarczykami lub iskrzykami, które służyły do rozpalania ognia przez iskrzenie się przy potarciu.
STANISAAW WASYLEWSKI (1885 1953) pisarz, dziennikarz, historyk, popularyzator literatury, pamiętnikarz. Jego zainteresowanie dla folkloru śląskiego zrodziło się po wojnie w związku z zamieszkaniem w Opolu. Tekst wg S. Wasylewski, Legendy i baśnie śląskie, Katowice 1947.
67. O młodzieńcu w kłodę zaklętym
Opracowanie motywu T 425   Poszukiwanie utraconego męża", w tym przypadku młodzieńca zamienionego w kłodę. W folklorze polskim istnieje kilkanaście wariantów tego motywu.
Boreasz  mitologiczna grecka nazwa wiatru północnego F a w o n i  rzymska nazwa wiatru zachodniego
Z e f i 3 5 :  zdrobnienie od Zefir. Por. przyp. do Baśni Orzeszkowej S i 3 > A A >  gorący wiatr wiejący we Włoszech, Hiszpanii i w południowej Francji. Uważa się go za przedłużenie afrykańskiego wiatru samumu.
STANISAAW DZIKOWSKI (18Ł4 1951) pisarz, dziennikarz. W 1948 wydał Klechdy polskie. Tekst wg pierwodruku.
68. Diabelska gra
Jest to opracowanie motywu T 361  Parobek w piekle". Służba, w czasie której nie wolno parobkowi strzyc się, myć itd., odbywa się nie w piekle, lecz na podstawie umowy z diabłem, który wprawdzie przegrał z Kubą w karty trzy dusze, ale odzyskał taką samą liczbę dusz samobójczyń nie mogących znieść tego, że w swoim czasie nie przyjęły oświadczyn parobka. Por. T. Stępowski,  Siedem za jedną".
GUSTAW MORCINEK (1891 1963) pisarz związany z ziemią śląską. Jej życiu, historii, obyczajom poświęcił większość utworów. Humor i liryzm charakterystyczne dla postawy pisarskiej Morcinka przejawiają się również w zbiorze baśni śląskich.
Teksty wg pierwodruku: G. Morcinek, Jak górnik Bulandra diabla oszukał. Baśnie śląskie, Warszawa 1958.
69. O tym, jak owczarz zgrzeszył w kościele
Opracowanie motywu o modlitwie prostaczka T 827, popularnego przede wszystkim w południowej części Poski.
70. O tym, jak kowal dostał się na księżyc
486
Opracowanie motywu  Kowal i diabli" T 330A, bardzo popularnego (ponad 30 wariantów), zakończenie zaś jest wykorzystaniem motywu o człowieku na księżycu T 1150*. wyzwolić  tu: wypowiedzieć życzenie
Kana Galilejska  wg Pisma św. miejsce pierwszego cudu Pana Jezusa, który na weselu przemienił wodę w wino
71. O ubogim szewcu i o chciwym młynarzu Opracowanie motywu  Pan Bóg gościem".
72. O tym, jak jeden chłop miał trzech synów
Połączenie trzech wątków baśni ludowych: T 875, T 1921 oraz T 1525A, które Morcinek splótł w zgrabną i konsekwentną całość.
TADEUSZ STPOWSKI (1908 1971) pisarz specjalizujący się w tematyce
mazurskiej i pomorskiej.
Tekst wg T. Stępowski, Gawędy minionego czasu, Warszawa 1961.
73. Siedem za jedną
Opracowanie motywu T 361  Parobek w piekle". Por. przyp. do Dzikowskiego  Diabelska gra", przystosowanego do warunków mazurskich, gdzie diabelską rolę odgrywali Niemcy.
frejmauerstwo (z niem.)  wolnomularstwo; tajne stowarzyszenia, które rozpowszechniły się w Europie w XVIII i XIX w., zakładane w celach szlachetnych. Ze względu na tajność oraz tajemniczy i grozny rytuał obrzędowy, a także ze względu na nieuznanie tych związków przez Kościół rozpowszechniło się wśród ludu przekonanie, że wolnomularze mają konszachty z piekłem. Częstość występowania motywów masońskich w opowiadaniach ludowych na Mazurach tłumaczy się długim istnieniem lóż na tym terenie
magdeburska morga  morga, mórg  miara ziemi. Magdeburska morga była jedną z najmniejszych, ok. ćwierć hektara kiepkować  tu: prowadzić konszachty
rajtrok (z niem.)  lekki strój do konnej jazdy, tu: chyba szlafrok Leonard  wedle wierzeń dawnych imię diabła, który towarzyszy sabatom czarownic
i n d u 11 (z łac.)  zezwolenie władzy kościelnej na zawarcie małżeństwa z pominięciem formalności przepisowych
74. Jak Manfred Sędzik siedem lat kamizeli nie zdejmował Opowiadanie Stępowskiego nie powtarza żadnego ze znanych typów bajek. Wykorzystał on natomiast motywy zniweczenia mocy diabelskiej, występujące np. w T 372  o magicznym kole skreślonym święconą kredą, którego diabeł przestąpić nie może, lub T 1099  Diabeł i przeżegnana potrawa". W baśni Stępowskiego taką magiczną rolę neutralizującego moc diabelską przedmiotu odgrywa ślubna kamizelka.
Spis rzeczy

Polskie baśnie literackie.................... 5
Józef Maksymilian Ossoliński
1. Trafił swój na swego.................... 17
2. Nieboszczyk i nieboszczyk................. 20
3. Póki żyje......................... 22
[j 4. Mara........................... 25
Adam Mickiewicz
5. [Morowe powietrze].................... 29
Seweryn Goszczyński
# 6. [Diabeł Iskrzycki]..................... 30
7. [Powieść o Kasperku].................... 31
, 8. [Porwana przez dziwożony] ;................ 31
9. [Duch parobka]...................... 32
10. [Odsługa za przysługę]................... 33
Kazimierz Władysław Wójcicki
11. Oczy uroczne....................... 34
12. Powietrze......................... 40
13. Zajęcze serce....................... 41
14. Morskie Oko (Jezioro w Tatrach).............. 43
15. Madej........................... 45
16. Twardowski........................ 47
17. Boruta.......................... 50
18. Szklana góra....................... 55
19. Pieczary w Czarnej Górze................. 58
! 20. Diabeł Rokita....................... 62
Ryszard Berwiński
21. Mądry Macioś. Powiastka gminna.............. 68
Józef Bohdan Dziekoński
22. Trupia głowa na biesiadzie................. 72
488

Lucjan Siemieński
23. Żaby, drzwi i grobla w Wiślicy............... 82
24. Wizerunek Zbawiciela w trybunale lubelskim......... 84
25. Upiór i dżuma....................... 85
Narcyza Żmichowska
26. [O rybaku i księżniczce].................. 87
-Józef Lompa
27. Nurek........................... 89
28. Strach........................... 91
29. Straszne sądy boże (Powiastka z podania ludu) ........ 92
30. Chłop królem....................... 96
.. Roman Zmorski
31. Straszny potwór...................... 100
32. Jaś Grajek i królowa Bona................. 110
Antoni Józef Gliński
33. O królewnie zaklętej w żabę................ 120
% Wincenty Pol
34. [Boguńka]......................... 131
Józef Ignacy Kraszewski
35. Bajka o kurce i kogutku -................ . 134
36. [O królewnie czarodziejce]................. 138
37. Dziad i baba..................... 142 C
Jan Kupiec
38. Strzyga.......................... 151
39. Strachy..........................  ,
40. Zaklęta księżniczka..................... 160 V
41. Trzej rzemieślnicy...................... 166
Bolesław Prus
42. [O uśpionej pannie...].................... 172
Henryk Sienkiewicz
43. Sabałowa baj ;...................... 175
44. Bajka.......................... 176
Eliza Orzeszkowa
45. Baśń........................... 178 ;
489
Adolf Dygasiński
46. Byś i Dyś......................... 185
47. Aabędzie......................... 200
48. Jaskier, Kos, Cierniak i Tęcza................ 209
49. Jasiek Ćwieczek...................... 230
% - % Jan Kasprowicz
50. Morskie Oko....................... 250
51. Koszałki-opałki...................... 253
52. O cudownym dębie i baranim kożuszku.......... . 257
53. O śpiących rycerzach w Tatrach............... 259
% Stefan Żeromski
54. [Stary żołnierz i diabli]................... 265
Władysław Stanisław Reymont
55. [O księdzu w kamień zamienionym]............. 267
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
56. Dziki Juhas........................ 273
57. Jak Dziwnego Juhasa zatańcowąło.............. 280
58. Jak baba diabla wyonacyła................. 285
Wacław Sieroszewski *
59. W ruinach......................... 295
Kornel Makuszyński
60. Bajka o królewnie Marysi, o czarnym łabędziu i o lodowej górze ........................... 321
Artur Górski
61. Głaz . . ......................... 339
62. Magda Kruk....................... 343
63. Prząśniczka........................ 346
Witold Bunikiewicz
64. W jaki sposób Boruta został wojewodą........... 350
/65. Żałosny żywot diabła Hejdasza............... 358
Bolesław Leśmian
66. Jan Tajemnik....................... 365
Stanisław Wasylewski
67. O młodzieńcu w kłodę zaklętym............... 391
490
Stanisław Dzikowski
68. Diabelska gra........... ............ 396
Gustaw Morcinek
69. O tym, jak owczarz zgrzeszył w kościele ........... 400
70. O tym, jak kowal dostał się na księżyc........... 403
71. O ubogim szewcu i o chciwym młynarzu . . . ....... 421
72. O tym, jak jeden chłop miał trzech synów.......... 430
Tadeusz Stępowski
73. Siedem za jedną............. ........ . . 440
74. Jak Manfred Sędzik siedem lat kamizeli nie zdejmował .... 462
Komentarze ... ..................... 471



% "


J



%


.



SERIA  BAJKI I BAŚNIE" POWSTAAA W LUDOWEJ SPÓADZIELNI
WYDAWNICZEJ NA POCZTKU LAT SIEDEMDZIESITYCH.
UKAZAAY SI W NIEJ NASTPUJCE POZYCJE:
1. Michał Federowski Diabelskie skrzypce. Baśnie białoruskie. Wybór, przekład i wstęp: Aleksander Barszczewski. LSW 1973, 1977
2. Jan Kupiec Podróż w zaświaty. Powieści i bajki śląskie. Opracowanie: Dorota Simonides, Jerzy Pośpiech. LSW 1975
3. Augustyn Necel Demony, purtki i stolemy. Baśnie kaszubskie. Posłowie: Helena Kapełuś. LSW 1975
4. Strachy na smugu. Bajki opoczyńskie. Zebrał i opracował: Bolesław Wojewódzki. Przedmowa: Helena Kapełuś, Jan Piotr Dekowski. LSW 1975
5. Niewyczerpany dzban. Baśnie ziemi mińskiej, smoleńskiej, mohylewskiej, grodzieńskiej i Polesia. Wybór, tłumaczenie i opracowanie: Aleksander Barszczewski. LSW 1976
6. Zbójnicki dar. Polskie i słowackie opowiadania tatrzańskie. Wybór: Teresa Komorowska, Viera Gaśparikova. Wstęp, komentarze, opracowanie i przekład: Teresa Komorowska. LSW 1976
$
7. Kumotry diobla. Opowieści ludowe Śląska Opolskiego. Wybór, opracowanie, wstęp i posłowie: Dorota Simonides. LSW 1977
8. Augustyn Necel W niewoli białych purtków. Podania i gawędy z Wybrzeża. Posłowie: Helena Kapełuś. LSW 1977
9. Adam Pach Drzewiej pod Giewontem. Posłowie i przypisy: Teresa Komorowska. LSW 1978
10. Koń siedmionogi. Bajki węgierskie. Wybór i przekład: Aleksander Nawrocki. Wstęp: Gyula Ortulay. LSW 1980
11. Księga humoru ludowego. Pod redakcją naukową Doroty Simonides. Wybór i opracowanie: Dorota Simonides, Janina Hajduk-Nijakowska, Teresa Smolińska. Wstęp i komentarz: Dorota Simonides. LSW 1981
12. Słoneczny koń. Bajki słowackie. Wstęp, wybór, posłowie i komentarz: Viera Gaśparikova. Przekład: Teresa Komorowska. LSW 1981
493
13. Baśnie braci Grimm. Przekład: Emilia Bielicka i Marceli Tarkowski. Posłowie: Helena Kapełuś. LSW 1982, 1986
14. Opowieść o wierchu Lubaszu. Bajki i podania z Bułgarii. Wybór i przekład: Daniela Tomczyk-Baszkiewicz, Maryla Wiśniewska-Kacprzak. LSW 1986
W SERII TEJ UKAŻ SI W NAJBLIŻSZYM CZASIE:
1. Rządca losu. Bajki ludowe z Jugosławii. Wstęp, wybór, przekład i komentarze: Krzysztof Wrocławski.
2. Spółka z diabłem. Baśnie z zachodniej Wielkopolski. Wybór i opracowanie: Wojciech Aysiak.
3. W krainie nieśmiertelności. Baśnie niderlandzkie. Tłumaczenie i opracowanie: Andrzej Dąbrówka.
4. Zaklęte barwy stepu. Baśnie ukraińskie. Wybór, tłumaczenie i opracowanie: Aleksander Barszczewski.
%
POZA SERI UKAZAAY SI:
1. Roman Zmorski Podania i baśnie ludu. Wybór i wstęp: Henryk Syska. LSW 1955, 1956
2. Jan Baranowicz Baśnie śląskie. LSW 1957
3. Klechdy ludu polskiego. Zestawił i opracował: Stanisław Czernik. LSW 1957
4. Franciszek Sędzicki Baśnie kaszubskie. Wybór, wstęp i opracowanie: Leon Roppel. LSW 1957
5. Ballady siedmiogrodzkie. Tłumaczenie, opracowanie, wstęp i komentarz: Lew Kaltenbergh. LSW 1959
6. Baśnie polskie. Wybór i opracowanie: Tomasz Jodełka-Burzecki. LSW 1961, 1964, 1968, 1971, 1974, 1986
494
7. Za dziewiątą górą, za dziewiątą rzeką. Bułgarskie baśnie ludowe. Wybór, przekład i wstęp: Henryka Czajka. LSW 1965
8. Henryk Sienkiewicz Baśnie i legendy. Wyboru dokonał, wstępem i przypisami opatrzył: Tomasz Jodełka-Burzecki. LSW 1967, 1970, 1973, 1976, 1978, 1986
9. Opowieści ludu spiskiego. Zebrał i opracował: Andrzej Jazowski. LSW 1967
10. Józef Horak Legendy spod Sitna. Przekład: Danuta Abramowicz, Marta Burkówna. LSW 1976
11. Dionizjusz Czubala, Marianna Czubala Anegdoty, bajki, opowieści garncarzy. LSW 1980
12. Andrzej Jazowski Spotkanie z juhasem. Humoreski podhalańskie. LSW 1980
13. Samowily i pasterze. Bajki z Socjalistycznej Republiki Macedonii. Wyboru dokonali: Aleksandra Popvasileva i Tanas Vrazinovski. Przekład: Tanas Vrażinovski i Krzysztof Wrocławski. LSW 1981
14. Mocarni czarodzieje. Baśnie rosyjskie. Wybór, przekład, posłowie i przypisy: Aleksander Barszczewski. LSW 1984
15. Józef Ondrusz Cudowny chleb. Podania, baśnie i opowieści cieszyńskie. LSW 1984
16. Nie wszystko bajka. Polskie ludowe podania historyczne. Wybór, wstęp i komentarze: Janina Hajduk-Nijakowska. LSW 1986
Redaktor Bożenna Frankowska
Redaktor techniczny Zbigniew Winiarski
Korekta Zespól


v



Wyd. I. Nakład 200000 egz.
I rzut 49 670 + 330 egz.
Pap. offset, ki. III, 80 g, rola 70 cm
Oddano do składania 13 VII 1984 r.
Podpisano do druku w grudniu 1987 r.
Druk ukończono w lutym 1988 r.
Ark. druk. 31 + 1 ark. ilustr.
Ark. wyd. 26,5 + 2,25 ark. ilustr.
Skład: Drukarnia Skarbowa w Warszawie
Druk i oprawa: Zakłady Graficzne DSP
Warszawa, ul. Miedziana 11
Zam. nr 453/K. N-71
Bp
!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zbiorowa Ksiega bajek polskich t1

więcej podobnych podstron