09 (160)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 9 .    








1
    Opady śniegu opóźniały się, ale gdy śnieżyce wreszcie się
rozpoczęły, swoją gwałtownością prawie uniemożliwiły jakiekolwiek prace na
złożu.
    Przenośny szyb nie bardzo nadawał się do użytku. Jonnie starał
się pomagać ze wszystkich sił, pilotując przegrzewającą się platformę podczas
wwiercania kolejnych prętów, wisząc na linach ponad ziejącą przepaścią, dodając
innym odwagi. I kiedy prawie im się już udało, kiedy zdołali wydobyć kolejne
dziewięćdziesiąt funtów złota, zima spadła na nich z całą zajadłością.
Huraganowe wichry strąciły przenośny szyb. Na szczęście tuż przed wypadkiem
opuściła go jedna zmiana, a druga nie zdążyła wejść, tak że obyło się bez ofiar.

    Wyczekiwano na ustanie nawałnicy śnieżnej, aby zobaczyć, co
jeszcze da się zrobić. Obowiązywała ich zasada, aby zawsze sprawiać wrażenie, że
są bardzo zapracowani, gdyż zgodnie z opinią Roberta Lisa Terl nie wykona
żadnych gwałtownych ruchów dopóty, dopóki będzie miał nadzieję na zdobycie
większej ilości złota. Szczęśliwie, sypiący śnieg uniemożliwiał robienie
jakichkolwiek zdjęć przez samolot zwiadowczy.
    Wszyscy zapewniali Jonniego, że nie musi być razem z nimi przez
cały czas. Jeden z jego sobowtórów - każdy podczas swojej zmiany - zawsze był na
widoku, gdy przelatywał samolot. Trzyzmianowa organizacja pracy była niezbędna,
gdyż żaden zespół nie mógł wytrzymać na przejmującym mrozie dłużej niż dwie
godziny.
    Tak więc Jonniego nie było tego dnia na złożu. Poprzez sypiący
śnieg leciał wraz z trzema innymi Szkotami do miejsca zwanego niegdyś Uravan.

    Historyk McDermott wykazywał duże umiejętności w gromadzeniu
różnych informacji ze szczątków znajdowanych książek. Przydzielono mu do pomocy
młodego, utalentowanego zwiadowcę, którego wysyłał na poszukiwanie starych map i
ksiąg. I to właśnie McDermott znalazł gdzieś informację, że Uravan posiadał
"jeden z największych na świecie pokładów uranu". Miał on rzekomo znajdować się
w odległości dwustu dwudziestu mil w kierunku zachodnim od bazy, zaraz za
olbrzymim, charakterystycznym płaskowyżem. Z tego też względu Jonnie, jeden z
pilotów i Argus McTavish ruszyli w drogę. Któż to mógł wiedzieć, a nuż im się
poszczęści! Argus McTavish był zachwycony. Wymyślał on różne ulepszenia
mechaniczne i uruchamiał niesprawny sprzęt. Jonnie uczył go i kilku innych
Szkotów elektroniki i mechaniki. Wszyscy osiągali w nauce dobre wyniki, ale
Argus był prawdziwą gwiazdą. Wojowniczy, entuzjastyczny optymista był absolutnie
pewien, że znajdą całe góry uranu gotowego do nabierania szuflą do pojemników.
Jonnie był znacznie bardziej sceptyczny. Przede wszystkim wciąż jeszcze nie
mieli żadnej ochrony przed promieniowaniem. Liczył jedynie na to, że w kopalni
pozostało wystarczająco dużo uranu, aby można było przeprowadzić doświadczenia z
gazem do oddychania.
    Śnieżyca ograniczała widzialność do minimum, na szczęście udało
im się jednak w końcu wyrwać z zamieci. Rozpościerała się pod nimi panorama
zachodnich Gór Skalistych. Widok majestatycznych, połyskujących w promieniach
przedpołudniowego słońca gór zapierał oddech w piersiach.
    - Szkocja może jest najlepszym krajem na świecie - stwierdził z
uznaniem drugi pilot - ale nie jest aż tak piękna!
    Jonnie zwiększył prędkość. Zauważył już płaskowyż i według
starej mapy szkolnej, którą trzymał przed sobą, ustalił przypuszczalne położenie
Uravanu. Pomimo gęstego śniegu można było dostrzec, którędy przebiegała stara
kręta droga. Zniżył samolot i trzymając się nisko nad drogą, dotarł do miasta.
Musiał to być Uravan. Świeży śnieg zachrzęścił pod samolotem, gdy wylądowali
przed jakimiś budynkami. Argus McTavish wyskoczył z samolotu pierwszy. Wpadł jak
huragan do najbliżej stojącego budynku i po chwili był już z powrotem.
    - To rzeczywiście Uravan! - krzyknął radośnie.
    W uniesionej ręce trzymał jakieś postrzępione skrawki papieru.
Jonnie przygotował sprzęt. Przez pół nocy razem z Angusem pracowali nad
urządzeniem, którym mogliby zdalnie otwierać i zamykać zawór regulujący wypływ
gazu. Teraz pozostało im tylko znaleźć miejsce, w którym występowało
promieniowanie, i wykonać próbę. Po żmudnych poszukiwaniach udało im się
natrafić na kilka kawałków rudy. Rozpoczęli doświadczenia. Rozbijali bryłę,
wkładali do wnętrza nabój z gazem, wycofywali się, za pomocą sterownika
powodowali niewielką emisję gazu i czekali, czy pokaże się płomień małej
eksplozji. Po tuzinie prób Argus doszedł do wniosku, iż przyczyną niepowodzenia
musi być brak gazu w naboju. Odkręcił zawór tuż przed własnym nosem i rozkaszlał
się natychmiast. Nabój nie był pusty. Musieli szukać dalej. Schodzili w dół
szybów i przedzierali się przez niebezpieczne urobiska. Zużyli pięć nabojów gazu
do oddychania. Bez efektów.
    Jonnie powoli tracił nadzieję. Polecił Argusowi i pilotowi
kontynuować próby, a sam postanowił rozejrzeć się jeszcze wśród ruin. Budynki
były jednak tak poniszczone, że nie mógł domyślić się, jakie było ich pierwotne
przeznaczenie. Wrócił do samolotu i zrezygnowany opadł na fotel. Wyglądało na
to, że teren został wyeksploatowany jeszcze przed atakiem Psychlosów, i to
wyeksploatowany tak dokładnie, że nawet materiały odpadowe nie były już
radioaktywne.
    Usłyszał kroki. Nadbiegał Argus i już z daleka krzyczał:
    - Działa! Działa!
    Jonnie wyszedł z samolotu. Zdyszany Szkot trzymał pod pachą
jakiś przedmiot, który wyglądał na część prawie zupełnie zniszczonej gabloty.
Był w niej kawałek rudy, a pod nim mosiężna tabliczka z jakimś nie dającym się
odcyfrować napisem. W ramie tkwił jeszcze kawałek grubego szkła. Jonnie
przyglądał się dokładnie czarnobrązowej rudzie. Napis na tabliczce był niemal
nieczytelny, w jednym jednak miejscu widniało kilka liter w miarę wyraźnych.
Jonnie z wysiłkiem starał się je odczytać. Stwierdził w końcu, że ta część
napisu mogła brzmieć: BLENDA SMOLISTA.
    - Popatrz uważnie! - zawołał Argus. - Zaraz ci pokażę!
    Wziął ramę i postawił ją około trzydziestu stóp dalej.
Skierował wylot jednego z nabojów z gazem na próbkę rudy i wrócił do Jonniego.
Wcisnął przełącznik. Nastąpiła mała eksplozja.
    - Zrobię to jeszcze raz! - zaproponował radośnie.
    - Blenda smolista - powiedział Jonnie, który wiele na ten temat
czytał - to jest ruda uranu, będąca źródłem wielu radioaktywnych izotopów. Gdzie
ją znaleźliście?
    Argus zaprowadził go do zrujnowanego budynku. Muzeum! To było
muzeum! Znaleźli w nim resztki innych eksponatów. Różowy kwarc, hematyt, które
zapewne nie pochodziły z tych okolic. Może więc blenda smolista również tu nie
występowała?
    - Cieszę się, że próba się udała - powiedział Jonnie. - Ale
jeśli nawet choć trochę uranu zostało pod nami, to jest on zbyt głęboko, byśmy
mogli się do niego dobrać. Nazbieraj więcej tego szkła, zapewne jest z ołowiu, i
dobrze zabezpiecz ten kawałek rudy. Zabierzemy go do domu.
    Czuł ogarniające go przygnębienie. Kopalnia wyglądała na
całkowicie wyeksploatowaną. Gdzież więc, na miłość boską, mogli znależć uran -
dużo uranu? Gdzie?










2
    Jonnie z przerażeniem spoglądał w głąb kanionu na platformę
wiertniczą, która znajdowała się tuż nad powierzchnią rzeki.
    Wydarzyło się to w następnym dniu po ich powrocie z Uravanu.
Zamieć już ucichła, wszystko wokół iskrzyło się bielą świeżego śniegu. Mróz był
siarczysty, potęgowany jeszcze przez silny wiatr. Na platformie znajdowało się
dwóch Szkotów: jednym z nich był Dunneldeen, drugim - czarnowłosy młodzieniec o
imieniu Andrew. Próbowali wydobyć przenośny szyb, który runął w dół, częściowo
wpadając do zamarzniętej rzeki. O część pozostałą na brzegu Szkoci zaczepili
opuszczony z platformy hak i usiłowali podciągnąć szyb do góry. Strumienie
lodowatej wody zalewały platformę i zamarzając niemal natychmiast, zwiększały
jej ciężar.
    Jonnie leciał z bazy małym samolotem pasażerskim z zamiarem
wypróbowania nowej metody wydobywania złota. Miał na pokładzie tylko starego
doktora McDermotta, który wprosił się na lot, chcąc obejrzeć złoże i napisać
poemat o śnieżnej zamieci. Gdy zbliżali się już do celu, Jonnie wyłapał w eterze
głosy pracujących na platformie Szkotów, wyposażonych w radiotelefony.
    - Odpuść hamulce bębna, Andrew! - głos Dunneldeena był pełen
napięcia. - Silniki się przegrzewają!
    - Nie odczepią się. Zamarzły!
    - Spróbuj więc odczepić haki od szybu!
    - Nawet nie drgną, Dunneldeen! A szyb najpewniej zahaczył o coś
pod lodem!
    Z głośnika dobiegał skowyt przeciążonych silników. Jonnie
zdawał sobie sprawę, że Szkoci chcą zdążyć uporać się z wyciągnięciem szybu,
zanim nadleci samolot zwiadowczy - Terl powinien oglądać zdjęcia prac
górniczych, a nie górniczych katastrof.
    Wiedział jednak dobrze, co się za chwilę wydarzy. Nie można
było odczepić platformy od szybu, a platforma lada moment mogła stanąć w
płomieniach. Trzeba było ich wyciągnąć, zanim nie będzie za późno. Musiał
zaryzykować.
    - Doktorze! - zawołał. - Przygotuj się! Zaraz zostaniesz
bohaterem!
    - O mój Boże!
    - Otwórz boczne drzwi i wyrzuć na zewnątrz liny ratownicze! I
sprawdź, czy są dobrze zamocowane!
    Stary człowiek kręcił się bezradnie, rzucając się na szpule i
sploty kabli zalegające tył samolotu.
    - Trzymaj się! - krzyknął Jonnie.
    Rzucił samolot pionowo w dół, w huczącą przepaść. Żołądek
doktora McDermotta pozostał tysiąc stóp wyżej. Ściany kanionu przemykały obok
otwartych drzwi samolotu, a on gapił się na to z otwartymi ustami, ledwie
utrzymując się na nogach. Jonnie włączył nadajnik.
    - Dunneldeen! - wrzasnął do mikrofonu. - Przygotuj się do
porzucenia tego złomu!
    Z obudowy silnika platformy wydobywał się niebieskawy dym.
Andrew walił młotem w skorupę lodową pokrywającą windę. Potem złapał butlę
acetylenową, usiłując odkręcić jej zawór regulacyjny, by przepalić linę, ale
wszystko było dokładnie oblodzone. Jonnie zniżył samolot i zatrzymał go
dwadzieścia pięć stóp ponad platformą.
    - Doktorze! - krzyknął. - Wyrzuć na zewnątrz te liny!
    Stary człowiek marudził przy szpulach z kablami. Znalazł
wreszcie koniec liny i wyrzucił ją na zewnątrz. Jonnie manewrował samolotem tak,
by zawisnąć nad platformą.
    - Nie mogę znaleźć końca drugiego kabla! - lamentował doktor
McDermott.
    - Łapcie linę! - krzyknął do mikrofonu Jonnie.
    - Andrew, ty pierwszy! - wrzasnął Dunneldeen.
    Z obudowy silnika platformy zaczęły się wydobywać języki ognia.
Andrew zdołał złapać linę. Jonnie uniósł samolot o dwadzieścia stóp, podciągając
Szkota w górę i zostawiając koniec dyndającego kabla tuż nad Dunneldeenem.
    - Kapitan opuszcza statek! - krzyknął Dunneldeen.
    Jonnie powolutku nabierał wysokości. Andrew wisiał uczepiony
liny dwadzieścia stóp pod samolotem. Pod Andrew - dwadzieścia stóp niżej -
wisiał Dunneldeen. Oblodzone rękawice obu mężczyzn zaczęły się ślizgać po linie.
Uniesienie ich o tysiąc stóp w górę, aż do szczytu skały, nie było w tej
sytuacji możliwe. Jonnie patrzył w dół. Samolotem targnęło od wstrząsu, gdy
platforma wybuchła pomarańczowym płomieniem. Ogień dosięgnął Dunneldeena. Jego
buty zaczęły się palić.
    Jonnie opuścił samolot w dół, tak że Dunneldeen wpadł w śnieg
leżący na lodowej skorupie, przewlókł go dobre sto stóp przez zaspy, aby ugasić
ogień. Manewrując gwałtownie, zobaczył nagle wąską i pokrytą śniegiem półkę
skalną, dziesięć stóp powyżej brzegu rzeki. Znowu uniósł samolot w górę i w
odpowiednim momencie opuścił Dunneldeena na półkę.
    Rękawice Andrew, które już od pewnego czasu cal po calu
ześlizgiwały się po linie, oderwały się zupełnie i młody Szkot spadł z wysokości
dziesięciu stóp, trafiając na szczęście na półkę, na której podtrzymał go
Dunneldeen. Tymczasem Jonnie, manipulując dźwigniami i przyciskami, przybliżył
samolot do półki i otworzył drzwi. Wspomagani przez doktora McDermotta mężczyźni
wgramolili się do wnętrza maszyny, która wzbiła się o dwa tysiące stóp do góry i
wylądowała na szczycie.
    - Nie mo...mogłem znaleźć dru...drugiej liny... - jąkał się
McDermott.
    - Nie przejmuj się! - roześmiał się Dunneldeen. - Dzięki temu
odbyłem małą przejażdżkę po śniegu.
    Doktor McDermott uspokoił się jednak dopiero wówczas, gdy
okazało się, że Dunneldeen nie poparzył sobie nóg.
    - Miałem szansę zostać bohaterem - narzekał - i sfuszerowałem!

    - Ależ zrobiłeś wszystko naprawdę znakomicie! - uspokajał go
Andrew.
    Jonnie wysiadł z samolotu ~ podszedł do krawędzi kanionu.
Reszta Szkotów, którzy z napięciem obserwowali ich dramatyczne zmagania,
podążyła za nim. Spojrzeli w dół: szczątki platformy zniknęły już pod wodą i
lodem.
    - I to byłby koniec! - powiedział Jonnie spokojnie.
    Kierownik zmiany i Dunneldeen zawołali jednocześnie:
    - Ale przecież nie możemy przerwać pracy!
    - Żadnych więcej akrobacji! - oznajmił Jonnie stanowczo. - Ani
wiszenia nad tą przepaścią z sercem w gardle. Chodźcie za mną!
    Wrócili na lądowisko.
    - Tu, pod nami - Jonnie wskazał ręką w dół - żyła biegnie w
kierunku zewnętrznej ściany zbocza. Jest to żyła gniazdowa. Gniazda złota
prawdopodobnie zdarzają się co paręset stóp. Przebijemy więc do niej szyb, a
potem będziemy wyrąbywać podziemny chodnik. Spróbujemy wybrać złoto od tyłu.

    - Ależ to pęknięcie tam przy krawędzi... Nie możemy używać
materiałów wybuchowych. Wybuch odłupałby lico! - odezwał się ktoś po chwili
milczenia.
    - Użyjemy świdrów. A potem łopat wibracyjnych do cięcia skały.
Będzie to wymagało czasu, ale jeśli weźmiemy się solidnie do roboty, to może uda
się nam dobrać do tej żyły.
    Podziemny chodnik? Czemu nie? Wydało się im, że jest to świetny
pomysł. Kierownik zmiany wraz z Dunneldeenem zaczęli od razu planować, ile
maszyn wiertniczych, spychaczy i przenośników trzeba będzie przerzucić drogą
powietrzną na szczyt. Wszyscy mieli już dosyć wiszenia nad przepaścią w
sytuacji, w której każdy nieostrożny ruch mógł się skończyć tragedią.
    - Zmontujcie to wszystko i puśćcie w ruch przed kolejnym
przelotem samolotu zwiadowczego! - polecił Jonnie. - I pamiętajcie, czeka nas
praca przypominająca wybieranie skały łyżeczką od herbaty, więc wszystkie trzy
zmiany będą musiały pracować na okrągło. Pocieszające jest to, że przy takiej
pogodzie naprawdę lepiej będzie się pracowało pod ziemią. A teraz zabierajmy się
do dokładnego wyznaczenia miejsca i kierunku wykopu!
    W chwilę później rozległ się huk silników samolotu. To
Dunneldeen wybierał się do bazy po pozostałych Szkotów i sprzęt. "Jeszcze możemy
się z tym uporać" - pomyślał Jonnie.










3
    Zaniepokojony Zzt patrzył, jak Terl i kilku mechaników pracują
przy starym bezpilotowym bombowcu. Olbrzymie podziemne garaże i hangary
rozbrzmiewały pojękiwaniem wierteł i hukiem młotów.
    Od czasu ostatniego transfrachtu personelu szef transportu miał
znowu komplet mechaników. Poza uzupełnianiem paliwa w samolotach zwiadowczych
nie miał właściwie nic do roboty. Terl nie niepokoił go żadnymi absurdalnymi
wymaganiami, sam obsługiwał zaparkowane na lotnisku samoloty bojowe, tak więc
Zzt nie miał zbyt wielu powodów do narzekań. Ale taki idiotyzm? Bezpilotowy
bombowiec? Zdawał sobie sprawę, iż lepiej będzie, jeśli porozmawia z Terlem.

    Znalazł go w olbrzymim przedziale sterowniczym samolotu,
zajętego programowaniem pamięci komputera pokładowego. Szef ochrony, spocony i
ubrudzony smarami, trzymał w łapie klawiaturę zdalnego programowania, przez
którą wprowadzał dane do głównej pamięci komputera samolotu.
    - Szkocja... Szwecja... - mruczał do siebie, zaglądając do
notatek i tabel, a potem wciskając odpowiednie przyciski. W przedziale
sterowniczym nie było żadnych siedzeń, więc garbił się w niewygodnej pozycji,
oparty o obudowę silnika stabilizującego. - ...Rosja... Alpy... Włochy...
Chiny... nie! Alpy... Indie... Chiny... Włochy... Afryka...
    - Terl! - zaczął Zzt nieśmiało.
    - Zamknij się! - parsknął Terl, nie podnosząc nawet oczu.
...Amazonia... Andy... Meksyk... Góry Skaliste! Góry Skaliste jeden, dwa i trzy.

    - Terl! - powtórzył Zzt. - Ten bombowiec nie latał od tysiąca
lat. To jest wrak!
    - Przecież go rekonstruujemy, nie? - burknął Terl, kończąc
programowanie.
    - Terl, pewnie nie wiesz, że to jest oryginalny bombowiec,
który zdobył tę planetę. Zagazował ją jeszcze przed naszym przybyciem.
    - Więc dobrze, ja przecież też ładuję do niego kanistry z
gazem!
    - Ale Terl, my już zdobyliśmy tę planetę, tysiąc lub nawet
więcej lat temu. Jeśli teraz użyjesz gazu, choćby tylko w kilku miejscach, to
może on skazić nasze własne kopalnie.
    - I tak wszyscy używają tam gazu do oddychania - parsknął Terl,
przepychając się obok Zzta na tył olbrzymiego samolotu.
    Z podziemnych magazynów robotnicy wywozili na wózkach wielkie
kanistry z gazem. Czyścili je ostrożnie, by zetrzeć warstwę wielowiekowych
zanieczyszczeń. Terl komenderował energicznie.
    - Piętnaście kanistrów! Przywieźliście tylko czternaście.
Dostarczcie tu jeszcze jeden!
    Kilku robotników oddaliło się szybkim krokiem, a Terl zaczął
podłączać przewody do zaworów wylotowych zamontowanych już kanistrów, mrucząc
pod nosem i sprawdzając zgodność szyfru.
    - Terl, ten bombowiec został zachowany tylko jako muzealny
eksponat. Tego rodzaju sprzęt jest bardzo niebezpieczny. Zdalne sterowanie
bezpilotowego samolotu zwiadowczego to jedna sprawa. Ono nie zakłóca sygnałów
kierowania! Ale ten samolot ma silniki jak tuzin frachtowców rudy razem
wziętych. Wysyłane przez niego sygnały zwrotne są zakłócane przez jego własne
silniki. Może wykonać szarżę na ślepo i wypuścić gaz prawie w dowolnym miejscu.
Te bombowce są zbyt kapryśne, by można ich było bezpiecznie używać. Raz
wprawionych w ruch nie można już zatrzymać. To jest jak odpalanie transfrachtu,
czyli proces nieodwracalny.
    - Zamknij się! - powiedział Terl.
    - W regulaminach mówi się - nalegał Zzt - że można ich użyć
tylko w "najbardziej krytycznej sytuacji". A tu nie ma żadnej krytycznej
sytuacji, Terl.
    - Zamknij się! - powtórzył szef bezpieczeństwa, kontynuując
dopasowywanie przewodów.
    - I poleciłeś, aby bombowiec został na stałe zaparkowany przed
komorą automatycznego odpalania. A nam ona jest potrzebna do obsługi frachtowców
rudy. Bezpilotowych samolotów bojowych używa się wyłącznie do przeprowadzenia
wstępnego uderzenia na wrogą planetę, ale potem już nigdy, chyba że w przypadku
wycofywania się. Ale na tej planecie ani nie ma wojny, ani się z niej nie
wycofujemy.
    Terl miał już tego dosyć. Rzucił na podłogę swoje notatki i
wyprostował się.
    - Ja potrafię najlepiej ocenić te sprawy. Jeśli na jakiejś
planecie nie ma przedstawiciela departamentu wojny, wówczas stanowisko to
piastuje szef ochrony bezpieczeństwa. Moje rozkazy mają moc ostateczną. Ten
bombowiec zostanie zaparkowany przed drzwiami komory odpalania i nie masz prawa
go stamtąd ruszyć! Jeśli zaś chodzi o zdalne sterowanie - potrząsnął przed ,
nosem Zzta małą skrzynką - to trzeba tu tylko wprowadzić datę i wcisnąć
przełącznik odpalania, a potem nie ma już żadnych kaprysów! Bombowiec poleci i
wykona to, co ma wykonać! I dlatego będzie w stałej gotowości do lotu!
    - Wprowadzałeś do pamięci samolotu strasznie dziwne dane -
powiedział Zzt.
    Terl zbliżał się do niego z wielkim kluczem maszynowym w łapie.

    - To są w języku ludzi nazwy różnych miejsc na tej planecie.
Miejsca, w których zostawiono przy życiu ludzkie stworzenia.
    - Tę małą garstkę? - zaszemrał Zzt.
    Terl wydał z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki i rzucił
kluczem. Nie trafił.
    - Zachowujesz się tak, jak gdybyś oszalał! - Zzt miał
przerażenie w oczach.
    - Tylko obce rasy mogą tracić zmysły! - zawarczał szef
bezpieczeństwa.
    Zzt patrzył bezradnie, jak stary bombowiec przetaczano w stronę
drzwi komory odpalania.
    - I właśnie tutaj ma stać! - wrzasnął Terl, nie zwracając się
specjalnie do nikogo. - Zostanie odpalony pewnego dnia w ciągu najbliższych
czterech miesięcy. A na pewno w dziewięćdziesiątym trzecim dniu - zachichotał.

    Zzt zastanawiał się przez moment, czy nie byłoby lepiej, gdyby
zastrzelił Terla w jakimś odosobnionym miejscu. Od niedawna przywrócono
pracownikom Towarzystwa prawo noszenia broni... Przypomniał sobie jednak zaraz,
że Terl ukrył gdzieś pewną kopertę z napisem: "Na wypadek mojej śmierci".
    Kilka dni później szef transportu napomknął o całym zdarzeniu
Numphowi. Wiedział, że dyrektor lubił polować, a użycie bombowca zniszczyłoby
większość zwierzyny. Ale Numph tylko siedział i patrzył na niego nieruchomym
wzrokiem.
    Tak więc bezpilotowy bombowiec, który kiedyś wysłano na tę
planetę, by ją zagazować i zdobyć, zawadzając wszystkim, parkował przed drzwiami
komory odpalania, wypełniony śmiercionośnym gazem, ze wstępnie zaprogramowanym
komputerem pokładowym. Zzt wstrząsał się, ilekroć obok niego przechodził. Terl
naprawdę musiał oszaleć.
    Tego wieczoru Terl w swojej kwaterze znów czuł się nieswojo.
Minął kolejny dzień, a on nadal nie miał najmniejszego nawet pojęcia, co Jayed
właściwie miał do wykonania i czego szukał. Przeglądając kolejne zdjęcia
zwiadowcze, stwierdził, że zwierzaki ryły teraz pod ziemią, co było wcale mądre.
Prawdopodobnie uda się im wydobyć złoto, a gdyby nawet się nie udało, to i tak
miał już gotowe rozwiązanie całego problemu.
    Każdego wieczoru zaglądał do kobiet, wrzucając do klatki mięso
i drewno opałowe. Czasami znajdował paczki po zewnętrznej stronie drzwi - wolał
nie myśleć o tym, w jaki sposób tam docierały - i również wrzucał je do środka.
Naprawił wodociąg i wyregulował go tak, że woda bez przeszkód dopływała do
basenu. Większa z kobiet znów mogła siedzieć. Zawsze spoglądał na nie z
niepokojem spowodowanym zagadką "mocy psychicznych". Zastanawiał się, która z
nich wysyła impulsy i czy można by je odczytać na oscyloskopie. Och, trudno!
Dopóki zwierzaki pracowały na niego w górach, dopóty będzie utrzymywał te
kobiety przy życiu. Były dobrym hakiem na zwierzaki. Ale w dziewięćdziesiątym
trzecim dniu, ha! Nie mógł liczyć na to, że zwierzaki będą milczeć. Musiały
zostać zlikwidowane. Tym razem - wszystkie!
    Denerwowała go obecność Jayeda, który mógł być przeszkodą w
zdobyciu złota. I to był błąd Jayeda... Ale jak można dokonać doskonałej zbrodni
na czołowym agencie IBI? Samo myślenie o tym mogło przyprawić o zawrót głowy. Na
razie Terl będzie wzorem sumienności. Musi sprawiać wrażenie, że jest
najlepszym, najbardziej ostrożnym i czujnym szefem bezpieczeństwa, jakiego
Towarzystwo kiedykolwiek miało w swoich szeregach. Co to mówił o nim Zzt? Że
jest pomylony? Nie, on był po prostu sprytny.










4
    Jonnie zbliżał się do domu. W położonym nad wioską kanionie
wyładowali z samolotu frachtowego cztery konie oraz pakunki. Para z końskich
oddechów unosiła się w powietrzu w postaci małych, nikłych obłoczków. Powietrze
na tej wysokości było czyste i mroźne. W czasie ostatniej zawiei śnieg pokrył
wszystko białym puchem. Angus McTavish i pastor McGilvy towarzyszyli Jonniemu w
tej wyprawie. Razem z nimi przybył też jeden z pilotów, by samolot mógł
odlecieć, gdyby ich wizyta w miasteczku potrwała dłużej niż jeden dzień.
    Tydzień wcześniej Jonnie przebudził się nagle w nocy,
uświadamiając sobie, że już wie, gdzie można znaleźć uran. W jego własnym
miasteczku! Nie wiedział tego na pewno, ale o obecności uranu świadczyły choroby
jego współmieszkańców. Być może nie było go tam dużo, ale prawdopodobnie
znacznie więcej niż w tej pojedynczej bryle z Uravanu. Czuł się trochę winny, że
dopiero z tego powodu pomyślał o rodzinnym miasteczku. Od dawna zdawał sobie
sprawę, że mieszkających w nim ludzi trzeba gdzieś przenieść, zarówno ze względu
na promieniowanie, jak i niebezpieczeństwo grożące im ze strony Terla.
    Wraz ze swoimi ludźmi przeszukał całe góry, by znaleźć możliwe
do zamieszkania miejsce i dopiero wczoraj im się to udało. Odkryli małe
miasteczko górnicze położone na zachodnich zboczach, wąską przełęczą połączone z
rozległą równiną. Przez środek miasteczka przepływał strumyk. Budynki zachowały
się W niezłym stanie, wiele z nich miało nawet szyby w oknach. Wokół . było
pełno zwierzyny i dzikiego bydła. I - co chyba najważniejsze - zaraz za
miasteczkiem odkryli wejście do długiego na pół mili tunelu, który w razie
niebezpieczeństwa mógł być wykorzystany na schron. W na pół zrujnowanym
magazynie na pobliskim wzgórzu mieścił się skład węgla. Była to piękna
miejscowość bez śladu uranu.
    Jonnie nie był pewny, czy jego dawni sąsiedzi zechcą się tam
przenieść. Próbował ich kiedyś namówić do odejścia z gór, ale nawet jego ojciec
myślał, że są to po prostu młodzieńcze fanaberie. Musiał jednak spróbować. Angus
i pastor nalegali, aby wziął ich ze sobą. Wyjaśniał im niebezpieczeństwo
związane z wystawieniem się na działanie promieniowania - nie chciał narażać ich
na ryzyko. Ale Angus zwyczajnie pomachał butlą z gazem do oddychania i
przyrzekł, że będzie wszystko przed nimi sprawdzał, natomiast pastor, który był
mądrym i doświadczonym duchownym, doskonale orientował się, że Jonnie może
potrzebować pomocy.
    Nie chcieli lądować blisko miasteczka. Wprawdzie jego
mieszkańcy przez całe życie widzieli latające w górze samoloty zwiadowcze, ale
maszyna lądująca w pobliżu mogła ich przestraszyć. Angus i pastor zostali
odpowiednio poinstruowani: nie robić niczego, co mogłoby zaniepokoić ludzi,
żadnych rozmów o potworach i żadnych wiadomości na temat Chrissie. I tak będzie
wystarczająco dziwne, że wejdą do miasteczka od strony górnego kanionu -
mieszkańcy wiedzieli przecież, że wschodnia przełęcz była zasypana śniegiem.

    Tak więc trzech jeźdźców i jeden juczny koń jechali przez halę.
Porzucone chaty na przedmieściu były w opłakanym stanie i miały smutny wygląd. W
powietrzu unosił się tylko cierpki zapach dymu. Gdzie pochowały się psy? Jonnie
zatrzymał się. Zagroda, w której zazwyczaj trzymano konie, świeciła pustką.
Przez chwilę pilnie nadsłuchiwał - ze starej stajni za zagrodą dobiegł go odgłos
kopyt; musiał tam być koń, a może nawet kilka. Spojrzał w kierunku zagrody, do
której jeszcze przed pierwszymi śniegami zganiano dzikie bydło: było go tam zbyt
mało, by wystarczyło mięsa na całą zimę. Angus zsiadł z konia i zrobił test na
promieniowanie. Czysto. Ale gdzie podziały się psy? Co prawda, nie były
przyzwyczajone, by cokolwiek zbliżało się do miasteczka od tej strony doliny,
jednak wydawało się to dziwne.
    Jonnie skierował się do położonego niżej gmachu sądu. Angus
wysunął się do przodu i zrobił kolejny test. Nie było żadnej reakcji. Z
pobliskich ruin wylazł stary pies i popatrzył na nich na wpół ślepymi oczami.
Zaczął się ostrożnie zbliżać, szorując brzuchem po śniegu. Podpełzł do Jonniego,
obwąchał jego nogę i nieśmiało pomachał ogonem. A potem zaskomlał radośnie. Z
miasteczka dobiegło szczekanie kilku innych psów. Jonnie zsiadł z konia i
pogłaskał zwierzę. Była to Pantera, jedna z suk należących do jego rodziny.
Ruszył dalej piechotą, prowadząc za sobą konia, a pies starał się trzymać blisko
jego nóg. Jakieś dziecko o wymizerowanej buzi wyjrzało zza rogu budynku i zaraz
uciekło, potykając się i upadając co kilka kroków. Jonnie zatrzymał się przed
budynkiem sądu i wszedł do środka. Drzwi były wyrwane z zawiasów, wewnątrz pusto
i zimno, na podłodze leżał śnieg. Wyszedł na zewnątrz i objął wzrokiem ciche,
zrujnowane miasteczko. Dojrzał dym wydobywający się z komina jego rodzinnego
domu. Przedarł się tam przez zaspy i zastukał do drzwi.
    Z wnętrza dobiegały jakieś odgłosy, a potem drzwi uchyliły się
skrzypiąc. Stała za nimi ciotka Ellen. Przez chwilę patrzyła na niego w
milczeniu.
    - Jonnie? - wyszeptała. - Ty przecież nie żyjesz, Jonnie!
    Płacząc otworzyła szeroko drzwi.
    - Wejdź, Jonnie! Trzymałam twój pokój... ale oddaliśmy twoje
rzeczy młodym ludziom... wchodźże, bo zimno dostaje się do wnętrza!
    - Czy w miasteczku nie panuje jakaś choroba? - zapytał Jonnie.

    - Och, nie! Nic nadzwyczajnego. Zobaczono tylko jelenia na
wzgórzach i wszyscy mężczyźni poszli go tropić. Nie mamy zbyt wiele jedzenia,
Jonnie. Zwłaszcza od czasu, jak nas opuściłeś. W tym momencie ciotka uświadomiła
sobie, że zabrzmiało to jak oskarżenie. - Chciałam przez to powiedzieć... -
zaczęła i znowu rozpłakała się.
    Jonnie czuł, że serce mu się ściska. Wyglądała staro, była
wymizerowana i chuda. Uprzedził ją, że nie jest sam, i przywołał Angusa i
pastora. Ciotka Ellen nigdy w życiu nie widziała cudzoziemca, więc była nieco
przestraszona, ale odkłoniła się grzecznie przybyłym, a potem poczęstowała ich
ugotowaną na kościach zupą. Sprawili jej radość jedząc z apetytem, przestała
więc rzucać pytające spojrzenia w kierunku Jonniego.
    - Czy Chrissie cię odnalazła? - odważyła się w końcu zadać
pytanie.
    - Chrissie żyje - odparł Jonnie. - Pattie też.
    - Tak się cieszę! Bo bardzo się martwiłam. Ale ona zawsze
wykręci się sianem! A twój koń wrócił do domu, wiesz?
    Zaczęła znowu płakać, a potem podeszła i uściskała go mocno. W
końcu poszła przygotować dla nich łóżka, na wypadek gdyby zostali na noc. Jonnie
wyszedł na dwór i natknął się na to samo dziecko, które pierwsze ich
spostrzegło. Wysłał je na wzgórza, by przywołało tropiących jelenia mężczyzn.

    Było już po czwartej, gdy cała rada miejska zebrała się
wreszcie w komplecie. Jonnie był zdumiony, widząc, że stanowili ją jedynie stary
Jimson i Brown Kulas Staffor. Trzeci członek rady zmarł niedawno i dotychczas
nie wybrano jeszcze jego następcy. Jonnie rozpalił ogień w budynku sądu i
ponownie zamocował drzwi. Przedstawił Angusa i pastora, a "rada miejska"
odkłoniła się nieco nerwowo: i oni, podobnie jak ciotka Ellem nigdy przedtem nie
widzieli cudzoziemców. Angus i pastor skromnie stanęli z boku. Jonnie zreferował
radzie cały problem, starając się zrobić to możliwie ostrożnie. Mówił, że ich
dolina jest niezdrowa i dlatego mieli tak mało dzieci, a tak wiele zgonów, więc
wybrał się na poszukiwanie lepszej i zdrowszej okolicy i w końcu udało mu się ją
znaleźć. Nowe miasteczko wydaje się bardzo przyjemne; wzdłuż całej głównej ulicy
płynie strumyk; jest tam mniej śniegu, a więcej zwierzyny, i domy w znacznie
lepszym stanie. Widzieli tam nawet trochę czarnej skały, która się rozpala do
czerwoności, i w ogóle to bardzo sympatyczne miejsce. Było to dobre i
przekonywające przemówienie.
    Stary Jimson był tym bardzo zainteresowany i generalnie nie
miał nic przeciwko projektowi Jonniego, ale musiał jeszcze zasięgnąć opinii
Browna Kulasa. A Brown Kulas żywił w stosunku do Jonniego zastarzałe urazy.
Jonnie odjechał, a za nim odeszły Chrissie i Pattie - prawdopodobnie na pewną
śmierć a teraz, półtora roku później, zjawia się oto Jonnie Goodboy Tyler z
żądaniem, by porzucili swoją ziemię i gdzieś się przenieśli. Tutaj były ich
domy. Zawsze byli tu bezpieczni. I na tym koniec.
    Ponieważ jeden członek rady był za, drugi - przeciw, rada
miejska nie bardzo wiedziała, co począć.
    - Kiedyś odbywały się zebrania wszystkich mieszkańców
miasteczka - podpowiedział Jonnie.
    - Żadne nie odbyło się za mojego życia! - wykrzyknął Brown
Kulas.
    - Owszem, wiem o tym. Jedno z nich odbyło się przed trzydziestu
laty w sprawie zmiany położenia zagród dla zwierząt. Ponieważ rada nie potrafi
ustalić niczego sama, więc powinna zwołać na zebranie wszystkich mieszkańców.

    Nie było to w smak Brownowi Kulasowi, ale nic innego nie można
było zrobić. Sąsiedzi i tak schodzili się z prostej ciekawości, więc Jonnie nie
miał żadnych kłopotów z zawiadomieniem, by zgromadzili się w gmachu sądu.
    Ludzie zebrali się dopiero około piątej, gdy zapadła już
ciemność. Jonnie naniósł więcej drewna i rozpalił ognisko. Gdy objął wzrokiem
wszystkich siedzących na ławach i na podłodze, z twarzami oświetlonymi
odblaskiem dymiącego ogniska, ogarnął go ogromny smutek. To byli przegrani
ludzie: wyglądali mizernie, część była chora, a dzieci zachowywały się zbyt
spokojnie. Pomyślał o Psychlosach i zalała go fala nienawiści. Opanował się z
wysiłkiem i uśmiechnął do zgromadzonych, mimo że tak naprawdę chciało mu się
płakać. Za zgodą rady rozpoczął zebranie od otwarcia pakunku.
    Były w nim prezenty. Wręczył zgromadzonym trochę suszonego
mięsa, kilka pęków ziół do przyprawiania potraw i parę bardzo wydajnych
krzemieni, z których można było krzesać iskry. Później wyjął kilka siekier z
nierdzewnej stali i zademonstrował, jak można jednym ruchem siekiery przeciąć na
pół wielki kawał drewna. Zrobiło to na zebranych ogromne wrażenie. Wyciągnął
wreszcie pęk noży z nierdzewnej stali. Gdy pokazał, jak łatwo cięły wszystko,
wśród kobiet zapanowało poruszenie. Porozdawał wzruszonym ludziom bezcenne
przedmioty.
    Teraz przystąpił do sedna sprawy. Opowiedział szczegółowo o
nowym mieście i dodał, że przeprowadzka będzie dość łatwa. Nie wspomniał im
jednak, że polecą tam samolotem, gdyż wiedział, że natychmiast przestaliby mu
wierzyć. Pomimo zaproszenia do dyskusji, nikt nie zabierał głosu. Musiał ich
jeszcze czymś przekonać. Wyjął z torby trójkątny kawałek szkła i powiedział, że
w nowym miasteczku mnóstwo okien miało takie właśnie szkło, które wpuszczało do
środka światło, ale nie wpuszczało zimna. Zachęcił wszystkich, aby je obejrzeli.
Jeden z małych chłopców skaleczył się nim, więc szybko oddano mu je z powrotem.

    Powiedział im, że to dolina powoduje wszystkie choroby, że ma w
sobie truciznę, która utrudnia rodzenie się dzieci. Poprosił starego Jimsona o
przeprowadzenie głosowania. Kto jest za przesiedleniem się? A kto jest za
pozostaniem tutaj?
    Trzy głosy za. Piętnaście przeciw. Nie brano pod uwagę dzieci.
Jonnie nie mógł tego tak zostawić. Podniósł się i zapytał:
    - Powiedzcie mi, proszę, dlaczego podjęliście taką właśnie
decyzję?
    Wstał starszy mężczyzna - Torzence Marshall - który rozejrzał
się dokoła, jakby szukając poparcia, i oświadczył:
    - To jest nasz dom. Tu jesteśmy bezpieczni. Dziękujemy ci za
prezenty. Cieszymy się, że znów jesteś w domu. - I usiadł.
    Brown Kulas wyglądał na zadowolonego. Ludzie w milczeniu
opuszczali salę.
    Jonnie siedział, podpierając głowę rękami. Na plecach poczuł
dłoń pastora.
    - Bardzo rzadko się zdarza - powiedział pastor - by ktoś był
prorokiem we własnym kraju.
    - To nie o to chodzi - odparł Jonnie. - Chodzi o to, że... Nie
był w stanie dokończyć: "Biedni ludzie! Och, moi biedni ludzie!" - Czuł się
pokonany.
    Późnym wieczorem poszedł na pagórek, na którym mieścił się
cmentarz. Grzebał w śniegu tak długo, aż odnalazł miejsce, gdzie był pochowany
ojciec. Zrobił z patyków krzyż, wydrapał na nim imię ojca i wbił go mocno w
ziemię. Stał długo, patrząc na malutki kopczyk. Jego ojciec też nie widział
sensu w przeniesieniu miasteczka.
    Czy wszyscy mieli tu umrzeć? Szczypiący zimowy wicher wiał z
pojękiwaniem od strony Wielkiej Góry.










5
   - Obudź się, Jonnie! Obudź się! Błysnęło!
    Jonnie powoli dochodził do siebie. Było jeszcze ciemno. Na wpół
przytomny rozglądał się po pokoju, nie mogąc pojąć, co tu robi oraz czego od
niego chce Angus. Gdy wreszcie doszedł do, niego w pełni sens słów Szkota,
oprzytomniał natychmiast i zerwał się z łoża. Ubrał się pośpiesznie.
    Angus przebudził się bardzo wcześnie i poczuł pragnienie.
Ciotka Ellen słyszała, jak klekotał wiadrami. Wiadra były puste, a Angus nie
lubił jeść śniegu, więc ciotka postanowiła pójść po wodę. Na to Angus nie mógł
pozwolić. Kobieta powiedziała mu, jak trafić do źródła na skraju miasteczka,
skąd mieszkańcy brali wodę. Ponieważ chłopak przyrzekł sobie, że nie straci
żadnej okazji do poszukiwania uranu, więc i teraz wziął ze sobą sprzęt do
testowania. Zatrzymywał się co kilka jardów, rzucał przed siebie nabój z gazem i
dokonywał prób. Omal nie podskoczył, gdy przy kolejnej rutynowej próbie -
trzask... i błysnęło!
    Prawie bez tchu wrócił do chaty i rzucił się do Jonniego.
Niecierpliwie podawał mu ubranie, prawie wypchnął go przez drzwi i ruszyli
biegiem w kierunku źródła. Zatrzymali się w połowie drogi i Angus zademonstrował
Jonniemu swoje odkrycie. Trzaśnięcie i błysk. Gaz eksplodował!
    Dołączył do nich pastor, którego obudził hałas. Angus jeszcze
raz powtórzył test.
    Jonniemu przeszedł dreszcz po plecach. Wyglądało na to, że
promieniowanie radioaktywne występuje w miejscu, przez które dwa lub trzy razy
dziennie przechodzili mieszkańcy miasteczka, idąc po wodę. Jako mały chłopak
zawsze był zbuntowany. "Jestem mężczyzną - jak sam o sobie mówił, trochę
nielogicznie, gdyż zaczął to powtarzać wkrótce potem, gdy nauczył się chodzić -
więc będę polował, ale na pewno nie będę zamiatał podłóg ani nosił wody". I
nigdy nie nosił wody z tego źródła. Nawet swoje konie poił gdzie indziej, w
źródle na stoku. Zadrżał, uświadomiwszy sobie, że tylko cudem udało mu się
uniknąć choroby. Ale inni mieszkańcy miasteczka, zwłaszcza dzieci, kobiety i
starzy ludzie, którzy nosili wodę, byli codziennie narażeni na działanie
promieniowania. Znowu wstrząsnęły nim dreszcze.
    Rozentuzjazmowany Angus chciał natychmiast wziąć się do roboty
i kopać pod śniegiem, ale Jonnie i pastor powstrzymali go.
    - Nie mamy żadnych osłon zabezpieczających - powiedział Jonnie.
- Potrzebujemy ołowiu, szkła ołowiowego lub czegokolwiek w tym rodzaju. Ale
oznakujmy miejsce dokoła, żeby ludzie już więcej tędy nie chodzili, a później
zbadamy teren dokładniej!
    Dokonując ostrożnie dalszych testów, stwierdzili, że obszar
promieniowania o natężeniu wystarczającym do spowodowania eksplozji gazu do
oddychania rozciągał się w promieniu około trzydziestu stóp od miejsca, w którym
zaczęli próby. Angus trafił więc widocznie w sam środek skażonego obszaru.
Oznakowali cały teren popiołem, który wygarnęli z paleniska opuszczonej chaty, a
Jonnie naciął siekierą trochę palików i powbijał je w ziemię, ogradzając skażone
miejsce.
    Jimson, którego wraz z innymi również zwabiły odgłosy
eksplozji, chciał dowiedzieć się, co tu się właściwie dzieje. Jonnie pozostawił
wyjaśnianie pastorowi. Pracując przy ogrodzeniu, słyszał urywki słów pastora,
który mówił dużo i przekonywająco o duchach. Przejęty Jimson zaraz zaczął
wyznaczać nową trasę do źródła, z daleka od niebezpiecznego miejsca.
    Zaczynało świtać. Należało pośpieszyć się z testami, gdyż
skażonych miejsc mogło być więcej, a oni musieli wynieść się stąd przed
południem, bo mniej więcej o tej porze przelatywał tędy bezpilotowy samolot
zwiadowczy. Terl nie mógł natknąć się na zdjęcie, na którym zobaczy ich
pozostawiony w górach samolot.
    Podczas gdy przeżuwali skromne śniadanie przyniesione przez
ciotkę Ellen, Jonnie patrzył na rozpościerającą się przed nimi halę. Ileż
czekało ich pracy!
    Wreszcie zdecydował się. Było to ryzykowne, ale na podstawie
wyczytanych informacji wiedział, że bardzo krótkie przebywanie w rejonie
promieniowania nie grozi szczególnie dotkliwymi następstwami. Nałożył na twarz
maskę. Wziął sporo naboi z psychloskim gazem do oddychania i wiadro z popiołem.
Wybrał jednego ze swych koni.
    - Będę przejeżdżał przez halę galopem - powiedział Angusowi i
pastorowi - tam i z powrotem, trasami odległymi o trzydzieści stóp od siebie. W
ręce będę trzymał nabój z gazem do oddychania z lekko odkręconym zaworem. Za
każdym razem, gdy pojawi się błysk, rzucę w to miejsce garść popiołu i podniosę
rękę do góry. Proszę, pastorze, byś stanął na tym pagórku i zrobił szkic doliny,
a ty, Angusie, będziesz mu każdorazowo meldował o podniesieniu przeze mnie ręki!
Zrozumieliście?
    Wszystko było jasne. Pa'śtor i Angus pośpieszyli na pagórek.
Trzech młodych mężczyzn, którzy poprzedniego dnia głosowali za przeniesieniem
się w inne okolice, miało wyraźną ochotę im pomóc. Jonnie polecił im trzymać w
pogotowiu zapasowe konie. Rozejrzał się dokoła; wszystko było gotowe. Upewnił
się, że maska ściśle przylega do twarzy, odkręcił nieco zawór naboju z gazem i
ruszył.
    Już w chwilę później nabój w jego dłoni błysnął. Cisnął garść
popiołu, podniósł rękę i pognał dalej. Angus krzyknął, potwierdzając, że widzą i
notują informację. Tam i z powrotem, tam i z powrotem przez halę. Błysk, garść
popiołu, podniesiona ręka, echo krzyku Angusa i tętent końskich kopyt.
    Zmienił konia, odkręcił zawór nowego naboju i znów ruszył
galopem. Mieszkańcy miasteczka patrzyli na to widowisko bez zainteresowania.
Jonnie Goodboy często robił różne dziwne rzeczy. Owszem, był dobrym jeźdźcem.
Każdy o tym wiedział. Pewną zagadkę stanowiło to, dlaczego od czasu do czasu
zapalał pochodnię. Ale stary Jimson wiedział, ponieważ otrzymał pewne
wyjaśnienia od duchownego, od prawdziwego pastora z miasteczka zwanego Szkocją.
Nie wiedzieli nawet, czy w pobliżu znajduje się jakiekolwiek miasteczko. Och
tak, kiedyś, ale to było dawno temu. Leżało ono za paroma grzbietami górskimi.
No cóż, przy tak obfitym śniegu nie było zbyt dużych szans na przemieszczanie
się z miejsca na miejsce... Ale Jonnie ładnie trzyma się na grzbiecie,
nieprawdaż? Zobaczcie tylko, jak śnieg pryska spod końskich kopyt!
    Dwie godziny później mocno zmęczony Jonnie i jego towarzysze
gotowi byli do powrotu. Czas ich naglił. Zdecydowali, że dadzą swoje konie w
prezencie mieszkańcom miasteczka, a sami pójdą do samolotu na piechotę. Pastor
wyjaśnił Jimsonowi, że ludzie muszą trzymać się z dala od tych znaków z popiołu.
Jimson z szacunkiem przyrzekł, że dopilnuje tego, nawet gdyby nie podobało się
to Brownowi Kulasowi.
    Ciotka Ellen była załamana. Jonnie był ostatnim żyjącym
członkiem jej rodziny.
    - Znów nas opuszczasz, Jonnie...!
    - A może chciałabyś pojechać ze mną? - zapytał chłopak.
Pokręciła przecząco głową - to był ich dom i Jonnie musiał mieć dokąd wracać.
Przypuszczała, że podróże do różnych dzikich okolic miał już we krwi. Przyrzekł,
że postara się wrócić i potem wręczył jej parę upominków, które zachował dla
niej: wielki czajnik z nierdzewnej stali, trzy noże oraz futrzaną suknię z
rękawami. Udawała, że jest nimi uszczęśliwiona, ale rozpłakała się, gdy będąc
już na krawędzi górnej ścieżki, odwrócił się i pomachał jej ręką. Miała uczucie,
że już nigdy więcej go nie i zobaczy.










6
   Z jednego z budynków usytuowanego niedaleko złoża starego
górniczego miasteczka dochodziły odgłosy intensywnej pracy. Pracowało tam ciężko
kilkunastu ludzi. Bardzo to Szkotów rozbawiło, gdy zajmowali pomieszczenia
"Korporacji Górniczej Nieustraszonego Imperium". Budynek ostał się w prawie
nienaruszonym stanie i kiedy go uprzątnięto, stał się całkiem przyzwoitym
pomieszczeniem operacyjnym.
    Jonnie przypuszczał, że już po wyeksploatowaniu złoża ołowiu
ktoś przebudował miasteczko. Różniło się ono bardzo od innych. Tuż obok ich
"Korporacji" stał budynek z szyldem: Bar "Pod Kubłem Krwi", na którym pastor z
poważną miną umieścił napis: "Wstęp wzbroniony". Wewnątrz wciąż jeszcze wisiały
lustra i wciąż jeszcze można było podziwiać kształty nagich, tańczących
dziewcząt na ściennych malowidłach. Po drugiej stronie ulicy mieściło się biuro
opatrzone szyldem: "Szyby wiertnicze Fargo", na kolejnym budynku był napis:
"Więzienie".
    Wszyscy mieszkali w hotelu o nazwie "Elitarny Pałac Londynu", w
którym poszczególne apartamenty nosiły nazwiska jakichś ludzi, zapewne
zasłużonych dla górnictwa. W hotelowej kuchni z paleniskami na węgiel królowały
trzy stare wdowy. W budynku była bieżąca woda - luksus!
    W biurach "Nieustraszonego Imperium" znajdowały się działające
modele kopalni. Znaleźli też "broszury historyczne", które opisywały stare,
dobre, szalone dni koniunktury, pionierskich obozów i "złych ludzi". Portrety
poszukiwaczy i odkrywców górniczych oraz "złych ludzi" zostały odczyszczone i z
powrotem powieszone na ścianach.
    Robert Lis wraz z dwoma pilotami pilnie opracowywali różne
możliwe wersje planu porwania frachtowca do transportowania rudy. Nie mieli
bowiem samolotu, na którym mogliby dotrzeć do Szkocji lub do Europy, gdyż ich
górniczy sprzęt latający miał zasięg tylko kilkuset mil. Wałkowali ten problem
wciąż na nowo od tamtej nocy, kiedy Terl wspomniał im o bezpilotowym bombowcu.
Czuli się odpowiedzialni nie tylko za Szkotów, ale i wszystkich innych
mieszkańców Ziemi, których ślady udałoby się odnaleźć. Całe przedsięwzięcie
trzeba przeprowadzić w taki sposób, by nie zaalarmować Psychlosów. Jedyną rzeczą
gwarantującą powodzenie było przechwycenie frachtowca w powietrzu i stworzenie
wrażenia, że spadł do morza. Nie udało się im jednak do tej pory opracować
sposobu unieruchomienia radia pilota ani formy opanowania maszyny.
    Inna grupa - dwóch kierowników z wolnych zmian wraz z Thorem,
Dunneldeenem i jeszcze kilkoma górnikami - analizowała postępy w pracach
górniczych. Dotarli już do złoża i teraz cal po calu wyrąbywali pokład.
Wydobywany kwarc był piękny, ale nie zawierał ani grama złota. Jonnie wyjaśnił
im na podstawie notatek, że to żyła gniazdowa, czyli złoto było tylko w
oddalonych od siebie o paręset stóp miejscach. Oni jednak mieli już dosyć
wydobywania samego kwarcu. Usiłowali też wywnioskować, jak bardzo zbliżyli sil
już do owego złowrogiego pęknięcia. Szczelina nieco się poszerzyła. Zaniepokoiło
to wszystkich.
    Nieobecny duchem doktor McDermott czytał materiały dostarczone
mu ostatnio przez zwiadowcę ze zrujnowanej biblioteki. Jonnie, Angus, pastor i
kierownik szkoły skupili się nad wykonanym przez pastora szkicem doliny. Pozycje
punktów intensywnego promieniowania tworzyły linię prostą.
    - Są oddalone od siebie o sto stóp - powiedział Jonnie. I
tworzą linię prostą.
    Spoglądali w zamyśleniu na mapę, gdy podszedł do nich doktor
McDermott.
    - Znalazłem tutaj coś dziwnego, McTyler - powiedział
potrząsając książką. - W przewodniku książkowym Chinkosów był błąd dotyczący
Akademii Sił Powietrznych.
    Jonnie wzruszył ramionami.
    - Oni często pisali różne dziwne rzeczy, żeby tylko zadowolić
Psychlosów.
    - Ale oni nazwali akademię główną bazą obronną.
    - Wiem o tym - odparł Jonnie. - Chcieli, żeby to brzmiało
poważnie, ponieważ odbyła się tam ostatnia bitwa stoczona na tej planecie.
    - Ale musiała przecież gdzieś być naprawdę "główna baza
obronna" - upierał się historyk.
    Jonnie spojrzał na książkę. Tytuł brzmiał: "Regulamin ewakuacji
młodzieży szkolnej na wypadek wojny atomowej".
    - Widocznie - rzekł historyk - młodzież miała być trzymana w
szkole, dopóki burmistrz nie opuścił miasta... nie... ach, mam to tu: "...i że
wszelkie późniejsze polecenia będą wydawane z głównej bazy obronnej".
    - Ale nie wiemy, gdzie się ona znajdowała - powiedział Jonnie.

    Staruszek pomknął z powrotem do stosu swoich książek.
    - Owszem, wiemy! - odparł, przynosząc tom poświęcony
przesłuchaniom kongresowym na temat przekroczeń w budżecie wojskowym. Otworzył
książkę w zaznaczonym miejscu i zaczął czytać: - "Pytanie senatora Aldricha: A
więc Sekretarz do Spraw Ochrony bez żenady przyznaje, że przekroczenie wydatków
na budowę głównej bazy obronnej w Górach Skalistych o jeden przecinek sześć
miliarda dolarów nastąpiło bez upoważnienia Kongresu. Czy się nie mylę, panie
Sekretarzu?" - McDermott pokazał przeczytany ustęp Jonniemu i zamknął z
trzaskiem księgę. - A więc Chinkosi mylili się, mając jednocześnie rację. Główna
baza obronna rzeczywiście istniała, ale mieściła się w Górach Skalistych. -
Doktor uśmiechnął się z dumą i wrócił do swoich książek.
    Jonnie nagle znieruchomiał. Grobowiec... Żelazne wrota,
szkielety na schodach... Grobowiec!!
    - Doktorze! - zawołał podniecony. - Przyjdź tu, proszę!
Opowiadałeś nam kiedyś historię o pasie min atomowych z Dumbarton do Falkirk,
położonych przez żołnierzy Queen's Own. Highlanders... Popatrz na ten szkic! Ta
linia biegnie dokładnie w poprzek przełęczy prowadzącej z niżej położonych
równin. Wszystkie punkty są precyzyjnie rozmieszczone i tworzą dokładnie linię
prostą.
    Historyk skinął potakująco głową i wpatrzył się w szkic.
    - Jak na to wpadłeś? - zapytał zdumiony.
    Jonnie uśmiechnął się. Zrobił wysiłek, by ukryć nagły przypływ
emocji. Dopiero po chwili powiedział:
    - Ta przełęcz stanowi drogę z zachodnich równin na halę. A za
tą halą znajduje się kanion, który prowadzi w wysokie góry, i tam wysoko w
kanionie jest główna baza obronna.
    Uzupełnił szkic, rysując na nim kanion. Dookoła nich zaczęli
się gromadzić inni, czując, że dzieje się coś ważnego.
    Angus spoglądał na szkic.
    - Oooch! - powiedział przeciągle. - Miny lądowe! A ja właśnie
planowałem się do nich dobrać!
    Robert Lis już zbierał tych wszystkich, którzy mieli wziąć
udział w ekspedycji do grobowca. Historyk tymczasem zanurkował w książki,
szukając wskazówek na temat niebezpieczeństw związanych z wchodzeniem do
grobowców.
    - Nie martw się - powiedział pastor Jonniemu, który patrzył
przed siebie nieruchomo. - O świcie dowiemy się, czy to wszystko prawda.
następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
21 11 09 (160)
160 09 (4)
160 09 (2)
pref 09
amd102 io pl09
2002 09 Creating Virtual Worlds with Pov Ray and the Right Front End
Analiza?N Ocena dzialan na rzecz?zpieczenstwa energetycznego dostawy gazu listopad 09
2003 09 Genialne schematy
09 islam
GM Kalendarz 09 hum

więcej podobnych podstron