v 05 28







Maria Valtorta - Ewangelia, jaka została mi objawiona (Księga
V.28)



 
 









Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana













Maria Valtorta


Księga V -
Przygotowanie do Męki




–  
POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –








28.
JUDASZ Z KARIOTU – ZŁODZIEJ
[por. J
12,6]

Napisane 15
lutego 1947. A, 9999-10033

Jezus
znajduje się z uczennicami i dwoma apostołami na
jednym z wzniesień gór za Efraim. Joanna
nie ma ze sobą ani dzieci, ani Estery. Myślę,
że posłano je już do Jerozolimy wraz z Jonatanem. Jest tylko –
poza Matką Jezusa – Maria Kleofasowa, Maria Salome, Joanna, Eliza,
Nike i Zuzanna. Dwie siostry Łazarza jeszcze nie
przybyły.
Eliza i Nike
składają właśnie ubrania,
które z pewnością wyprały w strumyku, jaśniejącym
w dole, lub przyniosły tu z potoku na nasłonecznione
zbocze. Nike, która popatrzyła na jedno z
nich, zanosi je Marii Kleofasowej, mówiąc: «W tym także twój syn oderwał
obrębek.»
Maria Alfeuszowa bierze ubranie i kładzie je
przy innych,
które ma na trawie.
Wszystkie
uczennice są zajęte szyciem,
naprawianiem rozdarć, które powstały
podczas wielu miesięcy, kiedy apostołowie
byli sami. Eliza, która podchodzi z innymi suchymi ubraniami, mówi:
«Widać dobrze,
że od trzech miesięcy nie mieliście ze sobą ani jednej niewiasty
znającej
się na tym! Nie ma ani jednego ubrania w
porządku, z wyjątkiem szaty Nauczyciela,
któremu za to pozostały tylko dwie. Ta, którą
ma na Sobie, i ta wyprana dzisiaj.»
«On wszystkie
rozdał.
Wydaje się ogarnięty szałem nieposiadania już niczego.
Chodzi w lnianej szacie już od wielu dni» – mówi Judasz.
«Nie szkodzi,
bo Twoja Matka
pomyślała o przyniesieniu Ci nowych. Ta
zabarwiona na purpurowo jest naprawdę najpiękniejsza.
Będzie Ci w niej ładnie, Jezu. Chociaż
wyglądasz dobrze odziany w len. Naprawdę
przypominasz lilię!» – mówi Maria Alfeuszowa.
«Bardzo dużą
lilię,
Mario!» – wyśmiewa się Judasz.
«Ale tak
czystą lilię,
jaką z pewnością nie jesteś ani ty, ani nawet Jan.
Ty także masz na sobie len, ale wierz mi,
nie jesteś podobny do lilii!» – odpowiada szczerze Maria Alfeuszowa.
«Mam ciemne
włosy i karnację,
dlatego jestem inny.»
«Nie. To nie z
tego powodu. To
dlatego że ty masz biel na sobie, a On –
we wnętrzu. Ona ujawnia się w Jego oczach,
w Jego uśmiechu, w Jego słowie.
To to właśnie. Ach! Jak tu jest dobrze z moim Jezusem.»
I dobra
Maria kładzie swą zniszczoną rękę kobiety starej
i pracowitej, na kolanie Jezusa, który głaszcze
tę szlachetną dłoń.
Maria Salome,
która właśnie
ogląda jakieś ubranie, wykrzykuje: «To gorsze niż rozdarcie!
Och, mój synu! Kto załatał dziurę w taki sposób?»
– i oburzona pokazuje swoim towarzyszkom coś w
rodzaju całkiem pomarszczonego pępka. To
tak jakby jakiś pierścień wystawał spod sukna umocowany w kilku
miejscach.
To może istotnie przerazić niewiastę.
Dziwaczna naprawa jest punktem centralnym licznych fałdów tworzących
jakby
wachlarz, który się rozszerza na ramionach
szaty. Wszyscy się śmieją,
począwszy od Jana, twórcy tego cerowania,
który wyjaśnia:
«Nie mogłem
chodzić z
rozdarciem, więc...
zatkałem je!»
«Widzę to, mój
ty
biedaku! Widzę to!
Ale nie mogłeś tego dać do naprawienia Marii,
małżonce Jakuba?»
«Ona jest
prawie niewidoma, biedna niewiasta! A poza tym...
na nieszczęście, to nie było rozdarcie!
To była prawdziwa dziura. Szata przyczepiła
się do wiązki chrustu, którą niosłem na
plecach. Kiedy zdejmowałem wiązkę z moich
barków, kawałek się oderwał. Wtedy
to tak naprawiłem!»
«Przez to
zniszczyłeś szatę,
mój synu. Potrzebowałabym...»
Przygląda się
szacie,
ale potrząsa głową i mówi:
«Miałam
nadzieję,
że będę mogła oderwać obrębek, ale go
już nie ma...»
«Sprułam go w
Nobe –
wyjaśnia Eliza – bo fałda była
zbyt krótka. Ale dałam twojemu synowi część,
którą oderwałam...»

«Tak, ale użyłem jej jako sznura do
mojej torby...» [–
mówi Jan.]

«Biedne
dzieci! Jakże jesteśmy
potrzebne w pobliżu was!» – mówi Najświętsza
Maryja, która naprawia czyjeś ubranie.
«Ale tu trzeba
sukna. Spójrzcie.
Te zaczepienia spowodowały rozdarcie wokół dziury i z nieszczęścia już
wielkiego powstało takie, którego się nie
da naprawić. Chyba że...
znalazłoby się coś, co zastąpi brakujący
materiał. No... jeszcze zobaczymy... wtedy
byłoby to znośne.»
«Podsunęłaś Mi
myśl do
przypowieści...» – mówi Jezus.
Jednocześnie
odzywa się Judasz:
«Myślę,
że mam na dnie torby kawałek materiału takiego koloru. To resztka
szaty, zbyt odbarwionej, żebym mógł ją nosić.
Dałem ją niskiemu człowiekowi, który był
o wiele mniejszy niż ja, tak, że musieliśmy
odciąć od niej prawie dwie piędzi. Jeśli
poczekasz, pójdę go poszukać.
Ale przedtem chciałbym usłyszeć przypowieść.»
«Niech Bóg cię
błogosławi.
Posłuchaj więc. W tym czasie naprawię
szwy szaty Jakuba. Są całkowicie sprute»
[– mówi Salome. Judasz odpowiada:]
«Mów,
Nauczycielu. Potem
sprawię radość Marii Salome.»
«Mówię.
Porównuję duszę do sukna. Kiedy jest wlana [w
ciało], jest nowa, bez rozdarć.
Ma jedynie skazę pierworodną, ale jest spójna, nie ma zranień
ani innych plam, ani śladów zniszczenia.
Potem, z upływem czasu i z powodu nabytych wad,
zużywa się niekiedy aż do rozerwania się,
brudzi się z powodu braku roztropności,
rozdziera się z powodu nieładu. Teraz, kiedy jest porozdzierana,
nie można jej naprawiać niezręcznie, bo
to stałoby się przyczyną liczniejszych rozdarć. Trzeba cierpliwego,
długiego i doskonałego cerowania, aby w
jak największym stopniu znikło zniszczenie,
które się dokonało. Jeśli sukno jest
zbyt podarte albo jeśli jest tak rozdarte,
że utraciło jakąś część, nie można
zarozumiale próbować usunąć szkody o własnych siłach,
lecz trzeba iść do Tego, o którym się
wie, że potrafi uczynić na nowo duszę
doskonałą, gdyż wolno Mu wszystko czynić
i ponieważ On wszystko potrafi uczynić. Mówię
o Bogu, Moim Ojcu, i o Zbawicielu, którym Ja jestem.
Ale pycha człowieka jest taka, że im większe
jest zniszczenie jego duszy, tym bardziej
usiłuje ją naprawić, ale środkami niepełnymi,
wywołującymi jej coraz większą słabość.
Możecie Mi
zarzucić, że
rozdarcie zawsze będzie widoczne. Maria
Salome powiedziała to także. Tak, zawsze będą
widoczne rany, których dusza doznała.
Dusza prowadzi swą walkę i dlatego jest poraniona.
Wielu otacza ją nieprzyjaciół.
Nikt jednak –
widząc człowieka
pokrytego bliznami, znakami takiej samej ilości
chwalebnych ran otrzymanych w walce o odniesienie zwycięstwa –
nie może powiedzieć: „Ten człowiek jest
nieczysty”. Powie raczej: „To bohater.
Oto purpurowe znaki ukazujące jego wartość”.
Nigdy też nie zobaczy się żołnierza, który
nie pozwala się pielęgnować, bo wstydzi
się swej chwalebnej rany. Przeciwnie, pójdzie
on do lekarza i powie mu ze świętą dumą: „Oto
walczyłem i zwyciężyłem. Nie szczędziłem
siebie. Widzisz to. Teraz doprowadź mnie do
takiego stanu, abym był gotów stoczyć
inne walki i [odnieść]
inne zwycięstwa.”
Ten zaś, kto
ma rany po nieczystej chorobie,
wywołane przez niegodne grzechy, wstydzi się
swoich ran przed krewnymi i przyjaciółmi, a nawet przed lekarzami.
Czasami jest tak bardzo głupi, że
ukrywa je, aż ujawni je ich odór.
Wtedy jednak jest za późno na leczenie.
Pokorni są
zawsze szczerzy i są także tymi walecznymi,
którzy nie muszą się wstydzić ran otrzymanych w walce.
Pyszni zawsze są kłamcami i tchórzami. Z powodu swej pychy,
zdążają ku śmierci, gdyż nie chcą iść
powiedzieć Temu, który może ich uzdrowić:
„Ojcze, zgrzeszyłem.
Ale jeśli chcesz, możesz mnie wyleczyć”.
Wiele dusz podąża ku śmierci z powodu pychy,
gdyż nie przyznaje się do początkowego grzechu.
I dla nich także jest za późno. One nie
myślą o tym, że miłosierdzie Boże jest
bardziej potężne i rozległe niż jakakolwiek gangrena,
bez względu na jej siłę i rozmiar, i że
potrafi wszystko uleczyć. Te dusze pysznych,
kiedy spostrzegają, że wzgardziły każdym
środkiem zbawczym, popadają w rozpacz,
gdyż są bez Boga. A mówiąc sobie:
„Jest za późno”,
zadają sobie ostateczną śmierć, śmierć
potępienia. A teraz, Judaszu, idź po twoje
sukno...»
«Idę,
ale nie podobała mi się ta przypowieść.
Nie zrozumiałem jej.»
«Ależ ona jest
tak jasna!
Zrozumiałam ją nawet ja, biedna niewiasta!» – mówi Maria Salome.
«A ja nie.
Kiedyś opowiadałeś
ładniejsze. Teraz... pszczoły...
sukno... miasta, które zmieniają nazwy...
dusze-łodzie...
To tak ubogie i mętne, że już mi się
to nie podoba i nie rozumiem tego... Ale teraz idę
po sukno, bo mówiąc praktycznie:
jest ono konieczne, choć ubranie będzie już
zawsze zniszczone.»
Judasz wstaje
i odchodzi.
Kiedy Judasz
mówił,
Maryja miała głowę cały czas pochyloną nad Swą pracą. Joanna
natomiast podniosła ją i opanowując gniew patrzyła uważnie na
nierozważnego.
Eliza także uniosła głowę, ale potem wzięła
przykład z Maryi. Tak samo uczyniła Nike.
Zuzanna rozwarła szeroko duże oczy, zaskoczona,
i patrzyła na Jezusa zamiast na apostoła,
jakby się pytała, dlaczego nie reaguje. Żadna
niewiasta nie odezwała się ani nie uczyniła żadnego gestu. Ale Maria
Salome i Maria Alfeuszowa, najbardziej proste,
spojrzały na siebie kiwając głowami i –
gdy tylko Judasz odszedł – Maria Salome powiedziała:
«A on głowę ma
zniszczoną!»
«Tak i to
dlatego nic nie rozumie. I nie wiem,
czy nawet Ty będziesz mógł mu ją naprawić.
Gdyby mój syn był taki, ja bym mu ją
rozbiła całkowicie. Tak, jak ją uformowałam,
tak też bym ją rozbiła, żeby się stała
głową sprawiedliwego. Lepiej mieć twarz
pokiereszowaną niż serce!» – mówi Maria Alfeuszowa.
«Bądź
wyrozumiała,
Mario. Nie możesz porównywać tego mężczyzny ze
swoimi dziećmi, które wzrosły w rodzinie
uczciwej, w mieście takim jak Nazaret»
– mówi Jezus.
«Jego matka
jest dobra. Jego
ojciec nie był zły, jak o tym słyszałam»
– odpowiada Maria Alfeuszowa.
«Tak, lecz
jego sercu nie
brakowało pychy. To dlatego zbyt wcześnie
oddalił syna od matki i to on także przyczynił się –
posyłając go do Jerozolimy – do rozwoju danego synowi dziedzictwa
moralnego. To bolesne, ale trzeba powiedzieć,
że z pewnością Świątynia nie jest miejscem,
gdzie odziedziczona pycha mogłaby się zmniejszyć...» – mówi Jezus.
«Żadne
zaszczytne miejsce
Jerozolimy nie może zmniejszyć pychy i wszelkich innych braków –
wzdycha Joanna. I dodaje: – Ani też żadne inne
miejsce zaszczytne, czy to w Jerychu, czy w Cezarei Filipowej, czy w
Tyberiadzie, czy w drugiej Cezarei...»
Szyje szybko,
pochylając twarz
nad pracą bardziej niż to konieczne.
«Maria,
siostra Łazarza,
jest dostojna, ale nie pyszna» – zauważa Nike.
«Teraz. Ale
wcześniej była
bardzo dumna, w przeciwieństwie do swych
rodziców, którzy nigdy nie byli tacy» – odpowiada Joanna.
«Kiedy
przybędą?» –
pyta Maria Salome.
«Wkrótce,
jeśli musimy stąd
wyruszyć za trzy dni.»
«Pracujmy
zatem szybko. Ledwie
starczy nam czasu na skończenie wszystkiego» – przynagla je Maria
Alfeuszowa.
«Przybyłyśmy z
opóźnieniem
z powodu Łazarza. Ale to dobrze, bo wiele
zmęczenia zostało oszczędzone Maryi» – mówi Zuzanna.
«Czujesz się
zdolna do odbycia
takiej drogi? Jesteś tak blada i tak zmęczona,
Maryjo!» – pyta Maria Alfeuszowa, kładąc rękę
na kolanach Maryi i patrząc na Nią z troską.
«Nie jestem
chora, Mario, z
pewnością mogę iść.»
«Chora, nie,
lecz tak przygnębiona,
Matko. Dałbym dziesiątki lat mego życia,
przyjąłbym na siebie wszystkie boleści,
aby Cię widzieć znowu taką, jaką Cię
widziałem przy pierwszym spotkaniu» – mówi
Jan i spogląda na Nią z litością.
«Twoja miłość
jest już
lekarstwem, Janie. Czuję,
jak Moje serce się uspokaja widząc, jak kochacie Mojego Syna. Bo nie ma
innej przyczyny Mojego cierpienia, nie ma innej, jak patrzenie na to,
że On nie jest kochany. Tu, przy Nim i pośród
was, tak wiernych, już odżyłam na nowo.
Ale z pewnością... te ostatnie miesiące...
sama w Nazarecie... po tym, jak Go widziałam
odchodzącego... kiedy był już tak udręczony,
tak prześladowany... i słysząc wszystkie
te pogłoski... Och! Ileż,
ileż bólu! Ale kiedy jestem blisko Niego,
widzę Go i mówię: „Przynajmniej Mój
Jezus ma Swoją Mamę, która Go pociesza,
która Mu mówi słowa, zasłaniające inne
słowa”. Widzę także,
że nie cała miłość zamarła w Izraelu. I mam pokój,
trochę pokoju. Niewiele... bo...»
Maryja nie
mówi więcej. Pochyla twarz,
którą uniosła, aby odpowiedzieć Janowi,
i widać jeszcze tylko część Jej czoła zaczerwienionego od niemego
wzruszenia... a potem dwie łzy połyskują
na ciemnej szacie, którą naprawia.
Jezus wzdycha
i wstaje. Siada u Jej stóp,
przed Nią. Kładzie głowę na kolanach
Maryi, całuje rękę trzymającą sukno i
pozostaje tak, jak dziecko, które odpoczywa.
Maryja wyjmuje igłę z materiału, aby nie
zranić Syna. Kładzie prawą rękę na głowie
Jezusa opartej o Jej kolana i unosi twarz,
wpatrując się w niebo. Z pewnością modli
się, chociaż nie porusza wargami.
Cała Jej postawa świadczy o tym, że się
modli. Potem pochyla się,
aby pocałować włosy Syna, blisko odkrytych skroni.
Inni nie
rozmawiają aż do chwili, kiedy Maria Salome mówi:
«Ale gdzież
jest Judasz?
Słońce wkrótce zajdzie! I nie będę już
dobrze widzieć!»
«Może ktoś go
zatrzymał

odpowiada Jan i pyta matkę: – Chcesz, żebym
poszedł go przynaglić?»
«Dobrze
zrobisz. Bo jeśli nie
znajdzie podobnego sukna, skrócę rękawy,
tym bardziej że zbliża się lato, a na
jesień zrobię ci inną szatę, bo w tej
nie będziesz już mógł chodzić, skrócę
ją i poprawię. Na połów będzie jeszcze
dobra, bo z pewnością po Pięćdziesiątnicy
udacie się do Galilei...»
«Zatem idę –
mówi
Jan i zawsze uprzejmy pyta inne niewiasty: – Czy
macie jakieś ubrania już gotowe, żebym mógł
je zanieść do domu? Jeśli tak,
dajcie mi je, będziecie mniej obładowane powracając.»
Niewiasty
zbierają to,
co już naprawiły i dają Janowi. On zaś
odwraca się, aby odejść,
ale zatrzymuje się nagle, widząc przybywającą
biegiem Marię, małżonkę Jakuba.
Dobra
staruszka chodzi z trudem i biegnie na tyle, na ile jej
na to pozwala wiek. Woła głośno do Jana:
«Czy
Nauczyciel jest tutaj?»
«Tak, matko.
Czego chcesz?»
Kobieta
odpowiada, nadal idąc
pośpiesznie:
«Ada źle się
czuje...
bardzo źle. Mąż chciałby ją pocieszyć
wzywając Jezusa... ale ponieważ
Samarytanie byli tacy... tacy źli,
nie ośmiela się... Powiedziałam mu:
„Jeszcze Go nie znasz. Ja tam idę i...
nie... powie mi: nie”.»
Staruszka jest
całkiem zadyszana z powodu biegu po
zboczu.
«Nie biegaj
więcej.
Idę z tobą lub raczej – przed tobą.
Idź za nami spokojnie. Jesteś za stara,
matko, żeby tak biegać – mówi jej
Jezus. A potem zwraca się do Swojej Matki i do uczennic:
– Zostanę w osadzie. Pokój wam.»
Ujmuje Jana za
rękę i szybko schodzi z nim w dół.
Staruszka, po odzyskaniu oddechu, idzie za nimi, udzieliwszy najpierw
odpowiedzi
niewiastom, które postawiły jej pytania:
«Och! Jedynie
Rabbi może ją
ocalić. Inaczej umrze jak Rachela. Przeziębiła
się i traci siły. Szamoce się już w
bolesnych konwulsjach.»
Niewiasty
zatrzymują ją jeszcze,
mówiąc:
«A nie
próbowaliście
[wkładania]
gorących cegieł pod nerki?»
«Nie! Lepiej
ją owinąć w wełnę
nasączoną aromatyzowanym winem, możliwie
jak najcieplejszym.»
«Mnie, przy
Jakubie, dobrze
robiły namaszczenia olejem i potem gorące cegły.»
«Dawajcie jej
dużo pić.»
«Gdyby mogła
wstać i zrobić
kilka kroków i żeby w tym czasie nacierano jej mocno nerki...»
Niewiasty-matki,
to znaczy wszystkie,
z wyjątkiem Nike i Zuzanny oraz Maryi, która
nie cierpiała bólów wspólnych niewiastom,
wydając na świat Syna, zachwalają to
jedno, to drugie.
«Wszystko!
Próbowano wszystkiego.
Ale ma nerki zbyt zmęczone. To jedenaste dziecko!
Ale teraz idę. Odzyskałam oddech.
Módlcie się za tę matkę! Niech Najwyższy
ją zachowa przy życiu, aż przybędzie do
niej Rabbi.»
Biedna
staruszka, samotna i dobra,
odchodzi utykając.
Jezus w tym
czasie schodzi pospiesznie w stronę miasta,
ogrzewanego przez słońce. Wchodzi do miasta od przeciwnej strony w
stosunku do tej, gdzie znajduje się ich dom.
Czyli wchodzi do Efraim od strony północno-zachodniej, podczas gdy dom
Marii, małżonki Jakuba,
jest na południowym wschodzie. Idzie szybko,
nie zatrzymując się na rozmowy z tymi, którzy
chcieliby Go zatrzymać. Pozdrawia ich i
oddala się.
Jakiś
mężczyzna zauważa: «Gniewa
się na nas. Ci z innych wiosek źle się
zachowali. Ma rację.»
«Nie. On idzie
do Janocha. Jego
żona umiera przy jedenastym porodzie.»
«Biedne
dzieci! I Rabbi tam idzie?
Trzykroć dobry. Znieważony, a
obsypuje dobrodziejstwami.»
«Ale Janoch Go
nie obraził!
Nikt z nas Go nie obraził!»
«Ale to byli
ludzie z Samarii.»
«Rabbi jest
sprawiedliwy i
potrafi rozróżniać. Chodźmy zobaczyć
cud.»
«Nie będziemy
mogli wejść.
To niewiasta i ma rodzić.»
«Ale usłyszymy
płacz dziecka
i to będzie głos cudu.»
Odchodzą
pośpiesznie,
aby dogonić Jezusa. Inni także idą z nimi,
aby zobaczyć.
Jezus
przybywa do domu zrozpaczonego z powodu bliskiego
nieszczęścia. Dziesięcioro dzieci stoi w
kącie przy wejściu, blisko szeroko otwartych drzwi.
Najstarsza jest dziewczynka we łzach, do której
tulą się mali płaczący bracia. Niewiasty
pomagające przy porodach wchodzą i wychodzą.
Słychać szepty i odgłosy bosych stóp biegających po ceglanej podłodze.
Jakaś
kobieta widzi Jezusa i wydaje okrzyk:
«Janochu! Miej
nadzieję!
Przyszedł!»
Odchodzi
pośpiesznie z parującym dzbanem.
Przybiega
jakiś mężczyzna, upada na twarz. Czyni
tylko jeden gest – wskazuje swe dzieci – i mówi: «Wierzę.
Litości dla nich.»
«Wstań i
nabierz odwagi.
Najwyższy pomaga temu, kto ma wiarę,
i ma litość nad zasmuconymi dziećmi.»
«O, chodź,
Nauczycielu!
Wejdź! Jest już czarna.
Duszą ją konwulsje. Już prawie nie
oddycha. Chodź!»
Mężczyzna,
który już
stracił głowę, traci ją całkowicie,
słysząc pomocnicę, która woła:
«Janochu,
chodź szybko!
Ada umiera!»
Popycha,
ciągnie Jezusa,
aby szedł szybciej, szybciej, szybciej do
izby umierającej, głuchy na Jego słowa:
«Idź i miej wiarę!»
Biedny
człowiek wiarę ma,
ale brak mu mocy zrozumienia znaczenia tych słów, ich tajemnego sensu,
który dałby mu już pewność cudu. Jezus,
popychany i ciągnięty, wchodzi po schodach,
prowadzących do izby, gdzie się znajduje
niewiasta. Jezus jednak zatrzymuje się na
podeście schodów, w odległości około
trzech metrów od otwartych drzwi, które
pozwalają dostrzec oblicze blade, a nawet
zsiniałe, już wykrzywione w agonii.
Położne nie próbują już niczego. Okryły
niewiastę do podbródka i patrzą.
Skamieniały w oczekiwaniu na zgon.
Jezus
wyciąga ręce i woła głośno: «Chcę!»
Odwraca
się, żeby odejść.
Mąż, pomocnice, ciekawscy, którzy się
zgromadzili, są zawiedzeni,
bo może spodziewali się, że Jezus
spowoduje coś bardziej nadzwyczajnego,
takiego jak natychmiastowe urodzenie się dziecka. Jezus jednak,
torując Sobie drogę, patrzy im w oczy,
przechodząc przed nimi, i mówi do nich:
«Nie miejcie
wątpliwości.
Jeszcze odrobina wiary. Jeszcze chwila. Niewiasta
musi płacić gorzką daninę za rodzenie dzieci, ale jest ocalona.»
I schodzi po
schodach,
pozostawiając ich zaskoczonych. Już ma wyjść
na ulicę, lecz przechodząc obok dziesięciorga
przestraszonych dzieci mówi im:
«Nie bójcie
się! Mama
jest ocalona.»
A mówiąc
to, głaszcze
ręką najmniejsze wystraszone twarzyczki. W tym momencie wielki okrzyk
rozbrzmiewa w domu i dochodzi aż do ulicy,
na której ukazuje się także Maria, małżonka
Jakuba, wołająca głośno:
«Miłosierdzia!»
Sądzi bowiem,
że ten
okrzyk [rodzącej] zwiastuje śmierć.
«Nie obawiaj
się,
Mario! I idź szybko!
Zobaczysz narodziny małego. Wróciły siły
i bóle porodu, ale wkrótce będzie radość.»
Odchodzi z
Janem. Nikt nie idzie za Nim,
bo wszyscy chcą zobaczyć, czy dokona się
cud, i nawet nowe osoby biegną w stronę
domu, bo rozeszła się nowina,
że Rabbi poszedł ocalić Adę. I tak Jezus,
wślizgując się w jakąś uliczkę, może
dotrzeć bez przeszkód do jakiegoś domu. Wchodzi,
wołając:
«Judaszu!
Judaszu!»
Nikt nie
odpowiada. [Jan mówi:]
«Odszedł,
Nauczycielu.
Możemy iść do domu. Położę tu ubrania
Judasza, Szymona i Twego brata Jakuba, a
potem zaniosę inne – Szymona Piotra, Andrzeja, Tomasza i Filipa – do
domu Annasza.»
Tak robią.
Domyślam się,
że – aby zrobić miejsce dla uczennic –
apostołowie odeszli do innych domów, jeśli
nie wszyscy, to przynajmniej część z nich.
Kiedy już
ubrania są uprzątnięte,
rozmawiając odchodzą w stronę domu Marii,
małżonki Jakuba. Wchodzą przez małą
bramę ogrodu, którą tylko lekko pchnęli.
Dom jest cichy i pusty. Jan widzi stojącą na
ziemi amforę pełną wody. Myśląc być może,
że staruszka położyła ją tam przed wezwaniem jej do asystowania [przy
porodzie], bierze ją i idzie w stronę zamkniętej
izby. Jezus zatrzymuje się na korytarzu,
aby zdjąć płaszcz i poskładać go ze zwykłą starannością,
zanim go położy na skrzyni u wejścia.
Jan otwiera
drzwi i wydaje okrzyk jakby przerażenia:
«Ach!»
Porzuca dzban
i zakrywa sobie
oczy rękami, pochylając się,
jakby chciał się zmniejszyć, zniknąć,
nie widzieć. Z pokoju dochodzi brzęk monet,
które rozsypują się po podłodze.
Jezus jest już
w drzwiach.
Mnie zajęło więcej czasu opisanie tego niż Jemu przyjście.
Odsuwa gwałtownie Jana, który jęczy:
«Odejdź!
Odejdź stąd!»
Otwiera
uchylone drzwi. Wchodzi. To izba, w której –
odkąd przybyły niewiasty – spożywają
wspólne posiłki. Znajdują się tam dwie
stare okute skrzynie. Przed jedną z nich,
dokładnie naprzeciw drzwi, znajduje się
Judasz. Jest siny, ma oczy roziskrzone z wściekłości
i równocześnie przerażone. W rękach
trzyma sakiewkę... Okuta skrzynia jest otwarta...
na ziemi leżą rozrzucone monety. Inne
spadają na podłogę, wysypując się z
otwartej sakiewki, leżącej na skraju
skrzyni. Wszystko świadczy w sposób nie
pozostawiający żadnej wątpliwości o tym,
co się dzieje. Judasz wszedł do domu,
otworzył skrzynię i kradł. Właśnie w
tej chwili kradł.
Nikt się nie
odzywa.
Nikt się nie porusza. Ale to gorsze niż
gdyby wszyscy krzyczeli i rzucali się nawzajem na siebie.
To trzy posągi: Judasz-demon, Jezus-Sędzia,
Jan-świadek, przerażony ujawnieniem się
nikczemności towarzysza.
Ręka Judasza,
który
trzyma swoją sakiewkę, drży i włożone
do niej monety wydają przytłumiony brzęk.
Jan drży na
całym ciele i chociaż stoi z rękami przyciśniętymi
do ust, szczęka zębami,
a oczy patrzą z większym przerażeniem na Jezusa niż na Judasza.
Jezus nie
drży. Stoi wyprostowany i lodowaty,
jakby zesztywniał od chłodu, tak
znieruchomiał.
W końcu robi
jeden krok,
jeden gest i wypowiada jedno słowo. Krok –
w stronę Judasza. Gestem daje znać Janowi,
że ma wyjść. I wypowiada jedno słowo:
«Idź!»
Ale Jan boi
się i jęczy:
«Nie! Nie! Nie
odsyłaj mnie.
Zostaw mnie tu. Nie powiem nic... ale pozwól mi tu
być z Tobą.»
«Odejdź!
Nie bój się! Zamknij wszystkie drzwi... a
gdyby ktoś przyszedł... obojętnie kto...
nawet Moja Matka... nie pozwól im tu wejść.
Idź! Bądź posłuszny!»
«Panie!...»

Wydaje się, że to Jan jest winny, z
takim przygnębieniem błaga.

«Mówię ci:
idź. Nic się nie stanie.
Idź!» [– mówi] Jezus.
Łagodzi Swój
nakaz, kładąc
dłoń na głowie Umiłowanego, głaszcząc
go. I widzę,
że teraz ta ręka drży. Jan czuje to drżenie.
Ujmuje ją i całuje ze szlochem, który tak wiele
wyraża. Wychodzi. Jezus zamyka drzwi na
zasuwkę. Odwraca się,
aby spojrzeć na Judasza, który musi być
tak bardzo upokorzony, że nie ośmiela się – on, tak zuchwały –
na żadne słowo czy gest.
Jezus idzie
prosto do niego, okrążając
stół, stojący pośrodku izby.
Nie umiem powiedzieć, czy idzie szybko, czy powoli.
Jestem zbyt przerażona Jego obliczem, aby
mierzyć czas. Widzę Jego oczy i boję się
jak Jan. Nawet Judasz się boi i zatrzymuje
się między skrzynią a szeroko otwartym oknem, przez które wylewa
się na Jezusa czerwone światło zachodu.
Jakie oczy ma
Jezus! Nie mówi
ani słowa. Ale kiedy widzi, że zza paska
szaty Judasza wystaje coś w rodzaju wytrycha,
reaguje przerażająco. Unosi dłoń z zaciśniętą
pięścią, jakby miał uderzyć złodzieja,
a Jego usta zaczynają wypowiadać słowo:
„Przeklęty!” albo „Przekleństwo”.
Opanowuje się
jednak.
Powstrzymuje ramię, które już miało spaść
i ucina słowo na trzech pierwszych literach. I,
aby zapanować nad Sobą, czyni wysiłek,
który powoduje, że cały drży, ogranicza się
do rozluźnienia zaciśniętej dłoni i do opuszczenia podniesionej ręki na
wysokość sakiewki, którą Judasz ma w rękach,
i do wyrwania mu jej. Rzuca nią o ziemię,
mówiąc głosem przytłumionym i depcząc nogami sakiewkę i monety.
Rozrzuca je z hamowaną, lecz straszliwą
gwałtownością:
«Precz! Śmieci
szatana!
Przeklęte złoto! Plwociny piekła!
Jadzie węża! Precz!»
Judasz, który
wydał przytłumiony
okrzyk, kiedy zobaczył Jezusa bliskiego
przeklęcia go, już nie reaguje.
Ale zza zamkniętych drzwi rozległ się inny okrzyk,
kiedy Jezus rzucił sakiewkę na ziemię. To
ten okrzyk Jana rozjątrza złodzieja i przywraca mu jego demoniczną
zuchwałość.
Staje się wściekły. Niemal rzuca się na
Jezusa, krzycząc:
«Kazałeś mnie
śledzić,
aby mnie okryć hańbą, śledzić, głupiemu
chłopcu, który nie potrafi nawet milczeć.
Zawstydza mnie przed wszystkimi! Ale tego właśnie
chciałeś. A zresztą... Tak!
Ja także tego chcę. Chcę tego!
Doprowadzić Cię to przepędzenia mnie!
Doprowadzić Cię do przeklęcia mnie!
Przeklęcia mnie! Przeklęcia mnie!
Próbowałem wszystkiego, aby doprowadzić
Cię do przepędzenia mnie.»
Ochrypł ze
złości i zbrzydł jak demon. Dyszy,
jakby się dusił.


Jezus
przy każdym jego zdaniu powtarza cicho, lecz
straszliwie:
«Złodziej!
Złodziej! Złodziej!»
Na koniec
mówi: «Dzisiaj złodziej,
jutro – zabójca. Jak Barabasz. Gorszy od niego.»
Wyszeptuje mu
to słowo w twarz,
bo teraz stoją bardzo blisko siebie. Judasz odzyskuje oddech i
odpowiada: «Tak. Złodziej. Z
Twojej winy. Całe zło,
które czynię, jest z Twojej winy i nigdy
się nie zmęczysz doprowadzaniem mnie do zguby. Ocalasz wszystkich.
Dajesz miłość i zaszczyty wszystkim. Przyjmujesz grzeszników,
nierządnice nie budzą w Tobie obrzydzenia,
traktujesz jak przyjaciół złodziei,
lichwiarzy i stręczycieli Zacheusza,
przyjmujesz – jakby to był Mesjasz – szpiega ze Świątyni. O,
jakimże jesteś głupcem! I dajesz nam za
przywódcę ignoranta, za skarbnika –
poborcę podatkowego, a Twoim powiernikiem
jest dureń. Mnie odmierzasz najmniejszą
monetę, nie zostawiasz mi pieniędzy,
trzymasz mnie przy Sobie jak galernika przykutego do miejsca na ławie
wioślarza.
Nie chcesz nawet, żebyśmy my –
mówię my, ale to ja, tylko ja, nie mam
przyjmować jałmużny od pielgrzymów. To po to,
żebym nie dotykał pieniędzy, nakazałeś
nie brać pieniędzy od nikogo. Ponieważ
mnie nienawidzisz. Otóż ja także Cię
nienawidzę! Nie umiałeś mnie uderzyć ani
mnie przekląć przed chwilą. Twoje przekleństwo
zamieniłoby mnie w popiół. Dlaczego tego
nie zrobiłeś? Wolałbym raczej to,
niż widzieć Cię tak niezdolnym, słabym,
człowiekiem skończonym, człowiekiem
pokonanym...»
«Zamilknij!»
«Nie! Boisz
się,
że Jan usłyszy? Boisz się,
że w końcu zrozumie, kim jesteś, i że Cię
porzuci? Ach! Tego się boisz Ty, który
odgrywasz bohatera! Tak, boisz się! I Ty
boisz się mnie!
Boisz się! To właśnie dlatego nie potrafiłeś
mnie przekląć. To dlatego właśnie
udajesz miłość, chociaż mnie
nienawidzisz! Aby mi schlebiać, abym był
spokojny! Ty wiesz, że ja jestem mocą. Wiesz,
że ja jestem siłą. Siłą,
która Cię nienawidzi i Ciebie zwycięży! Przyrzekłem
Ci, że będę szedł za Tobą aż do śmierci, ofiarowując Ci wszystko,
i ofiarowałem Ci wszystko, i pozostanę
przy Tobie, aż do Twojej godziny i aż do
mojej godziny. Wspaniały król,
który nie potrafi przekląć ani przepędzić! Król-mrzonka! Król-bożek!
Król-głupiec!
Kłamca! Zdrajca Swego własnego losu.
Zawsze mną
gardziłeś od naszego pierwszego spotkania.
Nie spełniłeś moich oczekiwań. Uważałeś
się za mądrego. Jesteś niedorozwinięty.
Ja Cię uczyłem dobrej drogi. Ale Ty... Och! Ty
jesteś najczystszy! Jesteś stworzeniem,
które jest człowiekiem, ale które jest też
Bogiem, i gardzisz radami Rozumnego. Myliłeś
się od pierwszej chwili i mylisz się nadal. Ty...
Ty jesteś... Ach!»
Potok słów
urywa się nagle i po nim zapada posępna cisza,
po takiej wrzawie, i ponury bezruch po tylu gestach.
Kiedy
zapisywałam [te słowa]
– nie mogąc opisać,
co się działo – Judasz zgięty,
podobny, tak, podobny do drapieżnego psa,
czyhającego na zdobycz i już gotowego do rzucenia się na nią,
zbliżał się coraz bardziej do Jezusa. Ma twarz, której widok jest nie
do zniesienia, ręce skurczone,
łokcie przyciśnięte do ciała, jakby
rzeczywiście zaraz miał Go zaatakować.
Jezus nie ujawnia najmniejszego strachu i nawet odwraca się od niego.
Judasz mógłby napaść na Niego i doskoczyć Mu do szyi, jednak tego
nie czyni. Jezus odwraca się,
aby otworzyć drzwi i popatrzeć na korytarz,
czy Jan naprawdę odszedł. Korytarz jest pusty, prawie ciemny, bo Jan,
odchodząc stąd, zamknął drzwi,
wychodzące na ogród. Wtedy Jezus ponownie zamyka drzwi i rygluje je.
Opiera się o nie, czekając,
bez ruchu i bez słowa, aż minie wściekłość
Judasza.
Nie znam się
na tym, ale
sądzę, że się nie mylę mówiąc,
że przez usta Judasza przemawiał sam szatan,
że to była chwila widocznego opętania przez szatana zdeprawowanego
apostoła,
już stojącego na progu Zbrodni, już potępionego
z własnej woli. Nawet sposób, w jaki
zatrzymuje się potok słów, pozostawiając
apostoła jakby oszołomionego, przypomina
mi inne sceny opętania, widziane w ciągu
trzech lat życia publicznego Jezusa.
Jezus, oparty
o drzwi, zupełnie
blady na tle ciemnego drewna, nie wykonuje najmniejszego ruchu.
Jedynie Jego oczy rzucają na apostoła potężne spojrzenie bólu i żaru.
Gdyby można było powiedzieć, że oczy się
modlą, stwierdziłabym,
że oczy Jezusa modlą się, kiedy patrzy na
nieszczęśnika. Z tych oczu tak przygnębionych
wychodzi nie tylko panowanie, ale również
żar modlitwy. Potem, przy końcu słów
Judasza, Jezus rozkłada ramiona,
które miał dotąd opuszczone. Nie czyni tego jednak po to,
aby dotknąć Judasza, ani po to, by wykonać
jakiś gest w jego stronę czy wznieść je ku niebu. Rozwiera je
poziomo, przyjmując postawę Ukrzyżowanego,
[jakby przybitego] tam, do ciemnego drewna i
czerwonawej ściany. To dopiero wtedy w
ustach Judasza słabną ostatnie słowa i [jękiem:] „Ach!”
załamuje się jego wypowiedź.
Jezus
pozostaje w tej pozycji, z ramionami rozwartymi,
i patrzy ciągle na apostoła spojrzeniem bolesnym i modlącym się.
Judasz, jak ktoś, kto wychodzi z
majaczenia, przeciera ręką czoło,
spoconą twarz... Zastanawia się i,
przypominając sobie wszystko, upada na
ziemię. Nie wiem, czy płacze czy nie.
Z pewnością osuwa się na ziemię, jakby
opuściły go siły. Jezus opuszcza wzrok i ramiona.
Głosem cichym, lecz wyraźnym mówi mu:
«I cóż?
Nienawidzę Cię? Mógłbym cię kopnąć,
zmiażdżyć, nazywając „robakiem”,
mógłbym cię przekląć, jak cię wyzwoliłem
z mocy, która sprawiła,
że majaczyłeś. Wziąłeś za słabość
Moją niemożliwość przeklęcia cię. Och,
to nie jest słabość! To dlatego, że
jestem Zbawicielem. A Zbawiciel nie może
przeklinać. On może zbawiać.
On chce zbawiać... Powiedziałeś:
„Jestem siłą.
Siłą, która Cię nienawidzi i Ciebie
pokona”. Ja także jestem Mocą,
więcej: jestem jedyną Mocą.
Ale Moją mocą nie jest nienawiść. Jest
nią miłość. A miłość nie nienawidzi i
nie przeklina. Nigdy. Siła może tryumfować
w pojedynczych bitwach, takich jak ta między
tobą a Mną. Między szatanem, który
jest w tobie, a Mną.
Moc może ci odebrać twego pana, na zawsze,
jak właśnie to uczyniłem, zamieniając
Siebie w zbawczy znak Tau, na który Lucyfer
nie potrafi patrzeć. On mógłby odnieść
zwycięstwo w pojedynczych walkach, jak
zwycięży w najbliższej przeciwko Izraelowi niewierzącemu i mordercy,
przeciwko światu i szatanowi pokonanemu przez Odkupienie.
Mógłby nawet zwyciężyć w tych pojedynkach,
jak zwycięży w ostatniej walce, dalekiej dla tego, kto liczy wieki,
bliskiej dla tego, kto mierzy czas porównując go
z wiecznością.
Na cóż by się
jednak zdało gwałcenie doskonałego porządku
Mego Ojca? Czy to byłaby sprawiedliwość?
Czy to by była zasługa? Nie. Nie byłoby
ani sprawiedliwości, ani zasługi.
Nie byłoby to sprawiedliwością w stosunku do innych grzesznych ludzi,
którym nie zostałaby odebrana wolność bycia [grzesznikami].
Mogliby w ostatnim dniu zapytać Mnie o powód ich potępienia i Mojej
stronniczości wobec ciebie samego. Będą
dziesiątki i setki tysięcy, po siedemkroć
dziesiątki i setki tysięcy takich, którzy
popełnią te same grzechy, co ty, oddadzą
się demonowi ze swej własnej woli i będą obrażać Boga,
będą dręczyć swego ojca i matkę, będą
zabójcami, złodziejami,
kłamcami, cudzołożnikami,
rozpustnikami, świętokradcami,
a w końcu – bogobójcami. Zabiją cieleśnie
Chrystusa w niedalekim dniu, a w czasach
przyszłych – zabiją Go duchowo w swoich
sercach.
I wszyscy
mogliby Mi powiedzieć,
kiedy przyjdę oddzielić baranki od kozłów,
aby pierwsze pobłogosławić, a drugie
przekląć – wtedy tak – przekląć,
gdyż wtedy nie będzie już odkupienia,
lecz chwała lub potępienie; aby je przekląć
na nowo, po przeklęciu ich już pojedynczo
w czasie ich śmierci i na ich sądzie szczegółowym... Człowiek bowiem –
wiesz o tym, gdyż słyszałeś Mnie, jak mówiłem
to setki i tysiące razy – człowiek może
się zbawić, dopóki żyje,
aż do swego ostatniego tchnienia. Wystarczy jedna chwila,
jedna tysięczna chwili, aby wszystko zostało
powiedziane między duszą i Bogiem, aby ona
poprosiła o przebaczenie i uzyskała odpuszczenie grzechów...
Mówiłem więc,
że
wszyscy mogliby Mi powiedzieć, wszyscy ci
potępieni: „Dlaczego nas nie przywiązałeś
do Dobra, jak to uczyniłeś dla Judasza?”
I mieliby rację. Każdy bowiem człowiek
rodzi się z taką samą naturą: ciałem i
duszą i [takim samym stanem] nadprzyrodzonym.
Ciało, jako zrodzone z ludzi, może być od
swego narodzenia bardziej lub mniej mocne, bardziej lub mniej zdrowe.
Stworzona przez Boga dusza jest podobna u wszystkich,
wyposażona w te same właściwości, te
same dary Boże. Między duszą Jana,
mówię o Chrzcicielu, a twoją –
nie było różnicy, kiedy zostały wlane w
ciało. Herold Chrystusa był bez plamy.
Byłoby to odpowiednie u wszystkich, którzy
Mnie głoszą, przynajmniej co do grzechów uczynkowych. A jednak
powiadam ci, że nawet gdyby łaska nie uświęciła
go z wyprzedzeniem, jego dusza pozostałaby
i byłaby bardzo różna od twojej.


On
bowiem zachowałby swą duszę w świeżości niewinnych,
nawet przyozdabiałby ją coraz bardziej sprawiedliwością,
kierując się wolą Bożą, która pragnie,
byście byli sprawiedliwi, rozwijając dary
udzielone darmo, z coraz bardziej heroiczną
doskonałością.
Ty,
przeciwnie... Ty pustoszyłeś
swoją duszę i marnowałeś dary, które Bóg
jej udzielił. Co zrobiłeś ze swoją wolną
wolą? Ze swoim rozumem? Czy zachowałeś
wolność twego ducha, którą on posiadał?
Czy posługiwałeś się mądrze rozumem twego umysłu? Nie.
Ty nie chcesz być posłuszny Mnie. Nie mówię
Mnie-Człowiekowi, lecz nawet
Mnie-Bogu. Byłeś posłuszny szatanowi.
Posłużyłeś się inteligencją twego umysłu i wolnością twego ducha,
aby zrozumieć Ciemności. Dobrowolnie.
Zostałeś postawiony między Dobrem i Złem.
Wybrałeś Zło. A nawet zostałeś
postawiony tylko przed Dobrem: przede Mną.
Wieczny, twój Stwórca – który prześledził
przemianę twojej duszy, który nawet znał
tę przemianę [od zawsze], gdyż Wieczna Myśl
wie wszystko, co się dzieje,
odkąd czas istnieje – postawił cię
przed Dobrem, tylko przed Dobrem, bo wiedział,
że jesteś bardziej słaby niż glon w rowie.
Krzyczałeś na
Mnie, że
cię nienawidzę. Otóż ponieważ jestem
Jedno z Ojcem i z Miłością, Jedno tu [na ziemi] jak i Jedno w
Niebie... istnieją bowiem we Mnie dwie natury...
Chrystus – z powodu natury ludzkiej i dopóki
Jego zwycięstwo nie wyzwoli Go z ograniczeń ludzkich –
jest w Efraim i nie może być gdzie indziej w tej samej chwili. Jako
Bóg:
Słowo Boże, jestem w Niebie jak i na ziemi,
ponieważ Moja Boskość jest zawsze wszechobecna i wszechmogąca.
Tak więc ponieważ jestem Jedno z Ojcem i z Duchem Świętym,
oskarżenie, które wymierzyłeś przeciwko
Mnie, jest wymierzone przez ciebie przeciwko Bogu Jedynemu i w trzech
Osobach. Przeciwko temu Bogu-Ojcu, który cię
stworzył z miłości; przeciwko Bogu-Synowi,
który się wcielił, aby cię zbawić z miłości;
przeciwko temu Bogu-Duchowi, który tyle razy mówił
do ciebie, aby dać ci dobre pragnienia,
z miłości. Przeciwko temu Bogu Jedynemu i Trójosobowemu,
który tak bardzo cię umiłował, który cię
zaprowadził na Moją drogę, czyniąc się
ślepym na świat, aby dać ci czas na
zobaczenie Mnie; głuchym na świat,
aby ci dać możliwość usłyszenia Mnie.
A ty!... a
ty!.... Po tym jak
Mnie zobaczyłeś i usłyszałeś, po tym
jak przyszedłeś dobrowolnie do Dobra,
odczułeś swoim rozumem, że to jest jedyna
droga prawdziwej chwały, odrzuciłeś Dobro
i oddałeś się dobrowolnie Złu. A skoro
chciałeś tego swą wolną wolą, skoro coraz
bardziej szorstko odpychałeś Moją rękę,
która się ofiarowywała tobie, aby cię
wydobyć z czeluści, skoro oddalałeś się
coraz bardziej od portu, aby się zagłębić
we wzburzonym morzu namiętności, w Złu,
czy możesz powiedzieć Mnie – i Temu, od którego przychodzę,
i Temu, który Mnie uformował jako Człowieka,
aby cię pociągnąć ku zbawieniu – że
cię znienawidziliśmy?
Zarzuciłeś Mi,
że chcę
twego zła... Także chore dziecko wyrzuca
lekarzowi i swej matce, że każą mu pić
gorzkie lekarstwa i to, że – dla jego
dobra – pozbawiają je miłych rzeczy.
Szatan uczynił cię tak ślepym i szalonym,
że nie rozumiesz już prawdziwej natury środków ostrożności,
które podjąłem dla twego dobra, że
dochodzisz do nazywania nieprzychylnością,
pragnieniem zrujnowania cię, tego co jest przezorną troską twego
Nauczyciela,
twego Zbawiciela, twego Przyjaciela dla uzdrowienia
cię... Zatrzymałem cię przy Sobie...
Zabrałem z twoich rąk pieniądze.
Przeszkodziłem ci dotykać tego przeklętego metalu,
który czyni cię szalonym... Czy nie wiesz, nie czujesz,
że on jest jak jeden z tych napojów magicznych,
budzących pragnienie niepohamowane,
wytwarzających we krwi namiętność, szał
prowadzący do śmierci? Ty – czytam twoją
myśl – wyrzucasz Mi: „Zatem dlaczego
przez tak długi czas pozwoliłeś mi być tym,
który zarządzał pieniędzmi?” Dlaczego?
Bo gdybym ci wcześniej przeszkodził dotykać pieniędzy,
sprzedałbyś się wcześniej i kradłbyś wcześniej.
Sprzedałeś się jednak, bo mogłeś kraść
tylko mało... Musiałem próbować
przeszkodzić temu bez stosowania przymusu wobec twojej woli.
Złoto to twoja zguba. Z powodu złota stałeś
się rozpustnikiem i zdrajcą...»
«Właśnie!
Uwierzyłeś słowom Samuela! Nie jestem...»
Jezus – który
mówiąc ożywiał
się coraz bardziej, ale nie przyjmował
nigdy tonu gwałtownego lub karzącego – wydaje nieprzewidziany okrzyk
panowania, powiedziałabym: gniewu. Wbija
spojrzenie w oblicze, które Judasz podniósł,
aby się odezwać, i nakazuje mu: «Milcz!»
To brzmi jak
uderzenie pioruna.
Judasz osuwa
się na pięty i nie otwiera już ust.
Cisza. Widzę,
że z widocznym wysiłkiem Jezus przywraca Swej ludzkiej naturze postawę
spokoju, opanowanie tak potężne,
że już ono samo świadczy o Boskości, która jest w Nim.
Zaczyna mówić zwykłym głosem, ciepłym,
łagodnym – nawet wtedy, kiedy jest surowy
– przekonywującym, zdobywającym...
Tylko demony mogą się opierać temu głosowi.
«Ani Samuel,
ani nikt inny nie
musi mówić o twoich czynach, abym je znał.
O, nieszczęśniku! Wiesz, przed Kim stoisz?
To prawda! Mówisz, że nie rozumiesz już Moich
przypowieści. Nie rozumiesz już Moich słów.
Biedny nieszczęśliwy! Ty już nie
rozumiesz nawet siebie samego. Nie rozumiesz
już nawet dobra i zła. Szatan, któremu się
oddałeś na wiele sposobów, szatan, za którym
szedłeś we wszystkich pokusach, które ci
przedstawił, uczynił cię głupcem.
A jednak kiedyś rozumiałeś Mnie! Wierzyłeś,
że Ja jestem Tym, który jest! I to
wspomnienie nie wygasło w tobie. Czy uważasz,
że Syn Boży, że Bóg potrzebuje słów
jakiegoś człowieka, żeby poznać myśli i
działania innego człowieka? Nie zepsułeś
się jeszcze do tego stopnia, żeby nie
wierzyć już, że jestem Bogiem,
ale z tego powodu twój grzech jest większy. A o tym,
że wierzysz w [Moją Boskość],
świadczy strach, jaki okazujesz przed Moim gniewem. Czujesz,
że nie walczysz z człowiekiem, lecz z samym Bogiem,
i drżysz. Drżysz Kainie,
gdyż nie umiesz widzieć Boga i myśleć o Nim inaczej,
niż jako o Mścicielu Siebie samego i niewinnych.
Boisz się, że stanie się z tobą jak z
Korachem, Datanem i Abiramem i z ich zwolennikami. A mimo to,
wiedząc, Kim Ja jestem, walczysz przeciwko Mnie.
Powinienem ci powiedzieć: „Przeklęty!”
Ale nie byłbym już Zbawicielem...
Chciałbyś,
żebym cię
przepędził. Robisz wszystko, jak mówisz,
aby to osiągnąć. Ten powód nie usprawiedliwia twoich czynów,
bo nie musisz grzeszyć, aby się oddalić
ode Mnie. Możesz to zrobić,
mówię ci. Mówię ci to od Nobe,
kiedy powróciłeś do Mnie w pewien czysty poranek,
brudny od kłamstwa i rozwiązłości, jakbyś
wyszedł z piekła, wpadając do świńskiego
błota lub na ściółkę lubieżnych małp.
Musiałem zmusić samego Siebie, żeby cię
nie odepchnąć czubkiem sandała jak obrzydliwą szmatę i powstrzymać
mdłości,
które ogarniały nie tylko Mojego ducha,
lecz również wnętrzności.
Zawsze ci to
mówiłem,
nawet zanim cię przyjąłem, nawet zanim
przyszedłeś tutaj. Wtedy naprawdę dla
ciebie, dla ciebie samego wygłosiłem tę
mowę. Ale ty zawsze chciałeś pozostać.
Dla swojej zguby. Ty! Moja największa boleść!
Ty myślisz i
mówisz – o heretycki ojcze licznego
rodu, który powstanie – że Ja jestem ponad
cierpieniem. Nie. Jestem tylko ponad grzechem.
Jestem tylko ponad niewiedzą. Nad pierwszym –
gdyż jestem Bogiem. Nad drugim – gdyż
nie może istnieć niewiedza w duszy, której
nie zranił Grzech Pierworodny.
Mówię do
ciebie jako Człowiek,
jak Człowiek, jako Adam-Odkupiciel, którzy
przyszedł, aby naprawić Grzech Adama-grzesznika
i pokazać, jaki byłby człowiek,
gdyby pozostał w stanie niewinności, w
jakim został stworzony. Czyż pośród darów
Bożych posiadanych przez Adama nie było może inteligencji nietkniętej i
wiedzy bardzo wielkiej, gdyż jedność z
Bogiem wlewała światła Ojca Wszechmogącego w błogosławionego syna?
Ja, nowy Adam,
jestem ponad
grzechem dzięki Mojej własnej woli...
Kiedyś, dawno temu, dziwiłeś się,
że byłem kuszony, i zapytałeś Mnie,
czy nigdy nie uległem. Pamiętasz?
I odpowiedziałem ci. Tak jak wtedy mogłem
ci odpowiedzieć... gdyż ty już byłeś
takim... zubożałym człowiekiem,
że było zbędne stawiać ci przed oczy najcenniejsze perły cnót
Chrystusa.
Nie zrozumiałbyś ich wartości i... wziąłbyś
je za... kamienie, tak ich wielkość była
wyjątkowa.
Na pustyni
także odpowiedziałem ci,
powtarzając słowa, sens słów,
które ci powiedziałem tamtego wieczoru idąc do Getsemani. Gdyby to
Jan, a nawet Szymon Zelota, powtórzyli to pytanie,
odpowiedziałbym w inny sposób. Jan bowiem
jest czysty i nie uczyniłby tego z przebiegłością,
z jaką ty to uczyniłeś, ponieważ byłeś
pełen złośliwości... Szymon zaś jest
starym mędrcem i chociaż zna życie – w
przeciwieństwie do Jana, który go nie zna –
doszedł do mądrości, która potrafi rozważać
wszystkie wydarzenia, bez doznawania z ich
powodu zamętu we własnym ja. Oni jednak nigdy nie zapytali Mnie,
czy kiedykolwiek uległem pokusom, pokusie najbardziej powszechnej, tej
pokusie. Gdyż w nienaruszonej czystości
pierwszego nie ma pamięci o rozpuście, a w
umyśle medytującym drugiego jest tak wielkie światło,
że widzi jaśniejącą czystość we Mnie.
Ty
zapytałeś... I
odpowiedziałem ci... Jak mogłem.
Z tą roztropnością, która nie powinna się
nigdy oddzielać od szczerości, gdyż jedna
i druga jest święta w oczach Boga. Ta
roztropność jest jakby potrójną zasłoną,
rozwieszoną między Świętym i ludem,
rozwieszoną, aby ukryć tajemnice Króla.
Z tą roztropnością, która dostosowuje słowa
do tego, który ich słucha,
do jego umysłowej zdolności rozumienia, do
jego czystości duchowej i jego sprawiedliwości. Niektóre bowiem
prawdy, powiedziane nieczystym, wywołują ich śmiech,
a nie – szacunek... Nie wiem, czy sobie
przypominasz wszystkie tamte słowa. Ja je
pamiętam i powtarzam ci je tu, w tej godzinie,
kiedy ty i Ja jesteśmy razem na brzegu Przepaści. Bo...
ale tego nie trzeba mówić.
Powiedziałem
na pustyni w
odpowiedzi na „dlaczego”, którego Moje
pierwsze wyjaśnienie nie uspokoiło: „Nauczyciel
nigdy nie czuł się wyższy od człowieka przez to,
że jest ‘Mesjaszem’. Przeciwnie, wiedząc,
że jest Człowiekiem, chciał nim być we
wszystkim, oprócz grzechu. Nauczyciele muszą
też być uczniami. Wiedziałem wszystko
jako Bóg. Moja Boska inteligencja mogła Mi
pozwolić zrozumieć nawet walki człowieka,
mocą rozumu, intelektualnie. Ale któregoś
dnia któryś z Moich biednych przyjaciół mógłby Mi powiedzieć:
‘Ty nie wiesz, co znaczy być człowiekiem i mieć
zmysły i namiętności’. Zarzut byłby słuszny.
Przyszedłem tu, aby się przygotować nie
tylko do misji, ale także do pokusy.
Pokusy szatana. Człowiek bowiem nie mógłby mieć
nade Mną władzy. Szatan przyszedł,
kiedy się skończyła Moja samotna jedność z Bogiem,
i odczułem, że jestem Człowiekiem z
prawdziwym ciałem, podatnym na słabości
ciała: głód,
zmęczenie, pragnienie, zimno. Odczułem
materię z jej wymaganiami, psychikę z jej
silnymi uczuciami. I Moją wolą ujarzmiłem
w chwili, gdy powstawały, wszelkie
niedobre uczucia, a pozwoliłem wzrastać –
świętym.”
Przypominasz
sobie te słowa?
I powiedziałem jeszcze, za pierwszym razem tobie, tobie samemu: „Życie
jest świętym darem i dlatego musi być kochane w sposób święty.
Życie jest środkiem służącym celowi, którym
jest wieczność.” Powiedziałem:
„Dajmy więc życiu to,
co mu posłuży do trwania i co posłuży duchowi w zdobyciu [tego celu]:
powściągliwość ciała w jego pożądaniach,
powściągliwość ducha w jego pragnieniach,
powściągliwość serca we wszystkich silnych ludzkich uczuciach i
bezgraniczny
poryw ku niebieskim pasjom, jakimi są miłość
do Boga i bliźniego, pragnienie służenia
Bogu i bliźniemu, posłuszeństwo głosowi
Boga, heroizm w dobru i w cnocie”.
A ty Mi
powiedziałeś wtedy,
że Ja to potrafię, bo jestem święty,
ale że ty tego nie potrafisz, bo jesteś młodym
mężczyzną pełnym żywotności. Jakby młodość
i żywotność były wytłumaczeniem dla występku, jakby wolni od pokus
zmysłowych byli tylko starcy i chorzy – wskutek wieku lub choroby
niezdolni do tego, o czym myślałeś ty,
tak rozpalony nieczystością! Mogłem ci
wtedy odpowiedzieć na różne sposoby. Ale
nie byłeś w stanie zrozumieć. Nie jesteś
zdolny do tego i teraz, ale przynajmniej
teraz nie możesz się śmiać twoim śmiechem niedowierzania,
kiedy ci mówię, że człowiek zdrowy może
być czysty, jeśli nie przyjmuje pokus
demona i swoich.
[Por.
Mt
15,10, Mk 7,20nn] Czystość
jest uczuciem duchowym, to poruszenie,
które wpływa na ciało i ogarnia je całe, unosi, nasyca zapachem,
zachowuje. Ktoś przesycony czystością,
nie ma w sobie miejsca na inne, niedobre poruszenia. Zepsucie nie
wchodzi w
niego. Nie ma dla niego miejsca. Ponadto zepsucie
nie wnika z zewnątrz. Nie jest to
poruszenie wnikające z zewnątrz do wnętrza. Jest to wzburzenie,
które z wnętrza, z serca, z myśli
wychodzi, aby przeniknąć i ogarnąć powłokę:
ciało. Dlatego też powiedziałem,
że to z serca wychodzi zepsucie. Żaden
nierząd, żadna nieczystość,
żaden grzech zmysłowy nie ma swego pochodzenia w tym,
co zewnętrzne, lecz ma swe źródło w
pracy myśli, która, zepsuta, nadaje wygląd
podniecający wszystkiemu, co widzi.
Wszyscy
mężczyźni mają oczy,
aby widzieć. Jak to się jednak dzieje,
że jakaś kobieta, na którą patrzy obojętnie
dziesięciu mężczyzn – jak na stworzenie podobne do nich,
widząc ją nawet jako piękne dzieło Stworzenia,
ale nie odczuwając przez to powstawania w nich bezwstydnych bodźców i
wyobrażeń
– niepokoi jedenastego mężczyznę i
prowadzi go do niegodnej pożądliwości? To
dlatego że jedenasty zepsuł swe serce i myśl. I tam,
gdzie dziesięciu widzi siostrę, on widzi
samicę.
Jednak, nie
mówiąc ci tego
wtedy, powiedziałem,
że przyszedłem właśnie do ludzi, nie do
aniołów. Przyszedłem,
aby przywrócić ludziom ich królewską godność synów Bożych,
ucząc ich żyć jak bogowie. W Bogu nie ma
rozwiązłości, o, Judaszu. Chciałem wam
pokazać, że człowiek także może się
wyzbyć rozwiązłości. Chciałem wam
pokazać, że można żyć tak, jak
nauczam. Aby wam to pokazać,
musiałem przyjąć prawdziwe ciało, aby móc
cierpieć pokusy człowieka i powiedzieć człowiekowi, po pouczeniu go:
„Czyń tak, jak Ja”.
A ty Mnie zapytałeś, czy zgrzeszyłem,
kiedy byłem kuszony. Pamiętasz?
Widziałem, że nie potrafiłeś zrozumieć,
że Ja nie upadłem, chociaż byłem kuszony,
gdyż ci się wydawało, że Słowo nie mogło
być kuszone, i że jest niemożliwe,
żeby Człowiek nie zgrzeszył. Odpowiedziałem
ci, że wszyscy mogą być kuszeni,
lecz są grzesznikami jedynie ci, którzy
chcą nimi być. Twoje zdziwienie było
wielkie. Nie wierzyłeś do tego stopnia,
że upierałeś się pytając: „Nigdy nie
zgrzeszyłeś?”
Wtedy mogłeś
niedowierzać.
Znaliśmy się od niedawna. Palestyna pełna
jest rabbich, których nauka, jaką
przekazują, jest przeciwieństwem życia,
jakie prowadzą. Ale teraz wiesz, że Ja nie
zgrzeszyłem i nie grzeszę. Wiesz to, że
pokusa, nawet najbardziej gwałtowna,
skierowana przeciwko człowiekowi zdrowemu,
pełnemu sił, żyjącemu pośród ludzi,
otoczonemu przez nich i przez szatana, nigdy Mnie
nie mąci i nie prowadzi do grzechu. Przeciwnie,
każda pokusa – chociaż wskutek
odrzucania wzrastała jej gwałtowność,
gdyż demon wzmacniał jej porywczość, aby
Mnie pokonać – stawała się większym
zwycięstwem. A to odnosi się nie tylko do
nieczystości – wichru, który krążył
wokół Mnie, nie mogąc wstrząsnąć ani
naruszyć Mojej woli. Nie ma grzechu tam,
gdzie nie wyraża się zgody na pokusę, Judaszu.
A grzeszy się już tam, gdzie bez popełnienia
czynu, przyjmuje się pokusę i rozmyśla się
nad nią. To jeszcze grzech powszedni,
jednak już przygotowuje w was drogę grzechowi śmiertelnemu.
Przyjęcie bowiem pokusy, zatrzymanie się
nad nią myślą, rozważanie w umyśle etapów
grzechu jest osłabianiem samych siebie.
Szatan wie o tym i dlatego miota stale nowymi płomieniami,
mając ciągle nadzieję, że jeden z nich
wniknie i będzie pracował w waszym wnętrzu... Potem...
kuszony łatwo może się zamienić w winnego.
Wtedy nie
zrozumiałeś.
Nie potrafiłeś zrozumieć. Teraz potrafisz.
Teraz jesteś sam bardziej niegodny zrozumienia niż wtedy,
a jednak powtarzam ci te słowa, które
wypowiedziałem do ciebie, dla ciebie, bo ty, a nie Ja,
jesteś kimś, w kim pokusa odrzucona, nie
uspokaja się... Nie uspokaja się,
gdyż jej nie odrzucasz całkowicie. Nie dokonujesz czynu,
ale nosisz w sobie myśl o nim. Dzisiaj to, a jutro... Jutro wpadasz w
prawdziwy grzech. To dlatego pouczyłem cię wtedy,
że należy prosić o pomoc Ojca przeciwko pokusie.
Nauczyłem cię prosić Ojca, żeby cię nie
wodził na pokuszenie. Ja, Syn Boży,
Ja, już zwycięzca szatana,
prosiłem o pomoc Ojca, gdyż jestem pokorny.
Ty – nie. Ty nie poprosiłeś Boga o ocalenie,
o ustrzeżenie. Jesteś pyszny.
Dlatego się pogrążasz...
Pamiętasz
to wszystko? I
możesz teraz zrozumieć, czym jest dla Mnie –
prawdziwego Człowieka, z wszystkimi ludzkimi reakcjami, i prawdziwego
Boga, z wszystkimi reakcjami Boga – czym jest dla Mnie widzenie ciebie
jako
rozpustnika, kłamcy,
złodzieja, zdrajcy, zabójcy? Czy wiesz, z
jakim wysiłkiem znoszę cię blisko Siebie? Czy wiesz,
jakim trudem jest panowanie nad Sobą, jak teraz,
aby wypełnić do końca Moją misję w odniesieniu do ciebie?
Każdy inny człowiek
chwyciłby cię za gardło,
widząc, że jesteś złodziejem zajętym
wyważaniem zamka i braniem pieniędzy;
wiedząc, że jesteś zdrajcą i więcej niż
zdrajcą... Ja zaś rozmawiałem z tobą.
I to z litością. Spójrz. To nie jest lato
i przez okno wchodzi chłodny powiew wieczoru.
Ja jednak pocę się, jak przy najbardziej
ciężkiej pracy. Nie zdajesz sobie sprawy, ile Mnie kosztujesz? Przez
to, czym jesteś?
Chcesz, żebym
cię wypędził?
Nie. Nigdy. Kiedy ktoś się topi,
mordercą jest ten, który na to pozwala. Ty
jesteś między dwiema siłami, które cię
przyciągają: między szatanem i Mną.
Ale jeśli cię zostawię, będziesz miał
tylko jego samego. I jak się ocalisz?
A jednak Mnie opuścisz... Już Mnie opuściłeś
duchem... A mimo to zachowuję przy Sobie
poczwarkę Judasza, twoje ciało pozbawione
chęci miłowania Mnie, twoje ciało niewrażliwe
na Dobro. Zachowam je dopóty, dopóki nie będziesz
wymagał nawet tego niczego, czym jest twoja
powłoka cielesna, i połączysz ją z twoim
duchem, żeby grzeszyć całym sobą...
Judaszu! Nie
mówisz do Mnie, o Judaszu?!
Nie masz ani jednego słowa dla twego Nauczyciela?
Żadnej prośby do Mnie? Nie wymagam, abyś
Mi powiedział: „Przebacz!”. Wybaczyłem
ci zbyt wiele razy bez skutku. Wiem, że to
słowo jest tylko dźwiękiem twoich warg. To nie jest poruszenie
skruszonego ducha. Chciałbym poruszenia twego
serca. Czy umarłeś do tego stopnia,
że nie odczuwasz już pragnienia? Mów!
Boisz
się Mnie? Och,
gdybyś się bał! Przynajmniej tyle! Ale ty
się Mnie nie boisz. Gdybyś się Mnie bał,
powiedziałbym ci słowa, które ci
powiedziałem w tamtym odległym dniu, kiedy
mówiliśmy o pokusach i o grzechach: „Mówię ci, że nawet po Zbrodni nad
zbrodniami,
gdyby ten, który jest jej winien, przybiegł do stóp
Boga z prawdziwym żalem i płacząc, błagał
Go o przebaczenie, ofiarowując siebie z
ufnością, aby wynagrodzić, bez
rozpaczy, Bóg wybaczyłby mu ją, a przez
wynagrodzenie winny zbawiłby jeszcze swego ducha”.
Judaszu! Chociaż ty się Mnie nie boisz,
Ja jeszcze cię kocham. Czy o nic nie chcesz
prosić Mojej nieskończonej miłości w tej godzinie?»
«Nie. A
może o jedno: żebyś nakazał Janowi
milczenie. Jak możesz chcieć,
żebym naprawiał, skoro jestem pośród was
hańbą?»
Judasz
mówi to wyniośle. A Jezus mu odpowiada:
«I to w taki
sposób to mówisz? Jan nic nie powie. Ale
przynajmniej ty – proszę cię o to –
działaj w taki sposób, żeby nie wyszła
na jaw twoja ruina. Pozbieraj te monety i włóż
je z powrotem do sakiewki Joanny... Postaram
się zamknąć skrzynię... tym metalem, którym
się posłużyłeś, żeby ją otworzyć...»
W czasie
kiedy Judasz niechętnie zbiera monety,
które potoczyły się we wszystkie strony, Jezus opiera
się, jakby był zmęczony,
o otwartą skrzynię. Światło ciemnieje w
izbie, lecz nie na tyle, by nie można było
widzieć, że Jezus cicho płacze,
patrząc na apostoła, który pochylił się,
aby pozbierać rozrzucone pieniądze.
Judasz
skończył. Podchodzi do skrzyni,
bierze wielką i ciężką sakiewkę Joanny i wkłada do niej pieniądze.
Zamyka ją i mówi:
«Proszę!»
Odsuwa
się. Jezus wyciąga
rękę po prymitywny wytrych zrobiony przez Judasza i drżącą ręką porusza
mechanizm zamykający skrzynię. Potem,
przyciskając metal do kolana, zakrzywia go,
nadając mu formę „V”. Wreszcie nogą
kończy wykrzywianie go, aby nie był już
przydatny. Bierze go i ukrywa w zanadrzu. Kiedy to czyni,
łzy toczą się na Jego lnianą szatę.
W
Judaszu w końcu budzi się jakiś żal. Zakrywa
sobie twarz dłońmi i zaczyna łkać,
mówiąc:
«Jestem
przeklęty!
Jestem hańbą ziemi!»
«Ty jesteś
wiecznym nieszczęśliwcem!
I pomyśleć, że gdybyś chciał,
mógłbyś jeszcze być szczęśliwy!»
«Przysięgnij,
przysięgnij mi, że nikt się o niczym nie
dowie... a ja Ci przysięgam,
że siebie ocalę» – krzyczy Judasz.
«Nie mów: „A
ja siebie ocalę”.
Ty nie potrafisz. Ja sam mogę cię wybawić.
Ten, który wcześniej mówił przez twoje wargi,
może zostać pokonany tylko przeze Mnie.
Powiedz Mi słowo pokory: „Panie, zbaw mnie!”
a Ja cię wybawię od twego władcy. Nie rozumiesz,
że czekam na te słowa bardziej niż na pocałunek Mojej Matki?»
Judasz
płacze, płacze,
ale nie wypowiada tych słów.
«Idź!
Wyjdź stąd. Wejdź na taras.
Idź, dokąd chcesz,
ale nie rób hałaśliwych scen. Idź!
Idź! Nikt cię nie odkryje.
Ja będę nad tym czuwał. Od jutra będziesz
się zajmował pieniędzmi. Wszystko jest już
teraz daremne.»
Judasz
wychodzi, nie odpowiadając.
Jezus, który pozostał sam, opada na
taboret przy stole. Głowę opiera na skrzyżowanych
ramionach na stole i wylewa łzy udręczenia.
Kilka
chwil później wchodzi po cichu Jan i pozostaje przez
chwilę na progu. Jest blady jak umarły.
Potem podbiega do Jezusa i obejmuje Go, błagając:
«Nie płacz,
Nauczycielu! Nie płacz!
Kocham Cię także za tego nieszczęśliwca...»
Podnosi
Go, całuje,
pije łzy swego Boga i sam także płacze.
Jezus obejmuje go i dwie jasne głowy, jedna przy drugiej,
wymieniają łzy i pocałunki. Jezus opanowuje się szybko i mówi:
«Janie, z
miłości do Mnie,
zapomnij o tym wszystkim. Chcę tego.»
«Dobrze,
mój Panie. Spróbuję
to uczynić. Ale nie cierp więcej...
Ach! Co za boleść!...
I doprowadził mnie do grzechu, mój Panie.
Skłamałem. Musiałem skłamać,
bo przyszyły uczennice. Nie. Najpierw ci od [rodzącej]
niewiasty. Chcieli Cię ujrzeć,
aby Cię pobłogosławić. Urodził się
szczęśliwie chłopiec. Powiedziałem,
że powróciłeś na górę... Potem przyszły
niewiasty. Im z kolei, znowu kłamiąc,
powiedziałem, że odszedłeś i jesteś może
w domu, w którym urodził się ten chłopiec...
Nie wymyśliłem nic innego. Tak byłem
otumaniony! Twoja Matka widziała,
że płakałem, i zapytała mnie:
„Co ci jest, Janie?” Była zaniepokojona...
Wydawało się, że wie.
Skłamałem po raz trzeci, mówiąc:
„Wzruszyłem się z powodu tej niewiasty...”
Do czego może doprowadzić bliskość grzesznika! Do kłamstwa... Przebacz
mi,
o mój Jezu!»
«Uspokój się.
Wymaż wszelkie wspomnienie tej godziny. Nic.
Nic się nie wydarzyło... Sen...»
«A Twój ból!
O, jakże się
zmieniłeś Nauczycielu! Powiedz mi to, tylko to:
czy Judasz przynajmniej żałował?»
«Któż potrafi
zrozumieć
Judasza, Mój synu?»
«Nikt z nas.
Ale Ty, tak.»
Jezus
odpowiada tylko nowymi cichymi łzami, toczącymi się
po zmęczonej twarzy.
«Ach! Nie
żałował!...»
Jan jest przerażony.
«Gdzie teraz
jest? Widziałeś
go?» [– pyta Jezus.]
«Tak.
Wszedł na taras,
popatrzył, czy ktoś jest.
Kiedy ujrzał tylko mnie, jak siedziałem
przygnębiony pod figowcem, zszedł pośpiesznie
i wyszedł przez furtkę ogrodu. Wtedy przyszedłem...»
«Dobrze
zrobiłeś.
Poukładajmy te porozrzucane krzesła i weź to naczynie,
aby nie było śladów...»
«Walczył z
Tobą?»
«Nie, Janie.
Nie.»
«Jesteś zbyt
poruszony,
Nauczycielu, aby tu zostać.
Twoja Matka mogłaby coś podejrzewać... i
martwiłaby się z tego powodu.»
«To prawda.
Wyjdźmy...
Dasz klucz sąsiadce. Idę przed tobą
brzegami potoku w kierunku wzgórza...»
Jezus
wychodzi. Jan pozostaje,
aby wszystko uporządkować. Potem on także
wychodzi. Daje klucz kobiecie, która ma dom obok,
i oddala się biegiem pośród zarośli na brzegu, aby go nie widziano.
W
odległości około stu metrów od domu siedzi na
skale Jezus. Odwraca się na odgłos kroków apostoła.
Jego oblicze bieleje w świetle wieczoru.
Jan siada przy Nim na ziemi i kładzie Mu głowę na kolanach. Unosi
twarz, aby popatrzeć na Niego.
Widzi jeszcze łzy na policzkach Jezusa.
«Och, nie
cierp więcej!
Nie cierp już, Nauczycielu! Nie mogę
patrzeć, jak cierpisz!»
«A czy mogę
nie cierpieć z
tego powodu? To Moje największe cierpienie!
Pamiętaj o tym, Janie: to będzie w wieczności
Moja największa udręka! Ty nie potrafisz jeszcze wszystkiego
zrozumieć... Moja największa boleść...»
Jezus jest
przybity. Jan obejmuje Go w pasie, zmartwiony,
że nie potrafi Go pocieszyć. Jezus podnosi
głowę, otwiera oczy, które miał zamknięte,
aby powstrzymać łzy, i mówi:
«Pamiętaj,
że tylko my trzej to wiemy: winowajca, Ja i ty.
I nikt inny nie może wiedzieć.»
«Nikt nie
dowie się tego z
moich ust. Ale jakże on mógł?
Brał pieniądze ze wspólnej sakiewki...
Ale coś takiego!... Kiedy go ujrzałem,
myślałem, że oszalałem...
Okropność!»
«Powiedziałem
ci,
że masz zapomnieć...»
«Usiłuję,
Nauczycielu.
Ale to zbyt straszne...»
«To straszne,
tak. O! Janie, Janie!»
Jezus,
obejmując Umiłowanego,
pochyla głowę na jego ramię i wypłakuje cały Swój ból. Mrok, który
szybko ogarnia zagajnik, sprawia, że dwie obejmujące
się postacie znikają w ciemnościach.


 
 



Przekład: "Vox Domini"





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leon XIII 1902 05 28 Mirae caritatis O Przenajświętszej Eucharystii
TI 98 05 28 B pl(1)
egzamin 03 05 28
TI 98 05 28 T pl(1)
TI 98 05 28 T pl(1)
Zadania z wykładu 28 05 2014
mict blocklist 28 05 07csv
Cw 28 05
zarzadzenie nr 28 2015 oplaty za studia 29 05 2015 2

więcej podobnych podstron