Boris Akunin
Śmierć Achillesa
Smiertł Achillesa
Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech
CZĘŚĆ PIERWSZA
FANDORIN
Rozdział pierwszy,
w którym przypadkowe ogniwa łączą się w łańcuch losu
Poranny pociąg z Petersburga nie zdążył jeszcze całkiem wynurzyć się z kłębów pary i
zatrzymać przy peronie Dworca Nikołajewskiego, konduktorzy nie zdążyli odstawić stopni
wagonów i przyłożyć palców do daszka, a już z wagonu pierwszej klasy wyskoczył młody
człowiek o nader interesującej powierzchowności. Wyglądał, jakby go wycięto z okładki
paryskiego żurnala, zwiastującej sezon letni 1882 roku: jasnopiaskowy czesuczowy garnitur,
słomkowy kapelusz włoski z szerokim rondem, trzewiki z ostrymi czubkami i białe kamasze ze
srebrnymi zatrzaskami, a w ręku wytworna laseczka, też ze srebrną gałką. Ale uwagę przyciągał
nie tyle elegancki strój pasażera, ile znakomity, rzec nawet można efektowny wygląd. Młody
człowiek był wysoki, szczupły, szeroki w ramionach i spoglądał na świat jasnymi, błękitnymi
oczami. Do twarzy było mu z cienkimi podkręconymi wąsami, a czarne, starannie przyczesane
włosy miały dziwną cechę intrygująco srebrzyły się na skroniach.
Numerowi sprawnie wyładowali jego bagaż, który zasługuje na odrębny opis. Oprócz walizek i
sakwojaży na peron wyniesiono składany welocyped, ciężarki gimnastyczne i paczki z książkami
w różnych językach. Jako ostatni wyszedł z wagonu niski, krzywonogi i mocno zbudowany Azjata
o nadzwyczaj dostojnej, pyzatej twarzy. Ubrany był w zieloną liberię, bardzo nie pasującą do
drewnianych sandałów z rzemykami i papierowego wachlarza w kwiaty, zwisającego z szyi na
jedwabnym sznurku. W rękach trzymał czworokątną lakierowaną doniczkę z drobną sosenką,
która, rzekłbyś, przybyła na moskiewski dworzec prosto z królestwa liliputów.
Po obejrzeniu smętnych budynków dworca młody człowiek z nie całkiem zrozumiałym
wzruszeniem wciągnął w płuca dobry haust zadymionego powietrza i wyszeptał: "Boże, to sześć
lat". Nie pozwolono mu jednak długo oddawać się wspomnieniom. Pasażerów ze stołecznego
pociągu już opadli fiakrzy, w większości przypisani do moskiewskich hoteli. Do walki o ślicznego
bruneta, który wyglądał na cennego klienta, ruszyły zuchy z czterech hoteli, uważanych w
pierwszej stolicy za najszykowniejsze z "Metropolu" "Łoskutnego", "Dresden" i "Dussault".
Zapraszamy uprzejmie do "Metropolu"! zawołał pierwszy. Najnowszy hotel z czysto
zachodnimi porządkami! A w sąsiednim pokoiku może zamieszkać ten pański Chińczyk!
To nie Ch
chińczyk, tylko Japończyk wyjaśnił młody człowiek, który, jak się okazało,
lekko się zacinał. I chciałbym, żeby mieszkał razem ze mną.
To prosimy do nas, do "Łoskutnego"! Drugi fiakier odepchnął konkurenta. Jeśli zajmie
pan pokój powyżej pięciu rubli, zawieziemy bezpłatnie. Migiem dojedziemy!
W "Łoskutnym" już się kiedyś zatrzymywałem powiedział młody człowiek. Dobry
hotel.
Po cóż pan, dobrodzieju, będzie jeździł do tej nory? wstąpił w szranki trzeci. U nas w
"Dresden" jest cicho, aligancko, a okna wychodzą wprost na Twerską, na dom księcia gubernatora.
Pasażer zainteresował się.
Naprawdę? To bardzo wygodne. Bo widzisz, przyjacielu, akurat mam pracować u jaśnie
oświeconego księcia. Chyba
E tam, panie! zawołał ostatni z dorożkarzy, młody frant w malinowej kamizelce, z
nabrylantowanym aż do blasku przedziałkiem. W "Dussault" zatrzymywali się wszyscy
najsławniejsi pisarze: i Dostojewski, i hrabia Tołstoj, a nawet sam pan Kfiestowski.
Hotelowemu psychologowi, który zwrócił uwagę na paczki z książkami, udał się fortel.
Pięknego bruneta rzeczywiście to zaciekawiło.
Naprawdę hrabia Tołstoj?
A jakże, proszę pana! Jak tylko w Moskwie się zjawi, od razu do nas zajeżdża. Malinowy
już złapał dwie walizki i krzyknął na Japończyka: Dali dali, twoja za moja nosić!
No, jak "Dussault", to "Dussault". Młody człowiek wzruszył ramionami, nie wiedząc, że
decyzja ta stanie się pierwszym ogniwem w fatalnym łańcuchu zdarzeń. Ej, Masa, jakże się ta
Moskwa zmieniła powtarzał piękniś po japońsku, nieustannie wiercąc się na obitym skórą
siedzeniu wolanta. Po prostu nie do poznania. Jezdnia cała brukowana, nie to co w Tokio. Ilu
przyzwoicie ubranych przechodniów! Popatrz, zaczęły kursować tramwaje konne. Nawet jakaś
pani siedzi u góry, na imperiale! A kiedyś pań tam nie wpuszczano, bo to nieprzyzwoite.
Dlaczego, proszę pana? spytał Masa, który naprawdę nazywał się Masahiro Shibata.
No, jak to? Żeby z dolnej platformy nikt nie podglądał, jak pani wchodzi po schodkach.
To wszystko barbarzyńskie, europejskie przesądy. Sługa wzruszył ramionami. Mam
pomysł. Jak tylko przyjedziemy do zajazdu, trzeba będzie prędko wezwać dla pana kurtyzanę, i to
koniecznie pierwszego sortu. A dla mnie może być trzeciego. Tutaj są ładne kobiety. Wysokie,
grube, o wiele ładniejsze od Japonek.
Skończże z tymi bzdurami rozeźlił się młody człowiek. Obrzydzenie bierze słuchać.
Japończyk z dezaprobatą pokręcił głową.
Jak długo można rozpaczać po Midori
san? Wzdychać do kobiety, której nigdy już się nie
zobaczy to nie zda się na nic.
Ale jego pan mimo wszystko westchnął, potem jeszcze raz i najwyraźniej, żeby oderwać się
od smutnych myśli zapytał stangreta (akurat mijali monaster Męki Pańskiej):
A czyj to pomnik stoi na bulwarze? Czyżby lorda Byrona?
Stangret odwrócił się z przyganą w głosie.
To jest Puszkin, Aleksander Puszkin.
Młody człowiek pokraśniał i znowu zaczął coś paplać nie po naszemu, zwracając się do
skośnookiego niziołka. Dorożkarz zrozumiał tylko trzykrotnie wypowiedziane słowo "Pusikin".
"Dussault" nie różnił się od najlepszych paryskich hoteli miał własną restaurację, w
obszernym hallu rosły w donicach azalie i magnolie, a przed głównym wejściem stał szwajcar w
liberii. Pasażer z petersburskiego pociągu zajął ładny pokój za sześć rubli dziennie, z widokiem na
Pasaż Teatralny; wpisał się do księgi jako asesor kolegialny Erast Pietrowicz Fandorin i z
ciekawością podszedł do dużej czarnej tablicy, na której zgodnie z zachodnim obyczajem
wypisano kredą nazwiska gości.
U góry, dużymi literami z zakrętasami, data: 25 czerwca. Piątek 7 juillet, vendredi. Trochę
niżej, na honorowym miejscu, wykaligrafowane: Adiutant generalny, generał piechoty M.V.
Sobolew ni 47.
To niemożliwe! krzyknął asesor kolegialny. Co za traf! Po czym, zwracając się do
portiera, zapytał: Czy jego ekscelencja jest u siebie? Jesteśmy d
dawnymi znajomymi!
Tak jest, proszę pana, u siebie ukłonił się pracownik. Dopiero wczoraj do nas zawitał.
Ze świtą. Zajął wszystkie pomieszczenia w narożniku, cały korytarz za tamtymi drzwiami. Ale
teraz odpoczywa i nie wolno go, proszę pana, niepokoić.
Michel? Wpół do dziewiątej rano? Fandorin był zdumiony. To do niego niepodobne. A
zresztą ludzie się zmieniają. Proszę przekazać g
generałowi, że zatrzymałem się pod numerem
dwudziestym z pewnością zechce się ze mną zobaczyć.
Młody człowiek odwrócił się, żeby pójść do siebie, ale wtedy zdarzył się wypadek, któremu
sądzone było stać się drugim ogniwem w uknutej przez los intrydze. Drzwi prowadzące na
korytarz, gdzie kwaterował dostojny gość, nagle się uchyliły i wyjrzał z nich czarnobrewy oficer
kozaków, z czubem na głowie, orlim nosem i zapadniętymi, sinymi, wyraźnie nieogolonymi
policzkami.
Ej, człowieku! zawołał głośno, niecierpliwie potrząsając kartką papieru. Wyślij to
telegrafem! Żywo!
Gukmasow, to pan? Erast Pietrowicz rozwarł ramiona. Ileż to lat! No, co tam, ciągle
jako Patrokles przy naszym Achillesie? Proszę, już esauł! G
gratuluję!
Jednakże ten przyjazny okrzyk nie zrobił na oficerze żadnego wrażenia, a jeśli nawet zrobił, to
złe. Esauł o czarnych cygańskich oczach z wyraźną niechęcią popatrzył na młodego eleganta i nie
mówiąc ani słowa, zatrzasnął drzwi. A Fandorin zastygł z rozpostartymi rękami jak gdyby
chciał ruszyć do tańca i nagle się rozmyślił.
Rzeczywiście wymruczał zmieszany. Jak to się wszystko z
zmieniło. I miasto, i
ludzie.
Nie każe pan sobie przynieść śniadania do pokoju? zapytał portier, udając, że nie
zauważył konfuzji asesora.
Ten odrzekł:
Nie, nie trzeba. Niech lepiej przyniosą z piwnicy wiadro lodu. A może nawet d
dwa.
W pokoju, przestronnym i bogato umeblowanym, gość zachował się dosyć dziwnie. Rozebrał
się do naga, stanął na rękach i prawie nie dotykając ściany nogami, dziesięć razy opuścił się i
podniósł z powrotem. Zachowanie pana ani trochę nie zdziwiło japońskiego służącego. Odebrał od
numerowego dwa wiadra lodu, wysypał równiutkie szare sześciany do wanny, nalał tam zimnej
wody z mosiężnego kranu i czekał, aż pan asesor zakończy swoją dziwaczną gimnastykę.
Po chwili zaczerwieniony od ćwiczeń Fandorin wszedł do łazienki i desperacko zanurzył się w
lodowatej cieczy.
Masa, wyjmij wicemundur. I ordery. W aksamitnych pudełkach. Pojadę przedstawić się
księciu.
Mówił krótkimi zdaniami, przez zaciśnięte zęby. Taka kąpiel wymagała oczywiście wielkiej
siły woli.
Do samego namiestnika cesarza, pańskiego nowego przełożonego? spytał z szacunkiem
Masa. To wyjmę także miecz. Bez miecza absolutnie nie wolno. Z rosyjskim posłem w Tokio,
któremu pan służył przedtem, można było sobie nie robić subiekcji. Ale gubernator takiego dużego
murowanego miasta to co innego. Proszę mi się tylko nie spierać.
Wyszedł i zaraz wrócił z paradną urzędniczą szpadą, z nabożeństwem niosąc ją na
wyciągniętych dłoniach.
Erast Pietrowicz zrozumiał, że jakikolwiek spór jest bezcelowy, i tylko westchnął.
A co z kurtyzaną? zapytał Masa, z niepokojem patrząc na siną z zimna twarz swego pana.
Zdrowie przede wszystkim.
Idź do diabła. Fandorin wstał, szczękając zębami. R
ręcznik i ubranie.
Wejdź pan, kochaneczku, proszę bardzo. Czekamy tu na pana. Tajny, że tak powiem,
sanhedryn w komplecie, he, he.
Takimi słowami powitał przyodzianego jak należy asesora kolegialnego wszechmocny
gospodarz matki Moskwy, książę Władimir Andriejewicz Dołgorukoj.
Cóż pan tak stoi w progu? Proszę usiąść tutaj, na fotelu. I niepotrzebnie wystroił się pan w
mundur, w dodatku ze szpadą. Do mnie można zwyczajnie, w surducie.
Przez te sześć lat, które Erast Pietrowicz spędził w zagranicznych wędrówkach,
generał
gubernator mocno się postarzał. Kasztanowe kędziory (wyraźnie sztucznego
pochodzenia) kłóciły się zawzięcie z pooraną głębokimi zmarszczkami twarzą, w obwisłych
wąsach i bujnych bokobrodach podejrzanie brakowało jakichkolwiek śladów siwizny, a
nadmiernie młodzieńcza sylwetka przywodziła na myśl gorset. Książę rządził pierwszą stolicą
półtora dziesiątka lat; rządził łagodnie, ale sprytnie, za co nieprzyjaciele, czyniąc aluzję do
chytrych książąt moskiewskich, przezywali go Jurijem Dołgorukim albo Wołodią Wielkie
Gniazdo, życzliwi zaś Czerwonym Słoneczkiem, przez pamięć o świętym Włodzimierzu.
Zjawił się więc nasz zamorski gość powiedział gubernator, zwracając się do dwóch
statecznych osobistości, wojskowego i cywila, siedzących w fotelach przy trudnym do ogarnięcia
wzrokiem biurku. To mój nowy urzędnik do zadań specjalnych, asesor kolegialny Fandorin.
Przydzielono mi go z Petersburga, a przedtem pracował w naszym poselstwie aż na końcu świata,
w cesarstwie Japonii. Kochany, proszę, poznajcie się. Książę zwrócił się do Fandorina.
Jewgienij Osipowicz Karaczencew, oberpolicmajster moskiewski. Ostoja ładu i porządku.
Zrobił gest ręką w stronę rudego generała świty, spokojnie i uważnie spoglądającego czarnymi,
lekko wypukłymi oczami. A to mój Piotruś, dla pana Piotr Parmienowicz Churtinski, radca
dworu i zarządca tajnego oddziału kancelarii generała
gubernatora. O wszystkim, co się w
Moskwie zdarzy, Piotruś zaraz się dowiaduje i mi donosi.
Tłustawy czterdziestoletni jegomość, z misterną fryzurą na wydłużonej głowie, ze spasioną,
podpartą krochmalonym kołnierzykiem twarzą i sennie półprzymkniętymi powiekami, grzecznie
ukłonił się Fandorinowi.
Nieprzypadkowo, kochaneczku, poprosiłem tu pana właśnie w piątek rzekł gubernator.
Akurat w piątki o jedenastej przywykłem omawiać wszelakie tajne i delikatne sprawy. Teraz
właśnie mamy rozważyć bardzo drażliwy problem: skąd wziąć pieniądze na dokończenie
malowideł w świątyni Chrystusa Zbawiciela? To święte dzieło, krzyż, który dźwigam na barkach
od wielu lat. Przeżegnał się nabożnie. Malarze intrygują nawzajem przeciw sobie, a i
złodziejstwa też jest tam niemało. Będziemy radzić, jak z moskiewskich grubych ryb wycisnąć
milion ku chwale bożej. Cóż, moi tajni panowie, było was dwóch, teraz będzie trzech. Jak to
mówią, żyjcie w miłości i zgodzie. Pana przecież, Fandorin, przysłano właśnie do tajnych spraw,
prawda? Rekomendacje ma pan znakomite, zwłaszcza jak na taki wiek. Czuję, że z pana człowiek
doświadczony.
Pytająco spojrzał w oczy nowicjuszowi, ale ten wytrzymał spojrzenie, chyba nawet bez
specjalnej tremy.
Pamiętam przecież pana. Dołgorukoj znowu stał się dobrotliwym dziadkiem. Byłem
na pańskim ślubie, a jakże. Wszystko, wszystko pamiętam Bardzo się pan zmienił, zmężniał. No
i ze mnie już nie młodzik. Siadajże pan, kochaneczku, siadaj, nie lubię ceremonii
I jakby niechcący przysunął sobie kartę przebiegu służby nazwisko zapamiętał, ale imię i
imię ojca wyleciały mu z głowy. A w takich sprawach, doświadczony Władimir Andriejewicz
dobrze to wiedział, nie można robić omyłek. Każdemu byłoby przykro, gdyby ktoś pomylił jego
imię, a już tym bardziej podwładnym nie można robić przykrości bez potrzeby.
Erast Pietrowicz tak się nazywał piękniś. Patrząc na otwartą kartę, książę nachmurzył się, bo
przebieg służby nie przedstawiał się ładnie; wyraźnie czuło się coś niebezpiecznego. Już któryś raz
zerkał generał
gubernator na akta swego nowego współpracownika i nadal niewiele rozumiał.
Karta wyglądała doprawdy bardzo tajemniczo. Owszem, dwadzieścia sześć lat, prawosławny,
szlachcic rodowy, urodzony w Moskwie. W porządku. Kiedy ukończył gimnazjum, policja
moskiewska, na jego prośbę, przyjęła go w randze rejestratora kolegialnego na stanowisko
kancelisty w Urzędzie Śledczym. To też jasne. Ale potem zaczynały się istne cuda. Co znaczy,
niech mi ktoś powie, taka rzecz już po dwóch miesiącach: Za gorliwą i znakomitą pracę poza
wszelką kolejnością i z pominięciem wysługi lat z rozkazu Najjaśniejszego Pana mianowany radcą
tytularnym i przeniesiony do Ministerstwa Spraw Zagranicznych? A dalej, w rubryce
"Odznaczenia", jeszcze lepiej: Order Świętego Włodzimierza czwartej klasy za sprawę "Azazel"
(tajny fundusz Korpusu Specjalnego Żandarmerii); Order Świętego Stanisława trzeciego stopnia
za sprawę "Turecki gambit" (tajny fundusz Ministerstwa Wojny); Order Świętej Anny czwartego
stopnia za sprawę "Diamentowa kolasa" (tajny fundusz Ministerstwa Spraw Zagranicznych).
Wszystko tajne!
Erast Pietrowicz delikatnie, ale uważnie popatrywał na przełożonego i już wiedział, co o nim
sądzić ogólne wrażenie bardzo dobre. Książę, owszem, jest stary, lecz umysł ma jeszcze
sprawny, a do tego, jak się zdaje, spore zdolności aktorskie. Uwagi asesora kolegialnego nie uszło
zakłopotanie malujące się na twarzy jaśnie oświeconego, kiedy ów przeglądał przebieg służby.
Fandorin westchnął ze współczuciem, bo chociaż nie czytał nigdy swoich akt, mniej więcej
wyobrażał sobie, co tam może być napisane.
Wykorzystał chwilową przerwę, by przyjrzeć się dwóm urzędnikom, którzy z racji obowiązków
mieli znać wszystkie tajemnice Moskwy. Churtinski mrużył oczy, uśmiechał się samymi wargami
niby przyjaźnie, ale jakby nie do Fandorina, tylko do własnych myśli. Na uśmiech radcy dworu
Erast Pietrowicz nie odpowiedział bardzo dobrze znał ten typ ludzi i bardzo go nie lubił. Już
prędzej podobał mu się oberpolicmajster, toteż lekko uśmiechnął się do generała, nie było w tym
jednak cienia pochlebstwa. Generał uprzejmie skinął głową, ale, dziwna rzecz, popatrywał na
młodego człowieka jakby ze współczuciem. Erast Pietrowicz nie przejął się tym (z czasem
wszystko się wyjaśni) i znowu zwrócił się w stronę księcia. Ten również brał udział w niemych, ale
nie wykraczających poza ramy przyzwoitości, rytualnych oględzinach.
Na czole księcia pokazała się jedna szczególnie głęboka bruzda, świadcząca o najwyższym
stopniu zadumy. Główną myślą księcia pana było: "Czy nie kamaryla mi cię tu podesłała, kochany
chłopcze? Nie będziesz ty kopał pode mną dołków? To całkiem możliwe. Czy nie dość mam
kłopotów z Karaczencewem?"
Współczucie we wzroku oberpolicmajstra miało inną przyczynę. W kieszeni Jewgienija
Osipowicza leżał list od bezpośredniego przełożonego dyrektora departamentu policji
państwowej Plewako. Stary przyjaciel i protektor, Wiaczesław Konstantinowicz, pisał w
prywatnym liście, że Fandorin to człowiek rozgarnięty i zasłużony; w swoim czasie cieszył się
zaufaniem zmarłego cesarza, a jeszcze większym byłego szefa żandarmerii. Przez lata służby za
granicą stracił jednak łączność z wielką polityką, w stolicy nie znaleziono więc dlań zajęcia i
wysłano go do Moskwy. Na pierwszy rzut oka wydał się Jewgienijowi Osipowiczowi
sympatyczny bystry młody człowiek, no i zachowuje się z godnością. Nie wie, biedaczek, że
wyższe sfery postawiły na nim krzyżyk. Przydzielili go temu staremu kaloszowi, który już wkrótce
powędruje na śmietnik. Takie myśli miał generał Karaczencew.
A co myślał sobie pan Piotr Churtinski Bóg jeden raczy wiedzieć. To był wielce tajemniczy
człowiek.
Kres tej niemej scenie położyło zjawienie się nowej postaci, która bez hałasu wypłynęła skądś z
prywatnych pokojów gubernatora. Był to wysoki, chudy staruszek w wytartej liberii; miał łysą,
świecącą się czaszkę i lśniące, rozczesane bokobrody. W rękach trzymał srebrną tacę z jakimiś
flaszeczkami i szklankami.
Wasza książęca mość rzekł gderliwie. Czas wypić ziółka na zatwardzenie. Potem
będzie się książę skarżył, że Froł pana nie zmusił. Zapomniał książę, jak wczoraj stękał i płakał?
No właśnie. Bardzo proszę otworzyć buzię.
Taki sam tyran jak mój Masa pomyślał Fandorin. Chociaż wygląda całkiem inaczej. Cóż to
za plemię się przeciw nam sprzysięgło!
Tak, tak, mój Frołku. Książę od razu skapitulował. Wypiję, wypiję. To jest, panie
Eraście, mój kamerdyner, Froł Grigoriewicz Wiediszczew. Opiekuje się mną od małego. A wy,
panowie? Nie spróbujecie? Znakomity wywar. Smak ma ohydny, ale jest bardzo dobry na
niestrawność i pracę jelit wspomaga arcydzielnie. Nalej im, Froł.
Karaczencew i Fandorin stanowczo wymówili się od ziółek, ale Churtinski wypił i nawet
stwierdził, że smak nie jest pozbawiony pewnych zalet.
Froł pozwolił księciu zapić wywar słodką nalewką i zakąsić tartynką (Churtinskiemu tego nie
zaproponował), po czym batystową chusteczką otarł usta jaśnie oświeconemu.
No więc, Eraście Pietrewiczu, jakież to zadania specjalne mam panu przydzielić? Doprawdy
nie wiem. Rozochocony nieco po nalewce, Dołgorukoj rozłożył ręce. Doradców w tajnych
sprawach mam, jak pan widzi, dosyć. No, nic, nie ma kłopotu. Niech się pan zadomowi, rozejrzy
Machnął w nieokreślony sposób ręką i dodał w myśli: A my tymczasem zobaczymy, co z ciebie
za ptaszek.
Nagle stary zegar z płaskorzeźbą z czasów Katarzyny głucho wybił jedenastą, a wtedy pojawiło
się trzecie ogniwo, wieńczące fatalny łańcuch.
Drzwi do przedpokoju bez najmniejszego szmeru otworzyły się na oścież, po czym ukazała się
w nich wykrzywiona grymasem twarz sekretarza. Wszyscy wyraźnie odczuli powiew Czegoś
Niezwykłego.
Nieszczęście, wasza książęca mość! oznajmił urzędnik drżącym głosem. Generał
Sobolew nie żyje! Jest tu jego osobisty adiutant, esauł Gukmasow.
Na obecnych ta wiadomość oddziałała w różny sposób zależnie od natury każdego z nich.
Generał
gubernator machnął na przynoszącego złą wieść a idźże, nie wierzę! i tą samą ręką
się przeżegnał. Szef tajnego oddziału na chwilę otworzył szeroko oczy i zaraz znowu przymknął
powieki. Rudy oberpolicmajster zerwał się na równe nogi, na twarzy zaś asesora kolegialnego
odmalowały się dwa uczucia: najpierw bardzo silne wzruszenie, a zaraz w ślad za nim głęboka
zaduma, która nie opuściła go już do końca opisanej tu sceny.
Wezwij no mi esauła, Innokientij. Dołgorukoj łagodnym głosem wydał polecenie
sekretarzowi. Co za nieszczęście!
Do pokoju, stukając obcasami i dzwoniąc ostrogami, wszedł dziarski oficer, który dopiero co w
hotelu nie raczył rzucić się w objęcia Erastowi Pietrewiczowi. Teraz był wygolony do czysta i miał
na sobie paradny lejbkozacki mundur z całym ikonostasem krzyży i medali.
Wasza ekscelencjo, starszy oficer ordynansowy adiutanta generalnego Michaiła Dmitrycza
Sobolewa, esauł Gukmasow! przedstawił się oficer. Smutna wieść Wysiłkiem woli
zapanował nad sobą, poruszył czarnym, zbójeckim wąsem i mówił dalej: Dowódca czwartego
korpusu przybył wczoraj z Mińska, jadąc do swojej riazańskiej posiadłości, i zatrzymał się w
hotelu "Dussault". Dzisiaj rano Michaił Dmitrycz długo nie wychodził z pokoju. Zaczęliśmy się
niepokoić, pukać do drzwi nikt nie odpowiadał. Wtedy ośmieliliśmy się wejść, a on Esauł
zrobił jeszcze jeden tytaniczny wysiłek i osiągnął tyle, że do końca raportu głos mu się nie załamał.
A pan generał siedzi w fotelu. Martwy. Wezwaliśmy lekarza. Powiedział, że nic się nie da
zrobić. Nawet ciało już ostygło.
Ajajaj. Gubernator podparł policzek. Jak to? Przecież Michaił Dmitrijewicz był młody.
Zdaje się, nie miał nawet czterdziestki?
Skończył trzydzieści osiem lat, teraz szedł mu trzydziesty dziewiąty zameldował
Gukmasow tym samym napiętym, na granicy załamania głosem i zaczął szybko mrugać oczami.
A jaka przyczyna śmierci? spytał nasępiony Karaczencew. Czyżby generał chorował?
Nigdy w życiu. Zdrowy był, dziarski i wesoły. Lekarz orzekł: atak albo paraliż serca.
Dobrze, idź już, idź. Przybity wieścią książę zwolnił adiutanta. Zrobię wszystko, co
należy, i zawiadomię najjaśniejszego pana. Idź. A kiedy za esaułem zamknęły się drzwi,
westchnął ze smutkiem. Oj, panowie, teraz się zacznie. To nie żarty taki człowiek, ulubieniec
całej Rosji. Co tam Rosja, cała Europa zna Białego Generała A ja dziś wybierałem się do niego z
wizytą Piotrusiu, wyślij depeszę do jego cesarskiej mości, no, sam już wiesz jaką. Zresztą, może
nie, przedtem mija pokaż. A potem wydaj polecenia w sprawie żałoby, panichidy i No, sam
wiesz. Pan, Jewgieniju Osipowiczu, zadba o porządek. Jak się rozejdzie wieść, to cała Moskwa
pogna do "Dussault". Musi więc pan pilnować, żeby nikogo nie zadeptali, jak się rozrzewnią. Już
ja znam naszych ludzi. I żeby wszystko było jak trzeba, przyzwoicie.
Oberpolicmajster skinął głową i podniósł z fotela teczkę z raportami.
Czy mogę odejść, wasza książęca mość?
Może pan. Ohoho, a to się zrobi hałas, oj zrobi! Książę nagle się otrząsnął. Bo pewnie
sam cesarz, panowie, do nas zawita. Nie ma wątpliwości! W końcu nie byle kto oddał duszę Bogu,
tylko sam bohater Plewny i Turkiestanu. Rycerz bez trwogi i zmazy, nie na darmo zwali go
Achillesem. Trzeba przygotować pałac na Kremlu. To już ja sam
Churtinski i Karaczencew ruszyli w stronę drzwi, gotowi spełniać otrzymane polecenia, asesor
kolegialny natomiast, jak gdyby nigdy nic, siedział w fotelu i patrzył na księcia z pewnym
niedowierzaniem.
Ach, tak, kochany Eraście Pietrowiczu. Dołgorukoj przypomniał sobie o nowicjuszu.
Sam pan widzi, nie mam teraz czasu. Na razie niech się pan przyzwyczaja. No i trzyma się w
pobliżu. Może zlecę coś i panu. Spraw wystarczy dla wszystkich. Oj, jakie nieszczęście
Chwileczkę, wasza książęca mość, to nie będzie śledztwa? nieoczekiwanie spytał
Fandorin. Taka osobistość. I zgon dziwny. Trzeba by wyjaśnić.
Jakie znowu śledztwo? Książę zmarszczył brwi ze złością. Mówię przecież panu, że
cesarz przyjedzie.
Mam jednak podstawy sądzić, że sprawa nie jest czysta oświadczył ze zdumiewającym
spokojem asesor kolegialny.
Skutek jego słów był mniej więcej taki, jakby w gabinecie rozerwał się granat.
Cóż za niedorzeczny pomysł! krzyknął Karaczencew, tracąc w jednej chwili całą
sympatię do młodego człowieka.
Podstawy? rzucił lekceważąco Churtinski. Jakie pan może mieć podstawy? Skąd w
ogóle może pan coś wiedzieć?
Erast Pietrowicz nawet nie spojrzał na radcę dworu, tylko zwrócił się wprost do gubernatora:
Wasza książęca mość powinien wiedzieć, że przypadkiem również zatrzymałem się w
"Dussault" to raz. Michaiła Dmitrijewicza znam od dawna. Zawsze wstaje o świcie i jest
absolutnie nie do pomyślenia, by miał wylegiwać się do tak późnej pory; ordynansi zaczęliby się
niepokoić już o szóstej rano to dwa. Poza tym o wpół do dziewiątej widziałem esauła
Gukmasowa, którego też doskonale znam; był nieogolony to trzy.
Tutaj Fandorin zrobił znaczącą pauzę, jak gdyby ostatnia informacja była szczególnie ważna.
Nieogolony? I co z tego? spytał zdziwiony oberpolicmajster.
A to, wasza ekscelencjo, że nigdy, w żadnych okolicznościach Gukmasow nie mógłby być
nieogolony o wpół do dziewiątej rano. Przeszedłem z tym człowiekiem kampanię b
bałkańską.
Jest porządny aż do pedantyzmu i nigdy nie wychodził z namiotu, póki się nie ogolił, nawet jeśli
brakło w pobliżu wody i trzeba było topić śnieg. Przypuszczam, że już od wczesnego ranka
wiedział, że jego dowódca nie żyje. Jeśli wiedział, to dlaczego tak długo milczał? to cztery.
Trzeba zbadać sprawę. Tym bardziej że ma przyjechać c
cesarz.
Ostatnia uwaga, zdaje się, podziałała na gubernatora mocniej niż cała reszta. Wstał i
powiedział:
Cóż, Erast Pietrewicz ma rację. To jest rzecz wagi państwowej. Zarządzam tajne śledztwo w
sprawie śmierci adiutanta generalnego Sobolewa. I bez sekcji widocznie się nie obejdzie. Tylko
bardzo pana proszę, Jewgieniju Osipowiczu, ostrożnie, bez rozgłosu. I tak zaczną się plotki
Piotrusiu, będziesz je zbierał i osobiście mi przedstawiał. Śledztwem, ma się rozumieć, pokieruje
Jewgienij Osipowicz. Aha, proszę nie zapomnieć o dyspozycjach w sprawie balsamowania ciała.
Wielu zechce pożegnać bohatera, a lato jest gorące. Za godzinę trup zacznie cuchnąć. Co zaś się
tyczy pana, Eraście Pietrowiczu, to skoro już los zaprowadził pana do "Dussault" i w dodatku
dobrze znał pan nieboszczyka, proszę również wszystko zbadać, działając, że tak powiem, w
sposób partykularny. Na szczęście w Moskwie jeszcze pana nie znają. Jest pan przecież
urzędnikiem do spraw specjalnych no więc ma pan sprawę. Trudno o bardziej specjalną.
Rozdział drugi,
w którym Fandorin rozpoczyna śledztwo
Sposób, w jaki Erast Pietrowicz rozpoczął śledztwo w sprawie śmierci sławnego dowódcy i
ulubieńca narodu, był raczej dziwny. Z wielkim trudem asesor kolegialny dotarł do hotelu, ze
wszystkich stron otoczonego podwójnym kordonem policji i zrozpaczonymi mieszkańcami
Moskwy (od niepamiętnych czasów złe wieści szerzyły się po tym grodzie szybciej niż zachłanne
sierpniowe pożary), po czym, nie rozglądając się, wszedł na górę do numeru dwudziestego, rzucił
czapkę i szpadę służącemu, a zagadywany przezeń tylko kiwał głową. Przyzwyczajony do tego
Masa ukłonił się ze zrozumieniem i prędko rozścielił na podłodze słomianą matę. Krótką szpadę
owinął z szacunkiem w jedwab i położył na szafce, sam zaś, nie mówiąc ani słowa, wyszedł na
korytarz i stanął plecami do drzwi w pozie groźnego boga Fudomo, opiekuna płomieni. Kiedy ktoś
szedł korytarzem. Masa przykładał palec do ust i cmokał z naganą, pokazując to na zamknięte
drzwi, to gdzieś w okolice własnego pępka.
W rezultacie po całym piętrze w mgnieniu oka rozeszła się wieść, że pod dwudziestką
zatrzymała się chińska księżniczka w odmiennym stanie i podobno nawet już zaczęła rodzić.
A Fandorin tymczasem siedział na macie absolutnie bez ruchu. Rozstawił równo kolana,
rozłożył ręce grzbietami dłoni do góry; rozluźnił wszystkie mięśnie. Wzrok skierował na własny
brzuch, dokładnie mówiąc, na dolny guzik wicemunduru. Gdzieś tam, pod złotym dwugłowym
orłem, znajdował się magiczny punkt tandei, źródło i ośrodek energii duchowej. Jeśli człowiek
wyrzeknie się wszystkich pragnień i całkowicie poświęci zrozumieniu siebie samego, to jego
dusza dostąpi oświecenia, a najbardziej skomplikowany problem stanie się prosty, jasny i da się
rozwiązać. Erast Pietrowicz ze wszystkich sił starał się poświęcić i oświecić, jest to jednak bardzo
trudne i może być osiągnięte wyłącznie drogą długich ćwiczeń. Wrodzona bystrość i wynikająca
stąd niecierpliwość sprawiały, że skupienie się na sobie samym przychodziło mu ze szczególnym
trudem. Ale, jak powiada Konfucjusz, szlachetny mąż unika łatwej drogi, obierając właśnie tę,
która jest trudna; dlatego też Fandorin z uporem wpatrywał się w przeklęty guzik i czekał na
rezultat.
Z początku myśli nigdzie nie zamierzały się wynosić; przeciwnie, pluskały się i rzucały jak
rybki na płytkiej wodzie. Potem zbędne dźwięki zaczęły się coraz bardziej oddalać i zniknęły
całkiem, rybki odpłynęły na głęboką wodę, a w głowie zakłębiła się mgła. Erast Pietrowicz oglądał
złoty metalowy krążek z herbem i o niczym nie myślał. Po sekundzie, minucie, a może i godzinie,
orzeł cesarski wyraźnie kiwnął obiema głowami, korona zabłysnęła iskierkami, a Erast Pietrowicz
się ocknął. Plan działania powstał bez jego udziału.
Fandorin zawołał Masę, kazał podać surdut i przebierając się, wyjaśnił służącemu, o co chodzi.
Dalej poruszał się wyłącznie w granicach hotelu, i to tylko na trasie: hall
portiernia
restauracja.
Rozmowy ze służbą hotelową zajęły mu niejedną godzinę, tak że pod drzwiami korytarza, któremu
w "Dussault" już nadano imię Sobolewa, pojawił się pod wieczór, kiedy cienie się wydłużyły, a
światło słoneczne zgęstniało i nabrało konsystencji miodu lipowego.
Fandorin przedstawił się żandarmowi, pilnującemu wejścia na korytarz, po czym został
wpuszczony do królestwa smutku, gdzie porozumiewano się jedynie szeptem, a chodzono na
palcach. Apartament numer czterdzieści siedem, który zajął wczoraj dzielny generał, składał się z
pokoju gościnnego i sypialni. W pierwszym z pomieszczeń ludzi było sporo Erast Pietrowicz
zobaczył Karaczencewa z oficerami żandarmerii, adiutantów i ordynansów zmarłego, dyrektora
hotelu; w kącie, chowając twarz w portierę, głucho szlochał kamerdyner Sobolewa, znany całej
Rosji Łukicz. Wszyscy jakby na coś czekali, co chwila spoglądając na zamknięte drzwi sypialni.
Do Fandorina podszedł oberpolicmajster i cichym basem powiedział:
Profesor medycyny sądowej Welling przeprowadza sekcję zwłok. Coś bardzo długo.
Mógłby już skończyć.
Jak gdyby spełniając życzenie generała, białe drzwi z wyrzeźbionymi lwimi pyskami otworzyły
się ze skrzypieniem. W pokoju od razu zrobiło się cicho. Na progu stanął siwy jegomość z grubymi
wargami i niezadowoloną miną, ubrany w skórzany fartuch, nad którym połyskiwała emaliowana
"Święta Anna".
Ano skończyłem, wasza ekscelencjo rzekł posępnie jegomość, najwidoczniej profesor
Welling. Mogę zdać sprawę.
Generał obejrzał pokój i nieco weselszym głosem rzekł:
Wejdą ze mną: Fandorin, Gukmasow, no i pan. Niedbale poruszył szczęką, wskazując
dyrektora hotelu.
Pierwszą rzeczą, jaką Erast Pietrowicz zobaczył w przybytku śmierci, było przewiązane czarną
szarfą lustro w figlarnej ramie z brązu. Ciało zmarłego leżało nie na łóżku, tylko na stole,
widocznie przeniesionym tu z pokoju gościnnego. Zerknąwszy na zarys ciała pod białym
prześcieradłem, Fandorin przeżegnał się i na chwilę zapomniał o śledztwie, bo oczyma duszy
ujrzał pięknego, dzielnego i silnego człowieka, którego kiedyś znał i który teraz zmienił się w
podłużny przedmiot o niewyraźnych konturach.
Sprawa jest oczywista zaczął sucho profesor. Nic podejrzanego nie stwierdzono.
Zrobię jeszcze analizy w laboratorium, ale jestem całkowicie przekonany, że czynności życiowe
ustały w wyniku paraliżu mięśnia sercowego. Stwierdziłem także paraliż lewego płuca, ale to
najprawdopodobniej nie przyczyna, lecz skutek. Śmierć nastąpiła momentalnie. Nawet gdyby w
pobliżu znalazł się medyk, nie udałoby się uratować generała.
Ale przecież był młody i pełen sił, przeszedł przez ogień i wodę! Karaczencew zbliżył się
do stołu i odchylił trochę prześcieradło. Czyżby tak po prostu nagle umarł?
Gukmasow odwrócił się, żeby nie widzieć martwej twarzy swego dowódcy, za to Erast
Pietrowicz i dyrektor podeszli bliżej. Twarz była spokojna i poważna. Nawet owe bujne
bokobrody, z których żartowali sobie liberałowie i natrząsali się zagraniczni karykaturzyści, po
śmierci były bardzo na miejscu obramowały woskowe oblicze i przydały mu wielkości.
Oj, jaki bohater, prawdziwy Achilles mruknął dyrektor, wymawiając z francuska literę
"r".
Kiedy nastąpiła śmierć? spytał Karaczencew.
Między pierwszą a drugą w nocy odrzekł z przekonaniem Welling. Nie wcześniej, a z
całą pewnością nie później.
Generał odwrócił się do esauła.
Cóż, teraz, kiedy przyczyna śmierci została ustalona, możemy zająć się szczegółami. Niech
pan opowiada, Gukmasow. Trochę bardziej szczegółowo.
Esauł najwyraźniej już bardziej szczegółowo opowiadać nie potrafił. Jego opowieść była
krótka, ale i wyczerpująca.
Przyjechaliśmy z Dworca Briańskiego o szóstej. Michaił Dmitrycz odpoczywał do wieczora.
O dziewiątej jedliśmy kolację w tutejszej restauracji. Potem, już nocą, zrobiliśmy przejażdżkę po
Moskwie. Nigdzie nie wstępowaliśmy. Wkrótce po północy Michaił Dmitrycz powiedział, że chce
wrócić do hotelu. Chciał sporządzić jakieś notatki, pracował nad nowym regulaminem
wojskowym
Gukmasow zerknął na biurko stojące pod oknem. Na wysuniętej desce rozłożone były papiery,
trochę z boku stał niedbale odsunięty fotel. Jewgienij Osipowicz podszedł, wziął zapisaną kartkę i
z szacunkiem pokiwał głową.
Rozkażę, żeby wszystko zebrano i przesłano najjaśniejszemu panu. Proszę mówić, esaule.
Michaił Dmitrycz zwolnił panów oficerów. Powiedział, że wróci piechotą, bo chce się
przespacerować.
Karaczencew nasrożył się.
I puściliście generała samego? Nocą? Dosyć to dziwne!
Popatrzył znacząco na Fandorina, ale tego, jak się zdaje, ów szczegół ani trochę nie zaciekawił;
asesor kolegialny podszedł do biurka i nie wiadomo w jakim celu wodził palcem po kandelabrze z
brązu.
Spróbowałby pan mu się przeciwstawić. Gukmasow uśmiechnął się gorzko. Ja
chciałem, to tak na mnie spojrzał, że Co tam Moskwa, wasza ekscelencjo, on przecież potrafił
galopować w pojedynkę po górach w Turcji albo po tekińskich stepach Esauł ponuro
podkręcił długiego wąsa. Michaił Dmitrycz wrócił do hotelu. Ale do rana nie dożył
Jak znaleźliście ciało? spytał oberpolicmajster.
Siedział, o, tutaj. Gukmasow wskazał na fotel. Ciało odrzucone w tył. I pióro na
podłodze
Karaczencew przykucnął, dotknął plam z atramentu na dywanie, westchnął.
Taaak, niezbadane są wyroki Pańskie
Pełną smutku ciszę, jaka teraz nastąpiła, bezceremonialnie naruszył Fandorin. Wpół obrócony
w stronę dyrektora hotelu i wciąż głaszczący nieszczęsny kandelabr, donośnym szeptem spytał:
Czemuż to u was nie ma światła elektrycznego? Już wczoraj mnie to zdumiało. Taki
nowoczesny hotel, a w pokojach świece; nawet g
gazu nie ma.
Francuz zaczął tłumaczyć, że świece są w lepszym stylu, a światło elektryczne jest już w
restauracji i do jesieni niezawodnie pojawi się na piętrach, ale Karaczencew pełnym złości
pochrząkiwaniem przerwał tę nie mającą związku ze sprawą paplaninę.
A jak pan spędził tę noc, esaule? wznowił przesłuchanie.
Pojechałem do starego towarzysza broni, pułkownika Dadaszewa. Posiedzieliśmy, pogadali.
Do hotelu wróciłem o świcie i od razu zwaliłem się na łóżko.
Tak, tak dodał Erast Pietrowicz. Nocny portier powiedział mi, że wrócił pan już za
widna. Jeszcze posłał go pan po butelkę wody selcerskiej.
Zgadza się. Uczciwie przyznaję, wypiłem za dużo. Suszyło mnie. Zawsze wstaję wcześnie,
ale dzisiaj, jak na złość, zaspałem. Idę się zameldować, a Łukicz mówi, że generał jeszcze nie
wstał. Pomyślałem, że widocznie Michaił Dmitrycz wczoraj długo pracował. Potem, już o wpół do
dziewiątej, mówię: "Idziemy, Łukicz, zbudzimy go, bo potem będzie zły". A i coś to do niego
niepodobne. Wchodzimy, a on leży, o tak Gukmasow odrzucił głowę do tyłu, zmrużył oczy i
otworzył usta i już zimny. Wezwaliśmy lekarza, wysłaliśmy depeszę do korpusu. Wtedy
właśnie mnie pan zobaczył, Eraście Pietrowiczu. Proszę wybaczyć, że nie przywitałem się ze
starym towarzyszem sam pan teraz widzi, że co innego miałem na głowie.
Zamiast przyjąć przeprosiny, prawdę mówiąc, zupełnie w takich okolicznościach niepotrzebne,
Erast Pietrowicz lekko przekrzywił głowę w bok, założył ręce do tyłu i powiedział:
A mnie w tutejszej restauracji powiedziano, że wczoraj jakaś pani śpiewała dla jego
ekscelencji i podobno nawet siedziała przy waszym stole. Zdaje się, że to znana w Moskwie osoba.
Jeśli się nie mylę, ma na imię Wanda. I podobno pojechaliście z nią wszyscy, z g
generałem
włącznie?
Tak, była jakaś szansonistka oschłym tonem odpowiedział esauł. Podwieźliśmy ją i
wysadzili. A dalej jechaliśmy sami.
Dokąd zawieźliście, do "Anglii", na Stolesznikową? Asesor był, jak się okazuje,
doskonale poinformowany. Mówiono mi, że pani Wanda tam właśnie mieszka.
Gukmasow ściągnął groźnie brwi, a głos jego stał się tak oschły, że prawie zazgrzytał.
Nie znam dobrze Moskwy. Było niedaleko, dojechaliśmy w pięć minut.
Fandorin pokiwał głową i najwyraźniej przestał się zajmować esaułem na ścianie koło łóżka
zauważył drzwiczki do sejfu. Podszedł, przekręcił klamkę, a drzwiczki się otworzyły.
Jak tam, pusty w środku? spytał oberpolicmajster.
Erast Pietrowicz skinął głową.
Tak, wasza ekscelencjo. O, jest i klucz.
No cóż. Karaczencew potrząsnął rudą głową. Papiery, które znajdziemy, trzeba
opieczętować. Potem zbadamy, co należy oddać rodzinie, co do ministerstwa, a co samemu
cesarzowi. Profesorze, niech pan zawoła pomocników i zajmie się balsamowaniem.
Jak to, tutaj? zdziwił się Welling. Balsamowanie, panie generale, to nie kwaszenie
kapusty!
To mam panu wieźć trupa do akademii przez całą Moskwę? Proszę spojrzeć na ulicę, tłum
taki, że szpilki nie ma gdzie wetknąć. Trudno i darmo, musi pan tutaj sobie jakoś poradzić.
Dziękuję, esaule, jest pan wolny. A pan zwrócił się do dyrektora hotelu niech spełnia
wszystkie życzenia profesora.
Kiedy Karaczencew i Fandorin zostali sami, rudy generał wziął młodego człowieka pod rękę,
odciągnął od przykrytego prześcieradłem ciała i półgłosem, jakby nieboszczyk mógł
podsłuchiwać, spytał:
No i co pan sądzi? Jeśli dobrze zrozumiałem z pytań i zachowania, wyjaśnienia Gukmasowa
pana nie zadowalają. Gdzie dopatrzył się pan nieszczerości? Przecież to, że był rano nieogolony,
wyjaśnił całkiem przekonująco. Nie sądzi pan? Zaspał po nocnej pijatyce rzecz najzwyklejsza w
świecie.
Gukmasow nie zaspał. Fandorin wzruszył ramionami. Nie jest z tych, którzy mogą
zaspać. No i tym bardziej nie poszedłby, jak twierdzi, z meldunkiem do Sobolewa, póki by się nie
doprowadził do porządku. Esauł kłamie, to jasne. Ale sprawa, wasza ekscelencjo
Jewgieniju Osipowiczu przerwał mu generał, który słuchał z najwyższą uwagą.
Sprawa, Jewgieniju Osipowiczu ciągnął Fandorin z uprzejmym ukłonem jest jeszcze
poważniejsza, niż myślałem. Sobolew nie umarł tutaj.
Jak to nie tutaj?! krzyknął oberpolicmajster. A gdzie?
Nie wiem. Pozwoli pan wszakże spytać, dlaczego nocny portier rozmawiałem z nim
nie widział, jak Sobolew wrócił?
Może odszedł gdzieś na chwilę i nie chce się do tego przyznać zaoponował Karaczencew,
bardziej dla zasady niż na serio.
To niemożliwe, później wytłumaczę panu dlaczego. Ale jest zagadka, której pan już na
p
pewno nie rozwikła. Gdyby Sobolew wrócił do pokoju, a potem jeszcze siedział za stołem i coś
pisał, zapaliłby z pewnością świece; a proszę spojrzeć na kandelabr są całe!
W samej rzeczy! Generał klepnął się po obciągniętym kawaleryjskimi spodniami udzie.
Zuch z pana, Eraście Pietrewiczu. Za to ze mnie ładny śledczy. Uśmiechnął się rozbrajająco.
Przecież do żandarmów odkomenderowano mnie niedawno, przedtem należałem do gwardii
konnej. Cóż więc mogło się stać według pana?
Fandorin kilka razy w skupieniu poruszył gęstymi brwiami.
Nie mogę z
zgadywać, jest jednak oczywiste, że po kolacji Michaił Dmitrijewicz nie
wchodził do pokoju, bo do tego czasu zrobiło się już ciemno, a świec, jak wiemy, nie zapalał
wcale. Również kelnerzy potwierdzają, że Sobolew i jego świta pojechali zaraz po uczcie. W to, że
nocny portier, człowiek solidny i bardzo d
dbający o swoje miejsce, mógł się oddalić i przegapić
powrót generała, nie wierzę.
"Wierzę, nie wierzę" to nie argument sprzeciwił się Jewgienij Osipowicz. Zechce pan
przedstawić fakty.
Proszę bardzo uśmiechnął się Fandorin. Po północy drzwi hotelu zamykane są na
zasuwę. Każdy może sobie przez nie wyjść, kiedy chce, ale jeśli zapragnie wejść musi
zadzwonić.
Tak, to już jest fakt przyznał generał. Ale proszę mówić dalej.
S
sobolew mógł wrócić tylko w jednym momencie: kiedy nasz dzielny esauł wysłał portiera
po wodę selcerską. Ale jak wiemy, było to już o świcie, czyli z całą pewnością nie wcześniej niż o
czwartej. Jeśli zaś wierzyć panu Wellingowi dlaczego mielibyśmy podawać w wątpliwość
opinię z
zasłużonego profesora? Sobolew nie żył wtedy już od paru godzin. Jaki wniosek?
Oczy Karaczencewa błysnęły nieżyczliwym blaskiem.
No, jaki?
Gukmasow odesłał portiera, żeby można było wnieść m
martwe ciało Sobolewa.
Podejrzewam, że pozostali oficerowie świty w tym czasie znajdowali się na zewnątrz.
W takim razie trzeba przesłuchać łajdaków! zaryczał oberpolicmajster tak groźnie, że
usłyszano go w sąsiednim pokoju; dolatujący stamtąd głuchy gwar w jednej chwili ucichł.
To bezcelowe, zmówili się. Donieśli o śmierci z takim opóźnieniem właśnie dlatego, że się
naradzali. Erast Pietrewicz dał rozmówcy chwilę na ochłonięcie i przyswojenie sobie sensu
tego, co mu powiedział, a potem skierował rozmowę na inne tory. Cóż to za jedna, ta Wanda,
którą wszyscy znają?
No, wszyscy jak wszyscy, ale w pewnych kręgach jest to osoba znana. Niemeczka z Rygi.
Śpiewaczka, piękność, nie całkiem kokota, ale coś w tym rodzaju. Taka dame aux camelias.
Karaczencew energicznie pokiwał głową. Rozumiem, o czym pan myśli. Wszystko wyjaśni
nam owa pani Wanda. Rozkażę, by ją niezwłocznie wezwano.
Generał zdecydowanie ruszył ku drzwiom.
Nie radziłbym rzucił w ślad za nim Fandorin. Jeśli coś tam było, to z policją owa osoba
nie będzie szczera. I na pewno jest w zmowie z oficerami. Rozumie się, jeśli w ogóle m
ma coś
wspólnego z tym wypadkiem. Lepiej, Jewgieniju Osipowiczu, sam z nią porozmawiam. Na swój
partykularny sposób, dobrze? Gdzie jest ta "Anglia"? Róg Stolesznikowej i Pietrowki?
Tak, idzie się pięć minut. Oberpolicmajster patrzył na młodego człowieka z wyraźnym
zadowoleniem. Będę czekał na wieści, Eraście Pietrowiczu. Z Bogiem.
Asesor kolegialny wyszedł, pobłogosławiony znakiem krzyża przez szefa policji.
Rozdział trzeci
w którym Fandorin gra w orła i reszkę
Dojść do "Anglii" w pięć minut jednak się nie udało. W korytarzu, za drzwiami fatalnego
pokoju numer czterdzieści siedem, czekał na niego ponury Gukmasow.
Chciałbym zamienić z panem kilka słów, proszę ze mną powiedział do Fandorina, po
czym silnie ścisnął młodego człowieka za łokieć i zaprowadził do pokoju sąsiadującego z
apartamentem generała.
Pokój był kropka w kropkę taki sam jak ten, który zajmował Fandorin. Na kanapie i krzesłach
rozłożyło się całe towarzystwo. Erast Pietrowicz powiódł spojrzeniem po twarzach i rozpoznał
oficerów ze świty nieboszczyka, których przed chwilą widział w apartamencie. Asesor kolegialny
powitał zebranych lekkim ukłonem, ale nikt mu nie odpowiedział; w zwróconych nań oczach
czytało się nawet wyraźną wrogość. Wówczas Fandorin skrzyżował ręce na piersi, oparł się o
futrynę, przy czym jego twarz zmieniła wyraz z grzecznej, a nawet przyjaznej, stała się zimna i
nieżyczliwa.
Panowie rzekł esauł surowym, wręcz uroczystym tonem. Pozwólcie, że przedstawię
wam Erasta Pietrowicza Fandorina, którego mam zaszczyt znać jeszcze z czasów wojny tureckiej.
Obecnie przy generale gubernatorze Moskwy.
Znowu żaden z oficerów nawet nie ruszył głową. Erast Pietrowicz też powstrzymał się od
ponownego ukłonu. Czekał, co nastąpi teraz. Gukmasow zwrócił się do niego.
A to, panie Fandorin, moi współpracownicy: starszy adiutant podpułkownik Baranow,
adiutant porucznik książę Erdeli, adiutant sztabskapitan książę Abadzijew, oficer ordynansowy
rotmistrz Uszakow, kornet oficer ordynansowy baron Eichholz, oficer ordynansowy kornet Gall,
oficer ordynansowy sotnik Markow.
Nie zapamiętam odrzekł na to Erast Pietrowicz.
To wcale nie będzie potrzebne oznajmił Gukmasow. A przedstawiłem wszystkich
dlatego, że musi pan nam złożyć wyjaśnienie.
Muszę? spytał Fandorin drwiąco. Patrzcie państwo!
Tak, łaskawy panie. Zechce pan wyjaśnić przy wszystkich, jaki był powód poniżającego
przesłuchania, któremu poddał mnie pan w obecności oberpolicmajstra.
Głos esauła był groźny, ale asesor kolegialny zachował spokój, przestał się nawet zacinać.
Powodem przesłuchania, esaule, było wydarzenie wagi państwowej, jakie stanowi śmierć
Michaiła Dmitrijewicza Sobolewa, która, co więcej, ma znaczenie historyczne to raz.
Fandorin uśmiechnął się karcąco. Pan zaś, Prochorze Achramiejewiczu, mydlił nam oczy, i to
bardzo nieudolnie to dwa. Książę Dołgorukoj polecił mi zbadać tę sprawę to trzy. I zbadam
ją, może pan być pewny, zna mnie pan to cztery. Czy jednak powie pan prawdę?
Kaukaski książę w białej czerkiesce ze srebrnymi ładownicami trudno było przypomnieć
sobie, który z dwóch wymienionych poderwał się z kanapy.
Raz
dwa
trzy
cztery! Panowie! Ten cywil, zwyczajny szpicel, drwi sobie z nas! Prochor, na
moją matkę, ja go zaraz
Siadaj, Erdeli! warknął Gukmasow, a syn Kaukazu zaraz usiadł, nerwowo targając brodę.
Istotnie, znam pana, Eraście Pietrewiczu. Znam i szanuję. Wzrok esauła był ponury i
ciężki. Michaił Dmitrycz także pana szanował. Jeśli droga jest panu jego pamięć, niech się pan
do tej sprawy nie miesza. Tylko ją pan pogorszy.
Fandorin odpowiedział tak samo szczerze i poważnie.
Gdyby chodziło wyłącznie o moją próżną ciekawość, bez wątpienia spełniłbym pańską
prośbę, ale w tej sprawie, proszę wybaczyć, nie mogę służba.
Gukmasow założył ręce do tyłu. Chrzęszcząc splecionymi palcami i podzwaniając ostrogami,
chodził po pokoju. Znowu zatrzymał się przed asesorem kolegialnym.
No to ja też nie mogę. Nie mogę dopuścić, żeby kontynuował pan śledztwo. Policja może
sobie węszyć, ale nie pan. Pański talent, Fandorin, jest tu bardzo nie na miejscu. Proszę przyjąć do
wiadomości, że powstrzymam pana wszelkimi środkami, nie zważając na dawną znajomość.
Na przykład jakimi, Prochorze Achramiejewiczu? zapytał zimnym tonem Erast
Pietrowicz.
Jest znakomity środek! Porucznik Erdeli znowu poderwał się z kanapy. Szanowny
panie, obraził pan honor oficerów czwartego korpusu, więc wyzywam pana na pojedynek! Tu i
teraz, na pistolety! Na śmierć, przez chusteczkę!
O ile pamiętam reguły pojedynków powiedział oschle Fandorin warunki określa
wyzwany. W porządku, zabawię się z panem w tę idiotyczną grę, ale później, kiedy zakończę
śledztwo. Może pan przysłać sekundantów, numer mojego pokoju: dwadzieścia. Do widzenia
panom.
Chciał się odwrócić, ale książę, z okrzykiem: "A ja cię zmuszę, żebyś się ze mną strzelał!",
podskoczył ku niemu, próbując go spoliczkować. Erast Pietrowicz z zadziwiającą zręcznością
schwycił uniesioną do ciosu rękę i ścisnął nadgarstek dwoma palcami; niby nie silnie, ale na
twarzy porucznika pojawił się grymas bólu.
Łajdak! zakrzyknął Erdeli falsetem i zamachnął się lewą ręką.
Fandorin odepchnął upartego księcia i rzekł pogardliwie:
Niech się pan nie trudzi. Przyjmujemy, że policzek został wymierzony. Sam pana wyzywam
i zmuszę, by krwią zmył tę obrazę.
To świetnie po raz pierwszy otworzył usta flegmatyczny oficer sztabowy, którego
Gukmasow przedstawił jako podpułkownika Baranowa. Wymień warunki, Erdeli.
Rozcierając nadgarstek, porucznik wycedził pełnym nienawiści głosem:
Strzelamy się zaraz. Przez chustkę.
Jak to przez chustkę? spytał Fandorin z ciekawością. Słyszałem o tym obyczaju, ale
przyznam się, że nie znam szczegółów.
To bardzo proste odpowiedział uprzejmie podpułkownik. Każdy z przeciwników
chwyta wolną ręką jeden z dwóch przeciwległych końców zwykłej chustki. Niech pan weźmie
choćby moją, jest czysta. Baranow wyciągnął z kieszeni dużą chustkę do nosa w czarno
białą
kratkę. Bierze się broń Gukmasow, gdzie masz pistolety Lepageła?
Esauł wziął ze stołu podłużny futerał, widocznie już zawczasu przygotowany, i podniósł wieko.
Błysnęły długie, inkrustowane lufy.
Przeciwnicy losują pistolety ciągnął Baranow, uśmiechając się pokojowo. Celują,
chociaż z takiej odległości co tu mówić o celowaniu? Strzelają na komendę. To właściwie
wszystko.
Losują? upewnił się Fandorin. To znaczy: jeden pistolet jest nabity, a drugi nie?
Oczywiście przytaknął podpułkownik. Na tym rzecz polega. Inaczej byłby to nie
pojedynek, tylko podwójne samobójstwo.
Cóż. Asesor kolegialny wzruszył ramionami. Żal mi w takim razie porucznika. Jeszcze
się nie zdarzyło, żebym przegrał przy losowaniu.
Nad wszystkim czuwa Pan Bóg, a tak lepiej nie mówić, bo się zapeszy rzekł Baranow
pouczającym tonem.
Chyba to on jest tu najważniejszy, a nie Gukmasow pomyślał Erast Pietrowicz.
Potrzebuje pan sekundanta rzekł ponury esauł. Jeśli pan chce, mogę jako stary znajomy
zaproponować swoje usługi. I proszę nie mieć wątpliwości, losowanie będzie uczciwe.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, Prochorze Achramiejewiczu. Co zaś się tyczy usług
sekundanta, pan się nie nadaje. Jeśli mi się nie poszczęści, rzecz zanadto będzie przypominała
morderstwo.
Baranow przytaknął.
Ma rację. Miło mieć do czynienia z mądrym człowiekiem. Ale i ty, Prochor, miałeś rację:
naprawdę jest niebezpieczny. Co pan proponuje, Fandorin?
Czy odpowiada panom poddany cesarza Japonii w roli sekundanta? Wiedzą panowie,
dopiero dzisiaj przyjechałem do Moskwy i jeszcze nie zdążyłem nawiązać znajomości
Asesor kolegialny rozłożył bezradnie ręce.
Choćby cesarza Papuasów! zawołał Erdeli. Byle szybciej!
Czy będzie lekarz? zapytał Erast Pietrowicz.
Lekarz nie będzie potrzebny westchnął podpułkownik. Przy takiej odległości śmierć
jest gwarantowana.
No tak. Właściwie nie chodziło mi o siebie, martwię się tylko o księcia
Wzburzony Erdeli zawołał coś po gruzińsku i odszedł do najdalszego kąta.
Erast Pietrowicz wyraził istotę sprawy w krótkiej notatce, zapisanej dziwacznymi znaczkami z
góry na dół i z prawej strony do lewej, po czym poprosił, by zaniesiono ją pod dwudziestkę.
Masa zjawił się nie od razu, ale po piętnastu minutach. Oficerowie już zaczęli się denerwować i
co więcej, podejrzewać asesora o nieuczciwość.
Zjawienie się sekundanta strony wyzywającej wywarło niemały efekt. Masa, który był wielkim
miłośnikiem pojedynków, wystroił się w paradne kimono z wysokimi, nakrochmalonymi
ramionami, wciągnął białe skarpetki i przewiązał się najlepszym pasem, z wzorkiem w pędy
bambusowe.
A to co za koczkodan? Erdeli wyraził zdumienie w niezbyt uprzejmy sposób. Zresztą
mniejsza z tym. Dalej, do rzeczy!
Masa ceremonialnie ukłonił się obecnym, wyciągnął ręce i podał swemu panu przeklętą
urzędniczą szpadę.
Oto pański miecz.
Obrzydłeś mi już z tym swoim mieczem! westchnął Erast Pietrowicz. Pojedynkuję się
na pistolety. Z tym oto jegomościem.
Znowu na pistolety? spytał rozczarowany Masa. Co to za barbarzyński zwyczaj! I
kogo chce pan zabić? Tego włochatego człowieka? Jest zupełnie podobny do małpy.
Świadkowie pojedynku stanęli wzdłuż ściany a Gukmasow odwrócił się i chwilę coś robił z
pistoletami, po czym wyciągnął je do obu przeciwników. Erast Pietrowicz odczekał, aż Erdeli się
przeżegna i weźmie broń do ręki, a wtedy dwoma palcami niedbale ujął drugi pistolet.
Na komendę esauła obaj przeciwnicy chwycili za końce chustki i oddalili się, jak to tylko było
możliwe, nawet przy wyciągniętych rękach nie przekraczając odległości trzech kroków. Książę
podniósł pistolet na wysokość barku i celował Fandorinowi prosto w czoło. Ten zaś trzymał
pistolet przy biodrze i w ogóle nie celował, co zresztą przy takim dystansie było zupełnie zbędne.
Raz, dwa, trzy! Esauł szybko odliczył i cofnął się.
Pistolet księcia sucho szczęknął, za to broń Fandorina wysunęła złowrogi płomienny język.
Porucznik zawył i poturlał się po dywanie, trzymając się za przestrzeloną prawicę i miotając
ciężkie przekleństwa.
Kiedy wycie zmieniło się w głuche jęki, Erast Pietrowicz rzekł tonem przestrogi:
Tą ręką już nikogo więcej nie będzie pan policzkował.
W korytarzu rozległ się hałas, krzyki. Gukmasow uchylił drzwi i powiedział do kogoś, że
zdarzył się niefortunny wypadek: porucznik Erdeli rozładowywał pistolet i zranił się przypadkowo
w rękę. Rannego wysłano na opatrunek do profesora Wellinga, który szczęściem nie zdążył jeszcze
pojechać po materiały potrzebne do balsamowania, a potem wszyscy wrócili do pokoju
Gukmasowa.
Co teraz? spytał Fandorin. Są panowie zadowoleni?
Gukmasow pokręcił głową.
Teraz będzie się pan strzelał ze mną. Na tych samych warunkach.
A potem?
A potem, jeśli znowu się panu poszczęści, kolejno z pozostałymi. Dopóki pana nie zabijemy.
Eraście Pietrowiczu, proszę uwolnić mnie i moich kolegów od tej próby. Esauł prawie błagalnie
patrzył w oczy młodemu człowiekowi. Niech pan da słowo honoru, że nie weźmie pan udziału
w śledztwie, to rozejdziemy się jako przyjaciele.
Poczytywałbym sobie za zaszczyt, gdybym był pańskim przyjacielem, ale żąda pan rzeczy
niemożliwej powiedział Fandorin ze smutkiem.
Masa szepnął mu na ucho:
Panie, nie rozumiem, co do pana mówi ten człowiek z pięknymi wąsami, ale czuję
niebezpieczeństwo. Czy nie będzie roztropniej, jeśli zaatakujemy tych samurajów pierwsi i
pozabijamy ich, zanim się przygotują? Mam w rękawie pański mały pistolet i jeszcze kastet, który
kupiłem sobie w Paryżu. Bardzo chciałbym go wypróbować.
Masa, porzuć rozbójnicze zapędy odpowiedział słudze Erast Pietrowicz. Będę walczył
z tymi panami uczciwie, z każdym po kolei.
Ooo, to długo potrwa. Japończyk odszedł pod ścianę i usiadł na podłodze.
Panowie Fandorin spróbował przemówić oficerom do rozsądku wierzcie mi, to nic nie
da, tracicie tylko czas
Nie traćmy go na zbędne słowa przerwał mu Gukmasow. Ten pański Japończyk potrafi
nabijać pistolety do pojedynków? Nie? To nabij ty, Eichholz.
Przeciwnicy znowu wzięli pistolety i rozciągnęli chustkę. Esauł był ponury i zdecydowany,
Fandorin wyglądał raczej na zakłopotanego. Na komendę (teraz liczył Baranow) w pistolecie
Gukmasowa szczęknął tylko kurek, a Erast Pietrowicz nie wystrzelił w ogóle. Śmiertelnie blady
esauł wycedził:
Strzelaj pan, Fandorin, i niech pana diabeł porwie. A wy, panowie, ustalcie, kto następny. I
zabarykadujcie drzwi, żeby nam tu nie wleźli! Nie może stąd wyjść żywy.
Nie chcą mnie panowie wysłuchać, a to niedobrze rzekł asesor kolegialny i machnął
nabitym pistoletem. Mówię wam, z losowaniem się wam nie uda. Mam rzadki dar, panowie:
diabelnie mi się szczęści we wszelkich grach hazardowych. Fenomen nie do wyjaśnienia. Już do
tego przywykłem. Oczywiście wszystko dlatego, że mojemu zmarłemu ojcu w równej mierze się
nie szczęściło. Wygrywam zawsze i we wszystkich grach, dlatego też ich nie znoszę. Pogodnym
spojrzeniem obrzucił chmurne twarze oficerów. Nie wierzą panowie? Widzicie ten imperiał?
Erast Pietrowicz wyciągnął z kieszeni złotą monetę i podał Eichholzowi. Niech pan rzuca,
baronie, a ja zgadnę: orzeł czy reszka.
Baron, młody oficerek z ledwie przebijającym się wąsikiem, obejrzał się na Gukmasowa i
Baranowa, wzruszył ramionami i podrzucił monetę.
Jeszcze kręciła się w powietrzu, a Fandorin już powiedział:
Nie wiem No, powiedzmy, orzeł.
Orzeł potwierdził Eichholz i jeszcze raz rzucił monetę.
Znowu orzeł rzekł asesor kolegialny znudzonym głosem.
Orzeł! krzyknął baron. Jak Boga kocham, popatrzcie, panowie!
No, Mitia, spróbuj jeszcze raz powiedział Gukmasow
Reszka stwierdził Fandorin, patrząc gdzieś w bok. Zapadła grobowa cisza. Fandorin
nawet nie spojrzał na rozpostartą dłoń barona.
Przecież mówiłem. Masa, ikoo. Owari da*. Żegnam panów.
Oficerowie z zabobonnym lękiem patrzyli, jak urzędnik i jego japoński służący idą ku drzwiom.
Blady Gukmasow rzucił za nimi:
Fandorin, niech pan obieca, że nie użyje swego talentu detektywistycznego na szkodę
ojczyzny.
Erast Pietrowicz przez chwilę nic nie mówił.
Gukmasow, obiecuję, że nie zrobię nic, co mogłoby mi przynieść ujmę, i myślę, że to
wystarczy.
Asesor kolegialny zniknął za drzwiami, a Masa odwrócił się na progu, skłonił się uroczyście w
pas i poszedł w ślady swego pana.
Rozdział czwarty,
w którym okazuje się, że ozdoby architektoniczne mogą być pomocne w życiu
Hotel "Anglia" był urządzony równie wspaniale co renomowany "Dussault", a już inwencji
jego architekci wykazali może nawet więcej; wszelako obfitość złoceń na sufitach i marmurowych
ozdób budziła pewne podejrzenia lub przynajmniej wątpliwości. Za to wejście lśniło
elektrycznymi światłami, na trzy ostatnie piętra można było wjechać windą, a w westybulu co
chwila rozlegał się przenikliwy dźwięk nowego cudu techniki telefonu.
Erast Pietrowicz przeszedł się po szerokim hallu z lustrami i safianowymi kanapami, po czym
zatrzymał się przed tablicą z nazwiskami gości. Tutaj, odmiennie niż w "Dussault", trafiali się
najrozmaitsi zagraniczni handlowcy, maklerzy giełdowi, aktorzy renomowanych teatrów. Żadnej
śpiewaczki o imieniu Wanda w spisie jednak nie było.
Fandorin przyjrzał się posługaczom, krzątającym się między kontuarem a windą, i wybrał
najbardziej żwawego, o bystrej, ruchliwej twarzy.
A cóż to, pani Wanda już tutaj nie m
mieszka? Asesor kolegialny udał lekkie zdziwienie.
Czemu nie, mieszka odrzekł z ochotą zagadnięty, po czym, podążając spojrzeniem za
wzrokiem pięknego pana, wskazał palcem tablicę. O tam, proszpana: pani Helga Iwanowna
Tolle to jest właśnie ona. A "Wanda" to takie przezwisko, żeby było ładniej. Zamieszkuje w
skrzydle. Pan szanowny pozwoli przez te drzwi na podwórze, tam pani Wanda ma pokoik z
oddzielnym wejściem. Tylko że jej, proszpana, o tej porze jeszcze nima. Posługacz chciał już
się wyślizgnąć, ale Erast Pietrewicz zaszeleścił w kieszeni banknotem i zuch w jednej chwili
znieruchomiał.
Nie będzie, proszpana, jakiego polecenia? spytał, patrząc na młodego człowieka
wzrokiem pełnym czułości i oddania.
A kiedy wraca?
Rozmaicie, proszpana. Przecież śpiewa w "Alpejskiej Róży". Każdego dnia oprócz
poniedziałków. A pan, proszpana, niech siądzie sobie póki co w bufeciku, popije herbatki czy co
tam pan życzy, a ja niezawodnie dam znać, jakby mamzel przyszła.
No, i cóż ona? Erast Pietrewicz znacząco pokręcił palcami. Jaka jest? Rzeczywiście
t
taka ładna?
Jak z obrazka, proszpana. Posługacz cmoknął tłustymi wargami. Jako specjalny gość u
nas mieszka. Płaci za mieszkanko trzysta rubelków miesięcznie i napiwki daje bardzo chętnie.
Zrobił psychologiczną pauzę, a Fandorin powoli wyciągnął dwa rublowe papierki, ale jak gdyby
przez roztargnienie wsunął je do kieszeni na piersi.
Pani Wanda u siebie bele kogo nie przyjmuje, bardzo, proszpana, surowa podkreślił
posługacz, wpijając się wzrokiem w surdut rozmówcy. Ale ja mogę zameldować, bo mam u niej
względy.
To dla ciebie. Erast Pietrewicz podał mu banknot. Drugi d
dostaniesz potem, kiedy
wróci mademoiselle Wanda. A ja pójdę teraz poczytać gazetę. Gdzie, mówiłeś, macie bufet?
Dwudziestego piątego czerwca 1882 roku "Moskowskije Gubiernskije Wiedomosti" donosiły,
co następuje:
Telegram z Singapuru
Sławny podróżnik Nikołaj Nikołajewicz
Mikłucha
Makłaj zamierza wrócić do Rosji na kuprze
"Strzelec". Zdrowie pana Mikłuchy
Makłaja wyraźnie
się pogorszyło. Bardzo wychudł, cierpi na ustawiczną
gorączkę i neuralgię. Nastrój przeważnie zły.
Podróżnik powiedział naszemu korespondentowi, że ma po
dziurki w nosie wszelkich podróży i marzy tylko, by jak
najprędzej wrócić do ojczyzny.
Erast Pietrowicz pokiwał głową, bo udręczona, wstrząsana nerwowym tikiem twarz pioniera
etnografii stanęła przed nim jak żywa.
Bluźniercza reklama w Ameryce
ŚMIERĆ PREZYDENTA taki napis, ułożony z liter
wielkości jednego arszyna, pojawił się nad Broadwayem,
główną ulicą Nowego Jorku. Wstrząśnięci przechodnie
stawali jak wryci i dopiero wtedy mogli przeczytać to,
co było napisane dalej, mniejszymi literami:
"nastąpiłaby szybko i niechybnie, gdyby nie nosił tak
potrzebnej w naszym niezdrowym klimacie bielizny
wełnianej, wyprodukowanej przez kompanię Garland.
Przedstawiciel Białego Domu wystąpił do sądu,
oskarżając niecną firmę o wykorzystanie prestiżu
najwyższego urzędu do celów komercyjnych".
Dzięki Bogu, takich rzeczy u nas jeszcze nie ma i wątpliwe, żeby się kiedykolwiek pojawiły
pomyślał z zadowoleniem asesor kolegialny. Mimo wszystko jego cesarska mość to nie jakiś tam
prezydent.
Jako miłośnik pięknego słowa zainteresował się nagłówkiem:
Odczyty literackie
W obszernej sali domu księżnej Trubieckiej profesor
Iwan Nikołajewicz Pawłow wygłosił odczyt, który
zgromadził wielu słuchaczy zainteresowanych
współczesną literaturą. Odczyt poświęcony był
analizie ostatnich dzieł Iwana Siergiejewicza
Turgieniewa. Pan Pawłów pokazał, jak nisko upadł
talent autora pod wpływem fałszywej tendencji
realistycznej. Następny odczyt poświęcony będzie
analizie dzieł Szczedrina jako czołowego
przedstawiciela wulgarnego realizmu.
Fandorin przeczytał i mocno się skonfundował. Wśród dyplomatów rosyjskich w Japonii w
dobrym tonie było chwalić panów Turgieniewa i Szczedrina. Okazuje się jednak, że przez te sześć
lat strasznie został w tyle za krajowym życiem literackim. A co tam nowego w technice?
Tunel pod kanałem La Manche
Pod kanałem La Manche wykopano już 1200 metrów tunelu
kolejowego. Inżynier Brunton drąży chodniki
świdremtaranem, pracującym przy użyciu sprężonego
powietrza. Według projektu długość podziemnej trasy
wynosić ma nieco ponad trzydzieści wiorst. Pierwotny
projekt zakładał, że galerie angielska i francuska
połączą się za pięć lat, sceptycy wszelako twierdzą,
że wskutek pracochłonnych robót przy licowaniu i
układaniu szyn otwarcie linii nastąpi najwcześniej w
roku 1890.
Fandorina, jako zwolennika postępu, problem budowy tunelu anglo
francuskiego zajął
nadzwyczajnie, nie dane mu było wszakże dokończyć interesującego artykułu. Przy kontuarze od
kilku minut kręcił się pewien jegomość w szarym garniturze, którego Erast Pietrowicz zauważył
już wcześniej, w hallu, obok głównego recepcjonisty. Pojedyncze słowa, które do asesora
kolegialnego dolatywały (a słuch miał wyśmienity), wydały się mu na tyle ciekawe, że zaraz
przestał czytać, chociaż nadal trzymał przed sobą rozłożoną gazetę.
Tylko mi nie kręć nastawał szary jegomość na bufetowego. Dyżurowałeś wczoraj w
nocy czy nie?
Spałem, waszmożność zahuczał chłopina z wielką gębą, różowymi policzkami i
rozczesaną na dwie strony wytłuszczoną brodą. Z nocnych tutaj jest tylko Sieńka. Ruchem
głowy wskazał chłopaka, który roznosił herbatę i ciastka.
Szary przywołał palcem Sieńkę, to filer określił bezbłędnie Erast Pietrowicz i niespecjalnie
się zdziwił. Pan policmajster, Jewgienij Osipowicz, jest zazdrosny i nie chce, żeby wszystkie laury
dostały się urzędnikowi do zadań specjalnych.
A powiedz no mi, Sienią rzekł przymilnie natrętny jegomość. Czy minionej nocy był u
mamzel Wandy generał z oficerami?
Sienią pociągnął nosem, zamrugał białymi rzęsami i powtórzył pytanie:
Nocą? Gienierał?
Tak, gienierał przytaknął filer.
Tu? Chłopak zmarszczył czoło.
Tu, tu, a niby gdzie?
No a dzie gienierały nocami jeżdżom? zapytał Sieńka z niedowierzaniem.
A czemu by mieli nie jeździć?
Chłopak z absolutnym przekonaniem odpowiedział:
Gienierał w nocy śpi. Bo to gienierał.
Ty uważaj, durniu! rozzłościł się szary. Jak cię zabiorę do cyrkułu, to mi inaczej
zaśpiewasz!
Ja jestem sierota, proszę pana odpowiedział Sieńka, a jego bezmyślne oczy od razu
napełniły się łzami. A do cyrkułu mnie nie można, bo od tego padaczki dostaję.
Agent splunął.
Zmówiliście się wszyscy, czy jak? No nic, ja was nauczę rozumu!
Wyszedł, głośno trzasnąwszy drzwiami.
Poważny pan powiedział Sieńka, patrząc w ślad za nim.
Wczoraj był poważniejszy szepnął bufetowy i klepnął chłopaczka po ostrzyżonym karku.
To tacy panowie, że mogą ci łeb urwać bez żadnej policji. Tylko pamiętaj, Sieńka, gęba na
kłódkę. Dali ci w łapę, co?
Prowie Siemionyczu, na Pana Jezusa przysięgam zaczął paplać chłopak, szybko mrugając
oczami. Na świętą ikonę przysięgam! Żem dostał tylko piętnaście kopiejek, i te żem do kaplicy
zaniósł, żeby świeczuszkę za duszę matuli nieboszczki postawić
Akurat! Piętnaście! Innym opowiadaj, nie mnie. Do kaplicy! Bufetowy zamachnął się na
Sieńkę, ale ten zręcznie się uchylił, złapał tacę i prędko pobiegł, bo wołał go jeden z klientów.
Erast Pietrowicz odłożył "Moskowskije Wiedomosti" i podszedł do kontuaru.
Ten człowiek był z policji? spytał z najwyższym nieukontentowaniem w głosie. Ja tu,
kochany, nie herbatkę popijać przyszedłem, tylko czekam na p
panią Wandę. Dlaczegóż to policja
się nią interesuje?
Bufetowy zmierzył go wzrokiem i ostrożnie spytał:
A co, pan szanowny ma tutaj spotkanie?
A jakżeby inaczej? Przecież mówię, że na nią czekam. Błękitne oczy młodego człowieka
wyrażały najwyższy niepokój. Ale za policję uprzejmie dziękuję. Polecano mi mademoiselle
Wandę jako przyzwoitą panienkę, a tutaj p
policja! Dobrze jeszcze, że nie w mundurze, tylko w
surducie.
Niech się pan szanowny nie obawia bufetowy uspokoił nerwowego gościa. To nie
jakaś panienka z żółtą książeczką, wszystko w najlepszym porządku. Poniektórzy nawet w
mundurze przychodzą, wcale się nie wstydzą.
W mundurze? Młody człowiek nie chciał uwierzyć. Co, oficerowie?
Bufetowy i Sieńka, który znowu zjawił się w pobliżu, wymienili spojrzenia i wybuchnęli
śmiechem.
Zdarzajom się i wyższe parsknął chłopak. Przychodzom i gienierały. Tak
przychodzom, że ratuj Panie Boże. Przychodzom pieszo, a potem ich stąd wynoszom pod pachy.
Taka wesolutka mamzela!
Prow Siemionycz wyciął wesołkowi policzek.
Oj, Sieńka, pleciesz byle co. Powiedziałem: gęba na kłódkę.
Erast Pietrowicz skrzywił się z obrzydzeniem i wrócił do stolika, ale już nie miał ochoty czytać
o tunelu. Pilno mu było porozmawiać z mademoiselle Helgą Tolle.
Nie musiał długo na to czekać. Po jakichś pięciu minutach do bufetu wślizgnął się znajomy
posługacz, zgiął w ukłonie i szepnął na ucho:
Przyszła, proszpana. Kogo mam zameldować?
Fandorin wyciągnął z szylkretowego notesu wizytówkę, chwilę pomyślał, po czym napisał
kilka słów małym srebrnym ołówkiem.
Masz, p
przekaż to.
Posługacz w mig wykonał polecenie, a po powrocie zameldował:
Prosi. Pozwoli pan za mną. Zaprowadzę.
Na dworze już zaczynało się ściemniać. Erast Pietrowicz obejrzał przybudówkę, której cały
parter zajmowała tajemnicza pani Wanda. Do czego było jej potrzebne oddzielne wejście
wiadomo. Goście wolą dyskrecję. Nad wysokimi oknami zawisł balkon pierwszego piętra,
spoczywający na barkach całego stadka kariatyd. Sztukaterii na fasadzie w ogóle było aż nadto, w
kiepskim guście lat sześćdziesiątych, kiedy to wedle wszelkich oznak wzniesiony został ów
budyneczek.
Posługacz nacisnął dzwonek elektryczny, dostał swojego rubla i oddalił się z ukłonem.
Delikatność i całkowite zrozumienie okazywał tak gorliwie, że z powrotem przez podwórze szedł
na palcach.
Drzwi się otwarły i Fandorin ujrzał przed sobą szczupłą, wiotką kobietę o nastroszonych
popielatych włosach i olbrzymich, zielonych oczach z wyrazem drwiny. W tym momencie zresztą
we wzroku ich właścicielki czytało się nie tyle drwinę, ile czujność.
Niech pan wejdzie, zagadkowy gościu powiedziała kobieta niskim, piersiowym głosem,
dla którego poetycki epitet "czarujący" byłby najzupełniej odpowiedni. Pomimo niemieckiego
imienia gospodyni Fandorin nie dostrzegł w jej wymowie żadnych śladów akcentu.
Apartamenty zajmowane przez mademoiselle Wandę składały się z przedpokoju i obszernej
bawialni, pełniącej, jak się zdaje, również funkcję buduaru. Erast Pietrowicz pomyślał, że wobec
profesji gospodyni jest to całkiem naturalne, i sam się zawstydził takiej myśli, bo Wanda wcale nie
wyglądała na osobę podejrzanej konduity. Pani domu zaprowadziła gościa do pokoju, usiadła w
miękkim tureckim fotelu, zarzuciła nogę na nogę i wyczekująco wpatrywała się w stojącego w
drzwiach młodego człowieka. Teraz, przy świetle elektrycznym, Fandorin mógł lepiej obejrzeć i
Wandę, i jej mieszkanie.
Nie jest piękna to pierwsze, co stwierdził. Nos chyba trochę zadarty, usta zbyt szerokie, a
kości policzkowe wydatniejsze, niż dopuszczają klasyczne kanony. Ale wszystkie te
niedoskonałości w niczym kobiecie nie szkodziły, przeciwnie, w osobliwy sposób sprawiały, że
była tym bardziej ponętna. W szczególności uwagę przyciągała jej twarz, tyle w niej było życia i
tego nie dającego się opisać, ale przez każdego mężczyznę nieomylnie wyczuwanego czaru, który
nazywa się kobiecością. Cóż, pomyślał Erast Pietrowicz, skoro mademoiselle Wanda jest w
Moskwie tak popularna, to znaczy, że gust mieszkańców pierwszej stolicy nie jest wcale taki zły. Z
żalem więc oderwał wzrok od zadziwiającej twarzy i uważnie obejrzał wnętrze:
bordowo
purpurowa tonacja, puszysty dywan, wygodne drogie meble, mnóstwo mniejszych i
większych lamp z różnokolorowymi abażurami, chińskie statuetki, a na ścianie ostatni krzyk
mody japońska grafika z gejszami i aktorami teatru kabuki. W odległym kącie za dwiema
kolumnami mieściła się alkowa, delikatność jednak nie pozwoliła Fandorinowi patrzeć dłużej w
tamtym kierunku.
Jakie "wszystko"? Gospodyni przerwała ciągnącą się zbyt długo ciszę, a Erast Pietrowicz
wzdrygnął się, prawie fizycznie czując, że ten magiczny głos potrąca w jego sercu jakieś tajne,
głęboko ukryte struny.
Na twarzy asesora kolegialnego pojawiło się uprzejme zdziwienie, a Wanda niecierpliwie
powiedziała:
Na pańskiej wizytówce, panie Fandorin, jest napisane: "Wiem wszystko". Jakie wszystko?
Kim pan w ogóle jest?
Urzędnik do zadań specjalnych przy generale
gubernatorze, księciu Dołgorukoju odrzekł
spokojnie Erast Pietrowicz. Polecono mi zbadać okoliczności zgonu adiutanta generalnego
Sobolewa.
Fandorin dostrzegł, jak cienkie brwi gospodyni poderwały się do góry.
Tylko proszę nie udawać, że nie wiedziała pani o śmierci generała. Co się tyczy d
dopisku
na wizytówce, to oszukałem panią. Wcale nie wiem wszystkiego, ale najważniejsza sprawa jest mi
znana. Michaił Dmitrijewicz Sobolew umarł w tym pokoju wczoraj około pierwszej w nocy.
Wanda wzdrygnęła się i przyłożyła szczupłe ręce do szyi, jak gdyby nagle zrobiło jej się zimno,
ale nic nie odpowiedziała. Erast Pietrowicz skinął głową z zadowoleniem.
Nikogo pani nie wydała, mademoiselle, i nie złamała danego słowa. Panowie oficerowie
sami są sobie winni: zbyt nieudolnie zacierali ślady. B
będę z panią szczery i liczę na taką samą
szczerość z pani strony. Dysponuję następującymi wiadomościami. Zamknął oczy, żeby nie
widzieć delikatnej gry odcieni bieli i różu na wzburzonym obliczu rozmówczyni. Z restauracji
"Dussault" wraz z Sobolewem i jego świtą przybyła pani wprost tutaj. Działo się to na krótko przed
północą. A po godzinie g
generał był już martwy. Oficerowie wynieśli go stąd, udając, że niosą
pijanego, po czym zawieźli z powrotem do hotelu. Proszę uzupełnić obraz wydarzeń minionej
nocy, a oszczędzę pani przesłuchań na policji. Nawiasem mówiąc, policja już tu była; służący z
całą pewnością o tym pani opowiedzą. Tak że, zapewniam, o wiele lepiej będzie wytłumaczyć się
przede mną.
Asesor kolegialny umilkł, uznając, że powiedział już wystarczająco dużo. Wanda zerwała się
gwałtownie, zdjęła z oparcia krzesła perski szal i narzuciła na ramiona, chociaż wieczór był ciepły,
nawet nieco duszny. Dwa razy przeszła się po pokoju, co chwila spoglądając na czekającego
urzędnika. W końcu zatrzymała się przed nim.
Cóż, przynajmniej nie jest pan podobny do policjanta, proszę siadać, opowieść może być
długa.
Wskazała mu wspaniałą, obłożoną wyszywanymi poduszkami kanapę, ale Erast Pietrowicz
wolał usiąść na krześle. Mądra kobieta ocenił. Mocna. Zimnokrwista. Nie powie całej prawdy,
ale i nie będzie kłamać.
Z bohaterem poznałam się wczoraj, w restauracji "Dussault".
Wanda wzięła nieduży brokatowy puf i usiadła koło Fandorina, w dodatku w taki sposób, że
znalazła się blisko niego i spoglądała nań z dołu. W takiej pozycji była kusząco bezbronna, jak
wschodnia niewolnica u nóg padyszacha. Erast Pietrowicz niespokojnie wiercił się na krześle, ale
nie bardzo mógł się odsunąć.
Piękny mężczyzna. Oczywiście wiele o nim słyszałam, ale nawet nie podejrzewałam, jaki
jest piękny. Szczególnie te chabrowe oczy. Wanda z rozmarzeniem przeciągnęła ręką po
brwiach, jak gdyby odpędzała wspomnienia. Śpiewałam dla niego. Zaprosił mnie do swojego
stołu. Nie wiem, co panu o mnie naopowiadano, ale na pewno wiele kłamstw. Nie jestem
świętoszką, jestem nowoczesną kobietą i sama decyduję, kogo mam kochać. Spojrzała
wyzywająco na Fandorina, który zobaczył, że teraz mówi bez aktorstwa. Jeśli mężczyzna mi się
spodoba i stwierdzę, że powinien być mój, nie ciągnę go do ołtarza, jak to robią wasze "przyzwoite
kobiety". Tak, nie jestem "przyzwoita". W tym sensie, że nie uznaję waszej przyzwoitości.
Gdzie tam niewolnica, gdzie tam bezbronna! zdumiewał się w myślach Erast Pietrowicz,
patrząc z góry na błyskające szmaragdowe oczy. To jakaś królowa amazonek. Łatwo było sobie
wyobrazić, jak doprowadza mężczyzn do szaleństwa takimi szybkimi przejściami od dumy do
łagodności i z powrotem.
Proszę, żeby mówiła pani b
bardziej do rzeczy rzekł oschle Fandorin, nie chcąc
poddawać się niestosownym uczuciom.
B
bardziej już nie mogę zaczęła go przedrzeźniać amazonka. To nie wy mnie
kupujecie, tylko ja was biorę i jeszcze każę sobie za to płacić! Ileż waszych "przyzwoitych" pań
poczytałoby sobie za szczęście zdradzić męża z samym Białym Generałem, ale wyłącznie
potajemnie, jak złodziejki. Ja zaś jestem wolna i nie mam co się ukrywać. Tak, Sobolew mi się
spodobał. Nagle znowu zmieniła ton z wyzywającego na frywolny. A i cóż tu ukrywać,
bardzo mi pochlebiało mieć w kolekcji taki okaz. A potem Wanda targnęła ramieniem.
Zwyczajnie. Przyjechali do mnie, wypili wina. Co było potem, słabo pamiętam. W głowie mi się
zakręciło. Patrzę, a już jesteśmy tam, w alkowie. Zaśmiała się ochrypłym głosem, ale śmiech
prawie od razu się urwał, a spojrzenie stało się mroczne. Potem było coś okropnego, nie chcę
tego wspominać. Proszę mnie uwolnić od szczegółów fizjologicznych, dobrze? Czegoś takiego
nikomu nie życzę. Kiedy kochanek w samym zenicie pieszczot nagle zastyga i martwym ciałem
przygniata kobietę
Wanda chlipnęła i ze złością strąciła łzę.
Erast Pietrewicz uważnie śledził jej mimikę i intonację. Zdaje się, że owa panna mówiła
prawdę. Wytrzymując odpowiednią chwilę ciszy, Fandorin spytał:
Czy p
pani spotkanie z generałem było przypadkowe?
Tak. To znaczy niezupełnie. Słyszałam, że Biały Generał zatrzymał się w "Dussault".
Chciałam go zobaczyć.
A czy dużo wina wypił u pani Michaił Dmitrijewicz?
Wcale nie. Pół butelki chteau
dłyqueme.
Erast Pietrowicz się zdziwił.
Przywiózł wino ze sobą?
Teraz zdziwiła się gospodyni.
Nie, skąd to panu przyszło do głowy?
Nieźle znałem zmarłego, mademoiselle. Chteau
dłyqueme to było jego ulubione wino.
Skąd pani mogła o tym wiedzieć?
Wanda jakoś bez przekonania klasnęła cienkimi palcami.
Wcale nie wiedziałam. Ale też lubię chteau
dłyqueme. Zdaje się zresztą, że mieliśmy z
generałem sporo wspólnych cech. Szkoda tylko, że znajomość trwała tak krótko. Uśmiechnęła
się z goryczą i jak gdyby przypadkiem zerknęła na stojący na kominku zegar.
Nie uszło to uwagi Fandorina, który teraz specjalnie zwlekał, zanim wznowił przesłuchanie.
No, dalej sprawa jasna. Przestraszyła się pani. Prawdopodobnie krzyknęła. Przybiegli
oficerowie, s
starali się przywrócić Sobolewa do życia. Wezwali lekarza?
Nie, było widać, że nie żyje. Omal mnie nie rozszarpali. Znowu się uśmiechnęła, ale już
nie z goryczą, tylko ze złością. Zwłaszcza jeden, w czerkiesce. Wszyscy powtarzali o hańbie, o
zagrożeniu dla sprawy, o śmierci w łóżku nierządnicy. Wanda uśmiechnęła się lekko, obnażając
białe, idealnie równe zęby. Był jeszcze groźny esauł. Najpierw się rozpłakał, a potem
powiedział, że mnie zabije, jeśli komuś o tym powiem. Proponował pieniądze. Zresztą wzięłam je.
Gróźb też się przestraszyłam. Bo grozili mi bardzo przekonująco, szczególnie ten esauł.
Tak, tak, wiem przytaknął Fandorin.
No właśnie. Ubrali zmarłego, wzięli go pod ręce jak pijanego i powlekli ze sobą. Bohater był,
ale się zbył. Chciał pan poznać prawdę? Proszę, ma pan. Niech pan zamelduje swemu
gubernatorowi, że pogromca bisurmanów i nadzieja Rosji padł śmiercią walecznych w łóżku
nierządnicy. Tylko patrzeć, jak wejdę do historii w roli nowej Dalili. Jak pan myśli, monsieur
Fandorin, czy gimnaziści będą o mnie czytali w podręcznikach?
Zaśmiała się już całkiem wyzywająco.
Wątpię powiedział z zadumą Erast Pietrowicz.
Wszystko układało się w dosyć wyraźny obraz. Zrozumiały stał się również upór, z jakim
oficerowie chronili swoją tajemnicę. Bohater narodowy i taka śmierć. Nieładnie. Jakoś nie po
rosyjsku. Francuzi swojemu bożyszczu wybaczyliby coś takiego, u nas uznają to za hańbę.
Cóż, pani Wanda nie ma się o co niepokoić. O jej łosie oczywiście rozstrzygnie gubernator, ale
można ręczyć, że władze nie będą dokuczać oficjalnymi przesłuchaniami kochającej wolność
śpiewaczce.
Sprawę właściwie można było uznać za zakończoną, ale Erastowi Pietrowiczowi, jako
człowiekowi dociekliwemu, nie dawał spokoju pewien drobny szczegół: Wanda już kilka razy
ukradkiem spojrzała na zegar. Asesorowi kolegialnemu wydało się, że w tych przelotnych
spojrzeniach widać rosnący niepokój. Tymczasem strzałka na zegarze po cichutku zbliżała się do
dziesiątej do równej godziny brakowało pięciu minut. Czy przypadkiem ktoś nie miał
odwiedzić pani Wandy akurat o dziesiątej? Czy nie to właśnie jest przyczyną takiej uległości i
szczerości? Fandorin się wahał. Z jednej strony ciekawe byłoby się dowiedzieć, kogo oczekuje
gospodyni o tak późnej porze. Z drugiej strony Erasta Pietrewicza od dziecka uczono, że nie należy
się narzucać paniom ze swoją obecnością. Dobrze wychowany człowiek w podobnej sytuacji
żegna się i wychodzi, zwłaszcza gdy dostał już to, po co przyszedł. Co robić?
Wahaniom kres położyła trzeźwa myśl: jeśli posiedzi do dziesiątej i doczeka się gościa, to
owszem, zobaczy go, ale już w rozmowie na pewno nie weźmie udziału. A posłuchać, o czym
będzie się tu mówiło, miał Erast Pietrowicz wielką ochotę.
Dlatego też wstał, podziękował za szczerość i pożegnał się, czym sprawił mademoiselle
Wandzie wyraźną ulgę. Na podwórzu jednak nie poszedł dalej, tylko zatrzymał się, jak gdyby po
to, żeby strząsnąć pyłek z ramienia, i obejrzał, chcąc sprawdzić, czy Wanda go nie obserwuje. Nie,
nie patrzyła. Co zresztą nie było niespodzianką każda normalna kobieta, kiedy wychodzi od niej
jeden gość, a za chwilę ma ją odwiedzić następny, nie biegnie do okna, tylko do lustra.
Na wszelki wypadek Erast Pietrowicz popatrzył jeszcze na oświetlone okna w pokojach
hotelowych, następnie postawił nogę na bordiurze muru, potem zręcznie oparł się na parapecie,
podciągnął i po chwili znalazł nad oknem sypialni
bawialni pani Wandy, na wpół leżąc na
poziomym występie, który stanowił górną część obramowania okna. Bokiem ułożył się na wąskim
gzymsie, nogę oparł o biust jednej z kariatyd, a ręką chwycił się tęgiej szyi innej. Trochę się
powiercił i w końcu zamarł, to znaczy zgodnie z nauką japońskich nindża, "skradających się",
zmienił się w kamień, w wodę, w trawę. Roztopił się w krajobrazie. Pod względem strategicznym
pozycja była idealna: z podwórza nikt go nie mógł zobaczyć, bo było ciemno, a i cień balkonu
zapewniał mu ochronę; z pokoju tym bardziej był niewidoczny. Sam natomiast widział całe
podwórze i przez otwarte, jak to zwykle bywa latem, okno mógł słyszeć rozmowy w bawialni. Przy
odrobinie chęci i pewnej giętkości nawet zawisnąć i zajrzeć przez szparę między zasłonami.
Był jeden minus: niewygoda położenia. Normalny człowiek w takiej pozycji i w dodatku na
kamiennym łożu o szerokości czterech cali długo by nie wytrzymał. Najwyższy stopień
mistrzostwa w starej sztuce "skradających się" nie polega wszakże na umiejętności zabicia
przeciwnika albo zeskoczenia z murów twierdzy o nie! Najważniejszą rzeczą, jaką może
osiągnąć nindża, jest sztuka bycia nieruchomym. Jedynie wielki mistrz może stać przez sześć czy
osiem godzin, nie poruszając ani jednym mięśniem. Erast Pietrowicz nie był wielkim mistrzem, bo
tej szlachetnej sztuki uczył się zbyt późno, ale w tym wypadku mógł mieć nadzieję, że
"zjednoczenie się z przyrodą" nie potrwa długo. Tajemnica każdej trudnej rzeczy jest prosta: trzeba
ją przyjąć nie jako coś złego, lecz jako coś dobrego. Największą rozkoszą szlachetnego męża jest
przecie zwycięstwo nad niedoskonałością własnej natury. O tym właśnie należy rozmyślać, kiedy
niedoskonałość nazbyt już dokucza, na przykład strasznie uwiera w bok.
W drugiej minucie rozkoszy tylne drzwi "Anglii" się otwarły; pojawiła się w nich sylwetka
mężczyzny tęgiego, szybkiego, pewnego siebie. Twarz Fandorin zobaczył tylko przelotnie,
kiedy przed samymi drzwiami mężczyzna znalazł się w prostokącie światła padającego z okna.
Twarz jak twarz, bez szczególnych znaków: owalna, oczy blisko osadzone, włosy jasne, łuki
brwiowe lekko wystające, wąsy podkręcone na sposób pruski, nos średni, w kwadratowym
podbródku dołek. Nieznajomy wszedł do Wandy bez pukania, co samo w sobie było ciekawe.
Erast Pietrowicz wytężył słuch. Prawie od razu z pokoju dobiegły głosy, a wtedy okazało się, że
słuch to za mało: trzeba też wytężyć znajomość niemieckiego, bo rozmowa odbywała się w języku
Goethego i Schillera. Jako gimnazista Fandorin nieszczególnie celował w tej dziedzinie, tak że
główny punkt przezwyciężania niedoskonałości przeniósł się z niewygody położenia w sferę
umysłową. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło jakoś udało się zapomnieć o
kamiennym występie.
Źle pani dla mnie pracuje, frulein Tolle rzekł surowo baryton. Oczywiście to dobrze,
że poszła pani po rozum do głowy i zrobiła, co jej kazano. Ale po co było certować się i
niepotrzebnie mnie denerwować? Nie jestem maszyną, tylko żywym człowiekiem.
Naprawdę? spytał drwiąco głos Wandy.
Niech pani sobie wyobrazi. Mimo wszystko wykonała pani zadanie znakomicie. Ale
dlaczego muszę dowiadywać się o tym nie od pani, tylko od znajomego dziennikarza? Specjalnie
chce mnie pani złościć? Nie radzę. Baryton zadźwięczał metalicznie. Czy pani pamięta, co
mogę z nią zrobić?
W głosie Wandy czuło się zmęczenie.
Pamiętam, herr Knabe, pamiętam.
Wówczas Erast Pietrowicz ostrożnie się przechylił i zajrzał do pokoju, ale tajemniczy herr
Knabe stał odwrócony plecami. Zdjął cylinder, tak że mało co było widać: gładko zaczesane włosy
(blondyn trzeciego stopnia z lekkim odcieniem rudości tym policyjnym terminem określił go
Fandorin) i grubą czerwoną szyję (z wyglądu co najmniej szósty numer kołnierzyka).
Dobrze, dobrze, wybaczam pani. No, niech się pani nie dąsa.
Dłonią o krótkich palcach gość poklepał gospodynię po policzku i pocałował poniżej ucha.
Twarz Wandy była oświetlona, toteż Erast Pietrowicz zobaczył, jak jej delikatne rysy zniekształcił
grymas obrzydzenia.
Niestety, obserwację trzeba było zakończyć jeszcze chwila, a Fandorin gruchnąłby na
ziemię, co w danej sytuacji było absolutnie niewskazane.
Niech mi pani wszystko opowie. Głos mężczyzny stał się przymilny. Jak pani to
zrobiła? Za pomocą preparatu, który pani dałem? Tak czy nie?
Milczenie.
Oczywiście nie. Sekcja nie stwierdziła śladów trucizny to już wiem. Kto by pomyślał, że
dojdzie do sekcji! No więc, co się w takim razie stało? Czy może poszczęściło się pani i sam
umarł? W takim wypadku to bez wątpienia ręka Opatrzności. Bóg czuwa nad Niemcami.
Baryton zadrżał ze wzruszenia. Ale czemu pani ciągle milczy?
Wanda głuchym głosem powiedziała:
Niech pan idzie. Nie chcę pana dzisiaj oglądać.
Znowu te kobiece sztuczki. Już mnie to męczy! Dobrze, dobrze, niech pani nie błyska
oczami. Została zrobiona wielka rzecz i to najważniejsze. Już sobie idę Zuch z pani, frulein
Tolle. Ale jutro mi pani wszystko opowie. Przyda się do raportu.
Odgłos długiego pocałunku. Erast Pietrowicz zmarszczył się, kiedy przypomniał sobie wstręt
malujący się na twarzy Wandy. Drzwi trzasnęły.
Pogwizdując sobie, herr Knabe przeszedł przez podwórze i zniknął.
Fandorin zeskoczył bez hałasu, z ulgą rozprostował ścierpnięte członki, po czym ruszył w ślad
za znajomym Wandy. Sprawa przedstawiała się teraz w zupełnie innym świetle.
Rozdział piąty,
w którym Moskwa jawi się jako dżungla
a moje p
propozycje są następujące podsumował Fandorin swój raport. Trzeba
niezwłocznie rozpocząć dyskretną obserwację poddanego niemieckiego, Hansa Georga Knabe, i
ustalić, z kim jest związany.
Jewgieniju Osipowiczu, czy nie lepiej będzie aresztować łajdaka? Generał
gubernator
ściągnął farbowane brwi.
Aresztowanie bez dowodów absolutnie nie wchodzi w grę odpowiedział
oberpolicmajster. Nie ma też najmniejszego sensu, bo to chytra sztuka. Ja bym, wasza książęca
mość, przymknął lepiej tę Wandę i przycisnął jak należy. Zaraz znalazłyby się i dowody.
Czwarty uczestnik tajnej narady, Piotr Parmienowicz Churtinski, nic nie powiedział.
A naradzali się już długo, od samego rana. Erast Pietrowicz zameldował o wydarzeniach
wczorajszego wieczora i o tym, jak śledził tajemniczego gościa, którym okazał się niemiecki
handlowiec, Hans Georg Knabe. Mieszkał na Wielkiej Karietnej i reprezentował w Moskwie biuro
bankowe "Kerbel i Schmidt". Kiedy asesor kolegialny przekazał treść złowieszczej rozmowy
między Knabem a Wandą, raport trzeba było na jakiś czas przerwać, bo książę, ogarnięty gniewem,
zaczął wygrażać pięścią i krzyczeć:
A łajdacy, a łotry! Naprawdę zabili rycerza ziemi rosyjskiej?! Cóż za potworny czyn!
Skandal na cały świat! No, już Niemcy za to zapłacą!
Niechże wasza książęca mość się uspokoi. Naczelnik tajnego oddziału zgłosił nieśmiały
sprzeciw. To zbyt wątpliwa hipoteza. Otruć Białego Generała? Bzdura! Nie wierzę, że Niemcy
mogli pójść na takie ryzyko. To przecież cywilizowany naród, a nie jakiś Teheran!
Cywilizowany? Karaczencew złośliwie wyszczerzył zęby. Rosyjska Agencja
Telegraficzna przysłała mi właśnie wycinki z dzisiejszych gazet, brytyjskiej i niemieckiej. Jak
wiadomo, Michaił Dmitrijewicz nie lubił obu tych krajów i nie czynił sekretu ze swoich poglądów.
Porównajcie wszakże, panowie, ton. Pozwoli pan, ekscelencjo? Oberpolicmajster włożył
pince
nez i wyjął kartkę z teczki. Angielski "Standard" pisze: Rodakom Sobolewa trudno
będzie go zastąpić. Samo jego pojawienie się na białym koniu wystarczało, żeby wzbudzić w
żołnierzach entuzjazm, na jaki zdobyłaby się chyba tylko gwardia Napoleona 1. Śmierć takiego
człowieka w prawdziwie krytycznym okresie jest niepowetowaną stratą dla Rosji. Sobolew był
wrogiem Anglii, ale w naszym kraju śledzono jego sukcesy z zainteresowaniem nie mniejszym
chyba niż w jego ojczyźnie.
Cóż, szczerze i szlachetnie pochwalił książę.
Właśnie. A teraz przeczytam, co pisze sobotni "Brsen Kurier". Karaczencew wziął
kolejną kartkę. Mm O, choćby coś takiego: Rosyjski niedźwiedź nie jest już groźny. Nad
trumną Sobolewa niech sobie płaczą panslawiści; co się tyczy nas, Niemców, uczciwie
przyznajemy, że śmierć zaciekłego wroga nas cieszy Nie wyrażamy najmniejszego współczucia.
Umarł jedyny w Rosji człowiek, który rzeczywiście zdolny był zamienić słowo w czyn No i dalej w
tym samym duchu. Cywilizowany naród, prawda?
Gubernator był oburzony.
Bezwstydni! Oczywiście antygermańskie nastawienie zmarłego było znane. Wszyscy
pamiętamy, że jego paryska mowa na temat Słowian wywołała prawdziwą furię i omal nie
poróżniła cesarza z kajzerem. "Droga na Konstantynopol wiedzie przez Berlin i Wiedeń". Mocno
powiedziane, bez owijania w bawełnę. Ale poważyć się na morderstwo! To niesłychane!
Niezwłocznie doniosę o tym najjaśniejszemu panu! I bez Sobolewa zaordynujemy tym
piwożłopom taką miksturę, że
Wasza książęca mość Jewgienij Osipowicz łagodnie powstrzymał rozgorączkowanego
gubernatora. Może najpierw wysłuchamy do końca pana Fandorina?
Wysłuchano zatem Erasta Pietrowicza, nie przerywając mu, ale jego ostateczna propozycja
ograniczyć się do śledzenia Knabego wyraźnie obecnych rozczarowała, o czym świadczyły
przytoczone wyżej repliki.
Fandorin odpowiedział oberpolicmajstrowi:
Areszt Wandy oznaczałby skandal. W ten sposób znieważymy p
pamięć zmarłego i raczej
nic nie zyskamy. Co najwyżej wystraszymy pana Knabe. A poza tym z podsłuchanej rozmowy
wyniosłem wrażenie, że mademoiselle Wanda nie zabiła Sobolewa. Przecież sekcja
p
przeprowadzona przez profesora nie wykryła żadnej trucizny.
Właśnie powiedział dobitnie Piotr Parmienowicz, zwracając się wyłącznie do księcia.
To najzwyklejszy paraliż serca, wasza książęca mość. Smutne, ale się zdarza. Nawet w kwiecie
wieku, jak w przypadku nieboszczyka. Zastanawiam się, czy aby pan asesor kolegialny się nie
przesłyszał. Albo, co gorsza, nie pofantazjował? Przecież sam wspominał, że z niemieckim jest na
bakier.
Erast Pietrewicz popatrzył na mówiącego ze szczególną uwagą i nic nie odpowiedział.
Poderwał się za to rudy żandarm.
Jakie znowu fantazje! Sobolew był absolutnie zdrowy! Na niedźwiedzia z rohatyną chodził,
kąpał się w przeręblu! I co niby przeszedł przez ogień pod Plewną, przeszedł turkiestańską
pustynię, a nie wytrzymał miłosnych igraszek? Bzdura! Niech już pan, panie Churtinski, zbiera
plotki po mieście, a sprawy szpiegowskie lepiej zostawi.
Tak otwarta konfrontacja zdziwiła Fandorina, ale gubernator zdaje się dawno przywykł do
podobnych scen. Pojednawczo uniósł dłonie.
Panowie, panowie, proszę się nie kłócić. I tak w głowie mi się kręci. Tyle spraw mamy z tym
zgonem. Telegramy, kondolencje, delegacje, cały plac Teatralny zapełniony wieńcami ani
przejść, ani przejechać. Na pogrzebie będą dostojni goście, trzeba ich powitać i jakoś ulokować.
Dziś wieczór przyjadą minister wojny i szef sztabu generalnego. Jutro rano, wprost na pogrzeb
wielki książę Kiriłł Aleksandrowicz. A teraz muszę iść do księcia Lichtenburskiego. Bo akurat
znalazł się przypadkiem w Moskwie razem z małżonką hrabina Mirabeau jest rodzoną siostrą
zmarłego. Trzeba pojechać z kondolencjami; już uprzedziłem ich przez posłańca. Pan, kochany
Eraście Pietrowiczu, pojedzie ze mną, w karecie opowie mi wszystko jeszcze raz. Razem się
zastanowimy, co robić. A pan, Jewgieniju Osipowiczu, proszę, niech już się tym zajmie i śledzi
oboje: i tego Niemca, i pannę. Nieźle byłoby przechwycić raporcik, o którym wspominał Knabe.
Wie pan co? Niech pan pozwoli mu napisać raport dla swoich szpiegowskich mocodawców, a
potem aresztuje go na gorącym uczynku. A jak zarządzi pan wszystko w sprawie obserwacji,
proszę znowu tutaj, do mnie. Kiedy wrócimy z Era stem Pietrowiczem, zdecydujemy co dalej.
Żeby jakiego głupstwa nie palnąć, bo tu sprawa pachnie wojną.
Generał stuknął obcasami i wyszedł, a wtedy zaraz do biurka gubernatora podskoczył
Churtinski.
Wasza książęca mość, mam tu papiery, które trzeba niezwłocznie podpisać powiedział,
nachylając się do samego ucha księcia.
Ten warknął:
Ejże, naprawdę niezwłocznie? Słyszałeś przecież, Piotrusiu, że się spieszę; książę czeka.
Radca dworu przyłożył dłoń do nakrochmalonej piersi z orderem.
Naprawdę niezwłocznie. Władimirze Andriejewiczu, tutaj, zechce pan spojrzeć, jest
preliminarz kosztów dokończenia malowideł w świątyni. Proponuję dać zamówienie panu
Gegeczkori, to świetny malarz, no i jego sposób myślenia zasługuje na pochwałę. Prosi o niemałą
sumę, ale przecież zrobi na czas jest solidny. Proszę tutaj podpisać i uznać sprawę za skończoną.
Piotr Parmienowicz zręcznie podsunął gubernatorowi papier i już wyciągał z teczki następny.
A to, Władimirze Andriejewiczu, projekt przebicia kolei podziemnej na wzór londyńskiego
metra. Przedsiębiorca radca handlowy Zykow. To wielka sprawa. Miałem zaszczyt składać
panu raport.
Pamiętam burknął Dołgorukoj. Jakieś metro wymyślili. Dużo tam potrzeba pieniędzy?
Drobiazg, mości książę. Zykow na prace eksploratorskie prosi tylko o pół miliona. Patrzyłem
na kosztorys, jest rozsądny.
"Tylko" westchnął książę. Od kiedyś ty, Piotrusiu, taki bogaty, że pół miliona to dla
ciebie drobiazg? Zauważywszy jednak zdziwione spojrzenie Fandorina, zaskoczonego
familiarnym stosunkiem gubernatora do szefa tajnego oddziału, wyjaśnił: Ja tak z Piotrem
Parmienowiczem po swojsku, jak w rodzinie. Wychował się u mnie w domu. To syn mojego
zmarłego kucharza. Żeby tak Parmien, Panie świeć nad jego duszą, usłyszał, jak ty, Piotruś,
milionami szastasz!
Churtinski ze złością zerknął na Erasta Pietrewicza, wyraźnie niezadowolony, że mu się
wypomina plebejskie pochodzenie.
I jeszcze co się tyczy cen gazu. Zrobiłem, Władimirze Andriejewiczu, dokładną notatkę.
Nieźle byłoby obniżyć taryfę, żeby potaniało oświetlenie ulic. Do trzech rubli za tysiąc stóp
sześciennych. I tak dużo biorą, mości książę.
Dobrze, dawaj swoje papierki, w karecie przeczytam i podpiszę. Dołgorukoj wstał.
Pora jechać. Chodźmy, Eraście Pietrowiczu, po drodze porozmawiamy.
W korytarzu Fandorin z szacunkiem zapytał:
A co to, wasza książęca mość, cesarz nie zechciał przybyć? Mimo wszystko umarł nie byle
kto, sam Sobolew.
Dołgorukoj z ukosa popatrzył na asesora kolegialnego i rzekł znacząco:
Nie uznał za możliwe. Posłał brata, Kiriłła Aleksandrowicza. A dlaczego nie nasza
sprawa.
Fandorin tylko skłonił się w milczeniu.
"Porozmawiać" po drodze się nie udało. Kiedy już zasiedli w karecie gubernator na miękkich
poduszkach, Erast pietrowicz naprzeciwko, na obitej skórą ławeczce drzwi nagle otworzyły się
znowu i do karety, postękując, wgramolił się kamerdyner, Froł Wiediszczew. Bezceremonialnie
usiadł obok księcia i krzyknął na stangreta:
Dalej, Miszka, dalej!
Potem, nie zwracając najmniejszej uwagi na Erasta Pietrowicza, zwrócił się do Dołgorukoja.
Władimirze Andrieiczu, ja z panem oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Frołeczku przemówił łagodnie książę lekarstwo wypiłem, a teraz nie przeszkadzaj,
mam ważną rozmowę z panem Fandorinem.
To nic, rozmowa poczeka. Despota machnął ręką ze złością. Co to panu za papierki
Piotruś podsunął?
Ano patrz, Froł. Władimir Andriejewicz otworzył teczkę. Zamówienie dla artysty
Gegeczkoriego na dokończenie malowideł w świątyni. Już kosztorys zrobiony, widzisz? A to
kontrakt dla kupca Zykowa. Będziemy kolej kopać pod Moskwą, żeby wszędzie można było
szybciej dojechać. I jeszcze obniżka cen na gaz.
Wiediszczew zajrzał do papierów i zdecydowanie oświadczył:
Po co oddawać świątynię temu Gegeczkori? To skończony łajdak! Lepiej by pan dał któremu
z naszych, z Moskwy. Też muszą z czegoś żyć. I taniej będzie, i nie gorsze od tamtego. Skąd
weźmiemy pieniądze? Przecież nie mamy. A Gegeczkori obiecał pańskiemu Piotrusiowi ozdobić
daczę w Alabinie, to się Piotruś stara.
Myślisz więc, że nie ma co dawać zamówienia Gegeczkoriemu? spytał zamyślony
Dołgorukoj i schował papier na spód.
Tu nie ma co myśleć uciął Froł. A i całe to metro głupstwa i tyle. Po co kopać dziurę
w ziemi i wsadzać tam parowóz? Tylko wyrzucanie w błoto rządowych pieniędzy. Czego to nie
wymyślą!
Nie, nie masz racji sprzeciwił się książę. Metro to dobra rzecz. Patrz, jak jedziemy:
prawie nie ruszamy się z miejsca.
Co prawda, to prawda: kareta gubernatora utknęła przy skręcie w Nieglinną i chociaż
konwojujący żandarmi bardzo się starali, w żaden sposób nie mogli utorować jej drogi, bo, jak
zwykle w sobotę, zapełniona była wozami i powozami kupców z Ochotnego Riadu.
Wiediszczew pokręcił głową, jakby książę sam powinien był zrozumieć, że na próżno się
upiera.
Przecież radni w Dumie powiedzą, że Dołgorukoj całkiem rozum stracił. I wrogowie w
Pitrze też nie przegapią okazji. Niech pan nie podpisuje, Władimirze Andrieiczu.
Gubernator smętnie westchnął, po czym odłożył i drugi papier.
A co z gazem?
Wiediszczew wziął dokładną notatkę, odsunął ją od siebie i zaczął ruszać wargami.
To w porządku, można. Korzyść dla miasta, a dla ludzi ulga.
I ja tak myślę rozpromienił się książę, otworzył przymocowany do drzwi pulpit z
przyborami do pisania i złożył zamaszysty podpis.
Wstrząśnięty tą sceną Erast Pietrowicz z niebywałą uwagą patrzył przez okienko, udając, że nic
specjalnego się nie dzieje. Akurat przyjechali pod dom księżnej Biełosielskiej
Biełozierskiej,
gdzie zatrzymali się herzog Lichtenburski i jego żona, Zinaida Dmitrijówna z domu Sobolew, w
morganatycznym małżeństwie używająca tytułu hrabiny Mirabeau.
Erast Pietrowicz wiedział, że Eugeniusz Lichtenburski, generał
major gwardii rosyjskiej i szef
poczdamskiej gwardii przybocznej kirasjerów, jest rodzonym wnukiem cara Mikołaja I. Sławnego
wzroku bazyliszka jednak nie odziedziczył oczy jego wysokości miały barwę błękitnej saskiej
porcelany i patrzyły przez pince
nez łagodnie, uprzejmie. Za to hrabina okazała się bardzo
podobna do swego wielkiego brata. Niby i figura nie ta, i postawa raczej nie wojownicza, i owal
twarzy delikatny, niebieskie oczy były jednak dokładnie takie same; no i rasa ta sama, bez
wątpienia sobolewowska. Audiencja od początku przebiegała nie tak, jak powinna.
Przyjechaliśmy z hwabiną do Moskwy w zupełnie innej spwawie, a tutaj takie nieszczęście
zaczął książę Eugeniusz, bardzo przyjemnie wymawiając "r" i wymachując ręką ze
starodawnym szafirem na palcu serdecznym.
Zinaida Dmitrijówna nie pozwoliła mężowi dokończyć.
Jakże to się mogło zdarzyć?! krzyknęła, a po czarującej, chociaż zapuchniętej od płaczu
twarzy popłynęły duże łzy. Książę, Władimirze Andriejewiczu, cóż to za nieszczęście!
Usta hrabiny wygięły się jak koromysło, tak że dalej już nie mogła mówić.
Wola boża nad nami wszystkimi wymamrotał z zakłopotaniem książę Eugeniusz i w
panice spojrzał na Dołgorukoja i Fandorina.
Eugeniuszu Maksymilianowiczu, zapewniam waszą wysokość, że okoliczności zgonu
pańskiego krewnego są skrupulatnie badane rzekł gubernator ze wzruszeniem. Oto pan
Fandorin, mój urzędnik do zadań specjalnych, który się tym zajmuje.
Erast Pietrowicz ukłonił się; wówczas książę Eugeniusz zatrzymał wzrok na twarzy młodego
urzędnika, a hrabina zalała się jeszcze obfitszymi łzami.
Zinaido Dmitrijówno, kochana moja chlipnął i gubernator. Erast Pietrowicz to
towarzysz bojów pani braciszka. Z wyroków losu zatrzymał się w tym samym hotelu, w
"Dussault". Bardzo przemyślny i doświadczony śledczy, wszystko zbada i zamelduje. A płacz
no cóż, nie przywróci
Pince
nez Eugeniusza Maksymilianowicza błysnęło zimno i władczo.
Jeśli pan, Fandorin, dowie się czegoś ważnego, proszę niezwłocznie zameldować o tym mnie
osobiście. Póki nie przybył wielki książę Kiriłł Aleksandrowicz, ja reprezentuję tutaj osobę
cesarza.
Erast Pietrowicz jeszcze raz ukłonił się w milczeniu.
Tak, cesarz Zinaida Dmitrijówna trzęsącymi się rękami wyciągnęła z torebki zmięty
telegram. Przywieźliśmy depeszę najjaśniejszego pana. Jestem wstrząśnięty i przybity śmiercią
adiutanta generalnego Sobolewa. Chlipnęla i wytarła nos w chustkę, po czym czytała dalej:
Jest to strata dla armii rosyjskiej trudna do powetowania i oczywiście przez wszystkich
prawdziwych żołnierzy gorzko opłakiwana. To smutne tracić tak pożytecznych i oddanych swojej
sprawie działaczy Aleksander.
Fandorin lekko uniósł brwi. Telegram wydał mu się nieco zimny. "Trudna do powetowania"?
To znaczy, że jednak możliwa? "Smutne", i tyle?
Jutro pogrzeb i panichida powiedział Dołgorukoj. Mieszkańcy Moskwy pragną oddać
hołd bohaterowi. Potem oczywiście pociąg przewiezie ciało do stolicy? Najjaśniejszy pan zechce z
pewnością urządzić państwowy pogrzeb. Wielu zapragnie pożegnać się z Michaiłem Sobolewem.
Gubernator wyprostował się. Zarządzenia, wasza wysokość, zostały wydane. Ciało
zabalsamowano, tak że nie będzie żadnych przeszkód.
Książę Eugeniusz z ukosa spojrzał na żonę, której chwilowo wyczerpały się łzy. Rzekł
półgłosem:
Widzi pan, książę, cesarz wyszedł naprzeciw naszym oczekiwaniom i pozwolił urządzić
pogrzeb w gwonie wodziny, w wjazańskiej posiadłości Michela.
Władimir Andriejewicz z trochę nadmiernym, jak się Fandorinowi wydało, pośpiechem
podchwycił:
I słusznie, tak będzie bardziej po ludzku, bez pompy. Bo to był taki człowiek, po prostu
dusza człowiek.
Tego akurat nie należało mówić. Hrabina, która już się zaczęła trochę uspokajać, rozszlochała
się jeszcze bardziej niż przedtem. Gubernator zamrugał nerwowo, wyciągnął olbrzymią chustkę,
po ojcowsku otarł twarz Zinaidzie Dmitrijównie, po czym tak się rozczulił, że sam się z hałasem
wysmarkał. Eugeniusz Maksymilianowicz z pewnym zakłopotaniem spoglądał na słowiańską
szczerość uczuć.
Cóż to pan, Władi Władimirze Andrie jewiczu? Hrabina przypadła do
uwypuklonej przez gorset piersi gubernatora. Przecież był ode mnie tylko o sześć lat starszy
Uuuu zawyła zupełnie jak nie arystokratka, tylko zwykła wiejska baba, a Dołgorukoj całkiem
się rozkleił.
Kochany powiedział nosowym głosem do Fandorina sponad jasnowłosej głowy Zinaidy
Dmitrijówny. Pan tego Niech pan jedzie. Ja tu zostanę. Jedźcie sobie z Frołem, jedźcie.
Proszę potem odesłać po mnie karetę. A pan niech tam pomówi z Jewgienijem Osipowiczem. Sami
zdecydujcie. Widzicie, jak tutaj
Przez całą drogę powrotną Froł Grigorijewicz skarżył się na intrygantów (których nazywał
jentrygantami) i złodziei grosza publicznego.
Przecież co te herody wyrabiają! Każdy chciałby urwać kęs dla siebie! Chce otworzyć
kupiec sklepik, na przykład handlować pluszowymi portkami. Niby nic prostszego. Płać, bracie,
piętnaście rubelków podatku miejskiego i handluj. To nie! Daj cyrkułowemu, daj akcyźnikowi,
lekarzowi sanitarnemu! I nic z tego do skarbu nie trafia! Portki zupełnie dobrze mogłyby iść po
półtora rubla, a idą już za trzy. To nie Moskwa, tylko prawdziwa żungla.
Co? Fandorin nie zrozumiał.
Żungla. Zwierz na zwierzu i zwierzem pogania! Albo weźmy choćby wódkę. E, mój panie, z
wódką cała tragedyja. Powiem panu
Tu nastąpiła dramatyczna opowieść, jak kupcy, naruszając boskie i ludzkie prawa, kupują u
urzędników akcyzy herbowe znaki po kopiejce za sztukę, naklejają na butelki i sprzedają potem
samogon jako produkt państwowego monopolu. Erast Pietrowicz nie wiedział, co odpowiedzieć,
ale na szczęście nikt odeń nie oczekiwał, że będzie podtrzymywał rozmowę.
Kiedy kareta, dudniąc po bruku, stanęła przed paradnym wejściem do rezydencji gubernatora,
Wiediszczew urwał nagle swoją filipikę.
Niech pan idzie sobie prosto do gabinetu. Policmajster już pewnie korzenie zapuścił. A ja
mam robotę. I z nie pasującą do jego wieku i dostojnych bokobrodów szybkością zniknął gdzieś
w bocznym korytarzu.
Rozmowa w cztery oczy była udana, profesjonalna; Fandorin i Karaczencew rozumieli się w
pół słowa i to obu się podobało.
Generał usadowił się w fotelu pod oknem, Erast Pietrowicz usiadł naprzeciw na aksamitnym
krześle.
Najpierw powiem panu, kto to jest herr Knabe zaczął Jewgienij Osipowicz. Trzymał w
pogotowiu teczkę, ale na razie do niej nie zaglądał. To osoba dobrze mi znana. Po prostu nie
chciałem mówić w takim tłoku. Tu skrzywił się znacząco, a Fandorin zrozumiał, że mówi o
Churtinskim. Generał poklepał dłonią swoją teczkę. Mam tu tajny okólnik jeszcze z zeszłego
roku. Z departamentu, z trzeciego referatu, który, jak panu wiadomo, zarządza wszystkimi
politycznymi sprawami, polecono mi śledzić Hansa Georga Knabe. Żeby się nie rozzuchwalił.
Erast Pietrowicz pytająco przekrzywił głowę.
To szpieg wyjaśnił oberpolicmajster. Według naszych informacji, kapitan
kajzerowskiego sztabu generalnego. Jest rezydentem wywiadu niemieckiego w Moskwie. Wiedząc
o tym, uwierzyłem w pańską opowieść od razu i bez zastrzeżeń.
Nie aresztujecie go, bo wolicie rezydenta znanego od nieznanego? Asesor kolegialny nie
tyle spytał, ile uściślił.
Właśnie. A w dyplomacji obowiązują pewne zasady przyzwoitości. No, powiedzmy,
aresztuję go, wyrzucę z kraju. I co? Niemcy też ekspulsują jakiegoś naszego. A komu to potrzebne?
Rezydentów nie nęka się bez wyraźnego rozkazu. Ale ten wypadek przekracza wszelkie granice
dżentelmenerii.
Erast Pietrowicz mimo woli uśmiechnął się wobec takiego understatement.
Delikatnie powiedziane, ale tak.
Uśmiechnął się i generał.
Pana Knabe więc aresztujemy. Pytanie tylko: gdzie i kiedy. Jewgienij Osipowicz
uśmiechnął się jeszcze szerzej. Myślę, że dzisiaj wieczorem, w restauracji "Róża Alpejska".
Chodzi o to, że według posiadanych przeze mnie danych znowu poklepał zamkniętą teczkę
Knabe wieczorami często tam bywa. Dzisiaj też telefonował, zamówił stolik na siódmą. Nie
wiedzieć czemu na nazwisko Rosenberg, chociaż, jak pan się domyśla, w restauracji doskonale go
znają.
Ciekawe zauważył Fandorin. No i rzeczywiście, trzeba go aresztować.
Generał skinął głową.
Mam rozporządzenie generała
gubernatora w sprawie aresztu. Jestem żołnierzem:
dowództwo kazało ja wykonuję rozkaz.
Skąd wiadomo, że Knabe t
telefonował i zamówił stolik na obce nazwisko? zapytał Erast
Pietrowicz po chwili namysłu.
Postęp techniczny. Oczy oberpolicmajstra błysnęły chytrze. Rozmowy telefoniczne
można podsłuchiwać ze stacji. Ale to tylko między nami. Jeśli ktoś się dowie, stracę połowę
doniesień. Nawiasem mówiąc, pańska przyjaciółka Wanda też dzisiaj będzie występować w
"Róży". Kazała portierowi wezwać kolaskę przed szóstą. Zapowiada się ciekawe spotkanie.
Należałoby tę parę gołąbków aresztować razem. Pytanie: jak działać?
Zdecydowanie, ale nie robiąc głupstw.
Karaczencew westchnął.
Co do zdecydowania, to moim orłom go nie brak. Gorzej z tym drugim.
Erast Pietrowicz zaczął mówić urywanymi zdaniami:
A gdybym ja sam? Jako prywatna osoba? W ten sposób unikniemy skandalu
dyplomatycznego. Pańscy ludzie będą mnie ubezpieczać, dobrze? Tylko, wasza ekscelencjo, bez
d
dublowania, jak wczoraj w "Anglii".
A niech cię diabli, pracować z tobą to sama przyjemność pomyślał generał, a na głos
powiedział:
Za wczorajsze przepraszam. To się nie powtórzy. A co do dzisiejszego Dwóch na ulicy,
dwóch w sali, dobrze? Jak pan myśli?
W sali są w ogóle zbyteczni. Zawodowiec zawsze ich rozpozna rzekł z przekonaniem
asesor kolegialny. A na ulicy: jeden w kolasce przed głównym wejściem, drugi przy tylnym. Na
wszelki wypadek. Myślę, że to wystarczy. To tylko rezydent, nie terrorysta.
Jak pan zamierza działać?
Doprawdy nie wiem. Zależy od sytuacji. Przyjrzę się, poobserwuję. Nie lubię wróżyć z
fusów.
Rozumiem. Generał kiwnął głową. I całkowicie zdaję się na pański osąd. Ma pan broń?
Pan Knabe jest w rozpaczliwym położeniu. Samo wydalenie nie wystarczy, a szefowie w razie
czego się go wyprą. Chociaż nie terrorysta, może się zachowywać nerwowo.
Erast Pietrowicz wsunął rękę pod surdut, a w następnej chwili w jego dłoni znalazł się mały
zgrabny rewolwer z rowkowaną rękojeścią, wytartą od częstego używania.
Gerstal
agent? spytał z szacunkiem Jewgienij Osipowicz. Niezła rzecz. Pozwoli pan
zerknąć?
Generał wziął rewolwer, zręcznie odsunął bębenek, cmoknął z podziwem.
Nie trzeba repetować? Pięknie! To można palić choćby sześć razy z rzędu. A bezpiecznik nie
za słaby?
Tutaj jest bezpiecznik pokazał Fandorin. Tak że nie wystrzeli w kieszeni. Celność
zresztą taka sobie, ale przecież w naszym fachu najważniejsza jest szybkość. Nie celujemy do tuza,
prawda?
Święta prawda zgodził się Jewgienij Osipowicz, zwracając broń Fandorinowi. Ale
przecież ona pana rozpozna, ta Wanda?
Niech się p
pan nie obawia, wasza ekscelencjo. Mam ze sobą całą charakteryzatornię. Nie
rozpozna mnie.
Całkowicie zadowolony Karaczencew opadł na fotel i chociaż rozmowa służbowa była chyba
skończona, nie zamierzał się pożegnać. Poczęstował rozmówcę cygarem, ale ten wyciągnął swoje,
w eleganckim zamszowym futerale.
Prawdziwe "Batawia", Jewgieniju Osipowiczu. Może pan spróbuje?
Oberpolicmajster wziął cienką pałeczkę czekoladowej barwy, zapalił i z rozkoszą wypuścił
smużkę dymu. Pan Fandorin zdecydowanie mu się podobał, uznał więc, że można skierować
rozmowę na mniej pewne tory.
Jest pan nowym człowiekiem w naszej moskiewskiej dżungli zaczął ostrożnie.
Co, i ten o dżungli? zdziwił się w duchu Erast Pietrowicz, ale nie dał nic znać po sobie.
Powiedział tylko:
No, i w rosyjskiej też.
Właśnie. Wiele się zmieniło podczas pańskich wojaży.
Fandorin z uważnym uśmiechem czekał na dalszy ciąg wszystko wskazywało na to, że
rozmowa nie będzie czczą paplaniną.
Jak panu się podoba nasz Wołodia Wielkie Gniazdo? nieoczekiwanie spytał
oberpolicmajster.
Erast Pietrowicz z wahaniem odpowiedział:
Myślę, że jego książęca mość nie jest taki naiwny, jak by się wydawało.
Niestety. Generał energicznie wypuścił w górę gęsty strumień dymu. W swoim czasie
książę nie był naiwny, był, że się tak wyrażę, bardzo nienaiwny. To nie żarty: przez szesnaście lat
żelazną ręką trzymać pierwszą stolicę. Ale staremu wilkowi zęby zaczynają się chwiać. Nie ma się
czemu dziwić: ósmy krzyżyk na karku. Postarzał się, nie jest już taki twardy. Jewgienij
Osipowicz pochylił się do przodu i konfidencjonalnie zniżył głos. Dożywa ostatnich dni. Sam
pan widzi: kręcą nim, jak chcą, te jego pompadury, Churtinski i Wiediszczew. A sławetna
świątynia! Wyssała z miasta wszystkie soki. I po co to, pytam? Ile szpitali i sierocińców za takie
pieniądze można by zbudować! Nie, nasz nowy Cheops koniecznie chce sobie postawić piramidę.
Erast Pietrowicz słuchał uważnie, ust nie otwierał.
Rozumiem, panu o tym nie bardzo wypada dyskutować. Karaczencew znowu odchylił się
na oparcie fotela. Proszę więc po prostu wysłuchać człowieka, który żywi do pana szczerą
sympatię. Nie ukrywam, że na dworze nie są zadowoleni z Dołgorukoja. Niech no tylko popełni
jaką nieostrożność to koniec. Na odpoczynek, do Nizzy. A wtedy, panie Eraście, rozleci się cała
jego moskiewska junta. Przyjdzie nowy człowiek, nie taki jak ten. Przywiezie swoich ludzi.
Zresztą ci ludzie już tutaj są. Torują drogę.
Na przykład pan?
Jewgienij Osipowicz z aprobatą zmrużył oczy.
Łapie pan wszystko w lot. A to oznacza, że mogę nie kończyć. Istotę propozycji rozumie pan
doskonale.
Rzeczywiście, nie żadna pierwsza stolica, ale prawdziwa dżungla pomyślał Erast Pietrowicz,
patrząc w lśniące życzliwością oczy rudego oberpolicmajstra, człowieka najwyraźniej niegłupiego
i uczciwego.
Uśmiechnął się bardzo mile i rozłożył ręce.
Cenię pańskie zaufanie i nawet czuję się z zaszczycony. Możliwe, że z nowym
gubernatorem nastaną w Moskwie lepsze czasy. Zresztą nie próbuję oceniać, bo na razie w
tutejszych sprawach zupełnie się nie orientuję. Ale, wasza ekscelencjo, p
przeżyłem cztery lata w
Japonii i, wie pan, zupełnie się zjaponizowałem, aż sam się sobie czasem dziwię. U Japończyków
samuraj a pan i ja według ich pojęć jesteśmy samurajami powinien dochowywać wierności
swemu panu, jakkolwiek złym ów byłby panem. Bez tego nic się nie zrobi, runąłby cały system.
Władimir Andriejewicz niezupełnie jest moim suwerenem, ale nie mogę czuć się wolny od
pewnych zobowiązań w stosunku do niego. Proszę nie mieć mi tego za złe.
Cóż, szkoda westchnął generał, rozumiejąc, że próżno byłoby dalej namawiać.
Czekałaby pana wielka przyszłość. No, nic. Może zresztą czeka. Na moje poparcie zawsze proszę
liczyć. Czy wolno mi sądzić, że treść rozmowy zostanie między nami?
Tak odpowiedział krótko asesor kolegialny, a Karaczencew od razu mu uwierzył.
Już czas oznajmił, wstając. Wydam polecenia w sprawie "Róży". Wybiorę panu co
bardziej rozgarniętych pomocników, a pan ze swej strony
Wyszli z gabinetu gubernatora, omawiając po drodze ostatnie szczegóły przygotowywanej
operacji. Po sekundzie otwarły się niewielkie drzwi w kącie za nimi znajdował się pokój, w
którym stary książę lubił podrzemać po obiedzie.
Stąpając bezszelestnie w wojłokowych pantoflach, wyszedł z niego Froł Grigorijewicz
Wiediszczew. Jego krzaczaste, siwe brwi były surowo nasępione. Kamerdyner księcia podszedł do
fotela, na którym chwilę wcześniej siedział oberpolicmajster, i energicznie splunął brązową
tytoniową śliną prosto na obite skórą siedzenie.
Rozdział szósty,
w którym pojawia się kobieta w czerni
W hotelu czekała Erasta Pietrowicza niespodzianka. Kiedy młody człowiek zbliżył się do
swojego numeru dwudziestego, drzwi znienacka się otwarły i tęga pokojówka wybiegła mu
naprzeciw. Patrzyła jakoś w bok, więc Fandorin nie dostrzegł twarzy, ale uwagi bystrego asesora
kolegialnego nie uszły wymowne detale: fartuch włożony na drugą stronę, przekrzywiony
koronkowy stroik na głowie i krzywo zapięta sukienka. Na progu stał zadowolony Masa, ani trochę
nie zmieszany nagłym powrotem pana.
Rosyjskie kobiety są bardzo dobre rzekł służący z głębokim przekonaniem. Tak
myślałem już wcześniej, a teraz wiem to na pewno.
Na pewno? spytał z ciekawością Fandorin, przyglądając się błyszczącemu obliczu
Japończyka.
Tak, proszę pana. Są gorące i nie żądają podarków za miłość. Nie to, co mieszkanki
francuskiego miasta Paryż.
Przecież ty nie umiesz po rosyjsku. Erast Pietrowicz pokręcił głową. To jak się z nią
porozumiałeś?
Po francusku też nie umiałem. Ale żeby się porozumieć z kobietą, słowa nie są potrzebne
powiedział Masa z poważną miną. Najważniejsze są oddech i wzrok. Jeśli oddycha się głośno i
często, kobieta rozumie, że mężczyzna jest w niej zakochany. A oczami trzeba robić o tak
Zmrużył i bez tego wąskie oczka, przez co w zdumiewający sposób zaczęły się jakby iskrzyć.
Fandorin tylko chrząknął. Potem zostaje trochę się pozalecać i kobieta już się nie oprze.
A jak się zalecałeś?
Do każdej kobiety, proszę pana, trzeba podejść inaczej. Chude lubią słodycze, grube
kwiaty. Tej pięknej kobiecie, która uciekła, kiedy usłyszała pańskie kroki, podarowałem gałązkę
magnolii, a potem zrobiłem masaż szyi.
Skąd wziąłeś magnolię?
Stamtąd. Masa pokazał gdzieś na dół. Rosną w donicach.
A po co masaż szyi?
Służący spojrzał na pana z politowaniem.
Masaż szyi przechodzi w masaż karku, potem pleców, a potem
Jasne westchnął Erast Pietrowicz. Możesz nie kończyć. Podaj mi lepiej kuferek z
przyborami do charakteryzacji.
Masa się ożywił:
Będziemy mieli przygodę?
Nie my, tylko ja. Poza tym rano nie zdążyłem zrobić gimnastyki, a muszę być dzisiaj w
formie.
Japończyk zaczął zdejmować bawełniany szlafrok, który przeważnie nosił w domu.
Panie, pobiegamy po suficie czy znowu będziemy się bić? Lepiej po suficie. Tu jest bardzo
dobra ściana.
Fandorin obejrzał oklejoną tapetą ścianę, modelowany sufit, i zgłosił wątpliwości:
Bardzo wysoko. Co najmniej dwanaście siaku. No, nic, spróbujemy.
Masa już stał w samej przepasce na biodrach. Głowę przewiązał czystą białą szmatką, na której
czerwonym tuszem wypisany był hieroglif "pilność". Erast Pietrowicz zaś przebrał się w obcisły
pasiasty trykot, włożył kauczukowe pantofle, potem zrobił kilka podskoków, przysiadów i
rozkazał:
Iti, ni, san!
Obaj razem poderwali się z miejsca, wbiegli na ścianę i odbili się od niej, gdy już prawie
dotknęli sufitu. Zrobili salto w powietrzu i spadli na nogi.
Panie, wbiegłem wyżej! Do tamtej różyczki, a pan o dwie różyczki niżej pochwalił się
Masa, pokazując na tapety.
Zamiast odpowiedzieć, Fandorin wykrzyknął:
Iti, ni, san!
Oszałamiający pokaz został powtórzony; służący i tym razem, koziołkując, dotknął nogą sufitu.
Ja dotknąłem, a pan nie! ogłosił swój sukces. Mimo że pańskie nogi są znacznie
dłuższe od moich.
Bo ty jesteś zrobiony z gumy warknął lekko zziajany Fandorin. Dobrze, teraz
powalczymy.
Japończyk ukłonił się w pas i bez szczególnego zapału stanął w pozycji bojowej: nogi ugięte w
kolanach, stopy rozstawione, ręce rozluźnione.
Erast Pietrowicz podskoczył, przekręcił się w powietrzu i czubkiem pantofla dosyć mocno
zaczepił o głowę partnera, który nie zdążył się uchylić.
Trafienie raz! krzyknął. Dalej!
Masa odwrócił jego uwagę zerwał z czoła i odrzucił na bok białą opaskę, a kiedy wzrok
Fandorina mimo woli pobiegł za lecącym przedmiotem, służący z gardłowym okrzykiem
przetoczył się jak piłka po podłodze i spróbował podciąć nogi swemu panu. Erast Pietrowicz
jednak w ostatnim momencie odskoczył do tyłu i jeszcze zdołał leciutko stuknąć przeciwnika
kantem dłoni w ucho.
Trafienie dwa!
Japończyk zgrabnie zeskoczył na równe nogi i zaczął drobić po pokoju, opisując półokrąg.
Fandorin dreptał w miejscu, trzymając wykręcone dłonie na wysokości talii.
Ach, panie, całkiem zapomniałem powiedział Masa, nie przestając się poruszać. Nie
ma dla mnie wybaczenia. Godzinę temu przyszła do pana kobieta. Cała w czerni.
Erast Pietrowicz opuścił ręce.
Jaka kobieta?
Zaraz potem dostał uderzenie nogą w pierś i odleciał na ścianę. Masa triumfalnie zawołał:
Trafienie raz! Niemłoda i nieładna. Ubranie miała całe czarne. Nie zrozumiałem, czego chce,
więc odeszła.
Fandorin stał, rozcierając pierś.
Czas najwyższy, żebyś się nauczył po rosyjsku. Kiedy mnie nie ma, bierz słownik, który ci
podarowałem, i naucz się osiemdziesięciu słów.
Wystarczy czterdzieści! oburzył się Masa. Pan po prostu mści się na mnie! I poza tym
dwóch słowów już się nauczyłem: kuchani
muji, co znaczy "szanowny panie", i hinicik to po
rosyjsku "Japończyk".
Domyślam się, kto cię uczył. Tylko żeby ci do głowy nie przyszło nazywać mnie "kuchani
muji"! Osiemdziesiąt słów, powiedziałem, osiemdziesiąt. Następnym razem będziesz walczył
uczciwiej.
Erast Pietrowicz usiadł przed lustrem i zajął się charakteryzacją.
Przejrzał kilka peruk, wybrał jedną, ciemnoblond, z przedziałkiem pośrodku i włosami równo
opadającymi na boki. Opuścił swoje podkręcone czarne wąsiki, nakleił na nie jaśniejsze, gęste;
potem przykleił sobie brodę przypominającą miotłę. Przemalował nawet brwi na odpowiedni
kolor. Poruszał nimi w dół i w górę. Wydął wargi, spojrzał nieco mniej bystrym wzrokiem,
pomiętosil rumiane policzki, rozwalił się na krześle i nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, zmienił się w chamowatego kupczyka z Ochotnego Riadu.
O ósmej wieczorem pod niemiecką restaurację "Alpenrose" na Sofijce podjechał elegancki
fiakier: lakierowany wolant na stalowych resorach, dwójka wronych koni z czerwonymi
wstążkami w grzywach, szprychy malowane ochrą. Fiakier rozdarł się: "prrr", i jeszcze dla fasonu
strzelił z bicza.
Przebudźcie się, panie, jesteśmy, gdzie trzeba!
Z tyłu, na aksamitnym siedzeniu, pochrapywał pasażer: młody kupczyna w granatowym
surducie z długimi połami, malinowej kamizelce i rozszerzanych u góry butach. Hulaka miał na
głowie cylinder, zawadiacko włożony na bakier. Otworzył zaspane oczy, a potem czknął.
G
gdzie?
Tam, gdzie sobie szanowny pan życzył. To właśnie jest "Róża".
Przed znaną w całej Moskwie restauracją stały rzędem dorożki. Woźnice patrzyli na
hałaśliwego zucha z niezadowoleniem nawrzeszczał, postrzelał z knuta i tylko konie innym
przestraszył. Jeden z dorożkarzy, młody chłopak z wygoloną nerwową twarzą, w połyskującym
deszczowcu, podszedł do bałamuta i naskoczył nań ze złością:
Ty, coś taki wesoły? Tu nie jarmark! Przyjechałeś, to stój spokojnie jak wszyscy! A
półgłosem dodał: Jedź, Sinielnikow. Przywiozłeś, to wynoś się, nie ściągaj na siebie uwagi.
Mam tu kolaskę, Jewgienijowi Osipowiczowi powiedz: wszystko zgodnie z planem.
Kupczyk zeskoczył na chodnik, zatoczył się i machnął ręką do stangreta.
Jedź! Ja tu będę nocował.
Fiakier strzelił z bicza i pogwizdując, czym prędzej odjechał, a pijany przedstawiciel handlu
zrobił kilka niepewnych kroków i zaczął się chwiać. Wygolony był tuż
tuż, podtrzymał go za
łokieć.
Ja pomogę. Bo tylko patrzeć, jak się pan szanowny potknie.
Troskliwie wziął go pod rękę i szybko zaczął szeptać:
Agent Klujew, wasza wielmożność. To moja kolaska, ta z rudym konikiem. Będę czekał na
koźle. Przy tylnym wejściu agent Nieznamow. Przebrany za szlifierza, w ceratowym fartuchu.
Obiekt przybył przed dziesięcioma minutami. Ma przyprawioną rudą brodę. Jakiś mocno
roztrzęsiony. I ma broń, pod pachą widać, pod ubraniem. A to przekazuję od jego ekscelencji.
Już przed samymi drzwiami "dorożkarz" zręcznie wsunął kupcowi do kieszeni złożoną w
ośmioro kartkę, zdjął czapkę, nisko się ukłonił, ale napiwku nie dostał, więc tylko ze złością
odchrząknął, kiedy zatrzaśnięto przed nim drzwi. Słuchając drwin fiakrów ("Co, bratku, dwie
dychy ci wpadły?"), poczłapał z powrotem do swojego wolanta i ponuro wdrapał się na kozioł.
Restauracja "Róża Alpejska" w ogóle uważana była za lokal przyzwoity, europejski. W każdym
razie w dzień. W porze śniadaniowej i obiadowej przychodzili tu Niemcy moskiewscy, zarówno
handlowcy, jak i urzędnicy. Jedli golonkę z kiszoną kapustą, pili prawdziwe bawarskie piwo,
czytali gazety: berlińskie, wiedeńskie i ryskie. Ale pod wieczór nudni żłopacze piwa rozchodzili
się do domów: zrobić bilans w księgach rachunkowych, zjeść kolację i jeszcze za widna pod
pierzynę, a do "Róży" zaczynała ściągać weselsza i hojniejsza klientela. Dominowali
cudzoziemcy, tyle że swobodniejszych obyczajów i przy tym tacy, którzy wolą się weselić nie po
rosyjsku, tylko po zachodniemu, bez pijackich okrzyków i rozchełstania. Rosjanie, jeśli zaglądali
tutaj, to głównie z ciekawości, a od pewnego czasu także dlatego, żeby posłuchać, jak śpiewa
mademoiselle Wanda.
Kupczyna zatrzymał się w foyer z białego marmuru, czknął, obejrzał kolumny i wysłane
dywanem schody, cisnął lokajowi swój olśniewający cylinder i przywołał matre dłhtel.
Najpierw wsunął mu papierowego rubla. Potem, roztaczając zapach koniaku, zażądał:
Hej, Niemcu odmieńcu, znajdź mi jaki stolik, i to nie taki, co nigdy przy nim nie siadają,
ino coby mi się spodobał.
Dużo gości mamy, proszę pana rozłożył ręce matre dłhtel, który rzeczywiście był
Niemcem, ale mówił po rosyjsku, jakby urodził się w Moskwie.
Znajdź. Kupiec pogroził mu palcem. Bo jak nie, to wam bałaganu narobię! No i tego
gdzie tu macie wychodek?
Matre dłhtel kiwnął palcem na lokaja, po czym z całą atencją zaprowadzono awanturniczego
gościa do toalety, ostatniego słowa zachodniej techniki: z porcelanowymi siedzeniami, spłuczką i
lustrami przy umywalkach. Ale nasz Cham Chamowicz nie zainteresował się niemieckimi
nowinkami: kazał lokajowi czekać na zewnątrz, wyjął z kieszeni zwiniętą kartkę i w skupieniu
zaczął czytać.
Był to zapis rozszyfrowanej rozmowy telefonicznej.
2 godziny 17 minut po południu.
Abonent 1 płci męskiej, abonent 2 płci żeńskiej.
Al: Panienko, proszę numer 762..Anglia" Mówi Georg Knabe. Proszę wezwać do telefonu
panią Wandę.
Głos (płeć nieustalona): Chwileczkę, proszę poczekać.
A2: Wanda przy telefonie. Kto mówi?
Al (adnotacja: "Od tego momentu wszystko po niemiecku"): To ja. Pilna sprawa. Bardzo
ważna. Proszę mi tylko powiedzieć, czy pani coś z nim robiła. Rozumie pani, o co mi chodzi. Robiła
czy nie? Proszę mówić prawdę, zaklinam!
A2 (po dłuższej przerwie): Nie robiłam tego, o czym pan myśli. To wszystko stało się samo. Ale
co z panem? Taki ma pan głos
Al: Nie, naprawdę nic pani nie robiła? No, dzięki Bogu! Nie ma pani pojęcia, w jakim jestem
położeniu, To koszmarny sen.
A2: Bardzo się cieszę. (Jedno zdanie nie do rozszyfrowania).
Al: Proszę nie żartować. Wszyscy ode mnie się odwrócili! Zamiast pochwały za inicjatywę
czarna niewdzięczność. A nawet gorzej. Może się skończyć tak, że wiadome wydarzenie nie tylko
nie oddali konfliktu, ale wręcz przeciwnie przybliży. Tak mi powiedziano. No, ale pani nic nie
zrobiła?
A2: Przecież powiedziałam: nic.
Al: A gdzie flaszeczka?
A2: W moim pokoju. I ciągle tak samo zapieczętowana.
Al: Powinienem ją zabrać od pani. Jeszcze dzisiaj.
A2: Dzisiaj śpiewam w restauracji i nie mogę wyjść. I tak opuściłam dwa wieczory.
Al: Wiem. Zjawię się. Już zamówiłem stolik. Na siedem godzin. Proszę się nie dziwić będę
zamaskowany. Tak trzeba dla konspiracji. Proszę wziąć flaszeczkę ze sobą. I co jeszcze, frulein
Wanda, w ostatnim czasie coś za dużo zaczęła pani sobie pozwalać. Proszę wziąć pod uwagę, że
nie należę do osób, z którymi można żartować.
(A2 nie odpowiada, odkłada słuchawkę).
Stenografował i przełożył z niemieckiego Julij Szmidt.
Poniżej ukośnym, gwardyjskim charakterem: Czy ze strachu przypadkiem jej nie sprzątnie?
J.O.
Z toalety kupczyna wyszedł wyraźnie odświeżony. Odprowadzony przez matre dłhtel, wszedł
do sali. Potoczył mętnym spojrzeniem po stolikach z obrusami o niewiarygodnej wprost białości,
zastawionych srebrami i kryształami. Splunął na wyfroterowany parkiet (matre dłhtel tylko się
nastroszył) i w końcu pokazał palcem na stolik (chwalić Boga,
akurat wolny) pod ścianą. Po lewej dwóch bogatych studencików w towarzystwie
zaśmiewających się modystek, po prawej rudobrody jegomość w kraciastej marynarce. Siedzi,
patrzy na ścianę, sączy wino mozelskie.
Gdyby go agent Klujew nie uprzedził, Fandorin w ogóle by nie rozpoznał herr Knabego. Też
mistrz charakteryzacji, co nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę jego zasadniczą profesję.
W sali rozległy się gromkie, chociaż dość bezładne oklaski. Na niewysoką scenę wyszła Wanda
szczupła, sprężysta, w mieniącej się cekinami sukni przypominająca księżniczkę zamienioną w
żmiję.
Ale chuda, patrzeć nie ma na co fuknęła pulchniutka modystka przy sąsiednim stole,
obrażona, że obaj studenci wlepili oczy w Wandę.
Wanda powiodła po sali szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami i bez żadnego słownego czy
muzycznego wstępu zaczęła śpiewać niskim, ale do głębi duszy przenikającym głosem. Pianista
dopiero po chwili podchwycił melodię i zaczął ją oplatać lekką koronką akordów.
Na drogach śpi rozstajnych,
Kto z własnej dłoni padł.
Rośnie tam kwiat błękitny,
Grzeszników biednych kwiat.
Wzdychałem na rozstaju.
Noc zimna, głuchy był świat.
W księżycu chwiał się powoli
Grzeszników biednych kwiat*.
Dziwny repertuar jak na restaurację pomyślał Fandorin, kiedy wsłuchał się w niemieckie
słowa pieśni. To zdaje się z Heinego?
W sali zrobiło się bardzo cicho, potem wszyscy zaczęli klaskać, a zazdrosna modystka
krzyknęła nawet: "Brawo!" Erast Pietrowicz spostrzegł się, że wypadł z roli, ale chyba nikt nie
zauważył dziwnie poważnego wyrazu twarzy kupca pijaczyny. W każdym razie rudobrody,
siedzący przy stoliku z prawej strony, patrzył tylko na scenę.
Jeszcze brzmiały ostatnie akordy smutnej ballady, a Wanda już strzelała palcami, podając
szybki rytm. Pianista potrząsnął kudłatą głową, połknął końcówkę melodii, uderzył w klawisze
wszystkimi dziesięcioma palcami, a publiczność zaczęła się kołysać w takt rubasznej paryskiej
szansonetki.
Jakiś Rosjanin, sądząc z wyglądu fabrykant, zrobił coś dziwnego: zawołał kwiaciarkę, wziął z
koszyka bukiecik niezapominajek, po czym zawinął go w sturublową asygnatę i posłał Wandzie.
Ta, nie przerywając śpiewu, powąchała bukiecik i kazała go odesłać razem ze sturublówką.
Fabrykant, do tego momentu zachowujący się jak król, wyraźnie się stropił i od razu wychylił
duszkiem dwa spore kielichy wódki. Spoglądano nań z wyraźną drwiną.
Erast Pietrowicz już nie zapominał o swojej roli. Trochę poudawał głupiego: nalał szampana do
filiżanki, a stamtąd przelał na spodek. Wydymając policzki, wypił wprawdzie tylko troszeczkę,
żeby mu w głowie się nie zakręciło, za to głośno siorbiąc. Kelnerowi kazał podać jeszcze szampana
("Nie łanińskiego, ino prawdziwego mołeta"), a ponadto pieczonego prosiaka, tylko żeby zarżnęli
żywego i przedtem pokazali, że żywy, "bo już ja was, Niemiaszków, znam, ścierwo z chłodni mi
wepchniecie". Fandorin liczył na to, że żywego będą musieli długo szukać, a tymczasem sytuacja
w taki czy inny sposób się wyklaruje.
Zamaskowany Knabe popatrywał z niezadowoleniem na hałaśliwego sąsiada, ale specjalnego
zainteresowania nie okazywał. Rezydent wywiadu czterokrotnie wyciągał z kieszonki brgueta;
widać było, że się denerwuje. Za pięć ósma Wanda zapowiedziała ostatnią piosenkę przed przerwą
i zaśpiewała sentymentalną irlandzką balladę o Molly, która nie doczekała się powrotu
ukochanego z wojny. Ten i ów z siedzących na sali ocierał łzy.
Teraz skończy i przysiadzie się do Knabego pomyślał Fandorin i poczynił przygotowania:
opuścił głowę, jak gdyby omdlał, podparł ją przedramieniem, ale odrzucił lok znad prawego ucha i
zgodnie z nauką o koncentracji wyłączył wszystkie zmysły oprócz słuchu. Śpiew Wandy
dolatywał teraz jak gdyby z daleka, za to najmniejsze ruchy herr Knabego słychać było szczególnie
wyraźnie. Niemiec siedział niespokojnie: skrzypiał krzesłem, szurał nogami, potem nagle zastukał
obcasami. Erast Pietrowicz na wszelki wypadek podniósł głowę i zdążył jeszcze zobaczyć, jak
rudobrody wymyka się przez boczne drzwi. W sali zahuczały oklaski.
Bogini! krzyknął rozrzewniony student. Modystki głośno biły brawo.
Cicha rejterada herr Knabego bardzo nie spodobała się asesorowi kolegialnemu. W połączeniu z
maskaradą i fałszywym nazwiskiem wyglądało to alarmująco.
Kupczyk gwałtownie wstał, przewrócił krzesło i konfidencjonalnie rzekł do wesołej kompanii
przy sąsiednim stole:
Załatwić się muszę. Po czym, lekko się chwiejąc, poszedł do bocznego wyjścia.
Proszę pana! Z tyłu podbiegł kelner. Toaleta jest gdzie indziej.
Barbarzyńca odepchnął go, nawet się nie odwracając.
Odejdź. Załatwiam się tam, gdzie mi się podoba.
Przerażony kelner zastygł w miejscu, a kupiec szedł dalej, szeroko stawiając nogi. Oj,
niedobrze, trzeba się spieszyć. A Wanda już zniknęła za kulisami.
Przed samymi drzwiami wyrosła nowa przeszkoda. W stronę kapryśnego gościa niesiono
piszczącego rozpaczliwie prosiaczka.
Tak jak pan zamawiał! dumnie przedstawił trofeum zasapany kucharz. Żywiusieńki.
Ma iść na rożen?
Erast Pietrowicz spojrzał w przerażone różowe oczka prosiaka i nagle zrobiło mu się żal malca,
który przyszedł na świat tylko po to, by trafić do brzucha jakiegoś żarłoka.
Kupiec warknął:
Mały jeszcze, niech tłuszczu nabierze!
Kucharz bezradnie przycisnął do piersi parzystokopytne stworzenie, awanturnik zaś rąbnął się o
futrynę i wyleciał na korytarz.
Dobrze gorączkowo rozmyślał Fandorin. Na prawo to do hallu. Czyli pokoje obsługi i
garderoba Wandy są na lewo.
Pędem pobiegł korytarzem. Za rogiem, w zaciemnionym kącie, rozległ się krzyk coś się
najwyraźniej wydarzyło.
Erast Pietrowicz rzucił się w tamtym kierunku i zobaczył, że rudobrody, obejmując Wandę od
tyłu i zatykając jej usta dłonią, zbliża do gardła śpiewaczki podłużny stalowy przedmiot.
Wanda wczepiła się obiema rękami w szeroki, porośnięty rudawymi włoskami nadgarstek, ale
odległość między ostrzem i cienką szyją prędko się zmniejszała.
Stój! Policja! krzyknął Fandorin ochrypłym ze wzburzenia głosem, a wtedy herr Knabe
popisał się nie byle jakim refleksem: popchnął szamoczącą się Wandę wprost na Erasta
Pietrowicza. Ten mimowolnie chwycił za szczupłe ramiona dziewczynę, która, drżąc, uczepiła się
kurczowo swego wybawiciela. Niemiec zaś dwoma susami wyminął ich i pomknął korytarzem,
szukając pod pachą rewolweru. Fandorin dostrzegł, że ręka biegnącego wynurza się z czymś
czarnym, ciężkim, i ledwie zdążył przewrócić Wandę, przygniatając ją całym ciężarem swego
ciała. Jeszcze ułamek sekundy, a kula przeszyłaby ich oboje. Asesor kolegialny na chwilę ogłuchł
od huku, który wypełnił korytarz. Wanda rozpaczliwie pisnęła i zaczęła wić się pod młodym
człowiekiem.
To ja, Fandorin! wysapał, wstając. Niech mnie pani puści.
Poderwał się na równe nogi, jednak leżąca na podłodze Wanda mocno trzymała go za nogę i
szlochała histerycznie:
Za co, za co? Oj, niech pan mnie nie zostawia!
Nie było mowy, żeby się uwolnić. Wówczas Erast Pietrowicz zdobył się na wysiłek i
spokojnym głosem powiedział:
Sama pani wie za co. Dzięki Bogu, udało się pani.
Delikatnie, ale stanowczo rozgiął jej palce i pobiegł ścigać rezydenta. No nic, Klujew pilnuje
przy drzwiach. Tak czy owak, zatrzyma zbiega.
Kiedy jednak Fandorin wyskoczył z restauracji na bulwar, okazało się, że sprawa wygląda
marnie. Knabe już siedział w angielskiej jednomiejscowej kolasce, tak zwanej egoistce, i podcinał
batem chudego bułanego konika. Konik przez chwilę przebierał kopytami w powietrzu, a potem
ruszył do przodu tak ostro, że Niemca odrzuciło na oparcie powozu.
Zmyślny agent Klujew siedział na chodniku, trzymając się za głowę, a między palcami ciekła
mu krew.
Wymknął mi się, proszę wybaczyć zajęczał głucho. Ja do niego "stój!", a on mnie w
łeb rękojeścią
Wstawaj! Erast Pietrowicz szarpnął uderzonego za ramię. Bo ucieknie!
Klujew zmusił się do powstania, rozmazał na twarzy bordową ciecz i kuśtykając, powlókł się do
wolanta.
Nic, nic, tylko wszystko pływa zamruczał, gramoląc się na kozioł.
Fandorin wskoczył na tylne siedzenie, Klujew machnął lejcami, a rudy konik dźwięcznie
zastukał kopytami po bruku, rozpędzając się stopniowo coraz bardziej. Ale wolno, zbyt wolno.
Egoistka już wyprzedziła ich o sto kroków.
Goń go! krzyknął Erast Pietrowicz do osłabionego Klujewa. Goń!
Oba powozy z szaleńczą szybkością migały domy, szyldy sklepowe, osłupiali przechodnie
wyjechały z krótkiej Sofijki na szeroką Łubiankę, a wtedy zaczęła się pogoń na całego.
Stójkowy na posterunku koło zakładu fotograficznego Mbiusa na próżno dął co tchu w gwizdek,
ale mógł tylko powygrażać pięścią naruszającym porządek. Ej mimochodem pomyślał Fandorin
żeby tak mieć w wolancie aparat telefoniczny i zadzwonić do Karaczencewa, to wysłałby z
urzędu parę kolasek, odcięliby tamtemu drogę i tyle. Idiotyczna fantazja i bardzo nie na czasie: cała
nadzieja była teraz w rudej szkapinie. A ta, gołąbeczka, starała się, jak mogła: rozpaczliwie
wyrzucała krzepkie nogi, powiewała grzywą, popatrując do tyłu szaleńczo wybałuszonym okiem
już dobrze czy jeszcze przyspieszyć? Jeszcze, jeszcze, kochana błagał Erast Pietrowicz.
Klujew, zdaje się, trochę przyszedł do siebie i na stojąco strzelał z bicza, pokrzykując tak, jakby na
ulicę wjechała nagle horda Tatarów.
Odległość dzieląca ich od egoistki po trochu się zmniejszała. Knabe z niepokojem obejrzał się
dwa razy; chyba zrozumiał, że nie umknie. Kiedy zostało trzydzieści kroków, odwrócił się,
wystawił do tyłu lewą rękę z rewolwerem i wystrzelił. Klujew pochylił się do przodu.
Celny jest, diabeł! Tuż nad uchem mi świsnęło! Wali z reichsrevolveru! Niech wasza
wysokość strzela! Do konia! Bo nam drań ujdzie!
A co koń winien? warknął Fandorin, wspomniawszy prosiaka. Ale naprawdę nie
pożałowałby bułanka dla ojczyzny, tyle że jak na złość gerstal
agent nie nadaje się do celnego
strzelania z takiej odległości. Jeszcze, nie daj Boże, zamiast konika trafi człowiek samego herr
Knabego i cała operacja na nic.
Na rogu bulwaru Srietienskiego Niemiec znowu się odwrócił i wypalił jeszcze raz, celując nieco
dłużej. W tym momencie Klujew runął do tyłu, wprost na Erasta Pietrowicza. Jedno oko z
przestrachem patrzyło na asesora kolegialnego, a miejsce drugiego zajmowała czerwona jama.
Wasza wiel Agent poruszył ustami i nie dokończył.
Kolaskę rzuciło w bok, więc Fandorin zmuszony był bezceremonialnie odtrącić postrzelonego.
Złapał lejce, ściągnął, i uczynił to w samą porę, bo wolant roztrzaskałby się o żeliwną balustradę
przy bulwarze. Rozgrzany koń chciał galopować dalej, ale lewe koło zaczepiło o słupek.
Erast Pietrowicz nachylił się nad agentem i zobaczył, że jedyne zdrowe oko już nie jest
przerażone, tylko skupione, jak gdyby Klujew dostrzegł w górze coś bardzo ciekawego,
ciekawszego niż niebo i obłoki.
Fandorin chciał odruchowo zdjąć kapelusz, ale nie miał czego zdejmować; swój wspaniały
cylinder zostawił w "Róży Alpejskiej".
Nie ma co, znakomity rezultat: agent zabity, Knabe uciekł. Ale dokąd właściwie? Do domu na
Karietnej, innej możliwości nie miał. Z pewnością powinien był wpaść tam choćby na pięć minut
zabrać zapasowe dokumenty, pieniądze, zniszczyć kompromitujące materiały.
Nie było czasu na żałobę. Erast Pietrowicz wziął zmarłego pod pachy i wyciągnął z wolanta.
Oparł Klujewa plecami o kratę.
Posiedź tu na razie wymamrotał, po czym, nie zwracając uwagi na zdrętwiałych z
przerażenia przechodniów, wsiadł na kozioł.
Przed bramą pięknej kamienicy czynszowej, gdzie na drugim piętrze kwaterował przedstawiciel
domu bankierskiego "Kerbel i Schmidt", stała znajoma egoistka. Bułanek, cały zmydlony,
nerwowo przestępował w miejscu i targał mokrym łbem. Fandorin rzucił się do bramy.
Stój, gdzie? zatrzymał go odźwierny z wielką gębą; natychmiast dostał w nią pięścią i
odleciał na bok.
U góry trzasnęły drzwi. Chyba właśnie na drugim! Erast Pietrowicz przeskakiwał po dwa
stopnie. Gerstala trzymał w pogotowiu. Strzelać trzeba dwa razy: w prawą i w lewą rękę. Tamten
przecież trzymał Wandę prawą, a strzelał lewą. To znaczy, że w równym stopniu włada obiema.
Fandorin dotarł do drzwi z tabliczką "Hans Georg Knabe". Szarpnął mosiężną klamkę
mieszkanie było otwarte. Dalej poruszał się szybko, ale zachowywał ostrożność. Odbezpieczył
rewolwer, rękę wystawił do przodu.
W długim korytarzu panował mrok; światło padało tylko z otwartego okna na samym końcu.
Właśnie dlatego Erast Pietrowicz, oczekujący niebezpieczeństwa od frontu i z boków, ale nigdy z
dołu, nie zauważył pod nogami podłużnego przedmiotu, potknął się i omal nie runął na ziemię.
Szybko odzyskał równowagę, gotów do strzału, ale to okazało się zbyteczne.
Na brzuchu, z jedną ręką wysuniętą daleko do przodu, leżała na podłodze znajoma postać w
kraciastej marynarce z rozpostartymi połami. Chyba jakieś czary pomyślał w pierwszej chwili
Erast Pietrowicz. Przekręcił leżącego na plecy i od razu zobaczył drewnianą rękojeść tasaka,
wystającą z prawego boku. Nie wyglądało to na żadne czary. Rezydent został zabity, a krew
płynąca z rany świadczyła, że zabito go przed chwilą.
Fandorin zmrużył oczy i zaczął biegać po pokojach. Bałagan był niesamowity: wszystko
wywrócone do góry nogami, książki porozrzucane na podłodze, w sypialni puch z rozdartej
pierzyny przypominał unoszone wiatrem płatki śniegu. Ani żywego ducha.
Erast Pietrowicz wyjrzał przez okienko, służące wyłącznie do oświetlania korytarza, i zobaczył
w dole daszek przybudówki. A więc to tędy!
Zeskoczył, aż zadudniła żelazna blacha. Widok z daszku był wspaniały: jasnoczerwony zachód
nad dzwonnicami i wieżami Moskwy, a na tle czerwieni wrony jak czarne piegi. Ale asesor
kolegialny, zazwyczaj dosyć na piękno wrażliwy, nawet nie spojrzał na cudowną panoramę.
Dziwna sprawa. Morderca zniknął, a tymczasem nie bardzo było którędy zejść z dachu.
Przecież nie uleciał do nieba?
Po dwóch godzinach nie można było poznać mieszkania na Karietnej. Po ciasnych pokojach
snuli się urzędnicy śledczy; pracownicy działu szyfrów numerowali i wkładali do kartonowych
teczek wszystkie znalezione papiery; fotograf
żandarm robił zdjęcia trupa z coraz to innej pozycji.
Dowództwo oberpolicmajster, szef tajnego oddziału i urzędnik do zadań specjalnych poszło
do kuchni, bo tam już zakończono rewizję.
Jakie wnioski mają panowie śledczy? spytał Churtinski, zażywając niuch tabaki.
Wszystko jasne. Karaczencew wzruszył ramionami. To upozorowany rabunek.
Obliczone na idiotów. Urządzili pogrom mieszkania, ale nie wzięli nic cennego. I sejfów nie
ruszyli: broń, księga szyfrów, środki techniczne wszystko jest na miejscu. Mieli widać nadzieję,
że nie znajdziemy.
A psik! ogłuszająco kichnął radca dworu, ale nikt mu jakoś zdrowia nie życzył.
Generał odwrócił się od niego i ciągnął zwrócony w stronę Fandorina:
Najbardziej "przekonujący" szczegół to narzędzie zbrodni. Nóż został zdjęty stąd.
Wskazał kołki, na których wisiały noże różnych rozmiarów. Jeden hak był pusty. Niby że
bandyta chwycił to, co mu wpadło w rękę. Pomysł przyciężki, iście niemiecki. Cios w wątrobę
zadano w najwyższym stopniu profesjonalnie. Ktoś czatował na naszego herr Knabego w ciemnym
korytarzu.
Ale kto, za pozwoleniem? spytał Piotr Parmienowicz, pilnie napychając tabaką drugie
nozdrze.
Oberpolicmajster nie zniżył się do wyjaśnień, tak że odpowiedzieć musiał Erast Pietrowicz.
Prawdopodobnie swoi. Właściwie p poza nimi nikt inny nie mógł.
Stchórzyły Niemiaszki, boją się konfliktu dyplomatycznego. Jewgienij O Sipowicz
pokiwał głową. Włamanie to oczywiście fikcja. Po co rozpruwać pierzynę? Tak, na pewno
chcieli zatrzeć ślady. Nieładnie, meine Herren, nie po chrześcijańsku: własnego rezydenta zarżnąć
jak świnię. Ale przyczynę paniki rozumiem. Bo w wypadku zdemaskowania pachnie już nie
skandalem, ale wojną. Kapitan sztabu generalnego się zagalopował. Nadmierna gorliwość jest
zawsze niebezpieczna. Cóż, karierowicz ma za swoje. Tyle że nasza praca, panowie, została
zakończona. Wyjaśniliśmy okoliczności śmierci generała Sobolewa. Co dalej niech postanowią
najwyższe czynniki. Co robić z tą Wandą?
Nie p
przyłożyła ręki do śmierci generała Sobolewa rzekł Fandorin. A za swoje
kontakty z wywiadem niemieckim została dostatecznie ukarana. Omal nie straciła życia.
Nie ruszać szansonistki poparł go Churtinski. Inaczej wyjdzie na jaw dużo
niepotrzebnych faktów
A zatem podsumował oberpolicmajster, zastanawiając się oczywiście, co zamelduje
przełożonym. Śledztwo w ciągu zaledwie dwóch dni całkowicie ustaliło łańcuch wydarzeń.
Pragnąc zasłużyć się swoim szefom, niemiecki rezydent wywiadu Knabe na własne ryzyko
zamyślił usunąć najlepszego z rosyjskich dowódców, dobrze znanego germanofoba i wodza
rosyjskiej partii narodowej. Kiedy Knabe dowiedział się o przyjeździe Sobolewa do Moskwy,
podstawił generałowi damę z półświatka, której wręczył flaszeczkę z jakąś silnie działającą
trucizną. Agentka nie chciała czy też nie zdążyła użyć owej trucizny. Zapieczętowana flaszeczka
została jej odebrana i znajduje się obecnie w moskiewskim urzędzie żandarmerii. Śmierć generała
nastąpiła z przyczyn całkowicie naturalnych, Knabe jednak o tym nie wiedział i spodziewając się
nagrody, zameldował Berlinowi o przeprowadzonej akcji. Kierownictwo berlińskie wpadło w
przerażenie, po czym, przewidując możliwe skutki zabójstwa politycznego, postanowiło jak
najszybciej pozbyć się nadgorliwego agenta, co też nastąpiło. Brak jest wyraźnych powodów do
dyplomatycznego dmarche pod adresem rządu niemieckiego, tym bardziej że do zamachu
faktycznie nie doszło. Jewgienij Osipowicz zakończył wywód zwykłym już, odległym od
raportu tonem. Sprytnego hauptmanna zgubił fatalny splot okoliczności. No i należało się
łajdakowi.
Churtinski wstał.
Amen. No, panowie, wy tutaj kończcie sprawy, a ja się, jeśli pozwolicie, oddalę. Jego
wysokość czeka na mój raport.
Erast Pietrowicz dotarł do hotelu już grubo po północy. W korytarzu przed drzwiami stał
nieruchomo Masa.
Panie, ona znów jest tutaj oznajmił lakonicznie.
Kto?
Kobieta w czerni. Przyszła i nie chce odejść. Zajrzałem do słownika i powiedziałem, że nie
wiadomo, kiedy pan przyjdzie: Pan telas nie. Puzini byci. Usiadła i siedzi. Siedzi trzy godziny, a ja
tu stoję.
Erast Pietrowicz westchnął, uchylił drzwi i zajrzał przez szparę. Przy stole, z rękami złożonymi
na kolanach, siedziała złotowłosa dziewczyna w czarnej sukni i kapeluszu z szerokim rondem, z
woalką. Było widać opuszczone długie rzęsy, cienki nos z lekkim garbkiem, kształtny owal
twarzy. Kiedy usłyszała skrzypnięcie, uniosła oczy, a Fandorin zamarł tak były piękne.
Asesor kolegialny instynktownie cofnął się od drzwi i wysyczał:
Masa, mówiłeś, że jest niemłoda. Przecież ma najwyżej dwadzieścia pięć lat!
Europejskie kobiety wyglądają tak staro. Masa pokręcił głową. A poza tym jak może
być młoda, skoro ma dwadzieścia pięć lat?
Ale mówiłeś, że brzydka!
Bo jest brzydka, biedaczka. Ma żółte włosy, duży nos i wodniste oczy całkiem takie jak
pan.
Tak wyszeptał obrażony Erast Pietrowicz. Poza tobą nie ma tu nikogo pięknego.
Jeszcze raz westchnął głęboko, ale już całkiem inaczej, a potem wszedł do pokoju.
Pan Fandorin? spytała dziewczyna, gwałtownie się zrywając. To pan prowadzi
śledztwo w sprawie śmierci Michaiła Dmitrijewicza Sobolewa? Tak mi powiedział Gukmasow.
Erast Pietrowicz skłonił się bez słowa i wpatrzył w oblicze nieznajomej. Takie połączenie woli i
delikatności, kobiecości i inteligencji niezbyt często spotyka się w dziewczęcych rysach. Panna w
jakiś sposób przypominała Wandę. Tylko w linii ust nie było żadnych oznak okrucieństwa ani
cynicznej drwiny.
Podeszła całkiem blisko do młodego człowieka, zajrzała mu w oczy i drżącym czy to z gniewu,
czy też wskutek powstrzymywanego płaczu głosem spytała:
Czy pan wie, że Michaił Dmitrijewicz został zabity? Fandorin zmarszczył brwi.
Tak, tak, zabity. Oczy dziewczyny błyszczały gorączkowo. To przez tę przeklętą
teczkę!
Rozdział siódmy,
w którym wszyscy się smucą, a Fandorin traci czas na darmo
W niedzielę, od wczesnego ranka, pod bezchmurnym i białym od blasku słońca niebem słyszało
się nieustanny dźwięk moskiewskich dzwonów. Dzień był niby pogodny, a złote kopułki
niezliczonych świątyń błyszczały tak, że człowiek oczy mrużył, ale położone na niewysokich
wzgórzach miasto czuło w sercu chłód i smutek. Ponuro, melancholijnie brzmiały sławne dzwony
bo pierwsza stolica odprawiała nabożeństwo żałobne po zmarłym słudze bożym, Michaile.
Zmarły długo mieszkał w Petersburgu, w starej stolicy bywał tylko przelotnie, ale Moskwa
kochała go mocniej niż zimny, urzędniczy Piter; kochała zapamiętale, po babsku, nie bardzo
zastanawiając się nad zaletami swego bożyszcza. Wystarczyło, że był piękny i odnosił sławne
zwycięstwa. A najbardziej kochała go za to, że czuła w nim prawdziwego, prostolinijnego
Rosjanina, bez cudzoziemskich fanaberii. Dlatego też litografie, przedstawiające Białego Generała
z rozłożystą brodą i obnażoną szablą w ręku, wisiały niemal w każdym moskiewskim domu i u
drobnych urzędników, i u kupców, i u zamożnych obywateli.
Takiego żalu nie okazywano nawet w marcu ubiegłego roku, podczas panichidy po
zamordowanym podstępnie cesarzu Aleksandrze Wyzwolicielu, kiedy zapanowała całoroczna
żałoba, a ludzie nie stroili się, nie bawili, nie chodzili na komedie i nie robili sobie ozdobnych
fryzur.
Jeszcze na długo przed tym, zanim kondukt żałobny przeszedł do Krasnej Bramy, gdzie w
cerkwi Trzech Świętych miało się odbyć nabożeństwo żałobne, chodniki, okna, balkony, a nawet
dachy na Pasażu Teatralnym, Łubiance i Miasnickiej były pełne widzów. Chłopcy powspinali się
na drzewa, a najśmielsi na rynny. Wzdłuż całej trasy ustawili się szpalerami żołnierze garnizonu
moskiewskiego i wychowankowie szkół Aleksandrowskiej i Junkierskiej. Na Dworcu Riazańskim
już czekał pociąg żałobny: piętnaście wagonów, ozdobionych flagami, krzyżami świętego Jerzego
i dębowymi liśćmi. Skoro Petersburg nie chciał pożegnać się z bohaterem, to niechże mu się
pokłoni matka Rosja, której samo serce znajduje się między Moskwą a Riazaniem, tam gdzie w
powiecie ranienburskim, we wsi Spasskoje, Biały Generał miał znaleźć wieczny odpoczynek.
Kondukt rozciągnął się na dobrą wiorstę: samych poduszek z orderami zmarłego były dwa
dziesiątki. Gwiazdę Świętego Jerzego pierwszego stopnia niósł dowódca Petersburskiego Okręgu
Wojskowego, generał piechoty Ganiecki. A ileż wieńców, ile wieńców! Olbrzymi od kupców z
Ochotnego Riadu, i od Klubu Angielskiego, i od Moskiewskiego Urzędu Mieszczańskiego, i od
kawalerów świętego Jerzego nie sposób wszystkich wymienić. Przed lawetą armatnią, wysłaną
malinowym aksamitem i uwieńczoną złotym baldachimem, jechali heroldowie z odwróconymi
pochodniami, potem kierujący pogrzebem: generał
gubernator i minister wojny. Za trumną,
samotnie, na karej arabskiej klaczy jechał brat i osobisty przedstawiciel najjaśniejszego pana,
wielki książę Kiriłł Aleksandrowicz. Za nim adiutanci prowadzili okrytego żałobnym czaprakiem
śnieżnobiałego Bajazeta, sławnego achałtekińskiego rumaka Sobolewa. A dalej maszerowała
wolnym krokiem straż honorowa, niesiono skromniejsze wieńce i z obnażonymi głowami szli
najważniejsi goście dostojnicy, generałowie, radni dumy miejskiej, finansiści. Widowisko było
imponujące, z niczym nieporównywalne.
Czerwcowe słońce, jak gdyby zawstydzone, że świeci tak promiennie, ukryło się za chmurami,
dzień zrobił się szary, a kiedy procesja dotarła do Krasnej Bramy, gdzie stutysięczny tłum
pochlipywał i żegnał się znakiem krzyża, zaczął siąpić drobny deszczyk. Natura dostosowała się
do nastroju mieszkańców.
Fandorin przedzierał się przez gęsty tłum, usiłując znaleźć oberpolicmajstra. Skoro świt, o
ósmej, zawitał do domu generała przy bulwarze Twerskim, ale się spóźnił; powiedziano mu, że
jego ekscelencja pojechał już do "Dussault". To nie żarty: taki dzień, taka odpowiedzialność. I
wszystko na głowie jednego Jewgienija Osipowicza.
Odtąd już pech nie opuszczał Fańdorina. Przy wejściu do hotelu "Dussault" kapitan żandarmerii
powiedział, że generał "był przed chwilą i dopiero co pojechał do urzędu". W urzędzie, na Małej
Nikickiej, Karaczencewa też już nie było; popędził, żeby dopilnować porządku przed świątynią
nie dopuścić do powstania ścisku.
Rozwiązać ten pilny, arcyważny problem mógł generał
gubernator. Tego nie trzeba było
szukać na czele konduktu, zewsząd widoczny, siedział w pomnikowej pozie na swym
siwojabłkowitym ogierze. Ani mowy o tym, żeby się do niego dostać.
W cerkwi Trzech Świętych, dokąd Fandorin wszedł tylko dzięki sekretarzowi księcia, który się
akurat napatoczył, nie było nic a nic lepiej. Asesor kolegialny wykorzystał naukę "skradających
się": przecisnął się prawie do samej trumny, ale dalej ludzkie plecy tworzyły już prawdziwy mur.
Władimir Andriejewicz stał obok wielkiego księcia i księcia Lichtenburskiego, uroczysty,
wypomadowany, ze starczą łzą w wybałuszonych oczach. Nie było żadnej możliwości, żeby z nim
porozmawiać, a gdyby nawet była, nie zorientowałby się raczej, o jak ważną sprawę chodzi.
Tłumiąc złość z powodu własnej niemocy, Fandorin wysłuchał wzruszającej mowy
przewielebnego Amwrosija, który mówił o niezbadanych wyrokach Opatrzności. Blady ze
wzruszenia kadecik dźwięcznym głosem wyrecytował długie wierszowane epitafium, zakończone
słowami:
Zali nie pierzchał wróg chełpliwy,
Kiedy bohater natarł śmiało?
Choć w trumnie dziś spoczywa ciało,
To jego duch pozostał żywy!
Wszystkim dookoła znowu łzy stanęły w oczach, nie pierwszy i nie ostatni raz. Zaczęli pociągać
nosem, wyciągnęli chustki. Ceremonia przebiegała powoli, stosownie do okoliczności.
A czas mijał nieubłaganie.
Minionej nocy Fandorin poznał nowe okoliczności, które ukazały sprawę w zupełnie innym
świetle. Kobieta, którą nieprzywykły do europejskich kanonów służący uznał za niemłodą i
nieładną, natomiast jego skłonny do romantyzmu pan za piękną i intrygującą, nazywała się
Jekatierina Aleksandrowna Gołowin i była nauczycielką żeńskiego gimnazjum w Mińsku. Mimo
delikatnej budowy i wyraźnego przygnębienia, Jekatierina Aleksandrowna mówiła z niezwykłą dla
nauczycielek gimnazjalnych energią i otwartością czy to z natury taka była, czy też nieszczęście
przydało jej mocy.
Panie Fandorin zaczęła, wyraźnie podkreślając każdą sylabę od razu winna jestem
panu wyjaśnienie, jakiego rodzaju związek łączył mnie z ze zmarłym. Ostatniego słowa
jakoś nie mogła wymówić. Ale głos jej nie zadrżał, choć na wysokim czole zarysowała się bruzda,
oznaka cierpienia. Spartanka, pomyślał Erast Pietrowicz. Prawdziwa Spartanka. Inaczej nie
zrozumie pan, dlaczego wiem to, czego nie wiedział nikt inny, nawet najbliżsi pomocnicy Michaiła
Dmitrijewicza. Kochaliśmy się z Michelem. Pani Gołowin spojrzała pytająco na Fandorina i
niezadowolona widać z uprzejmego i skupionego wyrazu jego twarzy, uznała za stosowne uściślić:
Byłam jego miłością.
Jekatierina Aleksandrówna przyłożyła do piersi zaciśnięte piąstki i w tym momencie wydała się
Erastowi Pietrowiczowi podobna do Wandy: kiedy tamta mówiła o wolnej miłości, patrzyła tak
samo wyzywająco, gotowa znieść obelgę. Asesor kolegialny spoglądał wciąż na pannę
uprzejmie i bez potępienia. Ta westchnęła i wyjaśniła tępakowi raz jeszcze:
Żyliśmy z sobą jak mąż i żona, rozumie pan? Dlatego ze mną był bardziej szczery niż z
innymi.
Zrozumiałem, proszę, niech p
pani mówi dalej. Erast Pietrowicz po raz pierwszy
otworzył usta.
Ale pan przecież wie, że Michel miał legalną żonę mimo wszystko zapragnęła dodać
Jekatierina Aleksandrówna, całą sobą okazując, że chce uniknąć niedomówień i swojego statusu
ani trochę się nie wstydzi.
Wiem, z domu księżniczka Titow. Ale Michaił Dmitrijewicz już dawno się z nią rozstał, nie
p
przyjechała nawet na pogrzeb. Niech pani mówi o teczce.
Tak, tak opamiętała się panna Gołowin. Ale chciałam opowiedzieć po kolei. Dlatego,
że najpierw powinnam wyjaśnić Miesiąc temu pokłóciliśmy się z Michelem uniosła się.
W ogóle rozstaliśmy się i od tej pory nie widzieli. Wyjechał na manewry, potem wrócił na dzień do
Mińska i od razu
Wiem o wszystkich podróżach Michaiła Dmitrijewicza w ostatnim miesiącu Erast
Pietrowicz grzecznie, ale stanowczo skierował rozmówczynię na właściwy tor.
Ta zwolniła i nagle wyrecytowała:
A czy pan wie, proszę pana, że w maju Michel zamienił na gotówkę wszystkie swoje akcje i
papiery wartościowe, pobrał z kont wszystkie pieniądze, napisał list zastawny na swój riazański
majątek i jeszcze wziął dużą pożyczkę w banku?
Po co? zmarszczył się Erast Pietrowicz.
Jekatierina Aleksandrówna spuściła głowę.
Tego nie wiem. Miał jakąś ważną sprawę, w którą nie chciał mnie wtajemniczać. Byłam zła,
kłóciliśmy się Nigdy nie podzielałam jego poglądów politycznych: Rosja dla Rosjan,
zjednoczeni Słowianie, własna, a nie zachodnia droga i inne takie dziwactwa. Nasz ostatni spór był
spowodowany po części właśnie tym. Ale było i coś innego Czułam, że nie jestem już na
pierwszym miejscu w jego życiu. Pojawiło się w nim coś ważniejszego Poczerwieniała.
Może zresztą nie coś, tylko ktoś Mniejsza z tym, to nieistotne. Istotne jest co innego. Panna
Gołowin zniżyła głos. Wszystkie pieniądze leżały w teczce, którą Michel kupił w Paryżu, w
czasie swojego lutowego tourne. Brązowa, skórzana, z dwoma srebrnymi zamkami na małe
kluczyki.
Fandorin zmrużył oczy, starając się przypomnieć sobie, czy taka teczka znajdowała się pośród
rzeczy zmarłego w czasie oględzin numeru czterdziestego siódmego. Nie, z pewnością jej nie było.
Mówił mi, że pieniądze przydadzą się podczas podróży do Moskwy i Petersburga
ciągnęła nauczycielka. Podróż miała się odbyć w końcu czerwca, od razu po manewrach. Pan
chyba nie znalazł teczki w jego rzeczach?
Erast Pietrowicz przecząco pokręcił głową.
Gukmasow też mówi, że teczka przepadła. Michel przez cały czas nie wypuszczał jej z rąk, a
w hotelu zamykał w sejfie. Gukmasow to widział, ale potem już po kiedy Prochor
Achramiejewicz otworzył sejf, były tam tylko jakieś papiery, teczki brakowało. Nie przydał temu
znaczenia, bo był wystarczająco wstrząśnięty, zresztą nawet nie wiedział, jaka suma znajdowała
się w teczce.
N no a jaka? spytał Fandorin.
O ile mi wiadomo, ponad milion rubli powiedziała cicho Jekatierina Aleksandrówna.
Zdumiony Erast Pietrowicz aż gwizdnął, za co natychmiast przeprosił. Wszystkie te nowiny
bardzo mu się nie podobały. Tajemnicza sprawa? Jaką tajemniczą sprawę może mieć adiutant
generalny, generał piechoty i dowódca korpusu? I cóż to za papiery, które, jak się okazuje, leżały w
sejfie? Kiedy Fandorin zaglądał tam w obecności oberpolicmajstra, sejf był całkiem pusty.
Dlaczego Gukmasow zdecydował się zataić papiery przed prowadzącymi śledztwo? To przecież
nie błahostka. I co najważniejsze olbrzymia, po prostu niesamowita suma! Do czego była
potrzebna Sobolewowi? A co najistotniejsze gdzie się podziała?
Patrząc w zafrasowaną twarz asesora kolegialnego, Jekatierina Aleksandrówna zaczęła mówić
szybko, namiętnie.
Zabili go, wiem. Przez ten przeklęty milion. A potem w jakiś sposób upozorowali naturalną
śmierć. Michel był silny, to był prawdziwy heros, jego serce wytrzymałoby sto lat wstrząsów i
bitew, dla tego był stworzony!
Tak. Erast Pietrewicz ze współczuciem skinął głową. Wszyscy to mówią.
Nie nalegałam na małżeństwo. Nie słuchając go, ciągnęła zaróżowiona od emocji panna
Gołowin. Właśnie dlatego, że czułam: nie mam prawa, on ma inną misję, nie może należeć do
jednej kobiety, a ochłapów nie potrzebuję Boże, co ja wygaduję! Proszę wybaczyć
Zasłoniła ręką oczy i dalej mówiła już wolniej, z wysiłkiem. Kiedy wczoraj przyszedł telegram
od Gukmasowa, od razu pobiegłam na dworzec. Nawet wtedy nie wierzyłam w paraliż serca, a
kiedy dowiedziałam się o zniknięciu teczki Zabito go, nie ma wątpliwości. Nagle chwyciła
Fandorina za rękę, a ten zdziwił się, ile siły kryje się w tych szczupłych dłoniach. Niech pan
znajdzie zabójcę! Prochor Achramiejewicz mówi, że z pana geniusz analityczny, że pan może
wszystko. Proszę to zrobić! Nie mógł umrzeć na serce! Nie znał pan tego człowieka tak, jak ja go
znałam!
Wtedy dopiero się rozszlochała, po dziecięcemu przypadając do piersi asesora kolegialnego.
Niezręcznie obejmując dziewczynę, Erast Pietrewicz przypomniał sobie, jak całkiem niedawno, w
zupełnie innych okolicznościach, obejmował Wandę. Tak samo delikatne, bezbronne ramiona, taki
sam aromat włosów. Chyba zrozumiałe, dlaczego Sobolewa urzekła śpiewaczka musiała mu
przywieść na myśl mińską ukochaną.
To oczywiste, że nie znałem go tak, jak pani rzekł łagodnie. Znałem jednak Michaiła
Dmitrijewicza wystarczająco dobrze, by wersję o jego naturalnej śmierci uznać za wątpliwą. Tacy
ludzie nie umierają własną śmiercią.
Erast Pietrowicz usadził roztrzęsioną, szlochającą pannę w fotelu, a sam przeszedł się po pokoju
i nagle osiem razy klasnął w dłonie.
Jekatierina Aleksandrówna wzdrygnęła się i błyszczącymi od łez oczami spojrzała z
przestrachem na młodego człowieka.
Proszę nie zwracać uwagi. Fandorin pospiesznie ją uspokoił. To wschodnie ćwiczenie
k
koncentracji. Pomaga oddalić rzeczy drugorzędne i skupić się na zasadniczych. Chodźmy.
Od razu wyszedł na korytarz, a zdumiona taką nieoczekiwaną decyzją panna Gołowin rzuciła
się za nim. Idąc, Erast Pietrowicz polecił czekającemu za drzwiami Masie:
Weź sakwojaż z narzędziami i dogoń mnie.
Pół minuty później, kiedy Fandorin i jego towarzyszka byli jeszcze na schodach, Japończyk ich
dopędził; szedł z tyłu drobnymi kroczkami i chuchał w kark swemu panu. W ręku trzymał mały
sakwojaż, zawierający wszystkie potrzebne czy wręcz niezbędne dla detektywa przyrządy.
W hallu Erast Pietrowicz wezwał nocnego portiera i kazał otworzyć numer czterdziesty siódmy.
To absolutnie niemożliwe. Pracownik hotelowy rozłożył ręce. Panowie żandarmi
opieczętowali pokój, a klucz zabrali, proszpana. Zniżył głos. Przecież tam jest nieboszczyk,
Panie świeć nad jego duszą. O świcie przyjdą po ciało. Rankiem pogrzeb.
Pieczęcie? Dobrze, że chociaż nie postawili warty honorowej burknął Fandorin.
Głupio by było: warta w sypialni. No dobrze, sam otworzę. Idź za mną, zapalisz świece.
Asesor kolegialny wszedł na "korytarz Sobolewa", pewnymi ruchami zerwał z drzwi pieczęć
lakową, wyjął z sakwojażu wiązkę wytrychów i po chwili był w pokoju.
Portier zapalił świece, zerkając z obawą na zamknięte drzwi sypialni i ukradkiem się żegnając.
Jekatierina Aleksandrówna też patrzyła na biały prostokąt, za którym leżał zabalsamowany trup.
Jej czarujące spojrzenie zamarło, wargi bezdźwięcznie się poruszały, ale Fandorin nie mógł teraz
zajmować się nauczycielką i jej przeżyciami pracował. Z drugą pieczęcią uporał się równie
bezceremonialnie, a wytrych okazał się niepotrzebny sypialnia nie była zamknięta.
No, co stoisz? Erast Pietrowicz niecierpliwie obejrzał się na portiera. Przynieś świece.
Po czym wszedł do królestwa śmierci.
Na szczęście trumna była zamknięta inaczej musiałby zajmować się nie pracą, tylko panną.
U wezgłowia stała gruba cerkiewna świeca; przy niej leżał otwarty modlitewnik.
Proszę pani! zawołał Fandorin w stronę salonu. Proszę tutaj nie wchodzić, będzie pani
przeszkadzać! Do Masy natomiast rzekł po japońsku: Daj latarkę, prędzej!
Uzbrojony w angielską latarkę elektryczną, od razu ruszył do sejfu. Oświetlił dziurkę od klucza
i rzucił przez ramię:
Lupa numer cztery.
No tak. Drzwi obmacywali długo proszę, ile odcisków. W pozaprzeszłym roku w Japonii,
badając odciski palców na miejscu zbrodni, Erast Pietrowicz i profesor Harding wyjaśnili sprawę
zagadkowego podwójnego morderstwa w angielskim settlement. Nowa metoda zrobiła prawdziwą
furorę, ale w Rosji Zanim powstanie laboratorium daktyloskopijne, miną lata. Szkoda, bo ślady
są takie wyraźne. I akurat koło dziurki od klucza. No, co tam mamy w środku?
Lupa numer sześć.
W dużym powiększeniu widać było liczne zadrapania widocznie otwierano nie kluczem,
tylko wytrychem. A co więcej, dziwna sprawa, w dziurce zostały ślady jakiejś białej substancji.
Fandorin wziął jej próbkę miniaturową pęsetą, przyjrzał się. Chyba wosk. Ciekawe.
Czy to tam siedział? rozległ się z tyłu cienki, napięty głos.
Erast Pietrowicz odwrócił się ze złością. W drzwiach stała Jekatierina Aleksandrówna. Ręce
skrzyżowała i zdawała się drżeć z zimna. Nie patrzyła na trumnę, starała się nawet odwracać od
niej wzrok, oglądała natomiast fotel, w którym podobno miał umrzeć Sobolew. Lepiej, żeby nie
wiedziała, gdzie to się stało naprawdę pomyślał Fandorin.
Prosiłem, żeby pani tutaj nie wchodziła! skarcił surowo nauczycielkę, bo surowość w
takich sytuacjach daje lepszy skutek niż współczucie. Niech ukochana generała przypomni sobie,
po co tutaj przyszli. Przypomni i weźmie się w garść.
Panna Gołowin w milczeniu odwróciła się i poszła do drugiego pokoju.
Fandorin rzekł głośno:
Niech pani usiądzie. To może potrwać.
Staranne oględziny apartamentu zajęły ponad dwie godziny. Portier dawno przestał lękać się
trumny; siedział w kącie i sennie kiwał głową. Masa chodził jak cień za panem, mrucząc jakąś
piosenkę, i od czasu od czasu podawał potrzebne przyrządy. Jekatierina Aleksandrówna już się w
sypialni nie pokazała. Kiedy Fandorin wyjrzał na chwilę, siedziała przy stole, podpierając dłońmi
czoło; jakby poczuła na sobie jego uważny wzrok, bo podniosła głowę i rzuciła mu gniewne
spojrzenie, ale o nic nie pytała.
Dopiero o świcie, kiedy latarka nie była już potrzebna, Fandorin znalazł punkt zaczepienia. Na
parapecie ostatniego okna od lewej dostrzegł odcisk podeszwy wąskiej, jak gdyby kobiecej, ale
obuwie było wyraźnie męskie. Przez lupę udało się obejrzeć ledwie zaznaczający się wzór z
krzyżyków i gwiazdek. Erast Pietrowicz podniósł głowę: lufcik był uchylony. Strasznie wąski
otwór pewnie by go nie dostrzegł, gdyby nie ślad.
Ej, kochany, obudźże się zawezwał sennego portiera. Sprzątaliście w pokoju?
Nie, skądże odpowiedział tamten, przecierając oczy. Jakie sprzątanie? Sam pan widzi.
Skinął głową na trumnę.
A okna otwierano?
Tego nie wiem. Chyba nie, bo tam, gdzie leży nieboszczyk, okien się nie otwiera.
Erast Pietrowicz obejrzał i dwa pozostałe okna, ale na nic godnego uwagi już nie natrafił.
O wpół do piątej oględziny trzeba było skończyć. Zjawił się charakteryzator z pomocnikami
szykować Achillesa w ostatnią podróż.
Asesor kolegialny zwolnił portiera i pożegnał się z Jekatierina Aleksandrówna, nic jej w końcu
nie mówiąc. Ta mocno uścisnęła mu rękę i pytająco spojrzała w oczy, obywając się bez zbędnych
słów. Spartanka, cóż się dziwić.
Erast Pietrowicz nie mógł się doczekać, kiedy zostanie sam chciał przemyśleć rezultaty
rewizji, opracować plan działania. Chociaż noc spędził bezsennie, wcale nie chciało mu się spać
ani też nie czuł zmęczenia. Wrócił do siebie i od razu rozpoczął analizę.
Niby te nocne oględziny numeru czterdziestego siódmego nie dały wiele, w rezultacie jednak
wyłaniał się dość przejrzysty obraz.
Owszem, z początku pomysł, że bohater narodowy został zabity dla pieniędzy, wydał się
Erastowi Pietrowiczowi niedorzeczny, a nawet szalony. Ale przecież ktoś tej samej nocy wlazł do
pokoju przez lufcik, otworzył sejf i ukradł teczkę. Polityka nie ma z tym nic wspólnego. Złodziej
nie zabrał przechowywanych w ogniotrwałej skrzynce papierów, chociaż były tak ważne, że
Gukmasow uznał za konieczne ukryć je przed okiem władz. A zatem włamywacza interesowała
tylko teczka?
Rzecz szczególna: złodziej otwierał sejf bez pośpiechu, Wiedział zatem, że Sobolewa nocą w
pokoju nie będzie i że nagle nie wróci. A co jeszcze bardziej charakterystyczne: ograbiony sejf nie
był otwarty, tylko starannie zamknięty, na co, jak wiadomo, potrzeba o wiele więcej czasu i
wprawy niż na otwarcie. Po co to zbędne ryzyko, skoro właściciel i tak zauważy utratę teczki? I
czemuż wychodzić przez lufcik, skoro można było oknem? Wnioski
Fandorin wstał i przeszedł się po pokoju.
Złodziej wiedział, że Sobolew już nie wróci do pokoju, w każdym razie żywy to raz.
Wiedział też, że nikt oprócz generała nie ruszy teczki, czyli że o milionie wie tylko Sobolew
to dwa.
Widać stąd, że poinformowany był nie tylko dobrze, ale wręcz fantastycznie to trzy.
No i oczywiście cztery: złodzieja trzeba koniecznie znaleźć. Choćby dlatego, że może jest nie
tylko złodziejem, ale i mordercą. Milion to potężny bodziec.
Łatwo powiedzieć znaleźć. Ale jak?
Erast Pietrowicz usiadł przy stole i przysunął paczkę papieru piśmiennego.
Do tej chwili Masa nieruchomo stał pod ścianą i nawet sapał ciszej niż zazwyczaj: nie chciał
przeszkadzać panu w zrozumieniu sensu Wielkiej Spirali, do której przyczepione są wszystkie
istotne przyczyny i skutki, zarówno wielkie, jak i całkiem małe. Teraz podbiegł i spytał:
Pędzelek i tusz?
Fandorin skinął głową i dalej rozmyślał. Czas jest cenny. Wczoraj w nocy ktoś wzbogacił się o
cały milion. Być może złodziej ze zdobyczą jest już daleko. Ale jeśli ma olej w głowie a
wszystko na to wskazuje, że ma nie robi gwałtownych ruchów, tylko przyczaił się i czeka.
Kto może znać profesjonalnych kasiarzy? Jego ekscelencja Jewgienij Osipowicz. Złożyć mu
wizytę? Nie, generał teraz śpi, nabiera sił przed ciężkim dniem. Poza tym przecież nie trzyma
kartoteki przestępców u siebie w domu. A w Urzędzie Śledczym tak wcześnie też nikogo nie
będzie. Czekać, aż zaczną pracę?
Oj, ale czy w Śledczym mają kartotekę? Kiedyś, gdy Fandorin tam pracował, nikt o takich
wymysłach nie słyszał. Nie, nie warto czekać do rana.
Masa tymczasem wziął laseczkę suchego tuszu, roztarł w kwadratowej miseczce z laki, nalał
trochę wody, zamoczył pędzelek i z szacunkiem podał Fandorinowi, sam natomiast stanął z tyłu,
żeby nie odciągać uwagi pana od ćwiczenia kaligraficznego.
Erast Pietrewicz powoli uniósł pędzelek, odczekał sekundę i nakreślił na papierze hieroglif
"cierpliwość", starając się myśleć tylko o jednym żeby znak wypadł idealnie. Wyszło diabli
wiedzą co: kreski zbyt grube, brak harmonii między elementami, z boku kleks. Zmięta kartka
poleciała na podłogę. Za nią druga, trzecia, czwarta. Pędzelek poruszał się coraz szybciej, coraz
pewniej. Za osiemnastym razem hieroglif był już całkiem bez zarzutu.
Masz, schowaj to. Fandorin podał Masie swoje arcydzieło.
Ten przyjrzał się, z aprobatą cmoknął parę razy i włożył kartkę do specjalnej teczki z papieru
ryżowego.
Erast Pietrewicz tymczasem już wiedział, co trzeba zrobić. Proste i właściwe rozwiązanie
napełniło jego duszę spokojem. Właściwe rozwiązania zawsze są proste. Przecież powiedziane
jest: mąż szlachetny nie przystąpi do nieznanego dzieła, póki nie spyta o radę nauczyciela.
Zbieraj się, Masa powiedział Fandorin. Jedziemy w gości do mojego dawnego
nauczyciela.
Ksawierij Fieofiłaktowicz Gruszyn, były prystaw Urzędu Śledczego ten był cenniejszy niż
kartoteka. Pod jego ojcowską, wyrozumiałą opieką młody Erast Pietrowicz zaczynał karierę
detektywa. Niedługo razem pracowali, ale nauczył się wiele. Gruszyn jest stary, dawno na
emeryturze, jednak na wylot zna całą złodziejską Moskwę, poznał ją w ciągu długich lat służby.
Dwudziestoletni Fandorin szedł z nim nieraz przez Chitrowkę, albo, powiedzmy, rozbójniczą
Graczowkę, i nie mógł wyjść z podziwu: do prystawa podchodzą to jakieś ostatnie bandziory, to
koszmarni oberwańcy, to wypomadowane eleganciki z rozbieganymi oczkami, a każdy zdejmuje
czapkę, kłania się, pozdrawia. Z jednym Ksawierij Fieofiłaktowicz poszepcze, innego żartobliwie
potarmosi za ucho, trzeciemu uściśnie rękę. I od razu, jak tylko odejdą, wyjaśnia kanceliście
żółtodziobowi: "To Tiszka Kolejarz, czatuje pod dworcami, ściąga walizki z jadących wolantów.
A to Gula, zmieniacz pierwszej klasy". "Zmieniacz?" pyta nieśmiało Erast Pietrowicz,
oglądając się na jegomościa o przyzwoitym wyglądzie, w cylinderku i z laseczką. "No, złoto
sprzedaje z ręki do ręki. Bardzo sprytnie potrafi podmienić prawdziwy pierścionek. Pokaże złoto, a
wsunie tombakową podróbkę. To cenione rzemiosło, wymaga niemałej praktyki". Gruszyn
zatrzymuje się koło "grających", którzy prostaków ogrywają w trzy naparstki, i pokazuje:
"Widzisz, młodzieńcze, jak Stiopka wsadza kulkę chleba pod lewy kołpaczek? To nie wierz
własnym oczom przykleił kulkę do paznokcia, a pod naparstkiem nic nie ma". "To dlaczego nie
aresztujemy oszustów?!" woła oburzony Fandorin, a Gruszyn tylko się uśmiecha: "Każdy musi
żyć, kochaneczku. Ja żądam tylko, żeby mieli sumienie i nikogo nie obdzierali ze skóry".
Wśród moskiewskich złodziei prystaw cieszył się szczególnym szacunkiem, bo był
sprawiedliwy, pozwalał żyć każdemu stworzeniu bożemu, ale przede wszystkim dlatego, że nie był
chciwy. Ksawierij Fieofiłaktowicz nie brał w łapę, nie to co inni policjanci. Dlatego nie
wybudował sobie murowanego pałacu i na emeryturze zamieszkał na Zamoskworieczu, w
skromnym domku z ogrodem. Jako sekretarz ambasady w dalekiej Japonii, Erast Pietrowicz od
czasu do czasu dostawał kartki od dawnego przełożonego, a po powrocie do Moskwy zamierzał
złożyć mu wizytę, gdy tylko się po ludzku urządzi. Ale wyszło tak, że wizytę trzeba było złożyć już
teraz.
Kiedy dorożka dudniła po moście Moskworieckim, zalanym pierwszym, jeszcze niepewnym
brzaskiem, Masa zapytał z troską:
Proszę pana, czy Gurusin
sensei to tylko sensei, czy onsi? A wątpliwość wyjaśnił, kręcąc
głową z dezaprobatą: Na wizytę u sensei jest jeszcze za wcześnie, a u onsi tym bardziej.
Sensei to zwykły nauczyciel, a onsi ktoś nieporównanie ważniejszy: nauczyciel, wobec
którego odczuwamy głęboką i szczerą wdzięczność.
Chyba onsi. Erast Pietrowicz popatrzył na czerwony, zajmujący pól nieboskłonu pas
zorzy porannej i niefrasobliwie przyznał: Pewnie trochę wcześnie. Ale Gruszyn chyba i tak
cierpi na bezsenność.
Ksawierij Fieofiłaktowicz rzeczywiście nie spał. Siedział przy oknie ciasnego, ale własnego
domu, położonego w labiryncie uliczek łączących dwie Ordynki, i rozmyślał o osobliwej naturze
snu. Z jednej strony to, że na starość człowiek mniej śpi niż za młodu, jest słuszne i rozsądne. Po co
ma tracić czas na darmo i tak wkrótce wyśpi się do woli. Z drugiej strony w młodości czas
jest o wiele bardziej potrzebny. Nieraz chodzi się od rana do nocy, z nóg pada, jeszcze godzina,
dwie, i wszystko by się zrobiło, a tu trzeba chrapać przez osiem godzin. Czasem aż żal bierze, ale
nic się nie poradzi natura domaga się swego. Za to teraz jak się ze dwie godzinki podrzemie
wieczorem w ogródeczku, to potem można nie zmrużyć oka przez całą noc, a zająć się nie ma
czym. Nowe czasy, nowe porządki. Wygnali starą szkapę, żeby w ciepłej stajni dokonała żywota.
Niby dobrze, grzechem byłoby się skarżyć. Tylko że nudno. Małżonka, niech jej ziemia lekką
będzie, już od trzech lat nie żyje. Jedyna córka, Saszeńka, wyszła za mąż za miczmana pędziwiatra
i pojechała z nim na koniec świata, do Władywostoku. Kucharka Nastasja oczywiście ugotuje i
opierze człowieka, ale przecież pogadać też z kimś by się chciało. A o czym tu z głupią gadać? O
cenach na olej i naftę?
A przecież Gruszyn mógłby się przydać, i to jak jeszcze! I siły nie całkiem go opuściły, i mózg,
chwalić Boga, nie zardzewiał. Zawiedzie się pan, panie policmajstrze. Wielu złodziei pan złapał z
tymi pańskimi głupimi "identyfikacjami"? Po Moskwie strach teraz chodzić zaraz portmonetkę
buchną, a wieczorem to i kastetem po łbie można oberwać.
Kiedy Ksawierij Fieofiłaktowicz pospierał się w myślach z byłym przełożonym, popadał
zwykle w melancholię. Emerytowany prystaw nie miał złudzeń: służba się bez niego jakoś
obejdzie, a jemu ckni się bez niej. Kiedyś szedł sobie człowiek rano badać sprawę i tak się czuł,
jakby miał w środku jakąś sprężynę. Głowa po kawie i pierwszej fajeczce jasna, sama podpowiada,
w jakiej kolejności co trzeba robić. To właśnie było szczęście, to było prawdziwe życie. Boże, niby
to niemało przeżyłem i przeszedłem, a żyć jeszcze ciągle się chce, westchnął Gruszyn,
nieprzyjaźnie spoglądając na słońce, które wyjrzało zza dachów. Znowu będzie długi, nudny dzień.
Bóg wysłuchał Gruszyna. Ksawierij Fieofiłaktowicz popatrzył dalekowzrocznymi oczami na
niebrukowaną ulicę tumany kurzu od strony Piatnickiej chyba jakaś kolaska? Siedzi w niej
dwóch ludzi: jeden ma krawat na szyi, drugi, niski, w zielonym stroju. Któż to tak rano?
Po obowiązkowych uściskach, pocałunkach i pytaniach, na które Gruszyn odpowiadał
najobszerniej, jak mógł, a Fandorin przeciwnie jak najkrócej, przeszli do sedna sprawy Erast
Pietrowicz nie wdawał się w szczegóły historii, osobę Sobolewa tym bardziej przemilczał;
naszkicował tylko problem. W pewnym hotelu okradziono sejf. Szczegóły rabunku: zamek
otwarty niezbyt starannie; sądząc po zadrapaniach, złodziej nieźle się musiał namęczyć. Co
najbardziej charakterystyczne: w dziurce zostały ślady wosku. Przestępca odznacza się bardzo
drobną budową prześlizgnął się przez lufcik o wymiarach siedem na czternaście cali. Na nogach
miał buty albo sztyblety ze wzorem na podeszwie w postaci krzyżyków i gwiazdek, długość stopy
przypuszczalnie dziewięć cali, szerokość mniej niż trzy Fandorin nie zdołał jednak
dokończyć, bo Ksawierij Fieofiłaktowicz nagle mu przerwał.
Buty.
Asesor kolegialny przestraszonym wzrokiem zerknął na drzemiącego w kącie Masę. Czy nie na
darmo jechali, czy stary onsi przypadkiem nie stracił rozumu?
Co?
Buty powtórzył prystaw. Nie sztyblety. Chromowe buty, z lustrzanym połyskiem.
Innych nie nosi.
Serce zamarło w Eraście Pietrowiczu. Ostrożnie, jak gdyby nie chcąc zapeszyć, zapytał:
Czy to znany panu osobnik?
Doskonale znany. Zadowolony Gruszyn uśmiechnął się całą swoją łagodną twarzą, na
której skóry było o wiele więcej, niż potrzeba. To Misza Malutki, nikt inny. Dziwne tylko, że
długo bawił się z sejfem, hotelowy sejf to dla niego zabawka. Z kasiarzy jedynie Misza przelezie
przez lufcik, a wszystkie wytrychy smaruje woskiem, bo taki wrażliwy; nie znosi zgrzytania.
Misza Malutki? K kto to taki?
No jak to? Ksawierij Fieofiłaktowicz rozwiązał kapciuch z tytoniem i nie spiesząc się,
nabił fajkę. Król moskiewskich "błatnych". Pierwszy do sejfów, a i mokrą robotą nie pogardzi.
Także alfons, paser i herszt bandy. Mistrz rzemiosł wszelakich, taki złodziejski Benvenuto Cellini.
Małego wzrostu, dwa arszyny i dwa werszki. Szczuplutki. Ubiera się z szykiem. Chytry, zwinny, a
w dodatku okrutny, prawdziwa bestia. Na Chitrowce jest to osobistość nawet bardzo znana.
Taka znakomitość i nie na katordze? zdziwił się Fandorin.
Prystaw chrząknął i z rozkoszą przyssał się do fajki pierwsze poranne pociągnięcie,
najlepsze.
A spróbuj pan go wsadzić. Mnie się nie udało i tym, co są dzisiaj, też się nie uda. Bo ma,
łajdak, swoich ludzi w policji, za to ręczę. Ile razy już starałem się go ucapić gdzie tam!
Gruszyn machnął ręką. Wymknie się każdej obławie, ktoś go zawsze ostrzeże. A i boją się
Miszy, oj, jak boją. Jego szajka to jeden w drugiego sami zbóje. W końcu na Chitrowce mnie
szanują, a o Miszy Malutkim nikt pary z gęby nie puści, choćbyś ich pan nożem krajał. A ja
przecież krajał nie będę, najwyżej w gębę dam, a Misza potem mało nożem rozżarzonymi
obcęgami rozszarpie takiego na kawałki. Kiedyś, cztery lata temu, całkiem już niewiele mi
brakowało. Urobiłem jego "brzanę", jedną z podopiecznych; ładna była, jeszcze nie całkiem
zepsuta. No i przed samą akcją, kiedyśmy mieli Misze nakryć w melinie, podrzucili mi worek do
Urzędu. A w nim moja informatorka, pokrajana równiutko na dwanaście kawałków Ej, panie
Eraście kochany, ja bym panu wiele takich rzeczy o jego wyczynach naopowiadał, ale pan, jak
widzę, nie ma czasu. Inaczej by pan nie przyjechał do mnie o wpół do szóstej.
Ksawierij Fieofiłaktowicz, dumny ze swojej przenikliwości, chytrze zmrużył oczka.
Bardzo mi potrzebny ten Misza Malutki nachmurzył się Fandorin. Wydaje się to
niewiarygodne, ale w jakiś sposób związany jest z Zresztą, nie mam prawa Zapewniam pana
jednak, sprawa jest wagi p
państwowej i przy tym bardzo pilna. Może by pojechać teraz i zgarnąć
naszego Benvenuta, co?
Gruszyn rozłożył ręce.
Proszę, czego to się zachciewa. Znam wszystkie przejścia na Chitrowce, ale nie wiem, gdzie
nocuje Misza Malutki. Tu potrzebna jest generalna obława. Tylko żeby rozkaz szedł z samej góry,
bez prystawów i dzielnicowych, bo ci uprzedzą. Trzeba otoczyć całą Chitrowkę i porządnie, bez
pośpiechu popracować. I jeśli nie samego Misze złapiemy, to kogoś z jego szajki albo którąś z
"brzan". Ale do tego potrzeba z pół tysiąca strażników, co najmniej. No i żeby do ostatniej chwili
nie wiedzieli, o co chodzi. Bez tego nic nie wyjdzie.
Tak więc od samego rana Erast Pietrowicz myszkował po mieście pogrążonym w żałobie,
miotał się między bulwarem Twerskim a Krasną Bramą, szukając możliwie najwyższego rangą
przełożonego. A cenny czas uciekał, uciekał! Z taką bajońską sumą Misza Malutki mógł już
drapnąć do wesołej Odessy, do Rostowa albo do Warszawy. Cesarstwo jest duże, fartowny
człowiek ma gdzie pohulać. Od przedwczorajszej nocy Misza siedzi ze zdobyczą, jaka mu się
dotąd nawet nie śniła. Rozsądek podpowiadałby, że trzeba trochę odczekać, przyczaić się,
rozejrzeć czy zrobił się szum, czy nie. Misza to stary wyga, wszystko to na pewno wie. Ale kłują
go w bandyckie serce takie pieniądze. Długo nie wytrzyma, da drapaka. Jeśli już nie drapnął. Ach,
jak nie w porę ten pogrzeb
Raz tylko, kiedy do trumny podszedł Kiriłł Aleksandrowicz, a w cerkwi zapanowała pełna
szacunku cisza, Fandorin poczuł na sobie spojrzenie generała gubernatora i z rozpaczą zaczął
kiwać głową, żeby zwrócić uwagę księcia, ale jaśnie oświecony odpowiedział takim samym
kiwaniem, ciężko westchnął i ze smutkiem zapatrzył się na żyrandol z płonącymi świecami.
Gestykulacja asesora kolegialnego nie uszła za to uwagi jego wysokości księcia Lichtenburskiego,
który stał pośród całego tego bizantyjskiego przepychu trochę skonfundowany, żegnał się nie jak
wszyscy, tylko z lewej strony w prawą, i zdaje się w ogóle czul się jak nieproszony gość.
Eugeniusz Maksymilianowicz lekko uniósł brew i zatrzymał wzrok na dającym jakieś znaki
urzędniku, po czym szturchnął palcem Churtinskiego, którego przylizana fryzura wyzierała znad
epoletu gubernatora. Piotr Parmienowicz okazał się bardziej domyślny: w lot zrozumiał, że
zdarzyło się coś niezwykłego, i wskazał głową w stronę bocznego wyjścia proszę tam, to
porozmawiamy.
Erast Pietrowicz znowu zaczął się prześlizgiwać przez gęsty tłum, ale już w innym kierunku
nie do środka, tylko na ukos, tak że tym razem poszło szybciej. I przez cały czas, kiedy przeciskał
się przez żałobników, pod sklepieniem świątyni dźwięczał głęboki, iście męski głos wielkiego
księcia, którego wszyscy słuchali z wielką uwagą. Nie chodziło tylko o to, że Kiriłł
Aleksandrowicz był rodzonym i ukochanym bratem cara. Wielu obecnych na panichidzie
doskonale wiedziało, że ten piękny, postawny generał z trochę drapieżną, jastrzębią twarzą nie
tylko dowodzi gwardią, ale jest prawdziwym, rzec można, zarządcą cesarstwa: kieruje i
ministerstwem wojny, i departamentem policji, a co jeszcze istotniejsze specjalnym korpusem
żandarmerii. Mówiono, że car nie podejmuje ani jednej ważnej decyzji, jeśli uprzednio nie omówi
jej z bratem. Przedzierając się do wyjścia, Erast Pietrowicz przysłuchiwał się mowie wielkiego
księcia i myślał, że natura złośliwie zażartowała sobie z Rosji: gdyby jeden brat urodził się o dwa
lata wcześniej, a drugi o dwa później, to samowładcą kraju stałby się nie powolny, niemrawa
ponury Aleksander, tylko mądry i przewidujący Kiriłł. Jakże inaczej wyglądałoby wówczas życie
w ojczyźnie! Jak zabłysnęłaby na światowej arenie! Ale nie było co skarżyć się na matkę naturę, bo
jeśli już złorzeczyć, to nie jej, tylko Opatrzności. Opatrzność zaś nic bez istotnego powodu nie
zrządza i jeśli nie jest sądzone cesarstwu rozkwitnąć na skinienie nowego Piotra, to znaczy, że Bóg
sobie tego nie życzy. Widać szykuje Trzeciemu Rzymowi inny, nieznany los. Oby szczęśliwy i
radosny. Przy tej myśli Fandorin przeżegnał się, co czynił nadzwyczaj rzadko, ale ten ruch nie
zwrócił niczyjej uwagi, bo wszyscy co chwila robili znak krzyża. Może myśleli o tym samym?
Pięknie mówił Kiriłł same ważkie, szlachetne, niebanalne słowa.
Wielu użala się, że ten sławny bohater, nadzieja ziemi rosyjskiej, odszedł od nas tak
nieoczekiwanie i cóż ukrywać niedorzecznie. Ten, którego nazywano Achillesem, bo jego
legendarne szczęście wielokrotnie ratowało go od niechybnej śmierci, nie padł na polu bitwy, tylko
umarł śmiercią zwykłą, prawdziwie cywilną. Ale czy na pewno? Głos zabrzmiał antycznym
spiżem. Serce Sobolewa pękło dlatego, że było utrudzone latami ciężkiej służby dla ojczyzny,
osłabione licznymi ranami, które bohaterowi zadali wrogowie. Nie Achillesem należało go
nazwać, o nie! Achillesa chroniła woda Styksu, nie imały się go strzały i miecze, do końca życia
nie przelał ani kropli własnej krwi. A Michaił Dmitrijewicz nosił na ciele ślady czternastu ran, z
których każda niepostrzeżenie przybliżała godzinę jego zgonu. Nie, nie ze szczęśliwcem
Achillesem należałoby Sobolewa porównać, prędzej z Hektorem zwykłym śmiertelnikiem,
ryzykującym życie tak samo jak jego żołnierze!
Erast Pietrowicz nie usłyszał końca tej wzruszającej mowy, bo akurat w tym momencie dotarł
do upragnionych drzwi, gdzie już czekał nań szef tajnego oddziału kancelarii gubernatora.
No, co się stało? spytał radca dworu, marszcząc wysokie blade czoło, a potem pociągnął
Fandorina na podwórze, dalej od ludzkich uszu.
Erast Pietrowicz ze zwykłą matematyczną jasnością i zwięzłością przedstawił istotę sprawy i
zakończył:
Przeprowadzić masową obławę należy niezwłocznie, nie później niż dzisiaj w nocy to
sześć.
Churtinski słuchał w napięciu, dwa razy jęknął, a pod koniec nawet rozpiął ciasny kołnierzyk.
Zgubił mnie pan, Eraście Pietrowiczu, po prostu zgubił rzekł. To gorsze od
szpiegostwa. Jeśli bohatera Plewny uśmiercono z powodu marnego kruszcu, zhańbiliśmy się przed
całym światem. Choć oczywiście milion marną sumą nie jest Piotr Parmienowicz zacisnął
palce, zastanawiając się. Boże, co tu robić, co robić? Do Władimira Andriejewicza nie warto
się pchać, nie takie rzeczy mu teraz w głowie. A i Karaczencew nie pomoże nie ma w tej chwili
ani jednego wolnego stójkowego. Wieczorem z tej smutnej okazji wszędzie zrobi się spory ruch,
no i będzie tylu dostojnych gości każdego trzeba ochraniać i strzec przed terrorystami. Nie,
kochany panie, nic dzisiaj z obławy nie wyjdzie, proszę to sobie wybić z głowy.
To się nam wymknie. Fandorin omal nie zajęczał.
Najprawdopodobniej już się wymknął westchnął ponuro Churtinski.
Jeśli nawet uciekł, to ś
ślad jest świeży. Byle szybko, to coś tam jeszcze chwycimy.
Piotr Parmienowicz bardzo delikatnie wziął rozmówcę pod rękę.
Ma pan rację. Tracić czas byłoby zbrodnią. Przecież nie od wczoraj zgłębiam tajemnice
Moskwy Znam i tego Miszę Malutkiego. Dawno się do niego dobieram, ale to sprytna bestia. I co
jeszcze panu powiem, drogi Eraście Pietrowiczu Głos radcy dworu zadźwięczał przyjaźnie,
konfidencjonalnie, zawsze przymrużone oczy otwarły się szeroko, zdradzając mądrość i
przenikliwość. Szczerze mówiąc, z początku mi się pan nie podobał. Wcale a wcale. Fircyk,
pomyślałem, delikacik. Przyleciał na gotowe, krwią i potem zdobyte. Ale Churtinski zawsze gotów
jest przyznać, że nie miał racji. Co do pana się pomyliłem, wydarzenia dwóch ostatnich dni
świadczą o tym wymownie. Widzę, że z pana człowiek bardzo mądry, doświadczony, no i
detektyw pierwszej klasy. Fandorin lekko się ukłonił, oczekując dalszego ciągu.
Mam zatem dla pana pewną propozycję. Jeśli oczywiście pan się nie boi Piotr
Parmienowicz przysunął się blisko i zaszeptał. Żeby nie zmarnować dzisiejszego wieczora,
może przeszedłby się pan po chitrowskich jaskiniach i zrobił rekonesans? Wiem, że jest pan
nieprześcignionym mistrzem charakteryzacji, więc udać mieszkańca Chitrowki to dla pana
błahostka. Znam jedno takie miejsce, gdzie najprawdopodobniej natrafi pan na ślad Malutkiego.
Wiem to ze swoich źródeł. Przydzielę panu obstawę, najlepszych swoich agentów. No jak, nie
pogardzi pan taką robotą? Czy może boi się pan?
Nie pogardzę i nie boję się odparł Erast Pietrowicz, któremu propozycja radcy dworu
wydała się nawet niegłupia. W rzeczy samej, jeśli już operacja policyjna jest niemożliwa,
dlaczegóż by nie popróbować samemu?
A jeśli pan coś znajdzie ciągnął Churtinski to o świcie można by nawet zrobić obławę.
Niech no mnie pan tylko powiadomi. Pięciuset stójkowych panu oczywiście nie zbiorę, ale tylu nie
będzie potrzeba. Przez ten czas przecież zdoła pan chyba ograniczyć teren poszukiwań? Niech pan
mi pośle jednego z moich ludzi, a resztę już sam zrobię. Bez jego ekscelencji Jewgienija
Osipowicza też sobie świetnie poradzimy.
Erast Pietrowicz zmarszczył się, bo to znowu dawały o sobie znać moskiewskie intrygi, o
których teraz lepiej byłoby zapomnieć.
Dziękuję za p
pomoc, ale pańscy ludzie nie będą mi potrzebni powiedział.
Przywykłem radzić sobie sam. Mam znakomitego pomocnika.
Ten pański Japończyk? Churtinski był, jak się okazuje, świetnie poinformowany. Chociaż
co się dziwić, taka już jego rola: o wszystkich wszystko wiedzieć.
Tak. On mi w z
zupełności wystarczy. Od pana potrzebuję tylko jednej wskazówki. Gdzie
mam szukać Miszy Malutkiego?
Radca dworu nabożnie się przeżegnał, słysząc płynący z góry dźwięk dzwonu.
Jest na Chitrowce takie zakazane miejsce. To gospoda, nazywa się "Katorga". W dzień jest
tam zwyczajna, ohydna piwiarnia, a na noc schodzi się "ferajna" tak się to bandyckie
towarzystwo nazywa. Misza Malutki też często tam zagląda. Jak nie będzie jego, to zjawi się na
pewno któryś z jego zbirów. Niech pan zwróci uwagę także na gospodarza, to łotr spod ciemnej
gwiazdy.
Churtinski z dezaprobatą pokręcił głową.
Z moich agentów niepotrzebnie pan rezygnuje. Miejsce jest naprawdę niebezpieczne. To nie
żadne tajemnice Paryża, tylko Chitrowka. Ciach nożem, i po sprawie. Niechże choć któryś z moich
ludzi doprowadzi pana do "Katorgi" i poczeka na zewnątrz. Proszę się nie upierać, ja nie żartuję.
Dziękuję uprzejmie, jednak sam jakoś sobie poradzę. Fandorin najwyraźniej ufał we
własne siły.
Rozdział ósmy,
w którym dochodzi do katastrofy
Nastasja, czego się drzesz, jakby cię ze skóry obdzierali? powiedział ze złością Ksawierij
Fieofiłaktowicz, zaglądając na jej krzyk do przedpokoju.
Kucharka była głupia, miała niewyparzoną gębę, a swego gospodarza traktowała bez szacunku.
Gruszyn trzymał ją głównie z przyzwyczajenia, no i dlatego, że durne babsko świetnie piekło
pierogi z rabarbarem czy z wątróbką. Tyle że jej donośny głosik, którego Nastasja nie skąpiła w
swoich wiecznych bataliach z Głaszką z sąsiedztwa, ze stójkowym Siłyczem czy z żebrakami,
niejeden raz przerywał Ksawierijowi Fieofiłaktowiczowi lekturę "Wiedomosti Moskowskoj
Policyi", rozważania filozoficzne, a nawet słodką przedwieczorną drzemkę.
Teraz też przeklęta baba rozwrzeszczała się tak, że Gruszyn musiał przerwać miły sen. Szkoda,
śniło mu się, że nie jest żadnym prystawem na emeryturze, tylko kapustą rosnącą w ogrodzie.
Głowa mu wystaje z grządki, a obok siedzi kruk i dziobie go w lewą skroń, ale jego wcale to nie
boli, tylko właśnie jest bardzo miło. Nigdzie nie trzeba iść, spieszyć się, bać się też nie ma czego.
Błogostan. Ale potem kruk zaczął dokazywać: dziobać go już nie na żarty, lecz okrutnie, aż zaczęło
chrzęścić, w dodatku przeraźliwie się rozkrakał, więc Gruszyn obudził się z bólem głowy i z
wrzaskiem Nastasji w uszach.
Żeby cię jeszcze gorzej pokręciło! krzyczała kucharka za ścianą. A ty, poganinie,
czego oczy mrużysz? Zaraz wam tutaj dam szmatą przez łeb, to zobaczycie!
Ksawierij Fieofiłaktowicz wysłuchał tej filipiki i zainteresował się. Niby kogo tam pokręciło?
Jakiż znowu poganin? pochrząkując, wstał i poszedł robić porządek.
Sens zagadkowych słów Nastasji wyjaśnił się, kiedy Gruszyn wyjrzał na ganek.
No jasne, znowu żebracy. Tacy właśnie się włóczą od rana do wieczora po litościwych
zamoskworieckich uliczkach. Jeden to stary garbus, skręcony w ośmioro, podpierający się dwoma
krótkimi kosturami. Drugi umorusany Kirgiz w wytłuszczonym chałacie i podartej czapce z
nausznikami. Boże, kogo już niesie do tej matki Moskwy!
Dosyć, Nastasja, ogłuchnąć można! huknął Gruszyn na awanturnicę. Daj im po
kopiejce i niech sobie idą.
Ale oni z panem chcą gadać! odwróciła się ogarnięta gniewem kucharka. Ten tam
pokazała garbusa powiada mi: obudź pana, mamy do niego sprawę. Ja ci dam "obudź"!
Bezczelny! Pospać człowiekowi nie dadzą!
Ksawierij Fieofiłaktowicz przyjrzał się kalekom uważniej. Stop! Ten Kirgiz jakiś znajomy! No
i żaden z niego Kirgiz. Prystaw złapał się za serce.
A z Erastem Pietrowiczem co? Gdzie jest? Eee tam, przecież on po naszemu nie rozumie.
Ty stary, od Fandorina? Gruszyn pochylił się nad garbusem. Coś się stało?
Inwalida wyprostował się i okazało się, że jest od emerytowanego detektywa o pół głowy
wyższy.
No, jeśli już pan, Ksawieriju Fieofiłaktowiczu, mnie nie poznał, to znaczy, że maskarada się
udała powiedział głosem Erasta Pietrowicza.
Gruszyn wpadł w zachwyt.
A jakże tu poznać! No nieźle, nieźle. Gdyby nie pański służący, nigdy bym się nie domyślił.
Tylko że, tak chodząc, musiał pan się chyba zmęczyć?
To nic. Fandorin machnął ręką. Pokonywanie trudności to jedna z rozkoszy życia.
Co do tego chętnie bym się pospierał powiedział Gru szyn, wpuszczając gości do
domu. Nie teraz oczywiście, ale kiedy indziej, przy samowarze, owszem. Jak rozumiem,
wyrusza pan właśnie na wyprawę?
Tak. Chcę zajrzeć na Chitrowkę, do pewnej gospody o romantycznej nazwie "Katorga".
M
mówią, że Misza Malutki ma tam coś w rodzaju sztabu.
Kto tak mówi?
Piotr Parmienowicz Churtinski, szef tajnego oddziału kancelarii gubernatora generalnego.
Ksawierij Fieofiłaktowicz tylko rozłożył ręce.
O, ten dużo wie. Wszędzie ma uszy i oczy. To znaczy, że się pan wybiera do "Katorgi"?
Tak. Niech pan powie, co to za gospoda, jakie tam panują obyczaje, no i najważniejsze, jak
się tam dostać poprosił Fandorin.
Niech pan siada, kochaneczku. Lepiej nie na fotelu, tylko na ławeczce, bo ten pański strój
Ksawierij Fieofiłaktowicz sam też usiadł, zapalił fajeczkę. Po kolei. Pytanie pierwsze: co to
za gospoda? Odpowiadam: własność rzeczywistego radcy tajnego Jeropkina.
Jak to? zdumiał się Erast Pietrowicz. A ja myślałem, że to jakaś k
kloaka, złodziejska
spelunka.
Słusznie pan myślał. Ale dom należy do generała i przynosi jego ekscelencji niezły dochód.
Sam generał go oczywiście nie odwiedza, tylko wynajmuje. Jeropkin ma dużo takich domów w
Moskwie. Jak pan zapewne wie, pieniądze nie śmierdzą. U góry są pokoje z tanimi dziewczynami,
za pół rubla, a w suterenie gospoda. Nie to stanowi jednak główną wartość domu pana generała.
W tym miejscu za cara Iwana Groźnego były lochy więzienne z izbą tortur. Więzienie dawno
zburzono, ale podziemny labirynt pozostał. A przez trzysta lat przebito mnóstwo nowych przejść,
sam diabeł by pobłądził. No i niech kto teraz znajdzie tam Misze Malutkiego. Teraz pańskie drugie
pytanie: jakie tam panują obyczaje? Ksawierij Fieofiłaktowicz pocmokał ustami. Dawno już nie
czuł się tak dobrze. I głowa go już nie bolała. Potworne. Zbójeckie. Ani prawo, ani policja nie
mają tam wstępu. Na Chitrowce mogą się utrzymać tylko dwa rodzaje ludzi: taki, co się płaszczy
przed silniejszym, i taki, co gnębi słabszego. Trzeciej możliwości nie ma. A "Katorga" to jest ich
wielki świat. Tam i handluje się kradzionym towarem, i obraca niemałymi pieniędzmi, i spotkać
można wszystkich najszacowniejszych bandziorów. Churtinski ma rację, przez "Katorgę" trafi się
na Misze Malutkiego. Pytanie tylko jak? Tak po prostu się nie wejdzie.
Trzecie p pytanie dotyczyło czego innego. Fandorin przypomniał mu uprzejmie, ale
stanowczo. Tylko tego, gdzie "Katorga" się znajduje.
No, tego już panu nie powiem. Ksawierij Fieofiłaktowicz uśmiechnął się i zagłębił w
fotelu.
A to dlaczego?
Dlatego, że sam tam pana zaprowadzę. I proszę nie protestować, nie chcę słyszeć o niczym.
Prystaw udał, że zatyka uszy, kiedy dostrzegł gest sprzeciwu rozmówcy. Po pierwsze, beze
mnie i tak jej pan nie znajdzie. Po drugie, jeśli znajdzie, to nie wejdzie do środka. No, a jeśli nawet
pan wejdzie, to nie wyjdzie stamtąd żywy.
Widząc, że na Erasta Pietrowicza te argumenty nie podziałały, Gruszyn zaczął błagać:
Niech pan mnie nie gubi, kochaneczku! Po starej znajomości, co? Niech pan się zlituje i
sprawi staruszkowi przyjemność, usycham z nieróbstwa. Przeszlibyśmy się we dwóch.
Kochany Ksawieriju Fieofiłaktowiczu. Fandorin przemawiał cierpliwie, jak do małego
dziecka. Niechże się pan zlituje, przecież wszystkie psy na Chitrowce pana znają.
Gruszyn chytrze się uśmiechnął.
A to już nie pański kłopot. Myśli pan, że pan jeden tak się potrafi przebierać?
Zaczął się długi, nużący spór.
Kiedy podeszli pod dom Jeropkina, już się ściemniło. Nigdy jeszcze Fandorin nie był po
zmroku na smutnej sławy Chitrowce. Miejsce było okropne: jakieś podziemne królestwo, gdzie
mieszkają nie żywi ludzie, tylko cienie. Na krzywych uliczkach nie paliła się ani jedna latarnia,
niepokaźne domki pochylały się to w lewo, to w prawo, kupy śmieci roztaczały ohydną woń. Tutaj
się nie chodziło, tylko kuśtykało, prześlizgiwało, przemykało wzdłuż ścian: z bramy albo
niewidocznych drzwi wynurzy się szary cień, rozejrzy tu i tam, smyrgnie ulicą i znowu zniknie w
jakiejś szparze. Kraina szczurów pomyślał Erast Pietrowicz, chromając na swoich
szczudełkach. Tyle że szczury nie śpiewają przepitymi głosami, nie drą się na całe gardło, z
przekleństwami i łzami, i nie mruczą niejasnych gróźb pod adresem przechodniów.
Ma pan "Katorgę". Gruszyn wskazał ponury piętrowy dom, ze złowieszczo świecącymi
się ślepawymi okienkami, i przeżegnał się. Daj Boże wykonać zadanie i cało głowę unieść.
Weszli tak, jak się umówili: Ksawierij Fieofiłaktowicz i Masa najpierw, Fandorin chwilę po
nich. Taki warunek postawił asesor kolegialny "Niech pan nie zważa na to, że mój Japończyk nie
mówi po rosyjsku wyjaśnił Erast Pietrowicz. Niejeden raz bywał w opałach i
niebezpieczeństwo wyczuwa instynktem. Sam był w p
przeszłości jakuza, to tacy japońscy
bandyci. Reaguje błyskawicznie, a nożem operuje jak Pirogow lancetem. Z Masą może się pan nie
obawiać o plecy. A jak wepchamy się we trójkę, będzie podejrzane, bo to już cała drużyna, jak z
policji".
W końcu go przekonał.
Ciemno w tej "Katordze", tutejsi nie lubią zbyt ostrego światła. Tylko na kontuarze stoi lampa
naftowa, żeby można było liczyć pieniądze, a na zbitych z desek stołach po jednej grubej
łojowej świecy. Kiedy się płomień zachwieje, po niskich kamiennych sklepieniach miotają się
pokraczne cienie. Ale oku, które przywykło, półmrok nie przeszkadza. Posiedzi się, popatrzy i
zobaczy wszystko, co trzeba. O, tam, w kącie, przy obficie zastawionym, a nawet nakrytym
obrusem stole, siedzi milcząca "ferajna". Piją z umiarem, jedzą jeszcze mniej, między sobą
przerzucają się krótkimi, niezrozumiałymi dla postronnych frazami. Na pewno zuchy czekają na
coś: albo idą na robotę, albo muszą odbyć jakąś zasadniczą rozmowę. A reszta to klientela mało
ciekawa, drobna. Dziewki, pijani oberwańcy, no i, rozumie się, stali bywalcy doliniarze z
"tycerami". Dzielą jak się należy "zjuchcone" dzisiaj "fanty", jeden drugiego tarmosi, bo trzeba
dokładnie ustalić, kto ile wziął i co po ile wychodzi. Jednego już wepchnęli pod stół i kopią ze
złością. Ten wyje i chce wyleźć, ale zapędzają go z powrotem i dogadują: "Nie szlamuj, nie
szlamuj!"
Wszedł garbaty staruszek. Postał na progu, pokręcił garbem tak i siak, obejrzał się i pokuśtykał
do kącika, podpierając się szczudełkami. Na szyi ma ciężki krzyż na pozieleniałym łańcuszku i
jakieś brzemiona pokutne jak żelazne gwiazdy. Zakaszlał, usiadł za stołem. Dobre miejsce: z
tyłu ma ścianę, a sąsiedzi spokojni. Po prawej ślepy żebrak wybałusza niewidzące, bielmem
pokryte oczy, miarowo rusza szczęką; przyszedł na wieczerzę. Po lewej jakaś dziewka oparła na
stole czarnowłosą głowę, objęła pusty sztof i śpi jak zabita; na pewno "brzana" kogoś z ferajny.
Ubrana jest czyściej niż reszta nierządnic, ma nawet kolczyki z turkusami, a przede wszystkim nikt
się do niej nie przystawia. Widać nie wolno. Zmęczyła się, to śpi. Jak się obudzi znowu wypije.
Podszedł posługacz, podejrzliwie zapytał:
Skądeście, dziadku, przyszli? Jakoś żem was tu wcześniej nie widział.
Garbus wyszczerzył zgniłe zęby i pospiesznie zaczął paplać:
Hę? I stamtąd, i z siamtąd, raz w górę podskoczę, raz się z góry stoczę. Mój chłopcze
złociutki, przynieś no mi wódki. Boć to smutna mina, kiedy się plecy zgina. Tylko się nie bój,
pieniążki mam. Zadzwonił miedziakami. Litują się prawosławni nad biednym kaleką.
Dziarski staruszek mrugnął porozumiewawczo, wyjął zza pleców watowany wałek,
wyprostował się i przeciągnął. Po garbie nie było śladu.
Człek boży się męczy, kiedy długo jęczy. Teraz chlebka krzynę i z babą pod pierzynę.
Żartowniś pochylił się w lewo, szturchnął śpiącą.
Hej, Marusia, przytul no dziadusia! Czyjaś ty, duszko? Masz cieplutkie łóżko?
A dalej jeszcze plótł takie rzeczy, że posługacz tylko parsknął: nie ma co, wesoły dziadek. Dał
mu radę:
Ty Fiskę zostaw, nie dla ciebie preporcja. A jak chcesz kobitkę popieścić, to idź po
schodkach na górę. Ino weź pół rubla i pół butelki.
Staruszek dostał sztof wódki, ale na górę mu się nie spieszyło widać i tutaj było mu dobrze.
Opróżnił szklaneczkę. Zamruczał cienkim głosem piosenkę i dalej strzelać na boki sprytnymi, po
młodzieńczemu błyszczącymi oczkami. W mig obejrzał całe towarzystwo, zatrzymał wzrok na
"fartownych" i zwrócił głowę w stronę lady, gdzie karczmarz Abdul, spokojny, żylasty Tatar,
znany i budzący respekt na całej Chitrowce, półgłosem rozprawiał o czymś z wędrownym
handlarzem starzyzną. Mówił głównie ten ostatni, a karczmarz odpowiadał monosylabami, bez
zapału, brudną ścierką powoli wycierając rżniętą szklankę. Ale siwobrody handlarz, w solidnym
nankinowym palcie i kaloszach włożonych na buty, nie chciał się odczepić ciągle coś szeptał,
pochylony ponad ladą, i od czasu do czasu pokazywał palcem kosz wiszący na ramionach jego
towarzysza, małego Kirgiza, który wąskimi, bystrymi oczami czujnie popatrywał wokoło.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Erast Pietrowicz wiedział, że Gruszyn udaje
tandeciarza, który okazyjnie nabył komplet narzędzi kasiarskich, a teraz szuka dobrego, znającego
się na rzeczy kupca. Pomysł był niezły, ale Erast Pietrowicz mocno niepokoił się tym, że
"fartowni" z taką uwagą przypatrują się handlarzowi i jego pomocnikowi. Czyżby coś
przewąchali? Ale jakim cudem? Ksawierij Fieofiłaktowicz zamaskował się po mistrzowsku
chyba nikt go nie poznał?
O, Masa też czuje zagrożenie wstał, wsunął ręce w rękawy, przymknął grube powieki. W
rękawie ma nóż, a poza oznacza gotowość do odparowania ciosu, z którejkolwiek strony zostałby
zadany.
Hej, skośnooki! krzyknął jeden z "ferajny", wstając. Ty z jakiego plemienia?
Tandeciarz żwawo się odwrócił.
To Kirgiz, dobry człowieku odrzekł uprzejmie, ale bez żadnego lęku. Biedny sierota,
bisurmanie mu język ucięli. A dla mnie on w sam raz. Ksawierij Fieofiłaktowicz zrobił jakiś
chytry znak palcami. Facjendę opylam, żólteczko, to mi nie potrzeba takich, co za dużo
dziobem kłapią.
Masa też odwrócił się plecami do lady, poczuł, skąd płynie główne zagrożenie. Oczy w ogóle
zamknął, ale jakaś iskierka czasem spod powiek błyskała.
"Fartowni" spojrzeli po sobie. Zagadkowe słowa handlarza wyraźnie podziałały na nich
uspokajająco. Erastowi Pietrewiczowi spadł kamień z serca Gruszyn nie cielę, daje sobie radę.
Fandorin westchnął z ulgą i wyjął spod stołu rękę, którą już kładł na rękojeści gerstala.
A właśnie trzeba było nie wyjmować.
Karczmarz wykorzystał to, że obaj odwrócili się do niego plecami, znienacka porwał z lady
dwufuntowy odważnik na sznurku i lekkim, zdawałoby się, ruchem, ale ze straszną siłą, walnął
"Kirgiza" w tył głowy. Rozległ się przyprawiający o mdłości trzask i Masa jak wór osunął się na
podłogę, a podły Tatar zręcznie rąbnął w lewą skroń Gruszyna, który nie zdążył się nawet
odwrócić.
Nic nie rozumiejąc, Erast Pietrowicz przewrócił stół i wyrwał zza pazuchy rewolwer.
Nie ruszać się! wrzasnął z wściekłością. Policja!
Jeden z "ferajny" wsunął rękę pod stół, a wtedy Fandorin strzelił. Chłopak krzyknął, złapał się
obiema rękami za pierś, zwalił na podłogę i zaczął wić w konwulsjach. Pozostali zastygli bez
ruchu.
Kto się ruszy zabiję!
Erast Pietrowicz szybko wodził lufą, celując to w "fartownych", to w karczmarza, i gorączkowo
zastanawiał się, czy starczy mu kul na nich wszystkich i co ma teraz robić. Lekarza, potrzebny jest
lekarz! Chociaż uderzenia odważników były tak silne, że raczej lekarz już na nic Obrzucił
spojrzeniem salę. Z tyłu ściana, po bokach niby też wszystko w porządku: ślepy jak siedział, tak
siedzi, tylko kręci głową i przewraca swoimi okropnymi oczami; dziewka na głos strzału się
ocknęła, podniosła ładną, ale zapijaczoną twarz. Oczy czarne, błyszczące widać, że Cyganka.
Dla ciebie, ścierwo, pierwsza kula! zawołał Fandorin do Tatara. Na sąd nie będę
czekał, od razu cię
Nie dokończył, bo Cyganka po cichu, jak kotka, wstała i walnęła go butelką w ciemię. Erast
Pietrowicz tego zresztą nie widział. Dla niego zapadła ciemność nagle i bez żadnego powodu.
Rozdział dziewiąty,
w którym Fandorina czekają nowe wstrząsy
Erast Pietrowicz przychodził do siebie stopniowo, zmysły wracały mu po kolei. Pierwszy
pojawił się węch. Pachniało kwasem i kurzem. Potem zmartwychwstał dotyk detektywa piekły
nadgarstki, pod policzkiem miał szorstką, drewnianą powierzchnię. W ustach czuł słony smak
to na pewno krew. Na końcu wróciły mu słuch i wzrok, a razem z nimi zaczął pracować i umysł.
Fandorin zrozumiał, że leży na podłodze twarzą w dół, a ręce ma skrępowane na plecach.
Asesor kolegialny odemknął jedno oko, zobaczył obskurny stół, uciekającego rudego karalucha i
kilka par butów. Jedne były eleganckie, chromowe, ze srebrnymi podkówkami i jakoś bardzo małe,
jak gdyby chłopięce. Trochę dalej, za butami, Erast Pietrowicz zobaczył coś takiego, że od razu
wszystko sobie przypomniał: wprost na niego patrzyło martwe oko Ksawierija Fieofiłaktowicza.
Prystaw też leżał na podłodze, a twarz miał niezadowoloną, nawet pełną złości, jakby chciał
powiedzieć: "No, to już jakaś kompletna bzdura". Obok widniała zalana krwią czarnowłosa głowa
Masy. Erast Pietrowicz zamknął oczy. Miał ochotę znowu wrócić do ciemności, żeby już nic nie
widzieć i nie słyszeć, ale nie pozwalały mu ostre, świdrujące mózg głosy.
No, Abdul ma łeb! mówił jeden, pobudzony, gęgający jak syfilityk. Jak ten po
naszemu zagadał, już pomyślałem, że nie ten, a Abdul jak go nie rąbnie!
Bas mówił wolno, po tatarsku łykając końcówki wyrazów:
Jak nie ten, głup twoja głów! Mówił, przyjdzie ktoś i Kitaj ze skośny ok, to bić.
To nie Kitajec, tylko Kirgiz.
Ty sam Kirgiz! Ile na Chitrowce łudź ze skośny ok? A jakby pomylił, to mały szkód.
Rzuciliby w rzek i nie ma kłopot.
A Fiska klawa dziewucha powiedział trzeci głos, niby przypochlebny, ale z histerycznym
odcieniem. Jakby nie ona, dziad by nas ukokosił. A tyś, Misza, mówił, że będzie dwóch, co nie?
A ich, wisz, bracie, było trzech. Kropnęli Pajdusa. Pajdus zaraz kitę odwali. Kula w brzuch.
Słysząc imię "Misza", Fandorin ostatecznie porzucił myśl o powrocie do ciemności. Bolało go
uderzone ciemię, ale odpędził ból, zagnał go w próżnię, w tę samą ciemność, skąd sam niedawno
wypłynął. Na ból nie było czasu.
Batem po gębie by cię trzeba, Fiska, żebyś nie chlała ospale, powoli zapiał falset. Ale
za coś takiego ci wybaczam. Nieźleś meta dziachnęła.
Podeszły dwa safianowe buciki, stanęły przed chromowymi.
Mogę i po gębie, Miszeńka zaśpiewał ochrypły kobiecy głos. Tylko mnie nie
przepędzaj. Trzy dni ciebie, sokolika, nie widziałam. Ckni mi się. Chodź ze mną, to cię utulę.
Później będziemy się tulić. Eleganckie buciki zbliżyły się o krok do Fandorina. A teraz
popatrzymy, co za robaczek nas odwiedził. Obróć no go, Szucha. Zobacz, oczkiem błysnął.
Obrócili Erasta Pietrowicza na plecy.
Taki jest Misza Malutki. Sięga Cygance ledwie ponad ramię, a przy chłopakach z ferajny to
zupełny pokurcz. Twarz ma wąską, nerwową, kącik ust podryguje. Paskudne oczy, jakby nie był
człowiekiem, tylko rybą. Ale w ogóle chłopak ładny. Przedziałek dzieli włosy dokładnie na
połowy, kręcą się na końcach. Niemiły szczegół: czarne wąsiki ma takie jak Erast Pietrewicz i tak
samo podkręcone. Fandorin niezwłocznie obiecał sobie, że przestanie usztywniać wąsy
fiksatuarem. I od razu następna myśl: chyba już nie będzie okazji.
W jednej ręce król bandytów trzymał gerstala, a w drugiej sztylet, który Fandorin nosił przy
kostce. Widocznie już go obszukali.
No, i coś ty za jeden? spytał przez zęby Misza Malutki. Jak się patrzyło z dołu, to wcale
nie wydawał się mały, przeciwnie, wyglądał jak istny Guliwer. Z jakiej dzielnicy? Z
Miasnickiej? Pewnie stamtąd. Wszystkie moje katy tam się zebrały, wampiry niedopite.
Erasta Pietrowicza zastanowiły te "katy" i "wampiry", a ponadto zapamiętał, że na Miasnickiej
nie biorą łapówek. Pożyteczna informacja, jeśli oczywiście uda się ją kiedyś wykorzystać.
Czego was trzech przyszło? zadał Misza niezupełnie jasne pytanie. Czy może ty sobie,
a tamci sobie?
Fandorina kusiło, żeby kiwnąć głową, ale uznał, że lepiej milczeć. Zobaczy, co będzie dalej.
Dalej było źle. Misza zrobił lekki zamach i z całej siły kopnął leżącego w pachwinę. Erast
Pietrowicz widział ten zamach i zdążył się przygotować. Wyobraził sobie, że skacze do przerębla.
Woda była tak lodowata, że w porównaniu z tym kopnięcie wydało się bagatelą. Fandorin nawet
nie jęknął.
Twardy staruszek zdziwił się Misza. Pomęczymy się z nim. No nic, tak nawet
jenteresująco będzie, a czas też mamy. Na razie rzućcie go, chłopaki, do piwnicy. Zjemy dary boże,
a potem sobie poużywamy. Ja się rozochocę, rozigram, a Fiska mnie potem utuli.
Kiedy asesora kolegialnego wleczono za nogi po podłodze, najpierw za ladę, a potem jakimś
ciemnym korytarzem, słychać było cienki chichot kobiecy. Skrzypnęły drzwi do piwnicy, a w
następnej chwili Erast Pietrowicz runął w zupełną ciemność. Skulił się, ale i tak rąbnął o coś
bokiem i ramieniem.
Trzymaj swoje kuśtyki, garbusku! zawołano ze śmiechem z góry. Pochodź tam sobie,
może grosików nazbierasz.
Jedno po drugim upadły na Fandorina oba krótkie szczudełka. Mętny kwadrat u góry zniknął z
hukiem, a Erast Pietrewicz zamknął oczy, bo i tak nic nie było widać.
Zgiął rękę w nadgarstku i pomacał palcami krępujące go więzy. Głupstwo, to zwykły sznur.
Potrzebna jest choć trochę twardsza powierzchnia, najlepiej z ostrym kantem, no i trochę
wytrwałości. Cóż tam znowu? Aha, drabina, o którą się uderzył. Obrócił się plecami i zaczął
szybko pocierać sznur o boczną listwę. Pół godziny roboty, nie więcej.
Erast Pietrewicz zaczął liczyć do tysiąca ośmiuset, i to nie dlatego, żeby skrócić sobie czas, ale
żeby nie myśleć o tym co najstraszniejsze. Liczenie jednak nie przeszkadzało czarnym myślom
wbijać się igłami w biedne serce asesora kolegialnego.
Co pan narobił, panie Fandorin?! Nie ma i nigdy nie będzie dla pana wybaczenia.
Jak można było przywlec do tego bestiarium dawnego nauczyciela! Dobry Ksawierij
Fieofiłaktowicz zawierzył młodemu przyjacielowi, ucieszył się, że jeszcze może popracować dla
ojczyzny, a tu proszę, jak się skończyło! I nie przypadek temu winien, nie zły los, tylko
nieostrożność i niekompetencja tego, komu emerytowany prystaw wierzył jak samemu sobie. A
chitrowskie szakale czekały na Fandorina. Ściśle mówiąc, na tego, kto przyjdzie z "Kitajcem".
Nieudolny detektyw poprowadził bliskich sobie ludzi na pewną zgubę. A przecież Gruszyn
uprzedzał, że Misza Malutki przekupił całą policję. Niesympatyczny Churtinski wygadał się
komuś ze swoich ludzi, a tamten dał znać na Chitrowkę. Prosta sprawa. Później oczywiście
wyjaśni się, co za judasza mają w tajnym oddziale, ale to nie przywróci życia Masie i Gruszynowi.
To niewybaczalna nieostrożność! Mało nieostrożność to zbrodnia!
Erast Pietrowicz zajęczał, czując w sercu niesłychaną udrękę, i zaczął jeszcze silniej pracować
rękami, tak że więzy puściły wcześniej, niż można się było spodziewać.
Asesor kolegialny wszakże nie ucieszył się, tylko zasłonił twarz uwolnionymi dłońmi i
zapłakał. Ach, Masa, Masa
Przed czterema laty, w Jokohamie, Fandorin, drugi sekretarz ambasady rosyjskiej, ocalił życie
chłopakowi z jakuzy. Odtąd Masahiro został jego mało rzec: wiernym jedynym przyjacielem
i wielokrotnie wyciągał z opresji skłonnego do przygód dyplomatę. Wciąż jednak uważał, że ma do
spłacenia dług. I po cóż pan, panie Fandorin, przywiózł tutaj za trzy morza, do obcego świata, tego
poczciwego mieszkańca Japonii? Żeby zginął od zdradzieckiego ciosu, i to tak głupio, z pańskiej
winy?
Gorzko, strasznie gorzko było Erastowi Pietrowiczowi i jeśli nie rozbił sobie głowy o oślizgłą
ścianę piwnicy, to tylko w imię bliskiej zemsty. Jakże bezlitosna będzie rozprawa z zabójcami!
Może Ksawierija Fieofiłaktowicza jako chrześcijanina to nie obchodzi, ale japońska dusza Masy z
pewnością uraduje się w oczekiwaniu następnych narodzin.
O własne życie Fandorin już się nie obawiał. Misza Malutki miał znakomitą okazję go
wykończyć tam u góry, kiedy detektyw leżał na podłodze, ogłuszony, związany i bezbronny. A
teraz wasza bandycka mość wybaczy: karta nie do koloru, jak mówią gracze.
Miedziany krzyż na łańcuchu i cudaczne brzemiona jak przedtem wisiały na szyi niedawnego
garbusa. W dodatku ci durnie zrobili mu prezent, wrzucając drewienka do loszku. A to oznaczało,
że Erast Pietrowicz ma do dyspozycji cały japoński arsenał.
Zdjął żelastwo z szyi i teraz miał w rękach dwie gwiazdy. Pomacał krawędzie były
naostrzone jak brzytwa. Celne rzucanie tymi gwiazdami, noszącymi nazwę "siarinken", należy do
podstawowych umiejętności każdego nindża. W poważniejszych przypadkach krawędzie smaruje
się dodatkowo trucizną, ale Fandorin uznał, że obejdzie się bez tego. Teraz pozostawało tylko
przygotować nunczaku broń straszniejszą od szabli.
Erast Pietrowicz zdjął z łańcuszka krzyż, odłożył go na bok, a łańcuszek rozciągnął i
przymocował do niego swoje szczudełka do jednego i drugiego końca. Okazało się, że
drewienka mają specjalnie w tym celu przymocowane haczyki. Nie wstając z ziemi, zrobił nad
głową błyskawiczną ósemkę. Był całkiem zadowolony. Przyjęcie gotowe, teraz wypada poczekać
na gości.
Wymacując w ciemnościach szczeble, wszedł po drabinie. Uderzył głową o właz z tamtej
strony zamknięte. Cóż, poczekamy. Owies sam do konia nie chodzi.
Zeskoczył na dół; na czworakach zaczął obmacywać rękami podłogę. Po chwili natknął się na
jakiś przegniły rogożowy wór, od którego nieznośnie jechało stęchlizną. To nic, nie ma co się
pieścić.
Erast Pietrowicz odchylił głowę na zaimprowizowaną poduszkę. Było bardzo cicho, tylko
smyrgały w mroku zwinne zwierzątka pewnie myszy, a może nawet szczury. Oj, żeby już
szybciej pomyślał Fandorin i nawet nie zauważył, kiedy zapadł w sen; minionej nocy przecież
nie spał w ogóle.
Obudziło go skrzypienie otwieranego włazu; natychmiast przypomniał sobie, gdzie się znajduje
i dlaczego. Nie wiedział tylko, ile czasu minęło.
Po drabince, chwiejąc się, schodził człowiek w kapocie i juchtowych butach. W ręku trzymał
świecę. Erast Pietrowicz poznał jednego z "fartownych" Miszy. Za nim we włazie pokazały się
znajome chromowe buciki ze srebrnymi podkówkami.
W sumie gości było pięciu, z samym Miszą Malutkim na czele. Do kompanii brakowało tylko
Abdula, co sprawiło, że Fandorin zmartwił się trochę i nawet westchnął.
Powzdychaj sobie, łapiduchu, powzdychaj. Misza wyszczerzył perłowe zęby. Zaraz
się tak rozedrzesz, że szczury po norach się pochowają. Co, kumasz się ze zdechlakiem? I dobrze
robisz. Niedługo sam tak będziesz wyglądał.
Fandorin popatrzył na wór, który posłużył mu za poduszkę, i usiadł przerażony. Zapadłymi
oczodołami patrzył na niego jakiś zasuszony trup. "Fartowni" zaczęli rechotać. Każdy oprócz
Miszy trzymał w ręku świeczkę, a jeden jeszcze jakieś obcęgi albo szczypce.
Co, nie spodobał ci się? spytał z kpiną w głosie pokurcz. Zeszłej jesieni złapaliśmy
szpika, też z Miasnickiej. Może twój znajomek? Znowu rozległ się rechot, a głos Miszy stał się
łagodny, przeciągły. Długo się męczył, kochany. Jak zaczęliśmy kiszeczki wyciągać, to i
tatusia, i mamusię wolał.
Erast Pietrowicz mógłby go zabić jeszcze w tej sekundzie, miał siarinken w każdej ze
schowanych za plecami dłoni. Ale poddawać się nierozsądnym uczuciom to rzecz niegodna
szlachetnego męża. Z Miszą trzeba było porozmawiać. Jak mawiał Aleksander Iwanowicz Pelikan,
konsul w Jokohamie, "nazbierało się pytań" do niego. Może oczywiście najpierw unieszkodliwić
świtę jego chitrowskiej mości. Bo stanęli bardzo szczęśliwie: dwóch po prawej, dwóch po lewej.
Żaden nie ma broni palnej, tylko Misza ciągle bawi się zgrabnym gerstalem. Ale to nic groźnego,
przecież nie wie, że rewolwer nie wystrzeli, jak się nie zdejmie bezpiecznika.
Chyba jednak lepiej będzie czegoś się dowiedzieć, dopóki Misza Malutki czuje się silny. Bo
później nie wiadomo, czy zechce coś mówić. Wszystko wskazuje na to, że chłopak jest charakterny
A jak stanie okoniem?
Teczuszki szukam, Miszka. A w niej pieniążki, grube tysiączki zaśpiewał Fandorin
głosem pechowego garbusa oszusta. Gdzieś no ty ją podział, co?
Misza zmienił się na twarzy, a jeden z jego pomocników spytał, gęgając:
Co on zgrzyta, Miszka? Jakie tysiączki?
Jur struga, suka legawa! warknął "król". Chce wbić klina między nas. Ty mi tu zaraz,
ścierwo, krwią zaczniesz pluć.
Malutki wyciągnął z buta wąski, długi nóż i zrobił krok do przodu. Erast Pietrowicz byl pewien:
teczkę zabrał Misza to raz. W szajce o tym nie wiedzą, co oznacza, że nie zamierza dzielić się
zdobyczą to dwa. Przestraszył się, że zostanie zdemaskowany, i zaraz zamknie jeńcowi usta, na
zawsze to trzy. Trzeba było więc zmienić taktykę.
Ej, poczekaj, chłopczyku, nie boi się dziadek krzyku zaczął paplać Fandorin. Jak ty go
w zęby, to on pary z gęby. A jak ty po dobroci, to cię dziadek ozłoci.
Zaczekaj, Misza, jeszcze go nie kończ. Gęgacz złapał herszta za rękaw. Niech
podzwoni.
Piotr Parmienycz Churtinski przesyła niskie ukłony.
Asesor kolegialny mrugnął do Malutkiego i wbił wzrok w jego twarz: czy hipoteza jest słuszna?
Ale tym razem Miszy nawet powieka nie zadrżała.
E tam, świerka odstawia. Parmienycza jakiegoś przyplątał. To nic, już my mu wstawimy
mózgowinę na miejsce. Ty, Kur, siadaj na nogi. A ty, Pronia, dawaj cążki. Zaraz nam ptaszysko
zakracze.
Erast Pietrowicz zrozumiał, że chitrowski monarcha nie powie mu nic ciekawego; obawia się
swoich.
Westchnął głęboko i na moment zamknął oczy. Radosna niecierpliwość to najbardziej
niebezpieczne z uczuć. Wiele spraw się przez nie zepsuło.
Fandorin otworzył oczy, uśmiechnął się do Miszy i wyrzucił zza pleców prawą, a po niej lewą
dłoń. Szast, szast świsnęły dwa małe kręcące się cienie. Pierwszy wbił się w gardło Kurowi,
drugi Proni. Ci jeszcze chrypieli, bryzgając krwią, jeszcze się chwiali, jeszcze wcale nie
rozumieli, że umierają, a już asesor kolegialny podniósł z ziemi nunczaku i poderwał się na równe
nogi. Misza Malutki nie tylko nie zdjął bezpiecznika, ale nawet nie zdążył podnieść ręki
drewienko stuknęło go w ciemię: niezbyt mocno, tak żeby ogłuszyć. Tęgi chłop, którego wczoraj
nazwał Szucha, ledwie otworzył usta, jak dostał w głowę uderzenie tak potężne, że upadł na wznak
i leżał bez ruchu. Ostatni z "fartownych", którego przezwiska Fandorin nie poznał, okazał się
sprytniejszy od koleżków uchylił się przed nunczaku, wyciągnął finkę zza cholewy, uniknął
następnego ciosu, ale bezlitosna ósemka podbiła rękę, w której trzymał nóż, a potem rozwaliła
spryciarzowi czaszkę. Erast Pietrowicz zastygł i uregulował oddech. Dwóch bandytów skręcało się
na ziemi, wierzgając nogami i na próżno starając się zacisnąć rozerwane gardła. Dwaj leżeli
nieruchomo. Misza Malutki siedział, tępo potrząsając głową. Rowkowaną stalą pobłyskiwał z
boku gerstal.
Fandorin powiedział do siebie w myśli: "Przed chwilą zabiłem czterech ludzi i wcale tego nie
żałuję". Stwardniała dusza asesora kolegialnego przez tę straszną noc.
Najpierw Erast Pietrowicz wziął Miszę Malutkiego za kołnierz, dobrze potrząsnął ogłuszonym i
wlepił mu dwa siarczyste policzki nie ze złości, tylko żeby się szybciej ocknął. Wywarło to
skutek wręcz magiczny. Misza wciągnął głowę w ramiona i zaczął jęczeć:
Dziadku, nie bij! Wszystko powiem! Nie zabijaj! Nie gub młodego życia!
Fandorin patrzył na ładną, skrzywioną jak do płaczu mordkę i nie mógł wyjść z podziwu.
Ludzka natura ciągle zdumiewała go swymi zagadkami. Któż by pomyślał, że bandycki
samowładca, postrach policji moskiewskiej, tak się rozklei po dwóch policzkach. Tytułem
eksperymentu Fandorin tylko zakołysał swoim nunczaku, a Misza od razu przestał lamentować
jak zaczarowany gapił się na okrwawione, rozkołysane drewno, skulił się i zadrżał. No i proszę
podziałało. Skrajne okrucieństwo jest odwrotną stroną tchórzostwa pomyślał filozoficznie Erast
Pietrowicz. Co nie dziwi, bo to dwie najgorsze cechy rodu ludzkiego.
Jeśli chcesz, żebym cię dostawił na policję, a nie ukatrupił od razu, odpowiadaj na pytania.
Asesor kolegialny już nie udawał głupka, tylko mówił swoim zwykłym głosem.
A jak powiem, to nie zabijesz? spytał z przestrachem Misza i pociągnął nosem.
Fandorin się nachmurzył. Coś tu się nie zgadzało. Przecież taki oferma nie mógł trzymać w
szachu całego świata przestępczego w wielkim mieście. Do tego potrzebna jest żelazna wola,
nieprzeciętna siła charakteru. Albo coś innego, doskonale zastępującego obie te cechy. Ale co?
Gdzie jest milion? spytał ponuro Erast Pietrowicz.
Jest tam, gdzie był szybko odpowiedział Malutki.
Nunczaku znowu groźnie się zakołysało.
Żegnaj, Misza. Uprzedzałem cię. Dla mnie tak nawet lepiej, rozliczę się z tobą za swoich
przyjaciół.
Prawdę mówię, jak na spowiedzi! Mały, wystraszony człowieczek zasłonił głowę rękami,
a Fandorinowi na ten widok zrobiło się niedobrze. Dziadku, jak Boga kocham, to prawda.
Towar jak był w teczce, tak jest.
A gdzie teczka?
Misza przełknął ślinę, poruszył wargami. Ledwie dosłyszalnie odpowiedział:
Tutaj, w tajnym schowku.
Erast Pietrewicz odrzucił nunczaku już się nie przyda. Podniósł z podłogi gerstala, szarpnął
Miszę i postawił go na nogi.
Idziemy, a ty pokazuj drogę.
Kiedy Malutki wchodził po drabince, Fandorin z dołu kłuł go lufą w pośladki i dalej wypytywał:
Od kogo się dowiedziałeś o "Kitajcu"?
Od Piotra Parmienycza. Misza się odwrócił, podniósł ręce. Co my tam znaczymy,
myśmy wszyscy jego ludzie. On nasz dobroczyńca, obrońca nasz. Ale i żąda dużo, pewnikiem
połowę zabierze.
Znakomicie zgrzytnął zębami Erast Pietrowicz. I to jak jeszcze: naczelnik tajnego oddziału,
prawa ręka gubernatora generalnego to szef i opiekun moskiewskich kryminalistów. Teraz
jasne, dlaczego takiego śmiecia jak Misza nie można w żaden sposób złapać i dlaczego ma na
Chitrowce taką władzę. To ci radca dworu, no, no!
Wyleźli na ciemny korytarz, ruszyli labiryntem wąskich, zatęchłych przejść. Dwa razy skręcili
w lewo, raz na prawo. Misza zatrzymał się przed niskimi, słabo widocznymi drzwiami i zapukał w
nie chytrym, umówionym sposobem. Otworzyła sławetna Fiska w samej koszuli, włosy miała
rozpuszczone, twarz senną i pijaną. Gościom wcale się nie dziwiła, na Fandorina nie spojrzała w
ogóle. Poczłapała po klepisku do łóżka, zwaliła się na nie i od razu zachrapała. W kącie stało
eleganckie tremo, najwyraźniej trofeum z buduaru jakiejś damy. Na nim kopciła lampka oliwna.
Chowam u niej powiedział Malutki. Głupia jest, ale nie wyda.
Erast Pietrowicz chwycił mocno cherlaka za cienką szyję, przyciągnął do siebie; popatrzył
prosto w okrągłe, rybie oczy i wymawiając z osobna każdą sylabę, spytał:
A coś zrobił z generałem Sobolewem?
Nic. Misza trzy razy lekko się przeżegnał. Żebym tak na szubienicy skonał! Nic o tym
generale nie wiem. Piotr Parmienycz powiedział, żebym teczkę wziął z sejfu i żebym zrobił
wszystko, jak się należy. Powiedział, że nikogo tam nie będzie i że się nie połapią. No i wziąłem,
na swoje nieszczęście. Jeszcze mówił, że jak się wszystko uciszy, to pieniądze na pół i wtedy
wyprawi mnie z Moskwy z czystymi papierami. A w razie czego spod ziemi mnie wydostanie. Oj,
piotr Parmienycz wydostanie, ten nie żartuje.
Misza zdjął ze ściany kilimek, wyobrażający Stieńkę Razina z perską księżniczką, otworzył w
ścianie jakieś drzwiczki, wsadził za nie rękę i zaczął grzebać. A Fandorin stał zlany zimnym
potem, starając się dociec całego potwornego sensu tego, co usłyszał.
Nikogo tam nie będzie i się nie połapią? Tak powiedział Churtinski swemu pomagierowi? A
zatem wiedział, że Sobolew nie wróci żywy do "Dussault"!
Erast Pietrowicz nie docenił chitrowskiego władcy. Misza wcale nie był takim fajtłapą, jakiego
udawał, tylko szczwanym lisem. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że detektyw jest, jak należało
oczekiwać, tak oszołomiony wieścią, iż opuścił rękę z rewolwerem. Sprytny chłopaczek
gwałtownie się odwrócił, Erast Pietrowicz zobaczył wycelowaną lufę obrzyna i ledwo zdążył
podbić ją od dołu. Rozległ się huk, a płomień wystrzału niemal opalił Fandorinowi twarz. Z sufitu
posypało się próchno. Palec asesora kolegialnego mimo woli nacisnął cyngiel i niezabezpieczony
gerstal posłusznie wypalił. Misza Malutki złapał się rękami za brzuch, usiadł na podłodze i cienkim
głosem zaczął jęczeć. Erast Pietrowicz pamiętał o butelce i dlatego obejrzał się na Fiskę. Ale ta na
huk nawet nie podniosła głowy, tylko przykryła ją poduszką.
Teraz wyjaśniła się niespodziewana uległość Miszy. Sprytnie zagrał, uśpił czujność detektywa i
przyprowadził go tu, gdzie chciał. Tylko skąd miał wiedzieć, że Erast Fandorin nawet
"skradających się" zaskakiwał szybkością reakcji?
Pytanie, czy tutaj rzeczywiście jest teczka. Erast Pietrowicz odepchnął nogą wijące się w
konwulsjach ciało, wsunął rękę do schowka. Palce wymacały nierówną skórzaną powierzchnię.
Jest!
Pochylił się nad Miszą. Ten mrugał oczami i gorączkowo oblizywał zbielałe wargi. Na czoło
wystąpiły mu krople potu.
Dochtóra! zajęczał ranny. Wszystko powiem, niczego nie zataję.
Rana jest ciężka, ocenił Erast Pietrowicz, ale gerstal ma mały kaliber, tak że jeśli szybko
zawiozłoby się rannego do szpitala, to może wyżyje. Dobrze byłoby; w końcu świadek z niego nie
byle jaki.
Siedź i nie szarp się powiedział głośno Fandorin. Zawołam fiakra. A jak zechcesz
uciec, to życie z ciebie ucieknie.
W gospodzie było pusto. Przez mętne, do połowy zasłonięte murem okna przebijało się światło
wczesnego ranka. Na brudnej podłodze, na samym środku, leżeli objęci chłop i baba. Erast
Pietrowicz odwrócił wzrok: baba miała zadartą spódnicę. Poza nimi nie było chyba nikogo. Nie, w
kącie na ławce spał ów ślepiec: torba nad głową, na ziemi kostur. Właściciela gospody, Abdula, z
którym Fandorin bardzo chciał się spotkać, nigdzie nie było widać. Ale co to? Chyba ktoś gdzieś
pochrapuje.
Erast Pietrowicz ostrożnie odchylił kretonową zasłonę, a wtedy mu ulżyło jest, drań.
Rozłożył się na skrzyni, broda sterczy do góry, tłuste wargi rozchylone.
Wstawaj, Abdul. Kto wieczorem skacze, ten z rana płacze.
Tatar otworzył oczy. Były czarne, matowe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.
No, dalej, uciekaj poprosił go Fandorin. To cię zastrzelę jak psa.
Czego uciek odrzekł spokojnie morderca i ziewnął szeroko. Ja nie dzieck.
Pójdziesz na stryczek powiedział Erast Pietrowicz, z nienawiścią patrząc w małe obojętne
oczka.
Jak Allah da zgodził się gospodarz. Na wszystko jego wol.
Asesor kolegialny z trudem się powstrzymywał, by nie zgiąć wskazującego palca.
Gadaj mi jeszcze o Allahu, ścierwo! Gdzie są zabici?
Do komórk ja wziął skwapliwie rzekł potwór. Chciał później rzut do rzek. Tam
komórk. Pokazał drzwi z desek.
Drzwi zamykały się na zasuwę. Erast Pietrowicz skrępował Abdulowi ręce jego własnym
rzemykiem, a sam, z zamierającym sercem, odemknął drzwi. Wewnątrz było ciemno.
Asesor kolegialny odczekał chwilę, a potem zrobił krok, jeden, drugi, i nagle dostał potężny
cios kantem dłoni w szyję. Nic nie rozumiejąc, na wpół ogłuszony runął twarzą na podłogę, a ktoś
przygniótł go z góry i dysząc do ucha, spytał:
Gudzie pan? Ty piesu zabici!
Uderzenie było solidne, a wczorajszy guz na głowie też dawał o sobie znać, z trudem więc
Fandorin wymamrotał po japońsku:
A jednak się uczysz, leniuchu? I nie wytrzymał rozpłakał się.
Na tym wstrząsy się nie skończyły. Kiedy Fandorin przewiązał Masie głowę, odszukał
dorożkarza i wrócił do komórki po Miszę Malutkiego, Cyganki już tam nie było, a Misza nie
siedział pod ścianą, tylko leżał na podłodze. Nieżywy. Umarł nie od rany w brzuch królowi
bandytów ktoś bardzo sumiennie poderżnął gardło.
Z rewolwerem gotowym do strzału Erast Pietrowicz zaczął się miotać po mrocznym korytarzu,
ale ten miał liczne odnogi i ginął gdzieś w zupełnej ciemności. Nie było można nikogo znaleźć, i
jeszcze Bogu dzięki, jak się samemu nie pobłądzi.
Fandorin wyszedł z "Katorgi" i zmrużył oczy, bo słońce właśnie wyjrzało zza dachów. Masa
siedział w wolancie, jedną ręką przyciskając powierzoną jego opiece teczkę, a drugą mocno
trzymając za kołnierz związanego Abdula. Obok sterczał nieforemny wór owinięte kołdrą ciało
Ksawierija Fieofiłaktowicza.
Ruszaj! krzyknął Erast Pietrowicz, wskakując na kozioł obok dryndziarza. Byle szybciej
wyjechać z tego przeklętego miejsca. Prędko na Małą Nikicką, na żandarmerię!
Rozdział dziesiąty,
w którym generał
gubernator pije kawę i zagryza bułeczką
Wachmajster, dyżurujący przed drzwiami moskiewskiego urzędu żandarmerii (Mała Nikicka
20), z ciekawością, ale bez specjalnego zdziwienia spojrzał na dziwną trójkę, która wyłaziła z
wolanta na takim posterunku widuje się różne rzeczy. Pierwszy, potykając się na schodku,
wygramolił się czarnobrody Tatar ze związanymi z tyłu rękami. Za nim, poszturchując jeńca w
plecy, zszedł jakiś skośnooki w podartym beszmecie, białym turbanie i z drogą skórzaną teczką w
ręku. Ostatni zadziwiająco lekko jak na swój wiek zeskoczył z kozła staruszek obdartus.
Wachmajster przyjrzał się im uważniej i zobaczył, że staruszek ma w ręku rewolwer, skośnooki zaś
wcale nie turban na głowie, tylko ręcznik, miejscami nasiąknięty krwią. Wiadoma rzecz to
tajniacy wracają z operacji.
Jewgienij Osipowicz u siebie? spytał staruszek młodzieńczym i pańskim głosem.
Doświadczony żandarm nie zadał żadnych pytań, tylko zasalutował.
Tak jest, już od pół godziny.
Wezwij, b
braciszku, oficera dyżurnego powiedział przebieraniec, lekko się jąkając.
Niech się zajmie aresztowanym. A tam macie wskazał z ponurą miną jakiś wielki wór leżący w
kolasce jednego z naszych, nie żyje. Niech go na razie zaniosą do chłodni. To Gruszyn,
emerytowany prystaw śledczy.
Jakże, wasza wielmożność! Doskonale Ksawierija Fieofiłaktowicza pamiętam, niejeden rok
służyliśmy razem. Wachmajster zdjął kepi i przeżegnał się.
Erast Pietrewicz szedł prędko przez szeroki hall. Masa ledwie za nim nadążał, wymachując
grubą teczką, wypchaną paczkami asygnat, aż się miało wrażenie, że zaraz pęknie. W urzędzie o
tak wczesnej porze było raczej pustawo a i nie takie to miejsce, żeby się w nim mieli tłoczyć
interesanci. Z odległego końca korytarza, gdzie na zamkniętych drzwiach widniała tabliczka
"Oficerska sala gimnastyczna", dolatywały krzyki i szczęk metalu. Fandorin sceptycznie pokręcił
głową: rzeczywiście, oficerom żandarmerii bardzo przyda się sztuka walki na rapiery. Niby z kim?
Z rzucającymi bomby? Wszystko to przeżytki starego. Lepiej by się uczyli dżiu
dżitsu albo
przynajmniej angielskiego boksu. Zanim wszedł do gabinetu oberpolicmajstra, powiedział do
Masy:
Siedź tu, dopóki cię nie zawezwą. Pilnuj teczki. Głowa boli?
Mam mocną głowę odparł dumnie Japończyk.
No i Bogu dzięki. Tylko uważaj, ani kroku stąd.
Obrażony Masa wydął policzki, najwyraźniej uważając tę ostatnią uwagę za zbędną. Za
wysokimi dwuskrzydłowymi drzwiami znajdował się sekretariat, z którego, sądząc po tabliczkach,
można było pójść albo prosto do gabinetu, albo na prawo, do tajnego działu. Jewgienij Osipowicz
miał zresztą jeszcze własną kancelarię, na bulwarze Twerskim, wolał wszelako gabinet na Małej
Nikickiej bliżej miał stąd do ukrytych sprężyn machiny państwowej.
Dokąd? Dyżurny adiutant podniósł się na widok oberwańca.
Asesor kolegialny Fandorin, urzędnik do zadań specjalnych przy generale
gubernatorze. W
bardzo pilnej sprawie.
Adiutant skinął głową i pobiegł zameldować. Pół minuty później do sekretariatu wszedł sam
Karaczencew. Na widok naszego włóczęgi stanął jak wryty.
Erast Pietrowicz? To ci przebranie! Co się stało?
Niejedno.
Fandorin wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
Adiutant odprowadził niezwykłego interesanta zaciekawionym wzrokiem. Wstał, wyjrzał na
korytarz: nikogo nie ma, tylko naprzeciwko siedzi jakiś Kirgiz. Wówczas oficer podszedł na
paluszkach i przytknął ucho do drzwi przełożonego. Słychać było spokojny głos urzędnika do
zadań specjalnych, od czasu do czasu przerywany basem generała. Niestety, chociaż krzyczał, nie
można było zrozumieć, o co chodzi.
Repliki brzmiały tak:
Jaka znowu teczka?
Jak pan mógł!
A on co?
Na Chitrowkę?!
Wówczas ktoś otworzył drzwi wejściowe, adiutant zaś ledwo zdążył odskoczyć udał, że
akurat zamierzał zapukać do generała. Z niechęcią odwrócił się do wchodzącego. Nieznajomy
oficer z teczką pod pachą podniósł uspokajająco dłoń i wskazał boczne drzwi, prowadzące do
tajnego działu: proszę sobie nie przeszkadzać, ja tylko tam. Szybko przeszedł przez obszerny pokój
i zniknął. Adiutant znowu nadstawił ucha.
Koszmar! krzyknął ze wzburzeniem Jewgienij Osipowicz. A po chwili znowu jęknął:
Churtinski? To nie do wiary!
Adiutant przywarł do drzwi, mając nadzieję, że podsłucha chociaż cząstkę opowiadania asesora
kolegialnego, ale teraz, jak na złość, wlazł kurier z pilnym pakietem i trzeba było pokwitować
odbiór.
Po kolejnych dwóch minutach z gabinetu wyszedł generał wzburzony, czerwony na twarzy.
Sądząc jednak po błyszczących oczach, nowiny nie były złe. Za Jewgienijem Osipowiczem szedł
tajemniczy urzędnik.
Trzeba zapoznać się z teczką, a wtedy zajmiemy się naszym Kainem powiedział
oberpolicmajster, zacierając ręce. Gdzie ten pański Japończyk?
Czeka na k
korytarzu.
Adiutant uchylił skrzydła i zobaczył, jak generał i urzędnik zatrzymują się przed oberwanym
Kirgizem. Ten wstał, ceremonialnie się ukłonił, kładąc dłonie na udach.
Asesor kolegialny z widocznym niepokojem zapytał go o coś w owym dziwnym narzeczu.
Azjata znowu się ukłonił i odpowiedział, uspokajając urzędnika. Ten podniósł głos, wyraźnie
niezadowolony.
Na twarzy skośnookiego odbiło się zakłopotanie. Chyba się usprawiedliwiał.
Zbity z tropu generał zmarszczył rude brwi i spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Asesor kolegialny złapał się za głowę i zwrócił się do adiutanta:
Czy do gabinetu wchodził oficer z teczką?
Tak jest. Poszedł do tajnego działu.
Urzędnik dosyć ordynarnie odepchnął najpierw oberpolicmajstra, a potem adiutanta, i rzucił się
ku bocznym drzwiom sekretariatu. Reszta pobiegła za nim. Za drzwiami z tabliczką ukazał się
wąski korytarz, którego okna wychodziły na podwórze. Jedno z nich było uchylone. Asesor
kolegialny przechylił się przez parapet.
Na ziemi są ślady butów! Wyskoczył przez okno! jęknął porywczy urzędnik i ze złością
rąbnął pięścią w ramę. Uderzenie było tak silne, że całe szkło z żałosnym dźwiękiem wysypało się
na zewnątrz.
Ale co się stało, Eraście Pietrowiczu? przestraszył się generał.
Nic nie rozumiem. Asesor kolegialny rozłożył ręce. Masa mówi, że w korytarzu
podszedł do niego oficer, wymienił jego imię, wręczył zapieczętowaną kopertę, zabrał teczkę i
rzekomo zaniósł do mnie. Oficer rzeczywiście był, ale wyskoczył przez okno razem z teczką. To
jakiś koszmarny sen!
Pakiet! Gdzie pakiet? spytał Karaczencew. Urzędnik otrząsnął się i znowu zaszwargotał
po azjatycku. Chałaciarz, który przejawiał oznaki najwyższego niepokoju, wyciągnął zza pazuchy
urzędowy pakiet i kłaniając się, wręczył go generałowi. Jewgienij Osipowicz spojrzał na pieczęcie
i adres.
Hmm. Do Moskiewskiego Gubernialnego Urzędu Żandarmerii. Z Oddziału Ochrony
Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego Urzędu Miasta Stołecznego Sankt Petersburga.
Otworzył kopertę, zaczął czytać. Tajne. Do Pana Oberpolicmajstra Moskiewskiego. Na
podstawie szesnastego artykułu zarządzenia Najjaśniejszego Pana w sprawie ochrony porządku
państwowego i spokoju publicznego oraz po uzgodnieniu z generałem
gubernatorem Sankt
Petersburga, z uwagi na niewłaściwą postawę polityczną położnej, Marii Iwanowny Iwanow,
zabrania się wyżej wymienionej zamieszkiwać w Sankt Petersburgu i Moskwie, co niniejszym mam
zaszczyt przekazać do wiadomości Waszej Ekscelencji. Za naczelnika oddziału rotmistrz Szypow.
Co to za bzdury!
Generał obracał kartkę w dłoniach.
Jakiś zwykły okólnik. Co to ma wspólnego z teczką?
Cóż tu jest do z
zrozumienia smętnie rzekł przebrany asesor kolegialny i tak się rozstroił,
że zaczął się jąkać. Ktoś sprytnie wykorzystał fakt, że Masa nie rozumie po rosyjsku i żywi
b
bezgraniczny szacunek wobec munduru wojskowego, zwłaszcza kiedy widzi szablę przy boku.
Niech pan go spyta, jak wyglądał oficer nakazał generał.
Urzędnik przez chwilę słuchał zawiłych wyjaśnień Azjaty, po czym machnął ręką.
Mówi, że włosy żółte, wodniste oczy My d
dla niego wszyscy wyglądamy jednakowo.
Teraz zwrócił się do adiutanta:
A pan p
przyjrzał się temu człowiekowi?
Ten rozłożył ręce i lekko poczerwieniał.
Proszę wybaczyć, nie przyglądałem się. Blondyn. Wzrost więcej niż średni. Zwykły mundur
żandarma. Miał dystynkcje kapitana.
Cóż to, nie uczono pana, jak się sporządza portret pamięciowy? zapytał ze złością
urzędnik. Przecież od biurka do drzwi jest ledwie dziesięć kroków!
Adiutant milczał, rumieniąc się jeszcze bardziej.
Katastrofa, wasza ekscelencjo stwierdził przebieraniec. Milion przepadł. Ale jak, w
jaki sposób? Po prostu niepojęte! Co teraz robić?
Bzdura. Karaczencew machnął ręką. Czy chodzi o ten milion? Znajdzie się, nigdzie nie
przepadnie. Są ważniejsze sprawy, trzeba złożyć wizytę kochanemu Piotrowi Parmienyczowi. To
ci figura! Jewgienij Osipowicz uśmiechnął się złowrogo. Odpowie nam na wszystkie
pytania. No proszę, jak ciekawie się wszystko układa. Uuu, teraz to i na naszego Jurija
Dołgorukoja przyjdzie kryska. Na własnej piersi hodował tę żmiję, i to z jaką czułością!
Asesor kolegialny otrząsnął się.
Tak, tak, idziemy do Churtinskiego. Byle się nie spóźnić.
Najpierw trzeba do księcia westchnął oberpolicmajster. Bez jego zezwolenia to
niemożliwe. To nic, z przyjemnością popatrzę, jak stary lis będzie się wykręcał. Akurat, nie
wykręcisz się, ekscelencjo! Swierczinski! Generał spojrzał na adiutanta. Jak najszybciej
wezwij karetę. I wolant z ekipą do aresztu niech jadą za mną do domu gubernatora. Po
cywilnemu. Chyba trzech wystarczy. Myślę, że w tym wypadku obejdzie się bez strzelaniny.
Znowu zjadliwie się uśmiechnął.
Adiutant rzucił się, żeby wykonać rozkaz, toteż w pięć minut później zaprzężona w czwórkę
koni kareta już dudniła po bruku. Za nią łagodnie kołysała się resorowana kolaska z trzema
agentami w cywilu.
Adiutant odprowadził ten orszak spojrzeniem, po czym zdjął słuchawkę telefoniczną i zakręcił
korbką. Wymienił numer. Obejrzał się na drzwi i rzekł półgłosem:
Wiediszczew, to pan? Mówi Swierczinski.
Na audiencję trzeba było czekać w gabinecie. Sekretarz gubernatora najmocniej przeprosił
oberpolicmajstra, niemniej stanowczo oświadczył, że jaśnie oświecony książę jest bardzo zajęty,
zabronił wpuszczać kogokolwiek, a nawet meldować. Karaczencew spojrzał na Erasta Pietrowicza
ze znaczącym uśmieszkiem: no, niech się stary puszy, póki jeszcze może. W końcu upłynął co
najmniej kwadrans zza okazałych złoconych drzwi doleciał dźwięk dzwoneczka.
Teraz mogę zameldować waszą ekscelencję. Sekretarz wstał zza biurka.
Kiedy weszli do gabinetu, okazało się, jaką to pilną sprawą zajmował się książę: jadł śniadanie.
Właściwie ze śniadaniem już się uporał, tak że niecierpliwi petenci przybyli na ostatni akt uczty:
Władimir Andriejewicz pił kawę. Siedział ze starannie zawiązaną pod brodą lnianą serwetką,
maczał w filiżance bułeczkę od Filipowa i spoglądał na gości nadzwyczaj dobrodusznie.
Dzień dobry. Przełknął kawałek bułki i łaskawie się uśmiechnął. Nie miejcie mi,
panowie, za złe, jeśli musieliście czekać. Mój srogi Froł nie pozwala mi odwracać uwagi od
jedzenia. Może kawy? Bułeczki są znakomite, po prostu rozpływają się w ustach.
Wówczas gubernator przyjrzał się towarzyszowi generała uważniej i zdziwiony zamrugał
oczami. W drodze na Twerską Erast Pietrowicz odczepił wprawdzie siwą brodę i perukę, ale nie
mógł zdjąć łachmanów, tak że wyglądał w samej rzeczy niezwykle.
Władimir Andriejewicz z dezaprobatą pokręcił głową i odkaszlnął.
Eraście Pietrowiczu, mówiłem panu co prawda, że do mnie można zwyczajnie, bez munduru,
ale to już, kochaneczku, przesada. Cóż to, zgrał się pan w karty? Nieoczekiwanie głos księcia
zabrzmiał surowo. Jestem człowiekiem bez przesądów, ale w takim stroju proszę więcej do
mnie nie przychodzić. To nieładnie.
Pokręcił głową i znowu zaczął mamlać w ustach bułeczkę. Ale twarze oberpolicmajstra i
asesora kolegialnego miały wyraz tak dziwny, że Dołgorukoj przestał żuć i spytał ze zdziwieniem:
Ale co się stało, panowie? Pożar czy co?
Gorzej, wasza ekscelencjo. O wiele gorzej rzekł z lubością Karaczencew, po czym, nie
czekając na zaproszenie, usiadł w fotelu. Fandorin stał nadal. Pański szef tajnej kancelarii jest
złodziejem, zbrodniarzem i opiekunem wszystkich moskiewskich kryminalistów. Pan asesor
kolegialny ma na to niezbite dowody. Taki wstyd, wasza książęca mość, taki wstyd! Po prostu nie
wiem, jak się po czymś takim pozbieramy. Wytrzymał małą pauzę, żeby do staruszka dotarł
należycie sens tego, co usłyszał, po czym ciągnął przymilnym głosem: Miałem zaszczyt
niejednokrotnie meldować waszej książęcej mości o nieodpowiednim zachowaniu się pana
Churtinskiego, ale wasza książęca mość nie słuchał. Chociaż oczywiście do głowy mi nie przyszło,
że poczynania Piotra Parmienowicza są aż tak zbrodnicze.
Generał
gubernator wysłuchał tej krótkiej, efektownej przemowy z na wpół otwartymi ustami.
Erast Pietrowicz czekał na krzyk, oburzenie, pytania o dowody, ale książę ani na moment nie
stracił spokoju. Kiedy oberpolicmajster zamilkł wyczekująco, książę w zadumie dokończył bułkę i
popił kawy. Potem westchnął z przyganą w głosie.
Bardzo źle, Jewgieniju Osipowiczu, że panu to do głowy nie przychodziło. W końcu jest pan
szefem moskiewskiej policji, ostoją prawa i porządku. A ja nie jestem żandarmem, więcej spraw
mam na głowie niż pan, zarządzam całym miastem, ale Piotrusia Churtinskiego podejrzewałem od
dawna.
Czyżby? spytał drwiącym tonem oberpolicmajster. Od kiedy to?
Ho, ho! ciągnął książę. Piotruś dawno mi się przestał podobać. A trzy miesiące temu
napisałem do pańskiego ministra, hrabiego Tołstowa, że według posiadanych przeze mnie
wiadomości radca dworu Churtinski to nie tylko zwykły łapownik, ale złodziej i zbrodniarz.
Książę zaszeleścił papierami na stole. O, tutaj gdzieś była kopia tego listu O, właśnie.
Podniósł kartkę, pomachał nią z daleka. I dostałem odpowiedź od hrabiego. Gdzież ona jest?
Aha. Chwycił drugą kartkę, z monogramem. Przeczytać? Minister pisze, żebym był
spokojny i nie przejmował się Churtinskim.
Gubernator włożył pince
nez.
Niech pan posłucha. W związku z wątpliwościami, jakie mogłyby w Waszej Ekscelencji
wzbudzić poczynania radcy dworu Churtinskiego, spieszę zapewnić, że jeśli nawet urzędnik ów
zachowuje się czasem w sposób trudny do wytłumaczenia, nie dopuszcza się bynajmniej żadnych
przestępstw, wykonuje natomiast sekretne zadanie wagi państwowej, o czym wiadomo i mnie, i
Jego Cesarskiej Mości. Dlatego chciałbym uspokoić Pana, najdroższy Władimirze Andriejewiczu,
a ponadto podkreślić, że misja, którą zlecono Churtinskiemu, w żaden sposób nie jest skierowana
przeciwko mmm to już się do sprawy nie odnosi. No więc widzą panowie sami jeśli ktoś tu
zawinił, to nie Dołgorukoj, ale raczej pański resort, Jewgieniju Osipowiczu. Czyż miałem
podstawy, by nie ufać ministrowi spraw wewnętrznych?
Wstrząśnięty oberpolicmajster nie wytrzymał i gwałtownie powstał, wyciągając rękę po list, co
było dosyć głupie, ponieważ w tak poważnej sprawie należało wykluczyć blef zbyt łatwo
byłoby rzecz sprawdzić. Książę z życzliwością podał kartkę rudemu generałowi.
Tak wymamrotał tamten. Podpis Dmitrija Andriejewicza. Nie ma najmniejszych
wątpliwości
Książę spytał współczującym tonem:
Czyżby przełożeni nie uznali za stosowne powiadomić pana o tym? Aj, to nieładnie. To brak
szacunku. To znaczy, że nie wie pan, jakie tajne zadanie wykonywał Churtinski?
Karaczencew milczał, całkiem przybity.
Fandorin zaś rozmyślał nad intrygującym szczegółem: jakim to cudem korespondencja sprzed
trzech miesięcy znalazła się u księcia wśród bieżących papierów? Głośno zaś powiedział:
Ja również nie wiem, na czym polegała tajna misja p
pana Churtinskiego, ale tym razem
wyraźnie wykroczył poza jej granice. Jego związki z chitrowskimi bandytami są niewątpliwe i nie
dadzą się usprawiedliwić żadnymi interesami państwowymi. A co najważniejsze: Churtinski w
jawny sposób jest zamieszany w sprawę śmierci generała Sobolewa.
Po czym krótko, w punktach, przedstawił historię skradzionego miliona. Gubernator słuchał
bardzo uważnie. W końcu zdecydowanie powiedział:
Łajdak z niego, bez wątpienia łajdak. Trzeba go aresztować i przesłuchać.
Po to właśnie p
przyszliśmy do pana, Władimirze Andriejewiczu.
Zupełnie innym niż do tej pory tonem dziarskim, pełnym szacunku oberpolicmajster
zapytał:
Czy mam wykonać ten rozkaz, wasza książęca mość?
Oczywiście, kochany. Dołgorukoj skinął głową. Już ten łotr za wszystko odpowie.
Teraz szybko szli długimi korytarzami. Z tyłu dudniły kroki maszerujących w nogę agentów.
Erast Pietrowicz nic nie mówił i w ogóle starał się nie patrzeć na Karaczencewa. Rozumiał, jak
boleśnie żandarm przeżywa porażkę i jeszcze gorszy, a nawet alarmujący fakt: okazuje się, że są
jakieś tajne sprawy, które przełożeni powierzyli nie jemu, moskiewskiemu oberpolicmajstrowi,
tylko jego odwiecznemu rywalowi, szefowi tajnego oddziału.
Weszli na piętro, gdzie znajdowały się gabinety. Erast Pietrowicz spytał dyżurującego przy
wejściu pracownika, czy zastali pana Churtinskiego. Okazało się, że od samego rana jest u siebie.
Karaczencew nabrał otuchy i jeszcze przyspieszył kroku: leciał korytarzem jak kula armatnia,
aż pobrzękiwały ostrogi i postukiwały akselbanty.
W poczekalni szefa tajnego oddziału było mnóstwo interesantów. Generał rzucił sekretarzowi
krótkie pytanie:
Jest u siebie?
Jest, wasza ekscelencjo, prosił jednak, żeby go nie niepokojono. Czy mam zameldować?
Oberpolicmajster machnął nań ręką. Obejrzał się na Fandorina, uśmiechnął pod wąsem i
otworzył drzwi.
Początkowo Erastowi Pietrowiczowi wydało się, że Piotr Parmienowicz stoi na parapecie i
patrzy przez okno. Ale już po chwili zrozumiał: nie stoi, tylko wisi.
Rozdział jedenasty,
w którym sprawa przyjmuje nieoczekiwany obrót
Władimir Andriejewicz Dołgorukoj ściągnął brwi, już po raz trzeci czytając linijki napisane
dobrze znanym mu charakterem: Ja, Piotr Churtinski, ponoszę winę za to, że z chciwości
zbrodniczo nadużyłem swego stanowiska i zdradziłem tego, komu powinienem był wiernie służyć i
wszelkimi siłami pomagać w trudnej pracy. Niech mnie Bóg sądzi. Linijki były krzywe, właziły
jedna na drugą, a ostatnia nawet kończyła się kleksem, jak gdyby ten, który to pisał, tak się kajał, że
na ostatek stracił siły.
I co zeznał sekretarz? spytał powoli gubernator. Proszę jeszcze raz opowiedzieć,
Jewgieniju Osipowiczu, i, kochaneczku, trochę więcej szczegółów.
Karaczencew już po raz drugi, tylko nieco składniej i spokojniej, przedstawił to, co udało się
wyjaśnić.
Churtinski przyszedł do pracy jak zwykle o dziesiątej. Wyglądał normalnie, sekretarz nie
zauważył żadnych oznak rozstroju nerwowego czy też podniecenia. Radca dworu zapoznał się z
korespondencją i zaczął przyjmować petentów. Mniej więcej za pięć jedenasta podszedł do
sekretarza oficer żandarmerii, który przedstawił się jako kapitan Piewcow, kurier z Petersburga,
który przybywa do radcy dworu w pilnej sprawie. Kapitan trzymał w ręce brązową teczkę, która
według jego słów wyglądała dokładnie tak samo jak skradziona. Piewcowa niezwłocznie
wpuszczono do gabinetu, przyjęcia przerwano. Wkrótce wyjrzał Churtinski i zabronił wpuszczać
kogokolwiek, póki sam nie zawoła, i w ogóle pod żadnym pozorem nie przeszkadzać. Według
tego, co mówił sekretarz, jego szef wyglądał na niezwykle wzburzonego. Po dziesięciu minutach
kapitan wyszedł i powiedział, że pan radca dworu jest zajęty przeglądaniem tajnych papierów i nie
wolno mu przeszkadzać. A w kwadrans później, dwadzieścia po jedenastej, byliśmy tam już obaj z
Erastem Pietrowiczem.
Co powiedział lekarz? Czy to nie zabójstwo?
Mówi, że to typowy obraz świadczący o samobójstwie przez powieszenie. Przywiązał do
szyi sznur od framugi i zeskoczył. Charakterystyczne złamanie kręgów szyjnych. A i list, sam
książę widzi, nie pozostawia wątpliwości. Fałszerstwo wykluczone.
Generał
gubernator przeżegnał się i zauważył filozoficznie:
"I rzuciwszy one srebrniki w świątyni, odszedł, a odszedłszy, powiesił się". Teraz, panowie,
los zbrodniarza jest w ręku Sędziego sprawiedliwszego niż ja i wy.
Erastowi Pietrowiczowi wydało się, że podobne rozwiązanie jest dla księcia najwygodniejsze ze
wszystkich. Za to oberpolicmajster wyraźnie upadł na duchu: myślał, że uchwycił akurat nitkę,
która doprowadzi go do kłębka, a tu nitka trach urwała się.
Sam asesor kolegialny rozmyślał nie o tajemnicach państwowych i kłótniach między resortami,
tylko o zagadkowym kapitanie Piewcowie. Było absolutnie oczywiste, że to właśnie on
czterdzieści minut przed odwiedzinami u Churtinskiego wyłudził od biednego Masy nieszczęsny
milion. Z Małej Nikickiej kapitan żandarmerii (czy raczej, jak skłonny był przyjąć Fandorin, ktoś,
kto przebrał się w granatowy mundur) ruszył prosto na Twerską. Sekretarz przyjrzał mu się lepiej
niż adiutant oberpolicmajstra i opisał następująco: wzrost mniej więcej dwa arszyny siedem
werszków, szerokie ramiona, włosy barwy słomkowej. Znak szczególny: bardzo jasne, niemal
przezroczyste oczy. Ten szczegół sprawił, że Erast Pietrowicz aż się skulił. Z człowiekiem, który
miał dokładnie takie oczy, zetknął się jako młodzieniec; nie lubił jednak wspominać tamtej historii,
bo zbyt wiele go kosztowała. Zresztą niedobre wspomnienie nie miało związku ze sprawą, tak że
czym prędzej odegnał ponury cień.
Pytania układały się w następujący łańcuch: Czy rzeczywiście ten człowiek jest żandarmem?
Jeśli tak (a tym bardziej, jeśli nie), to jaka jest jego rola w sprawie Sobolewa? A najważniejsze
skąd taka niesamowita wszechwiedza, takie fantastyczne wszędobylstwo?
Akurat w tym czasie generał
gubernator również postawił pytania, które go interesowały.
Brzmiały jednak trochę inaczej:
I cóż, panowie detektywi? O czym według was mam powiadomić "górę"? Sobolew został
zabity czy umarł własną śmiercią? Czym Churtinski zajmował się tuż pod naszym, to znaczy
pańskim, Jewgieniju Osipowiczu, nosem? Gdzie się podział milion? Kim jest ów Piewcow? W
głosie księcia za zewnętrzną dobrodusznością wyczuwało się nutę groźby. Cóż pan powie,
ekscelencjo, nasz drogi obrońco?
Wzburzony generał otarł chustką spocone czoło.
W moim urzędzie nie ma żadnego Piewcowa. Może naprawdę przyjechał z Petersburga i
załatwiał sprawy z Churtinskim wprost, pomijając instancję gubernialną. Myślę, że było tak
Karaczencew nerwowo pociągnął za jeden ze swych rudych bokobrodów. Churtinski w
tajemnicy przed panem i przede mną oberpolicmajster przełknął ślinę wypełniał jakieś
poufne zlecenia z góry. Należała do nich także opieka nad przyjazdem Sobolewa. Do czego to było
potrzebne, nie wiem. Oczywiście Churtinski skądś się dowiedział, że Sobolew ma przy sobie
olbrzymią sumę pieniędzy, a jego świta nie ma o tym pojęcia. W nocy z czwartku na piątek ktoś
zameldował Churtinskiemu o nagłej śmierci Sobolewa w hotelu "Anglia" prawdopodobnie
agenci, prowadzący cichą obserwację kroków generała, no i jak wiemy, radca dworu był chciwy
i nie przebierał w środkach. Uległ pokusie zawładnięcia taką gotówką i posłał kasiarza Misze
Malutkiego, swego poplecznika, żeby wykradł teczkę z sejfu. Tyle że afera, którą sprokurował
Churtinski, została wykryta przez kapitana Piewcowa, który najprawdopodobniej miał za zadanie
obserwować obserwatora u nas w resorcie często tak się robi. Piewcow odzyskał teczkę, zjawił
się u Churtinskiego i zarzucił mu złodziejstwo oraz podwójną grę. Od razu po wyjściu kapitana
radca dworu zrozumiał,, że to już koniec, pokajał się w liście pożegnalnym, a potem powiesił To
jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy.
Cóż, to brzmi dosyć prawdopodobnie przyznał Dołgorukoj. Co pan proponuje?
Natychmiast wysłać zapytanie do Petersburga w odniesieniu do osoby i pełnomocnictw
kapitana Piewcowa. A my z Erastem Pietrowiczem zajmiemy się na razie oględzinami papierów
samobójcy. Wezmę do siebie zawartość jego sejfu, a pan Fandorin przestudiuje notes
Churtinskiego.
Asesor kolegialny mimo woli się uśmiechnął, bo generał podzielił zdobycz nader sprytnie: w
jednej połowie zawartość całego sejfu, a w drugiej zwyczajne notatki służbowe.
Dołgorukoj pobębnił palcami po stole i machinalnie poprawił perukę, która trochę się
przekrzywiła.
Widzę, Jewgieniju Osipowiczu, że pańskie wnioski sprowadzają się do następującej rzeczy:
Sobolew nie został zabity, tylko umarł naturalną śmiercią. Churtinski jest ofiarą własnej
interesowności. Piewcow to człowiek z Petersburga. Czy pan, Eraście Pietrowiczu, zgadza się z
tymi wnioskami?
Fandorin odrzekł krótko:
Nie.
Ciekawe ożywił się gubernator. Nuże, mów pan, coś tam powyliczał "to raz", "to
dwa", "to trzy".
Pozwoli pan, wasza książęca mość Młody człowiek zamilkł, widocznie dla lepszego
efektu, i zaczął zdecydowanym tonem: Generał Sobolew uczestniczył w jakimś tajnym
przedsięwzięciu, którego istota na razie nie jest dla nas jasna. D
dowody? W tajemnicy przed
wszystkimi zebrał olbrzymią sumę to raz. W sejfie hotelowym przechowywano tajne papiery,
które świta generała ukryła przed władzami to dwa. Sam fakt dyskretnej obserwacji Sobolewa
a myślę, że Jewgienij Osipowicz ma rację i taką obserwację prowadzono to trzy. Erast
Pietrowicz dodał w myśli: "Świadectwo panny Gołowin to cztery", ale nie wplątał w to
dochodzenie nauczycielki z Mińska. Nie wyciągam na razie wniosków, odważę się natomiast
wysunąć p
pewne przypuszczenia. Sobolew został zabity. W jakiś przemyślny sposób, imitujący
śmierć naturalną. Churtinski jest ofiarą chciwości, bezkarność sprawiła, że stracił głowę. Tutaj
znowu zgadzam się z Jewgienijem Osipowiczem. A prawdziwy przestępca, główna zakulisowa
sprężyna to ten, którego znamy jako "kapitana Piewcowa". Tego człowieka śmiertelnie
przestraszył się Churtinski, chytrus i z
zbój, jakich mało. Ten człowiek ma teczkę. "Piewcow"
wszystko wie i wszędzie zdąży. Taka nadprzyrodzona zręczność bardzo mi się nie podoba.
Blondyn z jasnymi oczami, który dwukrotnie pokazał się w mundurze żandarma oto kogo za
wszelką cenę należy odnaleźć.
Oberpolicmajster zmęczonym ruchem przetarł oczy.
Nie wykluczam, że Erast Pietrowicz ma rację, a ja się mylę. W sprawie dedukcji pan asesor
kolegialny może mi dać sto punktów for.
Książę, pochrząkując, wstał zza stołu, podszedł do okna i przez pięć minut patrzył na ekwipaże,
które jak rzeka płynęły ulicą Twerską. Odwrócił się i w niezwykłej dlań służbowej manierze
powiedział:
Zamelduję górze. Niezwłocznie, szyfrowaną depeszą. Kiedy tylko odpowiedzą zawezwę
panów. Proszę być u siebie, nigdzie się nie oddalać. Jewgieniju Osipowiczu, gdzie pan urzęduje?
U siebie, na bulwarze Twerskim. Będę grzebał w papierach Churtinskiego.
Będę w "Dussault" zameldował Fandorin. Szczerze mówiąc, padam z nóg. Nie spałem
prawie dwie doby.
Niech pan idzie, kochaneczku, pośpi ze dwie godzinki. I niech się pan doprowadzi do
porządku. Przyślę po pana.
Erast Pietrowicz właściwie nie zamierzał się kłaść, ale odświeżyć w lodowatej kąpieli i
owszem; potem nieźle byłoby wziąć masaż. A sen Co tam myśleć o śnie, kiedy dzieją się takie
rzeczy! Któż by zasnął?
Fandorin otworzył drzwi do pokoju i odskoczył do tyłu prosto pod nogi rzucił mu się Masa,
przypadł owiniętą łepetyną do podłogi i zaczął powtarzać:
Panie, nie ma dla mnie przebaczenia, nie ma przebaczenia, nie ma przebaczenia. Nie
ustrzegłem pańskiego onsi i nie umiałem ochronić ważnej skórzanej teczki. Ale to wcale nie koniec
moich występków. Nie byłem w stanie znieść hańby i chciałem zadać sobie śmierć, w dodatku
ośmieliłem się użyć pańskiego miecza, ale miecz się złamał i tym samym popełniłem jeszcze jedną
straszną zbrodnię.
Na stole leżała przełamana na pół paradna szpadka.
Erast Pietrowicz usiadł na podłodze obok nieszczęśnika. Ostrożnie pogłaskał go po głowie
nawet przez ręcznik wyczuwało się olbrzymi guz.
Masa, nie jesteś niczemu winien. Gruszyn
sensei zginął przeze mnie, nigdy sobie tego nie
wybaczę. Z teczką też nie ty zawiniłeś. Nie stchórzyłeś, nie okazałeś słabości. Po prostu tutaj jest
inne życie i inne reguły, do których jeszcze nie przywykłeś. A szpada to głupstwo, drut do robótek,
nie można się nią zabić. Kupimy inną, kosztuje pięćdziesiąt rubli. To nie jest miecz rodowy.
Masa wyprostował się, po jego wykrzywionej twarzy płynęły łzy.
A jednak nalegam, panie. Nie mogę teraz żyć, jeśli tak straszliwie pana zawiodłem.
Zasłużyłem na karę.
Dobrze westchnął Fandorin. Nauczysz się na pamięć następnych dziesięciu stron
słownika.
Nie, dwudziestu!
Dobrze. Ale nie teraz, tylko potem, kiedy głowa ci się zagoi. Na razie przygotuj lodowatą
wannę.
Masa pobiegł na dół z pustym wiadrem, a Erast Pietrowicz usiadł przy stole i otworzył notes
Churtinskiego. To właściwie nie był notes, tylko angielski Schedule
book, kalendarz dziennik,
z jedną stroną na każdy dzień. Niezła rzecz, Fandorin takie już widywał. Zaczął go kartkować bez
specjalnej nadziei na coś istotnego. Wszystko, co tajne i ważne, radca dworu przechowywał
oczywiście w sejfie, a do książki wpisywał różne drobiazgi, żeby nie zapomnieć godziny
spotkań służbowych, audiencji, raportów. Liczne osoby były oznaczone jedną lub dwiema
literami. Trzeba będzie wszystko to przestudiować. Asesor kolegialny zatrzymał wzrok na 4th
July, Tuesday (to znaczy po naszemu 22 czerwca, wtorek), zaciekawiony dziwnym podłużnym
kleksem. Do tej pory w książce nie było żadnego kleksa, nawet jednej poprawki najwidoczniej
Churtinski odznaczał się wyjątkową starannością. Kształt kleksa też wydawał się dziwaczny jak
gdyby atrament nie kapnął z pióra, tylko został specjalnie rozmazany. Fandorin obejrzał kartkę pod
światło. Nie, nie da się odczytać. Ostrożnie przesunął palcem po kleksie. Zdaje się, że coś tam było
napisane. Nieboszczyk używał stalówki, mocno przyciskał pióro. Ale odczytać zapisu nie sposób.
Masa przyniósł wiadro lodu; w łazience rozległ się huk, potem zaszumiała woda. Erast
Pietrowicz wziął sakwojaż z narzędziami i wyjął potrzebne przybory. Odwrócił stronicę z kleksem,
z drugiej strony przyłożył kartkę najcieńszego papieru ze słomy ryżowej i kilka razy przejechał po
nim kauczukowym wałeczkiem. Papier nie był zwyczajny, tylko nasączony specjalnym
roztworem, reagującym na najmniejsze nierówności powierzchni. Drżącymi z niecierpliwości
palcami asesor kolegialny uniósł papier. Na matowym tle zarysowały się słabe, ale wyraźne litery:
Metropol No 19 Klonow.
Zapisane 22 czerwca. Co było wtedy? Dowodzący czwartym korpusem piechoty generał
Sobolew zakończył manewry i napisał raport w sprawie urlopu. A w hotelu "Metropol", w
numerze dziewiętnastym, mieszkał jakiś pan Klonow. Czy coś łączy te dwa fakty?
Prawdopodobnie nie. Ale po co w takim razie Churtinski zamazywałby nazwisko i adres? Bardzo
ciekawe.
Erast Pietrowicz rozebrał się i wlazł do lodowatej wody, która od razu uwolniła go od
ubocznych myśli i, jak zazwyczaj, kazała mu skupić wszystkie siły duchowe i fizyczne. Fandorin
zanurzył się z głową i doliczył do stu dwudziestu, a kiedy wystawił głowę i otworzył oczy,
krzyknął i zalał się szkarłatem: na progu łazienki stała zdumiona i też zawstydzona małżonka
jaśnie oświeconego księcia Eugeniusza Lichtenburskiego.
Proszę wybaczyć, monsieur Fandorin wyszeptała hrabina po francusku. Pański służący
wpuścił mnie do pokoju i wskazał te drzwi. Myślałam, że tu jest pański gabinet
Ponieważ dobre wychowanie nie pozwala siedzieć w obecności damy, Erast Pietrowicz zerwał
się na równe nogi; ale w tejże sekundzie, ogarnięty paniką, chlupnął z powrotem do wody.
Hrabina, dosłownie cała w pąsach, wycofała się za drzwi.
Masa! ryknął Fandorin z wściekłością. Masa!!!
Łajdak i kat przyszedł ze szlafrokiem w rękach i ukłonił się.
Czego pan sobie życzy, proszę pana?
Ja ci dam "czego życzy"! wrzeszczał Erast Pietrowicz, zupełnie nad sobą nie panując.
Każę ci za to rozpruć sobie brzuch! I nie żadną szpadą, tylko pałeczką do ryżu! Mówiłem ci,
bałwanie, że w Europie wanna to sprawa intymna! Postawiłeś mnie w idiotycznym położeniu, a
pani płonie teraz ze wstydu! Asesor kolegialny przeszedł na rosyjski i krzyknął: Proszę
wybaczyć! Niech się pani rozgości, hrabino, zaraz przyjdę! I znowu po japońsku: Ty
przeklęta pokrako, podaj spodnie, koszulę i surdut!
Wszedł do pokoju już całkiem ubrany i z przedziałkiem bez zarzutu, ale ciągle jeszcze
zaczerwieniony. Nie wiedział, jak po czymś takim spojrzy damie w oczy. Ale wbrew
oczekiwaniom hrabina zupełnie się uspokoiła i z ciekawością oglądała rozwieszone na ścianach
grawiury japońskie. Zerknęła na skonfundowaną twarz urzędnika i w jej niebieskich,
sobolewowskich oczach mignęła wesoła iskierka, która zresztą od razu ustąpiła miejsca absolutnej
powadze.
Panie Fandorin, ośmieliłam się przyjść do pana, dlatego że jest pan starym towarzyszem
Michela i prowadzi śledztwo w sprawie jego śmierci. Mąż wyjechał wczoraj wieczorem z wielkim
księciem. Jakieś pilne sprawy. A ja mam zawieźć ciało brata do majątku, żeby je pogrzebać.
Zinaida Dmitrijówna zamilkła, jak gdyby wahała się, czy mówić dalej. Potem nagle, z miną
desperatki, powiedziała: Mąż pojechał bez bagażu. A w jednym z jego surdutów, które tutaj
zostały, służąca znalazła coś takiego. Jakiż ten Eug?ne jest roztargniony!
Hrabina podała złożoną kartkę, a Fandorin zauważył, że w ręce ma jeszcze jakiś papierek. Na
blankiecie czwartego korpusu armijnego ręką Sobolewa, zamaszyście, było napisane po francusku:
Eug?ne, bądź 25 nono w Moskwie, żeby ostatecznie, wszystko wyjaśnić w znanej ci sprawie.
Pora nadeszła. Zatrzymam się w "Dussault". Ściskam cię. Twój Michel.
Erast Pietrowicz pytająco spojrzał na gościa, oczekując wyjaśnień.
To bardzo dziwne powiedziała, nie wiadomo czemu szeptem, księżna. Mąż nie mówił
mi, że w Moskwie spotka się z Michelem. W ogóle nie wiedziałam, że brat jest w Moskwie.
Eug?ne powiedział tylko, że musimy złożyć jakieś wizyty, a potem wrócimy do Petersburga.
Rzeczywiście dziwne zgodził się Fandorin, który odczytał ze stempla, że depesza wysłana
została z Mińska jeszcze szesnastego. Ale dlaczego nie zapytała pani o to jego wysokości?
Hrabina zagryzła usta i podała drugą kartkę.
Dlatego, że Eug?ne ukrył przede mną to.
Co to jest?
Liścik Michela, adresowany do mnie. Oczywiście został dołączony do depeszy. Nie wiem,
czemu Eug?ne mi go nie przekazał.
Erast Pietrowicz wziął kartkę do ręki. Widać było, że pisana była w pośpiechu, w ostatniej
chwili:
Kochana Uzi, koniecznie, przyjedź razem z Eug?nełem do Moskwy. To bardzo ważne. Teraz nie
mogę ci nic wyjaśnić, ale, może się, zdarzyć tak, (dalej pół linijki przekreślone) że długo się nie
zobaczymy.
Fandorin podszedł do okna i przyłożył liścik do szyby, żeby przeczytać to, co zostało
wymazane.
Niech się pan nie trudzi, już odczytałam. Drżącym głosem powiedziała za jego plecami
Zinaida Dmitrijówna. Tam jest napisane: że to spotkanie będzie ostatnim.
Asesor kolegialny zmierzwił mokre, dopiero co uczesane włosy. A więc najwyraźniej Sobolew
wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo? I książę też o tym wiedział? No, proszę Odwrócił się
do hrabiny.
Teraz nic nie mogę pani powiedzieć, madame, ale obiecuję, że wyjaśnię wszystkie
okoliczności. Spojrzał Zinaidzie Dmitrijównie w oczy, a dostrzegłszy w nich zmieszanie, dodał:
Ma się rozumieć, działając tak d
delikatnie, jak tylko będę mógł.
Kiedy tylko hrabina wyszła, Erast Pietrowicz usiadł przy biurku i chcąc zgodnie ze swym
zwyczajem skupić się za pośrednictwem kaligrafii, zaczął kreślić hieroglif "spokój". Przy trzeciej
wszelako kartce, kiedy do doskonałości miał jeszcze bardzo daleko, do drzwi znów ktoś zapukał
energicznie, natarczywie.
Masa lękliwie obejrzał się na zajętego ważnym obrzędem pana, na palcach podreptał do drzwi i
otworzył.
Stała za nimi Jekatierina Aleksandrowna Gołowin, złotowłosa ukochana zmarłego Achillesa.
Płonęła gniewem, przez co wyglądała jeszcze piękniej.
Pan zniknął! zawołała zamiast powitania. Czekam, odchodzę od zmysłów przez tę
niewiedzę. Co pan wyjaśnił, Fandorin? Przekazałam panu takie ważne wiadomości, a pan siedzi tu
i rysuje! Żądam wyjaśnień!
Proszę pani przerwał jej ostro asesor kolegialny. To ja żądam od pani wyjaśnień.
Zechce pani usiąść.
Wziął za rękę nieoczekiwanego gościa, zaprowadził do fotela i usadowił. Sobie przysunął
krzesło.
Powiedziała mi pani mniej, niż wie. Co planował Sobolew? Dlaczego bał się o swoje życie?
Dlaczego jego p
podróż miała być tak niebezpieczna? Po co mu było potrzebne tyle pieniędzy? Po
co w ogóle te wszystkie sekrety? No i wreszcie o co się pokłóciliście? Te p
pani
niedomówienia, Jekatierino Aleksandrówno, sprawiły, że źle oceniłem sytuację i przez to z
zginął pewien bardzo dobry człowiek. Nie mówiąc już o kilku złych, którzy przecież też mieli
dusze.
Panna Gołowin spuściła głowę. Na jej delikatnej twarzy odbiła się cała gama silnych i
najwyraźniej sprzecznych uczuć. Zaczęła od przyznania się do winy:
Tak, skłamałam, mówiąc, że nie wiem, czym się zajmował Michel. Uważał, że Rosja ginie, i
chciał ją ratować. W ostatnim czasie mówił tylko o Carogrodzie, o groźbie ze strony Niemiec, o
wielkiej Rosji A miesiąc temu, w czasie naszego ostatniego spotkania, nagle zaczął mówić o
Bonapartem i prosił, żebym była jego Józefiną Przeraziłam się. Zawsze mieliśmy różne poglądy.
On wierzył w historyczną misję Słowian i jakąś szczególną rosyjską drogę, ja zaś uważałam, że
Rosji potrzebne są nie Dardanele, tylko oświata i konstytucja. Nie zdołała zapanować nad
głosem i machnęła piąstką, jak gdyby rozdrażniona tym, że nie może poradzić sobie z
nieoczekiwaną przeszkodą. Kiedy powiedział o Józefinie, przestraszyłam się. Przestraszyłam,
że wiedziony ambicją Michel spali się w tym ogniu jak ćma Jeszcze bardziej przestraszyłam się,
że zrobi to, co zamierza. A mógłby to zrobić. Był konsekwentny, silny, fortuna mu sprzyjała
Taki właśnie był. W kogo by się zmienił, gdyby miał możność rządzenia milionami ludzi? Strach
myśleć. To byłby już nie Michel, tylko ktoś całkiem inny.
I doniosła pani na niego? zapytał bezceremonialnie Erast Pietrowicz.
Panna Gołowin cofnęła się przerażona.
Jak pan mógł pomyśleć coś takiego? Nie, po prostu powiedziałam: wybieraj albo ja, albo
to, co planujesz. Nie miałam wątpliwości, jaka będzie odpowiedź. Ze złością otarła łzy. Ale
do głowy mi nie przychodziło, że wszystko skończy się taką ohydną i banalną farsą. Niedoszłego
Bonapartego zabije ktoś dla paczki asygnat Powiedziano w Biblii: "i porazi dumnych".
Zamachała rękami, dając do zrozumienia, że ma już dosyć, po czym wybuchnęła
niepohamowanym płaczem.
Fandorin odczekał, aż się trochę uspokoi, i rzekł półgłosem:
Prawdopodobnie wcale nie chodziło o asygnaty.
A o co? chlipnęła Jekatierina Aleksandrówna. Przecież go zabito, prawda? Jakoś
wierzę, że pan dojdzie do prawdy. Niech pan przysięgnie, że powie mi całą prawdę o jego śmierci.
Stropiony Erast Pietrowicz odwrócił się i pomyślał, że kobiety są nieporównanie lepsze od
mężczyzn bardziej oddane, szczere, harmonijne. Rzecz jasna, jeśli naprawdę kochają.
Tak, tak, oczywiście wymamrotał, choć dobrze wiedział, że nigdy nie powie Jekatierinie
Aleksandrównie całej prawdy o śmierci ukochanego.
Nagle rozmowę trzeba było skończyć, bo po Fandorina przyszedł posłaniec od
generała
gubernatora.
Jak zawartość sejfu, ekscelencjo? spytał asesor kolegialny. Znalazł pan coś
ciekawego?
Masę rzeczy rzekł z zadowoleniem oberpolicmajster. Ciemne sprawki zmarłego w
dużej mierze się rozjaśniły. Trzeba będzie jeszcze poślęczeć nad deszyfracją zapisów pieniężnych.
Nasza pszczółka zbierała nektar z wielu kwiatków, nie tylko z Miszy Malutkiego. A co u pana?
No, coś tam jest odpowiedział skromnie Fandorin.
Rozmowa odbywała się w gabinecie gubernatora. Samego Dołgorukoja jednak nie było; według
tego, co mówił sekretarz, jego książęca mość jadł jeszcze obiad.
Kiedy w końcu się pojawił, wyglądał dosyć zagadkowo. Usiadł, odkaszlnął i zaczął oficjalnym
tonem.
Panowie, na swój szczegółowy raport otrzymałem odpowiedź telegraficzną z Petersburga.
Jak widzicie, sprawę uznano za tak ważną, że nie było najmniejszej zwłoki. W tym wypadku
jestem jedynie ogniwem pośrednim. Pisze hrabia Tołstow: Wielce szanowny Władimirze
Andriejewiczu, w odpowiedzi na Pańską depeszę powiadamiam wielce szanownego Pana, że
kapitan Piewcow rzeczywiście służy w Korpusie Żandarmerii i w chwili obecnej przebywa w
Moskwie w misji specjalnej. W szczególności kapitan miał za zadanie dyskretnie przejąć teczkę, w
której mogły znajdować się dokumenty wagi państwowej. Śledztwo w sprawie śmierci adiutanta
generalnego M.D. Sobolewa z rozkazu Najjaśniejszego Pana należy uznać za zakończone, a
oficjalne zawiadomienie w tej sprawie zostanie wysłane także do Jewgienija Osipowicza.
Urzędnika do zadań specjalnych Fandorina za samowolny postępek dopuszczenie osoby
prywatnej do tajnego śledztwa, co spowodowało śmierć wymienionej osoby z rozkazu
Najjaśniejszego Pana należy zwolnić ze stanowiska i osadzić w areszcie domowym, póki nie
nadejdą inne zarządzenia. Minister spraw wewnętrznych DA. Tołstow.
Książę ze smutkiem rozłożył ręce i rzekł do wstrząśniętego Fandorina:
No, kochaneczku, taki obrót przyjęła sprawa. Cóż, przełożeni lepiej wiedzą.
Erast Pietrewicz pobladł i powoli wstał. Nie, to nie surowa, chociaż w istocie sprawiedliwa
monarsza kara sprawiła, że poczuł się zupełnie zdruzgotany. Najgorsze, że z hukiem upadła
hipoteza, którą wysunął z takim przekonaniem. Wziąć tajnego agenta rządu za największego
złoczyńcę! Jakaż zawstydzająca pomyłka!
My tu z Jewgienijem Osipowiczem porozmawiamy, a pan już, proszę wybaczyć, niech idzie
do siebie do hotelu i odpoczywa powiedział ze współczuciem Dołgorukoj. I niechże pan nie
spuszcza nosa na kwintę. Wstawię się u nich za panem, boś mi pan przypadł do serca.
Przybity asesor kolegialny ruszył w stronę wyjścia. Gdy był przy samych drzwiach, zwrócił się
doń Karaczencew.
A co pan znalazł w notesie? spytał i dyskretnie mrugnął: nie ma się co przejmować,
wszystko się jakoś ułoży.
Erast Pietrowicz odczekał chwilę i odpowiedział:
Nic specjalnego, w
wasza ekscelencjo.
W hotelu Fandorin oświadczył od progu:
Masa, straciłem honor i wzięto mnie pod areszt. Przeze mnie zginął Gruszyn to raz. Nie
mam już żadnych pomysłów to dwa. Życie się skończyło to trzy.
Dotarł do łóżka. Nie rozbierając się, opadł na poduszkę i momentalnie zasnął.
Rozdział dwunasty,
w którym pułapka się zatrzaskuje
Kiedy otworzył oczy, pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, był prostokąt okna, a za nim różowy zachód
słońca. Na podłodze przy łóżku, ceremonialnie złożywszy ręce na kolanach, siedział Masa w
czarnym paradnym kimonie, twarz miał surową, na głowie świeżą opaskę.
Co się tak wystroiłeś? spytał Erast Pietrewicz z ciekawością.
Pan powiedział, że stracił honor i nie ma więcej pomysłów.
To co z tego?
Ja mam dobry pomysł. Wszystko przemyślałem i mogę zaproponować godne wyjście z
ciężkiej sytuacji, w której się obaj znaleźliśmy. Do swoich licznych przewinień dodałem jeszcze
jedno: naruszyłem europejską etykietę, która zabrania wpuszczać kobietę do łazienki. Nie
usprawiedliwia mnie to, że nie rozumiem waszych dziwnych obyczajów. Nauczyłem się całych
dwudziestu sześciu stron ze słownika: od łatwego słowa bulu
wa, oznaczającego "nabrzmiałą
część łodygi podziemnej", do trudnego słowa haraku
teri
sticini oznaczającego "mający swoją
osobną cechę", ale nawet ta próba nie zdjęła brzemienia z mojej duszy. Co zaś się tyczy pana, sam
pan powiedział: moje życie się skończyło. W takim razie, panie, odejdźmy razem z tego życia.
Wszystko przygotowałem, nawet tusz i pędzelek, żeby napisać pożegnalny wiersz.
Fandorin przeciągnął się, czując błogie zmęczenie w stawach.
Daj spokój, Masa powiedział i ziewnął rozkosznie. Mam lepszy pomysł. Co to tak
smakowicie pachnie?
Kupiłem świeże obuwa
zianki, najlepszą rzecz w Rosji poza kobietami odrzekł służący
ze smutkiem. Zupa ze skisłej kapusty, którą tutaj wszyscy się odżywiają, jest po prostu okropna,
ale obuwa
zianki to piękny wynalazek. Chcę na koniec ucieszyć swoją hara, zanim rozetnę ją
kindżałem.
Ja ci rozetnę pogroził asesor kolegialny. Daj no tego obwarzanka, bo jestem strasznie
głodny. Przekąsimy i do roboty.
Pan Klonow, spod dziewiętnastego? upewnił się ober (w "Metropolu" na modłę
germańską tak nazywano starszych pracowników). A jakże, doskonale pamiętam. Był taki gość,
kupiec. A pan, mister, jest jego znajomym?
Idylliczny zachód słońca pod wieczór nagle zrejterował, ustępując miejsca zimnemu wiatrowi i
szybko gęstniejącemu mrokowi. Niebo straciło dobry nastrój, zaczęło siąpić drobnym
deszczykiem, który mógł jeszcze zmienić się w nie byle jaką ulewę. Dlatego Fandorin ubrany był
tak, by przeciwstawić się żywiołom: kepi z ceratowym daszkiem, nieprzemakalna kurtka
szwedzka z glansowanej skóry, gumowe kalosze. W rezultacie wyglądał jak patentowany
cudzoziemiec i tym oczywiście tłumaczyła się niespodziewana replika obera. Raz kozie śmierć
zdecydował asesor kolegialny i zbiegły aresztant w jednej osobie, przechylił się nad kontuarem i
wyszeptał:
Nie jestem żadnym jego znajomym, kochany. Jestem k
kapitan Piewcow z korpusu
żandarmerii, a sprawa jest bardzo ważna i ściśle tajna.
Rozumiem również szeptem odrzekł kelner. W tej chwileczce mówię.
Zaczął przewracać karty w książce meldunkowej.
Taak. Kupiec pierwszej gildii, Nikołaj Nikołajewicz Klonow. Przyjechał rankiem
dwudziestego drugiego, z Riazania. A wyjechał nocą z czwartku na piątek.
Co?! krzyknął Fandorin. Z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty?! I to już
nocą?
Tak jest, szanowny panie. Mnie samego przy tym nie było, ale tutaj ma pan zapis, proszę
spojrzeć. Rachunek podsumowano rankiem o wpół do piątej, podczas nocnej zmiany.
Erast Pietrowicz poczuł w duszy wielki zapał, znany tylko zawołanym myśliwym. Z udanym
lekceważeniem zapytał:
A jaki był ten Klonow?
Poważny taki jegomość, solidny. Cóż tu mówić kupiec pierwszej gildii.
Co, broda, duży brzuch? Niech pan opisze jego powierzchowność. Czy miał jakieś znaki
szczególne?
Nie, szanowny panie, brody nie miał i wcale nie był gruby. To nie jakiś Iwan Dorobkiewicz
Chamow, tylko taki nowoczesny handlowiec. Ubiera się po zachodniemu. Powierzchowność
Ober się zastanowił. Zwyczajna, włosy blond. Znaki szczególne Chyba że oczy, proszę pana.
Takie bardzo jasne, jakie czasem mają Finowie.
Fandorin drapieżnie klepnął dłonią po ladzie. Trafił w dziesiątkę! Mamy głównego bohatera.
Przyjechał we wtorek, na dwa dni przed Sobolewem, a wyniósł się dokładnie o tej porze, kiedy
oficerowie wnosili martwego generała do obrabowanego numeru czterdziestego siódmego.
Gorąco, bardzo gorąco!
Mówi pan zatem, że to solidny człowiek? Pewnie jacyś ludzie, inni k
kupcy, przychodzili do
niego w interesach?
Żadnych nie było, proszę pana. Tylko parę razy umyślni z depeszami. Od razu było widać, że
człowiek nie przyjechał do Moskwy załatwiać sprawy, tylko raczej trochę się rozerwać.
Dlaczego od razu?
Ober uśmiechnął się konspiracyjnie i powiedział na ucho:
Ledwo przyjechał, to się zaraz o płeć piękną rozpytywał. Gdzie tu, powiada, są w Moskwie
jakieś eleganckie damulki? Żeby koniecznie była blondynka, tylko trochę szczuplejsza, z talią,
proszę pana. Widać, że jegomość z dobrym gustem.
Erast Pietrowicz nachmurzył się. To było coś nieoczekiwanego. Kapitan Piewcow raczej nie
powinien się interesować blondynkami.
Mówił o tym z panem?
Nie, skąd, proszę pana, to mi opowiadał Timofiej Spiridonowicz. Też u nas pracował, na tym
samym miejscu westchnął z wymuszonym smutkiem. W sobotę odszedł od nas, Panie świeć
nad jego duszą. Jutro, proszę pana szanownego, panichida.
Niby jak "odszedł"? Fandorin pochylił się do przodu. Co się stało?
Nic nadzwyczajnego, proszę pana. Szedł wieczorem do domu, poślizgnął się i uderzył głową
o kamień. Tutaj niedaleko, w przechodnim podwórzu. Był człowiek i nie ma człowieka. Wszystko
w ręku Boga. Ober się przeżegnał. Byłem u niego pomocnikiem. A teraz dostałem awans.
Szkoda Timofieja Spiridonowicza
To znaczy Klonow rozmawiał z nim o damulkach? spytał asesor kolegialny, czując
wyraźnie: właśnie teraz, za chwilę, spadnie zasłona z oczu, a wtedy będzie mógł ujrzeć obraz
wydarzeń w całej okazałości. A nic bliższego Timofiej Spirydonowicz nie mówił?
A jakże, szanowny panie, nieboszczyk lubił ozorem mleć. Mówił, że kiedy powiedział
dziewiętnastce my tak między sobą gości nazywamy, po numerach o wszystkich
moskiewskich blondynkach wysokiej klasy, to dziewiętnastka najbardziej interesował się mamzel
Wandą z "Róży Alpejskiej".
Erast Pietrewicz na chwilę zamknął oczy. Nitka była bardzo zaplątana, ale jej koniuszek
wreszcie się pokazał.
To pan?
Wanda stała w drzwiach, otulając się koronkową mantylą, i patrzyła z przerażeniem: mokra
skórzana kurtka odbijała światło lampy i wydawało się, że asesora kolegialnego otacza aureola. Za
plecami późnego gościa szemrała ruchoma ściana deszczu, a za nią była już tylko ciemność.
Strumienie wody spływały z kurtki na podłogę.
Niech pan wejdzie, panie Fandorin, przemókł pan zupełnie.
Najdziwniejsze powiedział Erast Pietrowicz, zamiast się przywitać że pani,
mademoiselle, do tej pory jeszcze żyje.
To dzięki panu. Szczupłymi ramionami śpiewaczki targnął dreszcz. Do tej pory mam
przed oczami nóż, który nieuchronnie zbliża się do mojego gardła Nie mogę spać po nocach.
Śpiewać też nie mogę.
Nie miałem wcale na myśli herr Knabego, tylko Klonowa. Fandorin patrzył jej prosto w
ogromne zielone oczy. Niech mi pani opowie o tym interesującym osobniku.
Wanda zdziwiła się, czy też udała zdziwienie.
Klonow? Nikołaj Klonow? A co on ma do rzeczy?
A nad tym teraz się zastanowimy.
Weszli do pokoju gościnnego, usiedli. Paliła się tylko lampa na stole, nakryta zielonym szalem,
i dlatego cały pokój przypominał świat podwodny. Królestwo morskiej czarodziejki pomyślał
Erast Pietrowicz, ale zaraz odegnał te niestosowne myśli.
Proszę mi opowiedzieć o kupcu pierwszej gildii, Klonowie.
Wanda odebrała od niego mokrą kurtkę i położyła na podłodze, ani trochę nie litując się nad
puszystym perskim dywanem.
Bardzo pociągający powiedziała marzycielskim tonem, a Erast Pietrowicz poczuł coś w
rodzaju zazdrości, do której skądinąd nie miał żadnych praw. Spokojny, pewny siebie. Dobry
człowiek, z tych najlepszych; rzadko spotyka się takich mężczyzn. Ja w każdym razie prawie
nigdy. W czymś przypomina pana. Lekko się uśmiechnęła, a Fandorinowi zrobiło się nieswojo:
stara się rzucić czar. Ale dlaczego pan się nim interesuje?
Człowiek ów nie jest tym, za kogo się podaje. Nie jest żadnym k
kupcem.
Wanda odwróciła się trochę, patrzyła gdzieś przed siebie.
To mnie nie dziwi. Ale przywykłam do tego, że każdy ma swoje tajemnice. Staram się nie
mieszać do cudzych spraw.
Jest pani przenikliwą kobietą, mademoiselle, bez tego nie miałaby pani sukcesów w
swojej profesji. Erast Pietrewicz zawstydził się, bo słowo nie było najwłaściwiej dobrane.
Czyżby nigdy nie odczuła pani g
grozy bijącej od tego człowieka?
Śpiewaczka szybko zwróciła się w jego stronę:
Tak, tak. Czasami. Ale skąd pan o tym wie?
Mam wszelkie podstawy, by sądzić, że Klonow jest bardzo niebezpieczny. I od razu
spytał wprost: Proszę powiedzieć, czy to on zetknął panią z Sobolewem?
Nie, wcale nie odparła Wanda równie szybko. Czy aby nie za szybko?
Zdaje się, że sama to poczuła, bo uznała za niezbędne się poprawić:
W każdym razie ze śmiercią generała nie ma żadnego związku, przysięgam panu! Wszystko
odbyło się właśnie tak, jak panu opowiedziałam.
Teraz mówiła prawdę albo wierzyła, że mówi prawdę. Wszystkie znaki modulacja głosu,
gesty, ruchy mięśni twarzy były akurat takie, jak trzeba. Niewykluczone zresztą, że w pannie
Tolle marnowała się nieprzeciętna aktorka.
Erast Pietrowicz zmienił taktykę. Mistrzowie psychologii śledczej uczą: jeśli istnieje
podejrzenie, że przesłuchiwany nie jest szczery, tylko udaje szczerość, trzeba zasypać go gradem
szybkich, niespodziewanych pytań, wymagających monosylabowych odpowiedzi.
Klonow wiedział o Knabem?
Tak. Ale jakie
Czy mówił o teczce?
O jakiej teczce?
Wspominał o Churtinskim?
Kto to jest?
Czy nosi broń?
Chyba tak. Ale czy prawo tego zab
Pani z nim jeszcze się spotka?
Tak. To znaczy
Wanda zbladła, zagryzła usta. Erast Pietrowicz zrozumiał: teraz zacznie kłamać. Czym prędzej
zatem, póki jeszcze nie zaczęła, przemówił inaczej bardzo poważnie, jakby w zaufaniu, z
przejęciem nawet:
Powinna pani powiedzieć, gdzie on przebywa. Jeśli się mylę i nie jest tym, za kogo go
uważam, lepiej, żeby oddalił od siebie podejrzenie. Ale jeśli się nie mylę, jest to człowiek straszny,
wcale nie taki, za jakiego pani go uważa. O ile rozumiem ów sposób myślenia, nie zostawi pani
wśród żywych, byłoby to wbrew jego zasadom. Jestem zdumiony, że jeszcze nie trafiła pani do
kostnicy policyjnej w dzielnicy Twerskiej. No więc, jak mogę znaleźć tego Klonowa?
Wanda milczała.
Niech pani mówi. Fandorin wziął ją za rękę. Ręka była zimna, ale puls bił bardzo szybko.
Raz już panią uratowałem i zamierzam zrobić to jeszcze raz. Przysięgam, jeśli nie jest zabójcą,
to go nie ruszę.
Wanda patrzyła na młodego człowieka rozszerzonymi źrenicami. Wyraźnie toczyła ze sobą
walkę, a Fandorin nie wiedział, jak przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Kiedy
gorączkowo o tym myślał, wzrok śpiewaczki nabrał twardości górę wzięła jakaś myśl nieznana
Erastowi Pietrewiczowi.
Nie wiem, gdzie jest powiedziała tonem, który wykluczał jakąkolwiek dyskusję.
Fandorin natychmiast wstał i ukłonił się, nie mówiąc już ani słowa. Bo i po co?
Najważniejsze, że jeszcze się z Klonowem
Piewcowem spotka. Żeby wyjść na cel, wystarczy
rozpocząć umiejętną obserwację. Asesor kolegialny zatrzymał się na środku Pietrowki, nie
zwracając uwagi na deszcz, który co prawda padał już mniej gwałtownie niż przedtem.
Jakaż, u licha, obserwacja?! Przecież jest pod aresztem i nie wolno mu wychodzić z hotelu.
Pomocników nie będzie, a obserwować w pojedynkę nie ma większego sensu tutaj potrzebnych
jest z pięciu czy sześciu doświadczonych agentów.
Żeby myśl skręciła z utartych kolein, Fandorin ośmiokrotnie szybko i głośno klasnął w dłonie.
Schowani pod parasolami przechodnie odskoczyli od szaleńca, a na ustach asesora kolegialnego
pojawił się uśmiech zadowolenia. Przyszedł mu do głowy oryginalny pomysł.
Kiedy Erast Pietrewicz wszedł do obszernego hallu "Dussault", od razu skręcił w stronę
kontuaru.
Przyjacielu zwrócił się do portiera głosem nieznoszącym sprzeciwu. Połącz no mnie z
hotelem "Anglia", tym na Pietrowce, a sam odejdź, mam p
poufną rozmowę.
Portier, który zdążył przywyknąć do tajemniczego zachowania poważnego urzędnika spod
dwudziestki, ukłonił się, powiódł palcem po wiszącym na ścianie spisie posiadaczy telefonów,
znalazł żądany numer i zdjął tubkę.
"Anglia", tutaj pan Fandorin powiedział i podał asesorowi kolegialnemu słuchawkę.
Ktoś tam zapiszczał:
Kto przy telefonie?
Erast Pietrowicz wyczekująco popatrzył na portiera, ten zaś grzecznie przeniósł się w najdalszy
kąt hallu.
Dopiero wtedy Fandorin zbliżył usta do tubki i powiedział:
Proszę zawołać panią Wandę. Proszę powiedzieć, że pilnie prosi ją pan Klonow. Tak, tak,
Klonow!
Serce młodego człowieka biło w przyspieszonym tempie. Pomysł, który przyszedł mu do
głowy, był nowy i bezczelny w swojej prostocie. Łączność telefoniczna, w szybkim tempie
podbijająca Moskwę, była na razie, mimo wielkich udogodnień, daleka od doskonałości. Prawie
zawsze udawało się zrozumieć sens wypowiedzianych słów, ale membrana nie przekazywała
brzmienia głosu. W najlepszym wypadku a i to nie zawsze można było się zorientować, czy
głos należy do kobiety, czy do mężczyzny. Gazety pisały, że wielki wynalazca, mister Bell,
opracowuje nowy model, który będzie przekazywał dźwięk o wiele lepiej. A jednak, jak głosi
chińska mądrość, nawet w niedoskonałości można się doszukać zalet. Erast Pietrowicz nigdy
jeszcze nie słyszał, żeby ktoś w rozmowie telefonicznej podawał się za kogoś innego. Dlaczego
więc nie spróbować?
W stożkowatej słuchawce zadźwięczał piskliwy, przerywany trzaskami głos, wcale niepodobny
do kontraltu Wandy.
Kola, to ty? Jakie szczęście, że wpadłeś na pomysł, by zatelefonować!
"Kola"? "Ty"? No, no!
A Wanda szybko, połykając sylaby, krzyczała do telefonu:
Kola, grozi ci niebezpieczeństwo! Dopiero co był u mnie człowiek, który cię szuka!
Kto? spytał Fandorin i zamarł. Teraz go zdemaskuje. Ale Wanda odpowiedziała jak
gdyby nigdy nic:
Detektyw. Bardzo mądry i sprytny. Kola, mówił o tobie straszne rzeczy!
Bzdura odezwał się Erast Pietrowicz, pomyślawszy, że owa kobieta fatalna, jak się zdaje,
nie na żarty zakochała się w kapitanie pierwszej gildii.
Prawda? Wiedziałam! A jednak strasznie się zdenerwowałam! Kola, dlaczego telefonujesz?
Czy coś się zmieniło?
Milczał, gorączkowo zastanawiając się, co powiedzieć.
Co, nie spotkamy się jutro
utro? Na linii powstało echo, a Fandorin zatkał drugie ucho, bo
z trudnością docierały doń szybko wypowiadane słowa. Ale obiecałeś, że nie wyjedziesz bez
pożegnania
ania? Spotkanie odwołane
ane?
Nie. Nabrał odwagi i wydobył z siebie dłuższe zdanie: Chciałem tylko sprawdzić, czy
wszystko dobrze zapamiętałaś.
Widocznie Wanda też źle słyszała, co Fandorinowi było bardzo na rękę.
Czy wszystko dobrze zapamiętałaś?! krzyknął Fandorin.
Tak, tak, oczywiście
iście! "Zajazd Świętej Trójcy", o szóstej, numer siedem, od podwórza,
zapukać dwa razy, trzy i jeszcze dwa
a. Może lepiej jednak nie o szóstej, tylko później
óźniej? Od
lat nie wstawałam o takiej porze
orze.
Dobrze powiedział ośmielony asesor kolegialny, powtarzając w myślach: szósta, siódmy,
od podwórza, dwa
trzy
dwa. O siódmej. Ale nie później. Mam ważne sprawy.
Dobrze, o siódmej! krzyknęła Wanda. Echo i trzask nagle znikły, jej głos rozległ się
bardzo wyraźnie i dawał się chyba nawet rozpoznać. Dźwięczał tak radośnie, że Fandorin się
zawstydził.
Kończę rozmowę powiedział.
Skąd telefonujesz? Gdzie jesteś?
Erast Pietrowicz wetknął rożek do gniazda i przekręcił korbkę. Okazało się, że telefoniczna
mistyfikacja jest nader łatwa. Trzeba wziąć to pod uwagę na przyszłość, żeby samemu nie dać się
nabrać. Wymyślić dla każdego rozmówcy hasło? No, powiedzmy, nie dla każdego, tylko dla
agentów czy też wyłącznie w poufnych sprawach.
Ale teraz nie miał czasu o tym myśleć.
O areszcie domowym można zapomnieć. Teraz ma co przedstawić szefom. Nieuchwytny,
prawie bezcielesny Klonow
Piewcow jutro o szóstej będzie w jakimś "Zajeździe Świętej Trójcy".
Diabli wiedzą, gdzie to jest, no i w żadnym wypadku nie obejdzie się bez Karaczencewa.
Aresztowanie powinno się odbyć należycie, ze wszystkimi szykanami. Żeby nie uciekł, bo to
jednak wielki spryciarz.
Dom oberpolicmajstra na Twerskim uważany był za jedną z rzeczy godnych obejrzenia w
pierwszej stolicy. Wychodził fasadą na elegancki bulwar, gdzie w pogodne dni spacerowało
najlepsze moskiewskie towarzystwo; piętrowy dom urzędowej żółtej barwy jak gdyby strzegł, a
poniekąd nawet błogosławił, przyzwoitych ludzi, ażeby mogli spędzać czas wytwornie i spokojnie.
Spacerujcie sobie, światłe panie i światli panowie, po wąskiej zachodniej promenadzie, wdychajcie
aromat lip i niech was nie trwoży sapanie olbrzymiego, na wpół azjatyckiego miasta,
zamieszkanego głównie przez osobników ciemnych i niewychowanych; patrzcie, władza jest na
miejscu, stoi na straży cywilizacji i porządku, władza nigdy nie śpi.
O tym ostatnim Erast Pietrowicz miał możność przekonać się tuż przed północą, kiedy dzwonił
do drzwi sławnej willi. Otworzył nie szwajcar, tylko żandarm z szablą i rewolwerem. Ze srogą
miną wysłuchał nocnego petenta i nic nie mówiąc, zostawił go na progu; potem elektrycznym
dzwonkiem przywołał dyżurnego adiutanta. Na szczęście adiutant okazał się znajomym był to
kapitan Swierczinski. Nie bez trudu rozpoznał w anglizowanym jegomościu obdartego żebraka,
który rankiem wywołał taki alarm w urzędzie, i od razu stał się wcieleniem uprzejmości. Okazało
się, że Jewgienij Osipowicz jak zwykle spaceruje przed snem po bulwarze. Lubi nocne
przechadzki i w żadną pogodę, choćby i w deszcz, z nich nie rezygnuje.
Erast Pietrowicz wyszedł na bulwar i ledwie ruszył w stronę spiżowego Puszkina, zobaczył
idącą z naprzeciwka niespiesznym krokiem znajomą postać w kawaleryjskim szynelu i nasuniętym
na czoło baszłyku. Wystarczyło, żeby asesor kolegialny rzucił się generałowi na spotkanie, a już po
bokach, jak spod ziemi, bezszelestnie wyrosły dwa cienie, a za plecami oberpolicmajstra pojawiły
się jeszcze dwie równie energiczne sylwetki. Erast Pietrowicz pokręcił głową: tak, to właśnie
rzekoma samotność urzędnika państwowego w epoce terroryzmu. Ani kroku bez ochrony. Boże,
ku czemu zmierza Rosja?
A cienie już podchwyciły asesora kolegialnego pod ręce łagodnie, ale mocno.
Erast Pietrowicz, o wilku mowa! ucieszył się Karaczencew, a na agentów krzyknął:
Precz! Proszę, a ja tu właśnie sobie chodzę i rozmyślam o panu. Co, nie wytrzymał pan w areszcie?
Nie wytrzymałem, wasza ekscelencjo. Jewgieniju Osipowiczu, chodźmy do domu, nie ma
chwili do stracenia.
Generał nie zadawał zbędnych pytań: od razu zawrócił w stronę domu. Szedł żwawym krokiem,
co chwila spoglądając na rozmówcę.
Weszli do obszernego owalnego gabinetu, usiedli naprzeciw siebie przy stole obitym zielonym
suknem. Oberpolicmajster krzyknął:
Swierczinski, niech pan zostanie za drzwiami! Może się pan przydać.
Kiedy obite skórą drzwi bezszelestnie się zamknęły. Karaczencew niecierpliwie spytał:
No co tam? Jest ślad?
Jeszcze lepiej rzekł Fandorin. Jest zbrodniarz. We własnej osobie. P
pozwoli pan, że
zapalę?
Puszczając dym z cygara, asesor kolegialny przedstawił wyniki swoich poszukiwań.
Karaczencew coraz bardziej się chmurzył. Kiedy wysłuchał do końca, zakłopotany podrapał się
w okrągłe czoło, odrzucił nieposłuszny rudy kosmyk.
I jak pan widzi całą tę łamigłówkę?
Erast Pietrowicz strząsnął słupek popiołu.
Sobolew organizował jakieś zuchwałe wystąpienie. Może przewrót w osiemnastowiecznym
stylu. Mniej więcej to, co Niemcy nazywają Putsch. Sam pan wie, jak p
popularny był Michaił
Dmitrijewicz w wojsku i wśród ludu. Autorytet zaś władzy najwyższej upadł teraz tak nisko Co
zresztą będę panu tłumaczył, cały urząd żandarmerii dla pana pracuje, zbierając plotki.
Oberpolicmajster skinął głową.
O samym spisku nic mi na dobrą sprawę nie wiadomo. Czy to Sobolew zapragnął zostać
Napoleonem, czy też, co bardziej prawdopodobne, wprowadzić na tron któregoś z krewnych
cesarza? Nie wiem i nie chcę z
zgadywać. A i nie jest to istotne dla naszego zadania.
Karaczencew targnął głową i rozpiął obszywany złotem kołnierz. Nad obojczykiem generała
pokazały się kropelki potu.
W ogóle nasz Achilles planował coś niebagatelnego jak gdyby nigdy nic ciągnął asesor
kolegialny i puścił pod sufit taki elegancki strumyczek dymu, aż miło było patrzeć. Miał jednak
jakichś ukrytych, p
potężnych przeciwników, którzy wiedzieli o jego planach. Klonow vel
Piewcow to ich człowiek. Przy jego pomocy partia antysobolewowska postanowiła usunąć nowego
Bonapartego, ale bez hałasu, pozorując naturalną śmierć. I tego udało się dokonać. Egzekutorowi
pomagał nasz z
znajomy Churtinski, który związany był z partią antysobolewowską i wedle
wszelkich oznak reprezentował w Moskwie jej interesy.
Eraście Pietrowiczu, nie tak szybko poprosił oberpolicmajster. Bo kręci mi się w
głowie. Jaka partia? Gdzie? U nas, w ministerstwie spraw wewnętrznych?
Fandorin wzruszył ramionami:
To bardzo możliwe. W każdym razie bez pańskiego szefa, hrabiego Tołstowa, się nie obyło.
Proszę przypomnieć sobie list usprawiedliwiający Churtinskiego i depeszę wspierającą Piewcowa.
Radca dworu okazał się marnym wykonawcą. Zanadto był chciwy: połakomił się na milion
Sobolewa, postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym. Ale centralną postacią w całej tej
historii jest niewątpliwie jasnooki blondyn.
Nagle asesor kolegialny wzdrygnął się, olśniony nowym pomysłem.
Chwileczkę A może wszystko jest jeszcze b bardziej skomplikowane! No pewnie!
Zerwał się i szybko przeszedł po gabinecie z kąta w kąt generał tylko wodził spojrzeniem za
miotającym się Fandorinem, bojąc się zakłócić bieg myśli przenikliwego urzędnika.
Minister spraw wewnętrznych nie mógł organizować zabójstwa adiutanta generalnego
Sobolewa, cokolwiek by ten planował! To nonsens! Wzburzony Erast Pietrewicz przestał się
jąkać. Nasz Klonow to zdaje się nie ten Piewcow, o którym pisał książę. Prawdziwego
Piewcowa najpewniej nie ma już wśród żywych. Pachnie tu nader chytrą intrygą, obmyślaną w taki
sposób, żeby w razie fiaska wszystko można było zwalić na wasz resort! Asesor kolegialny
fantazjował niepowstrzymanie. Aha, aha, aha.
Kilka razy szybko klasnął w dłonie, a zaskoczony generał, który przez cały czas słuchał go w
napięciu, omal nie podskoczył.
Załóżmy, że minister wie o spisku Sobolewa i zarządza tajną obserwację generała to raz.
Ktoś inny też wie o spisku i chce zabić Sobolewa to dwa. W odróżnieniu od ministra ten
człowiek, a najprawdopodobniej ci ludzie, których nazwiemy kontrspiskowcami, nie działają w
ramach zakreślonych przez prawo i mają jakieś własne cele.
Jakie cele? zapytał słabym głosem skołowany ostatecznie oberpolicmajster.
Z pewnością władzę niedbale odrzekł Fandorin. Jakież inne mogą być cele, kiedy
intryga rozwija się na takim szczeblu? Kontrspiskowcy mieli do dyspozycji niezwykle
przedsiębiorczego i pomysłowego osobnika, którego znamy jako Klonowa. Co do tego, że nie jest
żadnym kupcem, można nie mieć wątpliwości. To człowiek nieprzeciętny, o zdolnościach wręcz
niebywałych. Niewidzialny, nieosiągalny, nieuchwytny. Wszechobecny, nieodmiennie zjawiał się
przed nami i pierwszy zadawał cios. Chociaż my dwaj działaliśmy zawsze szybko, odchodziliśmy
z kwitkiem.
A jeśli mimo wszystko jest kapitanem żandarmerii i działa z upoważnienia ministra?
spytał Karaczencew. I jeśli przełknął ślinę jeśli usunięcie Sobolewa ma najwyższą
sankcję? Proszę wybaczyć, panie Eraście, ale obaj jesteśmy profesjonalistami i doskonale wiemy,
że dla dobra państwa czasem trzeba się uciekać do nietradycyjnych metod.
Po co w takim razie wykradać teczkę, i to jeszcze z urzędu żandarmerii? Fandorin
wzruszył ramionami. Przecież teczka, tak czy owak, już trafiła do urzędu, a pan drogą służbową
przesłałby ją do Petersburga, do tegoż hrabiego Tołstowa. Po cóż tyle zachodu? Nie, ministerstwo
nie ma z tym nic wspólnego. A i zabić bohatera narodowego to nie to, co udusić w więzieniu
jakiegoś generała Pichegru. Podnieść rękę na Michaiła Sobolewa? Bez sądu i śledztwa? Nie,
Jewgieniju Osipowiczu, nasza władza nie jest święta, ale coś takiego przekraczałoby już wszelkie
granice. Nie wierzę.
Tak, ma pan rację przyznał Karaczencew.
A poza tym zręczność, z jaką Klonow dokonuje zabójstw, coś mało przypomina służbę jego
cesarskiej mości.
Oberpolicmajster podniósł dłoń:
Chwileczkę, chwileczkę, bo się pan zagalopuje. Jakie właściwie zabójstwa? Przecież w
końcu nie wiemy, czy Sobolew został zabity, czy umarł własną śmiercią. Wyniki sekcji zwłok
wskazują na to drugie.
Nie, został zabity odparł Erast Pietrowicz. Chociaż nie mam pojęcia, jak udało się
zatrzeć ślady. Gdybyśmy wtedy wiedzieli to, co wiemy teraz, kazalibyśmy pewnie profesorowi
Wellingowi zrobić sekcję dokładniej. Przecież z góry zakładał, że śmierć nastąpiła z przyczyn
naturalnych, a takie założenie ma duży wpływ na rezultaty A poza tym asesor kolegialny
zatrzymał się przed generałem przecież na śmierci Sobolewa się nie skończyło. Klonow zatarł
wszystkie możliwe ślady. Jestem pewien, że tajemnicza śmierć Knabego była jego dziełem. Niech
pan sam osądzi, czy Niemcy, nawet bardzo wystraszeni, zabiliby oficera własnego sztabu
generalnego? Tak się w cywilizowanych krajach nie postępuje. W najgorszym wypadku zmusiliby
go do samobójstwa, ale rzeźnickim nożem w bok? To nieprawdopodobne! Klonowowi zaś było to
nawet bardzo na rękę: przecież obaj uznaliśmy, że zagadka została rozwiązana. Gdyby nie
wypłynęła sprawa teczki z milionem, zakończylibyśmy na tym śledztwo. Wielce podejrzana jest
także nagła śmierć obera z "Metropolu". Ów nieszczęsny Timofiej Spiridonowicz winny był
najwyraźniej tylko temu, że pomógł Klonowowi znaleźć wykonawczynię, Wandę. Ach,
Jewgieniju Osipowiczu, wszystko teraz wydaje mi się podejrzane! zawołał Fandorin. Nawet
śmierć Miszy Malutkiego! Nawet samobójstwo Churtinskiego!
No, to już przesada skrzywił się oberpolicmajster. Jest list pożegnalny.
Niech pan powie, tak z ręką na sercu, czy zagrożony zdemaskowaniem Piotr Parmienowicz
targnąłby się na swoje życie? Co, taki z niego już był honorowy człowiek?
No, rzeczywiście, chyba nie. Teraz to Karaczencew zerwał się i zaczął chodzić wzdłuż
ściany. Raczej próbowałby uciec. Sądząc po znalezionych u niego w sejfie papierach,
nieboszczyk miał konto w zuryskim banku. Gdyby nie udało się uciec błagałby o zmiłowanie,
próbował przekupić sędziów. Ja ten rodzaj ludzi dobrze znam, to żywotny naród. Churtinski
poszedłby raczej na katorgę, niż się wieszał. List jednak został napisany jego ręką, nie ma
wątpliwości
Najbardziej przeraża mnie to, że zawsze albo nikt nie podejrzewa morderstwa, albo, jak w
przypadkach Miszy i Knabego, podejrzenie pada nieuchronnie na kogoś innego: za pierwszym
razem na niemiecką agenturę, za drugim na Fiskę. To oznaka profesjonalizmu najwyższej klasy.
Erast Pietrowicz zmrużył oczy. Jednego tylko nie pojmuję: jakim cudem zostawił przy życiu
Wandę Przy okazji, Jewgieniju Osipowiczu, trzeba bez zwłoki wysłać patrol i zabrać ją z
"Anglii". A jak zatelefonuje do niej prawdziwy Klonow? Albo, co gorsza, zechce naprawić swoją
zdumiewającą niefrasobliwość?
Swierczinski! krzyknął generał i poszedł do pokoju przyjęć wydać rozkazy.
Kiedy wrócił, asesor kolegialny stał przed wiszącym na ścianie planem miasta i wodził po nim
palcem.
"Zajazd Świętej Trójcy" to gdzie?
"Zajazd Świętej Trójcy" to hotelik na Pokrowce, niedaleko cerkwi Świętej Trójcy. O, tutaj
pokazał generał. Uliczka Chochłowska. Kiedyś naprawdę był tam zajazd klasztorny, teraz to
niemal rudery: labirynt przybudówek, skrzydeł, baraków. Zwykle na ten hotelik mówi się po
prostu "Trójca". Miejsce niebezpieczne, do Chitrowki stamtąd tylko parę kroków. Ale w "Trójcy"
mieszkają osobnicy nie całkiem straceni aktorzy, modystki, zbankrutowani kupcy. Nie
zatrzymują się tam na długo: albo wydostaną się i wrócą między przyzwoitych ludzi, albo stoczą
się jeszcze niżej, w przepaść Chitrowki.
Obszernie odpowiadając na zwykłe pytanie, oberpolicmajster myślał o czym innym i widać
było, że niełatwo mu podjąć decyzję. Kiedy skończył, zapadła cisza. Erast Pietrowicz zrozumiał,
że rozmowa wchodzi w zasadniczą fazę.
Oczywiście jest to krok arcyryzykowny, Jewgieniju Osipowiczu rzekł cicho asesor
kolegialny. Jeśli moje p
przypuszczenia są mylne, ryzykuje pan karierę, będąc przecież
człowiekiem ambitnym. Ale dlatego właśnie przyszedłem do pana, a nie do Władimira
Andriejewicza, bo ten z pewnością by nie zaryzykował. Jest nadzwyczaj ostrożny, wiek robi
swoje. Z drugiej strony jego położenie nie jest tak niezręczne jak pańskie. Za pana plecami
ministerstwo splotło intrygę, w której, proszę wybaczyć, miał pan zagrać rolę ddurnia w kartach.
Hrabia Tołstow nie uznał za wskazane wtajemniczyć pana, szefa moskiewskiej policji, w sprawę
Sobolewa, a zaufał Churtinskiemu, człowiekowi podłemu, a co więcej złoczyńcy. Ktoś jeszcze
od ministra sprytniejszy przeprowadził własną operację. Pan był na uboczu tych wydarzeń, ale w
ostatecznym rachunku odpowiedzialność spada na pana. Boję się, że to pan zapłaci za wszystkie
szkody. A najbardziej przykre jest to, że nie dowie się pan, kto ich narobił i dlaczego. Żeby
zrozumieć prawdziwy sens intrygi, trzeba złapać Klonowa. Wtedy będzie miał pan atut w ręku.
A jeśli to rzeczywiście agent rządowy, wylecę z hukiem ze służby. W najlepszym wypadku
zaoponował ponuro Karaczencew.
Jewgieniju Osipowiczu, zatuszować sprawy i tak raczej się nie uda, zresztą nie wolno.
Chodzi nie tyle o Sobolewa, ile o straszne pytanie: cóż to za tajemnicza siła kręci losem Rosji?
Jakim prawem? I co ta siła jutro wymyśli?
Myśli pan o masonach? zdziwił się generał. Hrabia Tołstow istotnie jest członkiem
loży, to samo Wiaczesław Plewako, dyrektor departamentu policji. Chyba z połowa wpływowych
ludzi w Petersburgu należy do masonerii. Tylko po co im zabójstwo polityczne, skoro i tak
wszystkich za łeb trzymają, całkiem legalnie?
Jacyż tam masoni! Fandorin ze złością zmarszczył czoło. O nich wszyscy wiedzą.
Tutaj mamy do czynienia z prawdziwym, nie operetkowym sprzysiężeniem. A w wypadku
sukcesu, ekscelencjo, może pan zdobyć klucz do takiej komnaty Aladyna, że dech zapiera.
Jewgienij Osipowicz ze wzburzeniem poruszył rudymi brwiami. To kuszące, bardzo kuszące. I
judaszowi Plewako (ładny kolega!), i samemu hrabiemu Tołstowowi można wypłatać niezłego
figla. Żeby nie kpili z Karaczencewa, nie wystawiali go do wiatru. Doigraliście się, panowie,
doskakaliście. No, tajna obserwacja spiskowca to jasne: w takiej sprawie potrzebna jest
dyskrecja. Ale żeby pod nosem waszych agentów zabito bohatera narodowego to już skandal.
Prześlepiliście, petersburskie mądrale. Teraz pewnie włosy z głowy rwiecie, trzęsiecie się ze
strachu. A tutaj Jewgienij Osipowicz przyprowadza łotra: macie, panowie. Hmm, a może pójść z
łotrem do kogoś jeszcze wyższego? Ho, ho, to rzeczywiście nie byle jaka sprawa!
Oberpolicmajster dotarł w wyobraźni na szczyty tak niebotyczne, że zaparto mu dech w piersi.
Ale i zaczęło ssać w dołku. Ze strachu.
No dobrze powiedział ostrożnie. Przypuśćmy, że aresztujemy Klonowa. A on pary z
ust nie puści. Bo liczy na swoich protektorów. Co wtedy zrobimy?
Słuszna uwaga. Asesor kolegialny skinął głową, ukrywając zadowolenie z faktu, że
rozmowa ze stadium teoretycznego przeszła w praktyczne. Też o tym myślałem. Złapać
Klonowa będzie bardzo trudno, a zmusić do mówienia po s
stokroć trudniej. Dlatego mam
propozycję.
Jewgienij Osipowicz nastawił uszu, wiedząc z doświadczenia, że obrotny detektyw nie
zaproponuje byle czego i najtrudniejsze weźmie na siebie.
Pańscy ludzie otoczą "Trójcę" ze wszystkich stron, żeby mysz się nie prześlizgnęła
Fandorin z zapałem zajął się mapą. Tutaj będzie kordon, tutaj i tutaj. W całej okolicy należy
zamknąć podwórza przechodnie; na szczęście jest wczesny ranek, wielu będzie jeszcze spało. Koło
samej "Trójcy" kilku najlepszych agentów; trzech, czterech ludzi, nie więcej. Powinni działać
wyjątkowo ostrożnie, dobrze się maskując, żeby, broń Boże, nie wystraszyć obiektu. Mają czekać
na mój sygnał. Ja zaś p
pójdę do pokoju Klonowa i zaproponuję mu zabawę w szczerość. Nie
zabije mnie od razu; będzie chciał wyjaśnić, skąd się wziąłem, czy dużo wiem i o co mi chodzi. Tak
więc zatańczymy z nim wytworne pas de deux: ja mu trochę uchylę rąbka tajemnicy, to i on ze mną
leciutko się odsłoni; p
potem znowu ja znowu on. Mając pewność, że może mnie sprzątnąć w
każdej chwili, Klonow będzie rozmowniejszy niż w przypadku aresztowania. Innego sposobu nie
widzę.
Ale to duże ryzyko powiedział Karaczencew. Jeśli ma pan rację, że jest takim
wirtuozem zabójstw, to niech pana Bóg strzeże
Erast Pietrowicz niefrasobliwie wzruszył ramionami.
Jak mówi Konfucjusz, szlachetny mąż powinien sam odpowiadać za swoje błędy.
Cóż, z Bogiem. To wielka sprawa. Albo żyć, albo gnić. Niespodziewanie w głosie
oberpolicmajstra dało się słyszeć nutę współczucia. Mocno uścisnął Fandorinowi rękę. Niech
pan wraca, Eraście Pietrowiczu, do hotelu i porządnie się wyśpi. Proszę się o nic nie martwić,
osobiście przygotuję operację. Wszystko będzie w najlepszym porządku. Rano pójdzie pan do
"Trójcy" i sam sprawdzi, czy moje zuchy dobrze się zamaskowały.
Pan, ekscelencjo, zupełnie jak ta Mądra Wasylisa. Asesor kolegialny pokazał w uśmiechu
białe zęby. Śpij, Iwanku, kto wieczorem płacze, ten się rano śmieje. Cóż, naprawdę jestem
trochę zmęczony, a jutrzejsza sprawa to nie bagatelka. Punkt szósta jestem w "Trójcy". Umownym
sygnałem, na który pańscy ludzie przybiegną na pomoc, będzie gwizdek. Wcześniej niech się pod
żadnym pozorem nie pokazują No, a w razie czego żeby się nie wymknął. To już, Jewgieniju
Osipowiczu, moja osobista p
prośba.
Proszę się nie martwić odrzekł poważnie generał, ciągle jeszcze trzymając młodego
człowieka za rękę. Zrobimy wszystko po jubilersku. Z agentów wybiorę samo złoto i w takiej
ilości, jaka będzie potrzebna. Tylko niech pan, ryzykancie, zachowa ostrożność.
Erast Pietrowicz już dawno nauczył się budzić o wyznaczonej przez siebie porze. Dokładnie o
piątej rano otworzył oczy i uśmiechnął się, gdyż zza parapetu akurat wyjrzała sama krawędź
słońca, co sprawiało wrażenie, jakby przez okno zaglądał ktoś z okrągłą, łysą głową.
Pogwizdując arię z Napoju miłosnego, Fandorin ogolił się i nie bez zadowolenia przyjrzał w
lustrze swojej pięknej twarzy. Samurajowi nie wolno jeść śniadania przed walką, toteż zamiast
wypić poranną kawę, asesor kolegialny trochę popracował z ciężarkami i bez pośpiechu zajął się
gruntownym przygotowaniem ekwipunku. Uzbroił się najsolidniej, jak tylko mógł, bo przeciwnik
był poważny.
Masa pomagał się panu szykować, okazując coraz wyraźniejszy niepokój. W końcu nie
wytrzymał.
Panie, taką twarz ma pan zawsze, kiedy śmierć jest blisko.
Przecież wiesz, że prawdziwy samuraj każdego ranka powinien budzić się gotowy na śmierć
zażartował Erast Pietrowicz, wdziewając jasną czesuczową marynarkę.
W Japonii zawsze brał mnie pan ze sobą poskarżył się służący. Wiem, że już dwa razy
pana zawiodłem, ale to się więcej nie powtórzy. Przysięgam, inaczej obym w przyszłym życiu
został meduzą! Niech pan mnie zabierze. Bardzo proszę.
Fandorin żartobliwie połaskotał go po małym nosie.
Tym razem w niczym nie możesz mi pomóc. Powinienem być sam. Wcale zresztą nie będę
sam, będzie ze mną cała armia policjantów. To mój przeciwnik jest sam.
Niebezpieczny?
Bardzo. Ten, który wyłudził od ciebie teczkę.
Masa zaczął sapać, ściągnął rzadkie brwi i nic już nie powiedział.
Erast Pietrowicz postanowił dojść do Pietrowki pieszo. Ach, jaka ładna była Moskwa po
deszczu! Świeżość, różowy welon świtu, cisza. Jeśli umierać, to tylko w tak cudowny ranek
pomyślał asesor kolegialny i od razu zganił się za melodramatyczne skłonności. Spacerowym
krokiem, pogwizdując, wyszedł na plac Łubianki, gdzie przy fontannie fiakrzy poili konie. Skręcił
na Solankę, z rozkoszą wciągnął aromat świeżego chleba, który dolatywał z otwartych okien
mieszczącej się w suterenie piekarni.
Teraz trzeba skręcić. Domy już biedniejsze, chodnik węższy, a przed samą "Trójcą" krajobraz w
ogóle przestał być idylliczny: kałuże na jezdni, przekrzywione płoty, odrapane ściany. Tak
spostrzegawczy zazwyczaj Erast Pietrowicz nie widział nigdzie policyjnego kordonu i bardzo się z
tego ucieszył.
Przy wejściu na podwórze popatrzył na zegarek: za pięć szósta. Akurat w porę. Drewniana
brama, na niej skrzywiony szyld: "Zajazd Świętej Trójcy". Wszystkie budynki są parterowe, każdy
numer ma oddzielne wejście. Numer pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty. Siódmy w
takim razie chyba za węgłem.
Tylko żeby Klonow nie zaczął strzelać od razu, bez żadnej rozmowy. Trzeba mieć w pogotowiu
jakieś zdanie, które zbije go z tropu. Na przykład: "Ukłony od mademoiselle Wandy". Albo coś
bardziej wymyślnego: "Czy wiadomo panu, że Sobolew nadal żyje?" Byle nie wypuścić
inicjatywy z rąk. A potem już intuicja podpowie. Pewności siebie dodawał ciążący w kieszeni
gerstal.
Erast Pietrowicz szybko skręcił do bramy. Stróż w brudnym fartuchu leniwie przesuwał miotłą
po kałuży. Na eleganckiego pana popatrzył spode łba, a Erast Pietrowicz dyskretnie mrugnął do
niego. Stróż jak się patrzy, czego chcieć. Pod bramą siedział jeszcze jeden agent, ten udawał
pijanego: chrapał, nasunąwszy czapkę na twarz. Też nieźle. Fandorin obejrzał się do tyłu i
zobaczył, jak ulicą drepce grubawa babulinka w bezkształtnym worku i nasuniętej na oczy chuście
w kwiaty. No, to już przesada, pokręcił głową asesor kolegialny. Trąci farsą.
Numer siódmy w istocie był pierwszy za węgłem, w wewnętrznym podwórzu. Ganeczek z
dwoma schodkami, na drzwiach białą olejną farbą namalowane: "No 7".
Erast Pietrowicz zatrzymał się, wciągnął duży haust powietrza, i wypuścił je małymi, równymi
porcjami.
Podniósł rękę i niegłośno zapukał.
Dwa razy, trzy, a potem jeszcze dwa.
CZĘŚĆ DRUGA
ACHIMAS
Skirowsk
1
Ojciec miał na imię Pelef, co po starohebrajsku oznacza "ucieczka". Kiedy się urodził, "braci
Chrystusowych", którzy dwie setki lat przeżyli na Morawach, spotkało nieszczęście. Cesarz cofnął
przywilej zwalniający wspólnotę braterską ze służby wojskowej, bo zaczął wojnę z innym
cesarzem i potrzebował wielu żołnierzy.
Wspólnota odeszła w ciągu jednej nocy, rzuciła ziemię i domy. Przeniosła się do Prus.
"Braciom Chrystusowym" było obojętne, o co chodzi cesarzom surowa wiara zabraniała służyć
ziemskim władcom, składać im przysięgę na wierność, brać broń do ręki i nosić mundur z
herbowymi guzikami, które są odciskami szatańskiej pieczęci. Dlatego na swoich długich
brązowych kamizelach, których krój przez dwa stulecia z górą prawie się nie zmienił, bracia nie
nosili guzików; uznawali tylko tasiemki. W Prusach mieszkali ich współwyznawcy. Kiedyś,
bardzo dawno temu, przybyli tutaj, też ratując się ucieczką przed Antychrystem. Król dał im
ziemię w wieczystą dzierżawę i zwolnił ze służby wojskowej, pod warunkiem że osuszą bezkresne
pruskie bagna. Przez dwa pokolenia bracia walczyli z nieprzebytymi trzęsawiskami, w trzecim je
pokonali i zaczęli żyć na obfitujących w humus ziemiach dostatnio i swobodnie.
Współwyznawców z Moraw przyjęli gościnnie, podzielili się z nimi wszystkim, co mieli, i żyli
odtąd razem przyzwoicie i w spokoju.
Pelef ożenił się, gdy zaczął dwudziesty pierwszy rok życia. Bóg dał mu dobrą żonę; ta w
przepisanym czasie powiła syna. Ale potem Wszechmogący zapragnął poddać swoje wierne sługi
ciężkim próbom. Najpierw przyszła zaraza, podczas której umarło ich wielu, w tym także żona i
syn Pelefa. Nie szemrał, chociaż jego życie zmieniło barwę, z białego stało się czarne. Ale
Wszechmogący uznał, że to mało, i postanowił okazać wybrańcom Swoją niezmienną miłość w
całej jej surowości. Nowy, oświecony król stwierdził, że w jego włościach wszyscy są sobie równi,
zniósł więc prawo, które nadał inny król, żyjący dawno temu. Teraz i żydzi, i menonici, i "bracia
Chrystusowi" obowiązani byli służyć w wojsku i orężem bronić ojczyzny. Ojczyzna braci
znajdowała się wszelako nie pośród osuszonych pruskich bagien, ale na niebiesiech, przeto
Konwent starszych naradził się i zdecydował, że trzeba jechać na wschód, do cara rosyjskiego.
Tam też była wspólnota, skąd czasem przychodziły listy, które wędrowały długo, wiezione przez
zaufanych ludzi, bo przecie poczta rządowa była wynalazkiem Szatana. W listach bracia pisali, że
ziemia w owych krajach jest żyzna, a władza pobłażliwa i zadowala się małymi darami.
Zabrali dobytek; co mogli sprzedali, resztę wyrzucili. Jechali wozami siedem dni, aż
przybyli do krainy o trudnej nazwie Melitopolstschina. Ziemia tam zaiste była żyzna, ale
dwanaście młodych rodzin wraz z wdowcem Pelefem zapragnęło jechać dalej, z tej przyczyny, że
nigdy nie widzieli gór; jedynie czytali o nich w świętych księgach. Nie umieli sobie wyobrazić, jak
to być może, że ziemia podnosi się ku niebu na wiele tysięcy łokci i dosięga bożych obłoków.
Młodzi chcieli to zobaczyć, a Pelefowi było wszystko jedno. Bardzo podobała mu się jazda przez
lasy i pola na wozie zaprzężonym w woły, bo to odrywało go od myśli o Racheli i małym Achabie,
którzy na zawsze pozostali w mokrej pruskiej ziemi.
Góry okazały się dokładnie takie, jak napisane było w księgach. Nazywały się Kaukaz i
rozciągały na wszystkie strony świata, gdziekolwiek człowiek spojrzał. Pelef zapomniał o Racheli
i Achabie, ponieważ tutaj wszystko było inne i nawet chodzić trzeba było inaczej, tylko z góry na
dół albo z dołu do góry. Ożenił się zaraz w pierwszym roku pobytu.
A było to tak: "bracia Chrystusowi" wycinali las na jedynym w okolicy łagodnym zboczu,
oczyszczając pole pod orkę. Miejscowe dziewczęta patrzyły, jak obcy mężczyźni w długich,
śmiesznych ubraniach żwawo ścinają wiekowe sosny i karczują uparte pniaki. Dziewczyny
naśmiewały się z nich, gryząc przy tym orzechy. Jedna z nich, piętnastoletnia Fatima, zapatrzyła
się na olbrzyma o białych włosach i z białą brodą. Był wielki, ale dobry i spokojny, całkiem inny
niż mężczyźni z jej aułu, gwałtowni w uczynkach i w ruchach.
Fatima musiała się ochrzcić i nosić inną odzież: czarną suknię i biały czepiec. Musiała zmienić
imię, z Fatimy stała się Sarą, od świtu do nocy musiała pracować w domu i gospodarstwie, uczyć
się obcej mowy, a przez całą niedzielę modlić się i śpiewać w domu modlitwy, który wzniesiono
wcześniej niż domy mieszkalne. Ale to wszystko jej nie przerażało, bo z białowłosym Pelefem
było jej dobrze, a przecież Allah nie obiecywał kobiecie łatwego życia.
Następnego lata, kiedy Sara
Fatima wiła się w mękach połogu, z gór zjechali wrodzy
Czeczeńcy, spalili pszenicę i zabrali bydło. Pelef patrzył, jak zabierają konia, dwa woły, trzy
krowy, i modlił się, żeby go Bóg nie opuścił i nie pozwolił dać się ponieść gniewowi. Dlatego
synowi, którego pierwszy krzyk rozległ się w tej samej chwili, kiedy po gładko heblowanych
ścianach domu bożego pełzały chciwe języki ognia, ojciec nadał imię Achimas, co znaczy "Brat
Gniewu".
Następnego roku abrecy* znowu zjawili się po łupy, ale odjechali z niczym, bo na straży
odbudowanej wsi stał blokhauz, a w nim czuwał feldfebel z dziesięcioma żołnierzami. Bracia
zapłacili za to pięćset rubli naczelnikowi wojskowemu.
Chłopiec urodził się duży. Sara
Fatima omal nie umarła, kiedy przychodził na ten świat. Odtąd
nie mogła już rodzić. A nawet nie chciała, bo nie umiała przebaczyć mężowi, że stał i patrzył, jak
rozbójnicy zabierają konia i bydło.
Achimas miał w dzieciństwie dwóch bogów i trzy języki. Bóg ojca, surowy i pamiętliwy, uczył:
kiedy cię uderzą w prawy policzek, nadstaw lewy; kto cieszy się w tym życiu, będzie płakał w
przyszłym; nieszczęść i cierpień bać się nie należy, bo są one dobrem, znakiem szczególnej łaski
Najwyższego. Dobrotliwy Bóg matki, o którym nie wolno było głośno mówić, pozwalał się
cieszyć, bawić i zabraniał pobłażać krzywdzicielom. O dobrym Bogu Achimas mógł mówić tylko
szeptem, kiedy oprócz matki nikogo nie było w pobliżu, a to oznaczało, że Bóg ojca jest
ważniejszy. Ten Bóg mówił językiem, który nazywał się Die Sprache i stanowił mieszaninę
holenderskiego i niemieckiego. Bóg matki mówił po czeczeńsku. A trzeciego języka
rosyjskiego nauczyli Achimasa żołnierze z blokhauzu. Chłopczyka bardzo kusiły ich pałasze i
karabiny, ale to było zabronione, surowo zabronione, bo najważniejszy Bóg nie pozwalał dotykać
broni. A matka szeptała, że to nic złego, że wolno dotykać. Zabierała syna do lasu, opowiadała o
śmiałych wojownikach ze swego rodu, uczyła syna, jak podstawiać nogę i zadawać ciosy pięścią.
Kiedy Achimas miał siedem lat, dziewięcioletni Melchizedek, syn kowala, specjalnie prysnął
mu atramentem na zeszyt. Achimas podstawił mu za to nogę i rąbnął pięścią w ucho. Melchizedek
z płaczem pobiegł na skargę.
Doszło potem do długiej i trudnej rozmowy syna z ojcem. Oczy Pelefa, tak samo jasne jak u
syna, były surowe i pełne smutku. Potem Achimas musiał przez cały wieczór klęczeć i czytać
psalmy. Ale jego myśli zwrócone były nie ku Bogu ojca, tylko ku Bogu matki. Chłopiec modlił się,
żeby jego oczy z białych stały się czarne jak u matki i jej przyrodniego brata Hasana. Swego wuja
Hasana Achimas nigdy nie widział, ale wiedział, że jest silny, dzielny, zawsze zwycięża i mści się
za doznane krzywdy. Tajnymi górskimi ścieżkami wuj przemycał z Persji puszyste dywany, z
Turcji tytoń w workach, a z powrotem przez granicę przewoził broń. Achimas często myślał o
Hasanie. Wyobrażał sobie, jak tamten siedzi w siodle, bystrym wzrokiem obserwując zbocze
wąwozu czy strażnicy nie zrobili tam zasadzki. Hasan ma na sobie kosmatą papachę, burkę, a na
plecach strzelbę z inkrustowaną kolbą.
2
W dniu, w którym Achimas skończył dziesięć lat, od rana siedział zamknięty w drewnianej
komórce. Sam był winien: matka po kryjomu podarowała mu mały, ale prawdziwy kindżał, z
polerowanym ostrzem i rogową rękojeścią. Kazała go schować, Achimas jednak nie wytrzymał,
pobiegł na podwórze, żeby wypróbować ostrość klingi, a wtedy złapał go ojciec. Zapytał, skąd ma
nóż, a kiedy zrozumiał, że odpowiedzi się nie doczeka, ukarał syna.
Achimas spędził w komórce pół dnia. Strasznie żal mu było odebranego kindżału, a i nudził się
bardzo. Po południu zaś, kiedy głód nieźle dał mu się we znaki, rozległy się strzały i krzyki.
Abrek Mahoma z czterema kunakami* napadł na żołnierzy, którzy prali w rzece koszule, bo
akurat był dzień łazienny. Rozbójnicy dali ognia z krzaków, zabili dwóch ludzi i dwóch ranili.
Pozostali uciekli do blokhauzu, ale abrecy wsiedli na konie, dopędzili żołnierzy i wszystkich
zarąbali szablami. Feldfebel, który nie chodził nad rzeczkę, zabarykadował się w mocnym domu z
bierwion, o małych wąskich okienkach, i wystrzelił z karabinu. Mahoma odczekał, aż Rosjanin
zacznie nabijać karabin i znowu wysunie się ze strzelnicy, zawczasu wycelował i okrągłą ciężką
kulą trafił feldfebla prosto w czoło.
Achimas tego wszystkiego nie widział. Widział jednak, przypadłszy do szczeliny między
deskami, jak na podwórze wszedł jednooki brodaty człowiek w białej kosmatej papasze, z długim
karabinem w rękach (to właśnie był Mahoma). Zatrzymał się przed rodzicami Achimasa, którzy
wybiegli na dwór, i coś do nich powiedział, ale co, tego Achimas nie słyszał. Potem chwycił matkę
jedną ręką za ramię, a drugą za podbródek i uniósł jej twarz. Pelef stał, pochyliwszy swoją lwią
głowę, i poruszał ustami. Modli się, zrozumiał Achimas. Sara
Fatima nie modliła się, tylko
wyszczerzyła zęby i podrapała jednookiemu twarz.
Kobiecie nie wolno dotykać twarzy mężczyzny, dlatego Mahoma wytarł krew z policzka,
uderzył kobietę w skroń i zabił na miejscu. Potem zabił także jej męża, bo teraz już nie wolno było
zostawić go przy życiu. Należało również zabić wszystkich pozostałych giaurów taki już widać
dzień się zdarzył.
Abrecy spędzili bydło, rzeczy cenne i przydatne załadowali na dwa wozy, podpalili wieś z
czterech stron i odjechali.
Kiedy Czeczeńcy zabijali wieśniaków, Achimas siedział cicho w komórce. Nie chciał, żeby go
też zabili. Kiedy zaś stukot kopyt i skrzypienie kół oddaliły się w stronę Przełęczy Karamyckiej,
chłopiec wyłamał barkiem deskę i wyszedł na dwór. W komórce już i tak nie mógł zostać tylna
ściana się zajęła, a przez szpary wpełzał szary dym.
Matka leżała na wznak. Achimas usiadł w kucki, dotknął sinej plamy między jej okiem a
uchem. Matka wyglądała jak żywa, ale patrzyła nie na Achimasa, tylko w niebo. Było dla
Sary
Fatimy ważniejsze od syna. No pewnie; przecież tam mieszkał jej Bóg. Achimas pochylił się
nad ojcem, ale ten miał oczy zamknięte, a broda nie była już biała, tylko czerwona. Chłopiec
przesunął po niej palcami i te również zabarwiły się czerwienią.
Achimas obszedł wszystkie podwórza. Leżały tam martwe kobiety, dzieci, mężczyźni. Znał
wszystkich bardzo dobrze, ale ci go nie poznawali. W istocie tych, których znał, już tu nie było.
Pozostał sam. Spytał najpierw jednego Boga, potem drugiego, co ma teraz zrobić. Odczekał, ale
odpowiedzi nie usłyszał.
Dookoła wszystko płonęło: dom modlitwy, będący zarazem szkołą, zatrzeszczał i wypuścił w
górę obłok dymu to zawalił się dach.
Achimas rozejrzał się na wszystkie strony. Góry, niebo, płonąca ziemia i ani żywej duszy. W tej
chwili zrozumiał, że teraz tak już będzie zawsze. Jest sam i sam musi rozstrzygać zostać czy
uciekać, umrzeć czy żyć.
Wsłuchał się w siebie, wciągnął zapach spalenizny i pobiegł na drogę, która wiodła najpierw
wzwyż, między góry, potem w dół, w wielką dolinę. Szedł przez resztę dnia i całą noc.
O świcie zwalił się na pobocze drogi. Bardzo chciało mu się jeść, ale jeszcze bardziej spać, więc
zasnął. Obudził go głód. Słońce stało na samym środku nieba. Poszedł dalej i pod wieczór dotarł do
stanicy kozackiej.
W okolicy ciągnęły się długie grządki ogórków. Achimas rozejrzał się dookoła nie było
nikogo. Wcześniej do głowy by mu nie przyszło, żeby brać cudze, Bóg ojca mówił bowiem: "Nie
kradnij", ale teraz nie było ani ojca, ani Boga, toteż Achimas, stojąc na czworakach, zaczął chciwie
pochłaniać podłużne, pokryte brodawkami warzywa. Ziemia zgrzytała mu w zębach, nie słyszał
więc, jak z tyłu podkradł się gospodarz, tęgi Kozak w miękkich butach. Złapał Achimasa za
kołnierz i parę razy przyłożył mu nahajką, dogadując: "A nie bierz, co nie twoje". Chłopiec nie
płakał i nie błagał o litość, tylko patrzył z dołu białymi wilczymi oczami. To rozwścieczyło
gospodarza jeszcze bardziej, zaczął więc prać wilczka ile siły, dopóki ten nie zwymiotował
zielonej ogórkowej masy. Wówczas Kozak chwycił go za ucho, zawlókł na drogę i pożegnał
kopniakiem.
Achimas szedł i myślał, że chociaż ojciec umarł, to jego Bóg nie; prawo boże też zatem jest
żywe. Plecy i kark paliły ogniem, ale jeszcze bardziej paliło go w środku.
Nad bystrą wąską rzeczką Achimas spotkał dużego, czternastoletniego chłopca. Kozaczek niósł
bochen chleba i dzbanek z mlekiem.
"Daj" powiedział Achimas i wyrwał mu chleb.
Duży chłopiec postawił dzbanek na ziemi i uderzył Achimasa w nos. Achimas zobaczył
wszystkie gwiazdy i upadł, a duży, silniejszy od niego chłopiec usiadł na nim i zaczął tłuc go po
głowie. Wówczas Achimas podniósł z ziemi kamień i rozbił Kozaczkowi brew. Ten odturlał się na
bok, zasłonił twarz rękami i zapłakał. Achimas podniósł kamień, żeby zadać jeszcze jeden cios, ale
przypomniał sobie, że prawo boże mówi: "Nie zabijaj" i nie uderzył. Dzbanek w czasie bójki się
przewrócił, mleko się wylało, ale Achimasowi pozostał chleb, i to wystarczyło. Szedł drogą dalej,
jadł, jadł i jadł, dopóki nie zjadł wszystkiego do ostatniej okruszyny.
Nie trzeba było słuchać Boga, trzeba było zabić chłopca.
Achimas zrozumiał to, kiedy już o zmierzchu dogonili go dwaj jeźdźcy. Jeden miał czapkę
wojskową z niebieskim otokiem, a z tyłu, za plecami, wiózł Kozaczka z zapuchniętą twarzą.
"To ten, wujku Kondracie! zawołał Kozaczek. To ten zbój!"
Nocą Achimas siedział w kozie i słuchał, jak uriadnik Kondrat i strażnik Kowalczuk radzą o
jego losie. Nie powiedział im ani słowa, chociaż dopytywali się, kim jest, skąd przybywa, tarmosili
za ucho i bili po twarzy. W końcu uznali go za głuchoniemego i zostawili w spokoju.
"No i co z nim, Kondracie Panteleiczu? spytał strażnik. Siedział odwrócony plecami do
Achimasa i coś jadł, popijając z dzbana. Zawieźć do miasta? Może potrzymać do rana i
przepędzić precz?"
"Ja ciebie przepędzę odpowiedział naczelnik, siedzący naprzeciwko i piszący gęsim piórem
w księdze. Synkowi atamana mało łepetyny nie rozbił. Do Kizlaru trzeba łobuza odwieźć, do
więzienia".
"A nie szkoda to do więzienia? Sam wiesz, Kondracie Panteleiczu, jak tam malcom ciężko".
"Gdzie indziej nie można surowo rzekł uriadnik. U nas nie ma przytułków".
"Ale w Skirowsku podobno mniszki przyjmują sierotki?"
"Tylko dziewczynki. Do więzienia, Kowalczuk, do więzienia. Jutro z rana go zawieziesz. Tylko
ci papiery przygotuję".
Ale rano Achimas był już daleko. Kiedy uriadnik odszedł, a strażnik położył się spać i
zachrapał, więzień podciągnął się do okna, przecisnął między dwoma grubymi prętami i zeskoczył
na miękką ziemię.
O Skirowsku słyszał już nieraz to czterdzieści wiorst na zachód.
A jednak okazało się, że nie ma Boga.
3
Do przytułku klasztornego w Skirowsku Achimas przyszedł przebrany za dziewczynkę
ściągnął ze sznura suszącą się perkalową sukienkę i chustkę. Najważniejszej mniszce, do której
trzeba się było zwracać "matko Piełagijo", przedstawił się jako Lea Welde, uciekinierka ze
spalonej przez górali wsi Neueswelt. Welde było jego prawdziwym nazwiskiem, a imię Lea nosiła
stryjeczna siostra, też Welde, okropna piegowata dziewczynina o piskliwym głosie. Ostatni raz
widział ją, jak leżała na wznak, z twarzą rozpłataną ciosem szabli.
Matka Piełagija pogłaskała Niemeczkę po ostrzyżonej białej głowie i spytała: "Przyjmiesz
prawosławną wiarę?"
Achimas został więc Rosjaninem, bo teraz już dobrze wiedział, że Boga nie ma, że modlitwa to
bzdura, a to znaczy, że wiara rosyjska ani trochę nie jest gorsza od ojcowskiej.
W sierocińcu mu się spodobało. Dawali tu jeść dwa razy dziennie, spało się w prawdziwych
łóżkach. Tylko trzeba było się dużo modlić i sukienka cały czas wciskała się między kolana.
Na drugi dzień do Achimasa podeszła dziewczynka o pociągłej twarzy i dużych zielonych
oczach. Nazywała się Żenia, jej rodziców też zabili rozbójnicy, tylko dawno, jeszcze ubiegłej
jesieni. "Lea, jakie ty masz przezroczyste oczy. Jak woda" powiedziała. Achimas zdziwił się
zazwyczaj jego nazbyt jasne oczy wydawały się ludziom niemiłe. Uriadnik, kiedy go bił, ciągle
powtarzał: "Ty Fińczuchu z białymi ślepiami".
Dziewczynka Żenia chodziła za Achimasem krok w krok, gdzie on, tam i ona. Czwartego dnia
przyłapała go, jak siusiał za szopą, z podniesioną sukienką.
Najwyraźniej trzeba było uciekać, tylko nie wiedział dokąd. Postanowił zaczekać, dopóki go nie
wygonią, ale nie wygonili. Żenią nie powiedziała nikomu.
Szóstego dnia, w sobotę, trzeba było iść do łaźni. Rano Żenia podeszła do Achimasa i szepnęła:
"Nie idź, powiedz, że masz czerwone dni". "Jak to czerwone?" nie zrozumiał Achimas. "To
kiedy nie można iść do łaźni, bo z ciebie leci krew i jesteś nieczysta. Niektóre nasze dziewczynki
już to mają. Katia, Sonia wyjaśniła, wymieniając dwie najstarsze wychowanki. Matka
Piełagija nie będzie sprawdzać, bo się brzydzi". Tak też Achimas zrobił. Mniszki się zdziwiły, że
tak wcześnie, ale pozwoliły nie iść do łaźni. Wieczorem powiedział do Żeni: "W następną sobotę
ucieknę". Po jej twarzy popłynęły łzy. Powiedziała: "Potrzebny ci będzie chleb na drogę".
Odtąd nie jadła swojego, tylko po cichu oddawała go Achimasowi, a ten składał kromki do
worka.
Ale ucieczka okazała się niepotrzebna, bo w piątek wieczorem, w wigilię kolejnego dnia
łaziennego, do sierocińca przyjechał wuj Hasan. Poszedł do matki Piełagii i zapytał, czy wśród jej
podopiecznych nie ma dziewczynki z niemieckiej wioski, którą spalił abrek Mahoma. Powiedział,
że chce porozmawiać z dziewczynką i dowiedzieć się, jak zginęli siostra i jej syn. Matka Piełagija
wezwała Leę Welde do swojej celi, a sama odeszła, żeby nie słuchać o grzesznych sprawach.
Hasan okazał się zupełnie inny, niż sobie wyobrażał Achimas. Miał grube policzki, czerwony
nos, gęstą czarną brodę i małe chytre oczy. Achimas patrzył nań z nienawiścią, bo wuj wyglądał
kropka w kropkę tak samo jak Czeczeńcy, którzy spalili wioskę Neueswelt.
Rozmowa się nie kleiła. Na pytania sierotka nie odpowiadała bądź też odpowiadała
monosylabami; spojrzenie spod białych rzęs było uparte i przenikliwe.
"Nie znaleziono mojego siostrzeńca Achimasa rzekł Hasan po rosyjsku z gardłowym
klekotaniem. Może Mahoma zabrał go ze sobą?" Dziewczynka wzruszyła ramionami.
Hasan zamyślił się wtedy i wyciągnął z torby srebrne monista. "To podarunek dla ciebie
pokazał. Piękne, z samej Szemachy. Pobaw się teraz nimi, a ja pójdę i poproszę ihumenię o
nocleg. Zmęczyłem się długą jazdą. Nie będę przecie nocował pod gołym niebem"
Wyszedł, zostawiając na krześle broń. Ledwie za wujem zamknęły się drzwi, Achimas odrzucił
monista i dopadł ciężkiej szabli w czarnej pochwie, inkrustowanej srebrem. Pociągnął za rękojeść,
a wtedy ukazała się stal, w świetle lampy błysnęła lodowatymi iskierkami. Prawdziwa gurda
pomyślał Achimas, wodząc palcem po arabskich esach
floresach.
Coś zaskrzypiało. Achimas poderwał się i zobaczył, jak przez szparę patrzą na niego
roześmiane oczy Hasana.
"Nasza krew rzekł wuj po czeczeńsku, obnażając białe zęby jest silniejsza od niemieckiej.
Pojedziemy stąd, Achimasie. Zanocujemy w górach. Lepiej śpi się pod gołym niebem ".
Już potem, kiedy Skirowsk ukrył się za przełęczą, Hasan położył Achimasowi rękę na ramieniu.
"Oddam cię na naukę, ale najpierw zrobię z ciebie mężczyznę. Trzeba Mahomie odpłacić za ojca i
matkę. Nie ma rady, takie jest prawo".
Achimas zrozumiał: to właśnie jest dobre prawo.
4
Nocowali, gdzie się zdarzy: w opuszczonych saklach*, w przydrożnych duchanach*, u kunaków
wuja albo po prostu w lesie, opatuleni burkami. "Mężczyzna musi zawsze znaleźć jedzenie, wodę i
drogę w górach uczył Hasan siostrzeńca swojego prawa. A poza tym bronić honoru
swojego i swojego rodu". Achimas nie wiedział, co to jest honor rodu. Nie miał rodu. Ale bardzo
chciał bronić siebie i gotów był się uczyć od rana do wieczora.
"Wstrzymaj oddech i wyobraź sobie, że od lufy ciągnie się cienki promień. Wymacaj cel tym
promieniem uczył Hasan, chuchając chłopcu w kark i poprawiając mu palce, mocno wpijające
się w łoże strzelby. Tutaj nie potrzeba siły. Strzelba jest jak kobieta albo koń, trzeba ją pieścić i
rozumieć". Achimas starał się zrozumieć strzelbę, wsłuchując się w jej nerwowy żelazny głos, a
metal zaczynał szumieć mu do ucha: trochę bardziej w prawo, jeszcze, a teraz strzelaj. Wa! Wuj
cmokał językiem i przewracał oczami. Masz sokole oko! Ze stu kroków w butelkę! Tak samo
rozleci się głowa Mahomy!"
Achimas nie chciał strzelać do jednookiego ze stu kroków. Chciał zabić go tak samo, jak tamten
zabił Fatimę, uderzeniem w skroń, a najlepiej poderżnąć mu gardło, tak jak Mahoma poderżnął
Pelefowi.
Strzelać z pistoletu było jeszcze łatwiej. "Nigdy nie celuj mówił wuj. Lufa pistoletu to
przedłużenie twojej ręki. Kiedy wskazujesz coś palcem, nigdy nie celujesz, ale kierujesz go
właśnie tam, gdzie potrzeba. Pomyśl, że pistolet to twój szósty palec". Achimas pokazywał długim
żelaznym palcem orzech włoski, leżący na pniaku, a orzech rozlatywał się na drobne kawałki.
Hasan nie dawał siostrzeńcowi szabli; mówił: niech najpierw ramię i ręka podrosną, ale kindżał
podarował zaraz pierwszego dnia i nakazał nigdy się z nim nie rozstawać kiedy kąpiesz się nago
w rzece, wieszaj kindżał na szyi. Mijał czas, a kindżał stał się częścią ciała Achimasa, jak żądło
osy. Można nim było narąbać chrustu na ognisko, wypuścić krew z zastrzelonego jelenia,
wystrugać cieniutki patyczek, żeby po zjedzeniu jelenia podłubać w zębach. Na popasie, kiedy nie
było nic do roboty, Achimas rzucał kindżałem w drzewo stojąc, siedząc, albo leżąc. To zajęcie
nigdy mu się nie nudziło. Najpierw mógł trafić tylko w sosnę, potem w młody buczek, a na końcu
w każdą z bukowych gałęzi.
"Broń to dobra rzecz mówił Hasan ale mężczyzna powinien umieć poradzić sobie z
wrogiem także bez broni: pięściami, nogami, zębami, to nieważne. Najważniejsze, żeby twoje
serce zapałało świętym gniewem, ten już cię obroni od bólu, przerazi wroga i przyniesie ci
zwycięstwo. Niech krew rzuci się do głowy, niech świat przesłoni czerwona mgła, a wtedy na nic
już nie będziesz zważał. Jeśli nawet ranią cię albo zabiją nie zauważysz tego. To właśnie jest
święty gniew". Achimas nie spierał się, ale też nie zgadzał z wujem. Nie chciał, żeby go raniono
albo zabito. Żeby zostać przy życiu, trzeba wszystko widzieć, a gniew i krwawa mgła w tym nie
pomogą. Chłopiec wiedział, że może się bez nich obejść.
Kiedyś, już zimą, wuj wrócił z duchanu wesoły. Wierny człowiek doniósł mu, że Mahoma
przyjechał z Gruzji z łupami i teraz ucztuje w Czanachu. To było blisko, dwa dni drogi.
W Czanachu, wielkim niepokornym aule, zatrzymali się u wujowego kunaka. Hasan poszedł się
wywiedzieć, co i jak; długo go nie było, a wrócił późno, posępny. Powiedział, że to niełatwa
sprawa. Mahoma jest silny i chytry. Przyjechało trzech ludzi, którzy też byli w wiosce niemieckiej,
i ucztują razem z nim. Czwartego, Krzywonogiego Musę, zabili Swaneci. Teraz zastąpił go Dżafar
z Nazranu. To znaczy, że jest ich pięciu.
Wieczorem wuj dobrze podjadł, pomodlił się i położył spać. Zanim usnął, powiedział: "O
świcie, kiedy Mahoma i jego ludzie będą zmęczeni i pijani, pójdziemy się zemścić. Zobaczysz, jak
Mahoma umrze, i umoczysz palce we krwi tego, który zabił twoją matkę".
Hasan odwrócił się twarzą do ściany i od razu zasnął, a chłopiec ostrożnie zdjął z jego szyi
jedwabny zielony woreczek. Leżał tam sproszkowany korzeń trującego grzyba irganczajskiego.
Wuj mówił, że jeśli człowieka złapie straż graniczna i wsadzi do kamiennego worka, skąd nie
widać gór ani nieba, trzeba nasypać proszku na język, nagromadzić dużo śliny, a potem przełknąć.
Wtedy nie zdąży się nawet pięć razy wymówić imienia Allaha, jak w ciemnicy pozostanie już tylko
nasze nikczemne ciało.
Achimas wziął szarawary, sukienkę i chustkę córki gospodarza. Wyjął też z piwnicy dzban z
winem i wsypał tam zawartość woreczka.
W duchanie siedzieli mężczyźni, rozmawiali, pili wino i grali w nardy, ale Mahomy i jego
towarzyszy nie było. Achimas czekał. Wkrótce zobaczył, jak syn gospodarza niesie ser i placki do
sąsiedniego pokoju, i już wiedział, gdzie jest Mahoma.
Kiedy syn karczmarza odszedł, Achimas wszedł tam i nie podnosząc oczu, postawił dzban na
stole.
"Dobre to wino, dziewuszko?" spytał jednooki i czarnobrody człowiek, którego Achimas tak
dobrze pamiętał.
Chłopak kiwnął głową, odszedł do kąta i usiadł w kucki. Nie wiedział, co zrobić z Dżafarem z
Nazranu. Dżafar był młody, miał siedemnaście lat. Czy nie powiedzieć mu, że jego koń się
niepokoi i gryzie uzdę? Wtedy zejdzie, żeby sprawdzić. Ale Achimas przypomniał sobie Kozaczka
i zrozumiał, że nie należy tego czynić. Dżafar nic mu nie zawinił, a jednak umrze, bo taki los
przypadł mu w udziale.
Dżafar umarł więc pierwszy. Wypił z dzbana razem ze wszystkimi i parę razy utknął twarzą w
stół. Drugi abrek zaśmiał się, ale w tejże chwili śmiech przeszedł w chrypienie. Trzeci powiedział:
"Powietrza", złapał się za pierś i upadł. "Co się ze mną dzieje, Mahoma?" spytał czwarty
plączącym się językiem, spełznął z ławy, zwinął się w kłębek i zastygł. Sam Mahoma siedział w
milczeniu, a twarz miał tak samo purpurową jak rozlane na stole wino.
Jednooki popatrzył na swoich umierających towarzyszy, potem obrócił się do cierpliwie
czekającego Achimasa. "Czyjaś ty, dziewuszko? spytał, z trudem wymawiając słowa.
Dlaczego masz takie białe oczy?" "Nie jestem dziewuszką odparł Achimas. Jestem Achimas,
syn Fatimy. A ty jesteś trupem". Mahoma wyszczerzył żółte zęby, jak gdyby bardzo go ucieszyło
to, co usłyszał. Powoli zaczął wyciągać szablę ze złoconą rękojeścią, ale nie zdążył, bo zachrypiał
i zwalił się na klepisko. Achimas wstał, wyjął spod sukienki kindżał i patrząc Mahomie w jedyne
niemrugające oko, przejechał po gardle szybkim, zdecydowanym ruchem, tak jak go uczył wuj.
A potem zanurzył palce w gorącej, chlustającej niepowstrzymanie krwi.
Jewgienia
1
W wieku dwudziestu lat Achimas Welde był uprzejmym, małomównym młodym człowiekiem,
który wyglądał na starszego niż w rzeczywistości. Towarzystwo, które się zjeżdżało na leczenie do
wód sławnego Solenowodska, jak również miejscowa socjeta, sądziły, że jest po prostu dobrze
wychowanym młodzieńcem z bogatej kupieckiej rodziny, studentem uniwersytetu charkowskiego,
urlopowanym na dłużej dla poratowania zdrowia. Ale znający się na rzeczy, którzy swoją
znajomością mało z kim się dzielili, uważali Achimasa Welde za człowieka poważnego i
solidnego, który zawsze zrobi to, do czego się weźmie. Znający się na rzeczy nazywali go za
plecami Aksahirem, to znaczy "Białym Czarodziejem". Achimas przyjmował przezwisko jako
należne sobie: czarodziej to czarodziej.
Ale żadne czary nie wchodziły tu w grę, o wszystkim decydowały wyrachowanie, zimna krew i
psychologia.
Legitymację studenta Uniwersytetu Cesarskiego w Charkowie wuj kupił za trzysta pięćdziesiąt
rubli asygnatami niedrogo. Świadectwo gimnazjalne z herbową pieczęcią i prawdziwymi
podpisami kosztowało drożej.
Kiedy Achimas rozprawił się z Mahomą, Hasan zawiózł siostrzeńca do szkoły w spokojnym
mieście Solenowodsku, zapłacił za rok naprzód i wyjechał w góry. Achimas mieszkał w internacie
z innymi chłopcami, których ojcowie służyli w odległych garnizonach albo prowadzili karawany z
zachodu na wschód, od Morza Czarnego do Kaspijskiego, i z północy na południe, z Rostowa do
Erzerum. Z rówieśnikami Achimas nie znalazł wspólnego języka. Wiedział to, czego tamci nie
wiedzieli i nigdy nie mogli się dowiedzieć. Dlatego przykrości spotykały go od pierwszego roku,
kiedy uczył się w klasie przygotowawczej. Mocnemu, barczystemu chłopcu nazwiskiem Kikin,
który trzymał w garści i terroryzował cały internat, nie spodobał się "Fińczuch", a w ślad za nim do
prześladowań włączyli się i pozostali. Achimas próbował to jakoś znosić, bo sam przeciw
wszystkim nie miał szans, ale tamci pozwalali sobie na coraz więcej. Pewnego wieczoru w sypialni
stwierdził, że całe powleczenie jego pościeli jest wysmarowane krowim nawozem, i wtedy
zrozumiał: trzeba coś zrobić.
Rozważył tedy wszystkie możliwe warianty.
Można poczekać na powrót wuja i poprosić go o pomoc. Ale kiedy Hasan wróci nie
wiadomo. Najgorsze zaś było to, że Achimas bardzo nie chciał stracić szacunku, jaki zyskał u wuja
po rozprawie w Czanachu.
Można próbować zbić Kikina, ale to się nie uda tamten jest starszy, silniejszy i nie będzie się
bił w pojedynkę.
Można się poskarżyć opiekunowi. Ale ojciec Kikina był pułkownikiem, Achimas zaś nie
wiadomo kim, siostrzeńcem dzikiego górala, który za gimnazjum z internatem płacił złotymi
tureckimi monetami ze skórzanego kapciucha.
Najprostsze i najlepsze było następujące rozwiązanie: zlikwidować Kikina. Achimas ruszył
mózgiem i już wiedział, jak to zrobić czysto i dokładnie. Kikin częstował "Fińczucha" kopniakami,
sypał mu za kołnierz żelazne opiłki i wypluwał nań przez rurkę kulki papieru, Achimas zaś czekał,
aż przyjdzie maj. W maju zaczęło się lato; gimnaziści chodzili wtedy kąpać się nad Kumkę.
Jeszcze na początku kwietnia, kiedy woda była wprost lodowata, Achimas uczył się nurkować. W
końcu kwietnia mógł już to robić z otwartymi oczami, zbadał dno rzeki i bez trudu wstrzymywał
oddech na całą minutę. Wszystko było gotowe.
Poszło bardzo prosto, tak jak zostało pomyślane. Wszyscy przyszli nad rzekę. Achimas
zanurkował, chwycił Kikina za nogę i wciągnął go pod wodę. W ręku trzymał sznur, którego drugi
koniec był mocno przywiązany do zatopionego kloca. Kiedyś Hasan nauczył siostrzeńca wiązać
węzeł kabardyński zaciska się w jedną sekundę, a kto nie zna sekretu, w żaden sposób nie
rozpłacze.
Jednym ruchem Achimas zacisnął węzeł na kostce wroga, wypłynął na powierzchnię i wylazł
na brzeg. Doliczył do pięciuset i znowu zanurkował. Kikin leżał na dnie. Usta miał otwarte, oczy
także. Achimas wsłuchał się w siebie i nie odczuł nic oprócz spokojnego zadowolenia z dobrze
wykonanej pracy. Rozwiązał sznur, wynurzył się na powierzchnię. Chłopcy krzyczeli i chlapali się
wodą. Nieprędko spostrzegli, że Kikin zniknął.
Po pozbyciu się tego kłopotu życie w internacie stało się o wiele łatwiejsze. Bez prowodyra nie
miał kto dokuczać "Fińczuchowi". Achimas przechodził z klasy do klasy, a uczył się średnio ani
źle, ani dobrze. Czuł, że z tych wszystkich nauk mało co mu się w życiu przyda. Hasan przyjeżdżał
rzadko, ale za każdym razem zabierał siostrzeńca na jeden czy dwa tygodnie w góry zapolować
i zanocować pod gwiaździstym niebem.
Kiedy Achimas kończył szóstą klasę, powstał nowy kłopot. Za miastem, na trzeciej wiorście
traktu stawropolskiego, był wesoły dom, dokąd wieczorami jeździli bawiący u wód mężczyźni. Od
pewnego czasu na trzecią wiorstę zaglądał i Achimas, który przed ukończeniem szesnastego roku
życia wyciągnął się, rozrósł w ramionach i całkiem mógł ujść za dwudziestolatka. To było coś
prawdziwego, nie to co wkuwanie kawałków z Iliady po starogrecku.
Pewnego razu Achimas miał pecha. Na dole, w ogólnej sali, gdzie wymalowane dziwki piły
lemoniadę i czekały, aż je ktoś zabierze na górę, spotkał inspektora gimnazjalnego, radcę
kolegialnego Tieniotowa bez munduru i z fałszywą brodą. Tieniotow wyczytał ze wzroku
Achimasa, że został rozpoznany, nic do niego nie powiedział, ale od tamtego dnia zapałał srogą
nienawiścią do jasnowłosego szóstoklasisty. Wkrótce już było wiadomo, ku czemu inspektor
zmierza: niezawodnie zetnie Achimasa na letnich egzaminach.
Zostać na drugi rok oznaczało wstyd i nudę. Achimas zastanowił się, co robić. Gdyby to nie był
Tieniotow, tylko inny z wykładowców, Hasan dałby mu łapówkę. Ale Tieniotow nie brał i bardzo
był z tego dumny. Pieniędzy nie potrzebował, bo dwa lata temu ożenił się z wdową po kupcu,
biorąc w posagu sto czterdzieści tysięcy i najlepszy dom w mieście.
Nie było szans na zmianę stosunków z Tieniotowem: wystarczyło, by radca kolegialny spojrzał
na Achimasa, a już zaczynało go trząść.
Achimas przejrzał wszystkie warianty i zatrzymał się na najpewniejszym.
Tamtej wiosny w Solenowodsku grasowali jacyś zuchwali ludzie: podchodzili do późnego
przechodnia, uderzali go nożem w serce i zabierali zegarek, portfel, a jeśli było, to i złoto.
Mówiono, że szajka "Rzeźników" z Rostowa przyjechała na gościnne występy.
Wieczorem, kiedy inspektor wracał z restauracji Pietrasowa do domu ciemną, opustoszałą ulicą,
Achimas podszedł do niego i kindżałem zadał mu cios w serce. Zdjął zegarek na złotym łańcuszku,
zabrał portfel. Zegarek i portfel wrzucił do rzeki, pieniądze dwadzieścia siedem rubli
asygnatami zostawił sobie.
Myślał, że jest już po kłopocie, a tymczasem sprawa skończyła się źle. Służąca z sąsiedniego
domu widziała, jak Achimas szybko odchodził z miejsca zbrodni, wycierając nóż pęczkiem trawy.
Doniosła na policję, po czym chłopaka aresztowano.
Na szczęście wuj był wtedy w mieście.
Nastraszył służącą, że obetnie jej nos i uszy; ta poszła do sprawnika i powiedziała, że się
pomyliła. Potem Hasan sam poszedł do sprawnika, dał mu pięć tysięcy srebrem wszystko, co
nazbierał dzięki kontrabandzie i aresztanta wypuszczono.
Achimasowi było wstyd. Kiedy wuj posadził go naprzeciw siebie, Achimas nie mógł spojrzeć
mu w oczy. Potem powiedział całą prawdę i o Kikinie, i o inspektorze.
Po długim milczeniu Hasan westchnął. Powiedział: "Allah wie najlepiej, co każdej istocie jest
przeznaczone. Dosyć tej nauki, chłopcze, będziemy robić, co do nas należy".
Zaczęło się wtedy inne życie.
2
Do tej pory Hasan przywoził z Turcji i Persji towar przemycony i sprzedawał pośrednikom.
Teraz zaczął sam go wozić do Jekaterynburga, do Stawropola, Rostowa, na jarmark w Niżnim
Nowogrodzie. Kupowano od niego chętnie, bo się nie drożył. Dobijał targu z nabywcą, opijali
interes. Potem Achimas doganiał kupca, zabijał, a towar przywoził z powrotem żeby jeszcze raz
go sprzedać.
Najkorzystniejsza była wyprawa do Niżniego w pięćdziesiątym dziewiątym. Sprzedali
trzykrotnie jedną i tę samą partię czapek barankowych, dziesięć worków. Pierwszy raz za tysiąc
trzysta rubli (Achimas dopędził kupca i jego pomocnika na leśnej drodze i obu zabił kindżałem);
drugi raz za tysiąc sto (kupiec zdążył tylko jęknąć ze zdziwieniem, kiedy uprzejmy student,
towarzysz podróży, wsadził mu nóż w wątrobę); po raz trzeci za tysiąc pięćset (Ormianin miał
jeszcze zaszyte w pasie co za szczęście! bez mała trzy tysiące rubli).
Zadając śmierć, Achimas był spokojny i martwił się tylko wtedy, gdy nie następowała
błyskawicznie. Ale coś takiego zdarzało się rzadko rękę miał pewną.
Tak minęły trzy lata. Akurat książę Bariatynski wziął Szamila do niewoli i tym samym
skończyła się wielka wojna na Kaukazie. Wuj Hasan ożenił się z dziewczyną z zacnego górskiego
rodu, potem wziął i drugą żonę, z rodu uboższego według papierów była jego wychowanką.
Kupił w Solenowodsku dom z dużym ogrodem, po ogrodzie przechadzały się krzykliwe pawie.
Utył, polubił picie szampana i filozofowanie na werandzie. Nie chciało mu się już jeździć w góry z
kontrabandą teraz znający się na rzeczy sami przywozili doń towar. Długo siedzieli, pili herbatę,
targowali się o cenę. W razie trudności w rozmowach Hasan posyłał po Achimasa. Ten wchodził,
uprzejmie dotykał ręką czoła i jasnymi, spokojnymi oczami patrzył w milczeniu na upartego
rozmówcę. To skutkowało.
Kiedyś jesienią, następnego roku po tym, jak w Rosji uwolniono chłopów z poddaństwa, u
Hasana zjawił się stary kunak Abyłhazi. Opowiedział, że w Siemigorsku pojawił się nowy
człowiek, przechrzta, nazywa się Lazar Miedwiediew.
Przybył w ubiegłym roku leczyć brzuch i tak mu się tam spodobało, że został. Ożenił się z
piękną panną bez posagu, zbudował na wzgórzu dom z kolumnami, kupił trzy źródła. Teraz
wszyscy przyjezdni piją wody i biorą kąpiele tylko u Miedwiediewa; on zaś, jak powiadają, co
niedziela posyła do Petersburga i Moskwy po dziesięć tysięcy butelek wody mineralnej. Ale nie to
jest najciekawsze, tylko to, że Lazar ma żelazny pokój. Przechrzta nie wierzy w banki i ma rację,
mądry z niego człowiek. Cały swój olbrzymi majątek przechowuje w piwnicy. Ma tam komorę, w
której wszystkie ściany są żelazne, a drzwi takie, że choćbyś z armaty strzelał nie rozwalisz.
Trudno dostać się do takiego pokoju, powiedział Abyłhazi, i dlatego za swoją opowieść nie prosi z
góry, tylko poczeka na zapłatę tak długo, jak będzie trzeba; a prosi skromnie po dziesiątce z
każdego rubla, który dostanie się Hasanowi.
"Żelazny pokój to bardzo trudna sprawa. Hasan, który o czymś podobnym w życiu nie
słyszał, z powagą pokręcił głową. Dlatego jeśli Allah będzie mi sprzyjał, dostaniesz, czcigodny,
po pięć kopiejek od rubla".
Potem wezwał siostrzeńca, przekazał mu słowa starego Abyłhaziego i powiedział: "Jedź do
Siemigorska. Sprawdź, co to za pokój".
3
Sprawdzić, co to za pokój, było łatwiej, niż się Achimas spodziewał.
Zjawił się u Miedwiediewa ubrany na szaro wizytowy surdut i cylinder. Najpierw, jeszcze z
hotelu, posłał wizytówkę. Było na niej wydrukowane złotymi literami:
Dom handlowy "Hasan Radajew"
AFANASIJ PIETROWICZ WELDE, wspólnik
Miedwiediew odpowiedział liścikiem, że słyszał o domu handlowym czcigodnego Hasana
Radajewa i prosi, żeby go jak najprędzej odwiedzić. Achimas wybrał się do nowego, pięknego
domu, który stał na skraju miasta, nad stromym urwiskiem, i był ze wszystkich stron otoczony
wysokim murem. To nie dom, ale twierdza. W takim można bodaj wytrzymać oblężenie.
Kiedy Achimas wszedł przez dębową bramę, wrażenie to nasiliło się jeszcze bardziej: po
podwórzu przechadzali się dwaj wartownicy ze sztucerami, a nawet w wojskowych mundurach,
tylko bez naramienników.
Gospodarz był łysy, miał bystre czarne oczy, wysokie czoło i spory brzuszek. Posadził młodego
człowieka za stołem, poczęstował go kawą i cygarem. Po dziesięciu minutach uprzejmej,
niespiesznej rozmowy o polityce i cenach na wełnę spytał, czym mógłby służyć czcigodnemu panu
Radajewowi.
Wtedy Achimas przedstawił propozycję, którą wymyślił jako pretekst. Trzeba usprawnić
wymianę wody mineralnej między Solenowodskiem a Siemigorskiem, powiedział. U was ludzie
leczą żołądek, u nas nerki. Wielu przyjezdnych chciałoby leczyć i jedno, i drugie. Czy po to, by
ludzie nie musieli się tłuc po sto wiorst górami, nie warto zbudować w Solenowodsku sklepu firmy
"Miedwiediew", a w Siemigorsku sklepu domu handlowego "Radajew"? Korzyść stąd będzie i dla
pana, i dla nas.
"Myśl dobra pochwalił przechrzta bardzo dobra. Tylko że na drodze pełno zbójców. Jak
będę woził utarg z Solenowodska?" "Po co wozić? zdziwił się Achimas. Można wpłacać do
banku". Miedwiediew pogłaskał wianuszek kędzierzawych włosów wokół łysiny i uśmiechnął się:
"Nie wierzę w banki, Afanasiju Pietrowiczu. Wolę chować pieniądze u siebie". "Przecież u siebie
to niebezpieczne, mogą pana obrabować". Achimas pokręcił głową z naganą. "Mnie nie obrabują.
Miedwiediew chytrze mrugnął okiem. Przede wszystkim mam u siebie rezerwistów, synów
żołnierskich, dniem i nocą na zmianę pilnują podwórza. A jeszcze bardziej polegam na
opancerzonym pokoju. Nikt oprócz mnie nie może się tam dostać". Achimas chciał spytać, co to za
pokój, ale nie zdążył, bo gospodarz sam zaproponował: "Może zechce pan rzucić okiem".
Kiedy schodzili do piwnicy (z podwórza prowadziło tam oddzielne wejście), Miedwiediew
opowiedział, jak inżynier ze Stuttgartu zbudował mu skarbiec ze stalowymi drzwiami, grubymi na
osiem cali. Na drzwiach jest zamek z kombinacją ośmiu cyfr. Zna ją tylko on, Miedwiediew, i
codziennie zmienia.
Weszli do podziemnego pomieszczenia, gdzie paliła się lampa naftowa. Achimas zobaczył
stalową ścianę i kute, nitowane drzwi. "Takich się nie otworzy i nie wysadzi pochwalił się
gospodarz. U mnie sam horodniczy chroni swoje oszczędności, i szef policji, i miejscowi kupcy.
A chociaż za przechowanie biorę słono, ludzie i tak wolą mnie. Tutaj jest pewniej niż w
najlepszym banku". Achimas kiwnął głową z szacunkiem, zaintrygowany wieścią, że, jak się
okazuje, w żelaznym pokoju przechowywane są pieniądze nie tylko samego Miedwiediewa.
Ale wtedy przechrzta powiedział coś nieoczekiwanego: "Tak więc proszę powiedzieć swemu
czcigodnemu wujowi, oby mu Pan Bóg dał zdrowie i sprzyjał w interesach, że może być spokojny.
Jestem na Kaukazie człowiekiem nowym, ale o tych, o których trzeba wiedzieć, wiem. Niech pan
przekaże Hasanowi Muradowiczowi ukłony i wyrazy wdzięczności za to, że się zainteresował
moją osobą. A pomysł z wymianą jest dobry. To pański pomysł?" Protekcjonalnie poklepał
młodego człowieka po plecach i zachęcił go do częstszych wizyt we czwartki zbiera się u niego
najlepsze siemigorskie towarzystwo.
To, że przechrzta okazał się człowiekiem sprytnym i dobrze poinformowanym, nie stanowiło
jeszcze przeszkody. Przeszkodę Achimas zobaczył we czwartek, kiedy przyjął zaproszenie i zjawił
się w domu nad urwiskiem, żeby zbadać rozkład pokojów.
Plan na razie przedstawiał się następująco: nocą zabić strażników, przystawić gospodarzowi
kindżał do gardła i sprawdzić, co jest dlań droższe życie czy żelazny pokój. Plan był prosty, ale
Achimasowi nie bardzo się podobał. Po pierwsze, nie mogło się obyć bez pomocników. Po drugie,
niektórzy ludzie kochają pieniądze bardziej niż życie, a przeczucie podpowiadało młodemu
człowiekowi, że należy do nich Lazar Miedwiediew.
Gości na czwartkowym obiedzie zebrało się wielu, Achimas zaś miał nadzieję, że później, kiedy
siądą do stołu i sporo wypiją, uda mu się niedostrzegalnie oddalić i obejrzeć dom. Ale nie doszło do
tego, bo na samym początku wieczoru ujawniła się wspomniana już przeszkoda.
Kiedy gospodarz przedstawił gościa żonie, Achimas zauważył tylko, że stary Abyłhazi nie
kłamał kobieta była młoda i ładna: złocistopopielate włosy, piękny wykrój oczu. Na imię miała
Jewgienia. Zalety madame Miedwiediew nie miały jednak związku ze sprawą, dlatego
ucałowawszy szczupłą białą rękę, Achimas przeszedł do bawialni i stanął w najodleglejszym kącie,
pod portierą, skąd dobrze było widać i całe towarzystwo, i drzwi prowadzące do wewnętrznych
pokojów.
Tam właśnie odszukała go pani domu. Podeszła i cicho zapytała: "Lea, to ty?" Sama też sobie
odpowiedziała: "Ty. Nikt inny nie ma takich oczu".
Achimas milczał, dotknięty dziwnym, nieznanym wcześniej odrętwieniem, a pani Jewgienia
bystrym, urywanym szeptem ciągnęła: "Po co tu przyszedłeś? Mąż mówi, że jesteś rozbójnikiem i
mordercą, że chcesz go ograbić. Czy to prawda? Nie odpowiadaj, wszystko mi jedno. Tak na ciebie
czekałam! Potem przestałam czekać i wyszłam za mąż, a ty nagle przyjechałeś. Zabierzesz mnie
stąd? To przecież nie szkodzi, że się ciebie nie doczekałam, chyba nie jesteś zły? Nie pamiętasz
mnie? Jestem Żenia ze skirowskiego przytułku".
Nagle Achimas wyraźnie ujrzał scenę, której przez te wszystkie lata nigdy nie wspominał:
Hasan wywozi go z sierocińca, a chudziutka dziewczynka biegnie w milczeniu za koniem. Zdaje
się, że na ostatek zawołała: "Lea, będę na ciebie czekać!"
Tej przeszkody nie można było usunąć w zwykły sposób. Achimas nie wiedział, jak
wytłumaczyć zachowanie żony Miedwiediewa. Może to właśnie jest ta miłość, o której pisze się w
książkach? Achimas jednak nie wierzył książkom, po gimnazjum więc żadnej nie wziął do ręki.
Czuł się źle, był niespokojny.
Wieczorem odszedł, nic nie mówiąc Jewgienii. Wsiadł na konia i wrócił do Solenowodska.
Opowiedział wujowi o żelaznym pokoju i o niespodziewanej przeszkodzie. Hasan pomyślał i
rzekł: "Zła to rzecz żona, która zdradza męża. Ale nie będziemy osądzać kaprysów losu, trzeba
po prostu zrobić to, czego on chce. A czego chce los, dobrze wiemy: żebyśmy weszli do żelaznego
pokoju z pomocą żony Miedwiediewa".
4
Hasan i Achimas poszli do domu Miedwiediewa piechotą, bo stuk kopyt końskich na pewno by
ich zdradził. Konie zostawili pod urwiskiem, w zagajniku. W dole migotały światełka rzadkie,
bo Siemigorsk już spał. Po czarnozielonym niebie lekko sunęły przezroczyste obłoki, dlatego co
chwila robiło się to ciemniej, to jaśniej.
Plan ułożył Achimas. Na umówiony znak Jewgienia odemknie furtkę do ogrodu. Przekradną się
na dziedziniec, ogłuszą obu strażników i zejdą do piwnicy. Jewgienia otworzy opancerzone drzwi,
bo mąż pokazywał jej, jak to się robi, a każdą kombinację cyfr zapisuje na papierku i chowa u
siebie w sypialni, za ikoną. Boi się, że zapomni kombinacji i wtedy trzeba będzie burzyć
murowany fundament inaczej do żelaznej komnaty się nie wejdzie. Zabiorą nie wszystko: tylko
to, co zdołają wynieść. Achimas weźmie Jewgienię ze sobą.
Kiedy się umawiali, nagle spojrzała mu w oczy i spytała: "Leo, a nie oszukasz mnie?"
Nie wiedział, co z nią począć. Wuj nie dawał mu rady. Rzekł: "Serce ci podpowie, kiedy
będziesz musiał zdecydować". Wziął jednak trzy konie jednego dla siebie, drugiego dla
Achimasa, trzeciego pod juki. Siostrzeniec w milczeniu patrzył, jak Hasan wyprowadza ze stajni
tylko rudego, wronego i gniadego, ale nic nie powiedział.
Achimas szedł bezszelestnie wzdłuż białej ściany i myślał: Jak to serce podpowie? Serce
przecież milczało.
Furtka otworzyła się od razu, nie skrzypiała, miała nasmarowane zawiasy. Wejścia do ogrodu
strzegła Jewgienia. Była gotowa do drogi, ubrana w papachę i burkę.
"Idź z tyłu, kobieto" szepnął Hasan.
Jewgienia odeszła na bok.
Miedwiediew miał sześciu rezerwistów. Dyżurowało dwóch, zmieniali się co cztery godziny.
Achimas przywarł do pnia jabłoni i popatrzył, co dzieje się na dziedzińcu. Jeden strażnik
siedział na słupku pod bramą i drzemał z głową na karabinie. Drugi powoli chodził od domu do
bramy i z powrotem: trzydzieści kroków tam i trzydzieści z powrotem.
Strażników oczywiście trzeba było zabić kiedy Achimas w rozmowie z Jewgienią zgodził
się, że tylko ogłuszy ich i zwiąże, wiedział: tej obietnicy nie będzie mógł dotrzymać.
Odczekał, aż czuwający zatrzyma się, żeby zapalić fajkę, bezszelestnie podbiegł z tyłu w
swoich miękkich pantoflach i stuknął go kastetem powyżej ucha. Kiedy kogoś trzeba bardzo
szybko zabić, kastet jest niezastąpiony. Lepszy od noża, bo nóż trzeba wyjąć z rany, a to
dodatkowa sekunda.
Żołnierz nawet nie krzyknął, Achimas zaś podtrzymał jego ciało, ale drugi spał czujnie na
chrzęst gruchotanej kości poruszył się i podniósł głowę.
Wtedy Achimas odrzucił martwe ciało i trzema olbrzymimi susami znalazł się przy bramie.
Żołnierz otworzył usta, ale nie zdążył krzyknąć. Uderzenie w skroń było takie, że głowa
odskoczyła do tyłu i głucho walnęła o mocne dębowe deski.
Jednego trupa Achimas ukrył w cieniu, drugiego posadził tak, jakby ów nadal drzemał.
Machnął ręką, a wtedy na oświetlone przez księżyc podwórze weszli Hasan i Jewgienia.
Kobieta w milczeniu popatrzyła na siedzącego nieboszczyka i skrzyżowała ręce na piersi. Cicho
szczękała zębami. Teraz, przy świetle księżyca, Achimas zobaczył, że pod burką ma czerkieskę z
ładownicami i kindżał u pasa.
"Idź, kobieto, otwórz żelazny pokój" popchnął ją Hasan.
Zeszli po schodkach do piwnicy. Drzwi Jewgienia otworzyła kluczem. Na dole w kwadratowym
pomieszczeniu, którego jedna ze ścian zrobiona była z litej stali, zapaliła lampę. Chwyciła za koło
na opancerzonych drzwiach i zaczęła obracać nim to w prawo, to w lewo, zerkając na karteczkę.
Hasan patrzył z ciekawością, kręcił głową. Nagle coś szczęknęło, Jewgienia pociągnęła drzwi do
siebie, ale były dla niej za ciężkie.
Hasan odsunął kobietę na bok, odchrząknął i początkowo z dużym, a potem coraz mniejszym
wysiłkiem w końcu je otworzył.
Achimas wziął lampę i wszedł do środka. Pokój był mniejszy, niż sobie wyobrażał: szeroki na
dziesięć kroków, długi na piętnaście. Były w nim skrzynie, worki i teczki kancelaryjne.
Hasan podniósł wieko jednej ze skrzyń i zaraz zatrzasnął: leżały tam sztabki srebra. Wiele się
ich nie zabierze, są za ciężkie. Za to w workach pobrzękiwały złote monety, tak że cmoknął z
zadowoleniem. Zaczął chować woreczki za pazuchę, a potem rzucać na burkę.
Achimas bardziej zainteresował się teczkami. Były w nich akcje i obligacje. Zaczął wybierać te
o masowym nakładzie i wyższych nominałach. Akcje Rotszylda, Kruppa i manufaktur Chłudowa
stały wyżej niż złoto, ale Hasan był człowiekiem starej daty i za nic w świecie by w to nie uwierzył.
Postękując, zarzucił ciężki tobół na plecy i obejrzał się z żalem: woreczków zostało jeszcze
dużo. Westchnął i ruszył do wyjścia. Achimas miał za pazuchą grubą paczkę papierów
wartościowych. Jewgienia nie wzięła nic.
Wuj zaczął wspinać się po niewysokich schodach i już miał wyjść na podwórze, kiedy
gruchnęła salwa. Hasan przewrócił się i zjechał po stopniach głową w dół. Twarz miał taką, jaką
mają ludzie, którzy umarli nagłą śmiercią. Burka się rozwiązała; dźwięcząc i pobłyskując, sypało
się z niej złoto.
Achimas opadł na czworaki, wdrapał się po schodkach i ostrożnie wysunął głowę. W ręku miał
amerykański rewolwer Colta z długą lufą i sześcioma kulami w bębenku.
Na podwórzu nie było nikogo. Przeciwnicy zaczaili się na werandzie, niewidoczni z dołu. Ale i
oni nie widzieli Achimasa, ponieważ schody kryły się w głębokim cieniu.
"Jeden z was nie żyje! rozległ się głos Lazara Miedwiediewa. Który, Hasan czy
Achimas?"
Achimas celował w to miejsce, skąd dochodził głos, ale nie strzelił nie lubił pudłować.
"Hasan, to był Hasan krzyknął pewny siebie przechrzta. Pan, panie Welde, jest
szczuplejszy. Niech pan wychodzi, młody człowieku. Nigdzie pan nie ucieknie. Wie pan, co to jest
elektryczność? Kiedy otwierają się drzwi skarbca, u mnie w sypialni rozlega się sygnał. Jest nas tu
czterech ja i trzej moi wojacy. A czwartego wysłałem po prystawa. Niech pan wychodzi, po co
przeciągać sprawę?! Późno już!"
Wypalili raz jeszcze widocznie dla postrachu. Kule zastukały o mur.
Jewgienia szepnęła z tyłu: "Ja wyjdę. Jest ciemno, mam na sobie burkę, to mnie nie poznają.
Pomyślą, że to ty. Wyjdą, a ty wtedy zastrzelisz wszystkich".
Achimas przemyślał propozycję. Teraz mógł zabrać Jewgienię ze sobą, bo jeden koń był wolny.
Szkoda tylko, że nie uda się im dostać do zagajnika. "Nie powiedział. Zanadto się mnie boją
i dlatego zaczną strzelać od razu".
"Nie zaczną odpowiedziała Jewgienia. Podniosę ręce wysoko do góry".
Lekko przestąpiła przez leżącego Achimasa i wyszła na dziedziniec, rozrzucając ręce na boki,
jak gdyby bała się stracić równowagę. Zrobiła pięć kroków, a wtedy rozległy się strzały.
Jewgienię odrzuciło do tyłu. Do nieruchomego ciała zeszły z ciemnej galeryjki cztery cienie.
Miałem rację, zaczęli strzelać stwierdził Achimas. I zabił wszystkich czterech.
Później rzadko myślał o Jewgienii. Tylko wtedy, gdy coś przypadkiem mu ją przypomniało.
Albo we śnie.
Matre Licolle
1
W wieku lat trzydziestu Achimas Welde lubił grać w ruletkę. Nie chodziło o pieniądze, te
zarabiał w inny sposób, i to dużo, o wiele więcej, niż mógł wydać. Lubił zwyciężać przypadek i
zyskiwać władzę nad żywiołem cyfr. Miło postukujące koło fortuny, błyszczące metalem i
czerwonym polerowanym drewnem, obracało się według własnych, rzekłbyś, sobie tylko znanych
reguł, ale bezbłędny rachunek, cierpliwość i kontrola nad emocjami dawały taki sam efekt jak we
wszystkich znanych Achimasowi sytuacjach. Widocznie zatem działało tutaj to samo, znane mu od
dziecka prawo. Jedność życia mimo całej różnorodności form to najbardziej podobało się
Achimasowi. Każde kolejne potwierdzenie tej prawdy leciutko przyspieszało rytm jego serca.
W życiu trafiały się dłuższe okresy bezczynności, kiedy trzeba było się czymś zająć. Doskonały
wynalazek zrobili Anglicy, nazywało się to hobby. Achimas miał dwa takie hobbies: ruletkę i
kobiety. Kobiety lubił najlepsze, najprawdziwsze, czyli profesjonalistki. Te nie były wymagające
ani zagadkowe, rozumiały, że są reguły, do których należy się stosować. Ich różnorodność była
niewyczerpana, wszystkie jednak pozostawały przy tym jedyną, niezmienną Kobietą. Achimas
zamawiał w paryskiej agencji najdroższe; zazwyczaj na miesiąc. Jeśli trafiała się bardzo ładna,
przedłużał kontrakt na następny miesiąc ale nie więcej niż raz, taką miał zasadę.
Przez ostatnie dwa lata mieszkał w niemieckim kurorcie Ruletenburg, dlatego że tutaj, w
najweselszym mieście Europy, mógł bez trudu uprawiać oba swoje hobbies. Ruletenburg podobny
był do Solenowodska też źródła mineralne, też leniwe, próżnujące tłumy i też nikt nikogo nie
zna, nikim się nie interesuje. Brakowało tylko gór, ale ogólne wrażenie tymczasowości,
chwilowości, nierealności, było dokładnie takie samo. Achimasowi wydawało się, że kurort jest
idealną makietą życia, wykonaną w skali jeden do pięciuset albo jeden do tysiąca. Człowiek żyje
na tym świecie pięćset miesięcy, a jeśli mu się poszczęści, to nawet tysiąc, a do Ruletenburga
przyjeżdżało się na miesiąc. To znaczy, że życie kuracjusza trwało przeciętnie trzydzieści dni
właśnie w takich odstępach zmieniały się tu pokolenia. Ten czas obejmował wszystko radość z
przyjazdu, przywykanie do nowego miejsca, pierwsze oznaki nudy i smutek, że trzeba wrócić do
innego, wielkiego świata. Wystarczał na krótkie romanse, burzliwe, ale małe namiętności, miał
swoje chwilowe wielkości i krótkotrwałe sensacje. Sam zaś Achimas był stałym widzem tego
teatrzyku kukiełkowego. Wyznaczył sobie własny czas istnienia, inny niż u całej reszty.
Mieszkał w jednym z najlepszych apartamentów hotelu "Kaiser", gdzie zatrzymywali się
hinduscy nababowie, amerykańscy królowie złota i podróżujący incognito wielcy książęta
rosyjscy. Pośrednicy wiedzieli, gdzie można go znaleźć. Kiedy Achimas brał zamówienie, nie
zwalniał pokoju, opuszczając go na całe tygodnie, a nawet miesiące zależnie od tego, jak
skomplikowana była sprawa.
Żyło mu się przyjemnie. Po okresach napięcia następowały okresy odpoczynku, kiedy zielone
sukno cieszyło wzrok, a równomierne stukanie koła ruletki słuch. Wokół kipiały namiętności
spotęgowane przez skalę czasu: stateczni panowie bledli i czerwienieli, panie mdlały, niekiedy
ktoś drżącymi rękami wysupływał ostatni grosz z portfela. Achimasowi nigdy nie przykrzył się ten
porywający spektakl. Sam nie przegrywał nigdy, bo miał System.
System był na tyle prosty i oczywisty, że zdumiewające wprost, dlaczego inni się nim nie
posługiwali. Chyba nie starczało im cierpliwości, samokontroli tego wszystkiego, czego
Achimas miał w nadmiarze. Trzeba było tylko stawiać ciągle na jeden i ten sam sektor, stale
podwajając stawkę. Jeśli człowiek ma dużo pieniędzy, prędzej czy później zwróci mu się to, co
przegrał, i jeszcze wygra. Ot, i cały sekret. Stawiać trzeba jednak nie na pojedynczą liczbę, tylko na
cały sektor. Achimas zazwyczaj wybierał jedną trzecią koła.
Podchodził do stołu, gdzie grano na nieograniczone stawki, czekał, kiedy wygrana sześć razy z
rzędu ominie którąś z trzech części, i wtedy zaczynał grę. Za pierwszym razem stawiał
fridrichsdora. Jeśli przegrał, stawiał na ten sam sektor dwa fridrichsdory, potem cztery, osiem i tak
dalej, dopóki kulka nie zatrzymała się tam, gdzie powinna. Achimas mógł podnosić stawkę do
dowolnej wysokości, bo pieniędzy miał dosyć. Kiedyś, przed ostatnim Bożym Narodzeniem,
sektor, na który stawiał, druga dwunastka, nie wypadł przez dwadzieścia dwie kolejki sześć
rzutów, kiedy czekał, i szesnaście, kiedy stawiał. Ale co do sukcesu Achimas nie miał wątpliwości,
bo każda klęska zwiększała szansę.
Rzucając na stół czeki, na których ciągle wzrastała liczba zer, wspominał zdarzenie z okresu
amerykańskiego.
Było to w roku 1866. Otrzymał wówczas solidne zamówienie z Luizjany. Miał zlikwidować
komisarza rządowego, który przeszkadzał "carpet
beggerom" dzielić koncesje.
"Carpet
beggerami", to znaczy "torbiarzami", nazywano awanturników z Północy, którzy
przyjeżdżali na pokonane Południe z jedną pustą torbą, a odjeżdżali własną salonką.
Czasy były niespokojne, ludzkie życie w Luizjanie nie kosztowało wiele. Ale za komisarza
dawano duże pieniądze, bo bardzo trudno było się do niego dobrać. Komisarz wiedział, że na niego
polują, toteż zachowywał się roztropnie: w ogóle nie wychodził ze swojej rezydencji. Spał w niej,
jadł i podpisywał papiery. A domu dniem i nocą strzegli żołnierze w niebieskich mundurach.
Achimas zatrzymał się w hotelu, położonym o trzysta kroków od rezydencji. Z pokoju widać
było okna gabinetu komisarza. Rankiem, dokładnie o ósmej, obiekt rozsuwał firanki. Ta czynność
zajmowała mu ledwie trzy sekundy, więc z takiej odległości nie udałoby się dobrze wycelować.
Szeroka pionowa listwa ramy dzieliła okno na dwie połowy. Dodatkowa trudność polegała na tym,
że odciągając zasłony, komisarz pojawiał się to z prawej, to z lewej strony listwy. Szansa na dobry
strzał była tylko jedna bo jak się spudłuje, drugiej już nie będzie. Dlatego należało działać na
pewniaka.
W grę wchodziły dwa warianty: cel ukaże się z prawej, albo z lewej strony. Niech będzie z
prawej, postanowił Achimas. Jaka to różnica? Naprowadził więc karabin z długą lufą na punkt
znajdujący się o sześć cali w prawo od środkowej listwy, akurat na poziomie piersi. Unieruchomił
karabin na statywie. Dla pewności należałoby ustawić dwa karabiny, z prawej i z lewej, ale do tego
potrzebny byłby asystent, Achimas zaś w tamtych latach (teraz zresztą także, chyba że w
szczególnych wypadkach) wolał obchodzić się bez pomocników.
Nabój był specjalny: rozrywał się, a w środku zawierał esencję jadu trupiego. Gdyby do krwi
dostała się choć mała jej cząstka, wtedy nawet lekka rana stałaby się śmiertelna.
Wszystko było gotowe. Pierwszego ranka komisarz podszedł z lewej. Drugiego także. Achimas
się nie spieszył; wiedział, że jutro albo pojutrze zasłona zostanie odciągnięta z prawej strony, a
wtedy naciśnie spust.
Ale komisarza jak gdyby podmieniono. Odkąd został wzięty na cel, przez sześć dni z rzędu
odsuwał zasłony nie z prawej, tylko z lewej strony.
Achimas uznał, że obiekt wyrobił już w sobie rutynę, i wyznaczył nowy punkt: sześć cali w
lewo od środka. Siódmego ranka komisarz podszedł jednak z prawej! I ósmego, i dziewiątego też.
Wtedy Achimas zrozumiał, że w grze ze ślepym trafem najważniejsze to się nie spieszyć.
Czekał więc cierpliwie. Jedenastego ranka komisarz podszedł z odpowiedniej strony i robota
została wykonana.
Na ubiegłe Boże Narodzenie, za siedemnastym razem, kiedy stawka podniosła się do
sześćdziesięciu pięciu tysięcy, kulka ostatecznie zatrzymała się tam, gdzie trzeba, Achimasowi zaś
wypłacono bez mała dwieście tysięcy. To okupiło wszystkie przegrane i jeszcze trochę zostało na
plusie.
2
Ten wrześniowy ranek 1872 roku zaczynał się jak zwykle. Achimas zjadł śniadanie razem z
Azalią, szczupłą, gibką Chinką o zadziwiającym, podobnym do kryształowego dzwonka głosie. W
rzeczywistości nazywała się jakoś inaczej, ale po chińsku jej imię znaczyło "azalia"; tak
powiedziano mu w agencji. Przysłano ją Achimasowi jako próbkę wschodniego towaru, który od
całkiem niedawna pojawił się na europejskim rynku. Cena była o połowę mniejsza niż zwykle, a
gdyby monsieur Welde zapragnął zwrócić towar przed terminem, pieniądze zostałyby mu oddane.
W zamian za tak korzystne warunki agencja prosiła znawcę i stałego klienta o autorytatywną ocenę
zarówno zdolności Azalii, jak też żółtego towaru w ogóle: czy ma przed sobą perspektywy?
Achimas skłonny był dać najwyższą ocenę. Rankami, kiedy Azalia śpiewała, siedząc przed
weneckim lustrem, coś go ściskało w piersi. Odczuwał z tego powodu lekki niepokój. Chinka była
zbyt ładna. A gdyby się przyzwyczaił i nie chciał z nią rozstać? Postanowił już, że odprawi ją przed
czasem, ale nie zażąda zwrotu pieniędzy i wystawi jak najlepszą opinię, żeby nie psuć dziewczynie
kariery.
O drugiej piętnaście, zgodnie ze swoim zwyczajem, Achimas wszedł do vaux
hall. Był w
marynarce koloru kakao z mlekiem, kraciastych spodniach i żółtych rękawiczkach. Bywalcowi
naprzeciw rzucili się ludzie z obsługi, wzięli laseczkę i cylinder. Do herr Weldego w domach gry
Ruletenburga już się przyzwyczajono. Z początku przyjmowano jego sposób gry jako dopust boży,
ale później zauważono, że ciągłe podwajanie stawki, praktykowane przez małomównego blondyna
z zimnymi, jasnymi oczami, rozpala namiętności u sąsiadów przy stole. Wówczas Achimas stał się
w tych instytucjach pożądanym gościem.
Wypił swoją ulubioną kawę z likierem, przejrzał gazety. Anglia i Rosja nie mogły się
porozumieć w sprawie opłat celnych. Francja wstrzymywała wypłatę reparacji, w związku z czym
Bismarck skierował do Paryża notę protestacyjną. W Belgii miał się wkrótce zacząć proces
"Szczurołapa z Brukseli".
Achimas wypalił cygaro i podszedł do stołu numer dwanaście, gdzie szła gra na duże stawki.
Grały trzy osoby, natomiast jakiś siwy jegomość nie grał, tylko siedział, nerwowo szczękając
wieczkiem złotego zegarka. Kiedy zobaczył Achimasa, wpił się w niego wzrokiem.
Doświadczenie i instynkt podpowiedziały Achimasowi: klient. Przyszedł nieprzypadkowo, czeka.
Ale Achimas nie dał nic po sobie poznać niech tamten podejdzie sam.
Osiem i pół minuty później wybrany został sektor trzecia dwunastka, od 24 do 36. Postawił
fridrichsdora. Wygrał trzy. Siwy ciągle patrzył, twarz miał bladą. Achimas odczekał jeszcze
jedenaście minut, póki nie pokazał się następny sektor. Postawił złotą monetę na pierwszy tuzin
liczb, od 1 do 12. Wypadło 13. Za kolejnym razem postawił dwie monety. Wypadło zero. Postawił
cztery. Wypadło 8. Wygrana 12 fridrichsdorów. Pięć złotych monet na plus. Wszystko
odbywało się normalnie, bez niespodzianek.
Wówczas siwy w końcu wstał. Podszedł, półgłosem upewnił się: "Pan Welde?" Achimas
przytaknął. Nadal śledził obroty koła. "Ja do pana z polecenia barona de" (siwy wymienił
nazwisko brukselskiego pośrednika). Denerwował się coraz bardziej. Szeptem wyjaśnił: "Mam do
pana bardzo ważną sprawę" "Czy nie zechciałby się pan przejść ze mną?" przerwał Achimas,
chowając złote do portmonetki.
Siwy jegomość nazywał się Leon Fechtel i był właścicielem znanego na całą Europę
belgijskiego domu bankierskiego "Fechtel & Fechtel". Bankier miał poważny problem. "Czy pan
czytał o Szczurołapie z Brukseli?" spytał, kiedy usiedli na ławce w parku.
Wszystkie gazety donosiły, że w końcu schwytany został maniak porywający małe
dziewczynki. W "Le Petit Parisien" pisano, że policja aresztowała pana F, właściciela willi pod
Brukselą. Ogrodnik doniósł, że nocą z piwnicy dobiegają stłumione dziecięce jęki. Policja po
kryjomu weszła do willi, przeprowadziła rewizję i odkryła w piwnicy tajne drzwi, a za nimi takie
rzeczy, że jak twierdziła gazeta "papier nie zniósłby opisu tych potworności". Opis jednak
znajdował się już w następnym akapicie, w dodatku ze wszystkimi szczegółami. W dębowych
beczkach policja znalazła zamarynowane kawałki ciał siedmiu dziewczynek, które w Brukseli i
jej okolicach zaginęły w ciągu dwóch ostatnich lat. Jeden z trupów był całkiem świeży i miał
ślady potwornych tortur. W sumie zniknęło bez śladu czternaście dziewczynek w wieku od sześciu
do trzynastu lat. Kilka razy widziano, jak przyzwoicie ubrany osobnik z gęstymi czarnymi
bokobrodami wsadza do powozu małą kwiaciarkę lub sprzedawczynię papierosów. Raz świadek
słyszał, jak człowiek z bokobrodami zachęcał jedenastoletnią Lucille Lanoux, żeby zawiozła mu
do domu cały kosz kwiatów, obiecując za to pokazać pianolę, wygrywającą śliczne melodie.
Wówczas gazety przestały nazywać potwora "Sinobrodym", nadały mu natomiast miano
"Szczurołapa z Brukseli", przez analogię do bajkowego Szczurołapa, który wabił dzieci
dźwiękami czarownej muzyki.
O aresztowanym panu F. pisano, że jest człowiekiem z towarzystwa, przedstawicielem złotej
młodzieży. Rzeczywiście nosił gęste czarne bokobrody, a w willi miał pianolę. Motyw zbrodni był
jasny pisała "Evening Standard" wynaturzona lubieżność w guście markiza de Sade. Data i
miejsce procesu już zostały wyznaczone: dwudziestego czwartego września w miasteczku Merlin,
oddalonym o pół godziny jazdy od stolicy Belgii.
"Czytałem o Szczurołapie z Brukseli" oświadczył Achimas i spojrzeniem ponaglił
milczącego przez długą chwilę rozmówcę. Ten, wyłamując pulchne, opierścienione ręce, zawołał:
"Pan F. to mój jedyny syn, Pierre Fechtel! Czeka go szafot! Niech go pan ratuje!"
Na wąskich ustach Achimasa pojawił się uśmiech. "Źle pana poinformowano o rodzaju mojej
działalności. Nie ratuję życia, tylko je zabieram". Bankier zaczął gorączkowo szeptać:
"Powiedziano mi, że czyni pan cuda. Cóż, jeśli pan się tym nie zajmie, to znaczy, że nie ma żadnej
nadziei. Błagam pana. Zapłacę, jestem bardzo bogaty, panie Welde, bardzo".
Po niejakiej chwili Achimas zapytał: "Jest pan pewien, że potrzebuje takiego syna?" Fechtel
senior odrzekł bez wahania; widać było, że sam już sobie zadał to pytanie. "Innego syna nie mam i
nie będę miał. Zawsze był nieobyczajnym chłopcem, ale duszę ma dobrą. Jeśli uda mi się go
wyciągnąć z tej historii, otrzyma lekcję na całe życie. Widziałem się z nim w więzieniu. Jest
przerażony!"
Wówczas Achimas poprosił, by mu opowiedzieć o zaczynającym się procesie.
"Nieobyczajnego" dziedzica miało bronić dwóch najdroższych adwokatów. Linia obrony
oparta była na wykazaniu niepoczytalności oskarżonego. Wedle tego jednak, co mówił bankier,
małe były szanse na pomyślne orzeczenie ekspertów czyny chłopca wzbudziły w nich taką
wściekłość, że nie zgodzili się nawet na "honorarium bez precedensu". Ostatnia okoliczność, jak
się zdaje, najbardziej wstrząsnęła starszym panem Fechtelem.
W pierwszym dniu procesu adwokaci mieli oświadczyć, czy ich podopieczny przyznaje się do
winy. Jeśli tak wyrok wyda sędzia; jeśli nie decyzję podejmą przysięgli. W razie gdyby
biegli psychiatrzy uznali, że Pierre Fechtel w pełni odpowiada za swoje czyny, obrońcy zalecają
obranie pierwszej z dróg. Jak wyjaśnił zrozpaczony i roztrzęsiony ojciec, chodzi o to, że oprawcy z
ministerstwa sprawiedliwości obrali Merlin nieprzypadkowo trzy z zaginionych dziewczynek
pochodziły właśnie z tego miasteczka. "W Merlin nie będzie uczciwego sądu" tak się wyraził
bankier. Ludność jest wzburzona do ostateczności. Nocami wokół budynku sądu płoną ogniska.
Przedwczoraj tłum próbował wedrzeć się do więzienia, żeby zlinczować aresztowanego; trzeba
było potroić straż.
Pan Fechtel prowadził tajne rozmowy z sędzią, ten zaś okazał się człowiekiem rozsądnym. Jeśli
wyrok będzie zależał od niego, chłopiec zostanie skazany na dożywotnie więzienie. Ale to
niewiele da. Nastawienie opinii przeciwko "Szczurołapowi" jest takie, że prokurator z pewnością
odwoła się od wyroku i zostanie wyznaczona ponowna rozprawa.
"Nadzieja więc tylko w panu, panie Welde powiedział bankier na zakończenie. Zawsze
uważałem się za człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Ale w tym wypadku jestem
bezsilny, chodzi zaś o życie mego syna".
Achimas z ciekawością patrzył na purpurową twarz milionera. Było widać, że ten człowiek nie
przywykł okazywać emocji. Teraz na przykład, w chwili największego wzruszenia, jego grube usta
rozpełzły się w głupawym uśmiechu, a z jednego oka płynęła łza. Interesujące: twarz
nieprzyzwyczajona do mimiki nie potrafiła przybrać wyrazu cierpienia. "Ile?" spytał Achimas.
Fechtel gwałtownie przełknął ślinę. "Jeśli chłopiec zostanie przy życiu pół miliona franków.
Francuskich, nie belgijskich" dodał pospiesznie, nie słysząc odpowiedzi.
Achimas skinął głową, a w oczach bankiera błysnęła iskierka obłędu. Dokładnie takim ogniem
płonęły oczy szaleńców, którzy w ruletce stawiali ostatnie pieniądze na zero. Ten ogieniek
nazywał się "a nuż?". Z tą tylko różnicą, że pieniądze, które stawiał pan Fechtel, najwyraźniej nie
były ostatnie. "A jeśli panu głos bankiera zadrżał jeśli panu uda się nie tylko uratować
Pierrełowi życie, ale i zwrócić mu wolność, otrzyma pan milion".
Takiego honorarium Achimasowi jeszcze nigdy nie proponowano. Z przyzwyczajenia
przeliczył sumę na funty brytyjskie (bez mała trzydzieści tysięcy), na dolary amerykańskie
(siedemdziesiąt pięć tysięcy) i na ruble (wyszło ponad trzysta tysięcy). Dużo, bardzo dużo.
Achimas lekko zmrużył oczy i wolno powiedział: "Niech pański syn odmówi poddania się
badaniom psychiatrycznym, nie przyzna się do winy i zażąda sądu przysięgłych. A tych drogich
adwokatów proszę odprawić. Sam znajdę adwokata".
3
Etienne Licolle żałował tylko jednego że mama tego nie dożyła. Tak marzyła, że jej chłopiec
zostanie adwokatem i przywdzieje czarną togę z białym prostokątnym halsztukiem. Zapłata za
naukę na uniwersytecie pochłaniała całą jej wdowią rentę, mama skąpiła więc na doktorów i
lekarstwa, no i nie dożyła: zmarła ubiegłej wiosny. Etienne zacisnął zęby, nie pozwolił sobie na
mazgajstwo. W dzień biegał na korepetycje, do egzaminów uczył się po nocach, aż w końcu się
wyuczył: otrzymał upragniony dyplom z królewską pieczęcią. Matka mogłaby być dumna ze
swego syna.
Reszta absolwentów, świeżo upieczeni adwokaci, zapraszali go do podmiejskiej restauracji,
żeby "oblać dyplom", ale Etienne odmówił. Nie miał pieniędzy na birbantki, a co najważniejsze
chciał pobyć sam w takim dniu. Powoli schodził szerokimi marmurowymi schodami Pałacu
Sprawiedliwości, gdzie odbywała się uroczysta ceremonia. Całe miasto, z jego wieżami, kominami
i ozdobami na dachach, leżało w dole, u stóp wzgórza. Etienne przystanął, rozkoszując się
widokiem, który wydał mu się przyjazny i zachęcający. Bruksela jak gdyby otwierała ramiona na
powitanie nowego mecenasa i obiecywała mu mnóstwo niespodzianek oczywiście miłych.
Cóż ukrywać, dyplom to dopiero połowa sukcesu. Bez stosunków, pożytecznych znajomości
nie znajdzie się dobrych klientów. A i tak nie ma pieniędzy, żeby otworzyć własne biuro. Trzeba
będzie zostać pomocnikiem matreła Wienera albo matreła van Gelena. Ale to głupstwo
przynajmniej jakąś pensję człowiek dostanie.
Etienne Licolle przycisnął do piersi teczkę, w której leżał dyplom z czerwoną pieczęcią,
wystawił twarz do ciepłego wrześniowego słońca i pełen sprzecznych uczuć zmrużył oczy.
W takiej pozie zastał go Achimas Welde.
Zauważył go jeszcze w sali, kiedy rozbrzmiewały nudne, napuszone mowy. Chłopiec stanowił
idealny typ: ładny, ale nie zanadto przystojny; szczupły, wąski w ramionach; szeroko otwarte,
uczciwe oczy. Kiedy wyszedł, żeby wypowiedzieć słowa przysięgi, głos też okazał się odpowiedni
dźwięczny, chłopięcy, drżący ze wzruszenia. Ale najlepsze było to, co od razu dawało się
zauważyć: nie jakiś tam paniczyk, tylko prawdziwy plebejusz, robociarski syn.
Dopóki trwała niekończąca się ceremonia, Achimas zdążył zasięgnąć wieści o chłopaku.
Ostatnie wątpliwości się rozwiały: materiał był doskonały. Reszta to głupstwa.
Bezszelestnie zbliżył się do chudego młodzieńca, chrząknął.
Etienne wzdrygnął się i odwrócił. Przed nim stał nieznany jegomość w podróżnym surducie i z
laseczką. Oczy miał poważne. Barwy jednak niezwyczajnej, tak bardzo jasne. "Matre Licolle?"
spytał człowiek z lekkim akcentem. Etienneła po raz pierwszy nazwano matrełem, to było bardzo
miłe.
Tak jak należało oczekiwać, chłopiec najpierw rozpromienił się na wieść, że proponują mu
wzięcie sprawy, ale gdy usłyszał imię klienta, był przerażony. Oburzony, wymachiwał rękami i
zapewniał, że tego łajdaka, tego potwora nie będzie bronił za żadne pieniądze. Achimas milczał.
Przemówił dopiero wtedy, kiedy Licolle wyczerpał zapas oburzenia i zaczął jęczeć: "No i nie
poradzę sobie z taką sprawą. Widzi pan, monsieur, na razie nie jestem zbyt doświadczony, właśnie
dostałem dyplom".
Teraz przyszła kolej na Achimasa. Powiedział: "Czy chce pan przez dwadzieścia albo nawet
trzydzieści lat pracować za centymy, przysparzając pieniędzy i sławy innym adwokatom? No, to
mniej więcej około roku tysiąc dziewięćsetnego nazbiera pan tyle pieniędzy, żeby mieć własną
praktykę, ale wtedy będzie pan już łysym, bezzębnym nieudacznikiem z chorą wątrobą, a co
najgorsze, wyczerpie całą swoją życiową energię. Wszystko po kropelce wycieknie panu między
palcami, drogi mecenasie taka będzie cena pańskich uciułanych groszy. Ja zaś proponuję o
wiele więcej, i to zaraz, teraz. Mając zaledwie dwadzieścia trzy lata, zdobędzie pan duże pieniądze
i głośne nazwisko. I to nawet w przypadku, gdyby proces został przegrany. Nazwisko w pańskiej
profesji jest jeszcze ważniejsze od pieniędzy. Owszem, pańska sława będzie miała skandaliczny
posmak, ale to lepiej niż być przez całe życie chłopcem na posyłki. Pieniędzy zaś otrzyma pan
wystarczająco dużo, by otworzyć własne biuro. Wielu pana znienawidzi, wielu też jednak doceni
odwagę młodego adwokata, który nie bał się wystąpić przeciw opinii publicznej".
Achimas odczekał chwilę, żeby chłopiec miał czas rozważyć te słowa. Potem przeszedł do
drugiej części, która według jego oceny powinna wywrzeć na rozmówcę decydujący wpływ.
"A może pan się po prostu boi? Słyszałem, jak dopiero przed chwilą przysięgał pan bronić
sprawiedliwości i prawa człowieka do obrony przed sądem, nie zważając na jakiekolwiek
przeszkody czy naciski. Wie pan, dlaczego ze wszystkich absolwentów wybrałem właśnie pana?
Dlatego, że pan jedyny wypowiedział te słowa z przekonaniem. W każdym razie tak mi się
wydawało".
Etienne milczał, czując z przestrachem, że porywa go rwący potok, któremu nie sposób stawić
czoło. "No i najważniejsze nieznajomy znacząco zniżył głos że Pierre Fechtel jest niewinny.
Nie jest żadnym Szczurołapem, ale ofiarą zbiegu okoliczności i nadzwyczajnej gorliwości
policji. Jeśli się pan nie włączy, niewinny człowiek pójdzie na szafot. Tak, będzie panu bardzo
ciężko. Spłynie na pana lawina obelg, nikt nie zechce świadczyć na korzyść potwora. Ale nie
będzie pan sam. Pomogę panu. Pozostając w cieniu, będę pańskimi oczami i uszami. Mam nawet
pewne dowody, świadczące jeśli nie o całkowitej niewinności Pierreła Fechtela, to przynajmniej
stawiające pod znakiem zapytania dowody oskarżenia. Zdobędę też kolejne".
"Jakie dowody?" słabym głosem spytał Etienne.
4
Do małej sali sądu grodzkiego w Merlin, przewidzianej ledwie na sto miejsc, wepchało się co
najmniej trzystu ludzi, a jeszcze więcej tłoczyło się w korytarzu i pod oknami, na placu.
Prokurator Renan został powitany gromką owacją. Następnie przywieziono zbrodniarza,
bladego, cienkonogiego mężczyznę o blisko osadzonych czarnych oczach i zadbanych niegdyś, a
teraz potarganych i nierówno odrośniętych bokobrodach. W sali zaległa najpierw martwa cisza, a
potem zaczęła się taka burza, że sędzia, matre Vixen, uszkodził dzwonek, nawołując zebranych do
zachowania spokoju.
Sędzia wezwał przedstawiciela obrony i dopiero wtedy wszyscy zwrócili uwagę na drobnego
młodego człowieka w adwokackiej todze, która była dla niego zdecydowanie za duża. To blednąc,
to czerwieniąc się, matre Licolle mamrotał coś ledwie dosłyszalnie, na niecierpliwe zaś pytanie
sędziego, czy podsądny przyznaje się do winy, nagle głośno zapiszczał: "Nie, wysoki sądzie!" Sala
znowu wyraziła swoje oburzenie. "A z pozoru taki przyzwoity młodzieniec!" krzyknęła jakaś
kobieta.
Proces trwał trzy dni.
Pierwszego dnia występowali świadkowie oskarżenia. Najpierw policjanci, którzy odkryli
straszliwy pokój i potem przesłuchiwali aresztowanego. Komisarz powiedział, że Pierre Fechtel
drżał, plątał się w zeznaniach, nie potrafił nic wyjaśnić i obiecywał olbrzymie pieniądze, jeśli go
zostawią w spokoju.
Ogrodnik, który doniósł na policję o podejrzanych krzykach, nie stawił się w sądzie, ale nie był
nawet potrzebny. Prokurator wezwał świadków, którzy barwnie odmalowali rozwiązłość Fechtela,
w zamtuzach wciąż domagającego się najmłodszych i najdelikatniejszych dziewczątek. Madame
jednego z domów tolerancji opowiedziała, jak oskarżony dręczył jej "córeczki" rozpalonymi
szczypcami do loków, a biedaczki znosiły to, bo za każde oparzenie łajdak płacił im po złotej
monecie.
Sala nagrodziła oklaskami człowieka, który widział, jak odjeżdżała w karecie kwiaciareczka
Lucille Lanoux (w beczce znaleziono potem jej głowę z wykłutymi oczami i odciętym nosem), a
na sali rozpoznał w Fechtelu jegomościa, opisującego cudowne możliwości pianoli.
Przysięgłym przedstawiono poszlaki: narzędzia tortur, aparat fotograficzny i płyty światłoczułe,
znalezione w tajnej komnacie. Wystąpił monsieur Brule, który trzy lata wcześniej uczył Pierreła
Fechtela, jak się robi zdjęcia.
W końcu przysięgłym przedstawiono album znaleziony w straszliwym lochu. Publiczności i
dziennikarzom nie pokazano fotografii, ale jeden z przysięgłych zemdlał, a drugi zwymiotował.
Adwokat Licolle siedział jak uczniak, ze spuszczoną głową, i wszystkie zeznania pilnie
wpisywał do zeszytu. Kiedy zaprezentowano mu zdjęcia, zbladł jak ściana i zachwiał się. "Tak,
tak, napatrz się, mądralo!" zawołano doń z sali.
Wieczorem, po zakończeniu posiedzenia, doszło do incydentu: kiedy Licolle wychodził z sali,
podeszła do niego matka jednej z zabitych dziewczynek i plunęła mu w twarz.
Na drugi dzień świadków przepytywał obrońca. Zadał policjantom pytanie, czy krzyczeli na
aresztowanego. "Nie, całowaliśmy się z nim" sarkastycznie odpowiedział komisarz przy
pełnym aprobaty chichocie sali.
Świadka uprowadzenia Lucille Lanoux adwokat spytał, czy widział en face człowieka, z którym
jechała kwiaciarka. "Nie, nie widziałem" odrzekł świadek; za to bardzo dobrze zapamiętał
bokobrody.
Dalej matre Licolle chciał wiedzieć, jakiego rodzaju zdjęcia robił Pierre Fechtel, kiedy uczył
się amatorskiej fotografii. Okazało się, że były to martwe natury, pejzaże i nowo narodzone kocięta
(ta wiadomość została powitana gwizdami i urąganiem, w następstwie czego sędzia nakazał
wyprowadzić z sali połowę widzów).
Na zakończenie adwokat zażądał, żeby do sądu przymusowo sprowadzono głównego świadka,
ogrodnika, więc posiedzenie zostało przerwane na godzinę.
W przerwie miejscowy cur podszedł do Licolleła i spytał go, czy wierzy w Pana naszego,
Jezusa Chrystusa. Licolle odrzekł, że wierzy i że Jezus uczył okazywać miłosierdzie grzesznikom.
Po wznowieniu rozprawy pomocnik komisarza oświadczył, że ogrodnika nie ma i że już od
trzech dni nikt go nie widział. Adwokat uprzejmie podziękował i powiedział, że nie ma więcej
pytań do świadków.
Nastąpił teraz czas prokuratora, który błyskotliwie przeprowadził przesłuchanie oskarżonego.
Pierre Fechtel nie potrafił przekonująco odpowiedzieć na żadne pytanie. Na przedstawione mu
zdjęcia długo patrzył, łykając ślinę. Potem oznajmił, że widzi je po raz pierwszy. Po pytaniu, czy
aparat fotograficzny marki "Weber i Synowie" jest jego własnością, szeptem naradził się z
adwokatem i odpowiedział, że owszem, jego, ale stracił zainteresowanie fotografią jeszcze rok
temu; schował aparat na strychu i od tej pory go nie widział. Pytanie, czy może odważy się spojrzeć
w oczy rodzicom dziewcząt, wywołało burzliwą owację, ale na żądanie obrony zostało wycofane.
Wieczorem, po powrocie do hotelu, Etienne zobaczył, że jego rzeczy zostały wyrzucone za
drzwi i poniewierają się w błocie. Cały w pąsach, na czworakach zbierał swoje pocerowane
kalesony, brudne mankiety i papierowy kołnierzyk.
Spory tłum przyszedł, żeby napawać się tym widokiem i zasypać "sprzedajną kreaturę" gradem
wyzwisk. Kiedy Etienne na ostatek włożył rzeczy do nowego, specjalnie na podróż kupionego
sakwojażu, podszedł doń miejscowy szynkarz i wymierzył mu na odlew dwa policzki, głośno
oświadczając: "A tu masz dodatek do honorarium".
Ponieważ żaden z trzech pozostałych hoteli w Merlin nie chciał przyjąć Licolleła, merostwo
zaproponowało adwokatowi na nocleg domek dozorcy stacyjnego, który w ubiegłym miesiącu
odszedł na emeryturę; nowego jeszcze nie znaleziono.
Rankiem na białej ścianie domku pojawił się napis węglem: "Zdechniesz jak pies!"
Na trzeci dzień prokurator Renan przeszedł samego siebie. Wygłosił wspaniałą mowę
oskarżycielską, która ciągnęła się od dziesiątej rano do trzeciej po południu. Na sali szlochano i
miotano przekleństwa. Przysięgli, solidni mężczyźni, z których każdy płacił nie mniej niż pięćset
franków podatku na rok, siedzieli nasępieni i surowi.
Adwokat był blady; zauważono, że kilka razy jak gdyby pytająco spoglądał na podopiecznego.
Ale tamten siedział skulony i zasłaniał twarz rękami. Kiedy prokurator zażądał kary śmierci,
publiczność w zgodnym porywie wstała i zaczęła skandować: "Na sza
fot, na sza
fot!" Ramiona
Fechtela zadrgały w skurczu, trzeba było podać mu sole trzeźwiące.
Obronę dopuszczono do głosu po przerwie, o czwartej po południu.
Licollełowi długo nie pozwalano przemówić; widzowie szurali nogami, skrzypieli krzesłami,
głośno wycierali nosy. Purpurowy ze wzburzenia adwokat czekał, mnąc kartkę, zapełnioną
starannym pismem prymusa.
Ale kiedy zaczął mówić, ani razu nie spojrzał na kartkę. Oto jego mowa, przedrukowana w
całości za wieczornymi wydaniami gazet, które opatrzyły ją skrajnie pogardliwymi komentarzami.
"Wysoki sądzie, panowie przysięgli. Mój klient jest człowiekiem słabym, zepsutym, a nawet
niemoralnym. Ale przecież nie za to go sądzicie Wiadomo jedno: w domu mego klienta, a
dokładnie w tajemnym lochu, o którego istnieniu Pierre Fechtel mógł nawet nie wiedzieć, doszło
do straszliwej zbrodni. Całego szeregu zbrodni. Pytanie tylko, kto ich dokonał. (Donośny głos z
sali: Rzeczywiście, zagadka! Śmiech). Obrona ma swoją wersję. Przypuszczam, że morderstw
dokonywał ogrodnik Jean Voiture, który doniósł policji o zagadkowych krzykach. Człowiek ów
nienawidził pryncypała, ponieważ ten za pijaństwo obniżył mu pensję. Są świadkowie, którzy ów
fakt potwierdzą, a których w razie potrzeby można wezwać. Ogrodnik jest dziwakiem,
człowiekiem kłótliwym. Przed pięcioma laty odeszła od niego żona, zabierając dzieci. Wiadomo,
że u ludzi tego typu nierzadko rozwija się chorobliwa drażliwość połączona z agresją. Voiture
doskonale znał rozkład domu i łatwo mógł urządzić tajemny loch bez wiedzy gospodarza. Mógł
także wziąć ze strychu aparat fotograficzny, który już znudził się monsieur Fechtelowi, mógł
nauczyć się nim posługiwać. Mógł brać ubranie właściciela w czasie jego częstych wyjazdów.
Mógł przyklejać sobie fałszywe bokobrody, które łatwo potrafią wprowadzić w błąd. Zgodzicie
się, że gdyby Pierre Fechtel dokonywał podobnych zbrodni, już dawno pozbyłby się tak
oczywistego znaku rozpoznawczego. Zrozumcie mnie dobrze, panowie przysięgli.
Nie twierdzę, że ogrodnik wszystko to uczynił, ale jedynie że mógł to zrobić. Najważniejsze
zaś pytanie: dlaczego ogrodnik, który dał impuls całemu śledztwu, tak nagle zniknął? Wyjaśnienie
może być tylko jedno: przestraszył się, że podczas procesu zostanie odkryta jego właściwa rola w
zbrodni, a wówczas spotka go zasłużona kara Do tego miejsca matre Licolle mówił składnie,
a nawet ze swadą, lecz nagle się zatrzymał. Chciałem powiedzieć coś jeszcze W tej historii
jest wiele spraw niejasnych. Uczciwie mówiąc, sam nie wiem, czy mój klient jest winny, czy nie.
Ale dopóki pozostaje bodaj cień wątpliwości a w tej historii, jak przed chwilą panom
zademonstrowałem, wątpliwości jest wiele nie wolno wysyłać człowieka na śmierć. Na
uniwersytecie uczono mnie, że lepiej uwolnić winnego niż skazać niewinnego Wysoki sądzie,
panowie przysięgli, to jest wszystko, co miałem do powiedzenia".
Za dziesięć piąta mowa była zakończona. Adwokat usiadł na miejsce, wycierając pokryte
kropelkami potu czoło.
W sali tu i ówdzie rozległy się śmieszki, ale wrażenia były mieszane. Reporter "Soir" słyszał
i potem napisał w gazecie jak znany adwokat Jan van Brevern powiedział do sąsiada, także
prawnika: "W gruncie rzeczy chłopczyna ma rację Z punktu widzenia ogólnej teorii prawa. Ale
w danym wypadku to nic nie zmienia".
Sędzia uciszył publiczność i z naganą pokręcił głową, patrząc na niepoważnego obrońcę:
"Zakładałem, że mowa monsieur Licolleła potrwa do wieczora i jeszcze przez ranek następnego
dnia. Teraz więc jestem w kłopocie. Zamykam dzisiejsze posiedzenie. Pouczenie dla przysięgłych
wygłoszę jutro rano. Następnie, panowie, udacie się na naradę w celu wydania werdyktu".
Ale następnego dnia posiedzenie się nie odbyło.
W nocy wybuchł pożar. Spalono budkę stróża. Matre Licolle spłonął żywcem, bo ktoś
zabarykadował z zewnątrz drzwi. Na zakopconej ścianie przetrwał napis: "Zdechniesz jak pies"
nikt nie raczył go zetrzeć. Świadków podpalenia nie znaleziono.
Proces został przerwany na kilka dni. W opinii publicznej zachodziły słabo dostrzegalne, ale
niewątpliwe zmiany. Gazety ponownie przedrukowywały ostatnią mowę mecenasa Licolleła, ale
już bez szyderstw, tylko ze współczującymi komentarzami cenionych prawników. Pojawiły się
wzruszające reportaże o krótkim i trudnym życiu chłopca z ubogiej rodziny, który przez pięć lat
studiował na uniwersytecie, adwokatem zaś był niewiele ponad tydzień. Ze szpalt gazet spoglądały
na czytelnika rysowane ołówkiem portrety: chłopięca twarz z dużymi szczerymi oczami.
Członkowie palestry opublikowali deklarację broniącą wolnego i obiektywnego sądownictwa,
które nie powinno ulegać szantażowi ze strony rozemocjonowanego i skłonnego do pochopnych
wyroków społeczeństwa.
Końcowe posiedzenie odbyło się w dzień po pogrzebie chłopca.
Zgodnie z propozycją sędziego obecni uczcili najpierw chwilą ciszy pamięć Etienneła
Licolleła. Wstali wszyscy, nawet rodzice zabitych dziewczynek. W swoim pouczeniu sędzia Vixen
zalecił, by przysięgli nie poddawali się naciskom z zewnątrz, i przypomniał, że kiedy w grę
wchodzi kara śmierci, werdykt "winny" jest ważny, jeśli opowie się za nim przynajmniej dwie
trzecie przysięgłych.
Przysięgli naradzali się cztery i pół godziny. Siedmiu z dwunastu orzekło "niewinny" i zażądało
od sądu, żeby uwolnił Pierreła Fechtela z powodu niewystarczających dowodów.
Trudna praca została wykonana. Trup ogrodnika leżał w dole z niegaszonym wapnem. Co zaś
się tyczy młodego adwokata, ten umarł bez cierpień i strachu Achimas zabił go we śnie, zanim
jeszcze podpalił stróżówkę.
"Święta Trójca"
1
W dniu swoich czterdziestych urodzin Achimas Welde zaczął się zastanawiać, czy nie pora już
odejść na zasłużony odpoczynek.
Nie, praca mu się nie znudziła; jak dawniej przynosiła mu zadowolenie i sprawiała, że jego
spokojne serce biło troszeczkę szybciej. Nie stracił też formy, przeciwnie, jego mistrzostwo
sięgnęło szczytu.
Przyczyna była inna. Gdzieś ulotnił się sens tego, co robił.
Samo zabijanie zresztą nie przynosiło Achimasowi zadowolenia, oprócz tych nielicznych
wypadków, kiedy w grę wchodziły osobiste motywy.
Z zabójstwami układało się zwyczajnie. Achimas istniał sam we wszechświecie, ze wszystkich
stron otoczony najrozmaitszymi formami cudzego życia roślinami, zwierzętami, ludźmi.
Wszystko to znajdowało się w ciągłym ruchu: rodziło się, zmieniało, kończyło. Obserwacja owych
metamorfoz ciekawiła Achimasa; jeszcze bardziej kiedy sam mógł na nie wpływać. Jeśli to, co
żywe, zostanie zadeptane w jednym miejscu, w całości wszechświata niewiele się zmieni: życie z
zachwycającą siłą wypełni powstałą lukę. Niekiedy Achimas wyobrażał je sobie jako bujny
trawnik, w którym wystrzygał własną drogę. Trzeba więc było postępować rozważnie i ostrożnie:
nie zostawiać zawadzających trawek, ale i nie ruszać zbyt wielu, żeby nie zepsuć równej linii.
Oglądając się na przebyty szlak, Achimas widział nie ściętą trawę, tylko idealny wykres swego
losu.
Do tej pory miał dwa bodźce do pracy: znaleźć rozwiązanie i dostać pieniądze.
To pierwsze jednak nie zajmowało Achimasa tak jak kiedyś niewiele już było zadań
naprawdę trudnych, których rozwiązywanie by go ciekawiło.
Po trosze traciło sens i to drugie.
Na koncie w zuryskim banku leżało bez mała siedem milionów franków szwajcarskich. W
Londynie, w sejfie banku Bering przechowywał papiery wartościowe i sztabki złota o łącznej
wartości siedemdziesięciu pięciu tysięcy funtów szterlingów.
Czy wiele pieniędzy potrzebuje człowiek, jeśli nie kolekcjonuje dzieł sztuki albo brylantów, nie
buduje imperium finansowego i nie ma ambicji politycznych?
Achimas miał stałe wydatki: dwieście do trzystu tysięcy franków rocznie na życie, a ponadto sto
tysięcy na utrzymanie willi. Spłacił ją w całości jeszcze w ubiegłym roku, kosztowała dwa i pół
miliona. Drogo oczywiście, ale koło czterdziestki człowiek powinien mieć już własny dom. Ludzie
pewnego typu mogą się obejść bez rodziny, bez domu natomiast nie.
Ze swej siedziby Achimas był zadowolony. Dom całkowicie odpowiadał charakterowi
właściciela.
Nieduża willa z białego marmuru, przyczepiona do krawędzi wąskiej skały nad Jeziorem
Genewskim. Z jednej strony pusta wolna przestrzeń, z drugiej cyprysy. Za cyprysami
wysoka kamienna ściana, za nią strome zejście w dolinę.
Achimas mógł godzinami siedzieć na werandzie, wiszącej nad wodną gładzią, patrzeć na
jezioro i na odległe góry. Jezioro i góry też były formą życia, w odróżnieniu wszakże od fauny i
flory niezajętą marnymi zabiegami. Z tą formą trudno było cokolwiek zrobić, nie zależała od
Achimasa i dlatego budziła szacunek.
W ogrodzie, wśród cyprysów, bielał wytworny ermitaż z okrągłymi wieżyczkami w każdym
rogu. W ermitażu mieszkała Czerkieska Leila. Achimas przywiózł ją ubiegłej jesieni z
Konstantynopola. Z paryską agencją i comiesięczną zmianą profesjonalistek skończył już dawno
nadeszła chwila, kiedy przestały mu się wydawać tak bardzo różne. Wyrobił sobie własny gust.
Gust był następujący: kobieta powinna być piękna, ale bez nadmiernej słodyczy, za to z
naturalną gracją; nie nazbyt rozmowna, namiętna, lecz nie natarczywa, nie wścibska, a co
najważniejsze musi posiadać kobiecy instynkt, który pozwala bezbłędnie rozpoznawać nastrój i
pragnienia mężczyzny.
Leila była prawie idealna. Mogła od rana do wieczora rozczesywać długie czarne włosy,
śpiewać i grać w nardy sama ze sobą. Nigdy nie dąsała się, nie żądała, by poświęcać jej uwagę.
Oprócz rodzimego języka znała turecki i czeczeński; dlatego rozmawiać z nią mógł tylko Achimas,
ze służącą porozumiewała się gestami. Jeśli chciał się rozerwać, znała mnóstwo zajmujących
historii z życia Konstantynopola przedtem żyła w haremie wielkiego wezyra.
W ostatnim czasie Achimas brał zamówienia rzadko, parę razy do roku: albo za bardzo duże
pieniądze, albo za jakąś specjalną nagrodę. Na przykład w marcu dotarło do niego tajne
zamówienie od rządu włoskiego odszukać i zlikwidować anarchistę Gina Zappę o przezwisku
"Szakal", który planował zabicie króla Huberta. Terrorysta uważany był za wielce
niebezpiecznego i całkowicie nieuchwytnego.
Sama sprawa okazała się łatwa ("Szakala" wyśledzili pomocnicy Achimasa, a jemu samemu
pozostało tylko pojechać do Lugano i nacisnąć na spust), interesujące za to było obiecane
honorarium. Po pierwsze, Achimas otrzymał włoski paszport dyplomatyczny na nazwisko
kawalera Welde, a po drugie, prawo pierwszeństwa zakupu wyspy Santa Croce na Morzu
Tyrreńskim. Gdyby Achimas zechciał z niego skorzystać i nabyć na własność ów kawałek stałego
lądu, otrzymałby nie tylko tytuł hrabiego Santa Croce, ale i prawo eksterytorialności wyspy, co
wyglądało szczególnie interesująco. Sam sobie panem, sam policjantem, sam sobie sędzią. Hmm.
Z ciekawości Achimas pojechał obejrzeć wyspę i był oczarowany. Nie zobaczył tam nic
zajmującego: tylko skały, parę gajów oliwnych, zatoczka. Całą wysepkę mógł obejść brzegiem w
ciągu godziny. Przez ostatnie czterysta lat nikt na niej nie mieszkał, z rzadka zawijali tu rybacy,
żeby uzupełnić zapas słodkiej wody.
Tytuł hrabiowski mało pociągał Achimasa, chociaż w podróżach po Europie głośny tytuł
niekiedy się przydaje. Ale własna wyspa?
Mógłby zostać sam na sam z morzem i niebem. Stworzyć tam świat należący wyłącznie do
niego. Kuszące.
Odejść na emeryturę. Pływać pod żaglem, polować na górskie kozy, mieć wrażenie, że czas się
zatrzymał i nie można go odróżnić od wieczności.
Wystarczy przygód, już nie jest chłopcem.
A może założyć rodzinę?
Achimas nie myślał o tym poważnie raczej dla gimnastyki umysłu. Wiedział, że nigdy nie
będzie miał rodziny. Lękał się, że pozbawiony samotności zacznie się bać śmierci. Tak jak boją się
jej inni.
Teraz śmierci nie obawiał się zupełnie. To stanowiło fundament, na którym opierał się mocny
gmach o nazwie Achimas Welde. Przypuśćmy, że pistolet się zatnie albo ofiara będzie miała
wyjątkowy spryt i szczęście. Wówczas Achimas umrze, i tyle. To znaczy, że więcej nic nie będzie.
Któryś ze starożytnych mędrców zdaje się, Epikur powiedział na ten temat wszystko: dopóki
jestem ja, nie ma śmierci, a kiedy przyjdzie, nie będzie mnie.
Achimas Welde żył już długo i napatrzył się dużo. Nie znał tylko miłości, ale przyczyną tego
była jego profesja. Przywiązanie osłabia człowieka, a miłość czyni go bezbronnym; Achimas zaś
był nietykalny. Co mogą zrobić człowiekowi, który niczego się nie boi, który o nic i o nikogo nie
dba?
Ale własna wyspa o tym warto pomyśleć.
Problem był jeden finansowy. Wykupienie przywileju kosztowało dużo; poszłyby na to
środki z banku zuryskiego i londyńskiego. A z czego będzie utrzymywał swoje hrabiostwo? Może
sprzedać willę, ale to chyba nie wystarczy. Potrzebny byłby solidniejszy kapitał.
Chyba że wyrzuci z głowy te fantazje
Ale własna wyspa to więcej niż własna skała, a morze jest większe niż jezioro. Czy można
zadowolić się małym, jeśli proponują nam coś większego?
Takie myśli zaprzątały głowę Achimasa, kiedy odwiedził go człowiek w masce.
2
Najpierw lokaj Archibald przyniósł wizytówkę kawałek białego kartonu ze złotym
koronetem i gotyckim napisem: Baron Eugenius von Steinitz. Do karteczki był dołączony liścik po
niemiecku:
Baron von Steinitz prosi, ażeby pan Welde przyjął go dzisiaj o dziesiątej wieczór w poufnej
sprawie.
Achimas zauważył, że górna część karteczki jest odcięta. Oczywiście petent nie chciał, żeby
Achimas zobaczył monogram, a w takim razie jeśli nawet był von, to na pewno nie Steinitz.
Gość przyszedł dokładnie o dziesiątej, co do minuty, a taka punktualność pozwoliła wierzyć, że
to rzeczywiście Niemiec. Ukrył twarz pod aksamitną półmaską, za co grzecznie przeprosił,
powołując się na wielką delikatność sprawy. W powierzchowności von Steinitza Achimas nie
dostrzegł nic szczególnego jasne włosy, starannie utrzymane bokobrody, niespokojne błękitne
oczy. Baron miał na sobie płaszcz, cylinder, krochmaloną koszulę z białym halsztukiem i czarny
frak.
Usiedli na werandzie. W dole błyszczało oświetlone księżycem jezioro. Von Steinitz nawet nie
spojrzał na ten kojący pejzaż, bez ustanku obserwując Achimasa przez wycięcia w swojej
operetkowej masce. Nie spieszył się z rozpoczęciem rozmowy zarzucił nogę na nogę, zapalił
cygaro.
Achimas wszystko to widział już wiele razy, czekał więc spokojnie, kiedy przybysz zdecyduje
się wyłuszczyć sprawę.
Przyszedłem tu z polecenia pana du Vallet rzekł w końcu baron. Prosił, żebym
przekazał panu najniższe ukłony i życzył szczęścia w interesach to jest, chciałem powiedzieć
pomyślności w interesach.
Achimas usłyszał nazwisko paryskiego pośrednika i jego hasło; w milczeniu skinął głową.
Mam sprawę wielkiej wagi i absolutnie poufną oświadczył von Steinitz, zniżając głos.
Zazwyczaj właśnie z takimi się do mnie zwracano stwierdził obojętnym głosem Achimas.
Do tego momentu gość rozmawiał po niemiecku. Nieoczekiwanie przeszedł na rosyjski. Mówił
czystą ruszczyzną, poprawnie, miał tylko drobne kłopoty z wymową "ł":
Pracę należy wykonać w Rosji, w Moskwie. Wykonawcą musi być cudzoziemiec, dobrze
znający język i zwyczaje rosyjskie. Wszystko dokładnie sprawdziliśmy: pan się nadaje idealnie.
Sprawdziliśmy? To znaczy kto? Achimasowi to się nie spodobało. Chciał od razu przerwać
rozmowę, zanim gość powie zbyt dużo, ale wtedy baron "zaproponował":
Za wykonanie tego trudnego i delikatnego zadania otrzyma pan zaliczkę: milion franków
francuskich, a po wypełnieniu warunków naszej umowy milion rubli.
To zmieniało sprawę. Taka suma byłaby godnym uwieńczeniem błyskotliwej kariery
zawodowej. Achimas przypomniał sobie osobliwe zarysy Santa Croce, kiedy wysepka pojawia się
na horyzoncie cylinderek, leżący na zielonym aksamicie.
Pan jest pośrednikiem powiedział oschle po niemiecku. A ja z zasady rozmawiam
bezpośrednio z klientem. Moje warunki są takie. Niezwłocznie przekaże pan zadatek na moje
konto w Zurychu. Potem spotkam się z klientem we wskazanym przezeń miejscu, on zaś
przedstawi tło sprawy. Jeśli warunki z jakiegokolwiek powodu nie będą mi odpowiadać, zwrócę
połowę zadatku.
Wzburzony "baron Eugenius von Steinitz" klasnął w wypielęgnowane dłonie (na palcu
serdecznym prawej błysnął pierścień z szafirem), Achimas jednak już wstał.
Będę rozmawiał tylko z pierwszą osobą. Albo proszę poszukać innego wykonawcy.
3
Do spotkania z klientem doszło w Sankt Petersburgu, w cichej uliczce, dokąd Achimasa
przewieziono w zamkniętym faetonie. Powóz długo kluczył ulicami, okna były całkowicie
zasłonięte. Ta ostrożność sprawiła, że Achimas ironicznie się uśmiechnął.
Nie starał się zapamiętać drogi, chociaż doskonale znał topografię stolicy Rosji w swoim
czasie wypełniał tutaj kilka ważnych kontraktów. Ale nie musiał ukradkiem zerkać przez szparę i
liczyć zakrętów. Zatroszczył się o swoje bezpieczeństwo: po pierwsze, należycie się uzbroił, a po
drugie, przywiózł ze sobą czterech pomocników.
Przybyli do Rosji w sąsiednim wagonie, a teraz jechali za faetonem w dwóch wolantach.
Pomocnicy byli zawodowcami, toteż Achimas wiedział, że nie zgubią tropu ani nie pozwolą się
zdemaskować.
Faeton się zatrzymał. Milkliwy stangret, który spotkał Achimasa na dworcu i, sądząc po
oficerskich manierach, na pewno nie był stangretem, otworzył drzwiczki i wykonał gest,
zapraszający, by iść za nim.
Na ulicy nie było żywej duszy. Parterowa willa. Skromna, ale czysta. Niezwykłe wydawało się
jedno: nie zważając na letnią porę, zamknięto i pozasłaniano wszystkie okna. Jedna z zasłonek
tylko się zakołysała, a wąskie usta Achimasa znowu rozciągnęły się w uśmiechu. Te dyletanckie
sztuczki zaczynały go śmieszyć. Wszystko jasne: arystokraci bawią się w spisek.
Stangret prowadził go przez amfiladę ciemnych pokojów. Przed ostatnim się zatrzymał i
wpuścił Achimasa pierwszego. Kiedy ten wszedł, zamknęły się za nim dwuskrzydłowe drzwi i
rozległ odgłos przekręcanego klucza.
Achimas rozejrzał się z ciekawością. Szczególny pokoik: ani jednego okna. Z mebli tylko
nieduży okrągły stół, a przy nim dwa fotele z wysokimi oparciami. Pomieszczenie zresztą niełatwo
było obejrzeć, bo paliła się raptem jedna świeca, a jej słabe światło nie docierało do tonących w
mroku kątów.
Achimas odczekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, i tak jak zawsze obejrzał ściany. Nic
podejrzanego nie zobaczył ani tajnych okienek, przez które strzelec mógłby trzymać go na
muszce, ani dodatkowych drzwi. Okazało się, że w odległym kącie stoi jeszcze jedno krzesło.
Achimas usiadł w fotelu. Po pięciu minutach otwarły się drzwi, przez które wszedł wysoki
mężczyzna. Wzgardził drugim fotelem, przemierzył pokój i nie witając się, usiadł na krześle.
Klient nie jest zatem tak naiwny, jak się wydawało. Znakomity sposób: Achimas siedział na
widoku, oświetlony świecą, a partner znalazł się w głębokim cieniu. Nie było widać jego twarzy,
tylko sylwetkę.
Człowiek ów, w przeciwieństwie do "barona von Steinitza", nie tracił czasu, od razu przeszedł
do rzeczy.
Chciał pan rozmawiać z pierwszą osobą rzekł po rosyjsku siedzący w kącie.
Zgodziłem się. Niech mnie pan zatem nie rozczaruje, panie Welde. Nie będę się przedstawiał, dla
pana jestem monsieur NN.
Sądząc po wymowie, należał do wyższych sfer; po głosie miał jakieś czterdzieści lat. Może
zresztą i mniej to był głos nawykły do rozkazywania, a takie zawsze brzmią starzej. A
zachowanie wskazywało, że monsieur NN jest człowiekiem poważnym.
Wniosek: jeśli nawet spiskują ludzie z wielkiego świata, to sprawa nie jest błaha.
Proszę powiedzieć, o co chodzi rzekł Achimas.
Świetnie pan mówi po rosyjsku. Cień kiwnął głową. Doniesiono mi, że w przeszłości
był pan rosyjskim poddanym. To bardzo dobrze. Zbędne są zatem wszelkie dodatkowe
objaśnienia. A już na pewno nie będę musiał panu tłumaczyć, jak ważna jest persona, którą trzeba
zabić.
Achimas zauważył zadziwiającą otwartość mówiącego: żadnych eufemizmów w rodzaju
"usunąć", "unieszkodliwić" albo "zneutralizować".
A monsieur NN ciągle takim samym tonem, bez żadnej pauzy oświadczył:
To Michaił Sobolew.
Ten, którego nazywają Białym Generałem? upewnił się Achimas. Bohater ostatnich
wojen i najpopularniejszy dowódca w wojsku rosyjskim?
Tak, adiutant generalny Sobolew, dowodzący czwartym korpusem armijnym
potwierdziła beznamiętnie sylwetka.
Proszę wybaczyć, ale zmuszony jestem odmówić uprzejmie rzekł Achimas i skrzyżował
ręce na piersi.
Zgodnie z nauką o gestach taka poza oznacza spokój i absolutną stanowczość. A oprócz tego
prawa ręka Achimasa spoczęła na rękojeści małego rewolweru, leżącego w specjalnej kieszeni
kamizelki. Rewolwer o nazwie "welodog" przeznaczony był dla rowerzystów, którym dokuczają
bezpańskie psy. Cztery kulki kalibru dwadzieścia dwa, z okrągłymi czubkami. To oczywiście
zabawka, ale w podobnych sytuacjach bywa bardzo przydatna.
Odmowa podjęcia zadania, kiedy obiekt został już nazwany, to moment najbardziej
niebezpieczny. W razie kłopotów Achimas zamierzał postąpić tak: wsadzić kule w łeb klientowi i
skoczyć w najciemniejszy kąt. Niełatwo go będzie tam dopaść.
Przy wejściu nikt Achimasa nie rewidował, więc cały arsenał pozostał nienaruszony i colt
sporządzony na indywidualne zamówienie, i noże: do rzucania oraz sprężynowy, hiszpański.
Można się utrzymać przez dwie minuty, a potem na odgłos strzałów przybiegną pomocnicy.
Dlatego Achimas był czujny, ale spokojny.
Czyżby pan też należał do zwolenników Sobolewa? spytał rozdrażniony klient.
Sobolew mnie nie obchodzi, jestem natomiast zwolennikiem zdrowego rozsądku. A ten
podpowiada mi, żeby nie uczestniczyć w sprawach, w których naturalne wydaje się usunięcie
wykonawcy, w danym wypadku mnie samego. Po akcji takiego formatu nie zostawia się
świadków. Radzę panu poszukać kogoś spośród nowicjuszy. Zwykłe zabójstwo polityczne to
znowu nie taka trudna sprawa.
Achimas podniósł się i ostrożnie wycofał do drzwi, gotowy w każdej chwili strzelać.
Proszę usiąść. Człowiek w kącie rozkazującym gestem wskazał fotel. Potrzebny mi nie
nowicjusz, ale ktoś najlepszy w pańskim fachu, bo sprawa jest wręcz niezwykle trudna. Sam pan
zobaczy. Ale najpierw odsłonię panu okoliczności, które rozwieją pańskie obawy.
Czuło się, że monsieur NN nie przywykł się tłumaczyć przed nikim i siłą powstrzymuje się, by
nie wybuchnąć.
To nie zabójstwo polityczne i nie spisek. Przeciwnie, spiskowcem i zbrodniarzem stanu jest
Sobolew, któremu wyraźnie pachną laury Korsykanina. Nasz bohater zamyślił ni mniej, ni więcej,
tylko przewrót wojskowy. W sprzysiężeniu biorą udział oficerowie jego korpusu, a także dawni
towarzysze broni, których wielu służy w gwardii. Najbardziej niebezpieczne jest to, że Sobolew
cieszy się popularnością nie tylko w wojsku, ale we wszystkich warstwach społeczeństwa. A my,
dwór i rząd, budzimy niechęć w jednych, a w innych nawet otwartą nienawiść. Prestiż domu
panującego bardzo podupadł po haniebnych łowach na samowładcę, zakończonych jego zabiciem.
Pomazańca bożego zaszczuto jak zająca na polowaniu!
Głos mówiącego nabrzmiał groźną siłą i zaraz za plecami Achimasa skrzypnęły drzwi. Ten,
który dwór i rząd zaliczał do kategorii "my", niecierpliwie machnął ręką w białej rękawiczce, po
czym drzwi znowu się zamknęły. Tajemniczy osobnik mówił już spokojniej, bez gniewu.
Znany jest nam plan spisku. Teraz Sobolew przeprowadzi manewry, których prawdziwym
celem jest przećwiczenie zamachu. Później w towarzystwie swoich popleczników pojedzie do
Moskwy, żeby tam, z dala od Petersburga, spotkać się z niektórymi generałami gwardii, zapewnić
sobie ich poparcie i wydać ostateczne dyspozycje. Uderzenie nastąpi w pierwszych dniach lipca, w
czasie przeglądu wojsk w Carskim Siole. Sobolew zamierza wziąć członków cesarskiej rodziny
pod "tymczasową opiekę", dla ich dobra i w imię ratowania ojczyzny. Głos zabrzmiał nader
sarkastycznie. Ogłosi potem, że ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie i dlatego trzeba
ustanowić dyktaturę wojskową. Są poważne podstawy, by twierdzić, że ów szalony projekt zyska
poparcie dużej części wojska, szlachty, kupiectwa, a nawet chłopstwa. Biały Generał idealnie
nadaje się do roli zbawcy ojczyzny!
Monsieur NN wstał i ze złością przeszedł się wzdłuż ściany, z trzaskiem wyłamując palce.
Pozostawał zresztą jak przedtem w cieniu, nie pokazywał twarzy. Achimas dostrzegł tylko rasowy
nos i wspaniałe bokobrody.
Niech pan wie, panie Welde, że w tym wypadku nie ma mowy o żadnej zbrodni, ponieważ
Sobolew został skazany na śmierć przez sąd, w którym zasiedli najwyżsi dostojnicy imperium. Z
dwudziestu wyznaczonych przez najjaśniejszego pana sędziów za karą śmierci głosowało
siedemnastu. Wyrok został już zatwierdzony przez cesarza. Sąd był tajny, mimo to w pełni legalny.
Ów człowiek, którego pan nazwał pośrednikiem, należał do składu sędziowskiego i działał w
interesie międzynarodowego bezpieczeństwa i pokoju w Europie. Jak panu z pewnością wiadomo,
Sobolew przewodzi wojowniczej partii słowianofilskiej i jego dojście do władzy nieuchronnie
doprowadziłoby do wojny z Niemcami i Austro
Węgrami.
Mąż stanu zatrzymał się i zaczął przyglądać nieporuszone mu słuchaczowi.
Dlatego nie musi się pan obawiać o swoje życie. Ma pan do czynienia nie z przestępcami,
tylko z najwyższymi władzami wielkiego imperium. Proponujemy panu rolę nie tyle zabójcy, ile
kata. Czy moje wyjaśnienie pana zadowala?
Przypuśćmy, że tak. Achimas położył ręce na stole. Chyba jednak rewolwer nie będzie
potrzebny. Ale na czym właściwie polega trudność sprawy? Dlaczego generała nie można po
prostu otruć albo w najgorszym wypadku zastrzelić?
A zatem, jak widzę, zgadza się pan. Monsieur NN z zadowoleniem kiwnął głową i znowu
usiadł na krześle. Zaraz wyjaśnię, w jakim celu potrzebujemy specjalisty o takiej renomie.
Zacznijmy od tego, że dostać się do Sobolewa nie jest łatwo. Dniem i nocą otaczają go adiutanci i
gońcy, którzy są mu fanatycznie oddani. Poza tym nie można go tak zwyczajnie zabić to
wywołałoby rozruchy w całej Rosji. Powinien umrzeć w sposób naturalny, nie wzbudzając
niczyich podejrzeń. To jednak nie wystarczy. Sami potrafilibyśmy usunąć złoczyńcę za pomocą
trucizny. Ale spisek zatoczył zbyt duże kręgi. Spiskowców może nie powstrzymać nawet śmierć
przywódcy. Doprowadzą sprawę do końca, przekonani, że wypełniają testament Sobolewa.
Najprawdopodobniej bez niego nic im się nie uda, ale Rosja pogrąży się w krwawym chaosie i
najwyższe władze zostaną bezpowrotnie skompromitowane. W porównaniu z ludźmi Sobolewa
dekabryści wydadzą się psotnikami. A teraz przedstawię, jak trudną łamigłówkę stanowi pańskie
zadanie.
Energicznie podsumował, rozcinając ciemność machnięciami białej rękawiczki.
Sobolewa należy zlikwidować tak, żeby dla szerokich kręgów jego śmierć wyglądała na
naturalną i nie spowodowała zaburzeń. Urządzimy mu wspaniały pogrzeb, postawimy pomnik i
nawet któremuś z okrętów nadamy jego imię. Nie wolno pozbawiać Rosji jedynego bohatera
narodowego. Zarazem jednak Sobolew powinien umrzeć w taki sposób, żeby jego towarzysze
zostali pozbawieni sztandaru i oparcia moralnego. Pozostając bohaterem w oczach tłumów,
powinien stracić swój nimb wśród spiskowców. Sam pan zatem widzi, że nowicjusz nie poradziłby
sobie z takim zadaniem. A czy według pana jest ono w ogóle wykonalne?
Po raz pierwszy w głosie mówiącego zadźwięczało coś w rodzaju niepewności. Achimas
zapytał:
Jak i kiedy otrzymam resztę sumy?
Monsieur NN odetchnął z ulgą.
Kiedy Sobolew wyjedzie do Moskwy, będzie miał przy sobie cały pieniężny fundusz spisku
około miliona rubli. Przygotowanie zamachu wymaga niemałych wydatków. Kiedy pan zabije
Sobolewa, zabierze pieniądze. Mam nadzieję, że z tym poradzi pan sobie bez trudu?
Dzisiaj według rosyjskiego kalendarza jest dwudziesty pierwszy czerwca. Mówi pan, że
przewrót wyznaczony jest na początek lipca. Kiedy Sobolew wyjeżdża do Moskwy?
Jutro. A najpóźniej pojutrze. I będzie tam do dwudziestego siódmego. Potem odwiedzi swoją
riazańską posiadłość i stamtąd od razu do Petersburga. Wiemy, że spotkania z generałami są
wyznaczone na dwudziestego piątego, dwudziestego szóstego i dwudziestego siódmego.
Specjalnie w tym celu z Petersburga do Moskwy przyjadą Zresztą nazwiska nie są tu potrzebne.
Bez Sobolewa ci ludzie przestaną być niebezpieczni. Z czasem cicho, bez rozgłosu przeniesiemy
ich do rezerwy. Ale mimo wszystko lepiej, żeby Sobolew nie zdążył się z nimi spotkać. Nie
chcemy, by zasłużeni generałowie splamili się zdradą stanu.
W waszej sytuacji podobne skrupuły są niedopuszczalne. Achimas nie powstrzymał się
od ostrej uwagi. Sprawa była wystarczająco trudna nawet bez dodatkowych warunków. Chce
pan, żebym wykonał zadanie do dwudziestego piątego czerwca; to znaczy, że dajecie mi zaledwie
trzy dni. Trochę mało. Postaram się, ale nie obiecuję.
Tego samego dnia Achimas zapłacił pomocnikom i rozstał się z nimi nie potrzebował już ich
usług.
Sam natomiast nocnym pociągiem wyjechał do Moskwy.
4
Zgodnie z klasyfikacją, którą niegdyś Achimas opracował, zadanie zaliczało się do czwartej,
najwyższej kategorii trudności: potajemne zabójstwo znanej osoby w maksymalnie krótkim
terminie i z dodatkowymi warunkami.
Trudności były trzy.
Pierwsza: silna i oddana ochrona.
Druga: imitacja naturalnej śmierci.
Trzecia: śmierć powinna w oczach społeczeństwa wyglądać na przyzwoitą, na haniebną zaś w
oczach wąskiego kręgu wtajemniczonych.
Ciekawe.
Czując przedsmak owocnej pracy myślowej, Achimas rozłożył się wygodnie na aksamitnej
kanapce w przedziale pierwszej klasy. Dziesięć godzin drogi powinno było wystarczyć. Nie musiał
spać w razie potrzeby potrafił nie spać nawet trzy, cztery doby. To zasługa wuja Hasana i jego
nauk.
Also, der Reihe nach*.
Wyciągnął wszystko, czego mu dostarczył klient. Miał do dyspozycji pełne dossier Sobolewa,
jak widać gromadzone przez niejeden rok: szczegółowa biografia i przebieg służby, kontakty,
zamiłowania. Nie znalazł w nim żadnych słabostek, które mogłyby posłużyć jako punkt
zaczepienia generał nie był hazardzistą, opiumistą ani pijakiem. W opiniach przeważało słowo
"znakomity": "znakomity jeździec", "znakomity strzelec", "znakomity bilardzista".
Achimas przeszedł do rubryki "namiętności". Pije z umiarem, lubi ch?teau
dłyqueme, pali
brazylijskie cygara, uwielbia rosyjskie romanse, w szczególności Jarzębinę (utwór p. Surikowa).
Ach, tak.
"Upodobania intymne". Niestety, tutaj czekało Achimasa rozczarowanie. Nie pederasta, nie
zwolennik markiza de Sade, nie pedofil. W przeszłości co prawda był znanym lowelasem, ale
przez ostatnie dwa lata dochowywał wierności kochance, nauczycielce gimnazjum żeńskiego w
Mińsku, Jekatierinie Gołowin. Są świadectwa, że przed miesiącem zaproponował jej
zalegalizowanie związku, ale panna Gołowin z niewiadomych przyczyn odpowiedziała odmownie,
tak że stosunki uległy zerwaniu. Tak, to jest coś.
Achimas z zadumą popatrzył przez okno. Wziął następny dokument. Nazwiska i opinie
oficerów świty Sobolewa. Przeważnie doświadczeni żołnierze. W podróżach towarzyszy
generałowi przynajmniej siedmiu lub ośmiu ludzi. Sobolew nigdy nie chodzi sam. To niedobrze.
Jeszcze gorsze było to, że posiłki generała sprawdzano, przy czym robił to nie jeden człowiek,
tylko dwóch: starszy ordynans, esauł Gukmasow, i osobisty kamerdyner.
Naturalną, nie budzącą podejrzeń śmierć można jednak było zadać jedynie za pomocą trucizny.
Nieszczęśliwy wypadek nie wchodził w grę to zawsze wygląda podejrzanie.
Jak podać obiektowi truciznę, omijając przybocznych degustatorów? Któż może być bliżej
Sobolewa niż ordynans i kamerdyner?
Wyglądało na to, że nikt. W Mińsku miał swoją miłość, z jej rąk na pewno przyjąłby wszystko,
bez sprawdzania. Ale ten związek został zerwany.
Chwileczkę. Myśl biegnie w dobrym kierunku. Najbliżej do mężczyzny może dotrzeć kobieta,
nawet niedawno poznana. Naturalnie pod warunkiem, że coś ich łączy. Wtedy już adiutant i
kamerdyner będą musieli zostać za drzwiami.
Kiedy Sobolew zerwał z kochanką? Miesiąc temu. Jest więc wygłodniały na manewrach nie
amory były mu w głowie, no i musieliby o tym donieść informatorzy. Mężczyzna jak się patrzy, w
kwiecie wieku. Poza tym planuje ryzykowną sprawę, która nie wiadomo czym się dla niego
skończy.
Achimas zmrużył oczy.
Naprzeciwko siedziała pani z synem kadetem; półgłosem strofowała go, żeby się nie wiercił i
zachowywał przyzwoicie.
Przecież widzisz, Serge, że pan pracuje, a ty kaprysisz powiedziała po francusku.
Chłopiec popatrzył na blondyna w porządnej szarej marynarce. Niemczysko rozłożyło na
kolanach jakieś nudne papiery i tylko rusza ustami.
Nagle spojrzało na kadecika spode łba i niespodziewanie mrugnęło białym okiem.
Serge się nastroszył.
Achimas doszedł do wniosku: sławny Achilles ma piętę, i to niezbyt oryginalną. Nie ma co
wymyślać prochu. Im prościej, tym lepiej.
Schemat logiczny układał się sam:
1. Kobieta jest najlepszą przynętą dla takiego silnego, zmęczonego postem mężczyzny jak
Sobolew.
2. Przez kobietę najłatwiej podać obiektowi truciznę.
3. Rozwiązłość uważa się w Rosji za rzecz haniebną, a w każdym razie na pewno niegodną
bohatera narodowego. Jeśli bohater nie umarł na polu bitwy czy choćby w szpitalu, tylko w łożu
rozpusty, z kochanką albo co gorsza z ladacznicą, jest to według Rosjan: a/ nieprzyzwoite, b/
komiczne, c/ po prostu głupie. Bohaterom takich rzeczy się nie wybacza.
Resztę zrobi świta. Adiutanci staną na głowie, żeby zataić niechlubne okoliczności śmierci
Białego Generała przed opinią publiczną. Ale wśród swoich, wśród spiskowców, wieść rozejdzie
się błyskawicznie. Trudno powstać przeciwko cesarzowi bez wodza, zwłaszcza gdy nad głową,
zamiast wojennego sztandaru, powiewa zbrukane prześcieradło. Biały Generał nie będzie już taki
biały dla swoich zwolenników.
Cóż, metoda została wybrana. Pozostaje technika.
W walizce, oprócz innych pożytecznych rzeczy, Achimas miał bogaty wybór chemikaliów. W
danym wypadku idealnie nadawał się ekstrakt soku paproci znad Amazonki. Dwie krople
bezbarwnego i prawie pozbawionego smaku płynu wystarczały, żeby u zdrowego człowieka przy
nieznacznym przyspieszeniu bicia serca nastąpił paraliż oddechu i pęknięcie mięśnia sercowego.
Śmierć przy tym wygląda całkiem naturalnie, nikomu nie przyjdzie do głowy podejrzewać otrucia.
W każdym razie po paru godzinach śladów trucizny już nie uda się wykryć.
Środek był pewny, wielokrotnie wypróbowany. Ostatni raz Achimas użył go przed dwoma laty,
wypełniając zamówienie pewnego londyńskiego nicponia, który chciał się pozbyć wujka
milionera. Operacja przebiegła prosto i elegancko. Kochający siostrzeniec urządził obiad na cześć
drogiego krewniaka. Wśród gości znajdował się też Achimas. Najpierw wypił ze staruszkiem
zatrutego szampana, a potem znalazł odpowiedni moment i szepnął milionerowi, że siostrzeniec
chce go wykończyć. Wuj spurpurowiał, złapał się za serce i runął jak podcięty kosą. Śmierć
nastąpiła na oczach tuzina świadków. Achimas wrócił do hotelu powolnym, miarowym krokiem
żeby trucizna mogła się rozpłynąć i osłabnąć.
Obiekt był starszym człowiekiem o słabym zdrowiu. Doświadczenie pokazywało, że na silnego
młodego mężczyznę preparat podziała wtedy, gdy puls osiąga osiemdziesiąt do osiemdziesięciu
pięciu uderzeń na minutę.
A zatem problem wyglądał następująco: czy krew bohaterskiego generała zacznie w momencie
miłosnego uniesienia płynąć z taką właśnie szybkością?
Odpowiedź: z całą pewnością zacznie, sama nazwa "uniesienie" na to wskazuje, szczególnie
jeśli obiekt namiętności okaże się dostatecznie gorący.
Pozostawała błahostka: znaleźć odpowiednią kokotę.
5
W Moskwie, zgodnie z instrukcją, Achimas zatrzymał się w nowym modnym hotelu
"Metropol", przedstawiając się jako kupiec Nikołaj Nikołajewicz Klonow z Riazania.
Zatelefonował do moskiewskiego pośrednika, którego numer dostał od monsieur NN i którego
miał tytułować "panem Nemo". Te niezręczne przezwiska już nie wydawały się Achimasowi
śmieszne widać było, że tutaj nikt nie żartuje.
Słucham zaszeleścił głos w słuchawce.
Mówi Klonow powiedział Achimas do urządzenia odbiorczego. Chciałbym
rozmawiać z panem Nemo.
Słucham powtórzył głos.
Proszę powiedzieć, żeby pilnie przekazano mi rysopis Jekatieriny Gołowin.
Achimas jeszcze raz powtórzył nazwisko kochanki Sobolewa i rozłączył się.
No tak, nie najlepsi konspiratorzy z tych strażników tronu. Achimas wziął od pracownika
książeczkę z numerami telefonów i sprawdził, jaki abonent znajduje się pod numerem 211. Radca
dworu Piotr Parmienowicz Churtinski, szef tajnej kancelarii moskiewskiego
generała
gubernatora. Nieźle.
Po dwóch godzinach kurier dostarczył do hotelu zapieczętowaną depeszę. Tekst był krótki:
"Blondynka, oczy szarobłękitne, nos z małym garbkiem, szczupła, wzrost dwa arszyny i cztery
werszki, biust nieduży, talia wąska, na prawym policzku znamię, na lewym kolanie blizna po
upadku z konia".
Powiedz no mi, przyjacielu, jak się nazywasz?
Numer dziewiętnasty patrzył jakimś niewyraźnym wzrokiem, jak gdyby się wstydził. Oberowi,
człowiekowi bywałemu, ten ton i wyraz twarzy były bardzo dobrze znane. Przybrał poważną minę,
żeby nie peszyć gościa nadmierną domyślnością, i odpowiedział:
Timofiej, szanowny panie. Czy będą jakieś polecenia?
Dziewiętnastka (z księgi wynika, że kupiec pierwszej gildii z Riazania) odprowadził Timofieja
od kantorka do okna i podał mu rublowy papierek.
Nudzę się, bratku. Samotny jestem. Jak by tu tego umilić?
Kupiec zatrzepotał białymi rzęsami, poróżowiał. Przyjemnie mieć do czynienia z takim
delikatnym człowiekiem. Kelner rozłożył ręce.
Cóż prostszego, szanowny panie. Wesołych panienek mamy tu w Moskwie aż nadto. Może
adresiki podać?
Nie, adresików nie potrzebuję. Potrzeba mi jakiejś specjalnej, bardziej pojętnej. Bo tanich
nie lubię. Riazańczyk nabrał widać odwagi.
Są i takie. Timofiej zaczął zginać palce. W "Jarze" śpiewa Waria Sieriebriana to
panna z klasą, nie z każdym pójdzie. Jest i mamzel Carmencita, bardzo nowoczesna osoba, przez
telefon się z nią umawiają. W "Róży Alpejskiej" śpiewa mamzel Wanda, szczególnie wybredna
panna. W operetce francuskiej są dwie tancerki, Lisette i Anisette, bardzo, proszęż ja pana,
popularne. A jeśli się rozchodzi o aktorki
No właśnie, aktorkę chciałbym ożywił się dziewiętnastka. Tylko żeby mi do gustu
przypadła. Takich przy kości nie lubię, Timofieju. Szczuplutką, z talią, wzrostu nie za dużego, i
żeby koniecznie blondynka
Ober pomyślał i zawyrokował:
Wychodzi na to, że Wanda z "Róży". Blondynka i chuda. Ale powodzenie ma. Reszta
przeważnie dziewuszki przy kości. Nic się nie poradzi, proszę pana szanownego, taka moda.
Powiedz mi zatem, co to za Wanda.
Niemka. Obejście szlachetne, wysoko się ceni. Mieszka elegancko, w "Anglii", z
oddzielnym wejściem. Może sobie pozwolić: po pięćset rubeliansów za taką przyjemność bierze. I
grymaśna, tylko z tym idzie, kto się spodoba.
Pięćset? Ho, ho! Kupiec chyba się zainteresował. A gdzie bym mógł, Timofieju, tę
Wandę sobie obejrzeć? Gdzie jest ta "Róża Alpejska"?
Ober pokazał przez okno.
A tutaj, bliziutko, na Sofijce. Chyba każdego wieczora śpiewa. Restauracja nieszczególna,
proszpana, do naszej albo do "Słowiańskiego Bazaru" się nie umywa. Tam, za przeproszeniem,
przeważnie Niemiaszki chodzą. A nasi to głównie na Wandę się pogapić. Albo i z poważniejszymi
zamiarami zaangażować.
No i jak też ją angażują?
Tutaj trzeba ze szczególnym uważaniem zaczął z zadowoleniem wyjaśniać Timofiej.
Trzeba ją najpierw zaprosić do stołu. Ale jak tak się zawoła, to nie siądzie. Najsampierw trzeba
bukiecik fiołków posłać i dołączyć setkę. Mamzel na pana z daleka popatrzy. Jeśli od razu się jej
nie spodoba, to odeśle setkę. A jak nie odeśle, to znaczy, że się dosiądzie. Ale to jeszcze nie koniec
sprawy. Może się przysiąść, pogawędzić o tym, o owym, a potem i tak odmówi. I stu rubelków już
nie odda, skoro czas straciła. Mówią, że tymi odmówionymi setkami zarobi więcej jak
pięćsetkami. Taki już ma zwyczaj ta Wanda.
Wieczorem Achimas siedział w "Róży Alpejskiej", sączył niezłe wino reńskie i przyglądał się
szansonistce. Niemeczka w samej rzeczy była ładna. Podobna do bachantki. Twarz wcale nie
niemiecka śmiała, niefrasobliwa, zielone oczy z odcieniem płynnego srebra. Achimas bardzo
dobrze znał ten szczególny odcień, który spotyka się wyłącznie u najpiękniejszych
przedstawicielek kobiecego rodu. Nie na pulchne usteczka i kształtny nosek, ale na to migotliwe
srebro łasi są mężczyźni; od zdradliwego blasku ślepną, tracą rozum. A co za głos! Achimas,
wytrawny znawca kobiecej urody, wiedział, że połowa uroku przypada na głos. Bardzo
niebezpieczny jest taki piersiowy, zaciągnięty przy tym lekką chrypką, jak gdyby przyprószony
szronem, albo przeciwnie, opalony płomieniem. Lepiej wtedy przywiązać się jak Odyseusz do
masztu, inaczej człowiek utonie. Przed taką syreną nie obroni się generał, nie ma mowy.
Było jednak trochę czasu. Teraz jest dopiero wtorek, Sobolew przybędzie we czwartek,
Achimas mógł więc przyjrzeć się lepiej mademoiselle Wandzie.
W ciągu wieczora dwukrotnie otrzymała bukiet. Jeden, wysłany przez tłustego kupca w
malinowym surducie, Wanda oddała, nawet go nie tknąwszy. Kupczyna z miejsca się wyniósł,
stukając butami i klnąc ordynarnie.
Drugi bukiet posłał pułkownik, gwardzista ze szramą na policzku. Śpiewaczka zbliżyła fiołki do
twarzy, schowała banknot za koronkowy rękaw, ale do gwardzisty przysiadła się nieprędko i
posiedziała z nim niedługo. Achimas nie słyszał, o czym rozmawiali, ale rozmowa zakończyła się
tym, że Wanda odrzuciła w tył głowę, roześmiała się, uderzyła pułkownika wachlarzem po
ramieniu i odeszła. Gwardzista filozoficznie wzruszył ramionami w złotych akselbantach i po
jakimś czasie znowu posłał jej bukiet, ale ten już Wanda od razu odesłała.
Za to kiedy jakiś blondyn o czerwonych policzkach, któremu daleko było do odrzuconego
oficera, niedbale przywołał palcem dumną niewiastę, nie dała na siebie długo czekać od razu
przysiadła się do stolika. Blondyn leniwie coś do niej mówił, jego krótkie palce, usiane rudawymi
włoskami bębniły po obrusie, a Wanda słuchała w milczeniu, bez uśmiechu, dwukrotnie skinęła
głową. Czyżby sutener? zdziwił się Achimas. Nie wygląda na takiego.
Ale o północy, kiedy Wanda opuściła lokal bocznym wyjściem (Achimas stał na czatach),
właśnie ten krasnolicy czekał w kolasce na śpiewaczkę i z nim odjechała. Achimas jechał za nimi
w jednomiejscowym powoziku, który przezornie wypożyczył w "Metropolu". Przejechali
Kuzniecki Most, skręcili na Pietrowkę. Koło wielkiego narożnego domu z podświetlonym
elektrycznie szyldem "Anglia" Wanda i jej towarzysz wysiedli i odprawili stangreta. Pora była
późna, co oznaczało, że niesympatyczny kawaler zostanie na noc. Któż to taki, kochanek? Ale
Wanda jakoś nie wyglądała na uszczęśliwioną.
Trzeba będzie się wywiedzieć u "pana Nemo".
6
Żeby nie ryzykować i nie tracić czasu na darmo, Achimas nie zawinął fiołków w sturublówkę,
tylko wsadził je w pierścionek ze szmaragdem, kupiony za dnia na Kuznieckim. Pieniędzmi
kobieta może wzgardzić, drogą biżuterią nigdy.
Chwyt oczywiście podziałał. Wanda z ciekawością obejrzała prezent, a potem tak samo
zaciekawionym wzrokiem odszukała ofiarodawcę. Achimas lekko się skłonił. Miał dzisiaj na sobie
angielski smoking i biały halsztuk z brylantową spinką. Z wyglądu przypominał angielskiego lorda
albo współczesnego przedsiębiorcę nowa kosmopolityczna rasa, która zaczęła nadawać ton w
Rosji i na Zachodzie.
Wczorajszego bezceremonialnego blondyna, o którym Achimas otrzymał wyczerpujące (i
nader interesujące) wiadomości, nie było na sali.
Wanda dokończyła piosenkę, usiadła naprzeciw Achimasa, zajrzała mu w oczy i nagle
powiedziała:
O, jakie przezroczyste oczy. Jak strumień.
Od tych słów Achimasowi nie wiadomo dlaczego na moment ścisnęło się serce. Owładnęło nim
jakieś niejasne, nieuchwytne uczucie z tych, które Francuzi nazywają dj? vu. Lekko się
nachmurzył. Co za głupstwa! Już tam Achimas Welde nie da się nabrać na kobiece sztuczki.
Kupiec pierwszej gildii Nikołaj Nikołajewicz Klonow, prezes Riazańskiego Towarzystwa
Handlowego przedstawił się.
Kupiec? zdziwiła się zielonooka. Nie wygląda pan. Raczej marynarz. Albo rozbójnik.
Zaśmiała się ochrypłym głosem, Achimas zaś po raz drugi poczuł się nieswojo. Nikt nigdy mu
nie powiedział, że wygląda na rozbójnika. Powinien wyglądać przyzwoicie i niczym się nie
wyróżniać w jego fachu to zasadniczy wymóg.
A szansonistka tymczasem nadal się dziwiła.
I wymowę ma pan nieriazańską powiedziała kpiąco. Nie jest pan przypadkiem
cudzoziemcem?
W mowie Achimasa rzeczywiście pozostał lekki, prawie niewyczuwalny akcent: pewna
nierosyjska metaliczność z lat dziecięcych, ale żeby ją usłyszeć, trzeba było mieć nieprzeciętny
słuch. Tym bardziej zdumiewało, że coś takiego powiedziała Niemka.
Długo mieszkałem w Zurychu powiedział. Nasza kompania ma tam
przedstawicielstwo. Rosyjski len i perkal.
No i czego pan chce ode mnie, szwajcarsko
riazański handlowcze? Jak gdyby nigdy nic
ciągnęła kobieta. Zawrzeć ze mną transakcję? Zgadłam?
Achimas się uspokoił szansonistka po prostu go kokietowała.
Właśnie powiedział poważnie i z pewnością siebie, jak zawsze, gdy rozmawiał z
kobietami tego typu. Mam dla pani poufną propozycję handlową.
Roześmiała się, obnażając równe, drobne zęby.
Poufną? Pięknie pan to wyraził, monsieur Klonow. Zazwyczaj składa mi się właśnie poufne
propozycje.
Achimas sobie przypomniał: to samo i mniej więcej takimi słowami powiedział tydzień temu
"baronowi von Steinitz". Mimo woli się uśmiechnął, ale od razu rzekł poważnie:
To nie to, o czym pani myśli. Riazańskie towarzystwo handlowe, którego prezesurę mam
zaszczyt piastować, poleciło mi zrobić jakiś cenny, niezwykły podarunek pewnemu naszemu
krajanowi, człowiekowi zasłużonemu i sławnemu. Mogę wybrać podarunek według własnego
pomysłu, byle tylko nasz krajan był zadowolony. U nas w Riazaniu bardzo kochają i szanują tego
człowieka. Obdarować go zamierzamy delikatnie, bez natarczywości, a nawet anonimowo. Nawet
się nie dowie, że pieniądze zebrało kupiectwo jego rodzinnego Riazania. Długo myślałem, jak
obdarować szczęśliwca, któremu los dał absolutnie wszystko. A potem zobaczyłem panią i
pomyślałem, że najpiękniejszy dar to kobieta taka jak pani.
Zdumiewające, ale Wanda się zaczerwieniła.
Jak pan śmie! Oczy jej zapłonęły. Nie jestem rzeczą, żeby mnie dawać w prezencie!
Nie panią, mademoiselle, lecz jedynie pani czas i mistrzostwo zawodowe rzekł surowo
Achimas. Czy też zostałem źle poinformowany i nie handluje pani swoim czasem i sztuką?
Patrzyła na niego z nienawiścią.
A czy wie pan, kupcze pierwszej gildii, że wystarczy jedno moje słowo, a zostanie pan
wyrzucony stąd na ulicę?
Uśmiechnął się samymi ustami.
Jeszcze nikt nigdy mnie na ulicę nie wyrzucił, proszę pani. To absolutnie niemożliwe,
zapewniam.
Pochylił się do przodu i patrząc prosto w iskrzące się wściekłością oczy, powiedział:
Nie można być kurtyzaną w połowie, mademoiselle. Lepsze są już uczciwe stosunki
handlowe: praca i wymiana na pieniądze. Czy też uprawia pani swoją profesję dla przyjemności?
Iskierki przygasły, szerokie, czułe usta skrzywiły się w gorzkim uśmiechu.
Jakaż tam przyjemność Niech pan zamówi dla mnie szampana. Piję tylko szampana,
inaczej w mojej "profesji" się nie da można się rozpić. A śpiewać już dzisiaj nie będę. Wanda
skinęła na kelnera, a ten, widocznie znając jej zwyczaje, przyniósł butelkę cliquot. Ma pan rację,
panie filozofie. Być sprzedajną do połowy to oszukiwanie samej siebie.
Wypiła kielich do samego dna, ale napełnić go ponownie nie pozwoliła. Wszystko szło
znakomicie, Achimasa niepokoiło tylko jedno: ze wszystkich stron gapiono się na niego, wybrańca
Wandy. Ale to nic, opuści restaurację sam, uznają go za kolejnego pechowca i od razu zapomną.
Rzadko ktoś tak ze mną rozmawia. Po szampanie szansonistka nie poweselała,
przeciwnie, w jej wzroku czytało się smutek. Raczej mi nadskakują. Z początku. A potem
przechodzą na "ty" i proponują utrzymanie. Wie pan, czego pragnę?
Wiem. Pieniędzy. Wolności, którą dają rzucił z roztargnieniem Achimas, obmyślając
szczegóły następnych posunięć.
Spojrzała na niego zdumiona.
Skąd pan wie?
Sam taki jestem odparł krótko. To ile pieniędzy pani potrzebuje, żeby w końcu poczuć
się wolną?
Wanda westchnęła.
Stu tysięcy. Obliczyłam dawno, jeszcze kiedy byłam głuptaską i dawałam lekcje muzyki.
Nie chcę o tym To nieciekawe. Długo żyłam w biedzie, prawie w nędzy. Do dwudziestu lat. A
potem stwierdziłam: basta, wystarczy. Będę bogata i wolna. Od tego czasu minęły trzy lata.
I co, jest pani bogata i wolna?
Jeszcze drugie tyle i będę.
To znaczy, pięćdziesiąt już pani ma? uśmiechnął się Achimas. Szansonistka
zdecydowanie mu się podobała.
Mam. Zaśmiała się, ale już bez goryczy i nie wyzywająco, tylko czupurnie, tak jak
śpiewała swoje paryskie szansonetki. To też mu się spodobało że nie roztkliwia się nad sobą.
Mogę skrócić pani katorgę przynajmniej o pół roku powiedział, otwierając srebrnym
widelcem ostrygę. Towarzystwo zebrało dziesięć tysięcy na podarunek.
Z wyrazu twarzy Achimas wywnioskował, że Wanda nie jest w takim nastroju, by rozumować z
zimną krwią, i pośle go zaraz do diabła razem z jego dziesięcioma tysiącami. Dlatego zaraz dodał:
Proszę nie odmawiać, żeby później nie żałować. Poza tym nie wie pani, o kim mowa. O,
mademoiselle Wanda, to wybitny człowiek, za noc z kimś takim wiele pań z najlepszego nawet
towarzystwa zapłaciłoby niemałe pieniądze.
Zamilkł, wiedząc, że teraz nie odejdzie. Jeszcze nie narodziła się taka kobieta, u której duma
przemogłaby ciekawość.
Wanda patrzyła spode łba, ze złością. Wreszcie nie wytrzymała i prychnęła:
No, niech pan mówi, nie dręczy mnie, smoku riazański.
Sam generał Sobolew, niezrównany Achilles i obywatel ziemski spod Riazania rzekł
Achimas z poważną miną. Oto kogo pani proponuję, nie jakieś tam kupczysko z brzuchem po
kolana. Potem, jak już będzie pani wolna, może pani pisać wspomnienia. Dziesięć tysięcy i
Achilles na dodatek to według mnie nieźle.
Po twarzy śpiewaczki widać było, że się waha.
I co jeszcze pani zaproponuję dodał Achimas już całkiem cicho, prawie szeptem. Mogę
raz na zawsze uwolnić ją od towarzystwa herr Knabego. Jeśli oczywiście pani sobie tego życzy.
Wanda wzdrygnęła się. Spytała z przestrachem:
Kim jesteś, Nikołaju Klonow? Chyba nie kupcem?
Kupcem, kupcem. Strzelił palcami, żeby przyniesiono rachunek. Len, perkal, płótno
żaglowe. A że jestem dobrze poinformowany, niech to panią nie dziwi. Towarzystwo zleciło mi
ważną sprawę, a ja w interesach lubię solidność.
A, to ty wczoraj tak się wpatrywałeś, kiedy siedziałam z Knabem powiedziała
nieoczekiwanie.
Spostrzegawcza pomyślał Achimas, nie wiedząc jeszcze, czy to dobrze, czy źle. I to, że
zaczęła rozmawiać z nim per "ty", też wymagało przemyślenia. Co będzie lepsze poufałość czy
dystans?
A jak możesz mnie od niego uwolnić? spytała chciwie Wanda. Przecież nawet nie
wiesz, kim jest przerwała sama sobie, jakby widząc, że się zagalopowała. A skąd ci w
ogóle przyszło do głowy, że chcę się od niego uwolnić?
Decyzja należy do pani, mademoiselle. Achimas wzruszył ramionami, uznając, że dystans
przyniesie tutaj więcej pożytku. No, to jak, zgadza się pani?
Zgadzam westchnęła. Coś mi podpowiada: tak czy owak, od ciebie się nie uwolnię.
Achimas kiwnął głową.
Jest pani bardzo mądrą kobietą. Jutro proszę tu nie przychodzić. Wieczorem, od piątej, niech
pani będzie u siebie. Odwiedzę panią w "Anglii"; wszystko ostatecznie ustalimy. I niech się pani
postara być sama.
Będę sama. Patrzyła na niego jakoś dziwnie; nie rozumiał, co oznacza to spojrzenie.
Nagle spytała:
Kola, a nie oszukasz mnie?
Nawet nie same słowa tylko intonacja, z jaką zostały wypowiedziane, wydała się nagle
Achimasowi znajoma aż do bólu serca.
Wtedy sobie przypomniał. Rzeczywiście dj? vu. To już było.
To samo powiedziała kiedyś Jewgienia, dwadzieścia lat temu, przed napadem na żelazny pokój.
I o przezroczystych oczach to też ona, Żenia, w skirowskim sierocińcu.
Achimas rozpiął krochmalony kołnierzyk jakoś trudno mu było oddychać.
Obojętnym głosem powiedział:
Słowo uczciwego kupca. W takim razie, mademoiselle, do jutra.
7
W hotelu czekał na Achimasa umyślny z depeszą z Petersburga. Wziął miesięczny urlop i
wyjechał pociągiem do Moskwy. Przyjeżdża jutro o piątej po południu. Zatrzyma się w hotelu
Dussault, Pasaż Teatralny, pokój numer 47. Będzie siedmiu oficerów i kamerdyner. Pańskie
wynagrodzenie w brązowej teczce. Pierwsze spotkanie z dowódcą okręgu petersburskiego,
Ganieckim, wyznaczone na piątek, dziesiąta przed południem. Przypominam, że to niepożądane
spotkanie. NN".
We czwartek, dwudziestego czwartego czerwca, Achimas, ubrany w prążkowany surdut
wizytowy, z wybrylantowanym przedziałkiem i w słomkowym canotier, od samego rana kręcił się
w hallu "Dussault". Zdążył nawiązać stosunki handlowe z portierem, szwajcarem i człowiekiem,
który sprzątał skrzydło przeznaczone dla dostojnego gościa. Dobrym układom sprzyjały dwie
okoliczności: po pierwsze, wizytówka korespondenta "Moskowskich Gubiernskich Wiedomosti"
otrzymana od pana Nemo, a po drugie, szczodrość (portier dostał dwadzieścia pięć rubli, szwajcar
dziesiątkę, sprzątacz trojaka). Najpożyteczniejszy okazał się akurat trojak sprzątacz potajemnie
wprowadził reportera do numeru czterdziestego siódmego.
Achimas pozachwycał się wspaniałym umeblowaniem, popatrzył, na co wychodzą okna (na
podwórze, w stronę Rożdiestwienki, bardzo dobrze), zwrócił uwagę na szafę ogniotrwałą,
wbudowaną w ścianę sypialni. To także szczęśliwy traf nie trzeba przewracać wszystkiego do
góry nogami w poszukiwaniu pieniędzy. Teczka, oczywiście, będzie leżała w sejfie, a zamek jest
najzwyczajniejszy w świecie, belgijski "Van Lippen", pięć minut roboty. Z wdzięczności za
przysługę dał sprzątaczowi jeszcze półrublówkę, ale tak niezdarnie, że moneta upadła i potoczyła
się pod kanapę. Kiedy obdarowany pełzał na czworakach, Achimas zajął się zasuwką w oknie:
przesunął ją prawie do końca. Wystarczy tylko popchnąć z zewnątrz, żeby boczne skrzydło się
otworzyło.
Wpół do szóstej Achimas, z reporterskim notesem w ręku, stał przed wejściem w tłumie
korespondentów i gapiów, obserwujących przyjazd wielkiego człowieka. Kiedy Sobolew w
białym mundurze wyszedł z karety, tłum chciał zakrzyknąć "hura", ale bohater spojrzał na
mieszkańców stolicy tak srogo, adiutanci zaś machali rękami tak energicznie, że owacja spełzła na
niczym, zanim się jeszcze rozpoczęła.
Biały Generał wydał się Achimasowi zadziwiająco podobny do suma: zmarszczki na czole,
oczy lekko wypuczone, długie wąsy i szerokie bokobrody, trochę przypominające skrzela. Ale nie,
sum jest leniwy i dobroduszny, a ten powiódł dokoła takim stalowym wzrokiem, że Achimas
niezwłocznie przesunął obiekt do gromady morskich drapieżników. Ryba młot, co najmniej.
Na przedzie płynęła ryba pilot, dziarski esauł, wymierzając bezlitosne ciosy białymi
rękawiczkami, żeby tłum się rozstąpił. Generałowi asystowało po trzech oficerów z każdej strony.
Pochód zamykał kamerdyner; ten jednak od drzwi zawrócił do powozu i zaczął dyrygować
rozładowywaniem bagażu.
Achimas zdążył zauważyć, że Sobolew niesie w ręku wielką i zdaje się dosyć ciężką teczkę z
cielęcej skóry. Śmieszna sprawa: obiekt dźwigał honorarium za likwidację samego siebie.
Korespondenci rzucili się za bohaterem do hallu, mając nadzieję coś uszczknąć i dla siebie
zadać pytanko, odnotować jakiś szczególik. Achimas postąpił inaczej. Powoli zbliżył się do
kamerdynera i z szacunkiem zakaszlał, zdając się oznajmiać o swojej obecności. Ale nie spieszył
się z pytaniami, czekał, kiedy na niego zwrócą uwagę.
Kamerdyner stary, nalany, z surowymi siwymi brwiami (Achimas znał cały jego życiorys,
przyzwyczajenia i słabostki, włączając w to zgubną skłonność do picia rankiem "na klina")
zerknął z niezadowoleniem na franta w słomkowym kapeluszu, ale docenił delikatność i raczył się
ku niemu nieco odwrócić.
Korespondent "Moskowskich Gubiernskich Wiedomosti". Achimas niezwłocznie
wykorzystał okazję. Nie śmiejąc naprzykrzać się jego ekscelencji z dokuczliwymi pytaniami,
chciałbym wszakże w imieniu mieszkańców Moskwy zapytać o plany Białego Generała na czas
odwiedzin w pierwszej stolicy. Któż mógłby je znać lepiej niż pan, Antonie Łukiczu?
Znać znam, ale nie każdemu powiadam odrzekł surowo kamerdyner, ale było widać, że
mu pochlebiło.
Achimas otworzył notes i dał do zrozumienia, że gotów jest z nabożeństwem zapisać każde
drogocenne słowo. Łukicz wyprostował się i przeszedł na styl podniosły.
Dzisiaj w planach mamy odpocznienie. Po podróży koleją żelazną generał jest zmęczony.
Żadnych wizyt, żadnych proszonych wieczorów nie będzie, a już waszego bractwa, broń Boże, nie
kazano do niego dopuszczać. Adresów też żadnych ani innych delegacji. Kolację kazano w
hotelowej restauracji zamówić na wpół do dziewiątej. Jeżeli chce pan popatrzeć, niech pan stolik
zamówi, póki nie za późno. Tylko żeby się nie gapić z bliska ani z pytaniami się nie pchać.
Achimas przyłożył modlitewnie rękę do piersi i słodkim głosem zasięgnął informacji:
A jakież są plany jego ekscelencji na wieczór?
Kamerdyner się nasrożył.
To już do mnie nie należy, a do pana tym bardziej.
Znakomicie pomyślał Achimas. Spotkania zasadnicze obiekt rozpocznie jutro, a dzisiejszy
wieczór, zdaje się, rzeczywiście poświęcony będzie "odpocznieniu". Nasze interesy są zatem
zbieżne.
Teraz należało przygotować Wandę.
Nie zawiodła, czekała u siebie w pokoju i była sama. Na Achimasa popatrzyła jakoś dziwnie,
jak gdyby czegoś się po nim spodziewała, ale kiedy zaczął mówić o sprawie, spojrzenie panny
stało się znudzone.
Umówiliśmy się przecież rzuciła niedbale. Czemuż się nad tym rozwodzić? Ja, Kola,
znam swój zawód.
Achimas obejrzał apartament, który był zarazem pokojem gościnnym i buduarem. Wszystko jak
trzeba: kwiaty, świece, owoce. Dla siebie szansonistka kupiła szampana, ale nie zapomniała i o
butelce chteau
dłyqueme, co jej niedawno podpowiedział.
W bordowej sukni z niskim wycięciem, obcisłą talią i budzącą wyobraźnię tiurniurą Wanda
wyglądała niesamowicie wręcz kusząco. No tak, ale czy rybka da się złapać?
Achimas ocenił, że powinna.
1. Żaden normalny, zdrowy mężczyzna nie wytrzyma natarcia Wandy.
2. Jeśli informacje są prawdziwe, a do tej pory monsieur NN nie zawiódł, generał jest nie tylko
normalnym mężczyzną, ale w dodatku pości już co najmniej od miesiąca.
3. Mademoiselle Wanda jest kobietą w tym samym typie, co mińska namiętność Sobolewa,
która odrzuciła złożoną jej propozycję, a później się z nim rozstała.
Prochowa mina była zatem uszykowana. Dla pewności potrzebował jeszcze jakiejś iskry.
Cóż to, Kola, marszczysz brwi? Myślisz, że nie spodobam się twemu krajanowi? spytała
Wanda niby to wyzywająco, ale Achimas wyłowił w jej tonie ukryty niepokój. Każda krasawica i
uwodzicielka musi nieustannie się przekonywać, że jej urok nadal działa. Serce kobiety fatalnej
zżera robaczek, podszeptujący: a może już nie jesteś tak czarująca?
W zależności od charakteru, kobietę trzeba albo zapewniać, jak królową z baśni, że jest
najpiękniejsza na świecie, albo przeciwnie: obudzić w niej ducha rywalizacji. Achimas był pewien,
że Wanda należy do drugiego typu.
Widziałem go dzisiaj. Westchnął, patrząc pełnym powątpiewania wzrokiem na
śpiewaczkę. Nie wiem, czy się co do podarunku nie pomyliłem. U nas w Riazaniu Michaił
Dmitrijewicz ma opinię zdobywcy serc, ale teraz wygląda bardzo poważnie. A jak nic nie wyjdzie?
Jak się generał naszym podarkiem nie zainteresuje?
No, to już nie twoje zmartwienie. Wanda błysnęła oczami. Twoja rzecz: zapłacić.
Przyniosłeś?
W milczeniu położył paczkę na stół.
Wanda wzięła pieniądze, specjalnie udała, że je przelicza.
Całe dziesięć tysięcy? No, no! Leciutko stuknęła Achimasa palcem po nosie. Nie bój
się, Kola. Na was, mężczyzn, nie trzeba wymyślnych sposobów. Twój bohater mi nie umknie.
Powiedz, lubi jakieś piosenki? Tam w "Dussault", w restauracji, jest chyba pianinko?
No właśnie pomyślał Achimas. Mamy iskrę dla miny.
Tak, lubi. A najbardziej romans Jarzębina. Zna pani taki?
Wanda zamyśliła się, pokręciła głową.
Nie, rosyjskie śpiewam rzadko, przeważnie zachodnie. Ale to żaden kłopot, zaraz znajdę.
Zdjęła śpiewnik z pianina, zaczęła przerzucać kartki, znalazła.
To ten, tak?
Przebiegła palcami po klawiszach, zanuciła melodię bez słów, potem zaśpiewała półgłosem:
Jarzębina przecie
Z dębem się nie spotka.
Sama na tym świecie
Musi żyć, sierotka.
No, proszę, jaki, łobuz, uczuciowy. Sentymentalne plemię ci bohaterowie. Ukradkiem
obejrzała się na Achimasa. Teraz idź. Generał przyjmie wasz riazański podarunek, chwyci go
obiema rękami.
Achimas nie kwapił się do odejścia.
Paniom nie wypada chodzić samym do restauracji. Jak sobie z tym poradzimy?
Gestem męczennicy Wanda przymknęła oczy.
Kola, ja się do twego handlu perkalem nie wtrącam, to i ty nie ucz mnie fachu.
Postał z minutę, słuchając, jak niski, namiętny głos usycha z tęsknoty za ukochanym dębem.
Potem cicho się odwrócił, podszedł do drzwi.
Melodia się urwała. Wanda rzuciła mu na odchodnym:
A nie żal ci, Kola? Oddawać mnie innemu? Achimas odwrócił się.
No, dobrze, idź już. Machnęła ręką. Interesy są interesami.
8
W restauracji hotelu "Dussault" wszystkie stoliki były zajęte, ale zawczasu obłaskawiony
odźwierny nie zawiódł: zarezerwował dla pana reportera najwygodniejszy w kącie, z widokiem
na całą salę. Za dwadzieścia dziewiąta, dzwoniąc ostrogami, weszło najpierw trzech oficerów,
potem sam generał, potem jeszcze czterej oficerowie. Reszta gości, jak najściślej pouczona przez
matre dłhtel, żeby nie zwracać, broń Boże, uwagi na bohatera, zachowywała się delikatnie i
udawała, że nie przyszła do restauracji oglądać wielkiego człowieka, tylko po prostu zjeść kolację.
Sobolew wziął kartę win, nie znalazł w niej chteau
dłyqueme i kazał posłać po nie do sklepu
Leveta. Świta zadowoliła się szampanem i koniakiem.
Panowie wojskowi rozmawiali półgłosem, kilka razy zagrzmiał chóralny śmiech, szczególnie
zaś wyróżniał się dźwięczny baryton generała. Wszystko wskazywało na to, że spiskowcy mieli
znakomity humor, co Achimasowi bardzo odpowiadało.
Pięć po dziesiątej, kiedy chteau
dłyqueme nie tylko zostało przyniesione, ale już
odkorkowane, drzwi restauracji otwarły się jak gdyby pod naporem czarodziejskiego wiatru, a na
progu pojawiła się Wanda. Zastygła w teatralnej pozie, podawszy się naprzód całym gibkim
ciałem. Twarz jej poczerwieniała, ogromne oczy błyszczały jak gwiazdy. Cała sala się obejrzała i
zamarła, oczarowana takim widowiskiem. Sławny generał wprost osłupiał, nie doniósł do ust
widelca z marynowanym rydzem.
Wanda trochę wytrzymała pauzę akurat tyle, żeby widzowie ocenili efekt, ale nie zdążyli
znowu zająć się jedzeniem.
Oto nasz bohater! dźwięcznie zawołało cudowne zjawisko.
I gwałtownie, stukając obcasikami, wpadło do sali.
Zaszeleścił bordowy jedwab, zachwiało się strusie pióro na kapeluszu z szerokim rondem.
Wystraszony matre dłhtel klasnął w dłonie, pamiętając o zakazie publicznych scen, ale
niepotrzebnie się martwił: Sobolew ani trochę nie był zagniewany, otarł błyszczące wargi serwetką
i powstał z galanterią.
Cóż to, siedzicie, państwo, i nie czcicie chluby ziemi rosyjskiej?! zwróciła się do sali
zachwycona patriotka, ani na moment nie wypuszczając z rąk inicjatywy. Na cześć Michaiła
Dmitrijewicza Sobolewa hurra!
Wydawało się, że goście tylko na to czekali. Wszyscy zerwali się z miejsc, zaczęli klaskać i
gruchnęło takie entuzjastyczne "hurra!", aż zakołysał się kryształowy żyrandol pod sufitem.
Generał sympatycznie pokraśniał, kłaniając się na wszystkie strony. Mimo że znany w całej
Europie i uwielbiany w Rosji, nie przyzwyczaił się wcale do publicznych wyrazów uwielbienia.
Piękność śmiało podeszła do bohatera, rozłożyła szczupłe ręce.
Pozwoli pan, że go ucałuję w imieniu wszystkich pań pierwszej stolicy! Po czym mocno
objęła go za szyję i trzykrotnie pocałowała starym moskiewskim obyczajem prosto w usta.
Sobolew spąsowiał jeszcze bardziej.
Gukmasow, przesiądź się. Chwycił za ramię esauła z czarnymi wąsami i wskazał
opuszczone krzesło. Niech mi pani uczyni ten zaszczyt.
Ależ nie, co pan! przestraszyła się piękna blondynka. Gdzieżbym śmiała! Lepiej, jeśli
pan pozwoli, zaśpiewam panu swoją ulubioną pieśń.
I tak samo gwałtownie ruszyła do stojącego na środku sali białego pianina.
Achimas ocenił, że Wanda zmierza do celu zbyt prosto, a nawet po prostacku, ale widać było, że
jest absolutnie pewna siebie i doskonale wie, co robi. Miło mieć do czynienia z profesjonalistką.
Ostatecznie się o tym przekonał, kiedy przez salę popłynął głęboki, lekko zachrypnięty głos, od
pierwszych nut sprawiający, że ściskało się serce.
Czemu główkę kłonisz,
Biedna jarzębino,
I łzy gorzkie ronisz?
Czyją to jest winą?
Achimas wstał i cicho wyszedł. Nikt nie zwrócił na niego uwagi wszyscy słuchali.
Teraz trzeba niepostrzeżenie dostać się do pokoju Wandy i podmienić butelkę
chteau
dłyqueme.
9
Operacja przebiegła w sposób wręcz beznadziejnie prosty. Nic oprócz cierpliwości nie było
potrzebne.
Kwadrans po dwunastej pod "Anglię" zajechały trzy wolanty: w pierwszym obiekt z Wandą, w
dwóch pozostałych oficerowie, cała siódemka.
Achimas (jako ktoś w typie Privat
dozent, z przyprawioną brodą i w okularach) zawczasu zajął
dwupokojowy numer, z oknami wychodzącymi na obie strony na ulicę i na podwórze, gdzie
mieściło się skrzydło. Światło zgasił, żeby nikt nie dostrzegł jego sylwetki.
Generał miał dobrą ochronę. Kiedy razem z towarzyszką skrył się za drzwiami mieszkania,
oficerowie stanęli na straży, by ich szefowi nikt nie zakłócił chwil wytchnienia: jeden pozostał na
ulicy, przed wejściem do hotelu, drugi zaczął się przechadzać po dziedzińcu, trzeci cichutko
wślizgnął się do skrzydła i najwidoczniej zajął posterunek w przedpokoju. Czterej pozostali poszli
do bufetu. Najwyraźniej mieli dyżurować na zmianę.
Za dwadzieścia trzy pierwsza zgasło światło elektryczne w oknach mieszkania i przyćmiony
czerwony blask legł od wewnątrz na storach. Achimas z aprobatą pokiwał głową szansonistka
działała zgodnie ze wszystkimi zasadami paryskiej edukacji.
Spacerujący po podwórzu oficer obejrzał się jak złodziej, podszedł do czerwonego okna i stanął
na palcach, ale od razu, jak gdyby się zawstydził, zawrócił i znowu zaczął się przechadzać tam i z
powrotem, pogwizdując aż nazbyt dziarsko.
Achimas, nie odrywając oczu, patrzył na minutową wskazówkę zegarka. A jeśli Biały Generał,
w boju słynący z zimnej krwi, nigdy jej nie traci i jego puls nie przyspiesza nawet w chwilach
namiętności? To mało prawdopodobne, bo sprzeczne z fizjologią. Proszę, jak tam w restauracji
rozgrzały go pocałunki Wandy, a tu na pocałunkach się nie skończy.
Prędzej już z jakiegoś powodu nie tknie chteau
dłyqueme. Ale zgodnie z psychologią
powinien. Jeśli kochankowie zaraz na wstępie nie rzucają się sobie w objęcia a nim w buduarze
zgasła lampa, minęło dobre dwadzieścia minut to muszą się czymś zająć. Najlepiej wypić
kielich ulubionego wina, które tak w porę znalazło się pod ręką. No, a jeśli nie wypije dzisiaj, to
wypije jutro. Albo pojutrze. W Moskwie Sobolew zostanie do dwudziestego siódmego i bez
najmniejszych wątpliwości będzie wolał nocować nie w swoim czterdziestym siódmym numerze,
tylko tutaj. Riazańskie towarzystwo handlowe z radością opłaci rodakowi abonament pieniędzy
na niezbędne wydatki otrzymało od monsieur NN aż nadto.
Pięć po pierwszej Achimas usłyszał przytłumiony krzyk kobiecy, potem następny, dłuższy i
głośniejszy, ale nie rozumiał słów. Oficer na podwórzu czym prędzej pobiegł do skrzydła. Po
minucie w oknach zapłonęło jaskrawe światło, a na storach zaczęły się miotać jakieś cienie.
I tyle.
Nie spiesząc się, Achimas szedł w stronę Pasażu Teatralnego. Wymachiwał laseczką, czasu
miał dużo. Do "Dussault" jest siedem minut wolnym krokiem; jeszcze za dnia dwukrotnie
przeszedł najkrótszą trasą i sprawdził na zegarku. Zanim skończą się próby przywrócenia generała
do przytomności, panika, bieganina, zanim oficerowie zdecydują, czy wezwać lekarza do "Anglii",
czy najpierw dla przyzwoitości przewieźć Sobolewa do "Dussault", upłynie przynajmniej godzina.
Problem był inny: co teraz zrobić z Wandą? Elementarne zasady higieny wymagały, żeby po
sobie dokładnie posprzątać. Oczywiście nie będzie żadnego śledztwa ani dochodzenia o to już
postara się świta, a i monsieur NN do tego nie dopuści. A już zupełnie nieprawdopodobne, żeby
Wanda domyśliła się, jak było z tą butelką. Ale jeśli mimo wszystko wspomni o riazańskim
fundatorze i okaże się, że prawdziwy Nikołaj Klonow nigdy nie wytknął nosa ze swojego sklepu,
powstaną niepotrzebne trudności. Jak to mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Achimas zmarszczył czoło. Niestety, w jego zawodzie zdarzały się przykre chwile.
Snując takie niewesołe, ale konieczne rozważania, skręcił z Sofijki do bramy, która bardzo
szczęśliwie prowadziła na tyły hotelu "Dussault", akurat pod okna apartamentów Sobolewa.
Achimas obejrzał ciemne okna (goście hotelowi już dawno spali), przystawił do ściany
wcześniej upatrzoną skrzynkę. Lekko pchnął okno sypialni, ono zaś otwarło się bezszelestnie,
tylko zasuwka słabo brzęknęła. Po paru sekundach był już w środku.
Kiedy poruszył parę razy sprężynką, od razu odżyła latarka kieszonkowa, rozcinając ciemność
promykiem światła słabego, ale wystarczającego, żeby można było znaleźć sejf.
Achimas wsunął wytrych do dziurki, zaczął metodycznie, równomiernie przesuwać go w prawo
i w lewo. Jako włamywacz był oczywiście dyletantem, ale w ciągu swojej długiej kariery robił już
nie takie rzeczy. W czwartej minucie coś szczęknęło to cofnął się pierwszy z trzech rygli zamka.
Z pozostałymi uporał się szybciej, w dwie minuty.
Zgrzytnęły stalowe drzwiczki. Achimas wsunął rękę, wymacał jakieś kartki. Poświecił latarką:
spisy nazwisk, schematy. Monsieur NN z pewnością ucieszyłby się z tych papierów, ale warunki
umowy nie przewidywały ich zabrania.
Nie o nich zresztą myślał teraz Achimas.
Spotkała go niespodzianka: w sejfie nie było teczki.
10
Przez cały piątek Achimas leżał na łóżku, rozmyślając w skupieniu. Z doświadczenia wiedział:
kiedy człowiek wpada w tarapaty, lepiej, żeby nie poddawał się pierwszemu porywowi, tylko
zamarł, zastygł, tak jak robi to kobra przed błyskawicznym, morderczym atakiem. Jeśli oczywiście
warunki pozwalają na krótką przerwę. W danym wypadku pozwalały, bo podstawowe środki
ostrożności Achimas jednak podjął. Minionej nocy opuścił "Metropol" i przeniósł się do tanich
pokojów w "Zajeździe Świętej Trójcy". Od krzywych i brudnych zaułków pokrowskich było jak
ręką sięgnąć do Chitrowki, a teczki należało szukać właśnie tam.
Wynosząc się z "Metropolu", Achimas nie wziął fiakra. Przed świtem długo krążył ulicami,
sprawdzał, czy go nie śledzą, a w "Trójcy" podał zmyślone nazwisko.
Pokój był brudny i ciemny, ale dogodnie położony, z oddzielnym wejściem i dobrym widokiem
na podwórze.
Należało przemyśleć to, co się wydarzyło.
Wczoraj w nocy starannie zlustrował apartamenty Sobolewa, ale teczki nie znalazł. Znalazł za
to grudkę błota na parapecie ostatniego, zamkniętego okna sypialni. Zadarł głowę do góry lufcik
był otwarty. Ktoś niedawno tamtędy przelazł.
Achimas w skupieniu obejrzał lufcik, zastanowił się i wyciągnął wnioski.
Strącił brud z parapetu. Zamknął okno, przez które dostał się do środka.
Z pokoju wyszedł drzwiami, które potem z zewnątrz zamknął wytrychem.
W foyer było cicho i ciemno, tylko kopciła świeca na kantorku przed nocnym portierem. Sam
portier podpierał się nosem i nie zauważył ciemnej postaci, która bezszelestnie wymknęła się z
korytarza. Kiedy brzęknął dzwoneczek, portier poderwał się, ale gość był już na ulicy. O Boże, nie
wolno mi zasnąć ziewnął pracownik hotelu, zrobił znak krzyża na ustach i poczłapał, żeby
zamknąć drzwi na zasuwę.
Achimas szybko szedł w stronę "Metropolu", zastanawiając się, co robić dalej. Niebo zaczynało
szarzeć noce w końcu czerwca są krótkie.
Zza rogu wyjechał wolant. Achimas rozpoznał sylwetkę: esauł generała. Siedział, obejmując
obiema rękami postać w bieli. Z drugiej strony podtrzymywał ją jeszcze jeden oficer. Głowa
Sobolewa bezwładnie chwiała się w takt stukania kopyt. Za nimi jechały dwie kolaski.
Ciekawe pomyślał z roztargnieniem Achimas jak go przeniosą koło portiera. Na pewno
coś wymyślą, to wojskowi.
Najkrótsza droga do "Metropolu" biegła przez podwórze w ciągu dwóch ostatnich dni
Achimas nieraz nią chodził.
Kiedy szedł pod ciemnym łukiem, głucho stukając po kamiennych płytach, odczuł nagle czyjąś
obecność. Odkrył ją nie wzrokiem i nawet nie słuchem, ale jakimś nieznanym zmysłem, który już
nieraz ratował mu życie. Skóra na karku jak gdyby poczuła coś z tyłu, leciutkie poruszenie
powietrza. To mógł być przebiegający drogę kot albo szczur wdrapujący się na stos odpadków, ale
Achimas w podobnych wypadkach nie bał się śmieszności nie namyślając się, odskoczył w bok.
Jak gdyby lekki wietrzyk powiał z góry na dół wzdłuż policzka. Kątem oka Achimas zobaczył,
jak tuż koło niego powietrze rozcina błyszcząca mętnie stal. Szybkim, wypracowanym ruchem
wyszarpnął "welodoga" i strzelił, nie celując.
Najpierw głuchy okrzyk, potem jakiś cień rzucił się do ucieczki.
Paroma skokami Achimas dopędził biegnącego, zamachnął się solidnie i zdzielił go laską.
Oświetlił leżącego latarką. Ordynarna, zwierzęca twarz. Przez splątane, tłuste włosy sączyła się
czarna krew. Krótkimi, silnymi palcami, też mokrymi od krwi, napastnik trzymał się za bok.
Ubrany był po rosyjsku: koszula kosoworotka, sukienna kamizelka, pluszowe portki,
smarowane dziegciem buty. Na ziemi leżała siekiera z krótkim styliskiem.
Achimas nachylił się niżej, kierując strumień światła prosto na twarz bandyty. Błysnęły okrągłe
oczy z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami.
Z Pasażu Nieglinnego doleciał gwizdek, z Teatralnego kolejny. Czasu było mało.
Usiadł w kucki, wziął rannego dwoma palcami za twarz, ścisnął. Siekierkę odrzucił na bok.
Kto cię nasłał?
Przebaczcie, panie zachrypiał tamten. To z biedy.
Achimas nacisnął palcem na nerw twarzowy. Pozwolił, by leżący jakiś czas wił się z bólu, i
powtórzył pytanie:
Kto?
Puść puść, frajerze wystękał ranny, kopiąc w płytę chodnika. Koniec ze mną
Kto? zapytał Achimas po raz trzeci i nacisnął na gałkę oczną.
Z ust umierającego razem z jękiem wyrwał się szeroki strumień krwi.
Misza bełkotał ledwie słyszalny głos. Misza Malutki Puszczaj! Boli!
Jaki Misza? Achimas nacisnął mocniej.
A to właśnie był błąd. Niedoszły morderca i tak przeżywał swoje ostatnie chwile. Jęk przeszedł
w rzężenie, krew ciągłym strumieniem lała się na brodę. Było widać, że biedak nic już nie powie.
Achimas wyprostował się. Trele policyjnych gwizdków rozbrzmiewały całkiem blisko.
Do południa wszystkie warianty były przejrzane, decyzja też została podjęta.
A zatem Achimasa ktoś najpierw okradł, potem usiłował zabić. Czy te wydarzenia mają jakiś
związek? Niewątpliwie. Ten, kto czatował w bramie, wiedział, kiedy Achimas będzie szedł i którą
drogą.
To znaczy, że a) śledzono go już wcześniej, kiedy sprawdzał trasę, i robiono to zręcznie, bo nic
nie zauważył; b) ktoś doskonale wiedział, co Achimas robił minionej nocy; c) teczkę zabrał
człowiek pewny, że Sobolew już nie wróci do pokoju inaczej po cóż by tak starannie zamykał
sejf za sobą i wyłaził przez lufcik? Przecież generał i tak stwierdziłby kradzież.
Pytanie: kto wiedział i o operacji, i o teczce?
Odpowiedź: tylko monsieur NN i jego ludzie.
Gdyby Achimasa spróbowali po prostu sprzątnąć, byłoby to przykre, ale zrozumiałe.
Przykre, gdyż on, zawodowiec najwyższej kategorii, źle ocenił sytuację, omylił się w
rachubach, pozwolił się oszukać.
Zrozumiałe, bo w tak wielkiej i naszpikowanej trudnościami sprawie wykonawcę należy
oczywiście sprzątnąć. Na miejscu klienta Achimas tak by właśnie postąpił. Mogli zmyślić ów tajny
sąd cesarski. No i wymyślili sprytnie, nawet doświadczony pan Welde się nabrał.
W sumie wszystko dawało się wytłumaczyć i nawet by nie dziwiło, gdyby nie zniknięcie teczki.
Monsieur NN i kradzież z włamaniem? Absurd. Zabrać milion, ale zostawić archiwum
spiskowców? Nieprawdopodobne. A już wyobrazić sobie, że zabójca ze zwierzęcym pyskiem jest
w jakiś sposób związany z NN albo "baronem von Steinitz", nie można było w żaden sposób.
"Frajer" tak przezwał Achimasa mistrz siekiery. Zdaje się w przestępczym żargonie to
wyzwisko oznacza skrajną pogardę ani złodziej, ani bandyta, tylko spokojny obywatel.
A zatem był to kryminalista? Osobnik ze sławnej Chitrowki?
Zachowanie i mowa na to wskazywały. A u NN nawet stangret wyglądał na oficera. Coś tutaj
nie pasowało.
Achimas spróbował podejść do sprawy z innej strony; za mało miał danych, żeby analizować
sytuację. Jeśli punkt wyjścia nie jest jasny, należy najpierw wyznaczyć cele.
Co należy zrobić?
1. Posprzątać za sobą po operacji.
2. Znaleźć teczkę.
3. Rozliczyć się z tym albo tymi, którzy prowadzili z Achimasem nieczystą grę.
Właśnie w takiej kolejności. Najpierw się obronić, potem odebrać swoje, a zemsta na deser. Ale
deser na pewno będzie: to sprawa zasad i etyki zawodowej.
W części praktycznej etapy planu wyglądały następująco:
1. Zlikwidować Wandę. Szkoda oczywiście, ale trzeba będzie.
2. Zająć się tajemniczym Misza Malutkim.
3. Przez tego Misze właśnie będzie można zapewnić sobie deser. Ktoś z ludzi monsieur NN
utrzymuje dziwne znajomości.
Achimas opracował zatem plan działania, przewrócił się na bok i momentalnie zasnął. Punkt
numer jeden przewidziany był na wieczór.
11
Do mieszkania Wandy wszedł przez nikogo niezauważony. Jak należało się spodziewać,
śpiewaczka jeszcze nie wróciła z "Róży Alpejskiej". Między buduarem a pokojem gościnnym
znajdowała się mała przebieralnia, cała zawieszona sukniami i zastawiona pudłami na buty i
kapelusze. Położenie po prostu idealne: jedne drzwiczki prowadzą do buduaru, drugie do
przedpokoju.
Jeśli Wanda przyjedzie sama, wszystko odbędzie się szybko, bez problemów. Otworzy
drzwiczki, żeby się przebrać, i w tejże sekundzie umrze, nawet nie zdąży się przestraszyć. Achimas
bardzo nie chciał, żeby przed śmiercią odczuła ból czy przerażenie.
Pomyślał, co będzie lepsze: nieszczęśliwy wypadek czy samobójstwo, i wybrał samobójstwo.
Czy to mało jest powodów, dla których paniusia z półświatka może odebrać sobie życie?
Zadanie ułatwiało to, że Wanda nie korzystała z usług pokojówki. Jeśli ktoś od dziecka
przyzwyczai się sam o siebie troszczyć, lepiej obejść się bez służących to wiedział już z
własnego doświadczenia. Na wyspie Santa Croce służący zamieszkają w oddzielnym domu, z dala
od siedziby hrabiego. W razie potrzeby zawsze można będzie ich wezwać.
A jeśli Wanda nie wróci sama?
Cóż, wtedy samobójstwo będzie podwójne. To teraz jest w modzie.
Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, lekkie kroki.
Jest sama.
Achimas skrzywił się, przypominając sobie, jakim głosem spytała go: "Kola, a nie oszukasz
mnie?" W tej samej chwili od strony buduaru uchyliły się drzwiczki garderoby i szczupła obnażona
ręka zerwała z wieszaka jedwabny chiński szlafrok w smoki.
Achimas przegapił okazję. Popatrzył przez szparę: Wanda stała przed lustrem, nie zdjąwszy
sukni; szlafrok trzymała w ręku.
Trzy bezszelestne kroki, i będzie po sprawie. Wanda ledwie zdąży zobaczyć w lustrze, że jakaś
postać wyrosła za jej plecami.
Achimas cicho uchylił drzwiczki i od razu się cofnął: krótko brzęknął dzwonek elektryczny.
Wanda wyszła do przedpokoju, zamieniła z kimś parę słów i wróciła do salonu, oglądając małą
karteczkę. Wizytówka?
Teraz stała na wpół obrócona w stronę Achimasa. Zobaczył, jak drgnęła jej twarz.
Prawie natychmiast do drzwi ponownie ktoś zadzwonił.
I tym razem nie udało się wysłuchać, o czym mówią w przedpokoju z tamtej strony
drzwiczki były mocno zamknięte. Ale Wanda i późny gość szybko przeszli do pokoju, tak że
Achimas mógł nie tylko wszystko słyszeć, ale i widzieć.
I tutaj los sprawił mu niespodziankę. Kiedy zgrabny młody mężczyzna w modnym surducie
wszedł w krąg światła, Achimas od razu rozpoznał tę twarz. Przez minione lata mocno się
zmieniła, zmężniała, utraciła młodzieńczą łagodność, ale bez wątpienia był to ten sam człowiek.
Wygląd wszystkich "obiektów" Achimas zapamiętywał na zawsze, w najdrobniejszych
szczegółach, a już z całą pewnością wygląd tego człowieka.
Historia wydarzyła się dawno, w tamtym interesującym okresie, kiedy Achimas miał stałą
umowę z organizacją "Azazel". Byli to osobnicy bardzo solidni, płacący najwyższe stawki, ale
romantycy. Dlaczego na przykład stawiali taki śmieszny warunek: przed każdą akcją koniecznie
wypowiedzieć słowo "Azazel"? Sentymenty. Achimas jednak zawsze tego punktu dotrzymywał
umowa jest umową.
Przykro było patrzeć na pięknego bruneta. Przede wszystkim dlatego, że ciągle jeszcze żył. W
ciągu całej kariery zawodowej Achimasowi zdarzyły się tylko trzy porażki, a jedna stała teraz
przed nim jak wyrzut. Wydawałoby się, że nie ma powodów do skarg: trzy razy w ciągu
dwudziestu lat to zupełnie niezły rezultat. Ale nastrój, i bez tego niedobry, zepsuł się do reszty.
Jak się ten młokos nazywał? Coś na "F".
Na pańskiej wizytówce, panie Fandorin, jest napisane: "Wiem wszystko". Jakie "wszystko"?
Kim pan w ogóle jest? spytała nieżyczliwie Wanda.
Tak, Fandorin, tak się nazywał. Erast Pietrowicz Fandorin. Ach, to teraz jest urzędnikiem do
zadań specjalnych u generała
gubernatora?
Uważnie przysłuchując się prowadzonej w pokoju rozmowie, Achimas starał się zrozumieć, co
oznacza nieoczekiwane spotkanie. Wiedział: podobne zdarzenia nie są przypadkowe, to jakiś znak
losu. Dobry czy zły?
Dla porządku należało zabić bruneta, chociaż termin zamówienia dawno upłynął, a sami
zamawiający zniknęli bez śladu. Nieładnie zostawiać niedokończoną pracę. Ale z drugiej strony
poddawanie się emocjom oznaczałoby brak profesjonalizmu. Niech pan Fandorin idzie swoją
drogą. Ostatecznie wtedy, sześć lat temu, Achimas nie żywił do niego żadnej osobistej urazy.
Urzędnik skierował rozmowę na najbardziej niebezpieczny temat chteau
dłyqueme,
Achimas miał więc ochotę zmienić zamiar: pan Fandorin nigdzie stąd nie wyjdzie. Ale wówczas
zadziwiła go Wanda: ani słowem nie wspomniała o riazańskim kupcu i jego zdumiewająco dobrej
znajomości upodobań zmarłego bohatera. Skierowała rozmowę na inne tory. Cóż by to miało
znaczyć?
Wkrótce brunet się pożegnał.
Wanda siedziała przy stole, zasłoniła twarz rękami. Achimas mógł ją teraz zabić łatwiej niż
kiedykolwiek, a jednak zwlekał.
Po co zabijać? Na przesłuchaniu nie powiedziała nic niepotrzebnego. Skoro już władze okazały
się tak przenikliwe, że przejrzały domorosłą konspirację świty Sobolewa i dotarły do
mademoiselle Wandy, lepiej jej na razie nie ruszać. Nagłe samobójstwo świadka wyda się
podejrzane.
Achimas ze złością potrząsnął głową. Nie trzeba się samemu oszukiwać, to nie należy do jego
zwyczajów. Po prostu wymówki, żeby zostawić ją przy życiu. Akurat teraz samobójstwo
mimowolnej winowajczyni tragedii narodowej będzie można świetnie wytłumaczyć: ekspiacja,
załamanie nerwowe, strach przed ewentualnymi skutkami. Szkoda czasu, do dzieła!
Znowu dzwonek.
Mademoiselle Wanda ma dzisiaj zaiste pełną widownię.
Okazało się, że znowu odwiedza ją znajomy, tyle że nowy, a nie dawny jak Fandorin. Niemiecki
rezydent Hans Georg Knabe.
Już pierwsze słowa rezydenta wzbudziły czujność Achimasa.
Źle mi pani służy, frulein Tolle.
A to dopiero! Achimas słuchał i nie wierzył własnym uszom. Jaki znowu "preparat"? Wanda
otrzymała zadanie otruć Sobolewa? "Bóg czuwa nad Niemcami"? Brednie! Czy raczej niezwykły
zbieg okoliczności, z którego można wyciągnąć korzyść?
Ledwie za Niemcem zamknęły się drzwi, Achimas wyszedł z ukrycia. Wanda, która wróciła do
pokoju, nie od razu zauważyła, że w kącie ktoś stoi, a kiedy zobaczyła przycisnęła rękę do serca
i krzyknęła piskliwie.
Pani jest niemiecką agentką? spytał z ciekawością Achimas, gotów zamknąć jej usta,
gdyby spróbowała podnieść hałas. Mydliła mi pani oczy?
Kola wyszeptała, podnosząc dłoń do ust. Podsłuchiwałeś? Kim ty jesteś? Kim pan
jest?
Niecierpliwie potrząsnął głową, jakby odpędzał muchę.
Gdzie jest preparat?
Jak pan tu wszedł? Po co? mamrotała Wanda, zdając się nie słyszeć jego pytań.
Achimas chwycił ją za ramiona, usadził z powrotem. Patrzyła na niego rozszerzonymi
źrenicami, odbijały się w nich dwa małe abażury.
Dziwna ta nasza rozmowa, mademoiselle rzekł Achimas, siadając naprzeciwko. Same
pytania i żadnych odpowiedzi. Ktoś musi zacząć pierwszy. Mogę to być ja. Zadała mi pani trzy
pytania: kim jestem, jak tutaj wszedłem i po co. Odpowiadam. Jestem Nikołaj Nikołajewicz
Klonow. Wszedłem tutaj drzwiami. A po co myślę, że pani wie. Pani engagement miało na celu
dostarczenie przyjemności naszemu krajanowi Michaiłowi Dmitrijewiczowi Sobolewowi, a on
mało, że przyjemności zażył niewiele, to jeszcze przeniósł się na łono Abrahama. Czy trudno się
domyślić, o co mi chodzi? To byłoby niesolidnie, nie po kupiecku. Cóż mam zameldować
towarzystwu? Przecież nawet pieniądze zostały stracone.
Zwrócę je panu szybko powiedziała Wanda i zerwała się z miejsca.
Tu nie chodzi o pieniądze powstrzymał ją Achimas. Postałem chwilę, posłuchałem, o
czym też pani rozmawia z gośćmi, i widzę, że sprawa jest zupełnie innego rodzaju. Wychodzi na
to, że pani prowadziła własną grę z panem Knabe. Chciałbym wiedzieć, mademoiselle, co zrobiła
pani z bohaterem narodowym.
Nic. Przysięgam! Rzuciła się do szafki i coś z niej wyjęła. To flakonik, który dostałam
od Knabego. Widzi pan, że jest pełny? A w cudze gry nie gram.
Po jej twarzy płynęły łzy, ale we wzroku nie dostrzegł rozpaczy ani prośby o litość. Cokolwiek
by mówić, nieprzeciętna kobieta. Nie rozkleiła się, chociaż jej sytuacja była doprawdy nie do
pozazdroszczenia: z jednej strony policja rosyjska, z drugiej niemiecki wywiad, z trzeciej on,
Achimas Welde, gorszy od wszystkich policji i wywiadów razem wziętych. Co prawda tego
ostatniego się nie domyśla. Spojrzał na jej napiętą twarz. A może się domyśla?
Achimas potrząsnął flakonikiem, popatrzył pod światło, powąchał korek. Zdaje się, że to
trywialny cyjanek.
Mademoiselle, proszę wszystko powiedzieć, niczego nie tając. Od jakiego czasu związana
jest pani z niemieckim wywiadem? Co zlecił pani Knabe?
W Wandzie zaszła jakaś nie do końca zrozumiała zmiana. Kobieta przestała drżeć, łzy na jej
twarzy obeschły, a w oczach pojawił się szczególny wyraz, który Achimas już raz widział
wczoraj wieczorem, kiedy spytała, czy mu nie żal oddawać jej drugiemu.
Przysiadła się bliżej, na oparcie fotela, położyła Achimasowi rękę na ramieniu. Mówiła teraz
cichym, zmęczonym głosem.
Oczywiście, Kola, wszystko ci opowiem. Nic nie ukryję. Knabe to niemiecki szpieg. Do
mnie przychodzi już trzeci rok. Byłam wtedy głupia, chciałam szybciej nazbierać pieniędzy, a on
płacił szczodrze. Nie za miłość, tylko za wiadomości. Do mnie przychodzą różni mężczyźni:
przeważnie same atuty, także króle i asy w rodzaju twojego Sobolewa. A w łóżku mężczyznom
rozwiązują się języki. Przesunęła ręką po jego policzku. Tobie na pewno się nie rozwiąże, ale
takich jak ty jest mało. Myślisz, że pięćdziesiąt tysięcy zarobiłam tylko w łóżku? Nie, kochany,
jestem wybredna, mnie się trzeba spodobać. Oczywiście zdarzało się, że Knabe specjalnie mnie
komuś podsuwał. Tak jak ty Sobolewowi. Próbowałam się stawiać, ale Knabe trzymał mnie mocno
w garści. Najpierw śpiewał słodkim głosem. Że, mówi, nie będzie pani, frulein, mieszkała w
Rosji, jest pani przecież Niemką, ma ojczyznę. Ojczyzna zaś nie zapomina o zasługach, czekają
więc na panią honory i bezpieczeństwo. Tutaj zawsze będzie pani kokotą, nawet z pieniędzmi, a w
Niemczech o pani przeszłości nikt się nie dowie. Jeśli tylko pani zapragnie, będzie mogła z naszą
pomocą żyć otoczona komfortem i szacunkiem. A potem zaczął mówić inaczej: coraz częściej
wspominał o długich rękach i że trzeba zasłużyć na prawo do bycia niemiecką poddaną. Nie trzeba
mi już ich przeklętego poddaństwa, ale nigdzie nie ucieknę. Jakby mi pętlę zarzucił na szyję. Może
mnie nawet zabić, i to bardzo łatwo. Innym dla przykładu, przecież ma niejedną taką jak ja.
Wanda skuliła się, ale od razu beztrosko potrząsnęła gęstymi włosami. Przedwczoraj, kiedy
Knabe dowiedział się o Sobolewie sama, idiotka, mu powiedziałam, chciałam się pochwalić
przyczepił się jak kleszcz. Zaczął mówić, że Sobolew to zawzięty wróg Niemiec. Plótł coś o spisku
wojskowych. Że jak się nie usunie Sobolewa, wybuchnie wielka wojna, a Niemcy nie są jeszcze do
niej gotowe. Powiedział: "Łamię sobie głowę, jak powstrzymać tego Scytę, a tutaj taka okazja! To
ręka Opatrzności!" Przyniósł mi flaszeczkę z trucizną. Obiecywał złote góry ja za żadne skarby.
Wtedy zaczął grozić, wpadł w szał. Nie chciałam się z nim sprzeczać, obiecałam. Ale nie podałam
trucizny Sobolewowi, słowo daję. Sam umarł na serce. Kola, uwierz mi, jestem zła, cyniczna,
sprzedajna, ale nie zabiłabym.
Teraz dopiero w zielonych oczach czytało się błaganie, chociaż mimo wszystko nie poniżenie.
Dumna kobieta. Ale zostawiać jej przy życiu mimo wszystko nie wolno. Szkoda.
Achimas westchnął i położył prawą rękę na jej obnażonej szyi. Wielki palec spoczął na tętnicy,
średni na czwartym kręgu, pod podstawą czaszki. Pozostawało mocno ścisnąć, żeby te jasne oczy,
ufnie patrzące na niego z góry, pokryły się mgłą i zgasły.
A wtedy zaszło coś niespodziewanego. Wanda sama chwyciła Achimasa za szyję, przyciągnęła
do siebie i przywarła gorącym policzkiem do jego czoła.
Czy to ty? wyszeptała. Czy to na ciebie tak długo czekałam?
Achimas patrzył na jej białą, delikatną skórę. Działo się z nim coś niepojętego.
12
Kiedy wychodził o świcie, Wanda spała mocno, z na wpół otwartymi, po dziecięcemu, ustami.
Achimas postał nad nią przez chwilę, czując dziwaczne poruszenie po lewej stronie klatki
piersiowej. Potem po cichu wyszedł.
Nie powie myślał, wychodząc na Pietrowkę. Skoro wczoraj nie powiedziała Fandorinowi, to
teraz tym bardziej. Nie ma potrzeby jej zabijać.
Ale w duchu czuł się niewyraźnie: to niedopuszczalne mieszać sprawy osobiste z pracą. Nigdy
wcześniej sobie na coś takiego nie pozwalał.
"A Jewgienia?" przypomniał głos, który wydobywał się właśnie stamtąd, gdzie coś się
trwożnie poruszyło. Trzeba chyba naprawdę pomyśleć o emeryturze.
To, co się wydarzyło w nocy, już się nie powtórzy. Żadnych spotkań z Wandą.
Kto może powiązać kupca Klonowa, który do wczoraj mieszkał w "Metropolu", ze śpiewaczką
z restauracji "Róża Alpejska"? Nikt. Chyba że ober Timofiej. To mało prawdopodobne, lepiej
jednakże nie ryzykować. Tak będzie bezpieczniej, a nie zajmie dużo czasu.
Głos szepnął: "Ober umrze dlatego, by Wanda mogła żyć".
To nic, za to z Knabem chyba układało się pomyślnie. Pan Fandorin wczoraj wieczorem z
pewnością zetknął się z rezydentem, kiedy wychodził od Wandy. Będąc detektywem
skrupulatnym i domyślnym, musiał się późnym gościem zainteresować. Zasadne też będzie
przypuszczenie, że o prawdziwym charakterze działalności herr Knabego rosyjskie władze dobrze
wiedzą. Rezydent wywiadu jest zawsze na widoku.
Nadarzała się znakomita okazja skierowania uwagi śledczych w bezpieczną stronę.
"I uwolnienia Wandy od pętli" dodał bezlitośnie przenikliwy głos.
Achimas usadowił się na strychu, naprzeciwko domu Knabego. Punkt był wygodny, z dobrym
widokiem na okna drugiego piętra, gdzie mieszkał rezydent.
Akurat na szczęście dzień był gorący. Co prawda dach nad strychem rozgrzał się już przed ósmą
i zrobiło się duszno, ale Achimas nie przejmował się drobnymi niewygodami. Za to Knabe miał
okna otwarte na oścież.
Wszystkie wędrówki rezydenta z pokoju do pokoju było widać jak na dłoni: ogolił się przed
lustrem, wypił kawę, przejrzał gazety, zakreślając w nich coś ołówkiem. Sądząc po dziarskich
ruchach i wyrazie twarzy (obserwacja była prowadzona za pomocą dwunastokrotnie
powiększającej lornetki), pan Knabe cieszył się znakomitym humorem.
O jedenastej wyszedł z domu i ruszył w stronę Bramy Pietrowskiej. Za nim podążył Achimas. Z
wyglądu można go było wziąć za biuralistę albo subiekta: czapka z popękanym lakierowanym
daszkiem, porządny surdut z długimi połami, szara kozia bródka.
Energicznie wymachując ręką, Knabe w ciągu mniej więcej kwadransa doszedł do poczty. W
budynku Achimas zmniejszył odległość i kiedy tamten podszedł do okienka telegrafu, stanął za
plecami rezydenta.
Rezydent wesoło pozdrowił urzędnika, który widocznie nie pierwszy raz przyjmował od niego
telegramy. Podał mu kartkę.
Jak zawsze, do Berlina, do kompanii "Kerbel i Schmidt". Notowania giełdowe. Tylko,
Pantalejmonie Kuźmiczu uśmiechnął się niech pan już nie oddaje Serdiukowi jak ostatnim
razem. Bo Serdiuk zamienił miejscami dwie cyfry i miałem później przykrości ze strony
przełożonych. Proszę pana, po starej znajomości, niech pan da Siemionowowi, niech on wyśle.
Dobrze, Iwanie Jegoryczu tak samo wesoło odpowiedział przyjmujący telegramy.
Zrobi się.
Wkrótce powinna być odpowiedź, to znowu przyjdę powiedział Knabe, po czym,
prześlizgnąwszy się wzrokiem po obliczu Achimasa, skierował się do wyjścia.
Teraz chód rezydenta był niespieszny, spacerowy. Beztrosko pogwizdując, Niemiec szedł
chodnikiem. Jeden raz profesjonalnie sprawdził, czy nie jest śledzony raczej z przyzwyczajenia.
Niepodobna, żeby naprawdę podejrzewał obserwację.
Tymczasem obserwacja była prowadzona, a w dodatku dosyć biegle. Achimas stwierdził to nie
od razu. Ale rzemieślnik po przeciwległej stronie ulicy coś zanadto uważnie wpatrywał się w
witryny drogich sklepów, w których bez wątpienia nic by nie kupił. To jasne: śledzi odbicia w
szybach. A z tyłu, o pięćdziesiąt kroków, ledwie toczył się fiakier. Jeden raz nań zawołano
odmówił, drugi raz to samo. Ciekawy fiakier.
Pan Fandorin chyba rzeczywiście nie tracił wczoraj czasu na darmo.
Achimas zadbał o to, by się nie rzucać w oczy. Wszedł do bramy, jednym ruchem ściągnął
bródkę, włożył okulary ze zwykłymi szkłami, zrzucił czapkę i wywrócił surdut na drugą stronę.
Podszewka okazała się niezwykła mundur urzędniczy z odprutymi naszywkami. Do bramy
wszedł biuralista, a w dziesięć sekund później wyszedł z niej emerytowany urzędnik.
Knabe nie zdążył odejść daleko. Postał przed lustrzanymi drzwiami francuskiej cukierni, po
czym zniknął w jej wnętrzu.
Achimas za nim.
Rezydent ze smakiem jadł cr?me
brl, popijając wodą selcerską. Nie wiadomo skąd przy
sąsiednim stoliku zjawił się bystry młody człowiek w letnim garniturze. Zasłonił się modnym
magazynem, ale za chwilę na pewno spojrzy sponad okładki. Oryginalny fiakier zatrzymał się przy
chodniku. Rzemieślnik za to zniknął. Nieźle wzięli herr Knabego w obroty. Nie szkodzi, to nawet
dobrze się składa. Żeby go tylko nie aresztowali. Nie wyglądało zresztą na to, żeby mieli taki
zamiar po co w takim razie obserwacja? Chcą ustalić kontakty. A Knabe nie ma żadnych
kontaktów, inaczej nie komunikowałby się z Berlinem za pomocą telegrafu.
Rezydent przesiedział długo w cukierni. Po lodach zjadł marcepana, wypił kakao, potem
zamówił tutti frutti. Apetyt miał wyśmienity. Młodego filera zmienił inny, troszkę starszy. Zamiast
jednego fiakra tkwił przy chodniku inny i tak samo uparcie nie chciał nikogo zabrać.
Achimas uznał, że nie będzie już kłuł policji w oczy, i wyszedł pierwszy. Zajął posterunek na
poczcie i czekał. Po drodze obniżył swój status społeczny: zrzucił surdut, koszulę wypuścił ze
spodni i przepasał się paskiem, zdjął okulary, na głowę wciągnął sukienny kołpak.
Kiedy pojawił się Knabe, Achimas stał przy okienku telegraficznym i ruszając ustami, pilnie
wodził ołówkiem po blankiecie.
Słyszysz, kochany zwrócił się do urzędnika. A do jutra na pewno dońdzie?
Przecież ci mówiłem, dojdzie zaraz odparł tamten lekceważąco. No i to nie list, pisz
krótko, bo z torbami pójdziesz! Iwanie Jegoryczu, depesza do pana!
Achimas udał, że patrzy ze złością na różowolicego Niemca, a naprawdę zerknął na kartkę
papieru, która wysunęła się z okienka.
Trochę tekstu i kolumny cyfr na oko notowania jakichś akcji. No, no, raczej prymitywnie
pracują w Berlinie. Nie doceniają rosyjskiej żandarmerii.
Knabe tylko przelotnie spojrzał na depeszę, wsunął ją do kieszeni. Oczywiście szyfr. Teraz na
pewno pójdzie do domu, będzie odczytywał.
Achimas przerwał obserwację i przeniósł ją do swego dawnego punktu, na strych.
Rezydent już był w domu oczywiście przyjechał fiakrem (czy przypadkiem nie tym
samym?). Siedział przy stole, szeleścił stronicami jakiejś książki, pisał na kartce papieru.
Potem zaczęło się coś ciekawego. Ruchy Knabego stały się szybsze. Kilka razy nerwowo potarł
czoło. Cisnął książkę na stół, objął głowę rękami. Zerwał się, zaczął biegać po pokoju. Znowu
odczytał swoje notatki.
Najwyraźniej otrzymana wiadomość nie była zbyt dobra.
Dalej zrobiło się jeszcze ciekawiej. Rezydent pobiegł w głąb mieszkania i wrócił stamtąd z
rewolwerem w ręku.
Usiadł przed lustrem. Trzykrotnie podnosił rewolwer do skroni, a raz wsunął lufę w usta.
Achimas pokręcił głową. Ach, jak się dobrze składa. Po prostu baśniowo. No, dalej, strzelaj.
Cóż takiego przekazano mu z Berlina? Zresztą wiadomo. Jego inicjatywa nie zyskała aprobaty.
Łagodnie mówiąc. Kariera mniemanego zabójcy generała Sobolewa została bezpowrotnie
złamana.
Nie, nie zastrzelił się. Opuścił rękę z rewolwerem. Znowu zaczął się miotać po pokoju. Włożył
broń do kieszeni. Szkoda.
Achimas nie widział, co się później działo w pokoju, bo Knabe zamknął okna.
Przez trzy godziny trzeba było oglądać słoneczne zajączki na szybach. Achimas popatrywał na
drepczącego na dole filera i usiłował sobie wyobrazić zamek, który niedługo wyrośnie na
najwyższej skale wyspy Santa Croce. Będzie przypominał wieżę strzegącą spokoju kaukaskiego
aułu, ale na najwyższym tarasie z pewnością powstanie ogród. Palmy oczywiście będą musiały
rosnąć w donicach, krzewom wystarczy darń.
Achimas właśnie zastanawiał się nad metodą podlewania wiszącego ogrodu, kiedy Knabe
wyszedł z bramy. Najpierw zerwał się filer odskoczył od drzwi i schował się za rogiem, a po
sekundzie pojawił się rezydent we własnej osobie. Stanął przy bramie, na coś czekając. Wkrótce
wyjaśniło się na co.
Z bramy wyjechała jednomiejscowa kolaska, zaprzężona w bułanego konia. Koniuch zeskoczył
z kozła, przekazał lejce Knabemu; ten zręcznie wskoczył do kolaski, a bułanek żwawo pokłusował
przed siebie.
Cóż, skoro rezydent pojechał z pustymi rękami, to znaczy, że wróci. Czas szykować operację.
Po pięciu minutach Achimas już był w mieszkaniu. Bez pośpiechu się rozejrzał. Znalazł dwie
tajne skrytki. Jedna mieściła małe laboratorium chemiczne: atrament sympatyczny, trucizny, cała
butla nitrogliceryny (cóż to, chcą wysadzić Kreml?). W drugiej było kilka rewolwerów, poza tym
pieniądze, na oko trzydzieści tysięcy, oraz księga z tablicami logarytmicznymi pewnie klucz do
szyfru.
Achimas nie tknął skrytek te niech dostaną się żandarmom. Rozszyfrowaną depeszę Knabe,
niestety, spalił w umywalce widać było ślady popiołu.
Szkoda, że w mieszkaniu brakowało tylnego wyjścia. Z korytarza okno wychodziło na dach
przybudówki. Achimas wylazł, pospacerował po głucho dudniącym żelazie i upewnił się, że z
dachu nie ma jak zejść. Rynna jest przerdzewiała, nie zlezie się po niej. W porządku.
Siadł przy oknie, szykując się na długie oczekiwanie.
O dziesiątej, kiedy światło letniego dnia już zaczynało gasnąć, zza rogu wyleciała znajoma
kolaska. Bułany pędził ze wszystkich sił, pryskając pianą. Knabe powoził, stojąc, i desperacko
wymachiwał biczem.
Ścigają go?
Chyba nie, bo nic nie słychać.
Rezydent rzucił lejce, wpadł do bramy.
Teraz.
Achimas zajął zawczasu upatrzone miejsce w przedpokoju, za wieszakiem. W ręku trzymał
zabrany z kuchni ostry nóż.
Mieszkanie było przygotowane wszystko przewrócone do góry nogami, szafy wybebeszone,
nawet pierzyna rozpruta. Ordynarna imitacja grabieży. Pan Fandorin powinien dojść do wniosku,
że herr Knabego sprzątnęli swoi, niezdarnie pozorując zwykły napad rabunkowy.
Sama praca trwała sekundę.
Zazgrzytał klucz. Knabe zdążył przebiec kilka kroków ciemnym korytarzem i umarł, nie
rozumiejąc nawet, co się stało.
Achimas rozejrzał się uważnie, sprawdził, czy jest czysto, po czym wyszedł na schody.
Na dole trzasnęły drzwi, rozległy się donośne głosy. Ktoś biegł na górę. Niedobrze.
Cofnął się z powrotem do mieszkania. Zdaje się, że trochę za głośno zatrzasnął drzwi.
Miał jakieś piętnaście sekund, nie więcej.
Otworzył okno w końcu korytarza i znowu schował się za wieszak.
Dosłownie w następnej chwili do mieszkania wbiegł człowiek. Wyglądał na kupca.
W ręce miał rewolwer, gerstal
agent. Niezła maszynka, Achimas wcześniej sam takiego
używał. "Kupiec" zastygł nad nieruchomym ciałem, potem, jak należy, zaczął obchodzić pokoje i
wylazł przez okno na dach.
Na schodach było cicho. Achimas bezszelestnie wymknął się z mieszkania.
Pozostawało tylko dokończyć sprawę z oberem z "Metropolu" i pierwszy punkt można będzie
uznać za wykonany.
13
Przed przystąpieniem do drugiego trzeba się było trochę pogłowić.
Nocą Achimas leżał u siebie w "Trójcy", patrzył w sufit i rozmyślał.
A więc koniec sprzątania.
Z oberem sprawa załatwiona. Policji można się nie obawiać ślad niemiecki wystarczy im na
długo.
Najwyższa pora zająć się skradzionym honorarium.
Pytanie: jak znaleźć bandytę o przezwisku Misza Malutki?
Co o nim wiadomo?
To szef bandy inaczej nie mógłby wyśledzić Achimasa, a potem nasłać nań mordercy. To na
razie chyba wszystko.
Teraz kasiarz, który zabrał teczkę. Co można o nim powiedzieć? Przez lufcik normalny
mężczyzna się nie przeciśnie. To jakiś wyrostek? Nie, wyrostek nie potrafiłby tak zręcznie
otworzyć sejfu, tu potrzebne jest doświadczenie. Wszystko zrobione idealnie: bez rozbitego szkła,
bez śladów włamania. Kasiarz zamknął nawet sejf za sobą. A zatem nie wyrostek, tylko mały
mężczyzna. Malutki. Jak Misza. Zupełnie rozsądne będzie założyć, że kasiarz i Misza to jedna i ta
sama osoba. To znaczy, że teczka jest właśnie u Miszy.
Wynik: drobny, zręczny mężczyzna o przezwisku Misza Malutki, umiejący rozbijać sejfy i
stojący na czele groźnej szajki.
To już wcale dużo.
Na Chitrowce bez wątpienia dobrze znają takiego wybitnego specjalistę.
Ale właśnie dlatego nie dotrze się do niego ot tak. Udawać kryminalisty nie ma co, bo trzeba
znać zwyczaje, żargon, etykietę. Pewniej będzie wystąpić jako "frajer", który potrzebuje usług
dobrego kasiarza.
Powiedzmy, subiekt, marzący o tym, by po cichu dostać się do sejfu właściciela.
W niedzielę rano Achimas nie wytrzymał zanim poszedł na Chitrowkę, skręcił na Miasnicką,
żeby popatrzeć na żałobny kondukt.
Widowisko robiło wrażenie. Żadna akcja w jego wieloletniej karierze nie dała takiego efektu.
Achimas stał w lamentującym, co chwila robiącym znaki krzyża tłumie i czuł się najważniejszą
osobą tego potężnego przedstawienia, jego niewidocznym centrum.
To było niezwykłe, upajające uczucie.
Tam za katafalkiem jedzie ważny generał na karej klaczy. Dumny, nadęty. Przekonany, że w
tym spektaklu jest gwiazdą pierwszej wielkości.
A tymczasem, jak i wszyscy pozostali, jest tylko lalką. Lalkarz natomiast skromnie stoi na
chodniku, zagubiony wśród morza głów. Nikt go nie zna, nikt na niego nie patrzy, ale świadomość
wyjątkowości własnej roli sprawia, że kręci mu się w głowie bardziej niż po najmocniejszym
winie.
To sam Kiriłł Aleksandrowicz, brat cara mówił ktoś o generale na koniu. Postawny
mężczyzna.
Nagle jakaś kobieta w czarnej chuście odtrąciła żandarmów z ochrony i rzuciła się do karawanu.
Czemuś nas porzucił, ojcze kochany! krzyknęła piskliwie, przypadając twarzą do
malinowego aksamitu.
Jej przenikliwy krzyk sprawił, że arabska kobyła wielkiego księcia z przestrachem rozdęła
chrapy i stanęła dęba.
Jeden z adiutantów rzucił się, żeby złapać konia za uzdę, ale Kiriłł Aleksandrowicz huknął nań
władczym głosem.
Nieplujew, do szeregu! Ja sam!
Bez trudu utrzymał się w siodle i od razu zmusił klacz do posłuszeństwa. Prychając, nerwowo
poszła kłusem trochę w bok, potem wróciła na miejsce w pochodzie. Histeryczną żałobnicę wzięto
pod ręce, odprowadzono z powrotem między ludzi i na tym drobny incydent się skończył.
Zmienił się natomiast nastrój Achimasa. Już nie czuł się lalkarzem w teatrze marionetek.
Głos, który nakazał adiutantowi wstąpić "do szeregu", był mu znany zbyt dobrze. Takiego, jak
się raz usłyszy, nie można pomylić z innym.
Cóż za niespodziewane spotkanie, monsieur NN.
Achimas odprowadził spojrzeniem postawnego mężczyznę w mundurze kawalergarda. Oto kto
jest prawdziwym lalkarzem, kto pociąga za sznurki! A kawaler Welde, czyli przyszły hrabia Santa
Croce to tylko rekwizyt, nie więcej. Cóż, trudno.
Cały dzień spędził na Chitrowce. I tam dolatywało żałobne bicie niezliczonych dzwonów, ale
mieszkańców Chitrowki nie obchodziły sprawy "czystego" miasta, płaczącego po jakimś generale.
Tutaj, jakby w kropli brudnej wody, kłębiło się odrębne, tajemne życie.
Achimasa, który przebrał się za subiekta, dwukrotnie próbowano obrabować i trzykrotnie
wsadzano mu rękę do kieszeni, przy czym raz z powodzeniem: ktoś niepostrzeżenie przejechał
czymś ostrym po sukiennej kapocie i wyciągnął sakiewkę. Pieniędzy było w niej niewiele, ale
umiejętności robiły wrażenie.
Z poszukiwań kasiarza też długo nic nie wychodziło. Najczęściej rozmowy z miejscowymi w
ogóle nie udawało się nawiązać, a jeśli się nawet udało, to proponowali kogo innego to jakiegoś
Kiriuchę, to Sztukarza, to Kolkę Gimnazistę. Dopiero po czwartej próbie po raz pierwszy padło
imię Miszy Malutkiego.
A było to tak. W traktierni "Syberia", gdzie zbierali się handlarze i co zamożniejsi zawodowi
żebracy, nadzieję Achimasa wzbudził jakiś oberwaniec; oczy miał rozbiegane w ten szczególny
sposób, jaki spotyka się tylko u złodziei i paserów.
Achimas zafundował mu siwuchę, udając chytrego, ale ograniczonego subiekta ze sklepu
galanteryjnego na Twerskiej. Powiedział, że w tamtejszym sejfie jest mnóstwo pieniędzy i że chce,
by jakiś fachowiec nauczył go otwierać zamek; mógłby wtedy, raz czy dwa na tydzień, podbierać
po parę setek w bilonie, a nikt by się nie spostrzegł. Wówczas wzrok oberwańca się wyostrzył:
zdobycz sama się pchała w ręce.
To musisz do Miszy rzekł z przekonaniem ekspert. Ten zrobi czyściutko.
Achimas udał powątpiewanie.
A zna się na rzeczy? Nie z jakiejś hołoty?
Kto, Misza Malutki? Oberwaniec spojrzał na niego z pogardą. Sam przy nim jesteś
hołota. Wiesz co, ojciec? Zajrzyj no wieczorem do "Katorgi", tam chłopaki od Miszy każdego
wieczora się bawią. A ja pobiegnę, szepnę im słówko. Żeby cię przywitali jak należy.
Oczy mu błysnęły widać spodziewał się prowizji od Miszy Malutkiego za "nadanie frajera".
Od wczesnego wieczora Achimas siedział w "Katordze". Przyszedł tam już nie jako subiekt,
tylko ślepy żebrak: w łachmanach, łapciach, pod powieki wsadził przezroczyste błonki z cielęcego
pęcherza. Widać przez nie było jak przez mgłę, ale za to powstawało pełne wrażenie, że oczy
powleka bielmo. Z doświadczenia Achimas wiedział, że niewidomy nie zwraca niczyjej uwagi i
nie budzi podejrzeń. Jeśli siedzi się cicho, to w ogóle przestają człowieka dostrzegać.
A siedział cicho. Nie tyle się przyglądał, ile przysłuchiwał. Opodal przy stole zebrała się
kompania jawnych bandytów. Możliwe, że to z szajki Miszy, ale żaden z nich nie był mały i
zwinny.
Coś zaczęło się dziać, kiedy za półślepymi piwnicznymi oknami już się ściemniło.
Z początku Achimas nie zwrócił uwagi na kolejnych gości. Weszło ich dwóch: handlarz
starzyzną i krzywonogi Kirgiz w wytłuszczonym chałacie. Po chwili zjawił się jeszcze jeden
pokrzywiony garbus. Do głowy by nikomu nie przyszło, że to agenci. Trzeba oddać moskiewskiej
policji, że pracowała nieźle. A mimo to kryminaliści jakoś rozgryźli przebierańców.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Dopiero co było cicho i spokojnie, i nagle dwaj
tandeciarz i Kirgiz już nie żyli, garbus leżał ogłuszony, a jeden z bandytów tarzał się po
podłodze i krzyczał, że już z nim koniec, przy czym jakimś obrzydliwym głosem, jakby udawał.
Wkrótce pojawił się i ten, na którego czekał Achimas. Bystry frant, ubrany po europejsku, ale
spodnie wpuścił w chromowe, wyczyszczone do blasku buty. Ten typ bandyty Achimas znał
świetnie i w swojej klasyfikacji zaliczał do "łasic" drapieżnik mały, ale niebezpieczny. Dziwne,
że Misza Malutki osiągnął w moskiewskim świecie przestępczym takie wysokie stanowisko. Z
"łasic" zwykle rekrutują się prowokatorzy i podwójni agenci.
No nic, wkrótce się okaże, co to za figura.
Zabitych agentów wynieśli za przepierzenie, ogłuszonego też dokądś zaciągnęli.
Misza i jego oprawcy usiedli za stołem, zaczęli jeść i pić. Ten, który leżał i jęczał, wkrótce
umilkł, ale nikt nie zwrócił uwagi na to wydarzenie. Dopiero po półgodzinie bandyci spostrzegli
się i wypili "za spokój duszy Sieni Pajdusa", a Misza Malutki cienkim głosem wygłosił
wzruszającą mowę, w połowie złożoną ze słów nieznanych Achimasowi. Mówca z szacunkiem
nazwał zmarłego "fartownym buchaczem", reszta kiwała głowami. Żałoba nie trwała długo.
Pajdusa odciągnięto za nogi tam, gdzie przedtem zabitych agentów, i ucztowano dalej jak gdyby
nigdy nic.
Achimas starał się nie uronić ani słowa z rozmowy bandytów. Im dalej, tym bardziej umacniało
się w nim przekonanie, że nic nie wiedzą o skradzionym milionie. Widocznie Misza zrobił skok w
pojedynkę, bez towarzyszy.
To nic, teraz już się nie wymknie. Trzeba tylko czekać na dogodny moment do rozmowy w
cztery oczy.
Nad ranem, kiedy traktiernia opustoszała, Misza wstał i głośno powiedział:
No, dosyć już tego bibrania. Niech każdy robi, co chce, a ja do Fiski. Ale najprzód pogadamy
sobie ze szpikiem.
Cała szajka, rechocząc, poszła za ladę, w głąb piwnicy.
Achimas się obejrzał. Gospodarz dawno chrapał za przegródką z desek, gości zostało tylko
dwoje chłop i baba, oboje spici do nieprzytomności. Najwyższy czas.
Za ladą był ciemny korytarz. Przed Achimasem, na podłodze, mgliście świecił się kwadrat, skąd
dobiegały stłumione głosy. Piwnica?
Achimas wyjął błonkę z jednego oka. Ostrożnie zajrzał w dół. Cała piątka bandytów tam była.
Pięciu to trochę dużo. Trzeba poczekać, dopóki nie wykończą fałszywego garbusa, a potem,
kiedy zaczną wyłazić, uporać się z każdym po kolei.
Ale wszystko odbyło się inaczej.
Agent okazał się nie lada zuchem. Czegoś takiego Achimas jeszcze nie widział. "Garbus" w
parę sekund poradził sobie z całą szajką. Nawet nie wstając, machnął jedną ręką, potem drugą, a
wtedy dwaj rozbójnicy chwycili się za gardła. Chyba rzucił w nich jakimiś nożami. Dwóm
pozostałym agent rozbił czaszki bardzo ciekawym urządzeniem drewienkiem na łańcuchu.
Niby proste, a proszę, jaki efekt!
Ale jeszcze większy szacunek budził spryt, z jakim "garbus" przeprowadził przesłuchanie.
Teraz Achimas wiedział wszystko, co mu było potrzebne. Schował się w cieniu i po cichu ruszył
przez ciemny labirynt za agentem i jego jeńcem.
Weszli przez jakieś drzwi i po minucie huknęły stamtąd strzały. Kto jest górą? Achimas był
pewien, że nie Misza. A jeśli tak, to niemądrze byłoby pchać się pod kule tak zręcznego agenta.
Lepiej zaczekać na niego w korytarzu. Nie, za ciemno. Można chybić, nie zabić na śmierć.
Achimas wrócił do traktierni, położył się na ławce.
Prawie od razu pojawił się agent, i to z teczką; znakomicie. Strzelać czy jeszcze poczekać? Ale
"garbus" miał rewolwer gotowy do strzału. Reaguje błyskawicznie, zacznie strzelać na
najmniejszy ruch. Achimas przymknął wolne od bielma oko. Czyżby znajomy gerstal? Czy to
przypadkiem nie ten sam "kupiec", który był u Knabego?
Wydarzenia następowały teraz z szybkością przyprawiającą o zawrót głowy. Agent aresztował
właściciela gospody, odnalazł swoich ludzi, przy czym okazało się, że jeden z nich, ów Kirgiz,
żyje.
Ciekawy szczegół: kiedy "garbus" obwiązywał ręcznikiem rozbitą głowę Azjaty, obaj
rozmawiali między sobą po japońsku. To już doprawdy cuda Japończyk na Chitrowce! Dźwięki
tego hałaśliwego narzecza znał Achimas ze sprawy sprzed trzech lat, kiedy wykonywał pracę w
Hongkongu. Agent nazywał Japończyka Masą.
Teraz, kiedy przebrany detektyw już nie udawał staruszka, brzmienie jego głosu wydało się
Achimasowi znajome. Kiedy wsłuchał się uważniej Ależ to pan Fandorin! Obrotny młody
człowiek, nie można zaprzeczyć. Nieczęsto się takich spotyka.
Achimas ostatecznie zdecydował, że ryzykować nie warto. Z podobnym osobnikiem trzeba być
podwójnie ostrożnym. Tym bardziej że detektyw nie tracił czujności rzucał spojrzenia na
wszystkie strony i miał gerstala pod ręką.
Wszyscy trzej Fandorin, Japończyk i związany gospodarz wyszli na ulicę. Achimas
obserwował ich przez zakurzone okienko. Nie wypuszczając teczki z ręki, detektyw poszedł
szukać fiakra; Japończyk został, żeby pilnować aresztanta. Ten ostatni próbował wierzgać, ale
karlik zasyczał złowrogo i jednym ruchem powalił tęgiego Tatara na ziemię.
Za teczką trzeba będzie się jeszcze nachodzić pomyślał Achimas. Prędzej czy później pan
Fandorin uspokoi się i odpręży. Tymczasem należało sprawdzić, czy żyje winowajca, Misza
Malutki.
Achimas szybko przeszedł ciemnym korytarzem, pociągnął uchylone drzwi. Zobaczył
komórkę, słabo oświetloną. I zdaje się pustą.
Podszedł do wygniecionego łóżka. Dotknął: jeszcze ciepłe.
Wtedy z kąta dobiegł cichy jęk. Achimas gwałtownie się odwrócił i zobaczył skuloną figurkę.
Misza Malutki siedział na podłodze, trzymając się rękami za brzuch. Podniósł wilgotne,
błyszczące oczy, usta skrzywił płaczliwie; wyrwał się z nich cieniutki, żałosny dźwięk.
Braciszku, to ja, Misza Jestem ranny Pomóż Ktoś ty, braciszku?
Achimas szczęknął ostrzem hiszpańskiego noża, pochylił się i przejechał po gardle siedzącego.
Tak będzie pewniej. No i trzeba regulować rachunki.
Pędem wrócił do gospody, położył się na ławce.
Z ulicy dobiegł stukot kopyt, skrzypienie kół. Wbiegł Fandorin, tym razem bez teczki. Zniknął
w korytarzu; widać wrócił po Miszę Malutkiego. Ale gdzie jest teczka? Dał ją Japończykowi?
Achimas spuścił nogi na ziemię.
Nie, nie zdąży.
Znowu się położył, ale już zaczęło go to złościć. Nie można jednak było ulegać rozdrażnieniu
to właśnie przyczyna wszystkich błędów.
Z czeluści podziemnego labiryntu wynurzył się Fandorin: twarz skrzywiona, wodzi gerstalem
we wszystkie strony.
Rzucił okiem na ślepego i wyleciał z gospody.
Z ulicy dobiegło:
Ruszaj! Prędko na Małą Nikicką, na żandarmerię.
Achimas zerwał "bielmo" z drugiego oka. Trzeba się było spieszyć.
14
Do urzędu żandarmerii podjechał dorożką, zeskoczył w biegu i niecierpliwie spytał
wartownika:
Tutaj dwóch naszych przyjechało z aresztowanym, gdzie ich znajdę?
Żandarma ani trochę nie zdziwił stanowczy ton energicznego człowieka w łachmanach, ale z
władczym błyskiem w oczach.
Dopiero co poszli do jego ekscelencji. Nawet dwóch minut nie będzie. A zatrzymany siedzi
na dyżurce.
Do diabła z zatrzymanym! Przebieraniec machnął ręką z rozdrażnieniem. Mnie jest
potrzebny Fandorin. Mówisz, że u jego ekscelencji?
Tak jest. Po schodach, a potem korytarzem w lewo.
Wiem i bez ciebie.
Z sieni Achimas wbiegł po schodach na wysoki parter. Popatrzył w prawo tam, w odległym
końcu korytarza, bielały drzwi, zza których dobiegały metaliczne dźwięki. To jasne, sala
gimnastyczna. Nic groźnego.
Skręcił w lewo. Szeroki korytarz był pusty, z rzadka tylko wychodzili z gabinetów zaaferowani
gońcy w mundurach i po cywilnemu, by od razu zniknąć za innymi drzwiami.
Achimas nagle znieruchomiał: po długim szeregu niepowodzeń fortuna w końcu zmieniła
oblicze z gniewnego na łaskawe. Przed drzwiami z tabliczką "Pokój przyjęć" siedział Japończyk z
teczką w rękach.
Fandorin oczywiście meldował przełożonym o nocnych wydarzeniach. Dlaczego wszedł bez
teczki? Chce się popisać, pochwalić. W nocy dużo się wydarzyło, musi wszystko opowiedzieć;
Achimas ma więc kilka minut w zapasie.
Trzeba podejść wolnym krokiem. Uderzyć nożem pod obojczyk. Zabrać teczkę. Wyjść tak, jak
się weszło. Kwestia jednej chwili.
Achimas spojrzał uważnie na Japończyka. Ten patrzył wprost przed siebie, trzymał teczkę
obiema rękami i był podobny do ściśniętej sprężyny. W Hongkongu Achimas miał możność
obserwować, jak opanowali Japończycy sztukę walki bez broni. Niech się schowają mistrzowie
angielskiego boksu albo walki francuskiej. Ten karlik jednym ciosem powalił Tatara z gospody,
spore chłopisko. Kwestia jednej chwili?
Nie wolno ryzykować. Najmniejsza przeszkoda, hałas i zbiegną się ze wszystkich stron.
Trzeba coś wymyślić, czas mija.
Zawrócił i szybko poszedł tam, gdzie dźwięczały rapiery. Otworzył drzwi z napisem "Oficerska
sala gimnastyczna" i zobaczył z dziesiątek postaci w maskach i białych szermierczych strojach.
Znaleźli się muszkieterowie!
Aha, tu jest wejście do szatni.
Zrzucił swoje łachy i łapcie, włożył pierwszy mundur, który się napatoczył, ale buty dobrał
według rozmiaru to ważne. Szybciej, szybciej.
Kiedy biegł z powrotem, zobaczył nagle tabliczkę z napisem "Ekspedycja".
Za kontuarem siedział urzędnik, sortował koperty.
Dla kapitana Piewcowa nie ma korespondencji? Achimas rzucił pierwsze nazwisko, jakie
mu przyszło do głowy.
Nie, nie ma.
Niech pan lepiej sprawdzi.
Urzędnik wzruszył ramionami, wsadził nos w księgę korespondencji, zaszeleścił kartkami.
Achimas niepostrzeżenie wziął z lady urzędowy pakiet z pieczęciami i wsunął go za mankiet.
Dobrze, niech się pan nie trudzi. Później sprawdzę.
Do Japończyka zbliżył się miarowym, energicznym krokiem, zasalutował.
Pan Masa?
Azjata zerwał się i nisko ukłonił.
Ja do pana z polecenia pana Fandorina. Fandorin, rozumie pan?
Japończyk ukłonił się jeszcze niżej. Znakomicie, po rosyjsku ani w ząb.
Oto pisemne rozporządzenie, żeby przekazał mi pan teczkę.
Japończyk zawahał się. Achimas czekał, licząc sekundy, W lewej, schowanej za plecami ręce
zaciskał nóż. Jeszcze pięć sekund i trzeba będzie zabić. Nie można dłużej czekać.
Pięć, cztery, trzy, dwa
Japończyk skłonił się ponownie, oddał teczkę, a pakiet wziął obiema rękami i przyłożył do
czoła. Widocznie jeszcze nie pora, żeby umarł.
Achimas oddał honory, zrobił w tył zwrot i wszedł do pokoju przyjęć. Nie można było odejść
korytarzem Japończyk uznałby to za podejrzane.
Obszerny pokój. Przed sobą miał gabinet naczelnika tam z pewnością jest Fandorin. Po lewej
okno. Po prawej tabliczka z napisem "Tajny dział".
Adiutant sterczał przed drzwiami naczelnika, co było bardzo na rękę Achimasowi. Wykonał
więc uspokajający gest pod adresem tamtego i zniknął w części po prawej. Znowu miał szczęście
fortuna wprost łagodniała w oczach. Nie gabinet, gdzie trzeba byłoby improwizować, tylko
korytarzyk z oknami wychodzącymi na podwórze.
Żegnajcie, panowie żandarmi.
Achimas Welde przechodzi do ostatniego, trzeciego punktu swojego programu.
Na piętro domu generała
gubernatora wszedł dziarski kapitan żandarmerii, ostrym tonem
spytał urzędnika, gdzie znajduje się gabinet radcy dworu Churtinskiego, po czym ruszył we
wskazanym kierunku, wymachując ciężką teczką.
Churtinski powitał "pilnego kuriera z Petersburga" fałszywie uprzejmym uśmiechem. Achimas
też się uśmiechnął, ale bez żadnego fałszu, szczerze od dawna czekał na to spotkanie.
Witaj, łajdaku powiedział, patrząc w mętne, szare oczy pana Nemo, obłudnego sługi
monsieur NN. Jestem Klonow. To teczka Sobolewa. A to twoja śmierć szczęknął nożem.
Twarz radcy dworu zbielała do niemożliwości, a oczy pociemniały, bo rozszerzające się źrenice
po prostu zjadły tęczówkę.
Wszystko wyjaśnię ledwie dosłyszalnym szeptem powiedział szef tajnej kancelarii.
Tylko niech pan nie zabija!
Gdybym chciał cię zabić, już byś leżał z poderżniętym gardłem. Ale chcę od ciebie czegoś
innego. Achimas podniósł głos, udając zimną wściekłość.
Czego tylko pan chce! Tylko ciszej, na Boga!
Churtinski wysunął się do przedpokoju i kazał sekretarzowi nikogo nie wpuszczać. Kiedy
wrócił, wyszeptał:
Niech pan posłucha, wszystko wyjaśnię
Wielkiemu księciu wyjaśnisz, judaszu przerwał mu Achimas. Siadaj i pisz. Pisz!
Zamachnął się nożem, aż Churtinski się cofnął.
Dobrze, dobrze. Co mam pisać?
Prawdę.
Achimas stał za plecami dygoczącego urzędnika.
Radca dworu z przestrachem się obejrzał, ale oczy z czarnych znowu zrobiły się szare.
Widocznie chytry pan Nemo już wytężał mózg, jak się wykręcić.
Pisz: Ja, Piotr Churtinski, ponoszę winę za to, że z chciwości zbrodniczo nadużyłem swego
stanowiska i zdradziłem tego, komu powinienem był wiernie służyć i wszelkimi siłami pomagać w
trudnej pracy. Niech mnie Bóg sądzi. Pragnę powiadomić Waszą Cesarską Wysokość, że
Kiedy Churtinski skończył pisać słowo "sądzi", Achimas uderzeniem dłoni złamał mu kręgi
szyjne.
Trupa powiesił na sznurku od framugi. Z zadowoleniem popatrzył na zdziwioną twarz zabitego.
Nie jest dobrze bawić się w kotka i myszkę z Achimasem Welde.
I tyle, sprawy w Moskwie zostały załatwione.
Z poczty, ciągle jeszcze mając na sobie mundur żandarma, Achimas wysłał depeszę do
monsieur NN na rezerwowy adres. Z gazet wiedział już, że Kiriłł Aleksandrowicz wyjechał
wczoraj do Petersburga.
Depesza miała treść następującą:
Należność otrzymałem. P. Nemo okazał się nieuczciwym partnerem. Powstały trudności z p.
Fandorinem z moskiewskiej filii towarzystwa. Pożądana jest Pańska interwencja. Klonow.
Po zastanowieniu podał adres "Trójcy". Pewne ryzyko istniało, ale chyba w dopuszczalnych
granicach. Teraz, kiedy wiadomo, kim jest monsieur NN, prawdopodobieństwo podwójnej gry
było raczej nieduże. Zbyt poważna persona, żeby zadawać sobie tyle trudu.
Ale pomoc wielkiego księcia rzeczywiście się przyda. Wprawdzie operacja została zakończona,
Achimasowi jednak wcale się nie uśmiechało uciekać przed policją, która będzie go szukać po
wiodących na Zachód śladach. Czy to potrzebne przyszłemu hrabiemu Santa Croce? Pan Fandorin
jest bystry i zanadto domyślny. Niech go powstrzymają.
Potem zajechał na Dworzec Briański, kupił bilet do Paryża. Jutro o ósmej rano Achimas Welde
porzuci miasto, w którym wykonał swoje ostatnie zamówienie. Wspaniała kariera zawodowa
kończy się odpowiednio wspaniale.
Nagle zapragnął zrobić sobie prezent. Wolny człowiek, tym bardziej już na emeryturze, może
mieć swoje słabości.
Napisał list: Jutro o szóstej rano bądź w "Zajeździe Świętej Trójcy", na Chochłowskiej. Numer
siódmy, wejście od podwórka. Zapukaj dwa razy, potem trzy, potem jeszcze, dwa. Wyjeżdżam, chcę
się pożegnać. Nikołaj.
Wysłał z dworca pocztą miejską, zaznaczając na kopercie: P. Tolle, do mąk własnych. Hotel
"Anglia", róg Pietrowki i Stolesznikowej.
Nie szkodzi, to można. Wszystko zostało uprzątnięte. Samemu do "Anglii" oczywiście nie
warto się pchać Wandę pewnie śledzą. Ale wkrótce obserwacja, tak jak cała sprawa, będzie
zakończona. O to zatroszczy się monsieur NN.
Zrobić Wandzie pożegnalny prezent dać jej te nieszczęsne pięćdziesiąt tysięcy, żeby poczuła
się wolna i żyła tak, jak jej się podoba.
A może umówić się na nowe spotkanie? W innym, wolnym życiu.
Głos, który od pewnego czasu zagnieździł się u Achimasa w lewej piersi, przez pewien czas
przygłuszony myślami o sprawach zawodowych, teraz zupełnie się rozbrykał. "A po co się
rozstawać? szepnął. Hrabia Santa Croce to ktoś całkiem inny niż Achimas Welde. Jaśnie
oświecony pan nie musi żyć samotnie".
Głos został przywołany do porządku, ale Achimas mimo wszystko zawrócił do kasy, oddał bilet
i kupił zamiast niego dwumiejscowy przedział. Dodatkowe sto dwadzieścia rubli to głupstwo, a
podróżować bez sąsiadów zawsze milej. "Cha, cha" skomentował to głos.
Jutro zdecyduję, podczas spotkania zawyrokował Achimas. Albo dostanie pięćdziesiąt
tysięcy, albo wyjedzie razem ze mną.
Nagle mu się przypomniało: to już było. Dwadzieścia lat temu, z Jewgienią. Tylko że wtedy
jeszcze się nie zdecydował i nie wziął dla niej konia. A teraz koń jest przygotowany.
Całą resztę dnia Achimas myślał tylko o tym. Wieczorem leżał u siebie w pokoju i nie mógł
zasnąć, co do tej pory nigdy się nie zdarzyło.
W końcu myśli zaczęły się plątać, wypierane przez bezładne, mimowolne obrazy. Pokazała się
Wanda, jej twarz lekko się zakołysała i niepostrzeżenie zmieniła w twarz Jewgienij. To dziwne,
myślał, że jej rysy dawno zatarły mu się w pamięci. Wanda Jewgienia łagodnie spojrzała na
niego i powiedziała: "Lea, jakie ty masz przezroczyste oczy. Jak woda".
Niegłośne pukanie do drzwi sprawiło, że Achimas, jeszcze nie całkiem obudzony, zerwał się,
usiadł na łóżku i wyszarpnął rewolwer spod poduszki. Za oknem szarzał świt.
Znowu ktoś pukał jednostajnie, bez przerw.
Stąpając cicho, Achimas zszedł po schodach.
Panie Klonow! rozległ się głos. Pilna depesza! Od monsieur NN!
Achimas otworzył, trzymając za plecami rękę z rewolwerem.
Zobaczył wysokiego człowieka w płaszczu. Spod kepi z długim daszkiem nie było widać
twarzy, tylko po wojskowemu podkręcone wąsy. Posłaniec oddał kopertę i oddalił się bez słowa,
znikając w mętnej przedrannej szarówce.
Panie Welde, dochodzenie jest zakończone, ale pojawił się niewielki kłopot. Asesor kolegialny
Fandorin, działając samowolnie, ustalił pańskie miejsce pobytu i zamierza pana aresztować.
Powiadomił nas o tym oberpolicmajster moskiewski, prosząc o zezwolenie. Rozkazaliśmy nie
podejmować żadnych działań, nie powiadamiając wszakże o tym asesora kolegialnego. Fandorin
zjawi się u pana o szóstej rano. Przyjdzie sam, nie wiedząc, że policyjnego wsparcia nie będzie.
Człowiek ów przez swoje postępowanie stanowi zagrożenie dla rezultatów całej akcji. Proszę
postąpić wedle własnego uznania. Dziękuję za dobrze wykonaną pracę. NN.
Achimas doznał dwóch uczuć, jednego miłego, drugiego całkiem przeciwnie.
Co do miłego wiadomo. Zabicie Fandorina to piękne podsumowanie przebiegu służby. I dla
sprawy niezbędne, i dawny rachunek uregulowany. Wszystko w najlepszym porządku.
Ale z tym drugim trudniejsza sprawa. Skąd Fandorin dowiedział się adresu? Przecież nie od
NN. A poza tym godzina szósta to właśnie pora, którą wyznaczył Wandzie. Czyżby go wydała? To
zmieniało wszystko.
Popatrzył na zegarek. Wpół do piątej. Czasu na przygotowanie jest aż nadto. Ryzyka
oczywiście żadnego, Achimas ma wszystkie atuty w ręku; pan Fandorin to jednak człowiek
poważny, niedbałość jest tu niedopuszczalna.
Teraz wynikła dodatkowa trudność. Łatwo zabić tego, kto nie spodziewa się ataku, Fandorin
powinien jednak najpierw wyjawić, skąd dowiedział się adresu.
Żeby tylko nie od Wandy.
Dla Achimasa nie było teraz nic ważniejszego.
O wpół do szóstej zajął posterunek przy oknie, za zasłoną.
O szóstej trzy na zalane łagodnym porannym światłem podwórze wszedł człowiek w
eleganckiej kremowej marynarce i modnych wąskich spodniach. Teraz Achimas mógł dokładnie
przyjrzeć się twarzy starego znajomego. Spodobała mu się energiczna, inteligentna. Przeciwnik
godny, tylko do sojuszników nie miał Achimas szczęścia. Fandorin zatrzymał się przed drzwiami,
wciągnął duży haust powietrza. Nie wiadomo po co wydął policzki, wypuścił powietrze małymi
porcjami. To jakaś gimnastyka?
Podniósł rękę i niegłośno zapukał.
Dwa razy, trzy, a potem jeszcze dwa.
CZĘŚĆ TRZECIA
BIAŁE I CZARNE
Szwedzka Brama
albo
Rozdział przedostatni,
w którym Fandorin staje się niczym
Erast Pietrewicz wsłuchał się cicho. Zapukał znowu. Nic. Ostrożnie pchnął drzwi, te nagle
się uchyliły, skrzypiąc nieżyczliwie.
Czyżby pułapka była pusta?
Wyciągnął do przodu rękę z rewolwerem; szybko, przeskakując po trzy stopnie, wbiegł po
schodach i znalazł się w kwadratowym pokoju z niewysokim sufitem.
Po jaskrawym świetle dnia pokój wydał mu się całkiem ciemny. Z prawej szary prostokąt
zasłoniętego okna, dalej, pod ścianą żelazne łóżko, szafa, krzesło.
A co to tam na łóżku? Sylwetka, nakryta kołdrą. Ktoś leży.
Oczy asesora kolegialnego już przywykły do słabego światła, dojrzał więc rękę, a raczej rękaw,
martwo zwieszający się spod kołdry. Dłoń w rękawiczce była obrócona grzbietem na dół. Na
podłodze leżał rewolwer Colta, obok rozlewała się ciemna kałuża.
A to niespodzianka! Ze ściśniętym sercem, rozczarowany, Fandorin włożył do kieszeni
niepotrzebnego gerstala, przeszedł przez pokój i odrzucił kołdrę.
Achimas stał nieruchomo przy oknie, za grubą zasłonką. Kiedy detektyw zastukał do drzwi w
umówiony sposób, poczuł się obrzydliwie. To znaczy, że jednak Wanda
W pokoju wszystko było przygotowane do tego, żeby Fandorin nie wodził oczami po pokoju,
ale od razu skierował wzrok w fałszywym kierunku, odwrócił się plecami i schował broń.
Wszystkie trzy cele zostały osiągnięte.
W porządku rzekł półgłosem Achimas. A teraz położyć ręce na karku. I niech pan tylko
się nie odwraca, panie Fandorin. Zabiję.
Złość to pierwsze uczucie, które ogarnęło Erasta Pietrowicza, kiedy zobaczył pod kołdrą
prymitywną kukłę zrobioną z ubrania, z tyłu zaś usłyszał spokojny, pewny siebie głos. Jakże głupio
wpadł!
Ale złość od razu ustąpiła miejsca zdumieniu. Dlaczego Klonow
Piewcow był przygotowany?
Czekał przy oknie i zobaczył, że zamiast Wandy przyszedł ktoś inny? Odezwał się do niego po
nazwisku! To znaczy, że wiedział i czekał na niego. Skąd wiedział? Czyżby Wanda mimo
wszystko zdążyła go zawiadomić? Ale na co w takim razie czekał, dlaczego się nie ukrył?
Widocznie zatem obiekt wiedział o czekającej go wizycie "pana Fandorina", ale o policyjnej
obławie już nie. Dziwne.
Zresztą nie była to pora na tworzenie hipotez. Co robić? Rzucić się gdzieś na bok? Trafić
człowieka, który pobierał nauki u "skradających się", jest o wiele trudniej, niż sobie wyobraża
fałszywy kapitan żandarmerii.
Ale w każdym wypadku na strzały przybiegnie policja, otworzy ogień, a wtedy obiektu nie uda
się wziąć żywcem.
Fandorin położył ręce na karku. Spokojnie, dostosowując się do przeciwnika, zapytał:
I co dalej?
Zdjąć marynarkę nakazał Achimas. Rzucić na środek pokoju.
Marynarka brzęknęła dość wyraźnie; widać oprócz gerstala w kieszeniach było coś jeszcze.
Z tyłu, na pasie, detektyw miał kaburę z małym pistolecikiem.
Odpiąć derringera. Wrzucić pod łóżko, daleko. Teraz nachylić się powoli. Podciągnąć
lewą nogawkę. Wyżej. Prawą.
Właśnie tak na lewej łydce, rękojeścią w dół, przymocowany jest sztylet. Nieźle się
wyekwipował pan Fandorin. Miło mieć do czynienia z człowiekiem przewidującym.
Dlaczego na szelkach ma cztery metalowe gwiazdy? Na pewno znowu jakieś wschodnie
wymysły.
Odpiąć szelki. Pod łóżko.
Przystojną twarz detektywa skaził grymas gniewu. Długie rzęsy drgnęły Fandorin mrużył
oczy, starając się dojrzeć twarz swego vis
?
vis, stojącego plecami do światła.
Cóż, teraz można się pokazać i sprawdzić, czy młody człowiek ma dobrą pamięć wzrokową.
Okazało się, że dobrą: Achimas zrobił dwa kroki do przodu i z zadowoleniem stwierdził, że
policzki pięknisia najpierw pokryły się purpurowymi plamami, a zaraz potem zbladły.
Tak jest, młodzieńcze. Fortuna bywa kapryśna.
To nie człowiek, tylko jakiś diabeł! Nawet w siarinkenach rozpoznał broń. Erast Pietrowicz
dygotał z wściekłości, pozbawiony całego swego arsenału.
Ściśle mówiąc, prawie całego.
Z licznych środków obrony (proszę, a wydawało się, że przesadził z ekwipunkiem!) została
tylko strzałka w rękawie koszuli. Cienka, stalowa, umocowana na sprężynie. Wystarczyło
gwałtownie zgiąć łokieć, sprężyna się rozprostuje. Ale zabić za pomocą strzałki jest trudno
chyba że się trafi prosto w oko. A i jakie można robić gwałtowne ruchy, jeśli człowieka trzymają
pod lufą sześciostrzałowego baillarda?
Wówczas ciemna sylwetka się przysunęła, a Fandorin w końcu zobaczył rysy twarzy
przeciwnika.
Te oczy! Te białe oczy! Ta sama twarz, która tyle lat śniła się Erastowi Pietrowiczowi.
Niemożliwe! Znowu koszmar! Obudzić się czym prędzej!
Trzeba było wykorzystać psychologiczną przewagę, póki obiekt nie przyszedł do siebie.
Kto podał adres, czas i umówiony sygnał?
Detektyw milczał.
Achimas opuścił lufę niżej, celując w rzepkę, ale Fandorin najwyraźniej się nie przeląkł.
Przeciwnie, bladości jak gdyby ubyło.
Wanda? nie wytrzymał Achimas, a w jego głosie odezwała się zdradziecka chrypka.
Nie, nie odpowie pomyślał. Umrze, ale nie powie ani słowa. To już taki typ. A wtedy
detektyw nagle otworzył usta.
Odpowiem. W zamian za odpowiedź na pytanie: jak zginął Sobolew?
Achimas pokręcił głową. Nie przestawały go zdumiewać ludzkie ekstrawagancje. Ciekawość
zawodowa w obliczu śmierci zasługuje zresztą na szacunek.
Dobrze skinął głową. Ale odpowiedź powinna być uczciwa. Słowo?
Słowo.
Wyciąg z paproci amazońskiej. Paraliż mięśnia sercowego przy zwiększonej częstotliwości
uderzeń. Żadnych śladów. Chteau
dłyqueme.
Nie trzeba było dodatkowych wyjaśnień.
Ach, tak wymamrotał Fandorin.
A zatem Wanda? spytał Achimas przez ściśnięte zęby.
Nie. Nie zdradziła pana.
Achimas doznał niesamowitej ulgi; niemal tchu mu zabrakło. Na moment zamknął oczy.
Kiedy twarz człowieka z przeszłości napięła się w oczekiwaniu odpowiedzi, Erast Pietrewicz
zrozumiał, dlaczego żyje do tej pory.
Ale gdy tylko odpowie białookiemu na pytanie, które ma dla niego takie znaczenie, huknie
strzał.
Tylko żeby nie przegapić chwili, kiedy palec trochę drgnie na cynglu. Mając do czynienia z
bezbronnym, uzbrojony czuje się bezpieczny i pokłada nadmierną ufność w bezdusznym metalu;
dlatego zawsze nieco tłumi swoje instynkty. Reakcje takiego człowieka są opóźnione to
elementarz sztuki "skradających się".
Najważniejsze to odgadnąć właściwy moment. Pierwszy rzut naprzód i w lewo, wtedy kula
przeleci trochę z prawej strony. Potem rzucić się pod nogi druga kula przeleci nad głową. A
wtedy podciąć nogi przeciwnikowi.
Ryzykowne. Osiem kroków to dużo. A jeśli obiekt domyśli się i trochę cofnie, to w ogóle
wszystko przepadło.
Ale wyboru nie było.
I wtedy białooki po raz pierwszy popełnił nieostrożność na sekundę zamknął oczy.
To wystarczyło. Erast Pietrowicz nie zaryzykował, rzucając się pod kule, tylko natychmiast dał
susa przez okno.
Łokciami wybił ramę, wyleciał w chmurze odłamków szkła, wykonał salto w powietrzu i
pomyślnie lądując, przysiadł na ziemi. Nawet się nie skaleczył.
W uszach mu dzwoniło widocznie białooki zdążył jednak wystrzelić. Ale oczywiście nie
trafił.
Fandorin pobiegł wzdłuż muru. Wyszarpnął gwizdek z kieszeni spodni i zagwizdał, dając
sygnał do rozpoczęcia operacji.
Achimas nigdy jeszcze nie widział, żeby człowiek poruszał się z taką szybkością. Dopiero co
stał w miejscu i nagle lakierki z białymi kamaszami już zniknęły za oknem. Achimas wystrzelił,
ale o ułamek sekundy później, niż należało.
Nie namyślając się, przeskoczył przez zasypany szkłem parapet. Wylądował na czworakach.
Detektyw biegł i rozpaczliwie dąl w gwizdek. Achimasowi nawet zrobiło się go żal
biedaczyna liczył na pomoc.
Lekki jak chłopczyk Fandorin już skręcał za róg. Achimas strzelił z biodra z muru posypał
się tynk. Niedobrze.
Ale zewnętrzny dziedziniec jest większy od wewnętrznego. Obiekt nie dobiegnie do bramy.
Oto już brama z drewnianym okapem, ze snycerką na słupach. Czysto rosyjska, z epoki
przedpiotrowskiej, a nazywa się, nie wiadomo czemu, Szwedzką. Widocznie w dawnych czasach
Moskwa nauczyła się tych ciesielskich mądrości od jakiegoś szwedzkiego kupca.
Pośrodku podwórza zastygł z miotłą w rękach stróż, rozdziawiając szczerbate usta. Ten, który
udawał pijanego, tak samo siedział na ławce i gapił się na biegnącego asesora kolegialnego. Do
ściany przyciskała się, przerażona, owa babulka we wzorzystej chustce i jakimś worku. Erast
Pietrewicz nagle zrozumiał to nie agenci! To po prostu stróż, po prostu pijaczyna, po prostu
żebrak.
Z tyłu słychać kroki ścigającego.
Fandorin gwałtownie skręcił w samą porę: kula musnęła jego ramię. Głupstwo, nic się nie
stało.
Za bramą widać było złocącą się w słońcu ulicę. Niby blisko, ale nie zdąży.
Erast Pietrowicz zatrzymał się, odwrócił. Po co ginąć z kulą w plecach?
Zatrzymał się i białooki. Wystrzelił trzy razy, to znaczy, że w baillardzie ma jeszcze trzy kule.
W zupełności wystarczy, żeby przeciąć ziemską drogę pana Fandorina, lat dwadzieścia sześć,
krewnych nie posiada.
Odległość piętnaście kroków. Zbyt dużo, żeby coś zrobić. Gdzie jest Karaczencew? Gdzie
jego ludzie? Nie było czasu na dociekania.
Pod mankietem miał strzałkę, która na taki dystans chyba nic nie zdziała. Niemniej Erast
Pietrowicz podniósł rękę, chcąc gwałtownie zgiąć ją w łokciu.
Białooki też niespiesznie wycelował w jego pierś.
Asesorowi kolegialnemu nasunęło się mimo woli skojarzenie: scena pojedynku z opery
Eugeniusz Oniegin. Białooki zaraz zaśpiewa: "Czy padnę, strzałą ugodzony?"
Dwie kule w pierś. Potem podejść i trzecią w głowę.
Na odgłos strzałów nikt nie przybiegnie. W tej okolicy stójkowego można szukać ze świecą.
Nie musi więc się spieszyć.
Nagle kątem oka dostrzegł jakiś szybki ruch. Zwinny, niski cień oderwał się od ściany.
Błyskawicznie się odwrócił; zobaczył wykrzywioną wściekłością wąskooką twarz pod
niedorzeczną wzorzystą chustką, zobaczył rozwarte w klekocącym okrzyku usta. Japończyk!
Nacisnął cyngiel.
Babulinka, tak lękliwie przywierająca do ściany, wydała nagle bojowy okrzyk jokohamskich
jakuza i rzuciła się na białookiego zgodnie z regułami dżiu
dżitsu.
Ten sprytnie się odwrócił i wystrzelił, ale babulinka dała nurka pod linię strzału i wyjątkowo
zręcznym ciosem mawa
sigiri zbiła strzelającego z nóg. Wzorzysta chusta zjechała jej na ramiona,
pokazała się czarnowłosa głowa, owinięta białym ręcznikiem.
Masa! Ale skąd tutaj? Wyśledził, łajdak! To dlatego tak łatwo zgodził się puścić pryncypała
samego!
No i to nie żadna chustka, tylko chodniczek z "Dussault". A worek pokrowiec od fotela!
Ale na te spóźnione spostrzeżenia nie było czasu. Erast Pietrowicz rzucił się naprzód, wystawił
rękę ze strzałką, ale strzelać nie chciał bał się, że trafi Masę.
Japończyk kantem dłoni uderzył białookiego w nadgarstek baillard wypadł z ręki, uderzył o
kamień i wystrzelił prosto w błękitne niebo.
W następnej sekundzie żelazna pięść z całej siły walnęła Japończyka w skroń i zemdlony Masa
osunął się na ziemię.
Białooki zerknął na zbliżającego się Fandorina, na poniewierający się opodal rewolwer,
sprężyście poderwał się na równe nogi i rzucił z powrotem na wewnętrzny dziedziniec.
Baillarda nie dosięgnie. Przeciwnik jest zwinny, zna tajniki zapasów. Kiedy będzie się z nim
siłował, ocknie się tymczasem Japończyk, a z takimi dwoma mistrzami samemu nie da sobie
człowiek rady.
Z powrotem, do pokoju. Tam na podłodze, przy łóżku, leży nabity colt.
Fandorin lekko zwolnił biegu i poderwał z ziemi rewolwer. Zajęło to ledwie pół sekundy, ale
białooki zdążył ukryć się za węgłem. Znowu, jak przed chwilą, przebiegła mu przez głowę
niedorzeczna myśl: jak dzieci w berka najpierw ja gonię ciebie, potem ty mnie.
Padło już pięć strzałów, w bębenku pozostał tylko jeden nabój. Nie wolno spudłować.
Erast Pietrowicz skręcił za róg i zobaczył, że białooki już złapał ręką klamkę drzwi pokoju
numer siedem. Nie celując, asesor kolegialny wypuścił strzałkę.
Na darmo obiekt zniknął w drzwiach.
Za drzwiami Achimas nagle się potknął, noga się ugięła i więcej nie chciała go słuchać.
Ze zdziwieniem spojrzał na nią: z kostki wystawał metalowy szpikulec. Co za diabelstwo?
Przemagając ostry ból, przebył jakoś stopnie, na czworakach pełzał po podłodze tam gdzie
czerniał colt. Kiedy wreszcie palce zacisnęły się na rowkowanej rękojeści, z tyłu uderzył grom.
Jest!
Ciemna figura wyciągnęła się na całą długość. Z rozluźnionych palców wyślizgnął się czarny
rewolwer.
Erast Pietrowicz w dwóch skokach przemierzył pokój i podniósł broń z podłogi. Zarepetował,
na wszelki wypadek się cofnął.
Białooki leżał twarzą do podłogi. Po plecach rozlewała się czarna plama.
Z tyłu rozległ się tupot, ale asesor kolegialny się nie odwracał rozpoznał krótkie kroczki
Masy.
Powiedział po japońsku:
Odwróć go. Tylko ostrożnie, jest bardzo niebezpieczny.
W ciągu czterdziestu lat życia Achimas ani razu nie odniósł rany, bardzo był z tego powodu
dumny, ale i po cichu bał się, że prędzej czy później szczęście go opuści. Śmierci się nie bał, ale
rany bólu, bezradności tak. A może męka okaże się nie do zniesienia? Może straci kontrolę
nad ciałem i duchem, jak to wielokrotnie obserwował u innych?
Nie bolało go. Wcale. Ale ciało przestało go słuchać.
Przestrzelił mi kręgosłup pomyślał. Hrabia Santa Croce nie dopłynie do swojej wyspy. Ta
myśl była zwyczajna, nie czuł żalu.
A potem coś się stało. Jeszcze chwilę temu miał przed oczami zakurzone deski podłogi. Teraz
zobaczył nagle szary, zaciągnięty w kątach pajęczyną sufit.
Skierował wzrok w inną stronę. Nad nim stał Fandorin z rewolwerem w ręku.
Jak głupio wygląda człowiek, kiedy się go ogląda z dołu. Właśnie takimi widzą nas psy, robaki,
gąsienice.
Słyszy mnie pan? spytał detektyw.
Tak odrzekł Achimas i sam się zdziwił, jaki równy i dźwięczny ma głos.
Krew nadal się lała czuł to. Jeśli się jej nie zatamuje, wkrótce wszystko się skończy. To
dobrze. Trzeba zrobić tak, żeby jej nie zatamowali. Dlatego trzeba mówić.
Leżący patrzył w skupieniu, jak gdyby starał się dostrzec w twarzy Erasta Pietrewicza coś
bardzo ważnego. Potem przemówił. Skąpymi, wyraźnymi zdaniami. Proponuję układ. Uratuję
panu życie. A pan spełni moją prośbę.
Jaką prośbę? zdziwił się Fandorin. Był pewien, że białooki majaczy I jak może mi pan
uratować życie?
O prośbie później. Jest pan skazany na śmierć. Tylko ja mogę pana uratować. Zabiją pana
przełożeni. Wykreślili pana. Z życia. Ja nie umiałem pana zabić. Zrobią to inni.
Bzdura! krzyknął Erast Pietrowicz, ale w dołku zaczęło go ssać. Gdzie się podziała
policja? Gdzie jest Karaczencew?
Niech będzie tak. Raniony oblizał szare wargi. Mówię, co ma pan robić. Jeśli mi pan
wierzy, to niech pan spełni prośbę. Jeśli nie nie. Słowo?
Fandorin przytaknął i patrzył jak zaczarowany na człowieka, który wynurzył się z przeszłości.
Prośba jest taka. Pod łóżkiem jest teczka. Właśnie ta. Nikt jej nie będzie szukał. Wszystkim
tylko przeszkadza. Należy do pana. W teczce jest koperta. A w niej pięćdziesiąt tysięcy.
Kopertę odeśle pan Wandzie. Dobrze?
Nie! oburzył się asesor kolegialny. Wszystkie pieniądze zostaną oddane władzom. Nie
jestem złodziejem! Jestem urzędnikiem i szlachcicem.
Achimas wsłuchiwał się w to, co się działo z jego ciałem. Zdaje się, że czasu zostało mu mniej,
niż się spodziewał. Mówił z coraz większą trudnością. Żeby tylko zdążyć.
Jest pan nikim i niczym. Jest pan trupem. Sylwetka agenta już się rozpływała, Achimas
zaczął mówić szybciej. Sobolewa skazał tajny sąd. Carski. Teraz zna pan całą prawdę. Za to
pana zabiją. To racja stanu. W teczce ma pan kilka paszportów. Bilety na pociąg do Paryża.
Odjeżdża o ósmej. Zdąży pan. Inaczej śmierć.
W oczach mu pociemniało. Achimas zrobił wysiłek i odegnał zasłonę.
Myśl szybciej ponaglił bezgłośnie. Jesteś bystry, a ja już nie mam czasu.
Białooki mówił prawdę.
Kiedy Erast Pietrewicz ostatecznie to zrozumiał, zawahał się.
Jeśli tak, jest skończony. Stracił wszystko służbę, honor, sens życia. Łajdak Karaczencew go
zdradził, posłał na pewną śmierć. Nie, nie Karaczencew państwo, imperium, ojczyzna.
Jeśli żyje, ocalił go cud. To znaczy Masa.
Fandorin obejrzał się na służącego. Ten wytrzeszczał oczy, przykładając rękę do bolącej skroni.
Biedaczek. Żadna głowa, nawet najbardziej żelazna, nie wytrzyma takiego traktowania. Oj,
Masa, Masa, cóż teraz mamy robić? Związałeś swoje życie nie z tym, co trzeba.
Prośbę. Spełnić ledwie dosłyszalnie wyszeptał umierający.
Spełnię burknął niechętnie Erast Pietrowicz.
Białooki uśmiechnął się i zamknął oczy.
Achimas uśmiechnął się i zamknął oczy. Wszystko jest dobre. Dobre życie, dobry koniec. Teraz
umrzyj, nakazał sobie. I umarł.
Rozdział ostatni,
w którym wszystko kończy się jak najlepiej
Dzwon stacyjny uderzył po raz drugi i lokomotywa "Eriksson" niecierpliwie zaczęła puszczać
kłęby pary, gotowa zerwać się z miejsca i w ślad za słońcem pognać po błyszczących torach.
Transeuropejski ekspres "Moskwa
Warszawa
Berlin
Paryż" szykował się do odjazdu.
W przedziale sypialnym pierwszej klasy (brąz, aksamit, mahoń) siedział ponury młody
człowiek w wybrudzonej, podartej na łokciach kremowej marynarce, patrzył tępym wzrokiem
przez okno, międlił w ustach cygaro i też puszczał dym, ale w odróżnieniu od parowozu bez
najmniejszego entuzjazmu.
Dwadzieścia sześć lat, a życie się skończyło myślał odjeżdżający. Wróciłem ledwie przed
czterema dniami, pełen nadziei i siły. No a teraz muszę opuścić rodzinne miasto bezpowrotnie,
na zawsze. Oczerniony, ścigany, porzucam służbę i zdradzam ojczyznę. Nie, nie zdradziłem jej, to
ojczyzna zdradziła swego wiernego sługę! Piękna to racja stanu, jeśli uczciwego pracownika
najpierw zmienia w bezmyślny trybik, a potem w ogóle próbuje zlikwidować. Czytajcie
Konfucjusza, panowie strażnicy tronu. Tam jest napisane: szlachetny mąż nie może być niczyim
narzędziem.
Co teraz? Oszkalują go, przedstawią jako złodzieja, roześlą listy gończe po całej Europie.
Chociaż nie, złodzieja zeń nie zrobią o teczce będą woleli zapomnieć.
I pościgu też nie zorganizują, nie chcą rozgłosu.
Ale będą nań polować, prędzej czy później znajdą go i zabiją. Czy to trudno znaleźć podróżnika,
któremu towarzyszy japoński służący? A co zrobić z Masą? Zginie sam na Zachodzie.
A propos, gdzie on jest?
Erast Pietrowicz wyjął "Brgueta". Do odjazdu zostały dwie minuty.
Na dworzec przyjechali w porę asesor kolegialny (właściwie już były) zdążył nawet wysłać
do "Anglii" pakiet na nazwisko panny Tolle ale za kwadrans ósma, kiedy już siedzieli w
przedziale, Masa się zbuntował: oświadczył, że jest głodny, nie ma jednak zamiaru jeść w wagonie
restauracyjnym kurzych jaj, ohydnego krowiego masła i wilgotnego, przesiąkniętego dymem
świńskiego mięsa. Wyprawił się zatem na poszukiwanie gorących obwarzanków.
Dzwon uderzył po raz trzeci, parowóz zagwizdał dziarsko, z całej mocy.
Żeby tylko skośnooki urwis nie zabłądził. Fandorin z niepokojem wychylił się przez okno.
O, jest tam, sunie po peronie z potężną papierową torbą. Głowę owinął czymś białym z dwóch
stron: guz jeszcze nie zniknął, a teraz i na skroni ma siniaka.
Ale któż to z nim idzie?
Erast Pietrowicz zasłonił ręką oczy od słońca.
Wysoki, chudy, z gęstymi siwymi bokobrodami, w liberii.
Froł Grigorijewicz Wiediszczew, osobisty kamerdyner księcia Dołgorukoja! A ten co tu robi?
Ach, co za pech!
Wiediszczew go zauważył, pomachał ręką.
Panie Fandorin! Wasza wielmożność, ja po pana!
Erast Pietrowicz odsunął się od okna, ale zaraz się zawstydził. To głupie i bez sensu. No i trzeba
zobaczyć, cóż to za cuda się dzieją.
Wyszedł na peron, trzymając teczkę pod pachą.
Uff, ledwie zdążyłem
Wiediszczew sapał, wycierając spoconą łysinę pstrokatą chustką.
Jedźmy proszę pana, jaśnie oświecony czeka.
Ale jakże p
pan mnie znalazł?
Młody człowiek obejrzał się na wagon, który powoli ruszał z miejsca.
Cóż, niech jedzie. Co za sens uciekać koleją, kiedy trasa podróży znana jest władzom? Nadadzą
depeszę i aresztują na pierwszej stacji.
Trzeba będzie jakoś inaczej opuścić Moskwę.
Nie mogę do księcia, Frole Grigorijewiczu. Moja sytuacja jest taka, że zmuszony jestem
porzucić służbę i powinienem pilnie wyjechać. A księciu wszystko w
wyjaśnię w liście.
Tak, tak! Napisać o wszystkim do Dołgorukoja. Niech chociaż ktoś pozna tło całej tej strasznej
i paskudnej historii.
A po cóż papier marnować? Wiediszczew dobrodusznie wzruszył ramionami. Pańską
sytuację ekscelencja bardzo dobrze zna. Pojedźmy, osobiście wszyściutko pan opowie. I o tym
zbrodniu, żeby tak z piekła nie wyjrzał, i o tym, jak pana judasz policmajster oszukał.
Erastowi Pietrowiczowi zabrakło nagle tchu.
Ale jakimże to sposobem?! Skąd pan to wszystko wie?
Mam swoje sposoby odpowiedział mgliście kamerdyner. O dzisiejszej pańskiej
sprawie dowiedziałem się też w porę. Nawet swojego człowieka tam posłałem, żeby zobaczył, co
się stanie. Nie widział go pan tam? Takiego w czapce, udawał pijanego. W ogóle to trzeźwiutki
chłopina, kropli wódki do ust nie bierze, nawet na Paschę sobie nie pozwala. Dlatego właśnie go
trzymam. No i ten mi powiedział, że pan kazał dorożkarzowi jechać na Briański. Oj, ledwie za
panem nadążyłem. A odszukałem z bożą pomocą. Bo zobaczyłem w bufecie pańskiego
skośnookiego, a tak to biegaj, człowieku, po wszystkich wagonach. Ja nie mam, szanowny panie,
dwudziestu lat jak pan.
Ale czy jego ekscelencja wie jak delikatna jest to sprawa?
Nic tu delikatnego nie ma, a sprawa najzwyklejsza, policyjna odparł Wiediszczew.
Umówiliście się z policmajstrem, że aresztujecie podejrzanego, łotra, który się podawał za kupca z
Riazania. Mówią, że to człek solidny, prawdziwy, znaczy się, Klonow, siedem pudów waży. A
Karaczencew, barani łeb, zmarnotrawił czas i musiał pan sam karku nadstawiać. Szkoda, nie udało
się łotra wziąć żywcem. Teraz się nie dowiemy, co tam złego zamyślał. No, dobrze chociaż, że pan,
ojczulku, wyszedł z tego cały i zdrowy. Jaśnie oświecony już wszystko jak trzeba napisał, do Pitra,
samemu miłościwemu panu. A co dalej, wiadomo: policmajstra, bałwana, przepędzą na cztery
wiatry, mianują nowego, no a waszą wielmożność jeszcze nagrodzą. Wszystko bardzo proste.
Bardzo p
proste? upewnił się Erast Pietrowicz, patrząc pytająco w wyblakłe oczy
staruszka.
A cóż prostszego? Czy jeszcze coś było?
Fandorin pomyślał chwilę i orzekł:
Nie. Już nic nie było.
No, widzi pan. A co to za teczuszka? Ładna rzecz. Pewnie zagraniczna robota?
Teczka nie jest moja otrząsnął się asesor kolegialny (żaden były, najprawdziwszy, jaki
być może). Chcę to wysłać do dumy miejskiej. Duża suma od anonimowego ofiarodawcy na
dokończenie budowy świątyni.
Bardzo duża? Kamerdyner spojrzał uważnie na młodego człowieka.
Prawie milion rubli.
Wiediszczew z aprobatą kiwnął głową.
Oj, to się Władimir Andrieicz ucieszy. Będzie koniec kłopotów z tą świątynią, żeby ją licho
wzięło. Już przestaną wyciągać z kasy miejskiej. Zaczął się gorliwie żegnać. Nie wymarli na
Rusi dobrzy ludzie, niech ich Pan Bóg ma w swojej opiece, a po śmierci da im wieczne
odpoczywanie.
Nagle Froł Grigorijewicz przypomniał sobie coś pilnego, bo przerwał robienie znaków krzyża i
zaczął machać rękami:
Jedźmy, Eraście Pietrowiczu, jedźmy, kochany. Jego ekscelencja powiedział, że bez pana do
śniadania nie usiądzie. A z jedzeniem musi trzymać się ścisłego reżimu o wpół do dziewiątej ma
zjeść kaszkę. Na placu czeka kareta gubernatora, prędko będziemy na miejscu. O pańskiego Azjatę
niech się pan nie martwi, zabiorę go do siebie, sam przecie też nie jadłem. Mam cały kociołek
wczorajszego kapuśniaczka na podrobach przewyborny. A te obwarzanki trzeba wyrzucić; po
co się ciastem obżerać, brzuch od niego tylko rośnie.
Fandorin ze współczuciem popatrzył na Masę, który rozdymając nozdrza, błogo wciągał aromat
z torebki. Biedaka czekała ciężka próba.
* Masa, idziemy. Skończone (jap.).
* Przełożył Stanisław Łempicki.
* Górale kaukascy, walczący z Rosjanami.
* Przyjaciółmi.
* Chatach kaukaskich
* Gospodach.
* A zatem, po kolei (niem.).
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
04 (131)2006 04 Karty produktów04 Prace przy urzadzeniach i instalacjach energetycznych v1 104 How The Heart Approaches What It Yearnsstr 04 07 maruszewski[W] Badania Operacyjne Zagadnienia transportowe (2009 04 19)Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14MIERNICTWO I SYSTEMY POMIAROWE I0 04 2012 OiOr07 04 ojqz7ezhsgylnmtmxg4rpafsz7zr6cfrij52jhi04 kruchosc odpuszczania rodz2Rozdział 04 System obsługi przerwań sprzętowychKNR 5 04więcej podobnych podstron