05 Rozdzial 19 21


Rozdział 19.
Gdzie jesteś.
Szarzał poranek . Wielki, elegancki jacht walczył zaciekle z wysoką falą.
Dwie kobiety w nieprzemakalnych płaszczach stały oparte o burtę . Jedna z nich niewielkiego
wzrostu, lecz prześliczna, druga zaś wysoka, o postaci Junony. Obie były blade i niewyspane po
burzliwej nocy na morzu.
Pierwsza z nich, to była Li, siostra Li-Fanga, druga zaś o wyglądzie Junony, to jej panna do
towarzystwa, Angielka Maud Gibson.
Mała księżniczka wbiła sobie w głowę, że musi wyruszyć na spotkanie swemu bratu, który
telegrafował jej, że przybywa do Chin w towarzystwie pięknej młodej żony.
Jacht stanowił własność księżniczki. Zwinni marynarze uwijali się po pokładzie.
Wtem z kabiny telegrafisty wyszedł młody chiński oficer jachtu i zbliżył się do obydwu kobiet.
Co się stało, Czu-Wu? - zapytała Li przestraszona jego wyglądem. - Czy są jakieś
wiadomości z  Aleksandrii ? Czy brat mój wie, że wyjechałam mu na przeciw?
Oficer Czu-Wu stał nieruchomo wyprostowany. Młodociane jego oblicze stało się zielonawe.
- Dlaczego pan nie odpowiada? - zapytała energicznie Maud Gibson, przystępując doń.
Czy stało się jakieś nieszczęście?
Oficer zdecydował się wreszcie:
- Otrzymaliśmy wiadomość jeszcze tej nocy z  Aleksandrii - rzekł drżącym głosem.
- Wzywali pomocy, gdyż, okręt płonął. Nie chciałem panie niepokoić, toteż nic nie mówiłem
dotychczas, kierując jacht całą siłą pary, na miejsce katastrofy.
Li chwyciła się kurczowo poręczy burty, by nie upaść.
- Wielkie nieba! - jęknęła. Biedny mój brat i jego piękna, młoda żona! O, Boże , Boże, czy
daleko jeszcze do tego miejsca?
- Od dawna już jesteśmy na tym miejscu, księżniczko - wyjąkał oficer.
- O, litościwy Boże! Jesteśmy na miejscu? - krzyknęła Li, załamując ręce. - A więc, to
znaczy, że statek zatonął?
Księżniczka rzuciła się na szyję miss Gibson i poczęła rozpaczliwie szlochać.
- O, gdyby on umarł, ja bym tego nie zniosła! - łkała. - Czyżby Europa przyniosła mu
nieszczęście? Nie, nie! To nie możliwe! On żyje, żyje! Dlaczego nic nie czynicie, by mu
pomóc? Zapalcie reflektory, puśćcie syrenę w ruch. Taka byłam szczęśliwa, że Li-Fang
powraca, a teraz... teraz... Jego biedna młoda żona... czyżby zginęła, zanim ją ujrzałam?
Maud Gibson skierowała wzrok na morze. W oczach jej przyczaił się dziwny ogień. Był to
strach, śmiertelny strach o pewnego człowieka, a jednak prócz tego strachu lśniła w jej
zrenicach z trudem ukrywana nienawiść.
- Szukajcie go, szukajcie! - wołała Li, nie dostrzegając błysku nienawiści w oczach Angielki.
- Pasażerowie opuścili płonący statek w łodziach ratunkowych! Musicie go znalezć! Ja czuję, że
on żyje! Och, Boże, ta okropna mgła przesłania wszystko!
- Horyzont się rozjaśnia, Księżniczko! - brzmiała zatroskana odpowiedz oficera.
Jacht sunął poprzez zwały gęstej mgły. Niebawem jednak mgła nieco zrzedła. Tu i tam można
było rozpoznać większe bałwany morskie.
Syrena ryczała bez przerwy. Wtem na przodzie jachtu rozbrzmiał okrzyk marynarza:
- Rozbitek na widnokręgu!
Oficer Czu-Wu podbiegł do marynarza, który wydał ten okrzyk, i podniósł lunetę do oczu.
Księżniczka Li oraz Maud Gibson podążyły w ślad za nim, czepiając się poręczy, by nie zostać
zmiecione przez wysoką falę do morza.
-Widzę kawałek drzewa oraz uczepionych dwóch ludzi, zdaje się nieżywych! - oświadczył
Czu-Wu, po czym wydał rozkaz spuszczenia łodzi ratunkowej i sam wsiadł do niej.
Skacząc i rzucając się na wzburzonych falach Oceanu, łódz ratunkowa posuwała się z trudem w
stronę dwóch rozbitków.
Obie kobiety, śmiertelnie blade i drżące, z wytężeniem spoglądały na wzburzone morze.
- Dotarli do rozbitków! - krzyknęła nagle Maud Gibson i chwyciła ramię księżniczki, która
wychyliła się za burtę, pragnąc lepiej widzieć.
Wciągnęli rozbitków do łodzi! - krzyknęła rudowłosa Angielka. - Są to dwaj mężczyzni!
Kolana księżniczki ugięły się pod nią i głuche łkanie wydarło się z jej piersi.
- To nie jest mój brat! - wyjąkała. - To nie jest Li-Fang, gdyż nie opuściłby swej żony!
Czy naprawdę widziała pani dwóch mężczyzn? Czy nie było tam kobiety?
Aódz przybiła do jachtu.
- O, Boże, Li-Fang odnaleziony! - krzyknęła nagle Maud Gibson. - Leży bez życia na dnie
łodzi!
Ze zduszonym okrzykiem rzuciła się Li w stronę marynarzy, którzy wyciągali bezwładne ciała
na pokład.
- Li-Fang, braciszku mój kochany! - krzyknęła Li, rzucając się na kolana, obok niego i
okrywając go pocałunkami. - On żyje, on żyje! - zawołała nagle. - O, dzięki Ci,
Wszechmocny Boże! Dzięki za ocalenie!
Maszyny jachtu poczęły znów działać. Mały, odważny stateczek ruszył w powrotną drogę,
prując wzburzone fale Oceanu.
Tymczasem dwóch rozbitków przeniesiono do kabiny.
Li pochyliła swą zroszoną łzami twarzyczkę nad Li-Fangiem i obrzucając go najsłodszymi
pieszczotami, usiłowała przywrócić mu przytomność.
Marynarze przynieśli nagrzane prześcieradła oraz grube derki, by rozgrzać zemdlonych
rozbitków.
Pierwszy otworzył oczy doktor Martini.
Li podbiegła do niego i zapytała z trwogą w głosie:
- Błagam pana, niech pan mówi, na litość Boską, gdzie jest żona księcia Li-Fanga?
- Kim pani jest? - zapytał lekarz, przyglądając się obcym twarzom dokoła.
- Jestem księżniczką Li, siostrą Li-Fanga.
- Siostra? A więc... a więc powiem pani całą prawdę!
-Proszę, mów pan, mów prędko! Gdzie jest żona mego brata?
Lecz doktor Martini potrząsnął smutnie głową i księżniczka jęknęła boleśnie.
- Byliśmy razem w łodzi - rzekł cicho - wszyscy troje. Aódz została strzaskana i księżna
runęła do wody. Uczepiliśmy się szczątków naszej łodzi, lecz księżna znikła.
- Nie żyje ! Ona nie żyje! - krzyknęła Li,wstrząśnięta do głębi. - O, Boże, jakie to okropne,
jakie straszne!
- Gdzie jestem? - zapytał doktor Martini. - Fale rzucały nami przez całą noc we wszystkie
strony. Nad ranem straciliśmy przytomność, toteż nie wiem, co się dalej działo.
- Znajduje się pan na mym jachcie.
- Czy książę został również uratowany?
- Tak. Znalezliśmy was obu, trzymających się kurczowo kawałka drzewa.
Li powróciła do łoża swego brata, który w tej samej chwili właśnie otworzył oczy.
Spojrzenia rodzeństwa spotkały się. W pierwszej chwili Li-Fang nie poznał swej siostry, lecz
niebawem twarz jego rozjaśniła się.
- Li, moja siostrzyczko, czy to ty naprawdę? Czy ja śnię?! - zawołał, nie wierząc swoim
oczom.
- To ja jestem, drogi, kochany braciszku! - odpowiedziała, powstrzymując łzy.
- Ty tutaj? I to jest twój jacht? Tak, poznaję tę kabinę. Skąd się tu wziąłem? Nic nie rozumiem.
I oto nagle przypomniał sobie wszystko.
Barki Li-Fanga wstrząsnął dreszcz szalonego bólu.
- Li! - krzyknął, chwytając jej małe, zimne dłonie - czy uratowano Jankę, moją żonę, moje
szczęście, bez którego nie mógłbym żyć na świecie?! Mów prędko, siostrzyczko, gdzie jest
Janka? Dlaczego nie widzę jej u mego boku? I czemu jesteś taka blada i zmieszana?
- Braciszku - zabrzmiała cicha odpowiedz - biedny, nieszczęśliwy mój braciszku!
- Li!....
Młodzieniec zrozumiał nagle. Okropny jęk wydarł się z jego piersi:
- Janki nie ma! Nie uratowaliście mej żony!
-Nie, Li-Fang. Przeszukaliśmy dokładnie te strony.
Młodzieniec usiadł na swym łożu blady, jak śmierć.
- Siostrzyczko, ja wstaję! Krzyknął. - Musimy powtórnie przeszukać powierzchnię wody!
- Bracie, błagam cię pozostań w łóżku. Jesteś osłabiony i musisz wyzdrowieć. Czu-Wu spełnił
dokładnie swój obowiązek, przysięgam!
- Nie troszcz się o mnie, Li! Chcę umrzeć, gdyż życie nie ma dla mnie żadnej wartości! Bez
Janki nie chcę żyć!
Li chwyciła go wpół, starając się ułożyć go na łóżku, lecz zrozpaczony młodzieniec usunął ją na
stronę.
-Idz, idzcie precz wszyscy! - wyjąkał z trudem. Za chwilę będę na pokładzie.
Maud Gibson wyprowadziła z kabiny księżniczkę. Wychodząc, Angielka rzuciła na Li-Fanga
płonące spojrzenie.
Książę zeskoczył z łóżka.
Ledwie stanął na pokładzie, zachwiał się, nie mogąc utrzymać się na nogach ze słabości, lecz
trwoga o Jankę dodała mu sił.
W głowie jego rozległ się szum, ręce drżały i całe ciało było obolałe, lecz najwyższym
wysiłkiem woli młodzieniec pokonał swe wyczerpanie.
-Janka, Janka! - oto wszystko, co dudniło w jego rozgorączkowanym mózgu.
Chwiejąc się, postąpił w stronę drzwi. Wtem ujrzał oblicze doktora Martiniego, który patrzył
nań z głębokim smutkiem.
Li-Fang przeszedł obok, uścisnął w milczeniu rękę lekarza i wyszedł z kabiny.
Burza wzmogła się. Wicher zamienił się w orkan. Pogoda wciąż się pogarszała.
Czu-Wu oddał ster jednemu z marynarzy i podbiegł do Li-Fanga.
- Książę! - zawołał - nie powinien pan wychodzić na pokład! Jestem odpowiedzialny za
pańskie życie! Błagam Waszą Książęcą Mość, zejdz na dół!
- Drogi Czu-Wu! - Wykrztusił Li-Fang, kładąc rękę na ranieniu dzielnego oficera -
przywiozłem moją żonę z Europy , fale mi ją porwały, rozumiesz więc, że nie mogę się chować
pod pokładem, ani też wypoczywać. Będziemy czynić wspólne poszukiwania.
Oficer opuścił głowę i odpowiedział cichym głosem:
- Przeszukałem cały stopień geograficzny dokoła miejsca, gdzie zatonął parowiec
 Aleksandria . Prócz strzaskanych i wywróconych łodzi ratunkowych nie znalazłem nic a nic.
- Nic! - wyszeptał bezdzwięcznie Li-Fang.
W następnej jednak chwili złamany bólem i ciężkimi przejściami młodzieniec wyprostował się.
Znużenie znikło i wstąpiła weń dzika energia.
Gwałtownym ruchem ręki odsunął na bok oficera, podbiegł do steru i zawrócił statek.
Rozpoczęły się poszukiwania zaginionej.
Godziny upływały. Jacht krążył niezmordowanie aż do południa, lecz Janki nie znaleziono.
- Wasza Wysokość, to jest bezcelowe - odważył się wreszcie przemówić Czu-Wu. - Jestem
przekonany, że sygnał S O S zwabił w to miejsce wiele statków, które wyratowały rozbitków.
Dlatego też spotkaliśmy tyle pustych łodzi. Sądzę, że księżna została również uratowana przez
jeden z tych statków.
- O, gdybyż to była prawda! - wyszeptał Li-Fang i nagle oczy jego zabłysły.
Skoczył do oficera i porwał go za ramię, wołając:
- Wracamy do Hong-Kongu! Możliwe, że ma pan rację! Ach, dlaczego nie pomyślałem o tym
wcześniej? Gdzie jest Li moja siostra?
- W kabinie! Oczekuje Waszą Wysokość z niepokojem! - brzmiała odpowiedz.
Li-Fang postąpił krok naprzód, lecz musiał oprzeć się na silnym ramieniu Czu-Wu, by nie
upaść.
Chwiejąc się, zeszedł do kabiny swej siostry i upadł bez sił na wielką, obciągniętą jedwabiem
kanapę.
Li uklękła na wzorzystej poduszce przed swym bratem podała mu ożywczy napój, mówiąc,
że musi to wypić, jeśli chce mieć dość siły, by szukać swej żony.
- Li, maleńka Li - zabrzmiały przepojone bólem słowa - wybacz mi, że nie podziękowałem
ci dotychczas za ratunek. Gdyby nie ty, ja oraz doktor Martini spoczywalibyśmy teraz na dnie
Oceanu.
- Podziękuj nie mnie, lecz porucznikowi Czu-Wu, który uratował cię z narażeniem własnego
życia.
Li-Fang spojrzał na swą siostrę ze smutkiem. Teraz dopiero zauważył, jak piękną stała się
ostatnio księżniczka Li.
Wąski owal jej delikatnie rzezbionej twarzyczki rozświetlały piękne, brązowe oczy. Popielate
włosy wiły się w bujnych lokach.
Li-Fang ujął jej małą, wąską rączkę i opowiedział jej historie swego zapoznania się z Janką
oraz miłości, jaka powstała w ich sercach. Opowiedział jej wszystko, o Wintersie, o Karolu
Garliczu oraz o tajemniczym Chińczyku, tak bardzo podobnym do czcigodnego Czang-Czu.
- Czang-Czu ? - zawołała Li. - Ależ to jest niemożliwe, mój drogi braciszku. Przede
wszystkim ten starzec nigdy nie opuściłby Chin, a następnie dlaczego miałby być twym
wrogiem?
- Myślałem tak samo, Li, a jedna pomyśl tylko, czy to niemożliwe, że Czang-Czu pragnie
tronu Tola-Wang dla swego syna?
Li drgnęła nagle, a w pięknych jej oczach odmalował się niepokój.
- Co ci się stało? - zapytał zdumiony Li-Fang. Czy nasz przybrany ojciec, książę Tola-Wang,
jest bardzo chory?
- Li-Fang, na miłość Boską, skąd wiesz o tym? - krzyknęła młoda księżniczka, zrywając się ze
swego miejsca. - Kto zawiadomił cię, że Tola-Wang jest chory? Przecież ukryłam przed
wszystkimi, na którym statku powracasz do domu, sama zaś nie chciałam cię zawiadomić, by
nie zasmucić cię przedwcześnie.
- Otrzymałem telegram od ministra Botanga. - odpowiedział zdumiony książę. - Więc nie
podałaś mojego adresu ministrowi?
- Ja? - Li potrząsnęła przecząco głową - przenigdy, mój braciszku! Ktoś inny musiał to
uczynić, ale kto? Boże, kto to uczynił?
- więc to nie byłaś ty? - rzekł Li-Fang dziwnie przygnębiony.
Przyciągnął siostrę do siebie i szepnął cicho:
- Li, coś ci powiem, lecz nie przestrasz się. Na statku zaszedł dziwny wypadek. Skradziono mi
telegram Botanga. Sądzę, że uczynił to ten nędznik, hrabia Winters, albo też jeden z jego ludzi.
Któż jednak dał Botangowi mój adres na statku  Aleksandria ? Kto wywołał katastrofę
parowca?
Czy to możliwe, że popełniono tę okropność, by pozbawić życia mnie oraz mą biedną,
nieszczęśliwą Jankę?
- Li-Fang, ty masz na myśli Czang-Czu ?! -zawołała przerażona księżniczka.
- Nie, moja Li, to jest wykluczone, a jednak... jednak nie wiem co o tym myśleć? Czy dziwi cię
fakt, że ojca mej żony zabił właśnie Chińczyk?
Musiała tutaj działać bardzo stara nienawiść, gdyż Bogdan Liniecki, znając swego zabójcę, nie
chciał wymienić jego nazwiska.
Nieco pózniej Janka znalazła w stalowym schowku jej zmarłego ojca owalny talizman, ten sam
talizman, który skradziono przed wielu, wielu laty naszemu ojcu, księciu Tola-Wang.
- Li-Fang, co oznaczają te wszystkie okropne historie? - cicho szlochała młoda księżniczka.
- Czyżby powrót do Polski, ojczyzny naszych rodziców, przyniósł ci nieszczęście? A może
miłość do twej żony ściągnęła te fatalne wypadki na nasze głowy?
- Li!..
Li-Fang zerwał się na równe nogi.
- Ty, która zawsze mnie rozumiałaś, nie powinnaś była tego mówić. Czyżbyś rzeczywiście
przesiąknięta została fatalizmem Chińczyków?
- Wybacz mi, Li-Fang - wyjąkała zmieszana - lecz nie miałam nic złego na myśli. Twa
opowieść napełniła mnie takim przerażeniem, że sama nie wiedziałam co mówię. Wszystko to
wydało mi się złym snem. Boże, jakież to okropne, niesamowite i straszne zarazem!
- Biedna moja Janeczka! - wyszeptał Li-Fang z rozpaczą - jakże mam jechać do księcia
Tola-Wang z sercem ściśniętym trwogą i przerażeniem?
Czy potrafię rządzić jego państwem, podczas gdy wszystkie me myśli są przy mej
nieszczęśliwej żonie, podczas gdy nie wiem, co się z nią stało, czy żyje jeszcze, czy też
straciłem ją na zawsze?
- Odszukamy ją wspólnym wysiłkiem. Gdy odjedziesz, Czu-Wu pomoże mi w poszukiwaniach,
- odparła Li, całując brata w rozpalone czoło. - Będziemy wspólnie dzwigać brzemię niedoli.
Li-Fang opuścił głowę na piersi, otrząsnął się jednak ze swego zamyślenia i ujął ramie swej
siostry.
- Prowadz mnie do doktora Martiniego - rzekł. Oboje wyszli z kabiny, idąc do lekarza, który
czuł się już nieco lepiej po okropnej przygodzie.
Lecz wychodząc z kabiny księżniczki Li, nie dostrzegli pochylonej postaci kobiecej, która
szybko odskoczyła od drzwi kabiny i znikła w przejściu.
Kobietą, która podsłuchiwała pod drzwiami, była Angielka, Maud Gibson, panna do
towarzystwa księżniczki Li.
Dzień przeminął szybko i nastał wieczór. Porucznik Czu-Wu telegrafował do Hong-Kongu,
rozsyłając wszędzie zapytania, czy znaleziono młodą Europejkę, Janinę Li-Fang.
Nikt Jednak nie mógł odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Nigdzie nie słyszano, by została
uratowana kobieta o podobnym imieniu i nazwisku.
I wreszcie jacht przybył do Hong-Kongu.
Księżniczka Li, oparta o burtę obok swego brata, z bijącym sercem przyglądała się , jak
stateczek powoli sunie labiryntem wśród grupy małych, zielonych wysepek, które są położone u
wejścia do właściwego portu Hong-Kong.
Coraz bliżej ukazywała się przystań, coraz głośniej biły serca obojga rodzeństwa w dręczącej
trosce o Jankę.
Wreszcie jacht dopłynął do przystani i zatrzymał się.
Książę Li-Fang zbiegł pierwszy na ląd.
Jak szalony począł biec naprzód i przeciskając się gwałtownie pomiędzy hałaśliwym tłumem
chińskich tragarzy i przekupniów, zmierzał do urzędu portu Hong-Kong.
Dopadł wreszcie biura i wdarł się do środka.
- Proszę o listę pasażerów, wyratowanych z katastrofy włoskiego parowca Aleksandria !
- krzyknął do urzędnika.
Podano mu listę, spisaną w pośpiechu na maszynie.
Li-Fang przejrzał listę i zachwiał się, blady śmiertelnie, bliski obłąkania.
To, co ujrzał na liście wyratowanych pasażerów, omal nie przyprawiło go o utratę zmysłów.
Wszyscy pasażerowie zostali wyratowani. Na liście jednak brakowały trzy nazwiska:
Jego nazwisko, doktora Martini oraz nazwisko Janki, jego żony.
A więc tylko ona... ona jedyna nie została odnaleziona!
Ona jedyna była tą jedyną zmarłą.
Rozdział 20.
Klasztor Buddystów.
Za Hong-Kongiem rozciąga się puszcza, która kończy się tam, gdzie wznosi się poorany
szerokimi bruzdami płaskowyż.
Na płaskowzgórzu tym stoi samotny, odgraniczony od świata, klasztor buddyjski.
- W tym samym czasie, gdy jacht księżniczki Li wpływał do portu, pomiędzy skałami
płaskowyżu powoli kroczył mnich buddyjski.
Powoli zszedł ścieżką pomiędzy skałami, z wyżyny i zagłębił się w lesie.
Był to stary już człowiek o uduchowionym, pooranym zmarszczkami obliczu, w którym
jaśniały łagodnym blaskiem, poczciwe i mądre oczy.
Był to jedyny Europejczyk wśród chińskich mnichów buddyjskiego klasztoru.
Starzec ten chciał widocznie użyć wieczornej przechadzki po lesie,gdyż kroczył spokojnie
naprzód, opierając się przy tym na niezwykle długiej lasce.
Obecnie dotarł do lasu, lecz zamiast zagłębić się pomiędzy drzewami, skręcił w lewo i wyszedł
na wybrzeże morza.
Skaliste wybrzeże wznosiło się nieco wyżej nad powierzchnią morza.
Widok dzikiej natury był przepiękny.
Woda uderzała o głazy nadwodne z taką gwałtownością że drobne kropelki oraz piana opadały
daleko w głąb wybrzeża.
Mnich zatrzymał się, zachwycony tym widokiem.
Wtedy drgnął, przerażony. Wzrok jego zatrzymał się przypadkowo na jednym z głazów,
obmywanych spienioną falą.
- Czy wzrok mnie nie myli? - pomyślał przystępując bliżej.
Na skale tej leżał jakiś ciemny przedmiot. Przedmiot ten miał ludzkie kształty. Było to ciało
dziewczęcia, które leżało bez życia, na wystającym z wody głazie, zaledwie kilkanaście metrów
od miejsca, gdzie mnich się zatrzymał. Pater Konstanty, tak bowiem nazywał się ten starzec,
osłonił dłonią oczy, by lepiej widzieć.
Kim była ta kobieta? W jaki sposób znalazła się tutaj, na tym głazie, pośród wody? Skąd wzięła
się tutaj, na tym skalistym pustkowiu, nie uczęszczanym przez nikogo, prócz mnichów
buddyjskich?
Czarowny widok przedstawiało to bezwładnie leżące dziewczę, o jasnoblond włosach,
rozrzuconych w nieładzie, o przecudownej twarzyczce, tak bardzo bladej w tej chwili.
Upłynęła długa chwila, zanim Pater Konstanty doszedł do przekonania, że ten piękny obraz nie
jest żadnym złudzeniem optycznym, lecz rzeczywistością.
Wtem stary mnich ujrzał deskę, podrzucaną przez wściekłe fale. Był to odłamek drzewa,
pochodzący z jakiegoś rozbitego statku.
Teraz zrozumiał wszystko. Młode, piękne dziewczę, lezące bez przytomności, zostało
wyrzucone tutaj przez fale Oceanu.
Jasnowłosa dziewczyna była rozbitkiem. Uczepiła się zapewne deski że statku, na którym była
pasażerką, a gwałtowne fale przygnały ją aż tutaj.
Stary mnich podążył jej na pomoc, przeskakując z narażeniem życia z głazu na głaz.
Wreszcie dotarł do niej. Patrząc na nią z bliska, doznał olśnienia, była bowiem jeszcze
piękniejsza, niż z oddali.
Nachylił się i dzwignął ją na ręce. Obecnie droga powrotna była daleko niebezpieczniejsza.
Trzymając bezwładny ciężar na rękach, ostrożnie posuwał się do wybrzeża. Pod jego nogami
wrzała i kłębiła się woda; jeden fałszywy krok, a runie razem z zemdloną dziewczyną na ostre
głazy, wyzierające z wody.
Wreszcie osiągnął swój cel i z westchnieniem ulgi złożył ciało dziewczęcia w niewielkiej grocie
skalnej.
Dziewczę leżało bez ruchu. Żadna oznaka nie wskazywała, że życie w niej jeszcze się kołacze.
Stary mnich przyjrzał się uważnie jej bladej twarzyczce i drgnął nagle, po czym powiódł ręką
po zmarszczonym czole.
W umyśle jego odżyły nagle wspomnienia z dawnych, minionych lat. Piękna twarzyczka
przypominała mu twarz, bardzo do niej podobną.
Lecz w następnej chwili odpędził natrętne wspomnienia, gdyż z ust wyratowanej uleciał
bowiem jęk oraz niezrozumiałe słowa, przepojone bezgranicznym przerażeniem.
Pater Konstanty nikomu nie czyni krzywdy - rzekł cicho stary mnich, głaszcząc jasne włosy
dziewczęcia - nie powinnaś się mnie obawiać, drogie dziecko.
Dziewczę otwarło oczy. W pierwszej chwili na pięknej jej twarzyczce odmalował się przestrach,
lecz dobre, poczciwe oblicze starego mnicha napełniło ją ufnością.
Westchnęła cicho i powtórnie opuściła na oczy firankę rzęs. Oddech jej stal się głęboki i
równomierny, lecz wyraz udręczenia i bezmiernej trwogi, ślad po okropnych przeżyciach,
pozostał wyryty na jej wymizerowanej acz pięknej twarzyczce.
Starzec znów pogrążył się w zamyśleniu, wpatrując się w dziewczynę, której oblicze wydało
mu się tak dziwnie znajome.
Otrząsnął się jednak szybko, spiesznie wyszedł z groty i począł wspinać się po skałach na górę
do klasztoru. Śpieszył się bardzo, by wezwać pomoc mnichów, zanim dziewczę ocknie się z
omdlenia.
Wreszcie dotarł do zabudowań klasztornych. Furtian otworzył mu bramę i Pater Konstanty
przebiegł szybko przez podwórze klasztorne, po czym znikł w drzwiach, prowadzących do
ogólnej sali, gdzie o tej porze zebrani byli mnisi.
- Bierzcie latarnie i nosze, bracia! - zawołał, wchodząc - musimy pomóc człowiekowi w
niebezpieczeństwie!
- Bracie Konstanty, któż to jest? - zapytał przełożony klasztoru o dziwnej, niesamowitej twarzy.
Oczy jego świeciły nadziemskim blaskiem, a spojrzenie ich było dalekie i nieobecne.
- Czcigodny bracie Hanoi - odpowiedział ojciec Konstanty, wahając się nieco - czy sługa
Boży powinien pytać, gdy chodzi o uratowanie duszy ludzkiej?
- Nie, bracie Konstanty. Sądząc jednak z tego, że unikasz odpowiedzi na me pytanie, domyślam
się, że to kobieta potrzebuje naszej pomocy.
- Tak. Młoda dziewczyna, rozbitek ze statku, chora, gorączkująca, wyrzucona na brzeg przez
fale morskie. Jest to Europejka, bracie Hanoi. Wyratowałem ją spośród wody i zaniosłem do
groty nad brzegiem morza.
Na twarzy niesamowitego mnicha odmalowała się na przeciąg krótkiej chwili burza uczuć, w
których przeważała nienawiść do wszystkiego, co obce. W następnej jednak chwili pochylił
głowę, jakby w głębokiej pokorze i rzekł:
- Ona jest człowiekiem, podobnym do nas. Bracie Konstanty, wybierz sobie braci, którzy ci
pomogą, a ja tymczasem wynajdę dla niej w domku strażniczym ciepłe i wygodne miejsce.
- Dziękuję ci, bracie Hanoi - rzekł Pater Konstanty, oddychając z ulgą, po czym skinął na kilku
młodszych mnichów. Podnieśli się w milczeniu i opuścili salę w ślad za nim.
A podczas gdy pochód mnichów ruszył na dół ścieżką pomiędzy skałami, brat Hanoi spoglądał
w ślad za nimi. Głęboka troska i niechęć odmalowały się na jego ascetycznej twarzy, chmura
osiadła na jego czole.
W godzinę pózniej mnisi powrócili, niosąc na noszach Jankę, młodą żonę księcia Li-Fanga.
W ten sposób Janka przybyła do klasztoru buddystów, do miejsca, gdzie nigdy jeszcze kobieca
noga nie postała.
Zaniesiono ją do jasnego pokoju w domku strażniczym. W pokoju tym stało naprędce sklecone
Aóżko.
Dwie świece paliły się w pobliżu łózka, na którym ułożono Jankę.
Mnisi opuścili pokój, prócz ojca Konstantego oraz brata Hanoi.
Przełożony klasztoru stał twarzą do okna i nie odwrócił się, jeszcze ani razu.
Pater Konstanty spojrzał nań z niepokojem, lecz niebawem przypomniał sobie swój obowiązek
względem chorej.
Zawinął ją w grube derki, następnie wyjął z ściennej szafki kilka buteleczek z jasnym,
bezbarwnym płynem.
Nalał do szklanki wody, następnie zaś wpuścił po pięć kropel z każdej buteleczki.
Serce Janki ledwo kołatało się w piersi. Na twarzyczce jej ukazała się martwa bladość. Usta
posiniały, a oczy zapadły w oczodołach.
Mnich podniósł ostrożnie jej jasną główkę i wlał do ust kilka kropel tego płynu.
Janka przełknęła; ojciec Konstanty z niepokojem śledził działaniem lekarstwa.
Po twarzy jej przebiegł dreszcz, lecz nie otworzyła oczu. Martwa bladość nie ustępowała.
Przerażony mnich rzucił błagalne spojrzenie na brata Hanoi, lecz ten stał nieporuszony.
Wobec tego ojciec Konstanty począł badać, czy kobieta nie odniosła cięższych obrażeń. Lecz
nie dostrzegł żadnej rany na ciele, ani na głowie, jeśli nie liczyć kilka powierzchownych
zadraśnięć.
Wtedy na podłogę upadł z brzękiem jakiś mały przedmiot. Pater Konstanty nachylił się i
podniósł mały, owalny talizman ze szczerego złota, który wypadł z sukienki bezprzytomnej
dziewczyny.
Stary mnich zadrżał i przerażonym wzrokiem wpatrzył się w chińskiego smoka, misternie
wyrzezbionego na talizmanie. Począł odczytywać znaki, wypisane na odwrotnej stronie
talizmanu.
Śmiertelną bladością pokryło się jego starcze oblicze.
- Hanoi, błogosławieństwo Boże nad tobą i twym domem! - wyszeptał, odczytując tajemnicze
pismo, po czym dodał niezwykle wstrząśnięty - to jest ten sam talizman, który został niegdyś
skradziony księciu Tola-Wang.
Wielki Boże, w jakiż to sposób talizman znalazł się u tego dziewczęcia? Czy wreszcie wyjawi
się
tajemnica, przez którą tyle wycierpiałem i omal nie straciłem życie?
Jedno tylko wiedział w tej chwili poczciwy, stary mnich, że musi ukryć znaleziony talizman
przed czcigodnym ojcem Hanoi, jeśli nie chce, by śmiertelne niebezpieczeństwo zagrażało
dziewczęciu ze strony księcia Tola-Wang.
Schował talizman, wiedząc, że popełnia ciężkie wykroczenie przeciwko innym mnichom, przed
którymi nie wolno mu było mieć żadnej tajemnicy.
Przy oknie rozległ się szelest. Hanoi, dziewięćdziesięcioletni starzec, otrząsnął się ze swojego
zamyślenia i powoli zbliżył się do chorej i skierował na nią nieprzyjazne spojrzenie.
Nagle starzec wstrząsnął się, jakby porażony prądem elektrycznym i uniósł rękę do obrony.
W oczach jego zapłonęły dziwne iskry, gdy przyjrzał się uważnie rysom twarzy dziewczęcia.
- Zadziwiające podobieństwo! - wyszeptał wstrząśnięty - lecz tamta kobieta dawno już
znajduje się w krainie cieniów... Byłbym uwierzył, że umarli powstają... Lecz nie! Co się ze
mną dzieje? Czy ta kobieta nie ma jasnej cery europejki? Czy nie ma jasnoblond włosów?
Ta jest Europejką, podczas gdy tamta...
Pater Konstanty usłyszał te słowa i mimo woli zadrżał.
Długo jeszcze spoglądał brat Hanoi na chorą. Wreszcie odwrócił się i wyszedł, skinąwszy głową
na pożegnanie.
Ledwie wyszedł z pokoju, gdy ojciec Konstanty opuścił się bezsilnie na taboret, stojący przy
łóżku. Głęboko zadumany, oparł siwą głowę o prawą dłoń.
- Dlaczego ta dziewczyna wywarła tak piorunujące wrażenie na przełożonym? Kogo mu
przypomniała swym wyglądem?
Wyjął z zanadrza złoty talizman i z drżeniem odczytywał znaki na nim.
- Skąd ona go ma? - zapytywał, sam siebie, zdenerwowany i zatrwożony.
Za drzwiami rozległ się odgłos kroków i stary mnich schował spiesznie talizman do kieszeni.
Lecz to był tylko strażnik, który przechodził przez korytarz.
Ojciec Konstanty siedział nieruchomo, wpatrzony w śpiącą pod wpływem lekarstwa
dziewczynę.
Wziął jej drobną, rozpaloną rączkę w swe dłonie i nagle życie, gorące życie szerokiego świata
poczęło w nim pulsować, a jednocześnie przyszły wspomnienia, z odległej zaginionej
przeszłości.
Ujrzał słoneczny domek i siebie w tym domku. Jest młody i gibki, a obok niego przepiękna
młoda żoneczka.
Opowiadano mu pózniej, że ona umarła z bólu i tęsknoty, podczas gdy on uciekał poprzez
Chiny przed zemstą straszliwego księcia Tola-Wang. Niegdyś ojciec Konstanty był nadwornym
lekarzem księcia.
Stary Tola-Wang podejrzewał go, że ukradł talizman, największą świętość rodu książęcego.
Jakże miał nie podejrzewać swego nadwornego lekarza, skoro ten wyszedł ostatni z pokoju,
gdzie leżał talizman!
Skazany na karę śmierci, ścigany przez siepaczy książęcych, musiał nieszczęsny lekarz uciekać
z Ho-Kou, rezydencji księcia Tola-Wang.
Nie zdążył nawet pożegnać się z żoną, Uciekał poprzez cale Chiny i wreszcie dostał się do
kantonu, lecz wysłannicy księcia następowali mu na pięty.
Osaczony ze wszystkich stron, upadający na ciele i duchu, dotarł do Hong-Kongu i zapukał do
furty klasztoru buddyjskiego.
Kto do Buddy przychodzi, by mu służyć, ten nigdy nie zostaje odpędzony od bram klasztoru.
Nikt go nie zapytał, skąd przychodzi i jak się nazywa.
Przybywszy otrzymał nowe imię i nigdy już nie ujrzał szerokiego świata poza murami
klasztoru.
W ten sposób doktor medycyny Henryk Tomecki, Polak z pochodzenia, od dwudziestu przeszło
lat był mnichem Konstantym w klasztorze buddyjskim, podczas gdy Tola-Wang na próżno
ścigał rzekomego złodzieja talizmanu.
Przypadkowo dopiero po dwóch latach nieszczęsny doktor Tomecki, czyli ojciec Konstanty,
dowiedział się że żona jego znikła bez śladu, prawdopodobnie umarła z rozpaczy i tęsknoty za
mężem.
Ach, były to gorzkie godziny straszliwej boleści i beznadziejnej męki, gdy dowiedział się o tym.
Lecz spokój klasztorny wpływał kojąco na jego duszę i wreszcie okropna przeszłość skryła się
w najciemniejszym zakątku jego serca.
Dopiero widok Janki obudził na nowo bolesne wspomnienia w jego umyśle. I dlatego też uczuł
instynktowną wdzięczność do dziewczęcia. Postanowił więc chronić ją przed
niebezpieczeństwem oraz otoczyć ją czujną opieką.
Przystąpił do łoża chorej i wlał w jej usta kilka kropli ciemnego płynu.
- To ci pomoże, moje biedne dziecko - szepnął ze współczuciem - pomoże ci, jeśli nie jest za
pózno, by cię ratować, by wskrzesić cię do życia.
Usiadł obok niej na niskim chińskim stołeczku i z niepokojem obserwował działanie lekarstwa.
Ze łzami w oczach poczciwy mnich dostrzegł, że oddech chorej staje się równiejszy, a puls
regularny.
Złożył ręce do modlitwy i po raz pierwszy od dwudziestu lat on, mnich mądrego Buddy, począł
wznosić gorące modły do Syna Bożego, Jezusa Chrystusa.
- Nie daj jej umrzeć - szeptał żarliwie - nie daj by duch jej pozostał w krainie nocy. Biedna
istotka nie powinna umrzeć, gdyż na pewno gdzieś na krańcach świata żyje człowiek, któremu
ona jest droga, który rozpacza, nie wiedząc, co się z nią dzieje.
Pozwól jej żyć, dobry Boże, abym dowiedział się jeszcze przed śmiercią, skąd wzięła ten
talizman. Ona nie jest złodziejką, lecz ten, który posiada talizman księcia Tola-Wang, zna z
pewnością złodzieja.
Tyle się wycierpiałem i oto przyszła teraz chwila, gdy dowiem się wreszcie, kto był sprawcą
mego nieszczęścia.
W ten sposób modlił się doktor Henryk Tomecki, czyli mnich Konstanty. Modlitwa wzmocniła
go i napełniła otuchą.
Noc była niezwykle ciepła. Mnich zbliżył się do okna, ostrożnie otworzył je, po czym wychylił
się na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
Ogród klasztorny był to rajski zakątek, jedyny na świecie pod względem piękna.
W oddali, pośród kwiatów i drzew, jaśniała złota kupla malej świątyni Buddyjskiej. Do świątyni
tej dwa razy do roku, schodzili się pielgrzymi, by wybłagać błogosławieństwo Boże.
Za kilka dni przybędą tysięczne rzesze wiernych, obładowanych darami. Przyjdą do świątyni
w nadziei, że błogosławieństwo kapłanów pozwoli im odnalezć spokój serca i duszy.
A tam, po lewej stronie, wody Oceanu atakują zaciekle skaliste wybrzeże. Daleko na
horyzoncie suną statki, pozostawiając za sobą pióropusze dymu.
I znów myśli doktora Tomeckiego pobiegły wstecz, do przeszłości.
Hanoi wykonał talizman w dzień wstąpienia na tron księcia Tola-Wang.
Hanoi nie wiedział, że mnich Konstanty, to od dawna poszukiwany przez księcia zbiegły doktor
Tomecki.
Dlaczego ten stary, prawie stuletni kapłan przeraził się na widok Janki? Kogo ona mu
przypominała? Jakie wspomnienia obudziły się w jego duszy?
Daremnie ojciec Konstanty łamał sobie głowę; nic nie mógł wymyślić.
Tak opłynęła cała noc. Chora bredziła, zrywała się w gorączce i wołała rozpaczliwie:
- Aódz... łódz... rozbita... Najdroższy, ja tonę,... o Boże,... jedyny mój, gdzie jesteś ?...
O, morderca mego ojca... precz... precz... stoi na jachcie, widzę go... chwytajcie...
łapcie go!... O, Boże, Boże, nie dajcie mu umknąć... Dalsze słowa zmieniły się w
niewyrazny szept.
- Biedne dziecko, ona jest Polką - szeptał mnich. - Musiała przeżyć straszliwe chwile!
Nadszedł szary poranek. Do drzwi zapukano i na progu ukazał się posępny brat Hanoi.
Milcząc zbliżył się do łoża Janki i długo, bardzo długo, badawczo jej się przypatrywał.
- Jak się ona czuje? - zapytał.
Ojciec Konstanty zadrżał wewnętrznie. Wiedział że Hanoi i Tola-Wang byli starymi
przyjaciółmi. Gdyby wyszło na jaw, że Janka miała przy sobie talizman, wówczas brat Hanoi
byłby pierwszy, który wydałby dziewczę zemście starego księcia.
- Jeszcze nie odzyskała przytomności umysłu. - odpowiedział.
- Czy dałeś jej krople bracie?
- Tak.
- A więc powinna wyzdrowieć.
To mówiąc, starzec rzucił ostatnie spojrzenie na nieprzytomną dziewczynę i wyszedł.
Pater Konstanty powrócił zatroskany do swej chorej. Dlaczego Hanoi zainteresował się nagle
dziewczyną, on, który żył myślami w zaświatach? Czy nie grozi jej poważne
niebezpieczeństwo z jego strony?
Dzień upłynął bez zmian. Przed wieczorem Hanoi wezwał go do siebie.
- Jak powodzi się chorej? - powtórzył swe zwykłe pytanie.
- Nie najlepiej. Nie odzyskała dotychczas przytomności.
Hanoi począł chodzić w zdenerwowaniu tam i z powrotem.
- Ona musi odzyskać przytomność! - wybuchnął wreszcie. - Zależy mi na tym, by chora
przemówiła. Muszę wiedzieć, kto ona jest i skąd przychodzi. Czy mówiła coś w malignie?
- mówiła coś o mordercy swego ojca oraz szereg niezrozumiałych słów. Obawiam się,
czcigodny bracie, że nigdy nie dowiemy się tej tajemnicy. Jeśli odzyska przytomność, wówczas
grozi jej utrata rozsądku.
- To stać się nie powinno! - krzyknął stary kapłan, zdenerwowany w najwyższym stopniu.
- Dziś jeszcze muszę dowiedzieć się, kim ona jest!
Pater Konstanty cofnął się zdumiony. Stary Hanoi, widząc jego zdumione spojrzenie, zrozumiał,
że zapędził się zbyt daleko.
- Możesz odejść, bracie - rzekł, hamując swe zdenerwowanie - lecz uprzedz mnie, gdy chora
odzyska przytomność, nawet gdyby stało się to pośrodku nocy.
Pater Konstanty skinął głową i oddalił się głęboko zamyślony.
- Ujrzałem prawdziwe oblicze brata Hanoi - szepnął zatrwożony - niebezpieczne, chytre i
podstępne oblicze Azjaty!
I znów dzień minął, po czym noc zapadła. Ojciec Konstanty siedział przy łóżku Janki.
Poczęło go ogarniać znużenie po całodziennym czuwaniu.
Zdrzemnął się na swym stołeczku, lecz obudził się nagle i zerwał ze swego miejsca.
Za jego plecami rozległ się cichy szelest.
Pater Konstanty odwrócił się i ujrzał w blasku świecy zgarbioną postać brata Hanoi.
Stał we drzwiach i wytężonym wzrokiem patrzył na chorą. Ojciec Konstanty spojrzał również
na nią i zadrżał z przestrachu.
Dziewczyna miała oczy szeroko otwarte. Szklanym, matowym wzrokiem spoglądała to na
starego Hanoi, to znów na niego.
Hanoi przystąpił do niej i ujął jej rączkę, lecz chora z okrzykiem przerażenia wydarła ją i
zakryła dłońmi wylęknioną twarzyczkę.
- Kto pani jest? - zapytał po angielsku stary kapłan. Głos jego brzmiał głośno i rozkazująco.
Janka uniosła główkę. Nagle zabrzmiał jej obłąkany, szalony śmiech, który zamienił się w
łkanie.
- Odejdzcie, odejdzcie wszyscy! - krzyczała. - Nie dręczcie mnie! Zawezwijcie mego
najdroższego! Powiedzcie mu, że nie mogę żyć bez niego! Gdzie on jest? Czemu go nie widzę?
- Twe imię, jak się nazywasz? - pytał natarczywie stary kapłan i nachylił się nad nią.
Lecz nieszczęsne dziewczę odepchnęło go od siebie. Rozległ się głośny szloch, po czym
nastąpił szalony śmiech, by wreszcie zamienić się w gwałtowne, niepowstrzymane łkanie.
- Zwariowała! - oświadczył Hanoi, potrząsając głową, - musimy jednak zastosować
najgwałtowniejsze krople, by zmusić ją do mówienia!
- Nie należy jej dręczyć! - odparł brat Konstanty, usiłując zachować spokojny wyraz twarzy
- w przeciwnym bowiem razie grozić jej może utrata zmysłów na zawsze. Tymczasem zaś nie
tracę jeszcze nadziei. Hanoi oddalił się.
Janka nie spała, lecz milczała.
- Nikt nie wyrządzi ci krzywdy, kochane dziecko! - rzekł dobrotliwie doktor Tomecki - śpij
spokojnie i nie dręcz swej główki smutnymi myślami. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz,
może jutro jeszcze.
- Kto pan jest? - zapytała Janka, unosząc długie rzęsy.
- Ojciec Konstanty, brat zakonny - zabrzmiała cicha odpowiedz - a teraz powiedz mi, kto ty
jesteś.
- Ja... ja nie wiem, ja zapomniałam!....
Rozpaczliwy płacz rozległ się w pokoju. Brat Konstanty śpiesznie wymieszał proszek
uspakajający w szklance wody i dał Jance do wypicia.
Ręka mnicha drżała mocno, gdy postawił szklankę na stole, zdawał sobie bowiem sprawę, że
chora wyzdrowieje, lecz nie odzyska całkowitej władzy umysłowej. Nie mogła sobie przecież
przypomnieć, ani swego nazwiska, ani też nazwiska któregokolwiek z bliskich jej ludzi. To był
zły znak - bardzo zły znak!
Pan Bóg wysłuchał tylko połowę jego modlitwy; pacjentka wyzdrowieje, co prawda, natomiast
tajemnica złotego talizmanu księcia Tola-Wang pozostanie nadal nierozwiązana.
Pomimo to jednak, radosne uczucie odezwało się w jego sercu. Stary lekarz musiał przyznać,
że Niebo dobrze pokierowało sprawą, odbierając pamięć chorej. W ten sposób, fanatyczny
kapłan Hanoi, nic z nie również nie wydobędzie.
Pater Konstanty miał teraz święty obowiązek leczyć biedną , zbłąkaną istotę, ochraniać ją ,
a przy tym zawiadomić potajemnie ludzi, do których ona należy.
Myśl ta uszczęśliwiła go. Uczuł nagle, że nie jest już taki biedny, opuszczony przez wszystkich
i zupełnie samotny, jak przez te długie lata, od czasu, gdy wstąpił do zakonu buddyjskiego,
by ratować swe życie.
Rozdział 21.
W rozterce.
Nie często zdarza się widzieć na szerokim świecie coś podobnie pięknego, jak mała wyspa
Ti-Ri, położona pośrodku olbrzymiego jeziora Hai-Tu. Pośrodku tej czerwonej wysepki, wznosi
się niewielki, lecz zachwycający pałacyk z białego marmuru. Jest to rezydencja księcia Li-Fang.
Pałacyk ten stoi wśród wspaniałych, wonnych krzewów i drzew z egzotycznym kwieciem.
Szeroka droga, starannie utrzymana przez pracowite ręce, prowadzi aż do samego wybrzeża.
Małe kaskady szemrząc spływają po zielonkawych kamieniach; piękne groty, w których panuje
chłód, dopełniają obrazu tego zaczarowanego ogrodu. Przecudownie na tym wspaniałym tle
wyglądają zielone papugi oraz inne egzotyczne ptaki, które kołyszą się rozśpiewane na
gałęziach drzew piniowych, albo też błyszczące motyle, które wesoło przelatują z kwiatka na
kwiatek. Wszystko to, oświetla jasne słońce - nie tak jednak gorące, jak tam, na stałym lądzie,
lecz złagodzone przez chłodzące prądy wodne - słoneczko łagodne, ciepłe i przyjemne.
Li-Fang, właściciel tych wszystkich cudów, krążył po swoim gabinecie. Ubrany po europejsku,
lecz na ramionach narzucone miał czarne, oblamowane złotem kimono, stanowiące oznakę jego
stanowiska. Na jego czole osiadła posępna chmura. W ręku trzymał telegram z Kantonu.
Donoszono mu w tej depeszy, że wszystkie poszukiwania za ciałem jego żony, były bezowocne.
Fale morskie nie wyrzuciły żadnego rozbitka płci żeńskiej na wybrzeże.
Okropny ból wykrzywił szlachetne oblicze księcia; nadzieja odnalezienia zaginionej żony była
zupełnie stracona. Trzy dni trwały te poszukiwania. Minister Botang żądał coraz natarczywiej
obecności Li-Fanga u księcia Tola-Wang.
Wtem do drzwi cicho zapukano. Do pokoju wbiegła księżniczka Li i rzuciła się bratu na szyję.
Li-Fang! - zawołała - miałam tej nocy dziwny sen. Ty wiesz przecież, że miewam prorocze
sny, które zazwyczaj się spełniają.
- Co widziałaś, siostrzyczko?
- Widziałam twoją piękną, jasnowłosą żonę... ona żyje, wierz mi! Otóż widziałam ją lezącą na
łożu w niewielkim pokoju... Oczy ma zamknięte... i jest taka blada!...
Dwie świece paliły się obok niej i oświetlały oblicze starszego mężczyzny, ubranego w długą,
bardzo długą, brązową sutannę. Człowiek ten wygląda na mnicha.
Wtem do pokoju wchodzi drugi stary, bardzo stary mnich. Jego oczy świdrują badawczo
twarzyczkę twej żony. Wyczułam, że w oczach tych czai się coś groznego, coś, co Jance
zagraża. To było wszystko, gdyż obudziłam się! O, musimy ją szukać, mój kochany braciszku,
gdyż ona żyje!...
- Dziwny, zaiste, ten sen, moja mała Li! - wyszeptał smutnie - lecz to był tylko sen, niestety!
- Ach, bracie mój, dlaczego nie chcesz mi wierzyć? - zawołała księżniczka błagalnie - wierz
mi, że ona żyje. Opowiedziałam mój sen doktorowi Martiniemu i on uwierzył!...
Wtem rozmowę rodzeństwa przerwał chiński służący, który zaanonsował wizytę ministra
Botanga.
Li-Fang zbladł, natomiast księżniczka zarzuciła mu rączki na szyje i poczęła szeptać błagalnie:
- Li-Fang, minister przychodzi, by sprowadzić cię do Tola-Wanga. Nie opieraj się, braciszku,
nie wolno ci zapomnieć, że Tola-Wang był nam zawsze drugim ojcem. Nie wywołuj jego
gniewu odmową teraz, gdy jest chory i potrzebuje twej obecności.
- Muszę szukać Jankę! - szepnął z wahaniem Li-Fang - ach, idz już, idz! Słyszę kroki
Botanga!...
- Odwagi, Li-Fang! - szepnęła księżniczka, wymykając się z gabinetu przez małe, ukryte
drzwiczki.
Minister Botang wszedł do gabinetu Li-Fanga. Był, to stary Chińczyk o twarzy pokrytej siecią
zmarszczek. Oblicze to było nieruchome, jakby z kamienia wykute, prawdziwa nieprzenikniona
maska Azjaty.
Lecz książę Li-Fang dobrze znał ministra i czytał w jego oczach, jak w otwartej księdze.
Toteż wyczytał tym razem w obojętnej na pozór twarzy wielkie, z trudem ukryte
zdenerwowanie.
- Racz mi wybaczyć, Wasza Wysokość - odezwał się kłaniając się nisko - przebywam, by
zabrać Waszą Książęcą Mość do Ho- Kou. Nad brzegiem jeziora czeka auto, które zawiezie nas
do samolotu.
- Czyżby stan księcia Tola-Wang pogorszył się? - zapytał Li-Fang posępnie.
Botang poważnie pochylił głowę. - Lekarze przewidują koniec! - rzekł - i książę Tola-Wang
w chwili śmierci, chce mieć następcę tronu przy sobie.
Twarz Li-Fanga stała się trupio-blada, lecz rysy jej stały się dziwnie twarde i nieprzebłagane,
gdy krzyknął: - Co to znaczy, Botang? Czuję, że ty coś ukrywasz! Czego chce właściwie
ode mnie mój ojciec, książę Tola-Wang?
- Pytasz mnie zbyt wiele, Wasza Wysokość - odpowiedział wykrętnie minister. - Książę
Tola-Wang nigdy nie spowiada się przede mną ze swych zamiarów.
Li-Fang odwrócił się, by ukryć przed zręcznym dyplomatą swe rozczarowanie.
Ostrożna, wyczekująca postawa ministra, jego świdrujący wzrok i wykrętna mowa świadczyły,
że minister coś wiedział, lecz ukrywał przed nim.
Dręczyło to Li-Fanga, gdyż wyczuł, że Botang wie wszystko, lecz kłamie. Wiedział zapewne
wszystko o jego małżeństwie i nieszczęściu, jakie mu się przytrafiło.
Botang był jednym z najzaciętszych wrogów Europy i Europejczyków. Pod tym względem nie
był wcale gorszy od drugiego wroga Europejczyków - czcigodnego Czang-Czu.
Li-Fang postanowił mieć się na baczności przed Botangiem. Chciał go zapytać, w jaki to sposób
jego powrót na parowcu  Aleksandria dostał się do wiadomości wszechwiedzącego ministra,
Lecz powstrzymał się od tego zapytania, wiedząc dobrze, iż Botang mu nie powie prawdy.
Kto mógł zdradzić jego adres na statku? Tylko jego siostra wiedziała o tym. A więc szpieg
Botanga znajdował się w jego pałacu. Lecz któż to był? Kto spośród służby lub domowników
był tym zdrajcą?
Li-Fang potarł czoło znużonym ruchem ręki. Zbliżył się do Botanga.
- Czy słyszał pan coś nowego o księciu Czang-Czu? Czy starzec ten znajduje się w kraju, czy
też złamał przysięgę i wyruszył za granicę?
Zdumiony minister ściągnął brwi i odpowiedział:
- Książę Czang-Czu nie opuszcza nigdy swego pałacu. Przed kilkoma zaledwie dniami
mieliśmy krótką wymianę not w sprawie napadów rabunkowych nad granicą. Uprzedziłem
księcia Czang-Czu, że osobiście będę u niego. Czy mogę wiedzieć, dlaczego Wasza Wysokość
podejrzewa Czang-Czu, że wyruszył za granicę?
- Błahostka , Botang. Wydawało mi się, jakobym widział go w czasie mej podroży po Europie.
Lecz wracajmy do rzeczy . Otóż, drogi ministrze, na razie nie będę mógł jechać do księcia
Tola-Wang. Przyjadę dopiero za kilka dni. Mam ważne powody ku temu.
- Wasza Wysokość! - zawołał, unosząc się minister - to jest niemożliwe. Następca tronu ma
jeden tylko obowiązek, a tym obowiązkiem jest posłuszeństwo względem starego księcia.
Nie istnieją żadne powody, które byłyby ważniejsze od obowiązków względem tronu.
Bardzo możliwe, że już jutro kraj pozostanie bez monarchy. Każda minuta jest droga, a każda
sekunda wahania może wyrządzić ojczyznie nieobliczalne szkody!
Podczas gdy Botang przemawiał z niezwykłą gwałtownością, umysł Li-Fanga pracował usilnie.
- Czy siostra nie miała racji - myślał - nakazując mi posłuszeństwo względem księcia
Tola-Wang? Czy miał prawo rozniecać straszliwy gniew księcia, który spadnie na niego i na
jego siostrę, Li?
Przecież Li obiecała mu, że wraz z doktorem Martini będą usilnie poszukiwać zaginionej Janki.
- Jadę z tobą, Botang! - oświadczył wreszcie i opuścił głowę na piersi, dręczony ciężkim
przeczuciem.
Oczy ministra błysnęły triumfalnie. Odwrócił czym prędzej głowę, by ukryć przed Li-Fangiem
ten błysk zadowolenia.
*
* *
Li-Fang opuścił Botanga, by przygotować się do podróży. Minister pozostał sam, pogrążony
w głębokiej zadumie.
Do pokoju wślizgnęła się ostrożnie młoda, rudowłosa Angielka, Maud Gibson.
Minister drgnął, gdy stanęła nagle przed nim, panna do towarzystwa księżniczki Li. Ochłonął
jednak natychmiast i wyciągając z uśmiechem dłoń, szepnął:
- Jestem pani bardzo wdzięczny. Jesteśmy sami nieprawdaż?
- Owszem - odpowiedziała cicho miss Gibson. - Czy otrzymał pan ode mnie wiadomość?
-Jestem bardzo pani wdzięczny, miss Gibson. - Wiadomość o podroży księcia Li-Fanga na
parowcu  Aleksandria przydała mi się nadzwyczajnie, a nawet niektóre szczegóły bardzo mi
były na rękę.
- Co pan ma na myśli? - zapytała zdrajczyni, wpatrując się weń badawczo.
- Jest to tajemnica państwowa, nie mogę jej wyjawić nawet takiej, pięknej kobiecie, jak pani,
- brzmiała tajemnicza odpowiedz. - A więc proszę mi powiedzieć, czy dowiedziała się pani
czegoś nowego? Czy wie pani, dlaczego książę Li-Fang chciał zatrzymać swój powrót do
Chin w najgłębszej tajemnicy? Dlaczego tron Tola-Wang przestał nagle go nęcić? W tym
dziwnym zachowaniu się księcia Li-Fang musi tkwić jakaś tajemnica.
Maud Gibson zawahała się z odpowiedzią. Nagle jednak w oczach jej zabłysnął ogień
nienawiści. - Znam tę tajemnicę - odpowiedziała, dysząc. - Pan mnie nie zdradzi,
nieprawdaż? Otóż książę Li-Fang nie przybył do Chin sam. Powracał na  Aleksandrii w
towarzystwie młodej i podobno bardzo pięknej Europejki, którą poślubił w Polsce.
Cichy okrzyk przestrachu uleciał z ust Botanga.
- Ho ho, hoo, to jest bardzo zła wiadomość! - mruknął. - Wcale o tym nie wiedziałem.
I gdzie jest ta kobieta?
- Nie żyje! Utonęła podczas katastrofy okrętowej. Książę nie chcę jednak w to uwierzyć.
Dzień i noc każe jej szukać - opowiadała zdenerwowana Angielka.
- Ach, więc dlatego? A więc, miss Gibson, to, co mi pani teraz opowiedziała, posiada
niezwykłe znaczenie dla mego kraju. Wynagrodzę panią po królewsku. Odpowiedz mi jednak
szczerze na jedno pytanie: dlaczego czyni pani to wszystko, czego od niej zażądam?
Czemu stała się pani szpiegiem?
Oczy Angielki zabłysły dziwnym światłem; odpowiedziała jednak na pozór spokojnie:
- Służę panu wiernie i z oddaniem, gdyż spodziewam się, że odda mi usługę za usługę. Jesteśmy
związani wspólną tajemnicą, wobec czego zagram z panem w otwarte karty.
Otóż kocham księcia Li-Fanga i pragnę zmusić go do wzajemności. Stałam się powolnym
narzędziem w pańskich rękach, panie ministrze Botang. Niech pan mi pomoże osiągnąć mój cel,
a będę zawsze donosiła mu o wszystkim.
Na twarzy Azjaty zjawił się na oka mgnienie przykry grymas.
- Utoruję pani drogę do niego - szepnął, nachylając się ku niej - nie wolno jednak pani
zapominać, że nie będzie pani prawowitą małżonką księcia. Zostanie pani jego oficjalną
faworytą, występującą zawsze po jego lewej ręce, albowiem, według obowiązującego prawa
naszego kraju, żoną jego stać się może tylko księżniczka krwi z najstarszego rodu.
- Utoruj mi pan drogę do niego a dalej sama sobie dam radę - oświadczyła Angielka i znikła za
małymi drzwiami w bocznej ścianie.
Ledwie wyszła z pokoju, a na pooranym zmarszczkami obliczu Botanga przewinął się
odpychający uśmiech. Gdyby miss Gibson dostrzegła ten niemiły grymas, na pewno
zaniepokoiłaby się niezmiernie.
W tym samym czasie Li-Fang żegnał się serdecznie z doktorem Martinim.
- Pozostań pan tutaj - prosił - nie odjeżdżaj do Italii. Będzie pan czuwał nad mą siostrzyczką,
która wbiła sobie w głowę, że odnajdzie moją żonę.
- Wasza Wysokość polegaj na mnie! Czy nie zawdzięczam ci życia? Co by się ze mną stało,
gdyby mnie pan nie podtrzymał na powierzchni wody? Jedz z Bogiem, książę, i nie trać nadziei.
Przekonasz się, że odnajdziemy twą małżonkę. Ja sam nie mogę uwierzyć w jej śmierć, gdyż
okoliczność, że zaginęła bez śladu, daje mi wiele do myślenia.
- Czy żyje jeszcze? - wyszeptał książę bezdzwięcznie - drogi przyjacielu, chciałbym w to
uwierzyć, lecz, na litość Boską, gdzie ona się podziewa? Uczyniłem wszystko, co mogłem, by
ją odnalezć. Porucznik marynarki Czu-Wu nie ustaje w poszukiwaniach, a jednak... jednak...
Li-Fang nie mógł dalej mówić, gdyż ból po stracie najdroższej istoty na świecie wybuchnął w
jego sercu z nową siłą. Powstrzymując szloch, wydzierający się gwałtem z jego piersi, odwrócił
się i zbliżył do okna. Doktor Martini stał przez chwilę w milczeniu. Nie chcąc jednak
przeszkadzać księciu, wyszedł cicho z pokoju i udał się do księżniczki Li.
Znalazł ją całą we łzach.
- Co się stało, księżniczko? - zapytał wstrząśnięty. - Co znaczą te łzy?
- Czuję się taka osamotniona - wyszeptała księżniczka - taka opuszczona przez wszystkich.
- A gdzie jest miss Gibson?
Li drgnęła. W zapłakanych jej oczach zjawił się dziwny, trwożliwy wyraz.
- Co pan sądzi o pannie Gibson? - zapytała znienacka.
- Znam ją tak mało - odpowiedział wymijająco.
- Ja się jej obawiam, doktorze wyszeptała - nie wiem sama dlaczego, lecz wyraz jej oczu
ostatnio wcale mi się nie podoba i ... i prócz tego poczyniłam pewne odkrycie...
W tym miejscu księżniczka zawahała się, lecz po chwili mówiła dalej: - Poczyniłam odkrycie,
że telegram, wysłany do mnie przez mego brata, zginał w tajemniczy sposób. Był to telegram, w
którym brat mi donosił o swym szczęściu i zawiadomił, że powraca na statku  Aleksandria .
- Telegram zaginął? Może zarzuciłaś go, księżniczko?
- Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Zamknęłam go w szkatułce, gdzie przechowuję mą biżuterię.
- Hm.... Czy ktoś, prócz pani, ma dostęp do tej szkatułki?
- Tylko Maud Gibson. Ufałam jej dotychczas bezgranicznie, toteż posiada ona kluczyk
zapasowy do szkatułki, zawierającej moje klejnoty o nieocenionej wprost wartości.
- A więc tylko Maud Gibson mogła skraść ten telegram?
-Obawiam się tego.
-Ale dlaczego miałaby to uczynić?
- Dlaczego? - jęknęła księżniczka, ocierając łzy. - czyż mało dziwnych rzeczy zaszło w
ostatnich czasach? Czemu nastawano na wolność Li-Fanga w Warszawie, oskarżając go o
zamordowanie ojca żony? Dlaczego na statku wykradziono depeszę Botanga? Ach, doktorze,
obawiam się, że Li-Fang posiada nie jednego, lecz wielu wrogów.
Doktor Martini zamyślił się. Przypomniał sobie nagle, że zachowanie się miss Gibson było
podejrzane. Czyż nie spotkał jej przed chwilą w korytarzu, prowadzącym do gabinetu Li-Fanga?
A w gabinecie tym przebywał właśnie minister Botang.
Czy ta kobieta nie przyczaiła się koło drzwi tego pokoju, podczas gdy się udawał do
prywatnych apartamentów księcia?
A więc Angielka jest szpiegiem w pałacu Li-Fanga, śledzi każdy krok książęcego rodzeństwa
i donosi ich wrogom. Podejrzenie zagniezdziło się w umyśle doktora Martini. Postanowił
zwracać uwagę na zachowanie miss Gibson.
*
* *
Podroż samolotem Li-Fang odbył w milczeniu. Botang również milczał, od czasu do czasu
spoglądając tylko na następcę tronu, siedzącego obok niego.
Li-Fang był niespokojny. Jakieś dziwne przeczucie rosło w jego sercu w miarę jak samolot
zbliżał się do celu podróży. Było to, jakby przeczucie bliskiego nieszczęścia.
Zdenerwowanie jego wzrosło do zenitu, gdy samolot wylądował wreszcie na lotnisku.
Kilku oficerów z dworu księcia Tola-Wang przybyło na jego spotkanie. Li-Fang powitał ich
skinieniem głowy, a po chwili dworskie auto wiosło go z niezwykłą szybkością ulicami
wschodniego miasta. Dzień miał się ku schyłkowi. Słońce prażyło na niebie; atmosfera była
ciężka i duszna. Li-Fang blady i przygnębiony opadł na poduszki auta. Jego serce tłukło się
niespokojnie w oczekiwaniu zbliżającego się nieszczęścia. Nie zwracał najmniejszej uwagi na
tłumy ludzi, którzy witali przejeżdżające książęce auto z odznakami najgłębszego szacunku.
Nie widział wielkich wystaw sklepowych, ozdobionych kolorowymi lampionami, nie dostrzegał
ludzi nagich do pasa, biało ubranych Europejczyków, eleganckich kobiet, setek riksz, szybkich
tramwajów, ani aut. Nie widział tego wszystkiego przyszły władca tego miasta. Auto opuściło
miasto i podążało gładką, asfaltową szosą do zamku księcia Tola-Wang. Na lewo błyszczało
jezioro Po-Jang. Zapuszczały się głęboko w ciemnoniebieską toń zielone półwyspy,
zabudowane przez wille i pałacyki osiadłych w tej miejscowości Europejczyków. Białe łodzie
żaglowe pruły niebieskie wody jeziora, rozbijające swe srebrzyste grzebienie o zielone brzegi.
Ho-Kou, stara rezydencja Tola-Wanga, roztaczała niezwykle piękny widok, lecz nikt ze
znajdujących się w aucie nie zwracał na to piękno najmniejszej uwagi, gdyż wszyscy zbyt byli
zajęci własnymi myślami. Szosa skręciła gwałtownie. Auto wyminęło ostatni pagórek i oto
przed oczyma jadących wyrósł przecudowny, stary chiński pałac. Sześć lśniących złotem wież
rzezbionych misternie wznosiło dumnie swe koronkowej roboty dachy ku niebu. Dokoła tego
potężnego zamczyska roztaczał się gęsty park. Na wprost drogi ciężka żelazna brama broniła
wejścia do rezydencji księcia. Wrota zostały otwarte i auto wjechało na podwórze zamkowe.
Li-Fang i minister Botang wysiedli i podążyli do pałacu.
- Wasza Wysokość - oświadczył minister - pozwól, że pobiegnę pierwszy i zamelduję
przybycie Waszej Wysokości. Należy bowiem przygotować chorego.
To mówiąc, minister wbiegł do pałacu.
- Co to znaczy? - pomyślał zdumiony Li-Fang. - Dlaczego muszę się meldować u mego
przybranego ojca? Przecież dawniej wchodziłem doń bez meldowania!
Wszedł do niebieskiego pokoju, należącego do wspaniałych apartamentów na dole i oczekując
powrotu Botanga, usiadł w fotelu i oparł zgnębione czoło o rękę.
Wtem od strony okna rozległ się brzęk i jakiś mały przedmiot wpadł do pokoju.
Li-Fang zerwał się z fotela i skoczył do okna. Ujrzał brudnego chińskiego chłopca, który
uciekał co sił w nogach. Książę nachylił się i podniósł przedmiot. Był to kamień, owinięty w
kawałek papieru. Zaintrygowany w najwyższym stopniu i przeczuwając coś niezwykłego,
Li-Fang odwinął papier i począł czytać:
Książę! Życie twoje i jeszcze jednej osoby znajduje się w niebezpieczeństwie.
Miej się na baczności i zniszcz natychmiast tę kartkę w przeciwnym razie
jestem zgubiony. Jeśli chce pan dowiedzieć się więcej, proszę przyjść o zmroku
do groty parkowej z cichym jeziorkiem. Będę czekał na Waszą Wysokość.
Proszę mi zaufać.
Prawdziwy przyjaciel.
- Prawdziwy przyjaciel - szepnął w zamyśleniu Li-Fang, po czym wyjął z kieszeni zapalniczkę,
spalił tajemniczy list, popiół zaś roztarł i wyrzucił za okno. Ledwie to uczynił, gdy do pokoju
wszedł Botang.
- Śpiesz się, Wasza Wysokość - rzekł. - Książę czuje się nieco lepiej po zastrzyku i czeka z
niecierpliwością.
Dwaj strażnicy przed drzwiami sypialni starego księcia z szacunkiem odstąpili na bok, a
minister otworzył usłużnie przed księciem Li-Fang ciężkie podwoje. W sypialni chorego księcia
panował półmrok. Powietrze, przesycone lekarstwami, było nie do zniesienia. Książę
Tola-Wang chory był na serce, a przecież tego rodzaju chorzy powinni mieć wiele świeżego
powietrza - pomyślał Li-Fang zdumiony i dodał głośno:
- Należy otworzyć okno. Przecież tutaj można się udusić!
- Wasza Wysokość wybaczy! Stary książę sam nakazał, by okna pozostały zamknięte!
- Ależ to szaleństwo! - zawołał Li-Fang, otwierając wysokie okno, pomimo sprzeciwu ministra.
- Lekarz powinien był sam nakazać otwarcie okien!
Minister zdusił w sobie okrzyk wściekłości, lecz Li-Fang, nie zważając na niego, przystąpił do
łoża chorego.
Książę Tola-Wang leżał ciężko oddychając, na szerokim, rzezbionym łożu. Oblicze jego
woskowo-żółte i głęboko zapadnięte oczy świadczyły, że stan jego zdrowia był nader grozny.
Oczy miał zamknięte. Li-Fang był głęboko wstrząśnięty widokiem swego przybranego ojca.
Czyż nie wyglądał jak umierający?
- Witaj mi - wyszeptał starzec, otwierając oczy.
- Książę wybacz mi , że wcześniej nie przybyłem - rzekł wzruszony Li-Fang, ujmując rękę
chorego. - Dowiedziałem się jednak pózno o twej chorobie.
- Długo pozostawałeś w obcych krajach, Li-Fang - rzekł, gorzko uśmiechając się Tola-Wang.
Podczas gdy chory z trudem przemawiał, minister chciwie chwytał każde słowo.
- Ojcze - rzekł Li-Fang - czy nie możemy pozostać sami? Czy nie odeślesz ministra Botanga?
- Masz słuszność, mój synu. Botang, co ty tutaj robisz? Dlaczego wszedłeś nie zawezwany,
przeze mnie?
Po twarzy dygnitarza przebiegł dziwny grymas. Skłonił się nisko i wyszedł swym cichym
ledwie dosłyszalnym krokiem. Gdy znalazł się za drzwiami, odesłał strażników pod jakimś
błahym pretekstem i przyłożył ucho do drzwi.
Poprzez cienkie drzwi doleciały go wyraznie głosy rozmawiających.
- Li-Fang - mówił stary książę załamującym się głosem - mój koniec się zbliża. Nigdy bym
nie uwierzył, że śmierć przyjdzie po mnie tak prędko.
- Kiedy zachorowałeś, ojcze? - zapytał Li-Fang, głęboko wzruszony.
- Choroba przyszła zupełnie nagle, ściśle mówiąc, całkiem nagle wśród nocy. Doktor Chena
wciąż mi mówił o niedomaganiu mego serca, nie chciałem jednak w to uwierzyć.
- Doktor Chena? - przerwał Li-Fang zdumiony. - Któż to jest, czcigodny mój ojcze? Gdy
odjeżdżałem, nadwornym twym lekarzem był doktor Pechun. Dlaczego stracił twoją łaskę?
Przecież był to twój najlepszy przyjaciel, który dbał o twe zdrowie, ojcze.
- Przepędziłem go! - jęknął chory. - Doktor Pechun pokłócił się z Botangiem, moim
ministrem. Och, nie mówmy już o nim więcej!
- Kto polecił ci doktora Chena? - zapytał drżącym głosem.
- Botang polecił mi go, unosząc pod niebiosa jego lekarskie zdolności. Chen jest młody i
uczony, lecz w mej chorobie żaden już lekarz nie mógłby mi pomóc.
- Powinieneś zasięgnąć porady jeszcze innych lekarzy, czcigodny ojcze.
- Nie! Li-Fang , nie chcę już żadnych lekarzy, gdyż wiem że wszystko na próżno. A cierpienie
łatwiej mi znosić, gdy wiem, że jesteś przy mnie. Czy pozostaniesz przy mnie aż do końca?
- Czcigodny ojcze, nie mów w ten sposób! Pozostanę z tobą tak długo, aż wyzdrowiejesz!
- Jesteś dobrym chłopcem, Li-Fang. Niestety, nie ma już dla mnie ratunku. Nie wiesz wcale,
jak straszne są te ataki serca. Doktor Chen przedłuża sztucznie me życie za pomocą zastrzyków.
Pozwalałem na sztuczne podtrzymywanie mego życia, gdyż ty nie powracałeś. Teraz jednak,
gdy jesteś już przy mnie, poślę tego doktora Chena do wszystkich diabłów wraz z jego
zastrzykami.
Śpieszno mi uporządkować wszystkie sprawy. Ty jesteś mym następcą, Li-Fang. Spokojnie
zamknę oczy, wiedząc, że oddaje tron i państwo w dobre ręce. Widzisz, synu, ja nienawidzę
Europejczyków, lecz przyznaję im energię, przedsiębiorczość i mądry sposób życia. Dlatego też
usynowiłem ciebie, dziecię Europejczyków, i wpoiłem ci dusze chińską, by mieć dzielnego
następcę, który z państwa mego uczyni potężne mocarstwo na wzór państw europejskich. Tak,
mój synu, kocham ciebie, pomimo, że nienawidzę Europejczyków z całej duszy.
A teraz powiem ci rzecz najważniejszą. Otóż chcę abdykować na twoją korzyść. Jeśli żyć będę,
każę zanieść się do świątyni mych ojców, by być obecnym przy twej koronacji.
- Ojcze - przeraził się Li-Fang i powstał z kolan - nie mówisz chyba tego poważnie?
- Dlaczego przestraszyłeś się? Czy nie chcesz podjąć się tego świętego obowiązku? W dniu
koronacji poślubisz wysoko urodzoną księżniczkę Lu-Tien z sześćset trzydziestego pokolenia
książąt Mandżurii. Ona jest bogata i piękna, toteż godnie będzie nosić tytuł księżnej Tola-Wang.
Młodzieniec jęknął rozpaczliwie. Zdawało mu się że zle słyszy.
- Niemożliwe, czcigodny ojcze! - rzekł drżącym głosem - księżniczka Lu-Tien nie może
zostać mą żoną!
- A więc która? Jaka kobieta spośród naszej arystokracji zajęła twe serce, na którą z nich padło
twe spojrzenie? Mów prawdę, mój synu!
- Ojcze, nigdy me serce nie będzie należeć do Chinki! Kocham Europejkę, Polkę mój ojcze
- padła cicha, lecz spokojna odpowiedz z ust Li-Fanga.
- Europejkę? - książę Tola-Wang zaśmiał się gorzko - mogłem się tego spodziewać.
Nieszczęsny, czy jesteś z nią związany?
- Tak jest, nie będę kłamał: ona jest moją żoną.
- Twoją żoną... twoją żoną!! Krzyknął starzec rozpaczliwie i uniósł się na poduszki. - Gdzie
ona jest, ta kobieta? Czy przywiozłeś ją ze sobą?
- Byłbym to uczynił - odpowiedział z głębokim smutkiem Li-Fang i opuścił głowę - niestety,
okrutny los zrządził inaczej. Powracaliśmy na statku  Aleksandria , wśród nocy nastąpiła
katastrofa i.... i ja straciłem moją żonę podczas gdy odpływaliśmy w łodzi ratunkowej od
płonącego statku. Szukam jej wszędzie, gdyż wierzę, że żyje. Pozwól, że ci opowiem o niej,
że opiszę ci ją i jej usposobienie, a jestem pewny, że zrozumiesz, dlaczego nie mogę poślubić
księżniczki Lu-Tien.
- Milcz! Nie chcę nic słyszeć! Los ukarał cię za twe zaślepienie, zapomniałeś bowiem na
obczyznie o jednej rzeczy: zapomniałeś o świętym obowiązku posłuszeństwa. Nie wolno ci
wymawiać jej imienia przy mnie, gdyż przeklnę ciebie. Ona nie żyje, utonęła, ty zaś musisz
zapomnieć o wszystkim.
Jutro staniesz się księciem Tola-Wang i małżonkiem księżniczki Lu-Tien. Botang otrzymał
odpowiednie instrukcje, a teraz idz, gdyż uczyniłeś mi wiele bólu i zgryzoty!
Młodzieniec śmiertelnie blady, zawahał się. Lecz poorane oblicze starego księcia wykazywało
tak silne podniecenie, że Li-Fang,obawiając się zgubnych dla niego skutków sprzeczki, nie
wyrzekł ani słowa sprzeciwu i oddalił się, postanawiając w duchu; że odrzuci koronę książąt
Tola-Wang i powróci do swego pałacu w Ti-Ri.
W swym przygnębieniu uczuł nagle, że z Chinami łączy go teraz bardzo cieńka nić, którą gotów
jest zupełnie zerwać, jeśli Tola-Wang okaże się nieugięty.
Bez słowa wyminął ministra Botanga, który w ostatniej niemal sekundzie odskoczył od drzwi
pod którymi podsłuchiwał rozmowę Li-Fanga z księciem Tola-Wang.
Młodzieniec ten wyczuł nagle wzrok Botanga i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że
człowiek ten jest jego wrogiem, przed którym należy mieć się na baczności.
Powoli, bardzo powoli zszedł szerokimi schodami na dół i skręcił w przejście, prowadzące do
pawilonu, w którym zawsze mieszkał podczas swego pobytu w Ho-Kou.
Uczuł nagle w sobie przypływ sił. Stał się zdolny do walki, ospałość i apatia ostatnich dni
zniknęła gdzieś bez śladu, a na to miejsce w serce jego wstąpiła gotowość podjęcia
bezwzględnej walki, obudziła się w nim nowa energia, a jedno tylko słowo, jego bojowe hasło,
które pobudzało go do czynów, brzmiało: Janka!
Janka była jego jedyną myślą, a wraz z tą myślą zrodziło się w nim mocne i niezachwiane
przeczucie, że nie będzie walczył o umarłą, gdyż Janka żyje!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rozdział 19 opowieść Belzebuba o jego drugim zstąpieniu na planetę Ziemia
Wings of the wicked rozdział 19
05 Rozdzial 3
05 Rozdział 03 Wzór Taylora i ekstrema funkcji
Rozdział 19
Rozdział 19
05 Rozdział III Mnisi, czyli żywa świątynia Ducha Świętego
R 19 21

więcej podobnych podstron