Mity i legendy Europy spory wybór


Wydanie pod redakcją: F-my T O M C Z A K ul. Rewolucji 76 90-223 Łódź tel./fax (0-42) 324-333
F-ma przyjmuje zlecenia edytorskie w szerokim zakresie.
Lektura dla uczniów szkoły podstawowej.
Wydanie polskie Firma Tomczak
ui. Rewolucji 1905 r. 76 90-223 Łódź tel./fax (0-42) 324-333 ISBN 83-900265-0-3 (oryg. ISBN 0861126394)
L)Brimax Books Ltd 1991. Ali rights reserved.
Published by Brimax Books Ltd, Newmarket, England 1991.
Printed in Hong Kong
Druk i oprawa Wojskowa Drukarnia w Łodzi Zam. 4243

I /
ILUSTRACJE
Roger Payne
MITY
tTEGENDY
A ^ EUROPY
Oświatowy-Łódź -Polska
tcl./fax (0-42) 324-333
SPIS TREŚCI
Tezeusz i Minotaur.................................................................................. 9
Dedal i Ikar............................................................................................. 14
Jazon i złote runo .................................................................................... 21
Bellerofont i Pegaz .................................................................................. 30
Perseusz i Gorgona.................................................................................. 36
Achilles i Hektor ..................................................................................... 43
Koń Trojański ......................................................................................... 48
Odyseusz i Cyklopi.................................................................................. 54
Horacy - obrońca mostu......................................................................... 61
Androclus i lew........................................................................................ 68
Rungnir i Thor........................................................................................ 76
Geirrodur - król Trolli............................................................................ 83
Zygfryd - pogromca smoków................................................................. 89
Beowulf.................................................................................................... 96
Zaklęty miecz........................................................................................... 104
Sir Gawain i Zielony Rycerz................................................................... 110
Rodrigo - król Hiszpanii........................................................................ 116
Roland i Olivier....................................................................................... 122
El Cid ...................................................................................................... 128
Wilhelm Tell ............................................................................................ 134
* /ŚŚ
Ten pyszny zbiór mitów i legend Europy, od wieków ekscytujący, zadziwiający, przerażający, bawiący dzieci i dorosłych w dominujących cywilizacyjnie regionach świata ma drugi, chyba ważniejszy wymiar. Uczy i kształtuje postawy - i o tym kilka słów...
Europa, Świat... -Polska chce do nich "dołączyć" (1991). Jest to oczywista bzdura, bo nasz kraj był i jest ich częścią, od ponad tysiąca lat uczestnicząc w rozwoju ludzkości. Wiele idei zrodzonych w Polsce Świat wykorzystuje nie wiedząc skąd pochodzą. Takie uproszczone, hasłowe traktowanie zagadnienia, obniża tylko bezzasadnie wśród Polaków poczucie własnej wartości i ich zdolności do dynamicznego działania.
Faktem jest jednak, że brak Reformacji oraz ponad dwieście lat zaborów
1 kolejnych totalitaryzmów spowodowało zawężenie kontaktów naszej nacji z wieloma innymi i w sferze poznawania pierwocin ich kultur, a więc właśnie mitologii, zatrzymaliśmy się na etapie Oświecenia. Znamy więc jedynie trochę mitów greckich i nieco ponadnarodowych katolickich.
Anglosasi, przedstawiciele najwyżej rozwiniętych centrów współczesnej cywilizacji - a przede wszystkim ich dzieci - są w lepszej sytuacji. W ich krajach od dawna dominują ruchy protestanckie, które rozpowszechniły zasadę stosowania logiki, gdzie tylko jest to możliwe. Wyzwoliły ludzi od skostnienia totalitaryzmu katolickiego i "święta" inkwizycja nie tępiła starych przekazów oraz związanych z nimi pewnych dowolności interpretacji świata. Dla nich nie jest tabu świadomość, że kultura ma korzenie znacznie głębsze niż wszelkie odmiany chrześcijanizmu, socjalizmu, itp. itd.
Ta książka nie tylko znakomicie bawi i usypia dzieci czy dorosłych.
Polecana jest, jako lektura szkolna dla klas
2 - 7 szkoły podstawowej, w zależności od lokalnego poziomu intelektualnego środowiska, tak właśnie, jak w krajach anglosaskich.
Dzieci poznają dzięki niej, choćby fragmentarycznie, dominujące cechy wielu starych sposobów życia i walki o przetrwanie, a szczególnie zasadę nie popadania w panikę i prowadzenia walki do końca, nawet w najbardziej beznadziejnych z pozoru sytuacjach. Przyswajają sobie właściwy stosunek do "skarbów", które zdobyte, utrzymane i właściwie użyte przynoszą korzyści zdobywcom i ich otoczeniu. A przede wszystkim dowiadują się, jak różne w historii rzeczy i sprawy były dla ludzi najważniejszymi wartościami, zyskują więc właściwy dystans do "wszystkiego co ludzkie". Dzieci takie żyją potem mądrzej i dynamiczniej. Myślą swobodniej iskuteczniej niż inni ludzie, skrępowani jednostronnym pojmowaniem świata narzuconym im w szkole
- np. wąskim światopoglądem komunistycznym, chrześcijanistyczno-katolickim czy jakimkolwiek innym totalitarnym, bałwochwalczo uznającym tylko swój punkt widzenia.
Niech ta książka, bawiąc i ucząc, będzie pierwszym krokiem każdego małego Polaka ku poznaniu sposobów uczenia się i myślenia ludzi Zachodu
- tych "przodowników pracy kapitalistycznej".
Minotaur
Tezeusz
Iabirynt wypełniały kompletne ciemności, od czasu do czasu rozjaśniane pojedynczymi promykami światła, wdzierającymi się do wnętrza przez niewielki otwór w sklepieniu. Tezeusz czuł narastający chłód. Począł dygotać z zimna i emocji, usłyszał bowiem w jednej chwili głuchy ryk i odgłosy kroków potwora Minotaura.
- Jest pewnie zły i głodny - pomyślał Tezeusz. Nie wiedział skąd dobywa się głos stwora. Korytarze przecinały się ze sobą tworząc ogromny labirynt. Jeżeli
, chciał odnieść zwycięstwo i zabić Minotaura, musiał wejść głębiej w plątaninę czarnych zakamarków. Już sama myśl o tym napełniała go zgrozą.Wiadomo było, że kto raz wszedł do labiryntu, nie znajdował drogi powrotnej. Wszyscy ginęli w nim bez śladu. Minotaur zabijał błąkających się śmiałków i zjadał ich. Tezeusz posuwał się powoli przed siebie. W jednej ręce niósł miecz, w drugiej kurczowo ściskał kłębek nici. Miecz, kłębek nici i mały, złoty flakonik miały mu pomóc w zmaganiach z potężnym Minotaurem, który był krwiożerczym monstrum o ciele człowieka i głowie byka. Nawet lew nie miał ostrzejszych od niego kłów. Nic też dziwnego, że ojciec Tezeusza, król Aten Egeusz, wpadł w rozpacz, gdy syn oświadczył mu, że chce zabić Minotaura.
- Nie jedź na Kretę Tezeuszu. Mam przeczucie, że nigdy cię już
nie zobaczę. Jestem starym człowiekiem i bardzo cię potrzebuję. Powinieneś pomóc mi w rządzeniu królestwem - mówił stary król i łzy ciekły po jego policzkach.
Tezeuszowi przykro było patrzeć na zasmuconego ojca, lecz uznał, iż nie może poddać się jego woli.
- Jeżeli nie zabiję potwora będziesz musiał wysłać Minotaurowi na pożarcie kolejnych Ateńczykow. Pomyśl ojcze, jak wielu młodych ludzi
*inąć - odpowiedział Tezeusz.
Król westchnął głęboko. Wiedział, że jego syn ma rację. Młodzi ludzie płacili straszliwą cenę za to, że przed laty syn króla Krety Minosa, zginął z rąk Ateńczykow. W odwecie król Minos zażądał, aby co roku wysyłano na Kretę czternastu Ateńczykow, siedmiu młodych chłopców i siedem dziewcząt, jako pożywienie dla Minotaura. W przypadku ię spełnienia tego warunku Minos groził kowaniem i zburzeniem Aten.

Zapewne był w stanie tego dokonać, jako że dysponował potężną armią. Minos zastrzegł jednak, że nie będzie się domagać ofiar, jeśli któryś z młodych Ateńczyków zdoła zabić potwora. Było to ogromnie trudne, gdyż podstępny i okrutny Minos zabraniał wnoszenia jakiejkolwiek broni do labiryntu, tym samym skazując śmiałków na pewną śmierć.
Z okna swego pałacu widział Egeusz statek z czarnymi żaglami, który jak co roku miał wypłynąć w swoją smutną podróż na Kretę. Widział młodych ludzi wchodzących na pokład i opłakujących ich ojców. Król wiedział, że Tezeusz musi do nich dołączyć.
- Moi poddani bardzo cierpią z powodu utraty dzieci. Ich władca nie może
i rzekł do Tezeusza:
- Pożegnajmy się synu. Będę gorąco prosił Bogów z Olimpu, aby mieli cię w swej opiece. Po czym wziął ze stolika mały, złoty flakonik i podał Tezeuszowi mówiąc: - Jest to podarunek od twej macochy Medei. Może być ci pomocny w walce z Minotaurem. Ja zaś mam tylko jedną prośbę.
- Jaką Ojcze? - zapytał młodzieniec. Egeusz dał mu duży, czerwony zwój materiału. - Jeśli zwyciężysz potwora, użyj tej tkaniny jako żagla na znak, że wyprawa się powiodła. Z dala dojrzę jego czerwień i będę spokojniejszy.
Tezeusz uśmiechnął się do ojca próbując go podnieść na duchu.
- Wiem, że zobaczysz mnie powracającego z czerwonym żaglem. Czarne żagle już nigdy nie pojawią się na ateńskich statkach - powiedział.
Podróż na Kretę była bardzo smutna. Czternastu młodych ludzi nie mogło myśleć o niczym innym, jak tylko o swym straszliwym przeznaczeniu. Wszyscy płakali i trzęśli się ze strachu. Przerażenie narastało w miarę jak zbliżali się do celu podróży. Tezeusz nie zamierzał jednak okazywać trwogi i odważnie stanął przed obliczem króla Minosa, który go natychmiast rozpoznał.
- Co robi tutaj królewicz z Aten? - spytał Minos. - Nie wierzę, aby król Egeusz wysyłał swego syna na pożarcie Minotaurowi.
10
r
Tezeusz spojrzał wyzywająco na Minosa.
-Nie przybyłem tutaj, aby zostać zjedzonym przez potwora, lecz po to by go zabić. Chcę uwolnić mój lud od tej straszliwej daniny - wypowiedź Tezeusza wywołała ogromne poruszenie wśród dostojników i dworzan skupionych wokół króla. Ten uśmiechnął się.
- Odważne są twe słowa Tezeuszu. Wiedz jednak, że bez broni niełatwo jest pokonać Minotaura - rzekł.
- Muszę znaleźć jakiś sposób - odpowiedział stanowczym głosem Tezeusz. Królewna Ariadna, córka Minosa, przyglądała się uważnie ateńskienu
herosowi. Był młody, odważny i mocny. Potrzeba było jednak czegoś więcej, by zwyciężyć potwora. A ona mogła mu pomóc. Tej nocy Ariadna zaczekała, aż jej ojciec i dworzanie zasną, po czym wziąwszy kłębek nici i dzban wina cicho wymknęła się z komnaty. Zamkowymi korytarzami pobiegła wprost do Tezeusza i towarzyszy jego niedoli. Strażnicy zdziwili się widząc ją tutaj, lecz ona wiedziała jak uśpić ich czujność.
- Noc jest długa i chłodna. Wino was ogrzeje - powiedziała uśmiechając się przymilnie i częstując strażników winem. Proszek wsypany do wina zaczął po chwili działać i strażnicy zapadli w smaczny i głęboki sen.
Ariadna zapukała do komnaty Tezeusza. Był ogromnie zaskoczony widząc ją u siebie.
- Przyszłam, aby ci pomóc Tezeuszu. Weź ten kłębek nici i miecz jednego ze strażników - rzekła królewna.
- Dlaczego to robisz? - chciał wiedzieć Tezeusz. - Nie obawiasz się gniewu ojca?
-Mój ojciec jest okrutnym człowiekiem - westchnęła Ariadna ze smutkiem. - Nie ma litości dla tych, którzy giną w labiryncie. Minotaur narobił już dość krzywd. Pora z tym skończyć. Nie marnujmy czasu. Chodźmy do labiryntu.
Tezeusz wziął miecz śpiącego strażnika i pośpieszył za Ariadną. Minęli ogród i pałacowy podwórzec. Zanim dotarli na miejsce Ariadna poradziła młodzieńcowi co ma czynić. Zgodnie z radą, u wejścia labiryntu przywiązał koniec nici podarowanej mu przez Ariadnę i zagłębił się w plątaninie korytarzy rozwijając jednocześnie kłębek. Coraz wyraźniej słyszał ryk Minotaura.
Poczuł mocniejsze bicie serca.
- Za moment go zobaczę! - pomyślał. Ukrył kłębek nici za załomem korytarza
i otworzył flakonik, który dała mu macocha.Ciężko stąpając, rycząc i wygrażając skałom, które go więziły, ukazał się Minotaur.
11
- Jest przerażający - wyszeptał Tezeusz ze zgrozą. Pomimo nikłego światła ujrzał szerokie ramiona Minotaura, ostre rogi na jego byczej głowie i dzikie oczy, wpatrujące się prosto w śmiałka. Z przerażającym rykiem rzucił się Minotaur na Tezeusza, ten jednakże zdążył sypnąć potworowi w oczy proszek z otwartego flakonika. Minotaur zatoczył się i zaczął kaszleć. Tarł oczy dłońmi. Był zupełnie bezradny. Tezeusz ruszył ostro do przodu i z rozmachem ciął Minotaura mieczem przez nogi. Potwór upadł na skały rycząc z bólu. Jeszcze próbował się podnieść i zaatakować. Otwierał i zamykał pysk chcąc ugryźć atakującego go człowieka. Nie mógł go jednak dojrzeć przez zasypane tajemniczym proszkiem oczy i dlatego jego
i

ciosy były bezładne i nieskuteczne. Tezeusz stał obok i czekał, aż miotający się potwór wyczerpie swe siły.
W końcu Minotaur runął na ziemię bez czucia, z mieczem uniesionym do góry i z całej siły wbił okropnie. Jego oczy zaczęły mętnieć, by po chwili zgasnąć zupełnie. Nie żył.
- Dziękuję wam bogowie - szepnął Tezeusz i nachylił się nad bestią. Współ Minotaurowi. Nie jego bowiem było to, iż urodził się półczłowiekiem-półbykiem.
- Kto wie, może wyświadczyłem mu przysługę zabijając go. Lepiej umrzeć, niż żyć uwięzionym na zawsze - pomyślał Tezeusz i postanowił jak najszybciej opuścić kręte korytarze.
Wyjąwszy schowane nici zaczął nawijać je na kłębek. Postępując ich śladem opuścił labirynt tą samą drogą, którą do niego wszedł. Na zewnątrz owionęło go cudownie rześkie powietrze pogodnej nocy. Ariadna czekająca na niego u z labiryntu, nie posiadała się ze szczj widząc go całym i zdrowym.
sz podszedł do niego c bestii. Potwór zawył
1
wyj
12
- Uciekajmy z Krety jak najszybciej -powiedział Tezeusz. Nikt, absolutnie nikt nie może się dowiedzieć, że mi pomagałaś. Twoje życie byłoby wówczas w niebezpieczeństwie. Musisz wyjechać razem z nami. Ariadna przystała na jego propozycję. Pobiegli razem do pałacu. Tezeusz obudził swych rodaków i wszyscy jak najszybciej udali się do portu. Kapitan statku nie mógł uwierzyć własnym oczom, "że młodzi ludzie uniknęli niechybnej śmierci. W ogromnym pośpiechu rozwinęli żagle i pod osłoną nocy udali się
powrotną podróż do Aten. Był to radosny i szczęśliwy powrót. W niczym nie przypominał niedawnej, smutnej podróży na Kretę.
Kilka dni później Ateny były już w zasięgu ich wzroku. Podniecony (ycięstwem Tezeusz zapomniał jednak |bietnicy złożonej swemu ojcu. Na jego tku zamiast czerwonych łopotały na wietrze czarne żagle.
Kiedy król Egeusz ujrzał statek płynący pod czarnymi żaglami był pewny, że Tezeusz nie żyje. Nie mogąc dać sobie rady ze swoją rozpaczą, rzucił się do morza.
Od tej pory morze, w którym utonął, nazywa się Morzem Egejskim.
'
13
w
fliljiiljMiEiMEM^
Dedal i Ikar
MfiiMMEMngfiaMi^
I
karze! Obudź się! Obudź się! Dedalowi było bardzo przykro tak brutalnie budzić ze snu swego syna, lecz musiał to uczynić. Groziło im bowiem wielkie niebezpieczeństwo. W każdej chwili straże króla Minosa mogły być u ich drzwi. Dedal potrząsnął jeszcze raz ramieniem chłopca. - Wstawaj Ikarze! Obudź się! Dedal miał wszelkie podstawy do obaw po tym, co zdarzyło się poprzedniego dnia. Tezeuszowi, bohaterowi Aten, udało się wejść w głąb labiryntu i zabić więzionego tam szkaradnego potwora Minotaura o postaci półczłowieka - półbyka. Tezeusz wyjechał z Krety ponadto razem z księżniczką Ariadną, córką okrutnego króla Minosa, która pomogła młodemu śmiałkowi w walce z Minotaurem. Król Minos wpadł w ogromną wściekłość, gdy dowiedział się o tym wszystkim. Dedal będąc budowniczym
labiryntu, w którym przetrzymywany był Minotaur, był pierwszą osobą, po którą posłał rozgniewany król.
- Gdzie jest ten nędznik Dedal? Gdzie on jest? - wykrzykiwał z furią Minos. - Rozszarpię go na strzępy! Spalę go na popiół! Roztrzaskam go o skały! Ten nędznik! Ten łgarz! Powiedział mi, że nikt żywy nie będzie mógł wyjść z labiryntu! A teraz Minotaur nie żyje, a Tezeusz uciekł uprowadzając moją córkę i biorąc zakładników! - wołał wściekły.
Dedal słyszał krzyki dochodzące z królewskich komnat i wiedział, że musi jak najszybciej opuścić Kretę. Było tylko kwestią czasu, kiedy żołnierze Minosa przybędą, aby go aresztować i zawlec przed oblicze króla.
14
Dedal jeszcze gwałtowniej potrząsnął ramieniem Ikara. Ten wreszcie otworzył oczy i spytał:
- Co się stało ojcze? Dlaczego mnie budzisz?
-Musimy uciekać mój synu-szepnął Dedal. -Później wyjaśnię ci wszystko. Teraz nie mamy czasu do stracenia. Jeżeli od razu nie Tuszymy w drogę, to może to dla nas oznaczać śmierć.
Ikar oprzytomiał natychmiast. Jego ojciec był przerażony nie na żarty. Sytuacja musiała być rzeczywiście groźna.
- Zawsze pragnąłeś latać Ikarze, teraz będziesz miał okazję - powiedział Dedal. Podszedł do dużej czarnej skrzyni stojącej w rogu pokoju. Przeczuwał, że pewnego dnia będzie musiał razem z Ikarem uciekać z Krety. Dlatego też zrobił skrzydła z piór ptasich, które połączył woskiem. Dedal wyjął duże skrzydła ze skrzyni oraz parę mniejszych. Te mniejsze przymocował do ramion Ikara.
Dedal i jego syn już drugi raz w życiu zmuszeni byli do ucieczki przed niebezpieczeństwem. Po raz pierwszy musiał Dedal uciekać ze swych rodzinnych Aten po tym, jak w napadzie złości zrzucił ze skał swego bratanka Perdixa. Perdix był młodym chłopcem, ale był bardzo zdolnym wynalazcą i rzemieślnikiem. Niektórzy mówili, że był zdolniejszy nawet od Dedala. Tej myśli Dedal nie mógł znieść. Gdy Perdix spadał ze skał, bogini Atena przyszła chłopcu z pomocą i uratowała od śmierci zmieniając w przepiórkę. Dedal obawiał się jednak, że jego zbrodnia wyjdzie wkrótce na jaw i w obawie przed tym postanowił zniknąć. Wziął Ikara i pod osłoną nocy uciekł z nim na Kretę.
15
I
A teraz Dedal i Ikar ponownie musieli uciekać. Zrobione skrzydła miały ich przenieść bezpiecznie przez morze. Dedal umocował skrzydła chłopca, potem swe własne i zwrócił się z surowym ostrzeżeniem do Ikara.
- Pamiętaj, że pióra spojone są woskiem. Wosk topi się od gorąca,
a więc uważaj, nie leć zbyt blisko słońca, bo twoje skrzydła się rozpadną. Pamiętaj Ikarze!
- Tak . Oczywiście. Będę pamiętał - odpowiedział Ikar.
Był zbyt podniecony jednak myślą o czekającym ich locie, aby zwracać baczniejszą uwagę na przestrogi ojca. Miał piękne skrzydła zrobione ze śnieżnobiałych piór. Ptaki, które wielokroć obserwował z zachwytem, gdy przefruwały nad wyspą miały podobne. Ikar był bardzo dumny ze swych skrzydeł. Dzięki nim będzie mógł latać znacznie lepiej i o wiele dalej niż jego kuzyn Perdix, który zmienił się w przepiórkę.
- Przepiórki są takimi małymi, szarymi ptakami - myślał z pogardą Ikar. Dedal patrzył na pełną podniecenia, rozpaloną twarz młodzieńca i modlił
się o to, by nic złego mu się nie przydarzyło.
- Leć dokładnie za mną - powiedział do Ikara. - Nie leć wyżej niż ja, a wszystko będzie dobrze! - dodał.
Wtem usłyszeli hałas dochodzący z korytarza. Były to odgłosy kroków żołnierzy, którzy pośpiesznie szli w kierunku ich komnaty.
- Szybciej Ikarze! Już najwyższy czas! Pośpieszmy się! mówił Dedal prowadził swego syna spiesznie na balkon.
- Skacz w górę, gdy ci powiem. I nie patrz w dół! Dedal przytulił syna, pocałował i powiedział:
- Teraz Ikarze! Skacz!
Ikar uczynił tak, jak mu powiedział ojciec i po pewnej chwili wraz z ojcem powoli unosił się w niebo. Skrzydła przymocowane do ich pleców poruszały się w górę i w dół. Wkrótce Ikar i Dedal lecieli wysoko nad pałacem króla Minosa, nad złotymi piaszczystymi plażami wzdłuż wybrzeża, a potem nad pełnym morzem.
16
Ś-., .- ; . , . .i.Łfl,
',.ŚŚŚ
*

Słońce świeciło wspaniale, morze iskrzyło się w dole, a powietrze było lekkie i czyste... Raz po raz Dedal spoglądał, czy Ikar leci za nim. Za każdym razem chłopiec z radością machał do niego.
Lecieli już od dłuższego czasu. W dole nie było widać nic poza morzem i łodziami rybackimi. Wyspa Kreta już dawno zniknęła za horyzontem. Lot śladem ojca stawał się coraz bardziej nużący dla Ikara. Chciałby latać jak ptaki, pikować w dół, zawracać, wzledeć w górę, dać porwać się podmuchom wiatru i lecieć lekko przed siebie.
17
Ikar postanowił posmakować prawdziwego lotu. Spojrzał, czy ojciec nie widzi go i rozpiął szerzej swe skrzydła. Machnął koniuszkami skrzydeł i poczuł, że leci w bok.
- Udało się! - krzyknął z zachwytem. Potem wychylił się.w dół i zaczął pikować. Sekundę lub dwie, potem poderwał się do lotu w górę. Ikara rozpierała radość i duma. W tej chwili był skłonny uwierzyć, że w przeszłości zawsze potrafił latać. W pewnej chwili tuż obok niego przeleciały ptaki stromo wznosząc się w niebo. Ikar natychmiast poleciał ich śladem.
Unosił się tak w górę, ptakom podobnie, nie zauważając wcale, że wokół robiło się coraz cieplej. Słońce świeciło coraz jaśniej i było coraz bliżej. Upojony radością latania Ikar nie zwracał na to uwagi.

18
...
- Potrafię latać tak wysoko jak ptaki! Potrafię! - wołał szczęśliwy.
Pęd powietrza i wspaniały widok na ziemię z tak dużej wysokości upajały go i oszałamiały.
- Jestem orłem! - Ikar stracił poczucie rzeczywistości.
Daleko w dole, Dedal obejrzał się po raz kolejny za siebie i stwierdził, że niebo za nim było puste. Zaniepokojony spojrzał w górę i ku swemu przerażeniu zobaczył Ikara, który przypominał maleńki punkcik na błękitnym niebie.
- Ikarze! Ikarze! Ikarze wracaj! - wołał z przerażeniem w głosie.
r Ikar nie słyszał go jednak. Poczucie orlej wolności prysło, gdy wciąż unosząc się zbliżał się zbytnio do słońca.
Żar obezwładniał go. Był też coraz bardziej przerażony. Nie chciał już lecieć wyżej, lecz prądy powietrzne unosiły go w górę z olbrzymią szybkością.
Poczuł palący ból na plecach i jednocześnie spostrzegł, że skrzydła zmieniają kształt.

-..'Ś'
-Wosk! Wosk się topił! I Ikar miast lecieć, począł spadać w dół. Spadając widział przed sobą swoje dwa wspaniałe, śnieżnobiałe skrzydła rozrywane przez porywy wiatru.
Ikar spadał w dół coraz szybciej. Dedal zawracając w locie próbował ratować swego syna. Na próżno. Chłopiec przeleciał obok niego z szeroko rozpostartymi ramionami, rękoma próbując chwytać powietrze. Dedal był bezradny. Jedyne co mógł zrobić to patrzeć, jak Ikar spada w dół, stając się coraz mniejszym i mniejszym punkcikiem, aż wreszcie rozbryzg piany zaznaczył miejsce jego upadku do morza.
- Ikarze, mój synu! Mój synu najmilszy! - lamentował Dedal. Potworny ból rozdzierał jego serce, gdyż rozumiał, że chłopiec nie mógł przeżyć upadku do morza z takiej wysokości. Łzy poczęły płynąć z jego oczu. Wiedział, że musi znaleźć Ikara, lecz wiedział również, że znajdzie go martwego.
20
złote runo
Słyszłem Jazonie, że przybyłeś tu po złote runo -powiedział Ajetes, król Kolchidy i surowo popatrzył na młodego księcia Jazona z Jolkos, który na statku Argo przybił do portu Kolchidy.
- Muszę cię przestrzec, że wielu śmiałków było tu przed tobą i żadnemu z nich ten zamiar się nie powiódł. Smok, który strzeże złotego runa zabił ich wszystkich.
Ajetes miał nadzieję, że Jazon ulęknie się jego przestróg. Wielu z młodych wojowników przybywających wcześniej do Kolchidy ogarniało przerażenie na samą wzmiankę o smoku. Inni szukali wymówki, aby wycofać się z próby zdobycia złotego runa i jak niepyszni opuszczali Kolchidę wracając tam, skąd przybyli.
Jazon ruszając na wyprawę przyrzekł sobie, że nie wróci do kraju bez złotego runa. Albowiem tylko wtedy stryj Jazona, Pelias miał dotrzymać swej obietnicy i zwrócić mu królestwo Jolkos, które kiedyś skradł był ojcu Jazona, królowi Ajzonowi.
- Nie odczuwam strachu Wasza Wysokość - oświadczył dumnie Jazon, - Ja i moi towarzysze Argonauci pokonaliśmy już wiele niebezpieczeństw, aby dotrzeć do twego kraju. Walczyliśmy z potężnymi olbrzymami, nawałnicami, wiatrami i potężnymi falami na morzu. Nie ulękniemy się smoka strzegącego złotego runa.
Król Ajetes był bardzo niezadowolony z odpowiedzi młodego śmiałka. Jarzon był tak odważny i pewny siebie, że mógł odnieść zwycięstwo tam, gdzie inni zawiedli. Ajetes nie chciał, aby Jazon zdobył złote runo, które było talizmanem przynoszącym szczęście Kolchidzie. Wiele lat temu książę Fryksos przyleciał do Kolchidy na baranku. Było to prześliczne zwierzę pokryte złotym runem. Umiało mówić ludzkim głosem oraz latać w powietrzu. Fryksos złożył baranka w ofierze Zeusowi, a złote runo podarował Ajetesowi, który je zawiesił na drzewie w świętym gaju i na jego straży postawił smoka.
Król Ajetes próbował odwieść Jazona od powziętego zamiaru.
- Smok nigdy nie śpi, czuwa w dzień i w nocy -powiedział król do młodego księcia z Jolkos.
- I ja nie zasnę, dopóki nie zdobędę złotego runa - odpowiedział Jazon. Ajetesa rozzłościła ta odpowiedź. Próbował ukryć swe prawdziwe uczucia
i uśmiechając się powiedział:
22
- Z tego co mówisz wynika, że jesteś bardzo odważny. Twoje słowa zapewne dorównują czynom. Smok ma się zatem czego obawiać. Skończmy jednak
te rozmowy o smokach i niebezpieczeństwach. Jutro będziemy mieli na to wiele czasu. Dzisiaj zapraszam ciebie i twoich towarzyszy na ucztę.
Tej nocy król Ajetes nie mógł spać. Zmartwiony spacerował po swej sypialni. r - Nie mogę pozwolić na to, by Jazon zabrał złote runo. Co mam czynić? - myślał. Całą noc snuł plany jak przeszkodzić Jazonowi. Nad ranem przyszła mu do głowy doskonała myśl.
- Zażądam, aby wypełnił trzy warunki, które potwierdzą jego siłę i męstwo. Dopiero po ich spełnieniu Jazon będzie mógł dostać złote runo. Ajetes zaśmiał się w duchu.
- Z góry wiem, że są one niemożliwe do spełnienia. Każdy z nich prowadzi do niechybnej śmierci. Jazon umrze zanim zdoła wypełnić pierwszy z nich. W ten sposób uchronię złote runo - planował.
Król nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego córka Medea umiała czytać w jego myślach. Była czarodziejką posiadającą ogromną moc. I w tej chwili zgłębiła myśli ojca bez trudu, pomimo odległości dzielącej ich sypialnie. Niegodziwe plany ojca wstrząsnęły nią. Medea zakochała się bowiem w pięknym młodzieńcu w dniu, kiedy przybył do zamku jej ojca.
- Muszę ostrzec Jazona - zdecydowała Medea. - Pomogę mu wypełnić zadania, które postawi mu ojciec. Bez mojej pomocy Jazon zginie!
Przez długie korytarze pałacu pobiegła do pokoju Jazona. Nie zapukawszy nawet wpadła do jego komnaty i obudziła go.
- Posłuchaj Jazonie. Przybyłam tutaj, aby ratować twe życie - wyszeptała bez tchu.
- Któż na nie czyha? - zdumiał się Jazon.
23
- Mój ojciec, król Ajetes - odpowiedziała Medca i pokrótce opowiedziała Jazonowi o planach króla. Wzburzony gniewem Jazon od razu chciał zabić Ajetesa, zanim ten doprowadzi do końca swój ohydny zamiar.
- Nie, Jazonie! Mam lepszy pomysł. Weź ten cudowny balsam. Ma on cudowną moc. Pomoże ci w wykonaniu pierwszego zadania. Przy drugim zadaniu będziesz natomiast potrzebował tego magicznego kamienia.
- A jak wypełnię trzeci warunek? - zapytał Jazon.
- Pomoże ci twój Argonauta Orfeusz. Niech przyniesie swoją lirę,
z której umie wydobywać tak cudowne dźwięki. Po spełnieniu trzech zadań złote runo będzie należało do ciebie - powiedziała triumfalnie Medea.
r Następnego ranka Ajetes wezwał Jazona do sali tronowej i przedstwił mu swoje warunki.
- Po pierwsze - rzekł - musisz zaprząc do pługa parę byków ziejących ogniem i zaorać nimi cztery akry ziemi. Następnie zasiać pole smoczymi zębami. Wyrosną z nich zastępy uzbrojonych mężów. Zabijesz ich wszystkich.
- Uczynię tak, jak mówisz - odpowiedział Jazon.
- Po spełnieniu tych dwóch zadań, czeka cię trzecie. Musisz pokonać smoka, który strzeże złotego runa w gaju. Jeśli go zwyciężysz, złote runo będzie twoje i będziesz mógł je wziąć ze sobą do Jolkos - powiedział Ajetes.
Wkrótce potem ogromny tłum zgromadził się na polu przed pałacem, aby obserwować jak Jazon wypełnia dwa pierwsze zadania. Nikt prócz Medei nie wierzył w zwycięstwo Jazona.
Wszyscy byli przekonani, że ;:dbo płomienie z paszcz byków spalą Jazona na popiół: - Za moment spalą go na popiół - ucieszył się Ajetes widząc byki zbliżające się do Jazona.
Buchające z nozdrzy byków płomienie nie zrobiły jednak Jazonowi krzywdy. Wydawało się nawet, że nie czuje on żaru. Złapał je za rogi, zgiął ich karki aby założyć jarzmo i zaprzągł je do pługa. Oszołomione i zdziwione zwierzęta poddały się jego zabiegom. Zniknęła gdzieś ich dzikość, a z nozdrzy przestały buchać płomienie. Spokojne jak owieczki posłusznie ciągnęły pług, a Jazon orał nimi pole. Tłum widząc to niebywałe zdarzenie wydał okrzyk zdumienia. Król Ajetes nie posiadał się z wściekłości. Nie mógł pojąć, jak Jazon ujarzmił byki.
- Pozostaje jeszcze drugie zadanie do wykonania - pocieszał się. Także i tym razem Ajetes miał się rozczarować, a tłum zdziwić. Po zaoraniu
poła bohater zasiał na nim smocze zęby.
25
* .-;;
,*4a
Wyrosły z nich zastępy zbrojny cli mężów. Jazon rzucił w /jioh magiczny kamień otrzymany od Medei. I stała się rzecz dziwna. Żołnierze zamiast ruszyć ławą na Jazona poczęli kłócić się między sobą, spierać, kc/yc-źcć, oskarżać wzajemnie, kto rzucił kamieniem. W końcu doszło między nimi do walki. Po chwili wszyscy leżeli martwi na ziemi, z kórej niedawno wyrośli. Tłum klaskał i wydawał okrzyki radości. Uciszyli się, kiedy Ajetes poderwał się ze swego miejsca.
- Wystarczy na dziś. Wypełniłeś dwa zadania m' ciągu jednego ranka. Musisz odpocząć Jazome wykrzyknął.
- Ależ Wasza Wysokość! - próbował protestować Jazon. r Król Ajetes przerwał mu jednak w pół siowa,
26
-Nie! Powiedziałem, wystarczy i jutro podejmiesz trzecie wyzwanie
- a w duchu dodał do siebie. Ś- Nie doczekasz jutra mój odważny Jazonie. Musisz ii mrzeć.
Gdy tylko wrócił do pałacu wezwał do siebie dowódcę straży i rozkazał mu zamordować Jazona i Argonautów tej nocy. Medea odczytując myśli ojca pośpieszyła do Jazona i opowiedziała mu o zdradzie Ajetesa.
......Dzisiaj musisz zdobyć złote runo.
Jutro będzie za późno Ś przekonywała go.
Jazon sądził podobnie. Wymknął się zaraz ze swej komnaty, obudził Orfeusza i razem podążyli do świętego gaju. Już z daleka widzieli blask złotego runa. Wisiało na drzewie i jarzyło się w ciemnościach oświetlając cały gaj złotą poświatą. Smok czuwał pod drzewem. Nie spał.
- Jest zapewne najgroźniejszym smokiem na świecie - pomyślał Jazon patrząc na jego gruby , kolczasty ogon i paszczę pełną ostrych zębów.
- Podejdź bliżej Orfeuszu i zaśpiewaj!
- rzekł do swego towarzysza.
-21
Orfeusz potrącając struny swej liry zaczął śpiewać przepiękne pieśni. Smok z uwielbieniem wsłuchiwał się w dochodzące go dźwięki. Muzyka była tak dojmująco piękna, że oczy smoka straciły swój zwykły dziki wyraz. Pod wpływem śpiewu smok rozwarł swój wielki pysk i zaczął ziewać. Zamrugał powiekami. Po raz pierwszy w swym życiu poczuł się senny. Zamkną! oczy i osunął się na ziemię pogrążając się w słodkim śnie.
- Śpiewaj dalej Orfeuszu, śpiewaj - szepnął Jazom sam w tym czasie przebiegł pośpiesznie przez gaj i jednym zamachem miecza odciął głowę śpiącego smoka. Potem wspiął się na drzewo i zabrał zeń błyszczące złote runo. Orfeusz pomógł Jazonowi włożyć runo do torby. Zniknął złoty odblask, który mógłby ich zdradzić.
Wąskimi ścieżkami ukrytymi wśród drzew świętego gaju biegli do portu. Medea i Argonauci czekali już na nich na statku "Argo". Jazon i Orfeusz wskoczyli pośpiesznie na jego pokład. Argonauci odcumowali statek i szybko, lecz cicho, powiosłowałi na pełne morze. Wiatr wypełnił żagle "Argo" i zanim król Ajctcs zorientował się, Jazon, Medca i Argonauci zniknęli za horyzontem.
Zwycięski Jazon pozostwił rozgniewanego króla Kolchidy samemu sobie. Nie myślał o nim więcej. Wiedział, że w rodzinnym kraju czeka na niego inny, rozżalony król. Był nim stryj Jazona, król Pelias. Wysłał młodzieńca po złote runo mając nadzieję, że zginie w walce ze smokiem. Stało się jednak inaczej. Jazon wracał zdrów i cały. Peliasowi po powrocie Jazona nie pozostało nic innego, jak dotrzymać przysięgi. Musiał oddać Jazonowi we władanie Królestwo Jolkos.
Jazon sprowadził z wygnania swego ojca Ajzona i osadził go na tronie. Ten dzień był świętem dla wszystkich. Urządzono wielką uroczystość. Jazon prowadził swego ojca do pałacu, z którego przed laty wygnał go Pelias.
28
-,*Ś
*Ś i
Wieczór byl bardzo radosny i uroczysty. Śmiechom i gwarom nie było końca. Wszyscy szczęśliwi bawili się wesoło, a sala biesiadna oświetlona była blaskiem złotego runa, przypominającym o wspanialej wyprawie odważnego Jazona i jego znakomitym zwycięstwie.

Bellerofont i Pegaz
Iedwie zauważalny refleks, który Bellerofont dostrzegł w fontannie nie był, jak wydawało mu się początkowo, odbiciem wielkiego, białego ptaka. Kiedy odruchowo uniósł głowę, olśnił go widok skrzydlatego konia.
- To Pegaz! - wykrzyknął. - Tak więc wygląda sławny i piękny Pegaz! Beilerofont obserwował, jak na swoich srebrzystych skrzydłach koń ześlizgiwał się w dół po niebie. Wylądował- r.a brzegu fontanny i zanurzył pysk w wodopoju.
&?ŚŚ<
Bełlerofont obserwował go z kryjówki w pobliskich krzakach. W ręku trzymał czarodziejskie, złote wędzidło, które podarowała mu Bogini Atena.
- Pegaz jest dzikim koniem - wyjaśniła. Nikt go jeszcze nie dosiadł. Możesz go ujarzmić, jeśli zdołasz założyć mu to wędzidło.
Bełlerofont długo oczekiwał spotkania z Pegazem. Skrzydlaty koń rzadko odwiedzał fontannę. Młodzieniec nie żałował jednak czasu poświęconego na oczekiwanie. Widok wspaniałego rumaka z potężnymi skrzydłami wart był tego. Tylko tak szybki i silny koń mógł unieść Bellerofonta i pomóc mu w walce z Chimerą,
Chimera była strasznym i dziwacznym potworem. Miała głowę lwa, tułów kozy, ogon węża, a z jej paszczy buchał ogień wypalając okoliczne lasy, pola i wioski. Pozostawał po nich jedynie popiół. Przez wiele lat potwór bezkarnie uprowadzał dzieci i zwierzęta. Bełlerofont postanowił zabić straszne monstrum, ale aby tego dokonać potrzebował pomocy Pegaza. W tym celu musiał go schwytać i obłaskawić.
Obserwował skrzydlatego konia pasącego się w trawie koło fontanny. W sprzyjającym momencie podbiegł do niego i wskoczył na jego grzbiet. Pegaz był tak zaskoczony, że od razu poderwał się do lotu. Unosił Bellerofonta coraz wyżej ponad chmury. W czasie lotu śmiałek musiał kurczowo trzymać się grzywy konia, ponieważ Pegaz ze wszystkich sił próbował zrzucić go ze swego grzbietu. Spadał ostro w dół, aby nagle
potężnym ruchem skłzydeł znów wystrzelić w górę. RHł, wierzgał wszystianti nogami, ale bez skutku. Bellerofont pewnie trzymał się na jego grzbiecie.
Pegaz Gdwródyłjeb i próbował zatopić zęby w ramieniu jeźdźca. W tym też momencie BelliMfiokitąwi udało się włożyć czarodiiejskie wędzidło między jego
ała Atena,
y
szczęki i naciągnf&^-żąż na piękny łeb. Zgodnie z tym co p Pegaz natychmiast się*wsptofe^jjjpizestał się izucać i wier. _ na Bellerofonta w jego oczach me było już" wid*ać niedawnej Wręcz przeciwnie, sprawiał teraz wrażenie zwikzgcia, któ pana.
Bellerofont ściągnął Pegaza ^hcłIł^m, a ięn poJi ku ziemi. Bellerofont zeskoczył z konia i udał się przechowywał broń, której zamierza: vifi w -walce z Uzbroił się i ponownie dosiadł Pegaza
- A teraz mój wspaniały rumaku poszukamy Chimery! - szepnął mJ ucha i wyruszyli. Nie lecieli długo. Bellerofont dostrzegł czarne, wypalone w dole pod nimi.
- Oto i dzieło Chimery - dzieło zniszczenia. Potwór musi być gdzieś w pobliżu! - pomyślał.
I rzeczywiście. Chimera siedziała na skalnym zboczu góry i uśmiechała się z zadowoleniem na widok dokonanych przez siebie zniszczeń.
- Chimera patrzy w dół i nie dostrzegła nas Pegazie. Możemy sprawić jej niespodziankę. Teraz, mój piękny, jeden szybki skok i dopadniemy ją! - szepnął Bellerofont.
32
Pegaz pochylił łeb i sfrunął w dół. Bellerofont trzymał łuk w jednej ręce, w drugiej zaś pęk strzał.
- Zwolnij Pegazie - szepnął.
Pegaz usłuchał rozkazu, zwolnił i zawisł nad głową Chimery. Bellerofont dobył strzałę i napiął cięciwę łuku. W tej też chwili Chimera spojrzała w górę. Nienawiść i wściekłość błysnęły w jej oczach. Otworzyła lwi pysk, z którego buchnął jęzor ognia i dymu. Płomienie spowiły Bełlerofonta i Pegaza piekącym
żarem.
- Teraz albo nigdy! - pomyślał Bellerofont i wypuścił jedną strzałę, nałożył następną, naciągnął cięciwę i znów wypuścił. Cięciwa grała raz za razem,
a śmiercionośny deszcz strzał zasypywał Chimerę. Potwór naszpikowany grotami wył z bólu a z jego lwiego pyska wydobywały się płomienie i kłęby czarnego dymu. Miotał się wokół,próbując pozbyć się strzał tkwiących w jego ciele i zmniejszyć dojmujący ból, lecz nadaremnie. Jeszcze raz uniósł łeb, buchnął potężnym płomieniem w kierunku Bełlerofonta. W odpowiedzi kolejna strzała utkwiła w ciele potwora.
- A teraz w górę mój piękny Pegazie. Musimy przygotować się do ostatecznego ataku.
33

Pegaz posłusznie poruszył potężnymi skrzydłami i uniósł jeźdźca poza zasięg płomieni Chimery. Bellerofont sięgnął do torby przytroczonej do siodła i wyjął z niej ołowianą kulę. Osadził ją na ostrzu włóczni i sprawdził, czy trzyma się mocno. Spojrzał w dół. Chimera miotała się w skurczach bólu. Bellerofont wiedział, iż musi poczekać na moment, gdy potwór ponownie będzie próbował dosięgnąć go swym ognistym oddechem. I oto nadarzyła się okazja na którą czekał.
- W dół Pegazie! - zakrzyknął. Pegaz błyskawicznie znalazł się nad Chimerą. Potężny lwi łeb był tuż, tuż. Potwór otwierał pysk grożąc śmiertelnym oddechem. To był ten moment. Bellerofont z szerokim rozmachem wbił włócznię głęboko w gardło potwora. Straszliwe, przeszywające wycie rozdarło powietrze i dało się słyszeć głośne syczenie, wydobywające się z gardła bestii.
- Ołów się topi! - krzyknął triumfalnie Bellcrofont. Jednym ruchem wyszarpnął włócznię pozostawiając topiącą się, ołowianą kulę w gardle Chimery. Potwór ryczał coraz głośniej, a jego ciałem wstrząsały potężne konwulsje. Zwalił się wreszcie ciężko na ziemię. Żar nic do wytrzymania, który nie mógł wydobyć się na zewnątrz przez zalaną ołowiem gardziel, spalał jego wnętrzności i trawił jego ciało. Świadczył o tym unoszący się
nad potworem czarny dym.
Wkrótce jedynie garść czarnego, dymiącego popiołu świadczyła o odbytej tu niedawno śmiertelnej walce. Bellerofont stal zmęczony i dumny. Radość z odniesionego zwycięstwa mąciła mu jedna myśl, a mianowicie ta, iż powinien teraz uwolnić Pegaza. _s^=ft--
. 4l
f-

Nie było to dla niego łatwe. Obaj stawili czoła wielkiemu niebezpieczeństwu, a wspólna walka i odniesione zwycięstwo sprawiły, że Bellerofont pokochał mocno skrzydlatego wierzchowca.
Ze smutkiem zdjął czarodziejskie wędzidło i nachyliwszy się do Pegaza szepnął:
- Idź! Wędruj po niebie równie swobodnie, jak czyniłeś to do tej pory.
Pegaz nie ruszył się z miejsca.
-Jesteś wolny, idź - powtórzył Bellerofont.
Pegaz jednakże nic rozwinął skrzydeł, nie odleciał w niebo. Podszedł do Bellerofonta i oparł leb o jego ramię. Przyjacielsko ocierał się o niego i rżał cichutko. Bellerofont nie posiadał się ze szczęścia. Doskonale rozumiał, co skrzydlaty koń próbuje mu przekazać. Pegaz nie chciał skorzystać z wolności. Dokonał wyboru. Chciał pozostać na dobre i złe ze swoim panem.
35
Perseusz i Gorgona
Król Polidektes władca wyspy Serifos czuł się zadowolony z siebie. Udało mu się pozbyć Perseusza, który zawsze był zawadą w jego planach. Perseusz i jego matka Danae znaleźli się na wyspie przypadkiem, byli rozbitkami. Polidektes od samego początku zakochał się w Danae, lecz bez wzajemności. Gdy opierała się jego zamiarom, znienawidził ich oboje. Danae chciał uczynić swoją niewolnicą a Perseusza, który zawsze stawał w obronie matki i przeciwstawiał się stanowczo jego zakusom, postanowił się pozbyć. Tym razem był pewien, że osiągnął cel i młodzieńca czeka niechybna śmierć. - Perseusz jest głupcem. Wpadł prosto w moją pułapkę. - Polidektes śmiał się z dziką satysfakcją.
Pułapka była prosta. Król zaprosił wielu gości, także i Perseusza, na ucztę. Wszyscy przynieśli drogie podarki dla króla. Jedynie Perseusz przyszedł z gołymi rękoma. Był zbyt biedny i nie stać go było na kupno drogich prezentów.
36
- Obraziłeś mnie Perseuszu nie przynosząc mi podarunku. Musisz zmazać
t;_ swoją winę. A możesz to uczynić jedynie | przynosząc mi w prezencie głowę Meduzy, / jednej z trzech strasznych Gorgon.
Przysięgnij mi, że to uczynisz! - zażądał Polidektes udając złość.
Perseusz zgodził się spełnić żądanie króla, chociaż było ono prawie niewykonalne.
- Zabijając Meduzę Perseusz musi spojrzeć na nią, a wówczas obróci się w kamień. - Polidektes, aż zacierał ręce z radości.
Tymczasem Perseusz zdesperowany, zagubiony, zastanawiał się nad tym, co zrobić.
- Nie chcę zamienić się w kamień, a przecież nie mogę zabić Meduzy z zamkniętymi oczami - myślał. Właśnie dopiero teraz uświadomił sobie,
że król wysłał go na pewną śmierć, a nie było już odwrotu. Dał słowo i musiał wykonać swoje zadanie.
- Jestem stracony. Nie mam żadnej szansy - stwierdził ponuro Perseusz. Mylił się jednakże. Grecka Bogini Atena oraz Hermes wiedzieli
0 wszystkim. Obserwowali na szczęście całe zdarzenie z Olimpu ukrytego wysoko w chmurach.
- Perseusz na kłopoty. Musimy mu pomóc - powiedziała Atena, Bogini Mądrości.
- Oczywiście, musimy, ale w jaki sposób ? - odparł posłaniec Bogów Hermes
1 zamyślił się. Nagle ożywił się wyraźnie uradowany.
- Mam wspaniały pomysł, Ateno. Przynieś swoją tarczę, która lśni jak zwierciadło. Ja zaś przyniosę mój miecz i moje skrzydlate sandały.
- Jaki masz plan? - spytała zaciekawiona Atena.
- Najpierw idźmy na spotkanie Perseuszowi - odparł Hermes. - Po drodze odwiedzimy Hadesa w jego podziemnym świecie i pożyczymy od niego hełm, który każdego czyni niewidzialnym. Potem pójdziemy do nimf i pożyczymy czarodziejską sakwę. Pośpieszmy się Ateno, nie mamy ani chwili do stracenia.
Przed zatroskanym Perseuszem rozjarzyło się nagle jasne, złociste światło, które na moment go oślepiło. Dopiero po chwili był w stanie rozróżnić sylwetkę wysokiej, pięknej Ateny i niedużego, szczupłego Hermesa.
- Kim jesteście? - zapytał stojących przed nim świetlanych postaci.
- Posiadamy wielką moc. Możemy czynić rzeczy, które ludzie uważają za niemożliwe do wykonania - powiedziała Atena.
- Takie jak na przykład zabicie Meduzy - dodał z uśmiechem Hermes. - I możemy ci powiedzieć, jak to uczynić!
- Żartujecie sobie ze mnie. Nikt nie jest w stanie zabić Meduzy ^ ponieważ wcześniej jej wzrok zamieni go w kamień - odparł Perseusz, podejrzliwie przyglądając się przybyszom.
37
-Mylisz się Perseuszu! Z naszą pomocą jesteś w stanie tego dokonać - odparł Hermes głosem pełnym otuchy. - A oto przedmioty, które będą ci do tego potrzebne.
Perseusz ze smutkiem patrzył jak Atena i Hermes kładą przed nim tarczę, hełm, torbę, miecz i skrzydlate sandały.
- Do czego służą te przedmioty? - spytał Perseusz.
- W tarczy ujrzysz odbicie Meduzy, hełm uczyni cię niewidzialnym, dzięki skrzydlatym sandałom będziesz mógł latać w powietrzu, zaś ostrym mieczem odetniesz głowę Meduzie-----odpowiedział Hermes.
Obawy opuściły Perseusza po wysłuchaniu Hernvesa. Byl podmecony i pełen dobrych myśli.
- Wspaniale! Cudownie! Teraz z pewnością uda mi się zabić Meduzę i zdobyć jej głowę.
- Musisz wpierw odnaleźć drogę do kraju zmarłych, gdzie żyje Meduza wraz ze swymi dwiema siostrami - rzekła Atena.
- Czy znacie tę drogę? - spytał Perseusz.
- Drogę tę znają tylko trzy stare, siwe siostry - odpowiedział Hermes. Są one dziwnymi kobietami. Wszystkie są siwe od urodzenia i mają tylko jedno oko, które sobie wzajemnie pożyczają. Oko jest tak potężne, że z jego pomocą można dostrzec wszystko, nawet to, co znajduje się na końcu świata.
- Na co więc czekamy? - spytał zniecierpliwiony Perseusz. - Chodźmy i spytajmy je o tę drogę!
Hermes wziął Perseusza pod rękę, a ten poczuł jak powoli unosi się w powietrze.
38
Skrzydła jego sandałów poruszały się w górę i w dół jak skrzydła ptaków. Perseusz nie latał nigdy przedtem i z początku nie mógł opanować drżenia swego ciała. Po chwili jednak żeglował w powietrzu równie szybko i pewnie jak Hermes. Gdy przelatywali nad brzegiem morza Hermes wskazał mu ogromną jaskinię w pobliżu plaży.
- Tam mieszkają siwe siostry - powiedział.
Perseusz spojrzał w dół i zobaczył trzy stare kobiety wychodzące z jaskini. Obniżyli lot i wylądowali na brzegu. Natychmiast też skryli się w pobliskich krzakach. Gdy stare kobiety zbliżyły się do ich kryjówki usłyszeli jak sprzecz się między sobą.
' - Używałaś oka już dostatecznie długo, siostro - gderała jedna. - Odda] już! Ja też chciałabym popatrzeć na świat.
- Nie, teraz moja kolej - protestowała druga. Dwie ślepe siostry szukały po omacku trzeciej, lecz ta mając oko potrafiła im uciec.
- Będziecie musiały poczekać, gdyż nie oddam wam jeszcze oka. -Cały czas tak się kłócą-szepnął Hermes. -Zaczekaj, aż będą przekazywać
sobie oko. Wtedy wszystkie będą ślepe - dodał.
Perseusz zaczekał, aż jedna z sióstr wyjąwszy oko z otworu pośrodku swego czoła podawała je drugiej.
- Teraz! Szybko! - krzyknął Hermes. Perseusz doskoczył do kobiet i pochwycił oko. Kobiety zawrzcszczaly z przerażenia.
- Kto tu jest? Kto ukradł nasze oko!
- Mam je tutaj - powiedział Perseusz.
39
- Oddaj je z powrotem! Oddaj je natychmiast!
- Nie oddam go, dopóki nie wskażecie mi miejsca, gdzie mieszkają Gorgony - powiedział Perseusz stanowczym głosem.
Stare kobiety jęczały i wrzeszczały. Wiedziały jednak, że bez oka były bezradne. W końcu uległy prośbie Perseusza. Opowiedziały mu wszystko, co chciał wiedzieć.
- Teraz oddaj nam już nasze oko! - gniewnie warknęła jedna z nich. Perseusz na powrót umieścił oko na czole jednej z kobiet.
Gdy tylko odzyskała wzrok, próbowała podrapać go swoimi długimi, czarnymi paznokciami. Perseusz uszedł napaści wznosząc się szybko w powietrze, dzięki swym skrzydlatym sandałom. Hermes podążył za nim.
- Musimy się już rozstać. Żegnaj Perseuszu. Teraz sam musisz uczynić pożytek z przedmiotów, które ci podarowaliśmy - powiedział Hermes. Wzbił się w niebo i szybko zniknął w chmurach.
Perseusz zwrócił się ku zachodowi i zgodnie ze wskazówkami kobiet począł przemierzać lądy i oceany. W czasie lotu widział ziemię, która wyglądała jak różnokolorowy kobierzec. Zielenią odcinały się lasy i pola uprawne, złociły się nadmorskie plaże, a jeziora, rzeki i oceany czarowały błękitem. W pewnym momencie ukazał się krajobraz czarnych skal i szarych skalnych wierzchołków górskich. Perseusz przeczuwał, że zbliża się do celu. Spojrzał w dół i ujrzał dużą, czarną wyspę. Trzy postacie wylegiwały się na skalistym brzegu. Wyglądały jak olbrzymie skrzydlate smoki.
- Oto i Gorgony! - krzyknął. Opanowały go w tym momencie strach i podniecenie. Wyglądało na to, że Gorgony śpią. Perseusz mógł w tym czasie przyjrzeć im się uważnie i aż zadrżał z przerażenia. Były najobrzydliwszymi stworzeniami jakie kiedykolwiek widział. Z pysków wystawały im dwa białe kły. Łapy zakończone były haczykowatymi pazurami. Ich cielska pokryte były łuskami jak u smoków. Jedna z Gorgon zamiast włosów miała kłębowisko węży.
V
Hr-C..,-, ,
JmL-A
- To Meduza! - wykrzyknął Perseusz. Musiał się śpieszyć, bowiem potwory mogły się obudzić w każdej chwili. Założył otrzymany od Hadesa hełm, który czynił go niewidzialnym i wzniósł się w powietrze. Otworzył czarodziejską torbę i wyjął z niej miecz Hermesa. UstawiFłśniącą tarczę Ateny tak, aby mógł w niej widzieć odbicie postaci Meduzy. Perseusz powoli zbliżył się do niej.
- Teraz! - pomyślał i szybkim ruchem odciął jej łeb. Chwycił go szybko i schował do torby.
Dopiero wtedy przebudziły się dwie pozostałe Gorgony. Zobaczyły bezgłowe ciało Meduzy leżące na skałach i wydały przejmujący okrzyk żałości. Nie mogły dostrzec zabójcy, gdyż Perseusz nadal miał na sobie hełm Hadesa. Była najwyższa pora, aby uciekać. Skrzydła u sandałów zatrzepotały gwałtownie i uniosły go wysoko w górę. Gorgony bezskutecznie próbowały go pochwycić. Zwyciężył! Perseusz był bardzo szczęśliwy z odniesionego zwycięstwa. Wydawało mu się, że minęło zaledwie kilka godzin od chwili, gdy opuścił wyspę Serifos. W rzeczywistości minęło siedem drugich lat.
Perseusz sfrunął na piaszczystą plażę nieopodal pałacu Polidektesa. Zdecydowanym krokiem wszedł do środka. Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać otworzył drzwi sali biesiadnej, gdzie Polidektes ucztował ze swoimi dostojnikami. Wszyscy aż powstali z wrażenia widząc Perseusza żywego. Polidektes zbladł ze strachu.
- Przyniosłem ci głowę Gorgony królu. Wypełniłem swoje przyrzeczenie
- powiedział Perseusz pewnym głosem.
- Czy to możliwe? Jak mogłeś zabić Meduzę i bezpiecznie powrócić
- zaśmiał się Polidektes niedowierzająco.
- Kłamiesz Perseuszu! Opowiadasz bzdury! To niemożliwe! - dochodziły go okrzyki ze wszystkich stron sali.
Polidektes skinieniem dłoni wezwał jednego ze służących.
-Przyprowadź tu matkę tego głupca! Niech Danae usłyszy łgarstwa swego syna.
Kiedy Danae ukazała się w drzwiach, Perseusz ledwo ją poznał. Jej twarz była stara i zniszczona. Perseusz był wstrząśnięty widokiem matki. W czasie jego nieobecności Polidektes zmuszał ją do wykonywania najcięższych prac w pałacowej kuchni. W oczach Danae pojawiły się łzy radości, gdy ujrzała swego syna.
-Matko odwróć głowę i nie patrz na to, co teraz zrobię -wyszeptał Perseusz do Danae, a sam zwrócił się do króla Polidektesa.
- Chcesz dowodu na to, że zabiłem Meduzę? - zapytał.
- Nie masz żadnego dowodu - odpowiedział Polidektes.
- Zatem spójrz tutaj - odparł Perseusz wyciągając głowę Meduzy z czarodziejskiej sakwy.
W jednej chwili król Polidektes i jego dostojnicy skamienieli. Niektórzy z nich zastygli z ustami otwartymi ze zdumienia, inni mieli ręce wzniesione tak, jakby chcieli obronić się przed strasznym widokiem Meduzy. Nadaremnie. Wszyscy zamienili się w szary kamień.
Perseusz schował głowę Meduzy do torby. Objął serdecznie swoją matkę, która ze zdziwieniem wpatrywała się w kamienne posągi.
- Uwolniliśmy się od nikczemnego króla, Matko. - Nie będzie już więcej nikomu szkodził powiedział Perseusz.
42
J

glMEUEUEUMBigMBMBMBM
Achilles i Hektor
fi3MigMEUEł[Bfi3jEłIg]EłMBr^
Achillesie! Achillesie! Chodź szybko! - wołał głośno Patroklos biegnąc przez grecki obóz. Przybywał ze strasznymi wieściami. Trojanie zaatakowali greckie statki rzucając palące się pochodnie na ich pokłady. Wielu Greków zginęło już w boju. Gdyby Achilles walczył ze swymi żołnierzami Trojanie nie odważyliby się zaatakować. Achilles nie brał jednak udziału w walce. W wyniku sprzeczki z greckim wodzem Agamemnonem Achilles poprzysiągł, że nie będzie walczył z Trojanami i usunął się do swego namiotu.
- Nasze statki i nasi żołnierze są w strasznym niebezpieczeństwie. Musisz ich ratować! - wyrzucił z siebie jednym tchem Patroklos, gdy znalazł się już w namiocie Achillesa. Opowiedział mu pokrótce co się działo.
- Nie po to walczyliśmy przez dziesięć lat z Troją, aby teraz przegrać tę wojnę! Tylko ty możesz nas uratować - dodał na koniec.
- Nie, nie licz na mnie - rzekł urażony Achilles.
- Ależ Achillesie! - próbował oponować Patroklos.
- Agamemnon obraził mnie,
nie pomogę mu teraz! - odpowiedział nieuprzjmym tonem Achilles.
- Jesteśmy zatem zgubieni! -jęknął zrozpaczony Patroklos i padł do stóp Achillesa.
43
Od czasu sprzeczki z Agamemnonem wielu Greków próbowało ubłagać Achillesa, aby ten powrócił na pole bitwy. Jednak Achilles odmawiał wszystkim. Patroklos był jednak jego najbliższym przyjacielem i Achilles nie mógł potraktować go tak, jak innych. Trudno było odmówić prośbie przyjaciela, którego kochał jak brata. Poruszony jego rozpaczą postanowił więc choć trochę ulec naleganiom Patroklosa.
- Nie będę walczył, ale pomogę wam - powiedział Achilles.
- W jaki sposób! - zapytał z nadzieją w głosie Patroklos.
- Użyczę ci mojej zbroi. Trojanie widząc cię w moim rynsztunku pomyślą, że to ja sam ruszam do boju.
To był wspaniały pomysł. Trojanie obawiali się Achillesa bardziej niż jakiegokolwiek innego wojownika na ziemi. Achilles pomógł Patroklosowi założyć swoją wspaniałą, szczerozłotą zbroję. Patroklos czuł się dumny mogąc ją przywdziać. Na koniec Achilles udzielił mu dwóch przestróg.
- Pamiętaj, jeżeli uda ci się odrzucić Trojan od naszych statków, nie ścigaj ich do bram Troi. Po drugie trzymaj się z daleka od Hektora. Jest on bowiem najwspanialszym z trojańskich wojowników. Tylko ja mogę zmierzyć się z nim w boju - przestrzegał surowo.
- Zapamiętam to sobie - przyrzekł Patroklos.
- Śpiesz się więc i niechaj bogowie cię chronią najdroższy przyjacielu
- powiedział Achilles.
Powożąc rydwanem Achillesa Patroklos pośpiesznie wrócił na pole bitwy.
Gdy dotarł na miejsce stwierdził, że walka była bardziej bezlitosna niż kiedykolwiek przedtem. Całe niebo pokrywał czarny dym z palących się greckich statków. Piaszczysty brzeg pokryty był ciałami poległych Greków i powywracanych rydwanów. Wokół panował ogłuszający bitewny zgiełk, : a powietrze wypełniał szczęk uderzających4
0 siebie mieczy i włóczni, krzyk
1 nawoływania skłębionych w okrutnej walce żołnierzy.
\
44
Widok Patroklosa przebranego w zbroję Achillesa przeraził Trojan. Sądzili, że to nieustraszony Achilles przystąpił do boju. Przerwali walkę i poczęli bezładnie uciekać w kierunku Troi, szukając tam bezpiecznego schronienia.
- Za nimi! Gońcie ich - zawołał Patroklos. Był tak podniecony, że zapomniał o tym, co mówił Achilles. Rydwany wzbijały w niebo tumany kurzu, gdy Grecy z ogromnym impetem ścigali Trojan. Dogonili wrogów przed murami miasta.
- Mamy ich - zawołał Patroklos triumfalnie. W tej też chwili jeden z uciekających rydwanów wykonał zwrot i popędził prosto w kierunku Patroklosa. Patroklos natychmiast rozpoznał przeciwnika. r - To Hektor - wyszeptał i przypomniał sobie przestrogę Achillesa. Zbyt późno. Przeciwnik zbliżał się z ogromną szybkością. Przerażony Patroklos cisnął swą włócznią w Hektora, lecz ta chybiła celu. Grecy widząc nadjeżdżający rydwan wroga zasypali go deszczem strzał, lecz nie udało się go
powstrzymać. Hektor podjechał do Patroklosa i zadał mu potężny cios A mieczem. Zbroja Achillesa uchroniła
Patroklosa od niechybnej śmierci, lecz uderzenie miecza strąciło szyszak z jego głowy Hektor zdziwił się ujrzawszy twarz przeciwnika.
- Nie jesteś Achillesem! - krzyknął wściekle i nim Patroklos zdążył zareagować, Hektor wbił włócznię w jego nieosłonięte gardło. Patroklos zginął na miejscu. Jego ciało wypadło z rydwanu i legło w piachu. Hektor obdarł zwłoki ze wspaniałej zbroi i zabrał ją ze sobą.
Achilles na wieść o śmierci przyjaciela wydał z siebie przejmujący krzyk żałości. Był tak porażony nieszczęściem, że bez czucia zwalił się na ziemię. Tłukł pięściami, szlochał, i wykrzykiwał imię swojego druha. Przysięgał Hektorowi zemstę.
Tej nocy Achilles nie zasnął. Myślał tylko o jednym: musi zabić Hektora, aby pomścić swego przyjaciela Patroklosa. Także i Hektor nie spał tej nocy. Wiedział, że gdy przyjdzie mu potykać się z Achillesem, to będzie to najbardziej okrutna z walk, jakie kiedykolwiek stoczył.
45
Tej nocy Hefajstos, Bóg Ognia iRzemiosła miał wiele do roboty. Pracował ciężko przygotowując nową zbroję dla Achillesa, aby ten mógł stawić czoła Hektorowi. Nowa wspaniała zbroja była gotowa nazajutrz. Achilles nałożył ją i w pełnym rynsztunku wyszedł z namiotu gotów do bitwy.
Grecy nie posiadali się z radości, gdy ujrzeli Achillesa. Miał znów poprowadzić ich do natarcia. Gdy bój się rozpoczął, Achilles walczył jak szaleniec. Po kilku godzinach nie sposób było zliczyć Trojan, którzy padli z jego rąk. Jednakże cały czas Achilles szukał wzrokiem Hektora. Nie mógł go znaleźć. Dopiero późnym popołudniem go dostrzegł. W międzyczasie szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Greków.
Trojanie zostali odparci aż pod mury miasta. Wyraźnie się wycofywali, straże gotowe były w każdej chwili do zamknięcia bram.
Hektor postanowił nie chować się w mieście i podjąć otwartą walkę z Achillesem. Stał na przedpolu Troi oczekując przeciwnika. Ojciec Hektora, król Priam, wyszedł na blanki murów i błagał go, aby ten schronił się w Troi. Także matka Hektora Hekuba oraz jego żona Andromacha prosiły go, aby skrył się za murami, lecz Hektor nie słuchał ich próśb. Wiedział, że walka z Achillesem jest nieunikniona.
Nagle oślepiający błysk światła poraził jego oczy. To ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się w złotej zbroi nadjeżdżającego Achillesa.
46
Achilles zbliżał się coraz szybciej pędząc ku Hektorowi na swym rydwanie. Straszliwy grymas nienawiści widniał na jego twarzy. Hektor zamachnął się szeroko i z impetem rzucił w kierunku Achillesa swą włócznię. Grecki półbóg dostrzegł ją jednak i w porę uniósł swą tarczę. Włócznia uderzyła w nią, odbiła sie i spadła na ziemie. Hektor natychmiast wyciągnął swój miecz i ruszył w kierunku Achillesa. Ten wyskoczył z rydwanu i ruszył ku nieprzyjacielowi z włócznią w ręku.
- Giń, jak zginął Patroklos, nikczemny Trojanie - warknął i rzucił włócznią, która przebiła szyję Hektora. Trojański heros runął martwy na ziemię.
Z wierzchołka imitów rozlej si^ zdławiony krzyk., %dy Ptiam, Hekuba i'Andromacha ujrzeli padającego na ziemię Hektora. Achilles mściwie powlókł ciało pokonanego do greckiego obozu chcąc pohańbić martwego już zabójcę Patroklosa. Priam nie mógł znieść tego widoku
- Muszę zapomnieć o tym, że jestem królem, muszę ukorzyć się przed Achillesem, by odzyskać ciało syna.
Przepełniony bólem Priam opuścił Troję i poszedł do obozu Greków biorąc ze sobą wiele wspaniałych podarków. Miały one stanowić okup za ciało Hektora. Wszedłszy do namiotu Achillesa król Trojan padł przed nim na kolana.
- Zlituj się nade mną - płakał Priam. - Miej litość wielki Achillesie! Zwróć mi ciało syna.
Achilles milczał przez chwilę. Wydawał się być stanowczy i niewzruszony. Priam zaczął błagać go raz jeszcze. Całował ręce Achillesa, tak jak czynią to poddani. Achilles spojrzał na pomarszczoną, starą twarz Priama, jego smutne, opuchnięte i czerwone od płaczu oczy. Priam przywiódł mu na myśl jego własnego ojca, Peleusa.
-Jeśliby Hektor zabił mnie, to mój ojciec rozpaczałby podobnie-pomyślał. Wspomnienie ojca sprawiło, że w Achillesie obudziło się współczucie dla Priama.
- Nie klęcz przede mną stary człowieku! Nie płacz!Ciało twego syna zostanie obmyte i ubrane. Będziesz mógł wrócić z nim do Troi - powiedział Achilles i dotrzymał danego słowa. Priam zabrał ciało Hektora do rodzinnej Troi, aby godnie je pochować.
Achilles, obserwując odchodzącego Priama pomyślał, że Bogowie z Olimpu ukarzą go za ten haniebny uczynek. Przeczuł również jaka kara go spotka.
- Zginę tutaj pod Troją. Nigdy nie powrócę w rodzinne strony do mego ojca, a on nigdy nie będzie mógł pogrzebać mojego ciała, jak uczynił to Priam z ciałem swego syna.
Niedługo potem jego przewidywania się spełniły. Parys, młodszy brat Hektora, zabił Achillesa; stary ojciec nigdy już nie zobaczył swojego ukochanego syna.
47
Koń Trojański
T odzie greckie odpływały. Po dziesięciu długich latach wojny i oblężenia wydawało się , że Grecy odstąpili od walki i pozostwili Troję w spokoju. Trojanie nie mogli uwierzyć swym oczom widząc jak odpływają na swych okrętach. Był to zadziwiający widok. Równie zadziwiający, jak drewniany koń pozostawiony pod murami Troi. Był to podarunek, a może podstęp. Król Troi Priam podejrzewał, że kryła się za tym jakaś tajemnica.
- Grecy są najbardziej podstępnymi ludźmi na ziemi. Musimy być bardzo ostrożni - ostrzegał Priam swych poddanych.
Priam wiedział, że niektórzy Trojanie traktowali konia jako symbol szczęścia i zwycięstwa. Chcieli oni wciągnąć go do miasta. Priam zabronił im tego, dopóki zwiadowcy nie potwierdzą wiadomości, że Grecy rzeczywiście się wycofali.
Zwiadowcy wyruszyli ze swą misją uzbrojeni w miecze i włócznie na wypadek greckiej zasadzki. Skrycie wyślizgnęli się z Troi, aby przeszukać dolinę, w której obozowali Grecy. Nie napotkali jednak żadnego śladu wroga. Zastali jedynie spalone szczątki greckich namiotów i taborów.
48

W czasie przeszukiwania obozu natknęli się jedynie na samotnego greckiego żołnierza, który próbował ukryć się przed nimi wśród krzaków. Wyciągnęli go stamtąd mimo stawianego oporu i rzucili na ziemię.
- Błagam was nie zabijajcie mnie! Że też mnie musiało się to przydarzyć. Nie mam szczęścia w życiu.
Grecki żołnierz rozpaczał tak przejmująco, że Trojan ogarnęło współczucie.
- Kim jesteś? - zapytali. - Dlaczego Grecy odpłynęli nie troszcząc się
o ciebie?
Nazywam się Sinon, a Grecy nienawidzą mnie. Kiedy zdali sobie sprawę, że nigdy nie zdobędą Troi, zdecydowali się powrócić do swych domów. Obawiali się, że Bogowie uznają ich za tchórzy i zwrócili się o radę do wyroczni - powiedział grecki żołnierz.
- I cóż powiedziała wyrocznia? - pytali z zaciekawieniem Trojanie. Wyrocznia orzekła, że Bogowie nie uznają Greków za tchórzy, jeśli
poświęcą jednego swojego żołnierza pozostawiając go na polu bitwy. Na mnie padł wybór. Agamemnon nasz wódz, nigdy mnie nie lubił. Również podstępny i okrutny Odyseusz często mawiał, że chętnie by mnie zabił. I oto nadarzyła się wspaniała okazja, by się mnie pozbyć.
Sinon przestał nagle rozpaczać, a jego płacz przeszedł we wściekłość.
- Zdradzili mnie. Teraz ja odpłacę im zdradą.
Wstał, chwycił jednego z Trojan za ramię i zaczął mówić gwałtownie.
- Wszystko opowiem waszemu królowi. Znam sekret drewnianego konia, lecz ujawnię go tylko królowi Priamowi
- powiedział.
Na wzmiankę Sinona o drewniamym koniu Trojanie nadstawili uszu.
- Słusznie sądziliśmy, że w tym tkwi coś podejrzanego. Prowadźmy tego przeklętego Greka do Priama
- zdecydował jeden z żołnierzy.
49
I Ś-
W czasie przeszukiwania obozu natknęli się jedynie na samotnego greckiego żołnierza, który próbował ukryć się przed nimi wśród krzaków. Wyciągnęli go stamtąd mimo stawianego oporu i rzucili na ziemię.
- Błagam was nie zabijajcie mnie! Że też mnie musiało się to przydarzyć. Nie mam szczęścia w życiu.
Grecki żołnierz rozpaczał tak przejmująco, że Trojan ogarnęło współczucie.
- Kim jesteś? - zapytali. - Dlaczego Grecy odpłynęli nie troszcząc się
o ciebie?
Nazywam się Sinon, a Grecy nienawidzą mnie. Kiedy zdali sobie sprawę, że nigdy nie zdobędą Troi, zdecydowali się powrócić do swych domów. Obawiali się, że Bogowie uznają "jl V* f x ih za tchórzy i zwrócili się o radę
do wyroczni - powiedział grecki żołnierz.
- I cóż powiedziała wyrocznia? - pytali z zaciekawieniem Trojanie. Wyrocznia orzekła, że Bogowie nie uznają Greków za tchórzy, jeśli
poświęcą jednego swojego żołnierza pozostawiając go na polu bitwy. Na mnie padł wybór. Agamemnon nasz wódz, nigdy mnie nie lubił. Również podstępny i okrutny Odyseusz często mawiał, że chętnie by mnie zabił. I oto nadarzyła się wspaniała okazja, by się mnie pozbyć.
Sinon przestał nagle rozpaczać, a jego płacz przeszedł we wściekłość.
- Zdradzili mnie. Teraz ja odpłacę im zdradą.
Wstał, chwycił jednego z Trojan za ramię i zaczął mówić gwałtownie.
- Wszystko opowiem waszemu królowi. Znam sekret drewnianego konia, lecz ujawnię go tylko królowi Priamowi
- powiedział.
Na wzmiankę Sinona o drewniamym koniu Trojanie nadstawili uszu.
- Słusznie sądziliśmy, że w tym tkwi coś podejrzanego. Prowadźmy tego v*'-przeklętego Greka do Priama
- zdecydował jeden z żołnierzy.
49
- Nie, w tym wszystkim jest coś dziwnego. Nie wierzę w słowa Sinona. Lepiej zabijmy go od razu -powiedział drugi z żołnierzy, mierząc Greka od stóp do głów podejrzliwym wzrokiem.
Sinon, aż skurczył się ze strachu pod jego badawczym spojrzeniem.
- Popatrz na niego. Człowiek tak przerażony nie może stanowić dla nas niebezpieczeństwa. Poza tym został zdradzony i szuka odwetu. Taki człowiek zawsze mówi prawdę - powiedział inny z trojańskich żołnierzy.
Sinon skrył swą twarz w dłoniach zanosząc się od płaczu. W rzeczywistości na jego ukrytej w dłoniach twarzy pojawił się szyderczy uśmiech.
- Spisek się udał. Wszystko rozwija się tak, jak zaplanował Odyeusz
- ucieszył się w duchu.
Jeżeli Trojanie mieli jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do odwrotu Greków, to rozwiały się one po rozmowie Sinona z Priamem.
- Grecy zbudowali drewnianego konia jako podarunek dla bogini Ateny
- wyjaśnił Sinon - Zwróćcie uwagę na uśmiech wyrzeźbiony na pysku konia. Grecy wyrzeźbili go, aby złagodzić gniew Ateny. Obawiali się, że Atena ześle burzę, która zniszczy ich flotę powracającą do domu. Ale prawdziwy podstęp tkwi w czym innym.
- Gdzie! Gdzie! - pytał z niepokojem stary Priam i wszyscy z niecierpliwością oczekiwali odpowiedzi.
- Grecy byli pewni, że spalisz konia królu sądząc, że to podstęp. Jeśli tak by się stało, to gniew Ateny obróciłby się przeciwko Troi. Zesłałaby ona pioruny i ogień, aby spalić doszczętnie wasze piękne miasto - ciągnął dalej Sinon.
- A więc jednak drewniany koń jest podstępem - powiedział król Priam.
- Pokażemy Grekom, że Trojanie nie są głupcami. Będziemy odnosić się do konia z respektem. Wprowadźcie go do miasta. Uczcimy to wielkim festynem.
Priam poklepał Sinona przyjacielsko po ramieniu.
- Wiele ci zawdzięczamy Sinonie. Będziesz honorowym gościem naszych uroczystości.
Sinon w duchu, aż pękał ze śmiechu. Oczywiście wszystko co powiedział królowi Priamowi było kłamstwem, może jedynie z wyjątkiem tego, że Grecy rzeczywiście utracili nadzieję na wygranie wojny. To było prawdą.
- Jeśli nie możemy pokonać Trojan w boju, to musimy ich pokonać podstępem.
- Mam plan, posłuchajcie - powiedział Odyseusz do towarzyszy na wojennej naradzie.
50
Kiedy grecki wódz Agamemnon poznał plan Odyseusza, rozkazał swym żołnierzom wyciąć siekierami las znajdujący się w pobliżu wzgórza Ida. Potem do pracy przystąpił Epeius, najzręczniejszy z greckich stolarzy, wraz ze swymi pomocnikami. Drzewa pocięto na tysiące desek i zaczęto budowę drewnianego konia. Praca ta zajęła Epeiusowi trzy dni. Jak tylko zakończono budowę konia, Agamemnon wydał rozkaz spalenia obozu. Następnie, gdy okręty przygotowały się do wyjścia w morze, Odyseusz, Epeius i kilkunastu greckich żołnierzy przywdziali swe zbroje. Po zapadnięciu zmroku, wspięli się po długiej drabinie i przez otwór w brzuchu konia weszli do jego środka. Zamknęli szczelnie otwór i zaryglowali go. Siedzieli cicho w ciemnościach, przyciskając mocno broń do siebie, gdy konia ciągnięto pod mury Troi. Na koniec Agamemnon z resztą żołnierzy wsiedli na okręty i odpłynęli, pozostawiając na brzegu jedynie Sinona oczekującego nadejścia Trojan, których miał wprowadzić w błąd.
Trojanie uwierzyli w prawdziwość słów Sinona i teraz szeroko otworzyli bramy miasta, aby wciągnąć drewnianego konia. Wjazdowi konia do miasta towarzyszył cieszący się, rozśpiewany i roztańczony tłum.
- Są przekonani, że wygrali wojnę. Wkrótce okaże się, że ją przegrali!
- pomyślał Sinon.
W końcu Trojanie utrudzeni mocno zabawą zaczęli powoli rozchodzić się do swych domów. Kiedy ostatni z Trojan udał się na spoczynek, Sinon podbiegł do konia i trzykrotnie zastukał.
- Nareszcie! - powiedział Odyseusz.
- Najwyższa pora przystąpić do działania.
Odyseusz i jego towarzysze dobyli swych mieczy i włóczni. Epeius doczołgał się do drzwi i odryglował je. Ostrożnie spuścili drabinę na ziemię. W ciągu kilku minut wszyscy Grecy byli już na dole i szybko podążali w kierunku głównej bramy miasta. Wartownicy drzemali, albowiem uśpiło ich wino, którego zbyt dużo wypili w czasie uroczystości. Grecy zaskoczyli ich we śnie i po krótkiej potyczce wartownicy trojańscy byli martwi.
Sinon wspiął się wtedy schodami na szczyt murów obronnych. Stamtąd pomachał płonącą pochodnią dając znaki towarzyszom. Daleko na morzu odpowiedziano mu podobnym sygnałem. Sygnał ten pochodził z greckich okrętów, które nie odpłynęły, jak sądzili Trojanie. Okręty te zniknęły tylko z pola widzenia kryjąc się za pobliskimi wyspami. Dostrzegłszy sygnał Grecy chwycili za wiosła i szybko popłynęli z powrotem w kierunku Troi.
W tym czasie Odyseusz i jego żołnierze otworzyli bramy i wkrótce potem Agamemon wraz ze swą armią wkroczyli do uśpionego miasta, napełniając je wojenną wrzawą, krzykami i płaczem. Zewsząd dochodził trzask palących i'walących się domów. Grecy dotarli też do królewskiego pałacu zabijając Priama i jego rodzinę. Zabijali każdego Trojańczyka spotkanego na drodze. Rzucano pochodnie do wnętrza domów, skąd później dochodziły przerażające krzyki palących się żywcem ludzi. Wkrótce ulice Troi pokryte były ciałami jej mieszkańców, a miasto spowijał gęsty, czarny dym. Mężczyźni, kobiety i dzieci uciekali w popłochu, lecz nie było dla nich żadnego ratunku. Zabijano ich na miejscu lub zakutych w kajdany prowadzono na okręty. Przed świtem wspaniałe ongiś miasto Troja było jedynie dopalającą się ruiną. Nikt nie pozostał przy życiu.
Następnego dnia, kiedy po dokonaniu dzieła zniszczenia Grecy opuszczali miasto unosząc ze sobą złoto, zrabowane skarby i uprowadzając jeńców, koń trojański pozostał jedyną nietkniętą budowlą w morzu ruin. Stał pośrodku
się zdawało, przewrotnie...
111 lEUGUBIBMBMgME!^
Odyseusz i Cyklopi
gMElJEirBJEłlEłlEUigJilE^^
Wyrwany ze snu Odyseusz był pewien, że słyszał ryk i głuche odgłosy kroków, dochodzące gdzieś z bliska. Pieczara, w której odpoczywał wraz ze swoimi dwunastoma towarzyszami powtarzała odgłosy echem. Nasłuchiwał chwilę i usłyszał głuchy dźwięk, który sprawiał, że cała pieczara aż drżała.
Obok Odyseusza, smacznie chrapiąc, spał jego druh Eurylochus. Odyseusz potrząsnął nim kilka razy, aż wreszcie wyrwał go z głębokiego snu.
- Co się stało? - mamrotał zaspany Eurylochus.
- Mówiłeś, że pieczara jest pusta i niezamieszkała! - zasyczał
z wściekłością Odys.
/J

- Sprawiała takie wrażenie... - odparł Eurylochus zaskoczony rozdrażnieniem Odyseusza. - Byliśmy tak utrudzeni żeglugą, że wybrałem pierwszą pieczarę, która nadawała się na schronienie.
- Już wkrótce możesz bardzo żałować, że nie byłeś bardziej rozważny. Zamieszkuje ją jakaś straszliwa istota. Tylko posłuchaj! - odparł Odyseusz. Wokół panowała jednak cisza.
Eurylochus już otworzył usta, by wyrazić swe wątpliwości, gdy i do jego uszu dobiegł głęboki, grzmiący ryk. Grecki wojownik, weteran wojny trojańskiej zdrętwiał z przerażenia. Głos obudził też pozostałych jedenastu """ Greków. Wszyscy zerwali się na równe
nogi porażeni lękiem.
- Cóż to jest? Co się dzieje? - pytali jeden przez drugiego.
- To brzmi, jak głos straszliwego olbrzyma-powiedział jeden niespokojnym głosem.
- ..... ,i||,mil" To był olbrzym. Odyseusz i jego
'^- ^J^Hil^fc^ -y^^ towarzysze zobaczyli u wejścia do pieczary,
^ il^KMKHXimmmHi\ dwie gigantyczne nogi stąpające
z łoskotem. Czyniły one hałas podobny uderzeniom gromu. Każda z nóg była większa od wszystkich trzynastu Greków razem wziętych. Z przerażeniem spoglądali w górę na ogromne kolana olbrzyma, na jego nogi grube, jak pnie drzew, na jego kolosalny tors, aby na koniec ujrzeć najbardziej odrażającą i najdzikszą twarz, "jaką kiedykolwiek dane im było oglądać.
- Spójrz - co za gęba. Wielka jak, bramy Troi. - Szepnął Eurylochus. W tym momencie Odyseusz i jego towarzysze zobaczyli oko. Tylko jedno
oko. Było ono osadzone pośrodku czoła olbrzyma. Oko spoglądało prosto na trzynastu przerażonych ludzi.
- Na wszystkich Bogów Olimpu! To jest Cyklop! To Polifem!- wykrzyknął Odyseusz. Polifem był znany z tego, że przepadał za ludzkim mięsem. Odyseusz i jego wojownicy wiedzieli o tym. Wszyscy popędzili w głąb pieczary w nadziei, że znajdą tam jakąś kryjówkę. Niestety zawiedli się.
Polifem wszedł do pieczary.
- Niepotrzebnie wybrałem się na polowanie, bo pożywienie czekało na mnie w domu - zawołał z ukontentowaniem. Zanim zdążyli uskoczyć, olbrzymia ręka wyciągnęła się w ich kierunku i schwytała sześciu spośród nich. Grecy krzyczeli, próbowali wyrwać się ze śmiertelnego uścisku, lecz Polifem w jednej chwili rozszarpał ich ciała i zjadł na surowo. Odyseusz widział jak sześciu jego towarzyszy zniknęło bez śladu w potężnej gębie olbrzyma. Jedno chrupnięcie i już było po nich. Polifem oblizał się ze smakiem.
Odyseusz płakał z żalu i wściekłości. Sześciu towarzyszy, którzy pokonali z nim wiele niebezpieczeństw zginęło teraz tak marnie. Razem z Odyseuszem przeżyli dziesięć długich lat wojny trojańskiej. Po zdobyciu Troi udali się w długą i niebezpieczną podróż do ojczyzny. Sztorm jednak rzucił ich nawę na Sycylię.
- Dlaczego rozpaczasz - usłyszał Odyseusz potężny głos i ujrzał gapiącego się nań Polifema. - Czy dlatego, że zjadłem twoich przyjaciół?...
56
- Nie rozpaczaj! Wkrótce dołączysz do nich!
Polifem bez trudu pochwycił Odyseusza i pozostałych Greków w swoje potężne dłonie.
Z lubością przyglądał się ofiarom. W jego głowie dojrzewała jakaś myśl.
- Zmieniłem zdanie. Najadłem się już dość. Was pozostawię sobie napóźniej. Teraz rozpalcie wielkie ognisko, abymmógł się ogrzać-powiedział.
Po chwili z powrotem stali na ziemi. Pod ścianą pieczary leżał stos drewna. Pospiesznie zaczęli układać z niego ognisko.
- Musimy znaleźć sposób, aby się stąd wydostać - wyszeptał Odyseusz do swoich towarzyszy. - Użyjemy do tego celu ognia. Nawet Polifem będzie musiał mu ulec.
W międzyczasie Polifem opuścił na chwilę pieczarę, dokładnie zatykając jej wejście ogromnym głazem. Powrócił niosąc naczynie pełne wina oraz długi drąg, służący mu jako laska. W ślad za nim do pieczary przydreptało stado owiec, których był pasterzem.
Ognisko rozpaliło się dając przyjemne ciepło. Polifem zamknął pieczarę głazem i położył się blisko ognia wygrzewając potężne cielsko.
-Jestem z was zadowolony. Mimo, że jesteście małymi, drobnymi istotami potrafiliście przygotować wspaniale ognisko.
-Pragniemy służyć ci Polifemie. Pozwól, abyśmy przynieśli ci trochę wina - odpowiedział Odyseusz z udaną wdzięcznością za darowanie im życia. Polifem uśmiechnął się.
57
- Znakomity pomysł, przynieście te kubły, ale najpierw mały mądralo przedstaw się. Niech wiem, kto mi służy - powiedział Cyklop, jednocześnie wskazując naczynia stojące pod ścianą.
- Nazywam się Nikt - rzekł Odyseusz i wraz z towarzyszami zaczął napełniać kubły winem.
- Wina jest tak dużo, że byłoby można napełnić nim całe jezioro. Musimy sprawić,' aby Polifem wypił je całe - szeptem poinstruował wszystkich Odyseusz.
Upłynęło wiele czasu zanim zdołali upić Polifema. Olbrzym żłopał wszystko co zdołali mu przynieść, a gdy nie zostało już ani kropli, poczuł się bardzo śpiący.
Jy,
Zamknął oko i leżąc na ziemi zaczął donośnie chrapać.
- Pospieszmy się - szeptem dawał polecenia Odyseusz. - Bierzmy laskę Polifema...
Wspólnie i rytmicznie wytężając wszystkie siły sprawili, że laska Polifema uniosła się z podłogi. Następnie koniec jej włożyli w płomienie ogniska i trzymali tak długo, aż się wyraźnie przypaliła.
-Wepchniemy mu własną laskę do oka! Gotowi? Teraz! - ruszyli do przodu i rozżarzony drąg utkwił w szparze między powiekami.
Rozszedł się zapach spalenizny, a Cyklop wydał przerażający ryk.
59
tefe
- Dlaczego jest tak ciemno?! Nic nie widzę! - krzyczał i miotał się dziko. Jego krzyki ściągnęły Cyklopów z pobliskich pieczar.
- Kto cię tak okaleczył Polifemie? - pytali jeden po drugim.
- Nikt! Nikt pozbawił mnie oka! To Nikt! Łapcie go! - odpowiadał im olbrzym, więc rozeszli się myśląc , że wraz z okiem postradał zmysły.
Polifem wreszcie opadł z sił i położył się przy wyjściu. Grecy nie mieli szans na ucieczkę. Nie wiadomo jak długo by to trwało, ale po pewnym czasie zgłodniałe owce zaczęły beczeć domagając się wypuszczenia na pastwisko.
- Owce wypuszczę, ale ty Nikt czuj się już jak u mnie w żołądku! - rzekł Cyklop.
- Wchodzimy pod owce, to nasza jedyna szansa - szepnął Odyseusz i aby dać przykład, wsunął się pod największego tryka. Ten na moment zbaraniał, ale szybko doceniwszy okazję rozluźnił się i przylgnął do Odysa mocno obejmując go kopytami...
Nawet najprzebieglejszy wojownik całej Grecji, heros, który mądrością swą wygrał wojnę trojańską nie przewidział, że zwykły baran może tak niecnie i bezwzględnie wykorzystać sytuację. Niestety, w obliczu zagrożenia ze strony Polifema dzielny i mądry Odys nie mógł, a więc nawet przez moment nie próbował się opierać lub droczyć. Potulnie jak owieczka podrobił na czworakach w stronę wyjścia. Kryty przez barana przemknął się pod dociekliwą dłonią Cyklopa dotykiem sprawdzającego w wąskim przejściu czy nie ucieka człowiek i dopiero dobry kawałek drogi od jaskini odetchnął równie głośno, jak dyszący nad nim jego wybawca. Czuł się wspaniale i wcale nie przeszkadzał mu ciężar barana. Było mu ciepło i dobrze. Powoli uświadomił sobie narastającą w nim głęboką wdzięczność do tego kudłatego zwierza.
Tymczasem pozostali Grecy będąc świadkami powodzenia Odysa, w wielkim podnieceniu, z nadzieją, że i im się uda, wybierali sobie owieczki - lub już świadomie - barany. Jeden przez to podniecenie zamiast pod, wskoczył na owieczkę, ale czujni towarzysze wskazali mu niewłaściwość tej pozycji w tym momencie.
Owcze stadko wybawiło dzielnych Greków. Podążyli oni szybko na brzeg morza i na tym co pozostało z ich nawy odpłynęli w kierunku rodzinnej Itaki.
Odys przeżył jeszcze wiele przygód, ale nigdy nie zapomniał żegnającego go tęsknym wzrokiem barana, któremu on, twardy heros, w obecności swych dzielnych wojowników, mógł odwdzięczyć się jedynie kilkoma wstydliwymi - choć pełnymi wdzięczności i rozmarzenia - krótkimi spojrzeniami...
60
Horacy Obrońca Mostu
Tuż o zmierzchu usłyszano nad całym prawie Rzymem ostrzegawczy krzyk wartownika rozchodzący się z wieży strażniczej.
- Nadchodzą! Nadchodzą! - Strażnik popędził w dół schodami, aby powiadomić
0 tym dowódcę rzymskiej armii Luciusa Juniusa Brutusa.
-Wodzu! Tysiąc, może tysiąc pięciuset ludzi i jeźdźców zbrojnych we włócznie
1 miecze podąża w naszą stronę. Są stąd
0 milę, a może o trzy tysiące kroków
- wyrzucił z siebie jednym tchem.
Lucius obrócił się tak, aby stanąć twarzą do szeregów żołnierzy
1 L
61
-Ś*
- Słyszeliście wieści - zwrócił się do nich. - Nadeszła chwila walki. Król Tarkwiniusz i jego sojusznik król Porsenna nadciągają z wielką armią. Tarkwiniusz pragnie odzyskać tron, pragnie znów zostać królem Rzymu
i panować równie okrutnie jak czynił to poprzednio. Czy pozwolimy mu, aby triumfował?
- Nie! Nie! - odpowiedzieli żołnierze donośnym okrzykiem. - Dosyć mamy królów! Wyrzuciliśmy Tarkwiniusza z Rzymu i nie chcemy go z powrotem.
Lucius uśmiechnął się. Był dumny, że może być wodzem armii o takiej odwadze i duchu bojowym. Wiedział, że jego młodzi dowódcy, tacy jak Horacy i Gajus Mucius, byli wspaniałymi wojownikami, a oddziały, które mieli poprowadzić do boju składały się ze wspaniałych żołnierzy. Czegóż mógł pragnąć więcej dowódca jakiejkolwiek armii?
Wiedział też, że pokonanie Tarkwiniusza i Porsenny nie będzie łatwą sprawą. Jedno było pewne, a mianowicie to, że wróg nie może przekroczyć mostu Sublican na rzece Tyber. Gdyby się tak zdarzyło, Rzym znalazłby się w wielkim niebezpieczeństwie, a ziemne wały obronne mogłyby okazać się niedostateczne, aby powstrzymać Tarkwiniusza od wejścia do miasta. Z tego też powodu Lucius rozkazał Horacemu i jego ludziom obronę mostu Sublican. Jedynie tak dzielny wojownik jak Horacy był zdolny utrzymać ten most. ^
Do uszu Luciusa dobiegł nagle groźny, przejmujący dźwięk. W chwilę później potężny głaz upadł na ziemię w odległości około dwudziestu kroków od wałów obronnych. Atak już się rozpoczął, a wróg posiadał katapulty i inne machiny oblężnicze.
62
- Na pozycje! - krzyknął Lucius do swoich żołnierzy. Wyciągnął swój miecz z pochwy i uniósł go nad głową.
- Dla Rzymu! Walczcie aż do śmierci! - krzyknął.
W czasie, gdy żołnierze rozbiegli się na swoje stanowiska Lucius skinął na Horacego i Gajusa Muciusa. To był sygnał, na który czekali obaj młodzi dowódcy. Horacy uścisnął rękę Gajusa.
- Śmierć Tarkwiniuszowi! Niech cię Bogowie mają w opiece Gajusie, mój przyjacielu - rzekł.
- Niech cię Bogowie strzegą Horacy! Będziesz potrzebował ich opieki - odpowiedział Gajus przyjacielowi.
Gajus ma rację, pomyślał Horacy, gdy na czele swych pięćdziesięciu żołnierzy schodził ze wzgórza Palatyn w kierunku Tybru i mostu Subłican. Bogowie Rzymu będą musieli walnie wspierać walkę o most, ponieważ jego obrona była bardzo niebezpiecznym zadaniem.
Most był miejscem trudnym do obrony. Zrobiony był z grubych, mocnych drewnianych bali. Od czasu, gdy po raz pierwszy wybudował go Ancius wielokrotnie był niszczony przez powodzie. Jednakże teraz most Subłican stał mocno i pewnie. W dole cicho płynęła rzeka. Horacy szybko rozmieścił swych żołnierzy na stanowiskach. Połowę swych żołnierzy skoncentrował na końcu mostu, a resztę rozmieścił wzdłuż obu barier.
Wojska Tarkwiniusza i Porsenny były bardzo blisko, tak blisko, że Horacy widział herby umieszczone na ich tarczach. Horacy próbował policzyć żołnierzy przeciwnika, lecz było ich zbyt wielu.
63
Nagle usłyszał świszczący odgłos włóczni lecącej w jego kierunku. Uskoczył instynktownie w bok, a ostrze uderzyło w poręcz mostu i wbiło się w nią. Wojownik z mieczem w ręku biegł wprost na niego wydając bojowe okrzyki. Horacy wystąpił naprzód i dwa miecze skrzyżowały się z głośnym, metalicznym szczękiem. Przeciwnik Horacego gwałtownie się cofnął chcąc zadać kolejne uderzenie. Zanim to jednak uczynił, Horacy rzucił się do przodu i wbił swój miecz w jego pierś. Żołnierz wydał okropny, bełkotliwy okrzyk i zwalił się bez czucia na ziemię.
Horacy rozejrzał się wokoło. Na moście trwał zagorzały bój; po kilku żołnierzy wroga przypadało na każdego Rzymianina. Powietrze przepełnione było szczękiem broni, jękiem i okrzykami ludzi, świstem oszczepów oraz głuchymi odgłosami toczących się machin oblężniczych. Potężne głazy wyrzucane przez katapulty przelatywały nad jego głową.
- Próbują nas wybić co do nogi. Jeden taki głaz jest w stanie zmiażdżyć pięciu ludzi - myślał z trwogą Horacy.
Widział jednak, że głazy wyrzucane przez katapulty często chybiały celu. Pociski wpadały do Tybru lub spadały na drugi brzeg rzeki.
- Jeżeli zmiejszyliby zasięg katapult lub cofnęli je nieco, to wtedy... - pomyślał.
I stało się. Potężny głaz przeleciał ze świstem i sięgnął celu. Pół tuzina oszczepników Horacego zostało zmiażdżonych przez olbrzymi ciężar. Nagle Horacy poczuł woń spalenizny w powietrzu i zobaczył, jak kilku Rzymian w płonącej odzieży rzuca się do wody próbując ugasić płomienie.
W jednej chwili pojął co się dzieje. Katapult użyto do rzucania płonących pochodni.
Chwilę potem Horacy ujrzał coś jeszcze bardziej przerażającego. Nikt z żołnierzy jego oddziału nie pozostał przy życiu! Wszyscy zginęli. Ciała wojowników łeżały rozrzucone na polu bitwy lub pływały w nurtach rzeki. Horacy był jedynym, który ocalał z całego oddziału.
- A wiec dobrze! Jeśli tak chcieli Bogowie, będę musiał sam bronić mostu - pomyślał.
Podniósł z ziemi leżący oszczep i cofnął się kilka kroków. Stał tak samotnie na moście z mieczem w jednej ręce, oszczepem w drugiej i tarczą zawieszoną -na ramieniu.
- Jestem Rzymianinem! Przysięgam, że nie przekroczycie tego mostu! Prędzej zginiecie! - krzyknął do stojącego przed nim tłumu wrogów.
Żołnierze wroga byli tak zaskoczeni, że na chwilę stanęli jak wryci. Nagle jeden z nich roześmiał się i zawołał:
- On oszalał! Wyobraźcie sobie, on jeden przeciwko nam wszystkim! Inni żołnierze poszli w jego ślady, zaczęli śmiać się i obrzucać Horacego
wyzwiskami.
- Jesteś obłąkańcem! - krzyczeli. - Najlepiej wskocz do wody i ostudź swą oszalałą głowę! Z drogi zuchwalcze! Horacy stał jednak wyprostowany, a jego oczy były aż ciemne z wściekłości.
- Nie przejdziecie! - krzyczał do napastników.
65
Jeden z żołnierzy wroga miał zamiar wskoczyć na most. Horacy rzucił się gwałtownie wjego stronę. Wrogowie cofnęli się pośpiesznie. Horacy zrozumiał, że żołnierze obawiają się go. Byli przekonani, że postradał zmysły i nie chcieli walczyć z szaleńcem. Lecz to nie mogło trwać zbyt długo. W każdej chwili ktoś mógł go skutecznie zaatakować oszczepem lub mieczem, a wtedy byłby to już koniec.
Na szczęście Gajus Mucius widział co się zdarzyło. Rozkazał otworzyć bramy, aby pośpieszyć Horacemu z pomocą.
- Weźcie ze sobą siekiery! - rozkazał Gajus-Musimy zniszczyć most. Jest to jedyny sposób, aby ocalić Horacego i Rzym.
Sytuacja stawała się bardzo niebezpieczna. Gdy Gajus i jego żołnierze otworzyli bramy i biegli w dół ku rzece, jeden z wrogów rzucił się z mieczem w stronę Horacego. Temu udało się jednak wybić broń z rąk żołnierza i odeprzeć atak. Gajus zdawał sobie jednak sprawę z tego, że Horacy nie sprosta kolejnym atakom, zwłaszcza gdy wróg ruszy zorganizowanym oddziałem. -
Gajus, gdy tylko dotarł do mostu, zaczął rąbać umocnienia wiążące go z brzegiem rzeki. Pomagało mu w tym czterech czy pięciu żołnierzy łamiąc i rozbijając konstrukcję mostu. Horacy poczuł drżenie pod sobą, gdy przerąbano pierwsze deski. Po chwili cały most zaczął się kołysać.
Żołnierze wroga widząc co się dzieje cofnęli się ze swego końca obawiając się, że wpadną do rzeki, gdy most runie. Gajus i jego ludzie nie ustawali w wysiłkach rąbiąc zaciekle aż do ostatniej deski. Cały most począł się kołysać niebezpiecznie. Gdy Gajus z potężnym zamachem przeciął siekierą ostatnią deskę łączącą obie strony mostu, ten z rosnącym impetem runął w nurt rzeki.
66
Horacy poleciał w dół wraz ze szczątkami mostu i pod ciężarem swej zbroi szybko zniknął pod wodą. Przez chwilę Gajus myślał nawet, że Horacy utonął. Jednak wkrótce pojawił się na powierzchni wody. Płynął szybko do brzegu. Gajus pobiegł w jego kierunku, podał mu rękę i wyciągnął z wody.
- Powiedziałem im, że nie przejdą mostu i tak też się stało - zawołał Horacy wskazując na zaskoczonych obrotem sprawy żołnierzy wroga.
Rzymianie pozdrawiali Horacego wykrzykując głośno jego imię. Gdy wrócił do miasta, jako pierwszy gratulował mu wspaniałego czynu Lucius Junius Brutus. Lucius nałożył laurowy wieniec, symbol zwycięstwa na głowę Horacego.
- Oto znak, że jesteś bohaterem Rzymu - powiedział. - Należysz do jego największych bohaterów. Tarkwiniusz już nigdy tu nie powróci, ponieważ musiałby walczyć z Rzymianami podobnymi do ciebie.
Lucius miał rację. Po tym, co wydarzyło się na moście Sublican, król Porsenna opuścił Tarkwiniusza obawiając się walki z Rzymianami i powrócił do swego domu w Clusium. W ten sposób Tarkwiniusz utracił swój tron na zawsze i nigdy potem Rzymianie nie zaznali już władzy królów.
67
l&iipli&ri^
Androclus i Lew

i
i I
iraiaMBMBI^IBMBBMBIcJJBM^^
Androclus zadrżał z zimna, kiedy kolejna kropla zimnej wody kapnęła mu na twarz. Spojrzał do góry na sklepienie groty ponad swoją głową. Zobaczył nową kroplę wody. Przesunął się odrobinę i kropla upadła na skaliste podłoże obok niego. Androclus owinął się szczelniej płaszczem i skrzyżował ramiona przyciskając je do siebie, aby zatrzymać jak najwięcej ciepła. Przygnębiony pomyślał, że nie ma sensu próbować zasnąć w jaskini. Miał nadzieję, że żołnierze, którzy go poszukiwali nie znajdą go. Liczył też, że ujdzie podążającym, za nim. lwom. Najbardziej obawiał się lwów. Wyobrażał sobie co mogłoby się stać, gdyby do jaskini wszedł okrutny lew. Zwierzę będzie najprawdopodobniej głodne, a wtedy... Androclus nie chciał dłużej o tym myśleć.
- Przynajmniej teraz jestem wolny -pomyślał próbując podnieść się na duchu. Jednej rzeczy był pewien. Jego pan Publius Sirius nie będzie mógł zbić go dzisiaj i obolałego wysłać na cały dzień ciężkiej pracy do winnicy.
Androclus szczerze nienawidził swego pana od dnia, gdy Publius kupił go na targu niewolników w Rzymie.
68
Minęły cztery lata od kiedy Androclusowi udało się uciec z majątku Publiusa. Teraz kryjąc się w jaskini myślał o swych planach ucieczki z Italii. Pozostanie w jaskini, aż do zapadnięcia ciemności - postanowił. Żołnierze Publiusa wysłani w pogoń za nim, nie będą go szukać po nocy. Wówczas opuści jaskinię i postara się dostać na wybrzeże. Miał nadzieję znaleźć tam jakąś łódkę i pożeglować nią do swego domu w Grecji.
Androclus popatrzył na promienie słońca wpadające do jaskini. Wydawało się, że słońce jest już nisko na niebie. Niedługo powinno się ściemnić.
- Muszę się rozejrzeć - powiedział Androclus do siebie i wyjrzał ze swej kryjówki. - Dobrze. Jeszcze z godzinę, a słońce zajdzie - pomyślał patrząc ria ciemnoniebieskie niebo. Nagle, gdy już miał zamiar ponownie ukryć się w jaskini ujrzał lwa.
Androclus stał jak wrośnięty w ziemię. Z paszczy lwa dobył się groźny ryk. Androclus czuł ogarniające go przerażenie, paraliżujące zdolność do jakiegokolwiek działania. Lew stał zaledwie kilka metrów od niego. Było to potężne stworzenie z ogromną, opadającą grzywą i wielkim ogonem. Coś dziwnego jednak było w jego zachowaniu. Powinien już zauważyć Androcłusa, jednak był bardziej zainteresowany swoją przednią łapą. Lizał ją od czasu do czasu i wydawał cichy skowyt, jakby z bólu.
Androclus spojrzał na jego łapę i od razu pojął przyczynę dziwnego zachowania lwa. Łapa była napuchnięta i jakby zczerniała. Najwyraźniej bolała go bardzo.
Androclus współczuł rannemu zwierzęciu. Chciał mu pomóc, choć było to wielkie ryzyko. Był jednak człowiekiem dobrego serca. Kochał zwierzęta i nie mógł znieść widoku wprawdzie groźnego, lecz i cierpiącego stworzenia. Szybko podjął decyzję. Poruszając się ostrożnie Androclus zbliżył się do lwa. Zwierzę siedziało liżąc swoją łapę. Podniosło majestatyczną głowę i popatrzyło na niego błagalnie, tak jakby oczekiwało pomocy.
Androclus bardzo powoli wyciągnął rękę i pogłaskał lwa po grzywie. Z ulgą stwierdził, że lew pozwala mu na to.
- Brzydko wygląda twoja łapa, stary, biedny przyjacielu. Popatrzmy na nią. Nie bój się, postaram się nie sprawić ci bólu - powiedział Andruclus.
Lew zaskomlał i sprężył się cały w chwili, gdy Androclus dotknął jego łapy. Przez jedną, straszną chwilę myślał, że lew chce go zaatakować. Lecz na szczęście popatrzył smutno, a jego ryk przemienił się w jęk. Androclus ostrożnie uniósł przednią łapę zwierzęcia. Zobaczył, że wbił się w nią duży, ostry kolec. Wyglądał jak duży cierń lub nawet kawał metalu.
- To powinno wyjść - pomyślał Androclus. - Najlepiej byłoby to zrobić szybko. Nie zastanawiając się dłużej chwycił kolec i pociągnął mocno. Lew wydał ogłuszający ryk bólu, lecz pozostał na swym miejscu. Androclus wszedł do jaskini, aby wziąć trochę wody z jednej z kałuż. Ściągnął swój płaszcz
i podarł go na długie pasy materiału, które następnie namoczył w lodowato zimnej wodzie i wrócił do lwa. Obmył jego łapę i owinął zwilżonymi, długimi kawałkami materiału ze swego płaszcza.
Lew bacznie go przez cały czas obserwował. Od czasu do czasu wydawał tylko cichy pomruk. Po pewnym czasie opuchlizna nieco ustąpiła, łapa nie była już ^ ^Ł&.
tak czarna jak przedtem. Androclus poczuł zadowolenie widząc coraz mniej bólu w oczach lwa. Na koniec zrobił nowy opatrunek, położył go na ranę i owinął mocno.
70

- Słuchaj - rzekł do zwierzęciarmusisz to nosić dopóki rana się nie zagoi.
Wydawało mu się, że lew rozumie o co chodzi. Najwyraźniej zwierzę czuło się znacznie lepiej. Lew wstał i na trzech łapach próbował iść. Przeszedł utykając kawałek, później jeszcze dalej, wzdłuż skalnej ścieżki, oddalając się coraz bardziej od Androclusa, aż w końcu zniknął za wzgórzem.
Androclus nie spostrzegł, że w czasie, gdy zajmował się łapą lwa zauważony został przez trzech żołnierzy . Teraz obserwowali oni całą sytuację ukryci za skałami czekając, aż lew odejdzie.
-W porządku. Chwytamy go -powiedział jeden z żołnierzy do pozostałych w momencie, gdy lew skrył się za wzgórzem.
Androclus próbował uciekać, lecz było już za późno. Jeden z żołnierzy chwycił zbiega i pchnął go, przewracając na skalistą ziemię. Wiązał szybko jego ręce, podczas gdy dwóch pozostałych mocno trzymało pojmanego. Androclus płakał z bezsilności. Wydawało się ogromną niesprawiedliwością, że za ludzki gest współczucia został tak okrutnie ukarany.
Żołnierz brutalnie szarpnął Androclusa.
- Twój pan, Publius Sirius, chce cię widzieć. Ma specjalną karę dla zbiegłych niewolników - powiedział.
- Co to za kara? Co się ze mną stanie? - Pytał nieszczęsny Androclus wiedząc jak okrutny jest jego pan.
Żołnierze zaśmiali się.
- Zobaczysz, a wtedy z pewnością pożałujesz, że kiedykolwiek pomyślałeś o ucieczce - drwili z pojmanego.
Trzy tygodnie później Androclus siedział na podłodze, w wielkiej piwnicy, z rękoma zakutymi w łańcuchy przytwierdzone do kamiennej ściany. Obok niego siedzieli inni, tacy sami jak on nieszczęśnicy.
Nad sklepieniem piwnicy znajdował się amfiteatr, który w tej chwili pełen był śmiejącego się, rozbawionego, ogromnie podekscytowanego tłumu. Oczekiwano dobrego, krwawego widowiska. Nie każdego dnia można było zobaczyć zbiegłych niewolników i dzikie lwy razem na arenie. Nawet cesarz Tyberiusz miał oglądać to widowisko. Rzeczywiście była to, jak zapowiedział Publius Sirius, specjalna kara dla niewolników, którzy próbowali ucieczki.
- Tym razem nie ma nadziei na ucieczkę - pomyślał ponuro Androclus. Wkrótce dały się słyszeć powitalne okrzyki.
- Przybył sam cesarz. Niedługo nas wypuszczą - wyszeptał mężczyzna siedzący obok Androclusa.
W kilka chwil później zaryglowane drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Oddział wojskowy wmaszerował do środka i żołnierze zaczęli zdejmować niewolnikom łańcuchy. Popchnęli ich na środek piwnicy i wyciągnęli do góry, na światło dzienne. Niewolnikom ukazała się arena pokryta piaskiem, niecierpliwie oczekujący tłum i lwy..
Klatkę otwarto. Androclus poczuł mocne pchnięcie w plecy i potykając się ruszył do przodu. Razem z innymi niewolnikami stanął w jaskrawym słońcu, które przepełniało arenę. Tłum zobaczywszy ich wydał głośny okrzyk podniecenia. Z przeciwnej strony dał się słyszeć odgłos podnoszonej kraty. W tym momencie dziesięć, albo dwanaście lwów wyskoczyło na arenę podejmując wyścig w kierunku przerażonych niewolników.
Pierwszy lew rzucił się na jednego z ludzi i powalił go na ziemię. Androclus i pozostali, niewolnicy zaczęli uciekać. Próbowali ratować się w różny sposób. Tłum widzów wznosił okrzyki i klaskał w dłonie. Oglądający okrutne widowisko ludzie zanosili się od śmiechu na widok niewolników, którzy próbowali wspiąć się na mur otaczający arenę. Lwy dopadały ich jednak i ściągały z powrotem.
Jeden z lwów zaczął pędzić w kierunku Androclusa, który próbował próbował zejść mu z drogi, lecz wielkie zwierzę było już przy nim. Chciał uciekać, na nieszczęście potknął się i przewrócił. Wydawało mu się, że nadszedł jego koniec. W myślach widział już, jak pazury lwa rozszarpują jego ramię. Już niemal czuł ostre, zakrzywione kły wbijające się w jego ciało.
O dziwo, nic takiego jednak się nie zdarzyło. Wręcz przeciwnie, ku zdziwieniu Androclusa lew dobiegł do niego i począł lizać zadrapanie na jego ramieniu.

Tłum dostrzegł co się zdarzyło i okrzyki podniecenia zmieniły się w okrzyki zdziwienia. Po chwili lew przestał lizać rękę Androcłusa i położył się obok niego z łapą na jego piersi tak, jakby chciał go ochronić.
Wszyscy zamarli ze zdumienia. Nawet cesarz Tybermsz wstał na równe nogi, z ustami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Czegoś podobnego nie widziano do tej pory w amfiteatrze. Androclus objął łeb lwa i obrócił w swoim kierunku.
- Znam cię. A i ty mnie nie zapomiałeś! - wyszeptał Androclus w lwie ucho. Lew aż mruczał z zadowolenia, kiedy Androclus podniósł jego łapę, by ją obejrzeć. Na łapie widać było małe, okrągłe wgłębienie. Tak, to był lew, którym Androclus zaopiekował się w jaskini. Teraz okazywał mu swoją wdzięczność. Nie tylko nie zabił Androcłusa, lecz ostro ryczał na inne lwy, gdy chciały się zbliżyć.
Cały amfiteatr wznosił okrzyki. Cesarz rozkazał dozorcom, aby zapędzili zwierzęta do klatek. Pozostali przy życiu niewolnicy płakali ze szczęścia, że uniknęli niechybnej śmierci. Androclus wstał i otrzepał z pyłu swoją tunikę. Lew usiadł potulnie obok,uniósł potężny łeb do góry i popatrzył z wdzięcznością na niego. Wszyscy zebrani klaskali. Nawet cesarz bił brawo. Głośne wiwaty towarzyszyły Androclusowi, gdy szedł wokół areny, a lew postępował za nim jak wierny pies. Cesarz Tyberiusz był tak zachwycony, że wrócił Androclusowi wolność.
- Człowiek, który potrafi poskromić najdzikszą z bestii, nie może być niewolnikiem - rzekł cesarz do Androcłusa, który nie posiadał się z radości. Cesarz pozwolił mu także zatrzymać lwa na własność.
Androclus i lew stali się bardzo znani w Rzymie. Gdziekolwiek udawał się Androclus, był tam też i jego lew. Nikt nie obawiał się spotkania z nim na ulicy, nawet wtedy, gdy Androclus nie prowadził lwa na uwięzi. Był najbardziej oswojonym lwem, jakiego kiedykolwiek widział Rzym.

75
Rungnir i Thor
Tumult, wrzawa i wściekłość panowały w zamku Gigantów Jotenheim.
- Co uczyniłeś, Rungnirze?! Zgodziłeś się walczyć z potężnym Bogiem Thorem. Jesteś szalony! Całkiem szalony!
- wykrzykiwali jedni Giganci.
- Thor jest naszym najpotężniejszym wrogiem! - przekrzykiwali ich inni.
- Na pewno cię zabije. Żaden z Gigantów nie może pokonać Thora, który ma swój śmiercionośny młot Miolnir i potężne błyskawice!
Rungnir, Gigant z gór bardzo wstydził się samego siebie. Jego towarzysze z Jotenheim mieli rację, mając mu za złe jego postępowanie. Gdyby nie poszedł do Valhalla, domu Odina i Thora, Bogów Wikingów, gdyby tam nie pił tak dużo miodu... Lecz stało się.
- ...Ale nie powinni mnie oskarżać! Nie chciałem iść do Valhalla. Odin, wódz Bogów zaprosił mnie... a odurzający miód Bogów smakował wspaniale - myślał Rungnir, gdy towarzysze rzucali
nań gromy.
Rungnir rzeczywiście upił się miodem w czasie wizyty w Valhalla i zaczął wygadywać głupstwa.
- Podoba mi się to miejsce - nieskład powiedział wtedy wodząc wzrokiem po pysznej sali, zdobionej błyszczącymi tarczami. Wskazał na nie i bredził dalej
- Wezmę je ze sobą do Jotenheim... My, Giganci potrzebujemy dużo przestrzeni, aby żyć...
76
Grzmotnął swoją wielką pięścią w stół i zaśmiał się głośno. Uderzenie jego kamiennej pięści sprawiło, że wszystko wokoło zatrzęsło się gwałtownie, a huk odbił się echem po całym Valhalla.
- Myślę, że wezmę ze sobą piękną Freyę i złotowłosego Sifa. Oni mogą być moimi niewolnikami. A jeśli chodzi o was... potoczył wzrokiem dookoła... zabiję was wszystkich i Giganci zostaną bogami Wikingów zamiast was
- popisywał się pijackim bełkotem.
Thora, Boga Błyskawic, nie było wówczas w Valhalla. Był zajęty czyniąc burzę nad Skandynawią, gdzie mieszkali Wikingowie. Grzmoty towarzyszące błyskawicom były potężne, ale mimo to Thor usłyszał odgłosy dochodzące z ^alhalla. Zaniepokojony pospieszył do domu zobaczyć co się dzieje. Kiedy wszedł do biesiadnej komnaty i zobaczył tam Rungnira, oszalał z wściekłości.
- Co to znaczy! Co robi tutaj Gigant, spijający nasz miód?! Czy zapomnieliście, że Giganci są naszymi śmiertelnymi wrogami? -rozkrzyczał się strasznym głosem, a jego oczy zaczęły ciskać iskry gniewu. Wywijał swym potężnym młotem Miolnirem w zastraszający sposób.
- Odin zaprosił mnie tutaj - zaprotestował Rungnir niepewnie.
- Co? Czy to prawda Odinie? - ryknął Thor tak głośno, że od
uderzenia jego głosu zadzwoniły tarcze rozwieszone w sali.
- Tak - odpowiedział Odin stanowczym głosem. - Jestem wodzem Bogów. Zapraszam do Valhalla kogo zechcę. Przywitaj się z Rungnirem, jak z gościem lub rozgniewam się na ciebie.
Thor zdawał sobie sprawę z siły Odina. Wiedział, że ten może ukarać go surowo, ale był zbyt wzburzony by dbać o to.
77
- Przywitać Giganta jako naszego gościa?! - Nigdy! Zabiję go na miejscu! - wykrzyknął Thor.
- Nie mam broni Thorze! Byłoby wielkim dyshonorem zabić nieuzbrojonego przeciwnika - powiedział Rungnir.
Pomimo całej furii Thor wiedział, że to prawda.
- Doskonale Gigancie, będziemy walczyć. Każdemu z nas
będzie towarzyszył tylko giermek. Musisz się uzbroić do tej walki - Rungnir musiał przyjąć wyzwanie Thora. Odmowa byłaby tchórzostwem.
Kiedy Giganci dowiedzieli się, że Rungnir ma walczyć z Thorem byli^przerażeni. Zdali sobie sprawę, że muszą coś zrobić, aby nie doszło do nieszczęścia.
W sali w Jotenheim zaległa cisza, gdy zasiedli i zaczęli przemyśliwać co zrobić z tym fantem. Mózgi Gigantów były zrobione z kamienia. Nie byli zatem zbyt inteligentni i zabrało im dużo czasu, zanim wpadła im do głowy pierwsza myśl.
- Wiem co możemy uczynić. Zróbmy dla Rungnira największego giermka, jaki kiedykolwiek istniał - zaproponował jeden z Gigantów. Pozostałym spodobał się ten pomysł.
- Znakomicie, znakomicie! Thor ma giermka Thialfi, nie większego
od ludzkiego paznokcia! - wykrzyknęli.
Giganci rozpoczęli swoją pracę natychmiast. Brali w swoje potężne dłonie, ogromne ilości gliny i skał z wnętrza ziemi. Postać stawała się większa i większa, aż osiągnęła wysokość 9 mil. Była to tak duża istota, że Bogowie w Valhalla widzieli ją ponad szczytami gór.
- Popatrz na to! To jest giermek Rungnira. A teraz popatrz na mnie! Jaki ja jestem malutki. Co zamierzasz zrobić, potężny Boże Piorunów? - zapytał Thialfi Thora.
Był to problem, nawet dla wszechwładnego Thora.
- Musimy zwołać spotkanie Bogów. Razem zdecydujemy co robić
- opowiedział Thor.
Bogowie dyskutowali całą rzecz przez wiele godzin. W końcu podstępny demon Loki podsunął rozwiązanie.
- Powiem wam w jaki sposób pokonamy Gigantów... -powiedział Loki, i przedstawił Bogom swój plan.
Kiedy przyszedł dzień walki niebo było zachmurzone. Czarne, gęste chmury zakrywały słońce.
Rungnir przybył na pole walki niosąc osełkę - wielki kamień w kształcie litery Y. Odczekał, aż minie wyznaczony czas rozpoczęcia walki i rozejrzał się.
- Gdzie jest Thor? - zapytał.
- Boi się walczyć z Rungnirem...
- pomyśleli Giganci, zadowoleni i podnieceni. Przez jakiś czas
nic się nie działo. W Valhalla było cicho i wyglądało na to, że wszyscy Bogowie śpią. Lecz nagle spod stóp Rungnira wydobył się potężny huk. Ziemia zadrżała, a hałas stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu Gigantów zaczęły boleć uszy. Potężny, zbudowany przez nich giermek przestraszył się i zaczął pocić ze strachu.
ut

Loki obserwował wydarzenia ze swej kryjówki zza gór. Towarzyszyłmu Tkj Bóg Nieba.
- Czy jesteś gotów do zagrania swojej roli kiedy przyjdzie na to czas? - zapytał szeptem Loki.
- Oczywiście - odpowidział Tir.
Podziemny huk narastał. Ziemia rozstąpiła się pod nogami Rungnira z okropnym, rozdzierającym grzmotem. Słup ognia buchnął z rozpadliny ukazując unoszącego się nad nim Thora, który trzymał swój potężny młot Miolnir w ręce.
Widząc to giermek Rungnira wydał okrzyk przerażenia. Pocił się już tak Bardzo, że prawie zamienił się na powrót w błoto. Rungnir był także przestraszony, lecz zebrawszy się w sobie, odważył się rzucić w Thora swoją ogromną osełką. Widząc to Thor cisnął swój nieporównany i szybki jak błyskawica młot Miolnir, który poszybował prosto w kierunku Rungnira.
- Teraz, Tir, teraz! - wykrzyknął Loki.
Bóg Nieba wyciągnął rękę i rozsunął chmury. Ukazało się jasno świecące, gorące słońce. Jego ogniste promienie padły na spoconego giermka Rungnira, który zaczął momentalnie schnąć. Szpary i pęknięcia ukazały się na jego glinianej powierzchni i zaczął rozpadać się na kawałki. Ogromne zwały gliny i skal posypały się na Gigantów, którzy rzucili się do panicznej ucieczki, lecz szczątki giermka zasypały ich jak lawina.
W tym czasie młot Thora i osełka Rungnira pędzące naprzeciw siebie, spotkały się pośrodku drogi. Osełka rozprysła się na maleńkie kawałki,
a potężny Miolnir nietknięty, nie tracąc pędu trafił Rungnira prosto w czoło i zmiażdżył mu czaszkę na miazgę. Thor wydał okrzyk triumfu.
- Loki! Jesteś najmądrzejszym z Bogów w Valhalla!
Loki wyszedł ze swego ukrycia uśmiechając się, a Thor sprawiedliwie i radośnie dzielił się swym triumfem z pomysłodawcą zwycięskiego planu.
- Nigdy nie pomyślałbym, że ja, Bóg Błyskawic mógłbym być bardziej przerażającym niż dotychczas. Twój pomysł Loki, abym "wyłonił się" z ziemi przeszedł moje najśmielsze oczekiwania!
Tej nocy bawiono się w Valhalla do późna. Wiele miodu wypito za to wielkie zwycięstwo Thora i przebiegłego Lokiego.
im\""-

81
ŚAwm
f

fgfigME^McMMEUgMcł^^ E
i
Geirrodur król Trolli
I
i i
Śa
fi^cMMŁlfflEłlŁiMiHJE^
0rid z rodu Gigantów była nader rada, kiedy pewnego dnia odwiedził ją Thor, gromowładny Bóg Wikingów. Upłynęło wiele czasu od kiedy widziała go po raz ostatni. Zmartwiła się jednak usłyszawszy, że Thor udaje się z wizytą do Geirrodura króla Trolli. Geirrodur mieszkał w domu wykutym w skale, niedaleko chaty Grid i miał powód, by nienawidzić Boga z Valhalla.
- Dlaczego masz zamiar odwiedzić Geirrodura? - zapytała Grid z niepokojem w głosie. - Gdzie podział się twój wspaniały młot, Miolnir?
- Miolnir pozostał w Valhalla
- odpowiedział Thor siadając
do wybornego posiłku, jaki przygotowała dla niego gospodyni.
- Wiesz Grid, słyszałem, że dom Geirrodura pełen jest wspaniałych skarbów. Ściany jego biesiadnej sali pokryte są klejnotami błyszczącymi jak słoneczne promienie. A ponadto ma on skrzynie pełne złota, srebra i pieniędzy...
- Thor przerwał, aby przełknąć potężny kęs smakowitej pieczeni. - Geirrodur zaprosił mnie do siebie, abym zobaczył wszystkie te cuda. Jednakże obawia się on mojego Miolnira, więc pozostawiłem młot w swym zamku.
Mówiąc to, Thor spostrzegł wyraz zatroskania na twarzy swej gościnnej gospodyni.
83
- Co się stało Grid? Co cię tak martwi? - spytał.
- Kto opowiedział ci o tym wszystkim? - Grid odpowiedziała pytaniem. -Demon Loki opowiedział mi o tym. Loki był w domu Geirrodura i widział
wszystkie jego skarby.
- Loki! O nie! Tylko nie on! - w głosie Grid słychać było niepokój i ostrzeżene... Loki był znany ze swej przebiegłości, a zawsze był gotów do nikczemnych uczynków. Grid była przekonana, że zaplanował kolejny.
I rzeczywiście miała rację. Już od dłuższego czasu Geirrodur chciał zemścić się na Thorze za zabicie swego kuzyna, Giganta Rungnira. I oto nadarzała się wspaniała okazja. Geirrodur przez przypadek schwytał Lokiego, kiedy ten podglądał go przez okno jego skalnego domu. Loki wił się, jak piskorz i błagał o przebaczenie, ale Geirrodur odmawiał łaski, dopóki więzień nie przyrzekł, iż zwabi podstępem i wyda mu Thora. Postawił też warunek, że Thor pozostawi swój potężny i straszliwy młot Miolnir w Valhalla. Grid oczywiście nie wiedziała
0 tym, ale swoją kobiecą intuicją wyczuwała niebezpieczeństwo.
- Jestem pewna, że Loki okłamał cię. Wiesz przecież jaki bywa on podstępny
1 złośliwy. Nie powinieneś mu wierzyć. On knuje coś przciwko tobie, drogi Thorze - powiedziała.
i _ Ś
Thor poczuł się nieswojo. Grid zazwyczaj miała rację, gdy podejrzewała, że wrogowie planowali jakiś podstęp. - Ale teraz nic mogę już wrócić do Valhalla. Wszyscy pomyśleliby, że jestem tchórzem. ; 1 Co powinienem uczynić?
:; Grid podeszła do wielkiej skrzyni,
"-Ś zawierającej jej najcenniejsze skarby.
Uchyliła wieko i wyjęła kilka przedmiotów. Podała je ostrożnie Thorowi.
- Weź ten pas dający moc i ten żelazny ' , kij. A to są żelazne rękawice. Często
chroniły mnie przed Trollami i Gigantami. Modlę się o to, aby ochroniły i ciebie!
Thor był bardzo wdzięczny Grid za pomoc. Jej ostrzeżenia sprawiły, że ruszył w drogę do skalnego domu Geirrodura świadomy czyhającego nań niebezpieczeństwa. Nic zdziwił się więc bardzo, kiedy znalazł się nad rzeką Vimur - krórą musiał w swej drodze przekroczyć - i stwierdził, że zmieniła się ona w groźną kipiel, rwącą z niezwykłą szybkością.
Dla wzmocnienia sił zapiął pas, założył żelazne rękawice i wchodząc w rwący nurt rzeki wbił kij w jej dno. Woda napierała na niego ze strasznym
85
impetem, lecz udało mu się utrzymać równowagę. Jednak pośrodku rzeki napór wody zwielokrotnił się i teraz Thor utrzymywał się z największym trudem. I wtedy dostrzegł, że obserwuje go z szyderczym uśmiechem znajoma postać.
- To jest Trollica Gialp, córka Geirrodura - przemknęło mu przez myśl. Grid często ostrzegała Thora przed nią. To Gialp sprawiła, że rzeka
zmieniła się w grzmiącą kaskadę.
- Biada ci! - wykrzyknął Thor. Żelazną rękawicą wyrwał z dna rzeki potężny głaz i rzucił nim w Gialp. Tego się Trollica nie spodziewała - ledwie zdążyła uskoczyć, a głaz z pluskiem wpadł do rzeki. Niespodziewanie, spadający głaz wstrzymał jej bieg i rwąca topiel stała się spokojna jak staw. Gialp zobaczywszy to rzuciła się do ucieczki, a Thor wspiął się na brzeg
i podążył do skalnego domu Geirrodura.
Tymczasem Gialp informowała ojca, że plan utopienia Thora nie udał się.
- W każdej chwili może tu nadejść - mówiła dysząc po szybkiej ucieczce znad rzeki.
- Nie przejmuj się córko. Mamy inne sposoby. Na razie moi Trolle wychodzą powitać Thora - odparł Geirrodur.
Ale Thor ujrzawszy powitalną delegację Trolli tylko wzmógł czujność.
- Nigdy nie wierz Trollom! - powtarzała mu Grid... Teraz nie mógł się wycofać, więc pozwolił się zaprowadzić
Trollom do niewielkiego pomieszczenia z jednym krzesłem.
- Zaczekaj tutaj, wielki Thorze, król / Geirrodur przygotowuje wielką komnatę, * aby cię podjąć z należną tobie czcią
- powiedziały uniżenie Trolle.
Zmęczony drogą i zamaganiami z nurtem rzeki Thor usiadł. Krzesło było bardzo wygodne. Thor rozsiadł się na nim Ś''
z przyjemnością - lecz nagle poczuł, że zaczyna się unosić w górę. C
Krzesło uniosło się gwałtownie v
i gromowładny Bóg nagle znalazł się \
pod skalnym sufitem.
86
- Stalowy kij Grid ocali mnie przed niebezpieczeństwem - pomyślał. Jednym końcem wbił go w sklepienie a drugim zaparł w siedzenie mebla. Jakaś niesamowita silą od spodu napierała coraz
^gwałtowniej. Nagle krzesło złamało się a jego szczątki spadły w dół. Thor ze zdumieniem zobaczył pod nimi przygniecione Gialp i jej siostrę Greip. Obie leżały teraz pod rumowiskiem sycząc z bólu i wściekłości.
- Dobrze wam tak! Próbowałyście zdruzgotać mnie o powałę, lecz odpłaciłem wam godnie - zagrzmiał Thor, aż zadrżały ściany.
w tym czasie król Geirrodur grzał się przy ogniu w wielkiej komnacie. Usłyszawszy krzyki i łomot był przekonany, że jego córkom udało się pokonać Thora. Jednakże, gdy usłyszał ciężkie stąpanie zrozumiał, że sprawy przybrały nieoczekiwanie zły obrót. Drzwi rozwarły się i stanął w nich Thor. Jego
87
twarz była ciemna z gniewu, ciemna jak nawałnica. Przerażony Geirrodur wyrwał z kominka rozpaloną do białości sztabę żelaza i cisnął nią w Thora. Lecz gromowładny Bóg Thor żelazną rękawicą chwycił sztabę w locie.
- To należy do ciebie Geirrodurze! - wykrzyknął.
Geirrodur, ledwie zdążył uskoczyć chowając się za żelazną kolumnę, gdy dał się słyszeć przerażający łoskot, a komnatę wypełniła chmura gorącego pyłu. Kiedy opadła ukazał się widok leżącego na podłodze króla Trolli. Obok leżała strzaskana kolumna. Rozżarzona do białości sztaba przebiła mury domu, po czym pochłonęła ją ziemia.
Trolle, które przyglądały się temu z przerażeniem, zaczęły uciekać w panice. Nie,mogły jednak uciec przed Thorem, który wywijał żelaznym kijem we wszystkich kierunkach. Każde uderzenie było celne. Thor szalał. Był tak rozwścieczony tym, co zdarzyło się w domu Geirrodura, że jego bojowe okrzyki, słychać było w Valhalla.
Jeszcze powracając do swego zamku odgrażał się:
- Poczekajcie, niech no tylko dostanę w swe ręce Demona Loki! Zapłaci mi za swe kłamstwa o skarbie Geirrodura! Dam mu nauczkę, jakiej nigdy nie zapomni.
Wszyscy słyszeli jak wołał:
-Loki, Loki idę po ciebie - ale Lokiego nie sposób było znaleźć. I on słyszał powracającego Thora. Wiedział doskonale co go czeka. Opuścił pośpiesznie Valhalla i ukrył się w górach, w najdalszych korytarzach najgłębszej jaskini jaką znał. Skulony dygotał słysząc grzmiący głos Thora, od którego trzęsły się skalne ściany jaskini. I tak już pozostał w górach, stając się jaskiniowym Demonem najczarniejszych zakamarków.
\

Zygfryd
pogromca smoków

Sławny Zygfryd oparł ostrze swego miecza na brodzie Kuperana, następnie powiódł w dół, aż do gardła. Kuperan, król Olbrzymów zacharczał, łapiąc z trudem oddech. Złowieszczy wyraz twarzy Zygfryda nie wróżył nic dobrego.
- Jeżeli nie otworzysz zaczarowanej jaskini, zabiję cię - powiedział Zygfryd stanowczo. - Do ciebie należy wybór, Kuperanie.
Kuperan w istocie nie miał żadnego wyboru. Nie chciał umierać, a już na pewno nie chciał umierać w obecności Eugłeina, króla Karłów, który mu się cały czas bacznie przyglądał. Karły i Olbrzymi darzyli się wzajemnie nieodpartą nienawiścią.
i
Kuperan był w tym momencie całkowicie na łasce Zygfryda.
- Pozwól mi wstać. Wezmę klucz do jaskini - powiedział Zygfryd . cofnął ostrze swego miecza a Kuperan podniósł się i stanął na nogi.
- Co za hańba! Co za hańba!
- mamrotał gniewnie do siebie.
- Jeśli nie uda mi się zemścić, na zawsze stanę się pośmiewiskiem dla Karłów.
To co się zdarzyło, przynosiło rzeczywiście wielki wstyd Kuperanowi. Klucz, który posiadał był jedynym kluczem; do zaczarowanej jaskini, w której smok Fafnir strzegł najwspanialszego na ziemi skarbu. Fafnir był olbrzymim potworem. Kiedyś, dawno temu był kowalem, lecz po tym jak zabił swego ojca Reidmara i zagarnął jego skarby, zmienił się w smoka.
Kryształy, złoto, srebro i inne klejnoty wytwarzane były przez pracowite karły. Jeżeli teraz Kuperan wpuściłby Zygfryda i Eugleina do jaskini, Karły odzyskałyby swoje kosztowności. A byłaby to ostatnia rzecz, do jakiej Kuperan chciałby dopuścić.
Faktem jednakże było, iż sprawy przyjęły niekorzystny obrót. Zygfryd okazał się znacznie silniejszy niż to przypuszczał Kuperan. Pokonany w walce, zmuszony został wypełnić rozkazy Zygfryda. Niewielką pociechą było, że Zygfryd, syn króla Zygmunta, znany był szeroko jako znakomity wojownik i wielki pogromca smoków. Król Olbrzymów nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby być pokonany
przez kogokolwiek. Sięgając z niechęcią do skrytki po klucz, gorączkowo myślał nad sposobem zemsty.
- Zygfryd jest wielkim bohaterem, lecz jak każdy człowiek musi mieć jakiś słaby punkt - rozmyślał. I przypomniał sobie, że kiedy Zygfryd zabił swego pierwszego smoka, to zjadł jego mięso. W rezultacie smocza łuska porosła jego ciało, pokrywając je jakby żelaznym pancerzem. Pozostało jednak jedno miejsce między łopatkami, które tak, jak u wszystkich smoków nie pokryło się łuską.
- To jest miejsce, w które powinienem go ugodzić - pomyślał Kuperan wiodąc Zygfryda i Eugleina do zaczarowanej jaskini.
90
Ś%
Zygfryd postępował za Kuperanem bacznie go obserwując, podczas gdy Euglein cały czas opowiadał o skarbach ukrytych w jaskini.
- My karły rzuciliśmy klątwę. Ktokolwiek zabierze nasze złoto musi umrzeć. Lecz i my będziemy mieć poważny problem do rozwiązania.
- A mianowicie? - zapytał Zygfryd.
- Fafnir, który strzeże skarbu, może zostać zabity jedynie przy pomocy magicznego miecza, którym zabił swego ojca Reidmara. Miecz ten ukryty jest gdzieś w jaskini, niestety nie wiem gdzie
- odpowiedział Euglein.
W tej chwili Kuperan odwrócił się, lecz Zygfryd natychmiast przystawił swój miecz do jego piersi na wypadek, gdyby ten próbował zaatakować. Kuperan uśmiechnął się i uniósł ręce do góry na znak, że nie ma złych zamiarów.
- Wiem, gdzie znajduje się magiczny miecz - powiedział olbrzym. - Ponieważ darowałeś mi życie pokażę ci to miejsce.
Kuperan wyjął klucz i otworzył drzwi, za którymi ukazał się długi, kręty korytarz, skąpany w dziwnym, jaskrawym świetle, które stawało się coraz jaśniejsze, w miarę jak posuwali się w kierunku jego źródła. Weszli do ogromnej sali i Zygfryd dostrzegł, że owo dziwne światło pochodziło ze ścian pokrytych złotem i klejnotami.
- Nic dziwnego, że jaskinia ta uważana jest za najwspanialszy skarb na ziemi
- pomyślał rozglądając się dookoła z podziwem.
W pobliżu jozległ się nagle głuchy
łoskot. Jaskinia zadrżała. Po chwili do łoskotu dołączył świszczący, niesamowity odgłos. Przerażony Euglein skrył się za pobliską skałą.
- To ziejący ogniem smok Fafnir - zawołał Kuperan. Pobiegł w róg sali i odciągnął grubą zasłonę, za którą znajdował się czarodziejski miecz, wbity w potężny głaz.
- Oto miecz, którym możesz zabić Fafnira, o ile uda ci się go wydobyć - powiedział Kuperan do Zygfryda.
91
Zygfryd rzucił się w kierunku miecza i chwycił jego rękojeść. Próbował dźwignąć i wyrwać go, lecz miecz ani drgnął. Rozległ się nagle przeszywający krzyk Eugleina.
- Zygfrydzie uważaj! - Zygfryd odwrócił głowę i zobaczył małego króla Karłów, który rzucił się na zbrojną w sztylet rękę Kuperana i wytrącił mu go z ręki. Zygfryd cudem uniknął śmiertelnego ciosu. Kuperan wrzasnął zaskoczony i chciał ponowić atak. Schylił się szybko po sztylet, lecz Zygfryd był szybszy.
Natężył wszyskie siły, wyrwał wreszci miecz i jednym ciosem wbił go w ciało Kuperana, który martwy zwalił się na ziemię.
- Miecz, którym można zabić smoka, może zabić także zdrajcę - krzyknął gniewnie Zygfryd.
Ryk zbliżał się i narastał.
- Jest tutaj! Fafnir jest tutaj! - Euglein pierwszy dostrzegł smoka. Król Karłów na powrót wskoczył do swej kryjówki i zniknął Zygfrydowi z pola widzenia.
W chwilę po tym jaskinię napełnił gorący podmuch i ukazał się w swej
przerażającej postaci Fafnir. Był w istocie ogromnym stworzeniem
93
0 ciele pokrytym łuską. Każdemu jego ogłuszającemu rykowi towarzyszyły płomienie wydobywające się z jego ogromnej paszczy.
Żar był tak straszliwy, że tarcza Zygfryda rozpaliła się do czerwoności. Fafnir zmierzał prosto w jego kierunku. Oczy potężnego smoka były jak wielkie rozżarzone węgle. Wyzierała z nich dzikość.
Zygfryd zaczął rozglądać się za miejscem, w którym mógłby się skryć. Dostrzegł wąski korytarz wśród skał, zbyt ciasny, aby Fafnir mógł się tam dostać. Z tego skalnego korytarza, który stał się jego bezpieczną kryjówką raził Zygfryd Fafnira głazami. Już pierwszy rzut był celny. Głaz utknął w otwartej paszczy smoka i zdusił wydobywające się zeń płomienie. Ujrzawszy to, Zygfryd ruszy! do ataku zadając potworowi potężne ciosy czarodziejskim mieczem.
Ku swemu przerażeniu dostrzegł,że nawet ta cudowna broń nic jest w stanic naruszyć grubego pancerza łusek.
Nagłe z drugiej strony jaskini dal się słyszeć glos:
- Fafnir, Fafnir spójrz tutaj! - to Euglein wołał bestię.
Smok obejrzał się. Zygfryd doskonałe potrafił wykorzystać ten moment. Dostrzegł miejsce na smoczej skórze niepokryte łuskami, rzucił się do przodu
1 wbił swój miecz w nieosłonięte miejsce. Cios był celny. Zygfryd wyrwał szybko miecz z cielska smoka, a z rany buchnął ogromny podmuch ognia. Oszalały z bólu Fafnir tłukł swoim potężnym ogonem
po całej sali. Nieustraszony Zygfryd uderzył po raz wtóry . Tym razem miecz trafił prosto w serce. Smok wydał przeraźliwy skowyt i runął z potężnym hukiem na ziemię. Ostatni płomień zabłysnął z jego rany, a oczy przygasły. Po chwili Fafnir nie żył.
Król Euglein wyszedł tańcząc i śmiejąc
się ze swego ukrycia. Podskoczył i uścisnął Zygfryda.
-Nareszcie! Nareszcie! Skarb, który jest własnością Karłów należy znów do nich - zawołał. Szczęśliwy podarował Zygfrydowi w nagrodę jeden z najcenniejszych klejnotów jakie były w jaskini. Zygfryd umieścił go na swej tarczy tak, by wszyscy rozpoznawali w nim tego, który odniósł znakomite zwycięstwo zabijając potężnego króla Olbrzymów i niszcząc potęgę znanego króla smoków.
WZm.

MJ2Ii!MIEM&M53ł2I@^^ @
Beowulf
ą ą
fEMtMSMEUEłMMBfi^ H
Beowulf i jego czternastu towarzyszy podążało konno do zamku króla Danii Hrothgara. Zapadał zmrok. Śpieszyli się. Musieli być w zamku przed potworem Grendelem. Grendel nocami nachodził izbę biesiadną Hrothgara, Heorot, i uprowadzał jednego z królewskich żołnierzy.
Duńscy rycerze byli kiedyś najodważniejszymi i najbardziej walecznymi rycerzami w północnej Europie. Teraz obawiali się pozostać w Heorot po zapadnięciu ciemności. Był najwyższy czas, aby położyć kres terrorowi, który szerzył Grendel.
Beowulf, pan wielkiego szwedzkiego ludu Geatas, rozgniewał się, gdy doszły go słuchy o nikczemnościach Grendela.
- Duńczycy są naszymi braćmi. Nie możemy pozwolić, aby Grendel śmiał się z nich i nazywał tchórzami. Musimy go zabić i uwolnić Duńczyków z tyranii. Kto jedzie ze mną?
Czternastu rycerzy wystąpiło naprzód i zgłosiło chęć towarzyszenia Beowulfowi. Następnej nocy na pokładzie żaglowca przybili do wybrzeża Danii, po czym pełnym galopem popędzili gościńcem, który prowadził do zamku króla Hrothgara. Jechali cały dzień i na podwórzec zdążyli wraz z ostatnimi promieniami słońca. Król Hrothgar czekał na nich.
96

- Jesteście najbardziej oczekiwanymi gośćmi, Beowulfie - powitał ich serdecznie. - Może w końcu pozbędziemy się straszliwego Grendela.
Beowulf od razu przystąpił do rzeczy.
- Czy wszystko gotowe, tak jak sobie życzyłem? - zapytał.
Hrothgar skinął głową i poprowadził go do sali Heorot, gdzie przygotowane już były stoły do wielkiej uczty. Pośrodku palił się ogień, nad którym pieczono barana. Beowulf rozejrzał się.
- Wspaniale przygotowane. Proszę, aby dzisiejszej nocy Wasza Wysokość pozostawił Heorot pod moją opieką, a przyrzekam, że jutro
będziemy tu świętowali śmierć Grendela.
Wkrótce potem dały się słyszeć odgłosy wesołej biesiady. Beowulf i jego czternastu rycerzy bawiło się w sali Heorot.
-To jest jedzenie godne królów. A wino godne Bogów. Więcej! Przynieście nam więcej!
Mimo, że sprawiali wrażenie pijanych i beztroskich w rzeczywistości cały czas byli w pogotowiu. Wszyscy skrycie obserwowali drzwi, w których w każdej chwili mógł się pojawić Grendel.
- Wiecie co macie czynić - zwrócił się do nich Beowulf. - Odgłosy naszej biesiady ściągną tu monstrum i wówczas zaatakujemy.
97
Hałas rzeczywiście zwabił Grendela. Podczas, gdy Beowulf i jego rycerze ucztowali Grendel zbliżał się, a kiedy poczuł smakowity zapach mięsa i zobaczył jasne światło ogniska, aż się oblizał.
- Tam są ich tuziny! Będę miał dzisiaj wspaniałą ucztę - obiad i ludzi, którzy go jedzą - mlaskał potwornie.
I nagle Beowułfowi i jego towarzyszom ukazał się ogromny, ciemny kształt wypełniający wejście do sali. To był Grendel. Tak jak sobie wyobrażali, był to potężny potwór o szerokich plecach i mocnych ramionach. Wkroczył do sali, a każdy jego krok sprawiał, że zamek drżał w posadach.
- Pozwólcie mu wejść dalej - szepnął . /? Beowulf obserwując uważnie Grendela.
- Teraz bierzcie go! - rycerze wyciągnęli swoje miecze i ruszyli w kierunku monstrum.
- Nie będziesz miał swojej uczty Grendelu - wykrzyknął Beowulf. - Twoje nocne uczty skończyły się.
Grendel zdziwił się, lecz po chwili jednym uderzeniem powalił kilku rycerzy Beowulfa. Pozostali próbowali atakować go, ale Grendel wymierzał im tak potężne kopniaki, że miecze wylatywały im z rąk. Salę wypełniały jęki poturbowanych ludzi Beowulfa, a bezkarna bestia rozglądała się dookoła rycząc przeraźliwie. T3ostrzegła jednego z rannych rycerzy, gdy ten próbował podnieść się. Pochwyciła go i zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć wepchnęła zdobycz do otwartej jak wrota paszczy.
Ogromne zęby zmiażdżyły ofiarę. To był straszny widok. Wtedy Beowulf rzucił się bez opamiętania na Grendela i chwycił jego łapę żelaznym uściskiem.
/- Grendel potrząsnął łapskiem próbując zrzucić rycerza, lecz ten nie ustępując, z całych sił naciskał tętnicę kończyny potwora. Grendel czując, że łapa mu omdlewa, ostatnim wysiłkiem szarpnął gwałtownie całym ciałem. Myślał, -^ że uda mu się w ten sposób strącić z siebie Beowulfa. Stało się jednak inaczej "y i rycerze ze zdumieniem ujrzeli, jak Beowulf pada na ziemię wraz z ogromną ' łapą Grendela, podczas gdy potwór z przenikliwym skowytem biegnie do drzwi wyjściowych trzymając się za krwawiący bark.
99
- Oderwałem mu ramię! Za nim! Szybko! - krzyknął Beowulf. Jednakże jego rycerze byli zbyt poturbowani i oszołomieni, by natychmiast rozpocząć pogoń. Grendel zdążył zniknąć w ciemnościach.
Przy świetle księżyca Beowulf i jego zbrojni ruszyli krwawym tropem, który zaprowadził ich nad brzeg małego jeziora.
- Spójrzcie na wodę! Jest czerwona! - woda w jeziorze rzeczywiście była ciemnoczerwona. Wydawało się, że jest w nim więcej krwi niż wody.
- Grendel utopił się. Musiał wpaść do jeziora, a potem bez łapy nie mógł się już zeń wydostać - powiedział przypuszczająco Beowulf. - Zabiliśmy potwora! Nasz martwy towarzysz został pomszczony. Wracamy do Heorot podzielić się dobrą wiadomością z królem Hrothgarem.
Beowulf i jego rycerze mieli rację sądząc, że potwór nie żyje. Jednakże nie utopił się on w jeziorze. Uciekając z Heorot, Grendel czuł, że jest umierający i za wszelką cenę pragnął dotrzeć do swego domu znajdującego się głębinach jeziora. Udało mu się i tam zmarł na oczach opłakującej go matki.
- Zapłacą mi za to! - zawodziła matka Grendela. - Będę zabijała ich. Jednego po drugim. Żywi zaś nie zaznają spokoju oczekując mojego powrotu.
Kiedy król Hrothgar dowiedział się, że potwór nie żyje i nie będzie mu więcej sprawiał kłopotów, postanowił urządzić wspaniałe święto. Była to przecież wspaniała okazja. Kazał sprowadzić kuglarzy, akrobatów i grajków, aby zabawiali gości. Na jego polecenie święto rozpoczęli poeci, którzy recytowali wiersze na cześć Beowulfa i jego towarzyszy. Słudzy napełniali puchary winem, aby król Hrothgar mógł wznosić toasty za zdrowie bohaterów, którzy uśmiercili straszliwego Grendela.
- Jak mogę ci podziękować Beowulfie? Połowa mojego królestwa lub nawet całe nie straczyłoby dla okazania mojej wdzięczności... - przy ostatnich słowach Hrothgara uczestnicy biesiady posłyszeli gardłowy, wściekły ryk.
!
100
- To brzmi jak... ależ to nie może być... - król Hrothgar wyszeptał z niedowierzaniem - To nie może być Grendel... powiedziałeś mi, że on nie żyje...
Beowulf był również zdziwiony.
- Grendel nie żyje. Nie mógł żyć długo po tym, jak pozbawiłem go ramienia! - ryk dał się jednak słyszeć ponownie. Przybliżał się. Nagle potężna, olbrzymia postać stanęła w drzwiach. To była matka Grendela.
- Kto zabił mojego syna? Przyszłam pomścić go - złowieszczo potoczyła wzrokiem po zebranych. Niektórzy pobledli ze strachu, zerwali się z miejsc i rzucili do ucieczki.
- Zacznę od tego, który pozbawił ramienia mojego syna. Który to z was? Niech się pokaże - ryczała w furii.
Beowulf wstał.
- To ja i nie wypieram się tego.
- A więc postaram się odpłacić ci godnie - odparła matka Grendela. Chwyciła go za rękę i zaczęła ciągnąć po podłodze. Beowulf próbował walczyć, lecz chwyt był mocny. Król Hrothgar i jego goście byli niemymi świadkami przerażającej sceny, kiedy matka Grendela wywlokła Beowulfa z sali i zniknęła z nim w mroku nocy.

101
- Za nimi, ratujcie Beowułfa! - rozkazał król. Lecz wszyscy, łącznie z towarzyszami Beowułfa byli zbyt przerażeni, by zrobić choć krok.
Matka Grendela mrucząc coś do siebie, kamienistą ścieżką ciągnęła Beowułfa w stronę swego domu na dnie jeziora.
- Mam swój miecz. Mogę zatem jeszcze walczyć o swoje życie, gdy tylko nadarzy się po temu okazja - przemknęło przez myśl Beowulfowi.
Tak dotarli nad jezioro. Trzymając Beowułfa mocno za rękę, bestia zanurzyła się w toń jeziora, a kiedy dotarli do jej domu wepchnęła Beowułfa do pokoju, gdzie leżał martwy Grendel.
- Zobacz, zobacz co zrobiłeś! - lamentując wskazała na ciało i otwartą ranę po oderwanym ramieniu. Przez moment Beowulf współczuł pogrążonej w bólu matce, choć była potworem. Chwila ta nie trwała jednak długo. Bestię
na powrót ogarnęła furia i pchnęła Beowułfa w róg pokoju.
- Zaczekaj tutaj. Możesz popatrzeć sobie, jak będę przygotowywać naczynia, w których ugotuję cię żywcem. Odwróciła się tyłem do Beowulfg i sięgnęła po ogromny kocioł, który stał na półce nad paleniskiem.
Był to moment, na który Beowulf czekał. Wyciągnął miecz i ruszył w jej kierunku. Usłyszała go jednak i z okrzykiem wściekłości cisnęła w niego kotłem. Beowulf zdołał się uchylić, kocioł przeleciał nad jego głową i z łoskotem potoczył się po podłodze, ale bestia zyskała chwilę przewagi, by potężnym uderzeniem wybić mu miecz z ręki. Wydała okrzyk triumfu i rzuciła sie na Beowułfa z szeroko rozpostartymi ramionami. Beowulf uskoczył jej z drogi, a ogromna bestia runęła na podłogę. Wtedy Beowulf zobaczył ogromny mlecz zawieszony na ścianie.
Miecz Grendela - pomyślał chwytając jego rękojeść. - Dostatecznie duży, aby zabić potwora!
Miecz był bardzo ciężki, lecz niebezpieczeństwo, które zawisło nad rycerzem dodało mu siły. W chwili, gdy matka Grendela próbowała wstać z podłogi, Beowulf uniósł miecz zataczając nim szeroki łuk. Ostrze uderzyło dokładnie w szyję odcinając bestii głowę. Siła uderzenia była tak ogromna, że miecz złamał się i tylko rękojeść pozostała w dłoni Beowułfa.
102
Zmęczony i poturbowany, ale szczęśliwy pogromca monstrów udał się w drogę powrotną do Heorot, gdzie zastał swoich towarzyszy siedzących w smutku za stołami. Byli pewni, że nie żyje. Zdziwili i rozradowali się ogromnie, gdy usłyszeli jego głos.
- Wasza Wysokość może zacząć przygotowanie do następnej uroczystości - powiedział Beowulf wchodząc do sali.
- Walczyłeś mężnie i odniosłeś rany... - odrzekł król Hrothgar widząc porwane szaty Beowulfa i jego brudną, okaleczoną twarz.
- Nic nie szkodzi, Grendel nie żyje, a ja przynoszę ci podarki, które ucieszą twoje serce - odpowiedział Beowulf.
Z dumą położył przed królem złamany miecz i głowę matki Grendela, dowody swego męstwa i świadectwa bezpieczeństwa królewskiego domu.
- To wielki dzień Beowulfie, uczcijmy to podwójnie wspaniałą biesiadą - przybyłeś tu bowiem,
aby uwolnić nas od jednego potwora, a zabiłeś dwie straszliwe bestie.
103

i
Zaklęty miecz

n ieodgadnioną zagadką było skąd marmurowa płyta znalazła się na kościelnym dziedzińcu. Nikt jej tam wcześniej nie widział, aż pewnego dnia, nie wiadomo skąd, pojawiła się!
Płyta wyciosana była z przepięknego marmuru. Na niej zaś znajdowało się ogromne, żelazne kowadło, w którym tkwiło długie, lśniące ostrze miecza. Działo się to w dzień Bożego Narodzenia, kiedy to rycerze króla Uthera Pendragona przybyli, by pomodlić się w kościele. Tego jednego dnia skłonni byli porzucić ciągle kłótnie i spory o to, który z nich powinien zostać królem Brytanii. Ta rywalizacja trwała od czasu śmierci króla Uthera, który zostawił kraj bez spadkobiercy. Każdy z rycerzy w bezwzględny sposób dążył do cełu i gotów był nawet zabić rywala, aby tylko osiąść na tronie.
v,
Ś 4 1
Czarownik Merlin patrząc na przybyłych żołnierzy aż westchnął na widok ich zawziętych twarzy. Nieszczęściem byłoby, gdyby któryś z nich został królem Brytanii, albowiem interesowali się oni bardziej własnymi ambicjami niż dobrem kraju.
W czasie gdy rycerze króla Uthera kłócili się, nad Królestwem Brytanii zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Rok po roku zawzięci anglo-saksońscy najeźdźcy pustoszyli kraj, zdobywali coraz to nowe terytoria. Aby ich powstrzymać Brytania powinna mieć prawowitego i powszechnie uznawanego władcę. W tym tkwił sens istnienia miecza w kamieniu. Był to jedyny sposób, w jaki czarownik Merlin mógł wskazać ludowi przyszłego władcę.
Wychodząc z kościoła rycerze zauważyli natychmiast marmurową płytę i zgromadzili się wokół niej. Patrzyli z zaciekawieniem i podziwem na potężny, stalowy miecz. Był to miecz, którym można było zabić każdego wroga i nic dziwnego, że wszyscy chcieli go mieć. Jeden z rycerzy dostrzegł napis wyryty złotymi literami na płycie:
"Ktokolwiek tego miecza dobędzic, Brytanii królem będzie."
Przeczytawszy napis rycerze rzucili się, aby spróbować wyciągnąć miecz. Przepychali się wzajemnie, krzykiem domagając się pierwszeństwa. Wrzawa i tumult zapanowały na kościelnym dziedzińcu. Jednemu z rycerzy udało się chwycić rękojeść. Szarpnął ją... ale miecz ani drgnął. Spróbował jeszcze raz z całych sił, lecz bez efektu. Zły i zawiedziony poddał się. Po nim podchodzili inni. Rycerze wytężali wszystkie swe siły. Ich twarze stawały się sine z natężenia, ale miecz nie poruszył się ani o centymetr. Byli wściekli.
Merlin stał w pobliżu uśmiechając się tajemniczo. Rycerze wygrażali mu pięściami i wykrzykiwali:
-To jedna z twoich sztuczek, Merlinie. Rzuciłeś zaklęcie na ten miecz.
- To nie żadne sztuczki, panowie rycerze, to dowód, że żaden z was nie może być królem Brytanii - odpowiedział spokojnie Merlin.
- Któż jest zatem tym właściwym? - warknął jeden z rycerzy wrogo. - Jeśli tylko dostanę go w ręce będę z nim walczył o tron nie bacząc na to, czy jest prawdziwym królem czy nie.
- Będziesz miał zatem możliwość, o ile tylko starczy ci odwagi. W dzień Nowego Roku odbędzie się wielki turniej, na który zaproszeni są rycerze
z daleka i z bliska, aby potykać się. Wszyscy będą próbowali wydobyć miecz z kowadła, zobaczymy czy komukolwiek to się uda - powiedział Merlin.
W tym czasie pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem drogi pełne były rycerstwa ciągnącego na turniej. Wszyscy jechali na pięknych, mocnych koniach w otoczeniu licznej służby. Każdy z nich miał nadzieję, że uda mu się wydobyć miecz z kowadła i zostanie królem Brytanii.
Wśród rycerzy był także Sir Ector i jego dwaj synowie, Sir Kay oraz młodszy Arthur. Arthur miał zaledwie szesnaście lat. Był zbyt młody, aby zostać rycerzem. Nie mógł również brać udziału w turnieju. Towarzyszył jedynie swojemu ojcu i bratu opiekując się ich bronią i końmi.
W dzień Nowego Roku na błoniach, gdzie o świcie miał odbyć się turniej, zaroiło się od różnokolorowych namiotów. Na wierzchołku każdego z nich łopotał proporzec rycerza. Każdy proporzec miał specjalny kształt i wzór.
Arthur siedział na skraju obozowiska i rozglądał się podekscytowany. Najszczęśliwszy był wtedy, gdy mógł przebywać wśród pięknych koni i odważnych walecznych mężczyzn. Kochał zgiełk i emocje towarzyszące turniejom. Nagle ujrzał swego brata Kaya śpieszącego w jego kierunku. i - Zostawiłem swój miecz w naszej
ii j kwaterze - zawołał Kay do brata. JK, f - Cóż za głupota z mojej strony. -Ś-<* | Jak mogłem go zapomnieć. Czy móglbyć : & pobiec i przynieść mi go?
J
Śi
\
\ \

- Oczywiście, już biegnę - odpowiedział Arthur. Kochał i podziwiał bardzo swego starszego brata. Z dużą przyjemnością oddawał mu przysługi. Pobiegł zatem szybko do domu, w którym stanęli na czas turnieju. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że kwatera jest zamknięta. Stukał i walił mocno w drzwi, i krzyczał, lecz w środku nie było nikogo. Dom pozostawał zamknięty
na głucho.
- Z pewnością wszyscy są na turnieju. Cóż mam czynić? Mój brat musi mieć swój miecz - rozpaczał Arthur. Wtedy przypomniał sobie nagle o mieczu tkwiącym w kowadle. Pobiegł jak najszybciej na kościelny dziedziniec. Wdrapał się na wielki cokół z kamienia i bez trudu wyciągnął miecz z kowadła.
Miecz był bardzo piękny. Arthur podziwiał jego szlachetne, szerokie ostrze i to, jak wspaniale błyszczał w słońcu.
- Kay będzie bardzo zadowolony ze mnie - pomyślał obracając miecz w rękach. Zachwycony pięknym mieczem zapomniał o napisie wyrytym w kamieniu.
Lecz jego ojciec Sir Ector oraz brat Sir Kay pamiętali le słowa. Gdy zobaczyli Arthura, jak śpieszy w ich kierunku wymachując wielkim mieczem zaparło im dech w piersiach.
;Ś>Ś- - Oto jest, mój bracie... oto mam dla ciebie wspaniały miecz - powiedział Arthur z trudem chwytając powietrze.
- Skąd go wziąłeś synu? - zapytał Sir Ector.
- Znalazłem go na kościelnym dziedzińcu, tkwił w kowadle - wyjaśnił Arthur zaniepokojony poważnym wyrazem twarzy swego ojca.
- Czy zrobiłem coś złego ojcze? - zapytał z niepokojem. Ojciec położył rękę na jego ramieniu, a Arthur poczuł, że ręka ojca drży.
- Nie, nie zrobiłeś nic złego Arthurze. Chodźmy jednak z powrotem
do kościoła. Chciałbym zobaczyć jak to uczyniłeś, jak dobyłeś miecz z kowadła. Kiedy dotarli na miejsce Sir Ector poprosił Arthura, aby ten na powrót wbił miecz w kowadło. Miecz wbił się lekko i gładko. Potem poprosił starszego syna Kaya, aby ten spróbował wyjąć ten miecz. Sir Kay chwycił rękojeść i pociągnął. Próbował jeszcze kilka razy, lecz miecz tkwił mocno i nie dawał się wyciągnąć.
- Co się dzieje, bracie Kay. Dlaczego nie możesz ruszyć miecza? Popatrz, to takie proste - powiedział Arthur. Podszedł bliżej, ujął miecz i jednym szybkim ruchem wyciągnął go z kowadła. Ku ogromnemu zdumieniu Arthura, jego ojciec i brat uklękli przed nim i skłonili głowy z szacunkiem.
- Cóż czynicie. Dlaczego klękacie przede mną? - zapytał Arthur.
- Czynimy tak, ponieważ jesteś prawdziwym królem całej Brytanii. Mamy zaszczyt ślubować ci naszą wierność i posłuszeństwo - odparł Sir Ector. Arthur stał jak oniemiały.
- Ja królem? To musi być jakieś nieporozumienie - wyszeptał.
- Nie Arthurze, to nie jest nieporozumienie - usłyszał za sobą głos Merlina. Czarownik obserwował całe zdarzenie skryty w cieniu kościelnego krużganka. W ręku trzymał wspaniałą złotą pochwę miecza i pas.
-Weź to Arthurze. To należy do ciebie. Czekałem wiele lat, aby ci to wręczyć. Wiedziałem od dnia twoich narodzin, że będziesz jedynym, prawowitym królem Brytanii - powiedział Merlin.
108
Arthura jakby poraziło, nie mógł wymówić ani słowa. Wpatrywał się tylko w dwa świecące, złote przedmioty obracając je z niedowierzaniem w rękach.
Merlin obserwował go uważnie i przez moment poczuł smutek, że na tak' młodym chłopcu spoczywać będzie tak wielka odpowiedzialność. Merlin wiedział, że Arthur ma przed sobą trudne zadanie do spełnienia. Przede wszystkim musi zaprowadzić pokój, uśmierzyć wieloletnie walki wewnątrz kraju. Także anglo-saksońscy najeźdźcy, którym Arthur będzie musiał stawić czoła nie byli łatwymi wrogami. To wszystko dotyczyło jednak przyszłości. Dzisiaj należało świętować szczęśliwe wydarzenie.
- Chodźmy - rzekł Merlin do chłopca. Musimy obwieścić ludowi, że ma swego króla. Wszyscy bardzo długo czekali na tę wspaniałą wiadomość.
109
Sir Gawain i Zielony Rycerz
a1
1 I
Stukot żelaznych podków, potężny łomot wyważanych wierzei i dźwięczny chrzęst zbroi - to wszystko razem, nagle wdarło się do sali biesiadnej zamku Camelot. Dębowe, okute stalą odrzwia rozwarły się gwałtownie 1 ukazał się w nich ogromny mężczyzna -ja potężnym koniu. Spiął go i zatrzymał środku sali.
Zdziwiony król Arthur i jego rycerze Śjodcrwali się z miejsc przy okrągłym stole, r-T7,y którym świętowali Wigilię. Wygląd r:Mruza zdumiał ich niepomiernie.
Był on zielony od stóp do głów. ^ :cgo kaftan i płaszcz były zielone, jego v-Śv.fogi były zielone, jego skóra, włosy Si oda były też zielone. Nawet jego kc melony.
K to z was jest przywódcą tego ŚŚ>nlodzenia? - zagrzmiał. Król Arthur wysunął się do przoduj -"Kto chce ze mną rozmawiać? " y 'Ś!&Ś v'L 7- dostojeństwem.
- Jestem potężnym Zielonym Rycerzem z północy. Przybyłem do Camelot by sprawdzić, czy jest prawdą to, co słyszałem o tym miejscu - brzmiała odpowiedź.
- A co o nim słyszałeś? - chciał wiedzieć Arthur.
- Że ten zamek jest siedzibą najodważniejszych rycerzy i najpotężniejszego z królów - odparł Zielony Rycerz wyzywająco. - Lecz wy wydajecie mi się jedynie słabeuszami i gołowąsami. Każdego z was mógłbym zabić jednym uderzeniem mojego topora.
Rycerze wyciągnęli miecze gotowi stawić czoła zuchwalcowi, ale Arthur powstrzymał ich uniesieniem ręki. Zwrócił się do Zielonego Rycerza.
*- Narobiłeś dużo hałasu, drogi panie. Obraziłeś moich rycerzy. Aby bronić swego honoru gotowi są podjąć twe wyzwanie. Musisz dowieść prawdziwości swoich słów.
W odpowiedzi Zielony Rycerz zaśmiał się głośno.
- Ja jestem gotów - powiedział młody, porywczy Sir Gawain, jeden
z najodważniejszych rycerzy króla Artura. - Mów na co będziemy walczyć! Zielony Rycerz pochylił się i zza siodła wyciągnął ogromny, zielony topór, co najmniej dwukrotnie dłuższy od ludzkiej ręki. Jego ostra krawędź jarzyła się w świetle pochodni.
- Wzywam cię do walki tym toporem - rzekł. - Obaj zadamy po jednym ciosie. Teraz ja uklęknę na środku sali i przyjmę twoje uderzenie. Lecz pamiętaj, musisz mi przyrzec, że za rok w czasie Świąt Bożego Narodzenia spotkamy się, abym mógł wziąć odwet.
] Szmer przeszedł po sali. Zielony Rycerz musiał być szaleńcem. Jego topór od jednego uderzenia mógłby odciąć głowę wołu. Wszyscy, łącznie z Sir
i^Gawainem, patrzyli na niego z niedowierzaniem. Zielony Rycerz uznał chwilę ciszy za przejaw bojaźni i zaśmiał się szyderczo.
- Jak myślałem jesteście wszyscy tchórzami. Moje wyzwanie przerasta was! Twarz Sir Gawaina poczerwieniała z wściekłości.
- Nie zniosę obelg tego człowieka. Przyjmuję twoje wyzwanie! - wykrzyknął.
Grymas uśmiechu pojawił się na twarzy Zielonego Rycerza. Zsiadł z konia. Stanął na podłodze. Był ogromny. Jeszcze raz taki wysoki jak Sir Gawain. Młodzieniec jednak nie uląkł się.
- Daj mi ten topór - zażądał. Ujął śmiercionośne narzędzie i próbował wymachując nim.
-Jestem gotów. Czy ty jesteś również przygotowany na moje uderzenie?-spytał wreszcie.
Zielony Rycerz ukląkł na ziemi, odgarnął na bok włosy odsłaniając szyję i pochylił głowę do dołu.
- Uderzaj - rzekł.
- Z przyjemnością - rzekł Gawain i jednym potężnym uderzeniem topora odciął zieloną głowę, która potoczyła się po podłodze. Wszyscy zbledli
z przerażenia, lecz głowa Zielonego Rycerza jedynie kaszlnąwszy lekko stwierdziła uprzejmie: - Nic się nie stało.
Jego ciało podniosło się, chwyciło głowę za włosy i Zielony Rycerz dosiadł konia.
- Pamiętaj o swojej przysiędze panie rycerzu. Znajdziesz mnie w zamku -^^ na północy w czasie świąt Bożego
Narodzenia- rzekła głowa spod pachy rycerza. Ciało zaś, zawróciło konia i całość pogalopowała w stronę wyjścia z takim samym hałasem, z jakim przybyła. W grudniu Sir Gawain opuścił Camelot i udał się na poszukiwanie zamku Zielonego Rycerza. Droga była długa i ciężka. Panowało lodowate zimno. Wielokrotnie, gdy śnieżne burze szalały wokół niego, a wiatr przeszywał jego kolczugę, Gawain marzył, by znaleźć się znów w Camelot. Był jednak zdecydowany dotrzymać słowa, choć przedziwnym trafem spotykał wciąż ludzi, którzy chcieli odwieść go od tego zamiaru. Pierwszym był szlachcic,
i
112
który zaofiarował mu gościnę w swoim zamku.
- Ogrzej się przy ogniu. Właśnie wydaję ogromną ucztę. Będziesz mógł zatem pić i jeść do woli. Wieczorem odpoczniesz w mięciutkiej, puchowej pościeli
- obiecywał kusząco.
Sir Gawain podziękował pięknie za zaproszenie lecz go nie przyjął. r - Dziękuję uprzejmie szlachcicu, nie mogę skorzystać z twego zaproszenia, albowiem jestem związany przysięgą i muszę udać się do zamku Zielonego Rycerza - powiedział i podążył dalej nie bacząc na mróz i doskwierający mu głód.
Następnie spotkał myśliwego, któr> pozdrowił go uprzejmie.
- Zamek Zielonego Rycerza jest daleko Sir Gawainie. Może wolałbyś towarzyszyć mi w czasie polowania. Myślistwo jest fascynującym zajęciem, a okolica obfita w jelenie i dziki. Na zakończenie polowania wydam wielką ucztę. Co ty na to rycerzu?
- zapytał myśliwy.
I znów Sir Gawain zdecydował się odmówić.
- Dziękuję ci panie za twe uprzejme zaproszenie, lecz jestem związany przysięgą i udaję się do zamku Zielonego Rycerza - odpowiedział.
Później spotkał na swej drodze rycerza w pełnej zbroi udającego się na turniej. Rycerz zaproponował, aby Sir Gawain przyłączył się do niego, by mogli
wypróbować swych sił w walce przeciwko sobie, a potem ucztować przy ognisku, lecz i tym razem Sir Gawain podziękował.
Po długiej podróży oczom Sir Gawaina ukazał się zamek. Był cały zielony. Jego wysokie wieże i ogromne fortyfikacje pięknie komponowały z zimowym krajobrazem. Sir Gawain wjechał na dziedziniec w ostatnich promieniach wigilijnego słońca.
Zielony Rycerz oczekiwał go. Jego głowa była na swoim miejscu. Nawet ślad nie pozostał po ciosie topora sprzed roku.
113
ii
i i'"
1
- Witaj! Przejdźmy od razu do sprawy. Niecierpliwie czekałem na ciebie! - wykrzyknął Zielony Rycerz patrząc z góry na Gawaina. Nie zmienił się
w ciągu tego roku. Był tak samo odpychający jak Sir Gawain go zapamiętał, a jego wielki, zielony topór wyglądał równie potężnie i groźnie jak poprzednio. Podążając za Zielonym Rycerzem w głąb zamku, Sir Gawain odmawiał w duchu pacierze. Wreszcie w jednej z zielonych komnat straszny gospodarz wskazał miejsce na kamiennej podłodze.
- Uklęknij tutaj, Sir Gawainie. Tutaj oddam ci cios, który zadałeś mi
w zeszłe Święta Bożego Narodzenia - powiedział Zielony Rycerz. Sir Gawain ukląkł, odgarnął włosy i pochylił głowę.
- Jestem gotów - powiedział stanowczym głosem. - Jestem rycerzem Okrągłego Stołu i dotrzymam słowa, chociaż będzie mnie to kosztowało życie, gdyż nie będę mógł, jak ty, podnieść swej głowy, kiedy padnie pod toporem. Proszę uderzaj!
Zielony Rycerz wzniósł topór do straszliwego cięcia. Sir Gawain poczuł podmuch powietrza... lecz ostrze nie dotknęło go. Zielony Rycerz powstrzymał topór tuż przed szyją. Gawain spojrzał zdziwiony.
- Igrasz sobie ze mną. To niegodne rycerza tak postępować...! - powiedział oskarżycielskim tonem.
114
Wówczas zauważył, że Zielony Rycerz uśmiecha się do niego inaczej niż dotąd, przyjacielsko, a nie z pogardą. Zielony Rycerz ujął go za rękę i pomógł mu wstać.
- Nie igram z tobą, lecz sprawdzam twoją odwagę i honor. Nie ulękłeś się mojego topora, a to wymagało ogromnej odwagi. Wystawiłem cię na różne pokusy w drodze z Camelot do mojego zamku. Chciałem odwieść cię od spełnienia podjętej przysięgi, lecz ty nie poddałeś się żadnej z nich, chociaż byłeś zmarznięty, zmęczony i głodny. To wymagało prawdziwego honoru
- powiedział z uznaniem.
- Ach, więc to ty próbowałeś odwieść mnie najsłodszymi obietnicami o jakich marzy każdy rycerz. Dlaczego to uczyniłeś! - zapytał Gawain.
- Czyniłem tak, aby wypełnić zadanie postawione mi przez czarownika Merlina. Miałem dowieść, że król Arthur i jego rycerze są rzeczywiście najodważniejszymi i najbardziej honorowymi rycerzami w Brytanii. Twoja postawa Sir Gawainie potwierdziła to. Jutro spełnię wszystkie obietnice składane ci w drodze do mojego zamku. Będziemy ucztować, polować i potykać się w turnieju. A dzisiaj śpij dobrze, zasłużyłeś na dobry, spokojny sen.
115
li
Rodrigo Ś
król Hiszpanii

Król Hiszpanii Rodrigo z głębokim niedowierzaniem wysłuchał przedziwnej historii, którą opowiedzieli mu dwaj przybyli nie wiadomo skąd, tajemniczy starcy. Obaj ubrani byli w długie, białe płaszcze wyszywane w gwiazdy i księżyce. Wyglądali jak czarnoksiężnicy.
Każdy z nich nosił szeroki pas, do którego przytroczony był pęk starych, zardzewiałych kluczy. Starcy mówili, że są to klucze do kłódek, którymi królowie hiszpańscy opatrzyli w przeszłości odrzwia broniące wstępu do zaczarowanej wieży. Każdy z królów rzucił zaklęcie na swoją kłódkę, ; aby powstrzymać muzułmanów od najazdów na chrześcijańską Hiszpanię.
Dwaj starcy pragnęli, by król Rodrigo .-.
uczynił podobnie. *
- Zaczarowana wieża, magiczne zaklęcia, kłódki...0 Nie wierzę ani jednemu
ich słowu!
- pomyślał król.
Zainteresował się jednak
wiadomościami o wieży.
116
Była ona zbudowana z marmuru, drogich kamieni i jaspisu. Tak wspaniale wyglądała z zewnątrz -jakież więc bogactwa mogła kryć w swoim wnętrzu?!
- Zgoda. Prowadźcie mnie do wieży. Nie opatrzę jednak wieży swoją kłódką, zanim nie zobaczę co mieści w swoich komnatach. - rzekł król.
Na to starcy poczęli lamentować i załamywać ręce.
- Nie, nie Wasza Wysokość! Nikt nie może przekroczyć progów wieży. Jest to zabronione! Jeśli królu wszedłbyś do wieży, muzułmanie napadliby na Hiszpanię. Błagam cię Panie byś porzucił tę myśl!...
- Bzdura, kompletna bzdura - odparł Rodrigo. Uniósł się ze swego tronu, podszedł do starców i grubiańsko szturchnął jednego z nich w żebro.
' - Wiem co zamierzacie. Ukryliście w wieży skarb, a teraz chcecie żebym wieszając własną kłódkę uczynił go jeszcze bezpieczniejszym. Starcy unieśli ręce w przerażeniu.
- Nie, nie! To nieprawda. Nigdy nie byliśmy wewnątrz wieży. Nieszczęście czeka tego, kto do niej wejdzie. Nawet Ciebie Wasza Wysokość.
Rodrigo aż poczerwieniał z gniewu.
- Kłamiecie. Nie chcę więcej słuchać tych bzdur. Pójdziecie ze mną do wieży i otworzycie ją. Zobaczę co jest w środku, a jeżeli ukrywacie tam przede mną skarby, to źle skończycie!
Rodrigo nakazał osiodłać konie i wraz ze starcami i swoimi rycerzami pogalopowali w kierunku wieży.
Droga była dziwnie męcząca, a na horyzoncie słonecznego hiszpańskiego nieba pojawiły się czarne chmury - król jednak tego nie dostrzegł. Po trudzie niemal całego dnia, kiedy i ludzie, i konie wyraźnie opadli z sił, cel podróży niespodzianie wyłonił się zza pagórka.
117
1
Rzeczywiście budowla ta była wspaniała. Wysoka, strzelista, o jasnych, błyszczących ścianach ozdobionych czerwonożółtym jaspisem. Rodrigo wpatrywał się w nią z zachwytem. Objechał wieżę dookoła kilka razy podziwiając jej piękno. Był coraz pewniejszy, że w jej środku ukryte jest bajeczne bogactwo w złocie, srebrze i klejnotach. Rozkazał starcom, aby zsiedli z koni.
len przerażenie rosło z chwili na chwilę. Widać było, jak dygocą ze strachu.
- Otwórzcie wieżę i uciszcie się
- rozkazał Rodrigo, gdy starcy , ,;.ą
wybuchnęli głośnym płaczem. Jeszcze raz \jjfi\--^S*
powtórzył swój rozkaz, lecz oni
nie przestawali lamentować i załamywać rąk.
Tymczasem odrzwia zamknięte były "lir :*sr"'"'Ś*Ś-ŚŚ
na co najmniej tuzin kłódek.
- Tym starym głupcom to otwieranie zajmie jeszcze miesiąc. Przetnijcie kłódki i łańcuchy. Wasze topory i miecze uczynią to szybciej - krzyknął król do rycerzy.
Była to ciężka praca. Minęło sporo czasu nim rycerzom udało się rozerwać f^ ^.fh v wszystkie łańcuchy, które uniemożliwia-
ły wstęp do wieży. W końcu łańcuchy opadły, a odrzwia skrzypiąc uchyliły się. Rodrigo ruszył do przodu by otworzyć je i móc pierwszy, dotrzeć do skarbów.
W środku panowały kompletne ciemności. Na chwilę lęk opanował króla, jednak myśl o skarbie sprawiła, _ że jego obawy ustąpiły i wszedł s "do ogromnej sali. Jego oczy powoli I przyzwyczaiły się do półmroku s i wówczas dostrzegł złote i srebrne błyski migające sponad ogromnego, marmurowego stołu stojącego c na środku sali.
| Wraz z dwoma rycerzami ruszył t w ich kierunku, podczas gdy starcy fe pozostali na zewnątrz drżąc ze strachu I i trwogi.
Na stole usypany był pagórek złotych monet. Rodrigo z lubością począł przesypywać je między palcami. Czuł się wspaniale, ale to jeszcze nie był wielki skarb.
Obok stała marmurowa waza.
118
Spodziewając się następnych skarbów, uchylił pokrywę i wsunął rękę do środka. Lecz nie znalazł nic - dopiero na dnie wyczuł skrawek pergaminu. Trochę rozczarowany, trochę zaintrygowany wyjął go i rozwinął.
Pergamin przedstawiał bajecznie kolorowy rysunek zbrojnych w długie włócznie jeźdźców. Byli to jeźdźcy ciemnoskórzy, podobni do mieszkańców Maroka, leżącego po drugiej stronie Cieśniny pod Słupami Herkulesa. Włosy mieli długie i zmierzwione, u ich boków lśniły krzywe muzułmańskie jatagany, a zbroje mieli przybrane chustami we wszystkich kolorach tęczy.
- Spójrz Wasza Wysokość. Pod obrazkiem jest coś napisane - powiedział jeden z rycerzy i zaczął czytać. "Gdy drzwi tej wieży zostaną przemocą otwrarte, a ukryte w wazie zaklęcie złamane, to lud przedstawiony na obrazie
napadnie na Hiszpanię, zrzuci z tronu jej króla i podbije cały kraj."
Król Rodrigo zbladł. Miał nadzieję znaleźć skarby, a nie tę okropną przepowiednię o zgubie i nieszczęściu. Jeszcze raz popatrzył na obrazek, na przedstawionych na nim ciemnoskórych jeźdźców i zaczął dygotać na całym ciele. Nagle obrazek ożył. Ciemnoskórzy jeźdźcy galopowali wywijając włóczniami. Nad nimi łopotała chorągiew z gwiazdą i półksiężycem - sztandar muzułmanów. Następnie na obrazku rozegrała się straszliwa bitwa. Rodrigo widział, jak hiszpańscy rycerze w walce z ciemnoskórymi jeźdźcami jeden po drugim spadali z koni. Nagle jego uwagę przykuł śnieżnobiały koń, niosący na swym grzbiecie pyszne siodło przyozdobione wspaniałymi klejnotami. Klejnoty iskrzyły się w słońcu, ale w siodle nie było jeźdźca! Rodrigo aż krzyknął z przerażenia. Znał tego wspaniałego śnieżnobiałego konia. Znał także nabijane klejnotami siodło noszące królewskie znaki. Nerwowo szukał na obrazku jeźdźca - lecz nie znalazł go.
Nagle uświadomił sobie co to znaczy i ogarnęła go panika. Odwrócił się gwałtownie i rzucił do wrót. Wybiegł i o mało nie przewrócił się potykając o ciała starców - obaj nie żyli.
Rodrigo nie zatrzymał się. Wskoczył na swego konia i popędził nie czekając na świtę. Rycerze w pośpiechu dosiedli wierzchowców i mimo, że były zmęczone, gwałtownie pognali je w drogę powrotną.
119
Niewiele ujechali, kiedy usłyszeli ogłuszający huk, a obejrzawszy się ujrzeli wieżę pogrążoną w czerwonokrwistych płomieniach i buchającym zeń czarnym dymie. Przerażeni długo patrzyli, a kiedy wiatr rozwiał kłęby dymu, po wieży nie było innego śladu niż zgliszcza.
Przez kilka lat Rodrigo próbował zapomnieć o wieży i dręczącym go koszmarze, który widział na żywym obrazku. Najsilniej dręczył go śnieżnobiały koń bez jeźdźca. Odganiał wspomnienia urządzając polowania i wydając wspaniałe uczty w swoim pałacu w Toledo. Podróżował po królestwie i organizował turnieje rycerskie. Niestety nic nie pomagało i król nie mógł zapomnieć o straszliwej przepowiedni.
Jak mógłby zresztą zapomnieć, gdy każdy rok przynosił z północnej Afryki straszne wieści. Każdego roku hordy muzułmanów zapuszczały się coraz dalej na zachód wzdłuż wybrzeży Afryki Północnej. Najpierw słyszano, że są już w Libii. Potem, że przekroczyli już góry Atlas, a następnie weszli do Maroka. W końcu do Rodriga dotarły wieści, których obawiał się najbardziej. Wiadomość o tym, że muzułmańska flota przekroczyła Cieśninę pod Słupami Herkulesa i ląduje na wybrzeżu Hiszpanii.
Rodrigo zebrał swych wasali, rycerzy oraz tysiące piechoty. Ta potężna armia ruszyła na spotkanie muzułmanom na polu nad rzeką Gaudalete. Ujrzawszy nieprzebrane hordy muzułmańskie Rodrigo zrozumiał, że przepowiednia musi się spełnić.
- Te ciemne twarze... długie kędzierzawe włosy... te długie włócznie i krzywe jatagany... -mamrotał do siebie patrząc na najeźdźców - wszyscy dokładnie tacy, jak na obrazku...
To była ciężka bitwa, taka jak przedstawiał ją żywy rysunek na pergaminie. Mimo, że hiszpańscy rycerze walczyli dzielnie, nie mogli pokonać muzułmanów. Ginęli w boju jeden po drugim.
Wśród walczących na polu bitwy wódz muzułmanów Tank szukał króla Rodrigo. I wkrótce znalazł go, ponieważ nikt z wyjątkiem króla Hiszpanii nie dosiadał śnieżnobiałego konia i nikt też
nie miał siodła nabijanego tak drogocennymi g^j I* \
klejnotami. ff \.
120
Tarik przedarł się przez rzesze walczących rycerzy i oszalałych koni.
- Walcz na śmierć i życie Rodrigo! - krzyknął i z uniesionym jataganem pogalopował prosto w kierunku króla Hiszpanii.
- Na śmierć i życie! - odkrzyknął Rodrigo, ale nie potrafił odparować nawet jednego ciosu. Krzywy jatagan zagłębił się w jego ciele i martwy król Hiszpanii wypadł z nabijanego klejnotami siodła. Śnieżnobiały koń nie czując w siodle pana spłoszył się i pognał przed siebie jak oszalały.
o
n

121
a i
IF51
Ej
ą m
n^niifiinił^iiłinL^^
Roland i OlMer
ą
ą I
lirigigjj^jgj^gfi^^
1 nigdy tego Rolandowi nie zapomnę! Nigdy! - mruczał pod nosem Ganelon, gdy konno opuszczał obóz swego wodza, frankońskiego króla Charlemagne. Ganelona przepełniała nieprzeparta żądza zemsty. Zawsze nienawidził Rolanda, swojego pasierba, a zarazem siostrzeńca Charlemagne. Teraz nienawidził go jak nigdy dotąd. To przez Rolanda musiał się wystawić na wielkie niebezpieczeństwo, a może i na śmierć.
Po siedmiu latach zwycięskiej wojny z muzułmanami w Hiszpanii, Charlemagne czuł się znużony wojaczką. Pragnął zawrzeć pokój z Marsilionem z Saragossy, jedynym muzułmańskim królem, którego nie zdołał pokonać. Charlemagne postanowił wysłać posła do Marsiłiona. Roland zaproponował Ganelona, na co Charlemagne przystał. Ganelon był wściekły, lecz musiał wypełnić rozkaz. Była to niebezpieczna misja, ponieważ muzułmanie byli brutalnymi i nieobliczalnymi ludźmi. Im dłużej jednak o tym myślał, tym bardziej sobie uświadamiał, że czekająca go misja jest wprawdzie trudna, ale może być znakomitą okazją do wzięcia odwetu.
- Jeśli tylko uda mi się przekonać króla Marsiłiona, aby mi pomógł, to pozbędę się
Rolanda na zawsze - rozmyślał Ganelon. ~-
Mimo swych obaw bezpiecznie dotarł do Saragossy. Początkowo Marsilion i muzułmanie byli bardzo podejrzliwi w stosunku do Ganelona, lecz w końcu zgodzili się z nim układać. Muzułmanie także pragnęli zemsty za te wszystkie porażki, jakich zaznali z rąk Franków, a Ganelon dawał im propozycję odwetu.
- Powinieneś wysłać zakładników do Charlemagne, aby przekonać go,
że prawdziwie chcesz pokoju - doradzał Ganelon Marsilionowi. - Gdy Charlemagne będzie miał twych zakładników, to zgodzi się wycofać swoją armię do koszar. Jednakże nie będzie wycofywał się bez ochrony, ponieważ przyjdzie mu maszerować przez najwęższe przełęcze w Pirenejach.
122
Przełęcz Roncevaux jest szczególnie niebezpieczna. Jestem przekonany, że Charlemagne zostawi tam oddział żołnierzy, aby strzegli przełęczy.
- Czy to pomoże ci pozbyć się twojego pasierba Rolanda? - spytał z zaciekawieniem król Marsilion.
- Zobaczysz - odparł Ganelon z uśmiechem. - Ukryj tylko dobrze swych żołnierzy za skałami wzdłuż przełęczy, a ja dokonam reszty.
Ganelon powrócił z muzułmańskimi zakładnikami i z wiadomościami, że Marsilion pragnie zawrzeć pokój. Uspokojony Charlemagne od razu rozpoczął przygotowania do powrotu do domu. Wielka armia Charlemagnea ruszyła powoli w powrotną drogę przez Pireneje. Wśród ogromnych, strzelistych wierzchołków gór prowadził wąski, kręty szlak. Posuwali się wolno i tylko turkot ich wozów rozlegał się daleko. Ludzie Marsiliona słyszeli ten hałas, gdy podążali do przełęczy Roncevaux. Ponieważ hałas dochodził z daleka byli pewni, że dotrą do Roncevaux przed przybyciem Franków. Tak też się stało. Gdy Frankowie dotarli do Roncevaux żołnierze Marsiliona ukryli się już za skałami.
- To jest niebezpieczne miejsce - stwierdził Charlemagne. - Zostawię tutaj dwadzieścia tysięcy żołnierzy, aby strzegli przełęczy, podczas gdy moja armia będzie przeprawiać się przez góry Kto będzie dowodził tylną strażą? - spytał Charlemagne.
Natychmiast, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wystąpił Ganelon.
- Roland panie. - Rolanda wyznacz dowódcą, on zasłużył sobie na tak poważne zadanie - powiedział z udanym przekonaniem.
Kątem oka Ganelon widział jak rumieniec podniecenia wykwitł na twarzy
Rolanda, gdy usłyszał propozycję swego ojczyma, lecz Charlemagne początkowo nie przystał na to.
- Roland jest wspaniałym żołnierzem, ale jest jeszcze zbyt młody ^ i zbyt pochopny - odparł król.
- Tu potrzebny jest starszy i bardziej % doświadczony dowódca.
,&* Na te słowa Roland rzucił się
JL na kolana przed królem Charlemagne.
* - Proszę cię, Panie! - zawołał
;: Roland. - powierz mi dowództwo.
a
m
ia n
Przysięgam ci, że okażę się tego godny. Będę bronił przełęczy Roncevaux, jeżeli zajdzie potrzeba nie oszczędzając własnego życia.
- Rozważ prośbę mego pasierba, miłościwy panie. To przecież dzięki Rolandowi otrzymałem szczytne zadanie, abym był posłem do króla Marsiliona. Chciałbym mu się odwdzięczyć za ten zaszczyt.
Pod wpływem nalegań Ganelona i zapału Rolanda Charlemagne uległ prośbom.
- Zgoda. Olivier i dwunastu parów zostanie jednak z Rolandem.
Olivier był serdecznym i oddanym przyjacielem Rolanda, natomiast parowie byli najodważniejszymi i najbardziej doświadczonymi rycerzami wśród Franków. Charlemagne sądził, że ich obecność powstrzyma Rolanda przed podjęciem lekkomyślnych decyzji. A w przypadku niebezpieczeństwa Roland mógł zawsze zadąć w róg i wezwać Charlemagnea i jego armię na pomoc.
Charlemagne ruszył ze swą armią w powrotną drogę, a Roland wydał rozkazy swym żołnierzom. Część z nich przeznaczył do obrony przełęczy, innych odesłał do obserwacji górskich szlaków. Muzułmani pozostawali w ukryciu do czasu, gdy Charlemagne nie odjechał na pewną odległość.
Nagle Roland i Olivier usłyszeli dźwięk tysięcy trąbek zwielokrotniony przez górskie echo. Wkrótce potem doszły ich uszu odgłosy galopujących koni i przeraźliwe krzyki muzułmanów. Olivier zobaczył wielką masę nadciągających wojowników muzułmańskich. Tysiące wypolerowanych hełmów, tysiące włóczni, tarcz i mieczy pobłyskiwało i lśniło w górskim słońcu. Wszystko to przesuwało się szybko w kierunku przełęczy Roncevaux.
Olivier szybko zbiegł do Rolanda, który stał w dole.
- Jest ich co najmniej ze sto tysięc,
- powiedział z przerażeniem.
- Rozniosą nas w pył. Proszę cię Rolandzie, zadmij w swój róg. Wezwij z powrotem Charlemagnea.
Olivier przeraził się, gdy Roland odmówił.
124
- Nie będę wzywał pomocy. Jeżeli nie uda nam się odeprzeć muzułmanów, to nie zasłużyliśmy na to, aby umrzeć jak rycerze - powtarzał uparcie.
Oliviera ogarnęła rozpacz. Charlemagne miał rację nie chcąc powierzyć dowództwa Rolandowi. Jeszcze dwukrotnie Olivier prosił Rolanda, aby ten wezwał pomoc i dwukrotnie Roland odmówił. Teraz było już za późno. Muzułmanie byli zbyt blisko. Nie było innego wyjścia, niż stawić im czoła i walczyć, aż do śmierci.
Kilka chwil później muzułmanie byli już przy nich. Roland i jego rycerze rzucili się do boju siekąc i rażąc wroga mieczami i włóczniami. Roland jednym uderzeniem włóczni przeszywał muzułmańskie tarcze i hełmy, siejąc wokół śmierć i zniszczenie. Powalił piętnastu wrogów nim drzewce jego włóczni
nie rozpadło się na kawałki. Nieulęknąwszy się, Roland chwycił za swój wielki miecz Durendal i rzucił się naprzeciw muzułmańskim wojownikom. Siekł w zapamiętaniu, często jednym uderzeniem zabijając człowieka i konia. Po pewnym czasie niewielu muzułmanów pozostało przy życiu. Mimo, że zginęło także wielu jego ludzi, Roland był przekonany, że odniósł wielkie zwycięstwo. Już miał unieść w górę Durendala, aby obwieścić swój triumf, gdy nagle dźwięk trąbek doszedł do jego uszu. To nadciągała druga armia muzułmanów. Stoki powyżej przełęczy Roncevaux zaroiły się od tłumów 1 muzułmańskich wojowników, którzy
f' jak wielka fala runęli na Rolanda i jego
wyczerpanych walką towarzyszy.
125
in

m m
ej
\/\
Roland i Frankowie rzucili się na nowego, potężnego wroga, ale zmęczeni ginęli jeden po drugim. Na koniec Roland został tylko z sześćdziesięcioma frankońskimi rycerzami. Potoczył wokoło wzrokiem po ciałach swych ludzi, które leżały rozrzucone po pobojowisku. Zrozumiał, że musi zadąć w róg i wezwać Charlemagnea. Róg Rolanda pokryty był złotem i drogocennymi kamieniami, a jego wysoki, jasny dźwięk dał się słyszeć dalej, niż dźwięk jakiegokolwiek innego rogu na świecie. Roland przystawił róg do ust, lecz Olivier ruszył ku niemu i powstrzymał go.
- To będzie wielka hańba, gdy wezwiemy ich na pomoc w tej chwili - ze złością krzyknął Olivier. - Lepiej umrzeć niż żyć w hańbie.
- Nie, muszę teraz wezwać Charlemagnea. Gdybym cię wysłuchał i zrobił to wcześniej nigdy nie doszłoby do tego nieszczęścia. Zanim Olivier zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Roland chwycił róg i zadął weń z całych sił. Głos rogu wzbił się w niebo i poszybował nad górami, aż dotarł do uszu Charlemagnea.
Charlemagne, gdy tylko usłyszał głos rogu od razu wszczął alarm.
- Boże drogi. Zaatakowano Rolanda - wykrzyknął i zawrócił konie, aby jechać z odsieczą Rolandowi.
- Pozwól Panie Boże, abyśmy zdążyli na czas - modlił się. Ganelon słysząc to uśmiechnął się szyderczo.
-Nie martw się panie. To tylko jedna ze sztuczek Rolanda. To niemożliwe, aby go zaatakowano. Jedźmy do domu...
W tym momencie Charlemagne uświadomił sobie, że jest to sprawka Ganelona.
- To ty zdradziłeś Rolanda! Zdradziłeś też mnie! Pojmać go! - rozkazał.
Kilku frankońskich rycerzy, wzburzonych podobnie jak Charlemagne perfidią Ganelona, pochwyciło go i skrępowało, a następnie wrzuciło na jeden z taborowych wozów.
- Zapłacisz życiem za tę plugawą zdradę - poprzysiągł Charlemagne Ganelonowi. I Charlemagne dotrzymał swej przysięgi, ponieważ Ganelon został w kraju osądzony i skazany na śmierć.
Cała armia pośpieszała na pomoc. Jechali tak szybko, jak tylko pozwalał na to skalisty i kręty szlak. Od czasu do czasu Frankowie słyszeli głos rogu Rolanda odbijający się echem po górach.
126
Muzułmanie ujrzawszy wracającego Charlemagnea rzucili się w panice do ucieczki, ale przybyłym z odsieczą ukazała się straszna sceneria tragedii i śmierci. Pole bitwy było gęsto usłane ciałami ludzi i koni.Olivier leżał martwy z twarzą zbielałą jak upiór. Muzułmańska włócznia wbita w jego plecy przeszyła na wylot jego ciało. Zginęli wszyscy dzielni parowie Charlemagnea.
Król Franków patrząc wokoło uświadomił sobie, że zginęli wszyscy rycerze, których zostawił z Rolandem. Odnalazł również i Rolanda, którego ciało leżało w trawie obok skały. Na skale były trzy głębokie nacięcia, zaś u stóp ciała Rolanda leżał jego wspaniały róg i obok miecz Durendal. Roland wiedząc, że jest umierający, próbował zniszczyć miecz Durendal uderzając nim o skałę. Jednak nie starczyło mu sił i miecz pozostał nie uszkodzony. Roland nie chciał dopuścić, by miecz Durendal dostał się w muzułmańskie ręce. Położył go na ziemi i przykrył swym ciałem. W tej pozycji zmarł.
Charlemagne rwał włosy z żałości. Lamentował i przywoływał imiona swych poległych rycerzy. Przysięgał zemstę. Ponieważ ściemniło się, ukląkł i modlił się, by słońce nie zachodziło, tak aby mógł podjąć pościg za uciekającymi muzułmanami. Jego chrześcijański Bóg w swej nieskończonej dobroci wysłuchał modlitwy. Wstrzymał słońce i dobrotliwie spoglądał, jak Frankowie znoszą ze-szczętem muzułmańską armię, ścieląc trupami pole bitwy i całą drogę od przełęczy Roncevaux do samej Saragossy.
127
ElCid
tatem 1099 roku wielki smutek ogarnął hiszpańskie miasto, Walencję. Mieszkańcy chodzili po ulicach z opuszczonymi głowami, z rzadka tylko zamieniając słowo między sobą. Znikł też gdzieś radosny szum i trajkot miejskich targowisk. W karczmach, wśród melancholijnej ciszy siedzieli goście, popijając z kwart piwo i wino. Karczmarze, którzy zawsze byli w dobrym nastroju, gotowi w każdej chwili uraczyć gościa wesołą historyjką, teraz siedzieli przygnębieni za szynkwasami. Jeżeli ktoś zadawał pytanie, to niezależnie od tego jak brzmiało, zawsze miało ten sam sens:
- Czy są jakieś wiadomości?
Odpowiedzią było zawsze krótkie "nie" lub smutne, ale jednocześnie jakby z nadzieją, zaprzeczenie ruchem głowy. Mieszkańcy Walencji obawiali się bowiem najbardziej dnia, w którym odpowiedź na to pytanie zabrzmi: "tak" Taka odpowiedź oznaczałaby, że El Cid, Roderigo Diaz De Vivar, władca Walencji, nie żyje.
El Cid był już starym człowiekiem, wyczerpanym w wyniku przeszło trzydziestu lat ciężkich walk i krwawych kampanii. Ze swoimi armiami przemierzył tysiące mil w palących promieniach <\j._ ,.-
hiszpańskiego słońca. Walczył zawsze / ramię w ramię ze swoimi rycerzami, )
aby natchnąć ich otuchą i wiarą. *
Był też wielokrotnie ranny w boju. ^
Teraz wszystkie te lata trudów i niewygód wystawiły El Cidowi słony rachunek.
El Cid był umierający. A najgorsze dla Walencji i jej mieszkańców było to, że śmierci El Cida z niecierpliwością wyczekiwali muzułmańscy wrogowie, : aby przystąpić do ostatecznego
ataku na miasto.
128
To właśnie Muzułmanie nadali Roderigo Diazowi przydomek "El Cid", co po arabsku znaczyło "Pan". Chrześcijańska armia Roderiga miała dla niego inny przydomek "Compeador" co oznacza "zwycięzca w bitwach". Muzułmanie i chrześcijanie co do jednego byli zgodni. El Cid był najwspanialszym żołnierzem Hiszpanii. W tamtach czasach obie strony walczyły o władzę nad krajem, a armia pod dowództwem El Cida odnosiła zwycięstwa we wszystkich bitwach, co pozwoliło rozszerzyć władzę chrześcijan w całej północnej Hiszpanii. Po roku 1094 El Cid podbił również ogromne obszary wschodniej Hiszpanii, w prowincji Walencja.
El Cid był tak wspaniałym dowódcą, że żołnierze muzułmańscy drżeli na sam dźwięk tego imienia. Wodzowie muzułmańscy rozumieli, że nie odniosą zwycięstwa nad chrześcijanami dopóki El Cid żyje. Tak więc, Muzułmanie uzbroiwszy się w cierpliwość oczekiwali stosownej chwili.
Na początku roku 1099 dotarła do nich wiadomość, na którą już od dawna czekali. El Cid podupadł na zdrowiu. Słabł z dnia na dzień i z coraz większym trudem przychodziło mu wstawanie z łóżka.
Jego wierna i piękna żona Jimena noce i dnie spędzała u boku męża. Obawiała się, że gdy go opuści nawet na chwilę, El Cid może umrzeć pod jej nieobecność i nie będzie nawet miała możliwości, aby się z nim pożegnać.
Wielka radość zapanowała w obozach muzułmańskich, gdy rozeszła się wieść o chorobie El Cida. Muzułmanie od razu zaczęli gromadzić wojska, aby być gotowym do ataku, gdy tylko El Cid wyda ostatnie tchnienie.
Eł Cid wiedział co się dzieje i dlatego przepełniało go uczucie zawodu i wściekłości.
- Cóż mam począć? Mój lud polega na mnie, a ja jestem zbyt chory, aby im pomóc - rozmyślał.
El Cid wzdrygnął się na samą myśl co mogło by się stać, gdyby umarł. Łatwo mógł sobie wyobrazić ten widok: dzicy Muzułmanie wdzierający się do miasta, mordujący mężczyzn, kobiety i dzieci, podpalający domy, niszczący kościoły i rabujący wszystkie skarby miasta.
- Muszę jakoś uratować mój lud , muszę - mruczał, leżąc z przymkniętymi oczami. Z dnia na dzień był słabszy, lecz cały czas myślał, jak pomóc swym poddanym.
Pewnego dnia, gdy był już tak słaby, że nawet mówienie sprawiało mu trudność, zdecydował się. Poprosił Jimenę, aby wezwała dowódcę armii, a gdy ten przyszedł El Cid, odpoczywając po każdym zdaniu, wydał mu rozkazy.
Potem popatrzył na Jimenę i przekazał jej swoją ostatnią wolę.
- Nie opłakuj mnie, gdy umrę - na te słowa, zapłakana Jimena skinęła przytakująco głową i otarła łzy sposobiąc się do najlepszego wykonania woli męża.
- Nikt nie może wiedzieć, że umarłem. Nie od razu przynajmniej.
A przede wszystkim muzułmanie nie powinni o tym wiedzieć. Przyrzeknijcie mi wszyscy, że uczynicie tak, jak rozkażę - mówił szeptem.
- Tak, tak przyrzekamy. Wszyscy zrobimy tak, jak tylko tego sobie życzysz mój ukochany mężu - odpowiedziała Jimena. El Cid uśmiechnął się.
- A więc Walencja zostanie ocalona - rzekł.
Kilka godzin potem El Cid już nie żył. Jimena ucałowała go po raz ostatni, po czym podniosła się blada, z zaczerwienionymi oczyma, lecz całkiem spokojna.
-Wiesz co masz czynić - zwróciła się do dowódcy. Po czym sama pośpieszyła
T, v >fv wydać rozkazy żołnierzom Walencji,
aby przygotowali się do bitwy.
- Uderzcie w bębny! El Cid poprowadzi was do kolejnego wspaniałego zwycięstwa nad Muzułmanami! - rozkazała Jimena.
130
Początkowo żołnierze byli zaskoczeni niezwykłą wiadomością. Była to ostatnia rzecz, której mogli się spodziewać. Lecz w końcu uznali, że widocznie El Cid wyzdrowiał, nakłada zbroję, sięga po swój wierny miecz zwany Tizona, aby poprowadzić ich do boju. Ostatecznie upewnili się w swoich przypuszczeniach, kiedy ujrzeli jak giermkowie prowadzą ze stajni osiodłanego Bavieca - konia El Cida.
Muzułmanie usłyszeli bicie w bębny i szczęk oręża dochodzący zza murów Walencji. Słyszeli też radosne okrzyki tłumu, który wyległ na ulicę, aby pozdrowić kolumny żołnierzy maszerujących w kierunku bram miasta.
- Co się dzieje? Czy ci giaurowie oszaleli? Przecież El Cid musiał już umrzeć, ra oni radują się i bawią.
Byli jednak na tyle ostrożni, że rozpoczęli przygotowania do bitwy. Ledwie jednak zdążyli nałożyć swe zbroje, sięgnąć po miecze i włócznie, ledwie zdążyli sformować swoje szyki bojowe, gdy rozwarły się wielkie skrzydła bram Walencji. Wyjechał przez nie pojedynczy jeździec trzymając w ręku białą chorągiew ozdobioną czerwonym krzyżem. W drugiej ręce dzierżył potężny miecz. Za nim postępowały setki jeźdźców, którym towarzyszyły nieprzeliczone szeregi piechoty.
Samotny jeździec podjechał bliżej, by Muzułmanie mogli go rozpoznać.
131
V
- To jest El Cid! El Cid prowadzi swoją armię przeciwko nam - wykrzyknęli z przerażeniem.
To był El Cid, bez wątpienia i to we własnej osobie. Każdy Muzułmanin w Hiszpanii znał tę srogą twarz, to niezachwiane żołnierskie wejrzenie i tę wysoką, prostą sylwetkę wodza, który już tyle razy pobił ich w niezliczonych bitwach.
Gdy chrześcijanie zbliżyli się do nich, Muzułmanie usłyszeli rytmicznie powtarzane dwa słowa "El Cid! El Cid! El Cid!" Na dźwięk tego imienia muzułmańscy żołnierze popadli w panikę. Cała armia rzuciła się do ucieczki, a konie bez jeźdźców rozbiegły się w różnych kierunkach tratując wszystko dookoła. Chrześcijanie ruszyli za uciekającymi. Pogoń trwała dopóty, dopóki dowódca nie upewnił się, że Muzułmanie już nie powrócą. Wtedy wydał wojsku rozkaz powrotu do Walencji. Żołnierze chrześcijańcsy wracali śpiewając do miasta, gdzie witały ich rozradowane tłumy.
i 1 Ś
- "7M;
ikt mSzauważyl, że dowódcapostępującypfży El Cidzie mocno trzymał w rfkaGhuzdc jego konia Bavieca. "^To ostatnie zwvma|aa|e" było twg^^Bjwiększym zwycięstwem, mój panie - szepnął dowódcSfidfe^nicrtichomcj, sztywnej postaci, siedzącej prosto w siodle Bavieca.
W podnieceniu przed starciem i w bitewnej wrzawie ani chrześcijanie , ani muzułmanie nie spostrzegli, że El Cid był mocno przywiązany do siodła, aby nie mógł zeń spaść. Chorągiew i miecz były podparte żerdziami ukrytymi w rękawach jego kolczugi. Takie bowiem, były rozkazy umierającego wodza.
Dowódca ubrał ciało w królewską zbroję i posadził na grzbiecie Bavicca, aby król mógł poprowadzić do boju swoją armię jeszcze ten ostatni raz.
W ten sposób, El Cid napełnił otuchą serca swych żołnierzy, a zasiał zwątpienie i strach w szeregach muzułmanów. Sukces był całkowity.
Marsz triumfalny trwał jeszcze trzy dni, ponieważ dowódca spełniając ostatni rozkaz swego pana, poprowadził Bavieca z siedzącym na nim, nieżyjącym zwycięzcą, do miasta Burgos w królestwie Kastylii, gdzie El Cid urodził się i gdzie pragnął być pochowany.
133
i
i i
i
Wilhelm Tell
B MeIIeUeUeUBIBJBMBMBI^^
H
plac.
ej, ty! Wracaj natychmiast, o ile nie chcesz zginąć na miejscu. Wilhelm Tell znał ten ten głos. Był głośny i szorstki. Brzmiał, jakby należał do okrutnego człowieka. Zacisnąwszy zęby Wilhelm Tell szedł dalej przez
- Zatrzymaj się, powiedziałem! - ryknął głos. - Albo przysięgam, że...
Wilhelm zatrzymał się i odwrócił na pięcie. Spojrzał na Vogta Gesslera, grubego, odrażającego mężczyznę, do którego należał ten okrutny głos. Wilhelm mocniej zacisnął palce na kuszy, którą trzymał w dłoni. Jak bardzo pragnąłby uderzyć jedną strzałą prosto w czarne serce Gesslera.
134
Vogt Gessler austriacki gubernator szwajcarskiego kantonu Uri był nikczemnym tyranem. Siedemset lat temu Szwajcarzy utracili wolność w wyniku austriackiego podboju. Szwajcarzy nienawidzili Austriaków, szczególną nienawiścią obdarzali Gesslera. Lubował się on bowiem w gnębieniu i upokarzaniu mieszkańców Uri. Gessler wysyłał swych żołnierzy, aby rabowali im zapasy żywności i zajmowali ich domy. Bez najmniejszego powodu więził ludzi i okradał z pieniędzy i majątku. Ten człowiek był szatanem o duszy tak mrocznej jak piekło.
Najnowszym upokorzeniem jakie Gessler narzucił Szwajcarom był kapelusz zawieszony na słupie pośrodku placu miasta Altdorf. Gessler obwieścił, że stanowi on symbol potęgi Austrii i każdy ma obowiązek uklęknąć przed nim.
Słup na którym umieszczony Ś; był dziwny kapelusz znajdował się zaledwie
0 kilka kroków od miejsca, w którym stał Wilhelm Tell. Przeszedł obok niego,
lecz zupełnie nie miał zamiaru klękać przed tym lub jakimkolwiek innym symbolem austriackiego panowania. Gessler buńczucznie szedł w jego kierunku. - Cóż to przysięgałeś uczynić Gessler? - burknął Wilhelm, gdy Austriak zbliżył się. - Jeżeli zabijesz mnie lub uwięzisz, to w ciągu godziny rozruchy ogarną miasto. Pamiętaj kim jestem Gessler
1 uważaj!
Gessler doskonale wiedział kim jest Wilhelm Tell. Był on największym bohaterem i najlepszym łucznikiem w całej Szwajcarii. Wszyscy, nie tylko mieszkańcy kantonu Uri szanowali go bardzo. Gessler wiedział, że jeśli tylko tknąłby Wilhelma znalazłyby się dziesiątki Szwajcarów gotowych zabić go, aby wziąć za to odwet. Ś> Gessler jedak postanowił zignorowć słowa "' Wilhelma. Wskazując na słup pośrodku placu krzyknął.
7
135
- Rozkazałem ci, abyś ukląkł przed nim, a ty nie uczyniłeś tego. To jest obraza Cesarza!
- Cesarz? Ta nędzna kreatura! Nie skinę nawet głową, aby oddać mu cześć! - zaśmiał się Wilhelm.
Gesslera wyraźnie zaczęła ogarniać wściekłość.
- Uklęknij przed tym kapeluszem! - ryknął. - Rozkazuję ci!
- Nigdy - odpowiedział Wilhelm. I zanim rozwścieczony Gessler zdążył zareagować, Wilhelm obrócił się na pięcie i odszedł majestatycznym krokiem z podniesioną głową.
Gessler obserwował dumną, strzelistą sylwetkę szwajcarskiego łucznika i przeklinał pod nosem jego zuchwalstwo. Już nie pierwszy raz Tell tak otwarcie obrażał Gesslera i Austriaków.
- Muszę go powstrzymać. Muszę znaleźć na niego jakiś sposób - całymi dniami Gessler roztrząsał plan za planem. Aż w końcu wpadł na pomysł.
- Cóż to będzie za wspaniała zemsta - rechotał z radości.
Chwycił gęsie pióro i dwa arkusze pergaminu. Na jednym z arkuszy napisał krótkie, pilne pismo do swego przyjaciela gubernatora Zurichu. Na drugim zaś obwieszczenie. Tego samego dnia obwieszczenie to, podpisane i opieczętowane czerwoną, woskową pieczęcią pojawiło się na drzwiach kościoła w Altdorf. Zaraz też ludzie zaczęli tłoczyć się wokół niego, zaniepokojeni pytaniem: co też okrutny Gessler zarządził tym razem?!
Tym razem obwieszczenie nie zawierało kolejnych rozkazów. Było ono perfidnym w swym zamyśle wyzwaniem. Gessler pisał w nim:
%,.<Ś
"Za trzy dni przybędzie do Altdorf Walther z Zurichu, najwspanialszy łucznik świata. Jest powszechnie wiadomo, że żaden ze szwajcarskich łuczników nie może się z nim równać, tak co do zręczności, jak i celności. Jednakże jeżeli znalazłby się taki śmiałek, to może stanąć do zawodów. Niechaj mieszkańcy Altdorf i całej Szwajcarii przekonają się, jakimiż są marnymi żołnierzami w porównaniu ze wspaniałymi rycerzami Austrii,
takimi jak na przykład Walther. Rozkazuję, aby mężczyźni, kobiety i dzieci przybyli na zawody pod karą śmierci, jeśli się do tego rozkazu nie dostosują. Wszyscy w Altdorf mają być świadkami triumfu Walthera."
137
Ludność Uri była wściekła czytając zniewagi zawarte w obwieszczeniu. Szybko powiadomiono Wilhelma Telia o zawodach.
Gessler napisał, iż wszyscy mieszkańcy Altdorf mają obserwować zawody, lecz tak naprawdę, wspomniał o karze śmierci tylko i wyłącznie ze względu na syna Wilhelma Telia. Chciał być pewien, że młodzieniec przyjdzie na zawody. Byłą to bardzo ważna część planu Gesslera.
Trzy dni później cała ludność Altdorf zgromadziła się na rynku miasta. Gessler przybył z Waltherem, który pośpiesznie opuścił Zurich, by pojawić się w Altdorf.
Austriak był ogromnym, muskularnym mężczyzną. Był doskonałym strzelcem, najlepszym łucznikiem w Austrii. Ludzie z Altdorf wierzyli jednak, że Wilhelm Tell jest lepszy od Walthera i z niecierpliwością oczekiwali walki, w której Walther będzie ostatecznie i prawdziwie pokonany.
Nadeszła chwila rozpoczęcia zawodów, ii Walther stanął pośrodku rynku. Zagrały fanfary, tłum ucichł. Gessler wysunął się do przodu.
- Kto przyjmie wyzwanie najlepszego łucznika świata? Czy ktokolwiek odważy się? - zawołał.
W tej samej chwili, trzymając kuszę w dłoni, wystąpił na środek placu Wilhelm Tell.
- Ja się odważę - powiedział dźwięcznym głosem. - Do czego będziemy strzelać? Pokaż mi cel, a ja pokażę wam do czego służy kusza. Gdzie jest cel?
To był moment, na który czekał Gessler. Skinął na trzech żołnierzy, którym wcześniej wydał perfidne rozkazy. Zanim ktokolwiek mógł ich powstrzymać ruszyli w kierunku tłumu, schwytali syna Wilhelma Telia i wyciągnęli go na środek placu.
- Cóż to znaczy Gessler? - wykrzyknął Wilhelm. - Jaki brutalny podstęp przygotowałeś?
Gessler uśmiechnął się ponuro.
- Pytałeś do czego będziemy strzelać! Celem będzie twoje własne dziecko! - powiedział Gessler wskazując na syna Wilhelma.
Na te słowa krzyk i lament wstrząsnęły zdumionym tłumem. Wilhelm Tell zbladł. Nie mógł się wycofać z walki. Przyniosłoby mu to wiele niesławy. Ale jak strzelać do własnego syna?! Był to najbardziej diabelski podstęp, jaki wymyślił do tej pory Gessler.
- Ty szatanie! Będziesz się smażył w piekle za to! - wykrzyknął Wilhelm dygocąc z przerażenia i wściekłości.
1
139
- Och, myślę, że nie...-odpowiedział Gessler.-Nie proszę cię abyś strzelał do syna. Popatrz! - Gessler wyciągnął z kieszeni duże czerwone jabłko. -W to będziesz celował. Chłopca przywiążemy do drzewa lipowego, a ty położysz mu to jabłko na głowie. Jeśli jesteś dobrym łucznikiem jak ludzie mówią, to ty i twój syn nie macie się czego obawiać. Lecz, jeśli nie... - Gessler pogłaskał się po głowie złowieszczo.
Nie musiał mówić więcej. Wciąż dygocąc, Wilhelm Tell wziął jabłko i położył na jasnych włosach chłopca, kiedy gubernatorscy oprawcy przywiązali go do drzewa.
- Stój nieruchomo mój drogi chłopcze - szepnął do niego. - Nie porusz się, bo m.ogę nie trafić.
Chłopiec próbował uśmiechnąć się.
- Zrobię co będę mógł, ojcze -powiedział słabym, przestraszonym głosem. Wilhelm ucałował syna. Modlił się, by nie chybić celu. Targał nim strach
przed zabiciem chłopca. Wilhelm szedł wolno przez plac. Postawił stopę na linii wyznaczonej dla zawodników. Podniósł kuszę i wytężywszy wszystkie siły woli i ciała, zamarł w bezruchu celując w jabłko. Nikt, łącznie z Gesslerem, nie mógł oderwać wzroku od Wilhelma Telia.
- Wilhelm jest zbyt przestraszony, by strzelać dokładnie. Jego syn umrze na pewno! - Pomyślał szatańsko rozradowany Gessler.
Wilhelm ujrzał małą, przestraszoną /
twarz syna na celowniku swej kuszy. Oczy syna wpartywały się w Wilhelma. Wilhelm czuł drżenie całego ciała. Musi opanować swój strach. Wolno podniósł kuszę tak, aby strzała i jabłko na głowie jego syna znalazły się w jednej linii. Z rosnącym przerażeniem zwolnił cięciwę i szybko zamknął oczy. Nie mógł znieść tego widoku.
140
Nie powinien się jednak obawiać. Jego strzała osiągnęła swój cel z taką samą precyzją, jak zawsze. Przecięła powietrze i wbiła się prosto w jabłko, które rozleciało się dokładnie na dwie połowy. Tłum wydał gromki okrzyk radości. Ludzie zaczęli biec przez plac, aby pogratulować Wilhelmowi zadziwiającego wyczynu. Wilhelm miał w oczach łzy radości. Tymczasem Gessler był wściekły. Jego plan zupełnie się nie udał. Odwrócił się i zabierając Walthera ze sobą zaczął opuszczać plac dumnym krokiem. Nie uszedł daleko, gdy Wilhelm Tell zatrzymał go okrzykiem.
- Gessler! Widzisz to? Wilhelm trzymał następną strzałę w dłoni. - Jeśli zabiłbym mojego syna, ta strzała przebiłaby twoje złe serce! Masz, weź ją! - Wilhelm cisnął strzałą w kierunku Gesslera, który uskoczył przestraszony. Tłum buchnął śmiechem.
- Zatrzymaj ją, jako prezent z zawodów.- Wilhelm głośno dworował sobie, gdy Gessler opuszczał plac. - Mam ich o wiele więcej. Przysięgam, że w dniu, w którym my Szwajcarzy wyrzucimy Austriaków z naszego kraju, jedna z nich będzie przygotowana specjalnie dla ciebie!
141




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mity i legendy Polski Legendy warszawskie
Legendary Pink Dots
Da?nd Living Legends
Ciekawe Mity

więcej podobnych podstron