zakowski minister spraw slusznych i przegranych










JACEK ŻAKOWSKI - Minister spraw słusznych i przegranych





Polityka - 07/2004
 
JACEK ŻAKOWSKI
Minister spraw słusznych i przegranych
 
Na arenie międzynarodowej Polska jest w kłopotach. Czy
wyjdziemy z nich z twarzą? To się może udać. Ale z jaką twarzą?
 
Od dwóch lat twarzą polskiej polityki zagranicznej jest
minister Włodzimierz Cimoszewicz. Przez te dwa lata uzyskaliśmy członkostwo w
UE i zbliżyliśmy się do Ameryki, ale straciliśmy dobre stosunki z Niemcami i
Francuzami. Chyba na długo przestaliśmy też być kandydatem na regionalnego
lidera. Nie udało się zbudować wśród nowych członków Unii koalicji w
obronie Nicei ani namówić ich do oddania żołnierzy pod komendę polskich
generałów rządzących strefą w Iraku. Zła atmosfera wokół Polski ułatwia
europejskim partnerom podejmowanie niekorzystnych dla nas decyzji w sprawie dopłat,
rynku pracy, migracji. Do niedawna sprzyjający Polsce europejski wiatr zaczął
wiać w drugą stronę. Nasze nadzieje na uzyskanie oparcia w amerykańskim
supersojuszniku zweryfikowała podróż prezydenta. W Waszyngtonie też widać
nie ma dobrej pogody dla Polski.
Nieoczekiwanie polityka zagraniczna stała się jednym z
naszych największych kłopotów. Coraz częściej - chociaż głównie po kątach
- słychać też, że jednym z kłopotów polskiej polityki zagranicznej jest
minister Włodzimierz Cimoszewicz.
Sztywniak
Pod koniec stycznia mój ulubiony tygodnik
"Forum" przedrukował z niemieckiego "Spiegla" artykuł o
polskiej polityce zagranicznej. Podtytuł: "Polska chciałaby grać w
europejskiej lidze mistrzów. Ale na razie grozi jej liga okręgowa". To
nie jest dla Polaka przyjemna lektura. Tekst zaczyna dość specyficzny akapit:
"Włodzimierz Cimoszewicz nie cieszy się w Brukseli najlepszą opinią. -
Gdyby jakiś Niemiec zachowywał się tak jak polski minister spraw
zagranicznych, zarobiłby natychmiast etykietkę oficera Wehrmachtu - kpi po
cichu pewien berliński dyplomata. Ten chłopski syn i doktor prawa ma zwyczaj
ostrym głosem przedstawiać polskie żądania w unijnej Radzie Ministrów -
tonem, który nie dopuszcza sprzeciwu i z założenia uniemożliwia
kompromis".
Na polskim ministrze tekst "Spiegla" zrobił
spore wrażenie, a w każdym razie utkwił mu w pamięci. Kiedy przytaczając go
mylę się i zamiast o "oficerze" mówię o "generale Wehrmachtu",
minister mnie poprawia. Włodzimierz Cimoszewicz raczej nie ma erudycyjnej pamięci.
Nie potrafi przypomnieć sobie nawet dokładnych okoliczności podjęcia
kluczowych decyzji, np. o objęciu polskiej strefy w Iraku. Zadra spowodowana
przez "Spiegla" musiała więc być spora.
Czy - jak zdaje się przypuszczać Cimoszewicz - "Spiegel"
ustawia ministra w narożniku, żeby go zmiękczyć, popchnąć w stronę ustępstw
i ułatwić pracę berlińskim dyplomatom? Czy może podpisani pod tekstem
niemieccy dziennikarze dotknęli jednej z przyczyn narastania problemów między
Europą a Polską?
Takich opisów polskiego ministra można znaleźć więcej.
Skąd to się w nim bierze? Pytam go, czy zaprzyjaźnia się z partnerami. Tak,
z czasem. Nie lubi instrumentalnej fraternizacji modnej w świecie polskiej
polityki. Może stroni od niej ponad miarę? Politykę traktuje poważnie. Może
sztywnieje czując, że reprezentuje majestat Polski wobec obcych? W kraju występując
publicznie też przecież uderza w ten ton. A może w Brukseli był bardziej
sztywny niż zwykle, bo wiedział, że rozmowy niczego nie dadzą, nikt nie ustąpi,
a on nie ma pola manewru?
Inny pisujący o Polsce dziennikarz - Chrystian
Schmidt-Hanel z "Die Zeit" - ma wobec Cimoszewicza mieszane uczucia:
"To jest dziwny człowiek. Trudno o nim mówić. Poznałem go, polubiłem,
wzbudził mój szacunek, a potem mnie rozczarował.
Kiedyś zaprosił mnie do domu pod Białowieżą. Zabrał
mnie do puszczy. Pokazywał mi drzewa, których dwaj ludzie nie potrafią objąć.
Karmiliśmy żubry. On do czegoś strzelał. Poznałem jego uroczą żonę.
Zwiedzałem gospodarstwo, które prowadził, zanim został ministrem. Był ujmujący,
autentyczny, wiarygodny, otwarty, inteligentny, dowcipny. Uczciwy, racjonalny i
doświadczony polityk. Wyjechałem pod wielkim wrażeniem.
Potem zobaczyłem go podczas rozmów w Brukseli. To nie
jest prowincjusz, który pierwszy raz wszedł na brukselskie salony. Ale tym
razem zachowywał się jak prowincjusz. Był oschły, arogancki, twardy.
Sztywniak. Pouczał Niemców, Francuzów, Włochów, o co chodzi w Unii
Europejskiej. Mówił arbitralnie, nieustępliwie, bez najmniejszej woli
dialogu. Nie zostawił nawet furtki na jakieś porozumienie. Nie mogłem uwierzyć,
że to jest ten sam człowiek".
Na polskiej scenie politycznej Włodzimierz Cimoszewicz
jest postacią niezwykłą. Jako może jedyny w eseldowskiej formacji ma opinię
człowieka kryształowego. Nie ubabrał się w lewych interesach. Jako minister
sprawiedliwości i premier był poza podejrzeniami. W latach 80. wycofał się z
życia politycznego, wyjechał na wieś, prowadził gospodarstwo. Nie został
kapusiem peerelowskiego wywiadu, choć go werbowano. Jako minister sprawiedliwości
akcją "czyste ręce" próbował naprawiać obyczaje partyjnych kolegów.
Żądał, by Miller nie składał poselskiego ślubowania, dopóki nie zostanie
wyjaśniona sprawa moskiewskich pieniędzy. Na przekór publicznym emocjom jako
premier osobiście wystąpił w obronie Józefa Oleksego, gdy tylko okazało się,
że śledztwo podważa stawiane mu zarzuty. Ładne dossier się z tego układa.
Wśród polskich polityków Cimoszewicz jest otoczony
szacunkiem. Trzy jego cechy podkreślają wszyscy: ideowość, niezależność i
konsekwencję. To są piękne cechy. Ale można też na nie spojrzeć z drugiej
strony. Można się zastanawiać, czy ideowość nie staje się czasami zwykłą
naiwnością, na co by wskazywały marne konsekwencje akcji "czyste ręce".
Można pytać, czy niezależność nie jest objawem politycznego autyzmu, braku
umiejętności grupowego działania, na co by wskazywały lata spędzone na białostockiej
wsi, gdy można było na wiele sposobów organizować się do walki o lepszą
przyszłość. Można wreszcie podejrzewać, że konsekwencja Cimoszewicza bywa
zwykłym uporem, gdy słucha się opowieści o tym, jak forsował koncepcję włączenia
radców handlowych w struktury MSZ, choć cały rząd był przeciw, i na koniec
doprowadził do postawienia sprawy na Radzie Ministrów, a nawet do głosowania,
w którym - co było oczywiste - tylko on podniósł rękę za własnym
projektem.
W jakimś sensie Cimoszewicz jest człowiekiem spraw słusznych
i przegranych. Często ma rację i równie często nie umie jej przeprowadzić.
Nie jest to chyba tylko skutek splotów okoliczności ani oporu materii. W większym
stopniu jest to pewnie kwestia charakteru, stosunku do samego siebie i roli, którą
pełni. Cimoszewicz jest raczej intelektualistą niż politykiem. To jest ważna
różnica. Dla intelektualisty kluczową sprawą jest racja. Dla polityka skutek
- zmiana, jaką potrafi wywołać, piętno, które odciska. W tym Cimoszewicz
nie jest specjalnie mocny. Nie powstrzymał Millera, nie oczyścił rąk ani
obyczajów w swojej własnej partii, jako szef rządu nie przeprowadził żadnych
ważnych reform, po przegranych wyborach w 1997 r. nie utrzymał pozycji w SLD,
chociaż urząd premiera opuszczał z dobrymi notowaniami.
Dlaczego tak się dzieje? W dużym stopniu dlatego, że
Cimoszewicz łatwo zraża sobie ludzi i z trudem ich za sobą pociąga. Nie
wyobrażam sobie, żeby ze swoim sposobem mówienia - manierą pouczającego
nauczyciela, sztucznym akcentem zdaniowym - mógł innych za sobą porwać. Częściej
pewnie wywołuje instynktowny opór. Zwłaszcza że ma objawiającą się szczególnie
w kryzysach skłonność do powiedzenia czegoś niepotrzebnego. Jak wtedy, gdy
jako premier mając zapowiedzieć pomoc dla powodzian, zaczął od tego, że
powinni się wcześniej ubezpieczyć. Albo gdy w wywiadzie dla "Guardiana",
tłumacząc polskie stanowisko wobec konstytucji, oskarżył kanclerza Schrdera,
że "nie rozumie, jak działa Unia Europejska".
Bębny i fortepiany
Oczywiście Niemcy nie są aniołami - jedni chcą odebrać
Polakom własność na ziemiach zachodnich, inni traktują nas jako ubogich
krewnych. O prezydencie Chiracu trudno powiedzieć coś dobrego. Większość
europejskich przywódców ma wewnętrzne kłopoty, które starają się
zmniejszyć prezentując bardziej "narodową", populistyczną postawę
w sprawach zagranicznych. Amerykanie dają państwom-klientom tyle, ile muszą,
a im większy mają deficyt, tym dają mniej chętnie. Małe kraje boją się
Niemiec i Francji i pod presją odstępują od postulatów, przy których upiera
się Polska. W całej Europie, a nawet w całym transatlantyckim świecie szerzą
się egoizmy (narodowe, klasowe, korporacyjne). Świat stał się dla nas nieporównanie
trudniejszy niż przed 11 września 2001. Nie można więc obarczać polskich
polityków, Millera ani Cimoszewicza, całą odpowiedzialnością za pogorszenie
się naszej sytuacji. Jakiej polityki Polska by nie prowadziła, nasza sytuacja
musiała ulec pogorszeniu. Ale czy musiała się aż tak bardzo pogorszyć?
Polscy politycy lubią porównywać politykę zagraniczną
Millera i Cimoszewicza do gry na dwóch fortepianach. Jeden to Europa. Drugi to
Ameryka. Grać na fortepianie, czyli wydobywać z niego te dźwięki, które
chcemy słyszeć, jest trudno. Grać na fortepianie, który myśli, czuje, ma własne
interesy i ciągle się porusza, jest już bardzo trudno. Na dwóch takich
fortepianach może dobrze grać tylko prawdziwy maestro.
O Cimoszewiczu można powiedzieć różne dobre rzeczy,
ale trudno mu przypisać finezję wirtuoza dyplomatycznych fortepianów. Jeżeli
kierowana przez niego polska dyplomacja rzeczywiście gra na dwóch
instrumentach, to są to raczej dwa bębny. Instrumenty, których w europejskiej
polityce raczej się nie używa i których stosowanie sprawia, że w Europie
coraz częściej słychać, iż reprezentowana przez Millera i Cimoszewicza
Polska musi się nauczyć wspólnotowego życia, sztuki kompromisu, zasad
unijnej dyplomacji, również kuluarowej, języka dialogu.
Sprawa jest tym trudniejsza, że we współczesnej
polityce europejskiej liczą się nie tylko słowa i czyny, lecz także
konotacje i kontekst. Europa próbuje się jednoczyć, co jest konieczne i
niewyobrażalnie trudne. Większość starej Europy jest do tego jako tako
politycznie gotowa, chociaż każdy chce tu jak najwięcej utargować dla
siebie. Większość nowej Europy rozumie, że poza Unią nie ma rozsądnej
przyszłości i może nie zachwyca się wizją głębokiej integracji osłabiającej
państwa narodowe, ale jest z nią pogodzona. Jednak w grze o Europę biorą
udział nie tylko Europejczycy. Kluczowym graczem są też Amerykanie, którym
Europa bardzo dużo zawdzięcza i których wciąż potrzebuje - bezpieczeństwo!
- lecz którzy mają swoją politykę, interesy, strategię i plany wobec
Europejczyków. Te plany i ta strategia nie są oczywiste ani jednoznaczne. Poza
różnymi mniej i bardziej zręcznymi deklaracjami (np. Rumsfelda w sprawie
starej i nowej Europy) są też brzmiące niepokojąco przecieki czy enuncjacje
z kręgów administracji Busha. Na przykład wypowiedź Roberta Haassa - poważnego,
umiarkowanego republikańskiego eksperta zatrudnionego wówczas w Departamencie
Stanu, a dziś kierującego Council on Foreign Relations. Na pytanie: "Jaka
jest polityka Stanów Zjednoczonych wobec integracji europejskiej?",
odpowiedź brzmiała: "Dezintegracja!".
Cień dezintegracji
Amerykanie nigdy takiego celu oficjalnie nie sformułowali,
ale zwolennicy integracji mogli z wypowiedzi Haassa zrozumieć, iż niejawny cel
jest realizowany z obawy, że zintegrowana Europa będzie na tyle silna, by
wymknąć się spod kontroli, efektywnie konkurować z globalnym mocarstwem
(przedsmak daje konkurencja dolara i euro oraz wygrany przez Unię spór o
handel stalą), a kiedyś może nawet stać się konkurencyjnym mocarstwem. Dążąca
do integracji Europa jest więc podejrzliwa i czujna. Nasłuchuje i wypatruje.
Szuka objawów inspirowanej z Waszyngtonu kampanii "dezintegracyjnej".
A w świetle naszych deklaracji o specjalnych stosunkach polsko-amerykańskich
polska polityka analizowana jest szczególnie uważnie.
Od kiedy premierem jest Leszek Miller, a ministrem spraw
zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz, polska polityka konsekwentnie - świadomie
lub nie - realizuje domniemany scenariusz "dezintegracyjny". Poszlak
wskazujących na to jest sporo: zdecydowane poparcie dla interwencji w Iraku, próba
zaangażowania w naszej strefie nowych małych krajów, opór wobec głębszej
integracji, uparty sprzeciw wobec odejścia od Nicei, budowania europejskiej siły
obronnej i wspólnej polityki zagranicznej.
Każda z tych politycznych opcji daje się uzasadnić
racjonalnie rozumianym polskim interesem, ale widać tendencję. Wiele dałoby
się też wiarygodnie wyjaśnić zrozumiałą obawą przed francusko-niemieckim
dyktatem i dążeniem do utrzymania silnego transatlantyckiego sojuszu, gdyby
nie słynny "list ośmiu" popierający interwencję w Iraku.
Formalnie umiarkowana treść listu była do przyjęcia
dla wszystkich. Tym bardziej jednak Francuzi i Niemcy musieli sobie postawić
pytanie: dlaczego Hiszpanie, Anglicy, Polacy utrzymywali przygotowywanie listu w
tajemnicy? Cimoszewicz, który potrafi przyznawać się do błędów (publicznie
wycofał się z krytyki interwencji w Kosowie i z potępienia Millera za sprawę
moskiewskich pieniędzy), nie widzi tu problemu. Premier pokazał mu list przed
podpisaniem, minister go zaaprobował. Jednak - jak sam mówi - nigdy nie próbował
wyjaśniać, dlaczego inicjatorzy (Hiszpanie, zapewne inspirowani przez udającego
się do Waszyngtonu brytyjskiego premiera) nie zaproponowali Niemcom i Francuzom
złożenia podpisu. Brak ciekawości jest dziwny, jeżeli się zważy, jak dużą
cenę Polska płaci za wywołany listem kryzys zaufania w stosunkach z Niemcami
i Francuzami. Minister bagatelizuje ten problem. Gra zespołowa nie leży w jego
naturze. Polska podpisała, bo miała do tego prawo.
Dla Europejczyków obserwujących objawy strategii
"dezintegracyjnej" odpowiedź jest oczywista, chociaż jej tak nie
zwerbalizują. Celem inicjatorów listu powtarzającego wcześniejsze ustalenia
unijnych ministrów nie było wyrażenie opinii, lecz utrwalenie podziału na
Europę pro- i antyamerykańską. Cimoszewicz (który deklaruje poparcie dla
integracji i zrozumienie, że w polskim interesie leży budowanie silnej Unii
oraz dobre stosunki z Niemcami), gdy wprost go o to pytam, twierdzi jednak, iż
nie ma poczucia, że Polska została wmanipulowana w nie swoją rozgrywkę.
Zapewne szef dyplomacji musiałby tak mówić, nawet gdyby
czuł się wmanipulowany. Ale powstaje pytanie, czy Cimoszewicz, który jako były
premier ma spore doświadczenie w sprawach międzynarodowych i - jak sam mówi -
pół życia przygotowywał się do roli szefa dyplomacji, istotnie mógł nie
rozumieć, że podpisując taki list bez konsultacji z Niemcami zmienia
trajektorię europejskiej dyplomacji? Czy chciał ją zmienić? Cimoszewicz
zaprzecza. Przyznaje, że lepiej by było przedyskutować sprawę z sąsiadami,
ale ich emocjonalną reakcję tłumaczy paternalizmem Niemców wobec Polski.
Coś tu jest na rzeczy. Ale prawdziwym problemem nie jest
paternalizm czy konflikty interesów, lecz kryzys zaufania powodujący, że
polskie stanowisko wyrażane przez Millera i Cimoszewicza odczytywane jest przez
pryzmat domniemanych ukrytych intencji. To nie tylko utrudnia szukanie
kompromisu w sprawie konstytucji, ale także komplikuje polską pozycję w Unii.
Stworzyliśmy sytuację, która Brukselę i wiele państw Unii zachęca do
podejmowania szkodliwych dla nas decyzji. Jeżeli nie uda nam się tej sytuacji
w najbliższych miesiącach zmienić, będziemy za nią płacili coraz większą
cenę.
Jaka twarz
Jak z takiej sytuacji państwo może wyjść z twarzą? Z
tą samą twarzą już raczej nie może. Musi swoją twarz zmienić.
W normalnych warunkach Cimoszewicz byłby przecież niezłym
szefem dyplomacji. Pech chciał, że objął tę funkcję w momencie wyjątkowym
pod względem znaczenia dla przyszłości Polski, skłonności polskich polityków
do popadania w patriotyczną histerię, nietrwałości sytuacji międzynarodowej
i złożoności prowadzonej rozgrywki. Ta sytuacja po prostu go przerosła. Ale
nie jego jednego. Przerosła zdecydowaną większość klasy politycznej, która
zapominając o skali polskiego potencjału uległa mirażom "gry na dwóch
fortepianach" i udziału w rozgrywce na takich samych prawach jak Anglia,
Francja, Niemcy. Kiedy Jan Rokita rzucał z trybuny sejmowej słowa "Nicea
albo śmierć", wśród polskich polityków znalazło się tylko kilku
(Mazowiecki, Olechowski, Rosati) wystarczająco roztropnych i odważnych, by
publicznie odrzucić patriotyczny szantaż. Nawet prezydent Kwaśniewski nie
potrafił mu się oprzeć. Lista odpowiedzialnych za narobienie europejskiego
bigosu jest długa. Irak był dla polskich polityków jak mocarstwowy narkotyk.
Nicea dała im łechcące próżność złudzenie, że mogą decydować o losach
Europy. Obrona Nicei stworzyła pretekst do rywalizacji o to, kto jest większym
polskim patriotą - Miller czy Rokita - przez co obaj niepokojąco zbliżyli się
do Giertycha.
Polityka zagraniczna, którą Cimoszewicz realizuje, dość
precyzyjnie wyraża wolę klasy politycznej, więc nie byłoby sprawiedliwe ani
dyplomatyczne, gdyby teraz cała wina miała spaść na niego i gdyby za błędy
wszystkich miał płacić dymisją. Ale to jednak on zgodził się taką grę
prowadzić, do polskich słabości dołożył swoje własne, wpakował nas w
bigos, za który będziemy płacili latami - nawet jeżeli konstytucyjny
kompromis wreszcie się wyłoni.
Czy Cimoszewicz może nas z tego bigosu wydostać? Sprawa
nie jest łatwa. Bo brał udział w dramatyzowaniu sporu o konstytucję. Kiedy
się wysoko podnosi poprzeczkę politycznych emocji, obok bariery napięć
politycznych pojawia się bariera osobistych urazów, nieufności, podejrzeń,
ambicji. Gdy słucha się Cimoszewicza mówiącego o obronie Nicei, trudno się
oprzeć wrażeniu, że emocje, ambicje i upór stały się w tej rozgrywce sprawą
pierwszorzędną. Kiedy w Fundacji Batorego przekonywał, że szuka kompromisu,
lecz "nie będzie on funkcją politycznych nacisków na Polskę", a
druga strona "musi wykazać szczerą wolę ustępstw", poirytowany
Tadeusz Mazowiecki pointował, że "sytuacja jest gorsza, niż się wydawało".
I chyba miał rację. Nawet jeżeli minister sporo się z nicejskiej rozgrywki
nauczył, to już się nie zmieni. W każdym razie nie teraz. A z Cimoszewiczem,
który się nie zmieni, w Europie nie będzie nam lekko, bo stał się twarzą
Polski, którą trudno lubić - kłótliwej, upartej, samolubnej, budzącej
podejrzenia.
Skoro nie można Cimoszewicza zwolnić ani go odmienić, a
zarazem trudno sobie z urazami Cimoszewicza oraz wobec niego wyobrazić
"silną Polskę w silnej Europie", co sądząc z tytułu prezydenckich
debat wydaje się być naszym celem, to trzeba szukać trzeciego rozwiązania.
Być może zamieszanie wokół UKIE opuszczanego przez Danutę Hbner jest
oznaką takich poszukiwań. Lewica ma przecież polityków zdolnych nawiązać
zerwany dialog z Europą. Jeśli powstanie silny urząd do spraw integracji i jeśli
ten urząd obejmie jeden z nich - to może być jakieś wyjście. Tylko nie można
z nim zwlekać, bo czas - jak mówi Mazowiecki - nie gra na naszą korzyść.

 

11 Września 2001








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROZPORZĄDZENIE MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH I ADMINISTRACJI
wystapienie ministra spraw zagranicznychBRUKSELA1998
Ministerstwo Spraw Wewnętrz
249 Rozporz dzenie Ministra Spraw Wewn trznych i Administracji w sprawie szczeg owych zasad pobytu
185 Rozporz dzenie Ministra Spraw Wewn trznych i Administracji w sprawie dokument w paszportowych
ROZPORZĄDZENIE MINISTRA SPRAW WEWNĘTRZNYCH I ADMINISTRACJI z dnia 13 wrzesnia 2010 w sprawie Rady I
203 Rozporz dzenie Ministra Spraw Wewn trznych i Administracji w sprawie rejestru wyborc w
Rozporządzenie Ministar Zdrowia w sprawie rzeczoznawców do spraw sanitarnohigienicznych
53$2403 specjalista do spraw szkolen
Reformy minister Hall
ustawa o Radzie Ministrów

więcej podobnych podstron