Cadigan Pat Dwoje


Autor: Pat Cadigan
Tytul: Dwoje

(Two)

Z "NF" 4/95


Rzadko jej dotykał. Sara Jane myślała o tym leżąc w
łóżku. Słyszała szelest gazety, kiedy przewracał stronę.
Gdyby się odwróciła na drugi bok, zobaczyłaby, że siedzi
przy małym stoliku, pod lampą - prawie materialny cień na
tle kolorowych zasłon skutecznie walczących z blaskiem
popołudniowego słońca. Byłby to - był to - widok tak
znajomy, że nazwała go wariacjami na temat ich życia.
A mogło być zupełnie inaczej, gdyby się dotykali.
W pismach, które jej zawsze kupował, czytała, że
dotykanie, w sensie fizycznym, jest bardzo ludziom
potrzebne. Dzieci, po to, żeby się dobrze rozwijały, powinny
być pieszczone. Pary małżeńskie, które się do siebie
przytulają, są najszczęśliwsze. Czasami tak bardzo
potrzebowała jego dotyku, że odczuwała to niemal jak ból.
- Michael? - Jej głos zabrzmiał w pokoju słabo i
bezsilnie. Nie odpowiedział, ale wiedziała, że uniósł wzrok
znad gazety. - Czy moglibyśmy się pobrać?
Zaśmiał się krótko, niewesoło.
- Nie, nie możemy się pobrać.
Tak też myślała. Po chwili wstała z łóżka i poszła do
czystej, bardzo czystej łazienki, żeby rozpakować jedną ze
szklanek. W lustrze ściennym wydała się sobie wychudzona.
Dziwne, jarzeniowe światło, typowe dla łazienek hotelowych,
wyssało z niej całą barwę tak, że przypominała wyblakłą
kolorową fotografię, która powoli stawała się czarno-biała.
Pogłaskała swoje długie ciemnoblond włosy i koniuszki
nawinęła na palec. Twarz miała kościstą, tak samo zresztą,
jak i całe ciało, jakby umierała śmiercią głodową. To z
powodu tej chudości, zdecydowała, czasem wygląda dużo
starzej, a czasem dużo młodziej niż na te swoje dwanaście
lat.
Za zasłonami były zasuwane balkonowe drzwi. Ponieważ
Michael dalej czytał gazetę, Sara Jane wyszła na balkon.
Stanęła w słońcu, z rękami założonymi do tyłu i
rozstawionymi nogami. Lekki wiatr poruszał jej koszulą. Nie
wyglądam na damę - pomyślała. Ale też i nie miała takich
ambicji. Nie, to nie ona. Nie ma szansy. Damy mają pełne
wdzięku, eleganckie figury, a nie kościste ciała, które
jeszcze rosną, poza tym damy nie noszą koszul z tanich
sklepów i wypłowiałych dżinsów, no i nie stoją, jakby miały
deskę między nogami. I nie włóczą się po hotelach z takimi
mężczyznami jak Michael. Oparta o kutą żelazną balustradę,
patrzyła na parking, który powoli zapełniał się samochodami.
Samochody należały głównie do par małżeńskich w średnim
wieku, które przyjeżdżały na weekendowy Miodowy Miesiąc
Mini. Przeczytała sobie wszystko na ten temat z ogłoszenia
znajdującego się przy telefonie. Trzy dni i dwie noce -
bezpłatny szampan pierwszego wieczoru i specjalne śniadanie
bufetowe w niedzielę rano - i to wszystko za
dziewięćdziesiąt dolarów od pary. Zastanawiała się, jak ci
ludzie potraktują ich obecność w swoim szacownym gronie.
Wyobrażała sobie, że w niedzielę podczas tego porannego
posiłku spacerują we dwójkę po zatłoczonym holu hotelowym, a
żony i mężowie niech się na nich gapią. Wszystko jest w
porządku - mogłaby im powiedzieć - on mnie nigdy nie dotyka.
Ja mam lat dwanaście, on prawie trzydzieści i jesteśmy po
prostu dobrymi przyjaciółmi. Tak. Michael dałby jej klapsa,
gdyby komukolwiek zdradziła, że ma pod trzydziestkę. Mógłby
spokojnie uchodzić za dwudziestodwu- dwudziestotrzylatka.
Ale klaps to przecież mimo wszystko dotyk. W pokoju
zadzwonił telefon. Zamknęła oczy. Po trzecim sygnale Michael
podniósł słuchawkę. Nie podsłuchiwała. Była to jedna z reguł
ustanowionych przez niego na samym początku. On decydował,
kiedy ona może słuchać, a kiedy nie i gdyby się nie
stosowała do jego życzeń, to po prostu od niej odejdzie.
Wiatr położył jej na twarzy kosmyk włosów. Ujęła ten kosmyk
w dwa palce i odrzuciła przez ramię do tyłu. Nawet nie
podsłuchując wiedziała, kiedy Michael odłożył słuchawkę;
poczuła, że podchodzi do otwartych drzwi.
- Sara Jane!
Odwróciła się. Stał uśmiechnięty. Po raz setny pomyślała
sobie, jaki jest przystojny.
- Umówiłem się na wieczór. Będziemy grali. Bezpieczna
sprawa i duży szmal.
Skwitowała to krótkim niewesołym uśmiechem.
- Będzie dokładnie tak jak zwykle. Tylko brać. -
Wpatrywał się w nią. Kiedy nie odezwała się słowem,
uśmiechnął się wyzywająco. - Zdrzemnę się teraz. Obudź mnie
o wpół do siódmej. Wezmę wtedy prysznic i zjemy kolację,
okay?
- Okay, Michael.
Jego usta zadrgały w rozdrażnieniu.
- Ćwicz zwracanie się do mnie per "wujku Mike", bo się
skapują, że coś jest nie tak.
- Okay, wujku Mike.
- W porządku. - Odetchnął głęboko i wypuścił powietrze.
Na jego ciemnych włosach kładły się w słońcu mahoniowe
refleksy. - Tylko bez żadnych numerów, jak będę spał,
zrozumiano?
Skinęła uroczyście.
- Ja nie żartuję. - Wymierzył w nią palcem przez zasłonę.
- Mówię poważnie, Saro Jane. Wiesz, że nie lubię głupich
numerów.
Jej spojrzenie wędrowało po całym jego ciele. Mike był
niedużym mężczyzną, niewiele wyższym od niej, ale nabitym i
świetnie zbudowanym, bez grama tłuszczu.
- Słuchaj, dlaczego nie włożysz kostiumu i nie pójdziesz
na basen? - Jego głos nabrał łagodniejszych tonów. - Idź
trochę na słońce, przyda ci się.
Wzruszyła ramionami.
- Może. Nie wiem. Nie lubię się pokazywać publicznie w
kostiumie kąpielowym, przecież wiesz.
- Rany. Chyba nie ma drugiej takiej, który by uważała, że
jest za chuda. Znam kobitki, co wpieprzają same selery i
popijają wodą, żeby mieć taką figurę jak ty.
- Ja nie mam żadnej figury. - Odwróciła się i dalej
patrzyła na parking. - A nawet gdybym miała, to i tak nie
jestem pewna, czy chciałabym się pokazywać w kostiumie
kąpielowym.
- Jak rany, przydałoby ci się trochę słońca. Jesteś
jeszcze dzieciak. Powinnaś czasem wyjść na dwór i się
pobawić.
Spojrzała na niego z goryczą przez ramię. Czyżby
żartował?
Spuścił wzrok na swoje nogi.
- Dobra, pies cię trącał, rób, co chcesz; weź sobie
trochę forsy i kup loda czy co innego, wszystko mi jedno.
Tylko pamiętaj, żebyś mnie obudziła o wpół do siódmej. I
żadnych numerów!
Jej twarz była teraz pozbawiona wyrazu.
- Okay, wujku Mike.

Nie wróciła, dopóki się nie upewniła, że śpi. Na firankę
zaciągnął kotarę, żeby zaciemnić pokój, i spał w ubraniu na
łóżku, z oczami przysłoniętymi ramieniem.
Michael był jedynym spośród jej znajomych, który potrafił
spać na zawołanie. Jeśli zdecydował, że musi się zdrzemnąć,
żeby zachować formę na noc, rzucał się na łóżko i po chwili
już go nie było - jeszcze jedna z jego niezwykłych cech.
Tyle tylko, że Sara Jane zawsze musiała go budzić.
Stała nad nim pragnąc, żeby zabrał rękę i odsłonił twarz.
Widok jego twarzy dziwnie na nią działał, nigdy nie miała go
dość.
Jesteś dzieciak. Dwanaście lat i beznadziejnie zakochana?
Każdy uśmiałby jej się w nos, gdyby to głośno powiedziała.
Michael też by się uśmiał, ale ten śmiech byłby nerwowy, bo
on wie, że to prawda. Nic nie poradzi. Michael był jedyny,
jedyny, którego znalazła, być może nawet jedyny na świecie.
Całe życie marzyła o tym, żeby znaleźć kogoś takiego. Bała
się, że nikt taki nie istnieje, a jeżeli nawet istnieje, to
że jej nie zechce.
Michael odwrócił się do niej tyłem. Zesztywniała, ale on
spał głęboko, nieświadom jej obecności. Miała ochotę położyć
się koło niego, tak po prostu, żeby być blisko, ale gdyby
się położyła, toby go dotknęła, a przecież wie, co wtedy by
się działo. Nie darowałby jej. W tej sprawie bardzo nie
godził się na ustępstwa. Żadnych numerów.
Czy byłoby wiele gorzej, gdyby okazał się, powiedzmy, żonatym
kasjerem bankowym z trójką dzieci? Wtedy prawdopodobnie w
ogóle nie mogłaby się do niego zbliżyć. A gdyby był kobietą?
- to już zupełnie inna historia. Jakąś miłą kobietą,
która zastąpiłaby jej matkę czy starszą siostrę. Toby było
najlepsze. Ale miała Michaela.
Michael. Bezgłośnie wymówiła jego imię. Odwróć się twarzą
do mnie. Niemal bezwiednie wzmocniła nakaz i posłuchał jej
we śnie. Miał spokojną twarz, wszystkie sprawy szły na bok,
kiedy się regenerował przed wieczorną grą. Widziała, jak
jego gałki oczne poruszają się pod powiekami. Śnił. Michael,
błagała go bez słów, dziel ze mną swoje sny. A skoro
nacisnęła go raz, nie mogła na tym poprzestać. Zamknęła
oczy; miała uczucie, że poprzez nieruchome powietrze opada
ku obszarom mgły i cienia. W miarę jak się do nich zbliżała,
zaczęły przybierać ciemne barwy, pośród których się
błyskało. Przypominało to letnie wyładowania wśród chmur.
I wreszcie - była z nim. Napadło ją kłębowisko obrazów
niby animowane balony. Michael spłukany, Michael przy
forsie, Michael w szkole upokorzony z powodu jakiegoś
drobnego wykroczenia przeciwko regulaminowi klasowemu.
Michael, kiedy się spotkali po raz pierwszy w pralni
osiedlowej. Michael i kobieta - odwróciła się od tego
obrazu. Michael, kiedy próbowała go dotknąć. Kiedy ją
uderzył. Michael, kiedy odkrył, że to, co mu mówi, jest
prawdą...
Okay, mała, jeśli rzeczywiście potrafisz, to mi powiedz,
co myśli tamten facet. Stojąc na chodniku przed barem
Michael wskazał głową mężczyznę, który z płaską torbą
papierową pod pachą czekał na zmianę świateł, żeby przejść
przez ulicę.
On myśli: kiedy się zmieni to cholerne światło.
Michael wyśmiał ją. Ale jesteś bystra. Po prostu Sherlock
Holmes. Ja tam nie potrafię czytać myśli, ale tyle bym
zgadł.
Spojrzała na niego spokojnie. Jeszcze nie skończyłam. A
następnie przekazała mu to wszystko, nie słowami, tylko
wprost, jakby go zdzieliła między oczy: On myśli kiedy to
cholerne światło wreszcie się zmieni muszę wracać do biura
nikogo tam nie ma przerwa na lunch muszę skombinować jakieś
ładne pisemka wszystkie kobiety włażą na siebie śliskie
kobiety języki skóra śliskie twarde och...
Michael zesztywniał, nie był w stanie się ruszyć, kiedy
ona mu to wszystko przekazywała dyktując myśli faceta, który
czekał, aż się zmieni to cholerne światło. A potem światło
się zmieniło i mężczyzna przeszedł przez ulicę, szybkim
krokiem, wymachując rękami, a mała papierowa torebka w jego
prawej ręce kiwała się jak wahadło.
Dokąd on idzie? - spytał Michael.
Wraca do biura.
A gdzie jest to jego biuro?
Nie wiem.
Ty nie wiesz?!
Ja tylko słyszę, o czym ludzie myślą w sposób aktywny.
Nie mam wstępu do ich umysłów. Oni mnie nie potrafią
odbierać. Nikt nie potrafi. Poza tobą.
Nie dał jej czasu, żeby mogła mu powiedzieć, jak bardzo
czuje się samotna, jak to sześć tygodni temu uciekła z domu,
jak bezsensownie korzystała ze swoich zdolności i jak
próbowała przestać ich używać i nie mogła. Ale on ją wziął
do siebie do swego pokoju w ruderze zwanej hotelem Cosmo
("Na dzień, na tydzień, na miesiąc - płatne z góry").
Coś się poruszyło w jego umyśle. Ten kontakt trwa już za
długo, jeśli go jeszcze przedłuży, jej obecność dotrze do
świadomości śpiącego i Mike się obudzi. Ale ten kontakt był
jej potrzebny. Boże, jak bardzo potrzebny. Michael o tym
wiedział. I wydzielał jej go bardzo skąpo, dopuszczając ją
każdorazowo tylko na parę minut. Nie lubił, żeby mu się
plątała po głowie; uważał, że jest w tym coś szemranego,
chyba że miał z tego korzyść.
Jak na przykład w czasie gry.
Mogliby równie dobrze robić coś innego. Jako
dwunastoletni dzieciak wiedziała o ludziach więcej niż w
ogóle powinno się wiedzieć w każdym wieku - mogliby naprawdę
zrobić wspólnie coś wspaniałego, nawet mimo to, że Michael
prawie jej do siebie nie dopuszczał. Zamiast tego...
Jej głowa wypełniła się niewyobrażalnie jasnym światłem i
Sara Jane zaczęła wirować w nagłym zamęcie. Miała uczucie
spadania i przyspieszenia, tak jakby leciała w dół odbijając
się o tysiące wielkich przedmiotów...
Kiedy otworzyła oczy, leżała na podłodze. Michael walnął
w nią książką telefoniczną.
- Co ci mówiłem, mała? - Rzucił w nią cienką książką,
która odbiła się od jej mostka i ostrym rogiem dźgnęła w
żołądek. - Mówiłem, żeby nie było żadnych numerów. No! -
Pochylony nad nią, nawijał sobie jej włosy na rękę.
Dotykanie włosów niczym mu nie groziło, włosy były martwe. -
Mówiłem, że ma nie być żadnych numerów? No, już, odpowiadaj!
- szarpnął jej głowę do tyłu.
- Michael, ja się nie mogłam powstrzymać. - Jej głos
przypominał cieniutki szept. - Wiesz, że muszę mieć...
- Możesz poczekać, rozumiesz, możesz poczekać, aż ja ci
powiem! - Zmusił ją do wstania i rzucił na łóżko. Jej włosy
dalej były nawinięte na jego rękę, więc krzyknęła. Rzucił ją
po raz drugi, szorstko uwalniając rękę i patrząc, jak pada
na materac. Wstała i wyciągnęła do niego ramiona, ale on
znów złapał książkę telefoniczną i zaczął ją uderzać po
palcach.
- Michael...
- Łapy przy sobie! Chyba mówię wyraźnie! Ja cię nie muszę
dotykać, żeby cię walnąć! - Zrobił krok do przodu, a ona w
geście obronnym uniosła ramię. Przez chwilę myślała, że ją
uderzy. Ale on zwinął książkę w ciasny rulon. - Okay, w
porządku. Siedź tu na łóżku i nie ruszaj się. - Obszedł
łóżko od strony nóg cały czas mając ją na oku. Kiedy zaczęła
opuszczać rękę, pacnął ją mocno. - Mówiłem, nie ruszać się!
- Dobrze, Michael, nie będę się ruszać. - Oczy piekły ją
od powstrzymywanych łez. Gdyby go chociaż mogła dotknąć,
zaraz byłoby lepiej. Kiedy się dotykali, fizycznie, kontakt
był natychmiastowy, ale Michael bardzo starannie tego
unikał, bał się, że go w ten sposób zniewoli.
- Czy ci mówiłem, że ma nie być żadnych numerów? No,
gadaj!
- Tak, Michael, mówiłeś.
- Ale ty nie słuchałaś. Dlaczego?
- Nie mogłam się powstrzymać...
- Owszem, możesz się powstrzymać. - Walnął książką
telefoniczną w łóżko o kilka cali od jej drugiej ręki. -
Możesz się powstrzymać, możesz nad tym zapanować. Oboje
dobrze wiemy. Wcale nie musisz podsłuchiwać moich myśli i
myśli innych. Dlaczego to zrobiłaś, mimo że ci mówiłem,
żebyś nie robiła?
Jej gardło było zaciśnięte tak mocno jak książka
telefoniczna w jego ręku.
- Ja chciałam... - Jej oczy wezbrały łzami. - Bo ja się
czuję taka samotna, że nawet nie wiesz...
Walnął książką telefoniczną tuż przed nią tak, że o mało
nie obtarł jej policzka.
- Pamiętaj, żebyś nigdy - powiedział chrapliwie, groźnym
głosem - pamiętaj, żebyś się nigdy więcej nie ładowała we
mnie, jeśli ci sam nie powiem, że możesz. Nigdy,
zrozumiałaś: nigdy, bo - przysięgam - naprawdę coś ci
zrobię. I już mnie nigdy więcej nie zobaczysz. Zrozumiano?
Skinęła głową.
- Będziesz miała dużo szczęścia, jeśli cię wpuszczę dziś
w nocy po grze. Dopiero wtedy będzie twoja kolej,
dziewuszko, kiedy ja cię wpuszczę. Bo ja cię mogę całkiem
odciąć, wiesz o tym bardzo dobrze. W dalszym ciągu mogę.
- Proszę cię... - wyszeptała.
- Zamknij się. I dobrze ci radzę, mała, daj z siebie
wszystko dziś w nocy. Staraj się przez cały czas, bo jak
nie, to wracam do moich starych kumpli. Czy to do ciebie
dociera?
- Tak, Michael. Czy mogę opuścić ręce?
Odstąpił do tyłu.
- Wynoś się.
Rzuciła się przez łóżko śledząc go czujnym wzrokiem i
wycofała się do drzwi.
- Ja... ja potrzebuję trochę pieniędzy, Michael.
Cisnął w nią zmiętym banknotem dziesięciodolarowym.
- Bierz swój chudy tyłek w troki.
Szybkim ruchem schyliła się, żeby podnieść z dywanu
pieniądze, cały czas wpatrzona w niego szeroko otwartymi
oczami.
- Mała.
Przystanęła w pół drogi trzymając przed sobą drzwi jak
tarczę.
- Przyjdź tutaj, żeby mnie obudzić o wpół do siódmej, bo
jak nie, to możesz w ogóle nie wracać.
Skinęła głową i wymknęła się z pokoju.

Prawie godzinę spędziła w nędznym sklepiku z upominkami
przy holu hotelowym kręcąc się między półkami, podczas
kiedy sprzedawca zastanawiał się, czy ma do czynienia ze
złodziejką i czy przy jego zarobkach powinno go to w ogóle
obchodzić.
Z nudów kupiła "Vogue" i torebkę orzeszków pistacjowych
płacąc zmiętym banknotem dziesięciodolarowym, po czym wyszła
na patio w pobliżu basenu kąpielowego i usiadła przy stoliku
pod parasolem. Było dość pusto, więc z braku lepszego
zajęcia metodycznie otwierała zębami orzeszek po orzeszku i
wysysała środki brudząc sobie palce i usta na czerwono,
jednocześnie oglądając w "Vogue'u" modelki o zaciekłych
twarzach miotające się w różnych nieprawdopodobnych
sceneriach i prezentujące jeszcze bardziej nieprawdopodobne
stroje. Łupiny orzeszków utworzyły na metalowym stoliku
niechlujną kupkę i wiatr groził jej rozwianiem. Świadomie
trzymała się w ryzach i nie dostrajała do myśli tych
nielicznych osób, które przechodząc rzucały jej ciekawe
spojrzenia. Nie chciała wiedzieć, co myślą, nie chciała już
nigdy znać niczyich myśli. Byłoby dla niej lepiej, gdyby
sobie poszła, pozwoliła Michaelowi spać tak długo, aż się
sam obudzi - obojętne, kiedy by to było - i próbowała o nim
zapomnieć. Rodzice nie chcieli jej w domu, ale może
znalazłaby jakąś miłą rodzinę, która by ją przygarnęła.
Spróbowałaby żyć jak zwyczajni ludzie, zdławiła w sobie tę
zdolność (nigdy nie nazywała jej darem) i być może po jakimś
czasie uległaby ona atrofii i zanikła.
Kobieta reklamująca cyklamenową szminkę posłała jej z
błyszczącej stronicy całusa. Odwróciła kartkę, rozgniatając
orzeszek o dolne zęby. Równie dobrze mogłaby próbować
zmienić rytm swego serca czy zakleić sobie na zawsze
powieki, jak usiłować nie używać swoich zdolności. Były one
w dalszym ciągu pożyteczne i mając je nie mogła żyć bez
nich.
Żyć bez Michaela? Wrócić do czasów sprzed niego, kiedy
nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zbliżyć w ten
szczególny i tak jej potrzebny sposób? Nikogo, kto by
stanowił jej dopełnienie, kto by ją odbierał wchodząc z nią
w związek, który przezwyciężał oddzielność dwóch umysłów w
dwóch ciałach...
Ale Michael nigdy nie dopuszczał do tego, żeby sprawy
między nimi zaszły aż tak daleko. Otwierał się dla niej
tylko nieznacznie, a kiedy czuł, że zaczynają się stapiać w
jedno, odrzucał ją natychmiast.
Początkowo usiłowała go przekonać, że tak właśnie być
powinno - że ten proces powinien trwać aż do skutku. Nie
widzisz, Michael? To właśnie tak być powinno. Może w gruncie
rzeczy nie jesteśmy dwojgiem ludzi, tylko jednym człowiekiem
w jakiś sposób podzielonym...
Ale on nawet nie chciał tego słuchać. Jeśli ona nie wie,
kim jest, to w każdym razie on bardzo dobrze wie, kim on
jest. Z całą pewnością nie półmężczyzną, lecz pół
dwunastoletnią dziewczynką. I jeśli jej się nie podoba, to
może sobie iść, on jej nie będzie zatrzymywał.
Nie wiedziała, czy rzeczywiście byłby skłonny zrezygnować
z tego źródła pieniędzy. Potrafił utrzymywać przed nią w
tajemnicy wiele spośród swoich racji, nawet kiedy była w
nim. Czasem wydawało jej się, że gdyby od niego odeszła,
toby za nią poszedł, innym znów razem bała się, że spełni
swoją groźbę i ją porzuci.
A tymczasem - czy Michael tego chciał, czy nie - stawali
się sobie coraz bardziej bliscy. Za każdym razem, kiedy się
dla niej otwierał, choćby nawet niewiele, podczas gry czy
później, o tyle się do siebie zbliżali. Pewnego dnia będzie
musiał ją wpuścić do końca. Albo już nigdy więcej.
Spojrzała na swoje czerwone palce i próbowała je wytrzeć
w róg koszuli. Plamy nie puściły, musi poczekać, aż same
zejdą. Chciała, żeby coś podobnego stało się z Michaelem -
żeby w jakiś sposób stracił zdolność odbierania jej. Sara
Jane nie mogłaby na to nic poradzić, a wtedy nie ciągnęłoby
jej do niego tak rozpaczliwie; jej przymusowa, bezradna
miłość by się ulotniła i mogłaby sobie poszukać kogoś
innego. A gdyby nikogo takiego nie znalazła, to przecież nie
byłaby w gorszej sytuacji niż przedtem, zanim go poznała.
Ostatni orzeszek z torebki nie chciał pęknąć. Podniosła
go do góry, żeby mu się przyjrzeć. Skorupka była idealnie
gładka, bez najmniejszej rysy czy choćby kreski, wzdłuż
której można by go otworzyć. Oblizując poplamione usta
wsadziła sobie orzeszek między zęby trzonowe i nagryzła tak
mocno, że zmiażdżyła zarówno skorupkę, jak i miąższ.

Spędziła czas nad basenem oglądając "Vogue", aż
przyszła pora budzić Michaela. Niewiele się odzywał poza
tym, że kazał jej się przebrać, ale złość mu wyraźnie
przeszła. Kiedy brał prysznic, Sara Jane kartkowała pismo, a
kiedy schodzili do sali restauracyjnej, zupełnie bezmyślnie
wzięła je ze sobą.
Zajęli miejsca w rogu i Michael spytał ją, po co to
wzięła.
Wzruszyła jednym ramieniem.
- Nie wiem.
- Jak na czytanie trochę tu za ciemno. To przez te
cholerne nastrojowe świeczki. - Rozejrzał się po mrocznym,
pełnym ludzi wnętrzu. - Państwo Amerykanie uciekają na
weekend od swoich dzieci, których woleliby nie mieć. Prawda,
mała?
- Nie wiem - powtórzyła.
- Nie wiesz? - Pociągnął piwa. - Chyba mi nie powiesz, że
wałęsałaś się całe popołudnie i nikogo nie podsłuchiwałaś?
- Nie miałam na to ochoty.
- Po prostu czytałaś sobie to pismo i jadłaś te, jak im
tam, orzeszki?
- Pistacjowe. - Spuściła wzrok na kolana.
- Wyglądasz, pożal się Boże. Wszędzie dokoła ust jesteś
czerwona. Co się z tobą dzieje? Dziewczyny w twoim wieku
dbają o siebie, a ty łazisz, że przykro patrzeć. - Parsknął
z niesmakiem. - I taka sobie kupuje "Vogue"! A jak jej dam
pieniądze na ciuchy, to idzie do Armii Zbawienia i wraca w
jakichś starych łachach, które ktoś wyrzucił.
Nie spojrzała na niego. Przecież mu nie powie, że chodzi
do sklepów prowadzonych przez dobroczynność dlatego, że
myśli ludzi, którzy w nich pracują, są zwykle ciepłe,
pocieszające i przeniknięte czymś, co znajduje się w szarym
obszarze pomiędzy dobrocią i miłością. Nie tak jak myśli
ludzi, których poznawała przez Michaela.
- No wiec dobrze, co będziesz jadła? Nie zajrzałaś nawet
do karty.
- Hamburgera serowego.
- Hamburgera serowego. Jezu. Zjedz raz dla odmiany coś
przyzwoitego. Jesteśmy przecież w przyzwoitej restauracji.
- Ja chcę hamburgera serowego - powtórzyła z uporem.
- Hamb... weź sobie stek.
Potrząsnęła głową. Tak wyglądało, kiedy Michael chciał
być dla niej miły. Problem w tym, że nie potrafił. Musiała
zacisnąć zęby, żeby w niego nie wchodzić, nie smakować jego
myśli, jego ja, nie pokazywać mu, jak się kocha.
- Bierzesz stek. Musisz dobrze jeść, żeby być w dobrej
formie. I kawę. Nie chcę, żebyś mi zasnęła w nocy.
Powinienem był cię zmusić, żebyś się przespała.
- Ja nie umiem spać w dzień.
- Jasne, jasne. - Wydał pełen niesmaku odgłos. - Tego nie
chcesz zrobić, tamtego nie możesz, owego nie będziesz. Same
kłopoty z tobą, Saro Jane. Zupełnie nie doceniasz tego, co
ja dla ciebie robię. Gdyby nie ja, do dziś tułałabyś się po
pralniach osiedlowych i parkingach warsztatów samochodowych
żywiąc się tym, co ukradniesz. I dalej nie miałabyś nikogo
do tych swoich numerów, na które jesteś taka napalona. A ja
- co ja z tego mam? Twoją nadętą minę i głupie pytania, czy
się możemy pobrać. Mam już tego wyżej uszu, mała.
- A co byś chciał, żebym zrobiła? - spytała załamana,
nawijając koniuszki włosów na palec.
Michael nachylił się do niej z nieprzyjemnym uśmieszkiem.
- Powiedz mi, co kombinują tamci dwoje. - Kwinął głową w
lewo. Odwróciła się i zobaczyła przy sąsiednim stoliku parę
w średnim wieku. Patrzyli ponuro na swoje nakrycia nie
odzywając się ani nie patrząc na siebie.
- Co chcesz o nich wiedzieć?
- Powiedz mi, co ich gryzie.
To ma być, pomyślała, gest w moją stronę - przywrócenie
do łask. Westchnęła.
- Po prostu małżeństwo, które przyjechało tu na weekend.
- Tak, ale popatrz na nich. Przyjrzyj im się dobrze. I
wsłuchaj.
Na jej twarzy odmalował się wyraz bólu.
- Wsłuchaj się w nich, to może ci pozwolę na dłuższy
kontakt ze mną po zakończeniu gry.
- Tak, zawsze tak mówisz i na tym się kończy.
- Nie czepiaj się, mała. - Jego uśmiech był płaski i
sztuczny. - Im bardziej ty mi uprzykrzysz życie, tym
bardziej ja ci uprzykrzę.
Nie odpowiedziała.
- No, potraktuj to jako ćwiczenie na przyszłość.
- Nie potrzebuję ćwiczeń.
- Jak długo masz zamiar się upierać, co? - Michael
nachylił się do niej. - Co ci szkodzi, że poznamy ich myśli?
Przecież oni nawet nie będą o tym wiedzieli. No, prędzej.
Jej oczy zwęziły się. Michael nie spuszczał z niej
wzroku. Spodziewał się, że mu powie głośno. Odczekała
jeszcze kilka sekund, dopóki nie zobaczyła na jego twarzy
zniecierpliwienia, i zaraz potem zalała go potokiem myśli:
dzwoniła baby-sitter jedno z dzieci jest chore ona chce
zapłacić i iść do domu on nie chce i...
Michael opadł na wyściełane oparcie i zamknął się przed
nią. Twarz mu poczerwieniała z wysiłku. Wydało jej się
nagle, że gdyby się uparła, mogłaby przełamać tę barierę i
pozostać w nim, czy mu się to podoba, czy nie. Ale pozwoliła
mu przerwać kontakt.
- Ty, mała... - Michael usiadł prosto i wymierzył w nią
palec. - Powinienem...
- Przepraszam - powiedziała chłodno. - Ćwiczę przed
wieczorem.
Sięgnął po swoje piwo.
- Ja ci dobrze radzę, mała, ty mi się nie sprzeciwiaj. I
rób, co ci każę.
- Okay. - Znów spojrzała na parę małżeńską. W dalszym
ciągu skwaszeni patrzyli w stół. Tak naprawdę Sara Jane nie
miała pojęcia, o co tym ludziom chodzi. Zmyśliła tamtą
historię.

Zanim pojechali do baru, który wydawał się zaledwie
dziurą w ścianie, położonego w ciemnej, nędznej dzielnicy,
uparła się, żeby jej kupił jeszcze jedną torebkę orzeszków.
Michael zaparkował na ulicy i kazał jej czekać w samochodzie
z zamkniętymi drzwiami i oknami, podczas kiedy sam wszedł do
środka. W minutę później wyszedł i poprowadził ją za róg do
bocznego wejścia.
- Grają w magazynie - wyjaśnił. Ale ona już słuchała
myśli kilku różnych osób, które kłębiły się w jej głowie na
raz. Poszła za Michaelem przez mroczny korytarz do małego
pomieszczenia pełnego skrzynek i pudeł. Pod wiszącą u sufitu
gołą żarówką ustawiono okrągły stół, przy którym już
siedziało czterech mężczyzn. Dym cygar i papierosów snuł się
nad ich głowami. Podnieśli wzrok znad kart i jeden z nich,
rumiany na twarzy, jasny blondyn, powiedział:
- Pan się spóźnia, panie, ach, Jones. - A potem zobaczyli
ją. - A to co ma znaczyć? - zapytał. - Co wy sobie
wyobrażacie, że to proszona herbatka czy co?
Michael rozłożył ręce.
- A co miałem zrobić? W ostatniej chwili przyszła siostra
i podrzuciła mi dzieciaka. Pojechała na weekend do Ozarks ze
swoim chłopakiem, no i ktoś się musiał zająć Sarą Jane. -
Michael rozejrzał się dokoła po kamiennych twarzach
mężczyzn. Stojąca za nim Sara Jane tuliła do piersi "Vogue"
i torebkę orzeszków. Myśli mężczyzn trajkotały jak centralka
telefoniczna. Facet zwariował co on sobie myśli żeby
przyprowadzać taką smarkulę wszystko spieprzy ile ona może
mieć lat i nagle przez to wszystko przebija się Michael: Czy
oni mi wierzą, Sara Jane? Odpowiadaj, czy oni kupili ten
numer!
Zaczęła dygotać: Uważają, że jesteś stuknięty, żeś mnie
tu przyprowadził.
Michael wyraźnie się odprężył.
- Hej, panowie, powiedzcie, co ja właściwie miałem
zrobić?
Blondyn obszedł Michaela, żeby się jej przyjrzeć.
Zgarbiła się, chciała wyglądać na mniejszą.
- Myślałem, że jesteś nowy w mieście - powiedział do
Michaela, ale gapił się na nią.
- Ja tak, ale moja siostra tu mieszka. Tu przyjechała za
tym swoim chłopakiem.
- Ta mała jest na tyle duża, że chyba może sama zostać w
domu, nie?
- Niby tak, ale ona się boi - wyjaśnił Michael i wzruszył
ramionami. - To duży dzieciak, jeśli rozumiecie, co mam na
myśli.
Mężczyzna spojrzał na Michaela z niesmakiem. To skurwysyn
pieprzony wlecze ze sobą takiego dzieciaka w takie miejsce
niektórzy ludzie nie mają za grosz przyzwoitości...
Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Coś śmiesznego? - zapytał ją.
Nakryła usta ręką, bo Michael się odwrócił w jej stronę.
- Sara Jane jest grzeczna. Czasem się uśmiecha bez
powodu, a czasem się nawet śmieje, wiecie?
- Niby co to ma znaczyć? Ważne, czy będzie nam
przeszkadzała, czy nie!
- Nie, nie, ona jest w porządku. Usiądzie sobie cichutko
jak trusia na tych skrzynkach, ma swoje pismo i orzeszki,
nikomu nie będzie przeszkadzała. Prawda, Sara Jane? Nie
będziesz przeszkadzała wujkowi Mike'owi, jak będzie grał w
karty z przyjaciółmi, prawda, kochanie?
Zanim podeszła do stojących pod przeciwległą ścianą
skrzynek i usiadła, posłała mu gapowate spojrzenie debilki,
z otwartymi ustami. Myśli mężczyzn, którzy odprowadzali ją
wzrokiem, paplały cały czas. Sto funtów do tyłu stuknięty
czy głupi jutro muszę zadzwonić do mojego małego wyrzucę i
jego i ją też co do diabła czy my jesteśmy niańki czy co ta
mała to skóra i kości...
- Ona już czytuje pisma? - zapytał podejrzliwie blondyn.
- Ogląda obrazki, wielka rzecz. Słuchaj, jak mnie tu nie
chcecie, to gadajcie od razu, nie ma sprawy, wynoszę się i
już. Ale jechałem taki kawał drogi, żeby sobie pograć, i mam
w tym mieście przyjaciół. Chcieli, żebym się zabawił.
Mężczyzna zaśmiał się krótko, ostro.
- Siadaj, kto ci broni?
Michael spojrzał na nią i zanim usiadł przy stole, niemal
niewidocznie skinął w jej stronę. Teraz zaczynała się
najgorsza część życia z Michaelem. Rozdarła torebkę
orzeszków udając, że jest pochłonięta oglądaniem
nieprawdopodobnych modelek. Znała je już wszystkie na
pamięć. Myśli mężczyzn zmieszane z odgłosami tasowania kart
dudniły i kłębiły się w jej głowie i Sara Jane zaczęła je
jakoś porządkować. Mężczyzna na prawo od Michaela musiał być
jakimś mechanikiem; nie ufał Michaelowi, Michael mu się nie
podobał - był zły, że w ogóle przyszedł. Jego myśli
przypominały głośne, nieustępliwe bicie w bęben. Mężczyzna
siedzący koło niego miał kłopoty z koncentracją. Wspomnienia
rzeczy błahych nieustannie przewalały się przez jego głowę
przerywając myśli lub je wzbudzając tak jakby nie mógł
powstrzymać strumienia swobodnych skojarzeń. Jemu najmniej
przeszkadzało to, że Michael ją przyprowadził, ale to w nim
rozpoznała mężczyznę, który miał nazajutrz wpaść do swojego
dzieciaka. Teraz myślał o jedzeniu.
Mężczyzna siedzący przed nią bynajmniej nie był
zachwycony, że ma ją za swoimi plecami. To znaczyło bowiem,
że nie będzie wiedział, kiedy Sara Jane skieruje na niego
wzrok. To ten się zastanawiał, ile ona może mieć lat.
No i ten rumiany blondyn. Zdradzał przebłyski
zainteresowania jej osobą, jakie budzą głupie i niezbyt
pożyteczne zwierzęta: nie należy ich krzywdzić, ale lepiej
trzymać się od nich z daleka.
Kółko zamknęło się na Michaelu, który uśmiechał się do
leżącej przed nim kupki kart. Ostre światło rzucało z góry
na jego twarz dziwne cienie. Włożyła do ust orzeszek i
nawiązała z Michaelem kontakt dotykając jego umysłu.
No, mała, na co czekasz?
Westchnęła. Na tysiące sposobów mogliby korzystać ze
swoich zdolności, a on się upierał, żeby ich używać do
oszukiwania w pokerze. Skierowała swoją uwagę na siedzących
wokół stołu mężczyzn przysłuchując się, jak każdy z nich
ocenia swoje karty, a następnie posłusznie donosząc o tym
Michaelowi.
Trzy dziewiątki; para ósemek i możliwość strita, od
siódemki do dziesiątki; siódemka i możliwy strit, cztery do
asa; para piątek i as, królowa, walet. Michael nauczył ją
tego wszystkiego, ćwiczył z nią w kółko, aż sama uznała, że
jest nie gorsza od krupiera w Las Vegas. Michael miał
zaledwie parę trójek. Jak dotąd nie najlepiej - pomyślała do
niego.
Ty tylko mów, co oni mają w kartach, mała.
Skupiła się bardzo, kiedy poszczególni gracze dobierali
jedną, dwie albo trzy karty. Michael w końcu doszedł do pary
króli oprócz tej pary trójek, ale wygrały trzy dziewiątki.
Czuła rozczarowanie Michaela, jakby zjadła coś nieświeżego.
Widzisz, Michael? Czasem i oszukiwanie nie pomaga.
Rób, co do ciebie należy, i daj mi grać. Zaczynam ich
powoli wyczuwać.
Jakimś cudem w trzecim rozdaniu Michael dostał strita -
siódemka do waleta. Nie brał kart, kiedy pozostali gracze
dokupywali po dwie albo trzy karty od blondyna - Harveya,
jak go nazywali - a potem zaczął podbijać pulę. Tryumf
Michaela bębnił w niej tak, że kiedy sięgnęła po orzeszek,
drżała jej ręka. Kupka pieniędzy pośrodku stołu rosła.
Idealnie, mała. Od tej pory kupią każdy blef.
Sara Jane dosłownie się skręcała. Ten potężny mężczyzna,
który siedzi naprzeciwko ciebie, nie wierzy, że masz
cokolwiek, Michael. On ci nie ufa. Uważa, że oszukujesz.
Spokojnie, mała, daj mi grać.
W podnieceniu zmiażdżyła w zębach orzeszek. Potężny
mężczyzna, który uważał, że Michael oszukuje, obrócił się i
spojrzał na nią spode łba.
- Czy ona musi to robić? Szlag mnie trafia. - Odwrócił
się do Michaela, ale jego złość łomotała bezładnie w jej
głowie jak młot; przekazała to Michaelowi. Wygiął wargi
opuszczając kąciki ust.
- Daj spokój, Sara Jane. Dość tych orzeszków. Nie można
się skupić.
Posłusznie odłożyła na bok torebkę i przysłuchiwała się
licytacji. Wściekły mężczyzna miał parę króli; reszta nie
miała nic. Tylko Harvey usiłował grać przez chwilę, po czym
i on złożył karty i oparł się obserwując pojedynek pomiędzy
Michaelem i siedzącym naprzeciwko niego mężczyzną. W głowie
Sary Jane dudniło.
- Dziesięć dolców - powiedział mężczyzna.
- Podnoszę o piątkę i sprawdzam. - Tak mu zablefuję, że
się sfajda. Jak wysoko pójdzie, Sara Jane?
Ma ochotę poderżnąć ci gardło.
Bo to jest mordercza gra, kochanie.
Ale naprawdę, Michael, nożem.
Mężczyzna - o nazwisku Klemmer, nie Albert, Albert to
było jego imię - złożył banknot pięciodolarowy na pół wzdłuż
dłuższej krawędzi i położył go w charakterze daszka na kupce
pieniędzy.
- Sprawdzam - powiedział.
- Ja pierwszy - rzekł Michael.
Mężczyzna pokręcił siwiejącą głową.
- Ja zapłaciłem, ja mam prawo zobaczyć.
Nie popisuj się, Michael - błagała. Ale on wykładał karty
jedną po drugiej, robiąc z tego całe przedstawienie, od
najstarszej aż do siódemki. Przez chwilę jakby się zawahał,
a następnie położył siódemkę, grzbietem do góry.
- Ile stawiasz, że to jest siódemka, Klemmer?
Skurcz strachu sprawił, że Sara Jane mało nie zrobiła w
majtki. Michael, przecież ty nie możesz wiedzieć, jak on się
nazywa! On ci nigdy nie mówił.
Michael uśmiechał się wyzywająco do mężczyzny, którego
myśli opadły do niskiego pomruku podejrzenia. Ale na
szczęście nie zauważył, że Michael zwrócił się do niego po
imieniu.
Za wcześnie na ten numer, Michael. Daj spokój!
- No, ile? - prowokował dalej Michael.
Mężczyzna miał właśnie odpowiedzieć "dwadzieścia", kiedy
Harvey nachylił się i odwrócił siódemkę. Myśli Michaela
rozbłysły złością, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć,
blondyn roześmiał się po prostu.
- Przez chwilę nawet gotów byłem postawić na ten numer,
cwaniaku, ale wiedziałem, że to musi być siódemka.
Spokojnie, pula i tak jest dostatecznie duża. No nie?
Michaelowi przeszła złość; podejmował wygraną banknot po
banknocie.
- No chyba. Jasne. Pewnie, że duża. Bo ja to gram w
prawdziwego pokera.
Nie bądź bezczelny, Michael. Ten facet cię uratował.
Odpieprz się, mała. Opitoliliby mnie do suchej nitki,
gdyby tylko mogli.
Ale ty jesteś obcy i oni ci nie ufają!
- Hej, Sara Jane - powiedział Michael na głos. - No,
możesz sobie zjeść parę orzeszków. Już możemy się skupić, i
to całkiem nieźle, no nie?
Wściekłość potężnego mężczyzny aż sparzyła umysł Sary
Jane wyciskając jej łzy z oczu. Siedziała ze zwieszoną głową
udając, że drzemie.
Przez kilka kolejnych rozdań Michael nie miał w kartach
nic, ale napięcie między nim a potężnym mężczyzną stale
rosło. Blondyn, Harvey, nie spuszczał z niego oka, niepewny,
czy Michael oszukuje, czy nie.
Sara Jane czuła, że popada w niezdrowy spokój. Michael
postawił kolejkę piwa; obsługiwał ich znudzony tłusty
barman, którego myśli szły jakby na automatycznym pilocie.
Jej widok tych myśli nie poruszył - jakby była dla niego
jedynie nieostrą fotografią.
Gra szła dalej, ale właściwie cały czas nikt nic nie miał w
kartach. Ktoś wyjął nową talię, którą sprawdzono i
zaakceptowano. Ale niewiele to pomogło. Sara Jane przestała
zwracać uwagę na cokolwiek poza kartami mężczyzn,
mechanicznie przekazując informacje Michaelowi. Czasem mu to
pomagało, a czasem nie. Złość przeszła potężnemu mężczyźnie,
w każdej chwili jednak gotowa wybuchnąć. Pozostali partnerzy
byli w jej umyśle bezbarwnymi, nieokreślonymi osobnikami,
którzy ani nie tracili, ani nie wygrywali dużych sum
pieniędzy, graczami, których Michael nazywał "martwymi
duszami" służącymi do wypełniania puli.
Czas wlókł się przytłaczając ją ciężarem wyczerpania.
Wiszący w powietrzu dym przyprawiał ją o mdłości i gryzł w
oczy. Kupka pieniędzy przed Michaelem to rosła, to znów
topniała, ale on grał dalej konsultując się z nią, jakby
była częścią jego umysłu. Bo rzeczywiście czymś takim była.
Oczyma wyobraźni widziała jego karty, smakowała alkoholową
słodowość piwa w jego ustach, czuła, jak powietrze wchodzi i
wychodzi z jego płuc. Weszła w jego jeszcze głębiej, drgnęła
pod wpływem bólu w jego plecach, twardości krzesła. W błysku
jego spojrzenia zobaczyła siebie, jak siedzi na skrzynkach z
głową pochyloną i zwisającymi włosami. I nagle znalazła się
w nim, całkowicie, i spostrzegła, jak jej ciało wiotczeje. W
uszach swoich/Michaela słyszała ryk i miała uczucie, że coś
za chwilę puści. Zaczęła spadać ze skrzynki.
- Sara Jane!
Twarze pozostałych mężczyzn błyskały oślepiająco przed
jej oczami i nagle podłoga ruszyła na nią z całą siłą.
W chwilę później mrugała patrząc na Michaela, który
pochylał się nad nią biały z wściekłości.
- Wygląda na to, że już czas na tę twoją maskotkę -
powiedział blondyn. - Albo dostała jakiegoś ataku. No, co z
nią?
- Wstawaj! - warknął Michael. - I żeby mi więcej nie było
takich numerów, Sara Jane.
- Trochę jesteś dla niej surowy - rzekł ironicznie
potężny mężczyzna.
Michael spojrzał na niego.
- Co cię to obchodzi. Głupia smarkula.
- Jasne, jasne. Córka twojej siostry, no nie?
Sara Jane usiadła opierając się plecami o skrzynki.
Michael, chodźmy stąd.
- No, przecież mówiłem. - Michael wyprostował się powoli.
- I co z tego?
Michael, proszę cię, zobaczysz, że coś się stanie!
- Czy ona zawsze mdleje, jak masz dużo przegrać?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Michael.
- Co wy tu kombinujecie, macie jakiś system
sygnalizacyjny, czy co?
- Hej, ty... - zaczął blondyn i wystąpił naprzód, ale
potężny mężczyzna odepchnął go na bok.
Michael, musimy uciekać, i to już!
- Tak, to jest to. Twoja maskotka nadaje tobie, a ty jej
w zamian dajesz znać, co masz w kartach, tak?
- Co za cholerna bzdura. Przecież widzisz, że siedziała
cały czas na tych skrzynkach, oglądała sobie to swoje pismo
i gryzła orzeszki.
- Gówno prawda, cały czas zaglądała mi przez ramię i
donosiła ci, co mam w kartach!
Sara Jane odsunęła się od nich i poczołgała w kąt.
- Przecież z tego miejsca nie mogła widzieć twoich kart -
powiedział Michael. - A już tym bardziej kart tamtych
facetów. Chyba jesteś pieprznięty.
- Tylko nie pieprznięty, bracie.
- Och, przepraszam cię, Klemmer - zakpił sobie Michael.
Michael, daj spokój! Mówiłam ci przecież, że nie możesz
znać jego nazwiska! - Sara Jane posłała mu w myślach
ostrzeżenie właśnie w chwili, kiedy wrzasnął:
- Zamknij się, ty mała suko!
Mężczyźni popatrzyli najpierw na Sarę Jane, a potem na
Michaela.
- To ty jesteś pieprznięty - powiedział blondyn. -
Przecież ta mała nie odezwała się słowem.
- I na tym właśnie polega ich system sygnalizacyjny -
wykrzyknął Klemmer, wściekły. - W ten sposób ona mu nadaje,
bez słów. No nie, mała? - Rzucił się w stronę Sary Jane, ale
pozostali dwaj mężczyźni go przytrzymali.
- Spokój - powiedział jeden z nich, ten, który miał wpaść
do swojego dzieciaka. - Przecież nie będziesz bił tej małej.
- Ja ją zabiję! - wrzasnął potężny mężczyzna. - Jestem
przez nią o trzy stówy do tyłu.
- Daj spokój, przecież to dzieciak - mitygował go
blondyn. - Nie wiadomo, skąd on ją wytrzasnął. Założę się,
że jak ją teraz wypuścimy, to już jej nie zobaczymy nigdy
więcej. Prawda, mała?
Michael rozejrzał się po mężczyznach właśnie w momencie,
kiedy jasny blondyn chwytał go za ramię.
Co się dzieje, Sara Jane? Przecież oni chyba nie mówią
tego poważnie. Sara Jane, odpowiedz mi, do jasnej cholery!
Sara Jane podniosła się. Stała wpatrzona w nich
wszystkich obejmując się ramionami.
Za późno, Michael. Próbowałam cię ostrzec. Oni czują, że
coś jest nie tak, tylko nie wiedzą co. Ale są na ciebie
wściekli, bo cały czas wygrywałeś, i teraz...
Jasny blondyn wskazał głową drzwi.
- Wynoś się stąd, spieprzaj.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
- Ale już! - dodał. - Zjeżdżaj stąd i więcej się tu nie
pokazuj!
- O co wam chodzi? - rzekł Michael, podczas kiedy Sara
Jane wycofywała się dokoła stołu. - Myśmy wcale nie
oszukiwali.
- Nie oszukiwaliście - powiedział potężny mężczyzna. -
Jasne, że nie.
Och, Michael...
Sprowadź policję, Sara Jane. Prędko, leć po nich!
- Wynocha! - wrzasnął jasny blondyn i Sara Jane uciekła
na korytarz.
- Hej, Klemmer, Harvey, dajcie spokój... - doszedł ją
jeszcze przez drzwi głos Michaela.
- ...i ciekawe, skąd niby wiesz, jak my się nazywamy? -
zapytał potężny mężczyzna. - Przecież myśmy ci się nigdy nie
przedstawiali!
- Dajcie spokój - rozpaczliwie próbował ich udobruchać
Michael. - Przecież nie będziecie...
- Mamy zamiar troszeczkę wypróbować twoją uczciwość -
powiedział jasny blondyn. - Sprawdzić, czy się gdzieś nie
ulotniła.
Myśli mężczyzn zlały się w jej głowie w jeden
nieartykułowany ryk, poprzez który przebijał się wrzask
Michaela domagającego się, żeby sprowadziła pomoc. A potem
ból, palący i potężny, obezwładniający ból, tak że nawet nie
słyszała ciosów.
Nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, żeby
się wydostać poza zasięg tej męki, która łomotała w jej
czaszce.

Ocknęła się w zaułku za śmietnikiem z czołem
przyciśniętym do kolan. Straszliwy hałas, który panował w
jej głowie, ucichł już dawno, a na jego miejsce wdarł się
jakiś nieokreślony bełkot. Odpoczywała otwarta jak nie
wyłączony zapomniany mikrofon. Jakieś odległe myśli to
przypływały do niej, to odpływały zlewając się w
nieartykułowany szum.
Powoli uniosła głowę, na siłę wyciszając tę umysłową
paplaninę. Przypominało to próbę zamknięcia ogromnych,
ciężkich wrót, które otwarto i zastopowano. Naparła swoimi
myślami na te obce, wypełniając swój umysł własną
świadomością tak, że nie było miejsca na nic innego.
Spokój. Na chwilę. I zaraz potem przypomniała sobie o
Michaelu.
Michael?
Po raz pierwszy od miesięcy nie było odpowiedzi.
Wstała niepewnie i obszedłszy śmietnik, powlokła się do
wylotu zaułka. Ulica wyglądała obco i obskurnie w żółtawym
świetle lamp. Nie miała pojęcia, jak daleko stąd do baru czy
do hotelu i zupełnie nie potrafiła wyczuć Michaela. Nagle
zmęczona, a jednocześnie bardzo lekka oparła się o mur
budynku i zapatrzyła w nocne niebo. No właśnie. Jest wolna.
Nie była poza zasięgiem Michaela, od chwili kiedy go
znalazła, a teraz jest. Mogła sobie iść, gdyby chciała, po
prostu iść nie oglądając się za siebie.
I wtedy usłyszała głos tak słaby, że wydało jej się, iż
to złudzenie:
Sara Jane, Sara Jane...
Przetarła twarz rękami. Nie, nigdy nie wyrwie się z mocy
Michaela. W każdym razie dopóki on żyje.
Wyrzucili go z samochodu w cieniu opustoszałego magazynu,
po drugiej stronie autostrady, w odległości jakiejś mili od
miejsca, w którym się ocknęła. Znalazła go zupełnie
nieświadoma, dokąd idzie, poza tym, że idzie do niego. Jego
myśli, początkowo bardzo słabe, w miarę jak ją do siebie
przyciągał, stawały się coraz mocniejsze. Ból, o dziwo,
wydawał jej się odległy, czuła go, ale panowała nad nim tak,
żeby jej nie obezwładniał. Czuła też ulgę i radość Michaela
z tego powodu, że ją odnalazł, ale i te uczucia jakby
odsuwały ból. Dziwne. Jeszcze nigdy do tej pory nie było tak
z Michaelem.
Sara Jane.
Leżał na podziurawionym asfalcie dawnego parkingu.
Zamknęła oczy, żeby nie widzieć lśnienia krwi w mdłym
świetle lampy ulicznej. Dowiedziała się od niego wszystkiego
naraz: nie mieli zamiaru go zabić, tylko porządnie nalać,
żeby dać mu nauczkę. Tyle że trochę przesadzili i Michael
umierał.
Chyba będą mieli cholernego pierdziela, jak usłyszą w
telewizji o znalezieniu mojego ciała. Chyba się ze strachu
zerżną w gacie.
I będą się bali ciebie, Sara Jane. Że powiesz glinom.
Jasne, Michael, że będą się bali.
Więc musimy się na jakiś czas ukryć. A potem, jak już
pomyślą, że są bezpieczni, to ich zakapujemy.
Jej myśli nagle stanęły jak wryte. My?
Tak, my. Ty i ja, Sara Jane. Tak jak zawsze chciałaś.
Ale ty...
I wtedy zobaczyła z całą jasnością, jak na filmie, co
Michael miał na myśli. Widziała go nawet, jakby śniła na
jawie, stojącego przed nią z otwartymi ramionami, gotowego
objąć ją w wiecznym uścisku.
Chodź no do mnie, Sara Jane. To jest jedyny sposób.
Możesz mnie uratować i wtedy będę z tobą na dobre, tak jak
zawsze chciałaś.
Czuła, jak się ku niemu w myślach zbliża.
Schyl się i połóż mi rękę na czole, Sara Jane. Dotknij
mnie. Zawsze chciałaś mnie dotykać. Dotknij mnie teraz, Sara
Jane. Wiem, że w dalszym ciągu byś chciała.
Widziała to - widziała, jak Michael owija się wokół niej,
jak opuszcza swoje zbolałe, umierające ciało i wchodzi w jej
młode, zdrowe, żeby z nią żyć, stopić się z nią w jedno, tak
jak wiedziała, że pewnego dnia będzie musiał. Albo się z nią
stopi... albo... nie.
No, Sara Jane. Dotknij mnie i będziemy mieli to z głowy.
Nie jestem jeszcze taki silny, żeby samemu do ciebie
przyjść; musisz mnie wpuścić. Ratuj mnie, Sara Jane, ratuj
mnie dla siebie. Pamiętasz, jak mówiłaś, że może my wcale
nie jesteśmy dwojgiem ludzi, tylko jednym, który się w jakiś
sposób rozdzielił? I tak właśnie będzie z nami, na zawsze,
jeśli mnie tylko teraz dotkniesz.
Jej ręka drżała w powietrzu. W przerażeniu cofnęła ją i
przycisnęła do piersi. Obraz Michaela w jej umyśle jakby się
zatarł.
Sara Jane? Poprzez urazę i niepewność wyczuwała jego
dawną złość. O co chodzi?
Ty jesteś, Michael... myślała ze znużeniem. A skąd
możemy wiedzieć, że to ty przyjdziesz do mnie, a nie ja do
ciebie i że nie umrę razem z tobą?
Nie wahał się ani chwili.
Bo to ty masz ten dar, Sara Jane, prawdziwą władzę. Ja
byłem zawsze tylko twoim odbiorcą. Tak, władzę masz ty. Ty
możesz sprawić, że oboje będziemy żyli.
Ostatkiem sił usiłował jej dosięgnąć. Wyobraziła sobie
wyrastający między nimi coraz wyżej płot jego bólu. Siatka,
myślała, jak wiele płotów, które widziała w życiu. Siatka i
drut kolczasty.
Co robisz, Sara Jane?
Nie mogę, Michael.
Nie możesz czego?
Nie mogę cię przyjąć.
Ale przecież zawsze chciałaś!
Jak byłeś żywy. Siatka gęstniała przeplatając się z
drutem kolczastym; Michael znikał za płotem. Kiedy nie
było wyboru.
Teraz nie ma wyboru.
Dla ciebie.
Płot całkowicie przesłonił Michaela.
Sara Jane, myślałem, że mnie kochasz!
Kocham cię, Michael, myślała z rozpaczą, ale nie chcę być
tobą.
Jego myśli zlały się w jeden ryk wściekłości i
rozczarowania.
Będę cię straszył, mała, jak tylko będę mógł. Przysięgam,
że będę cię ścigał i że cię dopadnę. Będziesz przeklęta na
całe życie, a kiedy umrzesz, będę na ciebie czekał...
To dziwne, pomyślała, że zamiast "ty suko", zwraca się do
niej na koniec "mała".

Niewiele wzięła z hotelu, tylko niedużą torbę z ubraniem
i żelazną rezerwę finansową Michaela. Siedzący samotnie w
holu hotelowym recepcjonista posłał jej dziwne spojrzenie,
kiedy szła w obie strony. Późna godzina. Było tak późno, że
zamknęli już sklepik. Na dziś koniec z pismami i orzeszkami.
W pobliżu wejścia do hotelu, o dziwo, zobaczyła taksówkę,
z drzemiącym wewnątrz kierowcą. Wsiadła i ignorując jego
senne zainteresowanie powiedziała, żeby ją zawiózł na
lotnisko. Pieniędzy akurat starczy jej na bilet na Wybrzeże.
No, a potem... cóż, miała przecież ten swój dar. Skupi się
dobrze i zawsze zwędzi jakąś portmonetkę czy coś do
jedzenia. Da sobie radę. Już nieraz sobie dawała.
Na lotnisko był kawał drogi. Oparła się wygodnie i
puściła wodze myślom. Nawet nie czuła, jak umierał. Dziwne;
myślała, że odbierze jakiś sygnał, który będzie oznaczał
koniec życia Michaela, ale ona nie czuła nic. Czyżby to było
wszystko?
- Tak? Co mówiłaś?
Sara Jane drgnęła i usiadła prosto.
- Słucham?
- Mówiłaś coś do mnie? - spytał kierowca.
Przełknęła usiłując oddychać normalnie.
- Nie, nic nie mówiłam. Nic.
- To widocznie radio.
Oparła się z powrotem i uśmiechnęła.
- Widocznie.
Mężczyzna wziął mikrofon i coś do niego wymamrotał.
- Po co taka młodziutka dziewczyna jak ty jedzie tak
późno na lotnisko? - zapytał wkładając mikrofon w uchwyt.
- Wracam do domu - odparła. - Śmierć w rodzinie.
- Aha - powiedział kierowca. Pozwoliła jego myślom
rozpełznąć się leniwie po jej umyśle. Zastanawiał się, co
też ona tu robi, Jezus, te dzisiejsze rodziny, jak można
puszczać takiego dzieciaka, żeby sobie podróżował po kraju,
czy nie wiedzą, jakie straszne rzeczy się zdarzają,
zwłaszcza takim małym, słodkim dziewczynkom? Czy się nie
boją...
I nagle, bez żadnego uprzedzenia, dostała go.
Kontakt trwał zaledwie pół sekundy, ale był
oszałamiający: mężczyzna nazywał się Tom Cheney, miał żonę i
trzech synów i pracował po godzinach, żeby zarobić na
college najstarszego chłopaka. Jego życie nie było takie
znów rozkoszne, ale przynajmniej oni wszyscy mieli jakiś
dom, do którego zawsze mogli wrócić, i...
Sara Jane zerwała kontakt drżąc na całym ciele. W
milczeniu przejechali milę autostradą, po czym kierowca
westchnął głęboko.
- Jezu, ależ jestem zmęczony. Jak cię wysadzę, to już
koniec na dziś z jeżdżeniem.
Opadła na poduszki oparcia. Oczywiście on nie wie, co
jest grane. No bo skąd ma wiedzieć? Miała ochotę śmiać się i
płakać z poczucia ulgi i zarazem trwogi. To niesamowite -
żeby tak zaraz po Michaelu znaleźć następnego odbiorcę!...
Tyle że on nie był kolejnym odbiorcą. Mogła to ocenić po
swoistym śladzie, jaki jej został w umyśle. Był zupełnie
normalny. To jej zdolności się spotęgowały. Miesiące
spędzone z Michaelem, na którym stale niemal wymuszała
kontakt, były dla niej jak trening rozwijający te
właściwości tak, że w tej chwili każdego mogła uczynić swoim
odbiorcą.
Każdego.
- Hej, mówiłaś coś? - zapytał kierowca.
- Nie, ja... nie, ja nic nie mówiłam.
- Cholera. Przepraszam. Dostaję już fioła czy co -
zaczynam słyszeć jakieś głosy.
- To radio - uśmiechnęła się.
- Nie, to nie było radio - powiedział mężczyzna,
zatroskany. - Coś naprawdę niesamowitego. Wydawało mi się,
że ktoś powiedział "mała".
Uśmiech Sary Jane znikł.
- Mała?
Przetarł twarz dłonią.
- A czy... a czy słyszał pan coś jeszcze?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Nie wiem. A bo co? Też słyszysz głosy? - roześmiał się.
- Jesteś psychiczna?
Sara Jane zawahała się.
- Myślę, że każdy jest. To znaczy tak trochę.
- Ja tam w to nie wierzę. Ale moja żona owszem.
Codziennie czyta w gazecie swój horoskop i powiada, że
zawsze wie, kiedy któryś z chłopaków jest w tarapatach. Dla
mnie to po prostu poczucie obowiązku, każdy rodzic wie, co
się dzieje z jego dziećmi. Intuicja. A twoi rodzice? Chyba
mają źle w głowie, że cię puszczają tak samą po nocy taki
kawał od domu.
- Oni są w porządku - powiedziała wymijająco. Skupiła
się.
Michael?
Nic. Dotarł do kogoś, kto ją odbierał, ale nie miał dość
siły, żeby sięgnąć do niej. Jak dotąd. Ciekawe, ile mu
potrzeba na to czasu.
Nieważne, zdecydowała. Bo do tej pory ona już sobie kogoś
znajdzie i we dwójkę jakoś sobie z nim poradzą. Dwoje żywych
ludzi będzie silniejszych niż jeden martwy Michael.
- Tak? Tym razem mógłbym przysiąc, że coś mówiłaś.
- Na przykład co? - spytała.
- Mógłbym przysiąc, że powiedziałaś: "Trzeba się
pospieszyć".
- Och - odparła Sara Jane. - No bo trzeba. Nie chciałabym
się spóźnić na samolot. Muszę jak najprędzej znaleźć moją
rodzinę.
- Znaleźć?
- To znaczy na lotnisku.
- Aha. - Kierowca lekko przyspieszył. - Nie martw się,
mała. Już ja cię tak nie zostawię.
- Jasne, że mnie nie zostawisz - mruknęła, ale kierowca
jej nie usłyszał.
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz

PAT(RICIA K.) CADIGAN
Rocznik 1954. Amerykańska pisarka, której twórczość
koncentruje się na ciemnych stronach ludzkiej psychiki,
czego przykładem jest opowiadanie "Dwoje". Pierwszy swój
utwór opublikowała w "New Dimention" w 1980 roku i od tego
czasu jej opowiadania stosunkowo często pojawiały się w "The
Magazine of Fantasy and Science Fiction", "Omni", "Isaac
Asimov's Science Fiction Magazine" i w innych. Pierwszą powieść
"Mindplayers" opublikowała w 1987 roku. Wraz ze swym mężem,
Arnoldem Fennerem, redagują półprofesjonalne pismo
"Shayol", które zdobyło w 1981 World Fantasy Award w
kategorii specjalne osiągnięcia.
D.M.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cadigan, Pat [Novelette] Truth and Bone [v1 0]
Johnny Come Home Pat Cadigan
DW 1987 Pat Cadigan Rozterki ładnego chłopca
wspolpraca;z;we;dwoje;pl,site,3
jak dwoje przyjaciol
Murphy Pat Świat ciągle się zmienia
Murphy Pat Zona z wlasnego ogrodka
rozmowy we dwoje podstawowe instrukcje
regulamin;serwisu;we dwoje,site,6

więcej podobnych podstron