Copyright © by Inglot & Drzewiński
Andrzej Drzewiński Jacek Inglot
Diament Lady Willett
________________________________________________________________
Problem zastosowania "czarnych dziur" nadal należy uważać za
otwarty. Powszechnie wiadomo, że za pomocą takowej "dziury" moż-
na:
- zrobić doktorat z fizyki teoretycznej;
- zbudować elektrownię (czy słyszeliście o parujących
"czarnych dziurach"?);
- przejść do innego wszechświata (to może chociaż słyszeliś-
cie o teorii inflacji?);
- wykonać straszliwą izbę tortur (co akurat już chyba wszys-
tkim jest znane): siły pływowe rozciągają członki skuteczniej
niż najgorliwszy oprawca;
Ale to nie wszystko, jeśli przypomnieć sobie, że lata płyną,
lecz nie wszędzie równie szybko. Dzięki temu istnieje możliwość
potraktowania "czarnej dziury" jako alibi, równie pewne co wy-
ciągnięta z kieszeni przed sądem piłeczka pingpongowa, którą po-
dobno w momencie, gdy popełniano przypisywaną nam zbrodnię
zbrodnię, mieliśmy na oczach podekscytowanych tłumów grać o mis-
trzostwo świata.
A tak między nami - najlepiej trzymać się od tego świństwa
tak daleko, jak to tylko możliwe.
________________________________________________________________
Taksówka przysiadła na resorach i opryskawszy chodnik mętnymi
bryzgami, stanęła w końcu przy krawężniku. Przez całą drogę z
lotniska lał deszcz. Jeszcze w czasie podróży, a może wcześniej,
w Nowym Jorku, pogoda popsuła się fatalnie, ale Stan Adison,
zbyt zajęty swoimi myślami, nie zwracał na to uwagi. Dziw, że
zdołał wsiąść do właściwego samolotu.
Otworzył drzwi i ku zaskoczeniu taksówkarza bez wahania wy-
szedł prosto w kałużę. Mokry asfalt odbijał kolorowy neon
"Yachtclub - Goat". Stan patrzył przez chwilę, jak krople tańczą
wśród świetlnych refleksów, potem, nie zważając na chłód wciska-
jący się wraz z wodą za kołnierz, przystanął przy gablocie. Jas-
krawy, naderwana w rogu plakat zapraszał na prelekcję poświęconą
historii yachtingu - zapowiadano też projekcję archiwalnych kro-
nik. Przetarł szybę i przyjrzał się zdjęciu. "Flotylla jachtów
pod Salaminą i Pireusem", przeczytał i wzruszył ramionami.
Z płaszczem przewieszonym przez ramię wszedł do na wpół wy-
pełnionej salki. Mimo cichych rozmów pośród wyraźnie znudzonej
widowni, prelegent z miną starego wyjadacza mówił swoje. Właśnie
tłumaczył, dlaczego jacht z żaglem bermudzkim płynie o kilkanaś-
cie stopni ostrzej niż łódź z ożaglowaniem gaflowym. Adison wy-
brał fotel przy oknie i mimochodem wyjrzał na zewnątrz. Światło
ulicznych lamp wyłapywało w mroku ruchliwe frędzle deszczu.
Otarł twarz papierową serwetką i zdążył trafić kulką do kosza,
zanim przygaszono oświetlenie. Rozmowy milkły jedna za drugą.
Czarno-biały obraz, w typowym dla amatora dygocie, skakał z
góry na dół. Mężczyźni, trzymając pod ramię kobiety w długich
sukniach, spacerowali po nabrzeżu. Pomimo zamazujących obraz
drobnych uszkodzeń kopii Adison rozpoznał port w Noir Beach. Na
kilkudziesięciu jachtach rozkładano żagle i wiązano liny.
- Nowojorski yachtclub na przełomie lat dwudziestych i trzy-
dziestych wielokrotnie organizował regaty oceaniczne. Zawody na
wodach wyspy Noir Beach, dzięki wysokim nagrodom, zawsze cieszy-
ły się wielkim powodzeniem - prelegent wskazał na ekran. - Wi-
dzimy tutaj przygotowania przed wypłynięciem na ocean.
Stan Adison nie słuchał dalszych wyjaśnień, szukając pośród
mrowia łodzi jachtu o nazwie "Red Sake". Raptowne zmiany ujęcia
wraz z tandentym montażem utrudniały obserwację, lecz w końcu
odnalazł smukłą żaglówkę. Prowadził ją tylko jeden człowiek -
John Barley. W większości artykułów z tych lat Barleya zaliczano
do czołówki oceanicznego yachtingu.
Od dnia, kiedy Adison ustalił dokładną datę kolizji "obiektu"
z Ziemią, prześlęczał wiele dni w archiwum nad starymi gazetami.
Musiał brać pod uwagę całą prasę wschodniego wybrzeża. Jedyną
interesującą wzmiankę znalazł w "N.B. Dailly". Wnioski, które z
niej wysnuł, zaprowadziły go na tę salę.
- Obecnie oglądacie państwo scenę z dnia następnego. Nocny
sztorm rozproszył załogi i jachty finiszowały w znacznych odstę-
pach czasu.
Nawet nie przyglądał się dwóm pierwszym jednostkom, trzeci
był "Red Sake". W miarę jak zbliżał się do głównego pomostu, ok-
laski stopniowo słabły. Stojący na rufie Barley wykrzykiwał coś,
z czym ludzie na brzegu najwyraźniej nie chcieli się zgodzić.
Nawet chłopak z obsługi ze zdumienia zapomniał złapać cumę.
- To niezwykła historia - podjął prelegent. - Barley sprawia
wrażenie człowieka, który zwyciężył, a przecież przypłynął do-
piero trzeci.
Krępy żeglarz biegał gorączkowo po pomoście i podtykał każde-
mu pod nos swój chronometr. Stukał w szkiełko i pokazywał niena-
ruszone plomby.
- Naturalnie można uznać, że był z niego świetny aktor. Ale
jakim cudem sprawił, że opieczętowany zegar pokazywał czas o po-
nad dwie godziny wcześniejszy?! Tego nikt nie potrafił logicznie
wytłumaczyć.
Raz jeszcze operator ukazał roześmiane twarze kibiców, potem
taśma skończyła się.
- Mimo głosów kilku dziennikarzy, twierdzących, że mamy do
czynienia z kolejnym oszustwem N.Y. YachtClubu, sąd odrzucił os-
karżenie o zmowę. W wielu wypowiedziach pojawiło się jednak
przeświadczenie o autentycznym przekonaniu Barleya, iż płynął
dwie godziny krócej. Nawet jego niezbyt mu przyźni koledzy mówi-
li o nim jako o człowieku z fenomenalnym wyczuciem czasu - pre-
legent rozłożył ręce. - Nigdy nie wyjaśniono tej zagadki.
Na ekran pojawił się kolejny obraz: start do wielkich regat.
Stojąca w tle Statua Wolności uniemożliwiała pomylenie miejsca.
Ale to już Adisona nie interesowało: wstał z fotela i schylony
przeszedł między rzędami. Przejrzał się w szybie na korytarzu,
włożył płaszcz i pchnął drzwi wychodzące wprost na wciąż zalewa-
ną deszczem ulicę. Zawahał się, jakby sobie o czymś przypomniał;
wrócił do środka i na dużym afiszu, gdzie wymieniano kolejne
punkty prelekcji, przy zdaniu "Tajemnica Johna Barleya" dopisał
jedno słowo - "wyjaśniona".
*
- Więc powiadasz, Stan, że to cholerstwo będzie tutaj za ty-
dzień? - Ted Reynolds z lubością pociągnął łyk giniu z sokiem
pomarańczowym i paroma kroplami białego martini, obrzydliwej
mieszanki, której nikt poza nim na wyspie nie pijał. Stan bardzo
lubił swego przyjaciela, poza, rzecz jasna, momentami spożywania
przezeń ulubionego trunku. Z trudem pohamował mdłości.
- Tak sądzę - odparł. - Oczywiście, o ile moje przypuszczenia
nie są czystą mrzonką. Jeśli nie są, obiekt przeleci nad wyspą w
sobotę 29 czerwca około 23.30.
Siedzieli na tarasie kawiarenki z widokiem na przystań yach-
tclubu. Sezon rozkwitł w pełni, toteż co chwila ktoś wpływał lub
wypływał. Intensywnie trenowano przed zbliżającymi się regatami.
Adison upił trochę piwa - dzień był bardzo upalny.
- Ostatni raz obiekt przelatywał w 1968?
- Na to wygląda. Dotarłem do raportu kapitana Dowsona, który
opływał Noir Beach od zachodu na m/s "Hardman". Donosił o spóź-
nieniu wszystkich chronometrów na statku o godzinę i pięćdzie-
siąt trzy minuty. Było to w nocy z piątego na szósty czerwca. Na
tej podstawie ustaliłem czas obiegu na 23 lata, 14 dni i 18 go-
dzin. Jak łatwo obliczyć, brakuje jeszcze tydzień.
- Co zamierzasz z tym zrobić? Mam nadzieję, że pozwolisz mi
to ogłosić w "New York Times"... z chęcią napisałbym o czymś na-
prawdę interesującym, sprawozdań z regat mam już serdecznie do-
syć...
Adison w milczeniu obserwował przystań. Do molo zbliżał się
piękny jacht, dowodzony przez opaloną kobietę w czerwonym biki-
ni, na oko ryczącą czterdziestkę. Otaczał ją rój wysportowanych
mężczyzn, którym raźno wydawała polecenia.
- Kto to jest? - spytał.
- Ach, ta... - Ted parsknął z rozbawieniem. - Lady Willett,
osóbka dość znana na wyspie, posiadaczka nienasyconego apetytu
seksualnego i czterdziestotrzykaratowego diamentu, wartego, po
ostatniej zwyżce cen, blisko cztery miliony - przerwał na chwi-
lę. - Ma wspaniałą willę na Cyplu Hernera, to prawie pałac.
Często urządza tam sex party, w czasie których dokonuje publicz-
nego wyboru nowego kochanka. Co tu gadać, to istna Messalina al-
bo i Madonna!
- A diament? Trzyma go na wyspie?
- To cała historia, kolejny powód do chwały naszej lady. Dia-
ment jest na wyspie przez jeden dzień w roku, po zakończeniu re-
gat. Właścicielka ma go na sobie przez godzinę na wydawanym
przez siebie wielkim balu... - zastanowił się i uważnie spojrzał
na Stana. - Wiesz, to dziwne, ale ten bal będzie właśnie w sobo-
tę wieczorem, kiedy "to" ma przylecieć.
Na taraz wkroczyła hałaśliwa grupa złożona z sześciu mężczyzn
- dwóch pierwszych trzymało na ramionach platynową blondynkę
la schyłkowa Marylin Monroe, ubraną w czerwone bikini. Lady Wil-
lett obrzuciła astronoma i dziennikarza bezmyślnym spojrzeniem,
po czym cała grupa skierował się do baru. Adison odprowadził ich
wzrokiem.
- Ted, spałeś z nią?
- Nnno... - Reynolds, zmieszany, patrzył w głąb pustej
szklanki po ginie. - Tylko raz, na szczęście, kiedyś miała mie-
siąc, gdy sypiała tylko z dziennikarzami, a ja... byłem tu wtedy
po raz pierwszy i nie miałem pojęcia, że to taka kosmiczna kur-
wa! Puszczanie się z kim popadnie to chyba podstawa jej filozofii
życiowej. Dla tej nimfomanki facet to worek spermy do wydojenia.
- Hm, może tym razem, jeśli będziemy mieli szczęście, to my
ją wydoimy.
- Co masz na myśli?
Zastanawiający się nad czymś intensywnie Adison nie odpowie-
dział. Z baru dobiegły wybuchy śmiechu. Odruchowo spojrzeli w
tym kierunku. Harem lady Willett bawił się doskonale - dwóch
mężczyzn polewało rozrywkową damę szampanem, reszta zaś go z
niej zlizywała. Lady wyglądała na zachwyconą, zrzuciła nawet
stanik, aby chłopcy mogli się bardziej wykazać. Adison odwrócił
z niesmakiem głowę i przysłaniając oczy popatrzył na niebo nad
horyzontem. Znowu pomyślał o diamencie, a także o zbliżającej
się ku Ziemi z szybkością trzydziestu tysięcy mil na sekundę
czarnej dziurze.
*
Adison był zmęczony, a Ted udawał, że tego nie zauważa. Sapał
z wysiłku, lecz uparcie piął się po zboczu jedynej góry na Noir
Beach. Kiedy Stan żądał wyjaśnień, machał niecierpliwie ręką i
zwiększał tempo. Zbliżali się do szczytu.
Ocean w dole był butelkowozielony. Mewy, szeroko rozpostar-
łszy skrzydła, kreśliły w podniebnej pustce zawiłe linie. Pod
nimi, w tej perspektywie niewiele większe od ptaków, lawirowały
wśród fal smukłe żaglówki. Intensywnie trenowano przed sobotnimi
regatami. Zapatrzony w ocean Adison nie zauważył nawet, kiedy
wyszli na płaski kawałek skały, skąd wszystkie ścieżki prowadzi-
ły już tylko w dół. Ciężko opadł na zwichrzoną kępę trawy.
- Jeśli powiesz - wysapał - że chciałeś mi pokazać widoki, to
zrzucę cię na dół.
Ted patrzył przed siebie, szukając czegoś wzrokiem i dopiero
po chwili wyciągnął palec w kierunku czerwonego dachu, widoczne-
go u krańca położonego na zachodzie cypla, wybiegającego daleko
w morze.
- Tam mieszka to stare próchno.
- Nieźle... i co?
Białą wstążką drogi między drzewami jechał czerwony samochód,
w oddali podobny do małego żuczka. Możliwe, że to sama lady wra-
cała z miasteczka, aby dokonać paru retuszy makijażu. Samo mias-
teczko, położone teraz za ich plecami, jak to w porze sjesty,
drzemało sielsko w południowym skwarze. Reynolds odwrócił głowę
i spojrzał twardo na Adisona.
- Sądzę, że tam, na tarasie, pomyśleliśmy o tym samym.
Stan potarł podbródek, ale nic nie powiedział. Ted kopnął w
dół okruch skalny i chwilę śledzili jego lot.
- Powiedz coś więcej na temat tych różnic w czasie - zażądał.
- Obiekt, a raczej rodzaj mikro czarnej dziury wielkości sto
razy mniejszej od łebka szpilki, przejdzie przez ocean około
pięć mil na zachód od wyspy, dokładnie na przedłużeniu cypla. -
Astronom wsunął ręce w kieszenie. Na tej wysokości było raczej
chłodno. - Dzięki nietypowemu rozkładowi masy na styku płyt kon-
tynetalnych, gdzie właśnie leży wyspa, dojdzie do zjawiska rezo-
nansu grawitacyjnego, typu kolapsu...
Umilkł, widząc skwaszoną minę Teda.
- Coś nie tak?
- Krócej.
- Dobra - wyciągnął ręce i potarł zziębnięty nos. - Cała ta
część wyspy, a przede wszystkim Cypel Hernera, znajdzie się w
strefie spowolnionego czasu. Przykładowo, gdy w miasteczku upły-
nie pół godziny, tam dopiero kwadrans. Zjawisko zacznie się oko-
ło 23.00. Chwytasz?
Ted obciągnął szczelniej kurtkę na ramionach. Wiało coraz
mocniej. Bujające się po oceanie żagłówki wyraźnie przyśpieszy-
ły.
- O 23.30, kiedy lady zacznie przywdziewać diament, w mias-
teczku minie już godzina i będzie północ.
- Słusznie - Ted stanął tyłem do wiatru, chuchając na zgra-
białe palce. - A więc dobrze myślałem: siedząc w knajpie, gdzieś
na oczach wszystkich do wpół do dwunastej, a potem jadąc na
przyjęcie, zdążylibyśmy na moment wkładania diamentu. Tam 23.30
dopiero by nastąpiła. Wiesz, jak to się nazywa?
- Wiem, alibi - pomagając sobie ręką Adison wstał. - Ty na-
prawdę chcesz rąbnąć jej ten kamyk?
- A co, ty nie?
Uśmiechnęli się obydwaj szelmowsko. Stan jeszcze raz obrócił
się ku posesji lady Willett. Wcześnej spostrzeżony samochód
właśnie przejeżdżał przez bramę i po chwili żelazne wrota zasu-
nęły się na powrót.
- Jeszcze tylko jeden problem, moja pani - pomyślał, zaciera-
jąc zziębnięte ręce.
*
Sznur jachtów wyminął wschodni kraniec Noir Beach i powoli
zmierzał w stronę portu. Niektóre załogi, mniej widać odporne na
zmienny kierunek wiatru, płynęły obok wywróconych żaglówek. Ted,
reagując na wściekły ryk porządkowego, skręcił kierownicą i mo-
torówka zaczęła łagodnym łukiem oddalać się od trasy regat. Adi-
son wciąż uparcie szukał lornetką jachtu diamentowej Lady. Przez
moment wydawało mu się, że na jednym ze statków dostrzega kogoś
w czerwieni. Ale to było chyba złudzenie - pełnym gazem płynęli
ku otwartemu morzu i z każdą chwilą widział coraz mniej.
- Gdzie właściwie płyniemy? - spytał.
Reynolds nie odpowiedział, tylko jeszcze raz skręcił. Zmie-
rzali teraz z powrotem ku wyspie, ukosem w stosunku do linii
brzegowej. Opływali jej zachodni masyw. Po kilku minutach zza
grupy skał wynurzył się rozległy i płaski cypel. U jego krańca,
przy cudownej, białej jak śnieg plaży stała rozległa willa w
stylu hollywoodzko-hiszpańskim, pokryta czerwoną dachówką. Dla-
czego wszystkie dziwki lubią właśnie ten kolor? - zastanowił się
Adison. Mało kto nie krył tak swych upodobań jak lady Willett.
Podpłynęli bliżej plaży i Ted wyłączył silnik.
- Oto teren naszej akcji - powiedział. - Początkowo myślałem,
że wylądujemy na plaży i dostaniemy się do domu od tyłu, ale
najszybsza motorówka płynie tu z portu około dwudziestu pięciu
minut, poza tym jest wokół cypla trochę podwodnych skał, w nocy
zupełnie niewidocznych.
- A droga dojazdowa?
- To bardziej realne. Przy średniej prędkości 60 mil droga z
miasta zajmie nie więcej jak dziesięć minut. Sprawdziłem to
wczoraj. Pięćdziesiąt jardów przed domem jest duży parking,
gdzie można zostawić samochód.
- Teren posiadłości jest z pewnością strzeżony...
Ted bez słowa wskazał punkt na wybrzeżu, powyżej plaży. Adi-
son uważnie popatrzył tam przez lornetkę. Kępka krzaków dotykała
ogrodzenia, a co więcej, po drugiej stronie, w ogrodzie, tuż
przy siatce, rósł jakiś krzew ozdobny.
- Już w zeszłym roku, kiedy jeszcze u niej bywałem, spos-
trzegłem, że te chaszcze stwarzają martwe pole dla kamer telewi-
zyjnych. Powinni dawno wyciąć to cholerne zielsko.
Włączył silnik i zręcznie zawrócił. Płynęli teraz z powrotem
do portu. Adison odetchnął z ulgą - upał dał mu się porządnie we
znaki. Z rozkoszą wystawił twarz na chłodny podmuch.
- Co zrobimy z płotem? - przypomniał sobie. - Ma chyba z
dziesięć stóp! I zdaje się widziałem jakieś izolatory... jest
pod napięciem?
- Tylko trzy górne rzędy drutów kolczastych, niżej nie. Kie-
dyś było całe, ale jest tu trochę drobnej zwierzyny, która ciąg-
le ładowała się na siatkę i co chwila był alarm.
Do środka łodzi wpadła nieoczekiwanie latająca ryba. Adison,
który morskich zwierząt w ogóle nie trawił, wzdrygnął się z
obrzydzeniem. Chwilę ganiał plaskającą rybę po siedzeniach, w
końcu złapał paskudę za skrzydła i wyrzucił za burtę. Długo po-
tem płukał ręce.
- Jak w końcu przejdziemy przez płot? - zapytał, zużywszy do
wytarcia się cały pakiet papierowych ręczników.
- To już załatwione - zaśmiał się Ted. - Wczoraj w nocy przez
godzinę siedziałem w tych krzakach i przecinałem siatkę. Wystar-
czy mocniej pchnąć i będzie dziura co najmniej na pięć stóp. Po-
le martwe działa, skoro mnie na tym nie capnęli.
Zbliżali się do portu. Na horyzoncie dostrzegli ogon regato-
wego sznura. Byli to kandydaci na ostatnie miejsca - zwycięzców
znano już co najmniej od kwadransa.
- A niech to! - jęknął Ted. - Spóźniłem się na finisz! I z
czego napiszę korespondencję?
- Został nam jeszcze jedne drobiazg: co będziemy robić w
środku i jak pryśniemy? - Adison nie wydawał się przejęty jego
jego dziennikarskimi kłopotami.
Ted, zrezygnowawszy z oglądania końcówki regat, zatrzymał
łódź. Z kieszeni wyjął kartkę papieru i położył ją na desce roz-
dzielczej, przyciskając jej róg efektowną kapitańską czapką.
Szkic na kartce przedstawiał schemat domu złożonego z kilkunastu
pomieszczeń. Ted wskazał na fragment z samego skraju.
- To jest wejście do hallu od strony basenu. Kiedy będziemy w
ogrodzie, bez problemu wmieszamy się w tłum gości. Strojem obo-
wiązującym będzie kostium i maska, tak że nikt nas nie rozpozna.
W samym hallu interesują nas te drzwi i korytarz za nimi - wska-
zał odpowiednie miejsce na planie. - Prowadzi on do pokoju z
sejfem, gdzie przez cały czas pobytu na wyspie przechowuje się
diament. O 23.30 lady Willett uda się w towarzystwie goryla z
ochrony, aby włożyć diadem, w który diament jest wmontowany. My
musimy tam wejść zaraz za nimi...
- Tak na oczach wszystkich?!
Ted machnął lekceważąco ręką i prychnął sarkastycznie.
- Ci wszyscy będą w sztok pijani. W zeszłym roku jedynym
trzeźwym byłem ja... stąd wiem to, co wiem.
- Skoro tak, to pewnie wiesz też, jak obezwładnimy lady i jej
goryla?
Reynolds ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął małą plastykową
buteleczkę z areozolowym rozpylaczem. Podał ją Adisonowi.
- Gaz paraliżujący. Działa szybko i skutecznie, wyłączając
każdego na blisko pół godziny. Niestandardowy, z zestawu anty-
terrorystycznego firmy "Robson and Sons" Kupiłem to, kiedy zaj-
mowałem się jeszcze problemami międzynarodowego terroryzmu.
Schował plan domu do kieszeni na piersi i uruchomił silnik.
Płynęli szybko w stronę portu. Dobijała właśnie reszta jachtów,
zaś na molo rozdawano już pierwsze nagrody. Kiedy zacumowali i
wyszli na przystań, ze zdumieniem zobaczyli Lady Willett tulącą
w ramionach złoty puchar. Szczerzyła radośnie sztuczne zęby do
grona adoratorów. Ted zaczepił jakiegoś gapia, rosłego osiłka w
policyjnym mundurze. Był to sierżant Webb, zastępca szefa polic-
ji na wyspie.
- Kto wygrał w klasie do piętnastu ton?
- Nie widać? - odparł zagadnięty. - Nasza Red Lady. Tym razem
udało jej się poderwać paru prawdziwych zawodowców...
Huknęły pierwsze korki i szampan popłynął obficie wraz z per-
listym śmiechem lady Willett. Bal już się rozpoczynał.
- Tak - mruknął w zamyśleniu Adison. - To będzie upojna noc,
moja pani.
*
Zazwyczaj w porcie Noir Beach każdy może zjeść kolację w wa-
runkach, jakie mu odpowiadają, na przykład w niewielkiej kafejce
o przyćmionym świetle, nocnym barze szybkiej obsługi czy też lu-
ksusowej, nafaszerowanej kryształami i francuskimi specjałami
restauracji. Jednak tej nocy tylko zwolennicy wrzaskliwych zabaw
i morza przelewanego alkoholu mogli znaleźć coś dla siebie. W
Noir Beach świętowano regaty. Z daleka musiało to wyglądać na
próbne podejście do końca świata.
- Nie ma co - prychnął Adison. - Niezła zabawa. Wszyscy dos-
tali tropikalnego bzika?
Miał powody, aby tak twierdzić. Tym razem kelner omal nie
zwalił im ze stolika pokaźnego zestawu pustych szklanek - efektu
ponad godzinnego siedzenia. Ted machnął ręką, że nic się nie
stało, a kelner niepewnie pożeglował w głąb sali. Chwiejny krok
jednoznacznie wskazywał na głęboką zażyłość, powstałą między
personelem a gośćmi. Stan, z lekka już zdenerwowany, zerknął na
zegar wiszący nad barem, a potem nachylił się do przyjaciela.
- Rób coś, do cholery. Już kwadrans po jedenastej!
Ted westchnął chrapliwie i rozejrzał się, jakby kogoś szukał.
- Nie panikuj, coś wymyślę.
Zabawa rozkręcała się i przybywali coraz to nowi goście. Stan
powiódł wzrokiem po sali, aż w końcu wyłowił stojącego w rogu
sierżanta Webba. Policjant pił ten okropny pomidorowo-selerowy
koktajl, pieszczotliwie zwany przez miłośników "Krwawą Maryśką".
- Może ktoś da mu w mordę i będziemy świadkami - powiedział z
nadzieją.
- Myśl piękna, ale niecelowa - Ted rozmazał palcem plamę na
blacie. - Przecież to nas muszą zauważyć.
Ryk, jaki niespodziewanie wydobył się z głośników, sugerował
niedwuznacznie, że wzmacniacza dopadł ich znajomy kelner. Trudno
powiedzieć, może to właśnie wzrost decybeli ożywił wysoką czar-
nulę przy sąsiednim stoliku. W każdym razie zerwała się na równe
nogi i ruszyła na parkiet. Nieco przesadziła - zawadziwszy o
krzesło, machnęła rękoma i przebiegając parę kroków z impetem
zwaliła się na ich stolik. Ted w ostatniej chwili złapał szklan-
kę z niedopitym koktajlem. Stolik z całym nakryciem poszedł w
rozsypkę. Stan, jak zawsze szarmancki, podniósł dziewczynę z
podłogi i z trudem wyplątał ją z obrusu, ale szybko zrozumiał,
że miłosierdzie nie popłaca. Zirytowana śmiechem gości, czarnula
odepchnęła go energicznie, wierzgając przy tym nogą. Kopniak
trafił dokładnie w dno szklanki troskliwie trzymanej przez Teda.
Naczynie wraz z zawartością wystrzeliło w nadchodzącego sierżan-
ta Webba.
- Niech pan zatrzyma tę wariatkę! - zajęczał Stan, boleśnie
trafiony obcasem w łydkę. - Jak ktoś nie umie pić...
Webb, ocierając twarz, popatrzył nań z podejrzaną uwagą.
- Cicho bądź! - syknął Ted. - To jego córka.
Wyglądało na to, że poza Adisonem wszyscy o tym wiedzieli.
Goście rozchodzili się, a sierżant z latoroślą pod ramię ruszył
w stronę szatni. Najwyraźniej tym razem miało się skończyć na
łagodnej reprymendzie.
- Córka? - Stan raptownie odsunął kelnera niemrawo grzebiące-
go w rumowisku. - To świetnie.
Na moment przykląkł, a potem uniósł dłoń.
- Hej, panie władzo! Ta panienka buchnęła mi portfel!
Zadziwiające, lecz mimo delirycznej muzyki co najmniej pół
setki osób usłyszało ten okrzyk. Bez wątpienia najcięższe i naj-
bardziej ponure spojrzenie należało do sierżanta.
- Pan składa skargę? - pchnął córkę za siebie.
Stan z zadowoleniem dostrzegł zdziwione spojrzenie Teda. Niby
przypadkiem przestąpił z nogi na nogę, a potem spojrzał w dół.
- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Pomyliłem się. -
Unosząc leżący pod jego stopą portfel puścił nieznacznie oko do
Teda.
- Panie sierżancie - objął kumpla ramieniem. - Zapraszamy do
baru na jednego. To dla wyrównania krzywd moralnych.
Napięcie zniknęło jak śnieg potraktowany wrzątkiem. Obsługa
odciągnęła ruinę stolika pod ścianę, a sierżant zawołał kręcące-
go się w pobliżu chłopaka. Szepnął mu coś do ucha i młodzieniec
zniknął w drzwiach z na wpół śpiącą dziewczyną. Potem energicz-
nie zatarł dłonie.
- Doskonale - szeroki, jowialny uśmiech przeciął jego nalaną
twarz. - O wpół do dwunastej nadają sprawozdanie z baseballu,
Orły Bostonu kontra Jankeskie Wygi. Mamy jeszcze minutę.
*
Krzaki po obu stronach drogi ginęły z oczu w zastraszającym
tempie - szybkościomierz wskazywał momentami 80 mil. Ted Rey-
nolds kurczowo trzymał kierownicę; nigdy się nie uważał za kan-
dydata do "Formuły 1". Nieznacznie zwolnił przed kolejnym zakrę-
tem, z całej siły powstrzymując drżenie rąk. Szczęściem droga
była zupełnie pusta.
- Możesz się już przebierać - powiedział do siedzącego obok
Adisona. - Z tyłu masz pudło z kostiumami, będziemy hiszpańskimi
grandami z siedemnastego wieku...
Astronom patrzył zdumiony w przestrzeń za oknem.
- Dlaczego tu tak biało? Czyżby śnieg?! W środku lata!?
Ted, nie zwalniając, zerknął na pobobocze i parsknął śmie-
chem.
- Nie, to pył wapienny, nawiewany przy mocniejszej bryzie z
dawnych wapiennych odkrywek. Znowu są czynne.
- Po co tu kamieniołom? Potrzebują kamienia na nagrobki?
- Prawie. Na wschodnim wybrzeżu ma być wybudowana kolonia
willowa dla milionerów, zakochanych w Noir Beach starych pryków
z Kaliforni i Chicago...
Ostro zahamował i skręcił z przecinającej wyspę autostrady w
boczną drogę, bezpośrednio wiodącą do rezydencji lady Willett.
Spojrzał na zegarek - mieli zupełnie niezły czas. Drgnął, tknię-
ty nagłą myślą.
- Stan - zwrócił się do Adisona - jakie mogą być jeszcze
skutki przejścia w pobliżu czarnej dziury, prócz, rzecz jasna,
spowolnienia czasu?
- Hm, różne, na przykład zanik łączności radiowej, zagięcie
światła, zaburzenia magnetyczne...
- A jeśli ona przez coś przejdzie?
- Zależy przez co, w materii stałej, jak żelazo czy kamień
pozostawi po sobie mikroskopijny kanalik, tak samo w przypadku
ciała człowieka czy zwierzęcia...
- Dojeżdżamy - przerwał Ted. Zjechał swoim audi na obszerny
parking w dwóch trzecich zapełniony pojazdami najrozmaitszych i
przeważnie drogich marek. Reynolds ustawił wóz z samego skraja,
tuż przy wyjeździe. Sprawdził czas.
- Znakomicie, jechaliśmy tylko osiem i pół minuty.
Wyskoczył z wozu i sięgnął po leżące na tylnym siedzeniu pud-
ło. Zaczęli się gorączkowo przebierać. Kiedy skończyli, przyj-
rzeli się sobie krytycznie i zbaranieli. Adison otrzeźwiał pier-
wszy.
- Kto ci powiedział, że to strój hiszpańskiego granda?
- Nikt, tak mi się wydawało, kiedy to kradłem w Tetrze Let-
nim... tak czy owak przepadło, musimy lecieć - Ted poprawił ka-
pelusz i maskę, biegnąc już w stronę rezydencji. Klnąc brzydko
pod nosem Stan puścił się za nim. Reynolds zbiegł z drogi i kry-
jąc się ostrożnie za krzakami okrążał ogrodzenie. Wreszcie odna-
lazł właściwy punkt i gestem przywołał Adisona. Ostrożnie pod-
pełzli pod samą siatkę. Ted rozejrzał się wokół, później deli-
katnie pchnął wybrany fragment. Drut ustąpił z cichym trzaskiem
i w ogrodzeniu utworzyła się pokaźna dziura.
Ted przeszedł pierwszy. Za płotem przeczołgał się z dziesięć
jardów, po czym wstał, otrzepał się i spokojnie podszedł do naj-
bliższej oświetlającej ogród latarni. Tam poczekał na Adisona,
który dołączy po niespełna minucie. Zabawa trwała już na całego,
z willi dolatywały pijackie wrzaski zmieszane z torturującą uszy
rockową muzyką, puszczaną na przesterowany sprzęcie. Poszli w
stronę basenu, udając rozbawionych balowiczów. Po drodze minęli
kilka par miętoszących się w ciemnościach oraz jednego grubasa
we fraku i peruce la Jan Sebastian Bach. Facet tulił w ramio-
nach wielką butlę burbona. Na ich widok czknął i wybełkotał:
"Zorro? W dwóch egzemparzach? Ciotko delirko, znowuś przy mnie?"
Załkał rozpaczliwie, a potem przyssał się zachłannie do burbona,
niczym niemowlę do piersi matki. Ted przyśpieszył kroku.
- Cholera - warknął, rozeźlony.- Naprawdę sądziłem, że to
strój hiszpańskiego szlachcica.
- Trzeba było w dzieciństwie oglądać więcej telewizji - od-
parł zgryźliwie Stan.
Doszli do basenu, w którym wesoło pluskało się parę miejsco-
wych kurewek, w towarzystwie dwóch leciwych dziadków w pasias-
tych strojach kąpielowych przypominających uniformy pensjonariu-
szy Sing Singu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a tym bardziej
pijany klaun, który obok trampoliny pracowicie zwracał, zdaje
się, krewetki. Gdy skończył, wstrząsnął się i zrobił kilka kro-
ków, wpadając do basenu, gdzie został radośnie powitany przez
dziewczyny. Adison zatrzymał się na moment przy stoliku, na któ-
rym dostrzegł porzucony niedbale zegarek. Na cyplu była w tej
chwili 23.28.
- Szybciej - syknął ponaglająco. - Już czas!
Wpadli do hollu, gdzie w kolorowym świetle pławił się tłum
przebierańców, w większości nieźle wstawionych. Stan zupełnie
stracił orientację i musiał zdać dalszą akcję na Reynoldsa, któ-
ry pewnie pruł do przeciwległego krańca sali. Kiedy wynurzyli
się z tłumu, dostrzegli rosłego mężczyznę w stroju włochatego
goryla, holującego z lekka pijaną lady Willett. Ubrana była, a
jakże, w krwistoczerwoną suknię balową o hiszpańskim kroju. Z
daleka i w przyćmionym świetle naprawdę wyglądała jak Marylin
Monroe w okresie romansu z JFK i Adison poczuł coś na kształt
podniecenia. Ted bez wahania podążył za tą parą.
Dotarli do niczym nie wyróżniających się drzwi, które czło-
wiek z ochrony otworzył szarmancko przed damą. Weszła pierwsza,
goryl zaraz za nią, łypiąc podejrzliwie dookoła. Ted i Stan od-
czekali chwilę i cicho wsunęli się do środka.
Goryl stał kilka kroków za drzwiami i jak gdyby nigdy nic pa-
lił papierosa. Lady zniknęła w głębi korytarza. Reynolds natych-
miast sięgnął do kieszeni i skoczył do strażnika. Biedak nie
zdążył nawet wypuścić z ust papierosa, kiedy osunął się pod
ścianę z płucami pełnymi niezawodnego gazu firmy "Robson i Syno-
wie". Potem chwycił goryla za futro i odciągnął do niszy z fote-
lami, gdzie ułożył ciało w fantazyjnej pozie na wygodnej pufie.
- Kolej na ciebie - powiedział do Adisona. - Nie każ damie
czekać.
Stan ruszył w głąb korytarza, chwiejnym chodem symulując
nietrzeźwość. Zza załomu korytarza wyszła lady Willett, uśmiech-
nięta i radosna. Stan też się arcysympatycznie uśmiechnął, zau-
ważając przytomnie, iż kobieta na na głowie diadem, przypomina-
jący kunsztowną, tkaną jakby przez pająki koronę, z wprawionym w
środek dużym diamentem. Podszedł do lady i przycisnął ją do
ściany, podnosząc jednocześnie do góry suknię. Ręką wyczuł jęd-
rne jeszcze uda. Popracował chwilę dłonią - kobieta sapnęła z
zadowoleniem. Drugą rękę unosił powoli w górę, a lady Willett
rozwierała się coraz bardziej, mrucząc niskim, gardłowym głosem:
"więcej, więcej..." Adison, nie mając w sumie ochoty na więcej,
nacisnął guzik rozpylacza. Lady całym ciężarem opadła na niego i
mógł się przekonać, że z biustem też jeszcze nie jest najgorzej.
Zawlókł ciało do niszy i ułożył ma gorylu. Tworzyli ładną parę,
uznał, grupę erotyczną godną wręcz dłuta Fidiasza. Zdjął kobie-
cie diadem i jednym ruchem rozgniótł go o ścianę, krusząc del-
katną, srebrną pajęczynę. W ręku został mu tylko sławny diament
lady Willett.
Ted syczał wściekle od drzwi, żeby się pośpieszył. Przez
chwilę myślał nad tym, gdzie schować kamień. Na stoliku obok fo-
teli dostrzegł zestaw do herbaty. Opróżnił metalową cukiernicę i
wrzucił do środka diament. Cicho opuścili korytarz, niepostrze-
żenie wtapiając się w rozbawiony tłum. Ted kątem oka zarejestro-
wał dwóch mężczyzn o ponurych twarzach, rozglądających się uważ-
nie. Byli to niewątpliwie agenci ochrony, zaniepokojeni przedłu-
żającą się nieobecnością gospodyni.
- Pryskamy! - ryknął Adisonowi do ucha, przekrzykując przes-
terowane wycie Rolling Stonesów. - Za parę sekund ogłoszą alarm.
Wymknęli się głównym wejściem, kryjąc w cieniu za krzewami.
Nagle opętańczo zaryczały syreny alarmowe i teren zaroił się od
wystraszonych gości, którzy falami wypływali z domostwa. Wszę-
dzie ganiali uzbrojeni strażnicy, łapiąc na chybił trafił co
bardziej podejrzanych. Tedy wychylił się zza krzaka i zawołał:
"Uciekli na plażę, widziałem!"
Wszyscy bez zastanowienia ruszyli hurmem we wskazanym kierun-
ku. Ted i Stan odczekali jeszcze chwilę, póki nie wywiało na
plażę strażnika pilnującego wrót wejściowych. Po czym najspokoj-
niej w świecie wyszli i pobiegli do parkingu, przez nikogo nie
ścigani. Tam zrzucili kostiumy i włożyli je do pudła, w którym
Ted umieścił bombę benzynową z opóźnionym zapłonem. Wskoczyli do
wozu i Reynolds ruszył z kopyta. Cały odcinek do autostrady
przebył osiemdziesiątką, nie zapalając świateł - Adison w tym
czasie odmawiał głośno litanię za dusze w czyśćcu cierpiące. Na
delikatną uwagę Teda, że przecież jeszcze żyją, odparł: "Innej
nie znam".
Wpadli na autostradę i wreszcie mogli włączyć światła. Parę
chwil później minął ich pędzący na sygnale wóz policyjny. Skrę-
cił w stronę rezydencji. Adison obejrzał się za nim i dostrzegł
w oddali czerwony blask, tak jakby palił się parking.
- Z tą bombą to była chyba lekka przesada - mruknął i z zado-
woleniem poklepał się po kieszeni. Czuł tam obiecującą wypuk-
łość, która w przyszłości miała się zamienić w sute konto w dys-
kretnym szwajcarskim zamku. Zbliżali się do miasta.
*
- Pamiętaj - Ted stuknął palcem w tors przyjaciela. - Cały
czas w porcie oglądaliśmy nocne wyścigi jolek.
Adison poślinił zadrapanie, jakiego nabawił się u nasady
kciuka, a potem wsunął dłoń do kieszeni. Obły kształt cukiernicy
dość wyraźnie wypychał kieszeń, ale nie chciał teraz rozstawać
się z kamieniem. Skinął potakująco głową.
- Jest minuta po pół do pierwszej, transmisja pewnie się
skończyła.
Pchnęli drzwi baru, gdzie przed pół godziną tutejszego czasu
zostawili sierżanta Webba. Dwóch gości ciągnęło przez próg zala-
nego w sztok kelnera. Uśmiechał się tak promiennie, jakby dopi-
sał komuś do rachunku datę bitwy pod Waterloo. W atramentowym
świetle stroboskopowych migaczy podrygiwało niemrawo kikanaście
par. W porównaniu z uczestnikami przyjęcia u lady byli trzeźwi
jak niemowlęta.
- Jak tam Orły Bostonu, wygrały? - pstrykając w stronę barma-
na Ted pochylił się nad Webbem.
Sierżant okręcił się na stołku i popatrzył na nich badawczo.
- Długo was nie było.
- Tylko godzinkę - Stan sięgnął po szklankę. - Nocne wyścigi
szalup to mocna rzecz. Napije się pan?
Butelka w ręku barmana zawisła nad naczyniem Webba.
- Godzinę?
- No, oczywiście - Adison wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy
wtem poczuł, jak mokra, gorąca ścierka zsuwa mu się po plecach.
Na zegarze wiszącym obok stojącego za barem telewizora docho-
dziła druga po północy.
- Nie - Webb odsunął szklankę. - Na dzisiaj starczy.
- Panie sierżancie! - zawołał ktoś z zaplecza. - Znowu tele-
fon od lady Willett.
Obrzucając ich na odchodnym długim, nieco za długim nawet,
spojrzeniem, Webb zlazł ze stołka i zniknął na zapleczu.
- Hej! - Ted skinął na barmana. - Która godzina?
- Pierwsza pięćdziesiąt - odparł obojętnie facet, zakręcił
shakera i zaczął nim miotać na wszystkie strony. Ted zerknął
nerwowo w stronę zaplecza.
- Co się stało, do diabła?!
- Pieprona dziura - warknął Adison, wychylając duszkiem cały
nalany przed chwilą gin. - Musiała przejść tuż koło rezydencji,
może nawet przez sam dom. Dlatego różnica w upływie czasu zwię-
kszyła się przeszło dwukrotnie.
- Wcześniej nie mogłeś powiedzieć?
- Co ty myślisz, że mam teleskop Kerka na swoje usługi? Moje
dane z założenia były orientacyjne...
- Sądzisz - Ted nerwowo przełknął ślinę - że sierżant coś wy-
wąchał?
Stan ponownie przetarł swędzące zadrapanie na ręce. Musiał w
czasie przeprawy przez płot nadziać się na drut lub coś podobne-
go. Wyglądało na to, że przebił sobie rękę na wylot i z nadmiaru
emocji wcale tego nie zauważył.
- Niedobrze, ta stara zdzira zaczęła wszystkich nakręcać, ca-
łą policję i cholera wie kogo jeszcze - pstryknął w stronę bar-
mana. - Dwie... albo trzy herbaty proszę. I jakiś plaster.
Zamówienie było na tyle niecodzienne, że zostali obdarzeni
kolejnym taksującym spojrzeniem.
- Zaschło mi w gardle - wyjaśnił Stan i przyciągnął Teda. -
Powiemy, że byliśmy na dziewczynkach.
O dziwo, sierżant zamiast wyjść z zaplecza wynurzył się od
strony drzwi wejściowych i lawirując wśród par na parkiecie pod-
szedł prosto do nich.
- Mówicie, że oglądaliście zawody w porcie?
Ted zaśmiał się lekko histerycznie.
- Prawdę mówiąc tylko na początku, potem spotkaliśmy dwie
całkiem sobie Szwedki i wybraliśmy się na przejażdżkę.
Z tęgiej twarzy Webba nie można było nic odczytać.
- Rozumiem - policjant wolno założył kciuk za pas. - A może
wybraliście się w stronę Cypla Hernera?
Stan chciał zaprzeczyć, lecz Ted zdołał go uprzedzić.
- Właśnie, coś się stało w rezydencji lady Willett? - wskazał
na zaplecze. - Słyszeliśmy, jak pana wołano.
- Dwóch bliżej nieznanych osobników wdarło się podczas przy-
jęcia na teren posesji, ukradło diament i podobno zgwałciło
właścicielkę.
Ted zagwizdał, a Stan zrobił głupią minę, pomyślawszy o gory-
lu, którego skojarzyli na kanapie z lady. O to chyba akurat nie
powinna mieć pretensji.
- O której to się zdarzyło?
- O 23.30.
- Dzięki Bogu - zaśmiał się Ted nie ukrywając ulgi - byliśmy
tutaj i mamy alibi.
Sierżant Webb bynajmniej nie odzwzajemnił uśmiechu.
- Tam wszyscy są pijani i trudno coś ustalić - zacisnął dło-
nie na pasie. - Niektórzy podają tak absurdalne godziny, że kra-
dzież przypuszczalnie miała miejsce później. Nic nie można wyk-
luczyć.
Przybrał minę rozmarzonego buldoga, uraczonego po długim poś-
cie kurczakiem na surowo. Stan wzdrygnął się, tknięty niedobrym
przeczuciem.
- Możecie powiedzieć, dlaczego na waszym samochodzie są ślady
wapiennego pyłu? Takiego, jaki można spotkać tylko na drodze na
cypel?
Dobrze, że światło ponownie zaczęło migotać, gdyż z trudem
przyszłoby im zachować kamienny wyraz twarzy. Ten prowincjonalny
gklina wyraźnie zgrywał się na porucznika Columbo.
- Dziewczyny - wykrztusił w końcu Ted słabym głosem. - Pan
rozumie, bara bara, a tam spokój.
Niewiele to pomogło - Webb, może wiedziony jakimś szóstym
zmysłem, miał już swoją koncepcję. Następne pytanie dowodziło,
że był również bystrym obserwatorem.
- Czy mógłby mi pan pokazać, co jest w tej kieszeni?
Osłabły ze strachu Stan uświadomił sobie, że sierżant wskazu-
je na wypychającą kieszeń cukiernicę. Machinalnie odsunął się od
kontuaru, kiedy kelner stawiał filiżanki z herbatą.
- To cukier - wydusił, rzucając rozpaczliwe spojrzenie Tedo-
wi. - Specjalny słodzik, jestem diabetyk.
Reynolds rozglądał się gorączkowo, jakby szukał ciegoś cięż-
kiego, co pozbawiłoby Webba przytomności a ich chociaż chwilowo
kłopotów.
- Mógłbym obejrzeć? - sierżant uśmiechnął się samymi ustami.
- Tak z ciekawości.
Nie mieli wyjścia. Stan, obezwładniony miażdżącym poczuciem
klęski, zdrętwiałymi palcami wyciągnął cukiernicę i podał sier-
żantowi. Webb uśmiechnął się pod nosem, a potem odemknął wiecz-
ko. Zdziwienie na jego twarzy było dość intensywne.
- Rzeczywiście - mruknął i oddał cukiernicę Stanowi. - Dosyć
dziwny.
Omal nie rozbili sobie głów, zaglądając z Tedem do środka. W
miejscu czterdziestotrzykaratowego diamentu na dnie naczynia
przesypywał się miałki, krystaliczny proszek. Stan, uderzony
nagłym skojarzeniem, zerknął na plaster na ręce, a potem uniósł
cukiernicę pod światło. Zarówno wieczko, jak i dno metalowej
puszki posiadały teraz ledwo widoczną, zapewne idealnie okrągłą
dziurkę, na oko sto razy mniejszą niż łebek szpilki.
- Żeby ją szlag trafił - wyszeptał powoli Ted i wyjął cukier-
nicę z rąk Stana. Sięgnął po łyżeczkę i nabierając krystaliczne-
go pyłu wsypał trochę do filiżanki z herbatą. Mocno zamieszał.
- Może pan się napije, sierżancie. Gwarantuję, że czegoś ta-
kiego nigdy pan jeszcze nie próbował.
Koniec.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Rock, Joanne The Laird s LadyBarely a LadyPopiół i diament Motywy literackieSłońcem opętani Lady PankWielki supermarket Lady PankPani moich snów Lady PankVademecum Skauta Lady Punk txtMy Fair Lady (1964) 2Sztuka latania Lady pankAleksandra Śląska rudy diamentStephen King DiamentDu du Lady Pank txtdiament004 Powstawanie diamentówwięcej podobnych podstron