Souad Spalona Zywcem


SOUAD
SPALONA ŻYWCEM
MIAŁAM NA SOBIE OGIEŃ
Jestem dziewczyną, a dziewczyna musi chodzić szybko, z głową pochyloną ku ziemi,
tak jakby miała liczyć własne kroki. Nie może podnosić wzroku, nie powinna nigdy
spoglądać na prawo czy lewo, bo gdyby jej oczy napotkały spojrzenie jakiegoś mężczyzny,
cała wioska uznałaby ją za charmuta.
Gdyby jakaś zamężna sąsiadka, stara kobieta lub ktokolwiek inny spostrzegł ją
całkiem samą na ulicy, bez matki, starszej siostry, owieczek, snopka siana czy kosza z figami,
także będą o niej mówić: chamuta
Aby nie patrzeć pod nogi, ale prosto przed siebie, aby wejść do sklepu, aby
wydepilować się i nosić biżuterię - dziewczyna musi wyjść za mąż.
Jeśli dziewczyna nie ma męża, a może go mieć, kiedy już ukończy czternaście lat - tak
było w przypadku mojej matki - cała wioska zaczyna sobie z niej kpić. Jednak żeby wyjść za
mąż, dziewczyna musi czekać na swoją kolejkę w rodzinie. Najpierw trzeba wydać najstarszą
córkę, po niej dopiero następne.
W domu mojego ojca jest za dużo córek. Cztery, w dodatku wszystkie w wieku
zamążpójścia. Są także dwie przyrodnie siostry, córki drugiej żony naszego ojca. To jeszcze
dzieci. Jedyny samiec w rodzinie, uwielbiany przez wszystkich syn, nasz brat Assad, narodził
się, w pełni chwały, pomiędzy tymi wszystkimi dziewczynami, jako czwarty. Ja jestem
trzecia.
Mój ojciec, Adnan, jest bardzo niezadowolony z mojej matki, Leili, która dała mu aż
tyle córek. Nie cieszy się również swoją drugą żoną, Aichą, która także urodziła mu same
córki.
Najstarsza Noura późno wyszła za mąż; ja miałam wówczas już około piętnastu lat.
Kainat, drugą z kolei, nikt jakoś nie prosił o rękę. Usłyszałam, że jakiś mężczyzna rozmawiał
o mnie z ojcem, ale muszę zaczekać na ślub Kainat, by zamarzyć o własnym. Chyba jednak
Kainat nie jest dostatecznie ładna, a może zbyt powolna w pracy... Nie wiem, dlaczego nikt
się o nią nie stara, ale jeśli pozostanie starą panną, stanie się pośmiewiskiem całej wsi, a ja
razem z nią.
Jak daleko zdołam sięgnąć pamięcią, nigdy się nie bawiłam ani nie miałam żadnych
innych przyjemności. Urodzić się w mojej wiosce dziewczyną oznaczało klątwę, nieszczęście.
Jedynym spełnieniem marzenia o wolności może być małżeństwo. Opuścić rodzinny dom,
przenieść się do domu męża i nigdy już nie wrócić, choćby na nowym miejscu miało się być
bitą. To wielki wstyd, jeśli zamężna kobieta wraca do domu swojego ojca. Nie powinna
szukać opieki poza swoim nowym domem, a gdy tak zrobi, obowiązkiem rodziny jest odesłanie
jej z powrotem.
Moja siostra była bita przez męża i przynosiła nam wstyd, bo przychodziła się
poskarżyć.
Ma szczęście, że w ogóle ma męża - ja mogę tylko o tym marzyć.
Od momentu kiedy usłyszałam, jak ten mężczyzna rozmawiał o mnie z ojcem,
rozsadzała mnie niecierpliwość i ciekawość. Wiedziałam, że ten chłopak mieszka trzy, cztery
kroki od nas. Czasem widziałam go z wysokości tarasu, na którym rozwieszałam bieliznę.
Wiedziałam, że ma samochód, ubiera się w garnitur, zawsze nosi walizeczkę. Pewnie
pracował w mieście i miał dobry zawód, bo nigdy nie ubierał się jak robotnik, zawsze był
nieskazitelnie czysty. Chciałam przyjrzeć się z bliska jego twarzy, ale bałam się, że rodzina
mnie na tym przyłapie. Tak więc, kiedy szłam do stajni po siano dla chorego osła, kroczyłam
szybko drogą w nadziei, że zobaczę go z niewielkiej odległości. Ale on za daleko parkował
swój samochód. Dzięki pilnym obserwacjom mniej więcej wiedziałam, o której wychodzi z
domu do pracy. O siódmej rano udawałam, że składam bieliznę na tarasie albo że idę po
dojrzałe figi lub trzepię dywan, by tylko zobaczyć, chociaż przez minutkę, jak idzie do
samochodu. Musiałam to robić szybko, aby nikt nie zauważył.
Wchodziłam po schodach, przechodziłam przez pokoje, by dostać się na taras,
energicznie potrząsałam dywanem i spoglądałam poprzez cementowy mur, zerkając w prawą
stronę. Jeśli ktoś mnie obserwował, nie zgadł, że wyglądam na ulicę.
Czasami udawało mi się go zobaczyć. Ależ byłam zakochana w tym mężczyźnie i
jego samochodzie! Na tarasie wyobrażałam sobie mnóstwo rzeczy: oto zostałam jego żoną i
tak jak dzisiaj patrzyłam na oddalający się samochód, dopóki nie straciłam go z oczu, a on
potem powraca z pracy przed zachodem słońca. Zdejmuję mu buty i, klęcząc, myję mu stopy,
tak jak moja matka robi to ojcu. Przynoszę mu herbatę, przyglądam się, jak pali swoją długą
fajkę, siedząc niczym król na progu domu. Jestem kobietą, która ma męża!
A więc będę mogła się malować, wyjść do sklepu, wsiąść do tego wspaniałego
samochodu z moim mężem, a nawet pojechać do miasta. Zniosę wszystko co najgorsze dla tej
odrobiny wolności - by móc sama przekroczyć próg domu i pójść po chleb do piekarza, jeśli
będę miała na to ochotę!
Na pewno nigdy nie pozostanę charmuta. Nie będę patrzeć na innych mężczyzn, nadal
będę chodzić bardzo szybko, prosto i dumnie, ale już nie będę liczyć własnych kroków i
wbijać wzroku w ziemię, a wioska nie będzie mogła powiedzieć o mnie nic złego, bo będę
kobietą zamężną.
To właśnie na tym tarasie zaczęła się moja straszna historia. Miałam już więcej lat niż
moja najstarsza siostra w dniu swojego ślubu, czepiałam się nadziei lub wpadałam w czarną
rozpacz.
Miałam wtedy jakieś osiemnaście lat, może więcej, już sama nie wiem. Moja pamięć
uleciała wraz z dymem tego dnia, kiedy spadł na mnie wielki ogień.
PAMIĘĆ
Urodziłam się w maleńkiej wiosce. Powiedziano mi, że leży ona gdzieś na terytorium
Jordanii, następnie, że w Transjordanii, Cisjordanii, ale ponieważ nigdy nie chodziłam do
szkoły, w ogóle nie znam historii mojego kraju. Powiedziano mi także, że urodziłam się tam
w 1958 lub 1957 roku. Tak więc dzisiaj mam czterdzieści pięć lat. Dwadzieścia pięć lat temu
mówiłam tylko po arabsku i nigdy nie oddaliłam się od mojej wioski o więcej niż kilka
kilometrów od ostatniego domu, wiedziałam, że dalej istnieją miasta, ale ich nie widziałam.
Nie wiedziałam, czy Ziemia jest okrągła czy płaska, nie miałam w ogóle żadnego
wyobrażenia o świecie! Wiedziałam, że należy nienawidzić Żydów, którzy odebrali nam
ziemie. Mój ojciec mówił na nich "świnie". Nie należało się do nich zbliżać ani ich dotykać,
bo istniało ryzyko, że wtedy staniesz się taką świnią jak oni. Musiałam modlić się
przynajmniej dwa razy dziennie, recytowałam modlitwy jak moja matka i siostry, ale o
istnieniu Koranu dowiedziałam się dopiero wiele lat później, w Europie. Mój jedyny brat, król
w naszym domu, chodził do szkoły, ale my, dziewczęta, nie. W moim kraju narodziny
dziewczynki są przekleństwem. Żona powinna najpierw urodzić syna, przynajmniej jednego,
a jeśli rodzi wyłącznie córki, wszyscy z niej szydzą. Potrzeba najwyżej dwóch lub trzech
dziewczyn do prac domowych, do bydła i prac polowych. Jeśli rodzą się następne, należy się
ich pozbyć jak najszybciej. Tak właśnie żyłam przez prawie siedemnaście lat, nie wiedząc
niczego innego poza tym, że skoro pojawiłam się na świecie jako dziewczyna, jestem czymś
gorszym od zwierzęcia.
To było moje pierwsze życie, życie arabskiej kobiety w Cisjordanii. Trwało ono
dwadzieścia lat i tam umarło. Umarłam tam fizycznie, społecznie, na zawsze.
Moje drugie życie zaczęło się w Europie, w końcu lat siedemdziesiątych, na pewnym
międzynarodowym lotnisku. Byłam ludzkim strzępem, cierpiącym na noszach. Do tego
stopnia cuchnęła ode mnie śmierć, że pasażerowie transportującego mnie samolotu zaczęli
protestować. I chociaż ułożono mnie za zasłoną, moja obecność była dla nich nie do
zniesienia. Powiedziano mi, że będę żyła, ale ja czułam, że wcale nie, czekałam na śmierć.
Śmierć była lepsza od cierpień i upokorzenia. Niewiele pozostało z mojego ciała, dlaczego
więc chcieli, żebym żyła, gdy ja sama wolałam już nie istnieć ani cieleśnie, ani duchowo?
Jeszcze dzisiaj zdarza mi się o tym myśleć. Wolałam umrzeć, to prawda, niż stawić
czoło temu nowemu życiu, które mi tak szlachetnie ofiarowywano. Jednak w moim
przypadku przeżyć graniczyło z cudem. Teraz dane mi jest świadczyć o wszystkim w imieniu
tych kobiet, które nie miały takiej szansy, które nadal umierają z jednego tylko powodu: bo są
kobietami.
Musiałam nauczyć się francuskiego, słuchając rozmawiających ludzi i zmuszając się
do powtarzania słów, których znaczenie tłumaczono mi gestami: "Boli? Nie boli? Jeść? Pić?
Spać? Chodzić?" Odpowiadałam znakami "tak" lub "nie".
Znacznie później nauczyłam się czytać słowa w gazecie, cierpliwie, dzień po dniu. Na
początku rozszyfrowywałam drobne ogłoszenia, nekrologi, krótkie zdania z niewielką liczbą
słów, które uczyłam się wymawiać fonetycznie. Czasem odnosiłam wrażenie, że jestem
zwierzęciem, które uczą sposobu porozumiewania się, podczas gdy ja stawiałam sobie po
arabsku pytania, gdzie jestem, w jakim kraju i dlaczego właściwie nie umarłam w mojej
rodzinnej wiosce. Wstydziłam się, że nadal jestem przy życiu, jednak nikt o tym nie wiedział.
Bałam się tego życia, ale nikt tego nie rozumiał.
Powinnam o tym wszystkim powiedzieć, zanim spróbuję poskładać w jakąś całość
kawałki mojej pamięci, gdyż chciałabym, aby moje słowa zostały zapisane w formie książki.
Moja pamięć jest pełna pustych plam. Pierwsza część mego życia jawi mi się w formie
obrazów, dziwnych i gwałtownych scen, zupełnie jak w telewizyjnym filmie. Zdarza mi się,
że sama nie mogę w nie uwierzyć, zwłaszcza że mam ogromny kłopot z ich chronologią. Czy
jest na przykład możliwe, by zapomnieć imienia jednej ze swoich sióstr? Wieku brata w dniu
jego ślubu? A przecież nie zapomniałam kóz, owiec, krów, pieca do pieczenia chleba, prania
w ogrodzie, zbierania kalafiorów, cukinii, pomidorów i fig... stajni i kuchni... worków zboża i
węży. Tarasu, z którego śledziłam ukochanego. Łanu zboża, gdzie dopuściłam się "grzechu".
Tak więc niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Czasem uderza mnie jakiś
kolor czy przedmiot, wtedy zjawia się obraz, jakaś osoba, krzyki, przeplatające się twarze.
Często, kiedy ktoś zadaje mi pytanie, w mojej głowie powstaje pustka. Zdesperowana,
szukam odpowiedzi, ale ona nie nadchodzi. Albo nagle pojawia się jakiś inny obraz i nie
wiem, czego on dotyczy. Jednak te obrazy już na stałe zagnieździły się w mojej głowie i
nigdy ich nie zapomnę. Nie można przecież zapomnieć własnej śmierci.
Nazywam się Souad, jestem dzieckiem Cisjordanii i wraz z siostrą zajmuję się
baranami i kozami, bo mój ojciec ma spore stado, pracuję ciężej od osła.
Musiałam zacząć pracować, gdy miałam osiem, dziewięć lat, a krew menstruacyjną
ujrzałam w wieku lat dziesięciu. U nas mówi się, że dziewczyna jest "dojrzała", kiedy już to
się jej przytrafi. Wstydziłam się tej krwi, bo należało ją ukryć, nawet przed oczami mojej
matki, uprać bufiaste spodnie (sarual) w ukryciu i szybko wysuszyć na słońcu, aby mężczyźni
i sąsiedzi nie mogli ich zobaczyć. Miałam tylko dwie pary takich spodni. Pamiętam papier
służący do higieny w tych złych dniach, podczas których kobieta jest traktowana jak
zadżumiona. Ukradkiem chowałam dowód mojej nieczystości w śmieciach. Kiedy bolał mnie
brzuch, matka gotowała liście szałwi i kazała to pić. Ściskała moją głowę dużym szalem i
nazajutrz już nic mnie nie bolało. To jedyne lekarstwo, jakie pamiętam i nadal je stosuję, bo
jest bardzo skuteczne.
Wczesnym rankiem chodzę do stajni, wkładam palce do ust i gwiżdżę, by barany
zebrały się wokół mnie, i wychodzę z moją siostrą Kamat, starszą ode mnie o jakiś rok.
Dziewczyny nie powinny wychodzić same czy w towarzystwie o wiele młodszej siostry.
Starsza jest rodzajem gwarancji dla tej młodszej. Moja siostra Kamat jest miła, okrągła,
trochę za gruba, podczas gdy ja jestem mała i chuda. Było nam ze sobą dobrze.
Wychodziłyśmy we dwie z baranami i kozami na łąki, położone o jakieś piętnaście
minut marszu od wioski, szłyśmy szybko, ze spuszczonymi głowami, aż do ostatniego domu.
Kiedy już znalazłyśmy się na łące, byłyśmy wolne, mogłyśmy gadać głupstwa, a nawet trochę
się pośmiać. Nie pamiętam, żebyśmy prowadziły ze sobą długie rozmowy. Mówiłyśmy
głównie o jedzeniu sera, radości, jakiej dostarczał arbuz, pilnowaniu baranów, a zwłaszcza
kóz zdolnych pożreć wszystkie liście figowca w ciągu kilku zaledwie minut. Kiedy barany
gromadziły się w kółko, szykując się do snu, w cieniu zasypiałyśmy także my, ryzykując, że
jakieś zwierzę zabłąka się na sąsiednie pole i po powrocie poniesiemy tego konsekwencje.
Jeśli zwierzę splądrowało ogród warzywny, jeśli choć kilka minut spóźniłyśmy się do stajni,
czekało nas bicie pasem.
Dla mnie moja wioska jest ładna i zielona. Mamy tu dużo fig, winogron, innych
owoców, cytryn i mnóstwo oliwnych drzew. Mój ojciec to właściciel połowy uprawianych
działek we wsi, należą tylko do niego... Nie jest bardzo bogaty, ale posiada dobra. Dom mamy
duży, kamienny, otoczony murem z dużą, szarą, żelazną bramą. Ta brama to symbol naszego
zamknięcia. Kiedy znajdziemy się w środku, zamyka się za nami i nie pozwala nam wyjść.
Można więc przekroczyć tę bramę, przychodząc z zewnątrz, ale wyjść już nie. Czy brama ma
klucz? Jakiś system automatyczny? Pamiętam, że moja matka i ojciec wychodzili, ale my nie.
Za to mój brat - on jest wolny. Wolny jak wiatr: chodzi do kina, wychodzi i wchodzi przez tę
bramę, robi, co chce. Często jej się przyglądałam, tej przeklętej bramie, i mówiłam sobie:
"Nigdy nie będę mogła stąd wyjść, nigdy..."
Nie znam dobrze mojej wioski, bo nie mam prawa wychodzić. Aby się
skoncentrować, zamykam oczy, bardzo się staram opisać to, co widziałam. Przypominam
sobie dom moich rodziców, potem inny, który nazywam domem bogaczy, trochę dalej, po tej
samej stronie. Naprzeciwko - dom mojego ukochanego. Wystarczy przejść przez drogę i już
się tam jest, widzę go z tarasu. Widzę także kilka rozproszonych domów, ale nie wiem, ile ich
jest, w każdym razie niewiele. Są otoczone murkami lub żelaznymi siatkami, ludzie mają tam
warzywne ogrody, jak my. Nigdy nie zwiedziłam całej wioski. Wychodziłam tylko po to, by
pójść na targ z ojcem lub matką albo z siostrą i baranami na łąkę, to wszystko.
Aż do siedemnastego czy osiemnastego roku życia nie widziałam nic innego. Nie
wyszłam ani razu do miejscowego sklepu, blisko domu, ale przejeżdżając furgonetką mojego
ojca, kiedy jechałam z nim na targ, widziałam właściciela stojącego przed drzwiami, palącego
papierosy. Do jego sklepu prowadziły dwa stopnie: po prawej stronie ludzie kupowali
papierosy, gazety i napoje, wyłącznie mężczyźni; po lewej były warzywa i owoce.
Jest także inny dom po tej samej stronie drogi, gdzie mieszka zamężna kobieta z
czworgiem dzieci, ale ona ma prawo wychodzić. Może wejść do sklepu. Widzę ją stojącą na
schodach po stronie warzyw, z przeźroczystymi, plastikowymi siatkami.
Dom był otoczony dużym terenem. Sadziliśmy tam cukinie, dynie, kalafiory i
pomidory, mnóstwo warzyw. Nasz ogród przylegał do ogrodu sąsiadów, oddzielony jedynie
murkiem, który można było przekroczyć, ale żadna z nas tego nie robiła. Zamknięcie było
czymś normalnym. Dziewczynie stale przebywającej w domu nie przychodziło do głowy, by
przekroczyć tę symboliczną barierę. Żeby dokąd pójść? Samotna dziewczyna na drodze we
wsi zostałaby napiętnowana, a jej reputacja i honor rodziny zupełnie zniszczone.
Robiłam pranie wewnątrz tego ogrodu. W kącie była studnia, grzałam wodę w
wanience na ognisku. Brałam wiązkę chrustu z nagromadzonego zapasu, sama łamałam
gałęzie na kolanie, a potem trochę czekałam, aż woda się zagrzeje... dobrą chwilę. Czekając,
wykonywałam inne prace: zamiatałam, myłam podłogę, zajmowałam się warzywami w
ogrodzie. Potem prałam wszystko w ręku i rozwieszałam uprane rzeczy na tarasie.
Dom był nowoczesny, bardzo wygodny, ale nie mieliśmy wewnątrz ciepłej wody do
kąpieli i do kuchni. Trzeba było grzać ją na zewnątrz i przynosić. Później mój ojciec kazał
założyć instalację do ciepłej wody i sprowadził wannę z prysznicem. Wszystkie córki używały
tej samej wody do mycia, tylko mój brat miał prawo do własnej wody, i z pewnością
mój ojciec.
Nocą spałam z siostrami na podłodze, na baranich skórach. Kiedy było bardzo ciepło,
spało się na tarasach, pod światłem księżyca. Dziewczyny spały obok siebie w jednym kącie.
Rodzice i mój brat - w drugim. Dzień pracy zaczynał się wcześnie. Około czwartej rano, o
wschodzie słońca, a czasem nawet wcześniej, wstawali moi rodzice. W okresie żniw braliśmy
ze sobą jedzenie, pracowaliśmy w polu wszyscy, ojciec, matka, moje siostry i ja. Podczas
sezonu na figi także wychodziło się z domu bardzo wcześnie. Trzeba było zbierać je
pojedynczo, jedną po drugiej, żadnej nie przeoczyć, wkładać je do skrzynek, które ojciec
zawoził potem na targ. To było dobre pół godziny marszu razem z osłem, dochodziło się do
niedużego miasteczka, naprawdę malutkiego, jego nazwa wyleciała mi z głowy, jeśli w ogóle
kiedykolwiek ją znałam. Połowa targowiska, przy wejściu do miasteczka, była zarezerwowana
dla produktów ojca, zajmowali się nimi kupcy. Aby kupić ubrania, trzeba było
pojechać samochodem do większego miasteczka. Matka jeździła tam z moim ojcem.
Odbywało się to w ten sposób: kupowała wraz z ojcem i dawała sukienkę córce. Czy się
podobało, czy nie, trzeba było to nosić. Ani moje siostry, ani ja, ani nawet matka nie
miałyśmy tu nic do powiedzenia. Było albo to, albo nic.
Miałyśmy więc długie sukienki z krótkimi rękawami z czegoś podobnego do bawełny,
szare, czasem białe, bardzo rzadko czarne, materiał był bardzo ciepły i drapał w skórę.
Sukienka zapięta była starannie, wysoko pod szyję. Na to trzeba było włożyć, zależnie od
pory roku, koszulę lub coś w rodzaju kamizelki, obowiązkowo z długimi rękawami. Czasami
było nam tak gorąco, że miałyśmy wrażenie, iż się udusimy, ale rękawy musiały być długie.
Pokazanie kawałka ramienia czy nogi, a jeszcze gorzej - odsłonięcie kawałka dekoltu,
przynosiło wielki wstyd. Przez cały czas chodziłyśmy boso, żadna kobieta nie nosiła butów,
czasem miała je jakaś mężatka.
Pod tą długą, zapiętą pod szyję sukienką nosiłam spodnie, szare albo białe, a pod
spodem jeszcze majtki, wielkie niczym szorty, szczelnie zakrywające brzuch. Wszystkie moje
siostry były ubrane podobnie.
Matka często ubierała się na czarno. Ojciec nosił białe, szerokie spodnie, długą
koszulę, a na głowie czerwono - biały szal Palestyńczyków.
Mój ojciec! Widzę go, jak siedzi przed domem, na ziemi pod drzewem, a obok leży
jego laska. Jest nieduży, ma bardzo białą cerę z mnóstwem piegów, okrągłą głowę i
niebieskie, bardzo złe oczy. Pewnego dnia złamał sobie nogę, spadając z konia, i wszystkie
byłyśmy bardzo z tego zadowolone, bo już nie mógł za nami biegać i bić nas dużym pasem.
Gdyby umarł, byłybyśmy jeszcze szczęśliwsze.
Dobrze go widzę, tego ojca. Jego z pewnością nie mogłabym nigdy zapomnieć,
zupełnie jakbym nosiła w głowie jego fotografię. Siedzi przed domem jak król przed swoim
pałacem, z tym swoim czerwono - białym szalem na głowie, który przykrywa jego rudą i łysą
czaszkę, nosi ze sobą pasek i laskę, która leży na złożonej nodze. Dobrze go widzę, jest tam,
mały i bardzo zły, podnosi pasek... i krzyczy: "Dlaczego barany wróciły same?!"
Chwyta mnie za włosy i ciągnie po ziemi do kuchni. Klęczę, on bije, ciągnie mój
warkocz, jakby chciał go wyrwać, i obcina go wielkimi nożycami do strzyżenia owiec. Już nie
mam włosów. Mogę płakać, krzyczeć czy błagać, dostanę za to najwyżej kilka dodatkowych
kopniaków. To przecież moja wina.
Zasnęłam z moją siostrą, bo było bardzo gorąco, i pozwoliłam baranom odejść. Ojciec
tak mocno wali nas swoją laską, że czasami w ogóle nie mogę zasnąć ani się ułożyć na boku
czy na plecach, tak mnie wszystko boli. Czy pasem, czy laską, byłyśmy bite codziennie.
Dzień bez bicia - to nie było normalne.
Tak było w całej wiosce, to było prawo mężczyzn. Córki i żony były z pewnością bite
codziennie także w innych domach. Słyszałyśmy ich krzyki. Bicie kobiet było czymś
normalnym, tak jak golenie głowy czy przywiązywanie do barierek w stajni. Nie było innego
wzoru życia.
Mój ojciec... To król, człowiek wszechmocny, ten co posiada, decyduje, bije i
torturuje nas wszystkie. Pali spokojnie swoją fajkę przed domem, w którym zamknięte są jego
kobiety i które traktuje gorzej niż bydło. Mężczyzna bierze kobietę, żeby mieć synów, by
służyła mu za niewolnicę wraz z przyszłymi córkami, jeśli będzie miała nieszczęście je
urodzić.
Patrząc na mojego brata, uwielbianego przez całą rodzinę, myślałam często: "Czego
on ma więcej? Przecież wyszedł z tego samego brzucha co ja..." I nie znajdowałam
odpowiedzi. Po prostu tak było. Musiałyśmy mu usługiwać tak jak mojemu ojcu, płaszcząc
się ze spuszczoną głową.
Widzę tacę z herbatą. Nawet tę tacę z herbatą należy przynieść mężczyznom, pełzając,
licząc kroki, ze zgiętym karkiem i w kompletnej ciszy. Nie wolno mówić. Wolno tylko
odpowiadać na pytania. W południe jemy słodzony ryż, warzywa z kurczakiem lub baraniną.
I zawsze jest chleb. Jedzenie jest zawsze, nigdy go w naszej rodzinie nie brakuje.
Było też dużo owoców. Po winogrona wystarczyło pójść po prostu na taras. Były
pomarańcze, banany i przede wszystkim czarne i zielone figi. A kiedy się po nie chodziło
wczesnym rankiem... to wspomnienie, którego nigdy nie zapomnę. W chłodzie nocy otwierały
się troszeczkę i ściekał z nich nektar smaczny niczym miód, najczystszy na świecie
smakołyk.
Przy baranach praca była bardzo ciężka. Wyprowadzać je, zaprowadzić na pole,
pilnować, strzyc wełnę, którą potem mój ojciec zawoził na targ. Brałam barana za nogi,
przywiązywałam i cięłam wełnę wielkimi nożycami. Były za duże na moje ręce i po chwili
wszystko mnie bolało.
Doiłam również owieczki, siedząc na ziemi. Własnymi udami otaczałam jak
kleszczami ich nogi i ciągnęłam mleko, z którego robiliśmy sery. Pozostawiało się także
mleko do wystudzenia i piło je takie naturalne, tłuste i pożywne.
W domu mojego ojca ogród dawał prawie wszystko, co potrzebne do jedzenia. I
robiliśmy wszystko sami. Ojciec kupował tylko cukier, sól i herbatę.
Rano przygotowywałam herbatę dla dziewcząt, brałam trochę oliwy z oliwek na
talerzyk, obok kładłam oliwki i gotowałam wodę w kociołku na żarze w piecu do wypiekania
chleba. Sucha zielona herbata znajdowała się w torbie z beżowego materiału, w kącie kuchni,
na podłodze. Zanurzałam rękę w tej torbie, biorąc jej garść, i wrzucałam do czajnika,
dodawałam cukru i szłam do ogrodu po kociołek z wrzątkiem. A że był gorący i bardzo
ciężki, z trudem niosłam go w dłoniach. Z wygiętymi plecami, aby się nie poparzyć,
wracałam do kuchni i wlewałam wodę do czajnika, powolutku, na herbatę i cukier. Cukier był
drogocenny. Wiem, że gdybym upuściła kilka ziarenek na podłogę, dostałabym lanie. Więc
bardzo uważałam. Jeśli byłam niezręczna, nie mogłam go zamieść, ale musiałam zebrać i
wrzucić do czajnika. Następnie moje siostry przychodziły jeść, ale ojciec, matka i brat nigdy
nie jedli razem z nami. Na obrazie, jaki rysuje moja pamięć, kiedy pijemy poranną herbatę,
widzę zawsze tylko siostry. Usiłuję sobie przypomnieć, ile wtedy mogłam mieć lat, ale to
trudne. Najstarsza, Noura, nie była jeszcze mężatką?
Nie jestem w stanie poukładać swoich wspomnień w jakiejś chronologii wiekowej,
sądzę, że moja pamięć prawidłowo opisuje jakieś dwa, trzy lata, pamiętam też nieco czasy,
kiedy moja siostra Noura wychodziła za mąż. Myślę, że miałam wtedy około piętnastu lat.
Tak więc w naszym domu jest nadal siostra Kainat, która jest starsza ode mnie o rok i
jeszcze nie wyszła za mąż, i siostra młodsza ode mnie, której imienia nie mogę sobie
przypomnieć. Powinnam ją jakoś nazwać, by móc o niej opowiedzieć, dam więc jej na imię
Hanan, ale niech mi wybaczy, to z pewnością nie jest jej prawdziwe imię. Wiem, że
zajmowała się dwiema przyrodnimi siostrami, które mój ojciec zabrał do domu, kiedy opuścił
ich matkę, a swoją drugą żonę, Aishę. Widziałam tę kobietę i nie czułam do niej niechęci. To,
że ojciec wziął ją sobie, było rzeczą normalną. Zawsze chciał mieć synów, ale z Aishą też mu
nie wyszło, urodziła mu tylko córki, jeszcze dwie córki! Wtedy ją zostawił i przyprowadził
owe dwie siostrzyczki do naszego domu. To też było normalne. Wszystko było normalne w
tym życiu, tak jak uderzenia laską i cała reszta. Nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej.
Myślę, że w mojej głowie nie pojawiły się jakiekolwiek marzenia ani nie zaświtała żadna
konkretna myśl. Nie miałyśmy żadnej zabawki, żadnej gry, jedyne, co znałyśmy, to
posłuszeństwo i poddanie.
Tak więc obie dziewczynki pozostały razem z nami. Hanan przebywała w domu, by
się nimi zajmować, tego jestem absolutnie pewna. Ale ich imiona... one także, niestety,
wyleciały całkowicie z mojej pamięci. Nazywałam je zawsze "małymi siostrami"... W moich
pierwszych wspomnieniach mają one około pięciu i sześciu lat, i jeszcze nie pracują. Są pod
opieką Hanan, która bardzo rzadko wychodzi z domu, chyba że w wyjątkowych wypadkach,
na przykład w porze zbierania jarzyn.
W mojej rodzinie dzieci rodziły się mniej więcej co roku. Matka wyszła za mąż w
wieku czternastu lat, ojciec był od niej znacznie starszy. Urodziła wiele dzieci. Razem chyba
ze czternaścioro. Pozostało pięcioro żywych. Bardzo długo nie mogłam zrozumieć, co
oznacza te czternaścioro dzieci... Pewnego dnia ojciec mojej matki mówił o tym, kiedy
podawałam herbatę. Jeszcze do tej pory słyszę w uszach wypowiedziane przez niego zdanie:
"To dobrze, że wyszłaś młodo za mąż, mogłaś urodzić czternaścioro dzieci... no i mieć syna,
to bardzo dobrze!"
Nie mogłam chodzić do szkoły, ale umiałam liczyć barany. Mogłam więc policzyć na
palcach, że było nas pięcioro dzieci, które wyszły z brzucha mojej matki: Noura, Kainat, ja -
Souad, Assad i Hanan. Gdzie były pozostałe? Matka nigdy nie mówiła, że umarły, ale to było
możliwe, bo powtarzała często: "Mam czternaścioro dzieci, z czego siedmioro żyje".
Zakładając, że doliczała do nas przyrodnie siostry, ponieważ nigdy nie mówiliśmy
"przyrodnie siostry", ale po prostu "siostry". Więc rzeczywiście było nas siedmioro...
Brakowało zatem siedmiorga pozostałych. A jeśli nie liczyła przyrodnich sióstr, to znaczy, że
brakowało dziewięciorga?
Pewnego dnia zobaczyłam przypadkiem, dlaczego było nas w domu tylko siedmioro
czy pięcioro...
Nie umiałabym powiedzieć, ile wtedy miałam lat, ale nie byłam jeszcze dojrzała, tak
więc nie miałam jeszcze dziesięciu. Starsza ode mnie Noura była razem ze mną.
Zapomniałam o bardzo wielu rzeczach, ale to, co zobaczyłam wtedy na własne oczy,
sterroryzowana, pozostanie w mojej pamięci do końca życia, bo to była zbrodnia.
Widzę matkę, leżącą na podłodze, na baraniej skórze. Rodzi i jest przy niej nasza
ciotka Salina, siedzi obok na poduszce. Słyszę krzyki mojej matki i noworodka, matka w
największym pośpiechu bierze baranią skórę i dusi maleństwo. Klęczy na kolanach, widzę,
jak noworodek rusza się pod przykryciem, a potem jest koniec. Nie wiem, co dzieje się
potem, dziecka już nie ma i to wszystko, ogarnia mnie przerażający strach.
To musiała być dziewczynka, skoro matka ją udusiła zaraz po urodzeniu. Widziałam,
jak robiła to po raz pierwszy, potem po raz drugi, nie jestem pewna, czy widziałam po raz
trzeci, ale już wiedziałam. Słyszałam także, jak moja najstarsza siostra Noura mówi do matki:
"Jeśli będę rodzić dziewczynki, zrobię jak ty..."
A więc w ten sposób matka pozbyła się pięciu czy siedmiu córek, które urodziła
oprócz nas, a z pewnością po Hanan, ostatniej, która została przy życiu. Było na to
przyzwolenie, było to czymś normalnym i nikomu nie powinno przysparzać problemu. Nawet
mnie, chociaż zetknęłam się z tym po raz pierwszy i tak bardzo się bałam.
Te małe dziewczynki, które zabijała moja matka, były w jakiś sposób częścią mnie
samej. Zaczęłam płakać w ukryciu za każdym razem, gdy mój ojciec szedł zabić barana czy
kurczaka, bo drżałam o własne życie. Śmierć zwierzęcia, czy też noworodka, tak prosta i
zwyczajna dla moich rodziców, wywołała przerażenie, że ja także zniknę zupełnie jak one,
równie prosto i szybko. Mówiłam sobie: "Pewnego dnia przyjdzie kolej na mnie albo na moją
siostrę, mogą nas zabić, kiedy zechcą. Duża czy mała, nie ma żadnej różnicy. Skoro dają nam
życie, mają też prawo nam je odebrać".
Jeśli mieszka się z rodzicami w takiej jak moja wiosce, zawsze towarzyszy temu lęk
przed śmiercią. Bałam się wspiąć na drabinę, kiedy mój ojciec stał pod nią na dole. Bałam się
piły, którą piłował drewno, bałam się studni, kiedy szłam po wodę. Bałam się, kiedy ojciec
nadzorował powrót baranów i był razem z nami w stajni. Bałam się trzaskania drzwi w nocy,
bałam się uduszenia baranią skórą, która służyła mi za łóżko.
Czasami, gdy wracałyśmy z pola, Kainat i ja, trochę o tym rozmawiałyśmy:
-A jeśli po naszym powrocie do domu wszyscy będą nieżywi...? Jeśli ojciec zabił
matkę? Wystarczy rzucić kamieniem! Co wtedy zrobimy?
-Ja się modlę za każdym razem, kiedy idę po wodę do studni, bo ona jest bardzo
głęboka. Mówię sobie, że gdyby ktoś mnie popchnął do środka, nikt by się nie
domyślił, co się ze mną stało! Możesz sobie umierać tam na dole, nikt po ciebie nie
przyjdzie.
Ta studnia była dla mnie prawdziwym horrorem. A także dla mojej matki, dobrze to
czułam. Bałam się również wąwozów, gdy zbierałam w grupę kozy i barany. Rozglądałam się
wokół siebie, myśląc, że ojciec mógł się ukryć gdzieś w pobliżu i przyjdzie zepchnąć mnie w
pustkę. Dla niego byłoby to proste, gdybym zleciała na dno wąwozu, na pewno bym nie
przeżyła. Można było nawet zrzucić na mnie kilka kamieni, znalazłabym się już w ziemi i tam
pozostała.
Możliwość śmierci naszej matki zaprzątała nam umysł bardziej niż zniknięcie którejś
z sióstr. Siostra... przecież są jeszcze inne...Matka była często bita, tak jak my. Czasami
próbowała nas bronić, kiedy bił nas zbyt mocno, więc zabierał się za nią, przewracał na
ziemię i ciągnął za włosy. Nasze codzienne życie było naznaczone więc możliwością śmierci
każdego dnia. Mogła przyjść z byle powodu, z zaskoczenia, po prostu dlatego, że ojciec tak
zadecydował. Tak jak matka decydowała o uduszeniu swoich nowo narodzonych córek.
Była w ciąży, a potem już nie była, nikt nie stawiał zbędnych pytań. Nie miałyśmy
kontaktu z innymi dziewczętami ze wsi. Mówiłyśmy sobie tylko dzień dobry i do widzenia.
Poza ślubami nigdy nie przebywałyśmy razem. A i wtedy rozmowy były banalne. Rozmawiałyśmy
o jedzeniu, o pannie młodej i innych dziewczynach, czy są brzydkie, czy ładne... o
jakiejś kobiecie, która miała szczęście, bo była umalowana.
-Tylko na nią popatrz, ma wyskubane brwi...
-Ma ładnie obcięte włosy.
-Och, a tamta ma na nogach buty!
To była najbogatsza dziewczyna we wsi, nosiła haftowane papucie. My chodziłyśmy
boso po polach, w stopy wchodziły nam kolce i trzeba było siadać na ziemi, żeby je stamtąd
wyjąć. Matka też nie miała butów, moja siostra Noura wychodziła za mąż boso. Tak brzmiały
najważniejsze zdania naszych rozmów podczas ślubów, brałam udział w dwóch czy trzech
takich ceremoniach.
Czymś niewyobrażalnym było poskarżyć się na to, że jest się bitym, bo stanowiło to
coś naturalnego. Nie rozmawiało się o noworodku, żywym czy martwym, chyba że kobieta
urodziła syna. Jeśli syn pozostawał przy życiu, była to chwała dla niej i dla całej rodziny. Jeśli
umarł, opłakiwano go - co za nieszczęście dla niej i dla rodziny! Liczą się samce, nie samice.
Tak więc zupełnie nie wiem, co działo się z dziewczynkami uduszonymi przez moją
matkę. Czy gdzieś je grzebano? A może dawano psom na pożarcie?... Matka ubierała się na
czarno, ojciec także. Każde narodziny dziewczynki były czymś w rodzaju pogrzebu w rodzinie.
Jeśli kobieta rodziła same dziewczynki, zawsze była to jej wina. Tak myślał mój ojciec, a
z nim cała wioska.
W mojej wiosce mężczyźni, stając przed wyborem między dziewczyną a krową,
wybierali krowę. Mój ojciec powtarzał nam nieznużenie, ile tak naprawdę jesteśmy warte:
"Krowa daje mleko i daje cielaki. Co się robi z mlekiem i cielakami? Sprzedaje sieje. Do
domu przynosi się pieniądze, co oznacza, że krowa świadczy rodzinie usługi. A dziewczyna?
Jakie usługi czyni ona rodzinie? Żadne. A barany, co one przynoszą do domu? Wełnę. Wełnę
się sprzedaje i przynosi do domu pieniądze. Owca rośnie, rodzi inne jagnięta, daje mleko, robi
się sery, sprzedaje sieje, a pieniądze przynosi do domu. Krowa czy baran jest więcej wart niż
córka".
A my, córki, byłyśmy o słuszności tego przekonane. Zresztą krowa, owca czy koza
były o wiele lepiej traktowane niż my. Krowa czy owca nigdy nie były bite!
Byłyśmy także przekonane, że córka naprawdę jest problemem dla swojego ojca, bo
on zawsze się boi, czy wyda ją za mąż. Kiedy jest już mężatką, to nieszczęście i wstyd, gdy
ucieka od męża, który ją maltretuje, gdy ośmiela się wrócić do domu rodziców. A kiedy nie
jest zamężna, ojciec boi się, że zostanie starą panną, bo wówczas cała wioska będzie o tym
gadać i dla rodziny to prawdziwy dramat. Kiedy stara panna kroczy ulicą z ojcem czy matką,
wszyscy się jej przyglądają i szydzą. Jeśli skończyła już dwadzieścia lat i nadal mieszka z
rodzicami, to nie jest to normalne. Każdy uznaje reguły zamążpójścia najstarszej, a potem
kolejnych, według starszeństwa. Ale skończona dwudziestka... nikt już niczego nie uznaje.
Nie wiem, jak to się odbywało w innych miastach mojego kraju, ale w mojej wiosce było właśnie
tak.
Kiedy zniknęłam z wioski, moja matka musiała mieć mniej niż czterdzieści lat.
Urodziła dwanaścioro lub czternaścioro dzieci. Pozostało jej pięcioro czy siedmioro. Czy
udusiła pozostałe? To nie miało znaczenia. To było po prostu "normalne".
HANAN?
Był strach przed śmiercią i żelazną bramą, zamykającą nas i ograniczającą naszą
egzystencję - egzystencję córek pozostawionych przy życiu, istot podległych. Mój brat Assad
chodził do szkoły z tornistrem. Mój brat Assad jeździł konno, chodził na spacery. Mój brat
Assad nie jadał z nami posiłków. Wzrastał, jak musi wzrastać mężczyzna, wolny i dumny,
obsługiwany niczym książę przez przebywające w domu dziewczyny.
Uwielbiałam go jak księcia. Grzałam mu wodę na kąpiel, kiedy był jeszcze mały,
myłam mu głowę, opiekowałam się nim jak bezcennym skarbem. Nie wiedziałam nic o jego
życiu poza domem, nie wiedziałam, czego uczy się w tej szkole, co widział i co robił w mieście.
Czekaliśmy, aż osiągnie wiek małżeński: ślub tak jak narodziny syna - to jedna z
niewielu rzeczy, które nabierają znaczenia w rodzinie.
Assad był ładny. On i ja byliśmy sobie bliscy, kiedy był dzieckiem, na tyle, na ile
można być sobie bliskim w mojej rodzinie. Był między nami tylko rok różnicy, to, że
urodziłam się bezpośrednio przed nim, dawało mi przez jakiś czas szansę bycia blisko niego.
Nie pamiętam, żebym się z nim bawiła, jak bawią się dzieci w tym wieku w Europie. W
wieku czternastu czy piętnastu lat był już mężczyzną i przestałam mieć z nim kontakt. Sądzę,
że ożenił się bardzo wcześnie, prawdopodobnie miał około siedemnastu lat. Stał się
gwałtowny. Mój ojciec go nienawidził. Nie wiem dlaczego... Być może był zbyt do niego
podobny. Obawiał się, że dorosły syn pozbawi go władzy. Zupełnie nie wiem, skąd wzięła się
ta złość między nimi, ale pewnego dnia widziałam, jak mój ojciec wziął duży kosz, wysypał z
niego zawartość, do środka włożył kamienie, wszedł na taras i stamtąd rzucał nimi w głowę
Assada, jakby chciał go zabić.
Po ślubie Assad ze swoją żoną zajął część domu. Łączące z resztą domu drzwi zasunął
ciężką szafą, aby ojciec nie mógł do niego wejść. Dość szybko zrozumiałam, że okrucieństwo
mężczyzn w mojej wiosce zrodziło się w bardzo dawnych czasach. Ojciec przekazuje je swemu
synowi, syn przekazuje je swojemu i tak bez końca.
Nie widziałam mojej rodziny od dwudziestu pięciu lat, ale gdybym jakimś cudem
spotkała mojego brata, chciałabym mu zadać tylko jedno pytanie:
- Gdzie jest zaginiona siostra, którą nazwałam Hanan?
Hanan... Widzę ją ciemnowłosą. Ładna dziewczyna, ładniejsza ode mnie, miała
bardzo gęste włosy i była bardziej dojrzała fizycznie. Pamiętam, że Kainat była spokojna i
miła, trochę za gruba, a Hanan miała zupełnie inny charakter, trochę brutalny, mniej
poddawała się niż my. Bardzo szerokie brwi łączyły się jej nad oczami. Nie była gruba, ale
mogła stać się dość krzepka, nieco okrągła. To nie była szczupła dziewczyna jak ja. Kiedy
szła z nami zbierać oliwki, pracowała powoli, wolno się poruszała. W rodzinie nie było
takiego zwyczaju, chodziło się szybko, pracowało szybko, polecenia wykonywało się
natychmiast, gdy chodziło o wyprowadzanie i przyprowadzanie zwierząt. Hanan nie była
dostatecznie aktywna, raczej marzycielska i nie zawsze uważnie słuchała, co się do niej
mówi. Kiedy na przykład zbieraliśmy oliwki, z pośpiechu czułam ból w czubkach palców po
napełnieniu miski, podczas gdy ona zaledwie przykryła dno swojej. Więc zawracałam, żeby
jej pomóc. Jeśli pozostawała na szarym końcu, mogła mieć nieprzyjemności ze strony ojca.
Widzę nas w szeregu wśród rzędu drzew oliwnych. Szliśmy do przodu, pochyleni, w jednej
linii, i zbieraliśmy oliwki w jednym rytmie. Ruchy musiały być szybkie. Kiedy dłoń się
wypełniała, wrzucało się oliwki do miski i tak posuwaliśmy się naprzód, aż z miski zaczynało
się wysypywać, wtedy przekładało się je do dużych płóciennych toreb. Za każdym razem, gdy
wracałam na moje miejsce, widziałam Hanan zawsze w tyle, powolną w ruchach, poruszającą
się jakby w zwolnionym tempie. Naprawdę była inna niż wszyscy, nie pamiętam, żebym z nią
rozmawiała czy jakoś szczególnie się nią zajmowała, oprócz udzielania jej pomocy przy
zbieraniu oliwek, kiedy była taka potrzeba. Albo kiedy zaplatałam jej gęste włosy w warkocz,
tak jak ona zaplatała moje. Nie przypominam jej sobie z nami w stajni, dojącej krowy,
strzygącej owce... widzę ją raczej w kuchni, jak pomaga matce. Może właśnie dlatego
wyleciała mi z pamięci. Jednak liczyłam i przeliczałam, starając się uszeregować nas
wszystkich według kolejności urodzin: Noura, Kainat, Souad, Assad i...? Moja czwarta siostra
przestała istnieć, zapomniałam nawet jej imię. Zdarzyło mi się czasem nie pamiętać, kto się
przed kim urodził. Byłam pewna, jeśli chodzi o Nourę, Assada, ale jeszcze teraz myli mi się
Kainat i ja sama. Co się tyczy tej, którą nazywam Hanan, najgorsze dla mnie jest to, że nie
zadawałam sobie pytań na temat jej zniknięcia i to od wielu lat.
Jaja "zapomniałam" do samej głębi, tak jakby żelazna brama zamknęła się za tą siostrą
z tej samej krwi, jakby uczyniła ją niewidzialną w mojej pamięci i tak już dobrze zamglonej.
Jednak jakiś czas temu poraziło mnie pewne wspomnienie, w głowie powstała mi
potworna wizja. Na zebraniu kobiet ktoś pokazał mi zdjęcie młodej, nieżywej dziewczyny,
leżała na ziemi, uduszona czarnym sznurem, przewodem telefonicznym. Odniosłam wrażenie,
że widziałam już kiedyś coś podobnego. Ta fotografia sprawiła, że poczułam się źle, nie tylko
z powodu tej biednej, uduszonej dziewczyny, ale także dlatego, że zaczęłam szukać we mgle
mojej pamięci, chciałam w niej "zobaczyć" coś, co z pewnością dotyczyło mnie osobiście. I
nazajutrz, niespodziewanie, moja pamięć nagle się obudziła. Znalazłam! Widziałam to! Już
wiedziałam, kiedy moja siostra Hanan zniknęła!
Od tamtej pory żyję z nowym koszmarem w głowie, czuję się chora. Każde dokładne
wspomnienie, każda scena z mojej dawnej egzystencji powraca do mnie przypadkiem,
brutalnie i przyprawia mnie o chorobę. Chciałabym zapomnieć o tych wszystkich
przerażających rzeczach, do których, nieświadomie, powracałam przez ostatnie dwadzieścia
lat. Lecz aby dać świadectwo o życiu dziecka i młodej kobiety w moim kraju, jestem
zmuszona zanurzyć się we własną pamięć jak w tę studnię, której tak się kiedyś bałam.
Wszystkie te kawałki mojej przeszłości, powracające na powierzchnię, wydają mi się teraz
tak przerażające, że niemal nie mogę w nie uwierzyć. Zdarza się, że zadaję sama sobie na głos
pytanie: "Czyja rzeczywiście przeżyłam to wszystko?"
Istnieję, przeżyłam. Inne kobiety przeżyły to samo i nadal to przeżywają, tu, na
naszym globie. Chciałabym zapomnieć, ale jest nas tak mało, tych, które przeżyły i mogą
mówić, że jest moim obowiązkiem dać temu świadectwo i w pamięci jeszcze raz przeżyć te
koszmary.
Jestem w domu i słyszę krzyki, potem widzę moją siostrę siedzącą na podłodze,
machającą rękami i nogami, i mojego brata Assada pochylonego nad nią z rozpostartymi
ramionami. Właśnie dusi ją sznurem od telefonu. Pamiętam tę scenę, jakbym widziała ją
wczoraj. Jestem do tego stopnia przykuta do ściany, że chciałabym w nią wejść, zniknąć.
Jestem z dwiema małymi siostrami, stoję przed nimi, żeby je chronić. Przytrzymuję siostry za
włosy, żeby się nie ruszały. Assad musiał mnie zobaczyć lub usłyszał moje kroki, bo krzyczy:
"Rouhi! Rouhi!" (Wynoś się! Wynoś się!).
Biegnę w kierunku cementowych schodów, które wiodą do sypialni, ciągnąc za sobą
dwie siostry. Jedna z małych jest tak przerażona, że potyka się i kaleczy w nogę, ale zmuszam
ją do biegu. Zamykam nas w pokoju i pocieszam malutką. Próbuję opatrzyć jej kolano i siedzimy
tak we trzy bardzo długo, nie robiąc najmniejszego hałasu. Nie mogę nic zrobić,
absolutnie nic, tylko zachować ciszę, a przed oczami ciągle mam ten horror.
Brat duszący siostrę... Musiała rozmawiać przez telefon, on pewnie zaszedł ją od tyłu,
żeby to zrobić... Ona nie żyje, jestem przekonana, że ona nie żyje.
Tego dnia miała na sobie bufiaste, białe spodnie i długą do kolan koszulę. Była boso.
Widziałam jej podrygujące nogi, widziałam ręce, bijące po twarzy brata, kiedy krzyczał:
"Wynoś się!"
Wydaje mi się, że telefon był czarny. Stał na podłodze w głównym pokoju i miał
bardzo długi sznur. Musiała wtedy rozmawiać, ale nie wiem z kim i dlaczego. Nie wiem, co
przedtem robiłam, gdzie byłam, ani co robiła Hanan, ale nie przypominam sobie niczego
takiego w jej zachowaniu, co by usprawiedliwiało postępowanie mojego brata. Nie
rozumiałam tego, co się działo.
Zostałam w pokoju z małymi aż do powrotu matki. Wyszła wcześniej razem z ojcem.
Assad został z nami sam. Bardzo długo zastanawiałam się, dlaczego nie było nikogo poza nim
i nami w całym domu. A potem wspomnienia przyniosły mi odpowiedź.
Tego dnia moi rodzice poszli do żony mego brata, do jej rodziców, dokąd uciekła, bo
ją bardzo pobił, chociaż była w ciąży. Musiał być wściekły, jak każdy mężczyzna, którego
spotkał podobny afront. Jak zwykle docierały do mnie jedynie strzępki informacji o tym, co
się dzieje. Dziewczyna nie bierze udziału w rodzinnych zebraniach, kiedy dochodzi do
konfliktów. Trzyma się ją na uboczu. Dowiedziałam się później, że moja szwagierka poroniła,
i przypuszczam, że jej rodzice oskarżali o to mojego brata. Ale tego dnia nie było żadnego
związku między tymi dwoma wydarzeniami. Co Hanan robiła przy telefonie? Bardzo rzadko
z niego korzystałyśmy. Ja sama dzwoniłam może dwa, trzy razy, żeby porozmawiać ze
starszą siostrą, ciotką lub żoną mojego brata. Jeśli Hanan do kogoś dzwoniła, musiał to być
ktoś z rodziny, to pewne.
Od kiedy ten telefon był w domu? Nie było ich zbyt wiele w wiosce w tamtych
czasach. Mój ojciec zmodernizował dom. Mieliśmy łazienkę z ciepłą wodą, no i ten telefon.
Kiedy rodzice wrócili, matka rozmawiała z Assadem. Widziałam, że płacze, ale dzisiaj
już wiem, że udawała. Teraz stałam się realistką i nareszcie zrozumiałam, jak pewne sprawy
załatwia się w moim kraju. Najpierw odbywa się narada rodzinna i owego fatalnego dnia rodziców
nigdy nie ma w domu. Tylko ten, kogo wyznaczą do popełnienia morderstwa, zostaje
sam z dziewczyną.
Moja matka nie płakała naprawdę! To było przedstawienie. Z pewnością wiedziała,
dlaczego mój brat zabił moją siostrę. Bo dlaczego nagle wyszli oboje ze starszą siostrą
Nourą? Dlaczego zostawili nas same z Assadem? To, czego nie wiem, to powód skazania
Hanan. Musiała popełnić jakiś grzech, lecz nie wiem jaki. Wyszła sama? Ktoś zobaczył ją
rozmawiającą z mężczyzną? Zadenuncjował ją ktoś z sąsiadów? Potrzeba tak niewielu rzeczy,
by stwierdzić, że dziewczyna jest charmuta, że naraziła na wstyd rodzinę i musi umrzeć, by
zmyć hańbę nie tylko z rodziców i brata, ale z całej wioski!
Moja siostra była bardziej dojrzała niż ja, chociaż była młodsza. Mogła popełnić jakąś
nieostrożność, zupełnie nie wiem jaką. Dziewczyny w moim kraju nie zwierzają się sobie. Za
bardzo boją się mówić, nawet między siostrami. Wiem coś na ten temat, bo sama milczałam
jak zaklęta.
Bardzo kochałam mojego brata. Kochałyśmy go wszystkie, bo był jedynym
mężczyzną w rodzinie, jedynym naszym opiekunem, poza ojcem. Jeśli ojciec umiera, to on
kieruje rodziną; jeśli on też umrze, jeśli pozostaną jedynie kobiety, rodzina jest stracona. Nie
ma już baranów, ziemi, niczego. Najgorszą rzeczą, jaka może przytrafić się rodzinie, jest
strata jedynego brata. Jak można żyć bez mężczyzny? To mężczyzna stanowi i egzekwuje
prawo, to on chroni rodzinę, to syn zajmuje miejsce ojca i wydaje za mąż swoje siostry.
Assad był równie gwałtowny jak mój ojciec. To był morderca, ale słowo to nie ma
żadnego znaczenia w moim kraju, jeśli chodzi o pozbawianie życia kobiet. Brat, szwagier,
jakiś wujek, nieważne kto, mają za zadanie chronić honor rodziny. Mają prawo rozporządzać
życiem i śmiercią swoich kobiet. Jeśli ojciec lub matka mówią do syna: "Twoja siostra
zgrzeszyła, trzeba ją zabić...", zrobi to dla honoru, bo takie jest prawo.
Assad był naszym uwielbianym bratem. Pewnego razu spadł z konia - bardzo lubił
jeździć konno. Koń potknął się, a on spadł. Pamiętam dobrze, jak bardzo wtedy płakałyśmy!
Z żalu podarłam na sobie sukienkę, rwałam włosy z głowy. Na szczęście nie było to nic
groźnego i szybko go wykurowałyśmy. Natomiast gdy mój ojciec złamał sobie nogę, byłyśmy
tak szczęśliwe, że mogłybyśmy tańczyć z radości. Nawet jeszcze dzisiaj nie mogę pogodzić
się z faktem, że Assad był mordercą. Wspomnienie duszonej przez niego siostry jest dla mnie
prawdziwym koszmarem, ale w tamtej chwili nie mogłam mieć mu tego za złe. To, co zrobił,
było czymś normalnym, musiał się na to zgodzić, to był jego obowiązek, gdyż tak należało
postąpić dla dobra rodziny. I ja go kochałam.
Nie wiem, co potem zrobili z Hanan. W każdym razie zniknęła z domu. Zapomniałam
o niej. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Poza permanentnym strachem, z pewnością
kierowałam się jakąś logiką w moim życiu w tamtych czasach - obyczaje, prawo, to było
wszystko, co każe nam przeżywać pewne wydarzenia w sposób "normalny". Wydarzenia te
stają się zbrodniami i horrorami gdzie indziej, na Zachodzie, w krajach, gdzie prawo jest
zupełnie inne. Ja sama miałam umrzeć, a to, że jakimś cudem udało mi się przeżyć i naruszyć
prawo zwyczajowe, bardzo długo wywoływało we mnie uczucie zmieszania. Teraz już wiem
- doznałam szoku, a moje własne doświadczenia sprawiły, że szok ten powiększył się do tego
stopnia, iż sprawił, że zapomniałam o niektórych zdarzeniach. Powiedział mi o tym pewien
psychiatra.
W taki więc sposób Hanan zniknęła z mojego życia i wspomnień. Być może
pochowano ją obok noworodków. A może spalono ją i pochowano na zboczu albo gdzieś w
polu. A może po prostu rzucono ją psom? Nie wiem. Kiedy opowiadam o tamtym moim
życiu, widzę w spojrzeniach Europejczyków, że nie potrafią tego zrozumieć. Zadają mi
logiczne dla nich pytania: "Czy przyjechała policja?", "Czy nikogo nie zaniepokoiło to
zniknięcie?", "Co mówili mieszkańcy wioski?"
Nigdy w życiu nie widziałam policji. Zniknięcie jakiejś kobiety nie ma tam żadnego
znaczenia. Mieszkańcy wioski respektują prawa wprowadzane przez mężczyzn.
Jeżeli nie zabije się dziewczyny, która zhańbiła swoją rodzinę, mieszkańcy wioski
odrzucają tę rodzinę ze społeczności, nikt się do członków rodziny nie odzywa, nie chce z nią
handlować, rodzina musi opuścić wioskę! Więc...
Z europejskiego punktu widzenia los mojej siostry był o wiele gorszy niż mój. Ale to
ona miała szczęście, bo umarła. Przynajmniej nie cierpiała.
Jeszcze ciągle słyszę jej krzyki, tak strasznie wyła! Kamat i ja bałyśmy się potem o
siebie przez jakiś czas. Za każdym razem, gdy widziałyśmy naszego ojca, brata czy szwagra,
bałyśmy się, że spotka nas coś podobnie okropnego z ich strony. Dlatego czasami nie
mogłyśmy zasnąć. Budziłam się co chwila. Czułam nieustanne zagrożenie. Assad ciągle
chodził wściekły, był gwałtowny. Nie miał prawa zobaczyć swojej żony: wyszła ze szpitala i
wróciła bezpośrednio do swoich rodziców, bo za mocno ją zbił. A jednak potem wróciła do
niego, takie jest prawo. Urodziła mu inne dzieci, na szczęście synów. Byłyśmy z niego bardzo
dumne, nadal ogromnie go kochałyśmy, chociaż budził w nas strach. Zupełnie nie mogę
zrozumieć, dlaczego równie mocno nienawidziłam ojca, jak kochałam brata, chociaż przecież
byli tak do siebie podobni.
Gdybym wyszła za mąż w mojej wiosce i rodziłabym dziewczynki, a Assad miał za
zadanie udusić jedną z nich, postąpiłabym tak jak inne kobiety, zniosłabym to, nawet nie
myśląc o buncie. To, o czym mówię i myślę, jest nie do przyjęcia tutaj, ale dla nas, tam, było
to naturalne.
Dzisiaj, kiedy już umarłam w mojej rodzinnej wiosce i narodziłam się po raz drugi w
Europie, myślę zupełnie inaczej.
A jednak nadal kocham mojego brata. To uczucie przypomina korzenie drzewa
oliwnego, których nie można wyrwać, chociaż samo drzewo już uschło.
ZIELONY POMIDOR
Każdego ranka czyściłam stajnię. Była naprawdę ogromna, a panujący w niej odór
bardzo silny. Kiedy już wszystko wysprzątałam, otwierałam drzwi, żeby ją przewietrzyć.
Panujący upał oraz wypełniająca ją wilgoć powodowały, że we wnętrzu było parno.
Napełniałyśmy wiadra gnojeni - koński służył do użyźniania ziemi w ogrodzie, do niczego
więcej. Ojciec zawsze powtarzał, że to najlepszy nawóz. Baranich bobków używało się do
palenia w piecu do chleba. Kiedy już były dobrze wysuszone, siadałam na ziemi i ugniatałam
je rękoma, robiąc z nich coś na kształt małych placków, którymi następnie paliło się w piecu.
Barany wyprowadzało się na łąki wczesnym rankiem i przychodziło się zabrać je z
powrotem do domu, kiedy robiło się zbyt gorąco, około jedenastej. Barany jadły i spały. Ja
także wchodziłam do domu, żeby coś zjeść. Oliwa w miseczce, ciepły chleb, herbata, oliwki,
owoce - oto nasz posiłek. Wieczorem był kurczak, jagnię lub królik. Jadaliśmy mięso prawie
codziennie, razem z ryżem albo kaszą, którą robiliśmy sami. Wszystkie warzywa pochodziły
z ogrodu.
Jeśli było wyjątkowo gorąco na zewnątrz, pracowałam w domu. Przygotowywałam
ciasto na chleb. A także karmiłam wszystkie małe jagnięta. Brałam je za skórę na karku, tak
jak się podnosi koty, i podstawiałam do sutka ich mamy, aby mogły ssać. Zawsze było pełno
jagniąt, więc zajmowałam się nimi kolejno. Kiedy jedno już się najadło, odnosiłam je na
miejsce i tak aż do ostatniego. Następnie szłam do kóz, znajdujących się w innej części stajni.
Dwa konie miały własny kąt, a także cztery krowy. Ta stajnia była naprawdę ogromna: na
pewno ze sześćdziesiąt baranów i jakieś czterdzieści kóz. Konie zawsze przebywały na
zewnątrz, na łące, przyprowadzano je tylko na noc. Służyły wyłącznie mojemu ojcu i bratu do
przejażdżek, nam nigdy. Kiedy kończyłam sprzątanie w stajni, wychodziłam stamtąd, nie
zamykając za sobą drzwi ze względu na panujący w niej upał, ale była tam drewniana bariera,
bardzo ciężka, która nie pozwalała zwierzętom wyjść.
Kiedy słońce zaczęło się zniżać, zajmowałam się ogrodem. Było bardzo dużo
pomidorów i należało je zbierać prawie codziennie, kiedy tylko dojrzały. Pewnego razu, przez
pomyłkę, zerwałam zielony pomidor. Nigdy nie zapomnę tego nieszczęsnego pomidora!
Często o nim myślę, pracując w mojej własnej kuchni. Był w połowie żółty, z drugiej strony
czerwony, właśnie zaczynał dojrzewać. Pomyślałam, że muszę go dobrze schować, zanim
wrócę do kuchni, ale było za późno, bo właśnie nadszedł mój ojciec. Wiedziałam, że nie
powinnam zerwać tego pomidora, ale zbierałam je zbyt szybko. Zawsze trzeba było pracować
bardzo szybko, ruchy stawały się mechaniczne, moje palce zwinnie obracały się wokół
krzaka: na prawo, na lewo, na prawo, na lewo, od góry do dołu... I ten ostatni, któremu
dostało się najmniej słońca, znalazł się w mojej ręce, chociaż tego nie chciałam. Ojciec zaczął
wrzeszczeć: "Zwariowałaś? Widzisz, co zrobiłaś? Zerwałaś zielony pomidor! Wariatka!"
Uderzył mnie, potem rozgniótł mi pomidor na głowie, po twarzy spływały mi pestki.
"Teraz musisz go zjeść!" Siłą wepchnął mi go w usta, a resztę rozsmarował po twarzy.
Miałam nadzieję, że jednak nadaje się do jedzenia, ale był gorzki, ohydny. Przełknęłam go na
siłę. Potem nie chciałam już niczego jeść, płakałam i bolał mnie żołądek. Ale ojciec wsadził
mi głowę w talerz i zmusił do jedzenia jak psa. Nie mogłam się ruszyć, ściskał mnie mocno za
włosy, to bardzo bolało. Moja przyrodnia siostra drwiła sobie ze mnie i chichotała. Otrzymała
taki policzek, że wypluła to, co miała w ustach, i zaczęła płakać. Im więcej mówiłam, że boli
mnie głowa, tym bardziej wpychał mi twarz w talerz z kaszą. Opróżnił talerz aż do końca,
ręką robił kulki z kaszy i wpychał mi je do ust, był naprawdę wściekły. Następnie wytarł ręce
w serwetę, zarzucił mi ją na głowę i odszedł spokojnie, by rozsiąść się w cieniu na werandzie.
Zebrałam naczynia, płacząc. Miałam całą twarz wysmarowaną jedzeniem, pełno kaszy
we włosach i oczach. I zamiatałam, jak zawsze, zęby zebrać najmniejsze ziarenko kaszy,
które spadło na podłogę z ręki ojca.
Przez te wszystkie długie lata zapomniałam o tak ważnych wydarzeniach, jak
zniknięcie jednej z moich sióstr, a nigdy nie zapomniałam tego zielonego pomidora i
poniżenia - że zostałam potraktowana gorzej od psa. I tego, że widziałam ojca, siedzącego
spokojnie w cieniu, odpoczywającego niczym król po codziennym biciu. To było najgorsze ze
wszystkiego. Był symbolem zupełnie normalnego w moim kraju niewolnictwa, które
akceptowałam z pochyloną głową i zgiętym karkiem, na które ciągle spadały razy.
Akceptowałam to tak samo jak moje siostry i matka. Jednak dzisiaj rozumiem swoją do niego
nienawiść. Pragnęłam, żeby udusił się pod tym swoim szalem.
Takie było codzienne życie. Około czwartej wyprowadzało się barany i kozy na
pastwiska, gdzie pozostawały aż do zachodu słońca. Moja siostra szła przodem, ja byłam
zawsze z tyłu, z laską w ręku. Popędzałam nią zwierzęta, a przede wszystkim straszyłam
kozy, które zawsze są bardzo ruchliwe, gotowe pobiec byle gdzie. Dopiero na łąkach trochę
się uspokajało, byłyśmy tylko my i stado. Brałam arbuza i tłukłam nim o kamień, żeby go
otworzyć. Bałyśmy się, żeby ktoś tego nie zauważył po powrocie do domu, bo nasze sukienki
były poplamione sokiem. W stajni prałyśmy je bardzo dyskretnie, nie było mowy o zdjęciu
sukienki, ale na szczęście schły bardzo szybko.
Słońce przybierało szczególną, żółtą barwę i oddalało się za horyzont, niebo traciło
błękit i stawało się szare, trzeba było wracać, zanim zapadnie noc. A noc zapada u nas bardzo
szybko, trzeba było spieszyć się, by dorównać słońcu, spuszczonymi oczyma liczyć kroki na
drodze, iść wzdłuż murów i przekroczyć bramę, która znów się za nami zamykała.
Teraz była pora dojenia krów i owiec. Pamiętam, że bardzo bolały mnie ramiona.
Duży bidon pod brzuch krowy i bardzo niski stołek. Brałam nogę krowy, klinowałam ją
kolanami, aby się nie poruszyła i mleko nie rozlało się gdzieś poza wiadrem. Gdyby na ziemi
pozostała strużka mleka, a choćby parę kropli, to byłby ostatni dzień w moim życiu! Ojciec
policzkował mnie, rycząc, że stracił kawał sera! Wymiona krów były ogromne i pełne mleka,
a ja miałam małe ręce. Bolały mnie ramiona, dojenie zajmowało mi dużo czasu i byłam
wykończona. Pewnego razu, kiedy mieliśmy sześć krów, zasnęłam, oparta o wiadro, z
krowim kopytem uwięzionym między nogami. Na nieszczęście zjawił się mój ojciec i zaczął
krzyczeć: Charmuta! Dziwka! Ciągnął mnie po ziemi za włosy po całej stajni i dostałam lanie
pasem. Nienawidziłam tego skórzanego szerokiego pasa, ojciec nosił go zawsze nad
biodrami, razem z innym, węższym. Ten mały ciął bardzo dotkliwie. Bił na zmianę obiema
rękami, trzymając go za jeden koniec jak sznurek. Kiedy używał dużego, musiał go złożyć na
pół, był zbyt ciężki. Błagałam i płakałam z bólu, ale im więcej mówiłam, że mnie boli, tym
mocniej bił i wymyślał od dziwek.
Płakałam jeszcze później, w porze jedzenia. Matka próbowała mnie wypytywać.
Wiedziała dobrze, że tym razem zbił mnie za mocno, ale ojciec zaczął poszturchiwać także ją,
mówiąc, że nie powinno jej obchodzić, dlaczego dostałam lanie, bo ja na pewno wiedziałam
dlaczego.
Normalny dzień w domu to był przynajmniej siarczysty policzek albo kopniak pod
pretekstem, że nie pracowałam dostatecznie szybko, że woda na herbatę gotowała się zbyt
długo. Czasami udawało mi się uniknąć walenia po głowie, ale niezbyt często. Nie
przypominam sobie, czy moja siostra Kamat była bita równie często jak ja, ale wydaje mi się,
że tak, bo bała się tak samo jak ja. Do dzisiaj zachowałam w sobie ten odruch, żeby pracować
szybko, chodzić szybko, jakby bez przerwy wisiał nade mną pas ojca. Osioł posuwa się do
przodu pod uderzeniami kija. Jeśli kij się zatrzymuje, osioł staje także. Tak samo było z nami,
tylko że ojciec bił nas o wiele mocniej niż osła. Nazajutrz także dostawałam lanie, dla zasady,
żebym nie zapomniała nauczki z poprzedniego dnia. Abym posuwała się do przodu, bez
zasypiania, jak osioł na drodze.
Osioł przywołuje we mnie inne wspomnienie, dotyczy ono mojej matki. Widzę siebie,
jak prowadzę stado na łąki, mam potem szybko wrócić do domu i jeszcze szybciej wyczyścić
stajnię. Matka jest razem ze mną, popędza mnie, bo jeszcze musimy zebrać figi. Trzeba załadować
skrzynki na grzbiet osła i iść daleko za wieś. Nie umiem usytuować tej historii w
czasie, oprócz tego, że zdarzyło się to mniej więcej wtedy co i sprawa z zielonym pomidorem.
To musiał być koniec sezonu, bo drzewo figowe, pod którym stałyśmy, było już zupełnie
łyse. Przywiązałam osła do pnia w taki sposób, by nie mógł jeść leżących na ziemi owoców i
liści.
Zaczęłam zbierać figi, a matka mówi do mnie: "Posłuchaj uważnie, Souad, zostaniesz
tu z osłem, zbierzesz wszystkie figi na skraju drogi, ale nie oddalisz się od tego drzewa. Nie
wolno ci się stąd ruszyć. Jeśli zobaczysz, że twój ojciec zbliża się tu na białym koniu albo
twój brat, albo ktoś inny, masz zagwizdać i ja szybko wrócę". Oddaliła się kawałek drogą,
gdzie czekał już na nią kawaler na koniu. Znałam go z widzenia, miał na imię Fadel. Był to
mężczyzna o okrągłej głowie, nieduży i dosyć silny. Nie wiem, czy był żonaty, czy nie. Miał
bardzo zadbanego konia, całego białego z jedną czarną plamką i zaplecionym do samego dołu
ogonem.
Matka zdradzała z nim mojego ojca. Zrozumiałam to, kiedy powiedziała: "Jeśli ktoś
inny będzie szedł, też masz zagwizdać". Kawaler znikł mi z oczu, moja matka wraz z nim. A
ja uważnie zbierałam figi wzdłuż drogi. W tym miejscu nie było ich zbyt dużo, ale nie
mogłam się oddalić, bo inaczej nie zobaczyłabym ani ojca, ani nikogo innego, kto by się do
nas zbliżał.
Ciekawe, ta historia wcale mnie nie dziwi. Pamiętam, że wcale się tak bardzo nie
bałam. Być może dlatego, że matka bardzo dobrze to wszystko zorganizowała. Osioł był
przywiązany do łysego figowca, niczego nie mógł zjeść, ani liści, ani owoców, co się często
zdarza podczas takich zbiorów. Nie musiałam go więc pilnować jak w pełni sezonu i mogłam
pracować sama. Robiłam dziesięć kroków w jedną stronę, dziesięć w drugą, zbierałam figi i
wkładałam je do skrzynek. Miałam bardzo dobry widok na drogę w kierunku wioski, każdego
mogłam zobaczyć z daleka i w porę zagwizdać. Nie widziałam już Fadela ani mojej matki, ale
domyślałam się, że są jakieś pięćdziesiąt kroków ode mnie, schowani gdzieś w polu. Gdyby
więc stało się coś niespodziewanego, zawsze mogła udać, że oddaliła się na chwilę w pilnej
potrzebie. A mężczyzna, nawet mój ojciec czy brat, nie zadałby nigdy niestosownego pytania
na ten temat. To byłby wielki wstyd.
Nie byłam sama zbyt długo: w skrzynce znalazło się niewiele fig, kiedy wrócili,
oddzielnie. Matka przyszła z pola. Widziałam, jak Fadel wsiada na konia: za pierwszym
razem nie udało mu się trafić w strzemię, bo jego koń był bardzo wysoki. Miał śliczną
drewnianą szpicrutę, bardzo delikatną; przed odjazdem przesyłał mamie uśmiech.
A ja udawałam, że niczego nie zauważyłam.
Cała rzecz odbyła się bardzo prędko. Kochali się gdzieś na polu, ukryci w wysokiej
trawie, albo byli ze sobą tylko po to, aby porozmawiać, nie chcę tego wiedzieć. Nie mam
prawa pytać, co tam robili, albo chlubić się zdziwioną miną, nie powinno mnie to obchodzić.
Matka dobrze wiedziała, że nikomu o tym nie powiem, po prostu dlatego, iż stałam się
współwinna całemu wydarzeniu i zostałabym zbita na śmierć, tak samo jak ona. Mój ojciec
umie tylko bić kobiety i zmuszać je do pracy, która dostarcza mu pieniędzy. Więc niech
matka uprawia miłość z innym mężczyzną pod osłoną intensywnej pracy, bardzo mnie to
cieszy. W końcu ma rację.
No a teraz musimy bardzo szybko zebrać figi, skrzynki powinny zostać wypełnione,
mają świadczyć o tym, że pracowicie spędziłyśmy cały ten czas poza domem. Bo jeśli nie,
ojciec nas spyta: "Przynosicie puste skrzynki, co więc tam robiłyście?" I zasłużę sobie na
lanie.
Jesteśmy dosyć daleko od wioski. Matka wsiada na osła, rozwartymi nogami obejmuje
szyję zwierzęcia, bardzo blisko głowy, żeby nie rozgnieść zebranych owoców. Ja idę przodem
i prowadzę osła, idziemy powoli, bo ładunek jest ciężki.
Trochę dalej mijamy samotną, starszą kobietę także z osłem, ona również zbierała figi.
Jest już dosyć stara i dlatego nie potrzebuje towarzystwa, żeby wyjść z domu - idzie przed
nami. Matka pozdrawiają i teraz idziemy razem. Droga jest wąska i trochę niesamowita, pełno
w niej dziur i kamiennych garbów. Miejscami jest dość stroma i wtedy osioł ma problemy z
podejściem z powodu ciężaru, jaki niesie na grzbiecie. Czasem zatrzymuje się na szczycie
takiego wzniesienia albo przed dużym wężem i nie chce się dalej ruszyć. Na próżno matka go
poklepuje, zachęca; nic do niego nie dociera. Wręcz odwrotnie, ma ochotę zawrócić, nozdrza
drżą mu ze strachu, boi się tak samo jak ja. Nienawidzę węży. A ponieważ wzniesienie jest
naprawdę strome, skrzynki na grzbiecie chwieją się niebezpiecznie, w każdej chwili mogą
spaść. Na szczęście idąca z nami kobieta nic sobie nie robi z tego naprawdę wielkiego węża.
Nie wiem, jak ona to robi, ale widzę, jak bestia zwija się i kurczy. Pewnie zaczęła walić go
swoim kijem. W końcu wąż umyka do wąwozu, a osioł może iść dalej.
Dookoła wioski kręci się mnóstwo węży, małych i dużych. Widywałyśmy je
codziennie i paraliżował nas strach, tak samo bałyśmy się granatów. Po wojnie z Żydami
pozostało ich bardzo dużo. Nigdy nie było wiadomo, czy nie wychodzi się z domu po śmierć,
kiedy stanie się na czymś takim przypadkowo. Kiedyś słyszałam, jak o tym rozmawiano w
domu, kiedy ojciec mojego ojca przyszedł do nas z wizytą. A może to był wujek? Matka
często przestrzegała nas przed granatami, były prawie niewidoczne pod żwirem, tak więc
ciągle patrzyłam pod nogi, bojąc się, że zaraz na coś wejdę. Nie przypominam sobie, żebym
kiedykolwiek widziała jakiś granat, ale wiem, że niebezpieczeństwo było bardzo realne i
nieustanne. Lepiej nie podnosić kamienia i dobrze patrzeć, gdzie stawia się stopę. No i te
węże. Chowały się w różnych szczelinach, wpełzały do domu, najczęściej do spiżarni, między
worki z ryżem, albo do stajni, w snopki siana.
Ojca nie było, kiedy wróciłyśmy z matką do domu. To była wielka ulga, bo jednak
straciłyśmy sporo czasu: dochodziła już dziesiąta. O tej godzinie słońce jest wysoko, upał
bardzo mocny i dobrze dojrzałe figi mogły się pomarszczyć i zwiędnąć. A powinny być w
doskonałym stanie i starannie przygotowane, tak aby ojciec mógł je korzystnie sprzedać na
targu.
Bardzo lubiłam przygotowywać skrzynki z figami. Wybierałam najładniejsze liście
figowca, duże, soczyście zielone, i wykładałam nimi dno skrzynek. Potem delikatnie
układałam owoce, równiutko, niczym drogocenną biżuterię, na wierzchu również kładłam
dorodne liście dla ochrony przed palącym słońcem. Z winogronami postępowałam w ten sam
sposób: obcinało się je specjalnymi nożycami, potem delikatnie układało, nie można było
pozostawić ani jednego uszkodzonego grona, ani jednego zwiędłego czy brudnego liścia.
Wykładałam skrzynki liśćmi winorośli i kładłam grona podobnie jak figi i przykrywałam, by
pozostały świeże.
Był także sezon na kalafiory, cukinie, bakłażany, pomidory i dynie, a ojciec
sprzedawał również sery; robienie ich też należało do moich obowiązków. Wlewałam mleko
do wielkiego, metalowego wiadra. Zgarniałam z niego żółty tłuszcz - który tworzył się po
bokach, a także śmietankę - odkładałam ją na bok, żeby zrobić laban, który sprzedawaliśmy
w osobnych paczuszkach na ramadan. Ten laban wkładano do dużych wiader i to ojciec
zajmował się pakowaniem go do małych paczuszek z bardzo twardego plastiku, aby produkt
się nie zepsuł. Na opakowaniu pisał po arabsku: laban.
Z mleka, halib, robiłam jogurty i sery. Miałam białą, przezroczystą tkaninę i żelazną
miseczkę. Najpierw napełniałam miskę do pewnej wysokości, aby sery były zawsze tej samej
wielkości, potem przekładałam je na tkaninę, robiłam coś w rodzaju gniazda i ściskałam
bardzo mocno, aby sok spływał do pojemnika. Kiedy w serach nie było już soku, układałam
je na dużej, pozłacanej tacy i przykrywałam materiałem, żeby nie dobrały się do nich muchy i
nie uszkodziło słońce. Pakowałam je następnie w białe torebki, które ojciec także naznaczał.
To staranne, czyściutkie opakowanie wyglądało bardzo ładnie. W sezonie owoców i warzyw
mój ojciec jeździł na targ praktycznie codziennie. Z mlekiem i serem - dwa razy w tygodniu.
Ojciec zasiadał za kierownicą furgonetki dopiero wtedy, kiedy samochód był już
załadowany, a jeśli nie zrobiłyśmy tego na czas, nieszczęście było gotowe. Siadał z przodu
razem z matką, ja siedziałam z tyłu, wciśnięta między skrzynki. Droga trwała dobre pół
godziny. Potem widziałam duże domy. To było miasto. Ładne miasto, bardzo czyste. Były
czerwone światła, samochody stawały. Śliczne sklepy. Pamiętam dobrze wystawę z
manekinem ubranym w ślubną suknię. Nie miałam jednak prawa pójść na spacer, nie mówiąc
już o oglądaniu sklepów. Jechałam z otwartymi ustami i nieustannie wykręcałam szyję, by
popatrzeć na nie choć z daleka możliwie jak najdłużej. Nigdy nie widziałam czegoś
podobnego.
Tak bardzo pragnęłam zwiedzić to miasto, ale kiedy zobaczyłam idące chodnikiem
dziewczyny, ubrane w krótkie sukienki, z gołymi nogami, ogarnęło mnie uczucie wstydu.
Gdybym spotkała je z bliska, naplułabym na nie. Każda z nich była charmuta. Uważałam to
za obrzydliwe. Szły zupełnie same, bez rodziców u boku. Pomyślałam sobie, że nigdy nie
będą mogły wyjść za mąż. Żaden mężczyzna nie zechciałby się z nimi ożenić, bo bezwstydnie
pokazywały nogi i miały szminkę na ustach. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie trzyma się
ich w zamknięciu.
Teraz, po latach, zdaję sobie sprawę, że życie w mojej wiosce nie zmieniło się od
narodzin mojej matki, jej matki i jeszcze wcześniej. Czy te dziewczyny z miasta też były tak
bite jak ja? Czy pracowały jak ja? Były zamknięte jak ja? Niewolnice jak ja? Nie wolno mi
było oddalić się od furgonetki ojca nawet na centymetr. On nadzorował rozładowanie
skrzynek, zbierał pieniądze i na jego gest, tak jak osioł, musiałam wejść do środka i tam się
schować; jedyną moją przyjemnością było to, że miałam rzadką sposobność, by odpocząć
przez chwilę od pracy i obejrzałam przez szpary między skrzynkami niedostępne dla mnie
sklepy i butiki.
Targowisko było bardzo duże. Pokryte czymś w rodzaju dachu, oplecionego
winoroślą, co dawało cień owocom. Wyglądało to naprawdę ładnie. Kiedy wszystko zostało
sprzedane, ojciec był bardzo szczęśliwy. Szedł spotkać się ze sprzedawcą przed zamknięciem
targu, sam, i przynosił pieniądze, widziałam je w jego rękach. Przeliczał je wiele razy i
zamykał w niedużym, płóciennym woreczku wyposażonym w sznurek. Zawieszał sobie
woreczek na szyi. To właśnie za pieniądze zarobione na targu mógł unowocześnić nasz dom.
Lubiłam wsiadać do furgonetki, bo to dawało chwilę odpoczynku. Podczas drogi nie
miałam nic do roboty, mogłam sobie spokojnie siedzieć. Ale kiedy przyjeżdżaliśmy na targ,
trzeba było się bardzo spieszyć, nosić skrzynki w wielkim pośpiechu. Ojciec chciał pokazać,
jak jego żona i córka potrafią ciężko pracować. Jeździłam zawsze z matką. Nigdy nie brał ze
sobą dwóch sióstr.
Kiedy na targ jeździła moja siostra, sprzątałam podwórko, myłam je i zostawiałam, by
wyschło na słońcu. Przygotowywałam jedzenie i piekłam chleb. Siadałam na ziemi, kładłam
mąkę do dużego naczynia, dodawałam wodę i sól, ciasto wyrabiałam ręcznie. Pozostawiałam
je potem pod przykryciem z białego płótna i czekałam, aż wyrośnie. Podsycałam ogień w
piecu, żeby był gorący. Sam piec był ogromny, niczym mały dom pokryty drewnianym
dachem, a na żelaznym palenisku w środku zawsze palił się ogień. Żar utrzymywał się bardzo
długo, ale żeby upiec chleb, trzeba było podsycić ogień w specjalny sposób.
Widok rosnącego ciasta jest czymś wspaniałym... uwielbiałam wypiekać chleb. Aby
go upiększyć, przed włożeniem do pieca robiłam w środku dziurkę. Wkładałam uformowane
na chleb ciasto do worka z mąką, żeby nie lepiło się do rąk, pieściłam je delikatnie, aż stawało
się białe i miękkie. Chleb przypominał wyglądem duży placek, naprawdę wspaniały, piękny,
okrągły chleb, który zawsze musiał mieć tę samą formę. Jeśli było inaczej, ojciec rzucał mi go
w twarz.
Kiedy chleb był już gotowy, czyściłam ruszt i zbierałam popiół. Po skończonej pracy
moje włosy, twarz, brwi i rzęsy były szare od pyłu. Otrząsałam się niczym psiak, który ma
pchły.
Któregoś dnia znajdowałam się wewnątrz domu, kiedy ktoś zauważył dym,
wydobywający się przez dach pieca. Pobiegłam tam z moją siostrą zobaczyć, co się stało.
Zaczęłyśmy krzyczeć, że się pali. Pojawił się mój ojciec z wodą. Buchały płomienie i wszystko
w piecu się spaliło. Na ruszcie leżało coś czarnego, małego, przypominającego kozie
bobki. Zapomniałam, że w środku jest chleb, i źle wybrałam popiół z paleniska. Pozostał żar i
wywołał ogień. To była moja wina. Nie powinnam była zapomnieć o tym kawałku chleba, a
przede wszystkim nigdy nie zapomnieć o wymieszaniu popiołu kawałkiem drewna, żeby
usunąć z niego wszystko to, co się żarzy.
Byłam odpowiedzialna za ogień w piecu chlebowym, nie mogło mi się przytrafić nic
gorszego.
Ojciec zbił mnie jak nigdy przedtem. Były kopniaki, były uderzenia laską po plecach.
Złapał mnie za włosy, przycisnął kolanami i wepchnął twarz w popiół, na szczęście już letni.
Dusiłam się, śliniłam, popiół wchodził mi do nosa i ust, oczy miałam zaczerwienione. Zmusił
mnie do jedzenia popiołu, żeby mnie ukarać. Płakałam. Kiedy mnie w końcu puścił, cała
byłam czarna i szara, z oczami zaczerwienionymi jak pomidor. To było bardzo poważne
wykroczenie z mojej strony i gdyby nie było przy tym mojej matki i siostry, myślę, że ojciec
wrzuciłby mnie do paleniska, zanim zacząłby gasić ogień.
Trzeba było odbudować piec za pomocą cegieł i praca ta trwała dość długo.
Codziennie towarzyszyły mi przekleństwa albo jakieś złośliwe słowa. Umykałam do stajni ze
zgiętym karkiem, podwórko zamiatałam ze spuszczoną głową. Myślę, że mój ojciec naprawdę
mnie nienawidził, chociaż, pomijając wypadek z piecem, pracowałam naprawdę dobrze.
Po południu, przed zapadnięciem nocy, robiłam pranie. Zajmowałam się całą domową
bielizną, trzepałam baranie skóry, zamiatałam, gotowałam, karmiłam zwierzęta, czyściłam
stajnię. Chwile odpoczynku zdarzały się bardzo rzadko.
Nigdy nie wychodziłyśmy wieczorami. Natomiast matka z ojcem robili to bardzo
często, szli do sąsiadów, przyjaciół. Mój brat także wychodził, ale my nigdy. Nie miałyśmy
żadnych koleżanek, nasza najstarsza siostra nigdy do nas nie zaglądała. Jedyną obcą osobą,
którą czasem widywałam w domu, była nasza sąsiadka, Enam. Miała kropkę w oku i ludzie
kpili sobie z niej, wszyscy też wiedzieli, że nie wyszła za mąż.
Z tarasu widziałam willę bardzo bogatych ludzi. Siedzieli na oświetlonym tarasie,
słyszałam ich śmiechy, widziałam, że jadali tam często, nawet późnym wieczorem. Ale my u
nas w domu byłyśmy zamknięte jak króliki w swoich pokojach. Z naszej wioski pamiętam jedynie
tę bogatą rodzinę i Enam, starą pannę, zawsze samą, siedzącą przed swoim domem.
Jedyną rozrywkę stanowiła jazda furgonetką do miasta na targ.
Chwile odpoczynku były tak rzadkie. Kiedy nie pracowałyśmy dla siebie,
pomagałyśmy innym mieszkańcom, a oni robili to samo dla nas.
We wsi było sporo dziewcząt w mniej więcej tym samym wieku i kazano nam
wsiadać do autokaru, kiedy miałyśmy jechać zbierać kalafiory na naprawdę ogromnym polu.
Dobrze je pamiętam, to wielkie pole kalafiorów! Było tak ogromne, że nie widać było końca,
miałyśmy wrażenie, że nigdy nie uda nam się wszystkiego zebrać! Kierowca był tak nieduży,
że aby prowadzić, musiał podkładać sobie na siedzenie spory Jasiek. Miał okrągłą, śmieszną,
maleńką głowę i rzadkie włosy.
Cały dzień na czworakach ścinałyśmy kalafiory; wszystkie dziewczyny ustawione w
rzędzie, jak zazwyczaj, pilnowane były przez kobietę w średnim wieku. Trzymała w ręku kij.
Nie było mowy o pozostawaniu w tyle. Kładłyśmy te kalafiory do dużej ciężarówki. Po zakończonym
dniu pracy ciężarówka pozostawała na miejscu, a my wsiadałyśmy do autokaru,
żeby wrócić do wioski. Po obu stronach drogi rosło dużo pomarańczy. A ponieważ bardzo
chciało się nam pić, kierowca zatrzymał autokar, mówiąc nam, że każda może zerwać dla
siebie jedną pomarańczę i szybko wracać na miejsce.
- Jedną pomarańczę i halasl - co znaczy "jedną pomarańczę, nie dwie!"
Wszystkie dziewczęta wróciły biegiem do autokaru i kierowca, który zaparkował wóz
na małej dróżce, wrzucił tylny bieg. A potem nagle wyłączył silnik, wysiadł i zaczął krzyczeć
tak głośno, że wszystkie dziewczyny wyskoczyły z autokaru jak szalone.
Kierowca rozjechał jedną z dziewcząt. Po jej głowie przejechało koło. Ponieważ
znalazłam się tuż obok, pochyliłam się i uniosłam jej głowę za włosy, sądząc, że jeszcze żyje.
Jednak głowa pozostała wbita w ziemię. Zemdlałam z przerażenia.
Pamiętam, że potem znowu znalazłam się w autokarze, na kolanach pilnującej nas
kobiety. Kierowca zatrzymywał się przed każdym domem, żeby odstawić kolejne
dziewczyny, bo nie miałyśmy prawa wracać samodzielnie, nawet znajdując się już w
rodzinnej wiosce. Kiedy wysiadłam przed naszym domem, opiekunka powiedziała matce, że
jestem chora. Mama położyła mnie, podała coś do picia. Tego wieczora była dla mnie bardzo
miła, bo tamta kobieta o wszystkim jej opowiedziała. Musiała poinformować o wypadku
każdą matkę, a kierowca czekał na nią przy autokarze. Może dlatego, żeby wszyscy poznali
jednakową wersję wydarzeń?
Bo to, co przydarzyło się tej dziewczynie, było naprawdę dziwne. Kiedy zbierałyśmy
kalafiory, zawsze musiała pracować pośrodku rzędu, nigdy na jego obrzeżach. A u nas fakt,
że dziewczyna jest tak bardzo pilnowana przez innych, oznaczał, że być może chce uciec.
Zauważyłam od razu, że zawsze ktoś ją obserwował, że nie wolno jej było zmieniać miejsca
w rzędzie. Wydawało mi się to dziwne, jak i to, że nikt z nią nie rozmawiał. Nie wolno było
nawet na nią patrzeć, bo była charmuta i gdyby któraś z nas się do niej odezwała, sama też
zostałaby potraktowana jak charmuta. Czy kierowca specjalnie ją przejechał? We wsi długo
było o tym głośno. Przyjechała policja, żeby nas przepytać, zebrano nas w miejscu, gdzie
zdarzył się wypadek. Przyjechało trzech policjantów i dla mnie było to prawdziwe wydarzenie,
widok trzech mężczyzn w policyjnych mundurach. Nie wolno było patrzeć im w oczy,
należało okazać im szacunek, wszystkie nas bardzo to poruszyło. Pokazałyśmy dokładnie
miejsce. Pochyliłam się. Leżała tam sztuczna głowa, podniosłam ją ręką. Powiedzieli mi: Ha
- las, halas, halas.... I na tym się skończyło.
Wsiadłyśmy do autokaru. Kierowca płakał! Prowadził szybko i jakoś dziwnie.
Autokar podskakiwał na drodze, pamiętam dobrze, że opiekunka podtrzymywała sobie
rękami piersi, bo też jej bardzo podskakiwały. Kierowcę zamknięto w więzieniu. Dla nas i dla
całej wioski to wcale nie był wypadek.
Jeszcze długo po tych wydarzeniach byłam naprawdę chora. Ciągle prześladował mnie
widok mojej ręki, podnoszącej tę rozjechaną głowę, i bałam się rodziców z powodu tego
wszystkiego, co mówili o zmarłej. Musiała zrobić coś naprawdę niedobrego, ale do dzisiaj nie
wiem co. W każdym razie mówiono, że była charmuta. Nie mogłam spać w nocy, ciągle
widziałam tę rozjechaną głowę, słyszałam ten okropny dźwięk opon, kiedy autokar zaczął
jechać do tyłu. Nigdy nie zapomnę tej dziewczyny. Pomimo tych wszystkich cierpień, które
stały się moim udziałem, ten obraz na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Była w tym
samym wieku co ja, miała krótkie włosy, bardzo ładnie obcięte. To także było dziwne, że
miała krótkie włosy. Dziewczyny ze wsi nigdy nie obcinały sobie włosów. Dlaczego więc
ona? Wyróżniała się wśród nas, była ładniej ubrana. Co sprawiło, że stała się charmuta!
Nigdy się tego nie dowiedziałam. Wiem natomiast, co się stało ze mną.
W miarę jak stawałam się coraz starsza, z coraz większą nadzieją oczekiwałam, że
ktoś poprosi, bym została jego żoną. Ale nikt nie prosił o to Kainat, a ona wcale nie wydawała
się tym martwić. Zupełnie jakby zdążyła już przywyknąć do myśli, że zostanie starą panną,
ale dla mnie taki jej los wydawał się czymś okropnym i jeszcze gorszym był dla mnie, bo
przecież musiałam czekać na swoją kolej.
Zaczynałam już się wstydzić i nie chciałam pokazywać się na ślubach innych
dziewcząt, bo bałam się, że będą się ze mnie wyśmiewać. Wyjście za mąż to było jedyne, o
czym marzyłam, by zdobyć choć trochę wolności. Ale nawet kobieta zamężna ryzykowała
utratę życia z błahego powodu. Pamiętam tę kobietę, która miała czworo dzieci. Jej mąż
pracował często w mieście, był chyba urzędnikiem, bo chodził w marynarce. Kiedy go
dostrzegałam z daleka, szedł zawsze szybkim krokiem, jego buty pozostawiały po sobie
tumany piaskowego kurzu.
Jego żona miała na imię Souheila i pewnego razu usłyszałam, jak matka mówiła, że
cała wioska opowiada o niej różne rzeczy. Ludzie myśleli, że łączyło ją coś z właścicielem
sklepu, bo często chodziła do niego kupować chleb, owoce i warzywa. Może nie miała tak
dużego ogrodu jak nasz. A może spotykała się z tym mężczyzną po kryjomu, jak moja matka
z Fadelem. Pewnego dnia matka powiedziała, że dwaj bracia tej kobiety przyszli do niej do
domu i obcięli jej głowę. A potem zostawili ciało na ziemi i spacerowali po wsi z tą obciętą
głową. Mówiła także, że kiedy mąż wrócił do domu, był bardzo zadowolony ze śmierci żony,
bo wszyscy podejrzewali, że łączy ją coś ze sklepikarzem. Chociaż wcale nie była ładna i
miała już czworo dzieci.
Nie widziałam mężczyzn spacerujących po wsi z głową siostry, słyszałam tylko
opowieść mojej matki. Byłam już wystarczająco dojrzała, by to rozumieć, ale jakoś się nie
bałam. Bo wtedy, gdy byłam z matką, niczego tak naprawdę nie wiedziałam. Wydaje mi się,
że w mojej rodzinie nikt nie był charmuta, taka rzecz w ogóle nie przychodziła mi do głowy.
Ta kobieta musiała zostać ukarana i to było normalne. Bardziej normalne niż młoda
dziewczyna rozjechana na drodze.
Nie zajmowałam się plotkami, podejrzeniami wobec sąsiadów, bo nawet kłamstwa
mogły sprawić, że jakaś kobieta stawała się charmuta i to mogło doprowadzić do jej śmierci
dla honoru oszczerców.
Do tego, co nazywa się zbrodnią honorową, Jarimat al Sharaf, i co dla mężczyzn w
moim kraju nie jest żadną zbrodnią.
KREW PANNY MŁODEJ
Rodzice Husseina przyszli poprosić o rękę Noury. Przychodzili wiele razy, żeby
wszystko przedyskutować, bo kiedy u nas wydaje się córkę za mąż, sprzedaje się ją za złoto.
Tak więc rodzice Husseina przyszli, przynosząc ze sobą złoto, które włożyli do ładnego,
pozłacanego naczynia, i ojciec Husseina powiedział: "Proszę, połowa jest dla ojca, Adnana, a
druga połowa dla jego córki, Noury".
Jeśli się okazuje, że ilość złota jest niewystarczająca, przystępuje się do dyskusji.
Obydwie jego części są bardzo ważne, bo w dniu ślubu dziewczyna musi wszystkim pokazać
złoto, które otrzymał jej ojciec za sprzedaż córki.
Ta część złota, którą Noura będzie w dniu ślubu nosiła na sobie, tak naprawdę wcale
nie należy do niej. Wszystkie te bransolety, naszyjnik, diadem są jej potrzebne dla okazania
honoru, zarówno własnego, jak i rodziców. Nie będzie ono zapewniało jej dostatniej
przyszłości, nie będzie należało do niej, ale pozwoli jej godnie spacerować po wiosce, bo
widząc ją, ludzie będą wyliczać, ile złota przysporzyła swoim rodzicom. Jeśli dziewczyna w
dniu swojego ślubu nie posiada żadnej biżuterii, to jest to dla niej i dla całej rodziny straszny
wstyd. Mój ojciec zawsze o tym zapominał, kiedy na nas krzyczał, wypominając, że
dziewczyna przynosi mniej dochodu niż zwykła owca. Kiedy sprzedawał swoją córkę,
należała mu się połowa złota!
Tak więc ojciec może się targować. Dyskusja odbywa się bez naszego udziału,
uczestniczą w niej tylko rodzice. Kiedy w końcu dobijają targu, nie podpisują żadnych
papierów, liczy się jedynie słowo mężczyzn. Wyłącznie słowo mężczyzn.
Kobiety nie mają prawa nic mówić, ani moja matka, ani matka Husseina, nie
wspominając już o pannie młodej. Nikt jeszcze nie widział tego złota, ale wszyscy wiedzą, że
małżeństwo dojdzie do skutku, bo przyszła rodzina Husseina. Nie wolno im przeszkadzać,
pokazywać się, należy respektować targowanie się obu mężczyzn.
Moja siostra Noura wie, że do naszego domu wszedł ze swoimi rodzicami mężczyzna,
więc z pewnością wyjdzie za mąż. Jest bardzo zadowolona. Mówi mi, że chce być mężatką,
żeby się lepiej ubierać, depilować sobie brwi, mieć swoje własne dzieci i rodzinę. Noura jest
bojaźliwa i ma ładną twarz. Kiedy ojcowie dyskutują, jest trochę zmartwiona, bardzo
chciałaby wiedzieć, ile przynieśli ze sobą złota, prosi Boga, żeby dobili targu.
Zupełnie nie wie, jak wygląda jej przyszły mąż, w jakim jest wieku i z pewnością nie
zapyta o to rodziców. Zadawanie takich pytań to rzecz wstydliwa. Nie prosi o to nawet mnie,
chociaż mogłabym się gdzieś schować i trochę mu się przyjrzeć. A może boi się, że powiem o
tym rodzicom.
Kilka dni później ojciec wzywa do siebie Nourę i w obecności matki oznajmia:
"Wyjdziesz za mąż tego i tego dnia". Nie było mnie przy tym, nie miałam prawa być w
pokoju razem z nimi.
Właściwie nie powinnam mówić: "nie miałam prawa", bo u nas coś takiego nie
istnieje. To jest po prostu obyczaj - jest właśnie taki i to wszystko. Jeśli ojciec ci powie:
"Zostaniesz w tym kącie przez całe życie", to zostaniesz tam na całe życie. Jeśli ojciec położy
ci jedną oliwkę na talerzu i oznajmi: "Dzisiaj zjesz tylko to", to nie zjesz już niczego innego.
Bardzo trudno jest zrzucić z siebie skórę uległego niewolnika, ponieważ rodzisz się
dziewczynką i przez całe dzieciństwo jesteś traktowana w taki sposób, jakby cię w ogóle nie
było. Nie istniejesz, masz tylko słuchać mężczyzn i być posłuszna stanowionym przez nich
prawom, egzekwowanym bezwzględnie przez ojca, matkę, brata, a jedyną nadzieją na
uzyskanie odrobiny swobody jest wyjście za mąż.
Kiedy moja siostra Noura osiągnęła ten tak upragniony status, miałam, myślę, niecałe
piętnaście lat. Ale może się mylę, może nawet bardzo, bo kiedy staram się wszystko sobie
przypomnieć, ułożyć w chronologicznym porządku, nagle zdaję sobie sprawę, że moje tamto
życie nie miało żadnego punktu odniesienia, żadnego znaku orientacyjnego, jak to się dzieje
tu, w Europie. Nie obchodzi się tam urodzin, nie robi się zdjęć; to jest życie małego
zwierzątka, które je, pracuje, jak można najszybciej, śpi i dostaje razy. Potem dowiaduje się,
że jest już "dojrzałe", to znaczy może ściągnąć na siebie gniew całej społeczności za
najmniejszy fałszywy krok. I licząc od tego "wieku dojrzałego", następnym etapem jest
małżeństwo. Zazwyczaj dziewczyna dojrzewa w wieku dziesięciu lat i wychodzi za mąż
między czternastym a najpóźniej siedemnastym rokiem życia. Noura była chyba blisko tej
górnej granicy.
Rodzina zaczęła przygotowania do ślubu, zawiadamiano sąsiadów. Nasz dom nie był
wystarczająco obszerny, więc rodzice wynajęli na weselne przyjęcie należące do całej wsi
podwórze. Było to bardzo ładne miejsce, podobne do pełnego kwiatów ogrodu, gdzie rosły
także winogrona i było miejsce na tańce. Znajdowała się tam również kryta weranda, gdzie
panna młoda mogła się schronić przed słońcem i czekać na przybycie męża.
Ojciec sam wybrał barana. Zawsze bierze się młodziutkie jagnię, bo jego mięso jest
bardzo kruche i nie trzeba go długo przyrządzać. Jeśli mięso wymaga długiego gotowania,
wszyscy mówią, że ojciec nie jest dostatecznie bogaty, bo wybrał starego barana i nie karmi
gości jak należy. Zepsuje sobie reputację we wsi, a opinia o jego córce będzie jeszcze gorsza.
Tak więc ojciec osobiście wybiera jagnię. Idzie do obory, obserwuje, łapie upatrzone
zwierzę i wlecze je do ogrodu. Wiąże mu nogi, żeby nie mogło się poruszać, bierze nóż i
podcina mu gardło jednym pociągnięciem ostrza. Następnie podnosi łeb jagnięcia nieco do
góry nad dużym naczyniem, do którego zaczyna spływać krew. Patrzę na tę cieknącą krew z
uczuciem dużego obrzydzenia. Nogi jagnięcia jeszcze się ruszają. Kiedy ojciec kończy swoją
pracę, kobiety zajmują się mięsem. Gotują wodę, żeby wyczyścić wnętrze zwierzęcia. Nie
jada się flaków, ale z pewnością do czegoś ich się używa, bo starannie odkłada sieje na bok.
Potem należy ściągnąć skórę - tę delikatną pracę wykonuje moja matka. Skóra nie może być
uszkodzona. Musi pozostać w jednym kawałku. Jagnię leży teraz na ziemi, dokładnie
wypatroszone i czyste. Matka oddziela skórę od mięsa ogromnym nożem. Robi to
precyzyjnymi, pewnymi ruchami. Kawałek po kawałku skóra odchodzi, aż w końcu zostaje
samo mięso. Matka pozostawia skórę na słońcu do wyschnięcia, potem ją sprzeda albo
zostawi w domu. Sprzedajemy większość baranich skór. Ale nie jest dobrze widziane, gdy
przychodzi się na targ z jedną tylko skórą. Trzeba ich mieć więcej, żeby ludzie widzieli, że
jest się bogatym.
W przeddzień ślubu, kiedy jagnię jest już gotowe, po zapadnięciu ciemności matka
zajmuje się moją siostrą. Bierze starą patelnię, cytrynę, trochę oliwy z oliwek, żółtko i cukier.
Rozpuszcza te wszystkie składniki na patelni i zamyka się w pokoju z Nourą. Właśnie tą
"miksturą" będzie ją depilować. Trzeba pozbawić łono absolutnie wszystkich włosów.
Wszystko musi być gołe i czyste. Matka mówi, że jeśli jakimś nieszczęściem pozostawi się
choć jeden włosek, mąż nie będzie chciał nawet spojrzeć na swoją żonę i odejdzie, bo jest
brudna!
Zastanawia mnie ta historia: włosy łonowe sprawiają, że kobieta jest brudna? Nie
depiluje się nóg ani rąk, tylko łono. A także brwi, ale to dla urody. Kiedy u dziewczyny
pojawiają się włosy łonowe i zaczynają rosnąć jej piersi, jest to pierwsza oznaka, że staje się
kobietą. I umrze z owłosionym łonem, bo Bóg tak nas stworzył i takimi nas zabierze. A
jednak dziewczyny stają się dumne na samą myśl o depilacji... Jest to znak, że od tej pory
będą należeć do innego mężczyzny, nie do ojca. Bez owłosienia łonowego dziewczyna staje
się naprawdę kimś. Wydaje mi się, że to nic więcej, jak jeszcze jedna kara, bo słyszałam
krzyki mojej siostry. Kiedy w końcu opuściła pokój, tłum zgromadzonych pod drzwiami
kobiet zaczął głośno klaskać i krzyczeć: Jujujuju! To naprawdę wielka radość: moja siostra
była gotowa do ślubu, tego uroczystego poświęcenia dziewictwa.
Po tym seansie Noura mogła iść spać. Kobiety powróciły do domów, widziały moją
siostrę i mogły stwierdzić, że wszystko odbyło się według ustalonych reguł.
Następnego dnia, o wschodzie słońca, przygotowujemy jedzenie na ślubnym
podwórku. Ludzie muszą widzieć, jak to robimy, i obserwować, ile jest dań. Przede
wszystkim nie wolno popsuć potrawy zbyt małą ilością ryżu, bo wtedy cała wioska będzie o
tym plotkować. Potowa podwórka przeznaczona jest na wyeksponowanie potraw. Jest mięso,
kuskus, warzywa, ryż, kurczaki i bardzo dużo słodyczy; ciasta, które matka piekła razem z
sąsiadkami, bo sama nigdy nie dałaby rady przygotować tego wszystkiego dla takiego tłumu
gości.
Dania są wyeksponowane, wszyscy mogą je obejrzeć, a matka idzie do domu wraz z
jedną z kobiet, by przygotować moją siostrę. Suknia ślubna, haftowana z przodu, jest długa do
kostek i zapinana na małe guziki obciągnięte materiałem. Noura wygląda wspaniale, kiedy
wychodzi z pokoju cała w złocie. Jest piękna jak kwiat. Ma bransolety, naszyjniki, a przede
wszystkim, co dla panny jest najważniejsze, wspaniały diadem! Ma on kształt opaski
zrobionej z niewielkich kawałków złota, która otacza jej głowę. Rozpuszczone włosy
posmarowano leciutko oliwą z oliwek, by nadać im więcej blasku. Noura zostanie posadzona
na tronie. Ten tron to ustawione na stole krzesło, przykryte białym materiałem. Noura musi
wspiąć się na stół, usiąść na krześle, a wszyscy mają ją podziwiać. Ona ma czekać na
przybycie męża. Kobiety przepychają się, chcą wejść na podwórko i obejrzeć pannę młodą,
krzyczą: Jujujuju!
A mężczyźni tańczą na zewnątrz. Nie mieszają się z przebywającymi na podwórku
kobietami.
Nie mamy prawa oglądać tańczących mężczyzn, nawet przez okno.
Teraz ma przybyć pan młody. Narzeczona skromnie pochyla głowę. Jeszcze nie ma
prawa patrzeć mu prosto w twarz, ale to pierwszy moment, kiedy może na niego zerknąć i
zobaczyć, jaki właściwie jest. Sądzę, że matka powiedziała jej coś na temat jego wyglądu,
rodziny, pracy, wieku... ale wcale nie mam takiej pewności. Może powiedziano jej tylko to, że
dostarczył złota w wystarczającej ilości.
Matka bierze welon i przykrywa nim głowę mojej siostry; pan młody przybywa
niczym książę, jest pięknie ubrany. Noura grzecznie trzyma ręce na kolanach, by pokazać
swoje dobre wychowanie, chowa pod welonem skromnie spuszczoną głowę. Ta uległa poza
najlepiej ukazuje całą treść życia mojej siostry.
Patrzę na nią wraz z innymi i bardzo jej zazdroszczę. Zawsze zazdrościłam jej tego, że
była najstarsza, że wszędzie towarzyszyła naszej matce, podczas gdy ja harowałam z Kainat
w stajni. Zazdrościłam, że pierwsza opuszcza rodzinny dom. Każda dziewczyna chciałaby
tego dnia być na jej miejscu, w pięknej, białej sukni i przyozdobiona taką ilością złota. Była
piękna. Noura nie miała butów, to moje największe zmartwienie. Według mnie gołe stopy są
oznaką nędzy. Na ulicy widywałam czasem idące na targ kobiety z butami na nogach. Może
fakt, że mężczyźni zawsze byli obuci, sprawiał, iż buty stały się dla mnie symbolem wolności.
Chodzenie boso po żwirze i po różnych kolcach wiecznie raniło mi stopy... Noura miała bose
stopy, a Hussein nosił wspaniałe, woskowane buty, które robiły na mnie ogromne wrażenie.
Hussein zbliżył się do mojej siostry. Postawiono dla niego na stole inne krzesło
przykryte białym materiałem. Usiadł, podnosi biały welon, a na podwórzu rozległo się głośne
Jujujuju! Ceremonia się dokonała. Mężczyzna odsłonił twarz tej, która dochowała mu
czystości i teraz da mu synów.
Obydwoje pozostali na krzesłach, nieruchomi, przypominający manekiny. Ludzie
tańczyli, śpiewali, jedli, ale oni nie ruszali się ze swoich miejsc. Donoszono im jedzenie, pod
szyją mieli zawiązane białe serwety, by nie poplamić pięknych ubrań.
Mąż nie dotyka swojej żony, nie całuje jej, nie bierze za rękę. Między nimi nic się nie
dzieje, nie ma żadnego gestu wskazującego na jakieś uczucia - miłość czy czułość. Są raczej
jakimś obrazem małżeństwa i taki stan trwa długo.
Nic nie wiem o moim szwagrze, ile ma lat, czy ma siostry i braci, gdzie pracuje i gdzie
mieszka razem z rodzicami. A przecież pochodzi z tej samej wioski. Nie szuka się żony gdzie
indziej! Widzę tego mężczyznę po raz pierwszy. Przedtem nie wiadomo było, czy jest ładny
czy brzydki, mały, wysoki, gruby, ślepy, jednoręki, z zajęczą wargą, czy ma uszy, czy też nie,
a może ma wielki nos. Hussein jest bardzo pięknym mężczyzną. Nie jest zbyt wysoki, jakieś
metr siedemdziesiąt, ma bardzo krótkie, kędzierzawe włosy, ciało dość gibkie. Jego twarz jest
smagła, o ciemnej karnacji, wygląda na dobrze odżywionego. Ma bardzo krótki nos, nieco
spłaszczony, o szerokich nozdrzach. Wygląda dobrze. Kroczy dumnym krokiem i na pierwszy
rzut oka nie sprawia wrażenia kogoś złego czy złośliwego, ale kto wie, może jest odwrotnie.
Wyczuwam to, kiedy odzywa się nerwowo.
Aby ogłosić, że uroczystość zbliża się do końca i ludzie mogą wracać do domu,
kobiety zaczynają śpiewać, zwracając się bezpośrednio do męża; słowa brzmią mniej więcej
tak: "A teraz mnie ochraniaj. Jeśli nie będziesz mnie chronił, to nie jesteś prawdziwym
mężczyzną". A ostatnia piosenka jest obowiązkowa: "Nie wyjdziemy stąd, jeśli teraz nie
zatańczysz". Państwo młodzi muszą zatańczyć, aby zakończyć uroczystość.
Mąż pomaga żonie zejść z podwyższenia - tym razem może jej dotknąć, przecież już
do niego należy - i wykonują taniec. Niektórzy młodzi nie tańczą, bo są bardzo nieśmiali.
Moja siostra tańczyła ze swym mężem bardzo długo i dla całej wioski było to czymś wspaniałym.
Teraz mąż prowadzi żonę do swojego domu, właśnie zapadła noc. Ojciec Husseina
ofiarował mu dom, inaczej jego syn nie byłby mężczyzną. Dom Husseina znajduje się
niedaleko domu jego rodziców, w tej samej wiosce. Państwo młodzi idą tam pieszo, sami.
Patrzymy, jak się oddalają, i płaczemy. Płacze nawet mój brat. Płaczemy, bo już nas opuściła,
płaczemy, bo nie wiemy, co się z nią dalej stanie, jeśli okaże się, że nie zachowała dziewictwa
dla swojego męża. Wcale nie jesteśmy spokojni. Trzeba będzie poczekać na chwilę, kiedy
mąż wywiesi na balkonie białe prześcieradło zaraz po wschodzie słońca i wszyscy będą mogli
stwierdzić obecność dziewiczej krwi. To prześcieradło musi wisieć w widocznym miejscu, by
jak najwięcej mieszkańców wioski mogło je obejrzeć. Jeżeli jest tylko dwóch lub trzech
świadków, to nie wystarcza. Świadectwo może być wówczas podważone, nigdy nic nie
wiadomo.
Pamiętam, jak wyglądał dom państwa młodych oraz podwórze. Był tam mur
zbudowany z kamienia i cementu, który otaczał całą posesję. Stało mnóstwo ludzi i czekało.
Nagle na balkon wyszedł mój szwagier z prześcieradłem, na jego widok ludzie zaczęli
krzyczeć: Jujuju! Mężczyźni gwizdali, kobiety śpiewały, klaskały w dłonie, bo właśnie
pokazał prześcieradło. Jest to takie specjalne prześcieradło, które kładzie się na łóżko na tę
pierwszą noc. Hussein rozwiesił je teraz na balkonie, po obu bokach przypiął je białymi,
plastikowymi szczypczykami do bielizny. Ślub odbywa się w bieli, bielizna jest biała,
szczypczyki są białe. Tylko krew jest czerwona.
Hussein pozdrowił ręką tłum i wrócił do pokoju. Zwycięstwo!
Krew barana, krew dziewicy, zawsze tylko krew. Pamiętam dokładnie, jak mój ojciec,
Adnan, zabijał barany. Krew spływała do misy, ojciec moczył w niej ścierkę, aby
posmarować nią drzwi wejściowe i kafelki. Trzeba było po nich chodzić, żeby przejść przez
te drzwi, od góry do dołu pomalowane krwią. Czułam się okropnie, jak chora. Za każdym
razem, gdy zabijano jakieś zwierzę, byłam chora ze strachu. Kiedy byłam dzieckiem,
zmuszano mnie, jak inne dzieci, do przyglądania się, jak mój ojciec zabija kury, króliki i
barany, i byłyśmy przekonane, moja siostra i ja, że z łatwością ktoś mógłby skręcić nam kark
jak kurze lub wykrwawić nas jak barana. Kiedy oglądałam to po raz pierwszy, byłam tak
przerażona, że wtuliłam się w nogi mojej matki, aby tylko nie patrzeć. Jednak matka zmusiła
mnie siłą do oglądania. Chciała, żebym widziała, jak ojciec zabija zwierzęta, i abym w ten
sposób stała się członkiem rodziny, abym się nie bała. A jednak zawsze mnie to przerażało,
bo krew nieodmiennie kojarzyła mi się z ojcem.
Następnego dnia po ślubie jak wszyscy przyglądałam się plamie krwi mojej siostry na
białym prześcieradle. Matka płakała, ja też. W takiej chwili zawsze się bardzo płacze, bo
trzeba w ten sposób okazać swoją radość i wyrazić szacunek ojcu, który upilnował dziewictwa
swojej córki. Płacze się także z uczucia ulgi, bo Noura zwycięsko przeszła tę wielką
próbę. Jedyną próbę swojego życia. Teraz pozostało jej tylko udowodnić, że jest w stanie
urodzić syna.
Życzę sobie tego samego dla mnie samej, to normalne. Cieszę się bardzo, że siostra
wyszła za mąż: potem przyjdzie moja kolej. W tym momencie, co dziwne, nawet nie myślę o
Kainat, jakby ta starsza ode mnie o rok siostra w ogóle nie istniała, a przecież to ona powinna
wyjść za mąż przede mną!
Opuszczamy podwórko Husseina. Trzeba posprzątać weselne podwórze. To rodzina
panny młodej musi wszystko pozmywać, wyczyścić, pozamiatać podwórze, więc jest dużo
pracy. Czasem przychodzą z pomocą jakieś sąsiadki, ale to nie jest reguła.
Od chwili zamążpójścia Noura niezbyt często przychodzi do nas do domu, nie ma
zresztą powodu, żeby przychodziła, musi się przecież zajmować własną rodziną. A jednak w
jakiś czas po ślubie, w każdym razie nie później niż po miesiącu, przychodzi do domu poskarżyć
się mamie, płacząc. Ponieważ nie mogłam spytać, co się jej stało, czatowałam u
szczytu schodów, żeby coś usłyszeć i zrozumieć.
Noura pokazała jej ślady uderzeń. Hussein zbił ją tak mocno, że nawet miała siniaki
na twarzy. Zdjęła spodnie, pokazując fioletowe uda, a matka płakała. Musiał ją chyba wlec za
włosy po podłodze; mężczyźni często tak robią. Nie usłyszałam jednak, dlaczego Hussein ją
zbił. Czasem wystarczy po prostu, że młoda mężatka nie potrafi jeszcze dostatecznie dobrze
gotować, zapomni coś posolić albo nie ma sosu, bo zapomniała dolać wody. To w zupełności
wystarczy, żeby dostać lanie. Noura skarżyła się matce, bo ojcu nie mogła, gdyż był zbyt
gwałtowny i odesłałby ją do męża natychmiast, bez wysłuchania. Matka też jej wcale nie
pocieszała, powiedziała tylko: "To twój mąż, to nic takiego, musisz do niego wrócić".
I Noura wróciła. Tak jak stała, pobita. Wróciła do męża, który korygował jej
postępowanie uderzeniami kija.
Nie miała zresztą innego wyboru. Nawet gdyby nas duszono, nie miałyśmy wyboru.
Przyglądając się mojej siostrze, mogłam sobie powiedzieć, że małżeństwo służy tylko do
tego, żeby być bitym, tak jak przedtem. Ale nawet mając taką perspektywę, myślałam o
małżeństwie jak o czymś szczególnym, jak o niczym innym na świecie. Bo to jednak
interesujące - to przeznaczenie arabskich kobiet, przynajmniej kobiet z mojej wioski.
Akceptują one wszystko w naturalny sposób. Nie przychodzi im do głowy żadna myśl o
buncie. Zresztą nie wiedzą nawet, co to jest bunt. Płaczą, kryją się z bólem, kłamią, jeśli
trzeba, aby tylko uniknąć razów kija, ale buntować się? Nigdy. Po prostu nie ma innego
wyboru - tylko życie pod opieką ojca lub męża. Kobieta żyjąca samotnie - to nie do
pomyślenia.
Hussein nawet nie przyszedł po swoją żonę. Zresztą nie pozostała u nas długo, moja
matka zbyt się bała, że będzie chciała wrócić do rodziców! Później, kiedy Noura zaszła w
ciążę i wszyscy mieli nadzieję, że to będzie chłopiec, dla rodziny męża, dla Husseina i dla nas
stała się prawdziwą księżniczką. Czasem ogarniała mnie zazdrość. Teraz ona była w rodzinie
ważniejsza ode mnie. Już przed ślubem o wiele więcej rozmawiała z matką, a potem stały się
sobie jeszcze bliższe. Kiedy chodziły razem po siano, zajmowało im to więcej czasu, tak
długo ze sobą rozmawiały. Zamykały się w pokoju, za zielonymi drzwiami, dobrze to
pamiętam, a ja mogłam tylko przechodzić pod tymi drzwiami. Byłam sama, opuszczona, bo
moja siostra była za tymi drzwiami z matką, która ją depilowała. To pomieszczenie służyło
również do przechowywania zboża, oliwek i mąki.
Nie wiem, dlaczego te zielone drzwi tak brutalnie wryły się w moją pamięć. Często
przez nie przechodziłam, z torbami, prawie codziennie. Za tymi drzwiami wydarzyło się coś
niepokojącego, ale co to mogło być? Myślę, że schowałam się tam, między workami, ze
strachu. Widzę się tam jak małą małpkę przycupniętą na kolanach w zupełnej ciemności. W
tym pomieszczeniu nie było zbyt wiele światła. Więc ukrywam się tam z czołem przytulonym
do ziemi. Kafelki były brązowe, takie małe, brązowe kafelki. Fugi między nimi mój ojciec
pomalował na biało.
Bardzo się czegoś boję. Widzę matkę z workiem na głowie. To ojciec wsadził jej
głowę w ten worek. Czy to było tam, czy może w innym miejscu? Czy miał zamiar ją ukarać?
Chciał ją udusić? Nie mogę krzyczeć. Bądź co bądź on jest moim ojcem, mocno ściska worek
z tyłu głowy matki, widzę jej profil, rysujący się pod materiałem nos. Ojciec trzymają za
włosy jedną ręką, drugą ręką przytrzymuje worek.
Matka jest ubrana na czarno. Czy coś się wydarzyło kilka godzin wcześniej? Ale co?
Siostra przyszła do domu, bo jej mąż ją zbił. Mama jej wysłuchała; czy matka nie może użalić
się nad swoją córką? Nie może płakać, nie może próbować obronić jej przed własnym ojcem?
Wydaje mi się, że moje wspomnienia wiążą się w jakiś sposób z tymi zielonymi
drzwiami. Wizyta mojej siostry i ja ukryta między workami ze zbożem, matka duszona przez
ojca pustym workiem. Musiałam tam wejść, żeby się schować. Chowanie się było dla mnie
czymś prawie codziennym. W stajni, w pokoju albo w stojącej w korytarzu szafie, gdzie
suszyły się baranie skóry, zanim trafiły do sprzedaży. Wisiały w tej szafie jak na targu,
chowałam się między nimi, choćbym miała się udusić, aby tylko nie dać się złapać. Natomiast
rzadko chowałam się między workami, bałam się, że mogą wypełznąć stamtąd węże. Skoro
się więc tam schowałam, to musiałam się bać także o własną skórę. A może to był dzień,
kiedy ojciec również mnie dusił baranią skórą w pokoju na piętrze.
Chce, żebym wyznała mu prawdę, żebym powiedziała, czy mama go zdradza, czy nie.
Wziął worek i złożył go na pół. A potem wcisnął mu go na głowę. Wolę umrzeć, niż zdradzić
moją matkę. Nawet jeśli widziałam ją na własne oczy z obcym mężczyzną. Jeśli powiem mu
prawdę, zabije nas obie. Nawet z nożem na gardle nie mogę niczego powiedzieć. Mam
trudności z oddychaniem. Zabije mnie czy zdołam się wymknąć? Pamiętam, że zbiegam na
dół, za te zielone drzwi. między nieprzebrane ilości ogromnych worków, które wyglądają niczym
potwory. Zawsze bardzo się bałam tego ciemnego pomieszczenia. Wyobrażałam sobie,
że ojciec w ciągu dnia wysypywał z worków zboże, a nocą wkładał do nich węże!
Oto jak porozrywane kawałki mojego poprzedniego życia próbują znaleźć swoje
miejsce w mojej pamięci. Zielone drzwi, worek, ojciec duszący matkę, a także mnie, chcąc
wymusić na mnie wyznanie prawdy, mój strach w ciemności i węże.
Nie tak dawno temu wkładałam śmieci do wielkiego, plastikowego worka i mały
kawałek papieru z jakiegoś opakowania pozostał przyczepiony na górze. A potem powolutku
opadł na dół worka, wydając dziwny dźwięk. Podskoczyłam, jakby nagle z worka miał wypełznąć
wąż. Zaczęłam się trząść i rozpłakałam się jak małe dziecko.
Mój ojciec umiał zabijać węże. Miał specjalną laskę z dwoma hakami na końcu.
Blokował węża między tymi dwoma hakami i bestia nie mogła się ruszać. A potem zabijał ją
kijem. A skoro był zdolny unieruchomić węża, by go zabić, tym samym mógł włożyć go do
pustego worka po to, by mnie ukąsił, kiedy zanurzałam rękę, żeby nabrać mąki. A więc
dlatego bałam się panicznie zielonych drzwi, które jednocześnie bardzo mnie intrygowały, bo
moja siostra i matka depilowały się w tym pomieszczeniu, a ja nie mogłam w tym uczestniczyć.
Bo nadal nikt nie przyszedł prosić o moją rękę.
Chociaż coś działo się w tej sprawie, dotarło to coś do moich uszu, kiedy miałam
jakieś dwanaście, może trzynaście lat. Jakaś rodzina przyszła do nas, by porozmawiać o mnie
z rodzicami, dosyć nieoficjalnie. Gdzieś na wsi szykowano dla mnie męża. Trzeba było tylko
czekać. Kainat powinna wyjść za mąż przede mną.
ASSAD
Nie byłam jedyną, która biegła do niego, kiedy koń się potknął, a on upadł na ziemię.
Zawsze mam przed oczami obraz mojego brata: miał na sobie zieloną koszulę w kolorowe
wzory, która powiewała za nim na wietrze. Wspaniale wyglądał na koniu. Zawsze bardzo
kochałam mojego brata, tak bardzo, że ten obraz nigdy mnie nie opuścił.
Wydaje mi się, że stałam się dla niego jeszcze milsza po zniknięciu Hanan. Leżałam
mu u stóp. Nie odczuwałam przed nim lęku, nie bałam się, że zrobi mi jakąś krzywdę... Może
dlatego, że byłam od niego starsza? Że byliśmy sobie bliscy? Chociaż przecież bił nas, kiedy
ojca nie było w domu. A nawet zaatakował matkę, choć zdarzyło się to tylko raz. Kłócili się, a
on w pewnym momencie chwycił ją za włosy, pociągnął po podłodze, a ona płakała. Widzę
ich wyraźnie, chociaż nie pamiętam, o co w tej kłótni poszło i od czego się zaczęła. Ciągle
mam duże problemy z uszeregowaniem poszczególnych obrazów i zrozumieniem ich
znaczenia. Zupełnie jakby moja palestyńska pamięć rozsypała się na małe kawałki w tym
nowym życiu, które musiałam sobie zbudować w Europie.
Moje uczucia do brata trudno dzisiaj zrozumieć, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę
to, co zrobił; ale kiedy przerażenie minęło, pewnie nie uświadamiałam sobie tak do końca, że
Hanan nie żyje. To dzisiaj, kiedy ta scena pojawiła się nagle w mojej pamięci, nie mogę już
myśleć o niczym innym. Kiedy staram się pozbierać te kawałki w jakąś całość, próbuję
myśleć logicznie i ustalić chronologię. Z jednej strony rodziców nie było wtedy w domu, tak
więc za każdym razem, kiedy miał się rozegrać dramat, to znaczy gdy rodzina skazywała kobietę
na śmierć, osoba mająca wykonać wyrok zostawała w domu sama z ofiarą. Potem już
nigdy nie zobaczyłam Hanan. Nigdy. Tego wieczora Assad zachowywał się jak szalony, był
wściekły, upokorzony odsunięciem go od porodu żony, upokorzony przez teściów. Czy
wiadomość o śmierci tak oczekiwanego dziecka przyszła za pośrednictwem telefonu? Czy
Hanan niewłaściwie się do niego odezwała? Nie wiem. Przemoc wobec kobiet w mojej
rodzinie, jak i całej wiosce, była czymś codziennym i tak normalnym! A jednak tak kochałam
Assada. Im bardziej nienawidził go ojciec, tym bardziej ubóstwiałam jedynego brata.
Pamiętam jego ślub jak nadzwyczajne święto. To najprawdopodobniej jedyne
wspomnienie prawdziwej radości i szczęścia w całej mojej naznaczonej obłędem przeszłości.
Musiałam mieć już z osiemnaście lat i byłam stara. Odmówiłam nawet uczestnictwa w innym
ślubie, bo dziewczyny kpiły sobie ze mnie w żywe oczy. Robiły złośliwe uwagi, rozdzielały
szturchańce i chichotały. A ja ciągle płakałam. Czasem wstydziłam się wyjść ze stadem,
bałam się cudzych spojrzeń. Nie byłam lepsza od sąsiadki z plamką na oku, która była
samotna, bo nikt jej nie chciał. Matka pozwoliła mi nie iść na ślub pewnej sąsiadki,
rozumiejąc moją rozpacz. To wtedy ośmieliłam się powiedzieć do ojca: "To wszystko twoja
wina! Pozwól mi wyjść za mąż!" Ale on nie chciał się zgodzić, zdzielił mnie pięścią po
głowie: "Twoja siostra musi wyjść za mąż przed tobą! Wynoś się!" Powiedziałam to do niego
tylko raz, już nigdy więcej.
Ale z okazji ślubu mojego brata cała rodzina była szczęśliwa, a ja chyba najbardziej.
Narzeczona miała na imię Fatma i nie mogę zrozumieć, dlaczego pochodziła z
"cudzoziemskiej" rodziny, to znaczy z innej wioski. Czyżby wokół nas nie było żadnej
rodziny z córką na wydaniu? Ojciec wynajął autokary, aby cała wieś mogła pojechać na ślub.
Jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet, ten z mężczyznami jechał przodem, jakżeby inaczej.
Jechaliśmy przez góry i za każdym razem, kiedy autokar wychodził z zakrętu, kobiety
krzyczały Jujujuju!, by podziękować Bogu, że nie wrzucił nas do wąwozu. Droga była
naprawdę niebezpieczna. Krajobraz przypominał pustynię, a droga nie została wysypana
żwirem. Była to tylko zeschnięta, czarna ziemia, a z kół jadącego przed nami autokaru
mężczyzn sypały się na nas tumany kurzu. Ale wszyscy tańczyli. Między kolanami
trzymałam bębenek i wybijałam rytm do taktu śpiewającym kobietom. Sama także tańczyłam,
z szalem, byłam w tym bardzo zręczna. Wszyscy tańczyli, wszyscy byli radośni, poza jedną
osobą - kierowcą!
Ślub brata to o wiele większe święto niż zamążpójście siostry. Żona Assada była
młoda, ładna, malutka i bardzo śniada. Nie była już dzieckiem, osiągnęła mniej więcej ten
sam wiek co mój brat. W naszej wiosce ludzie kpili sobie nieco z moich rodziców, bo Assad
był "zmuszony" ożenić się z dojrzałą panną, a w dodatku nieznajomą. Powinien wziąć sobie
za żonę jakąś młodszą dziewczynę; nie było normalne żenić się z dziewczyną w tym samym
wieku! I po co w ogóle szukać takiej w innej wiosce? Fatma to była bardzo ładna dziewczyna
i pochodziła ze szczęśliwej rodziny, bo miała wielu braci. Mój ojciec wydał na nią dużo złota.
Pamiętam, że miała na sobie dużo biżuterii.
Uroczystości zaślubin trwały pełne trzy dni, wśród tańców i ogólnej radości. I
pamiętani, że w drodze powrotnej kierowca zatrzymał autokar na drodze i jeszcze
tańczyłyśmy. Widzę siebie z szalem i tamburynem, serce przepełnione mam radością, jestem
dumna z Assada. Jest dla nas bogiem i nadal dziwi mnie, że moja miłość do niego wcale nie
chce odejść. Jest jedyną osobą, której nie mogłabym zdradzić, chociaż mnie bił, chociaż zbił
swoją żonę, chociaż stał się mordercą.
Dla mnie pozostaje zawsze jako Assad ahouia. Assad - mój brat. Assad ahouia. Dzień
dobry, mój bracie, Assadzie. Nigdy nie szłam do pracy, zanim nie powiedziałam mu: "Dzień
dobry, bracie Assadzie!" Zupełna dewocja. Kiedy byliśmy dziećmi, dzieliliśmy się między
sobą wieloma rzeczami. Teraz, kiedy się ożenił i mieszka u nas ze swoją żoną, nadal mu
usługuję. Kiedy brakuje ciepłej wody na jego kąpiel, natychmiast mu ją grzeję, szoruję
wannę, piorę i układam jego bieliznę. Jeśli trzeba, reperuję ją przed położeniem na miejsce.
Tak naprawdę nie powinnam go kochać i usługiwać mu z taką miłością. Bo był taki
jak inni mężczyźni. Wkrótce po ślubie Fatma dostała solidne lanie i naraziła go na wstyd,
wracając do swoich rodziców. I, wbrew wszelkim obyczajom, jej matka i ojciec nie odesłali
jej na siłę do męża jeszcze tego samego dnia. Może byli bogatsi, bardziej cywilizowani niż
my, a może, ponieważ była ich jedyną córką, bardziej ją kochali; sama nie wiem. Sądzę, że
niesnaski między moim ojcem a Assadem zaczęły się z tego właśnie powodu. To mój brat
chciał sobie wziąć za żonę tę kobietę z innej wioski, zmusił ojca do wyłożenia dużej ilości
złota, a rezultatem tego wszystkiego stało się to, że ta kobieta miała poronienie, zamiast
urodzić mu syna, a w dodatku narobiła wstydu całej naszej rodzinie, bo ze szpitala wróciła do
rodzinnego domu! Oczywiście nie uczestniczyłam w rodzinnych zebraniach, nie mam więc
żadnej pewności, czy moje dzisiejsze rozumowanie jest prawidłowe, ale doskonale pamiętam
mojego ojca na tarasie, z koszykiem niedużych kamieni, które ciskał, jeden po drugim, na
głowę Assada. I tę szafę, którą brat zablokował drzwi do swojego pokoju, aby ojciec nie mógł
wejść. Assad wolałby może mieć dom dla siebie samego, dlatego zachowywał się tak, jakby
wszystko należało wyłącznie do niego. Myślę, że ojciec nie chciał, by teraz Assad miał
władzę w domu. I pozbawił ojca autorytetu i pieniędzy.
Ojciec często mówił do niego: "Jesteś jeszcze dzieckiem!" Assad buntował się tym
bardziej, że był bardzo pewny siebie i był przez nas za bardzo rozpieszczony. W domu
traktowano go jak księcia. U nas nie można mówić do mężczyzny, że jest dzieckiem, to bardzo
wielka hańba! Dlatego krzyczał: "Jestem u siebie!" Ojciec nie mógł tego znieść. W
wiosce ludzie zastanawiali się, jaką głupotę popełniła Fatma, dlaczego tak często jeździła do
swojego ojca? A może widziano ją z innym mężczyzną? Szybko rozprzestrzeniły się jakieś
plotki. Mówiono o niej paskudne rzeczy, choć niezgodne z prawdą, to była bardzo miła
dziewczyna. Na nieszczęście, jeśli ktoś raz powie: "Ona jest zła", to staje się taka zła dla całej
wioski i wszyscy patrzą na nią złym okiem.
Matka była nieszczęśliwa z tego powodu. Próbowała czasem powstrzymać ojca, gdy
zaczynał czepiać się Assada:
-Dlaczego to robisz? Zostaw go w spokoju!
-Mam ochotę go zabić! Jeśli spróbujesz go bronić, tobie też się dostanie!
Widziałam Fatmę leżącą na podłodze, kiedy mój brat kopał ją w plecy. Któregoś dnia
miała bardzo zaczerwienione oko, a całą twarz pokrytą niebieskimi sińcami. Nie mogłyśmy
jednak nic powiedzieć ani zrobić. Przed brutalnością ojca i brata można było się jedynie
gdzieś ukryć, by samemu nie narazić się na ciosy.
Czy mój brat kochał swoją żonę? W odniesieniu do tego miłość jest dla mnie
tajemnicą. U nas mówi się o małżeństwie, nie o miłości.
O posłuszeństwie i absolutnej podległości, nie o związkach uczuciowych między
mężczyzną i kobietą. Tylko o obowiązkowym związku seksualnym dziewicy sprzedawanej
przyszłemu mężowi. W innym przypadku czeka ją zapomnienie albo śmierć. Więc gdzie w
tym wszystkim miejsce na miłość?
A przecież pamiętam pewną kobietę z wioski, tę, która mieszkała z mężem i dziećmi
w najpiękniejszym domu. Znani byli z luksusu, jaki panował w ich domu, i ze swego
bogactwa. Dzieci chodziły do szkoły. To była duża rodzina, bo małżeństwa zawierali zawsze
wśród kuzynów. Wszędzie były u nich kafelki. Nawet droga przed domem była nimi
wyłożona. W innych domach były kamyki lub piasek, czasami smoła. A u nich była śliczna
aleja pomiędzy drzewami. Zatrudniano człowieka, który zajmował się ogrodem i podwórzem
ogrodzonym siatką z kutego żelaza., które błyszczało jak złoto. Ten dom widać było z daleka.
Bo u nas uwielbia się wszystko to, co się błyszczy. Jeśli mężczyzna ma złoty ząb, to dopiero
musi być bogaty! A kiedy jest się bogatym, należy to pokazać. Ten dom był nowoczesny i
całkiem nowy, z zewnątrz prezentował się wspaniale. Zawsze przed nim stały zaparkowane
dwa lub trzy samochody. Oczywiście nigdy nie weszłam do środka, ale kiedy przechodziłam
obok z baranami, marzyło mi się, żeby go obejrzeć. Właściciel nazywał się Hassan. Był to
bardzo wysoki mężczyzna, bardzo śniady i bardzo elegancki. Byli do siebie bardzo
przywiązani, on i jego żona, zawsze i wszędzie widywano ich razem. Była w ciąży z
bliźniakami, wkrótce miała urodzić. Na nieszczęście z porodem poszło coś nie tak, bliźniaki
przeżyły, ale kobieta umarła. Pokój jej duszy, była taka młoda! To był jedyny pogrzeb, jaki
widziałam w wiosce. Byłam wzruszona i wstrząśnięta tym, co zobaczyłam: cała rodzina
zmarłej krzyczała i płakała, stojąc przy noszach, na których spoczywało ciało, a mąż płakał
najbardziej ze wszystkich. Szedł za tym ciałem i z rozpaczy rwał na sobie białą, tradycyjną
koszulę. A jego teściowa też rwała swoją suknię. W pewnym momencie dostrzegłam nagie
piersi tej starszej kobiety, opadały jej na brzuch pomiędzy kawałkami rozdartej tkaniny.
Nigdy przedtem nie widziałam podobnej rozpaczy. Kobieta, którą chowano, była naprawdę
kochana, jej śmierć zasmuciła całą rodzinę, a nawet całą wioskę.
Czy brałam udział w tym pogrzebie, czy może obserwowałam wszystko z tarasu?
Chyba raczej z tarasu, bo byłam zbyt młoda. Pamiętam w każdym razie, że także płakałam.
Na pogrzebie było mnóstwo ludzi. Powoli szli przez wieś. I ten mężczyzna, który wykrzykiwał
swój ból i rwał na sobie koszulę z rozpaczy - nigdy go nie zapomnę. Był taki
piękny, z tym krzykiem miłości do żony.
Ten mężczyzna miał bardzo dużo godności i wyglądał naprawdę imponująco.
Rodzice mojej matki i wujek mieszkali w tej samej wiosce. Mój dziadek, Mounther,
też zawsze był bardzo zadbany. Był bardzo wysoki jak jego syn, starannie ogolony, wyglądał
zawsze elegancko, nawet jeśli nosił tradycyjny strój. W ręku nieodmiennie trzymał swój
"różaniec" i liczył perełki, jedną po drugiej, przesuwając je między długimi palcami. Czasem
przychodził wypalić fajkę z moim ojcem, wyglądało na to, że dobrze się rozumieją. Ale
pewnego dnia moja matka opuściła dom i poszła spać do swoich rodziców, tak mocno zbił ją
nasz ojciec. Zostawiła nas samych w domu. Bo u nas tak jest, kobieta nie może zabrać dzieci
ze sobą. Czy to chłopcy, czy dziewczynki, muszą pozostać z ojcem. Im stawałam się starsza,
im więcej ojciec ją bił, tym częściej chodziła do rodziców. A dziadek Mounther przyprowadzał
ją siłą z powrotem. Czasem nie było jej w domu przez tydzień, czasem tylko dzień albo
jedną noc. Kiedyś wyprowadziła się prawie na miesiąc, a dziadek nie chciał w ogóle
rozmawiać z moim ojcem.
Myślę, że gdyby matka umarła, nigdy nie miałaby takiego pogrzebu jak ta kobieta, a
mój ojciec nie krzyczałby i nie płakał, rozrywając na sobie koszulę jak pan Hassan. Ojciec nie
kochał matki.
Musiałam być przekonana, że u nas miłość w ogóle nie istnieje, a w każdym razie nie
ma jej w moim domu. Tak więc do kochania miałam jedynie brata, pomimo jego
gwałtowności, a nawet szaleństwa. Moje siostry też go kochały. Noura już z nami nie
mieszkała, ale Kainat postępowała jak ja: chroniła go i wpadała w zachwyt, kiedy wsiadał na
konia.
Poza moimi małymi siostrami, za małymi, żeby marzyć o małżeństwie, byłyśmy w
domu tylko my dwie. Dwie stare panny. Jeśli chodzi o Kainat, odnosiłam wrażenie, że
pogodziła się z losem. Nie była brzydka, lecz... niezbyt ładna i rzadko się uśmiechała. Kainat
była inna niż ja. Byłyśmy dwiema wieśniaczkami, może źle ubranymi, źle uczesanymi...
Aleja byłam nieduża i szczupła, a ona dość korpulentna, z o wiele za dużym biustem. U nas
mężczyźni lubią, gdy kobieta ma trochę ciała, ale nie akceptują aż tak dużego biustu. Kainat
nie mogła się podobać i z tego powodu chodziła smutna. Nie mogła nic zrobić, by wydać się
ładniejszą.
Robiła się coraz grubsza, chociaż jadła dokładnie to samo co ja. To naprawdę nie była
jej wina. Prawdę mówiąc, żadna z nas nie miała możliwości, by choć trochę się upiększyć;
byłyśmy takie, jak nas Bóg stworzył. Bo niby jak miałyśmy to zrobić? O ładnych sukienkach
nie było mowy, chodziłyśmy ciągle w tych samych białych lub szarych spodniach, nie
robiłyśmy makijażu, nie nosiłyśmy biżuterii. No i byłyśmy zamknięte jak stare kury,
przemykałyśmy się pod murami, licząc własne kroki, z opuszczonymi głowami, oczywiście
ze stadem baranów.
O ile Kainat straciła już wszelką nadzieję i zamykała mi drogę do zamążpójścia, o tyle
jednak wiedziałam dobrze, że przynajmniej jeden mężczyzna ubiegał się o moją rękę. Matka
powiedziała mi: "Ojciec Faieza przyszedł do nas i prosił o ciebie dla swojego syna. Ale teraz
nie możemy rozmawiać o twoim ślubie, trzeba zaczekać na twoją siostrę".
Od tamtej pory wyobrażam sobie, że on czeka na mnie i niecierpliwi się odmową
mojego ojca.
Mój brat Assad go zna. Faiez mieszka naprzeciwko naszego domu, po drugiej stronie
drogi. To nie są wieśniacy jak my, bo nie widać, żeby dużo pracowali w ogrodzie. Jego
rodzice mają trzy zamężne córki, teraz w domu pozostał tylko on i powinien się ożenić. W
domu nie ma już dziewczyn, dlatego posesja nie jest ogrodzona murem, tylko ładnym płotem,
a furtka nigdy nie jest zamknięta na klucz. Ściany domu są różowe i zawsze stoi tam szary
samochód.
Faiez pracuje w mieście. Nie wiem, co tam robi, ale wyobrażam sobie, że jest
zatrudniony w biurze jak mój wujek. W każdym razie wygląda o wiele lepiej niż Hussein,
mąż mojej najstarszej siostry. Mój szwagier nosi zawsze ubranie robotnika, niezbyt czyste, i
do tego brzydko pachnie.
Faiez - to elegancja, piękny samochód dla czterech osób, którym co rano odjeżdża do
miasta.
Tak więc zaczęłam śledzić jego samochód, żeby go zobaczyć. Najlepszym punktem
obserwacyjnym jest taras, na którym trzepię dywany z baranich skór, zbieram winogrona lub
rozwieszam bieliznę. Postępując bardzo ostrożnie, często mogłam znaleźć sobie jakieś zajęcie
na tym tarasie.
Na początku zorientowałam się, że parkuje samochód zawsze w tym samym miejscu,
kilka kroków od bramy. Ponieważ nie mogłam pozostawać zbyt długo na tarasie, upłynęło
wiele dni, zanim się dowiedziałam, że wychodzi do pracy każdego ranka około siódmej, a
więc w porze, kiedy trudno było mi znaleźć jakiś pretekst do przebywania na górze.
Kiedy ujrzałam go po raz pierwszy, miałam naprawdę szczęście. Błyskawicznie
uwinęłam się ze sprzątaniem stajni i niosłam dobrze wysuszone siano dla chorej owieczki,
która wkrótce miała się kocić. Byłam z tym sianem o dwa, trzy kroki od furtki, kiedy wyszedł
z domu. Był tak elegancki jak mój wujek, w garniturze, w czarno - beżowych butach
wiązanych na sznurowadła, z teczką w ręku. Miał kruczoczarne włosy i bardzo śniadą cerę. I
wdzięczną, dumną postawę.
Spuściłam głowę, wsadzając nos w siano. Słuchałam odgłosu jego kroków aż do
samochodu, odgłosu zamykanych drzwi, dźwięku silnika i sunących po żwirze opon. Dopiero
gdy auto odjechało spory kawałek i wiedziałam, że już go nie widać, ośmieliłam się podnieść
głowę; serce mocno waliło mi w piersi, a nogi drżały. Powiedziałam sobie: "Chcę tego
mężczyznę na męża, kocham go. Chcę go, chcę go..."
Ale jak to zrobić? Jak go ubłagać, by on z kolei ubłagał mojego ojca, żeby się zgodził
na ślub? Przede wszystkim - jak z nim porozmawiać? Dziewczyna nie może odezwać się do
mężczyzny nawet jednym słowem. Ani nawet spojrzeć mu w twarz. To rzecz niedopuszczalna,
i jeśli nawet chłopak chce się ze mną ożenić, to nie on o tym decyduje. To mój ojciec,
zawsze on, a ten zabiłby mnie, gdyby się dowiedział, że przez długą minutę wlokłam się po
drodze z wiązką siana po to, by Faiez zwrócił na mnie uwagę.
Nie spodziewałam się czegoś nadzwyczajnego tamtego dnia, chciałam po prostu, żeby
mnie zobaczył, żeby zrozumiał, iż ja także trwałam w oczekiwaniu. Tak więc postanowiłam
uczynić wszystko, co możliwe, by móc się z nim jakoś potajemnie spotkać i porozmawiać.
Nawet ryzykując śmierć przez ukamienowanie lub od uderzeń kija. Nie chciałam już dłużej
czekać, całe miesiące, a może lata, że Kainat opuści w końcu dom, to było zbyt
niesprawiedliwe. Nie chciałam bardziej się zestarzeć i stać się pośmiewiskiem całej wsi. Nie
chciałam tracić resztek nadziei, że wyjdę wreszcie z tego domu z jakimś mężczyzną, że
wyzwolę się od brutalności mojego ojca.
Codziennie rano i wieczorem będę tkwić na tarasie, czatować na ukochanego aż do
chwili, gdy podniesie w górę oczy i da mi jakiś znak. Uśmiech. Bo jeśli tego nie zrobię, to
jestem pewna, że poprosi o rękę innej dziewczyny w wiosce albo gdzie indziej. A potem,
pewnego dnia, zamiast siebie, zobaczę inną kobietę wsiadającą do tego samochodu.
Kobietę, która ukradnie mi Faieza.
SEKRET
Zdaję sobie sprawę, że ryzykuję życie, snując opowieść o tej miłosnej intrydze, która
rozpoczęła się prawie dwadzieścia pięć lat temu w mojej rodzinnej wiosce w Cisjordanii.
Wiosce tak maleńkiej, położonej na terytorium okupowanym przez Izrael; nazwy tej
miejscowości nie mogę wymienić. Nie mogę, bo nadal ryzykuję życie, mimo że znajduję się
tysiące kilometrów od tamtego miejsca. Tam, w wiosce, oficjalnie jestem martwa, już od
dawna zapomniano o moim istnieniu, ale gdybym tam dzisiaj wróciła, zabito by mnie po raz
drugi dla ratowania honoru mojej rodziny. Takie jest prawo zwyczajowe.
Czatując na tarasie rodzinnego domu na pojawienie się mężczyzny, w którym się
zakochałam, jestem młodą dziewczyną ryzykującą życie. A jednak mogę myśleć tylko o
jednej rzeczy: o małżeństwie.
Jest wiosna. Nie umiem powiedzieć, jaki to był miesiąc, prawdopodobnie kwiecień. W
mojej wiosce nie liczy się miesięcy w taki sposób jak w Europie. Nie zna się prawdziwej,
dokładnej daty urodzin ojca czy matki, nie zna się daty swoich własnych urodzin. Czas
oblicza się według ramadanu, okresu żniw lub zbioru fig. W ciągu dnia kierujemy się
słońcem, bo dzień pracy zaczyna się i kończy razem ze wschodem i zachodem.
Sądzę więc, że mam około siedemnastu lat, dopiero później się dowiem z papierów, że
miałam dziewiętnaście. Ale nic wtedy nie wiem o istnieniu takich papierów ani w jaki sposób
zostały sporządzone. Jest bardzo prawdopodobne, że moja matka pomyliła daty urodzin
swoich dwóch córek w momencie, kiedy zaszła potrzeba nadania mi urzędowego, oficjalnego
istnienia. Jestem dojrzała od czasu pojawienia się u mnie pierwszej menstruacji, gotowa do
zamążpójścia od trzech czy czterech ramadanów. Prawdziwą kobietą stanę się w dniu ślubu.
Moja matka jest jeszcze młoda, ale już wygląda staro, ojciec jest sporo starszy, bo nie ma już
zbyt wielu zębów.
Faiez z pewnością jest ode mnie starszy, ale to bardzo dobrze. Oczekuję od niego, że
da mi poczucie bezpieczeństwa. Mój brat As - sad ożenił się zbyt młodo z dziewczyną w tym
samym wieku i jeśli nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności nie urodzi mu synów, będzie
musiał pewnego dnia poszukać sobie innej żony.
Słyszę kroki Faieza na żwirze. Trzepię dywan z baraniej skóry na balustradzie tarasu,
a on podnosi oczy. Obserwuje mnie i wiem, że zrozumiał. Żadnego znaku, oczywiście
żadnego słowa, po prostu wsiada do samochodu i odjeżdża. Moje pierwsze "spotkanie" trwa
tyle co zjedzenie oliwki, a wrażenie pozostało niezapomniane.
Następnego dnia rano, jeszcze bardziej zuchwała, udaję, że staram się złapać kozę,
żeby tylko znaleźć się przed jego domem. Faiez uśmiecha się do mnie, a ponieważ nie
odjeżdża od razu, wiem, że daje mi do zrozumienia, żebym poszła ze stadem na łąki. Rano
jest znacznie chłodniej niż w ciągu dnia, co daje mi pretekst do włożenia marynarki z
czerwonej wełny, mojego jedynego nowego ubrania zapiętego na guziki od pępka po szyję, w
którym mogę wydać się ładniejsza. Gdybym mogła zatańczyć pośrodku stada baranów, z
pewnością bym to zrobiła. Moje drugie spotkanie trwa o wiele dłużej, bo kiedy się dyskretnie
oglądam w kierunku wsi, widzę, że samochód jeszcze nie odjechał.
Nie mogę się dalej posunąć w dawaniu znaków. Teraz to on musi pomyśleć, w jaki
sposób będzie mógł ze mną w tajemnicy porozmawiać. Wie, dokąd idę i o jakiej porze.
Następnego dnia matki nie ma w domu, pojechała z ojcem do miasta, brat jest ze
swoją żoną, a Kainat zajmuje się stajnią i młodszymi siostrami. Tak więc tylko ja mogę iść po
trawę dla królików. Jakiś kwadrans później Faiez jest już na miejscu, przede mną. Poszedł
dyskretnie za mną, pozdrawia mnie. Ta jego nagła obecność doprowadza mnie do szaleństwa.
Rozglądam się wokół siebie, boję się, czy od strony wsi nie nadejdzie mój brat lub jakaś
sąsiadka. Nikogo nie ma, ale pomimo to kryję się za dość wysokim zboczem na skraju drogi.
Faiez idzie tam za mną. Bardzo się wstydzę, patrzę na stopy, skubię guziki marynarki, nie
wiem, co powiedzieć.
On przybiera zarozumiałą pozę i zaczyna mnie przepytywać:
-Dlaczego nie wychodzisz za mąż?
-Muszę znaleźć odpowiedniego mężczyznę i moja siostra musi wyjść za mąż.
-Ojciec ci powiedział?
-Dawno temu ojciec mi powiedział, że twój ojciec przyszedł do niego.
-Dobrze ci się mieszka w twoim domu?
-On mnie zbije, jeśli mnie z tobą zobaczy.
-Chcesz, żebyśmy wzięli ślub?
-Ale moja siostra musi wyjść za mąż przede mną...
-Boisz się?
-Tak, boję się. Mój ojciec jest bardzo zły. Dla ciebie to też niebezpieczne. Ojciec
może mnie zbić, ciebie zresztą też.
Siedzi spokojnie u stóp zbocza, podczas kiedy ja szybko zbieram trawę. Wygląda,
jakby na mnie czekał, a przecież bardzo dobrze wie, że nie może wrócić do wioski razem ze
mną.
- Zostaniesz tutaj, a ja wrócę sama.
I idę szybko, żeby wrócić do domu, jestem z siebie bardzo dumna. Chcę, żeby odniósł
dobre wrażenie, by zobaczył, że jestem grzeczną dziewczyną. Muszę bardzo dbać o moją
reputację w jego oczach, bo przecież to ja zrobiłam ten pierwszy krok.
Chyba jeszcze nigdy nie byłam taka szczęśliwa. Być z nim tak blisko, nawet przez te
kilka minut, to było coś cudownego. Czuję to w całym moim ciele, choć w tym momencie nie
umiałabym jasno określić, co się ze mną dzieje. Jestem za bardzo naiwna, nie otrzymałam
więcej nauki niż zwykła koza, ale uczucie, które mnie ogarnia, jest naprawdę cudowne, bo
jest wyzwoleniem mojego serca, a także ciała. Po raz pierwszy w moim życiu stałam się kimś,
bo to ja sama zadecydowałam, by zrobić to, co zrobiłam. Jestem istotą żyjącą. Nie słucham
się ojca ani nikogo innego. Nawet wręcz przeciwnie - stałam się nieposłuszna.
Moja pamięć dość dobrze zachowała tę chwilę i te, które po niej nastąpiły. Przedtem
jakbym w ogóle nie istniała. Nie widzę siebie, prawie nie wiem, jak wyglądam, czy jestem
ładna, czy nie. Nie mam świadomości bycia istotą ludzką, która myśli i ma jakieś uczucia.
Znam strach, pragnienie, kiedy jest gorąco, cierpienie i poniżenie, kiedy jestem przywiązana
jak zwierzę w stajni i bita tak, że już nie czuje własnych pleców. Przerażenie, że mogę zostać
uduszona albo wrzucona do studni. Zniosłam przecież bez sprzeciwu, ulegle, tyle razów. Mój
ojciec wprawdzie nie biega tak szybko jak my, zawsze jednak znajdzie sposób, żeby nas w
końcu złapać. To dla niego takie łatwe, tłuc moją głową o brzeg wanny tylko dlatego, że
rozlałam wodę. To takie łatwe, walić mnie laską po nogach, bo za późno przyniosłam herbatę.
Człowiek nie zastanawia się nad sobą, kiedy żyje w ten sposób. Moje pierwsze prawdziwe
spotkanie z Faiezem, na porośniętym zbożem polu, po raz pierwszy w życiu uświadamia mi,
kim naprawdę jestem. Kobietą, niecierpliwie wyczekującą spotkania z nim, kobietą, która go
kocha i jest gotowa go poślubić za wszelką cenę.
Następnego dnia, na tej samej drodze, on czeka, aż znowu pójdę na pole, gdzie będzie
się mógł ze mną spotkać.
-Czy przyglądasz się innym chłopakom tak samo jak mnie?
-Nie. Nigdy.
-Chcesz, żebym porozmawiał z twoim ojcem o ślubie?
Chciałabym ucałować mu stopy za te słowa. Chciałam, żeby poszedł już teraz, by w
tej minucie pobiegł oznajmić swojemu ojcu, że on, Faiez, nie chce już dłużej czekać, że chce
poprosić moją rodzinę, przynieść dla mnie złoto i biżuterię, przygotować uroczystość.
- Dam ci znak następnym razem, ale nie zakładaj na nasze spotkanie tej czerwonej
marynarki, za bardzo rzuca się w oczy, to niebezpieczne.
Dni mijają, słońce wschodzi i zachodzi, codziennie rano wypatruję znaku, czatując na
tarasie. Teraz jestem pewna, że się we mnie zakochał. Nie przyszedł na nasze ostatnie
spotkanie. Czekałam długo, ponad kwadrans, ryzykując, że wrócę za późno do domu i ojciec
mnie dopadnie. Byłam niespokojna i nieszczęśliwa, ale następnym razem - przyszedł.
Widziałam go z daleka, jak idzie drogą, dał mi znak, żebym schowała się głęboko w polu, za
wzniesieniem, gdzie nikt nie mógłby nas zobaczyć, bo rosło tam mnóstwo wysokiej trawy.
-Dlaczego nie przyszedłeś?
-Przyszedłem, ale schowałem się trochę dalej, chciałem zobaczyć, czy nie spotykasz
się z nikim innym.
-Nie patrzę na nikogo innego.
-Ale chłopcy gwiżdżą, kiedy przechodzisz.
-Moje oczy nie patrzą ani na prawo, ani na lewo. Jestem skromna.
-Teraz wiem. Widziałem się z twoim ojcem. Niedługo weźmiemy ślub.
Zrobił to, poszedł zobaczyć się z moim ojcem po naszym ostatnim spotkaniu. I nawet
jeśli data nie była jeszcze ustalona, to zanim ten rok dobiegnie końca, będę już mężatką.
Tego dnia jest ładnie i ciepło, figi jeszcze nie dojrzały, ale jestem pewna, że nie będę
czekać na początek lata i porę żniw; matka już wcześniej przygotuje wosk, żeby mnie
wydepilować. Faiez zbliża się do mnie, bardzo blisko. Zamykam oczy, trochę się boję. Na
szyi czuję jego rękę, całuje mnie w usta. Odpycham go natychmiast, nic nie mówiąc, mój gest
oznacza: "Uważaj. Nie posuwaj się dalej".
- Do jutra. Czekaj na mnie, ale nie na drodze, to zbyt niebezpieczne. Schowaj się w
tym wgłębieniu. Przyjdę do ciebie, jak skończę pracę.
Odchodzi pierwszy. Czekam, żeby oddalił się dostatecznie daleko, bym mogła jak
zwykle wrócić do domu, ale tym razem bardziej nerwowo. Ten pocałunek, pierwszy w moim
życiu, bardzo mną wstrząsnął. A następnego dnia obserwuję z kryjówki, jak się zbliża, i
wszystko we mnie drży. Nikt w domu nie podejrzewa, że mam sekretne randki. Rankiem
siostra towarzyszy mi czasem przy wyprowadzaniu baranów i kóz, ale potem wraca zwykle
do domu, by zająć się stajnią i domem, więc po południu zostaję sama. To taka namiastka,
iluzja wolności, na jaką zgadza się moja rodzina, bo ojciec zawsze jest obecny przy
wyprowadzaniu stada i przy moim powrocie do domu. Wioska, sąsiedzi zawsze są na
miejscu, by mi przypomnieć, że nie mam prawa do żadnego odstępstwa od przyjętych
zwyczajów. Komunikuję się z Faiezem z tarasu, za pomocą niewidzialnych znaków. Ruch
głowy - i wiem, że przyjdzie. Ale kiedy wsiada szybko do samochodu i odjeżdża nawet nie
spojrzawszy w górę, to znaczy, że nie przyjdzie. Tego dnia wiem, że się pojawi, potwierdził
to ruchem głowy. I mam nieodparte przeczucie, że coś się wydarzy.
Boję się, że Faiez nie poprzestanie tylko na pocałunku, będzie chciał czegoś więcej, a
jednocześnie chcę, żeby tak było, choć tak naprawdę nie wiem do końca, czego się mogę
spodziewać. Boję się go odepchnąć, jeśli posunie się za daleko, i boję się, że się obrazi. Mam
do niego zaufanie, bo sam doskonale wie, że przed ślubem nie ma prawa mnie tknąć. Dobrze
wie, że nie jestem charmuta. I obiecał mi małżeństwo. Ale pomimo wszystko boję się, kiedy
tak czekam na polu pośrodku stada. Schowana w wysokich trawach, pilnuję jednocześnie
zwierząt i drogi. Nie widzę nikogo. Łąka jest cudowna, pełna kwiatów. O tej porze roku
barany zachowują się spokojnie, spędzają cały czas na jedzeniu i nie próbują uciekać jak w
pełni lata, kiedy nie ma już tak dużo trawy.
Spodziewałam się go z prawej stronny, ale Faiez nadchodzi z przeciwnej, przez
zaskoczenie. To dobrze, znaczy to, że uważa, by nikt go nie widział, ochrania mnie. Jest taki
piękny. Ma na sobie spodnie, obcisłe od pasa do kolan i szerokie dołem. To moda dla
mężczyzn ubierających się nowocześnie, w zachodnim stylu. Ma biały pulower z długimi
rękawami, z dekoltem w szpic, co pozwala mi zobaczyć kawałek owłosienia na klatce
piersiowej. Uważam, że w porównaniu ze mną jest bardzo elegancki, szykowny. Posłuchałam
go, nie włożyłam czerwonej marynarki, aby nikt nie mógł mnie zobaczyć z daleka. Założyłam
szarą sukienkę i spodnie w tym samym kolorze. Uprałam ubranie bardzo starannie, bo przy
pracy nietrudno je ubrudzić. Schowałam włosy pod białym szalem, ale bardzo żałuję
czerwonej marynarki, chciałabym być ładniejsza.
Siadamy na ziemi, on mnie całuje. Kładzie rękę na moim udzie, nie pozwalam mu na
to. On się gniewa. Ma złe spojrzenie, kiedy patrzy mi w oczy:
- Dlaczego nie chcesz? Pozwól sobie na to!
Tak bardzo się boję, że sobie pójdzie, że poszuka sobie innej dziewczyny... Może to
zrobić, kiedy chce, to piękny mężczyzna, mój przyszły mąż. Kocham go, z jednej strony nie
chcę ustąpić, za bardzo się boję, ale chyba jeszcze bardziej obawiam się go stracić. Jest moją
jedyną nadzieją. Więc pozwalam mu działać, chociaż nie wiem, co mi się przytrafi i dokąd to
nas zaprowadzi. Jest obok mnie, mam go przed oczyma, chce mnie dotykać, nic innego się nie
liczy. Słońce niedługo zacznie zachodzić, nie jest już tak gorąco, nie pozostało mi zbyt wiele
czasu do powrotu do domu. On popycha mnie w trawę i robi ze , co chce. Już nic nie mówię,
nie robię żadnego ruchu, żeby go odepchnąć. Nie jest gwałtowny, nie zmusza mnie, wie
bardzo dobrze, co należy robić. Nagle zaskakuje mnie uczucie bólu. Nie spodziewałam się go,
ale płaczę z zupełnie innego powodu. On nic nie mówi ani przed, ani po, nie pyta mnie,
dlaczego płaczę, sama zresztą nie wiem, skąd mi się wzięły te wszystkie łzy. Nie umiałabym
odpowiedzieć, gdyby mnie zapytał. Nie chciałam. Jestem dziewicą, nic nie wiem o miłości
między mężczyzną a kobietą, nikt nigdy mi o tym nie mówił. Kobieta musi krwawić, kiedy
jest pierwszy raz ze swoim mężem - to wszystko, czego mnie nauczono jeszcze w
dzieciństwie. On robi to ze mną w milczeniu, aż zaczynam krwawić, no i proszę, on ma
zdumioną minę, jakby się tego w ogóle nie spodziewał. Czyżby naprawdę sądził, że robiłam
już to z innymi mężczyznami? Bo chodziłam sama ze stadem baranów? Sam przecież
powiedział, że będzie nade mną czuwał, że jestem poważną dziewczyną. Nie ośmielam się
spojrzeć mu w twarz, bardzo się wstydzę. Podnosi mi do góry podbródek i mówi:
-Kocham cię.
-Ja też ciebie kocham.
Nie zrozumiałam w tym momencie, że był z siebie bardzo dumny. Dopiero znacznie
później pojęłam, że po prostu wątpił w mój honor i dobre imię, że wykorzystał mnie, choć
dobrze wiedział, czym ryzykowałam. Nie chciałam uprawiać z nim miłości schowana w
rowie, pragnęłam tego, o czym marzą wszystkie dziewczyny w wiosce. Wyjść za mąż, być
wydepilowaną jak należy, mieć piękną sukienkę i spać we własnym domu. Chciałam, aby po
wschodzie słońca pokazał wszystkim ludziom zaplamione, białe prześcieradło. Chciałam
usłyszeć Jujujuju! kobiet. Wykorzystał mój strach, wiedział, że mu ustąpię, żeby go
zatrzymać.
Pobiegłam trochę dalej, schowałam się, żeby wytrzeć krew z nóg i poprawić na sobie
ubranie, podczas gdy on spokojnie wkładał kolejne części garderoby. A potem błagałam go,
by mnie nie porzucił, by ożenił się ze mną jak najszybciej. Dziewczyna, która nie jest już
dziewicą, to zbyt poważna sprawa, dla niej wszystko jest już skończone.
-Nigdy cię nie porzucę.
-Kocham cię.
-Ja też cię kocham. Teraz wróć do domu, zmień ubranie, zachowuj się, jakby nic się
nie stało. Przede wszystkim nie płacz w domu.
Odszedł przede mną. Już nie płakałam, ale czułam się trochę jak chora. Ta krew była
obrzydliwa. Uprawianie miłości z mężczyzną wcale nie było świętem. Bolało mnie, czułam
się brudna, nie miałam wody, żeby się umyć, tylko trawę do wytarcia, w brzuchu czułam palący
ogień, a jeszcze musiałam pozbierać barany i wrócić do domu w poplamionych
spodniach. I uprać je szybko, ukradkiem. Maszerując szybko po drodze, myślałam o tym, że
już nie będę krwawić, ale zastanawiałam się, czy zawsze będzie mnie bolało, gdy będę to
robić Z mężem. Czy zawsze będzie to takie obrzydliwe jak dzisiaj?
Nie wiem, czy po powrocie do domu z mojej twarzy nie można było niczego
wyczytać? Nie płakałam, ale cierpiałam wewnętrznie i bardzo się bałam. Dotarło do mnie, co
naprawdę zrobiłam. Nie byłam już dziewczyną. Jeśli nie wyjdę za mąż, nie będę miała poczucia
bezpieczeństwa. W dniu ślubu nie będę już dziewicą. Ale to nie jest ważne, on wie, że
byłam nią dla niego. Jakoś sobie poradzę, potnę się nożem, poplamię krwią ślubne
prześcieradło. Będę jak wszystkie inne kobiety.
Czekałam przez trzy dni. Czatowałam na tarasie, by Faiez dał mi jakiś znak. Tym
razem poprowadził mnie do małej chatynki z kamienia, po drugiej stronie pola. Zwykle
służyła ona za schronienie przed deszczem. Tym razem nie krwawiłam. Nadal mnie bolało,
ale już się tak nie bałam. Wrócił i to było dla mnie najważniejsze. Był przy mnie tu i jeszcze
bardziej go kochałam. To, co wyprawiał z moim ciałem, nie miało znaczenia, kochałam go
głową i sercem. Był całym moim życiem, jedyną nadzieją na opuszczenie domu rodziców, na
to, by stać się kobietą, która idzie z mężczyzną po ulicy, która siada obok niego w
samochodzie, jedzie z nim do sklepu kupować sukienki i buty, robić zakupy.
Cieszyłam się, że z nim jestem, że do niego należę...
To mężczyzna, prawdziwy. Od razu się zorientowałam, że dla niego nie był to
pierwszy raz, że wie, jak się to robi. Ufałam mu w sprawie małżeństwa. Ani ja, ani on nie
wiedzieliśmy, kiedy to nastąpi, ale nie zadawałam mu pytań. Wbiłam sobie do głowy, że tak
się na pewno stanie.
Przez ten czas muszę bardzo uważać, aby nikt mnie nie zadenuncjował. Na następne
spotkanie pójdę inną drogą. Obliczam, ile czasu zajmie mi dojście na miejsce, a w
międzyczasie nie ośmielam się samotnie przekroczyć żelaznej bramy mojego domu. Staram
się robić to zawsze z matką lub siostrą. Codziennie rano czatuję na odjazd Faieza. Kiedy tylko
słyszę jego kroki na żwirze, podchodzę szybko do cementowego murku. Jeśli na zewnątrz jest
jeszcze ktoś inny, odwracam się plecami; jeśli nie ma nikogo - czekam na sygnał.
Spotkaliśmy się już dwa razy, od kiedy przestałam być dziewicą. Nie możemy spotykać się
codziennie, to byłoby nieostrożne. Znak sygnalizujący trzecie spotkanie nadchodzi po sześciu
dniach. Ciągle się boję i ciągle mam zaufanie. Nadsłuchuję najmniejszego hałasu od strony
wioski. Unikam przebywania na skraju pola. Czekam, siedzę w wysokiej trawie rowu z
kijkiem w ręku, przyglądam się pszczołom siadającym na polnych kwiatach. Marzę o dniu, w
którym nie będę już musiała doglądać baranów i kóz ani wynosić gnojówki ze stajni. On
zaraz przyjdzie, on kocha mnie, a kiedy będzie odchodził, powiem mu jak za pierwszym i za
drugim razem: "Nie porzuć mnie".
Kochamy się po raz trzeci. Słońce jest żółte, muszę wracać, by wydoić owce i krowy.
Mówię:
-Kocham cię, nie porzuć mnie. Kiedy znowu przyjdziesz?
-Nie możemy zobaczyć się tak szybko. Trzeba trochę poczekać. Musimy być ostrożni.
-Do kiedy?
-Dopóki nie dam ci znaku.
Moja miłość trwa już dwa tygodnie, przez ten czas widzieliśmy się na polu trzy razy.
Faiez ma rację, że należy zachować ostrożność, muszę być cierpliwa, poczekać na rozmowę z
rodzicami, tak jak rozmawiali z moją siostrą Nourą. Mój ojciec nie może już zwlekać, nie
może być tak, że wyda Kainat za mąż przede mną! A skoro Faiez prosił o moją rękę, a ona
jest już dwudziestoletnią, starą panną, mógłby się mnie pozbyć, przecież ma jeszcze dwie inne
córki! Khadija i Salima, dwie małe, zaczną pracować z moją matką, zajmować się stadem i
zbiorami. Fatma, żona mojego brata, znowu jest w ciąży, wkrótce będzie rodzić. Czekam na
moje przeznaczenie z odrobiną lęku, bo ono nie zależy ode mnie. Ale czekam zbyt długo. Dni
mijają, a Faiez nie daje żadnego znaku. Ciągle jednak mam nadzieję, co wieczór, że zobaczę
go nadchodzącego, tak jak to on potrafi, zjawia się to z prawej, to z lewej strony rowu, w
którym się ukrywam.
Pewnego ranka jestem w stajni i bardzo dziwnie się czuję. Zapach gnojówki
przyprawia mnie o zawrót głowy. Kiedy przygotowuję posiłek, baranie mięso wywołuje we
mnie mdłości. Jestem nerwowa, chce mi się płakać albo spać bez żadnego powodu. Za
każdym razem, gdy Faiez wychodzi z domu, patrzy zupełnie gdzie indziej, nie daje mi
żadnego znaku. Czas się dłuży, za bardzo się dłuży, nie pamiętam, kiedy miałam okres ani
kiedy powinnam go dostać. Często słyszałam, jak matka pytała moją siostrę Nourę:
-Masz okres?
-Tak, mamo.
-Więc to jeszcze nie teraz. - Albo: - Nie miałaś okresu? To dobrze, to znaczy, że jesteś
w ciąży!
A ja ciągle nie dostaję miesiączki. Codziennie to sprawdzam, po kilka razy. Za
każdym razem, gdy idę w domu do toalety albo gdzieś za krzak w polu, sprawdzam, czy nie
pokazała się krew. Czasem czuję się tak dziwnie, że nadzieja znowu powraca. Ale to ciągle
nie to. I tak strasznie się boję, że ten strach ściska mnie za gardło, jakbym zaraz miała
zwymiotować. Nie czuję się jak przedtem, nie chce mi się pracować, wstawać. Coś się we
mnie zmieniło.
Staram się znaleźć jakąś przyczynę, nie tę najgorszą. Zastanawiam się, czy szok
spowodowany tym, że nie jest się już dziewicą, zmienia dziewczynę w taki właśnie sposób.
Może okres nie pojawia się wkrótce potem? To naiwne wytłumaczenie, ale nie mam nikogo,
kogo mogłabym o to zapytać. Najmniejsze pytanie na ten temat sprowadziłyby na moją głowę
pioruny zagniewanego Boga.
Myślę o tym bez przerwy, w każdej chwili dnia, a głównie wieczorem, kiedy
zasypiam obok moich sióstr. Jeśli jestem w ciąży, ojciec udusi mnie pod tą baranią skórą.
Kiedy budzę się rano, cieszę się, że jeszcze jestem przy życiu.
Boję się, że ktoś z rodziny zauważy, że nie jestem taka jak przedtem. Na widok
osłodzonego ryżu mam ochotę wymiotować, w stajni najchętniej zapadłabym w drzemkę.
Jestem ciągle zmęczona, mam blade policzki, matka z pewnością wkrótce to zauważy i spyta
mnie, czy nie jestem chora. Dotąd nigdy nie chorowałam. Więc się ukrywam, udaję dobre
samopoczucie, ale to staje się coraz trudniejsze. A Faiez się nie pokazuje. Wsiada do
samochodu w tym swoim pięknym garniturze, z teczką i w eleganckich butach, a potem
odjeżdża tak szybko, że koła pozostawiają za sobą wielki obłok kurzu. Zaczyna się kto. Od
samego rana jest bardzo gorąco. Muszę wyprowadzać zwierzęta o świcie i przyprowadzać,
gdy słońce grzeje już za mocno. Nie mogę już czatować na tarasie, muszę koniecznie znaleźć
jakiś sposób, by porozmawiać z nim o małżeństwie. Bo na moim nosie pojawiła się dziwna
plamka. Mała, brunatna plamka, którą próbuję ukryć, bo dobrze wiem, co ona oznacza. Noura
miała taką samą, gdy była w ciąży. Matka patrzy na mnie zdumionym wzrokiem:
-Coś ty zrobiła?
-To henna, potarłam nos palcami, byłam nieuważna. Naprawdę pobrudziłam się
henną, specjalnie posmarowałam sobie nos. Ale to kłamstwo nie utrzyma się zbyt
długo. Jestem w ciąży i nie widziałam się z Faiezem od ponad miesiąca.
Koniecznie muszę z nim pomówić. Pewnego wieczora, gdy słońce jeszcze na dobre
nie zaszło, grzeję w ogrodzie wodę, jakbym miała robić pranie, i wchodzę na taras z bielizną
w ręku, mniej więcej w porze, kiedy wraca z pracy. Tym razem daję mu wyraźny znak głową
i nalegam, gestykulując, żeby dobrze zrozumiał: "Chcę cię zobaczyć, teraz schodzę na dół,
idź za mną..."
Zobaczył mnie, a ja się wymykam, zamiast iść do stajni opiekować się chorą
owieczką, jak dałam mu to do zrozumienia. Owieczka jest naprawdę chora, wkrótce ma się
okocić i nieraz już przy niej siedziałam. Przespałam nawet przy niej na słomie całą noc ze
strachu, że tego nie zauważę.
Przybywa na miejsce naszych schadzek wkrótce po mnie, zaraz chce się ze mną
kochać, przekonany, że właśnie po to go wezwałam. Odsuwam się:
-Nie, nie po to chciałam się z tobą zobaczyć.
-No więc po co?
-Muszę z tobą porozmawiać.
-Porozmawiamy potem... Chodź!
-Ty mnie nie kochasz, czy nie możemy się spotkać tylko po to, żeby porozmawiać?
-Ależ tak, kocham cię, kocham cię tak, że za każdym razem, gdy cię widzę, mam na
ciebie ochotę.
-Faiez, za pierwszym razem niczego nie chciałam, potem mnie pocałowałeś i trzy razy
się zgodziłam, a dzisiaj nie mam już okresu.
-Może się spóźnia?
-Nie, nigdy mi się nie spóźniał i bardzo dziwnie się czuję.
Już mu przeszła ochota. Widzę jego twarz: zrobił się biały.
-Co teraz zrobimy?
-Teraz musimy szybko wziąć ślub! Nie można dłużej czekać, musisz pójść do mojego
ojca, nawet gdyby nie miało być wesela, jest mi wszystko jedno!
-Tak się nie robi, ludzie we wsi będą gadać.
-A co zrobimy z wywieszeniem prześcieradła na balkonie?
-Nie martw się, zajmę się tym, poradzę sobie. Nie możemy urządzić małego ślubu,
mówiliśmy o hucznym ślubie, więc będzie huczny ślub. Przyjdę porozmawiać z twoim
ojcem. Czekaj na mnie tutaj, o tej samej porze.
- A to nie zawsze jest możliwe. Ty jesteś mężczyzną, możesz robić, co chcesz...
Musisz poczekać na mój znak. Jeśli mi się uda, będę zaplatać włosy. Jeśli zobaczysz, że nie
zdejmuję szala, nie przychodź.
Następnego dnia ryzykuję i mówię, że idę po trawę dla chorej owieczki. Daję mu znak
i biegnę na spotkanie, cała drżąca. Mój ojciec niczego nie powiedział, nic nie usłyszałam. Tak
strasznie się boję, że nie mogę oddychać. Faiez nadchodzi dobre pół godziny po mnie. Atakuję
go, przez ostrożność:
-Dlaczego nie przyszedłeś rozmówić się z moim ojcem?
-Nie ośmielam się spojrzeć twojemu ojcu w twarz. Boję się.
-Ale musisz się pospieszyć, to już prawie dwa miesiące. A potem zacznie rosnąć mi
brzuch i co ja wtedy zrobię?
Zaczynam płakać. Więc mówi:
- Przestań, nie możesz płakać, wracając do domu. Jutro przyjdę do twojego ojca.
Uwierzyłam mu, tak bardzo chciałam mu uwierzyć. Bo go kochałam, a w dodatku
miałam podstawę, żeby mu zaufać: przecież kiedyś był już u mojego ojca, żeby prosić o moją
rękę. Rozumiałam, że bał się spojrzeć mu w oczy. Nie tak łatwo było wytłumaczyć, dlaczego
ślub ma nastąpić tak szybko. Jakie argumenty można było znaleźć wobec podejrzliwości i
nieżyczliwości mojego ojca, bez wyjawiania sekretu i odebrania honoru mnie i całej naszej
rodzinie?
Jak zwykle tak i tego wieczora też żarliwie modliłam się do Boga. Moi rodzice byli
bardzo religijni, matka dość często chodziła do meczetu. Córki musiały się modlić dwa razy
dziennie w domu. Nazajutrz rano podziękowałam Allachowi, że po przebudzeniu nadal
jestem przy życiu.
Kiedy weszłam na taras, samochód już odjechał. Więc pracowałam jak zwykle,
zajmowałam się owieczką, czyściłam stajnię, wyprowadziłam stado, zbierałam pomidory.
Czekałam nadejścia wieczora. Tak strasznie się bałam, że poszukałam dużego
kamienia i uderzałam nim w brzuch w nadziei, że pojawi się krew i wszystko wróci do
ustalonego porządku.
OSTATNIE SPOTKANIE
Nadszedł wieczór. Zdesperowana czekam na przyjście Faieza, samego albo z
rodzicami, ale dobrze już wiem, że nie przyjdzie. Dzisiaj jest już zbyt późno. A przed jego
domem nie ma samochodu i okiennice są zamknięte.
Dla mnie jest to katastrofa. Spędzam noc bez zmrużenia oka i usiłuję sobie wyobrazić,
że może pojechał gdzieś dalej, do rodziny, a okiennice są zamknięte z powodu upału.
To naprawdę niezwykłe, że w mojej pamięci tak wyraźnie odcisnęły się obrazy tych
kilku tygodni mojego życia. Mam przecież tyle problemów z odtworzeniem dzieciństwa,
widzę w nim tylko obrazy okrucieństwa, bez żadnych wspomnień szczęścia czy spokoju, ale
nigdy nie zapomniałam tych chwil skradzionej ukradkiem wolności, strachu i nadziei. Widzę
to tej nocy dokładnie i wyraźnie, leżę pod baranią skórą, z kolanami przyciśniętymi do
podbródka, obiema rękami trzymam brzuch i nasłuchuję najmniejszego hałasu w czerni nocy.
Jutro przyjedzie, jutro nie przyjedzie... Uratuje mnie, porzuci mnie... To było jak muzyka,
która bez przerwy rozbrzmiewała w mojej głowie.
Następnego dnia rano widzę samochód przed jego domem. Mówię sobie: "On żyje!"
Znowu mam nadzieję. Nie mogłam czatować na moment jego odjazdu, ale wieczorem, gdy
wrócił, jestem na tarasie. Daję mu znak, który ma oznaczać spotkanie nazajutrz, przed zachodem
słońca.
I pod koniec popołudnia, tuż przed zachodem słońca, idę po słomę dla baranów.
Czekam dziesięć minut, kwadrans, mam nadzieję, że schował się gdzieś dalej. Jest już po
żniwach, ale jeszcze w niektórych Miejscach mogę zebrać dobre snopki, które przewiązuję
słomą. Układam je obok drogi i wiążę ze sobą. Pracuję szybko, ale specjalnie pozostawiam
trzy wiązki do związania, aby zapewnić sobie pretekst do pozostania w tym miejscu, na
wypadek gdyby ktoś tędy przechodził, bo w tym miejscu jestem bardzo na widoku.
Wystarczy pochylić się nad snopkami i udawać, że się jest zajętym pracą. To daje mi dodatkowy
kwadrans zwłoki przed powrotem do domu. Powiedziałam matce, że pozbieram snopki
w ciągu pół godziny. O tej porze barany są już w domu, kozy i krowy także, muszę je jeszcze
wydoić i zrobić sery na jutro. Użyłam wszelkich możliwych pretekstów, by wymknąć się na
to spotkanie. Poszłam do studni po wodę dla zwierząt, co oznacza kilka małych spacerów z
wiadrem na głowie. Króliki potrzebowały świeżej trawy, kurom trzeba było dać ziarna, więc
musiałam zebrać kłosy z ziarnem. Chciałam zobaczyć, czy figi zaczynają dojrzewać,
potrzebowałam cytryn do kuchni, dokładałam coś do żaru w piecu do chleba.
Trzeba bez przerwy podejrzewać rodziców, którzy także bez przerwy podejrzewają
swoją córkę. Córka może zrobić tak wiele rzeczy... Idzie na podwórze? Co będzie tam robić
na tym podwórzu? A czy przypadkiem nie wyznaczyła sobie jakiegoś spotkania za piecem do
pieczenia chleba? Idzie do studni? A wzięła ze sobą wiadro? A czy zwierzęta już wcześniej
nie piły? Idzie po siano? Ile wiązek przyniesie?
Tego wieczora ciągnę za sobą moją płócienną torbę, od snopka do snopka. Wkrótce
torba jest pełna i czekam, czekam. Wiem, że mój ojciec siedzi jak zwykle przed domem pod
lampą i czeka z pasem, paląc fajkę, zupełnie jak jakiś pasza, aż jego córka wróci do domu o
tej godzinie, o której ma wrócić. Liczy minuty. On ma zegarek i jeśli powiedziałam pół
godziny, to ma być pół godziny, ani minuty dłużej, jeśli nie chcę zostać zbita pasem.
Pozostają mi do związania tylko trzy snopki. Niebo przybiera szary kolor, blednie intensywna
żółć księżyca. Ja nie mam zegarka, ale wiem, że pozostaje mi kilka minut do zapadnięcia
zmroku, który w moim kraju robi się tak szybko. Można by powiedzieć, że słońce jest tak
zmęczone oświetlaniem nas, że pada jak kamień, brutalnie pogrążając nas w ciemności.
Straciłam nadzieję. To już koniec. Porzucił mnie. Wracam do domu. Przed jego
domem nie ma samochodu. Kiedy wstaję nazajutrz rano, samochodu nadal nie ma.
To już naprawdę koniec. Zrozumiałam, że nie mam już nadziei na życie. Wykorzystał
mnie, dla niego był to mile spędzony czas. Ale nie dla mnie.
Gryzę palce na samą tę myśl, ale jest już za późno. Już nigdy więcej go nie zobaczę.
Po upływie tygodnia przestaję nawet czatować na niego na tarasie. Okiennice różowego domu
są stale zamknięte, a on uciekł samochodem jak podlec. Nie mogę nikogo prosić o pomoc.
Po trzech lub czterech miesiącach mój brzuch zaczyna rosnąć. Dotąd dość dobrze go
ukrywam pod sukienką, ale kiedy noszę wodę lub coś innego na głowie, z wygiętymi plecami
i podniesionymi ramionami, muszę robić znaczny wysiłek, żeby nie było go widać. I ta
plamka na twarzy; usiłuję ją zetrzeć, pocierając bardzo mocno, ale ona nie chce zniknąć. Nie
mogę znowu posłużyć się henną, tym razem matka by mi nie uwierzyła.
Największa trwoga ogarnia mnie nocą. Często chodzę spać z baranami. Znalazłam
dobrą wymówkę: kiedy owca ma się kocić, wzywa pomocy zupełnie jak człowiek i jeśli się
jej nie usłyszy, zdarza się, że małe dusi się w jej brzuchu.
Myślę często o tej owieczce, której małe nie chciało się urodzić. Musiałam włożyć
rękę aż do samej głębi jej brzucha, bardzo delikatnie, odwrócić łepek jagnięcia we właściwym
kierunku i pociągnąć je ku sobie. Bardzo się bałam, że zadam jej ból, i bardzo długo walczyłam
o życie tego jagniątka. Jego matka, bidulka, nie miała już siły przeć, dlatego musiałam jej
pomóc. A mniej więcej godzinę później już nie żyła.
Jagnię było małą owieczką. Chodziło za mną jak dziecko. Kiedy widziało, że
odchodzę, wzywało mnie z powrotem. Doiłam najpierw inne owce, a potem karmiłam je z
butelki. Musiałam mieć wtedy z piętnaście lat. Pomagałam rodzić wielu owcom, ale
pamiętam dobrze tylko to jagnię. Chodziło za mną po ogrodzie, wchodziło po schodach do
domu. Wszędzie, dokąd szłam, biegło za mną. Matka umarła, a dziecko pozostało przy życiu.
To dziwne, że tak się przejmuję trudnymi porodami owiec, podczas gdy moja matka
dusiła swoje dzieci. Ale wtedy zupełnie o tym ie myślałam. To był obyczaj i należało go
przyjąć. Kiedy dzisiaj obrazy te przesuwają mi się przed oczami, wszystko się we mnie buntuje.
Gdybym wówczas miała taką świadomość jak dzisiaj, raczej udusiłabym własną matkę,
by ocalić choć jedną z jej nowo narodzonych dziewczynek.
Dla kobiety, podporządkowanej do takiego stopnia, zabijanie dziewczynek jest czymś
normalnym. Dla ojca, takiego jak mój, obcięcie córce włosów nożycami do strzyżenia owiec
jest czymś normalnym. Bić córki pasem czy laską jest czymś normalnym, przywiązywać je na
całą noc w stajni, pośród krów, jest czymś normalnym. Co więc mógłby mi zrobić mój ojciec,
gdyby się dowiedział, że jestem w ciąży? Moja siostra Kainat i ja myślałyśmy zawsze, że
przywiązanie na całą noc w stajni to najgorsza rzecz, jaka może się nam przytrafić. Ręce
skrępowane na plecach, szal na ustach, żeby nie krzyczeć, nogi związane sznurem, który
służy także do bicia. Nieme, czuwające całą noc, mogłyśmy tylko na siebie patrzeć i myśleć o
jednym: "Dopóki jesteśmy związane, dopóty żyjemy".
I to właśnie mój ojciec podchodzi do mnie w dniu, kiedy robię pranie. Słyszę, jak
kuleje za moimi plecami i uderza laską o ziemię. Zatrzymuje się za mną, nie ośmielam się
podnieść:
- Jestem pewny, że jesteś w ciąży.
Wypuszczam bieliznę z rąk do wanienki, nie mam siły podnieść na niego oczu. Nie
będę mogła przybrać zdumionej czy zawstydzonej miny, nie uda mi się skłamać, jeśli tylko na
niego spojrzę.
-Ależ nie, tato.
-Ależ tak! Spójrz na siebie! Utyłaś! A ta plamka, mówiłaś, że to słońce, a potem, że to
henna? Matka musi obejrzeć twoje piersi.
A więc to matka nabrała podejrzeń. A on wydaje odpowiedni rozkaz.
- Musisz je pokazać.
I ojciec odchodzi ze swoją laską, nie mówiąc więcej ani słowa.
Nie zbił mnie. Nie protestowałam, usta mam jak sparaliżowane. Myślę, że tym razem
naprawdę stało się, jestem już martwa. Teraz kolej na matkę. Okrąża wanienkę, ręce trzyma
na biodrach. Jest spokojna, ale sroga.
-A teraz przestań prać! Pokaż mi piersi!
-Nie, błagam cię, mamo, to mnie krępuje.
-Pokażesz mi je czy mam ci rozerwać sukienkę?
Więc odpinam guziki od szyi do wysokości piersi, rozchylam materiał.
-Jesteś w ciąży?
-Ależ skąd!
-Masz okres?
-Tak!
-Jak dostaniesz okres następnym razem, to mi go pokażesz!
-Powiedziałam "tak", by mieć chwilę spokoju, by ją uspokoić i dla własnego
bezpieczeństwa. Wiem, że będę musiała się pociąć, poplamić papier i pokazać jej to
podczas następnego nowiu.
Zostawiam pranie, opuszczam dom, przechodząc przez ogród bez pozwolenia, idę
schować się w gałęziach starego drzewa cytrynowego. To głupie, że właśnie tu szukam
schronienia, bo przecież drzewo wcale mnie nie ochroni, ale tak strasznie się boję, że już
sama nie wiem, co robię. Ojciec szybko zaczyna mnie szukać, zaraz też mnie znajduje,
siedzącą na gałęzi jak koza pośród liści. Wystarczyło mu pociągnąć mnie za nogi, żebym
spadła na ziemię.
Jedno kolano mi krwawi, a ojciec zabiera mnie do domu. Bierze liście szałwi, żuje je i
przykłada mi tę papkę na ranę, żeby powstrzymać krwawienie. To bardzo dziwne. Nie
rozumiem, dlaczego, po tak brutalnym potraktowaniu, zadaje sobie trud opatrywania mnie,
czego nigdy do tej pory nie robił. W tym momencie mówię sobie, że może wcale nie jest taki
zły, że może uwierzył w to, co mu powiedziałam. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że
zrobił to raczej po to, żebym przypadkiem nie posłużyła się tą krwią, by przekonać matkę, iż
dostałam okres...
Przy upadku rozbolał mnie brzuch i nabrałam nadziei, że ten upadek przyniesie mi
upragnioną miesiączkę.
Nieco później odbywa się narada rodzinna, w której nie mam prawa uczestniczyć.
Rodzice sprowadzają Nourę i Husseina. Słucham pod ścianą. Mówią wszyscy naraz, słyszę,
jak ojciec stwierdza: "Jestem pewien, że ona jest w ciąży, nie chce nam tego powiedzieć, czekamy,
aż pokaże nam okres"...
Kiedy tylko kończą rozmawiać, wbiegam na górę i udaję, że śpię.
Następnego dnia rodzice jadą do miasta. Mam zakaz wychodzenia. Brama na
podwórzu jest zamknięta, ale przechodzę przez ogrody i biegnę, by ukryć się w polu.
Znajduję duży kamień i zaczynam nim regularnie bić się po brzuchu przez sukienkę, chcę w
ten sposób wywołać krwawienie. Nikt mi nigdy nie powiedział, w jaki sposób rosną dzieci w
brzuchu swojej matki. Wiem, od jakiego momentu dziecko zaczyna się ruszać. Widziałam
moją matkę w ciąży. Wiem, ile czasu potrzeba, by dziecko przyszło na świat, ale poza tym
niczego więcej. Od jakiego momentu dziecko zaczyna być żywe? Dla mnie jest to chwila
narodzin, bo właśnie w tym momencie widziałam matkę podejmującą decyzję, czy maje
pozostawić przy życiu, czy też nie. Skoro więc jestem w ciąży od trzech i pół, może od
czterech miesięcy, ogarnia mnie szalona nadzieja, że krwawienie znowu się pojawi. W ogóle
nawet nie podejrzewam, że to dziecko w moim brzuchu jest już istotą ludzką.
I płaczę z wściekłości, bo krew nie chce się pojawić. A rodzice niedługo wrócą do
domu i muszę się tam zjawić przed nimi.
To wspomnienie jest tak bliskie i tak bolesne... czuję się taka winna. Mogłabym się
usprawiedliwiać, że byłam ignorantką, sterroryzowaną tym, co mnie czekało, ale to jawi się
jak prawdziwy koszmar, gdy pomyślę, że tłukłam się kamieniem po brzuchu, aby tylko to
dziecko przestało istnieć.
Następnego dnia robię to samo, uderzam się po brzuchu wszystkim, co mi wpadnie w
ręce, i kiedy nikt mnie nie widzi. Matka czeka. Dała mi miesiąc od dnia, w którym kazała mi
pokazać piersi. Wiem, że oblicza wszystko w swojej głowie. Podczas tego oczekiwania nie
mogę nigdzie wychodzić. Muszę zostać w domu i zadowalać się pracami domowymi. Matka
mówi do mnie: "Nie wolno ci przekroczyć drzwi! Nie będziesz chodzić z baranami ani po
siano".
Mogę uciec przez podwórka i ogrody, ale dokąd miałabym pójść? Nigdy sama nie
jechałam autobusem, nie mam pieniędzy, zresztą kierowca i tak nie pozwoliłby mi wsiąść.
Muszę być już chyba w piątym miesiącu. Poczułam ruchy w brzuchu i tak jak stoję,
rzucam się w kąt muru jak szalona. Już nie mogę kłamać ani ukrywać brzucha i piersi, nie
mam żadnego wyjścia.
Jedyna myśl, która przychodzi mi do głowy, jedyna możliwa, to ucieczka z domu.
Myślę o poszukaniu schronienia u siostry mojej matki. Mieszka w tej samej wiosce. Znam jej
dom. Więc pewnego ranka, kiedy rodzice jadą na targ, przechodzę przez ogród, obok studni,
przeskakuję rów i biegnę do niej. Nie mam zbyt wielkiej nadziei, bo ona jest złośliwa i
zazdrosna o moją matkę, ale nie wiem, z jakiego powodu. Ale może właśnie dlatego zatrzyma
mnie u siebie i znajdzie jakieś wyjście. Widząc, że przyszłam sama, niepokoi się przede
wszystkim o moich rodziców. Dlaczego nie ma ich razem ze mną?
- Musisz mi pomóc, ciociu.
I opowiadam jej wszystko, o przewidywanym i opóźniającym się ślubie, o polu
pełnym zboża.
-Kto to jest?
-Nazywa się Faiez, ale już go nie ma we wsi, on obiecał...
-Dobrze. Pomogę ci.
Ubiera się, zakłada szal i bierze mnie za rękę.
-Chodź, pójdziemy teraz razem.
-Ale dokąd? Co ty chcesz zrobić?
-Chodź, daj mi rękę, nikt nie powinien widzieć, że chodzisz sama.
Myślę, że chce mnie zaprowadzić do innej kobiety, która zna sposób na wywołanie
okresu albo umie zapobiec temu, by dziecko nie rosło bardziej w moim brzuchu. Albo że ma
zamiar gdzieś mnie schować, aż się od niego uwolnię.
Jednak ona prowadzi mnie prosto do mojego domu. Ciągnie mnie jak osła, który nie
chce posuwać się naprzód.
-Dlaczego odprowadzasz mnie do domu? Błagam cię, pomóż mi!
-Bo tam jest twoje miejsce i to oni się tobą zajmą, nie ja.
-Błagam cię, zostań ze mną! Przecież wiesz, co mnie czeka!
-Tu jest twoje miejsce! Zrozumiałaś mnie? I nigdy więcej nie wychodź z domu!
Zmusza mnie do przejścia przez furtkę, woła moich rodziców, odwraca się i
wychodzi, nawet się nie ogląda. Na twarzy ciotki widzę złośliwość i pogardę, wyczuwam też
jej myśli: "Moja siostra wyhodowała sobie w domu żmiję, ta dziewczyna pohańbiła całą
rodzinę".
Ojciec zamyka za mną furtkę, matka rzuca mi złe spojrzenie, ruch jej podbródka i ręki
wyraża jednoznacznie: "Charmuta... dziwka... ośmieliłaś się pójść do mojej siostry!" One się
naprawdę nienawidzą. Kiedy jednej przydarzy się jakieś nieszczęście, druga ma powód do
radości.
- Tak, byłam u niej, sądziłam, że może mi pomóc, gdzieś mnie ukryć...
- Wracaj do domu! Idź do swojego pokoju!
Całe moje ciało ogarnia drżenie, nie mogę utrzymać się na nogach. Nie wiem, co
może mnie spotkać, kiedy już zostanę zamknięta w tym pokoju. Nie jestem w stanie zrobić
kroku.
- Souad! Wracaj!
Siostra nie odzywa się już do mnie ani słowem. Ona także się wstydzi mnie, a poza
tym z mego powodu też nie może wychodzić z domu. Matka pracuje jak zwykle, moje małe
siostry zajmują się zwierzętami, a ja pozostaję w zamknięciu niczym zadżumiona. Czasami
słyszę, jak ze sobą rozmawiają. Boją się, że ktoś ze wsi mnie widział i może ludzie zaczęli już
gadać. Próbując ocalić własną skórę i uciekając do ciotki, przysporzyłam wstydu zwłaszcza
matce. Sąsiedzi się dowiedzą, wezmą nas na języki, będą nadstawiać uszu.
Od tamtego dnia nie wystawiam na zewnątrz nawet czubka nosa. Na drzwiach mojego
pokoju ojciec instaluje nowy zamek, który każdego wieczora wydaje dźwięk jak wystrzał z
karabinu. Furtka do ogrodu tak samo dźwięczy.
Czasem, gdy myję podwórko, spoglądam na tę furtkę z uczuciem duszności w
piersiach. Już nigdy stąd nie wyjdę. Nawet nie zdaję sobie sprawy, jak kretyńska jest ta furtka,
bo przecież ogród i otaczający go kamienny murek nie stanowią przeszkody nie do
pokonania. Przechodziłam tamtędy wiele razy. Ale każdej dziewczynie w mojej sytuacji
domowe więzienie daje jakąś pewność. Na zewnątrz jest jeszcze gorzej. Na zewnątrz jest
wstyd, pogarda, rzucanie kamieniami, plujące w twarz sąsiadki, ciągnące za włosy, by
zhańbioną zawlec z powrotem do domu. Nawet nie marzę o wyjściu na zewnątrz. Tygodnie
mijają. Nikt mnie nie pyta, nikt nie chce wiedzieć, kto mi to zrobił, jak i dlaczego. Nawet
gdybym oskarżyła Faieza, mój ojciec nie poszedłby do niego, żeby kazać mu się ze mną
ożenić. To moja wina, nie jego. Mężczyzna, który odebrał dziewczynie dziewictwo, nie jest
temu winny, to ona tego chciała. Gorzej, prosiła go o to! To ona sprowokowała mężczyznę,
ponieważ jest dziwką bez honoru. Nie mani nic na swoją obronę. Moja naiwność, moja
miłość do niego, jego obietnica małżeństwa, a nawet jego pierwsza wizyta w tej sprawie u
mojego ojca, to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. U nas szanujący się mężczyzna
nie poślubia dziewczyny, którą osobiście rozdziewiczył przed ślubem.
Czy on mnie kochał? Nie. I jeśli popełniłam błąd, to dlatego, że miałam nadzieję
zatrzymać go przy sobie, zgadzając się, by zrobił to, co zrobił. Czy byłam zakochana? Bałam
się, że znajdzie sobie inną? Taka obrona zupełnie nie ma znaczenia... nawet dla mnie nie ma
już żadnego sensu.
Pewnego wieczora odbywa się kolejne zebranie rodzinne: moi rodzice, najstarsza
siostra i jej mąż, Hussein. Mojego brata nie ma w domu, bo jego żona wkrótce będzie rodzić i
pojechał z nią do jej rodziny.
Podsłuchuję pod drzwiami, sterroryzowana. Moja matka mówi do Husseina:
-Nie można o to poprosić naszego syna, nie będzie do tego zdolny, jest jeszcze za
młody.
-Ja mogę się nią zająć.
Z kolei zabiera głos ojciec:
- Jeśli masz to zrobić, to zrób to jak należy. Jak chcesz to wykonać?
-Nie martw się, znajdę sposób.
I znowu matka:
- Więc musisz się nią zająć, ale trzeba, żebyś to załatwił za jednym zamachem.
Słyszę, że moja siostra płacze, mówi, że nie chce tego słuchać i pragnie wrócić do
domu. Hussein mówi, by zaczekała, i zwraca się do rodziców:
- Wy musicie wyjść. Wyjedźcie z domu, nie powinniście tu zostać. Kiedy wrócicie,
będzie już po wszystkim.
Wysłuchałam wydanego na mnie wyroku śmierci na własne uszy i pobiegłam szybko
na górę, bo moja siostra szykowała się do wyjścia. Nie słyszałam dalszego ciągu. Trochę
później ojciec zrobił obchód całego domu, doszedł mnie odgłos szczęknięcia zamka w pokoju
dziewcząt.
Nie spałam. Ciągle nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Pytałam siebie: czy to
zły sen? Czy to jakiś koszmar? Naprawdę to zrobią? Czy może chcą mnie tylko nastraszyć? A
jeśli to zrobią, to kiedy? I jak? Obetną mi głowę?
Może pozwolą mi urodzić to dziecko i zabiją mnie potem? Czy zatrzymają dziecko,
jeśli to będzie chłopiec? Czy matka je udusi, jeżeli to będzie dziewczynka?
A może zabiją mnie wcześniej?
Następnego dnia zachowywałam się tak, jakbym niczego nie usłyszała. Bardzo
uważałam, ale tak naprawdę nie mogłam w to uwierzyć. A potem dostaję dreszczy i
zaczynałam wierzyć. Najważniejszym pytaniem było kiedy i gdzie. Chyba nie mogło to
nastąpić zbyt szybko... zresztą Hussein sobie poszedł. I nie mogłam sobie wyobrazić Husseina
pragnącego mnie zabić!
Tego dnia matka powiedziała do mnie zwyczajnym, normalnym tonem:
- Teraz jest pora prania, zrób je. Ojciec i ja jedziemy do miasta.
Wiedziałam, co się ma stać. Wychodzili z domu, tak jak powiedział Hussein.
Kiedy nie tak dawno przypomniało mi się zniknięcie Hanan, spostrzegłam, że
wszystko odbywało się w ten sam sposób. Rodzice też wtedy wyszli, dziewczyny zostały w
domu same ze swoim bratem. Jedyną różnicą w mojej sytuacji był fakt, że z chwilą wyjścia
rodziców Husseina jeszcze nie było w naszym domu. Rozglądałam się po podwórzu, było
bardzo duże, częściowo wyłożone kafelkami, częściowo wysypane piaskiem. Dookoła
znajdował się mur, wykończony wysoką, szpiczastą siatką. Z szarą bramą w kącie, metalową,
gładką od strony podwórza, bez zamka i klucza, ze zwykłą klamką na zewnątrz.
Moja siostra Kainat nigdy nie robiła prania razem ze mną, nie potrzebowałyśmy robić
tego we dwie.
Nie wiem, jaką pracę kazano jej wtedy wykonać ani gdzie się podziała razem z
małymi. Kainat już się do mnie nie odzywała. Spała obok mnie, ale odwracała się plecami, od
kiedy usiłowałam uciec do naszej ciotki.
Matka czeka, aż pozbieram rzeczy do prania. Jest tego dużo, bo zazwyczaj robimy
pranie raz w tygodniu. Jeśli zacznę prać około drugiej lub trzeciej po południu, nie skończę
pracy przed szóstą.
Idę najpierw po wodę do studni w głąb ogrodu. Dokładam drewna do ognia, stawiam
na nim wielką wanienkę i wlewam wodę do połowy jej wysokości. Siadam obok na kamieniu
i czekam, aż się zagrzeje.
Rodzice wychodzą przez drzwi domu, które zawsze zamykają na klucz.
Ja znajduję się z drugiej strony podwórza. Nieustannie podsycam ogień. Nie powinien
przygasać, woda musi być bardzo ciepła, żeby namoczyć w niej bieliznę. Potem będę trzeć
zabrudzenia mydłem z oliwy z oliwek, a potem znów pójdę do studni po wodę do płukania.
Jestem tam, bosa, siedzę na kamieniu, w sukience z szarego materiału, zmęczona
nieustającym strachem. Nie wiem nawet, od ilu miesięcy jestem w ciąży z tym strachem w
brzuchu. W każdym razie ponad sześć miesięcy. Bez przerwy patrzę na bramę, tam, w głębi
ogromnego podwórza. Ta brama mnie fascynuje.
Jeśli on nadejdzie, może wejść tylko tędy.
OGIEŃ
Nagle słyszę trzask bramy. Już tu jest, zbliża się.
Jest dwadzieścia pięć lat później, a ja nadal widzę te obrazy, jakby czas się zatrzymał.
To ostatnie wspomnienia, jakie mi stamtąd pozostały, z mojego życia w rodzinnej wiosce w
Cisjordanii. Przesuwają mi się przed oczami w zwolnionym tempie, niczym film na wideo.
Powracają do mnie bez przerwy. Chciałabym je wymazać, kiedy tylko pojawia się pierwszy
obraz, ale nie mogę zatrzymać tego filmu. Kiedy trzaska brama, jest już za późno, nic się już
nie zatrzyma, muszę znowu wszystko zobaczyć, bo ciągle staram się zrozumieć: jak on to
zrobił? Czy zdołałabym się mu wymknąć, gdybym zrozumiała?
Zbliża się w moim kierunku. To mój szwagier, Hussein, w roboczym ubraniu, starych
spodniach i podkoszulku. Staje przede mną i mówi: "Cześć, co słychać?", z uśmiechem na
ustach. Spokojnie żuje trawę i bez przerwy się uśmiecha: "Zajmę się tobą".
Ten uśmiech... mówi, że się mną zajmie, tego się nie spodziewałam. Więc też się
uśmiecham, chcąc mu podziękować, nie ośmielam się wykrztusić ani słowa.
- Masz duży brzuch, co?
Schylam głowę, wstydzę się na niego spojrzeć. Pochylam głowę jeszcze niżej, broda
dotyka mi kolan.
-Masz tutaj plamkę. Specjalnie położyłaś hennę?
-Nie, kładłam hennę na włosy, nie zrobiłam tego umyślnie.
-Zrobiłaś to umyślnie, żeby to ukryć.
Patrzę na bieliznę, którą właśnie płuczę, ręce mi drżą.
I to jest ostatni obraz, dokładny i przejrzysty. Ta bielizna i moje drżące ręce. Ostatnie
słowa, które słyszę z jego ust, brzmią: "Zrobiłaś to umyślnie, żeby to ukryć".
Nie powiedział już nic więcej, głowę miałam ciągle spuszczoną ze wstydu, trochę
uspokojona, że nie zadaje mi dalszych pytań.
I nagle poczułam coś zimnego, coś, co spływało po mojej głowie. I natychmiast
miałam na sobie ogień. Zrozumiałam, że to ogień, i wtedy film przyśpiesza, obrazy
przesuwają się w zawrotnym tempie. Zaczynam boso biec do ogrodu, rękami uderzam się po
włosach, krzyczę, czuję za sobą łopoczącą sukienkę. Czy ogień był także na mojej sukience?
Czuję zapach ropy naftowej, biegnę, dół sukienki nie pozwala mi robić dużych
kroków. Kieruje mną przerażenie, poruszam się instynktownie, byle jak najdalej od
podwórza. Biegnę w kierunku ogrodu, bo nie ma stąd innego wyjścia. Ale prawie nie
pamiętam, co działo się potem. Wiem tylko, że jestem cała w ogniu i wyję. Jak udało mi się
wymknąć? Czy on pobiegł za mną? Czy może czekał, aż upadnę, by spokojnie patrzeć, jak się
palę?
Z trudem wdrapałam się na murek otaczający ogród, a potem znalazłam się, nie wiem,
albo w ogrodzie sąsiadów, albo na ulicy. Były tam jakieś kobiety, wydaje mi się, że dwie,
więc musiała to być ulica, i uderzały we mnie. Szalami zdjętymi z głowy, jak przypuszczam.
Zaciągnęły mnie aż do wiejskiej fontanny i nagle spadła na mnie woda, a ja wciąż
wyłam ze strachu. Słyszałam, że te kobiety krzyczą, ale już niczego nie widziałam. Ciągle
miałam opuszczoną na piersi głowę, czułam, że lała się na mnie zimna woda, co trwało bez
końca, a ja krzyczałam, bo ta zimna woda strasznie mnie paliła. Byłam skulona, czułam
zapach smażonego mięsa, dym. Musiałam zemdleć. Już niewiele widziałam.
Dostrzegam jeszcze jakieś rozproszone obrazy, hałasy, jakbym była w furgonetce
mojego ojca. Ale to nie jest mój ojciec. Słyszę głosy kobiet, płaczą nade mną. "Biedna",
"biedna"... Pocieszają mnie. Czuję wstrząsy samochodu na drodze. Słyszę, jak drżę.
Potem znowu nic, a później odgłos jadącego samochodu i głosy kobiet. Płonę nadal,
jakby ciągle jeszcze był na mnie ogień. Nie mogę podnieść głowy, nie mogę poruszyć ani
ciałem, ani rękami, cała jestem w ogniu, ciągle w ogniu... cuchnę benzyną, nic nie rozumiem
z dźwięku motoru, z lamentu tych kobiet, nie wiem, dokąd mnie zabierają. Kiedy otwieram
nieco oczy, widzę jedynie kawałek mojej sukienki i skóry. To jest czarne i śmierdzi. Ciągle
płonę, choć nie ma już na mnie ognia. Ale pomimo to płonę. W myślach nadal biegnę, cała w
płomieniach.
Zaraz umrę. To dobrze. Być może już jestem martwa. Nareszcie koniec.
UMRZEĆ
Znajduję się na szpitalnym łóżku, skulona pod prześcieradłem jak pies.
Pojawia się jakaś pielęgniarka i zrywa ze mnie sukienkę. Ciągnie złośliwie materiał,
paraliżuje mnie cierpienie. Prawie niczego nie widzę, moja broda przylepiła się do klatki
piersiowej, nie mogę jej podnieść. Rękami też nie jestem w stanie poruszać. Czuję ból w
głowie, na ramionach, plecach i piersiach. Brzydko pachnę. Ta pielęgniarka jest tak złośliwa,
że kiedy wchodzi do pokoju, ogarnia mnie paraliżujący strach. Nie odzywa się do mnie.
Przychodzi wyrywać mi kawałki mojej skóry, kładzie kompres i wychodzi. Gdyby mogła
mnie uśmiercić, zrobiłaby to, jestem pewna. Jestem złą dziewuchą, skoro mnie spalono.
Widocznie sobie na to zasłużyłam. Przecież nie jestem mężatką, a jestem w ciąży. Dobrze
wiem, co o mnie myśli.
Ciemność. Śpiączka. Ile czasu, nocy i dni?...
Nikt nie chce mnie dotknąć, nikt się mną nie zajmuje, nie dostaję nic do jedzenia i
picia, wszyscy czekają, kiedy umrę.
A ja tak chciałabym umrzeć, tak bardzo się wstydzę, że nadal jestem przy życiu. I tak
bardzo cierpię. To nie ja się poruszam, to ta niedobra kobieta przewraca mnie, żeby zrywać
kolejne kawałki skóry. Nic więcej. Chciałabym oleju, by trochę stłumić to straszne palenie,
chciałabym, żeby ktoś zdjął ze mnie prześcieradło, aby świeże powietrze dało mi nieco
chłodu. Jest tu jakiś lekarz. Zobaczyłam nogi w spodniach i białą bluzę. Coś mówił, ale nie
zrozumiałam. I ciągle przychodzi ta niedobra kobieta. Mogę poruszać nogami, używam ich,
aby od czasu do czasu unieść prześcieradło. Bolą mnie plecy, bolą mnie boki. Śpię z brodą
przyklejoną na stałe do klatki piersiowej. Ze zwieszoną głową, tak jak w chwili, gdy pojawił
się na mnie ogień.
Moje ręce są dziwne, trochę rozłożone na boki i obie sparaliżowane. Niby są na
swoim miejscu, ale już mi do niczego nie służą. Tak bardzo chciałabym się drapać, zedrzeć
siebie tę skórę, byle już tylko nie cierpieć.
Zmuszają mnie do wstania. Idę z tą pielęgniarką. Bolą mnie oczy. Widzę moje nogi,
wiszące po obu stronach ręce, kafelki. Nienawidzę tej kobiety. Prowadzi mnie do łazienki i
bierze szlauch, żeby mnie umyć. Mówi, że tak okropnie śmierdzę, iż chce się jej wymiotować.
Cuchnę. Płaczę i stoję tam jak plugawy śmieć, jak obrzydliwa zgnilizna, na którą wylewa się
kubeł zimnej wody. Jak kupa w sedesie. Uruchamia się rezerwuar i już jest koniec.
Cierpienie. Woda odrywa mi skórę, krzyczę, płaczę, błagam, krew spływa mi aż do stóp. Ona
każe mi stać prosto. Wyrywa silnym strumieniem lodowatej wody kawałki czarnej skóry,
strzępy spalonej sukienki, obrzydliwe śmieci, które gromadzą się w rogu kabiny. Wyraźnie
czuję zgniliznę, spalone i uwędzone ciało. Pielęgniarka założyła maskę i od czasu do czasu
wychodzi z łazienki, przeklinając mnie i kaszląc.
Budzę w niej obrzydzenie, powinnam zdechnąć jak pies, ale z daleka od niej.
Dlaczego więc ze mną nie kończy? Wracam do łóżka, płonąca i lodowata jednocześnie. Ona
rzuca na mnie prześcieradło, by mnie więcej nie widzieć. Zdychaj - mówi jej wzrok. Zdychaj,
to wyrzucimy cię stąd.
Jest tu mój ojciec ze swoją laską. Jest wściekły, wali nią w podłogę, chce wiedzieć, z
kim jestem w ciąży, kto mnie tu przywiózł, jak się to wszystko odbyło. Ma zaczerwienione
oczy. Płacze, to stary człowiek, ale ciągle się boję i jego, i tej laski, nie jestem w stanie odpowiadać
na pytania. Chcę zasnąć albo umrzeć, lub się obudzić. Ojciec tu był, ale już go nie
ma. Ale to nie był sen, w głowie nadal mi dźwięczy: "Mów!"
Udaje mi się trochę unieść, prawie siedzę, co pozwala nie czuć przylepionych do
prześcieradła ramion, głowę podtrzymuje mi poduszka. Nic nie sprawia mi ulgi, ale przez
uchylone drzwi mogę chociaż widzieć, co się dzieje na korytarzu. Słyszę kogoś, spostrzegam
bose stopy, długą, czarną sukienkę, niedużą sylwetkę, taką jak moja, szczupłą, prawie chudą.
To nie pielęgniarka. To moja matka.
Jej dwa warkocze posmarowane oliwą z oliwek, czarny szal, to zabawne czoło,
wypukłe między schodzącymi się nad nosem brwiami, podobna do żerującego ptaka. Boję się
jej. Siada na stołku, na brzuchu trzyma czarną torbę. I zaczyna szlochać, pociągać nosem,
wycierać chusteczką łzy, kiwa głową.
Płacze ze zmartwienia i wstydu. Płacze nad sobą i całą rodziną. W jej oczach widzę
nienawiść.
Wypytuje mnie, przyciskając torbę do piersi. Dobrze znam tę torbę, przypomina mi
dom. Zawsze zabiera ją ze sobą, kiedy wychodzi, jedzie do miasta czy idzie w pole. Wkłada
do niej chleb, plastikową butelkę z wodą, czasem mleko. Boję się, ale mniej niż w obecności
ojca, jak zwykle. Ojciec może mnie zabić, ona nie. Nie mówi, tylko wyjękuje zdania, ja
szepcę.
-Posłuchaj, córko.... Nigdy nie będę mogła przyjąć cię z powrotem do domu w takim
stanie, już nie możesz mieszkać w domu, czy ty siebie widziałaś?
-Nie mogę się zobaczyć.
-Jesteś spalona. Wstyd spadł na całą rodzinę. Teraz nie mogę cię już zabrać. Powiedz
mi, jak to się stało, że zaszłaś w ciążę? Z kim?
-To Faiez. Nie znam nazwiska jego ojca.
-Faiez? Nasz sąsiad?
I znów zaczyna, płakać i wciskać zwiniętą chusteczkę do oczu, jakby chciała ją wbić
sobie do głowy.
-Gdzieś ty to zrobiła? Gdzie?
-Na polu.
Wykrzywia się, gryzie sobie wargi i płacze jeszcze bardziej.
- Posłuchaj, moja córko, posłuchaj, bardzo chciałabym, żebyś umarła, będzie lepiej,
jak umrzesz. Twój brat jest młody, jeśli nie umrzesz, będzie miał kłopoty.
Mój brat będzie miał kłopoty. Jakie kłopoty? Nic nie rozumiem.
- Przyjechała policja, żeby zobaczyć się z całą rodziną. Z całą rodziną. Twoim ojcem,
twoim bratem, twoją matką i twoim szwagrem, z całą rodziną. Jeżeli nie umrzesz, twój brat
też będzie miał kłopoty z policją.
Chyba wyjęła szklankę z torby, bo dookoła mnie niczego nie ma. Ani stolika przy
łóżku, ani innego mebla. Nie, nie widziałam, żeby szukała w torbie, wzięła szklankę z
parapetu pod oknem, to szklanka szpitalna. Ale nie zauważyłam, czym ją wypełniła.
- Jeśli tego nie wypijesz, twój brat będzie miał problemy, do domu przyjechała policja.
Pewnie nalała czegoś do niej, kiedy płakałam ze wstydu, z cierpienia, ze strachu.
Płakałam z tylu powodów, z opuszczoną głową i zamkniętymi oczami.
- Wypij to... co ci ja daję.
Nigdy nie zapomnę tej dużej szklanki, pełnej po brzegi, z przezroczystym płynem w
środku, wyglądającym jak woda.
- Wypijesz to i twój brat nie będzie miał kłopotów. Tak będzie lepiej, lepiej dla ciebie,
lepiej dla mnie, lepiej dla twojego brata.
I płakała. Ja także. Pamiętam, że łzy spływały mi po oparzeniach na policzkach,
brodzie, wzdłuż szyi i rozdzierały mi skórę.
Nie byłam w stanie podnieść rąk. To ona położyła mi dłonie na głowie i nieco ją
podniosła, kierując w stronę trzymanej przez nią szklanki. Do tej pory nikt nie dał mi nic do
picia. Zbliżyła tę dużą szklankę do moich ust. Chciałam zamoczyć w niej chociaż wargi, tak
bardzo chciało mi się pić. Próbowałam podnieść brodę, ale mi się nie udało.
Nagle do pokoju wszedł lekarz i matka podskoczyła. Wziął szklankę gwałtownym
ruchem, postawił ją brutalnie na oknie i krzyknął bardzo głośno: "Nie!"
Widziałam, jak płyn rozpływał się po parapecie. Płynął wzdłuż szklanki,
przezroczysty, zupełnie jak woda.
Lekarz wziął matkę pod ramię i wyprowadził z pokoju. Ciągle patrzyłam na tę
szklankę, wypiłabym to nawet z podłogi, wylizałabym językiem jak pies. Chciało mi się pić,
chciałam w równym stopniu ugasić pragnienie co umrzeć.
Lekarz wrócił z powrotem i powiedział:
- Masz szczęście, że przyszedłem w odpowiedniej chwili. Najpierw twój ojciec, a
teraz matka! Nikt z twojej rodziny więcej tu nie wejdzie!
Wziął szklankę i jeszcze raz powtórzył:
- Miałaś szczęście... Nie chcę już nikogo widzieć z twojej rodziny!
- Mój brat Assad, chciałabym zobaczyć brata, on jest miły.
Nie wiem, co mi odpowiedział. Zachowywałam się dziwnie, w głowie wszystko mi się
kręciło. Czy matka mówiła mi o policji, że mój brat będzie miał kłopoty? Dlaczego on,
przecież to Hussein rozpalił na mnie ogień? Ta szklanka miała sprowadzić na mnie śmierć.
Na brzegu okna jeszcze widać było plamę. Matka pragnęła mojej śmierci, ja również.
A jednak miałam szczęście, tak powiedział lekarz, bo już prawie wypiłam tę niewidzialną
truciznę. Czułam się wyzwolona, jakby mnie ktoś odczarował od śmierci, jakby lekarz przepędził
ją w jednej sekundzie. Moja matka była doskonałą matką, najlepszą z matek,
wykonywała swój obowiązek, przynosząc mi śmierć. Tak byłoby dla mnie lepiej. Nie trzeba
było ratować mnie od ognia, przywozić tutaj na takie cierpienia i pozwalać mi umierać
powoli, abym w końcu uwolniła od wstydu siebie i całą rodzinę.
Przyszedł mój brat, trzy lub cztery dni później. Nigdy nie zapomnę tej przezroczystej,
plastikowej siatki, widziałam w niej pomarańcze i banana. Od momentu przybycia do szpitala
niczego nie jadłam ani nie piłam. Sama nie mogłam, zresztą nikt nie chciał mi pomóc. Nawet
lekarz nie ośmielał się tego zrobić. Zrozumiałam, że pozostawiono mnie tak, abym umarła,
nie należało mieszać się do mojej historii. W oczach tych wszystkich ludzi byłam winna.
Dzieliłam los wszystkich tych kobiet, które splamiły honor mężczyzn. Myto mnie jedynie
dlatego, że potwornie cuchnęłam, nie po to, żeby mnie leczyć. Trzymano mnie tu, bo to był
szpital, w którym miałam umrzeć i nie przysparzać więcej problemów moim rodzicom i całej
wiosce.
Hussein źle wykonał swoje zadanie, pozwolił mi wybiec wraz z ogniem.
Assad nie zadawał mi pytań. Bał się i chciał czym prędzej wracać do wioski.
- Wrócę przez pola, żeby nikt mnie nie zobaczył. Gdyby rodzice wiedzieli, że
przyszedłem się z tobą zobaczyć, miałbym sporo kłopotów.
Chciałam, żeby przyszedł, a jednak byłam niespokojna, kiedy tak się nade mną
pochylał. Widziałam w jego oczach, że moje poparzenia wywołują w nim uczucie
obrzydzenia. Nikt, nawet on nie zainteresował się, do jakiego stopnia cierpiałam z powodu tej
skóry, która się żłobiła, gniła, sączyła, pożerała mnie powoli niczym jad węża, całą górną
część mojego ciała, moją czaszkę pozbawioną włosów, barki, ramiona, plecy, piersi.
Bardzo płakałam. Czy płakałam dlatego, iż wiedziałam, że widzę 8 po raz ostatni?
Czy płakałam dlatego, że tak bardzo chciałam zobaczyć jego dzieci? Wszyscy czekali, aż jego
żona urodzi. Dowiedziałam się znacznie później, że miała dwóch chłopców. Pewnie cała rodzina
podziwiała ją i gratulowała.
Nie mogłam zjeść owoców. Sama, bez pomocy, nie byłam w stanie i torba zniknęła.
Już nigdy więcej nie zobaczyłam mojej rodziny. Ostatni obraz mojej matki to ten,
kiedy trzyma napełnioną trucizną szklankę. A ojca - jak z wściekłością wali laską w podłogę.
I brata z torbą owoców.
W głębi, na samym dnie mojego cierpienia, próbowałam jeszcze zrozumieć, dlaczego
nic nie widziałam, kiedy na mojej głowie pojawił się ogień. Obok mnie znajdował się bidon z
benzyną, ale był zatkany korkiem. Nie spostrzegłam, żeby Hussein po niego sięgał. Miałam
opuszczoną głowę, kiedy mówił, że "się mną zajmie", i przez parę sekund poczułam się
uratowana, zmylona jego uśmiechem i tą trawką, którą spokojnie żuł w ustach. W
rzeczywistości chciał zdobyć moje zaufanie, nie chciał ryzykować, że mu ucieknę. Wszystko
przedyskutował poprzedniego dnia z moimi rodzicami. Ale skąd wziął ogień? Z żaru pieca?
Niczego nie zauważyłam. Czy użył zapałek, skoro to się stało tak szybko? Koło mnie zawsze
leżało pudełko zapałek, ale też niczego nie zauważyłam. Więc zapalniczka w jego kieszeni...
Jak tylko poczułam zimny płyn na włosach, stanęłam w płomieniach. Tak bardzo chciałabym
wiedzieć, dlaczego niczego nie zauważyłam.
Nocą, gdy leżę plackiem na tym łóżku, przeżywam koszmar bez końca. Znajduję się w
całkowitej ciemności, dookoła siebie widzę zasłony, okno znikło. Nagle dziwny ból, niczym
pchnięcie noża w brzuch, nogi zaczynają mi drżeć... pewnie zaczynam umierać. Staram się
nieco unieść, ale nie jestem w stanie. Moje ramiona, ręce są nadal sztywne, dwie plugawe
rany, które odmawiają mi posłuszeństwa. Nikogo obok mnie nie ma, jestem sama, kto więc
wbił mi ten nóż do brzucha?
Czuję coś dziwnego między udami. Zginam jedną nogę, potem drugą, szukam stopą,
próbuję sama uwolnić się od tego czegoś, co mnie przeraża. Na początku nie zdaję sobie
zupełnie sprawy z tego, że właśnie rodzę. Macam stopami w ciemności. Całkiem
nieświadomie wypycham z siebie dziecko, powoli, na prześcieradło. Potem przestaję się
ruszać, wykończona wysiłkiem. Zbliżam nogi i wyczuwam noworodka, z każdej strony.
Trochę się porusza. Wstrzymuję oddech. W jaki sposób wyszedł tak szybko? Uderzenie
nożem w brzuch i już jest tutaj? Musiałam chyba zasnąć, to niemożliwe, dziecko nie wyszło
ze mnie tak nagle, bez uprzedzenia. Śni mi się jakiś koszmar.
Aleja nie śnię, bo czuję je tam, między kolanami, skórą moich ud. Nogi nie są
poparzone, wszystko dokładnie nimi czuję, udami, łydkami i stopami. Nie ośmielam się
poruszyć, potem delikatnie podnoszę stopę i, jakby to była ręka, dotykam... maleńkiej główki
i słabo poruszających się rączek.
Chyba musiałam krzyczeć. Nie przypominam sobie. Do pokoju wszedł lekarz,
odsłonił zasłony, ale ja nadal pozostawałam w ciemności. Na zewnątrz musiała być noc.
Widziałam jedynie jakieś światło na korytarzu, jego smuga wpadała przez uchylone drzwi.
Lekarz pochylił się, ściągnął prześcieradło i zabrał dziecko, nawet mi go nie pokazując.
Już nic nie mam między nogami. Ktoś zasłania zasłony. Nie pamiętam niczego więcej.
Może zemdlałam, spałam bardzo długo, nie wiem. Nazajutrz i w ciągu następnych dni jestem
pewna jednej rzeczy, nie mam już dziecka w brzuchu.
Nie wiedziałam, czy jest martwe, czy żywe, nikt mi o nim nie mówił, a ja nie
odważyłam się spytać tej złej pielęgniarki, co potem zrobili z tym dzieckiem.
Niech mi ono wybaczy, że nie byłam w stanie dać mu normalnego życia. Wiedziałam,
że urodziłam, ale nawet go nie widziałam. Nie położono mi go w ramiona, nie wiedziałam,
czy to chłopiec, czy dziewczynka. W tym momencie nie byłam matką, ale ludzkim strzępem
skazanym na śmierć. Najsilniejszy był wstyd.
Lekarz powiedział mi później, że urodziłam w siódmym miesiącu maleńkie dziecko,
że żyje i znajduje się w zupełnie innym miejscu. Słuchałam bardzo uważnie tego, co do mnie
mówił, moje spalone uszy sprawiały mi straszny ból. Cała góra mojego ciała była jednym
potwornym cierpieniem, przechodziłam ze śpiączki w stan półczuwania, nie zdając sobie
sprawy, ile już przeszło dni i nocy. Wszyscy mieli nadzieję, że w końcu umrę, i nie czekali na
nic innego.
Ja też uważałam, że Bóg nie pozwala mi umrzeć dostatecznie szybko. Noce myliły się
z dniami w tym samym koszmarze i w rzadkich momentach świadomości miałam tylko jedną
obsesję: wyrwać sobie paznokciami tę cuchnącą, gnijącą skórę, która pożera moje ciało.
Niestety, ręce już nie chciały mnie słuchać.
Pewnego razu ktoś wszedł do pokoju, w środku takiego koszmaru. Bardziej wyczułam
tę czyjąś obecność, niż ją zobaczyłam. Ręka jakiejś kobiety przesunęła się jak cień tuż przed
moją twarzą, nie dotykając jej. Kobiecy głos z zabawnym akcentem odezwał się do mnie po
arabsku:
- Pomogę ci... Zaufaj mi, pomogę ci, czy mnie słyszysz?
Powiedziałam "tak", wcale w to nie wierząc, tak strasznie źle było mi w tym łóżku, w
którym leżałam wystawiona na pogardę innych. Nie wiedziałam, w jaki sposób można mi
pomóc, a zwłaszcza kto mógłby to zrobić.
Zawieźć mnie z powrotem do rodziny? Rodzina mnie nie chciała. Kobieta, podpalona
w sprawie honorowej, powinna spłonąć całkowicie. Pomóc mi w cierpieniu, czyli pomóc mi
umrzeć, to było jedyne rozwiązanie.
Ale powiedziałam "tak" głosowi tej kobiety, chociaż nie wiedziałam, kim ona jest.
JACĄUELINE
Mam na imię Jacqueline. W tamtych latach przebywałam na Bliskim Wschodzie,
gdzie pracowałam w organizacji humanitarnej "Ziemia ludzi". Biegałam po szpitalach w
poszukiwaniu dzieci opuszczonych, niepełnosprawnych, w stanie niedożywienia.
Współpracowałam z Międzynarodowym Komitetem Czerwonego Krzyża i innymi
organizacjami zajmującymi się Palestyńczykami i Izraelitami. Tak więc miałam kontakt z
obydwiema tymi społecznościami. Żyłam wśród nich.
A jednak dopiero po siedmiu latach obecności na Bliskim Wschodzie dowiedziałam
się o mordowaniu młodych dziewcząt, gdy ich rodziny zarzucały im spotkanie z jakimś
chłopcem lub rozmowę z nim. Czasem podejrzewa się je bez najmniejszych powodów i
dowodów; wystarczy, że ktoś coś powie. Zdarza się, że te dziewczęta rzeczywiście mają
przygodę z chłopcem, co w ich społecznościach jest absolutnie nie do pomyślenia, zwłaszcza
że to ojcowie decydują o małżeństwach. Docierało do mnie, że... Mówiono mi... Ale aż do tej
pory nigdy nie spotkałam się z podobnym przypadkiem.
Dla umysłu człowieka z Zachodu myśl, że rodzice lub bracia mogą zamordować swoją
własną córkę lub siostrę tylko dlatego, że się zakochała, może wydawać się jakąś paranoją,
czymś, w co nie da się uwierzyć, zwłaszcza w tamtych czasach. U nas kobiety są wyzwolone,
głosują, same decydują o macierzyństwie bez męża....
Ale ja tu przebywałam od siedmiu lat, dlatego natychmiast w to uwierzyłam, nawet
jeśli nigdy czegoś podobnego nie widziałam i pierwszy raz ktoś mi o tym powiedział. Trzeba,
aby powstał klimat wielkiego zaufania, by w ogóle poruszyć ten temat tabu, zwłaszcza że nie
powinno to interesować cudzoziemców.
Pewna znajoma kobieta zdecydowała się mi o tym powiedzieć. To moja dobra
koleżanka, jest chrześcijanką, widujemy się dość często, bo ona również zajmuje się dziećmi.
Ma więc kontakt z wieloma matkami, przyjeżdżającymi z każdego zakątka kraju, z
miasteczek i wiosek. W swoim oddziale jest ona trochę jak moukhtar, to znaczy zaprasza te
kobiety na kawę lub herbatę i dowiaduje się od nich, co dzieje się w ich wioskach i osadach.
Tutaj jest to niezwykle ważna forma komunikacji. Codziennie pije się kawę czy herbatę i
rozmawia, to taki tutejszy obyczaj, a dla niej jest to okazja do wykrycia przypadków dzieci
znajdujących się w trudnej sytuacji.
Pewnego dnia usłyszała rozmowę toczącą się w niedużej grupie kobiet: "W wiosce
była dziewczyna, co się bardzo źle prowadziła, więc rodzice próbowali ją spalić. Mówią, że
teraz jest gdzieś w szpitalu".
Moja koleżanka obdarzona jest pewną charyzmą, to osoba szanowana, a poza tym daje
dowód niezwykłej odwagi, wkrótce zdam sobie z tego sprawę. Zwykle zajmuje się tylko
dziećmi, ale matka przecież nigdy nie jest daleko od dziecka! Tak więc, około 15 września
tamtego roku, koleżanka mówi do mnie:
-Słuchaj, Jacqueline, w szpitalu jest dziewczyna w stanie agonalnym. Asystentka
społeczna potwierdziła, że ta dziewczyna została podpalona przez kogoś z rodziny.
Czy mogłabyś coś zrobić?
-Co jeszcze wiesz na ten temat?
-Tylko tyle, że jest to młoda dziewczyna, że była w ciąży, a ludzie w wiosce o niej
mówią: "Bardzo dobrze zrobili, że ją ukarali, teraz umrze w szpitalu".
-To potworne!
-Wiem, ale tutaj tak jest. Była w ciąży i proszę, teraz musi umrzeć. To wszystko. To
normalne. Mówi się: "Biedni rodzice!". To nad nimi się litują, nie nad nią. Zresztą,
ona i tak wkrótce umrze, z tego co do mnie doszło.
Kiedy usłyszałam tę historię, w mojej głowie rozległ się dzwonek alarmowy. Jak
wspomniałam, w tamtych latach pracowałam dla "Ziemi ludzi", organizacji kierowanej przez
fantastycznego człowieka: Edmonda Kaisera. Moją podstawową misją była opieka. nad
dziećmi. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z podobnym przypadkiem, ale powiedziałam sobie:
"No, Jacqueline, staruszko, musisz przyjrzeć się z bliska, o co tu chodzi".
Pojechałam do tego szpitala. Znałam go dość słabo, bo nieczęsto w nim bywałam. Na
ogół nie mam problemów, bo znam kraj, jego obyczaje, radzę sobie z językiem i spędziłam
już mnóstwo czasu w różnych szpitalach. Po prostu żądałam, aby zaprowadzono mnie do
dziewczyny, która została podpalona. Prowadzono mnie bez problemu do dużego pokoju, w
którym zobaczyłam dwa łóżka i dwie dziewczyny. Odniosłam wrażenie, że chodzi tu o rodzaj
umieralni. Miejsce, gdzie umieszcza się chorych, których nie należy pokazywać.
Pokój był dosyć ciemny, kraty w oknach, te dwa łóżka, a reszta zionęła pustką.
Ponieważ były dwie dziewczyny, spytałam pielęgniarkę:
-Szukam tej, która niedawno urodziła dziecko.
-Ach, tak, to ta!
I to wszystko. Pielęgniarka odchodzi. Nawet nie zatrzymuje się w korytarzu, nie pyta
mnie, kim jestem, zupełnie nic! Tylko ten niedbały ruch w kierunku jednego z łóżek: "To
ta!".
Widzę jedną z ich, ma krótkie, kręcone włosy, prawie zupełnie wygolone; ta druga ma
włosy półdługie, proste. Obydwie dziewczyny mają czarne twarze, pełne sadzy. Ich ciała
przykrywają prześcieradła. Wiem, że są tu od pewnego czasu. Od jakichś dwóch tygodni, tak
mi powiedziano. Od razu widać, że nie mogą mówić. Dwie konające. Ta o prostych włosach
jest w śpiączce. Druga, ta, która urodziła dziecko, chwilami uchyla z trudem powieki.
Nikt nie zagląda do tej sali, ani lekarz, ani pielęgniarka. Nie ośmielam się odezwać,
jeszcze bardziej boję się dotknąć ich ciał, panujący tu odór jest wyjątkowo obrzydliwy.
Przyszłam tu zobaczyć jedną, a oto znajduję dwie, potwornie spalone i bez żadnej pomocy
medycznej. Idę poszukać innej pielęgniarki niż ta, która przyprowadziła mnie do tej
umieralni. Szybko na jakąś trafiam: "Chciałabym się zobaczyć z ordynatorem tego szpitala".
Jestem zaznajomiona z podobnymi ośrodkami szpitalnymi, nie jest to dla mnie niczym
nowym. Ordynator przyjmuje mnie dobrze, jest raczej sympatyczny.
-Są tu dwie spalone dziewczyny. Pan wie, że pracuję w organizacji humanitarnej,
może mogłabym im pomóc?
-Proszę posłuchać... nie radzę pani. Jedna z nich upadła w ogień, druga... to sprawa
rodzinna. Naprawdę radzę pani się w to nie mieszać.
-Panie doktorze, moja praca polega jednak na niesieniu pomocy, zwłaszcza osobom,
które nie mogą liczyć na inną pomoc. Mógłby pan powiedzieć mi coś więcej?
-Nie, nie, nie. Niech pani będzie ostrożna. Proszę się nie mieszać w historie tego typu!
Skoro tak, nie należy nikogo zmuszać. Nie naciskam więc dłużej, schodzę z powrotem
do tej strasznej umieralni i siadam na chwilę. Czekam, mam nadzieję, że z tą, która próbuje
otworzyć trochę oczy, będzie można się jakoś porozumieć. Stan tej drugiej jest bardziej niepokojący.
Kiedy pielęgniarka przechodzi korytarzem, próbuję zadać jej pytanie:
- Ta dziewczyna, która ma włosy i się nie rusza, co takiego się jej przytrafiło?
- Ach, przewróciła się w ogień, bardzo z nią źle, wkrótce umrze.
W tej diagnozie nie ma żadnej litości. Tylko stwierdzenie faktu.
Ale wytłumaczenie, że "przewróciła się w ogień", bynajmniej mnie nie myli.
Ta druga trochę się rusza. Zbliżam się do niej i stoję tak, nic nie mówiąc. Obserwuję,
próbuję zrozumieć, słucham odgłosów na korytarzu w nadziei, że przyjdzie tu ktoś, do kogo
będę mogła się zwrócić. Ale pielęgniarki przechodzą bardzo szybko, zupełnie nie zajmują się
tymi dwiema dziewczynami. Z całą pewnością nie otrzymują tu żadnej pomocy medycznej.
Pewnie coś tam przy nich robią, ale nie bardzo widzę co. Nikt do mnie nie podchodzi, o nic
nie pyta. A przecież jestem tu kimś obcym, cudzoziemką, ubraną w sposób zachodni, choć
zawsze odpowiednio przykrytą, przez szacunek dla tradycji kraju, w którym pracuję. To
konieczne, jeśli chce się być przyjmowaną w urzędach, gdziekolwiek. Ktoś mógłby mnie
przynajmniej spytać, co tu właściwie robię, ale zamiast tego spotykam się z całkowitą
ignorancją.
Po jakiejś chwili pochylam się nad dziewczyną, która trochę się porusza, może będzie
mogła mnie usłyszeć, jednak zupełnie nie wiem, gdzie mogłabym jej dotknąć. Prześcieradło
nie pozwala mi zobaczyć, w jakim stopniu jest poparzona. Widzę, że podbródek całkowicie
przykleił się do klatki piersiowej. Stał się jakby kawałkiem całości. Widzę także spalone uszy,
niewiele z nich pozostało. Przesuwam dłonią przed jej oczami. Nie reaguje. Nie widzę jej
ramion ani rąk, ale nie ośmielam się podnieść prześcieradła. Jestem bezradna, nie wiem, jak
się do tego zabrać. Powinnam jednak jakoś jej dotknąć, dać znać o swojej obecności. Zupełnie
jak z osobą umierającą, której chcemy przekazać, że ktoś jest tuż obok, żeby poczuła przy
sobie fizyczną obecność drugiej osoby.
Jej nogi są rozłożone, kolana pod prześcieradłem podniesione są ku górze, tak siadają
kobiety na Wschodzie, tyle że ta jest w pozycji poziomej. Kładę delikatnie rękę na jej kolanie,
a ona otwiera oczy.
-Jak się nazywasz?
Nie odpowiada.
- Posłuchaj, pomogę ci. Wrócę tu i pomogę ci.
-Aioua.
- Tak - po arabsku, to wszystko. Ponownie zamyka oczy. Nie wiem nawet, czy w
ogóle mnie zobaczyła.
To było moje pierwsze spotkanie z Souad.
Ze szpitala wyszłam zbulwersowana. Musiałam coś z tym zrobić, było to dla mnie
oczywiste! We wszystkim, czym się do tej pory zajmowałam w organizacji, odnosiłam
wrażenie, że odpowiadam na jakiś apel, wezwanie. Mówili mi o jakimś nieszczęściu, więc
szłam tam, wiedząc, że jakoś z pewnością pomogę, że odpowiem na to wołanie. W tym
przypadku nie wiedziałam jeszcze, co zrobię, ale coś zrobić na pewno musiałam.
Spotkałam się z moją koleżanką, przekazała mi trochę więcej informacji o tej
dziewczynie.
-Dziecko, które urodziła, pod nadzorem policji zostało zabrane przez opiekę
społeczną. Naprawdę nic tu nie będziesz mogła zrobić. Ona jest młoda, w szpitalu nikt
ci nie pomoże. Jacqueline, uwierz mi, nie możesz nic dla niej zrobić.
-Dobrze, zobaczymy.
Następnego dnia wróciłam do szpitala. Nadal nie była w pełni świadoma, a jej
sąsiadka na łóżku obok ciągle pozostawała w śpiączce. I ten odrażający odór, nie do
wytrzymania. Nie mam pojęcia, jak rozległe były te oparzenia, ale czuło się po zapachu, że
nikt ich nie dezynfekował. Nazajutrz jedno z łóżek okazało się puste. Dziewczyna w śpiączce
zmarła w nocy. Popatrzyłam na to puste, niedbale posprzątane łóżko z ogromnym poczuciem
bezradności i smutku. Zawsze ogarnia nas uczucie bólu, gdy nie możemy w niczym pomóc.
Pomyślałam: "Teraz trzeba się zająć tą drugą". Ale ona nie była w pełni świadoma, bardzo
majaczyła i nic nie rozumiałam z tego, co usiłowała mi przekazać.
I oto uzyskuje pomoc. Nazywam to prawdziwym cudem. Pomoc nadchodzi w osobie
młodego, palestyńskiego lekarza, którego widzę tutaj po raz pierwszy. Dyrektor szpitala już
mi powiedział:
-Niech pani ją zostawi, ona umrze.
Pytam młodego lekarza, co o tym sądzi:
-Jakie jest pańskie zdanie, doktorze? Dlaczego do tej pory nikt nie oczyścił jej choćby
twarzy?
-Próbujemy ją czyścić, na ile to możliwe, to nie jest takie proste. Ten rodzaj
przypadku jest dla nas bardzo trudny, skomplikowany, z powodu obyczajów...
rozumie pani...
-Uważa pan, że można by ją uratować, w ogóle coś zrobić?
-Skoro nie umarła do tej pory, to może jest jakaś szansa. Niech jednak będzie pani
ostrożna w tego typu sprawach, naprawdę bardzo ostrożna.
W następnych dniach widzę, że twarz jest coraz bardziej czysta, są na niej ślady
merkurochromu. Młody lekarz musiał wydać odpowiednie polecenia pielęgniarce, ale chyba
zbytnio nie angażował się w całą sprawę. Znacznie później Souad opowiedziała mi, że
ciągnięto ją za włosy, by doprowadzić do wanny, a postępowano tak dlatego, że absolutnie
nikt nie chciał się do niej dotknąć. Powstrzymuję się więc od krytyki, to tylko pogorszyłoby
moje stosunki ze szpitalem. Szukam mojego młodego lekarza, wydaje się, że jest on jedyną
osobą, z którą można konkretnie porozmawiać.
-Pracuję w organizacji humanitarnej, mogłabym coś zrobić, więc chciałabym
wiedzieć, czy jest nadzieja, że można utrzymać ją przy życiu.
-Wydaje mi się, że tak. Można spróbować jakiegoś leczenia, ale wątpię, by mogło to
nastąpić w naszym szpitalu.
-To może trzeba by zmienić szpital?
-Tak, ale ona ma rodzinę, rodziców, jest niepełnoletnia, tak nie można! Nie możemy
interweniować. Rodzice wiedzą, że ona tu jest, matka już u niej była, zresztą od tej
pory mają zakaz odwiedzin... to bardzo specyficzny przypadek, proszę mi wierzyć.
- Proszę posłuchać, doktorze, ja jednak chcę coś zrobić. Nie wiem, jakie są tu zakazy,
ale skoro mówi pan, że jest dla niej nadzieja na życie, na jakiekolwiek życie, nawet
najmniejsze, nie mogę tego tak zostawić.
Wtedy ten młody lekarz przygląda mi się uważnie, trochę zdumiony moim uporem.
Myśli pewnie, że nie zdaję sobie sprawy z trudności... ot, taka tam jedna z tych
"humanitarnych", która nic nie rozumie z panujących w tym kraju obyczajów. Palestyńczyk
ma około trzydziestu lat, wygląda bardzo sympatycznie. Jest wysoki, szczupły, ciemnowłosy i
dobrze mówi po angielsku. Wcale nie jest podobny do swoich kolegów po fachu, tamci są
raczej zamknięci na pytania ludzi z Zachodu.
- Jeśli będę mógł, pomogę pani.
Mam go. W następnych dniach chętnie rozmawia ze mną o stanie pacjentki. Ponieważ
kończył studia w Wielkiej Brytanii i jest bardziej "cywilizowany", nasze kontakty są
łatwiejsze. Posuwam się trochę dalej w moim "śledztwie" dotyczącym Souad, dowiaduję się,
że rzeczywiście nie jest tu leczona.
- Jest niepełnoletnia, absolutnie nie możemy jej dotknąć bez pozwolenia ze strony
rodziców. A dla nich ona jest martwa, w każdym razie czekają na jej śmierć.
- Ale gdybym chciała przetransportować ją do innego szpitala, gdzie mogłaby dostać
pomoc lekarską, myśli pan, że dostałabym taką zgodę?
- Nie. Tylko rodzice mogą na to pozwolić, a oni na pewno się na to nie zgodzą!
Idę do mojej koleżanki, od której zaczęła się ta cała historia. Przedstawiam jej mój
pomysł:
-Chcę ją przewieźć gdzie indziej. Co o tym sądzisz? Czy to możliwe?
-Wiesz, jeśli rodzice chcą, żeby umarła, to niczego nie wskórasz. To sprawa honoru
dla nich i dla całej wioski.
Jestem dość uparta w tego typu sprawach. Nie zadowala mnie odpowiedź negatywna,
chcę, by negatyw stał się pozytywem, choćby nawet ów pozytyw był dosyć mizerny. W
każdym razie nie zamierzam tego tak zostawić, skoro zaczęłam, chcę iść aż do końca.
- A czy myślisz, że mogłabym pojechać do tej wioski?
- No, w ten sposób to już naprawdę bardzo ryzykujesz. Posłuchaj mnie uważnie. Nie
zdajesz sobie sprawy z tego, czym jest nienaruszalny kodeks honorowy. Oni pragną jej
śmierci, bo inaczej ich honor nie zostanie oczyszczony, a rodzina będzie odrzucona przez całą
społeczność w wiosce. Będą musieli ją opuścić zhańbieni, czy ty to rozumiesz? Zawsze
możesz spróbować rzucić się w paszczę lwa, ale moim zdaniem to zbyt wielkie ryzyko, a
poza tym i tak i czego nie osiągniesz. Ona została skazana. Zbyt długo pozostaje bez
jakiegokolwiek leczenia przy takich poparzeniach, nie ma szans na przeżycie, biedaczka.
Jednak mała Souad otwiera troszkę oczy, kiedy do niej przychodzę. Słucha, co do niej
mówię, i odpowiada pomimo straszliwych cierpień.
-Wiem, że urodziłaś dziecko. Gdzie ono jest?
-Nie wiem. Zabrali je. Nie wiem...
Wobec bólu, jaki musi znosić, i tego, co ją czeka, czyli zaplanowanej śmierci, dobrze
rozumiem, że dziecko nie jest jej najważniejszym problemem.
-Souad, musisz mi odpowiedzieć, bo chcę coś zrobić. Gdyby udało mi się wydostać
cię stąd, zawieźć gdzie indziej, będziesz chciała ze mną pojechać?
-Tak, ale wiesz, moi rodzice...
-Zobaczę się z twoimi rodzicami. Zobaczymy, co da się zrobić. Zgoda? Ufasz mi?
-Tak... Dziękuję.
Wyposażona w to zaufanie, pytam młodego lekarza, czy wie, gdzie znajduje się ta
słynna wioska, w której młode dziewczyny, których jedyną winą jest to, że się zakochały, pali
się jak pochodnie.
-Ona pochodzi z małej wioski, właściwie osady, jakieś czterdzieści kilometrów stąd.
To dosyć daleko, właściwie nie ma tam bitej drogi, to niebezpieczne, bo nie bardzo
wiadomo, co się tam dzieje. W tych rejonach nie ma policji.
-Nie wiem, czy mogę tam pojechać sama...
-Ojej! Absolutnie pani odradzam. Już żeby znaleźć tę osadę, zgubi się pani z dziesięć
razy. Tu nie ma aż tak szczegółowych map...
Może jestem naiwna, ale nie tak bardzo. Wiem, że to ogromny problem, zwłaszcza
pytać o drogę w takich miejscach, szczególnie gdy jest się cudzoziemcem. Tym bardziej że ta
osada znajduje się na terytorium okupowanym przez Izrael. Ja, Jacqueline, z "Ziemi ludzi"
czy nie, z misji humanitarnej czy nie, chrześcijanka czy nie, mogę w zupełności przypominać
Izraelitkę wysłaną na przeszpiegi do Palestyńczyków. Lub na odwrót, w zależności od
odcinka drogi, na której się znajdę.
- Czy byłby pan skłonny oddać mi przysługę i pojechać tam ze mną?
-To czyste szaleństwo.
-Proszę mnie posłuchać, doktorze, moglibyśmy uratować jedno życie... sam pan
mówi, że jest nadzieja, gdyby udało się ją stąd za brać...
Ocalić jedno życie. Ten argument ma dla niego sens, przecież jest lekarzem. Ale także
pochodzi z tego kraju, jak pielęgniarki, a dla tych pielęgniarek Souad, lub każda inna
dziewczyna jej pokroju, musi umrzeć...
Już jedna z nich nie przeżyła. Nie wiem, czy ona też miała szansę z tego wyjść, wiem
jedynie, że w ogóle nie była leczona. Miałabym wielką ochotę powiedzieć temu
sympatycznemu lekarzowi, że dla mnie jest czymś nie do przyjęcia pozwolić "zdychać"
młodej dziewczynie tylko dlatego, że takie panują tu obyczaje! Ale tego nie zrobię, bo dobrze
wiem, że on sam tkwi w kleszczach tego systemu w tym szpitalu, że ma swego dyrektora,
pielęgniarki, całą tutejszą społeczność. Jest już i tak wyjątkowo odważny, bo rozmawia o tym
ze mną. Zbrodnie honorowe są tematem tabu.
A jednak udaje mi się go w połowie przekonać. To naprawdę bardzo dobry człowiek,
szlachetny, rozczula mnie, kiedy mówi mi, wahając się:
-Nie wiem, czy będę miał wystarczająco dużo odwagi...
-Zawsze możemy spróbować. Jeśli się nie uda, wrócimy.
-Zgoda, ale pozwoli mi pani się wycofać, jeśli zdarzą się jakieś najmniejsze
komplikacje.
Obiecuję. Ten mężczyzna, nazwę go Hassan, będzie więc mi służył za przewodnika.
Jestem młodą kobietą z Zachodu, pracującą na Bliskim Wschodzie w ramach
organizacji "Ziemia ludzi" i zajmuję się wymagającymi opieki dziećmi, bez względu na to,
czy są muzułmanami, żydami czy chrześcijanami. To bardzo trudne zadanie, wymagające
skomplikowanej dyplomacji. Ale tego dnia, gdy wsiadam do mojego samochodu wraz z tym
odważnym lekarzem, nie zdaje sobie do końca sprawy z ryzyka. Drogi nie są pewne,
mieszkańcy bardzo nieufni, ciągnę ze sobą arabskiego lekarza, świeżo upieczonego
absolwenta angielskiej uczelni, wplątuje go w niesłychaną przygodę, niesłychaną, gdyby nie
to, że jej cel jest tak ważny. Musiał uważać mnie za kompletną wariatkę.
W dzień wyjazdu Hassan jest prawie zielony ze strachu. Skłamałabym, mówiąc, że ja
byłam na luzie, ale z moją młodzieńczą nieświadomością z tamtych czasów i
zaangażowaniem w pomoc innym ludziom rzuciłam się na głęboką wodę. Oczywiście żadne z
nas nie miało przy sobie broni.
Dla mnie jest to: "z Bogiem", dla niego: insz' Allah!
Po opuszczeniu miasta przemierzamy klasyczny krajobraz palestyńskiej wsi,
przemieszczamy się wśród skrawków ziemi należących do drobnych, małorolnych chłopów.
Parcele otoczone są niewysokimi murkami z kamieni, na których wylegują się jaszczurki, a
między kamieniami prześlizgują się węże. Ziemia ma kolor czerwonej ochry, rośnie tu
mnóstwo opuncji.
Prowadząca z miasta droga nie jest wyasfaltowana, ale przejezdna. Łączy osady i
wioski, targowiska. Wyrównały ją dostatecznie izraelskie czołgi, ale pozostała jeszcze
wystarczająca ilość dziur, by mój mały samochód zaczął podskakiwać i łomotać. Im bardziej
oddalamy się od miasta, tym więcej spotykamy niewielkich upraw. Jeśli parcela jest
dostatecznie duża, chłopi uprawiają na niej zboże, natomiast mniejsze służą za pastwiska.
Widać trochę kóz i baranów. Więcej, jeśli chłop jest bogaty.
Uprawami zajmują się dziewczyny. Bardzo rzadko (a właściwie w ogóle) chodzą do
szkoły, a te, które mają szczęście tam chodzić, szybko są stamtąd zabierane, żeby zająć się w
domu młodszym rodzeństwem. Już wiedziałam, że Souad jest zupełnie niepiśmienna.
Hassan zna tę drogę, ale jedziemy na poszukiwanie osady, o której nikt nigdy nie
słyszał. Od czasu do czasu pytamy o drogę, ale ponieważ na moim samochodzie widnieje
izraelska rejestracja, narażamy się na pewne niebezpieczeństwo. Jesteśmy na terytorium
okupowanym i udzielane nam wskazówki wcale nie są wiarygodne.
Po pewnym czasie Hassan mówi do mnie:
-To jednak wcale nie jest rozsądne, będziemy zupełnie sami w tej osadzie. Co prawda
uprzedziłem tę rodzinę przez arabski telefon, ale jeden Bóg wie, w jaki sposób nas
przywitają. Tylko ojciec? Cała rodzina? A może cała wioska? Oni nie są w stanie
zrozumieć pani postępowania!
-Ale powiedział im pan, że mała wkrótce umrze i przyjeżdżamy, żeby o tym
porozmawiać?
-Oczywiście. I właśnie tego nie mogą zrozumieć. Oni ją spalili, a ten, który to zrobił,
być może czeka na nas za zakrętem. W każdym razie powiedzą, że zapaliła się na niej
sukienka, bo przewróciła się na żar w piecu, wpadła tam głową! To dla rodziny
skomplikowana sprawa...
Wiem o tym. Od dobrych dziesięciu dni mnóstwo osób powtarza mi, że spalona
kobieta to skomplikowana sprawa i byłoby lepiej, żebym się w to nie mieszała. Tylko że ja
właśnie się mieszam.
- Zapewniam panią, że lepiej byłoby zawrócić...
Staram się podtrzymać odwagę mojego bezcennego towarzysza podróży. Być może
pojechałabym tam również bez niego, ale w tych regionach kobieta nie włóczy się samotnie
po drogach.
W końcu docieramy do celu naszej podróży. Ojciec przyjmuje nas na zewnątrz, w
cieniu olbrzymiego drzewa rosnącego przed domem. Siadam na ziemi z Hassanem po mojej
prawej stronie. Ojciec też siedzi, oparty plecami o pień drzewa w typowej tutaj pozie, jedną
nogę mą wyprostowaną, na niej trzyma laskę. To mały mężczyzna, rudy, o bladej twarzy
usianej piegami, trochę przypomina albinosa. Matka pozostaje w postawie stojącej, ma na
sobie czarną suknię i trzyma się bardzo prosto, jej głowę przykrywa welon tego samego
koloru. Twarz jest odkryta. To kobieta bez wieku, o wyżłobionych rysach i twardym
spojrzeniu. Palestyńskie chłopki często mają takie spojrzenie. Ale Przy pracy, jaką wykonują,
liczbie dzieci i niewolnictwie, w jakim ży - J3 to zupełnie normalne.
Dom jest raczej średniej wielkości, bardzo typowy dla tego regionu, ale niewiele
widzimy. Sprawia wrażenie zamkniętego od zewnątrz. Widać jednak wyraźnie, że mężczyzna
nie jest biedny.
Hassan przedstawia mnie po zwyczajowych grzecznościach.
~ Ta pani pracuje w organizacji humanitarnej...
I rozmowa rozpoczyna się na modłę palestyńską, najpierw pomiędzy mężczyznami:
- Czy ze stadami wszystko w porządku?... A jak zbiory?... Dostaje pan dobrą cenę?...
- Jest brzydka pogoda... zaczyna się zima, Żydzi stwarzają nam mnóstwo kłopotów...
Rozmawia się o deszczu i ładnej pogodzie. Trwa to dość długo, zanim nie przejdziemy
do celu naszej wizyty. To normalne. Mężczyzna nie mówi o swojej córce, więc Hassan też
nie, a ja tym bardziej. Proponują nam herbatę - ponieważ jestem cudzoziemką, nie mogę
odmówić tej zwyczajowej gościnności - i zaraz potem nadchodzi pora odjazdu. Pożegnania.
- Znowu przyjedziemy z wizytą...
Nie posuwamy się dalej, odjeżdżamy. Bo właśnie tak należy tu rozpoczynać,
obydwoje dobrze o tym wiemy. Trzeba powolutku wchodzić w temat, nie zaprezentować się
jak wrogowie czy "oficerowie śledczy", trzeba pozwolić, by upłynęło trochę czasu, i
powrócić.
I znowu jesteśmy na szlaku prowadzącym do miasta, oddalonego stąd o czterdzieści
kilometrów. Pamiętam moje głośne: "uuffffl".
-Chyba nie poszło tak źle? Wrócimy tam za kilka dni.
-Naprawdę chce pani tam wrócić?
-No pewnie, przecież dzisiaj niczego nie załatwiliśmy.
-Ale co może im pani zaproponować? Jeśli myśli pani o pieniądzach, to niech pani od
razu o tym zapomni, proszę na to nie liczyć. Honor pozostaje honorem.
-Położę główny nacisk na to, że ona umiera. Co na nieszczęście jest prawdą, sam mi
pan o tym powiedział...
-Bez natychmiastowego leczenia, choć może już jest za późno, rzeczywiście nie ma
szansy.
-Dlatego chcę im powiedzieć, że mogłabym ją zabrać, żeby umarła gdzie indziej... To
chyba byłoby im na rękę? Pozbawiłabym ich problemu...
-Ona jest niepełnoletnia i nie ma papierów, bez zgody rodziców niczego nie można
zrobić. Nie ruszą się, by załatwić papiery, nie uda się pani...
-W każdym razie i tak tam wrócimy. Kiedy pan znowu do nich zadzwoni?
- Za kilka dni, proszę dać mi trochę czasu...
Ale mała Souad nie ma czasu. Jednak Hassanowi - choć jest dla
I mojego przedsięwzięcia prawdziwym objawieniem - który ma przecież pracę w
szpitalu, rodzinę, mieszanie się w sprawę "honorowej
l zbrodni może przysporzyć bardzo poważnych kłopotów. Coraz bardziej go
rozumiem i respektuję jego ostrożność. Porwać się na takie tabu, a w każdym razie próbować
je obejść, jest dla mnie czymś zupełnie nowym i wkładam w to całą moją energię. Ale to
przecież on kontaktuje się z wioską, by zapowiedzieć nasze wizyty, i doskonale sobie zdaję
sprawę, jaką siłę perswazji musi w to włożyć, aby załatwić taką prostą sprawę...
SOUAD UMRZE
- Mój brat jest miły. Próbował przynieść mi banany, ale doktor powiedział mu, żeby
więcej tu nie przychodził.
-Kto ci to zrobił?
-Mój szwagier, Hussein, mąż mojej starszej siostry. Moja matka przyniosła mi
truciznę w szklance...
Poznaję coraz lepiej historię Souad. Mówi do mnie więcej, ale warunki w tym szpitalu
są dla niej koszmarne. Wykąpano ją tylko raz, trzymając za resztkę włosów, jakie jej
pozostały. Oparzenia są zainfekowane, sączą się i krwawią bez przerwy. Obejrzałam górę jej
ciała: ma ciągle pochyloną jak do modlitwy głowę, podbródek przykleił się do klatki
piersiowej. Nie może poruszać rękami. Benzynę czy ropę wylano jej na czubek głowy.
Spływając po szyi, spaliła jej uszy, plecy, ramiona i ręce, górne partie klatki piersiowej.
Skuliła się jak dziwaczna mumia, prawdopodobnie podczas transportu, i nadal jest w tym
samym stanie, od ponad dwóch tygodni. Nie licząc porodu w pół - śpiączce i zniknięcia
dziecka. Urzędniczka opieki społecznej musiała je gdzieś umieścić, ten maleńki, biedny
pakunek, pewnie w jakimś sierocińcu, ale gdzie? Zbyt dobrze znam przyszłość, która dziecko
czeka. Nie ma dla niego żadnej nadziei.
Mój plan jest szalony. Chcę ją najpierw przewieźć do Betlejem, miasta w tamtych
czasach pod izraelską kontrolą, ale dostępnego zarówno dla mnie, jak i dla niej. Nie ma mowy
o przewiezieniu jej do innego miasta. Doskonale wiem, że tutaj, na tym terenie, nie ma odpowiednich
środków do leczenia tak rozległych oparzeń. To mógłby być jedynie pierwszy
etap. Ale w Betlejem można jej zapewnić podstawowe leczenie - to mógłby być drugi etap.
Trzeci punkt planu: wyjazd do Europy, za zgodą organizacji "Ziemia ludzi", z którą jeszcze
nie rozmawiałam.
No i dziecko, mam zamiar w międzyczasie je odszukać. Kiedy mój młody lekarz
wsiada ze mną do samochodu, by pojechać z drugą wizytą do rodziców Souad, nadal jest
bardzo niespokojny. Spotykamy się z takim samym przyjęciem, zawsze na zewnątrz, pod
drzewem, z tą samą banalną rozmową na początku, ale tym razem mówię o dzieciach, których
nigdy nie uda się nam zobaczyć.
-Macie dużo dzieci? Gdzie one są?
-Są w polu. Mamy zamężną córkę, ona ma dwóch chłopców, oraz żonatego syna, on
też ma dwóch chłopców.
Dobrze jest mieć chłopców. Trzeba pogratulować głowie rodziny. A także ponarzekać.
- Wiem, że macie córkę, która przysparza wam wielu kłopotów.
- Ya haram! To straszne, co się nam przydarzyło! Jakie nieszczęście!
-To dla was naprawdę wielka krzywda.
-Tak, to jest krzywda. Allah Kariml Ale Bóg jest wielki.
-Chyba ciężko żyć w wiosce z takim dużym problemem...
-Tak, dla nas to bardzo ciężkie.
Matka się nie odzywa. Ciągle stoi, uroczysta.
-No tak, w każdym razie ona i tak wkrótce umrze. Bardzo z nią źle.
-Tak. Allah Kar im!
A mój doktor dodaje, bardzo profesjonalnie:
- Tak, jej stan jest bardzo ciężki.
Zrozumiał moje intencje, ten rodzaj przedziwnego targowania się o wyczekiwaną
śmierć młodej dziewczyny. Pomaga mi, gestami i mimiką pokazuje z rozmachem
nieuniknioną śmierć Souad, choć przecież pragniemy zupełnie czego innego... Przejmuje ode
mnie pałeczkę. W końcu ojciec wyjawia mu przyczynę wszystkich zmartwień:
-Mam nadzieję, że będziemy mogli pozostać w wiosce.
-Tak, przecież ona wkrótce umrze.
-Jeśli Bóg zechce. To nasze przeznaczenie. Nie możemy nic zrobić.
Jednak ani słowem nie wspomina, jak do tego doszło. W pewnym momencie to ja
robię następny ruch na szachownicy:
- Jednak to dla was chyba duży kłopot, jeśli ona tutaj umrze? Jak zamiar ją pochować?
I gdzie?
-Zrobimy pogrzeb tutaj, w ogrodzie.
-A może, gdybym zabrała ją ze sobą, ona mogłaby umrzeć gdzie indziej i w ten
sposób nie mielibyście żadnych kłopotów.
Dla rodziców to nic nie oznacza, że chcę ją zabrać ze sobą, żeby umarła gdzie indziej.
Nigdy w życiu nie słyszeli o czymś podobnym. Hassan zdaje sobie z tego sprawę, zaczyna
delikatnie nalegać:
-Tak, naprawdę byłby to mniejszy kłopot i dla was, i dla całej wioski...
-Tak, ale my pochowamy ją tutaj, jeśli Bóg zechce, i powiemy wszystkim, że ją
pochowaliśmy, to wszystko.
-No nie wiem, proszę się zastanowić. Być może mogę ją zabrać daleko stąd, żeby tam
umarła. Mogę to zrobić, jeśli tak będzie dla was lepiej...
To okropne, ale w tej chorobliwej grze mogę liczyć jedynie na śmierć, żeby coś
załatwić! Byliby przerażeni, że chcę ocalić Souad, zapewnić jej opiekę lekarską. Proszą, by
mogli sami o tym porozmawiać, w rodzinie. Dobry sposób na danie nam do zrozumienia, że
czas się pożegnać. Więc żegnamy się według tutejszego zwyczaju i obiecujemy, że wrócimy.
Co mamy myśleć o dzisiejszej rozmowie? Czy dobrze prowadziliśmy negocjacje? Z jednej
strony Souad zniknie, a rodzina odzyska szacunek w wiosce...
Bóg jest wielki, jak powiedział ojciec. Trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Tymczasem przychodzę codziennie do szpitala, próbując leczyć ją chociaż w
minimalnym zakresie. Moja obecność zmusza personel do pewnych działań. Na przykład do
dezynfekcji ran. Ale bez lekarstw przeciwbólowych i odpowiednich środków skóra biednej
Souad pozostaje jedną ogromną raną, bolesną nie do zniesienia dla niej i trudną do oglądania
dla innych. Czasem marzę, jak w bajkach o dobrych wróżkach, o szpitalach w moim kraju, we
Francji, Nawarze lub gdzie indziej, gdzie umieją leczyć tak rozległe i poważne poparzenia z
delikatnością i zajadłością, starając się, by cierpienie nie było tak okrutne...
I znów powracamy do negocjacji, jak zwykle we dwoje, mój odważny lekarz i ja.
Trzeba kuć żelazo póki gorące, zaproponować układ dyplomatycznie i przekonująco:
- Nie byłoby wcale dobrze, gdyby ona umarła na tym terenie. Nawet w szpitalu, to nie
będzie dla was dobrym rozwiązaniem. Ale można ją wywieźć bardzo daleko stąd, do innego
kraju. I wtedy koniec sprawy, możecie powiedzieć całej wiosce, że ona umarła. I ona umrze
\v tym innym kraju i już nigdy więcej o niej nie usłyszycie.
Rozmowa jest teraz bardziej napięta. Bez papierów ich zgoda nie ma dla mnie
żadnego znaczenia. Może mi się uda. Nie pytam o nic, ani kto to zrobił, ani kto jest ojcem
dziecka. Te sprawy w ogóle nie liczą się w moich negocjacjach, a mówienie o nich jeszcze
bardziej zbrukałoby ich honor. Jedyne, co mnie interesuje, to przekonanie ich, że córka
umrze, tyle że gdzie indziej. Muszą mnie brać za wariatkę, ekscentryczną cudzoziemkę, która
jednak może za nich załatwić ważną sprawę.
Czuję, że argumenty zaczynają do nich przemawiać. Gdyby powiedzieli tak, to zaraz
po naszym odjeździe mogliby oznajmić całej wiosce, że ich córka umarła, nie wdając się w
szczegóły i nie wspominając o pogrzebie. Będą mogli opowiedzieć, co tylko zechcą, nawet że
pomścili honor na własną modłę. Jest to zupełne szaleństwo, gdy myśli się o tym z punktu
widzenia Europejki... to szaleństwo osiągnąć cel takimi sposobami. Ale im te targi zupełnie
nie przeszkadzają w sensie moralnym. Tutaj moralność jest bardzo szczególna, zwraca się
przeciwko kobietom i dziewczętom, narzuca im prawo korzystne wyłącznie dla mężczyzn
klanu. Choćby matka Souad, bez mrugnięcia zgadza się na śmierć i zniknięcie rodzonej córki.
Nie może postąpić inaczej i w głębi duszy prawie zaczynam czuć dla niej litość. Nie chcę
czuć nienawiści, bo nigdy się z niej nie wyzwolę. We wszystkich krajach, w których pracuję,
w Afryce, Indiach, Jordanii czy Cisjordanii, muszę dostosować się do kultury i przestrzegać
obyczajów przodków. Jedynym celem jest udzielenie pomocy tym, którzy stają się ich ofiarą.
Ale po raz pierwszy w życiu negocjuję czyjeś istnienie w taki sposób. W końcu ustępują.
Ojciec każe mi obiecać, matka też się przyłącza, że nie zobaczą jej już nigdy więcej!
NIGDY WIĘCEJ?
- Nie! Nigdy więcej! NIGDY!
Obiecuję. Jednak żeby dotrzymać obietnicy i wywieźć Souad do innego kraju, ona
musi mieć odpowiednie papiery.
- Muszę was o coś poprosić... To może trudne do przeprowadzenia, ale będę z wami,
pomogę wam we wszystkim. Musimy razem pojechać do biura, w którym wydają papiery
tożsamości, konieczne do wyjazdu.
Ta nowa przeszkoda natychmiast wzbudza ich niepokój. Każdy kontakt ze
społecznością izraelską, a zwłaszcza z administracją, jest dla nich problemem.
-Muszę was zawieźć samochodem do Jerozolimy, pana i panią, bo trzeba podpisać
papiery.
-Ale my nie umiemy pisać!
- Nic nie szkodzi, wystarczy odcisk palca...
- Dobrze, pojedziemy tam z panią.
Tym razem muszę przygotować do sprawy administrację, zanim przywiozę tam
rodziców. Na szczęście znam sporo ludzi w wydziale wizowym w Jerozolimie. Tam mogę
przedstawić całą sprawę, a urzędnicy wiedzą, co robię dla dzieci. Teraz zresztą też chcę ocalić
dziecko. Souad powiedziała mi, że ma siedemnaście lat, ale to nieważne, jest jeszcze
dzieckiem. W Jerozolimie tłumaczę urzędnikom, że przywiozę do nich rodziców pewnej
Palestynki, bardzo ciężko chorej . Nie można kazać im czekać trzech godzin, bo mogą
zrezygnować i niczego nie podpiszą. Ci ludzie są niepiśmienni i potrzebują mojej pomocy w
załatwieniu wszystkich formalności. Przywiozę tu ich wraz z metryką urodzenia, jeśli w ogóle
takowa istnieje, a administracja ma tylko potwierdzić wiek ich córki na specjalnej przepus5|e.
Dodaję, że to nie jedyna sprawa, bo dziewczyna wyjedzie razem ze swoim dzieckiem.
Chociaż jeszcze nie wiem, gdzie jest to dziecko ani jak mam je znaleźć.
Ale teraz nie ma co zaprzątać sobie tym głowy, trzeba to załatwić po kolei. Moim
najważniejszym problemem jest zmuszenie do działania rodziców Souad i zapewnienie jej
choć podstawowego leczenia.
Jak było do przewidzenia, izraelski urzędnik pyta:
-Ale znasz nazwisko ojca dziecka?
-- Nie, nie znam j ego nazwiska.
-To napiszemy mu: nieślubne?
Złości mnie podobna deklaracja na papierze.
- Nie, nie napiszemy, że jest nieślubne! Jego matka wyjeżdża za granicę, a tam
historie, czy ślubne, czy nieślubne, nie mają znaczenia!
Ten rodzaj przepustki dla Souad i jej dziecka to nie paszport, tylko zwykłe pozwolenie
na opuszczenie terytorium palestyńskiego i wyjazd za granicę. Souad już nigdy więcej tu nie
wróci. To znaczy, że wirtualnie nie będzie żadnego śladu jej istnienia w rodzinnym kraju.
Mała, spalona dziewczyna wymazana zostanie z ewidencji. Duch. Fantom.
- Przygotujcie mi dwie przepustki, jedną dla matki, drugą dla dziecka.
-Gdzie jest to dziecko?
-Znajdę je.
Czas mija, ale po upływie mniej więcej godziny administracja izraelska zapala przede
mną zielone światło. I już następnego dnia jadę po rodziców, tym razem sama, jak dorosła
osoba. W milczeniu wsiadają do samochodu, takie dwie maski, i oto jesteśmy w Jerozolimie
w biurze wizowym. Dla nich jest to wrogie terytorium, zazwyczaj traktuje się ich tu gorzej niż
zwierzęta.
Siedzę obok nich i czekam. Dla Izraelczyków jestem pewnym rodzajem gwarancji, że
ci ludzie nie przyszli tu z bombą. Bardzo dobrze mnie tu znają, od kiedy zaczęłam pracować
w środowiskach palestyńskich i izraelskich. W pewnej chwili urzędnik, który wydaje papiery,
daje mi ręką znać, żebym podeszła:
-Według aktu urodzenia ona ma dziewiętnaście lat! A mówiłaś, że ma siedemnaście!
-Nie będziemy teraz o tym dyskutować, nie zawracaj sobie tym głowy, czy ma
siedemnaście, czy dziewiętnaście lat...
-Ale dlaczego jej tu nie przywiozłaś? Ona także musi to podpisać!
-Nie przywiozłam jej, bo jest umierająca, w szpitalu.
-A dziecko?
-Posłuchaj, odpuść sobie. Teraz dasz mi przepustkę dla dziewczyny, w obecności jej
rodziców, oni to podpiszą, a co się tyczy dziecka, przywiozę wam wszystkie dane i
potem go poszukam.
Jeśli nie ma podejrzeń o zagrożenie terytorium kraju, urzędnicy izraelscy są bardzo
chętni do współpracy. Na samym początku mojej działalności w organizacjach
humanitarnych, kiedy zadania wiodły mnie na terytoria okupowane, najpierw wezwali mnie
do siebie na coś w rodzaju przesłuchania. Potem musiałam się nauczyć, jak sobie z nimi
radzić. Kiedy zrozumieli, że zajmuję się także żydowskimi dziećmi, poważnie upośledzonymi
z powodu małżeństw osób bardzo blisko ze sobą spokrewnionych, co zdarza się w pewnych
środowiskach, nasze stosunki od razu się polepszyły. Na nieszczęście niektóre żydowskie
dzieci pochodzące z rodzin fanatycznie religijnych, gdzie małżeństwa zawierane są jedynie
wśród bliskich kuzynów, rodzą się z głębokim mongolizmem lub innym upośledzeniem.
Podobnie dzieje się wśród arabskich fanatyków religijnych. Moja praca w tamtych czasach
dotyczyła głównie tego problemu, w obydwu społecznościach. Pozwoliło mi to zbudować
klimat pewnego zaufania, szczególnie wśród urzędników.
Biuro przepustek usytuowane jest za murami, niedaleko starego miasta Jerozolimy.
Do samochodu wróciłam więc pieszo z tym bezcennym dokumentem i rodzicami.
Przebrnęliśmy przez sam środek izraelskich posterunków, pełnych uzbrojonych po zęby
żołnierzy. Zabrałam tych ludzi z wioski, teraz ich tam odwiozę. Małego mężczyznę o
niebieskich oczach i rudych włosach, w białym kwefie, z laską i jego ubraną na czarno żonę,
ze wzrokiem wbitym w dół sukienki.
Między ich wioską a Jerozolimą jest mniej więcej godzina drogi. Za pierwszym razem
bardzo bałam się spotkania z nimi, robiłam dobrą minę. Teraz już się ich nie bałam, nie
osądzałam ich, myślałam tylko: "Biedni ludzie". Wszyscy jesteśmy igraszką w rękach losu,
oni, i my.
Jechali ze mną w jedną i drugą stronę, nie odzywając się ani słowem. Trochę się
obawiali, że Izraelczycy będą im robić na miejscu jakieś nieprzyjemności. Mówiłam im, żeby
niczego się nie bali, że wszystko pójdzie dobrze. Poza paroma ważnymi informacjami, nie
prowadziłam z nimi żadnej rozmowy. Nie widziałam pozostałych członków ich rodziny ani
wnętrza domu. Kiedy na nich patrzyłam, trudno było mi uwierzyć, że chcieli zabić swoją
córkę. A jednak, jeśli nawet egzekutorem wyroku był szwagier, to przecież oni sami o tym
zadecydowali. Takie samo uczucie ogarnęło mnie o wiele później po tym pierwszym
doświadczeniu, w zetknięciu z innymi rodzicami, których spotkałam w podobnych
okolicznościach. Nie umiałam traktować ich jak morderców. Ci nie płakali, ale widziałam
takich, co płakali, bo sami byli więźniami tego okrutnego zwyczaju: honorowego zabójstwa.
Przed ich domem, jak zwykle zamkniętym, chowającym w środku tajemnicę i
nieszczęście, wysiedli z samochodu, milcząc, ja też się nie odezwałam. Już więcej się nie
zobaczyliśmy.
Pozostało mi jeszcze dużo do zrobienia. Najpierw musiałam nawiązać kontakt z moim
"szefem".
Edmond Kaiser jest założycielem "Ziemi ludzi". Jeszcze z nim nie rozmawiałam na
temat mojego szalonego przedsięwzięcia. Przed "finalizacją" - jeśli mogę tak to nazwać -
całej sprawy powinnam załatwić pewne formalności urzędowe. Skontaktowałam się więc z
Edmondem Kaiserem, który do tej pory nigdy nie słyszał o tego typu historiach.
Opowiedziałam mu o wszystkim: "Mam tu dziewczynę, którą chciano spalić i która ma
dziecko. Zamierzam przywieźć ją do nas, tylko nie wiem jeszcze, gdzie jest dziecko.
Zgadzasz się na to wszystko?"
- Oczywiście, że się zgadzam.
To cały on, Edmond Kaiser. Wspaniały człowiek o niesamowitej intuicji. Stawiasz mu
pytanie - odpowiedź jest natychmiastowa. Można dojść z nim do porozumienia nieomal bez
słów.
Spieszę się, by wyrwać małą Souad z tej brudnej umieralni, gdzie cierpi
niewyobrażalne męki, ale w której miałyśmy szczęście, i ona, i ja, doświadczyć nieocenionej
pomocy doktora Hassana. Bóg jeden wie, czy bez jego dobroci i odwagi zdołałabym
cokolwiek zdziałać.
Postanowiliśmy oboje wynieść ją nocą, dyskretnie, na noszach. Ustaliłam to z
dyrektorem szpitala, tak że nikt nie mógł jej zobaczyć. Nie wiem, czy uzgodnili, że
powiadomią personel o jej śmierci, ale to bardzo prawdopodobne.
Umieściliśmy ją na tylnym siedzeniu samochodu, była trzecia czy czwarta nad ranem,
i pojechałyśmy obie do innego szpitala. W tamtych czasach nie było jeszcze wielu rogatek ze
względu na Intifadę. Podróżujemy, kiedy noc zaczyna blednąc, o świcie przybywamy do
szpitala, gdzie wszystko jest już przygotowane. Ordynator jest powiadomiony, poprosiłam,
żeby nie wypytywano Souad o jej rodzinę, wioskę czy rodziców.
Szpital jest lepiej wyposażony, a przede wszystkim bardziej czysty. Ma zapewnioną
pomoc organizacji Kawalerów Maltańskich. Souad ląduje w pokoju. Będę przychodzić do
niej codziennie w oczekiwaniu na europejskie wizy i przede wszystkim będę szukać dziecka.
Ona nie mówi o nim ani słowem. Wydaje się, że wystarczy jej świadomość, że
dziecko gdzieś tam żyje, i ta jej obojętność jest absolutnie zrozumiała. Ból, poniżenie,
zmartwienie, depresja: nie jest zdolna ani psychicznie, ani fizycznie zaakceptować się w roli
matki. Należy pamiętać, że warunki, w jakich przebywają nieślubne dzieci, pochodzące od
matek uznanych za winne, więc skazanych na śmierć w imię honoru, są takie, że lepiej
odseparować je od tej społeczności. Gdybym mogła pozostawić to dziecko w dobrych rękach,
nie skazując go na odrzucenie - zrobiłabym to. I dla dziecka, i dla matki byłoby to najlepsze
rozwiązanie. Ale niestety, tak się tu nie stanie. Przez całe życie dziecko będzie żyło gdzieś w
sierocińcu, z piętnem domniemanego wstydu i winy swojej matki, narażone na pogardę. Muszę
więc je stamtąd wyciągnąć, tak jak Souad.
- Kiedy wyjeżdżamy?
Myślała tylko o wyjeździe, pytała mnie o to podczas każdej wizyty.
- Kiedy będziemy miały wizy. Będziemy je miały, nie martw się.
Skarży się na pielęgniarki, które zrywają z niej opatrunki bezwzględnymi ruchami,
zaczyna wyć, gdy tylko się zbliżają, czuje się maltretowana. Zdaję sobie sprawę, że warunki
leczenia nie są tu idealne, chociaż bardziej higieniczne niż w poprzednim szpitalu. Ale co
mogę na to poradzić, skoro wizy nie są jeszcze gotowe? A dokumenty tego typu nigdy nie są
wystawiane dostatecznie szybko.
W tym czasie podejmuję kroki w celu odszukania niemowlęcia, angażuję w to także
przyjaciółki. Jedna z nich, ta, która opowiedziała mi o Souad, nawiązuje kontakt, dosyć
ostrożny, z urzędniczką socjalną. Ta okazuje się jeszcze bardziej ostrożna i powściągliwa.
Przyjaciółka opowiada mi, co udało się jej osiągnąć:
- Powiedziała mi, że wie, gdzie ono jest. To chłopczyk, ale nie można go stamtąd
zabrać, to absolutnie niemożliwe. A poza tym, i ja się z tym zgadzam, będzie to dodatkowe
obciążenie i dla ciebie, i dla jego matki!
Pytam więc o zdanie samą Souad:
-Jak się nazywa twój syn?
-Nazywa się Marouan.
-To ty dałaś mu takie imię?
-Tak, ja. Lekarz mnie o to pytał.
Souad ma momenty amnezji, a czasami przebłyski świadomości i trudno mi się w tym
wszystkim odnaleźć. Zapomniała o straszliwych okolicznościach swego porodu, zapomniała,
że powiedziano jej, iż urodziła syna, i na początku nie powiedziała mi jego imienia. A potem
nagle: proste pytanie i natychmiastowa odpowiedź. Prowadzę rozmowę w tym samym
kierunku:
- Co o tym sądzisz? Wiesz, ja myślę, że nie wyjedziemy bez Marouana. Odszukam go,
nie możemy go tutaj zostawić...
Patrzy w dół, nie może inaczej, bo przecież broda przykleiła się jej do piersi.
-Tak uważasz?
-Tak, właśnie tak uważam. Ty stąd wyjedziesz, będziesz uratowana, ale warunki, w
jakich przyjdzie żyć Marouanowi, będą dla niego prawdziwym piekłem.
Już zawsze będzie synem dziwki, charmuty. Syn dziwki. Nie mówię jej tego, ale ona
musi o tym wiedzieć. Intonacja głosu w jej "tak uważasz?" zupełnie mi wystarcza. To
intonacja pozytywna.
Szukam więc tego dziecka. Odwiedzam na początku dwa lub trzy sierocińce, usiłując
zlokalizować niemowlę, które w chwili obecnej powinno mieć około dwóch miesięcy i ma na
imię Marouan. Ale nigdzie go nie ma, nie mogę trafić na jego ślad. Urzędniczka socjalna nie
lubi dziewcząt pokroju Souad. Jest Palestynką z dobrej rodziny, co nie przeszkadza w
przestrzeganiu tradycji. Jednak bez niej mi się nie uda. Więc bez przerwy nalegam, w końcu,
przede wszystkim ze względu na moją jordańską przyjaciółkę, wskazuje mi miejsce, gdzie
chłopca umieszczono. W tamtych czasach było to raczej schronienie dla szczurów niż
sierociniec. A wyrwanie go stamtąd jest wyjątkowo skomplikowane. Dziecko jest więźniem
systemu, który go tam umieścił.
Podejmuję odpowiednie działania, których meandry znajdują swój finał po jakichś
dwóch tygodniach. Spotykam pośredników wszelkiej maści. Takich, którzy są zwolennikami
skazania tego dziecka na taki sam los, jaki spotkał jego matkę, takich, którzy chętnie
pozbyliby się związanym z nim kłopotów i jeszcze jednej gęby do wyżywienia. Niektóre z
tych dzieci umierają bez żadnego logicznego powodu. Spotykani wreszcie i takich, którzy
mają serce i rozumieją moją determinację. Koniec końców znajduję się z dwumiesięcznym
niemowlęciem w ramionach, ma maleńką główkę, troszkę gruszkowatą, i niewielki garbek na
czole w wyniku przedwczesnych narodzin. Ale jego stan jest dobry, co okazuje się
prawdziwym wyczynem z jego strony. Nie poznał ani inkubatora, ani nie zaznał żadnej
czułości. Pozostały tylko drobne ślady żółtaczki, klasycznej u noworodków. Bałam się, że będzie
z nim o wiele gorzej. Przecież jego matka płonęła jak pochodnia, kiedy on był jeszcze w
jej łonie, a urodziła go w koszmarnych warunkach. Jest chudziutki, ale to nic. Przygląda mi
się okrągłymi oczami, nie płacze, jest spokojny.
Kim ja jestem? Zorro? Głupia jestem, przecież on nie wie, kto to jest Zorro...
Wiem, jak postępować z dziećmi cierpiącymi na niedożywienie. W tamtych czasach
mamy ich około sześćdziesięciorga w pewnej instytucji. Ale nie chcę go tam zawozić, biorę
go do siebie, gdzie przygotowałam już wszystko, co może mu być potrzebne. Podróżowałam
już z dziećmi dotkniętymi ciężką chorobą, zawoziłam je na operacje do Europy. Na noc kładę
Marouana, wykąpanego, ubranego i nakarmionego, do wyłożonego pościelą koszyka. Mam
już wizy. Mam wszystko. Edmond Kaiser czeka na nas w Lozannie wraz z sekcją specjalizującą
się w groźnych poparzeniach.
Nazajutrz jest dzień wielkiego wyjazdu. Transport matki na noszach na
międzynarodowe lotnisko w Tel Awiwie. Souad pozwala nam działać niczym mała
dziewczynka. Strasznie cierpi, ale kiedy pytam ją: "W porządku? Nie za mocno cię boli?",
odpowiada mi po prostu:
-Tak, boli mnie. - 1 nic więcej.
-A gdybyś się trochę odwróciła, nie byłoby ci lepiej?
-Tak, teraz jest lepiej. Dziękuję.
Ciągle: "dziękuję". Dziękuje za fotel na kółkach na lotnisku, urządzenie, którego nie
widziała nigdy w życiu. Dziękuje za kawę ze słomką, żeby mogła ją wypić. Dziękuje za
usadowienie jej w kącie na czas uprawomocnienia biletów. Ponieważ noszę ze sobą dziecko,
które krępuje mi ruchy podczas załatwiania formalności, co zawsze trwa jakiś czas, mówię do
Souad:
-Posłuchaj, położę ci małego na kolanach, nie ruszaj się...
Ma trochę przerażone spojrzenie. Oparzenia nie pozwalają jej wziąć go w ramiona.
Usiłuje przybliżyć je do dziecka z obu stron, sztywna z niepokoju. Przeżywa chwilę strachu,
kiedy powierzam jej dziecko. To dla niej ciężkie przeżycie.
- Zostań tu. Zaraz wracam.
Jestem zmuszona wciągnąć ją do pewnych działań przy naszej wyprawie, nie mogę
popychać fotela na kółkach, trzymać dziecka i podchodzić do wszystkich stanowisk na
lotnisku, gdzie mam pokazać mój paszport, wizy, przepustki i tłumaczyć, skąd się wziął mój
dziwny "ekwipunek".
I to jest koszmar, ponieważ podróżni przechodzą obok niej i postępują jak wszyscy
ludzie wobec niemowlęcia: "Och, jaki piękny dzidziuś! Ach, jaki jest słodki!"
Nawet nie patrzą na matkę, kompletnie zdeformowaną, z głową opuszczoną nad
dzieckiem. Ma opatrunki pod szpitalną koszulą - zbyt trudno byłoby ją ubrać w jedną z moich
wełnianych marynarek - jest przykryta cienkim kocem. Nie może podnieść głowy, żeby
powiedzieć "dziękuję" przechodniom i tylko ja wiem, w jaką panikę wprawia ją to niemowlę,
którym się tak zachwycają.
Odchodząc od niej, by załatwić ostatnie formalności, mówię sobie, że ta scena jest
zupełnie surrealistyczna. Siedzi na fotelu, zdeformowana, z niemowlęciem na kolanach.
Przeżyła piekło, dziecko także, a ludzie przechodzą obok z uśmiechem: "Och, jaki piękny
dzidziuś!"
W momencie wsiadania do samolotu pojawia się następny problem: jak pomóc jej
wsiąść. Wciągnęłam już po schodkach fotel na kółkach, ale teraz zupełnie nie wiem co dalej.
Izraelczycy znaleźli sposób. Przyprowadzili duży dźwig i oto Souad unosi się do góry w
czymś w rodzaju kabiny zawieszonej na ramieniu tego dźwigu. Kabina wznosi się powoli,
dociera na wysokość drzwi do samolotu i dwaj mężczyźni przenoszą Souad na fotel.
Wykupiłam trzy miejsca z przodu, by ją położyć, a stewardesy rozwiesiły wokół
zasłonę, aby osłonić ją od ciekawskich spojrzeń pasażerów. Marouan znalazł się w kołysce
należącej do towarzystwa lotniczego. Przed nami lot bezpośrednio do Lozanny.
Souad się nie skarży. Staram się pomóc jej zmieniać pozycję, ale nic nie jest w stanie
przynieść jej ulgi. Tabletki przeciwbólowe nie na wiele się zdają. Jest trochę półprzytomna,
czasem pogrążona w półśnie, ale pełna zaufania. Czeka. Nie mogę jej nakarmić, podaję jej
tylko jakieś napoje przez słomkę. Zajmuję się dzieckiem, przewijam je. Ona stara się na nie
nie patrzeć.
Cierpi z powodu tylu skomplikowanych rzeczy. Nie ma pojęcia, co to znaczy
Szwajcaria, kraj, do którego ją wiozę na leczenie. Nigdy przedtem nie widziała samolotu,
dźwigu, tylu różnych ludzi krzątających się po międzynarodowym lotnisku. Wiozę ze sobą
coś w rodzaju małej, niepiśmiennej dzikuski, która do tej pory zdążyła poznać niewiele
rzeczy, a większość z tego, co odkryła, było przerażające. Wiem także, że jej cierpienia
jeszcze długo się nie skończą. Upłynie dużo czasu, zanim ta dziewczyna, to "utrzymujące się
przy życiu", stanie się "znośnym życiem". Nie wiem nawet, czy można ją operować i czy
przeszczepy są jeszcze możliwe. Potem wystąpi problem z integracją z zachodnim światem,
nauka języka i cała reszta. My doskonale wiemy, że kiedy "wyciągamy" jakąś ofiarę, jak
powiada Edmond Kaiser, bierzemy odpowiedzialność na całe życie.
Głowa Souad znajduje się koło okna. Nie sądzę, by była zdolna, w obecnym stanie,
zastanowić się nad tym wszystkim, co ją czeka. Ma tylko nadzieję, nie zdając sobie do końca
sprawy na co.
- Widzisz to? To nazywamy chmurami.
Śpi. Niektórzy pasażerowie skarżą się na zapach, pomimo zaciągniętych wokół niej
zasłon. Od dnia, kiedy odnalazłam Souad w tej makabrycznej umieralni w szpitalu, minęły
dwa miesiące. Każdy centymetr jej skóry na klatce piersiowej zamienił się w ogromną,
ropiejącą ranę. Pasażerowie mogą sobie kręcić nosem i stroić do stewardes miny z
obrzydzenia, jest mi wszystko jedno. Wiozę ze sobą spaloną kobietę i jej synka, pewnego dnia
dowiedzą się dlaczego. Dowiedzą się także, że takich kobiet jest więcej, już martwych lub
umierających, we wszystkich tych krajach, gdzie prawo mężczyzn ustanowiło zbrodnię
honorową. Tu, w Cisjordanii, ale także w Jordanii, Turcji, Iranie, Iraku, w Jemenie, Indiach,
Pakistanie, a nawet w Izraelu i w Europie. Dowiedzą się, że nieliczne uratowane są zmuszone
ukrywać się do końca życia, aby ich mordercy nie mogli ich odnaleźć, w najdalszych nawet
zakątkach naszego globu. Bo zabójcy ciągle szukają. Zwłaszcza gdy dowiedzą się, że
większość stowarzyszeń humanitarnych nie ma prawa zajmować się tymi kobietami, bo są to
przypadki indywidualne, "kulturowe!"
I że w niektórych krajach prawo chroni takich zbójców! Owe nieszczęsne kobiety nie
wzbudzają na tyle dużego zainteresowania, nie powstają wielkie akcje jak w przypadku
głodu, wojny, pomocy uchodźcom czy wielkich epidemii. Mogę to zrozumieć i przyjąć do
wiadomości. Każdy spełnia swoją rolę na tym smutnym, ziemskim padole. A eksperyment,
który właśnie przeprowadzam, dobrze pokazuje trudności i czas, jaki należy spędzić w danym
kraju, by wślizgnąć się dyskretnie i powoli w jego obyczaje, zająć się ocalałymi ofiarami
zbrodni honorowej, pomóc im na własne ryzyko, i stanąć w obliczu zagrożenia.
Souad jest moją pierwszą "ocaloną" tego typu, ale praca nie została zakończona.
Ocalić ją od śmierci to jedna sprawa; inna - to pomóc jej dalej żyć.
SZWAJCARIA
Leżąc w samolocie, mogłam patrzeć na jego ładną, małą, śniadą buzię i białą
czapeczkę na główce. Zupełnie straciłam poczucie czasu i miałam wrażenie, że minęły
zaledwie trzy tygodnie, podczas gdy Marouan miał już dwa miesiące. Jacqueline powiedziała
mi, że przyjechałyśmy do Genewy 20 grudnia.
Bałam się, kiedy położyła mi go na kolanach. Moje ręce nie były w stanie go trzymać
i byłam tak zakłopotana, zawstydzona i cierpiąca, że nie bardzo zdawałam sobie sprawę z
tego, co się dzieje.
Dużo spałam. Prawie nie przypominam sobie lądowania samolotu ani karetki, która
zawiozła mnie do szpitala. Dopiero następnego dnia zrozumiałam, gdzie jestem.
Z tego nadzwyczajnego dnia zapamiętałam głównie buzię Marouana i chmury.
Zastanawiałam się, czym są te zabawne, białe... to coś po drugiej stronie okna, a Jacqueline
wytłumaczyła mi, że byłyśmy w niebie. Rozumiałam, że jedziemy do Szwajcarii, ale wtedy
nic mi to nie mówiło. Mylę słowa Szwajcaria i Żyd, bo wszystko, co znajduje się poza moją
wioską, to znaczy na północy, jest krajem wrogim.
Nie mam więc żadnego wyobrażenia o świecie, o innych krajach i ich różnych
nazwach. Nie znam nawet mojego własnego kraju. Wzrastałam, rozumiejąc tylko jedną rzecz:
jest moje terytorium i reszta świata. Wrogiego, jak mawiał mój ojciec, i w dodatku jedzą tam
wieprzowinę!
Jechałam więc mieszkać we wrogim kraju, ale pełna zaufania, bo była tam moja
"pani".
W szpitalu ludzie dookoła mnie nie znali mojej historii. Jacąueline i Edmond Kaiser
niczego nie powiedzieli. Byłam jednym wielkim poparzeniem i tylko to interesowało personel
placówki.
Zajęli się mną już następnego dnia, wzięto mnie na pierwszą, bardzo pilną operację,
która polegała na odklejeniu podbródka i podniesieniu mi głowy. Ciało było żywą raną -
trzydzieści cztery kilo oparzeń i kości, prawie bez skóry. Za każdym razem, kiedy widziałam
wózek pielęgniarki pełen lekarstw i czegoś więcej, płakałam już na zapas. Chociaż dawano mi
środki przeciwbólowe, a pielęgniarka była bardzo delikatna. Obcinała martwą skórę,
ostrożnie, przytrzymując ją pęsetką. Podawała mi antybiotyki, smarowała maścią. To już nie
był horror wymuszanych pryszniców, brutalnego zrywania gazy, co przeżyłam w szpitalu w
moim kraju. Następnie spróbowano rozluźnić mi ramiona, żebym mogła poruszać rękami.
Początkowo wisiały po obu stronach ciała, zablokowane i sztywne niczym ręce lalki.
Zaczęłam trzymać się prosto, spacerować po korytarzach, posługiwać się rękami i
odkrywać ten nowy dla mnie świat, którego językiem nie potrafiłam mówić. Ponieważ nie
umiałam ani pisać, ani czytać, nawet po arabsku, zamykałam się w ostrożnej ciszy, dopóki nie
zarejestrowałam w sobie kilku podstawowych słów.
Mogłam więc porozumiewać się tylko z Jacqueline i Hodą, które mówiły po arabsku.
Edmond Kaiser był wspaniały. Podziwiałam go, jak nigdy w życiu nie podziwiałam żadnego
mężczyzny. To był mój prawdziwy ojciec, teraz zdaję sobie z tego sprawę, ten, który zadecydował
o moim życiu, który przysłał do mnie Jacqueline.
Kiedy wyszłam z pokoju, żeby pójść do sali niemowląt, gdzie przebywał Marouan,
najbardziej zaskoczyła mnie swoboda dziewcząt. Towarzyszyły mi dwie pielęgniarki. Były
umalowane, uczesane, krótko ubrane i rozmawiały z mężczyznami. Mówiłam sobie: "One
rozmawiają z mężczyznami, one umrą!" Byłam tak zszokowana, że kiedy tylko mogłam,
powiedziałam o tym Jacqueline i Edmondowi Kaiserowi:
- Popatrz na tamtą dziewczynę, ona rozmawia z mężczyzną! Przecież oni ją zabiją.
I ręką zrobiłam ruch, jakby przy obcinaniu głowy.
-Ależ nie, oni są w Szwajcarii, to nie to samo co u ciebie, nikt nie obetnie jej głowy, to
jest całkiem normalne.
-Ale zobacz, widać jej nogi, to nie jest normalne, żeby było widać nogi.
-Ależ tak, to normalne, ona założyła bluzę do pracy.
- I oczy. Czy to bardzo niedobrze pomalować sobie oczy?
- Oczywiście, że nie, tutaj kobiety się malują, wychodzą, mają prawo mieć przyjaciela.
Ale nie u ciebie. Tutaj nie jesteś u siebie, jesteś w Szwajcarii.
Nie umiałam sobie tego wyobrazić, nie mieściło mi się to w głowie. Sądzę, że nieźle
wymęczyłam Edmonda Kaisera, zadając mu ciągle te same pytania. Kiedy zetknęłam się z
tym zjawiskiem po raz pierwszy, powiedziałam sobie: "Nie zobaczę już nigdy więcej tej
dziewczyny. Bo ona umrze".
Jednak następnego dnia zobaczyłam, że nadal tu jest, i bardzo się z tego cieszyłam.
Mówiłam do siebie: "Bogu dzięki, jest żywa. Jest ubrana w tę samą białą bluzę, widać jej
nogi, więc chyba mają rację, tutaj się za to nie umiera". Wierzyłam, że we wszystkich krajach
dzieje się tak samo jak u mnie. Wystarczy, że dziewczyna tylko raz porozmawia z mężczyzną
i ktoś ją przy tym zobaczy - jest już martwa.
Szokował mnie również sposób, w jaki te dziewczyny poruszały się. Były zawsze
uśmiechnięte, swobodne i chodziły jak mężczyźni... i widziałam bardzo dużo blondynek:
-Dlaczego one są blondynkami? Dlaczego nie są śniade tak jak ja? Bo tu jest mniej
słońca? Kiedy zrobi się cieplej, staną się całkiem czarne i będą miały kręcone włosy?
Och! Ona założyła krótkie rękawy. Popatrz, popatrz tam, dwie kobiety się śmieją! U
nas kobiety nigdy się razem nie śmieją, kobieta nigdy nie włoży krótkich rękawów...
-I one mają buty!
-Poczekaj, jeszcze nie widziałaś wszystkiego!
Pamiętam ten dzień, kiedy po raz pierwszy mogłam obejrzeć miasto, sama z
Edmondem Kaiserem. Jacqueline wyjechała już na kolejną misję. Zobaczyłam kobiety
siedzące w restauracji, palące papierosy, z gołymi ramionami i piękną, białą skórą. Widziałam
tylko blondynki o białej skórze, one mnie fascynowały. Zastanawiałam się, skąd one mogły
pochodzić. U nas blondynki trafiają się tak rzadko, że mężczyźni bardzo je cenią, więc
myślałam sobie, iż z tego powodu kobiety te są w niebezpieczeństwie. Edmond Kaiser
udzielił mi wtedy pierwszej lekcji geografii.
-One urodziły się białe, inne rodzą się z innym kolorem, w innych krajach. Ale tutaj,
w Europie, są także czarnoskóre, białe, rude, z plamkami na twarzy...
-Z plamami jak ja?
-Nie, nie poparzone jak ty. Maleńkimi plamkami z powodu słońca na ich białej
skórze!
Przyglądałam się, przez cały czas szukałam kobiety takiej jak ja i powiedziałam do
Edmonda Kaisera: "Niech mi Bóg wybaczy, ale bardzo chciałabym spotkać jakąś inną
spaloną kobietę, nigdy takiej nie widziałam. Dlaczego jestem jedyną spaloną kobietą?"
Jeszcze do dziś zachowałam tamto uczucie, że jestem jedyną na ziemi spaloną kobietą.
Gdybym była ofiarą wypadku, to nie byłoby to samo. To by było przeznaczenie, a na
przeznaczenie nie można nic poradzić.
Nocą śniły mi się koszmary, ciągle powracała twarz mojego szwagra. Czułam, że
kręci się wokół mnie i słyszę, jak mówi: "Zaraz się tobą zajmę..."
I biegłam z tym ogniem na sobie. Myślałam także o tym podczas dnia, nagle, i
ogarniało mnie pragnienie, żeby umrzeć, by więcej nie cierpieć.
Już przez całe życie będę się czuła spalona w innym sensie. Przez całe życie będę
musiała się ukrywać, nosić długie rękawy, ja, która marzyłam o krótkich rękawach jak u
innych kobiet, nosić bluzki zapięte pod szyję, ja, która marzyłam o dekoltach jak u innych
kobiet. One mają taką wolność. Ja jestem więźniem we własnej skórze, nawet jeśli chodzę
wolna po ulicach w tym wolnym mieście.
Tak więc pewnego razu spytałam, bo miałam wielką na to ochotę, czy będę mogła
mieć kiedyś złoty, błyszczący ząb. Edmond Kaiser odpowiedział mi z uśmiechem: "Nie,
najpierw musisz się leczyć, potem porozmawiamy o twoich zębach".
U nas złoty ząb jest czymś wspaniałym. Wszystko, co się błyszczy, jest wspaniałe.
Chyba musiałam go zaskoczyć tym dziwacznym pytaniem. Nie miałam nic własnego, ciągle
leżałam, od czasu do czasu spacerowano ze mną między kolejnymi zabiegami, całymi
tygodniami nie mogłam brać prysznicu. Nie było mowy, bym mogła w coś się ubrać, zanim
rany się nie zabliźnią, chodziłam w nocnej koszuli, pokryta opatrunkami. Nie mogłam czytać,
bo nie potrafiłam. Nie mogłam rozmawiać, bo pielęgniarki mnie nie rozumiały. Przed
wyjazdem Jacqueline zostawiła im karteczki z arabskimi słowami zapisanymi fonetycznie i
ich francuskimi znaczeniami. Jeść, spać, toaleta, boli, nie boli, wszystko to, co mogło się
przydać podczas leczenia. Kiedy już wstałam, często stawałam w oknie. Patrzyłam na miasto,
na światła i górę nad miastem. To był wspaniały widok. Patrzyłam na ten spektakl z
otwartymi ustami. Miałam ochotę wyjść i pójść na spacer, nigdy czegoś podobnego nie
widziałam, to wszystko było takie piękne.
Każdego ranka chodziłam do Marouana. Musiałam wyjść z budynku, żeby dostać się
na oddział noworodków. Było mi zimno. Miałam na sobie tylko tę szpitalną koszulę, zapinaną
na plecach, szpitalny szlafrok, szpitalne buty oraz szpitalną szczoteczkę do zębów. To był mój
cały stan posiadania. Więc szłam bardzo szybko, z opuszczoną głową, jak u siebie.
Pielęgniarka mówiła mi, bym poruszała się delikatniej, aleja nie chciałam. Chciałam udawać
dumę tam, na zewnątrz, bo nadal żyłam, choć ciągle jeszcze się bałam. Pielęgniarki i lekarze
nie mogli nic na to poradzić. Miałam wrażenie, że jestem jedyną na świecie spaloną kobietą.
Byłam poniżona, winna, nie mogłam się tego pozbyć. Czasem, gdy już leżałam w łóżku,
myślałam sobie, że powinnam była umrzeć, bo na to zasługiwałam. Pamiętam, że kiedy
Jacqueline zawiozła mnie ze szpitala na lotnisko, przed odlotem do Lozanny, miałam wtedy
wrażenie, iż jestem workiem na śmiecie. Mogła rzucić mnie w jakiś kąt i pozwolić mi zgnić.
Ta myśl, wstyd, że jestem tym, kim jestem, wracała do mnie regularnie.
Tak więc zaczęłam zapominać moje wcześniejsze życie, chciałam być kimś innym w
tym nowym kraju. Być jak te wolne kobiety, zintegrować się, nauczyć się tu żyć, i to jak
najszybciej. Podczas długich lat pogrzebałam moje wspomnienia. Moja wioska, moja rodzina
- nie powinno to już istnieć w mojej głowie. Ale był Marouan i pielęgniarki, które uczyły
mnie, jak dawać mu butelkę, przewijać, jak być matką przez kilka minut dziennie, na miarę
moich możliwości fizycznych. I niech mi mój syn wybaczy, ale robienie tego, czego ode mnie
oczekiwano, było dla mnie bolesnym przeżyciem. Nieświadomie czułam się winna, że jestem
jego matką. Kto mógłby to zrozumieć? Byłam niezdolna do podjęcia takiej
odpowiedzialności, do wyobrażenia sobie jego przyszłości ze mną i moimi poparzeniami. Jak
mu powiedzieć, kiedyś, że jego ojciec był łajdakiem? Jak sprawić, by sam nie czuł się winny
temu, co mnie spotkało i kim się stałam? Okaleczonym ciałem, przerażającym widokiem. Ja
sama już nie potrafiłam sobie wyobrazić, jaka byłam "przedtem". Czy byłam ładna? Czy
miałam gładką skórę? Krągłe ramiona i uwodzicielskie piersi? Były lustra i spojrzenia innych.
W nich widziałam, że jestem brzydka i godna pogardy, zarówno wewnątrz, jak i zewnątrz.
Worek na śmiecie. Ciągle jeszcze cierpiałam. Zajmowano się moim ciałem, przywracano mi
siły fizyczne, ale w mojej głowie nie działo się zbyt dobrze. Nie tylko dlatego, że nie umiałam
tego wyrazić, ale słowo "depresja" było mi całkowicie nieznane. Poznałam je dopiero wiele
lat później. Myślałam jedynie, że nie mogę się skarżyć, i w taki sposób pogrzebałam tak
głęboko dwadzieścia lat mego życia, że nawet teraz przywoływanie wspomnień jest dla mnie
bardzo bolesne. Myślę, iż mój mózg nie mógł postąpić inaczej, jeżeli chciał przeżyć.
A potem, podczas długich miesięcy, następowały przeszczepy. W sumie dwadzieścia
cztery operacje. Moje nogi nie były spalone, więc służyły jako dawca skóry. Pomiędzy każdą
kolejną operacją trzeba było czekać na zabliźnianie się ciała. A potem następny zabieg. Aż do
czasu, gdy nie miałam już więcej skóry do dawania.
Przeszczepiona skóra długo była wrażliwa, potrzeba było wielu działań, by ją ujędrnić
i nawilżyć. Nadal tego potrzebuję.
Edmond Kaiser postanowił mnie ubrać. Zaprowadził mnie do dużego sklepu. Tak
dużego i pełnego butów i ubrań, że nie wiedziałam, na co mam patrzeć. Nie chciałam
haftowanych bamboszy, jakie nosi się w moim kraju. Pragnęłam także prawdziwych spodni,
nie szerokich pantalonów. Widziałam już dziewczyny w takich spodniach, gdy jeździłam z
ojcem furgonetką na targ, by sprzedać warzywa i owoce. Nosiły modne spodnie, bardzo
rozszerzane dołem, nazywano je "charlestonami". To były złe dziewczyny, ja nie miałam
prawa nosić takich spodni.
Nie dostałam moich "charlestonów". Edmond Kaiser kupił mi parę czarnych butów na
niewielkim obcasie, normalne jeansy i bardzo ładny sweterek. Byłam rozczarowana.
Czekałam na te nowe ubrania od dziewięciu miesięcy, marzyłam o nich. Ale uśmiechnęłam
się i powiedziałam dziękuję. Nabrałam zwyczaju uśmiechania się do ludzi bez przerwy, a ich
to bardzo dziwiło. A także to, że ciągle mówię dziękuję. Uśmiech był moją odpowiedzią na
ich uprzejmość, ale również, przez długi czas, moją jedyną metodą porozumienia. Żeby płakać,
chowałam się... stare przyzwyczajenie. Uśmiech był znakiem innego życia. Tutaj ludzie
byli uśmiechnięci, nawet mężczyźni. Bardzo chciałam się uśmiechać. A mówienie dziękuję
było taką prostą sprawą. Przedtem nikt nigdy nie powiedział mi dziękuję. Ani ojciec, ani brat,
ani nikt inny, kiedy pracowałam jak niewolnica. Byłam przyzwyczajona do razów, nie do
podziękowań.
Uważałam, że "dziękuję" jest wyrazem grzeczności i dużego szacunku. Sprawiało mi
przyjemność wymawianie tego słowa, bo do mnie też je mówiono. Dziękuję za opatrunek, za
tabletkę nasenną, za krem, żeby nie rozerwać sobie skóry, za posiłek, a przede wszystkim za
czekoladę. Pożerałam całe tabliczki czekolady... To było takie pyszne, takie pocieszające.
Więc powiedziałam "dziękuję" Edmondowi Kaiserowi za spodnie, buty i ładny
sweterek.
- Souad, tutaj jesteś wolną kobietą, możesz robić wszystko, na co masz ochotę, ale
radzę ci ubierać się prosto, nosić rzeczy, które do ciebie pasują i nie drażnią ci skóry, postaraj
się nie rzucać zbytnio w oczy.
Miał rację. W kraju, który przyjął mnie z taką dobrocią, nadal jeszcze byłam małą
pasterką z Cisjordanii, nieokrzesaną, bez szkoły i bez rodziny, która marzyła o złotym zębie!
Opuściłam szpital i umieszczono mnie w ośrodku pomocy społecznej, prawie w rok
po moim tutaj przybyciu.
Kontynuowano przeszczepy. Wracałam do szpitala, żeby tam cierpieć. W mojej
głowie nie zawsze dobrze się działo, ale jakoś to przeżyłam. Nie mogłabym żądać więcej.
Uczyłam się francuskiego jak mogłam, zwrotów, kawałków zdań, które powtarzałam jak
papuga, chociaż nie wiedziałam nawet, co to jest papuga!
Jacqueline wytłumaczyła mi później, że wtedy, gdy przywiozła mnie do Europy, moje
częste pobyty w szpitalu nie pozwalały zapisać mnie na regularne kursy językowe.
Ważniejsze było ocalenie mojej skóry niż wysłanie mnie do szkoły. Zresztą wcale o tym nie
myślałam. W mojej wiosce były tylko dwie dziewczynki, które co rano wsiadały do autobusu
i jechały do miasta do szkoły, wszyscy się z nich wyśmiewali. Ja sama też z nich kpiłam,
przekonana, jak moje siostry, że skoro chodzą do szkoły, to nigdy nie znajdą sobie męża!
Moim największym, starannie ukrywanym wstydem było to, że nie mam męża. Nadal
pozostała we mnie mentalność mojej wioski, to było bardzo silne. I wmawiałam sobie, że już
żaden mężczyzna mnie nie zechce. A dla kobiety z mojego kraju życie bez mężczyzny jest
największą karą w życiu.
W domu, który przyjął mnie wraz z Marouanem, myślano, że przyzwyczaję się do tej
podwójnej kary: jestem brzydka i nie będzie mnie pragnął żaden mężczyzna. Myślano także,
że będę mogła zająć się moim synem, że będzie możliwe moje pójście do pracy, abym mogła
go wychować. Jedynie Jacqueline zdała sobie sprawę, że zupełnie nie jestem do tego zdolna.
Najpierw dlatego, że potrzebowałam lat na to, by ponownie stać się istotą ludzką i
zaakceptować siebie taką, jaką się stałam. A dziecko mi w tym przeszkadzało. Następnie
dlatego, że pomimo moich dwudziestu lat, nadal byłam dzieckiem. Nie wiedziałam niczego o
życiu, o odpowiedzialności, o niezależności.
Wtedy właśnie opuściłam Szwajcarię. Moje leczenie zostało zakończone, mogłam
więc zamieszkać gdzie indziej. Jacqueline znalazła rodzinę zastępczą, gdzieś na terenie
Europy. Przybranych rodziców, których bardzo pokochałam i nazywałam tatą i mamą, tak jak
Marouan. To małżeństwo przyjmowało wiele dzieci przysyłanych tu przez "Ziemię ludzi".
Jedne zostawały na dłużej, inne były adoptowane. Rodzina była zawsze bardzo liczna. Trzeba
było zająć się najmłodszymi, więc pomagałam, jak mogłam. Pewnego dnia "mama"
powiedziała mi, że za dużo zajmuję się Marouanem, a za mało innymi dziećmi. Ta uwaga
mnie zdziwiła, bo nie miałam wrażenia, że poświęcam się mojemu synowi. Byłam na to za
bardzo zagubiona. Jedynymi momentami samotności były moje spacery wzdłuż rzeki z Marouanem
w wózku. Odczuwałam potrzebę chodzenia, przebywania na zewnątrz. Nie wiem,
dlaczego tak bardzo pragnęłam spacerować samotnie po wsi, może to dawne przyzwyczajenie
chodzenia ze stadem. Jak wtedy brałam ze sobą wodę i coś do jedzenia i pchałam wózek, idąc
szybko, wyprostowana i dumna. Miałam podwójną osobowość: chodziłam szybko jak w
moim kraju, a wyprostowana i dumna jak w Europie.
Bardzo mocno się starałam, by robić wszystko to, o czym mówiła mama, to znaczy
pracowałam więcej, pomagając jej leczyć dzieci. To było normalne, byłam przecież
najstarsza. Ale kiedy już zamknęłam się w tym domu, zaczęłam umierać z chęci
wyswobodzenia się stąd, pragnęłam pójść między ludzi, rozmawiać, tańczyć, spotkać jakiegoś
mężczyznę, żeby sprawdzić, czy mogę jeszcze być kobietą.
Potrzebna była mi taka próba. Byłam szalona, że miałam takie marzenia, ale to było
silniejsze ode mnie, chciałam spróbować żyć na nowo.
MAROUAN
Marouan miał pięć lat, kiedy podpisałam papiery, pozwalające naszej rodzinie
zastępczej na jego adopcję. Zrobiłam pewne postępy w języku i chociaż nadal nie potrafiłam
ani czytać, ani pisać, wiedziałam, co robię. To nie było porzucenie. Moi nowi rodzice mieli
wychować małego chłopca najlepiej, jak można. Stając się ich synem, miał szansę dostępu do
prawdziwego wychowania, mógł nosić nazwisko, które całkowicie chroniło go przed moją
przeszłością. Byłam zupełnie niezdolna do zapewnienia mu należytej równowagi, opieki i
normalnej szkoły. Teraz jeszcze, wiele lat później, czuję się winna, że dokonałam takiego
wyboru. Jednak przez ten czas mogłam na nowo odbudować moje życie, w co nie bardzo
śmiałam uwierzyć, choć instynktownie to przeczuwałam. Nie potrafię zbyt dobrze
wytłumaczyć pewnych rzeczy, nie wylewając przy tym morza łez. Przez te wszystkie lata
chciałam przekonać samą siebie, że nie będę cierpieć z powodu tego rozstania. Ale nie można
zapomnieć własnego dziecka, zwłaszcza takiego dziecka.
Wiedziałam, że jest szczęśliwy, a on wiedział, że ja istnieję. W wieku pięciu lat nie
mógł nie wiedzieć, że ma prawdziwą matkę, ponieważ mieszkaliśmy razem u tej rodziny
zastępczej. Nie wiem, jak mu wytłumaczono moje odejście, ale rodzina przyjmowała dużą
liczbę dzieci z całego świata i pamiętam, że w pewnym okresie było nas osiemnaścioro przy
stole. W większości dzieci chore i zagubione. Wszyscy nazywaliśmy zastępczych rodziców
"tatą" i "mamą". Ci wspaniali ludzie otrzymywali jakieś pieniądze z "Ziemi ludzi", środki
potrzebne na tymczasowe utrzymanie niektórych z tych dzieci, a kiedy odjeżdżały, zawsze to
było bardzo bolesne. Widziałam, jak rzucały się na szyję "taty" i "mamy" i nie chciały stąd
wyjeżdżać. Ale ten dom był jedynie przystankiem, miejscem, w którym miały dochodzić do
zdrowia - większość z nich mieszkała u naszych zastępczych rodziców przed lub po
koniecznej operacji, której nie można było przeprowadzić w ich rodzinnych krajach, a potem
tam wracały. Miały więc gdzieś na świecie swój własny kraj i własną rodzinę. Te, które nie
mogły nigdzie wyjechać, jak Marouan i ja, były adoptowane. Ja umarłam formalnie w
Cisjordanii, a Marouan w ogóle w niej nie istniał. Oficjalnie narodził się tutaj, 20 grudnia, jak
ja do nowego życia. A jego rodzice byli także moimi. Trzeba przyznać, że ta sytuacja była
trochę dziwna i kiedy opuściłam ten gościnny dom, w którym mieszkałam z moim synem
przez cztery lata, miałam wrażenie, że jestem raczej starszą siostrą Marouana niż jego matką.
Miałam dwadzieścia cztery lata. Nie mogłam dłużej pozostawać na ich utrzymaniu.
Powinnam zacząć pracować, zdobyć niezależność, stać się w końcu dorosła.
Gdybym nie zdecydowała się na pozostawienie go w tamtym domu, sama nie
mogłabym go wychować. Byłam matką depresyjną, przenosiłabym na jego barki swoje
własne cierpienia, nienawiść do mojej biologicznej rodziny. Musiałabym mu opowiedzieć
rzeczy,o których tak bardzo chciałam zapomnieć! Nie mogłam, to było ponad moje siły. Nie
miałam pieniędzy, byłam chora, byłam uchodźcą i byłam skazana na fałszywą tożsamość
przez resztę mojego życia, bo pochodziłam z wioski, gdzie mężczyźni są łajdakami i
okrutnikami.
I musiałam wszystkiego się nauczyć. Jedynym wyjściem dla mnie było rzucić się
głową naprzód w ten nowy kraj, jego obyczaje i próbować przeżyć. A Marouan musiał
pozostać na uboczu mojej osobistej wojny. Mówiłam sobie: "teraz jestem tutaj, muszę
zintegrować się z tym krajem, nie mam innego wyboru". Nie chciałam, żeby ten kraj
zasymilował się ze mną, to ja powinnam się z nim zasymilować, odbudować się od nowa.
Mój syn dobrze mówił tutejszym językiem, miał europejskich rodziców, papiery, normalną
przyszłość, to wszystko, czego sama nigdy przedtem nie miałam. Wtedy też nie miałam.
Chciałam nauczyć się żyć i pozwolić żyć także jemu. Wiedziałam, że będzie mu
dobrze w tej rodzinie, sama tam przecież mieszkałam. Kiedy rozmawialiśmy o adopcji,
pojawiła się możliwość zabrania go przez inną rodzinę, ale "Nie, nie chcę innej rodziny!
Marouan zostanie tutaj albo nigdzie. Mieszkałam razem z wami, wiem, jak będzie tu
wychowywany, nie chcę, żeby umieszczono go w jakiejś innej rodzinie"
"Tata" dał mi słowo. Miałam dwadzieścia cztery lata, ale mentalnie nie osiągnęłam
jeszcze piętnastu. Pozostawałam zablokowana w moim dzieciństwie przez zbyt wiele
nieszczęść. Mój syn stanowił część tego życia, o którym musiałam zapomnieć, by stworzyć
sobie nowe. W tamtych czasach nie umiałam sobie tak jasno tego wytłumaczyć, było wręcz
przeciwnie. Posuwałam się do przodu, dzień po dniu, niczym we mgle, instynktownie. Ale
byłam pewna przynajmniej jednej rzeczy, mój syn miał prawo do bezpieczeństwa i normalnych
rodziców. A ja nie byłam normalną matką. Nienawidziłam siebie, płakałam nad
moimi oparzeniami, które miały już pozostać do końca życia. Na samym początku, w
szpitalu, myślałam, że wszyscy ci wspaniali ludzie zwrócą mi moją skórę i znowu będę
wyglądać jak przedtem.
Kiedy dowiedziałam się, że mogą mi zwrócić tylko życie, że pozostanę w tej
koszmarnej powłoce do końca moich dni, zamknęłam się w sobie. Byłam niczym, brzydka,
powinnam się ukrywać, by nie krępować innych.
Wraz z upływem lat, kiedy powoli zaczynałam poznawać smak życia, chciałam
zapomnieć Marouana, przekonana, że jemu i tak udało się bardziej niż mnie. Chodził do
szkoły, miał rodziców, braci, siostrę i z pewnością był szczęśliwy. Ale pozostał, schowany w
zakamarkach mojej głowy.
Zamykałam oczy i już tam był. Biegłam po ulicy, był tam, za mną, przede mną lub
obok mnie, kiedy uciekałam, on mnie doganiał. Ciągle widziałam ten obraz dziecka, które
pielęgniarka kładła mi na kolanach i którego nie mogłam wziąć w ramiona, ponieważ biegłam
przez ogród, na mnie był ogień, a moje dziecko płonęło razem ze mną. Dziecko, którego
ojciec nie chciał, doskonale wiedząc, że skazuje nas oboje na pewną śmierć. I pomyśleć, że
tak kochałam tego człowieka i wiązałam z nim tyle nadziei!
Bałam się, że już nie znajdę innego. Z powodu moich blizn, mojej twarzy, mojego
ciała i tego, czym sama byłam w środku. I zawsze ta myśl, że nie jestem nic warta, ten strach,
że się nie podobam, widok odwracających się ode mnie spojrzeń.
Zaczęłam pracować na pewnej farmie, a potem, dzięki "tacie", dostałam pracę w
fabryce, która produkowała precyzyjne części. Praca była czysta i zarabiałam całkiem nieźle.
Sprawdzałam mechaniczne urządzenia na taśmociągu. Był inny dział w tej fabryce, ale tam
trzeba było sprawdzać te części na komputerze, a ja nie czułam się do tego zdolna.
Odmawiałam nauczenia się pracy na tym stanowisku, twierdząc, że wolę pracować na stojąco,
przy taśmie, że nie lubię siedzieć. Pewnego dnia wezwała mnie szefowa:
-Souad? Proszę pójść ze mną.
-Tak, proszę pani.
-Niech pani tu usiądzie, obok mnie, proszę trzymać tę myszkę, wszystko pani pokażę!
-Ale ja nigdy tego nie robiłam, nie nauczę się. Wolę taśmociąg...
-A jeśli pewnego dnia nie będzie już pracy przy taśmie? To co wtedy zrobimy?
Zupełnie nic? Nie będzie pracy dla Souad?
Nie ośmieliłam się powiedzieć jej: nie. Nawet jeśli się bałam. Za każdym razem, kiedy
miałam się nauczyć czegoś nowego, miałam wilgotne ręce i drżące nogi. To była całkowita
panika, ale zaciskałam zęby. Musiałam się uczyć każdego dnia, o każdej godzinie, nie miałam
żadnego bagażu wiedzy, niezdolna do czytania i pisania, jak wszyscy inni. Analfabetka, która
nigdy się niczego nie uczyła! Ale tak bardzo chciałam pracować, że ta kobieta postanowiła w
końcu wylać mi kubeł zimnej wody na głowę.
Tak więc nauczyłam się manipulować myszką i rozumieć ekran komputera. Po paru
dniach już mi jakoś szło. Wszyscy byli ze mnie zadowoleni. Przez trzy lata pracy nigdy nie
spóźniłam się nawet o minutę, moje stanowisko zawsze było nieskazitelne - dokładnie
sprzątałam je przed wyjściem - zawsze byłam punktualna, przychodziłam przed innymi.
"Wytresowano" mnie w dzieciństwie uderzeniami kija do intensywnej pracy i posłuszeństwa,
do punktualności i czystości. To była moja druga natura, jedyne, co mi pozostało z
poprzedniego życia. Mówiłam sobie: "Nigdy nie wiadomo, może jutro ktoś będzie tu chciał
przyjść, nie mogę pozwolić, by zastał moje miejsce brudne..."
W pewnym sensie jestem maniaczką porządku i czystości. Kiedy bierze się jakąś
rzecz, należy potem odłożyć ją na właściwe miejsce, codziennie trzeba brać prysznic, zęby
myje się trzy razy dziennie, natomiast włosy dwa razy w tygodniu, bieliznę zmienia się
codziennie... Wszędzie szukam czystości, to dla mnie bardzo ważne, chociaż nie umiem tego
wytłumaczyć.
Lubię wybierać ubrania, ale w tym przypadku rozumiem dlaczego: bo nigdy przedtem
nie miałam wyboru, bo było to zabronione. Na przykład lubię czerwień, bo matka zawsze
mówiła: "To twoja sukienka i masz ją nosić". Była brzydka i szara, ale, chociaż jej nie
lubiłam, musiałam ją zakładać. Dlatego lubię czerwień, zieleń, niebieski, żółty, czarny,
brązowy, wszystkie kolory, które były zabronione. Jeśli chodzi o fason, to nie mam wyboru.
Golf, i bez wycięcia pod szyją, zapięta wysoko bluzka koszulowa, spodnie. I włosy na uszach.
Nie mogę niczego pokazywać.
Czasami chodziłam posiedzieć na tarasie kawiarni, opatulona w swoje ubrania,
zarówno latem, jak zimą, i przyglądałam się przechodzącym ludziom. Kobietom w
minispódniczkach lub z dużymi dekoltami, z ramionami i nogami wystawionymi na
spojrzenia mężczyzn. Wśród tych męskich spojrzeń czatowałam na takie, które spoczęłoby na
mnie, ale takiego nie było, więc wracałam do domu. Aż pewnego dnia spostrzegłam przez
okno mojego pokoju samochód i mężczyznę w środku; widziałam jedynie jego ręce i kolana.
Zakochałam się. To był jedyny mężczyzna na calutkiej ziemi. Widziałam tylko jego
ręce i nogi, z powodu tego samochodu, ale to mi wystarczyło.
Nie zakochałam się w nim dlatego, że był przystojny, miły, czuły, że mnie nie bił lub
że czułam się przy nim bezpieczna. Zakochałam się, bo umiał prowadzić samochód.
Wystarczyło, że parkował go pod domem, a już serce zaczynało mi walić. Być tutaj tylko po
to, by patrzeć, jak wsiada czy wysiada z samochodu, jak jedzie do pracy albo z niej wraca... i
już zaczynałam płakać! Rano drżałam ze strachu, że nie wróci wieczorem.
Zdałam sobie sprawę, że teraz jest tak samo, jak za pierwszym razem. Trzeba było,
żeby ktoś mnie zauważył, że muszę coś z tym zrobić. Samochód i mężczyzna, który odjeżdża
lub przyjeżdża pod moje okno, którego kocham, nie mówiąc mu o tym, czatuję pełna
niepokoju, że samochód już nigdy nie wróci. To było proste. W tamtych czasach nie
zastanawiałam się nad tym, co będzie dalej. Czasami próbowałam sięgnąć do pamięci i
zrozumieć przyczynę pewnych rzeczy, które wydarzyły się w moim życiu, ale szybko
rezygnowałam; to było dla mnie zbyt skomplikowane.
Samochód Antonia był czerwony. Tkwiłam w oknie, dopóki nie zniknął mi z pola
widzenia... Wtedy zamykałam okno.
W końcu go spotkałam, rozmawiałam z nim, wiedziałam, że ma dziewczynę, którą
znałam, tak więc czekałam. Najpierw zostaliśmy przyjaciółmi. Minęło co najmniej dwa i pół
roku, może trzy, zanim ta przyjaźń przekształciła się w coś innego. Ja byłam zakochana, ale
on... nie wiedziałam, co o mnie myśli. Nie śmiałam go o to zapytać, ale starałam się, jak
mogłam, żeby mnie pokochał i bym mogła go przy sobie zatrzymać. Chciałam mu wszystko
oddać, służyć mu, rozpieszczać, karmić, robić wszystko, żeby chciał być ze mną!
To był jedyny sposób, jaki znałam. Nie znajdowałam innego. Bo niby jak mogłabym
go uwieść? Moimi pięknymi oczami? Zgrabnymi nogami? Ładnym, gładkim dekoltem?
Najpierw zamieszkaliśmy ze sobą, bez ślubu, i potrzebowałam sporo czasu, by poczuć
się w miarę swobodnie. Żadnego światła, kiedy się rozbierałam, czasem świece. Rano jak
najszybciej zamykałam się w łazience i pojawiałam się w zapiętym od stóp do głów szlafroku.
To wszystko trwało bardzo długo. Nawet jeszcze dzisiaj mnie to krępuje. Wiem, że one nie są
ładne, te moje blizny.
Na początku wspólnego życia przeprowadziliśmy się do kawalerki w mieście.
Obydwoje pracowaliśmy. On zarabiał na utrzymanie, ja także. I czekałam, by poprosił mnie o
rękę, ale on o tym nie mówił. A ja marzyłam o pierścionku, o ceremonii, dlatego
postępowałam z Antoniem tak samo, jak moja matka z ojcem, robiłam to samo, co wszystkie
kobiety z mojej wioski robiły dla swoich mężów. Specjalnie dla niego wstawałam o piątej
rano, by umyć mu stopy i włosy. Żeby podać mu czyste, starannie wyprasowane ubranie.
Żeby patrzeć, jak odjeżdża do pracy, jeszcze raz pomachać mu ręką i przesłać przez okno
pocałunek...
I czekałam na niego wieczorem, z przygotowanym posiłkiem, do północy, wpół do
pierwszej, czasem nawet, jeśli tak wypadło, do pierwszej w nocy, by zjeść razem z nim.
Choćbym była nie wiem jak głodna, czekałam na niego tak, jak robiły to kobiety z mojej
wioski. Różnica polegała na tym, że sama sobie wybrałam tego mężczyznę, nikt mi go nie
narzucił, no i że go kochałam. Dla niego to musiało być bardzo dziwne. Mężczyzna z
Zachodu nie jest przyzwyczajony do czegoś takiego. Na początku mówił mi: "Super! Bardzo
ci dziękuję, mogę zaoszczędzić trochę czasu i pozbawiasz mnie kłopotu".
Był szczęśliwy. Kiedy wracał wieczorem do domu, siadał w fotelu, a ja zdejmowałam
mu buty i skarpetki. Wkładałam mu kapcie. Byłam całkowicie do jego dyspozycji, żeby tylko
zatrzymać go w domu.
Każdego dnia bałam się, że spotka jakąś inną kobietę. A kiedy wracał wieczorem i
jadł posiłek, który dla niego przygotowałam, byłam spokojna i szczęśliwa... aż do następnego
dnia.
Ale Antonio nie chciał się żenić i nie chciał mieć dzieci. A ja bardzo tego chciałam.
Nie był jeszcze gotowy. Szanowałam jego zdanie, licząc, że to się zmieni. Czekałam siedem
lat. Antonio wiedział, że mam dziecko, które zostało adoptowane. Musiałam opowiedzieć mu
najważniejsze wydarzenia z mojego życia, wytłumaczyć, skąd mam te blizny po oparzeniach,
ale kiedy wszystko zostało raz powiedziane, więcej nie wracaliśmy do tego tematu. Antonio
uważał, że znalazłam dla mojego dziecka najlepsze rozwiązanie. Marouan należał do innej
rodziny, nie mogłam zbyt wiele powiedzieć o jego życiu. Dosyć regularnie otrzymywałam o
nim wiadomości, ale bałam się pojechać tam, żeby go zobaczyć.
Przez te wszystkie lata byłam tam tylko trzy razy. Na czubkach palców. W końcu
przyzwyczaiłam się do tego dodatkowego poczucia winy. Tak bardzo starałam się o
wszystkim zapomnieć, że prawie mi się udało.
Ale chciałam mieć jeszcze chociaż jedno dziecko. Najpierw wyjść za mąż, to była
konieczność. Musiałam poukładać sobie życie według ustalonej kolejności: mąż, rodzina.
Miałam trzydzieści lat w dniu tego wyczekiwanego ślubu. Antonio był gotowy, nasza
sytuacja się poprawiła, mogliśmy zamienić kawalerkę na mieszkanie. Teraz on także chciał
mieć dziecko. To był mój pierwszy ślub, moja pierwsza suknia i pierwsze piękne buty.
Długa spódnica ze skóry, koszulowa bluzka ze skóry, żakiet ze skóry i eleganckie
pantofle na obcasach. Wszystko było z białej skóry. Skóra jest giętka, a także drogo kosztuje.
Lubię wrażenie, które wywołuje na mojej własnej skórze. W sklepach nigdy nie mogłam
przejść obok skórzanych ubrań, żeby ich nie dotknąć, wziąć w palce, sprawdzić ich
elastyczność. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego to robię, teraz już wiem. To jest tak, jakbym
zmieniała skórę. To także pewien rodzaj obrony, sposób na pokazanie innym ładnej skóry, nie
mojej własnej. Tak jak uśmiech, sposób na ofiarowanie komuś szczęścia, niekoniecznie
mojego.
Ten ślub był radością mojego życia. Jedyną taką radością, jakiej przedtem zaznałam,
było moje pierwsze spotkanie z ojcem Marouana. Ale już o tym nie myślałam. To zdołałam
wypędzić z mojej głowy. Kiedy zaszłam w ciążę, byłam w siódmym niebie.
Laetitia była naprawdę upragnionym dzieckiem. Ciągle do niej mówiłam, kiedy była
jeszcze w moim brzuchu, byłam dumna, że mogę go pokazać, nosiłam obcisłe, uwydatniające
ciążę ubrania. Chciałam, by wszyscy wiedzieli, że spodziewam się dziecka, żeby wszyscy
widzieli mój pierścionek i obrączkę. Cała moja postawa w tamtym czasie była całkowitą
odwrotnością tego, co robiłam podczas pierwszej ciąży, ale nawet nie zdawałam sobie z tego
sprawy. Wtedy musiałam się ukrywać, kłamać i modlić się o ślub, błagać, żeby moje dziecko
nie urodziło się z mojego brzucha, rzucając dyshonor na całą moją rodzinę. A tutaj żyłam,
chodziłam po ulicach z tym nowym brzuchem i nowym dzieckiem. Sądziłam, że wymażę całą
przeszłość moim obecnym szczęściem. Wierzyłam w to, bo pragnęłam tego ze wszystkich sił.
W jakimś zakątku mojej głowy ukrył się maleńki Marouan. Być może pewnego dnia
będę zdolna stawić mu czoło, opowiedzieć mu o wszystkim, ale jeszcze nie skończyłam się
odradzać.
Laetitia pojawiła się niczym kwiat. Starczyło mi czasu, by powiedzieć lekarzowi:
-Myślę, że muszę pójść do toalety...
-Ależ nie, to dziecko się rodzi...
Maleńki kwiatuszek, o czarnych włoskach i matowej cerze. Wyślizgnęła się z mojego
brzucha z niesamowitą łatwością. Dookoła mnie rozległy się głosy: "Przy pierwszym dziecku,
to wspaniałe, rzadko kto rodzi tak łatwo..."
Karmiłam ją piersią przez sześć i pół miesiąca, to było bardzo łatwe dziecko. Jadła
wszystko, dobrze spała, żadnych problemów ze zdrowiem.
Dwa lata później chciałam mieć następne dziecko. Chłopca lub dziewczynkę, to nie
było ważne. Ale tak bardzo go pragnęłam, że nie chciało przyjść. Doktor nam poradził,
żebyśmy wyjechali na wakacje, Antonio i ja, i przestali o tym myśleć. Ale wciąż czekałam i
przy kolejnym rozczarowaniu, raz w miesiącu, zalewałam się łzami. Aż do momentu, kiedy
następna mała dziewuszka zarysowała się na horyzoncie.
Szaleliśmy oboje z radości, kiedy na świecie pojawiła się Nadia.
Laetitia była jeszcze całkiem mała, gdy zapytała, głaszcząc mnie po ręce:
-Co to jest, mamusiu? Kuku? Co to?
-Tak, mama ma tu kuku, ale wytłumaczę ci to, kiedy będziesz większa.
Więcej o tym nie mówiła. Powoli, krok o kroku, podnosiłam przy niej wyżej rękawy,
odsłaniałam się coraz bardziej. Nie chciałam jej szokować, nie chciałam wywołać w niej
uczucia obrzydzenia, dlatego postępowałam powoli, ale konsekwentnie.
Musiała mieć około pięciu lat, kiedy dotknęła mego ramienia:
-Co to jest, mamo?
-Mama była spalona.
-A co cię spaliło?
-To ktoś.
-Ktoś? Jest bardzo niedobry!
-Tak, bardzo niedobry.
-Czy tata może zrobić mu to samo, co on zrobił tobie?
-Nie, tata nie może zrobić tego, co on zrobił mamie, ponieważ to jest bardzo daleko, w
kraju, gdzie się urodziłam, to zdarzyło się bardzo dawno temu. Ale to wszystko
wytłumaczę ci, kiedy będziesz jeszcze większa.
-A czym on cię spalił?
-Wiesz, w tamtym kraju nie ma pralek, jak tutaj, więc mama grzała wodę na pranie i
rozpalała ogień...
-Jak rozpalałaś ogień?
-Pamiętasz, jak poszliśmy z tatą do lasu po drewno i rozpaliliśmy ogień, żeby usmażyć
kiełbaski? Mama robiła to samo: miałam taki kącik, gdzie rozpalałam ogień, aby
zagrzać wodę. Robiłam wtedy pranie i przyszedł pewien pan, wziął bardzo groźny
produkt, taki, co wszystko pali, może nawet spalić cały dom, wylał ten produkt mamie
na włosy i podpalił to zapałką. To w taki sposób mama została spalona.
-On jest niedobry! Nienawidzę go! Pojadę tam, żeby go zabić!
-Nie możesz tam pojechać, żeby go zabić, Laetitio. Może dobry Bóg już go pokarał.
Bo mnie pokarał dostatecznie. Ale ja, ja jestem szczęśliwa, bo mam tatę i ciebie. I
bardzo cię kocham.
-Mamo, dlaczego on to zrobił?
-Musiałabym ci długo tłumaczyć... jesteś jeszcze za mała.
-- Aleja chcę teraz!
- Nie, Laetitio. Powiedziałam, że kiedyś ci to wszystko wytłumaczę. Bo to są bardzo
poważne sprawy, trudne do wytłumaczenia i teraz nie będziesz mogła ich zrozumieć. To, co
ci teraz mama powiedziała, powinno ci wystarczyć.
Tego samego dnia, po wieczornym posiłku, siedziałam w fotelu, a ona stała obok
mnie. Głaskała mnie po włosach i powoli zaczęła podnosić mój sweter. Nie miałam
wątpliwości, po co to robi, poczułam się niedobrze.
- Co ty robisz, Laetitio?
-Chciałabym zobaczyć twoje plecy.
Postanowiłam pozwolić jej na to.
-Och, mamo, twoja skóra nie jest gładka. Popatrz na moją, jaka jest gładka.
-Tak, twoja skóra jest gładka, bo to twoja prawdziwa skóra, a skóra mamy nie jest
gładka, bo jest tam wielka blizna. Właśnie dlatego powinnaś bardzo uważać na
zapałki. Pamiętaj, że tylko tata, wyłącznie tata może ich używać, żeby zapalić sobie
papierosa. Jeśli będziesz ich dotykać, możesz spalić się jak mama. Obiecujesz? Ogień
naprawdę może zabić.
-A ty się boisz ognia, co, mamo?
Nie mogłam ukryć tego strachu, pojawiał się znienacka, przy najmniej spodziewanej
okazji. A zapałki były moją obsesją. Zresztą są do tej pory.
Laetitię zaczęły prześladować nocne koszmary, słyszałam, jak się rzuca, krzyczała:
"Aj, aj!", ze wszystkich sił szarpała kołdrę. Pewnego razu spadła nawet z łóżka. Miałam
nadzieję, że z czasem wszystko się uspokoi, ale któregoś dnia powiedziała mi:
-Wiesz, mamo, nocą przychodzę, żeby zobaczyć, czy śpisz.
-Ale dlaczego to robisz?
-Żebyś nie umarła.
Zaprowadziłam ją do mojego lekarza. Martwiłam się o nią, miałam do siebie
pretensje, że za dużo jej powiedziałam. Ale lekarz uważał, że dobrze zrobiłam, mówiąc jej
prawdę, ale teraz powinnam uważać przy odpowiedziach na następne pytania.
A potem przyszła kolej na Nadię. Mniej więcej w tym samym wieku. Jednak ona
zareagowała zupełnie inaczej. Nie dręczyły jej koszmary, nie bała się o mnie, jednak nie czuła
się dobrze. Widziałam, że dusi wszystko w sobie.. Siedziałyśmy obydwie i ona wzdychała.
-Dlaczego wzdychasz, kochanie?
-Nie wiem, tak sobie.
-Kiedy serce tak wzdycha, to znaczy, że czegoś mu brak. Chciałabyś coś powiedzieć
mamie, ale boisz się to zrobić?
-Masz bardzo małe uszy! Czy dlatego masz małe uszy, bo jadłaś za mało?
- Nie, kochanie. Mama ma małe uszy, bo była spalona. Tłumaczyłam Nadii wszystko
w ten sam sposób. Chciałam, żeby moje córki słyszały ode mnie to samo, te same słowa.
Więc używałam tego samego języka, mówiłam Nadii tę samą prawdę.
Źle to na nią wpłynęło. Nadia nie powiedziała, jak jej siostra, że chciałaby zabić tego,
kto mi to zrobił, poprosiła tylko, czy może mnie dotknąć. Miałam kolczyki, często je noszę,
by ukryć to, co mi jeszcze pozostało z uszu.
- Możesz dotknąć. Tylko delikatnie, nie ciągnij za kolczyki, bo to boli.
Musnęła moje uszy i poszła do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Myślę, że najtrudniej było im to wszystko znieść, kiedy poszły do szkoły. Dorastały, a
Antonio nie zawsze mógł po nie pojechać. Domyślałam się pytań innych dzieci. Dlaczego
twoja mama taka jest? Dlaczego nawet latem zawsze nosi sweter? Co jest twojej mamie? Dlaczego
ona nie ma uszu?
Następny etap wyjaśnień był chyba najcięższy. Starałam się Wszystko uprościć, nie
mówiłam o Marouanie. Kłamałam. Spotkałam pana, w którym się zakochałam, on także mnie
kochał, ale moi rodzice na to nie pozwolili. Zadecydowali, że powinno się mnie spalić, powinnam
umrzeć. Taki był obyczaj w moim kraju. Ale pani Jacqueline, ta, która często
przyjeżdża do nas z wizytą, zabrała mnie do Europy, abym tu wyzdrowiała.
Laetitia zawsze była gwałtowniejsza, Nadia cichsza. Laetitia miała dwanaście lat,
kiedy oznajmiła mi, że chce tam pojechać i zabić ich wszystkich. To były prawie te same
słowa, które wypowiedział jej ojciec, kiedy opowiedziałam mu moją historię i o narodzinach
Marouana. "Mam nadzieję, że oni tam wszyscy zdechną za to, co ci zrobili!"
Teraz mnie z kolei zaczęły dręczyć koszmary. Leżałam, spałam i matka przychodziła
do mnie z błyszczącym nożem w ręku. Wymachiwała nim mi nad głową, mówiąc: "Zabiję cię
tym nożem!" A nóż błyszczał niczym światło... Moja matka objawiała się bardzo realnie,
naprawdę tu była, tuż nad moją głową. I budziłam się zlana potem, przerażona.
Ten koszmar powracał bardzo często. Budziłam się zawsze w chwili, kiedy nóż
zaczynał błyszczeć najjaśniej. Najgorszy do zniesienia był widok mojej matki. Przerażał mnie
bardziej niż śmierć, niż ogień. Chciała mnie zabić, zabijała swoje nowo narodzone dzieci,
była zdolna do wszystkiego i to była moja matka! Wyszłam z jej brzucha!
Tak bardzo bałam się, że fizycznie będę do niej podobna, iż zniosłam jeszcze jedną
operację, tym razem plastyczną. Jedna więcej, jedna mniej... Ta operacja oswobodziła mnie z
podobieństwa fizycznego, którego widoku już dłużej nie mogłam znieść w lustrze. Maleńka
wypukłość na czole między brwiami, u nasady nosa, identyczna jak u niej. Już jej nie mam,
uważam nawet, że teraz jestem ładniejsza. A jednak koszmar nadal mnie prześladował. I
lekarz nie umiał nic na to poradzić. Może powinnam była pójść do psychiatry, ale taka myśl
nigdy nie przyszła mi do głowy.
Pewnego dnia udałam się do uzdrowicielki, by porozmawiać z nią o moim przypadku.
Dała mi mały nóż, zupełnie maleńki, i powiedziała: "Niech pani włoży go pod poduszkę,
ostrze należy zamknąć. Koszmary przestaną panią dręczyć".
Zrobiłam, co przykazała, i terroryzujący mnie we śnie nóż już nigdy nie powrócił.
Niestety, ciągle myślę o mojej matce.
WSZYSTKO, CZEGO BRAKUJE
Bardzo chciałam nauczyć się pisać. Potrafię czytać, ale tylko drukowane litery. Nie
mogę zrozumieć listu pisanego ręcznie, bo czytania nauczyłam się na gazetach. Ale zdarza mi
się czasem potknąć na jakimś słowie. Wtedy pytam o to moje córki.
Edmond Kaiser i Jacqueline próbowali na początku dać mi jakieś podstawowe
wiadomości. Zawsze chciałam się uczyć jak wszyscy inni. Około dwudziestego czwartego
roku życia, kiedy zaczęłam pracować, miałam możliwość uczęszczania na kurs przez trzy
miesiące. Byłam bardzo zadowolona. Co prawda, było mi ciężko, ponieważ opłata za te
zajęcia przewyższała moje zarobki, więc Antonio powiedział: "Nie szkodzi, przecież mogę ci
pomóc". Odpowiedziałam: "Nie. Chcę sama płacić za ten kurs".
Chciałam osiągnąć coś sama, za własne pieniądze. Skończyłam naukę po trzech
miesiącach, ale to mi bardzo pomogło. Nauczono mnie, jak dziecko uczęszczające do
przedszkola, trzymać w ręku ołówek i pisać swoje imię. Nie wiedziałam, jak pisać "a" czy
"s", kompletnie nic. Nauczyłam się więc alfabetu, litera po literze, w tym samym czasie co
języka mówionego. Po trzech miesiącach mogłam już rozszyfrować kilka słów w gazecie.
Naukę czytania rozpoczęłam od horoskopów, bo ktoś mi powiedział, że jestem Wagą!
Codziennie mozolnie odczytywałam moją przyszłość. To, co udało mi się przeczytać, nie
zawsze było jasne, ale na początku potrzebowałam krótkich tekstów i krótkich zdań.
Przeczytanie całego artykułu było sprawą późniejszą. Do krótkich tekstów należały również
nekrologi. Nikt tak ich nie studiował jak ja! "Rodzina X zawiadamia z głębokim bólem o
śmierci pani X. Pokój jej duszy!"
Czytałam także ogłoszenia drobne, zwłaszcza matrymonialne, o sprzedaży
samochodów, ale szybko to porzuciłam, bo skróty słów to nie było dla mnie! Chciałam
zaprenumerować jakiś bardzo popularny dziennik, ale Antonio uważał, że to głupie... Tak
więc każdego ranka, przed pracą, szłam do miasta i zaczynałam dzień od picia kawy i
czytania gazety. Bardzo lubiłam te chwile. Była to dla mnie najlepsza metoda nauki.
Stopniowo, kiedy ludzie wokół mnie rozmawiali o jakimś ważnym wydarzeniu, także
mogłam wtrącić się do rozmowy i powiedzieć, że o tym wiem, bo przeczytałam tę informację
w gazecie. Ludzie podróżują, jeżdżą w różne miejsca, mówią o morzu, restauracjach,
hotelach, plaży. Rozmawiali o całym świecie, a ja nie mogłam nic powiedzieć na ten temat.
Teraz już mogę.
Znam troszkę geografię Europy, duże stolice i niektóre małe miasta. Zwiedziłam
Rzym, Wenecję i Portofino. Byłam w Hiszpanii, w Barcelonie, jeszcze z moimi przybranymi
rodzicami, ale pozostałam tam tylko przez pięć dni.
To były letnie wakacje. Było bardzo gorąco i odnosiłam wrażenie, że pozbawiam tatę i
mamę przyjemności chodzenia na plażę, że zmuszam ich do pozostania ze mną w zamknięciu.
Więc wróciłam do domu, a oni zostali. Kostium kąpielowy dla mnie - to sobie nawet trudno
wyobrazić. Musiałabym być zupełnie sama na plaży, tak jak jestem sama we własnej łazience.
W ogóle niewiele wiem o świecie. Wiem, że to okrągła kula, ale nikt mnie nigdy nie
nauczył rozumienia tego. Wiem na przykład, że Stany Zjednoczone znajdują się w Ameryce,
ale nie wiem, gdzie na tej kuli leży Ameryka. Nie potrafię nawet zlokalizować na niej
Cisjordanii.
Próbowałam przeglądać podręczniki do geografii moich córek, ale nie wiem, od czego
mam zacząć, żeby wyobrazić sobie wszystkie kraje. Nie zdaję sobie sprawy z odległości. Jeśli
na przykład ktoś mi mówi: "Spotkamy się pięćset metrów od twojego domu", nie jestem w
stanie wyliczyć sobie w głowie tych pięciuset metrów. Umiem wizualnie ustalić położenie
ulicy czy sklepu, które znam. Ale całego świata nie potrafię sobie wyobrazić. Oglądam w
telewizji międzynarodową prognozę pogody i próbuję sobie przypomnieć, gdzie znajduje się
Anglia, Madryt, Paryż i Londyn, Bejrut i Tel Awiw.
Pamiętam, że pracowałam z moim ojcem niedaleko Tel Awiwu. Byłam jeszcze mała,
miałam jakieś dziesięć lat. Zawieziono nas tam do zbierania kalafiorów. Pracowaliśmy dla
sąsiada, który przedtem pomagał nam przy koszeniu zboża. Znajdowała się tam barierka, oddzielająca
nas od Żydów, byliśmy prawie na ich terytorium. Myślałam, że wystarczy tylko
przekroczyć tę barierkę, żeby stać się Żydem, i bardzo się tego bałam. Wszystkie moje
wspomnienia z dzieciństwa łączą się ze strachem, teraz zdaję sobie z tego sprawę.
Nauczono mnie, że nie należy zbliżać się do Żydów, bo oni są halouf, czyli
"świniami". Więc to, że wtedy znaleźliśmy się tak blisko nich, było czymś okropnym. Jadali
inaczej i inaczej żyli. Nie można ich porównywać z nami, jesteśmy jak dzień i noc, jak
jedwab i wełna. Takich rzeczy mnie uczono. Wełna to Żydzi, a jedwab to muzułmanie. Nie
wiem, dlaczego wkładano mi to do głowy, ale nie umiałam myśleć o czymś innym. Kiedy
widziało się Żyda na ulicy - zresztą nie widziało się ich prawie nigdy - natychmiast
powstawał rwetes, leciały kamyki i kawałki drewna. Nie wolno było pod żadnym pozorem
zbliżać się do nich ani rozmawiać, bo wtedy samemu stawało się Żydem! Muszę stwierdzić
raz na zawsze, że były to straszne głupoty. Ci ludzie nie zrobili nam nic złego! W mojej
dzielnicy jest na przykład bardzo ładny, żydowski sklep mięsny. Mięso tam jest lepsze, już je
jadłam, ale nie ośmielam się wejść tam sama, żeby kupić to mięso. Chodzę więc do
Tunezyjczyka, bo jest Tunezyjczykiem. Dlaczego? Sama nie wiem. Często mówię sobie:
"Souad, pójdziesz po to ładne mięso jak wszyscy inni!"
Wiem, że pewnego dnia to mi się uda. Ale jeszcze się boję. Zbyt wiele nasłuchałam
się w dzieciństwie, że należy unikać z nimi jakiegokolwiek kontaktu, że trzeba ich ignorować,
jakby w ogóle nie istnieli na tej ziemi. To było coś więcej niż nienawiść. To był największy
wróg muzułmanina.
Urodziłam się jako muzułmanka, nadal wierzę w Boga i ciągle jestem muzułmanką,
ale teraz nie przestrzegam już wielu obyczajów z mojej wioski. I nie lubię wojny, nienawidzę
przemocy. Jeśli ktoś ma mi coś do zarzucenia, na przykład, że neguję religię muzułmańską,
mówiąc źle o mężczyznach z mojego kraju - już się z tym zarzutem spotkałam - zamiast bić
się, rozmawiam, dyskutuję, staram się go przekonać, zmuszam go do wysłuchania tego, co
mam do powiedzenia, by pomóc mu zrozumieć to, czego nie zrozumiał.
Moja matka biła się z sąsiadkami. Brała kamyki i ciskała nimi albo wyrywała im
włosy. U nas zawsze przy bijatyce ciągnie się za włosy. A ja chowałam się wtedy za
drzwiami lub za piecem do wypieku chleba, czasem w stajni, za baranami. Nie chciałam na to
patrzeć.
Chciałabym nauczyć się wszystkiego, czego nie wiem. Rozumieć panujące na świecie
różnice; mam nadzieję, że moje dzieci, żyjąc tutaj, skorzystają z tej szansy. Tę szansę dało im
moje nieszczęście, to przeznaczenie chroni je przed przemocą w moim kraju, przed wojną na
kamienie i podłością mężczyzn. Nie chcę, by w ich głowach zalęgło się to samo, co wbijano
do mojej i czego tak trudno jest mi się teraz pozbyć. Staram się nad tym zastanawiać i zdaję
sobie sprawę, że gdyby mi powiedziano, iż mam niebieskie oczy i nie dano mi lustra, przez
całe życie wierzyłabym, że moje oczy są niebieskie. Lustro prezentuje kulturę, edukację,
rozumienie samego siebie i innych. To tak, jakbym spojrzała w lustro i stwierdziła: "Ależ ja
jestem mała!"
Bez lustra chodziłabym po ulicach, nie zdając sobie z tego sprawy, chyba że obok
mnie znalazłby się ktoś wysoki. I co bym wtedy o nim pomyślała, że on też tak sobie chodzi,
nie wiedząc, że jest wysoki?
Zaczynam rozumieć, że nic nie wiem o Żydach, że nie uczyłam się o ich historii, i
gdybym żyła jak przedtem, to też bym powiedziała moim dzieciom, że Żyd jest halouf.
Przekazałabym im głupotę zamiast wiedzy i możliwości samodzielnego myślenia.
Któregoś dnia Antonio powiedział do Laetitii:
-Nie chciałbym, żebyś pewnego dnia wyszła za mąż za Araba.
-Ale dlaczego, tatusiu? Przecież Arab to taki sam człowiek jak ty, nasz sąsiad, jak
wszyscy inni ludzie.
Powiedziałam mojemu mężowi: "Czy to będzie Arab, Żyd, Hiszpan czy Włoch...
najważniejsze jest to, żeby one same sobie wybrały tego, którego pokochają, i były
szczęśliwe. Bo ja nie byłam".
Kocham Antonia, ale zupełnie nie wiem, dlaczego on kocha właśnie mnie; nigdy nie
miałam odwagi, aby go zapytać, żeby mu powiedzieć: "Popatrz na mnie, skąd pochodzę i jaka
teraz jestem. Zostałam spalona, więc jak to się dzieje, że mnie chcesz, właśnie mnie, podczas
gdy wokół jest tyle innych kobiet?"
Nie mam do siebie zaufania. Czasem mówię sobie: "Jestem taka szczupła, on poszuka
sobie innej i co ja wtedy zrobię?"
To jednak dziwne. Kiedy rozmawiam z nim przez telefon, zawsze zadaję mu to samo
pytanie: "Gdzie jesteś, kochanie?" I kiedy odpowiada, że jest w domu, natychmiast
odczuwam ulgę. Zawsze noszę w sobie ten mały strach. Strach przed porzuceniem, przed
mężczyzną, który już nie wróci. Strach, że będę czekać z niepokojem, tak jak czekałam na
ojca Marouana.
Ostatnio często śni mi się, że Antonio jest z inną kobietą.
To dodatkowy koszmar. Zaczął się w dwa dni po narodzinach mojej młodszej córki,
Nadii. Antonio był z inną kobietą. Trzymali się za ręce i szli razem ulicą. A ja mówiłam do
starszej Laetitii: "Biegnij szybko po tatę!". Boja nie miałam odwagi, nie ośmieliłabym się
tego zrobić. I moja córka ciągnęła ojca za rękaw marynarki: "Nie, tatusiu! Nie odchodź z tą
panią! Chodź!". Musiała ciągnąć go w moim kierunku, ciągnęła go z całej siły. Ten koszmar
zdaje się nie mieć końca. Nigdy nie wiem, czy Antonio wróci do domu, czy nie. Ostatnim
razem obudziłam się koło wpół do czwartej nad ranem i nie zobaczyłam go koło siebie.
Wstałam; nie było go w fotelu, telewizor był wyłączony. Rzuciłam się do okna, żeby
sprawdzić, czy pod domem stoi jego samochód, zanim zdałam sobie sprawę, że w jego
gabinecie pali się światło, a on pracuje nad rachunkami swojego przedsiębiorstwa.
Tak bardzo chciałabym żyć w spokoju, nie mieć już nigdy więcej koszmarów! Ale
moje uczucia nie są spokojne, targają mną emocje, lęk, niepewność, zazdrość i nieustanny
niepokój. Coś się we mnie złamało, ludzie nawet nie zdają sobie z tego sprawy, bo często
grzecznie się uśmiecham, chcąc wyrazić szacunek i dobre wychowanie.
Jednak kiedy widzę ładną kobietę o pięknych włosach, zgrabnych nogach i delikatnej
skórze... Kiedy nadchodzi lato, a wraz z nim czas basenów i skąpych ubrań...
Otwieram moją szafę: pełno w niej ubrań zapinanych po samą szyję. Kupuję także
inne, sukienki z dużym dekoltem, bluzki bez rękawów. Żeby sprawić sobie przyjemność. Ale
mogę je nosić tylko z żakietem, także zapiętym aż pod samą szyję. To moja druga warstwa...
I każdego lata wpadam we wściekłość. Wiem, że otwarcie basenu następuje 6 maja, a
zamyka się go 6 września, i to doprowadza mnie do szaleństwa. Pragnę wtedy, żeby lał
deszcz, żeby temperatura nie przekraczała nigdy dwudziestu pięciu stopni. Staję się egoistką,
wbrew własnej woli. Kiedy jest zbyt ciepło, wychodzę tylko wczesnym rankiem lub późnym
wieczorem. Pilnie śledzę prognozy pogody, zdarza mi się powiedzieć głośno: "Jak to dobrze,
że jutro nie będzie ładnie!" A moje dzieci krzyczą:
- Mamo, jesteś złośliwa, że tak mówisz! My chcemy iść na basen!
Kiedy temperatura na zewnątrz dochodzi do trzydziestu stopni, zamykam się w moim
pokoju. Zamykam drzwi na klucz i płaczę. Gdybym miała odwagę wyjść wraz z moimi
dwiema warstwami ubrań, tą, którą chciałabym pokazać, i tą, która mnie ukrywa... ale lękam
się przechodniów. Czy oni wiedzą, kim ja jestem? Czy zadają sobie pytanie, dlaczego latem
ubieram się tak samo jak zimą?
Lubię jesień, zimę i wiosnę. Mam szczęście mieszkać w kraju, gdzie gorące słońce
pokazuje się tylko przez trzy, cztery miesiące w roku. Nie mogłabym żyć w słońcu, choć
przecież urodziłam się w kraju słońca. Zapomniałam o tym kraju, o tych godzinach, kiedy
złociste słońce paliło ziemię, kiedy stawało się blade na szarym niebie tuż przed zachodem.
Nie chcę słońca.
Czasem patrzę na ten basen obok domu i nienawidzę go. Na moje nieszczęście został
zbudowany właśnie dla przyjemności lokatorów naszego budynku.
To właśnie on wywołał tę przeklętą depresję.
Miałam czterdzieści lat. Był właśnie początek lata, upalnie zapowiadający się
czerwiec. Właśnie zrobiłam zakupy w znajdujących się na parterze domu sklepach i przez
okno mieszkania wyjrzałam na zewnątrz, wszędzie widziałam kobiety w kostiumach
kąpielowych, prawie nagie. Jedna z moich sąsiadek, ładna dziewczyna, wracała właśnie z
basenu w bikini, boso, w chuście "pareo" na ramionach, obok niej szedł jej ukochany,
błyszcząc nagim torsem. Byłam sama, zamknięta, obsesyjnie prześladowana myślą, że nigdy
nie będę mogła postępować tak jak oni. To nie było sprawiedliwe, panował taki upał. Więc
otworzyłam szafę i zaczęłam szukać. Nie wiem, ile ubrań rozłożyłam na łóżku, zanim
znalazłam coś odpowiedniego, i nadal nie czułam się jak w swojej własnej skórze. Długi
rękaw pod spód, bluzka z krótkim na wierzch. Tak będzie za gorąco. Nie mogę włożyć zbyt
przezroczystej bluzki, nawet zapiętej pod samą szyję. Spódniczkę mini? Nie mogę, bo skóra
moich nóg posłużyła do przeszczepów. Duży dekolt, krótkie rękawy - nie mogę z powodu
blizn. Wszystko, co rozłożyłam na łóżku, należało do kategorii "nie mogę".
Pociłam się, ubranie lepiło mi się do skóry.
Rzuciłam się na łóżko i zaczęłam płakać. Ale nie ze złości. Nie mogłam już dłużej
pozostawać w zamknięciu z powodu upału, podczas gdy inne kobiety przebywały na
zewnątrz, odsłaniając skórę. Mogłam sobie płakać, ile tylko chciałam, byłam w domu sama,
dziewczynki jeszcze nie wróciły ze szkoły, znajdującej się naprzeciwko naszego domu. A
potem obejrzałam się w lustrze sypialni i pomyślałam sobie: "Przypatrz się! Dlaczego tu
jesteś? Nie możesz pójść z rodziną na plażę. Nawet gdybyś tam poszła, pozbawiłabyś ich
przyjemności kąpieli, bo z twojego powodu trzeba by było wrócić do domu. Dziewczynki są
w szkole, ale kiedy wrócą, będą chciały pójść na basen. Na szczęście one mogą tam pójść, ale
nie ty! Nie możesz nawet zejść do restauracji obok basenu, zamówić kawę, wypić lemoniadę,
bo boisz się spojrzeń innych ludzi. Jesteś ubrana od stóp do głów, można by pomyśleć, że to
nie lato, a zima, i że przy basenie temperatura nie przekracza dziesięciu stopni. Wezmą cię za
wariatkę! Nie nadajesz się do niczego! Jesteś tu, ale właściwie cię nie ma. Jesteś zamkniętym
w domu przedmiotem".
No i poszłam do łazienki, wzięłam butelkę środków nasennych, które kupiłam w
aptece bez recepty, bo miałam kłopoty z zasypianiem. Zbyt wiele rzeczy kołatało mi się po
głowie. Opróżniłam buteleczkę i policzyłam tabletki. Było ich dziewiętnaście i połknęłam je
wszystkie.
Po paru minutach poczułam się dziwnie, wszystko wokół wirowało. Otworzyłam okno
i płacząc, patrzyłam na dach szkoły Laetitii i Nadii. Otworzyłam drzwi mieszkania, mówiąc
coś do siebie, słyszałam się, jakby mój głos wydobywał się z wnętrza studni. Chciałam wejść
na szóste piętro, chciałam skoczyć z tarasu, szłam tam jak we śnie, mówiąc do siebie.
"Co się stanie z dziewczynkami, kiedy umrę? One mnie kochają. Wydałam je na
świat, dlaczego? Po to, by cierpiały? Czy nie wystarczy, że ja sama tyle wycierpiałam? Nie
chcę, żeby cierpiały. Albo pożegnamy się z tym życiem we trzy, albo wcale... Nie, one mnie
potrzebują. Antonio pracuje. To znaczy mówi, że pracuje, ale może jest na plaży, nie wiem,
gdzie jest... Za to on... on dobrze wie, że ja jestem w domu, bo jest za gorąco. Ja nie mogę
wyjść, nie mogę ubrać się tak, jak bym chciała. Dlaczego to mnie spotkało? Co takiego Ci
zrobiłam, dobry Boże? Co zrobiłam na tej ziemi?"
Płakałam, idąc korytarzem. Już nie wiedziałam, gdzie jestem. Wróciłam do
mieszkania, żeby zamknąć okno, potem znowu wyszłam do holu, obok skrzynek na listy
czekałam na dziewczynki. A potem nie pamiętam już niczego więcej, ocknęłam się dopiero w
szpitalu.
Straciłam przytomność z powodu tych środków nasennych. Zrobiono mi płukanie
żołądka i lekarz zatrzymał mnie na obserwacji. Następnego dnia znalazłam się w klinice
psychiatrycznej. Rozmawiałam z psychiatrą, bardzo miłą kobietą. Weszła do mojego pokoju:
-Dzień dobry pani...
-Dzień dobry, pani doktor.
Chciałam się grzecznie uśmiechnąć, ale natychmiast zalałam się łzami. Lekarka kazała
mi połknąć środek uspokajający i usiadła obok mnie:
- Proszę mi opowiedzieć, co się stało, dlaczego pani wzięła te tabletki. Dlaczego
chciała pani popełnić samobójstwo.
Tłumaczyłam, że słońce, basen, ogień, blizny, pragnienie śmierci i znowu zaczęłam
płakać. Już nie byłam w stanie uporządkować tego wszystkiego, co kotłowało się w mojej
głowie. Basen, wszystko sprawił ten głupi basen. Chciałam umrzeć z powodu basenu?
- Czy pani zdaje sobie sprawę, że po raz drugi umknęła śmierci? Najpierw był to pani
szwagier, a teraz pani sama. Myślę, że to poważna sprawa i jeśli się panią nie zajmiemy, to
może się powtórzyć. Ale jestem tu właśnie po to, by pani pomóc, zgoda?
Przez miesiąc miałam z nią zajęcia terapeutyczne, a potem skierowała mnie do innej
kobiety - psychiatry, do której chodziłam raz w tygodniu, we środy. Po raz pierwszy w moim
życiu, od czasu podpalenia, mogłam swobodnie mówić z kimś, kto był tu tylko po to, by mnie
słuchać, słuchać mojej opowieści o moich rodzicach, o moim nieszczęściu, o Marouanie. To
wcale nie było dla mnie łatwe. Chwilami miałam ochotę wszystko rzucić, ale zmuszałam się,
bo wiedziałam, że wychodząc od niej, czułam się naprawdę lepiej.
Po pewnym czasie uznałam, że lekarka jest zbyt autorytatywna. Czułam, że chce mi
narzucić drogę, którą mam kroczyć. Wyglądało to tak, jakby kazała mi wracać do domu
prawą stroną, podczas gdy powinnam skręcić w lewo...
Powiedziałam sobie: "Do jasnej cholery! Ona mną kieruje, a nie jest moją matką".
Przymusem był już sam fakt, że miałam stawiać się u niej w każdą środę. Chciałam chodzić
do niej wtedy, kiedy miałam na to ochotę lub czułam taką potrzebę. Podobałoby mi się także,
gdyby zadawała mi jakieś pytania, rozmawiała ze mną, patrzyła mi w oczy. Nie chciałam
mówić do ściany, kiedy ona robi notatki. Przez cały rok powstrzymywałam w sobie tę chęć
ucieczki. I zrozumiałam, że nie jestem realistką, że chcąc umrzeć, negowałam egzystencję
moich dwóch córek. Byłam egoistką, bo myślałam tylko o sobie, chciałam odejść i nie
zawracałam sobie głowy całą resztą. To bardzo ładnie, powiedzieć: "Chcę umrzeć"... A inni?
Czuję się lepiej, ale czasem jest mi bardzo ciężko. Dopada mnie to znienacka, nie
wiadomo kiedy. Przede wszystkim latem. Zamierzamy się przeprowadzić, daleko od tego
basenu. Nasz dom stanie niedaleko drogi, ale lato zawsze powróci. Nawet w górach albo na
pustyni, zawsze przyjdzie lato.
Czasem mówię sobie: "Boże, wolałabym nie wstać jutro rano, wolałabym umrzeć i już
nie cierpieć".
Mam wokół siebie rodzinę i przyjaciół, bardzo się staram. Ale nadal się siebie
wstydzę. Gdybym tak się poparzyła w wypadku albo została sparaliżowana, patrzyłabym na
moje blizny zupełnie inaczej. To byłoby przeznaczenie, los, nikt nie byłby za to
odpowiedzialny, nawet ja sama.
Ale to szwagier mnie spalił, to była wola mojego ojca i matki. To nie zły los, to nie
fatalne przeznaczenie sprawiło, że wyglądam tak jak wyglądam. To co najbardziej boli, to
fakt, że to oni pozbawili mnie mojej własnej skóry, mnie samej i to nie na miesiąc, rok czy
dziesięć lat, ale na całe życie.
I to wraca, od czasu do czasu. Pewnego razu był to western, w telewizji, z mnóstwem
zgiełku i wielką liczbą koni. Dwóch mężczyzn biło się w stajni. Jeden z nich, przez
niegodziwość, zapalił zapałkę i rzucił ją w siano między nogi przeciwnika, który natychmiast
stanął w ogniu i biegał tak z tym ogniem na sobie. Zaczęłam krzyczeć, wypluwać to, co przed
chwilą zjadłam. Zachowywałam się jak wariatka.
Antonio powiedział: "Ależ nie, kochanie, to film, to tylko film". I zgasił telewizor.
Wziął mnie w ramiona, chcąc mnie uspokoić, i powtarzał: "Kochanie, to telewizja. To nie
dzieje się naprawdę, to tylko kino!"
A ja myślami byłam wiele lat wcześniej, biegłam z ogniem na sobie. W nocy nie
zmrużyłam oka. Odczuwam tak straszny strach przed ogniem, że paraliżuje mnie każdy,
nawet najmniejszy płomień. Czuwam nad Antoniem, kiedy zapala papierosa, czekam, aż go
starannie zagasi albo żeby zgasł płomień w zapalniczce. Z tego powodu nie oglądam zbyt
często telewizji. Boję się zobaczyć kogoś lub coś, co płonie. Moje córki bardzo na to uważają.
Kiedy spostrzegą coś, co mogłoby mnie zszokować, natychmiast zmieniają program.
Nie chcę, żeby zapalały świece. W domu wszystko jest na elektryczność. Nie chcę
widzieć ognia ani w kuchni, ani nigdzie indziej. Ale pewnego dnia ktoś bawił się przede mną
zapałkami, śmiejąc się, po prostu chciał się popisać. Posmarował sobie palec alkoholem i
podpalił. Skóra nie paliła się, to była tylko taka zabawa.
Wstałam przerażona i wściekła jednocześnie:
- Rób to gdzie indziej! Ja naprawdę byłam spalona. Nie masz pojęcia, jak to jest!
Nie boję się ognia w kominku, ale pod warunkiem, że się do niego nie zbliżam. Woda
też mnie nie krępuje, lecz tylko wtedy gdy jest letnia. Boję się wszystkiego co ciepłe. Ognia,
ciepłej wody, piekarnika, blatu kuchenki elektrycznej, rondli, zawsze włączonych ekspresów
do kawy, telewizora, który może stanąć w ogniu, niedokręconych gniazdek elektrycznych,
odkurzacza, zapomnianych papierosów, wszystkiego... Wszystkiego, co może się zdarzyć z
powodu ognia. Zdaję sobie sprawę, że przeze mnie moje córki mogą czuć się terroryzowane.
Bo czternastoletnia dziewczyna, która z mojego powodu nie może włączyć kuchenki
elektrycznej, to nie jest sytuacja normalna. Jeśli nie ma mnie w domu, nie chcę, żeby włączały
kuchenkę, by zagrzać sobie wodę na herbatę czy ugotować makaron. Muszę przy tym być,
obok nich, uważna, cała w nerwach, muszę mieć pewność, że osobiście wszystko wyłączę.
Nie ma takiego dnia, bym położyła się spać, zanim dokładnie nie sprawdzę wszystkich
urządzeń elektrycznych.
Żyję z tym strachem w dzień i w nocy. Wiem, że uprzykrzam tym życie innych. Że
mój mąż jest bardzo cierpliwy, ale czasem czuje się zmęczony tym terrorem bez powodu.
Moje córki powinny móc trzymać w ręku rondel, nie wywołując we mnie dygotania. Pewnego
dnia naprawdę powinny to zrobić.
Kiedy miałam około czterdziestki, nadszedł następny strach. To myśl, że Marouan stał
się już mężczyzną, że nie widziałam go od dwudziestu lat, że wiedział, iż wyszłam za mąż i
że gdzieś tam ma dwie siostry. Jednak ani Laetitia, ani Nadia nie wiedziały, że mają brata.
To kłamstwo było ciężarem, o którym nie rozmawiałam z nikim, Antonio co prawda
wiedział o istnieniu mego syna, ale nigdy o tym nie mówiliśmy. Także Jacqueline wiedziała,
ale respektowała moje milczenie. Poprosiła mnie o udział w konferencjach, gdzie miałam
mówić o honorowych zbrodniach innym kobietom. Jacqueline kontynuowała swoją pracę,
często wyjeżdżała z misją i wracała stamtąd, czasem zwycięska, czasem z pustymi rękami.
Miałam opowiadać o swoim życiu spalonej kobiety, miałam być naocznym świadkiem, który
przeżył. Mimo tych wszystkich lat jej działalności byłam praktycznie jedyną osobą, która
mogła to zrobić.
I dalej brnęłam w kłamstwie, nie wyjawiając istnienia Marouana, tłumacząc sobie, że
w ten sposób chronię moje dziecko przed tym koszmarem. Ale on był już prawie mężczyzną.
Największym problemem była szczera odpowiedź na pytanie, czy raczej nie chroniłam
własnego wstydu, poczucia winy, że pozwoliłam go adoptować, niż samego Marouana.
Potrzebowałam dużo czasu, aby zrozumieć, że wszystko się ze sobą łączyło. W mojej
rodzinnej wiosce nie ma psychiatry, kobiety nie zadają sobie podobnych pytań. Naszą jedyną
winą jest to, że urodziłyśmy się kobietami.
Moje córki podrosły i ich "dlaczego, mamo?" stało się okrutne.
-Ale dlaczego cię spalili, mamo?
-Bo chciałam wyjść za mąż za wybranego przeze mnie chłopca i spodziewałam się
dziecka.
I co się z nim stało, z tym dzieckiem? Gdzie jest?
Został tam, w sierocińcu. Nie byłam w stanie powiedzieć im niczego innego.
ŚWIADEK, KTÓRY PRZEŻYŁ
Tak więc Jacqueline prosiła mnie, bym świadczyła w imieniu stowarzyszenia Surgir.
Czekała, aż będę do tego zdolna psychicznie po przebytej depresji, która mnie tak brutalnie
przytłoczyła, aż ułożę sobie ponownie normalne życie, zintegruję się z nowym krajem, pracą,
mężem i dziećmi, aż poczuję się bezpieczna. Czułam się lepiej, ale byłam jeszcze bardzo
krucha, zwłaszcza przed publicznością składającą się z europejskich kobiet. Miałam im
opowiadać o świecie tak różnym, o okrucieństwie, którego nie można im było wytłumaczyć.
Opowiedziałam tym kobietom moją historię, siedząc na scenie za niedużym stołem, na
którym stał mikrofon. Jacqueline siedziała obok mnie. Rzuciłam się na głęboką wodę i
opowiedziałam wszystko od początku. Zadawano mi pytania: "Dlaczego on panią podpalił?...
Zrobiła pani coś złego?... Spalił panią tylko dlatego, że rozmawiała pani z mężczyzną?"
Nigdy nie mówię, że spodziewałam się dziecka. Po pierwsze dlatego, że czy byłabym
w ciąży czy nie, wystarczyły plotki we wsi, jakaś denucjacja, aby kara okazała się taka sama.
Jacqueline wie coś na ten temat. A po drugie, aby oszczędzić mojego syna, który nic nie wie
ani o mojej, ani o swojej własnej przeszłości. Nie wymieniam mojego prawdziwego
nazwiska, anonimowość jest miarą mojego bezpieczeństwa. Jacqueline zna przypadki, kiedy
rodzinie udało się odnaleźć dziewczynę o tysiące kilometrów od jej rodzinnego kraju i
zamordować ją.
Na sali wstała pewna kobieta:
-Souad, pani twarz jest ładna, gdzie więc są blizny?
-Proszę pani, doskonale rozumiem, dlaczego zadała mi pani to pytanie, spodziewałam
się go. Więc pokażę pani, gdzie są moje blizny.
Wstałam i przed całym audytorium zdjęłam bluzkę. Pod spodem miałam bluzkę z
dekoltem i krótkie rękawy. Pokazałam ramiona, pokazałam plecy. A ta kobieta zaczęła
płakać. Kilku obecnych na sali mężczyzn poczuło się bardzo nieswojo. Czuli dla mnie litość.
Kiedy jednak odgrywałam ten "spektakl", miałam wrażenie, iż jestem czymś w
rodzaju monstrum, które pokazuje się na targu. Ale nie czuję się tym skrępowana aż tak
bardzo, bo nie zapominam o dawaniu świadectwa, wiem, że dla ludzi jest to ważne. Muszę
sprawić, by zrozumieli, że jestem osobą, która cudem przeżyła. Umierałam, kiedy Jacqueline
odnalazła mnie w szpitalu. Zawdzięczam jej życie, a dzieło, które kontynuuje w ramach
stowarzyszenia Surgir, potrzebuje ocalałego świadka, aby uczulić ludzi na sprawę zbrodni
honorowych. Większość osób nic nie wie na ten temat. Choćby dlatego, że te kobiety, które
przeżyły, należą do rzadkości. A także dlatego, że dla własnego bezpieczeństwa nie
wystawiają się na widok publiczny.
Uniknęły honorowego morderstwa dzięki pracy stowarzyszenia w wielu krajach. Bo
coś takiego dzieje się nie tylko w Cisjordanii czy Jordanii, ale na całym Bliskim Wschodzie,
w Indiach, Pakistanie...
Ta część świadectwa należy do Jacqueline. To ona wyjaśnia, że najważniejszą sprawą
jest zapewnienie tym kobietom bezpieczeństwa.
Kiedy odbyła się pierwsza konferencja, byłam w Europie już od piętnastu lat. Moje
życie całkowicie się zmieniło, ja mogłam już podjąć takie ryzyko - inne spośród tych kobiet
jeszcze nie. Osobiste pytania dotyczą także mojego obecnego życia, ale słuchaczy interesują
przede wszystkim warunki życia kobiet w moim rodzinnym kraju. Pewien mężczyzna zadał
mi pytanie.
A ja, choć czasami nie potrafię znaleźć właściwych słów, aby opisać moje własne
nieszczęście, stałam się rezolutna i elokwentna, jeśli chodziło o innych. Wtedy już nie można
było mnie powstrzymać.
"Proszę pana, tam dla kobiet nie ma żadnego życia. Wiele dziewcząt jest bitych,
maltretowanych, duszonych, palonych, zabijanych. I dla nas, tam, jest to całkiem normalne.
Moja własna matka chciała mnie otruć, by zakończyć pracę mojego szwagra, i dla niej było
to czymś oczywistym, stanowiło część jej świata. To właśnie jest normalne życie dla nas,
kobiet, tam jesteś bita - to normalne. Zostałaś spalona - to normalne, zostałaś uduszona - to
normalne, jesteś maltretowana - to normalne. Krowy i barany, jak mawiał mój ojciec, zasługują
na więcej szacunku niż kobiety. Jeśli nie chcemy szybko umrzeć, musimy być
grzeczne, posłuszne, musimy się czołgać, pełzać, wychodzić za mąż jako dziewice i rodzić
synów. Gdybym na swojej drodze nie spotkała pewnego mężczyzny, właśnie takie życie bym
miała. Moje dzieci stałyby się podobne do mnie, a moje prawnuki do moich dzieci. Gdyby
przyszło mi tam żyć, stałabym się tak normalna jak moja matka, która dusiła swoje własne
dzieci. Może też zabiłabym własną córkę. Może pozwoliłabym ją spalić. Teraz wiem, że to
potworne! Ale gdybym tam została, postępowałabym jak oni! Kiedy byłam tam w szpitalu i
umierałam, nawet jeszcze wtedy myślałam, że to normalne. Ale kiedy przyjechałam do
Europy, zrozumiałam w wieku dwudziestu pięciu lat, słuchając ludzi rozmawiających wokół
mnie, że istnieją kraje, w których nie pali się kobiet, a córki traktuje się tak samo jak synów.
Dla mnie mój świat kończył się na mojej wiosce. Moja wioska była cudowna, to był cały
świat, aż do targu! Za targiem nie było już normalnie, bo dziewczyny się malowały, nosiły
krótkie spódnice i bluzki z dekoltami. To one nie były normalne. A moja rodzina była! My
wszyscy byliśmy czyści jak barania wełna, a ci inni, zaraz po drugiej stronie targu, oni byli
nieczyści!
Dziewczyny nie miały prawa chodzić do szkoły, a dlaczego? Aby nie poznać świata.
Najważniejsi byli nasi rodzice. Jeśli coś powiedzieli, trzeba było to zrobić. Wiedza, prawo,
nauka - to wszystko pochodziło tylko od nich. Dlatego dla nas nie było szkoły. Byśmy nie
wsiadały do autobusu, inaczej się nie ubierały, byśmy z tornistrem w ręku nie nauczyły się
pisać i czytać, bo to zbyt inteligentne, niedobre dla dziewczyn! Mój brat był jedynym
chłopcem pośród dziewcząt w domu, ubierał się tak jak tutaj, jak w dużym mieście, chodził
do fryzjera, do szkoły, do kina, wychodził, kiedy chciał, a dlaczego? Bo miał siusiaka między
nogami! Miał szczęście, urodziło mu się dwóch synów, ale w gruncie rzeczy to nie on miał
szczęście, tylko jego córki. To one miały największe szczęście, bo się nie narodziły!
Fundacja Surgir, wraz z Jacqueline, próbuje ratować te dziewczęta. Ale to wcale nie
jest łatwe. My tu sobie siedzimy z założonymi rękoma. Ale one, one tam cierpią! To właśnie z
tego powodu występuję w charakterze świadka organizacji Surgir i opowiadam o honorowych
zbrodniach, bo te zbrodnie trwają nadal!
Ja żyję i mam własne życie dzięki łasce boskiej i dzięki Edmondowi Kaiserowi, i
dzięki Jacqueline. Surgir to znaczy być odważnym, dużo pracować, by pomóc tym
dziewczynom. Podziwiam tych ludzi. Nie wiem, jak oni to robią. Wolałabym raczej
dostarczać żywność i ubrania uchodźcom czy chorym, niż wykonywać ich pracę. Do nikogo
nie można mieć zaufania. Można rozmawiać z kobietą o miłym wyglądzie, a ona pójdzie was
zadenuncjować, bo chcecie komuś pomóc, a ona się na to nie zgadza. Kiedy Jacquelin udaje
się do takiego kraju, musi zachowywać się jak oni, jeść, chodzić i mówić jak oni. Musi się
wtopić w ten świat, by pozostać anonimowa!"
- Dziękuję pani!
Na początku czułam niepokój, nie wiedziałam, jak powinnam mówić, a teraz
Jacqueline musiała mnie hamować!
Przemawianie bezpośrednio przed publicznością niezbyt mnie krępowało. Jednak
bałam się radia ze względu na moje otoczenie, stosunki w pracy, moje córki, które owszem,
co nieco wiedziały, ale nie wszystko. Miały około dziesięciu i ośmiu lat, a w szkole pełno
koleżanek. Chciałam je poprosić, aby były dyskretne, jeśli ktoś zacznie zadawać im pytania.
- To super! Chciałabym pojechać z tobą!
Taka reakcja Laetitii była równie pocieszająca co niepokojąca. Mama jedzie do radia,
to super... Zdałam sobie sprawę, że nie rozumieją do końca wagi tego świadectwa poza moimi
bliznami, że prawie nic nie wiedzą o moim życiu. Tak więc pewnego dnia, kiedy będą trochę
starsze, będę musiała opowiedzieć im o wszystkim i już na zapas czułam się chora.
Po raz pierwszy miałam mówić do tak wielkiego audytorium.
Tak więc dzięki tej audycji moje córki poznały nową część mojej historii. Po
programie reakcja Laetitii była bardzo gwałtowna.
- Mamo, teraz się ubierzesz, spakujesz walizkę, pojedziemy na lotnisko i udamy się
tam, do twojej wioski. Zrobimy im to samo. Spalimy ich! Weźmiemy ze sobą zapałki i
spalimy ich wszystkich, tak jak oni chcieli spalić ciebie! Nie mogę patrzeć na to, co oni z tobą
zrobili!
Przez sześć miesięcy chodziła do psychologa, ale pewnego dnia oznajmiła:
- Wiesz, mamusiu, to ty jesteś moim psychologiem. Mam szczęście, bo mogę z tobą
rozmawiać o wszystkim, od A do Z. Odpowiadasz na wszystkie moje pytania. Dlatego już nie
chcę tam chodzić.
Nie chciałam jej zmuszać. Zadzwoniłam do lekarza i razem podsumowaliśmy terapię.
Uważał, że powinna odbyć jeszcze kilka dodatkowych seansów, ale w tej chwili nie należy jej
do tego zmuszać.
- Jednak gdyby zauważyła pani, że nie czuje się dobrze, bywa skryta, jest
zdeprymowana, proszę ją szybko do mnie przysłać.
Obawiam się, że w przyszłości moja historia może ciężko zaważyć na życiu moich
córek. Boją się o mnie, a ja boję się o nie. Czekałam, żeby stały się dostatecznie dojrzałe, aby
zrozumieć to wszystko, czego im jeszcze nie powiedziałam: całego mojego poprzedniego
życia ze szczegółami, o mężczyźnie, którego chciałam za męża, o ojcu Marouana. Obawiałam
się tych wyznań bardziej niż wszystkich konferencji, na jakie mogli mnie zaprosić. Musiałam
także pomóc im w bardzo ważnej sprawie: nie chciałam, by znienawidziły kraj, z którego
pochodzę, a który w połowie jest również ich krajem. One zupełnie nie wiedzą, co tam się
dzieje. Jak je powstrzymać od nienawiści do mężczyzn z tamtego kraju? Ziemia jest tam tak
piękna, tylko ludzie są źli. W Cisjordanii kobiety walczą o prawa, które nie byłyby prawami
tylko dla mężczyzn. Ale to właśnie mężczyźni zasiadają w parlamencie i to oni uchwalają
prawa.
W niektórych krajach sporo kobiet znajduje się w więzieniu. To jedyny sposób, by
zapewnić im schronienie, uchronić je od śmierci. Ale nawet tam nie mogą czuć się całkowicie
bezpieczne. A mężczyźni, którzy chcą je zabić? Oni oczywiście są na wolności. Prawo ich nie
karze albo wydaje tak symboliczne wyroki, że bardzo szybko są znów na wolności, żeby
dusić, palić, pomścić ich rzekomy honor.
A jeśli w wiosce, w jakiejś dzielnicy miasta pojawi się ktoś, kto zechce ich
powstrzymać, nawet jeśli jest uzbrojony w karabin maszynowy, zaraz znajdzie się dziesięciu,
którzy będą go ścigać, a jeśli nawet nie przyjdzie sam, to przeciw nim stawią się setki! Gdyby
sędzia skazał mężczyznę za zbrodnię honorową jak zwykłego mordercę, to ten sędzia nie
mógłby już nigdy pokazać się na ulicy, nie mógłby już żyć w swojej wiosce, musiałby uciec
ze wstydu, że ośmielił się skazać "bohatera".
Zastanawiam się czasem, co się stało z moim szwagrem. Czy poszedł do więzienia
choćby tylko na parę dni? Moja matka mówiła coś o policji, o kłopotach, które mogli mieć
mój brat i szwagier, gdybym nie umarła. Dlaczego policja nie przyszła do mnie, do szpitala?
To ja byłam ofiarą, moje ciało doznało oparzenia trzeciego stopnia!
Widziałam dziewczyny przybyłe z daleka, tak jak ja przed wielu laty. Żyją w ukryciu.
Młoda dziewczyna bez nóg: napadło na nią dwóch sąsiadów, którzy związali ją i wrzucili pod
pociąg. Druga: ojciec i brat zmasakrowali ją uderzeniami nożem, a potem wyrzucili na
śmietnik. I jeszcze jedna, którą matka i dwóch braci wyrzucili przez okno: teraz jest
sparaliżowana.
I inne, o których się nie mówi, te, których nie odnaleziono na czas i zostały zabite. I
te, którym udało się uciec za granicę, ale pomimo to zostały tam odnalezione i zamordowane.
Także te, które udało się ocalić i teraz ukrywają się, z dzieckiem lub bez, dziewice lub
matki.
Nie spotkałam, poza mną, żadnej innej spalonej kobiety, pewnie żadna nie przeżyła. A
ja się nadal ukrywam, nie mogę wyjawić prawdziwego imienia ani pokazać swojej twarzy.
Mogę tylko mówić, to jedyna broń, jaka mi pozostała.
JACQUELINE
Moją rolą dzisiaj, i tak będzie w następnych latach, jest wyszukiwanie i ratowanie
kolejnych Souad. To praca długa, trudna i wyboista, potrzebne są na nią pieniądze, jak
zwykle. Nasza fundacja nazywa się Surgir, bo trzeba pojawić się w odpowiednim momencie,
by ocalić te kobiety, wyrwać je śmierci. Pracujemy na całym świecie, zarówno w
Afganistanie, jak i w Maroku czy Czadzie. Wszędzie tam, gdzie możemy interweniować w
trybie pilnym. Trybie pilnym, który posuwa sprawy do przodu tak powoli! Wiadomo, że na
świecie każdego roku dochodzi do sześciu tysięcy honorowych zbrodni - za tą przerażającą
liczbą kryją się jeszcze wszystkie te samobójstwa i wypadki, których nie obejmuje statystyka.
W niektórych krajach kobiety, które mają odwagę złożyć skargę, zamyka się w
więzieniach po to, by je chronić. Niektóre przebywają w nich od ponad piętnastu lat! Bo
jedynymi osobami, które mogą je stamtąd uwolnić, są ich ojcowie i bracia, a więc ci, którzy
chcą je zamordować. Gdy więc ojciec żąda wypuszczenia na wolność swojej córki, to
oczywiście komendant się na to nie zgadza! Z tego, co mi wiadomo, wypuszczono jedną lub
dwie; wkrótce potem zostały zabite.
W Jordanii, a to tylko jeden z przykładów, istnieje prawo mówiące, że każde
morderstwo, każde pogwałcenie wspólnego prawa musi być ukarane odpowiednim wyrokiem.
Ale obok tego prawa można znaleźć dwa maleńkie paragrafy, 97 i 98, precyzują one, iż sędzia
ma być wyrozumiały dla mężczyzn, którzy dopuścili się zbrodni honorowej. Kara za taki czyn
przewiduje od sześciu miesięcy do dwóch lat pozbawienia wolności. Skazani, traktowani
często jak prawdziwi bohaterowie, najczęściej nie odsiadują nawet tej kary w całości.
Stowarzyszenia lokalnych adwokatów walczą o pozytywne zmiany w kodeksie; poprawiono
już szereg artykułów, ale nie paragrafy 97 i 98.
Pracujemy na miejscu ze stowarzyszeniami kobiet, które stworzyły programy
zapobiegające przemocy i pomagają kobietom - ofiarom tejże przemocy w swoich krajach. To
długa i mozolna praca, utrudniają ją zagorzali przeciwnicy zmian... Jednak, krok po kroku,
sprawy posuwają się do przodu. Kobietom w Iranie udało się wywalczyć zmiany w prawie
cywilnym. Kobiety z Bliskiego Wschodu dowiedziały się, że w ich krajach istnieją przepisy,
które ich bezpośrednio dotyczą i dają im pewne prawa. Parlamenty tych krajów ustąpiły (nie
bez walki) i pewne artykuły zostały zmienione.
Powoli, stopniowo władze niektórych krajów przyznają, że tego typu zbrodnie u nich
występują. Sporządza się oficjalne statystyki w raportach Komisji Praw Człowieka w
Pakistanie. Oficjalne misje medyczne wielu krajów informują o liczbie rozpoznanych
przypadków na Bliskim Wschodzie, a lokalne stowarzyszenia wszczynają śledztwa w
sprawach przemocy i prowadzą prace nad historycznymi i aktualnymi racjami
podtrzymywania i kultywowania tych archaicznych obyczajów.
Czy to w Pakistanie, gdzie notuje się znaczącą liczbę zabitych kobiet i dziewcząt, czy
na całym Bliskim Wschodzie, w Turcji, najważniejszą sprawą jest zlikwidowanie tych
obyczajów, stosowanych i ślepo przekazywanych kolejnym pokoleniom.
W niedawnej przeszłości takie autorytety jak król Husajn czy książę Hasan
wypowiedziały się publicznie przeciwko tym zbrodniom, mówiąc, że: "to nie są zbrodnie
honoru, ale dyshonoru". Bardzo wielu imamów i chrześcijańskich duchownych wyjaśnia bez
przerwy, że "zbrodnia honorowa" jest czymś całkowicie nieznanym w Koranie czy w
Ewangelii.
Nie tracimy ani odwagi, ani uporu. Fundacja Surgir nauczyła się już pukać do
wszystkich drzwi, ryzykując nawet, że zatrzaśnie sieje nam przed nosem. Bo czasem się
udaje.
MÓJ SYN
Laetitia i Nadia były jeszcze małe, kiedy pojechałam z wizytą do rodziny zastępczej;
zrobiłam to po raz pierwszy od czasu, kiedy "porzuciłam" Marouana. Bałam się reakcji
mojego syna wobec jego sióstr. Wchodził właśnie w wiek młodzieńczy, ja zbudowałam sobie
życie bez niego, nie wiedziałam, czy sobie o mnie przypomni, czy będzie miał do mnie
pretensję, czy też w ogóle się nami nie zainteresuje. Zawsze, kiedy telefonowałam, żeby
uprzedzić o mojej wizycie, i byłam bardzo niespokojna, mówiono mi: "Nie, nie ma żadnego
problemu, Marouan jest poinformowany, możesz przyjechać".
Ale często go tam nie było. Pytałam o niego, jak się miewa, i zawsze zapewniano
mnie, że wszystko z nim w porządku. Widziałam go trzy razy w ciągu dwudziestu lat. I
zawsze okropnie się czułam. Płakałam, wracając do domu. Moje dwie córki bawiły się obok
swojego brata, nie wiedząc, kim on jest, podczas gdy on o tym wiedział. Nie dawał tego po
sobie poznać, niczego nie żądał, to przywracało mi nieco spokój. Te wizyty były strasznym
przeżyciem. Nie mogłam z nim rozmawiać, nie miałam na to siły. Ostatnim razem Antonio
powiedział do mnie:
- Myślę, że lepiej będzie więcej tam nie jeździć. Płaczesz cały czas, wpadasz w
depresję, to niczemu nie służy. On ma swoje życie, rodziców, rodzinę, kolegów... zostaw go
w spokoju. Pewnego dnia, może trochę później, wytłumaczysz mu wszystko, jeśli tego
zażąda.
Czułam się ciągle winna, nie chciałam powracać do przeszłości, tym bardziej że nikt,
oprócz Jacqueline i mojego męża, nie wiedział, iż mam syna. Czy on nadal jest moim synem?
Nie chciałam dramatów rodzinnych, to było zbyt trudne.
Kiedy widziałam go ostatnim razem, miał około piętnastu lat. Nawet pobawił się przez
chwilę ze swymi młodszymi siostrami... Nasze kontakty ograniczały się do kilku banalnie
smutnych słów: "Dzień dobry, wszystko w porządku?... Tak, a u ciebie?"
Minęło prawie dziesięć lat. Myślałam, że mnie zapomniał, że przestałam istnieć w
jego już teraz dorosłym życiu. Wiedziałam, że pracuje, że mieszka w niewielkim mieszkanku
razem ze swoją dziewczyną, jak wszyscy młodzi ludzie w jego wieku.
Laetitia miała trzynaście lat, a Nadia dwanaście. Poświęcałam bardzo dużo czasu ich
wychowaniu i nauce i tłumaczyłam sobie, że wykonuję to, co do mnie należy. W momentach
przygnębienia przekonywałam samą siebie, egoistycznie, że jeśli chcę prowadzić w miarę
normalne życie, powinnam zapomnieć o przeszłości. Zazdrościłam szczęśliwym ludziom,
takim, których w dzieciństwie nie dotknęło nieszczęście, nie mają sekretów, nie prowadzą
podwójnego życia. Mogę powiedzieć, że ze wszystkich sił starałam się pogrzebać moje
poprzednie życie, chciałam stać się taka jak oni. Ale za każdym razem, kiedy brałam udział w
jakiejś konferencji i musiałam opowiedzieć o całym tym koszmarze, moje szczęście trzęsło
się w posadach jak dom zbudowany na złych fundamentach. Antonio zdawał sobie z tego
sprawę, Jacqueline także. Byłam słaba i krucha, ale sprawiałam wrażenie, że wcale tak nie
jest.
Któregoś dnia Jacqueline powiedziała:
-Wiesz, mogłabyś napisać książkę o twoim życiu, w ten sposób mogłabyś pomóc
innym kobietom.
-Książkę? Przecież ja ledwo umiem pisać...
-Ale umiesz mówić...
Nie wiedziałam, że można "powiedzieć" książkę. Książka to coś tak niezmiernie
ważnego... Niestety, nie należę do osób. które czytają książki. Moje córki czytają, Antonio
może je czytać. Ja wolę poranną gazetę. Byłam tak poruszona pomysłem dotyczącym książki,
sobą, jako jej bohaterką, że tylko to krążyło mi po głowie. Już od kilku miesięcy myślałam,
patrząc, jak dorastają moje córki, że pewnego dnia będę musiała powiedzieć im więcej o
moim życiu. A gdyby wszystko zostało zapisane w książce, raz na zawsze, byłoby to dla mnie
mniej stresujące niż bezpośrednia rozmowa.
Do tej pory opowiedziałam im, stopniowo, jedynie o podstawowych wydarzeniach, by
wytłumaczyć im, dlaczego tak wyglądam.
Ale pewnego pięknego dnia będą chciały poznać i zrozumieć całą resztę, a ich pytania
będą dla mnie czymś w rodzaju uderzeń prosto w serce.
Jeszcze nie czułam się dostatecznie silna do grzebania w pamięci, do szukania tego,
czego dotychczas nie wiedziały. Kiedy bardzo chce się zapomnieć, zapomina się naprawdę.
Psychiatra wytłumaczył mi, że to naturalne po przebytym szoku i cierpieniu, spowodowanym
brakiem opieki medycznej. Ale najważniejszą sprawą był Marouan. Za długo żyłam w
chroniącym mnie kłamstwie. I żyłam źle.
Gdybym zgodziła się opowiedzieć o sobie w książce, musiałabym opowiedzieć także
o nim. Czy miałam do tego prawo? Tak więc odmówiłam. Za bardzo się bałam. Liczyło się
również moje i jego bezpieczeństwo. Książka może wędrować po całym świecie. A jeśli mojej
rodzinie uda się mnie odnaleźć? A gdyby chcieli skrzywdzić Marouana? Wiem, że byliby
do tego zdolni. Ale z drugiej strony miałam ogromną ochotę na tę książkę. Zbyt często
zdarzało mi się marzyć na jawie o niemożliwej do spełnienia zemście. Widziałam siebie, jak
wracam do rodzinnej wioski, potajemnie i dobrze chroniona, docieram do domu mojego brata.
To przewijało się przez moją głowę zupełnie jak film.
Tak więc podjeżdżam pod dom brata i mówię:
- Przypominasz mnie sobie, Assadzie? Widzisz, jednak żyję! Przypatrz się dobrze
moim bliznom. To twój szwagier tak mnie spalił, ale znowu tu jestem!
A pamiętasz moją siostrę Hanan? Co zrobiłeś z moją siostrą? Dałeś ją psom? A twoja
żona, wszystko z nią w porządku? Dlaczego spalono mnie tego dnia, kiedy ona rodziła
synów? Ja też byłam w ciąży, trzeba było spalić również mojego syna! Wytłumacz mi,
dlaczego nic nie zrobiłeś, żeby mi pomóc, ty, mój jedyny, rodzony brat?
Przedstawiam ci mojego syna Marouana! Urodził się dwa miesiące wcześniej w
miejskim szpitalu, ale jest duży i piękny i naprawdę żywy! Popatrz na niego!
A Hussein? Zestarzał się, a może już umarł? Mam nadzieję, że jeszcze żyje, ale ślepy
lub sparaliżowany, mogłabym wtedy stanąć przed nim! Mam nadzieję, że cierpi równie
mocno, jak ja cierpiałam!
A moja matka i ojciec? Czy umarli? Powiedz mi, gdzie są pochowani, abym mogła
tam pójść i przekląć ich w grobie!
Często marzyłam o takiej zemście. Stawałam się równie gwałtowna jak oni. Miałam
ochotę zabijać jak oni! Wszyscy myśleli, że umarłam, a ja tak bardzo pragnęłam, żeby
zobaczyli mnie żywą!
Przez prawie rok odmawiałam współpracy przy powstaniu książki, może zgodziłabym
się, gdyby wyłączono z niej mojego syna. Lecz Jacqueline szanowała moją decyzję.
Żałowała, ale rozumiała.
Nie chciałam jednak mówić w tej książce o sobie, nie mówiąc o nim, i nie mogłam się
zdecydować na spotkanie z Marouanem. by w rozmowie w cztery oczy rozwiązać z nim ten
problem. Życie toczyło się dalej, a mną targały sprzeczności typu: "Zrób to! Nie, lepiej nie
rób!" Jak postąpić z Marouanem? Pewnego dnia zadzwonię do niego, tak po prostu, bez
uprzedzenia, po tylu latach i powiem mu: "Marouanie, musimy ze sobą porozmawiać".
Jak mam się przedstawić? Mama? Jak mam się przy nim zachować? Uścisnąć mu
rękę? Pocałować go? A jeśli o mnie zapomniał? Ma do tego prawo, przecież ja
"zapomniałam" samą siebie...
Jacqueline zwróciła mi uwagę na sprawę, która poruszyła mnie jeszcze głębiej.
- Co się stanie, jeśli Marouan pewnego dnia spotka jedną ze swych sióstr, a ona nie
będzie wiedziała, że to jej brat? A gdyby się w nim zakochała i przyprowadziła ci go do
domu, to co wtedy byś zrobiła?
Nigdy o tym nie pomyślałam. Dzieliło nas dwadzieścia kilometrów. Laetitia skończyła
niedawno czternaście lat, niedługo zacznie interesować się chłopcami... Nadia jest niewiele
młodsza... dwadzieścia kilometrów to żadna odległość. Świat jest taki mały! Takie niebezpieczeństwo,
chociaż niewielkie, jednak przecież istniało, a ja nie mogłam się
zdecydować. Minął kolejny rok.
I w końcu sprawy same się ułożyły. Marouan zadzwonił do nas do domu. Byłam
wtedy w pracy, rozmawiała z nim Nadia. Powiedział zupełnie zwyczajnie:
- Znam twoją mamę, byliśmy razem w tej samej rodzinie zastępczej. Możesz ją
poprosić, żeby do mnie zadzwoniła?
Kiedy wróciłam do domu, Nadia nie mogła znaleźć papieru, na którym zapisała jego
numer. Szukała wszędzie, ja się denerwowałam. Można by przypuszczać, że przeznaczenie
nie chciało, bym nawiązała kontakt z Marouanem. Nie wiedziałam, gdzie mieszka i gdzie
obecnie pracuje. Mogłam zadzwonić do jego przybranego ojca i dowiedzieć się, ale nie
miałam odwagi. Byłam tchórzem, miałam do siebie pretensje. Łatwiej było zdać się na
zrządzenie losu, niż oglądać własną twarz w lustrze. To on ponownie zadzwonił, w pewien
czwartek. I to on powiedział: "Musimy ze sobą porozmawiać". Umówiliśmy się na spotkanie
następnego dnia w południe. Miałam stawić czoło własnemu synowi, wiedziałam, czego mam
się spodziewać. Najogólniej mówiąc, będzie to pytanie: "Dlaczego zostałem adoptowany w
wieku pięciu lat? Dlaczego nie zostawiłaś mnie przy sobie? Wytłumacz mi..."
Chciałam być dla niego ładna. Poszłam do fryzjera, umalowałam się i założyłam
proste ubranie: jeansy, sportowe buty i czerwoną bluzkę koszulową z długimi rękawami i
zapiętym pod szyję kołnierzykiem. Umówiliśmy się punktualnie o dwunastej przed
restauracją w mieście.
Ulica jest wąska. On ma nadejść od strony centrum, a ja od dworca, nie możemy się
przegapić. Zresztą rozpoznałabym go pośród tysięcy. Widzę go z daleka, niesie zieloną,
sportową torbę. Pamiętałam go jeszcze jako nastolatka, a tu uśmiecha się do mnie dorosły
mężczyzna. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, ręce zaczynają drżeć, a serce wali jak
młotem, jakbym spotkała mężczyznę mojego życia. To jest jak miłosna randka. Jest wysoki,
musi się mocno pochylić, żeby mnie pocałować w policzek, tak po prostu, jakbyśmy widzieli
się wczoraj. Oddaję mu pocałunek.
-Dobrze zrobiłeś, telefonując do mnie.
-Zadzwoniłem do ciebie dwa tygodnie temu, ty nie oddzwoniłaś, więc pomyślałem
sobie: "W porządku, ona nie chce mnie widzieć..."
Zaprzeczyłam, wyjaśniłam, że Nadia posiała gdzieś jego numer.
-A gdybym do ciebie wczoraj nie zadzwonił, zatelefonowałabyś do mnie?
-Nie wiem, nie sądzę, nie. Nie śmiałam, ze względu na twoich rodziców... wiem, że
mama zmarła...
- Tak. Tata jest teraz całkiem sam, ale jakoś sobie radzi... a ty?...
Nie wie, jak ma się do mnie zwracać. To dlatego, że także
mówiłam do zastępczych rodziców "mamo" i "tato", i teraz wcale to nie ułatwia
sprawy. Kto jest mamą?
Chcę mu pomóc:
-Słuchaj, Marouanie, możesz nazywać mnie mamą, możesz nazywać mnie Souad,
wołać na mnie mała, duża, możesz mnie nazywać, jak chcesz. I skoro Bóg tak chce,
zaraz się poznamy.
-Zgoda. Zjemy coś i porozmawiamy.
Siadamy przy stoliku, pożeram go oczami. Jest podobny do swojego ojca. Ta sama
sylwetka, ten sam szybki krok, to samo spojrzenie... a jednak jest inny. Chyba przypomina
trochę także mojego brata... ale rysy ma łagodniejsze. Wydaje się, że bierze życie takim,
jakim jest, bez wielu komplikacji, jest prosty i bezpośredni.
-Wytłumacz mi, jak zostałaś spalona.
-Nie wiesz tego, Marouanie?
-Nie. Nigdy nikt mi niczego nie powiedział.
Tłumaczę i w miarę mojego opowiadania widzę, jak zmienia mu się wyraz oczu.
Kiedy dochodzę do momentu, jak poczułam na sobie ogień, odkłada na popielniczkę dopiero
co zapalonego papierosa.
-Byłem wtedy w twoim brzuchu?
-Tak. Byłeś w moim brzuchu. Urodziłam cię zupełnie sama. Nawet ciebie nie
poczułam, z powodu poparzeń. Zobaczyłam cię, byłeś między moimi nogami, to
wszystko. A potem zniknąłeś. Następnie odnalazła cię Jacqueline i zabrałyśmy cię do
samolotu. Mieszkaliśmy razem przez dziewięć miesięcy w szpitalu, a potem
znaleźliśmy się rodzinie, u taty i mamy.
-Więc to przeze mnie masz te oparzenia?
- Nie, wcale nie przez ciebie! Nie, nigdy! Na nieszczęście u nas panują takie obyczaje.
Mężczyźni w tym kraju ustanawiają własne prawa. To nie ty jesteś odpowiedzialny, pamiętaj
o tym, odpowiedzialni są moi rodzice!
Patrzy na moje blizny, na uszy i szyję, bardzo delikatnie kładzie rękę na moim
ramieniu. Czuję, że domyśla się reszty, ale nie prosi, żebym mu pokazała. Czy boi się o to
poprosić?
-Nie chcesz zobaczyć...
-Nie. Już i tak okropnie się czuję po tym, co mi powiedziałeś, a byłoby mi jeszcze
gorzej. Jaki jest mój ojciec? Jest do mnie podobny?
-Tak, górną partią twarzy... Nie za często widziałam go chodzącego, ale ty trzymasz
się jak on, prosto i dumnie. I twój kark, usta, a zwłaszcza twoje ręce. Masz takie same
ręce jak on, aż do czubków palców... On był trochę wyższy od ciebie i tak samo
umięśniony. Był ładny. Przed chwilą spojrzałam na twoje ramiona i miałam wrażenie,
że patrzę na twojego ojca.
-To musi ci się robić ciepło na sercu, bo chyba jednak go kochałaś?
-Ależ tak, oczywiście, że go kochałam. Obiecał mi, że weźmiemy ślub... a potem,
widzisz, kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży, już się nie pokazał...
-To obrzydliwe, że cię tak zostawił! No i znowu wychodzi na to, że to przeze mnie...
-Nie, Marouanie. Nigdy nie myśl w ten sposób. To przez tamtejszych mężczyzn.
Później, kiedy lepiej poznasz ten kraj, zrozumiesz.
-Bardzo chciałbym go spotkać pewnego dnia. Moglibyśmy tam pojechać? We dwoje?
Po to, żeby zobaczyć, jak tam jest, i po to, żeby go zobaczyć... chciałbym zobaczyć
jego minę. Czy on wie, że ja istnieję?
-To by mnie zdziwiło. Wiesz, że już nigdy potem go nie widziałam... A poza tym,
teraz trwa tam wojna... Nie, lepiej będzie nigdy się z nimi nie spotkać.
-Czy to prawda, że urodziłaś mnie w siódmym miesiącu?
-Tak, to prawda. Przyszedłeś na świat całkiem sam, nie widziałam cię zbyt długo, ale
byłeś zupełnie malutki...
-O której godzinie?
- Godzinie? Nie wiem... to było pierwszego października, tak mi potem powiedziano.
Ja nawet o tym nie wiedziałam! Nie mogę ci powiedzieć, która to była godzina...
Najważniejsze, że urodziłeś się cały i zdrowy, od stóp do głów!
-Dlaczego przyjeżdżałaś do rodziców i nie odzywałaś się do mnie ani słowem?
-Nie śmiałam, ze względu na twoich adopcyjnych rodziców. Nie chciałam sprawiać
im przykrości. To w końcu oni cię wychowali, zrobili dla ciebie wszystko, co tylko
mogli.
-A ja ciebie pamiętani. I ten pokój, w którym dałaś mi jogurt, kiedy właśnie wypadł
mi mleczny ząb, a w jogurcie była krew, więc nie chciałem go jeść, ale ty mnie do
tego zmusiłaś. To dobrze pamiętam.
- A ja nie... Wiesz, wtedy zajmowałam się także innymi dziećmi, a mama zawsze
mówiła, żebym nie zajmowała się tobą bardziej niż pozostałymi... A poza tym u rodziców nie
wolno było marnować jedzenia, kosztowało drogo przy tych wszystkich dzieciach.
-A ja, kiedy miałem jakieś czternaście czy piętnaście lat, czułem do ciebie pretensję,
byłem zazdrosny.
-Zazdrosny o co?
-O ciebie. Chciałem, żebyś została w tej rodzinie, była tam przez cały czas.
-A teraz? Dzisiaj?
-Bardzo chcę cię poznać, chcę wiedzieć tyle rzeczy...
-Nie masz mi za złe, że mam inne dzieci?
- Nie, to fajnie mieć siostry... Je także bardzo chciałbym poznać. Spojrzałam na
zegarek, nadeszła pora mojego powrotu do pracy.
-Szkoda, że musisz już iść, naprawdę szkoda, tak bym chciał jeszcze z tobą zostać.
-Tak, ale naprawdę muszę. Czy chcesz przyjść jutro do nas do domu?
-Nie, na to jeszcze za wcześnie. Wolę się spotkać gdzie indziej.
-A więc jutro, o siódmej, w tym samym miejscu. Przyjdę z córkami.
Widać, że jest szczęśliwy. Nie spodziewałam się, że okaże się to takie łatwe. Bałam
się, że będzie miał do mnie ogromny żal, że zgodziłam się na adopcję, że będzie mną gardził.
Ale on nawet o to nie zapytał.
Całuje mnie, ja całuję jego, mówimy sobie: "do widzenia, do zobaczenia jutro".
I wracam do pracy z głową lekką jak puch. Ogromny ciężar został gdzieś za mną. Bez
względu na to, co się teraz stanie, uwolniłam się od okropnego niepokoju, który drążył mnie
od tak dawna i którego nie umiałam się pozbyć. Żałuję, że nie byłam w stanie zatrzymać syna
przy sobie. Pewnego dnia będę musiała naprawdę go przeprosić za to, że zapomniałam o nim
w tej przemożnej chęci ułożenia sobie życia na nowo. W głowie byłam martwa, miałam tam
wodę zamiast oleju, nie wiedziałam, co robię. Nic nie było rzeczywiste. Błąkałam się. Muszę
mu o tym powiedzieć, a także o tym, że chociaż jego ojciec nas opuścił, to jednak kochałam
tego człowieka. To nie moja wina, że okazał się nędznikiem jak wszyscy inni. Muszę mu też
powiedzieć: "Marouanie, tak strasznie się bałam, że biłam się po brzuchu..." On musi mi to
wybaczyć. Byłam wtedy taką ignorantką, sądziłam, że w ten sposób powróci miesięczne
krwawienie. W głowie miałam pustkę, był w niej tylko strach! Czy będzie w stanie to
zrozumieć i mi wybaczyć? Czy mogę wszystko opowiedzieć mojemu synowi? A moim
córkom? Jak oni mnie osądzą, wszyscy troje?
Jestem tak podniecona, że w nocy nie mogę zmrużyć oka. Po raz kolejny widzę na
sobie ogień, biegnę przez ogród jak szalona.
Antonio się nie wtrąca, pozwala mi radzić sobie samej, teraz nie chce się w to
mieszać, ale widzi, że źle się czuję, że mnie to boli.
- Rozmawiałaś z dziewczynkami?
- Jeszcze nie. Jutro... Zjemy obiad z Marouanem i znajdę odpowiedni moment, żeby z
nimi pomówić. Ale boję się, Antonio.
- Dasz sobie radę. Teraz już nie możesz się cofnąć.
O trzeciej pięćdziesiąt siedem nad ranem znalazłam w telefonie komórkowym
wiadomość od Marouana: "Chcę Ci powiedzieć, że jest mi dobrze, przesyłam Ci całusa. Do
jutra, mamo".
Rozpłakałam się.
ZBUDOWAĆ DOM
Tego wieczora Antonio wyszedł z kolegą, by zostawić mnie samą z dziećmi.
Sobota wieczór, godzina dziewiętnasta, 16 listopada 2002 roku.
Obiad jest radosny. Jedzą łapczywie, wszystko ich rozśmiesza. Laetitia jest gadatliwa,
nie przestaje paplać, jak zwykle. Marouan przyszedł ze swoją dziewczyną. Dla moich córek
nadal oficjalnie jest jednym z dzieci, które były ze mną w rodzinie zastępczej. Jego obecność
wcale ich nie dziwi, są szczęśliwe, że w sobotę wieczorem wyszły na obiad do restauracji z
mamą i znajomymi.
Nie dorastali razem, a jednak wydaje się, że są sobie bliscy. Obawiałam się, że ten
wieczór wystawi mnie na ciężką próbę. Antonio powiedział mi przed wyjściem: "Jeśli
będziesz mnie potrzebowała, zadzwoń. Natychmiast po ciebie przyjdę".
To dziwne, ale czuję się dobrze, już prawie wcale się nie boję. Odczuwam jedynie
lekki niepokój z powodu moich córek. Marouan przekomarza się ze starszą:
- Chodź tu, Laetitio, usiądź obok mnie, no chodź.
Przyciska ją do siebie, żartując. A ona odwraca się do mnie i szepce:
-Mamo, ależ on jest sympatyczny!
-To prawda.
- A jaki jest ładny!
Obserwuję szczegóły ich twarzy. Marouan jest chyba bardziej podobny do Laetitii,
może to samo wysokie czoło. Momentami odnajduję w nim wyraz twarzy Nadii,
spokojniejszej i bardziej zadumanej niż siostra. Laetitia zawsze żywo wyraża swoje uczucia i
jej reakcje są niekiedy impulsywne. Odziedziczyła wioską naturę swojego ojca. Nadia
najczęściej zachowuje swoje uczucia dla siebie.
Czy one zrozumieją?... Chyba za długo traktowałam je jak małe, trzyletnie
dziewczynki i byłam nadopiekuńcza. A przecież moja matka w wieku Laetitii była już
mężatką i spodziewała się dziecka...
A ona mi powtarza: "Ależ on jest ładny..."
Mogłaby zakochać się we własnym bracie! Moje milczenie mogłoby spowodować
całą serię katastrof! W tej chwili wybuchają śmiechem i kpią sobie z pewnego mężczyzny,
wyraźnie pijanego. Patrzy on na nasz stolik i zwraca się do Marouana:
- Ty, ośle sakramencki! Ale masz szczęście, tyle kobiet koło ciebie! Cztery baby, a ja
tu siedzę sam!
Marouann jest dumny i wyraźnie drażliwy. Mamrocze:
- Zaraz wstanę i dam mu po gębie.
-Nie, proszę, nie rób tego!
-No dobrze...
Właściciel restauracji zjawia się obok stolika pijanego i łagodnie wyprowadza intruza
na ulicę. Kończymy spokojnie posiłek wśród wybuchów śmiechu i żartów.
Idziemy odprowadzić Marouana i jego dziewczynę aż na dworzec. Mój syn mieszka i
pracuje na wsi. Zajmuje się ogrodami i terenami zielonymi. Zdaje się, że lubi swój zawód,
trochę mówi nam o tym przy stole. Laetitia i Nadia są w wieku, kiedy nie ma się jeszcze sprecyzowanych
planów na przyszłość. Nadia wspomina czasem o pracy w krawiectwie, Laetitia
przeskakuje z jednego projektu na drugi. Idą wszyscy troje przede mną, ulicą schodzącą w
stronę dworca, Marouan jest w środku, Laetitia trzyma go za jedno ramię, a Nadia za drugie.
Robią tak pierwszy raz w życiu, w pełnym zaufaniu. Nadal nic im jeszcze nie powiedziałam,
a Marouan jest wspaniały, pozostawia sprawy swojemu biegowi. Przekomarza się ze swoimi
siostrami w tak naturalny sposób, jakby je znał od zawsze. Ja, przed ślubem z Antoniem i
narodzinami moich córek, nie zaznałam w życiu zbyt wiele radości. Marouan urodził się w
cierpieniu, bez ojca, a one w szczęściu, dwa skarby tatusia. Ich losy były tak różne, jednak ich
śmiech jest do siebie podobny, ja nigdy nie umiałabym tego sprawić. Ogarnia mnie nieznane
uczucie. Jestem z nich dumna. Dzisiejszego wieczora nie brakuje mi niczego. Żadnego
niepokoju czy smutku, jedynie spokój.
Na peronie Laetitia mówi do mnie:
-Nigdy z nikim nie czułam się tak świetnie jak z Marouanem.
A Nadia dodaje:
-Ja też...
-Bardzo bym chciała pojechać teraz z Marouanem i jego dziewczyną, zjedlibyśmy
razem śniadanie, a potem wsiedlibyśmy do pociągu i wrócili tu z powrotem!
-Nie, wracamy do domu, Laetitio, tata na nas czeka.
-On jest taki miły, mamo, naprawdę bardzo go lubię, jest sympatyczny i ładny... Ależ
on jest ładny, mamusiu!
Teraz z kolei Nadia wiesza się na mnie:
-Czy jeszcze się z nim zobaczymy, mamo?
-Może jutro, a może pojutrze. Mama wszystko zorganizuje, zobaczysz.
-Co Nadia mówi?
-Poprosiłam mamę, żebyśmy znowu mogły się spotkać z Marouanem i mama zgodziła
się na jutro, prawda, mamo? Prawda, że się zgadzasz?
-Możecie na mnie liczyć. Mama wszystko dobrze zorganizuje.
Pociąg odjeżdża, patrzę na dworcowy zegar, jest czterdzieści minut po pierwszej w
nocy. Dziewczynki biegną wzdłuż peronu i przesyłają całusy rękami. Nigdy nie zapomnę tej
chwili. Od kiedy żyję w Europie, przyzwyczaiłam się do patrzenia na zegarek i to
przyzwyczajenie stało się dla mnie pewnego rodzaju maniactwem, punktem orientacyjnym.
Pamięć o mojej przeszłości tak często mnie zawodzi, że skrupulatnie notuję teraźniejszość,
kiedy staje się dla mnie ważna. To zabawne, ale wczoraj Marouan chciał wiedzieć, o której
godzinie się urodził. Też potrzebuje punktów odniesienia. Powinnam sprawić mu taki prezent,
ale będę miała z tym kłopot. Marzyłam o tym w nocy, w ogóle nie śpiąc. Wszystko, co mogę
odnaleźć w mojej biednej głowie, to fakt, że urodził się nocą. Wydaje mi się, że widziałam
wtedy światło elektryczne na korytarzu tego przeklętego szpitala, kiedy lekarz zabierał moje
dziecko. A godzina... to nawyk Zachodu, u nas tylko mężczyźni mieli zegarki. Przez
dwadzieścia lat musiałam zadowalać się słońcem i księżycem. Powiem Marouanowi, że
pojawił się na świecie w godzinie księżyca.
Po przyjściu do domu wysyłam wiadomość na jego komórkę, chcę wiedzieć, czy bez
problemów wrócili do siebie. Odpowiada mi: "Dziękuję, dobrej nocy, do jutra, do jutra..."
Jest późno, dziewczynki idą do łóżka, a Antonio jeszcze nie śpi.
- 1 jak było, kochanie?
-Bezbłędnie.
-Rozmawiałaś z dziewczynkami?
-Nie, jeszcze nie. Ale jestem gotowa porozmawiać z nimi jutro. Nie mam powodu,
żeby dłużej z tym zwlekać, polubiły go natychmiast. To jednak zabawne... jakby go
znały od bardzo dawna.
-Marouan nic nie powiedział, nie robił żadnych aluzji?
-Absolutnie nic, był naprawdę wspaniały. Ale to zadziwiające, że Laetitia tak się od
razu do niego przywiązała, Nadia zresztą też. Obie na nim wisiały. Nigdy się tak nie
zachowują w stosunku do swoich przyjaciół, nigdy...
-Jesteś zbyt nerwowa...
Nie jestem nerwowa, jestem ciekawa. Czy bracia i siostry mogą się rozpoznać właśnie
w taki sposób? Co dzieje się między nimi, że jest to tak widoczne i ewidentne? Czy jest jakiś
znak, jakaś rzecz, która ich łączy, chociaż o tym nie wiedzą? Spodziewałam się jednocześnie
wszystkiego i niczego, ale nie takiego instynktownego uczucia.
-Powinnaś może poczekać dzień lub dwa...
-Jutro jest niedziela, pójdę z nimi do kafeterii w biurze, nie będzie tam nikogo, i
spokojnie z nimi porozmawiam. Zobaczymy, czym Bóg nas obdarzy, Antonio.
Oprócz moich córek muszę pomyśleć o całym naszym środowisku, sąsiadach, a
przede wszystkim o moim biurze, w którym pracuję od wielu lat. Dbam o jego utrzymanie,
organizuję małe przyjęcia, czuję się tam jak u siebie w domu, a serdeczność moich szefów ma
dla mnie wielkie znaczenie... Jak przedstawić im Marouana po upływie dziesięciu lat?
Muszę być sama z moimi córkami. Będą sądzić swoją matkę za dwadzieścia lat
kłamstwa, a także kobietę, której dotąd nie znały, matkę Marouana, tę, która ukrywała go
przez te wszystkie lata. Często im mówiłam, że ich przyjście na świat było największym
szczęściem mojego życia. Jak przyjmą do wiadomości to, że narodziny Marouana były takim
koszmarem, że nigdy mu o tym nie wspomniałam?
Następnego dnia rano, około dziewiątej, poranne przebudzenie odbywa się jak
zazwyczaj:
-Zrobić ci kawy, mamo?
-Chętnie.
To jest taki poranny rytuał i ja zawsze odpowiadam "chętnie". Jestem
bezkompromisowa, jeśli chodzi o grzeczność i wzajemny szacunek. Uważam, że tutejsze
dzieci są często źle wychowane. Używają wulgarnego języka, przynoszonego ze szkoły. My z
tym nieprzejednanie walczymy, Antonio i ja. Laetitia została ukarana przez ojca co najmniej
kilka razy za to, że pyskowała. Ja osobiście otrzymałam tylko jedną szkołę - niewolnictwo.
Laetitia przynosi mi kawę i szklankę letniej wody. Całuje mnie chętnie i łatwo, jej
siostra także. Miłość, jaką mnie obdarzają córki i mój mąż, zadziwia mnie każdego dnia, tak
jakbym na nią nie zasługiwała. To, co zamierzam teraz zrobić, jest dla mnie bardzo trudne, i
to z jeszcze innych powodów niż towarzyszący mi dotąd strach przed spojrzeniem prosto w
oczy synowi.
-Chciałabym z wami porozmawiać o czymś bardzo ważnym.
-W porządku, mamo, słuchamy.
-Nie, nie tutaj, zabiorę was do biura, do kafeterii.
- Ale przecież dzisiaj nie pracujesz! Wiesz, mamo, myślałam o wczorajszym
wieczorze, było cudownie, super, czy Marouan do ciebie nie dzwonił?
- Wróciliśmy późno do domu, pewnie jeszcze śpi.
Gdyby to nie był ich brat, miałabym powód do niepokoju. Gadają między sobą,
całkowicie zaaferowane niecodziennym pomysłem pójścia do mojego biura w niedzielny
ranek. To ja sobie coś roję, wyobrażam. One wychodzą z mamą, mama idzie coś zrobić w
biurze, a potem... Nieważne, mają do mnie zaufanie.
-Wczoraj spędziłyśmy wspaniały wieczór.
-Ach, to o tym chciałaś z nami porozmawiać?
-Poczekajcie, wszystko po kolei... Więc wczoraj wieczorem spędziłyśmy miłe chwile
z Marouanem, czy nic wam to nie mówi? O czym myślicie, kiedy wymieniam jego
imię?
-O tym, że to miły chłopiec, który mieszkał u twojej rodziny zastępczej, sam o tym
powiedział...
-I że jest ładny i bardzo sympatyczny.
-To jego miły sposób bycia i uroda tak was pociąga?
-Wszystko, mamo, on jest bardzo dobry.
-To prawda... Pamiętacie, że byłam w ciąży, kiedy mnie spalono? Mówiłam wam o
tym.
-Tak, mówiłaś nam...
-A to dziecko, jak myślicie, gdzie ono jest teraz? Patrzą mi prosto w oczy, zdziwione.
-Przecież ono tam zostało! U twojej rodziny!
-Nie. Nie masz żadnego pomysłu, gdzie może być to dziecko? Czy nigdy nie widziałaś
nikogo, kto byłby do ciebie podobny, Laetitio, lub do ciebie, Nadiu? Albo podobnego
do mnie, kto miałby podobny głos, ten sam chód co ja?
-Nie, mamo, przysięgam, że nie.
-Nie, mamo.
Nadia zadowala się powtarzaniem tego, co powiedziała jej siostra - prawie zawsze to
Laetitia jest czymś w rodzaju rzecznika - ale wczoraj wieczorem wyczułam, że zasiało się w
niej maleńkie ziarenko zazdrości. Marouan więcej żartował z Laetitia, a nią zajmował się
trochę mniej. Słucha mnie bardzo uważnie i nie spuszcza ze mnie wzroku.
-Nadiu, ty także nie wiesz?
-Nie, mamo.
-Laetitio, ty jesteś starsza, mogłabyś jednak coś pamiętać? Z pewnością widziałaś go u
moich adoptowanych rodziców...
-Przysięgam ci, że nie, mamo.
-A to właśnie jest Marouan!
-O mój Boże, to Marouan, to z nim spędziłyśmy wczorajszy wieczór!
I obydwie zalewają się łzami.
-To nasz brat, mamo! Był w twoim brzuchu!
-To jest wasz brat, był w moim brzuchu i urodziłam go zupełnie sama. Ale go tam nie
zostawiłam, przywiozłam go tu ze sobą.
Zaczynam teraz najtrudniejszą część moich wyjaśnień, tę, która dotyczy spraw
związanych z adopcją. Dlaczego pozwoliłam go adoptować? Starannie szukam odpowiednich
słów, słów, które już słyszałam u psychiatry, "odrodzić się na nowo"... "zaakceptować
siebie"... "znów stać się kobietą"... "znów stać się matką"...
-I dusiłaś to w sobie przez dwadzieścia lat, mamo! Dlaczego nie powiedziałaś nam o
tym wcześniej?
-Byłyście za małe, nie wiedziałam, jak zareagujecie, chciałam wam to powiedzieć, jak
już będziecie starsze, tak jak o bliznach... jak o ogniu. To tak jak budowanie domu:
kładzie się cegła po cegle. Jeśli te cegły nie są solidne, to co wtedy się dzieje? Cegła
wypada. Tak samo jest tutaj, kochanie. Chciałam zbudować swój dom i myślałam, że
później będzie on wystarczająco solidny i wysoki, by wprowadzić do niego Marouana.
Bo inaczej mój dom mógłby runąć i nie mogłabym już nic zrobić. Ale teraz Marouan
wszedł w nasze życie. Obecnie wybór należy do was.
-To nasz brat, mamo. Powiedz mu, żeby przyjechał zamieszkać razem z nami. Co,
Nadia? Mamy starszego brata, a ja zawsze marzyłam o tym, żeby mieć starszego
brata, przecież ci o tym mówiłam, starszego brata, jak moja koleżanka. A teraz i ja
mam starszego brata, jest tutaj i to Marouan! No i co, Nadia?
-Wyciągnę wszystko z szafy i dam mu także moje łóżko.
Nadia nie dałaby mi nawet gumy do żucia! Jest bardzo wspaniałomyślna, ale nie tak
łatwo oddaje swoje rzeczy. A dla swojego brata jest gotowa to zrobić!
To zadziwiające, ten brat pojawił się nie wiadomo skąd, a ona jest gotowa wszystko
mu oddać...
I tak oto starszy, nieznany brat wszedł do naszego domu. Tak prosto jak opróżnienie
szafy i oddanie mu własnego łóżka. Wkrótce będziemy mieli większy dom, będzie tam miał
swój pokój. Jestem wprost zmęczona szczęściem. Moje dzieci spędzają czas na telefonowaniu
do siebie, czekaniu na swój powrót. Pomyślałam sobie, że nie upłynie zbyt wiele czasu, by
zaczęły się sprzeczać. Ale Marouan jest starszym bratem i natychmiast zdobywa autorytet u
swych młodszych sióstr:
-Laetitio, nie odpowiadaj mamie takim tonem! Prosiła cię, żebyś ściszyła telewizor,
więc go ścisz! To szczęście, że masz rodziców, więc ich szanuj!
-Dobra, w porządku, przepraszam, już tak nie zrobię, obiecuję.
-Nie przyszedłem tu po to, by się z wami kłócić, ale mama i tata obydwoje pracują.
Więc co ma znaczyć ten bałagan w pokoju?
-Ale my ciężko pracujemy w szkole, przecież ty też chodziłeś do szkoły! Sam wiesz,
jak to jest!
-Zgadza, się, ale to jeszcze nie powód, żeby w ten sposób traktować rodziców.
A potem Marouan odciąga mnie na bok:
-Mamo? Co o tym sądzi Antonio? Czy nie denerwuje go, że kłócę się z
dziewczynami?
-Antonio jest zadowolony z tego, co robisz.
-Boję się, że pewnego dnia powie mi: "Zajmij się swoimi sprawami, to są moje
córki..."
Ale Antonio tego nie robi. To bardzo mądre z jego strony. A nawet jest naprawdę
zadowolony, że mógł podzielić się częścią swego autorytetu. I co najciekawsze, dziewczynki
bardziej słuchają się brata niż mnie i ojca. Z nami się kłócą, czasem nawet trzaskają drzwiami,
ale nie z nim. Często powtarzam sobie: "Oby to trwało jak najdłużej..."
Czasem atmosfera staje się trochę napięta. Laetitia przybiega do mnie do łóżka:
-On mnie denerwuje!
-Ale ma rację, tak jak ma rację twój ojciec. Odpowiadasz nie grzecznie...
-Dlaczego on mówi, że odejdzie, jeśli nie będziemy go słuchać? Że nie po to jest z
nami, żeby się kłócić?
-To normalne. Marouan nie miał takiej szansy jak ty, przeżył bardzo trudne chwile,
których wy na szczęście nie znacie. To dla niego ważne, mieć rodziców, dla niego
mama jest czymś drogocennym, skoro nie miał jej tyle lat przy sobie, rozumiesz?
Gdybym jeszcze mogła pozbyć się tego poczucia winy, które pojawia się zbyt często,
gdybym mogła zmienić skórę... Powiedziałam Marouanowi, że zdecydowałam się
opowiedzieć naszą historię w książce, jeśli on się na to zgodzi.
- To będzie nasz rodzinny album. I świadectwo honorowej zbrodni.
- Pewnego dnia pojadę tam...
- Czego chcesz tam szukać, Marouanie? Zemsty? Krwi? Co prawda, urodziłeś się tam,
ale nie znasz tamtejszych mężczyzn. Ja także o tym marzę, także mam w sobie nienawiść,
myślę, że pomogłoby mi, gdybym pojechała z tobą do mojej wioski i mogła wykrzyczeć:
"Patrzcie wszyscy! To Marouan, mój syn! Chcieliście nas spalić, ale my żyjemy! Zobaczcie,
jaki jest piękny, silny i inteligentny!"
- Bardzo chciałbym zobaczyć mojego ojca z bliska. Chciałbym zrozumieć, dlaczego
cię zostawił, przecież wiedział, co cię czeka.
-Być może. Ale lepiej wszystko zrozumiesz, kiedy to się znajdzie w książce. Powiem
w niej wszystko, o czym jeszcze nie wiesz i nie wie bardzo wielu ludzi. Bo mało
kobiet przeżyło, a wśród nich są takie, które muszą się ukrywać i teraz, i w
przyszłości. Dotąd żyją w strachu i chyba już zawsze będą w nim żyły. Mogę
świadczyć także w ich imieniu.
-A ty się boisz?
-Trochę.
Przede wszystkim boję się o to, żeby moje dzieci nie żyły z cierniem zemsty,
szczególnie Marouan. Że ta przemoc, przekazywana z pokolenia na pokolenie wśród
mężczyzn, pozostawi w jego umyśle jakiś ślad, piętno, nawet najmniejsze. On także musi
zbudować sobie dom, cegła po cegle. Ta książka ma właśnie pomóc zbudować taki dom.
Dostałam od mojego syna list, napisany ładnym, okrągłym charakterem pisma. Chciał
mi dodać odwagi w podjęciu tej trudnej pracy. Podczas tej lektury rozpłakałam się.
Mamo!
Tyle lat żyłem sam, bez Ciebie, więc gdy Cię wreszcie ujrzałem, pomimo tego
wszystkiego, co się wydarzyło, dało mi to nadzieję na nowe życie. Myślę o Tobie i Twojej
odwadze. Dziękuję, że napisałaś dla nas tę książkę. Mnie także doda ona odwagi w życiu.
Kocham Cię, Mamo.
Twój syn Marouan
Opowiedziałam moje życie, po raz pierwszy starając się wydobyć z pamięci nawet
najbardziej ukryte sprawy i wydarzenia. To było bardziej dotkliwe niż opowiadanie przed
publicznością, niż odpowiadanie na pytania moich dzieci. Mam nadzieję, że ta książka
przemierzy cały świat i trafi aż do Cisjordanii, a mężczyźni jej tam nie spalą.
W naszym domu będzie stała na honorowym miejscu w biblioteczce i wreszcie
wszystko zostanie opowiedziane raz na zawsze i do końca. Każę ją oprawić w piękną skórę i
ozdobić złotymi literami, aby się nie zniszczyła.
Dziękuję.
Souad
Gdzieś w Europie
31 grudnia 2002 roku

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
spalony w piecu
Gdy to zrobisz w Polsce, towarzysko jesteś spalony
07 Gospodarowanie żywcem i magazynowanie zwierząt
ANDRZEJ J SARWA POGRZEBANO JĄ ŻYWCEM (Historia prawdziwa)

więcej podobnych podstron