To tylko jedna noc w ruinach




To tylko jedna noc w ruinach...






To tylko jedna noc w
ruinach...Autor : Xavier
VertigoHTML : Sara     Najlżejszy
podmuch wiatru nie śmiał poruszyć rozgrzanego powietrza nad bezkresna połacią
Równiny Traw, ograniczonej z południa Rudymi Górami. Niebo pełne było małych i
delikatnych chmur dobrze znanych z pejzaży niedoszłych mistrzów pędzla. Oba
słońca, niespiesznie zbliżały się do horyzontu. Mniejsze dawało jeszcze trochę
światła; większe, opadając, coraz bardziej się czerwieniło. Cykady w romansowym
nastroju zapełniały przestrzeń dźwiękami zmierzchu. Coraz silniej zagłuszał je
tętent kopyt.    Czarny zwierz o długiej szyi i jego
jeździec, będący jeszcze przed chwilą plamką na horyzoncie, żarłocznie
pokonywali przestrzeń. Burzyli spokój traw, wrzosów, owadów, jaszczurek i całej
reszty istnień różnie klasyfikowanych przez zielarzy i hodowców. Hałasowali i
pobudzali powietrze do ruchu. Do czasu. Monotonna jazda znużyła niewprawnego
jeźdźca, który odbiegając myślami coraz dalej... i dalej... aż utracił kontakt z
otaczającą go czasoprzestrzenią. Zasnął. I spadł.    - O psia
mać! - wykrzyknął koziołkując i wbrew własnej woli wymienił jednostronną
przysięgę krwi z bujną roślinnością.     Środek transportu o
małym mózgu oddalał się w kierunku słońc lżejszy o jeźdźca, lecz bynajmniej nie
o jego bagaże. Podróżny, młody mag, uklęknął i wstał głośno złorzecząc we
wszystkich znanych dialektach i językach. Odruchowo się otrzepał, poprawił nieco
fałdy szaty, starając się ukryć zadrapania. Zdjął kaptur, wyprostował się i
rozejrzawszy dookoła zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie zastanawiał się
długo. Wyszeptał zaklęcie i delikatnie gestykulując począł otwierać niewielki
portal komunikacyjny. Świetlisty punkt, zawieszony jakieś półtora metra nad
ziemią, powoli powiększał się i zmieniał, nabierając formy dwuwymiarowego owalu
pozbawionego grubości. Świecąc jasno na obrzeżach, pulsował szarością w środku.
Człowiek skupił się. Dotknął opuszkami palców lewej dłoni skroń. Z szarości
zaczął zwolna wyłaniać się w coraz wyraźniejszy obraz. Otworzył oczy gdy do
wizji dołączyła fonia.    - Wieża sześć Równiny Traw. W czym
mogę pomóc - wypowiedział wyuczoną formułkę znudzony życiem łącznik, nie
wkładając ani odrobiny wysiłku w modulację głosu.     -
Vertigo do Monekusa, kod alef 95 07, przez wieżę czterdziestą czwartą Ansk.
Pilne.    - To będzie kosztować i chwilę potrwa. Muszę
otworzyć kanał do Głównej na równinie i dopiero stamtąd do Głównej Ansk. Przez
... Chwileczkę... Tak. To pójdzie przez przekaźniki w czterech wieżach. W sumie
licząc...    - Na wszystkie błękitne demony! Nieważne za ile!
Na koszt odbiorcy!    - Tym drożej, bo to zwrotne.
    - W porządku, byle szybko. Nie jestem nastrojony do
żartów.     - A kto tu żartuje? - odparł łącznik paskudnie
wykrzywiając twarz. - Może pan zamknąć portal, odezwiemy się do pana jak tylko
uzyskamy połączenie.    - Powie mi pan chociaż w którą stronę
mam się kierować? I gdzie dokładnie jestem?    - Otworzył pan
portal komunikacyjny, to nie jest informacja turystyczna.    
Mag nabrał przeogromnej ochoty, żeby uderzyć łącznika. Zrobiłby to, gdyby tylko
mógł. Chociażby za to bezczelne spojrzenie. Ten jakby wyczuł jego intencje,
uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął kanapkę.     - Coś
jeszcze? - zapytał z pełnymi ustami.    - Nie, dziękuję.
Smacznego. - odpowiedział zrezygnowany mag i wykonał drobny gest ręką. Portal
rozwiał się w dym.    Vert rozejrzał się dookoła. Rude Góry.
A oprócz tego trawy, trawy, trawy i krzaki. Nieliczne drzewa, karłowate, o
drobnych liściach, które przez cały rok wyglądały jak uschnięte. Mag ruszył w
kierunku najbliższego. Jeden z jego konarów był złamany i częściowo leżał na
ziemi. Vert zdecydował, że usiądzie właśnie na nim, nie na ziemi. A potem
pomyśli co dalej, jak cywilizowany człowiek.    
*****    Podeszła do niej cicho. Futrzane zwierzątko z
przegryzionym gardłem rzuciła jej do stóp. A potem pochyliła łeb i spojrzała na
krótko przystrzyżoną półelfkę. Ta poczochrała zwierzę po piaskowej
sierści.    - Dobry piesek... Tak, Mido, zgadzam się. Skoro
ty upolowałaś, to ja ugotuję. A może masz ochotę poszukać czegoś jeszcze?
Widzisz moja droga, jedna zdziczała pochodna królika to za mało dla nas obu.
Przynajmniej jedna się nie naje...    Suka wywinęła się z
uścisku. Spojrzała gdzieś w przestrzeń, ponad równiną. Wiatr musiał przynieść
nową woń. Mięśnie psa napięły się. Znieruchomiała, czujna, by po chwili niemal
bezszelestnie zniknąć w morzu traw.    Półelfka krótkim
gestem wypaliła niewielki krąg trawy. Wyciągnęła nóż i szybko oprawiła zdobycz.
Wprawnym ruchem nadziała na przygotowany ruszt. Wyszeptała zaklęcie i rozgrzała
ziemię. Była już blisko celu. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek
zauważył płomień czy nawet najcieńszą smużkę dymu. A nadtopiony piasek... Szybko
zarosną go trawy.     *****   
Gałąź byłą wąska i niewygodna. Mag myślał, siedząc z zadartą w górę głową.
Sytuacja, przeciwnie do kiczowatego nieba, nie była różowa. Powodów było kilka.
Po pierwsze był sam na pustkowiu. Po drugie, nie miał zielonego pojęcia w której
jego części. Po trzecie jego środek transportu oddalał się w stronę Kreg. Tego
akurat był pewien, był przy tym, kiedy programowano animomozą jego karłowaty
mózg. Głupi mutant. Po trzecie, razem z żyniem oddalał się jego bagaż,
dokumenty, książki, artefakty, narzędzia i przede wszystkim jedzenie i picie.
Był i plus. Planował podróżować bez przerwy, również w nocy, dlatego ubrał się
ciepło.     Teraz nie mógł zrobić nic. Chyba nic. Rubinowy
dysk już prawie dotykał widnokręgu. Student trzeciego roku Akademii Wielkiej
Dziesiątki siedział na wyschniętej na wiór gałęzi i majtał nogami. Pić chciało
mu się coraz bardziej, czas dłużył się niemiłosiernie. W oczekiwaniu na
połączenie zaczął kontemplować krajobraz. Kiedy słońce Brat znikło zupełnie,
doszedł do wniosku, że jedno zupełnie by wystarczyło. Ale kiedy na niebie są
dwa, wygląda to znacznie bardziej malowniczo.   
Niespodziewanie w powietrzu przed nim zaczął formować się portal. Wzrok
znajomego łącznika był nienagannie tępy.     - Pilna z Ansk.
Łączę.    Obraz zamigotał fioletowo. Vert mimowolnie
pomyślał, że wygląda to całkiem nieźle. Jest pod kolor. Po chwili znów wszystko
nabrało ostrości. Znajoma twarz Monekusa... W nienajlepszym nastroju...
    - Wiesz ile to będzie kosztowało? - zapytał
Monek.    - Wiem, mnóstwo. Dlatego podaruj sobie wymówki i mi
pomóż.    - Niby jak? Czy ty w ogóle wiesz gdzie
jesteś?    Vert pomyślał przez chwilę.   
- W ogóle wiem. Na Równinie Traw. A teraz poproszę, ty powiedz mi gdzie
dokładnie. I co mam dalej robić. Wmówiłem sobie, że niedaleko jest oberża i nic
się nie stało. Jeśli okaże się, że jest inaczej, może być ze mną źle. Na
przykład stracę panowanie nad sobą i spalę cały ten susz wraz z jego kolcami w
zasięgu wzroku, a może jeszcze trochę. Nie rozczaruj mnie.   
Monekus zaśmiał się krótko.     - No to słuchaj. Jesteś mniej
więcej w dwóch trzech drogi do Kreg. Widzisz gdzieś tam
góry?    - Owszem, piękne pasmo, rude jak czupryna portowej
dziwki, ciągnie się po lewej stronie. Znaczy na południu.    
- Świetnie. Powinien być tam taki szczyt...    - O, szczytów
tu jest całe mnóstwo. O który chodzi ci konkretnie?    -
Przestań szydzić i słuchaj, bo się rozłączę...    - Jeśli się
teraz rozłączysz, to cię po powrocie osobiście uduszę.    -
Po jakim powrocie? - zapytał Monek uprzejmie.    Vert
rozłożył szeroko ręce.    - Poddaje się.
Kontynuuj.    - Ten szczyt nie jest daleko, jakieś trzy mile
od ciebie. Ma dosyć charakterystyczny kształt, nie jest
spiczasty...    - Żaden z nich nie jest spiczasty, kilka
wygląda jak wygasłe wulkany, a generalnie wszystkie są obłe.
    - Ten nie. Jest wysoki i mniej więcej kwadratowy. Co
ciekawsze, po jego wschodniej stronie jest łuk skalny. Bardzo rzadka formacja,
zwłaszcza w Rudych Górach. Z miejsca, w którym obecnie się znajdujesz, musisz
się kierować na południowy zachód. Nawet ktoś tak spostrzegawczy jak ty powinien
bez trudu go dostrzec. Musisz tam dojść. Jutro czekaj tam na Yana, on cię
zabierze do Kreg. Tam się spotkamy, postaram się złapać twojego żynia. Co cię
podkusiło, żeby wracać właśnie żyniem?    Mag rozejrzał się
dookoła i zrobił głęboki wdech. A potem zgarbił się i odezwał
charcząc.    - Szanoowny paanie... Tylko żyniem, żadneego
gryfa, szaanowny paanie, taniej, znaacznie taaniej, a jaaakie widooki. I
zaaapach... Równina Traaw tak piękkknie paachnie...    - I
co? Dałeś się nabrać?    - Zaraz nabrać... Rzeczywiście
ładnie pachnie. Odrobinę egzotycznie.    - Czubek... W
porządku. Kończymy, do zobaczenia jutro. Miłych wrażeń.    -
Chwila! A gdzie ja mam spać? I co jeść? Albo pić?    Monekus
uśmiechnął się szeroko. Zbyt szeroko.    - Aaa... Faktycznie.
Prawie zapomniałem. To bonus od gildii odkrywców. Wycieczka żyniem i szkoła
przetrwania gratis. Bez żarcia człowiek wytrzymuje miesiąc. Bez wody podobno
tydzień. Kilkanaście godzin... Cóż to dla takiego podróżnika jak ty. Chyba że
nagle cię olśni i przypomnisz sobie kilka odpowiednich formuł. Ale za to
nocleg... Nie umieszczamy tego w oficjalnych przewodnikach, to prawda, jednakże
dla specjalnych klientów...    - Przestań! Wyduś to z
siebie.    - Wiesz, że Równina Traw była kiedyś bardzo żyzną
krainą, mlekiem i miodem płynącą? Nosiła wtedy miano
Szmaragdowej...    - Nie. I nic mnie to nie
obchodzi.    - W porządku. Podpowiedź numer dwa. Do jakiego
słynnego, historycznego miasta prowadziła brama wykuta w czerwonej skale?
Konkretniej: do jego naziemnej części?    Vert zmarszczył
czoło.    - Powiedz że żartujesz...    -
Nic a nic. Byłeś uprzejmy zwalić się z żynia u stóp bramy Eferium, zwanego dziś
Upadłym Miastem. Apartamenty do wyboru, życzymy miłej nocy, jakiekolwiek pokazy
duchów i upiorów wliczono w cenę.     Widząc wzrok
przyjaciela, Monekus pomyślał, że może trochę przesadził. Postanowił go
pocieszyć.    - Nie rób takiej miny. Uspokój się, prześpij...
Ty tylko jedna noc w ruinach. Ach, zupełnie zapomniałem. Nie próbuj szukać piór
złotoskrzydłych. Podobno przynoszą nieszczęście. Dobranoc i do
jutra.    Portal znikł. Vert został sam. Tylko on, trawy i
cykady. I pewnie jakieś węże.   
*****    Mida wyciągnęła się i radośnie oblizywała pysk.
Jej właścicielka rzuciła ostatnie kości na ziemię. Spojrzała na niebo. Oba
słońca już zaszły, niebawem miała zapaść noc. Wyjęła z plecaka ciemny futerał.
Otworzyła wieko i delikatnie zaczęła montować ze sobą umieszczone w aksamitnych
przegródkach części przyrządu. Zapinała zatrzaski, dokręcała śruby i motylki.
Zimny, metalowy mechanizm, który kosztował ją majątek. Pamiątki po pierwszych
szarych przy odrobinie wysiłku dałoby się policzyć i skatalogować, bo nie było
ich wiele. Pomimo tego zawsze uważała, że warto inwestować w siebie. Zwłaszcza
jeśli prowadzi się "tak... nieregularny tryb życia i tak... wolny zawód", jak
kiedyś ocenił ją znajomy. O ile szeroko pojętą namiętność do podróży da się
nazwać zawodem.    Przeniesienie do miejsca, które się zna
nie jest sprawą trudną, nawet dla słabo wykształconych magów. Pomimo tego tylko
lotni i nieciągli dysponowali tym czarem. Może jeszcze dźwięczni... Tego nie
była pewna. W każdym razie w tym wypadku musiała posłużyć się dalmierzem, żeby
móc dokładnie obliczyć odległość do skalnego łuku. To w jego pobliże zamierzała
się za chwilę teleportować. Wykonanie takiego manewru "na oko" nie było
najszczęśliwszym pomysłem, zwłaszcza na nierównej powierzchni. A czegokolwiek by
nie mówić o górach, jedno łączy je wszystkie. Chroniczny brak rozległych,
poziomych płaszczyzn.    Wstała i przystawiła przyrząd do
oczu. Przez chwilę regulowała ostrość, potem delikatnie operując pokrętłami
różnicy poziomu i odległości dokonała niezbędnych pomiarów. Odłożyła instrument
na kurtkę i z futerału wyjęła niewielkich rozmiarów książeczkę. Odszukała
właściwą tabelę i dwukrotnie powtórzyła w myślach kluczowe frazy zaklęcia.
    Rozmontowała urządzenie i schowała z powrotem. Uprzątnęła
pobieżnie miejsce krótkiego postoju. Ubrała się, zapięła paski plecaka. Pies
patrzył na nią wyczekująco.    - Wstawaj księżniczko. Do
nogi.    Zwierz najwyraźniej przeczuwał intencje
właścicielki. Oczy suki posmutniały. Położyła czarny pysk na łapach i odwróciła
wzrok. Kobieta przykucnęła obok niej.    - Wiem że tego nie
lubisz. Ale nie mamy wyjścia. Rusz się!    Mida ociągała się
chwilę, w końcu jednak podniosła z ziemi i oparła grzbietem o szczupłe udo
półelfki.     - Nareszcie - z westchnieniem ulgi powiedziała
nieciągła i zabrała się do wypowiadania zaklęcia.    Pies nie
miał uradowanej miny, kiedy słup niebieskich płomieni objął je
obie.    *****    Tak jak
poinformował go Monekus, Vert wkrótce dostrzegł charakterystyczny układ skał.
Kiedy dotarł do łuku, oba słońca już dawno były ukryte za widnokręgiem,. Po
drodze usiłował sobie przypomnieć wydarzenia związane z ruinami które pojawiły
się w zasięgu jego wzroku, jednak pamięć nie po raz pierwszy sprawiła mu przykrą
niespodziankę i odmówiła współpracy. Okruchy wiedzy przyswajanej i szybko, i
pobieżnie, i jednorazowo, jedynie na czas egzaminów, tylko drażniły umysł. Nie
były nawet fragmentami układanki. Z trudem przypomniał sobie, że Eferium
należało do ludzioptaków, jednej z wielu ras które zniknęły z kontynentu równie
szybko i niespodziewanie, jak się pojawiły. Wiedział, że część miasta lewitowała
w przestworzach. Znudzony monotonią marszu doszedł w końcu do wniosku, że skoro
w chwili obecnej na niebie widać tylko chmury, zapewne spadła. To musiała być
potężna magia... Ale najwyraźniej nie dość. Zastanawiał się, jak doszło do jego
zniszczenia i upadku. Bitwa? Wojna? Katastrofa? Kto brał w tym udział?
Żołnierze, magowie, królowie i księżniczki?... Albo może, jak to zwykle bywa,
wszystko wymieszało się naraz?    Poddał się i przestał o tym
myśleć, bo żadne konkretne daty ani imiona nie przychodziły mu do głowy. Do
umysłu dochodziły za to inne sygnały. Był głodny i chciało mu się pić.
Przystanął, kucnął wśród traw, rozglądając się uważnie. Niestety, jagody,
maliny, ani żadne inne zjadliwe rośliny nie upodobały sobie tego terenu do
wegetacji. Wszystko co rosło, najwyraźniej uparło się żeby posiadać kolce,
obowiązująca moda preferowała suche, zdrewniałe łodygi.    
Gdy dotarł w końcu do łuku, zmęczony usiadł na wyoblonym wiatrem. Pragnienie
doskwierało mu coraz bardziej, postanowił więc wykorzystać swoje umiejętności.
Rozluźnił się, wyciągnął przed siebie ręce i skupiony począł intonować zaklęcie.
    Szczęście po raz kolejny okazało swe kapryśne oblicze. Co
prawda zaklęcie potrafił wypowiedzieć prawidłowo, jako że zarówno woda, jak i
powietrze należały do jego ulubionych żywiołów. Pech polegał na tym, że
powietrze które napełniało jego płuca należało do wyjątkowo suchych. Po
kilkunastu minutach, okupionych potwornym wysiłkiem, uformował pomiędzy swoimi
dłońmi kulę wody o średnicy ledwie trzech cali. Wciąż skupiony zbliżył usta do
falującej lekko powierzchni.     Wtedy właśnie poczuł silne
uderzenie w uszy. Obraz przekazywany przez oczy do mózgu ściemnił się i
zamigotał. Kula wody opadła i zmoczyła mu spodnie. Owiał go podmuch powietrza.
Dwa metry przed nim zatrzymał się dżin. Skórę miał barwy brudnej zieleni, spod
przepaski na biodrach sączył się w dół dym tej samej barwy. Na czarnej kamizelce
skrzyły się złote guziki. Uszy stwora były małe i spiczaste, a oczy spoglądały
złośliwie, jednak uwagę Verta przede wszystkim przykuła kolekcja kolczyków w
brwiach.    - Piórek sobie przyszedłeś nazbierać włóczęgo,
co? - ryknął dżin. Mag patrzył na niego otępiały. Pomogło mu to zachować zimną
krew.    - Rozlałem przez ciebie
wodę...    Dżin zamarł, najwyraźniej spodziewając się wywołać
na człowieku większe wrażenie.     - Przyznaj się, po piórka
przyszedłeś...    Vert odzyskał rezon.   
- Wsadź sobie swoje piórka w swoje gazowe dupsko, jak dla mnie, to najwłaściwsze
dla nich miejsce. Pić mi się chciało!    - Kłamiesz - ryknął
dżin. Mag poderwał się na równe nogi.     - Nie kłamię! Wiem,
co mi się chciało. Idź sobie precz i zostaw mnie w spokoju.
    Przymknąwszy oczy, postanowił ignorować istotę. Znów
zaczął ponownie wypowiadać szeptem formułę. Spod niedomkniętych powiek starał
się obserwować dżina. Ten obleciał go dwukrotnie dookoła. Zatrzymał się ponownie
i zaczął czochrać po krótkiej bródce. Zbliżył się do maga, kiedy w wirującej
pomiędzy jego rękoma mgiełce zaczęły pojawiać się pierwsze krople. Dżin zbliżył
twarz do jego prawego ucha.    - Przyznaj się, tak będzie
prościej, przecież chcesz to powiedzieć prawda? Skusiły cię legendy o
złotoskrzydłych, przyszedłeś szukać ich piór, no powiedz, tak jest, prawda?
Prawda?    Mag w dalszym ciągu nie reagował. Zanurzył twarz w
utworzonej mgiełce, a kulkę wody i średnicy cala łapczywie złapał w usta.
Przełknął z wyrazem błogości. Uśmiechnął się.    - Już ci
powiedziałem: mam gdzieś złotsokrzydłych i ich piórka...    
Dżin płynnym lotem odskoczył.    - Ha! I tak ci nie wierzę! I
będę miał na ciebie oko! Możesz być tego pewien.    Zniknął.
Vert położył się na wciąż ciepłej skale. Oko w otoczeniu gwiazd jaśniało na
ciemniejącym coraz szybciej nieboskłonie. Mag zdjął kurtę, złożył ją i położył
pod głową. Postanowił zabezpieczyć się przed niepożądanymi odwiedzinami. Co
prawda nie bał się zbzikowanego dżina, ale towarzystwo zbłąkanego skorpiona
stanowiło realną możliwość. Nie miał zamiaru poszukiwać noclegu w legendarnych
ruinach, znajdujących się gdzieś za jego plecami. Postanowił zwiedzić je w
świetle dnia, bo nie spodziewał się Yana wcześniej niż po południu. Otoczył się
ochronnym polem, ustabilizował wewnątrz bańki temperaturę powietrza i zmęczony
zasnął.    *****    Dżin,
przyglądał się śpiącemu wędrowcy z pobliskiego wzniesienia. Usiłował sobie
przypomnieć , kiedy po raz ostatni widział w okolicy kogoś obcego.
Kogokolwiek... Owszem, przez równinę podróżowali czasem kupcy, ale od lat nikt
nie zapuścił się w góry. Kiedyś... kiedyś było inaczej.   
Człowiek wykonał kilka gestów i najwyraźniej położył się spać. Dżin lewitował
niespokojny. To prawda, oprócz swego pana od dawna nie widział u nikogo. Musiał
przyznać to sam przed sobą. Zdawał sobie sprawę z swych ograniczeń, ale pamięć
miał dobrą. Pamiętał, po co kiedyś przybywali tu awanturnicy wszelkich ras i
maści. Pióra złotoskrzydłych... W zależności od krainy, z której przybywali,
miały przynosić szczęście, umożliwiać unoszenie się w powietrzu, stanowiły
poszukiwany afrodyzjak, truciznę, niezbędny składnik eliksiru długowieczności,
pomagały zmieniać kamienie w złote samorodki, brzydkie żony w piękności,
opornych młodzieńców pozbywać oporów... Ilość wersji była nieskończona. Dżin nie
pamiętał wszystkich. Ale nie to go martwiło. Wszyscy przybywali tu po pióra.
Nikt nie wracał, a jeśli już wracali, to z pustymi rękoma. Od dziesięcioleci
należało to do obowiązków Merka i jego braci.     Wypełniali
je skutecznie i rzeka przybyszy pragnących wzbogacić się na hekatombie
ludzioptaków poczęła wysychać. Pan odwołał jego braci, został tylko on sam,
Merko. On i jego Pan. I reputacja tego miejsca. To
wystarczało.    A tu proszę, nagle pojawił się ten dziwny
młodzieniec. Zachowuje się inaczej od tamtych dzikusów sprzed lat, w jego oczach
nie było pożądliwego ognia. Czyżby był w stanie aż tak zmylić dżina? Nie, to
chyba nie możliwe.    Merko rozmyślał w ten sposób jeszcze
przez chwilę, pogrążony w rozterce. W końcu podjął decyzję. Zleciał niżej, żeby
przyjrzeć się człowiekowi z bliska.     Natknął się na
sztywną i niewidzialna sferę.     Właściwie "natknął się", to
zbyt łagodne określenie.     Wyrżnął weń
głową.    Masując czoło, stwierdził, że człowiek oddycha
miarowo i śpi głęboko.     Podjął decyzję. Z cichym świstem,
najszybciej jak potrafił, pofrunął do swego Pana.    Człowiek
tego nie zauważył, w końcu naprawdę spał.    
*****    Mida warknęła lądując na szeroko rozstawionych
łapach. Zniżyła łeb i zaczęła węszyć niespokojnie. Swoją panią obarczyła
spojrzeniem pełnym wyrzutu i podenerwowana kręciła się w kółko.
    A'ndra gniewnym szeptem spróbowała ją uspokoić.
    - Siad! Siadaj mówię! Pies do nogi, ale
już...    Suka opornie wykonała polecenie. Od rozgrzanych
skał biły fale ciepła. Powietrze było prawie zupełnie nieruchome. Cisza zdawała
się wibrować, każdy, nawet najmniejszy ruch wywoływał słyszalny w odległości
wielu kroków hałas.     - Chodź piesku. Za mną, tylko
cicho.    Zsunęły się z głazu, kierując się w stronę
majaczącego niewyraźnie skalnego łuku. Kobieta szła przodem, pies podążał za
nią, w dalszym ciągu okazując niepokój. Skały były obłe i gdyby nie kompletne
ciemności marsz nie sprawiałby im większych trudności.     Po
chwili znalazły się pod skalnym mostem, prowadzącym do ruin miasta. Półelfka
spojrzała w górę. Na nieboskłonie migotały tysiące gwiazd. Granitowe przęsło
wiszące kilkadziesiąt stóp powyżej nie było widoczne. Ale domyślił się gdzie
jest. Zasłaniało gwiazdy.     Znowu rozległo się warknięcie.
Mida wysunęła się przed swoją panią i stanęła napięta jak struna, gotowa do
ataku w każdej chwili.    - Co poczułaś?
    Kobieta skupiła się i w mgnieniu oka zaklęła w myślach.
Wiedziała, że tego co zostało z Eferium pilnują dżiny. Żadnego nie było w
pobliżu, na piersiach miała zawieszony amulet, który powinien zadziałać, gdyby
jakakolwiek magiczna istota pojawiła się w zasięgu dwustu stóp. Do tego służył.
Ale nie reagował na inne formy magii. To powinna była sprawdzić sama,
wystarczyło odrobinę skupienia.    Czułą magiczną aurę,
niezbyt silną, ale też nieodległą. Musiała być ostrożna. Oprócz niej był tu ktoś
jeszcze. Mag, najprawdopodobniej lotny.     - Zostań -
rozkazała psu, a sama poczęła skradać się ostrożnie w kierunku odkrytego źródła
mocy. Przemknęła pod łukiem i stanęła jak wryta. Na kamieniach, zwinięty w
kłębek, spał człowiek. Otaczała go sferyczna bariera. A'ndra przyznała w duchu,
że czar był udany. Zabezpieczał przed istotami żywymi, wpływami atmosferycznymi,
wszystko wskazywało również na to, że temperatura powietrza wewnątrz bańki
również utrzymywana jest na stałym poziomie, zgodnie z wolą właściciela. Pozbyła
się resztek wątpliwości. Mag był Fioletowym. I to bardzo
utalentowanym.    Musiała się zastanowić. Mogła unicestwić
ustawioną przez niego barierę bez większego wysiłku. Człowiek albo nie
spodziewał się tego typu ingerencji, albo nie spodziewał się żadnego
niebezpieczeństwa w ogóle. W jej głowie zaczęły rodzić się pytania. Czy to efekt
ignorancji, czy rzeczywiście dżinów już tu nie ma i nikt nie pilnuje rumowiska?
Czy mag przybył tu w tym samym celu co ona, czy znalazł się tu przypadkiem? Czy
stanowi dla niej jakiekolwiek zagrożenie?     Podjęła
decyzję. Nie miała najmniejsze szansy na uzyskanie odpowiedzi na którekolwiek z
pytań. Liczył się czas. Mogła oczywiście założyć, tak jak najwyraźniej zrobił to
śpiący młodzieniec, że jedyne zagrożenie stanowić mogą tylko jadowite żuki, ale
postanowiła w dalszym ciągu być ostrożna. Pozostawiła amulet uruchomiony, w
końcu zużywał niewielką ilość mocy. Przywołała psa cichym gwizdnięciem i ruszyła
przed siebie, omijając maga.    
*****    Merko znał ruiny na pamięć. Szybko przeleciał
ponad popękanym murem, a potem na skróty, wzdłuż zasypanych kamiennymi odłamkami
ulic, przez puste okna martwych kamienic i świątyń, zdruzgotane szyby klatek
schodowych. Spieszył się, zahaczył ramieniem o zbutwiały podest. Resztki schodów
runęły w dół. Dżin pognał dalej.    Po chwili dotarł do
najbardziej zniszczonej części miasta. Była jednym wielkim gruzowiskiem, odkąd
część lewitująca w powietrzu spadła na dół. Merka nie było przy tym, przez swego
Pana został przywołany później, wraz z braćmi, aby pilnować tego co z Eferium
pozostało.    Przeleciał ponad resztkami ścian i dachów.
Gzymsy, rzeźby, leżące w nieładzie przedstawiały sobą smutny widok. Pęknięte
twarze posągów, milczące głazy, które kiedyś były fragmentami ostatniego miasta
złotoskrzydłytych na kontynencie.     Zatrzymał się przy
wejściu do pałacu. Lewe skrzydło budowli zgruchotała jedna z wież biblioteki.
Główna część ocalała, chociaż na kolumnach przy wejściu pojawiły się kilka lat
temu pęknięcia. W końcu oprócz niego i Pana od dawna nie było tu nikogo, kto
mógłby o nie zadbać.    Wleciał do środka. W ogromnej hali
było pusto. Rozejrzał się. Sklepienie ginęło gdzieś wysoko w mroku nocy. Łuki,
arkady, wznosiły się piętrowo w górę, by stracić kontury. Daleko ujrzał
delikatną, pomarańczową poświatę. Skierował się w tamtą stronę, w korytarz
prowadzący do prawego skrzydła.    Merko wleciał przezeń do
kolejnej sali. Rozświetlały ją dwa mizerne kaganki, które były źródłem łuny w
korytarzu. Pan siedział na rzeźbionym krześle, przy długim na kilkadziesiąt stóp
stole. Przed sobą miał rozłożone księgi. Dżin nie widział jego twarzy, zasłaniał
ją kaptur. Cała postać otulona była obfitą, czerwoną
szatą.    - Panie... - odezwał się dżin nieśmiało, wyginając
w ukłonie.    - Tak Merko? - postać nie poruszyła się. Dżin
odważył się podnieść wzrok.    - Panie, przybył... intruz.
    - Zajmij się nim, jak zawsze.    -
Panie, mam wątpliwości... On jest... inny.    Chociaż nie
było widać oczu, dżin odniósł wrażenie, że Pan spojrzał na niego. Poczuł lęk.
    - Co masz na myśli?    - On... On się
mnie nie przestraszył. Niczego nie szuka. Wygląda na zagubionego podróżnika,
może próbował mnie oszukać, ale obserwowałem go z ukrycia... Położył się po
prostu spać. Nie zbliżył się nawet do ruin... Kiedy chciałem się przyjrzeć,
sprawdzić, czy nie udaje, natknąłem się na niewidzialną przeszkodę... Nikogo
takiego od dawna tu nie było...    Merko czekał w napięci.
Jego Pan się zastanawiał.    - Czy uczynił jeszcze coś
niezwykłego? Przypomnij sobie, sługo.    - Tak Panie.
Podtrzymywał w powietrzu kulę wody, kiedy go znalazłem. Właśnie wtedy, kiedy nie
chciał się przyznać, że przybył po pióra.    - Dziękuję Merko
- odparł siedzący przy stole i sięgnął do szuflady. - Zbliż się.
    Elemental posłusznie podleciał do swego Pana. Przyglądał
się zaciekawiony przedmiotom, który ten trzymał w dłoni. Pierwszym z nich była
rękawica, cała pokryta łuskami z nieznanego mu materiału. Drugim kryształowa
kula, opasana metalową obręczą. Do obręczy przyczepione były w nieregularnych
odstępach trzy łańcuszki, zakończone obrączkami.    - Wróć do
niego. Kiedy staniesz przy barierze, którą wyczułeś, najpierw ubierz rękawicę.
Potem tą samą ręką ostrożnie nałóż, obrączki kolejno na kciuk, palec wskazujący
i mały. Pod żadnym pozorem kryształ nie może dotknąć twojego ciała. Musisz
uważać. Rozstaw palce szeroko, dłoń wyciągnij przed siebie i przesuwaj w stronę
powłoki. Nie przestrasz się, kiedy zobaczysz błysk. Kryształ pochłonie energię,
która ją utrzymuje. Obudź tego człowieka i przyprowadź do mnie. Nie rób mu nic
złego, ale też nie odpowiadaj na jego pytania. Przekaż mu tylko, że chcę się z
nim widzieć.     - Jak każesz, Panie - dżin ponownie zgiął
się w ukłonie.     - Możesz odejść - powiedział człowiek i
ponownie zajął się dokumentami.    -
Panie?    - Coś jeszcze?    - Dlaczego ten
kryształ jest dla mnie taki groźny?    Cień rzucany przez
kaptur odwrócił się w jego stronę.     - Dżinie, jesteś
magiczną istotą, z gatunku elementali. Czar, który nadał ci formę, należy do
fioletowego odcinka tęczy, czyli żywiołu powietrza. Tak się składa, że ochronne
zaklęcie którym otoczył się ten przybysz, również należy do tej grupy. Kryształ
który otrzymałeś neutralizuje większość trwałych, niebieskich czarów. Tak jak
bariera postawiona przez tego adepta, tak i ty zniknąłbyś w rozbłysku energii,
gdyby kryształ zetknął się z twoim ciałem. Dlatego dałem ci też rękawicę,
pokrytą łuskami z degmalitu, który jest minerałem nieprzenikalnym dla magii i
będzie cię chronić przed zniknięciem. Rozumiesz?    Dżin
usiłował zrobić mądrą minę i dodać do niej elementy
pokory.    - Tak mi się wydaje, Panie. Dziękuję
Panie.    Nie otrzymał odpowiedzi. Odwrócił się i poleciał z
powrotem nad miastem, w kierunku skalnego łuku, pod którym nocował przybysz.
    *****    Vert obrócił się na
bok. Było mu niewygodnie. Czuł, że coś go uwiera. Z ogromnym wysiłkiem otworzył
jedno oko. Powieki miał sklejone. Otaczała go ciemność, do której wzrok szybko
się przyzwyczaił. Zobaczył zarysy skał. A na ich tle znajomą, brunatną postać.
Seria kolczyków w brwiach lśniła nawet w nocy.     Mag uniósł
się na łokciu i poczuł przeszywający ból w plecach. Zaklął pod nosem i usiadł,
starając się rozmasować obolałe członki. Zaburczało mu w brzuchu. Jęknął i
spojrzał ponownie na dżina. Ten wisiał nieruchomo w powietrzu z założonymi
rękoma.    - Ty znowu tu? - zapytał i przeszedł go delikatny
dreszcz. Jakim cudem stwór przedostał się przez barierę?    
Dżin przybrał wyniosłą pozę. Mag mógłby przysiąc, że gdyby światła było tylko
odrobinę więcej, dostrzegł by nos zadarty aż po Oko.    - Mój
Pan cię wzywa.     Vert skrzyżowął ręce z głową i z powrotem
położył się na skałach.    - To bardzo miło z jego strony.
Przeleć się jeszcze raz i powiedz, że niestety, bardzo mi przykro, ale czekam
znajomi mają po mnie wpaść i chyba nie zdążę go odwiedzić.   
Dżin zamilkł, zbity z tropu impertynencją przybysza. Takiego zachowania zupełnie
się nie spodziewał.    - Mój Pan cię wzywa. Nie zaprasza,
tylko wzywa. A to oznacza, że stawisz się przed jego obliczem, czy tego chcesz,
czy nie. W drogę.    - Pozdrowienia. I dobranoc.
    Merko ryknął dając upust złości. Głos odbijał się echem
od ścian przez kilka sekund. Vert zerwał się na równe
nogi.    - Zwariowałeś? O co ci chodzi?   
Dżin przypomniał sobie, że jego Pan zabronił udzielać mu odpowiedzi na
jakiekolwiek pytania. Zamilkł więc, ale nie wytrzymał długo. Postanowił ułatwić
sobie dalszą część rozmowy, postrzegał bowiem przybysza jako wyjątkowo
kłopotliwego, upartego, złośliwego ze skłonnością do niepotrzebnego gadulstwa. W
głowie nie chciało mu się zmieścić, że młodzian mógł tak otwarcie sprzeciwić się
rozkazowi jego Pana. Zrzucił to na karb wieku.     - Nie mogę
odpowiadać na twoje pytania. Mam cię tylko zaprowadzić do mego Pana. Zabierz
więc swoje rzeczy i nie utrudniaj mi wykonania jego
poleceń.    Mag podrapał się po głowie. Rozbudził się
zupełnie. Sprawy zaczęły się komplikować. Miał nadzieję, że dżin da mu spokój,
że uda mu się przespać tą noc na odludziu i rano przyleci po niego Yan.
Niestety, okazało się że oprócz przygłupiego dżina, dla którego każdy wędrowiec
był okazją do otwarcia gęby, gruzowisko ma więcej rezydentów. Pan... Pan musiał
być magiem, któremu elemental najwyraźniej służył. Przyjrzał się dżinowi
ponownie. Na jego dłoni dostrzegł przezroczystą kulę solernitu. Neutralizator...
W takim razie Pan był na dodatek bardzo inteligentnym magiem. Takie spotkanie
może okazać się ciekawe. Gdyby ów mag chciał go zabić, zniewolić, wyposażyłby
dżina w inny amulet... A po co ta rękawica? Dżin nie miał jej wcześniej...
Aaa... Degmalit...    - Idziesz czy mam cię tam zaprowadzić
siłą?    Vert zdecydował się
szybko.    *****    Domyśliła się,
że podąża głównym traktem. Co prawda pod nogami chrzęścił jej piach, ale szlak
był równy, gładki i nie sprawiał wrażenia naturalnego. Skalny łuk został w tyle.
Przed jej oczami coraz wyraźniej majaczyły ruiny miasta. W sumie była
zadowolona, że nie musi oglądać tego widoku za dnia. Na pewno był strasznie
przygnębiający, choć chaos ścian, narożników, rzeźb, gontów, schodów na pewno
stanowił przykład przewrotnego piękna.    Przystanęła. To
musiało być właściwe miejsce. Tu właśnie przed dziesięcioleciami stały wojska
królowej Aneltai. Nie zamierzała się wzruszać, przybyła tu w ściśle określonym
celu. Pomimo to coś w jej duszy drgnęło. Zginęło tutaj kilkudziesięciu elfich
łuczników. W tym kilku z rodziny jej ojca. Otrząsnęła się z rozmyślań. Nie
przybyła tu jako pielgrzym.    Mida usiadła przy jej nodze.
A'ndra sięgnęła dłonią za pazuchę i wyciągnęła skórzaną sakiewkę. Rozsupłała
rzemyk i bardzo delikatnie chwyciła palcami pióro, znajdujące się w środku.
Mieniło się. Podsunęła je psu.    - Masz, powąchaj. Tak,
naucz się i przypomnij sobie dokładnie. Szkoliłam cię od lat. Nie zawiedź mnie
teraz.    Suka słuchała z uwagą. Dotknęła wilgotnym nosem
pióra, musnęła lekko i kichnęła na zakończenie.     A potem
zniknęła w ciemności.    *****   
- Nie ma mowy! Nie będę za tobą szedł po kamieniach. Ty muskasz je ogonkiem, nie
masz żadnej kostki do skręcenia, a ja tak. Nawet dwie.   
Dżin był zakłopotany. Gdy już był pewien, że problemy z człowiekiem się
skończyły, okazało się, że go nie doceniał. Dumał przez
chwilę.    - Hmm... tego... Latać na pewno nie
umiesz?    - Nie! Lewitację będę miał przez kolejne dwa
trymestry.     - Bo wiesz, mógłbyś się mnie złapać, i wtedy,
no... leciałbyś ze mną. W pewnym sensie.    Mag usiadł na
ziemi.    - Powiedziałem ci już: na piechotę nie idę. Nie mam
odpowiednich butów, nic nie widzę, jestem głodny, zły i niewyspany. Latać nie
umiem. Koniec dyskusji. Albo coś wymyślisz, albo nici z odwiedzin u twojego
pana.    Merko wzdrygnął się na samą myśl. To nie w chodziło
w rachubę. Widział kiedyś swojego Pana zagniewanego i nie miał najmniejszej
ochoty po raz drugi raczyć swoich oczy takim widokiem. Eferium było już
dostatecznie zrujnowane...    - Hmm... A gdybyś na
przykład... siadł mi na barana?    Vert roześmiał się.
    - Chyba żartujesz? Jak ty to sobie
wyobrażasz?    - Dobrze, zapomnij, że to powiedziałem.
Idziemy na piechotę. Chyba że chcesz, żeby mój Pan pofatygował się tutaj
osobiście. Co odradzam, ale jak sobie życzysz.    Usta maga
były już otwarte, zdanie w stylu "bardzo chętnie, niech podskoczy tu na chwilkę"
miał na końcu języka, lecz się opanował. Nie miał bladego pojęcia kim jest pan
tego lizusowatego elementala, ale nie miał ochoty go
denerwować.    - Ehm... Nie, bez przesady, nie będziemy go
fatygować. Stań tyłem i się pochyl.    Prośba została
wykonana. Chwycił muskularne ramiona dżina i podskoczył. Poczuł jak jego kolana
chwytają mocne dłonie. Coś go uwierało.     - Tak przy
okazji, jak ty masz na imię?    -
Merko.    - Wiesz co Merko? Nie mógłbyś zdjąć tego czegoś z
ręki? Nie dasz rady mnie utrzymać tylko jedną, a ta szklana kulka najwyraźniej
ci przeszkadza. Schowaj ją do kieszeni albo co...    Przez
twarz dżina przeleciał ulotny uśmiech. Pan go wziął za adepta magii... Ale
najwyraźniej bardzo początkującego. Jednak w mig przypomniał sobie o
ostrzeżeniu.     - Ehm... No nie wiem.   
- To chyba nie jest jakiś strasznie ważny amulet, ta błyskotka? - zapytał mag
uprzejmym tonem.     - Jest. Nie zdejmę
jej.    Vert znalazł się z powrotem na
ziemi.    - To nie nigdzie nie idę. Nie mam ochoty spaść z
pięćdziesięciu łokci na ziemię, bo ty się przystroiłeś jak siódma córka
mleczarza.    Generalnie pojęcie szaleństwa było dżinowi
obce. Dlatego nie wiedział, że znalazł się na jego
granicy.    - Dobrze, czas ucieka. Zdejmij mi to z dłoni i
schowaj gdzieś głęboko. I przypadkiem mnie tym, nie
dotknij!    - Dlaczego? - zainteresował się mag, a jego ton
był kwintesencją niewinnej ciekawości.    - Bo... bo to
przynosi nieszczęście. - odparł rozdrażniony i podenerwowany opóźnieniem w
wykonaniu polecenia Pana dżin. Nadstawił dłoń. Vert ostrożnie zdjął kolejne
obrączki z palców Merka. Położył mu kryształ na odzianej w rękawicę
dłoni.    - Masz, rzuć mi do kaptura.    
Nie poczuł zmiany w ciężarze, kiedy kulka znalazła się w kapturze. Dżin wykonał
całą operację szybko, ostrożnie i z wyrazem twarzy, który w dziennym świetle
każdy bez trudu odczytałby jako mieszankę strachu i
odrazy.    - No dobrze, koniec tych wygłupów. Wskakuj i
lecimy.    Już po chwili szybowali w kompletnych
ciemnościach. Vert myślał tylko o jednym.    Czy zdąży
wykonać odpowiednią sekwencję gestów, na wypadek gdyby dżin zdecydował się go
puścić.     *****    A'ndra
usiadła na kamieniu obok drogi. Nic więcej nie mogła zrobić. Mogła tylko czekać
na swojego psa. Dookoła było tak cicho. Mimowolnie obracała trzymane w palcach
pióro. Spojrzała na nie.     "Czy to ma jakikolwiek sens?"
pomyślała.    I wróciła do rozmowy, od której to wszystko się
zaczęło. Przynajmniej dla niej.   
*****    Tharie De'qe. Najważniejsze miasto klanu jej
matki, jasnych Bei'less. Jej miasto. Zawsze lubiła tutaj wracać. Kiedyś
zastanawiała się, czy wszystkie wyprawy, podróże, nie są tylko pretekstem by
znowu tu znaleźć, po raz kolejny poczuć mieszankę woni charakterystyczną tylko
dla tego miejsca. Nie zastanawiała się nad tym często, nie pozwalała sobie na
tęsknotę. To ją rozpraszało. Poza tym wiedziała, że ma jeszcze dużo czasu, żeby
odkryć samą siebie. Nie tyle co elfy czystej krwi, ale wystarczająco dużo.
    Pomimo to, kiedy wracała, pozwalała unieść się fali
nostalgii i marzeń, pozwalała by emocje brały górę nad rozsądkiem, by myśli,
nawet te najbardziej abstrakcyjne, wreszcie mogły krążyć w jej umyśle zupełnie
wolne. Wiedziała, że tu jest bezpieczna.     Tak było i tym
razem. Minęła otaczający całe miasto krąg dębów i poczuła dreszcz, który
przebiegł przez jej ciało.    - Znów wróciłyśmy. Czujesz
zapach domu Mido?    Przyspieszyła kroku, zaczęła biec, aż
dotarła do głównej ścieżki. Pies był szybszy i znalazł się tam przed nią.
Ziomkowie witali ją skromnymi i szczerymi gestami, uśmiechem. Obok niej pojawił
się mały, jasnowłosy elf. Wręczył jej skopek leśnych owoców.
    - To dla ciebie, powracająca - powiedział, patrząc na nią
uważnie oczami tak błękitnymi, że wydawały się nieomal
białe.    - Dziękuję. Jak ci na imię?    -
Joa'im. Ty jesteś A'ndra, prawda?    Zdziwiła się. Nie znała
malca, ale najwyraźniej ona nie była dla niego obca.     -
Skąd wiesz, jak się nazywam?    - Hral'ie wyczuł że się
zbliżasz i prosił żebym cię powitał.    Tego również się nie
spodziewała. Bardzo szanowała Starszego, miała okazję go poznać. Często
wypełniała misje dla Rady Klanu, ale zazwyczaj wszystko załatwiał odpowiedzialny
za ich bezpieczeństwo Str'lg. Hral'ie był uczonym, jego członkostwo w radzie
miało raczej charakter honorowy. W Tharie De'qe przebywał rzadko, cały czas
poświęcając pracy naukowej w Akademii Strell. Był historykiem i polimagiem: co
rzadko się zdarzało, zgłębił sekrety nie tylko czerwieni, jak większość
Bei'less, ale również bieli.     "Dlaczego wysłał tego malca
na przywitanie?"    - Przekaż mu moje gorące podziękowania za
okazaną troskę.    Malec chwycił jej dłoń.
    - Będziesz miała okazję uczynić to za chwilę osobiście.
Hral'ie czeka na ciebie. Chodź, zaprowadzę cię.   
*****    Tak jak się tego spodziewała, Starszy nie bawił
się w żadne formalności. Po krótkim przywitaniu zasiedli do skromnie
zastawionego stołu.     - A'ndro, wiem że dopiero wróciłaś.
Przykro mi, że nie dałem ci nacieszyć się powrotem. Częstuj się, ugaś
pragnienie. Ja w tym czasie postaram się jak najszybciej wszystko ci wyjaśnić.
Przystajesz na to?    - Oczywiście,
Starszy.    Siwowłosy elf uśmiechnął się
delikatnie.    - Mów mi Hral'ie, tak będzie wygodniej i, mam
wrażenie, oboje będziemy się lepiej czuli.    Spojrzała na
niego zaskoczona, ale nie zaprotestowała.    - Jestem
zaszczycona. To bardzo miłe z twojej strony.    - Mnie jest
również miło, ale dość konwenansów. Jedz i słuchaj uważnie.
    Starszy wiedział o niej bardzo dużo. Była ciekawa, czy
jej wyprawy są tak szeroko komentowane, o czym nie miała pojęcia, czy też może
mag miał ściśle określone wymagania co do osoby, która miała podjąć się
wykonania jego misji. Na razie dowiedziała się, że nadaje się do tego jak nikt
inny. Nosiła barwę, znała języki, bywała w świecie, również w Republice, znała
języki, potrafiła zająć się sobą, od Str'lga dostała doskonałe referencje... No
a parę wyczynów jej pomysłu również nie przeszło bez echa, aczkolwiek w nieco
innych kręgach, zbliżonych raczej do tawern, wyszynków i oberży przy traktach.
    "Do czego on zmierza?"    Otarła usta
i odłożyła serwetkę na stół.    - Wystarczy Hrai'le. Wiemy
oboje, że jeśli tylko da się wykonać tą misję, to ja temu sprostam. Powiedz
teraz proszę po kolei, dokąd, po co, kiedy i dlaczego?    -
Masz rację. Tak będzie najwygodniej. Odpowiem ci na te pytania, a potem na
wszystkie inne, które mi zadasz. W miarę moich możliwości.   
A'ndra milczała. Elf spojrzał jej prosto w oczy.    - Do ruin
Upadłego Miasta. Po pióra złotoskrzydłych. Jak najszybciej. W
tajemnicy.    Nie odzywała się przez chwilę. W końcu
przerwała ciszę.    - Do czego potrzebne ci pióra
ptaszników?    - Nie byle jakich ptaszników. Złotoskrzydłych.
Zamierzam przeprowadzić pewien eksperyment, dość skomplikowany i niebezpieczny.
W tej chwili najważniejszy jest czas. Żeby uruchomić pewne zaklęcia, potrzebna
jest potężna moc. Albo umiejętności, których ja akurat nie posiadam. Aktualnie
układ ciał na nieboskłonie cechuje niebywały potencjał, taka okazja nie powtórzy
się szybko. Ale to wszystko szybko się zmieni. Gdybyś nie wróciła do jutra,
musiałbym poprosić kogoś innego, miałem już nawet kandydatów... Jednak do
ostatniej chwili czekałem na ciebie. Wszystko jest przygotowane, zdążę ci
udzielić wyjaśnień i wskazówek. Nie rozwiązana jest tylko jedna kwestia.
    Spojrzał na nią dziwnie. Była prawie pewna, że w tym
spojrzeniu kryła się szczera prośba. Ale nie tylko...    -
Podejmiesz się tego?     Nie wiedziała wiele, ani o
złotoskrzydłych, ani o Eferium. Informacje posiadała fragmentaryczne.
Złotopiórych ptaszników już nie ma. Wszyscy zginęli tego dnia, kiedy upadło ich
miasto, zdobyte przez Aneltayę.     Od tego czasu nikt nie
wrócił stamtąd żywy.    - Udam się tam,
Hrai'le.    *****    Wydawało jej
się, że minęła cała wieczność odkąd Mida zniknęła w ciemnościach. Schowała
pióro, które Hrai'le dał jej tamtego dnia. Wszystko odbywał się w strasznym
pośpiechu i dopiero teraz zaczęła na dobre rozmyślać nad celem tej wyprawy. Do
czego potrzebował większej ilości piór? Uzasadnił to mnogością eksperymentów,
które musi przeprowadzić. Lśniące lotki były mu do tego niezbędne. Z ubolewaniem
przyznał, że ma tylko trzy. Wydało jej się to co najmniej niezwykłe. Te kilka
piórek były warte majątek, gdyby zechciał je sprzedać w którymkolwiek z
większych miast republiki. Mógłby za to kupić dowolną ilość większości
popularnych składników, albo całe worki tych rzadszych. Sama nie miała pojęcia o
tym, że tego typu pamiątki po złotoskrzydłych w ogóle istnieją. Hrai'le
twierdził, że bardzo wiele poświęcił, żeby je zdobyć. Nic dziwnego... Nawet
skamieniałe oczy pradawnych smoków łatwiej byłoby znaleźć...
    Czuła, że cały czas umyka jej sedno. Nagle doznała
olśnienia. Już wiedziała, który fragment układanki nie pasuje do
całości.    Hrai'le był polimagiem, o sławie dorównującej
jego umiejętnościom. Jeden z największych nieciągłych, bardzo dobry dźwięczny.
Od kiedy Czerwoni i Biali zajmują się eliksirami?    Zieloni
owszem, bo była to ich domena. Wszystkie te ohydne maście i uzdrawiające napoje.
Niektórzy spośród Szarych, zajmujących się alchemią. Ewentualnie widzący, którzy
przyjęli żółty za swoją barwę. Ale wywary, które wprowadzały ich w stan transu,
zazwyczaj przyrządzali zielarze.    Jednego była pewna. Żaden
nieciągły, żadna dźwięczna nigdy nie przeprowadzali eksperymentów, do których
niezbędne byłyby tak wyrafinowane składniki. W zasadzie nie przeprowadzali ich w
ogóle. Nie miały bowiem nic wspólnego z magią dźwięku czy ognia... W takim razie
po co?     Uświadomić sobie, gdzie jest smok pogrzebany to
jedno, dokopać się do niego to drugie. Zdawała sobie z tego sprawę. Może Hrai'le
współpracuje z jakimś zielarzem? Albo widzącą... Nie, wyraźnie mówił, że sam
zamierza uruchomić te zaklęcia. I że brakuje mu umiejętności.
    Tak! Kolejna wskazówka. Ogniem władał jak mało kto, jeśli
chodzi o dźwięk, byli od niego lepsi... W każdym razie w żadnej z tych sztuk
wiedzy mu nie brakuje, to pewne. Jako historyk, miał dostęp do tak ogromnej
liczby starych woluminów, ksiąg, zapisków. Był czas, kiedy wykładał na Akademii
Wielkiej Dziesiątki, a tamtejsza biblioteka była największa na
kontynencie.    I wtedy już wiedziała. I mimowolnie dostała
gęsiej skórki. To chyba niemożliwe... Przeanalizowała wszystko od początku. To
był jedyny słuszny wniosek.    Była jeszcze jedna Sztuka,
której uprawianie wymagało przeprowadzania ogromnej ilości eksperymentów i
dziwacznych składników. Od dawna uznana za zaginioną: dokładnie od dnia, w
którym jedyna żywa istota znająca jej sekrety, umknęła rzezi Oka przez Portal
Dziesięciu. Czarnoskóry Yexer, ostatni, który nosił pomarańczową szatę.
    Hrai'le hodowcą?    Twórcą mutantów,
potworów, żywobroni?    "Niemożliwe", pomyślała bez
przekonania.    Z odrętwienia wyrwało ją ruch, który
dostrzegła przed sobą. Chwilę później czuła wilgotny nos przy swoim policzku.
Mida otworzyła pysk. Na ziemię spadło kilkanaście piór. A'ndra pogłaskała czule
psa, który domagał się pieszczot za dobrze wykonane zadanie.
    - Już piesku, moja księżniczka, dobrze... Musimy się
spieszyć wiesz? Nie wiem jakim cudem udało nam się przeżyć, żywa dusza nam nie
przeszkadzała, zwijamy się, tak, dobrze, kocham cię pieseczku, siad! - syknęła.
- Będzie czas na zabawę jak wrócimy do domu, do Lasów
Tharie...    Uklękła żeby pozbierać rozsypane pióra.
Delikatnie chowała je do mieszka. Jedno, dwa... doliczyła się osiemnastu.
Hrai'le będzie zachwycony. Zaczęła wypowiadać formułę, pies jak zwykle
niespokojny, wiercił się u jej boku. I wtedy amulet na jej piersi rozjarzył się
niebieskim światłem. Mida warknęła.    - Zdążymy piesku.
Musimy.    Kiedy zdała sobie sprawę z pomyłki w trakcie
wypowiadania zaklęcia, już wiedziała, że nic z tego. Mogła zrobić tylko jedno.
Bronić siebie i psa.    *****   
Powietrze było zimne i Vert miał wrażenie, że chłód przeniknął nie tylko przez
jego ubranie, ale również przez skórę aż do wnętrza, usztywniając na wieczność
wszystkie tkanki. Zdrętwiał cały, grzbiet dżina nie należał do wygodnych.
    Nagle elemental zahamował. Nieomal stanął w miejscu, Mag
miał wrażenie, że żołądek podjechał mu do samego gardła, owijając się przy
okazji w przełyk. Chciał zrugać stwora, ale nie zdążył. Merko pikował w dół jak
jastrząb. Chciał krzyknąć i zrobiłby to, gdyby tylko mógł, pęd powietrza
zatrzymał mu gotowy okrzyk w ustach. Poczuł, że dżin rozluźnia uchwyt. Zaczął
spadać. Skupił całą moc, wykonał najprostszy z możliwych gestów, mając nadzieję,
że nieskoordynowane ruchy jakie wykonuje rękoma nie będą miały wpływu na efekt.
Widział powiększające się głazy i zastanawiał jak to możliwe, iż dżin zbliża się
do nich jeszcze szybciej.     Sferyczna błona gęstego
powietrza, którą się otoczył, zetknęła się ze skałami. Odbił się kilkakrotnie,
za każdym razem słabiej. Udało mu się. Czar prysł i Vert upadł bokiem na twardą
i równą powierzchnię. Obolały podniósł się na kolana.    
Kiedy później usiłował sobie przypomnieć przebieg starcia, nie był w stanie
jednoznacznie określić co stało się najpierw. W blasku eksplodujących kul
ognistych zobaczył wysoką kobietę, chyba półelfkę. To ona miotała płonącą plazmę
w stronę latającego dżina. Ten okrążał ją po nieregularnych, elipsoidalnych
orbitach, posyłając w jej stronę bladozielone pioruny. Kobieta zgrabnie
uskakiwała, niewielki, boczne odgałęzienia błyskawic pochłaniał amulet na jej
piersi. Oboje poruszali się dość gwałtownie, zbyt gwałtownie, aby zamroczony
upadkiem mag mógł dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć. Do tego wszystkiego
pomiędzy walczącymi biegał pies i głośno szczekał. Ciekawe, pomyślał, gdyby ten
pies chciał ugryźć dżina, jak wysoko musiałby to zrobić, żeby jego szczęki nie
kłapnęły tylko powietrza?    Vert wstał. Szybko zorientował
się, że dżin jest na straconej pozycji. Kobieta była nieciągłą, i to naprawdę
dobrą. Odpowiednio uzbrojoną na wyprawę do tego miejsca. Musiała spodziewać się
takiego pojedynku. Artefakt pochłaniał część energii wyładowań, Czerwona zaś
korzystała z tej mocy do wzmacniania własnych zaklęć. Innymi słowy, dżin zużywał
swoją energię, ona - prawie nie. Pomimo tego elemental nie wydawał się
wyczerpany. Jedynie rozsierdzony do granic.     Przeklinając
się w duchu za to, że zawsze ciągnie go do pakowania się w środek wszelkiego
rodzaju awantur, mag rozluźnił sznurki kaptura i sięgnął po solernitowy
neutralizator. Ścisnął go w prawej dłoni, a potem rzucił w kierunku dżina.
    Wiedział, że biorąc pod uwagę szeroko pojętą etykę
zawodową, w sumie nie uczyni nikomu krzywdy. Jeśli nie trafi, zwiększy nic się
nie stanie. Jeśli mu się uda, cóż, osobowość dżin uda się na bezterminowy urlop
do jakiegoś szklanego kurortu. Metaforycznie rzecz
ujmując.    Wykonał szeroki zamach i cisnął artefakt w stronę
walczących. Bardzo się zdziwił.     Bo trafił.
    Dżin nie zdążył nawet krzyknąć, zniknął w zielonym
błysku. Kulka i metalowe obrączki cicho zadźwięczały o podłoże. Ostatnia z
ognistych kul zgasła. Zalała ich ciemność. Mag był przekonany, że pojedynek się
skończył. Omylił się.     Za plecami półelfki wyrosła wysoka
na co najmniej dwadzieścia stóp kolumna jasnego ognia. Vert w okamgnieniu
zorientował się, że przybył pan Merka, kustosz Upadłego Miasta.
    Nie wiedział za to, dlaczego postanowił opowiedzieć się
po stronie kobiety. Przez głowę przeleciało mu z furgotem mnóstwo myśli
dotyczących możliwości zamiany w popiół, porywania się ze śrubokrętem na chmury,
walki w obronie słabszych i przegranych spraw. Podbiegł kilka kroków, w stronę
żarzącego się delikatnym blaskiem solernitu. Zapowiadał się pojedynek
nieciągłych. I to wysokiej klasy. On był w końcu tylko adeptem... Ale za to
cichym. Zamierzał w przyszłości otrzymać nie tylko fioletową szarfę lotnego, ale
również niebieską, żywiołu wody.     Gdy światło gasło,
zakładał już na palce prawej dłoni obrączki. Odwrócił wzrok. Kobieta broniła
się, ale tym razem była bez szans. Otoczyła się ścianą ognia, ale jej przeciwnik
rozpętał prawdziwe piekło. Deszcz iskier, który kierował w jej stronę musiał
przebić się przez ustawioną przez nią kurtynę. Zrobiło się jasno jak w dzień,
czerwony mag atakował półelfkę z różnych stron, nie dając jej możliwości
wzmocnienia zasłony w odpowiednim miejscu na czas. Pies cały czas ujadał
wściekle.    Vert poczuł dotyk minerału na spodzie dłoni.
Artefakt aż kipiał, dopiero z bliska było widać, że nie jest dostatecznie
pojemny. Energia którą wchłonął z ciała dżina sączyła się delikatnymi pasmami,
niczym smużki dymu z dogasającego ogniska. Mag wiedział, że może się włączyć do
gry. Dotychczas znał odpowiednie zaklęcia, ale nie dysponował odpowiednią mocą.
Teraz ją posiadł. Wyciągnął dłoń przed siebie i wypowiedział formułę w pradawnym
języku serenid.    Nie spodziewał się, że wyzwolona energia
będzie aż tak wielka. Z czasem stało się coś dziwnego. Sekundy zaczęły biec
wolniej, wszystko działo się w spowolnionym tempie. Widział potwornie jasny
blask strumienia zimna... Gleba pokryła się szronem... Kurtyna nieciągłej
gasła... Iskry kierowane w jej stronę znikały nim zdążyły do nie dotrzeć... W
powietrzu znikąd pojawiły się płatki śniegu... Było ich coraz
więcej...    A potem wszystko przyspieszyło, siła zaklęcia
odrzuciła go w tył. Upadł plecami na kamienie, uderzając głową o spory głaz.
Usłyszał jeszcze syk gasnących płomieni i stracił przytomność. Czuł, że jego
umysł zapada się w nieogarniony, czarny lej bez dna.
    *****    Bolała go głowa.
Chciał ją podnieść, ale nie mógł. Ostrożnie otworzył jedno oko. Dostrzegł
błękitne niebo.     - Selene! Chodź szybko, chyba się
obudził.    Znał ten głos. Był tego pewien, ale nie mógł go
skojarzyć z żadną konkretną twarzą. Chciał wstać, ale poczuł, że w głowie
wszystko mu wiruje. Zmusił się do otwarcia oczu. Obraz przesyłany do mózgu był
rozmazany, widział przed sobą skały i całe mnóstwo ludzi. Ktoś uklęknął przed
nim, dotknął jego czoła. Przyniosło mu to ulgę. Liczba postaci zmalała o
połowę.    - Widzisz mnie? - usłyszał znajomy kolejny głos.
Otworzył oczy szeroko. Kobieta... mężczyzna... i elf.     -
Vert, pytałam czy mnie widzisz?    Osoba wydała mu się
natrętna. Nagle powróciła do niego świadomość, wyrwał się z otępienia. Usłyszał
też głuchy ryk, gdzieś niedaleko. Głowa rozbolała go na
nowo.    - Wszystkich was widzę... Na błękitne demony,
zaklinam ciebie Selene, zrób coś z moją głową...     -
Najlepiej mu ją utnij. I tak prawie jej nie używa - podpowiedział
elf.    - Yanie, daj spokój. Co prawda jest w znacznie
lepszym stanie niż ta kobieta, ale to nie znaczy że wszystko z nim w porządku.
Zaręczam ci, miałam co robić...    Vert ponownie opadł na
posłanie.     - Skąd w ogóle aż tyle was się tu
wzięło?    Milczący dotąd mężczyzna roześmiał się.
    - Yan był akurat u nas, kiedy Monekus przyszedł go
poinformować o twoim przymusowym popasie. W odróżnieniu od ciebie, znamy się
trochę na historii...     - Etheal skarbie, nie mieszaj mnie
w to - przerwała mężczyźnie uzdrowicielka. - Ja się nie znam, gdybym sama spadła
tu z żynia, też bym niczego nie podejrzewała. Monekus ledwie go
ostrzegł.    - Myślałem, że żartuje - usprawiedliwił się
Vert.    - Nie żartował, ale też sam nie zdawał sobie sprawy
z powagi sytuacji - kontynuował Etheal. - Włosy mu się zjeżyły na głowie, kiedy
się zorientował gdzie jesteś. Zdecydowaliśmy, że przylecimy tu razem z Yanem, a
on wraz z Lheą uda się do Kreg odnaleźć twojego wierzchowca. Przybyliśmy trochę
za późno. To był błąd, w końcu wszyscy wiedzą, że lubisz nocne życie. Ostatni
wieczór chyba możesz zaliczyć do udanych?    Nie miał siły na
komentarz.    - Lepiej pomóżcie mi wstać.
    Etheal stanął za plecami maga i chwycił go pod pachami.
Vert wstał i oparł się na jego ramieniu.     - Co właściwie
się stało? Pamiętam, że... - ponownie usłyszał ryk i skulił
ramiona.    - Zaraz wracam - powiedział elf. - Zwierzaczki
chyba się denerwują.     Yan oddalił się w stronę skalnego
łuku. Selene wyciągnęła z torby kilka bandaży i zbliżyła się do leżącej
nieruchomo półelfki.     - Vert, usiądź. Czeka cię podróż na
smoku, nie będziemy tu siedzieli do wieczora. A ty kochanie, pomóż mi zmienić
jej bandaże.    Dopiero wtedy mag zauważył ranną kobietę,
której chciał pomóc w trakcie pojedynku. Uzdrowicielka ułożyła ich oboje na
miękkich matach. Tyle że u jego stóp nie warował żaden
pies.    Doprowadzony przez przyjaciela do kamienia klapnął
niezgrabnie i syknął z bólu. Czuł się, jakby ktoś wrzucił go do dużej beczki i
sturlał ją z bardzo dużego wzgórza. Nie miał siniaków, ani żadnych
poważniejszych obrażeń nie licząc potężnego siniaka na głowie. Pomimo tego była
cały obolały, miał wrażenie, że wszystkie mięśnie, ścięgna i stawy są
nadwerężone. Doskonale lokalizował każdą część swojego ciała i pierwszy raz
dotarło do niego iż ma ich tak wiele.    - Co z
nią?    - Jest poparzona i bardzo wyczerpana.
    - W sumie żadnych trwałych uszkodzeń - dodała Selene. -
Co prawda dużo czasu upłynie zanim odzyska formę, ale poza tym miała sporo
szczęścia. No i umiała się bronić. Może kilka drobnych blizn... Nic
ponadto.    - To dobrze.    Jak zwykle,
żadne z nich nie usłyszało, kiedy wrócił Yan.    - Już się
uspokoiły. Są trochę głodne.     - Skoro jesteśmy już
wszyscy... Vert, może nam opowiesz co tu się właściwie
wydarzyło?    Zapytany oparł głowę na łokciach. Przygłupi
dżin, podróż na jego plecach, pojedynek... To było ponad jego
siły.    - Może nie w tej chwili. Muszę... muszę dojść do
siebie.     Przez twarz Etheala przebiegł ironiczny
uśmieszek.    - Vert, bez fałszywej skromności. Kiedy Selene
zajmowała się wami, poszliśmy z Yanem do ruin miasta. Eferium zdobyła Aneltaya,
pierwsza imperatorowa. Pomagał jej w tym Xylonius i jego czterech magów. Jeden z
nich, Kleve, słynny nieciągły, nie wrócił do stolicy. Właściwie w ogóle nie
wiadomo, co się z nim stało. Jedna z plotek głosiła, że przywołał zastęp dżinów
i został w ruinach. Podobno próbował zebrać ocalałe księgi złotoskrzydłych. Już
wiesz z kim walczyłeś?    Szeroko otwarte usta są powszechnie
uznanym wyrazem zdziwienia, który mimowolnie zastosował Vert. Etheal
kontynuował.    - Intryguje nas jedno. Kleve był nadwornym
magiem Aneltayi. Ty jesteś tylko adeptem. Jakim cudem udało wam się go
pokonać?    Vert poczuł jak rozpiera go duma. Uśmiechnął się
szeroko, przezwyciężył ból i wyprostował plecy.    -
Tajemnica.    *****    Byli już
spakowani, kiedy półelfka odzyskała przytomność. Z początku ani Selene, ani
Etheal, nie zauważyli, że Yan stracił dobry humor. Kobieta, która przedstawiła
się im jako A'ndra podziękowała za okazaną pomoc. Jednakże kiedy zaproponowali
jej transport, stanowczo odmówiła.    - Jestem wam strasznie
wdzięczna. Ale nie mogę wracać z wami.    Selene żachnęła się
rozdrażniona.    - Słuchaj kobieto. Z tego ci widzę, jesteś
nieciągłą. Nie nadano mi jeszcze zielonej barwy oficjalnie, ale już w zeszłym
roku zdobyłam certyfikat uzdrowicielki. Widzę w jakim jesteś stanie i jesteś
śmieszna, jeśli ci się wydaje, że mogę cię tu tak po prostu zostawię. Nie ma
takiej możliwości. Yanie, przemów jej do rozsądku.    Zapadła
cisza.     - Myślę... ehm... że powinniście o czymś wiedzieć.
Twój klan to Bei'less, prawda? - zwrócił się do kobiety. W jej oczach pojawiła
się wdzięczność.    - Tak, elfie z rodziny
Kob'ion.    - Widzicie... Ja nie powinienem pojawiać się w
Tharie De'qe. Od czasu, gdy członkowie mojego klanu zdecydowali się nie udzielać
poparcia imperatorowej, w odróżnieniu od ludu Bei'less... stosunki między
naszymi klanami... powiedzmy, bardzo się ochłodziły. Jeśli nie będzie innego
wyjścia, to nie będę się opierał. Ale gdybyście jednak znaleźli konkurencyjne
rozwiązanie, jestem pewien że oboje...    - ... będziemy
zobowiązani - dokończyła A'ndra.    Etheal zasępił się.
    - Istnieje inny sposób. Tylko że nie znam dokładnej
lokalizacji twojego miasta. Powiedz, tylko szczerze, czy zostało ci tyle mocy,
żeby się tam dostać bezpiecznie, jeśli cię teleportuję? Ja otworzyłbym kanał
energetyczny, ty musiałabyś tylko skierować go we właściwe
miejsce.    - Dajcie spokój! - zaprotestowała Selene. - To
się nie uda, ona jest nieciągła, a ty chcesz żeby użyła czaru
powietrza!    - On ma rację, uzdrowicielko. To powinno się
udać. Nie jestem aż tak osłabiona, twoje wysiłki nie poszły na marne.
    - Kochanie, ja zbuduję całe zaklęcie i włożę w nie
energię. Ona będzie musiała jedynie nad nim zapanować.     -
Dokładnie. Jestem pewna, że sobie poradzę sobie. Nie
zwlekajmy.    Pożegnanie było krótkie. Kiedy do A'ndry
podszedł Vert, jej oczy zalśniły.    - Mam wobec ciebie
wielki dług, magu. I nie tylko ja.    - Nie ma sprawy. Każdy
postąpiłby na moim miejscu tak samo.     - Nie każdy. Chcę,
żebyś wiedział, że jeszcze kiedyś się spotkamy. A wtedy spłacę swój
dług.    Roześmiał się.    - Mam nadzieję,
że nie będzie takie potrzeby. Znasz moje imię. Moja posiadłość leży niedaleko
Tommp - Rovy. Jeśli zajdzie taka potrzeba, albo po prostu będziesz w pobliżu,
odezwij się. Powspominamy dzisiejszą noc przy kieliszku dobrego
miodu.    - Dziękuję. Może skorzystam.    
- Nurtuje mnie jeszcze jedno. Czy... czy przybyłaś tu po
pióra?    - Skąd o tym wiesz? - A'ndra wydawała się
zmieszana.    - To była pierwsza rzecz, o jaką zapytał mnie
ten dżin z którym walczyłaś. O jakie pióra chodzi?   
Odgarnęła kosmyk z czoła.    - O pióra złotoskrzydłych. Nic
więcej nie mogę ci powiedzieć, przykro mi. Powodzenia.    -
Nawzajem, A'ndro.    Stanęła na środku drogi, osmolonej w
wielu miejscach po nocnym starciu. Pies siedział u jej
boku.    - Pokój z wami. I dziękuję.   
Etheal otworzył teleport. Półelfkę i jej towarzyszką o płowej sierści otoczyła
migocząca bańka powietrza. Zalśniła gwałtownie i znikła.    
Ponownie rozległ się głośny ryk. Gdzieś niedaleko zeszła mała lawina.
    - Na nas też czas - Yan ponaglił towarzyszy. - One są
naprawdę głodne.    *****   
Siedzieli przy kominku. Vert skończył opowiadać. Etheal patrzył na niego z
dezaprobatą.    - To była czysta głupota z twojej strony.
Jesteś dopiero adeptem, nie potrafisz kontrolować tak wielkiej mocy. Nawet nie
umiesz jeszcze otworzyć zwykłego teleportu do domu, a śmiertelnie poraziłeś
nieciągłego mistrza. Energia którą wyzwoliłeś z kryształu mogła cię
zabić!    - Ale nie zabiła.     - I całe
szczęście - podsumował Yan. - Etheal, pomimo wszystko wydaje mi się, że zasłużył
na nagrodę. Zachował się bardzo szlachetnie.    - Nie
myślałem wtedy o tym - przyznał Vert.    Elf wstał i wyszedł
z pokoju. Po chwili powrócił dzierżąc w objęciach stos
papierów.    - Jak wiesz, kiedy Selene was opatrywała,
zwiedziliśmy ruiny. To dla ciebie.    - Co to
jest?    - Zapiski Kleva - wyjaśnił Etheal. - Robił je przez
dziesiątki lat, mozolnie odcyfrowując zniszczone i popalone księgi ptaszników.
Szkoda, żeby jego praca poszła na marne.     - Będziesz miał
zajęcie na długie zimowe wieczory - dodał Yan. - Monekus na pewno chętnie ci
pomoże.    Selene uniosła w górę kieliszek.
    - Twoje zdrowie, Vert.    - Nie. Nasze
zdrowie.    *****    Gnał jako
myśl, nie zdając sobie sprawy ze swego stanu. Przemierzał szachownice pól, lasy
i góry, aż dotarł nad bezkresną połać oceanu. Poszukiwał tylko jednego, instynkt
zdominował inne myśli. Składał się tylko z jednego
pragnienia.    Nagle zmienił się w czystą radość. Pomknął w
dół. Promień światła prześliznął się po owalnym celu. Był czystą myślą,
instynktem, pragnienie. Przeniknął przez korek i znalazł się w środku. Papierowy
skrawek mu nie przeszkadzał. Czuł się bezpieczny pomiędzy szklanymi ściankami
butelki.     Zapadał w sen. Nie wiedział na jak długo. Dopóki
nikt jej nie otworzy...    Lato 2001




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
To tylko chwila
1352 To tylko tango Maanam
Jeszcze jedna noc United
To Tylko Miłość Cd 1
To tylko miłość Paulla
Ich Troje To tylko chwila
Jeszcze jedna noc United
Czy Halloween to tylko niewinna zabawa
Monet to tylko oko ale, dobry Boże, co za oko!

więcej podobnych podstron