babel historia mojego golebnika









Izaak Babel - HISTORIA MOJEGO GOŁĘBNIKA







Izaak Babel
HISTORIA MOJEGO GOŁĘBNIKA
M. Gorkiemu
 
 
W dzieciństwie bardzo chciałem mieć gołębnik.
W ciągu całego życia niczego bardziej nie pragnąłem. Miałem dziewięć
lat, kiedy ojciec obiecał mi dać pieniądze na zakup desek i trzech par gołębi.
To było w 1904 roku. Przygotowywałem się do egzaminów do wstępnej klasy
mikołajowskiego gimnazjum. Moja rodzina mieszkała w mieście Mikołajowie w
guberni chersońskiej. Tej guberni już nie ma, nasze miasto przeszło do rejonu
odeskiego.
Miałem zaledwie dziewięć lat i bałem się
egzaminów. Z obu przedmiotów - z rosyjskiego i arytmetyki - nie mogłem
dostać mniej niż piątkę. Norma procentowa w naszym gimnazjum była bardzo mała
- zaledwie pięć procent. Na czterdziestu chłopców do klasy wstępnej mogło
się dostać tylko dwóch Żydów. Nauczyciele pytali tych chłopców chytrze;
nikogo nie pytali tak zawile jak nas. Dlatego właśnie ojciec, obiecując mi
kupno gołębi, żądał dwóch piątek z plusami: Ojciec znękał mnie do
ostateczności, popadłem w nie kończący się sen na jawie, w długi,
dziecinny sen rozpaczy - i poszedłem w tym śnie na egzamin, a jednak zdałem
lepiej od innych.
Byłem zdolny do nauki. Nauczyciele mimo
wszystkich chytrych wybiegów nie potrafili pozbawić mnie rozumu i łapczywej
pamięci. Byłem zdolny do nauki i dostałem dwie piątki. Ale potem wszystko się
zmieniło: Chariton Efrussi, kupiec zbożowy, eksportujący pszenicę do
Marsylii, dał za swojego syna pięćset rubli łapówki, mnie postawili pięć
z minusem zamiast piątki, a na moje miejsce przyjęli do gimnazjum małego
Efrussiego. Ojciec bardzo się wtedy gryzł. Od szóstego roku życia uczył
mnie wszystkich przedmiotów, jakich tylko było można. Historia z minusem
doprowadziła go do rozpaczy. Ojciec chciał pobić Efrussiego albo przekupić
dwóch tragarzy, żeby oni pobili Efrussiego, ale matka go od tego odwiodła - i zacząłem przygotowywać się do drugiego egzaminu, na następny rok, już do
pierwszej klasy. Rodzina w tajemnicy przede mną urobiła nauczyciela, żeby w
jeden rok przeszedł ze mną program wstępnej i pierwszej klasy, a że byliśmy
wiecznie wszystkiego niepewni, toteż wyuczyłem się na pamięć trzech książek.
Były to: gramatyka Smirnowskiego, zbiór zadań - Jewtuszewskiego i podręcznik
podstawowych wiadomości z historii Rosji Pucykowicza. Dzieci nie uczą się już
z tych książek, ale ja wyuczyłem się ich na pamięć, od deski do deski, i w
następnym roku na egzaminie z rosyjskiego u nauczyciela Karawajewa dostałem
nieosiągalną piątkę z plusem.
Ten Karawajew był rumianym, wiecznie gniewnym człowiekiem,
z moskiewskich studentów. Nie miał chyba nawet trzydziestu lat. Na jego okazałych
policzkach kwitły rumieńce jak u wiejskich dzieci, na jednym policzku miał
brodawkę, a z niej wyrastał pęczek popielatych włosów niczym u kota. Oprócz
Karawajewa przy egzaminie był obecny jeszcze zastępca kuratora, Piatnicki, który
liczył się za ważną figurę w gimnazjum i w całej guberni. Zastępca
kuratora spytał mnie o Piotra Pierwszego - i doznałem wówczas uczucia
zapamiętania, uczucia bliskiego końca i przepaści, suchej przepaści, wyłożonej
oszołomieniem i rozpaczą.
O Piotrze Wielkim umiałem wszystko na pamięć z
książki Pucykowicza i z wierszy Puszkina. Wyrzuciłem z siebie na gwałt te
wiersze, twarze ludzkie zbiegły się nagle w moich oczach i wymieszały się
tam jak karty z nowej talii. Tasowały się na dnie moich oczu, a ja drżąc, prężąc
się i spiesząc wykrzykiwałem ze wszystkich sił puszkinowskie strofy. Krzyczałem
długo i nikt nie przerywał mego oszalałego mamrotania. Poprzez purpurową ślepotę,
poprzez poczucie swobody, które mną nagle owładnęło, widziałem tylko starą,
pochyloną twarz Piatnickiego z posrebrzoną brodą. Nie przerywał mi, tylko
odezwał się do Karawajewa, uradowanego ze mnie i z Puszkina.
- Ależ to plemię te wasze Żydki
- wyszeptał
stary - diabeł w nich siedzi. 
A kiedy umilkłem, powiedział:
- Dobrze, idź, mój chłopcze...
Wyszedłem z klasy na korytarz i tam, oparty o
nie bieloną ścianę, zacząłem budzić się z gorączki moich snów. Rosyjscy
chłopcy bawili się wokół mnie, dzwonek gimnazjalny wisiał opodal, u wylotu
profesorskiego korytarza, na wysiedzianym krześle drzemał pedel. Patrzyłem na
pedla i budziłem się. Dzieci dobierały się do mnie ze wszystkich stron.
Chciały mi dać kuksańca albo po prostu pobawić się ze mną, gdy wtem na
korytarzu ukazał się Piatnicki. Minął mnie, ale nagle zatrzymał się i
surdut zmarszczył mu się na plecach powolną falą. Zobaczyłem na tych
szerokich mięsistych, pańskich plecach zmieszanie - i podszedłem ku niemu.
- Dzieci - powiedział Piatnicki do
gimnazjalistów - nie tykajcie tego chłopca. - I położył tłustą,
wypielęgnowaną rękę na moim ramieniu.
- Mój chłopcze - zwrócił się do mnie
- powiedz ojcu, że zostałeś przyjęty do pierwszej klasy.
Wspaniała gwiazda zalśniła na jego piersi,
ordery przy wyłogach zadźwięczały i wielkie, czarne, umundurowane jego ciało
zaczęło się oddalać na wyprostowanych nogach. Było ono ściśnięte przez mroczne ściany, poruszało
się między nimi, jak porusza się barka po głębokim kanale, i znikło w
drzwiach gabinetu dyrektora. Malutki woźny z uroczystym hałasem zaniósł mu
herbatę, a ja pobiegłem do siebie, do sklepu.
W naszym sklepie siedział chłop klient i skrobał
się w głowę, pełen zwątpienia. Ujrzawszy mnie, ojciec zostawił chłopa i
bez wahania uwierzył mojemu opowiadaniu. Krzyknął na subiekta, żeby zamykał
sklep, i poleciał na ulicę Soborną kupować dla mnie czapkę ze znaczkiem.
Biedna matka ledwie oderwała mnie od tego opętanego człowieka. Matka była
blada, przeczuwała los. To głaskała mnie, to znów odpychała ze wstrętem.
Powiedziała, że wszyscy przyjęci do gimnazjum będą wymienieni w gazetach, i
że Bóg nas skarze, a ludzie wyśmieją, jeżeli kupimy mundurek przed
czasem. Matka była blada, czytała los w moich oczach i patrzyła na mnie z
gorzką żałością jak na kalekę, bo ona jedna wiedziała, jak nieszczęśliwa
jest nasza rodzina.
Wszyscy mężczyźni w naszym rodzie byli łatwowierni
i skorzy do pochopnych postępków: nie mieliśmy do niczego szczęścia. Mój
dziad był kiedyś rabinem w Białej Cerkwi, ale wygnano go stamtąd za bluźnierstwa,
i dziad z hałasem, ale ubogo przeżył jeszcze czterdzieści lat, studiował
obce języki, i w osiemdziesiątym roku życia zaczął wariować.
Mój stryj Lew uczył się w wołożyńskim
jeszybocie, w 1892 roku uciekł przed poborem i porwał córkę intendenta, który
służył w kijowskim okręgu wojskowym. Stryj wywiózł tę kobietę do
Kalifornii, do Los Angeles, porzucił ją tam i umarł w domu wariatów, wśród
Murzynów i Malajów. Policja amerykańska po jego śmierci przysłała nam
spadek - wielki kufer, okuty brązowymi żelaznymi obręczami. W tym kufrze były
ciężarki do gimnastyki, pasma kobiecych włosów, tałes dziadka, rajtpejcze
z pozłacanymi gałkami i kwiatowa herbata w pudełkach ozdobionych sztucznymi
perłami. Z całej rodziny pozostał tylko nienormalny wuj Simon, który mieszkał
Odessie, mój ojciec i ja. Ale ojciec był łatwowierny, obrażał ludzi
uniesieniami miłości od pierwszego wejrzenia, ludzie nie mogli mu tego wybaczyć
i oszukiwali go. Dlatego ojciec był przekonany, że jego życiem rządzi złośliwy
los, przedziwna istota, prześladująca go i zupełnie niezrozumiała, zostałem
matce tylko ja jeden z całej naszej rodziny. Jak wszyscy Żydzi, byłem małego
wzrostu, wątły i cierpiałem na bóle głowy od ciągłej nauki. Wszystko to
widziała moja matka, która nigdy nie była zaślepiona, jak jej mąż, nędzarską
dumą i niezrozumiałą wiarą w to, że nasza rodzina stanie się kiedyś
najpotężniejsza i najbogatsza ze wszystkich ludzi na świecie. Matka nie
spodziewała się dla nas szczęścia, bała się kupić mundurek przed czasem i tylko pozwoliła mi zrobić
sobie u fotografa zdjęcie na duży portret.
Dwudziestego września tysiąc dziewięćset piątego
roku w gimnazjum wywieszono spis uczniów przyjętych do pierwszej klasy. W
spisie widniało i moje nazwisko. Cała nasza rodzina chodziła patrzeć na tę
kartkę i nawet Szoel, mój stryjeczny dziadek, przyszedł do gimnazjum. Lubiłem
tego chełpliwego starca za to, że handlował rybami na rynku. Jego grube ręce były wilgotne, pokryte rybią łuską i pachniały wspaniałymi,
mroźnymi krajami. Szoel wyróżniał się spośród zwykłych ludzi także
tym, że opowiadał zmyślone historie o powstaniu polskim 1863 roku.
Kiedyś w przeszłości Szoel był karczmarzem w Skwirze; Szoel widział, jak
żołnierze Mikołaja I rozstrzeliwali hrabiego Godlewskiego i innych członków
insurekcji. A może i nie widział tego wszystkiego. Teraz wiem, że z Szoela był
po prostu stary nieuk i naiwny łgarz, ale jego opowiastek nie zapomniałem, były
ciekawe, i nawet ten głupi Szoel przyszedł do gimnazjum, żeby przeczytać
wywieszkę z moim nazwiskiem, a wieczorem tańczył i przytupywał u nas na
naszym żebraczym balu.
Ojciec z radości urządził bal i zaprosił
swoich towarzyszy - handlarzy zbożem, maklerów od sprzedaży gruntów i
komiwojażerów z naszego okręgu, handlujących maszynami rolniczymi. Ci
komiwojażerowie sprzedawali swoje maszyny każdemu, kto się trafił. Chłopi
i ziemianie bali się ich, bo nie można się było od nich odczepić nie
kupiwszy czegoś. Spośród Żydów komiwojażerowie to najweselsi i najbardziej
otrzaskani w świecie ludzie. Na naszej zabawie śpiewali chasydzkie piosenki,
które składały się tylko z trzech słów, ale śpiewało się je bardzo długo,
z mnóstwem śmiesznych intonacji. Piękno tych intonacji odczuje tylko ten,
komu zdarzało się świętować Paschę u chasydów, albo kto bywał na Wołyniu
w ich gwarnych synagogach. Prócz komiwojażerów przyszedł do nas stary
Lieberman, który uczył mnie Tory i hebrajskiego. Nazywano go u nas: monsieur
Lieberman. Lieberman wypił besarabskiego wina ponad swoją miarę, tradycyjne
jedwabne sznurki wylazły mu spod czerwonej kamizelki - i wzniósł po
hebrajsku toast na moją cześć. Stary w swym toaście gratulował rodzicom i
powiedział, że na egzaminie zwyciężyłem rosyjskich chłopców o tłustych
policzkach i synów naszych grubych bogaczy. Tak w czasach starożytnych Dawid,
król Judei, zwyciężył Goliata i podobnie jak ja zatriumfował nad Goliatem;
tak też naród nasz siłą swego rozumu zwycięży wrogów, którzy otoczyli
nas i łakną naszej krwi. Powiedziawszy to monsieur Lieberman zapłakał, płacząc
wypił jeszcze wina i krzyknął: "wiwat!" Goście wzięli go do koła i
zaczęli z nim razem wieść prastarego kadryla, jak na weselu w żydowskim miasteczku. Wszyscy na naszym balu byli
weseli, nawet matka wypiła kilka łyków wina, chociaż nie lubiła alkoholu i
nie wyobrażała sobie, jak można go lubić; wszystkich Rosjan uważała z tego
powodu za wariatów i nie mogła zrozumieć, jak kobiety żyją z mężami
Rosjanami.
Ale nasze szczęśliwe dni nastąpiły później.
Dla matki nastąpiły one wtedy, gdy co rano przed moim pójściem do gimnazjum
zaczęła mi przygotowywać kanapki, kiedy chodziliśmy po sklepach i kupowali
przybory na moje choinkowe gospodarstwo: piórnik, skarbonkę, tornister, nowe
książki w tekturowej oprawie i zeszyty obłożone w błyszczący papier. Nikt
na świecie nie odczuwa posiadania nowych rzeczy silniej niż dzieci. Dzieci drżą
pod wpływem ich zapachu, jak drży pies czując ślady zajęcze, doświadczają
tego szaleństwa, które później, gdy jesteśmy już dorośli, nazywamy
natchnieniem. I to czyste, dziecinne poczucie własności w stosunku do nowych
rzeczy udzieliło się i matce. Przez miesiąc przywykaliśmy do piórnika i do
porannego zmierzchu, kiedy to piłem herbatę na skraju dużego oświetlonego
stołu i pakowałem książki do tornistra; przez cały miesiąc przywykaliśmy
do naszego szczęśliwego życia i dopiero po pierwszym okresie przypomniałem
sobie o gołębiach.
Miałem już wszystko przygotowane - jeden
rubel i pięćdziesiąt kopiejek oraz gołębnik, zrobiony ze skrzynki przez dziadka
Szoela.
Gołębnik był pomalowany brązową farbą. Miał gniazdka na dwanaście par gołębi,
najrozmaitsze listewki na dachu i specjalną siatkę, którą wykombinowałem po
to, żeby łatwiej było wabić cudze ptaki. Wszystko było gotowe. W niedzielę
dwudziestego października wybrałem się na Ochotnicką, ale na drodze stanęły
nieprzewidziane przeszkody.
Historia, którą opowiadam, to znaczy moje wstąpienie
do pierwszej gimnazjalnej, zdarzyła się w jesieni 1905 roku. Car Mikołaj
nadawał wtedy narodowi rosyjskiemu konstytucję; mówcy w dziurawych paltach
wdrapywali się na podwyższenie przed budynkiem dumy miejskiej i wygłaszali
mowy do ludu.
Na ulicach po nocy słychać było strzelaninę i
matka nie chciała mnie puścić na Ochotnicką. W dniu dwudziestego października
z samego rana chłopcy z sąsiedztwa puszczali latawce tuż naprzeciw budynku
policji, a nasz woziwoda, porzuciwszy robotę, chodził po ulicy wypomadowany, z
rozczerwienioną twarzą. Potem znów widzieliśmy, jak synowie piekarza
Kalistowa wyciągnęli na ulicę skórzanego kozła i zaczęli się gimnastykować
na środku jezdni. Nikt im nie przeszkadzał, a stójkowy Siemiornikow jeszcze
ich podbechtywał, żeby skakali wyżej. Siemiornikow miał na sobie jedwabny
pas z samodziału, a buty jego w tym dniu lśniły takim blaskiem, jakim nie lśniły
nigdy dotąd. Stójkowy ubrany po cywilnemu najwięcej przeraził moją
matkę, właśnie z powodu niego matka nie chciała mnie nigdzie puścić, ale
wydostałem się na ulicę tylnymi przejściami i dobiegłem do Ochotnickiej, która
znajdowała się za naszym dworcem kolejowym.
Na Ochotnickiej siedział na swym stałym miejscu
Iwan Nikodimycz, handlarz gołębi. Prócz gołębi miał jeszcze na sprzedaż
króliki i pawia. Paw siedział na żerdce rozpuściwszy ogon i poruszał obojętną
główką to w prawo, to w lewo. Łapę miał obwiązaną skręconym sznurkiem,
drugi koniec sznurka był przyciśnięty wyplatanym krzesłem Iwana Nikodimycza.
Od razu kupiłem od Iwana Nikodimycza parę wiśniowych gołębi o wyszarganych, strzępiastych ogonach oraz parę czubatych
- i schowałem je w
worku za pazuchą. Po tym zakupie zostało mi jeszcze czterdzieści kopiejek,
ale stary nie chciał za tę cenę sprzedać gołębia i samiczki kriukowskiej
rasy. Lubiłem w tej rasie dzioby - krótkie, gruzłowate, przyjazne.
Czterdzieści kopiejek to była uczciwa cena, ale łowca drożył się i odwracał
ode mnie swą zżółkła twarz, przepaloną dzikimi namiętnościami ptasznika.
Kiedy dzień targowy dobiegł końca i widać było, że nie ma innych kupców,
Iwan Nikodimycz zawołał mnie. Wszystko poszło po mojej myśli i wszystko obróciło
się na złe.
O dwunastej w południe, a może trochę później, przez plac przeszedł człowiek w wojłokowych
butach. Stąpał lekko swymi rozdętymi nogami, na jego wyniszczonej twarzy płonęły
ożywione oczy.
- Iwanie Nikodimyczu - powiedział przechodząc
koło ptasznika - składajcie instrumenty, na mieście szlachta jerozolimska
konstytucję dostaje. Na Rybnej Bablowego dziadka na śmierć uczęstowali.
Powiedziawszy to przeszedł lekko między
klatkami niby bosy siewca po miedzy.
- Niedobrze - wymamrotał w jego stronę Iwan
Nikodimycz - niedobrze - krzyknął ostrzej, zaczął zbierać króliki i
pawia i wepchnął mi kriukowskie gołębie za czterdzieści kopiejek. Schowałem
je za pazuchę i zacząłem się przyglądać, jak ludzie rozbiegają się z
Ochotnickiej. Paw na ramieniu Iwana Nikodimycza odchodził ostatni. Siedział
jak słońce na szarym, jesiennym niebie, siedział, jak siedzi lipiec na różowym
brzegu rzeki, rozpalony lipiec w wysokiej, chłodnej trawie. Na rynku nie było
już nikogo, gdzieś blisko grzmiały wystrzały. Wtedy pobiegłem w stronę
dworca, przeciąłem skwer, który od razu zapadł się w moich oczach, i wpadłem
w opustoszałą uliczkę z udeptaną, żółtą ziemią. Przy końcu uliczki w
foteliku na kółkach siedział beznogi Makarenko, który jeździł w tym fotelu
po mieście i sprzedawał papierosy. Chłopcy z naszej ulicy kupowali u niego papierosy, dzieci lubiły go; popędziłem uliczką
ku niemu.
- Makarenko - powiedziałem, zadyszany od
biegu, i pogłaskałem beznogiego po ramieniu - nie widziałeś Szoela?
Kaleka nie odpowiedział, jego ordynarna twarz,
ulepiona z czerwonego tłuszczu, z gruzłów, z żelaza - połyskiwała.
Podniecony, wiercił się w foteliku, jego żona Katiusza, odwrócona wacianym
zadem, przebierała rzeczy porozrzucane po ziemi.
- Coś tam naliczyła? - spytał beznogi i
ruszył całym korpusem, odwracając się od kobiety, jak gdyby z góry nieznośna
mu była jej odpowiedź.
- Czternaście sztuk kamaszy
- odpowiedziała
Katiusza nie prostując się - poszew kopertowych sześć, teraz liczę
czepki.
- Czepki - wrzasnął Makarenko, zatchnął
się i wydał dźwięk przypominający szloch - widać, Katarzyno, Bóg mnie
naznaczył, żebym za wszystkich pokutował... Ludzie całe sztuki płótna noszą,
u ludzi wszystko jak u ludzi, a u nas - czepki...
I rzeczywiście, przez uliczkę przebiegła
kobieta z rozognioną ładną twarzą. Na jednej ręce niosła naręcz łaszków,
w drugiej - sztukę sukna.
Szczęśliwym głosem gorączkowo zwoływała
dzieci, które się rozbiegły; jedwabna sukienka i błękitna bluzka wlokły się
za jej lecącym ciałem, nie słuchała Makarenki, który pędził za nią ze swym fotelem. Beznogi nie nadążał
za nią, jego koła grzechotały, ze wszystkich sił kręcił korbami.
- Paniusiu - krzyczał ogłuszająco
- skąd
ta sarpinka, paniusiu?!
Ale kobiety z wlokącą się suknią już nie było.
Zamiast niej zza węgła wypadł koślawy wóz. Na wozie stał, rozstawiwszy
szeroko nogi, wiejski chłopak.
- Gdzie te ludzie poleciały?
- spytał chłopak
i uniósł czerwoną lejce nad końmi, które rzucały się w chomątach.
- Wszyscy na Sobornej - błagalnie powiedział
Makarenko - wszyscy tam są, serdeńko. Co tylko złapiesz, przynoś do mnie,
kupuję wszystko...
Chłopak przegiął się ku przodowi, chlasnął
srokate konie. Skoczyły jak cielęta, rzucając swymi brudnymi zadami, i puściły
się galopem. Żółta uliczka znów zrobiła się żółta i pusta, wtedy
beznogi skierował na mnie zgasłe oczy.
- A czy to ja wybraniec boży
- powiedział
ospale - a czy to ja syn człowieczy...
I Makarenko wyciągnął ku mnie rękę zeszpeconą
trądem.
- Co tam masz w torbie? - spytał i zabrał
mi worek, który ogrzewał moje serce.
Tłustą ręką kaleka potarmosił parę turmanów
i wyciągnął na światło dzienne wiśniową gołębiczkę. Ptak leżał na
jego dłoni z podniesionymi do góry łapkami.
- Gołębie - powiedział Makarenko i skrzypiąc kołami
podjechał ku mnie - gołębie - powtórzył i uderzył mnie w twarz.
Uderzył mnie na odlew dłonią, w której ściskał ptaka.
Waciany zad Katiuszy zakręcił mi się w oczach - i upadłem na ziemię w nowym
płaszczu.
- Zniszczyć to nasienie - odezwała się wtedy Katiusza i
podniosła się znad kupy czepków - patrzeć nie mogę na ichnie nasienie i na
ichnich śmierdzących chłopów...
Mówiła coś jeszcze o naszym nasieniu, ale nic więcej nie słyszałem.
Leżałem na ziemi, a wnętrzności zmiażdżonego ptaka ciekły mi po skroni,
ściekały po policzkach, wijąc się, bryzgając i oślepiając mnie. Delikatna
kiszka gołębia pełzała po moim czole, a ja zamykałem jedyne nie zalepione
oko, by nie widzieć świata, co rozpościerał się dokoła mnie. Ten świat był
ciasny i straszny. Kamyk leżał przed moimi oczami, kamyk, wyszczerbiony jak
twarz staruszki o wielkiej szczęce, opodal poniewierał się odłamek biczyska
i kupka piór, która jeszcze dyszała. Mój świat był mały i straszny. Zamknąłem
oczy, by go nie widzieć, i przytuliłem się do ziemi, która leżała pode mną
w niemym spokoju. Ta udeptana ziemia w niczym nie przypominała naszego życia i
oczekiwania egzaminów w tym życiu. Gdzieś daleko jeździło po niej nieszczęście
na wielkim koniu, lecz tętent kopyt słabł, ginął i cisza, gorzka cisza, która
uderza nieraz dzieci w nieszczęściu, zatarła nagle granicę między moim ciałem
a nieruchomą ziemią. Ziemia pachniała wilgotnym wnętrzem, grobem, kwiatami.
Poczułem jej zapach i zapłakałem, wyzbyty lęku. Szedłem po obcej ulicy,
zastawionej białymi skrzynkami, szedłem ustrojony w okrwawione pióra, sam, środkiem
trotuarów, wymiecionych jak na niedzielę, i płakałem tak gorzko, głęboko i
szczęśliwie, jak nie płakałem już nigdy więcej w życiu. Zbielałe druty
huczały mi nad głową, przede mną biegła jakaś psina, w bocznej uliczce młody
chłop w kamizeli rozbijał futrynę w domu Charitona Efrussiego.
Rozbijał ją drewnianym młotem; brał rozmach całym ciałem,
a potem, odetchnąwszy, uśmiechał się szeroko dobrym uśmiechem, pełnym
odurzenia, potu i wewnętrznej siły. Cała ulica była wypełniona chrzęstem,
trzaskiem, śpiewem rozlatującego się drzewa. Chłop walił tylko po to, by się
przeginać, oblewać potem i wykrzykiwać niezwykłe słowa w jakimś nieznanym,
nierosyjskim języku. Wykrzykiwał je i śpiewał, wytrzeszczał niebieskie
oczy, gdy wtem na ulicy ukazała się procesja, idąca od strony dumy. Starcy z
farbowanymi brodami nieśli portret cara z równym przedziałkiem, chorągwie ze
świętymi pańskimi o grobowych licach łopotały nad procesją, rozpłomienione
staruchy parły naprzód. Chłop w kamizeli, zoczywszy pochód, przycisnął młotek
do piersi i pobiegł za chorągwiami, a ja wyczekałem końca procesji i
przedostałem się do naszego domu. Dom był pusty. Białe drzwi stały otworem,
trawnik przed gołębnikiem był zdeptany. Tylko jeden Kuźma został na
gospodarstwie. Kuźnia - stróż - siedział w komórce i ubierał martwego
Szoela.
- Latasz jak kot z pęcherzem
- powiedział
stary, zobaczywszy mnie - łazisz gdzieś światami... A tu tymczasem naród
naszego dziadka, patrz, jak kropnął...
Kuźma sapnął, odwrócił się i zaczął
wyjmować dziadkowi z otworu spodni sandacza. Tych sandaczy, wsadzonych w
dziadka, było dwa: jeden w otwór spodni, drugi w usta, i chociaż dziadek był
martwy, jeden sandacz jeszcze żył i podrygiwał.
- Naszego dziadka kropnęli, więcej nikogo
- mówił Kuźma rzucając sandacza kotu - on cały naród schepał ostatnimi słowami,
do suchej nitki, ależ dzielny... Przyniósłbyś mu pięciokopiejkówek na
oczy...
Ale ja, dziesięcioletni chłopak, nie wiedziałem,
na co się mogą przydać pięciokopiejkówki nieżywym ludziom.
- Kuźma - powiedziałem szeptem
- ratuj
nas...

I podszedłem
do stróża, objąłem jego stare, garbate plecy z jednym ramieniem krzywym i - zobaczyłem dziadka zza tych pleców. Szoel leżał w wiórach,
ze zmiażdżoną
piersią, z zadartą w górę brodą, w grubych kapciach, włożonych na bose stopy. Nogi jego, leżące
każda z osobna, były brudne, fioletowe, martwe. Kuźma krzątał się koło
nich, podwiązał dziadkowi szczękę i patrzył, co by tu jeszcze zrobić koło
nieboszczyka. Krzątał się tak, jakby miał nowy mebel w .domu, i ustał
dopiero wtedy, gdy .rozczesał trupowi brodę.
- Wszystkich schepał - powiedział
uśmiechając
się i spojrzał na trupa z lubością. - Jakby mu się Tatarzy popadli, to i
Tatarom by dał bobu, ale tu byli Rosjanie i kobiety były, kacapki, kacapy nie
darują ludziom, ja kacapów znam...
Stróż podsypał nieboszczykowi wiórów, zrzucił
stolarski fartuch i wziął mnie za rękę.
- Chodźmy do ojca - wymamrotał przyciskając
mnie mocniej - twój ojciec szuka cię od rana, jeszcze umrze...
I razem z Kuźma poszliśmy do domu inspektora
podatkowego, gdzie ukryli się moi rodzice uciekłszy przed pogromem.

 


Tłum. Krystyna
Pomorska

Nowele i opowiadania - subiektywny wybór










Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
historia mojego nieciala
Keller H Historia mojego życia
Religia Pytania o latarnię mojego serca
Nov 2003 History Africa HL paper 3
Historia harcerstwa 1988 1939 plansza
Historia państwa i prawa Polski Testy Tablice
Historia Kosmetyków
historia
Gaza w staroegipskich źródłach historycznych
A short history of the short story

więcej podobnych podstron