Kraszewski Barani kożuszek


Józef Ignacy Kraszewski

Barani Kożuszek

Panu Wiktorowi Łodzia_Brodzkiemu *1 w
dowód wdzięczności, przyjaźni i wysokiego szacunku przesyła Autor Część pierwsza
Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani *2
sprawiał dla bawiącej się Warszawy reduty, *3 jednego wieczora późnej jesieni
wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem. Błoto po deszczu, który nie
przestawał, było ogromne. Ścisk przybywających na zabawę i tych, co szczęśliwym
pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany, wrzawa
ogłuszająca. Dwie niezbyt jasno przyświecające latarnie, w których grube łojówki
topniały, nie dosyć od wiatru obwarowane, smugami bladymi rzucały na błoto i
wskazywały kałuże, bo w nich się blask ich odbijał. Najrozmaitszego autoramentu
*4 powozy, poczynając od paradnych karet i karyklów, *5 aż do sznurkami
powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice,
łając, smagali batami zbyt najeżdżających, dyszle stukały o pudła lub gwałtownie
zatrzymanym koniom ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały się głowy
przybywających gości, przelękłych lub zagniewanych. Ciemność panująca dokoła, bo
oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z którymi chłopcy biegali,
innego światła w ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie
się do pożądanego ganku. Tu pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze bariery,
która miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity,
iż tylko głowy nadeń wystające widać było. Przypatrzyć się im godziło zaprawdę,
choć deszcz kropił chłodny i gęsty. Takiego zbiorowiska charakterystycznych
fizjognomij *6 trudno było gdzie indziej znaleźć. Począwszy od starców_żebraków
i żebraczek, którzy mimo spóźnionej pory przywlekli się tu, rachując na to, że
zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzają, aż do czeladzi i sług, kapot
mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, Żydów i rzezimieszków,
wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy pod gołym niebem i okapem, z
którego deszcz się lał długimi nićmi srebrnymi, tak się tu zabawiali wesoło jak
ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Słychać ją było to ciszej, to
głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały. Głuche burczenie basetli
wtórowało śmiechom tłumu. Chłopaki od szewców z gołymi głowami, w skórzanych
fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili
dowcipkując. Witali oni każdego wysiadającego i każdą przybywającą maskę jakimś
rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe powstawało parskanie. Porządku uchwycić
nie było tu komu. Dwaj dragoni, *7 najęci przez antreprenera, *8 zajmowali
stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba było strzec rozsypanych
pieniędzy, po które drapieżne palce sięgnąć mogły. Powozy zajeżdżały jak
najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez kałużę gęstego błota
zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie najobficiej ciekło, a po
bokach dwie rynny drewniane strumieniami tryskały. Wysiadający więc musieli, nim
się pod ochrończy dach dostać mogli, prześlizgnąć się przez kładkę,
błogosławieni z góry od deszczu, a potem przebyć ganek dosyć długi, z obu stron
gęsto ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska był tak
wielki, że bariery trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo
okupione, łokciami i nogami od uduszenia bronić się musieli. U samych drzwi,
wiodących do obszernych sieni, stała w prawo budka, w której bilety wnijścia
sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wąsaci, dobrani tak, aby wrażali
tłumowi uszanowanie. Koło niej i tam, gdzie służba płaszcze i okrycia
zdejmowała, nosząc się z nimi pod ścianami, ścisk był nie mniejszy jak w ulicy.
Lecz tu lokaje najemni i pańscy więcej już z widowiskami podobnymi obyci, nie
okazywali ani tak wrzawliwej ciekawości, ani takiej uciechy z masek
przybywających. Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąć na ramionach
płaszcze i futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy,
mimo wrzawy i dochodzącej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już
drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia czasu, zabierali się do gry
kartami zatłuszczonymi. Reduty pana Marwaniego, tak jak heca, *9 nie należały do
zabaw wielkiego świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i
nie najlepsze, lecz ci, co się bawili wówczas nieustannie, tak pospolitymi
zabawami znudzeni byli, tak one im spowszedniały, iż chętnie po kryjomu zabłąkać
się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta
chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią jaką intrygę pokryć
było potrzeba. Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można
najświetniejsze imiona i osobistości głośne, jakich by się tu spodziewać nie
godziło. Jaśnie pan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku
z cudzoziemska, mały, czarny, z włosem drobniuchno pokręconym na głowie,
szepleniący dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł na
wszystko, ukazywał się u kasy, którą trzymała otyła i wystrojona kobieta,
krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach sieni. Niknął
czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierających, ale
na najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej wyrastający, zjawiał się
natychmiast zaperzony. Miał biedaczysko co robić i pomimo chłodu jesiennego pot
musiał ciągle ocierać z czoła. Reduta obiecywała się nadzwyczaj świetną, gdyż
szczęściem dla niej, dnia tego mniej niż zwykle zagrażała jej konkurencja
pałaców i teatru. Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość
odbierająca pieniądze dwakroć już grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich,
pod swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał. Wprawdzie maski były niezbyt
wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina *10 proste i lada jakie płaszczyki
przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasjerki wyróżniało wcale piękne
stroje, rączki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe. Pan Marwani znał
dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia, wiedział, że elegancja ani
przyborem świeżym nie może walczyć z panami wielkimi, że u niego nie szło o
przepych, ale o bezgraniczną swobodę. Nie starał się więc ani o sprzęt nowy, ani
o oświetlenie inne nad rurkowe łojówki, ani o bardzo przednią muzykę. Sale były
obszerne, otoczone ławami wybitymi trypą *11 wytartą i krzesłami nie pierwszej
świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kilkunastu samouczków, podpita,
rznęła od ucha, raźno, nie troszcząc się zbyt o czystość tonów. Miała ona jednak
w sobie coś dzikiego, rozkiełznanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewającego
szał w słuchaczów. Chociaż basy monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzypce
za to, flet, klarnet, zele *12 i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej
skostniałym nogom tańcować się chciało. Zachodząc z boku orkiestry tej, można
było dostrzec wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłumaczyły. Skrzypek
pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z rękawami
zakasanymi, stał twarzą zwrócony do swych muzykantów, policzkiem niemal leżąc na
skrzypcach i nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt wybijał. Podkomendni jego,
pomiędzy którymi i kapoty widać było, i odzież wątpliwego charakteru i nazwiska,
należeli do "stellae minores"; *13 dyrektor kapeli widocznie miał się za
sponiewieranego wirtuoza. Czasem też zamiast prostej melodii, przymrużywszy oko,
twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulając, wygrywał fantazje osobliwe,
które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły.
Twarz jego rozpłomieniona, pot z czoła rzęsiście spadający świadczyły, że
obowiązek swój spełniał z furią i namiętnością. Był to reputowany *14 wielce
naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu), który słynął i z
tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie licząc innych chłodzących
napojów. Gdy nie grał, spał. Mówił mało, a gdy go kto wyzwał na rozmowę,
poczynał ją i kończył od siebie: - W innym, panie, kraju to by mnie złotem
zasypali, ale tu człek musi rzępolić do tańca. Wieczór pana Marwaniego był w
największym swym blasku. W pośrodku sali widać było kupę masek: Węgrzyna z
olejkami, Żyda z kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turków w turbanach
ogromnych, Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z kobiałką i astrologa *15 w
stroju dziwacznym. Cyganka_wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli, cała
obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzących, którym do ucha
szeptała coś piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burczący.
Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazywały, stał i
wielki but, którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczący i... jak but
głupi. Pod kutasem, który go zdobił, dwa otwory służyły mu do orientowania się
wśród ścisku. Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w
przepysznym stroju jakiejś królowej Golkondy *16 czy bajecznego państwa
nieznanego. Ubiór jej był tak fantastyczny, iż na odgadnienie jego charakteru
próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo, wszystkich
zachwycał. Prawda, że i postać, którą okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć
twarzy jej pod maseczką wcale widać nie było, domyślano się piękności tak
nadzwyczajnej oblicza, jak cudownym było, co jej towarzyszyło. Kibić, rączka,
nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia były idealnego rysunku, kolorytu i
blasku. Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i
ramiona, królowa miała diadem z klejnotów różnych misternie złożony, jaśniejący
kamieniami drogimi. Nie były to ani szkła, ani czeskie kamienie, ani owe
szmaragdy Krasickiego *17 za trzy grosze, ale rzeczywiste brylanty, rubiny i
szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białą jej pierś zdobiło. Na
sukni z ciężkiej materii jedwabnej drapowała się przejrzysta z koronek złotych
druga; pas cały był lśniący od mozaiki *18 ametystów i pereł, na rękach obręcze
złote zwijały się, pospinanymi brylantowymi fermoarami. *19 Spod sukni nawet
wyglądające trzewiczki błyskały kamykami. Strój taki, na redutę wzięty, był
jakby wyzwaniem. Niepodobna było odgadnąć, która z wielkich pań tak się
przepysznie dla towarzystwa tak niewybrednego mogła ubrać. Znawcy oceniali
klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał się domyślić. Lecz nad
nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi z wielkiego świata, znający
doskonale i panie wszystkie, i ich klejnoty, ani właścicielki ich, ani
pochodzenia odgadnąć nie mogli. Obchodzono ją, przybliżano się, poglądano,
wyzywano na rozmowę, sądząc, że się zdradzi głosem. Odpowiadała piskliwie,
dziwacznie. Łamano sobie nadaremnie głowy. W niewielkim od niej oddaleniu
wskazywano sobie mężczyznę, który z nią miał wejść na salę, lecz teraz trzymał
się ciągle w pewnej odległości, nie spuszczając jej tylko z oka. Z tego też
domyślać się niczego i na żaden ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój
francuski, elegancki, pochodzenia paryskiego, kamizelkę suto szytą, mankiety
koronkowe, u trzewików sprzączki brylantowe, na ramionach czarne domino, na
peruczce kapelusik zręcznie rzucony. Z pewnej już otyłości i ruchów domyśleć się
było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery wskazywały, że do świata
większego należał. Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się
chciała, że się przy niej znajduje, zresztą zajęta była intrygowaniem tych, co
się do niej cisnęli. Otaczano ją kołem wielkim i coraz nowi przybywali do niego.
Niektórzy, ruszając ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli tę zagadkę
odgadnąć. Powszechnym prawie było zdaniem, że jedna z pań należących do rodziny
królewskiej (szeptano nazwisko) była tą królową, a klejnoty zapożyczonymi ze
źródeł wielu. Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a tych
osobach widywali. Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surową wzięte krytykę,
nie wytrzymywały jej. Pomiędzy tymi, którzy z największą ciekawością
przypatrywali się nieznajomej, byli dwaj młodzi ludzie, nie mogący się bliżej
docisnąć, ale nie spuszczający jej z oka. Trzymali się pod ręce i coraz to sobie
wzajem spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielkimi,
różnił ich strój, będący w owych czasach oznaką przekonań i stronnictw prawie
niezbędną. Starszy z nich trochę, pięknej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze
ślicznymi zębami, które rad w uśmiechu pokazywał, miał na sobie strój wytworny i
smakowny francuski. Postawa jak twarz uderzała pięknością, o której uwydatnienie
posiadacz jej dosyć się zdawał starać. Coś razem melancholicznego, szyderskiego,
znudzonego a pańskiego stanowiło charakter oblicza, na którym życie gorące
zostawiło już ślady. Był to kwiat świeży jeszcze, ale już więdnieć zaczynający.
Mógł on mieć jeszcze chwile blasku młodzieńczego, lecz w godzinach powszednich
znużenie przeważało. Towarzysz jego, młodszy, świeższy, wesół, uśmiechający się
do życia, cały nim tryskający, zdawał się żywiej daleko tym, co go otaczało,
zajmować. Na twarzy jego, nie umiejącej nic skłamać, każde najprzelotniejsze
wrażenie malowało się tak dobitnie, iż nie dawało jej chwili spoczynku. Ten miał
na sobie naówczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnym, szczególnie przez
młodzież, którą za sobą przykład i wola królewska pociągały, ubiór polski,
według mody nowej strannie, choć trochę jaskrawo i pretensjonalnie zrobiony.
Przeważnie panowała w nim barwa szlachecka, karmazynowa, *20 bo i kontusza
wyłogi, i żupan, pas i buty, i czapeczka na karabeli, i rapcie jaśniały
szkarłatem. Pod szyją miał spinkę z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali.
Wąs blond, do góry podkręcony, nadawał fizjognomii jakąś butę i rycerskość.
Możno było zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę i karabelę nie
darmo nosi u pasa. Twarz pomimo to więcej ochoty do wesołego życia, niż do zwady
i warcholstwa oznaczała. Śmiał się, patrzył, radował, pytał towarzysza
nieustannie i może go nudził trochę. - Ale któż ona jest, u licha?! - zawołał,
zwracając się do ubranego po francusku i za rękę go cisnąć. - Jeżeli Tytus nie
wie, któż wiedzieć będzie? - Tytus - odparł drugi z uśmiechem szyderskim -
wprawdzie zna Warszawę na palcach, lecz to... zagadka! To nie jest kobieta
naszego świata. - Tak, ale światów w Warszawie jest kilka - rzekł młody. - Znam
mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie
wypada - zawołał znudzony - lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka,
to "nouvelle debarqu~ee". *21 - I nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska? -
rzucił żywo starosta. - Owszem, ciekaw jestem i - dodał Tytus - mogę zaręczyć,
że tę tajemnicę odkryję, tylko nie tu i nie dziś. W tej chwili znudzony
zapatrzył się na królową. Myśl jakaś przebiegła mu po głowie, uderzył się z
lekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i dawszy mu znak, by w miejscu
pozostał, sam bardzo zręcznie się przemykając, począł zbliżać się do zagadkowej
piękności. Pomimo ścisku udało mu się przysunąć. Wyciągnął szyję i zaczął się
pilnie przypatrywać, jakby znaku jakiego szukał. Twarz mu się rozjaśniła
zwycięsko i na miejsce do oczekującego nań starosty powrócił. Temu oczy się
ciekawością iskrzyły. - No cóż? - Tst! Nie trzeba zdradzać tajemnicy - szepnął
cicho Tytus. - Już wiem! - Wiesz? Zamiast odpowiedzi, Tytus ujął pod ramię pana
starostę i pociągnął go z sobą do drugiej sali. Niełatwo natłok masek przebić
można było. W salach wszędzie prawie najróżnorodniejsze towarzystwo grupowało
się, dobierając sympatiami i antypatiami. *22 Śmiechy i łajania, szyderstwa i
groźby latały w powietrzu, przerywane muzyką i drzwi trzaskaniem, szczękiem
orężów i blach, które maski przyniosły z sobą. Tytus, który chciał wprowadzić
starostę w spokojniejszy zakątek dla odkrycia mu tajemnicy, nie mógł nigdzie
wyszukać dwóch miejsc odosobnionych. W jednej sali grano. Około faraona *23
stała kupa poniterów *24 taka, że ani złota, ani banku, ani trzymającego karty
dostrzec nie było można. Tu trochę ciszej już sprawiali się zapaśnicy, co z
losem walczyli. Ławki pod ścianami, na których karty podarte leżały tu i ówdzie,
prawie były puste. Para zgranych biedaków, ze zwieszonymi głowami, medytowała na
nich nad zmiennością losu, czy nad... stawką nową. Chociaż pokrycie tych
siedzeń, zbrukane i stłuszczone, wcale nie było zachęcające, starosta
niecierpliwie pierwszy padł w kącie na ławę i oglądającego się jeszcze i
ociągającego Tytusa przy sobie posadził. - Wiesz więc, kto ona jest?! - zawołał
niecierpliwie. - Z największą pewnością - odparł zawsze obojętny Tytus. - Byłoby
rzeczą niesłychaną, ażebym ja w mieście kogoś nie znał i nie poznał. Uśmiechnął
się z wielką zarozumiałością pan Tytus. Musimy jednak, nim do dalszych przyjdzie
zwierzeń, w kilku choć słowach objaśnić czytelnika o stanowisku, jakie pan Tytus
w ówczesnym społeczeństwie zajmował. Był on synem bardzo zamożnego kupca, rodem
Włocha, od dawna osiadłego w kraju i przerobionego już na Polaka. Ojciec jego,
Ferotti, prowadził handel wielki, trochę potem bankowymi zajmował się
interesami, dorobił się ogromnego majątku, nadwerężył go nieco spekulacjami
fałszywymi i dźwigał się znowu. Syn, wychowany bardzo starannie, bo mu ojciec
wyrobił przyjęcie do "Collegium nobilium" *25 u pijarów, pozawierał tam
znajomości z paniczami i wsunął się z ich pomocą w lepsze towarzystwo. Według
naszego zwyczaju, jako cudzoziemca, przyjmowano go, nawet w tych domach, gdzie
by żaden nieszlachcic uzyskać nie mógł wstępu. Pan Tytus, na którym ojciec
wielkie pokładał nadzieje, wychowany po pańsku, żył po paniczowsku, tracił dużo,
robił długi, ale za to ocierał się o to, co Warszawa miała najznakomitszego.
Wielka łatwość w nauczaniu się języków obcych, w przyswajaniu sobie tonu i
maniery świata wyższego, młodość i powierzchowność ujmująca uczyniły go
pożądanym w salonach. Panie, które po latach trzydziestu i czterdziestu nie
wyrzekały się jeszcze zalotności i przyjemnych z młodzieżą stosunków,
protegowały pana Tytusa. Nabrał wielkiej pewności siebie i marzył zapewne o
jakimś świetnym małżeństwie, a tymczasem bawił się i zabawiał drugich, choć sam
już życiem bez celu dość znużony. Był to z prawa i przywileju mentor *26
wszystkiej młodzieży wchodzącej w świat, przyjaciel, doradca i nieodstępny
towarzysz. Starał się jednak dobierać sobie uczniów między najbogatszymi i
najpiękniejsze noszącymi imiona. Takim właśnie był starosta, młody, przyszły
dziedzic ogromnej fortuny i jednej z najznakomitszych rodzin, w kraju
spadkobierca. Ojciec jego zajmował w senacie krzesło do najpierwszych się
liczące. Młody panicz, tylko co wyemancypowany, *27 po raz pierwszy do Warszawy
przybywał i wpadł zaraz w ręce pana Tytusa. Ojciec, niezmiernie bogaty, ale
nadzwyczaj skąpy, stosunkowo mało mu dostarczał na życie w Warszawie, a
starosta, surowo dotąd trzymany, rwał się namiętnie do życia. Pan Tytus był jego
Opatrznością. - Mów, zaklinam cię! - powtórzył, pochylając się ku przyjacielowi,
młody panicz. - Kto ona jest? Tytus się uśmiechnął. - Nie byłem pewny - odparł -
chociaż zaraz mi na myśl przychodziło, iż to chyba ona jedna być może. Teraz
twierdzę z pewnością, że nie kto inny. Poznałem ją po bardzo charakterystycznej
muszce podłużnej na szyi, jak ziarnko pieprzu. Oczy starosty zdawały się spod
powiek wyskakiwać; wstrzymał oddech. Tytusa bawić się zdawała ta ciekawość, aż
do namiętności posunięta. - Jakże się zowie? - pytał starosta. - Gdybym imię i
nazwisko powiedział - odezwał się, wygodniej rozsiadając, pan Tytus - tyle
byście wiedzieli, co i teraz. Imię i nazwisko nic nie mówią. Muszę wam
opowiedzieć jej historię. Starosta, któremu może o co innego szło niż o
przysłuchiwanie się długiemu opowiadaniu, przerwał błagająco: - Mężatka?
Rozwódka? Wdowa? Tytus się śmiał z politowaniem. - Kochany starosto - rzekł -
posłuchajcież i osądzicie sami, do jakiej ją zaliczycie kategorii. Historia
jest, słowo daję, ciekawa. Zrezygnowany starosta umilkł i słuchał. - Nie sposób
zrozumieć nic, jeśli się nie pocznie "ab ovo" *28 - mówił Tytus. - Ja doskonale
znam biografię jej, bo mój ojciec z jej ojcem był niegdyś w stosunkach. Ambroży
Krużka Zelski, zamożny szlachcic z Dobrzyńskiego rodem, ale w Lubelskiem
osiadły, za młodu gorączka wielki, rębacz i hulaka, ale człowiek wielce
szlachetny i lubiany, z ojcem moim poznał się, gdy jeszcze szumiał jak młode
piwo. Miał naówczas trzy piękne wsie po rodzicach i majątku nie trwonił, lecz go
używał bez oglądania się bardzo na jutro. Miał być piękny i sympatyczny, jak
hubka zapalny, łatwy do zakochania i nieszczęśliwy w amorach, za którymi gonił.
Łapały go za serce kobiety, które do tego myślistwa miały wprawę i talent. On
rozmiłował się zapalczywie, nieopatrznie i parę razy ledwie go z rąk bardzo
niebezpiecznych uratowano. W Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej, *29 gdzie
bywał, równie jak po wszystkich pańskich domach, poznał on niejaką pannę
Delacour, córkę byłego oficjalisty hetmanowej, ale wychowaną przez fantazję
pani, która ją dzieckiem dla piękności pokochała, tak jakby na królewskie pokoje
była przeznaczoną. Było to cudo swojego czasu ta boska Aneta. Śpiewała, grała,
tańcowała, pisała śliczne wiersze francuskie, zdobywała serca, szczególniej
podżyłych panów, co u hetmanowej bywali. Zdawało się, że powinna świetną
nadzwyczaj zrobić partią. Kilka intryg, poprowadzonych bardzo zręcznie, już, już
miały do tego doprowadzić; lecz zdaje się, że panna zwodziła po kilku naraz i
skończyło się na tym, że się wielbiciele porozbiegali. Była naówczas w całym
blasku piękności; miała lat zaledwie parę nad dwadzieścia, a nie zdawało się jej
to ani zastraszać, ani odejmować w przyszłość ufności. Naówczas po wielu też
zerwanych projektach małżeństwa, tęskniący do miłości romansowej, pragnący
kochania, zjawił się pan Ambroży Krużka Zelski. Aneta rzuciła się nań jak na
pastwę dla niej przeznaczoną. W cieniach pięknego parku siedleckiego odegrał się
dramat miłosny, ze wszystkimi zwykłymi epizodami przysiąg, zaklęć wierszami i
prozą. Pan Ambroży oszalał, rozkochał się do utraty zmysłów, a panna z krwią
chłodną grała znów komedią, mającą doprowadzić do ołtarza. Ożenił się
nieszczęśliwy Krużka z ideałem swoim, ale szczęście marzone długo nie trwało.
Młoda mężatka, nawykła do życia wśród oklasków i uwielbień, jedyną miłością pod
słomianym dachem nie mogła się zaspokoić. Musiał stanąć pałacyk, otwarto dom i
zaczęło się życie, któremu pan Ambroży uległ w pierwszej chwili, lecz wkrótce je
obrzydził. Płochość żony stała się tak widoczną, tak rażącą, iż w pierwszym roku
po urodzeniu się córki małżeństwo z miłości owej pasterskiej przeszło do jawnie
wypowiedzianej wojny. Pan Ambroży był gwałtowny i namiętny we wszystkim, Aneta
dumną i upartą; żadne z nich ulec nie chciało. Niekiedy pani uciekała do
Warszawy, czasem nieszczęśliwy małżonek zakopywał się na folwarku w drugiej wsi
i wcale nie widywał żony. Życie wesołe, nieopatrzne, wśród roju dawnych i nowych
wielbicieli ciągnęło się nieprzerwanie. Mąż w końcu cierpieć je musiał, lecz
poznawszy lepiej Anetę, zobojętniał zupełnie, nie zrywając z nią dlatego tylko,
iż do jedynej córeczki swej Aloizy bałwochwalczo był przywiązany. Potrzebując
kochać, kochał się w tej ślicznej córce swej, nad którą czuwał, o ile mógł. Dla
niej on zrobił z siebie ofiarę i pomimo wstrętu, jaki mu sprawiało życie
roztrzepanej małżonki, wytrwał na upokarzającym stanowisku oszukiwanego męża.
Aloizka rosła na cudo piękności, ale charakterem, humorem, usposobieniami kropla
w kroplę była do matki podobną. Wielbiciele, którzy dawniej i teraz jeszcze
otaczali panią Zelską, gdy Loiska doszła lat piętnastu, zaczęli się cisnąć do
niej. Za wcześnie dojrzała dzieweczka poczęła się bawić hołdami i pod
przewodnictwem matki starać o świetne wyjście za mąż. Kasztelanic S., którego
niegdyś zwano Apollinem *30 Mazowieckim, zapisany w pierwszych latach swej
młodości w regestr mamy, żonaty później, rozwiedziony i niezbyt już młody, ale
zawsze jeszcze piękny, począł konkury o pannę Aloizę. Było rzeczą najpewniejszą,
że rodzina mu się z nią ożenić nie pozwoli. Pan Ambroży też opierał się całą
siłą zbliżaniu się niemłodego i osławionego człowieka do dziecięcia swego. Matka
popierała kasztelanica. Stało się w końcu, że dawszy tylko obietnicę ożenienia
się, wykradł pannę Aloizę. Ojciec pogonił za nim z ludźmi, przysiągłszy, że go
zabije, i byłby pewnie słowa dotrzymał, gdyby go mógł pochwycić. W Warszawie
kasztelanic zawiózł porwaną do pałacu, ze ślubem się ociągał, a tymczasem w kole
swych znajomych jako żonę ją przedstawiał. Nie oznaczony ten stosunek trwał lat
parę. Matka często w pałacu kasztelanica przemieszkiwała, a ślub ciągle niby
miał się wkrótce odbyć, gdy... kasztelanic zmarł nagle i panna Aloiza została,
nie wiem jak to nazwać, słomianą wdową. Rodzina jej kochanka nie chciała nic
wiedzieć o niej. Musiała się natychmiast wynieść z pałacu i z matką razem
zamieszkała w Warszawie. Ambroży, po nieszczęśliwej pogoni za córką, rzucił się
z rozpaczy do rzeki, ale ludzie go wyratowali. Odwieziono go na wieś, chorował
długo, leżał, aż potem jednego dnia znikł nagle i po dziś dzień nie wiadomo, co
się z nim stało. Jedni utrzymują, że gdzieś się zamknął w klasztorze, drudzy, że
sobie odebrał życie. - Więc to jest ta? - przerwał starosta. - Tak, to jest ta,
niby wdowa po kasztelanicu - rzekł z uśmiechem mentora Tytus - wedle prawa panna
Zelska, a jak ludzie mówią... Znacząco ruszył ramionami opowiadający. Starosta
ciągle mu w oczy patrzył natrętnie, zdając się teraz właśnie dalszych informacyj
o Loisce najciekawszym. - Więc teraz? - szepnął. - Teraz - ciągle tonem
moralisty starając się mówić, kończył Tytus - teraz... podobno się piękna Loiska
z matką poróżniła. Ta siedzi na wsi, a piękna słomiana wdowa ma salon otwarty i
z wielkiego świata, oprócz kobiet naszych, którym pewnie bardzo żal, że u niej
bywać nie mogą, wszystko tam się zbiega. - Bogata? - szepnął zaciekawiony
starosta. Tytus ramionami poruszył. - Około tej kobiety wszystko, tak jak ona
sama, jest tajemnicą. Dom utrzymuje na takiej stopie, jak gdyby była bardzo
zamożną. Widziałeś, starosto, klejnoty? - Ma więc kogoś - rzekł cicho, jakby się
wstydził tego, co mówił, młodzieniec. Tytus się śmiał. - I to - odparł -
niezbadaną jest tajemnicą. Znamy kilku adoratorów, trzymanych na stopie równej
uprzejmości. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie
przebiegła, zręczna, rozumna, dowcipna, odgadująca ludzi, umiejąca ich
prowadzić. Ci, co znali niegdyś jej matkę, niepospolicie obdarzoną, powiadają,
że ta ją nieskończenie we wszystkim przechodzi. Dom dziwny. Oprócz jakiejś
starszej pani, skrzywionej i kwaśnej, nigdy tam żadnej kobiety spotkać nie
można, mężczyzn za to wszystkich, aż do marszałków sejmowych. Na przejażdżkach,
uroczystościach, po kościołach, na balach publicznych ona wszędzie ma najlepsze
miejsca, najświetniejszą straż przyboczną, na nią się wszystkich oczy zwracają.
- Któż uchodzi za preferowanego? - tęsknie zagadnął starosta. - Ci jakoby
preferowani - rzekł Tytus - mieniają się zbyt często, by można zaręczyć, iż
istotnie zasłużyli na to wyróżnienie. - Widziałeś tego pana, co stał przy niej?
- wtrącił starosta. - Któż to mógł być taki? Zdaje mi się, że ją wprowadził.
Tytus chwilę sobie przypominał. - A! To nie może być kto inny, jak W..., *31
który ze sławnymi klejnotami, zdobytymi grą w Paryżu, niedawno do Polski
powrócił. Tak, to on niezawodnie. Mówiono przed kilku dniami, że u niej począł
bywać codziennie i parę razy grę tam trzymał. Więc - dodał żywo Tytus - i
klejnoty na królowej Golkondy tłumaczą się łatwo. Są to sławne owe precjoza, *32
wygrane jakoby od królowej Marii Antoinetty. *33 Wszystko to, co mówił i o czym
napomykał pan Tytus, było dla słuchającego dosyć ciemnym. Świeżo spod surowej
klauzury domu rodzicielskiego wyzwolony, starosta nie pojmował dobrze tych
stosunków, z taką łatwością zawiązujących się i rwanych. Nie wiedział, kto był
ten W... Zadumany, marzył teraz o tym właśnie, jakby czarodziejkę widzieć z
bliska i docisnąć się do niej. Z życzeniem tym, pomimo już poufałej przyjaźni,
jaka go łączyła z Tytusem, wydać się nie śmiał jeszcze, ale drugi łatwo je mógł
odgadnąć. - Znasz ją? Widywałeś bez maski? - wtrącił nieśmiało. - Przecież po
ziarenku pieprzyka ją poznałem - rzekł z pewną przechwałką Tytus. - I twarz tak
piękna, jak figura obiecuje? - Mogę zaręczyć, że ona wszelkie obietnice i
nadzieje przechodzi - potwierdził Tytus. - Twarz to jest klasycznie piękna, a
szatańskim ogniem ożywiona; oczy, które mówią, nie potrzebując ust w pomoc
przyzywać; wargi, co się śmieją tysiącznymi odcieniami śmiechu; fizjognomia jak
płomień ruchoma, zawsze niezrównanie, bosko piękna. Czarodziejka, jednym słowem,
niebezpieczna. Spojrzał Tytus na towarzysza milczącego, wyzywając go na
wyznanie, iż pragnąłby zobaczyć to bóstwo. - Możesz mnie tam wprowadzić? -
zapytał młodzieniec. - Mogę, ale nie chcę - odpowiedział Tytus. - Tak, nie chcę!
Pozwól, kochany starosto, abym był szczerym. Jesteś młody, niedoświadczony i
strasznie zapalny. Ona piękna i zręczna. To rzecz groźna. Starosta w uśmiechu
pokazał zęby białe i pokręcił wąsa. - Czymże to grozić może? - odparł. -
Przecież nie ożenieniem, bo o tym by nawet pomyśleć się nie godziło. A jeśli
worek odpokutuje, proszę cię, kiedyż go lepiej używać niż w młodości? Pan Tytus
ramionami poruszył. - Nie o to idzie - rzekł - ale uwikławszy się w podobne
stosunki, zawsze potem odboleć je trzeba. Żal by mi was było. Starosta
przymuszonym odpowiedział uśmiechem. Siedzieli ciągle na ławie. - Byłbym wam
jednak bardzo wdzięczen - odezwał się - gdybyście mnie jej zaprezentowali.
Wierzcie mi, nie jestem już tak naiwnym, abym się dał wziąć na lada plewę. Tytus
się uśmiechał. - To bo nie plewa - przerwał - wierzcie mi. Widziałem ludzi,
posiwiałych w boju, którzy przy niej języka w gębie zapominali. Wcale sobie nie
wyobrażajcie, aby była pospolitą, płochą kobieciną. Ma tyle powagi, co uroku,
gdy chce. Potrafi być dziecinną, umie się zmienić w dostojną, a nade wszystko
usidlić każdego, gdy się na to uweźmie. - Jednakże - przerwał starosta - dotąd
nie zdobyła tego, co by dla niej pewnie najpożądańszym było - męża. - Kwestia,
czy dla niej jest on pożądanym - rzekł Tytus. - Lubi swobodę. Dobrze jej jest z
tym, co ma. Mści się na innych kobietach nielitościwym językiem. W końcu zaś,
jestem tego pewny, gdy zamarzy o zamążpójściu, znajdzie sobie jakiegoś Tomatysa,
*34 który ją zaślubi. - Żart na stronę! - wstając z ławy, zawołał starosta,
podawszy rękę przyjacielowi. - Ponieważ przyjmuje co dzień, spodziewam się, że
jutro u niej będziemy. Proszę o to. Tytus się skłonił. - "Je m'en lave les
mains" *35 - rzekł cicho. - A teraz wróćmy się, aby tam na nią popatrzyć -
dokończył starosta, śpiesząc wyjść z sali gry ku muzyce i wirowi kręcących się
masek. Tu ścisk zdawał się większym jeszcze, niż był przed półgodziną, a wrzawa
spotęgowała się znacznie. Maski napadały się ze swobodą, która nawet sala
Marwaniego rzadko widywała. Z pierwszej, w której piękna królowa Golkondy się im
ukazała, krzyki dochodziły i śmiechy straszliwe, jak gdyby coś się tam
przytrafiło nadzwyczajnego. W tym miejscu, gdzie stała niedawno piękna pani z
swym towarzyszem, widać było na kiju opartego staruszka, nędznie przyodzianego
wytartym kożuszkiem baranim, z kawałkiem płótna szarego, przyczepionego do
twarzy na kształt maski, ze dwoma w nim wystrzyżonymi nieforemnie dziurami na
oczy. Było to coś na kształt żebraka lub przynajmniej tak doskonale udającego
nędzę zabrukaną, że ją za rzeczywistą wziąć było można. Z siwym na głowie,
rozczochranym, długim włosem, z brodą na piersi spadającą, staruszek ów
zamyślony, zapatrzony w ziemię, jak gdyby nic nie widział i nie słyszał, co się
wokół niego działo, dawał się szarpać maskom, krzyczeć sobie do uszów, potrącać
z boku, chwytać za poły, urągać z siebie. Wśród tego zgiełku był jakby
skamieniały boleścią i żółta twarz jego, wykrzywiona niby maska szyderska,
wyzywała tłum, który ryczał na różne głosy: - Barani Kożuszek! Kożuszek Barani!
Żebrak, którego znała cała Warszawa pod tym imieniem, od lat już kilku dawał się
widzieć na ulicach pod kościołami, w kościołach i w miejscach, w których się go
najmniej spodziewać było można. Znano go z tego, że chociaż żebrakiem się być
zdawał, nie przyjmował od nikogo jałmużny, ale za każdą ofiarowaną sobie
wywdzięczał się nauką moralną. Wlepiał zwykle oczy w dającego ją i wybuchał
śmiechem szyderskim, naigrawaniem, czasem niesłychanie zuchwałymi admonicjami,
*36 niekiedy grubiańskim morałem. Z tego powodu uznano go wariatem, chociaż to,
co mówił, było tylko nielitościwie ostrym, ale zawsze trafnym i rozumnym. Nie
wiedział nikt, ani kto był ten szalony Barani Kożuszek, ani skąd tu przybył.
Obawiano się z nim spotykać, uciekano od niego, powtarzano jego apostrofy *37 i
sarkazmy, *38 a nawet na rachunek jego tworzono je. Nigdy jednak dotąd żebrak
ten nie ośmielił się wcisnąć na redutę Marwaniego i widząc go tu, powątpiewali
wszyscy, aby to był prawdziwy Barani Kożuszek; utrzymywano, że ktoś się za niego
przebrał. Właśnie starosta z panem Tytusem wchodzili do sali tej i postrzegli
oblężonego starca, gdy w progu spotkali się z obu znajomym hrabią Teofilem,
jednym z tych świeżych hrabiów, których dziesiątkami koperty królewskich listów
kreowały *39 naówczas. Należał on do rodziny niedawno jeszcze z mroków
niewiadomego pochodzenia wydobytej, wątpliwego szlachectwa, lecz teraz już
uhrabionej. Hrabia Teofil był z powołania tężyzną, *40 człowiekiem potrzebującym
żyć, bawić się i sprzedającym za krescytywę *41 siebie, swe przekonania,
sumienie i wszystko. Nie było milszego ani łatwiejszego w życiu człowieka nad
niego, ale też na nikogo mniej rachować nie było można. Przyjaciel
najserdeczniejszy wczoraj, jutro - na rozkaz - był wrogiem. Przerzucał się ze
stronnictwa jednego do przeciwnego obozu, bez najmniejszego sromu, tak
naturalnie, tak łatwo, jakby to, co czynił, było niemal obowiązkowym. Wszystko
obojętnym mu było, oprócz własnego dobrego bytu. Dawał się za narzędzie używać
każdemu, kto się nim chciał posłużyć, naiwnie tylko zapytując o korzyści, jakie
mu to przynieść miało. Hrabia Teofil, zobaczywszy starostę, dla którego możnej i
wpływowej rodziny był z wielką czołobitnością, natychmiast powitawszy go,
uwiązał się do pełnego nadziei młodzieńca. - A cóż tu robi Barani Kożuszek?! -
zawołał Tytus. - Nie byliście państwo, gdy nam tu tę scenę wyprawił? - zapytał
hrabia Teofil. - Jaką scenę? - podchwycił starosta. - Widzę, że nie wiecie nic -
począł żywo hrabia. Ależ to nieoszacowane, osobliwe! Warto było posłuchać, a
powtórzyć się nie da. - Cóż to takiego? Co? - badał ciekawy starosta. - Scena -
odezwał się śmiejąc hrabia. - Ja właśnie tylkom co przyszedł tu, bo mi
powiedziano, że dziś się u księżny generałowej panie zmówiły, iż przyjdą na
redutę. Wchodzę, patrzę: w środku sali otoczona tłumem stoi w klejnotach jakaś
niby królowa. Tytus przerwał: - Hrabia jej nie poznałeś? - Nie, doprawdy, że nie
- ciągnął dalej Teofil. - Chciałem zbliżyć się do niej właśnie - podchwycił po
chwili, wyczekawszy, czy mu Tytus nie odkryje tajemnicy. - Wtem szmer się zrobił
u wnijścia, wołanie jakieś. Patrzę: wsuwa się ów łajdak Barani Kożuszek. Ja bo
nie wiem, jak oni go tu mogą cierpieć na bruku, tego łotra. - Ale to nie może
być prawdziwy - oparł się pan Tytus. - Prawdziwy czy fałszywy - mówił dalej
hrabia - takich masek się nie puszcza! Widzę: rzucił oczyma po sali, gęba mu się
do śmiechu wykrzywiła, bo płachta jej nie zakrywa, jak widzicie, i zaraz przy
drzwiach chwycił za guzik od sukni wojewodzica - którego, mimo maski, musiał
poznać - i nuż mu cóś w uszy kłaść. Ten aż się zżyma i wyrywa, ale dokoła ścisk,
nie może uciec, a wszyscy w śmiech. Musiał mu czymś dopiec, bo wojewodzic jak
wściekły przebił się nareszcie i umknął. To był początek dopiero. Ledwie ten
uszedł, żebrak już pochwycił i wziął na fundusz drugiego, nie mogłem poznać
kogo. Publika aż ryczy, wszyscy uciekają ze strachu. Wtem wpadła mu w oczy
królowa w klejnotach. Począł się w nią niezmiernie uparcie wpatrywać i głowę
przerzucać z ramienia na ramię. Ta go jeszcze nie widziała. Stał niedaleko jakiś
jegomość, zdaje mi się, że W... Naprzód się przysunął do niego: "Dobry wieczór."
Ten zmilczał dumnie. "Jakże tam szansa służy - rzekł - po tej wenie, *42 którąś
jegomość miał w Paryżu? Pono przywiezione klejnoty królewskie tu się rozlezą po
lada jakich szyjach i ramionach. Ale co tam zważać na to: odegrasz się jegomość.
A od czego volta?" *43 - Zrobił ruch ręką. Zaczepiony popchnął żebraka i odsunął
się. Przystąpił wtedy Barani Kożuszek do onej królowej, ale słyszeć nie mogłem,
co do niej mówił. Widziałem tylko, jak się jej pokłonił szydersko i ręką
wywijając, począł sypać wyrazami z największą gwałtownością, a publika mu
wtórować śmiechem. Królowa stała jak na mękach. Szyja i plecy jak krwią się
oblały. Zaczęła się rzucać, ale żebrak nie ustępował. Z zajadłością za cofającą
się podchodził, śmiejąc się sam na całe gardło i w drugich wywołując śmiechy.
Litość brała, tak męczył tę nieszczęśliwą. Myślałem, że padnie trupem. Zakrywała
sobie oczy, uszy - ten wrzeszczał, miotał się i nie wiem, co by się stało w
końcu, gdyby prawie omdlewającą ten W. z kimś drugim nie pochwycili i nie
uprowadzili. Ależ to zbój, łotr! Jego by zaraz pod marszałkowską wartę *44
oddać, słowo daję! Starosta, zaciekawiony, począł się przeciskać do Baraniego
Kożuszka, aby mu się przypatrzyć z bliska. Starzec, pogrążony w myślach, dopiero
teraz podniósł głowę i oczy wlepił w starostę. Kilka osób ich od siebie tylko
przedzielało. Młodemu paniczowi od tych oczów, które na nim spoczywały, zrobiło
się niedobrze. Chciał ujść, ale już było za późno. Barani Kożuszek trzymał go na
uwięzi swoim wzrokiem, bo przez szeroko rozdarte otwory płachty, która mu za
maskę służyła, oczy wystawały całe, z pomarszczonymi powiekami. Twarz,
zasłonięta na pół, poczęła około ust się uśmiechać. Stary odprostował się,
przybrał postawę taką, jakby na nim nie łachmany, ale najparadniejszy strój się
pysznił, i z wielką grzecznością suchą, dużą rękę przyłożywszy do wytartej
czapczyny, pozdrowił starostę. Paniczowi, który przez to wystawiony był na
ciekawe wejrzenia gości, spodziewających się nowego skandalu, wstyd jednak było
uchodzić. Krew uderzyła mu do twarzy, podparł się w bok i stał. Barani Kożuszek
spojrzał na towarzyszących staroście i uśmiechnął się: - Czołem panu staroście -
począł, zowiąc go po imieniu i nazwisku, co młodzieńca nadzwyczaj zdziwiło. -
Czołem dziedzicowi wielkiego w naszej rzeczypospolitej imienia! Przykładem pan
naszej młodzieży być winieneś. Zawczasu do życia się wprawiasz i mentorowie do
niego szczęśliwie dobrani. "Experto crede Roberto. Centum laudes!" *45 Otóż to
miło widzieć, gdy młodzież rozumie tak zadanie żywota. Zamiast się na kresach w
słoty i chłód nudzić na forpocztach *46 i głodzić - tu przy muzyczce z ładnymi
kobietkami, z dobrymi kamratami wczasu się używa. Zaiste, to pochwały godne!
Niech szaraczkowi i kapotowi *47 za nas skóry i grzbietu nastawiają; my wypijmy
i vivat *48 dobra myśl! Kto zawczasu zaczął, nigdy nie żałował. Potem, skoro
znajdziesz: podagrę, trąd, życia przesyt, pozbywszy się marnych dóbr świata
tego, dopiero będziesz szczęśliwy i wolny. Nie ma bo wolności, jak przy goliźnie
i biedzie. Człek już do stracenia nic nie posiada. Mówiąc przerywanym głosem,
stary śmiał się, ale tak, że słuchającym z tego śmiechu ciarki po skórze
chodziły. Starosta drżał, w uszach mu szumiało, płonął, choć połowę słów gwar
głuszył i do uszu jego dojść im nie dawał. - Niech panowie nie próżnują! - dodał
Kożuszek. - Faraon w drugiej sali wabi złotem. Tu czarnych oczek i niebieskich
do wyboru dosyć, a ponczyk z burgunda *49 wcale niezły. Do dzieła, panowie, do
dzieła! Nieszczęśliwy starosta nie wiadomo jak długo byłby wystawiony na tę
chłostę słów niemiłosiernych, która w nim już wrzący gniew budzić zaczynała,
gdyby Kożuszkowi nowa się nie nasunęła ofiara. Była to maska, którą po stroju
dosyć kosztownym można było odgadnąć, iż do tak zwanego wielkiego świata należy.
Słusznego bardzo wzrostu, barczysty mężczyzna, w stroju francuskim, otyły, z
dominem czarnym na ramieniu, jak się zdawało niemłody już wcale, lecz
wyelegantowany i woniejący, zwrócił na siebie starca oczy. Rzucił starostę,
jakby go już nie było, i zwrócił się Kożuszek ku nowej masce, pokłonem ją do
kolan witając. - Jaśnie oświeconego eks_podskarbiego! *50 Do nóżek się ścielę.
"Servus humillimus!" *51 Czołem przed zasługą, czołem przed tym męstwem
bohaterskim. Fraszka Achille i Hektory! *52 To mąż, który się plwania dwudziestu
milionów ludzi nie uląkł i nie zadrżał! Zwalczył przesądy, uczciwość i cnoty!
Krucyfiksy poprzetapiał na okucie do chomątów. To mi człek! Słuchający z
początku się żachnął, potem rękę z laską podniósł, jakby starca chciał uderzyć,
lecz z ciżby ktoś pochwycił ją i na ziemię strącił, a nim ciężki trochę
właściciel jej pochylił się, aby ją podnieść, Barani Kożuszek odsunął się ze
śmiechem i już kogo innego wziął w obroty. Usiłując na próżno wyrwać mu się i
uciec, stała przed nim maseczka kobieca, strojna bardzo, wygorsowana, w
nadzwyczaj starannie utrefionej peruczce. Dosyć otyła, biała, maska zdawała się,
mimo pretensji do młodości i przybranych ruchów żywych, wcale już niemłodą.
Część twarzy, której rąbek czarnej maski niezupełnie okrywał, była pofałdowana i
puszkiem niewiosennym okryta. - Jaśnie wielmożnej wojewodzinie! - począł
Kożuszek. - Nieśmiertelnej bogini mej! Tak, bóstwa tylko mają ten przywilej, że
czasu ząb na nich nie zostawia śladu. Lat temu już trzydzieści, gdym się kochał
w niej, naówczas dwudziestokilkoletniej. "Dii potentes!" *53 Dwa razy rozwódka,
raz wdowa, a po tylu walkach, z których wyszłaś zwycięsko, zawsze piękna!
Kożuszek ręce złożył, podniósł je do góry i na jedno przykląkł kolano. - Hołd
nieśmiertelnej! - zawołał. Dokoła parskano śmiechem, a nieszczęśliwa kobieta, na
poły omdlała, zwieszona na ramieniu prowadzącego ją mężczyzny, wołała: - "Sauvez
moi! C'est infame!" *54 Pomimo wzruszenia, jakiego doznała, prześladowana maska
odzywała się głosikiem, któremu młodą intonacją dać się starała. Mężczyźnie
towarzyszącemu jej udało się nareszcie zasłonić ją i o kilka kroków w tłum
uprowadzić. Młodziusieńka istota jakaś, w stroju pasterki, cała w kwiatach
mimowolnie w ciągu tego poruszenia tłumu została na oczach. Barani Kożuszek
zwrócił się do niej. - Panieneczko - zawołał - jeżeli jakim przypadkiem u serca
twego, jak u żłobu w gospodzie, jest trochę wolnego miejsca, dam ci dobrą radę!
Nastręcz się oto temu (wskazał) w karmazynach staroście. Młody jak z igły,
płomienisty, a jak Krezus *55 będzie bogaty. Pomóżże mu się rozerwać i życia
skosztować. A mnie staremu porękawicznego buziaka! Panienka krzyknęła, aż i ktoś
na bok ją odsunął. Barani Kożuszek oglądał się za pastwą nową, lecz nie
nastręczał mu się nikt, oprócz stojącego i wpatrującego się weń pielgrzyma, z
niezmiernie długą brodą przyprawną, laską z tykwą w ręku i torbą przez plecy, w
kapeluszu ze skrzydłami wielkimi. - Cha! cha! - roześmiał się stary, klepiąc go
po ramieniu. - Wybrałeś się doskonale z różacem na maskaradę, a może i z
kazaniem do tych niewiernych. Ojcze mój! Czas to i praca stracone! - Nie
nawrócimy tu nikogo. Są to synowie Baala, *56 zbiegi z Sodomy i Gomory, *57
pastwa szatanów. Ani słowem, ani łzami, ni zaklęciem, ani groźbą nie opamiętamy
ich. Szaleć będą, pić będą ze wszystkich czar żywota, pomyje ze wszystkich
rynsztoków, aż póki ich i nas, i tego stosu Sardanapala *58 ogień z nieba i
przepaść nie pochłonie. Musi to wszystko runąć, paść, być zgniecionym na miazgę,
aby się stało pognojem nowego żywota. Musi ten śmiech w płacz się obrócić, to
pijaństwo w zgrzyt zębów, ten przepych w nędzę, ta lubieżność w zgniliznę, ta
swawola w niewolę! Popiołem, ale gorącym, Bóg posypie te parszywe czaszki!
Starzec plunął, czapkę na uszy wtłoczył, kij swój podniósł i nie patrząc już na
nikogo, skierował się ku drzwiom. Ciżba mu się rozstępowała w milczeniu. W
czasie ostatniej perory jego wrzawa ucichła była zupełnie, muzyka nawet grać
przestała; tłum stał w jakimś osłupieniu i dobrej chwili potrzeba było, póki
znowu nie ozwały się skrzypki, basetle, pisk masek, gwar i śmiechy. - Ja
powiadam - odezwał się hrabia, ochłonąwszy nieco - że to jest niepojęta
zuchwałość i niesłychane niedbalstwo z drugiej strony, ażeby takiemu jakiemuś
wariatowi dać wnijść na redutę i pluć w oczy światu całemu, a potem mu pozwolić
wynijść bezkarnie. To tylko u nas, gdzie nie ma najmniejszego porządku, stać się
mogło. Starosta i pan Tytus stali niemi i zmarszczeni. - Ale któż to jest taki?
- począł panicz, usiłując odzyskać swobodę. Hrabia Teofil, który rad był zbliżyć
się do niego, natychmiast podchwycił: - To nie jest prawdziwy Barani Kożuszek -
zawołał - tamten nie bywa tak zuchwałym! Ja go widywałem. To maska, i odkryje
się, kto ją włożył. - A ja hrabiemu powiadam - wtrącił Tytus, który zawsze
chciał być jak najlepiej informowanym - że tak się przebrać nikt by nie mógł. To
były jego prawdziwe łachmany. Nikt w świecie, nawet dla przyjemności spłatania
figla, nie włożyłby na siebie tego śmierdzącego kubraka. Prawda, że książę Adam
*59 raz się za astrologa czy wróżbitę przebrał, aby damy zaintrygować. - Na
złośliwych dowcipnisiach u nas nie zbywa - podchwycił hrabia - to była maska.
Ktoś nieznajomy zupełnie z tłumu, słysząc to, głosem spokojnym wmieszał się do
rozmowy: - Nie jeden raz, ale razy z dziesięć, o białym dniu, około Zamku, u
Bramy Krakowskiej, pod Bernardynami spotykałem się z Baranim Kożuszkiem i dobrze
mu się przyglądałem. Mogę zaręczyć, że to nie fałszowany, ale prawdziwy. Głos
jego pamiętam. - Ale tak! - potwierdził Tytus z wielką pewnością siebie. Hrabia,
nie chcąc się spierać, ramionami poruszył. - Przecież, kiedy acan dobrodziej
ciekawym go byłeś - odparł - musisz o nim cóś więcej wiedzieć niż my. Kto to
jest? Co za diabeł? Nieznajomy, człek podżyły, dosyć poważny, bez maski, w
stroju polskim niewykwintnym, którego obecność na reducie nie dawała się
tłumaczyć fizjognomią - odpowiedział zimno: - Nikt tego nie odgadnie. Wszyscy
zwrócili nań oczy. Pan Tytus z pewną zazdrością i z rodzajem szyderstwa
spoglądał na nieznajomego, przypatrując mu się bacznie. - To tak, jakbyś waćpan
twierdził, panie Bącik, że waćpana tu nikt nie zna i nie wie, po co przyszedłeś
na redutę. Ubodnięty i wymienieniem swego nazwiska, i sarkazmem Tytusa, ów
nazwany Bącikiem obruszył się mocno i zaperzył. - A cóż komu do tego, po co ja
idę na redutę? - odpalił. - Albo to mi nie wolno? Cóżem to ja gorszy od innych?
Waćpana ojciec... Miał cóś nieprzyjemnego powiedzieć panu Tytusowi, który
przewidziawszy to, przerwał mu: - Nie gniewajże się. Nikt waćpanu reduty nie
broni - rzekł. - Ale jak to można twierdzić, że człowiek, co się po Warszawie
przez tak długi czas kręci, może być i pozostać jakąś tajemnicą? Pan Tytus śmiał
się. Bącik na niego pogardliwie zerknął. - Niechże pan raczy nam odkryć tę
tajemnicę - odezwał się. Tytus trochę się zmieszał. - Że ja nie wiem, kto jest
Barani Kożuszek, to niczego nie dowodzi! - zawołał. - Mnie taki tam fiksat, co
komedie po ulicach wyprawia, nie obchodzi wcale. Ruszył ramionami i gniewny na
Bącika, zwrócił się z sarkazmem do niego: - Za to panu Bącikowi powiem, po co na
redutę zawędrował - rozśmiał się. - Hę, chcesz? Bącik się namarszczył. - Pewnie
jakiejś jejmościance pożyczyłeś zastawnych klejnotów na maskaradę i boisz się,
aby ci z nimi nie zbiegła? Rozśmieli się wszyscy na głos, a lichwiarz,
przeszywszy wzrokiem Tytusa, splunął i rzekł, oddalając się: - Na zastawy
pożyczam czy nie - to moja rzecz. Ale gdybyś mi waćpan nawet duszę chciał dać w
zakład, nie pożyczyłbym na nią kulfona, *60 bo i tego niewarta. Spłonął pan
Tytus cały i byłby się rzucił za uchodzącym, lecz ciżba go oddzieliła od nich, a
starosta za rękę go schwycił. - Dajże pokój! Daj pokój! - zawołał. Tak się
skończył ten epizod. *61 Noc była dosyć późna, a starosta, redutą dosyć już
nasycony, u Marwaniego wieczerzać sobie nie życzył. Szepnął Tytusowi, że gdzieś
by na wieczerzę jeszcze pojechać nie było od rzeczy. Hrabia Teofil, nie życzący
sobie opuszczać tak miłego towarzystwa, dosłyszawszy to, głośno za wieczerzą
wotował. *62 - Wielka szkoda, że ja - odezwał się starosta - jeszcze tak
urządzonego domu nie mam, abym o tej porze mógł panom ofiarować wieczerzę,
ale... Hrabia spojrzał na zegarek. - W istocie - zamruczał - późno bardzo.
Tytus, który w sprawach tego rodzaju, jak wieczerza, był mężem dobrej rady,
myślał jak gdyby coś najważniejszego miał sobie powierzone. Twarz jego zasępiona
była i czoło pofałdowane. Oczy dwu panów zwróciły się ku niemu. - Wiecie panowie
co? - rzekł po bardzo głębokim rozmyśle. - U pani Loiski grywają do białego dnia
czasami, a wieczerzy nie dają inaczej, jak o drugiej godzinie. Gdybyśmy do niej
poszli? Starosta zdumiał się mocno. - Jak to? - szepnął. - Po tym, co tu dziś
zaszło? - Właśnie - rzekł Tytus triumfująco. - Znam tę kobietę. Tym bardziej
okazać będzie usiłowała, że jej to bynajmniej nie obchodzi. Jestem pewny, że
przyjmuje, jakby w najlepszym humorze. - Ale ja tam nie byłem nigdy! - zawołał
panicz. - A prezentować się *63 po raz pierwszy w nocy... Hrabia się rozśmiał. -
Nie ma się co ceremoniować - rzekł. - Mogę zapewnić, że panu staroście będzie
rada o którejkolwiek godzinie raczysz ją odwiedzinami swymi zaszczycić. Wahał
się jeszcze panicz, do takiej swobody ruchów nienawykły; ale Tytus swą powagą
przemógł jego obawę. Hrabia zabierał się im towarzyszyć, nie pytając nawet o
przyzwolenie. Z trudnością, pobrawszy się pod ręce, zdołali przebić się przez
tłum, który teraz w spóźnionej godzinie z coraz gminniejszych żywiołów będąc
złożony, zagrzany ponczem, wcale się do grzeczności dla elegantów nie poczuwał.
Owszem, na przekorę im fale jego napędzały się, uderzały i niby przypadkowymi
częstowały w bok kułakami. Wyszedłszy za drzwi, najbardziej poturbowany Tytus
odetchnął. - Szuja! - zawołał z pogardą. W sieniach z trudnością znowu przyszło
wyszukać śpiącego hajduka *64 pana starosty, który pomimo hałasu snem
sprawiedliwych i pijanych chrapał w kącie. W ganku, około którego tłum
spektatorów *65 deszcz przerzedził, musieli stać, dopóki zaspany hajduk,
dobywszy głosu, z ciemności nocnych nie wywołał woźnicy z landarą. *66 Deszcz
lał już teraz nie takim kapuśniaczkiem, jak z wieczora, ale jesienną słotą,
której żaden wiaterek nie poruszał, co było znakiem, że się na czas długi
zabrała tu gościć. Tytus nakazał jechać na Krakowskie Przedmieście, do pałacu B.
W owym czasie pałacami zwały się nawet kamienice, które dziś skromnymi rozmiary
nie zwracają wcale uwagi. Kilka kolumn z przodu, facjata *67 z armaturą *68 lub
herbami, czasem dwa przyczepione po bokach skrzydła pałac stanowiły. Tak zwanych
pałaców była liczba wielka. Ten, o którym mowa, należał do najskromniejszych.
Rodzina, której nosił nazwisko, mieszkała wówczas za granicą, a pałac
wynajmowano. Pani Loiska (bo tak Aloizę powszechnie zwano) zajmowała tu całe
pierwsze piętro, miała połowę stajen i ogród latem do wyłącznej swej dyspozycji.
Dół pałacu, ekscypowany *69 dla dziedzica, mieścił w sobie jego kancelarią,
plenipotenta, służbę, zupełnie tu niepotrzebną, i rezydentów *70 wszelkiej
maści. Drugie piętro wynajmowano lokatorom, którzy tak mało się pokazywali i
czuć dawali, że o nich całkiem można było zapomnieć. Wyglądający oknem powozu
Tytus z wielkim triumfem wskazał, iż go rachuby nie omyliły. We wszystkich
oknach pierwszego piętra świeciło się rzęsiście. Przez otwarte drzwi sieni na
dole widać było schody, także oświetlone. Powóz zatrzymał się u ganku. Trzej
panowie z hajdukiem, który na ich płaszczach miał sobie znowu do wygodnego
spoczynku w antykamerze *71 usłać, weszli na schody. Na pierwszym piętrze
znaleźli służbę i właśnie zimne półmiski wnoszono do jadalni. Tytus, który
swojego przywileju przedstawiania gospodyni domu starosty nie myślał ustępować
hrabiemu, wiódł go pod rękę. Apartamenta, zwłaszcza przy świetle, przedstawiały
się bardzo pięknie. Salon biały, ze złotem, chociaż znać po nim było, że na
przepych żaden gospodynię nie stawało, urządzony był z tą sztuką niewieścią,
która wiele ukryć i uwydatnić umie. Oko znawcy odkryłoby w nim zręcznych kłamstw
dużo, ale starosta nie był jeszcze żadnym znawcą, a dom jego ojca, chociaż
magnata, ze zbytkiem go nie oswoił. W salonie przechadzało się dwóch panów na
cichej rozmowie; gospodyni tu nie było. Przez drzwi otwarte do dużego w prawo
pokoju, skąd światło żywsze się ukazywało, dochodziły głosy podniesione i
śmiechy. Łatwo się było domyśleć, że tam życie skupiło się całe. Ciągnęła gra,
przy której i piękna gospodyni być musiała. Tytus miał tam wprowadzić starostę,
gdy z wielkim pośpiechem naprzeciw gości wychodząca, w progu pokazała się piękna
Loiska. Pierwsze wejrzenie starosty szukało w niej królowej Golkondy, która go
na reducie zachwyciła. Zdziwił się niezmiernie, gdyż pomimo całej wiary w
nieomylność pana Tytusa, w gospodyni niepodobna mu było najmniejszego znaleźć
śladu podobieństwa do onej królowej. Loiska była piękności olśniewającej, lecz
zdawała mu się wysmuklejszą, wzrostu mniejszego, młodszą w ruchach i postawie,
niż piękna maska na reducie. Włos, starannie utrefiony, był barwy ciemniejszej
nieco. Zdawało mu się, że pan Tytus się omylił. Prócz tego, po scenie tak
przykrej na maskaradzie piękna Loiska nie mogłaby być, nawet największą moc
mając nad sobą, tak roztrzpiotaną, wesołą i mieć oblicze tak wypogodzone.
Twarzyczka przeszła oczekiwanie pana starosty. Była nie tylko piękną, ale
rozumną, dowcipną i uroku niezwyciężonego. Para oczów ciemnych, ogromnych,
śmiałych jak dwaj rabusie, nadawała fizjognomii wyraz nadzwyczajnej bystrości i
przenikliwości. Uśmiech był wypieszczony, słodki, a razem niedostrzeżenie
szyderski. Płeć tylko nadzwyczajna swą świeżością i białością przypominała
widzianą na balu. Tytus bardzo zręcznie przedstawił starostę, na siebie i
hrabiego składając winę, że się w porze tak niewłaściwej ośmielili itd. Gosposia
przerwała im uśmiechem i głosem melodyjnym, jakby śpiewała piosenkę: - Ale
proszę wcale się nie tłumaczyć! To właśnie pora najprzyzwoitsza. Bawić się można
tylko nocą; w dzień śpią przyzwoici ludzie. Przy tym hrabia W. trzyma bank u
mnie dla zabawy mojej i gości, a gra wszystko tłumaczy. Starosta od pierwszej
chwili był już pod urokiem czarodziejki, która doskonale o tym wiedziała. Podała
mu rękę, zapominając o hrabi i Tytusie, i zaprowadziła do pokoju, w którym
grano. Tu kilkanaście osób z taką namiętnością zatopionych było w faraonie, iż
nikt się, słysząc wchodzących, nie zwrócił nawet. Ciągnący bank hrabia W., na
którego spojrzał starosta, szukając w nim tego, który towarzyszył królowej, był
pięknej i wielce dystyngowanej twarzy, już niemłody, spokojnego, wychłodzonego
oblicza. Fryzura jego i głowa przypominały widzianego na reducie, ale strój był
zupełnie inny. Nie zdradzało go nic. W blasku rzęsistego oświetlenia tego pokoju
Loiska jeszcze się wydała staroście piękniejszą, a tak młodziuchną, że nie tylko
lat dwudziestu kilku by jej nie dał, ale przysiągłby na piętnaście. Przy całym
rozumie oczów, miała razem coś dziecinnego, coś naiwnego i można było
powiedzieć... dziewiczego. Nazwisko starosty zbyt go tu czyniło pożądanym
gościem, aby mu nie dano pierwszeństwa. Nawet gracze, choć z pośpiechem,
odwrócili się od kart, by go powitać, a nieznajomi mu się zaprezentowali. Tytus
z boku ciągle patrzył na gospodynię, jakby ciekawym był, w jaki sposób się
obejdzie z pastwą, którą jej rzucił pod nogi. Loiska była uprzejmą, lecz nadto
rozumną, by się zbytnim nadskakiwaniem zdradzić miała. Najpospolitsza rachuba
kazała się jej z sobą podrożyć. Obchodziła się ze starostą po trosze jakby z
młodzieniaszkiem niezupełnie usamowolnionym, do którego postępowania nie
przywiązuje się wielkiej wagi. Zagadnęła hrabiego, uśmiechnęła się nawet
Tytusowi. Tymczasem na chwilę przerwana gra z zapałem dalej się ciągnęła, ale w
milczeniu wytrawnych, starych graczów znamionującym. Otwarte w pokoju gry drzwi
do jadalnego dozwalały rzucić okiem na przygotowującą się wieczerzę. Służący
właśnie odbijał ostryg beczułkę, bez których wieczerzy eleganckiej wówczas nie
było. Na stole brak wprawdzie dawał się czuć starych sreber, ale zastępowały je
porcelana i szkła pięknie rżnięte. Dom był na stopie bardzo wytwornej. Mówiliśmy
już, że starosta u kilkakroćmilionowego ojca swego, gdzie stół był zawiesisty,
staroświecki, a skąpstwo wielkie, do zbytków wcale nie nawykł. Wszystko więc tu
wydawało mu się pańskim, choć nim nie było. Ale największą panią, pięknością,
manierami, strojem smakownym wydała mu się gospodyni domu. To, co o niej
słyszał, dało mu o niej całkiem inne wyobrażenie. Znajdował ją w porównaniu do
swych kuzynek wielkiego świata godną zupełnie stanąć z nimi na równi. Troszkę
tylko była śmielszą. Tytus w porę jeszcze przypomniał sobie i szepnął mu na
ucho, że przyjaciele domu dawali jej tytuł kasztelanicowej, do którego żadnego
prawa nie miała. Młody pan, rzucając okiem na stół gry, przekonał się, iż dla
niego niebezpiecznym byłoby w nią wdawać. Kilka tysięcy dukatów, rozsypanych i w
rulonach, leżało przed bankierem. Poniterowie nie stawiali mniej niż
pięćdziesiąt czerwonych złotych. Przyszły dziedzic fortuny olbrzymiej pensją
miał wyznaczoną nadzwyczaj skromną, a choć się z pomocą Tytusa ratować umiał
wydawanymi obligami, *72 nie rozporządzał nigdy znaczną gotówką. Tytus i inni
zasilali się jego kredytem; rwano go na wszystkie strony. Życie w Warszawie,
przepełnionej ze wsi przybyłymi posłami, ich rodzinami, mnóstwem ciekawych
cudzoziemców, było drogie. Przyjemności jego nęciły. Starosta, jako krewny,
ocierał się o koła, w których bawił hetman *73 i dokazywał serdeczny marszałek
sejmowy, Sapieha. *74 Musiał nie okazywać się ani skąpym, ani zbyt uciśniętym
przez ojca. Zaczerwienił się więc jak wiśnia i jak te karmazyny, które miał na
sobie, gdy mu Loiska wskazała stół i spytała, czyby nie chciał szczęścia
spróbować. Salwował się *75 komplimentem. - Zdaje mi się, że mając szczęście być
w pani towarzystwie, grzechem byłoby szukać go w grze. Loiska się uśmiechnęła. -
Ja bo sama grywam - rzekła wesoło. - Naprzód dlatego, iż się nie taję, że
pieniądze lubię, cóż życie bez nich warte? Po wtóre, że z tym niegodziwym losem
stanąć do walki jest to wielka przyjemność. - Cóż, kiedy los zawsze zwycięża! -
wtrącił starosta. - O, nie - zaszczebiotała Loiska - ja, gdy się uprę, to choć
mi się opiera, złamię go! To mówiąc, chwyciła kartę rzuconą, dobyła woreczka,
przycisnęła ją dukatami i podsunęła bankierowi. Gra zdawała się bardzo gorąco ją
zajmować; zwróciła sią do niej cała. - Muszę wygrać! - wołała z dziecinną
pewnością siebie. Hrabia W. ciągnął, nie mówiąc słowa, nie zwracając oczu. As,
na który postawiła, wygrał w istocie. Oczy jej zapłonęły, zagięła parol *76 na
nim z gorączkowym pośpiechem. Inne stawki, daleko większe, odwracały uwagę.
Loiska pilnowała swojej. Wygrała znowu. Odwróciła się do milczącego starosty: -
Widzisz pan? Jestem taka uparta, że trzeci raz na asa postawię. - I przegram -
odezwał się hrabia W. zimno. - I wygram! - zawołała Loiska. Po kilku
pociągnięciach as wysunął się w istocie, niosąc gospodyni setlewę. *77 Ze
śmiechem, brzmiącym jak dzwonek, zgarnęła dukaty do sakiewki i obróciła się do
gościa. - Widzisz pan - rzekła - to wielka nauka! Wola ludzka jest potęgą
ogromną, jest prawie wszechmocą. Trzeba mieć ją silną, żelazną, upartą. Nią się
do wszystkiego dochodzi. Starosta pod wcale innym wrażeniem szepnął nieśmiało: -
Do wszystkiego? Lekki rumieniec okrył śliczną twarzyczkę. Strzepnęła włosy,
spadające jej nieco na skronie, i patrząc mu śmiało w oczy powtórzyła
dwuznacznie: - Do wszystkiego! Potem, jakby się namyśliła, dodała ciszej: - Ale
nie bez ofiar. Alboż to nie ofiara z mej strony, żem moją nieomylność i wiarę
stawiła na kartę? Spojrzała ku pokojowi jadalnemu i głosik srebrny, łagodny
zmieniając nagle, zawołała, naśladując ton lokaja, oznajmującego, iż dano do
stołu: - Panowie! Ostrygi na półmiskach! To mówiąc, gdy gracze zatopieni w
kartach nie śpieszyli wstawać, dała rękę staroście i poszła z nim do jadalni. -
Nie będziemy na nich czekali - rzekła. Hrabia Teofil, znany ze swego na ostrygi
łakomstwa, i Tytus, głodny, poszli za gospodynią. Z graczów tylko dwóch
szczęśliwych wstało. Starosta był upojony. Spoglądający nań Tytus widział, jakie
na nim gospodyni czyniła wrażenie. Nie można było zaręczyć, czy między nim a
piękną Loiską porozumiewania się wejrzeniami jakimiś nie było. Nim hrabia W.,
dokończywszy talii, przyszedł do stołu, gospodyni, z wielkim podziwieniem
starosty, odezwała się głośno, tonem jak najdoskonalej obojętnym: - Panie
Tytusie, czy ja się mylę? Zdaje mi się, że... ale tak... dziś reduta u
Marwaniego. Kto był na reducie? Nastąpiła chwila namysłu. - My z niej właśnie
wracamy - rzekł hrabia, który drugi już tuzin ostryg pochłaniał. - A, a! I nic
mi panowie nie mówicie?! - zawołała Loiska. - Ja, chociaż tych brudnych
zbiegowisk nie cierpię i nigdy nie bywam na nich, przyznam się, że panom
zazdroszczę tego, iż bezkarnie się w tłum wmieszać możecie. Doprawdy, to musi
być zabawne! - Dziś niezbyt wesoło się bawiono - przerwał Tytus, wpatrując się
pilnie w gospodynię, która nie dając najmniejszego znaku zakłopotania, śmiało
patrzyła mu też w oczy. - Królową reduty była jakaś w klejnoty nadzwyczajnie
drogie i wspaniałe ustrojona pani. - A, teatralne klejnoty ze szkiełek! -
przerwała, śmiejąc się, gospodyni. - Zdaje mi się, że nie - mruknął hrabia. -
Wcisnął się na salę - mówił Tytus - nie wiem, fałszywy czy prawdziwy Barani
Kożuszek i narobił ogromnego skandalu. Loiski twarz nie zdradziła się
najmniejszym drgniąciem ani zmianą koloru. Słuchała obojętnie. Starosta
powiedział sobie w duchu: "To nie mogła być ona." Z twarzy Tytusa tego, co
myślał, odgadnąć nie było można. Hrabia, który jadł i pił z pośpiechem, wiedział
tylko tyle, że gospodyni nie chciała być odgadniętą i to mu starczyło. Ostrygi
były doskonałe. - Barani Kożuszek? Cóż to jest? - zapytała Loiska. - Jak to?
Pani byś nie słyszała dotąd o Baranim Kożuszku? - podchwycił hrabia. - Ja o
kożuszku? - rozśmiała się pogardliwie gosposia. - Ależ kożuch to rzecz
obrzydliwa! Pamiętam z lat mojego dzieciństwa zapach jego. Pfe, okropny,
Mówcież, co ten kożuszek znaczy. - Zagadkę - odezwał się Tytus. - Jest to
żebrak, zdaje się pomieszanych zmysłów, czy któś, co udaje wariata i korzystając
z tego, prawi najprzyzwoitsze rzeczy, aby tym wyłudzić jałmużnę. Gospodyni
zrobiła minkę pogardliwą. - Doprawdy, mówić o takich brudach nie warto. Wtem
gracze się wtłoczyli, rozmawiając głośno i mając na czele hrabiego W. Zasiadali
do stołu, jeszcze prawiąc o swej grze i o nadzwyczajnym szczęściu bankiera a
niesłychanej "malchance" *78 podkomorzego, który już był kilka tysięcy dukatów
przegrany. Rozmowa zmieniła się nagle, a korzystając z jej zwrotu i z hałasu,
jaki gracze z sobą przynieśli, Loiska poczęła szeptać z zachwyconym starostą.
Nie można było po niej poznać, czy chciała go oczarować, czy tylko pragnęła być
grzeczną. Z wielkim chłodem i zręcznością mówiła do niego; ale ta obojętność jej
była widać drażniącą, bo niewprawny młodzik sadził się na najgorętsze wyrażenia
i zapuszczał za daleko. Ona zbijała go z tego toru, nazbyt przy pierwszej
znajomości rażącego, ale to niewiele pomagało. Para kieliszków burgunda do
reszty go spoiła. Loiska, widząc to, zwróciła się ku Tytusowi, poczęła mówić z
hrabią W., dając mu czas do ostygnięcia i opamiętania się. Po wieczerzy gry już
nie ciągniono dalej. Pora była spóźniona bardzo, goście się porozchodzili,
Starosta też musiał pożegnać gospodynię, która z wielką powagą, niemal chłodno,
się z nim rozstała. Na młodzieńcu wywarło to wrażenie takie, iż goręcej jeszcze
do tej piękności zbliżyć się zapragnął i na schodach szepnął Tytusowi: - Jeżeli
masz dla mnie cokolwiek przyjaźni, kochany mój, to pomóż mi w tym, abym się mógł
do niej zbliżyć. Wzrok ma upajający. Kobiety tak pięknej nie widziałem w życiu
ani marzyłem o niej. Jestem cały przejęty. - Tak - rozśmiał się Tytus z
wytrawnością starego i doświadczonego zjadacza serc - i nadto jej to okazałeś,
więc musi się z sobą podrożyć. To stary aksjomat, *79 iż gry demaskować *80
zawczasu nie trzeba. Ale... bądź starosta spokojny. Uśmiechnął się i potrząsnął
głową. - Kobieta rozumna! - dodał i umilkł. Pojechali do domu. Stojący przy
barierze ganku widzowie, którzy mimo deszczu przypatrywali się nadjeżdżającym
gościom, wychodzącego staruszka, znanego pod imieniem Baraniego Kożuszka całej
Warszawie, powitali hałaśliwym śmiechem i wołaniem. Nawykły do tego, starowina
ani się nawet obejrzał. Głosy tej ciżby, wśród których chyba może słowa
dzieciaków kilku brzmiały szydersko, nie były zresztą ani złośliwe, ani
niechętne. Wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi możnych i zepsutych, na
tych, którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w
nim sprzymierzeńca. Ulica - to jest wszystko to, co chodzi obdarte, co głodem
przymiera, co przyciśnięte nędzą, zazdrości, co z sercem zakwaszonym cieszy się,
gdy szczęśliwsi cierpią; ulica, która jest namiętną, ślepą, biedną, głupią, ale
której wiele przebaczyć potrzeba, bo cierpi wiele, a najczęściej nie wie, co
czyni. Dla tej ulicy Barani Kożuszek, wchodzący na redutę po to, aby trwoniących
tam grosz na płochą zabawę chłostał i smagał, gdy biedactwo stało na deszcu, był
wielce pożądany. Okrzykiwano go jak posła, którego nędza wyprawiała, pluć w oczy
rozpuście. A jakżeby byli radzi terminatorowie szewscy i uliczniki wcisnąć się
za nim, aby posłuchać, aby zobaczyć, jak ta bomba pękać będzie i obryzgiwać
złotem szytych panów! Każdy z nich wiedział, że Barani Kożuszek nie szedł tam
darmo. Wybuchy śmiechu, które się wkrótce słyszeć dały, tłumaczono sobie żganiem
nielitościwego starowiny. Widziano go nieraz czepiającego się magnatów,
rzucającego ostre słowa do karet, przed którymi kryły się głowy i okna
zapuszczały, a piesi przestraszeni uciekali. Gawiedź się z początku spodziewała,
że go rychło za drzwi wyrzucą; ale dość długi czas upłynął, nim z twarzą
zaognioną, z której kawał płachty zerwał w sieniach, Barani Kożuszek ukazał się
z powrotem. Gawiedź czekająca nań powitała go znowu wołaniem, a niektórzy
przyklaskiwać mu zaczęli, jakby wiedzieli, iż na sali dobrze się musiał popisać.
Stary, któremu gorąco reduty oddech zatamowało, a może wzruszenie, zdjął z głowy
czapkę i wiatr siwe rozwiał mu włosy. Odetchnął, chwilę zatrzymał się w ganku,
spoglądając na czarne niebo, które oświecone od latarni, potoki deszczu
przerzynały, rozepchnął ludzi, co mu na drodze stali, i nie zważając na słotę, z
głową spuszczoną powlókł się na miasto. O trzy kroki już go widać nie było. Przy
ganku stało zawsze pod dostatkiem chłopaków z latarkami, którzy nie mających
fiakrów ani powozów, a mieszkających w bliskości do domów odprowadzali, bo
większa część ulic nie była oświeconą. Prawdziwy łobuz warszawski, wyrostek
kilkonastoletni, znany pod imieniem Juliaszka, który pod teatrem, przy redutach
i u każdego pałacu, gdzie tylko balowano, nastręczał się zuchwałym zaleceniem i
zaczepiał wychodzących, ofiarując się im ze swoją latarką - spostrzegł
przesuwającego się starca i nie mógł wytrzymać, świerzbiał go język. - Jaśnie
wielmożny Kożuszku! - krzyknął. - Może jaśnie pan raczy sobie kazać poświecić do
szpitała Św. Łazarza. *81 Starzec z wolna się zwrócił ku niemu; ostygł już był.
Wlepił oczy w chłopię wesołe i złośliwe. Wzrok ten musiał mieć jakąś siłę
straszną, bo Juliaszek zaniemiał, zasromał się, spuścił głowę jak winowajca i
poczuł, że się dopuścił niepoczciwego szyderstwa. Barani Kożuszek stał, z
politowaniem, bez gniewu spoglądając na chłopaka. - Patrzaj no ty - rzekł
łagodnie - abyś sam z tą swoją latarką nie zawędrował gorzej niż do Łazarza.
Moje dziecko, z nędzy w szpitalu umierać sroga to rzecz, ale miłosierdzie
ludzkie nie hańbi, a ubóstwo nie zawsze jest występkiem. Tyś próżniak, gonisz za
łatwym zarobkiem po nocach, a we dnie próżnujesz. Co z ciebie będzie, hę?
Juliaszek języka w gębie zapomniał. Słowa te zaświdrowały mu w sercu. - I, niech
bo jegomość da pokój - zaskomlał - ot wyrwało się głupstwo. Tłum, który widział
i słyszał obu, brał stronę Baraniego Kożuszka; śmiać się zaczynano z Juliaszka.
- Ze starości, z nędzy, z nieszczęścia cudzego - mówił, spokojnie stojąc na
deszczu, stary - nie śmiej się i nie urągaj nigdy. Pan Bóg, który biednym
błogosławił i królestwo im przyobiecał, mści się za tych, co są Jego dziećmi
najmilszymi. Juliaszkowi łzy się kręciły w oczach, latarka mu drgała w ręku.
Szybkim krokiem podbiegł do starego, schwycił rękę jego z poszanowaniem,
pocałował i szepnął cóś po cichu. Z tłumu przyklaśnięto. Barani Kożuszek się
uśmiechał. - Ile zarabiasz, odprowadzając do domu? - zapytał. - Różnie, proszę
jegomości, różnie - wyjąkał Juliaszek. - Jak się dobrze trafi, to i dwa złote.
Stary się rozśmiał, rękę włożył pod kożuszek, dwuzłotówkę wyciągnął i wsunął ją
w rękę chłopcu. - Naści - rzekł - świeć na ulicę Krochmalną. Juliaszek
wysforował się natychmiast naprzód i nic nie mówiąc, iść począł, wybierając co
najsuchsze miejsca, kładki i cegły, które gdzieniegdzie wśród błota były
pokładzione. On jeden znał tak swe miasto i wszystkie jego brukowe tajemnice, iż
wśród najciemniejszej nocy mógł się w nim orientować. Z głową zwisłą na piersi,
nie mówią nic, Barani Kożuszek szedł za swym przewodnikiem. Minęli tak Ogród
Saski, gdy u wejścia na Krochmalną ulicę starzec zawołał na chłopca: - Sam tu!
Juliaszek nadbiegł ku niemu. - Wracaj nazad - rzekł nakazująco Barani Kożuszek -
ja tu już do mojej budy i bez ciebie trafię. Klepnął go po ramieniu. - Posłuchaj
dobrej rady. Rzuć tę głupią latarkę do licha, a ucz się rzemiosła. Juliaszek się
poskrobał w głowę. - Próbowałem - odezwał się markotno - ta co. Taką naturę mam,
że w miejscu mi wysiedzieć trudno. I znowuż te majstrowie psiawiary łają, a ja
języka za zębami nie trzymam. Szewc jak mi w pysk dał, tom mu oddał. Ruszył
ramionami. Stary się roześmiał. - To się zwalasz - rzekł - a szkoda. Pomódl się,
aby ci Bóg dał więcej cierpliwości. I nim się Juliaszek opatrzył, zniknął mu
stary w ciemnościach gdzieś tak, jakby - wedle jego wyrażenia - poszedł wskróś
ziemi. Chłopak postał chwilę zamyślony, spojrzał w latarkę, w niej jeszcze
łojówki zostało, i kopnął się nazad do Marwaniego. Kożuszek tymczasem nie
postrzeżony, mimo nocy ciemnej nie potrzebując się przypatrywać dobrze znanej
drodze pod parkanami, szedł dalej Krochmalną ulicą. Tu, wśród drewnianych
domostw po większej części, stała odosobniona, jednopiętrowa kamieniczka, która
nad nimi górowała. W oknach pięterka jej nie było światła; dolne, okiennicami
nieszczelnymi pozasłaniane, po lewej stronie światełka z wnętrza przepuszczały.
Staruszek cicho się zbliżył do drzwi, klucza dobył z kieszeni, otworzył, wszedł
i zamiast w lewo, obmacawszy drzwi, skierował się na prawą stronę. Nie
potrzebował, aby mu świecono do otwierania, znając dobrze miejscowość. Izba, do
której wszedł, była ciemna, ale i tu omackiem stary na kominie krzesiwo znalazł,
hubkę i siarką napuszczone drewienka. Wprędce zaświeciła hubka, zapaliła się
siarkowana drzazga, a od niej świeca na kominie przygotowana. Gdy się rozjaśniło
w izbie, można w niej było dostrzec tapczan nie zasłany niczym, na którym odzież
jakaś była, stolik przy ścianie z różnymi na nim gratami, ławę zapyloną i
podłogę nie umiataną od dawna. Była to pustka, a chłód w niej przejmujący kazał
się domyślać, iż jej nie zamieszkiwano. Stary, wszedłszy, zrzucił z siebie
natychmiast obmokły kożuszek, który na ścianie, obok dwóch zupełnie mu
podobnych, powiesił. Siadł na tapczanie, zdejmując z nóg zbłocone obuwie, które
przygotowane buty długie zastąpiły. Czapkę położył na stole. Wdział kapotę
szarą, a nareszcie otarłszy twarz, włosy rozczochrane i brodę przyczesał. Zmiana
ta ubrania uczyniła go prawie innym człowiekiem; twarz nawet wyraz jakiś
spokojniejszy, smutny a poważny przybrała. Wyglądał jak zamożny mieszczanin
jakiś i nic już żebraczego nie miał w sobie. Westchnął, pocierając czoło, i
ująwszy świecę z komina, wyszedł z izby, którą starannie na kłódkę zamknął za
sobą. Sień domu niewielka była, ale czysta. Schody drewniane prowadziły na
pięterko. Stary, nim wszedł na nie, zapukał na lewo. Za drzwiami poruszyło się
coś. Niemłoda kobieta, trzymając kądziel w ręku, otworzyła je i poczęła wołać: -
Zaraz! Zaraz! Wewnątrz izby widać było piec i kuchenkę, przybory jak zwykle dla
czeladzi. Na ognisku jeszcze płonącym gotowało się cóś. Dziewczynka, wyrostek z
podkurczonymi pod siebie nogami, drzemała pod piecem. - Jak bo jegomość dziś
późno! - zawołała schrypłym głosem zaspanym kobieta, krzątając się około
garnków. - Na dworze taka plucha zimna, że i psa nie wypędzić. Jeszcze choróbska
jakiego, Panie Boże uchowaj, jegomość się nabawi. Stary, nie zważając na to
gderanie i wcale nie odpowiadając, w milczeniu począł się drapać na górę. Tu
drzwi nie były zamknięte. Przedpokój czysto utrzymany przeszedłszy, stary
znalazł się w sporej izbie gościnnej, bardzo schludnie utrzymanej i niemal
eleganckiej. Sprzęt był nienowy, ale dosyć wykwintny, sofa i krzesła pokryte
spłowiałym adamaszkiem, stół zawieszony kobierczykiem. Zwierciadło stare, trochę
poobijane, weneckie i para ciemnych obrazów przyozdabiały ściany. Komódka
saskiej fabryki stała w kątku. Widać było jeżeli nie dostatek, to przynajmniej
nie nędzę, a czystość i porządek mile uderzały oczy. Przeszedłszy ten pokój,
stary ze świecą wszedł do sypialni. Ten sam ład i tu panował. Łóżko ze starym
pawilonem *82 w kątku, wielka szafa stara, kilka krzeseł, kufrów para ubierały
ten pokój; lecz najwięcej miejsca zajmował olbrzymi stół, spłowiałą i podartą
makatą zasłany, tak zarzucony mnóstwem papierów, broszur, książek, świstków i
wszelkiego formatu starych i nowych ksiąg, iż nie było na nim ani kawałeczka
miejsca próżnego. Najwięcej było kartek luźnych, drukowanych, plakatów i tych
ulotnych pisemek, które tysiącami wyrzucały co dzień drukarnie czasu sejmu
czteroletniego. Na rogu stołu, w miejscu, na które naprzód się zwróciły oczy
wchodzącego, leżała paczka sznurkiem związana. Schwycił ją, postawiwszy światło,
i natychmiast z gorączkową ciekawością przepatrywać zaczął. Jednę po drugiej
odkładał kartki, to ramionami zżymając, to uśmiechając się do nich, to brwi
marszcząc. Były tam i drukowane głosy sejmowe, i wierszyki na bibule, i
rękopisma pośpieszną a niewprawną ręką przekopiowane, wydania Gr~olla *83 i
drukarń innych, które wolały kłaść Alethopolis *84 lub coś podobnego na tytule
niż firmę własną. Wprawne oko starego wszystko to przebiegało prędko: niektóre
tylko ważniejsze rzeczy odkładał na stronę. Lecz papierów było tak sporo, iż
zaczytawszy się w nich, nie postrzegł się stary, gdy przyodziana już kobieta na
próg weszła, cicho i ostrożnie szepcząc: - Wieczerza na stole, niechże jegomość
nie da stygnąć. - A Maciej gdzie? - zapytał, nie podnosząc oczów od swych
papierów, stary. Kobieta milczała chwilę. - Gdzie, proszę pana, ma być? Jak
zawsze! Gdy jegomość się przypóźni, nieboraczysko niepokoi się i szukać idzie.
Tak i teraz. Bo, jak Boga kocham, na taką słotę, w taką noc... - Dajże pokój,
nie gderz - przerwał jej łagodnie stary. - Żebyście się wy mną do zbytku nie
opiekowali! Zamilkła, cofając się, kobieta, a zamyślony starzec wysunął się z
sypialni i wolnym krokiem przeszedł do trzeciej izby, w której na rogu dużego
stołu przygotowane było nakrycie i wieczerza, składająca się z kawałka
odgrzanego mięsa i talerza polewki. Kieliszek wódki poprzedził ją i Kożuszek
zaczął jeść zamyślony. Tymczasem słychać było drzwi otwierające się na dole,
głos gospodyni, potem kroki na schodach, a po chwili mężczyzna słuszny, siwy,
wyglądający na starego oficjalistę, z wąsami zawiesistymi, z poczciwą twarzą
pomarszczoną, a od chłodu teraz zarumienioną stanął w progu jadalni. - Znowuś
się niepotrzebnie włóczył po deszczu - odezwał się jedzący. - Widzisz, mówiłem
ci tyle razy: siedź spokojnie w domu. Mnie nic się nie stanie, nic, ja się już
znam i z ulicami, i z ludźmi. - Ale bo, proszę pana - przerwał serdecznym głosem
pan Maciej. - Mój kochany, już mnie nie nawracaj - westchnął stary. - Com
zaczął, dokończyć trzeba. Obaj zamilkli. Po chwili cicho zapytał pan stojącego u
drzwi: - Byłeś u księdza podkanclerzego? *85 - Byłem i nieraz - odparł Maciej. -
Nie można się było docisnąć. Właśnie mu przychodzili wszyscy pono nominacji
winszować. Stojąc w kancelarii, nasłuchałem się, jak pisarkowie drwili, że tacy
teraz z respektem *86 przybywali, co wczoraj mu się nie kłaniali na ulicy. Nie
było odpowiedzi; stary krajał twarde mięso, zamyślony. Maciej dodał po krótkim
milczeniu: - Przyniosłem wszystko, co się gdzie ułowić dało, i położyłem na
stoliku. Stary głową kiwnął. - Wiązka spora! Ruszył ramionami. Znowu nastąpiło
milczenie. Maciej spoglądał z ukosa, nie odchodząc. Zdawał się coś jeszcze mieć
do powiedzenia, z czym sam wystąpić nie chciał. Czekał. Wieczerza już się miała
ku końcowi. Stary, otarłszy usta, powstał, a Maciej, świece zabrawszy,
przeprowadził go do sypialni. - Rozbierać mnie nie potrzebujesz - odezwał się,
za stół siadając do papierów, Kożuszek - idź spać! Maciej się wstrzymał jeszcze,
zawahał i szepnął coś po cichu na ucho siedzącemu, jakby i tu nawet, gdzie sami
we dwóch byli, obawiał sią podsłuchania. - Wiem! - odparł marszcząc się stary i
ręką dał mu znak, aby odszedł. Nastała na mało uczęszczanej ulicy cisza głucha i
deszcz już tylko na dach spadający, a rynny, przez które potoki się lały, przez
noc całą słychać było. W kamieniczce pogasły światła i w jednym tylko oknie
sypialni długo blade światełko migało. Nazajutrz deszcz trochę ustał, chmury się
podniosły, wiatrem północnym pędzone, posiniałe i szkliste, na mróz się zbierać
zdawało. Około dziesiątej godziny zapukano do drzwi. Maciej poszedł otworzyć.
Mężczyzna, cały osłonięty płaszczem, w czapie na uszy naciśnionej, tak że twarzy
jego nie można było rozeznać, poszeptawszy cóś ze sługą, z nim razem pośpiesznie
wszedł na górę. Tu, gdy ciężką zrzucił w przedpokoju opończę, odprostował się i
twarz odkrył, okazał się lat zaledwie średnich mężczyzną, piwnych, żywych oczu,
pięknych rysów, odkrytego czoła, fizjognomii szlachetnej i sympatycznej. Typ to
był zresztą pospolity dosyć zamożnego szlachcica, na pół żołnierza krwią i
postawą, szerokiej piersi, silnej dłoni, lecz złagodniały jakby wpływem epoki,
wśród której żyć mu przyszło. Ubiór polski niewykwintny, ale od sajety i
jedwabiu, dowodził dostatku. Nie był to pierwszy lepszy. Maciej kłaniał mu się z
respektem wielkim, drzwi szeroko, nie oznajmując go, otworzył i wprowadził do
bawialni. Z sypialnej izby natychmiast wyszedł stary, który już był ubrany po
wczorajszemu. Postrzegłszy gościa, dość żywo i z uprzejmym twarzy wyrazem
podszedł ku niemu. Ścisnęli się za ręce. Maciej natychmiast zniknął i kroki jego
na schodach słychać było. Przybyły gość, zaproszony, zajął miejsce na sofie,
stary siadł przy nim na krześle. - Nic nowego? - zapytał gospodarz po chwili. -
Owszem, nowin jest dużo - odezwał się przybyły. - Nie wszystkie dobre, pewnie
połowa nieprawdziwych, bo się one na bruku naszym rodzą jak grzyby po deszczu.
Ale próżniacy i plotkarze mają czym żyć. Spojrzeli na siebie. - Ja się pana
pisarza o te brukowe efemerydy *87 nie pytam - rzekł Kożuszek. - Cóż... u nas? -
Zbliżamy się do celu - szepnął pisarz. - A król? - zapytał gospodarz. Nastąpiła
chwila długiego milczenia. Zapytany westchnął. - Król... król - począł powoli. -
A! Dużo by o nim mówić potrzeba. Niepodobna nie ulec urokowi tego człowieka,
ktokolwiek się doń zbliży. Najmilszy z ludzi, jeden z najdowcipniejszych i
najuczeńszych monarchów swojego czasu. Sąd o rzeczach trzeźwy, serce dobre... Tu
pisarz załamał ręce. - Cóż po tym - odezwał się - kiedy charakteru nie ma? Siły
mu brak do dobrego i do złego zarówno i... kwoki panują nad nim. *88 Znacie go,
jak wszyscy. - Pozwólcie - przerwał stary. - Jest to zapewne nieszczęście
wielkie ten brak woli i wytrwania, lecz z drugiej strony w tym momencie, gdy już
nad jego umysłem pan Ignacy *89 uzyskał pewną przewagę, gdy i podkanclerzy nie
jest bez wpływu, gdy widocznie pochylać się zaczął... - Nawet się zupełnie zdaje
nawrócony - dodał pisarz - ale kto za jutro zaręczy? Wieczorem z głuchym
Wilczewskim *90 przekrada się na konferencję nasze jakby spiskowiec jaki.
Piattoli, *91 Ignacy "e tutti quanti" *92 starają się w niego wlać ducha. Zapala
się, wtóruje, rzuca myśli doskonałe, przyklaskuje naszym, cieszy się, unosi...
Myśmy w siódmym niebie! W kilka godzin potem głuchy Wilczewski odprowadza go
nazad do sypialni. Tu starosta piaseczyński *93 szepce mu, że pani krakowska *94
nań czeka. W istocie ona i Mniszchowa *95 od godziny nudzą się w salce bocznej.
Król, po odbytej pańszczyźnie z nami, znużony tym, czymeśmy go karmić musieli,
wita z radością przynoszące mu rozrywkę niewiasty. Ryks podawać każe herbatę i
owoce. Zasiadają w małym kółku. Pani krakowska powraca od prymasa *96 i wiezie z
sobą wyziewy atmosfery, którą była otoczona. Pierwsze z ust jej słowo brzmi w
uszach pana jak okropny dysonans. *97 Lecz niedawno on sam wtórował z tego tonu.
Potrzeba przed kobietami ukryć zmianę, jaka zaszła w umyśle. Uśmiecha się i
potakuje. Przywiezione przez panią krakowską ziarna kiełkują, oddziaływają. Król
stygnie... Wszystko to, czemu przed chwilą przyklaskiwał, wydaje mu się teraz
niedorzecznością. Pan Ignacy jest utopistą, *98 ksiądz Piattoli nie zna kraju.
Król wzdycha. Powoli zaczyna szydzić z tego, co przyniósł z sobą, otrzeźwia się
i idzie spać zgryziony, nie wiedząc, z czym się jutro obudzi. Nazajutrz z rana
rozmowa z Bułhakowem. *99 W sekrecie wyprawia list do Szczęsnego. *100 Król
chodzi smutny aż do wieczora. Wilczewskiemu daje się prowadzić aż do progu, z
najmocniejszym przekonaniem, iż się tu utopiom oprze z całą siłą przygotowanych
argumentów. Ba, przestąpiwszy próg, powitawszy swych współspiskowych, powraca do
wczorajszego toku idei. W duchu powiada, że prymas jest uparty, a Piattoli
najmędrszy z ludzi. Kończąc westchnął pisarz. Gospodarz słuchał z miną posępną.
- Niemniej potrzeba na słabego działać, pilnować go i mieć z sobą - rzekł z
cicha. - Bez niego się nie obejdziemy. Znów wymieniali wejrzenia. - Wypadki we
Francji *101 wpłyną na reformę u nas - dodał stary. Pisarz się boleśnie
uśmiechnął. - Nie wiem - rzekł. - W naszych pojęciach zamieszanie jest wielkie.
Francja zdaje się więcej ku republikańskim dążyć formom, a u nas najzagorzalsi
republikanie stać będą przy starych prawach i bronić źrenicy wolności. *102 -
Tak, na nieszczęście, my mamy z przeszłością do walczenia i z nałogami wielą.
Można by słownik ułożyć tych wyrazów, do których się u nas fałszywe przyczepiły
pojęcia. Mamy do walczenia z dykcjonarzem. *103 Począwszy od naszej wolności,
wszystko w nim przerobić potrzeba. - Jednakże - dodał pisarz - nasz obóz się
powiększa. Mamy adeptów. *104 - No, i nieprzyjaciele wyrastają jawni - rzekł
stary. - Tym lepiej! - zawołał gość. - Niech podniosą przyłbice: *105 obliczymy
się. Pomilczeli chwilę; stary miał twarz zasępioną. - Mówcie, co chcecie -
odezwał się - Lucchesiniemu *106 nie wierzę i tego ich pruskiego przymierza, w
które biją, obawiam się. - A! - krzyknął gwałtownie pisarz. - To pan z nas
jesteś jedynym niedowiarkiem! Zapewne ja mam to we krwi, jak wy wszyscy, iż
Niemcowi nie ufam, ale tu, gdzie go własny interes prowadzi... Gospodarz mocno
usta wykrzywił. - Pamiętajcież - zawołał - abyście się do nakarmienia
czymkolwiek sprzymierzeńca przygotowali! Gdańska zechce lub... - My ani piędzi
ziemi - zawołał pisarz - nie damy! - Nie ufajcież przymierzu - zakończył stary.
I pomyślawszy, dodał z przyciskiem: - Lucchesiniemu nie ufam i boję się go, tego
szatana o jednym oku. Pisarz, czy nie chciał na to odpowiadać, czy zdało mu się,
że o Lucchesiniego nie warto się spierać, nic nie odpowiedział. - Trudności -
rzekł - i z ludźmi, i ze sprawą będzie niemało. Ci nawet, co mają pragnienie
reformy i czują jej potrzebę, nie wiedzą jasno, co począć. - Tak, tak! -
potwierdził Kożuszek. - Trudności z tego wynikają, co nam przeszłość zostawiła.
U góry trzeba wyrobić siłę, której u nas monarcha nie miał, a u dołu dać
swobodę. Dla obojga moc tę skąd weźmiemy, jeśli jej nie zaczerpniemy ze środka,
z tej skarbnicy szlacheckiej, w której było wszystko zamknięte i
zmonopolizowane? Oczywista rzecz, że ci, którym odbierają to, co posiadali,
opierać się będą na spoliacji. *107 I ta nasza przyszła ustawa, o której dojście
do skutku tak się troszczymy, ma to w sobie osobliwego, iż gdy gdzie indziej
monarchom władzy ukrócają, my jej naszemu dodać chcemy. A w przyszłości obok
szlachty czy uszlachcony, czy tylko uszlachetniony *108 lud ma stanąć. To jest
miliony za krocie. *109 Przeszedł się po izbie stary, z czołem zasępionym
myślami. - Wszystko to dobre - westchnął. - Jest w narodzie popęd, instynkt
jakiś, że chwila przyszła, gdy się lub ratować potrzeba nowymi prawami, albo
ginąć. Szlachetniejsi gotowi są do ofiar. Wszystko do dobre - powtórzył - ale
(tu zwrócił się do pisarza z twarzą zaognioną i rękami rozpostartymi) "quid
leges sine moribus?" *110 Poprawiąż nas ustawy? Na obyczaje spójrz. Co się to z
nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobień
szlachetnych, patrz, jak żyją! Jestli tu co poszanowanego? Świętość małżeństwa,
powaga starości, niezłomność słowa, godność człowieka? Szał jakiś ogarnia
wszystkich; zbytek, rozpusta, używanie życia bezrozumne pochłania, opanowuje,
poniża. Wy myślicie o ustawie, ale potrzeba jakąś grozą i sromem działać na tych
ludzi, aby ich na lepszą wprowadzić drogę. Republikanami się być chlubimy, a
gdzież cnoty republikańskie *111 i gdzie obyczaje spartańskie? *112 Gdzie
czystość sumień i rąk? Starzec zamilkł, pisarz się począł uśmiechać. - Wsiadłeś
bo pan na swojego konika! - zawołał. - Ale trudno, aby wszyscy święci byli.
Ludzie są ludźmi, słabości wiele przebaczyć trzeba. - Słabości! Błędów! -
przerwał Kożuszek. - A! Zapewne, ale nie bezwstydów i nie nałogów obrzydłych,
nie takiego obłąkania, które z tych, co prostą idą drogą, szydzi... bo prawem
się stało i obyczajem. Pisarz widocznie chciał zwrócić rozmowę i zamilkł. -
Partia nasza - dodał - coraz rośnie, przeciwna maleje. Wiele siły nam dodaje,
żeśmy poczciwego Arystydesa *113 Małachowskiego wybrali za wodza. No, i książę
Kazimierz bardzo nam jest pożyteczny. Stary się rozśmiał trochę złośliwie. -
Zapewne, zapewne - rzekł - znaczy to cóś, że piękny, czysty, z pewnych względów
rzymskich czasów godny charakter stoi na czele. Małachowskiemu nic ująć nie
można, oprócz że poczciwski głowy wcale nie ma i że zamiast, co by on was miał
prowadzić, wy jego prowadzicie, chociaż się mu zdaje, że on to robi, co mu
zręcznie podszeptują. Cienia w nim nie ma samolubstwa, prywaty, ale cnotą swą
dumny a ślepy. - Zaręczam wam, że widzi to dobrze, iż reforma nas tylko zbawi -
rzekł pisarz. - Lecz on by jej nawet, i listy Kołłątaja przeczytawszy, nie
wymyślił - dokończył stary. - Co się tyczy księcia Kazimierza... Tu pisarz mu
podchwycił: - To także szlachetny charakter. Starzec się wykrzywił. -
Pieszczoszek matczyn, no i hetmana siostrzeniec - rzekł. - Powiedz mi asindziej,
ile razy na czczo był w izbie? *114 Pisarz śmiał się. - Co nie przeszkadza -
wtrącił - że tęgą mowę palnie, głowę sobie zmywszy zimną wodą. We drzwiach
zwykle, gdy ze śniadania przychodził, łapią go nasi. "Książę masz mówić! - Ba! O
czymże? - "Poprzesz silnie stutysięczną aukcją *115 wojska". - Ale głowa moja! -
"To nic, jeszcze jest pół godziny czasu". I książę tnie mowę z zapałem, ze
świetnością, z gorącością ponczu burgundzkiego. - Ale zlitujcie się - przerwał
Kożuszek - ten, żebyście go na nie wiem co zaklęli, gdy pałkę zaleje, przed
matką lub wujem wyspowiada się z projektowanej ustawy i wszystko w łeb weźmie. -
Ale, mój dobrodzieju - zawołał pisarz wesoło - on o ustawie jak w rogu i
wiedzieć nic nie będzie, aż gdy ona przyjdzie na stół! - Jak to? Jeden z
marszałków sejmu, co ma przygotować tę wiekopomną ustawę, nie wie do ostatniej
godziny, nad czym pracuje? Pisarz poruszył ramionami i śmiał się. - Tak jest, na
to wam przysięgam! Staruszek, nie wydając głosu, rozśmiał się ustami tylko. - Co
za społeczność, wśród której spiskować potrzeba, aby dojść do celu, wszystkich
bijącego w oczy! Chwilę tak jeszcze rozmawiali o sprawach sejmowych, a gospodarz
słuchał dawanych mu informacyj to się zasępiając, to ciesząc, ale niezbyt gorąco
i jakby niezupełnie w zapowiadany wierzył skutek. - Ja ci powtórzę -
skonkludował *116 - com już rzekł: "Quid leges sine moribus?" Ustawa piękną
rzeczą będzie, lecz ona nierychło przerobi nas, a tu "pericilum in mora". *117
Ratować trzeba od rozkładu Rzecz naszą Pospolitą, szczególniej tę klasę, na
której ona stała i długo jeszcze stać będzie. Nim lud z otchłani i ciemności
wyprowadzicie na światło, wiele czasu upłynie. Na ramionach szlachty wszystko
długo jeszcze spoczywać będzie, a ją zepsucie zjada i toczy. Magnaci to
kosmopolici *118 i dla nich o ojczyznę nie idzie, bo się do innej z tytułami
przesadzą. Półpankowie ich naśladują dla tonu, a i po wsiach zaraza złych
obyczajów i lekkości już się zakrada. Gdy runą te stare podwaliny gmachu, padnie
i on! Pisarz zadumał się. - Średnia klasa, lud - przebąknął nieśmiało. - Obojga
nie ma! - zawołał stary. - Dekret *119 nie stworzy jednej, a książę Stanisław
*120 z Brzostowskim *121 - drugiego. Lat, wieków potrzeba, aby się to wyrobiło,
czego tylko jest ślepy zawiązek, a tymczasem co zbudujecie na tych, którzy nie
patrzą, skąd pieniądze biorą, którzy w służbie Rzeczypospolitej obcych mocarstw
tytułują się generałami i pułkownikami, a byle im dano wysokie stanowisko,
wszystko za nie sprzedadzą? - Pan bo widzisz wszystko w zbyt czarnych barwach! -
zawołał pisarz. - Sam przyznajesz, że jest poczucie potrzeby reform, instynkt
szlachetny, do ofiar gotowość. Powoli poprawimy się. - Nie, nie! - rzekł uparty
Kożuszek. - Nie, poprawiny się dopiero, gdy legniemy pod razami, gdy nas gruzy
przysypią, gdy prorocze słowa Skargi *122 i Jana Kaźmirza *123 się sprawdzą.
Bądź wola Twoja! Głowę pochylił stary, ale po chwili podniósł ją nagle z twarzą
wypogodzoną i zawołał z zapałem: - Bądź co bądź, pisarzu, "usque ad finem" *124
róbmy każdy swą powinność. Gdy twierdza jest oblężoną, choć nie ma najmniejszej
nadziei obrony ani odsieczy, żołnierz poczciwy walczy do ostatka i daje się
zabić na wałach. Tak i my: jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy,
inni w szkole - powinniśmy czynić, co do nas należy. Pisarz się podniósł z sofy,
dobył jakiegoś świstka i począł czytać satyryczne wierszyki, które tego dnia w
fiakrach i na ławkach Saskiego Ogrodu rozrzucone były. Śmiał się z nich,
czytając, a i staruszek rad im był. Uderzył ręką po papierze. - I to się przyda
- rzekł. - Ten, co to pisał, zdało mu się, że złości swej dogodził, a sam nie
wiedział o tym, że moralności mimo wiedzy służy. I koncept *125 niekiedy oczy
otwiera. Mówią, że "natura maxime miranda in minimis", *126 a ja mówię, że Pan
Bóg najcudowniejszy, gdy przez błaznów uczy filozofów i statystów *127 rozumu.
Pisarzowi już pilno było. Poszeptali cóś z sobą, wymienili papiery jakieś,
gospodarz na zegarek spojrzał i gościa do przedpokoju przeprowadził, przywołując
Macieja do siebie. Lecz właśnie kiedy ten pisarzowi drzwi otwierał, aby je za
nim zaryglować, ukazał się w progu ich, w czarnym płaszczu z puszką blaszaną pod
szkaplerzem, braciszek od bonifratrów po kweście. Ponieważ gość wychodził z
domu, kwestarzowi zamknąć drzwi przed nosem nie wypadało. Oprócz tego przyjęto
za regułę, że chodzących z jałmużną, gdy pan był w domu, puszczano. Wskazał więc
stary Maciej braciszkowi na schody, a ten, puszki swej dobywszy spod sukni,
powoli wszedł na nie i do salki, w której się jeszcze stary znajdował.
Zobaczywszy kwestarza, sięgnął po sakiewkę, lecz bonifrater, który już był
wyciągnął puszkę, spojrzawszy na twarz gospodarza, w którą się wpatrzył z
wyrazem niezmiernego podziwienia, stanął jak osłupiały. Ręka wyciągnięta z
puszką drżała, na twarzy jego malowało się niedowierzanie, zdumienie, ciekawość,
prawie przestrach. Usta otworzył i poczętej prośby o datek dla szpitala nie
umiał dokończyć. Stary postrzegł to. - Co się tak, braciszku, wpatrujesz we
mnie? - rzekł trochę zmienionym głosem. Braciszek, posłyszawszy mowę, jeszcze
dziwaczniejszą twarz zrobił. Stary począł się uśmiechać. - Co we mnie znajdujesz
tak dziwnego? - wyjąknął, rzucając dwuzłotówkę w skarbonkę. - Jaśnie wielmożny
pan przebaczy mi - odezwał się pokornie bonifrater. - Głupie oczy moje, nie
wiedzieć, co im się przywidziało. - Hm, cóż takiego? Co? - zamruczał, trochę się
zasępiając, stary. - Rad bym wiedzieć. - Bez urazy, niech pan daruje... osobliwe
podobieństwo - mówił bonifrater. - Ale bo nawet i w głosie. - Do kogo? - szepnął
markotno gospodarz. - Wstyd wyznać - mówił, śmiejąc się, brat - do tego wariata,
co go zowią Baranim Kożuszkiem. Gospodarz zaczął się śmiać na głos i wziął się
aż za boki, ale mu się brwi ściągnęły i usta zdawały się gniewem kurczyć. - A
toś mi pochlebne znalazł podobieństwo do jakiegoś włóczęgi! - zawołał. - Barani
Kożuszek... cóż toto jest? - At, fiksat, którego by do ciupy zamknąć warto, a
zimną go wodą oblewać - rzekł bonifrater. - Ja z nim często u furty baraszkuję,
ale to zajadła żmija, o, i niegłupi jak wszyscy wariaci, w których głowie rozum
niekiedy pobłyskuje. Nikomu nie daruje, szydzi, żga, wyśmiewa. - Hm, hm! - rzekł
stary. - A nic do rzeczy? Bez sensu? - No, nie można powiedzieć, aby od rzeczy
plótł - odparł bonifrater - tylko zły jest i kąsa, a to też fiksacja, bo go za
to prędzej później albo zamkną, albo wyświęcą. *128 Gospodarz stał chwilę
zamyślony. - Może byś się kieliszka wódki napił? - odezwał się, idąc do drugiego
pokoju i przynosząc flaszkę z sobą. - A proszę was, o takim jakimś
podobieństwie, któreście upatrzyli między mną... - Tu się począł śmiać.
Bonifrater protestował, kieliszek biorąc do ręki. - Ja przecież od lat wielu
jestem mieszczaninem stołecznego Jego Królewskiej Mości miasta Warszawy i mam
tu, jak widzicie, posesję własną, a brata ani swata w całym mieście nie znam.
Braciszek się uniewinniał. - Pan mi daruje... at, stare oczy. Nawet pan
słuszniejszego wzrostu i tylko te siwe włosy i broda... - Aleś bo mnie
nieosobliwie zaszczycił! - dodał, żegnając się już, stary. Bonifrater, usta
otarłszy po wódce, z niskim ukłonem do drzwi już uchodziŁ, a stary, flaszkę
odniósłszy, zadumany powrócił do jadalnego pokoju. Maciej stał w progu.
Poszeptali coś z sobą po cichu. Stary zszedł ze schodów sam, skierował się do
izby, w której wczoraj złożył swe maskaradowe przybranie i zamknął się w niej na
czas jakiś. Maciej wzdychając stał w drzwiach na czatach i niekiedy spoglądał na
ulicę, w której nic widać nie było, oprócz kilku furek drzewa, ciągnących od
Woli po rozmieszanym wczorajszym deszczem błocie. Nagle z lewego alkierza
wyskoczył żebrak w baranim kożuszku, z rozczochranym włosem, z kijkiem w ręku, w
lada jakich chodaczkach, odarty i brudny. Nie spojrzawszy na Macieja, wybiegł w
ulicę i popędził popod domami a parkanami ku Saskiemu Ogrodowi. Dopiero
dochodząc do niego, zwolnił trochę kroku, odetchnął i podniósłszy głowę, szedł
śmiało, szyderskie strojąc miny. O trzy kroki przed nim bonifrater kwestarz,
idący ulicą, zobaczył go, stanął znowu osłupiały i miał wielką ochotę bliżej mu
się przypatrywać albo i pogonić za nim, gdy Barani Kożuszek skorzystał z
pierwszej bocznej uliczki i pierzchnął tak, że mu znikł z oczów. xW tych latach
lepsze towarzystwo w Warszawie i to, które albo się z nim łączyło, lub
naśladować je pragnęło, nie wstawało rychło. Damy, które z balów, wieczerzy
przedłużonych lub od gry powracały nade dniem, sypiały do południa. Ranne
wizyty, przy czekoladzie, niektóre z nich w łóżkach przyjmowały po pierwszej
godzinie, niektóre i później. O dwunastej przedpokoje napełniali zwykle
przekupnie, faktorowie *129 i faktorki, bez których się nikt nie obchodził. Pani
Loiska, inaczej zwaną piękną kasztelanicową, pilnie tego strzegła, aby jej dom
zdawał się być na pańskiej stopie. I tu więc dopiero o południu dniało. Lecz
nazajutrz po bytności pana starosty i reducie Loiska wyjątkowo wstała wcześniej,
włożyła turecki szlafroczek i do niego dobrane pantofelki cudnie haftowane i
włosy śliczne przewiązała wstążeczką. Zdawała się oczekiwać na kogoś. Otyła,
ospowata, bardzo mimo tuszy fertyczna *130 sługa faworyta, panna Brygida, Brysią
poufale zwana, kręciła się już około pani, która nieustannie czegoś
potrzebowała. W stroju tym porannym Loisce było cudnie. Spod szlafroczka
rozpiętego widać było spódniczkę białą jak śnieg, całą naszywaną szlarkami *131
i falbanami haftowanymi misternie. Spod szerokich rękawów wystające rączki z
paluszkami długimi, jakby wytoczonymi, zdały się do całowania stworzone.
Przeglądała się w lustrze,zawieszonym naprzeciw berżerki, *132 w której
siedziała z tym zadowoleniem, jakiego doświadczają piękne panie, gdy z rana
odświeży je sen, zarumieni i odmłodzi. A ona nie potrzebowała jeszcze
odmłodzenia; wiek nie ośmielił się na tym obliczu marmurowym zapisać daty
żadnej. Zdawała się jakby urodzoną wczoraj i na nieśmiertelność przeznaczoną.
Patrząc na nią, niepodobna było przypuścić, aby kiedy zestarzeć się mogła.
Uśmiechała się do twarzyczki swej w lustrze, zdając się mówić do siebie: "Któż
ci się oprzeć potrafi?" Młodość tę i świeżość winną była może Loiska temu, że
nigdy niczego nie brała mocno do serca. Nie umiała kochać i po cichu śmiała się
z tych, co się kochali, zakochiwali lub szaleli z miłości. Ale wiedziała bardzo
dobrze, iż miłość jest doskonałym narzędziem do... robienia interesów. Pozwalała
więc kochać się w sobie, grała, gdy było potrzeba, uczucie bardzo zręcznie i
żyła tak, będąc pewną, że i piękność zachowa, i celu dopnie. Chociaż w domu
pięknej kasztelanicowej swoboda była wielka i można było o nim mówić różnie,
nikt nie mógł poszczycić się szczególną łaską pięknej Loiski. Domyślano się,
szeptano, ale jawnych dowodów nie było. Amantów miała mnóstwo, preferowanego
*133 nie znano. Hrabia W., który u niej grywał, już niemłody, obchodził się z
nią protekcjonalnie i nie miał najmniejszego podobieństwa do zakochanego. Zimna
galanteria *134 jego nie była udawaną dla oczów ludzkich, ale najprawdziwszą.
Wiedziano bardzo dobrze, iż u kogo innego z wielkiego świata był w łaskach. Tu
tylko wygodnie mu czasem banczek trzymać było. Loisce na wysoko położonych
znajomościach, na protektorach u dworu, po ambasadach itp. nie zbywało, lecz
wszyscy jej służyli w nadziei, która się nigdy nie iściła. Wzdychali biedacy,
żalili się, a bogini i królowa, gdy już ich o apostazją *135 posądzała, umiała
jednym wejrzeniem na nowo do siebie przywiązać. Była tak śliczną... Spodziewano
się kogoś i pani zaczynała okazywać niecierpliwość pewną, gdyż godzina była, w
której i inni natrętni goście nadejść mogli a przerwać konferencją. Dzwoniła
parę razy na Brysię, stojącą na czatach u jakichś drzwi, dla posłuchań tajemnych
przeznaczonych, przez które wchodzących nie widzieli ci, co w przedpokoju
czekali. Brązowy zegar, przedstawiający jakąś świątynię, którą aniołkowie, a
raczej amorki, wieńczyły kwiatami, wskazywał już południe. Ciemne brwi Loiski
coraz się mocniej ściągały, gdy zdyszana Brysia wpadła małymi drzwiczkami,
wiodąc za sobą niezbyt młodego, pięknego jeszcze, a jak na rano, wystrojonego
bardzo starannie mężczyznę. Wygolona twarz jego miała wyraz osobliwszy
zalotności, melancholii, galanterii, ale to była maska, spod której dobywało się
coś demonicznie *136 chytrego, przebiegłego, zdradliwego. Można było zadrżeć,
wpatrzywszy się w tę słodycz. Oczki przymrużone może dlatego pod powiekami się
kryły, aby nikt lisiego ich wejrzenia nie zbadał. - Cóż moja królowa rozkaże? -
rzekł z ukłonem niesłychanie wykrygowanym, całując rączkę, którą zatrzymał nieco
i ta mu się nie opierała. - O, paluszki te! - zawołał z uniesieniem. Loiska się
uśmiechnęła. - Siadaj no, panie pułkowniku. At, mam do pana prośbę, prośbę
wielką! Załamała rączki i te paluszki tak pięknie pokazały się teraz posplatane
cudownie, a że się podniosły, za nimi utoczona biała rączka wyszła spod rękawów
na świat. - Królowo moja, rozkazuj! - zawołał pan pułkownik głosem jakimś
bezbarwnym, który szeleścił dziwnie. - Trzebaż się zaklinać, iż twe rozkazy
zostaną spełnione? Królowa oparła się na rączce, może, aby ją na uwielbienie
gościa wystawić, twarzyczka jej powlokła się smutkiem. - Ja dla pułkownika nie
mam sekretów - rzekła - zresztą, na co by się to zdało? Pan wiesz wszystko a
wszystko, co się dzieje w mieście, lepiej niż ktokolwiek bądź inny. Pułkownik
palce położył na ustach i szepnął: - Tst! Pochyliła się, patrząc mu w oczy,
królowa. - Pułkowniku, zaklinam cię, niech to zostanie między nami. Byłam
wczoraj na reducie. A! Mój Boże, po co mnie tam moja ciekawość zapędziła? Ale
któż się tego mógł spodziewać? Hrabia W. mi towarzyszył, powóz był najęty. - Ale
ja to wszystko wiem - przerwał pułkownik. - No, więc i to wiesz może, jaka mnie
tam awania *137 spotkała. Ręce znów się załamały. Pułkownik głową dał znak
potakujący. Dwie łzy zbiegły z powiek Loisce, ale to były nie perły boleści,
tylko dwa owoce gniewu. - Na Boga, mój dobry, kochany, jedyny pułkowniku, dla
mnie to uczyń! Będę ci wdzięczną. Tu rumieniec zdradliwy oblał jej twarz i
więcej niż słowa powiedział. Zająknęła się. - Kto jest ten łotr niepoczciwy, ten
rozbójnik, ten Barani Kożuszek? Głos jej drżał. Były w nim jęk i złość, gniew i
ból. - Jemu to ktoś chyba podyktował - ciągnęła dalej - ale kto? Ja potrzebuję
wiedzieć, co to za człowiek i kto mu mógł włożyć to w usta. Tego niegodziwca
potrzeba... potrzeba uwięzić, zamknąć, ochłostać, wziąć go na tortury...! Niech
wyzna! Zapalała się troskliwie piękna Loiska. Pułkownik słuchał zimny jak lód. -
W tym sęk, królowo moja - począł szeptać. - Powiadasz, że ja wszystko wiem. No
tak, nie przeczę, wiem wiele, bardzo wiele. Mogę panu B. donieść, co się wczoraj
po cichu w gabinecie króla uradzało; mogę powiedzieć, co pisał Lucchesini do
króla pruskiego; mogę zgadnąć, co myśli ksiądz Kołłątaj, a nie wiem, co to za
łotr ten Barani Kożuszek. Nieraz już on okrutne na siebie ściągał gniewy.
Chciano go ścigać, starano się dośledzić, co pod tą skórą się kryje. Nadaremnie.
Jest to zagadka. Ukazuje się, niknie, bluzga w oczy najpotężniejszym, a gdy go
potrzeba schwycić jakieś siły niewidzialne, jakieś protekcje tajemnicze go
osłaniają. Loiska słuchała zdumiona niezmiernie i drżąca. - Jak to?! - zawołała.
- Jednego żebraka, włóczęgi, który jawnie się w ulicach co dzień pokazuje i
jakby wam urągał, występuje tam, gdzie ludzi najwięcej, nie możecie kazać
pochwycić? - Ba! - zawoła pułkownik. - To jest jakaś nie rozwikłana zagadka, w
tym coś jest niepojętego. Tego łotra w chwili niebezpieczeństwa jakieś niewidome
siły osłaniają, bronią. Znika w kamienicach, w których go nawet szukać nie
można. Lud go bierze między siebie i gdzieś się podziewa. Jest czasem w kilku
miejscach razem, a nigdzie go pochwycić nie można. Loiska śmiać się zaczęła. -
Ale cóż bo za bajki mi prawisz, jak dziecku! Proszę cię! - zawołała. - To chyba
wasze lenistwo lub nie wiem już co. Masz swych ludzi, ja naznaczę nagrodę temu,
co go pochwyci, a wówczas... rozumiesz - dodała z gniewem w głosie - możecie
osądzić go i zamknąć na wieki, możecie go kazać powiesić, bo to zbójca! Z
politowaniem, ale chłodnym, słuchał pułkownik. - Królowo moja - odparł cedząc -
jakże bo ci łatwo wszystko! Brać, wiązać, wieszać. Prawda, nawykłaś, śliczna
despotko, *138 robić, co ci się zamarzy, posłuszni ci wszyscy; ale nam nie tak
idzie, jak tobie. Są, na nieszczęście, prawa, klauzury *139 i - mówmy szczerze -
to nie jest żaden taki Barani Kożuszek, jak ci się zdaje, w tym się cóś ukrywa.
- Tym bardziej wam - dodała Loiska - potrzeba odsłonić tę czarną tajemnicę. Ja
przychodzę w pomoc. Szarpnęła szufladkę stoliczka, aż stojąca na niej filiżanka
z nie dopitą czekoladą zadzwoniła, dobyła rulonik i gwałtem go wcisnęła w rękę
pułkownikowi. - To dla tego, który pochwyci tego łajdaka. Pułkowniku, ja muszę
wiedzieć, kto on jest i kto go na mnie nasadził. - Królowo moja - cicho
odpowiedział pułkownik, trzymając jeszcze rulon w ręku. - W istocie dajesz mi
polecenie, którego trudności nie oceniasz. Muszę ci się wytłumaczyć. Oto raz
powracającemu do zamku marszałkowi Mniszkowi, *140 który szedł pieszo i sam
jeden, drogę, zastąpił ten łotr. Prowadził go tak aż do bramy, prawiąc mu
największe obelgi, poobwijane niby w komplementa. Marszałek, na pół żywy,
doszedłszy wrót, natychmiast wysłał go łapać. Przepadł jak w wodę... Kilka dni
szukano go po całym mieście. Jakby na złość, tam się pokazywał tegoż dnia, gdzie
go nie ścigano. Wyślizgnął się i na niczym się skończyło. Loiska rzuciła się na
siedzeniu zarumieniona. - To wszystko dowodzi tylko, że u nas policji nie ma i
porządku! - zawołała. - Królowo moja - przerwał pułkownik - chyba że u nas są
dwie policje. A to znaczy w istocie, jakby żadnej nie było. Odetchnął nieco
pułkownik i napawając się widokiem królowej, po której rączkę białą sięgnął i
otrzymał ją, dodał po namyśle: - Bądź co bądź, królowo moja, przyrzekam święcie,
że zrobię dla miłości waszej, co tylko się da uczynić. "L'impossible!" *141 Daję
słowo! Wyprawię w tropy za nim wszystkie moje wyżły i psy gończe, a jeśli mi się
uda pochwycić... - Torturami z niego dobyć trzeba prawdy! - zawołała Loiska. -
Bylebyśmy go mieli, to i bez tortur się obejdzie - rzekł pułkownik. I mówiąc to,
jakby od niechcenia wsunął rękę do kieszeni, w której rulon, dotąd trzymany,
utonął. - Kochany pułkowniku - dodała, znowu się rumieniąc, Loiska - będę ci
wdzięczną! Spojrzała wyraziście. - Ten człowiek... ten człowiek serce mi zranił.
Nie mogę dotąd przyjść do siebie. W oczach ludzi rzucił mi obelgę, wystawił na
urągowisko! Pragnę zemsty i jak kobieta zemsty okrutnej! My jesteśmy namiętne we
wszystkim, pułkowniku! Gość już był wstał, trzymał przepiękną rączkę i patrzył w
oczy królowej. Był jeśli nie wzruszony, to roznamiętniony. Loiska, która tego
chciała, dobiła go wejrzeniem ognistym. - Całą moją wdzięczność za zemstę! -
szepnęła raz jeszcze. Gdy za wychodzącym drzwi się zamknęły, siadła królowa,
spojrzała w zwierciadło i postrzegłszy się zmienioną, natychmiast usiłowała
spokój w sobie przywrócić. Zburzone uczucia na rozkaz jej skryły się i znikły,
twarzyczka wypogodziła, uśmieszek wrócił na usta różowe. Z przedpokoju szmer
mnogich głosów dochodził; ale tam na straży była zręczna Brysia, która
natrętnych wierzycieli odprawiała, innych wejrzeniem jakimś i znakami
uspokajała, od innych przyjmowała zlecenia. A dziś nikogo do słabej pani nie
dopuszczała. W przeciągu pół godziny cała ta ciżba lichwiarzy, przekupniów,
faktorek powoli się porozchodziła. Brysia z obliczem triumfującym weszła do
pani. - Arona, paniuńciu - rzekła - w jakikolwiek sposób zaspokoić potrzeba.
Szmulowa... Loiska mówić jej nie dała. - Nie nudź mnie interesami, dziś co
innego mam w głowie. Gdy nadejdzie Tytus, znasz go, wpuść do mnie. Służący
prawie w tejże chwili oznajmił pana Tytusa. Brysia się roześmiała. Loiska
przyprała minę poważną. Tytus wchodził z miną protekcjonalną, pańską i chłodną.
- Stawiam się na rozkazy - rzekł, zabierając miejsce, które przed chwilą
pułkownik opuścił. - Domyślam się nawet, dlaczego zostałem powołany. - Ażeby
dostać burę - odpowiedziała żywo Loiska. - Jakżeś mi pan mógł starostę pierwszy
raz do domu o tej godzinie przyprowadzić? - Spodziewałem się za to
podziękowania, nie bury - rzekł obojętnie Tytus. - Ale to do niczego niepodobne
- przerwała z udanym gniewem pani. - Jakie mieć będzie wyobrażenie o mnie? - Jak
najlepsze - mówił Tytus, gniewu i wymówek wcale nie biorąc do serca. - Widzisz,
kochana pani, "je connais mon monde". *142 Przyniosłem jej klejnot, który mi się
z rąk wyślizgnął i jutro może by się dostał innej, bo mu nadzwyczaj pilno pójść
w niewolę. Pani go już masz. Loiska zdawała się uspokojoną. - Cóż dalej? -
zapytała. - To już od kunsztu pani i od jej własnych starań zależeć będzie -
rzekł Tytus. - Chłopak jest tak miękki, że w jej rączkach da się ulepić, na co
go przeznaczysz. Z tonu i toku, jaki przybrała rozmowa, pani Loiska wcale nie
zdawała się rada. Raziło ją, że Tytus nadawał sobie i poufałość, do której nie
miał prawa, i śmiał dwuznaczne dawać jej rady. Tego ona nie znosiła dla nikogo.
Zamyśliła się, zagryzając usta, może nie wiedząc, jak odpowiadać miała. -
Przyznam się panu, że pomimo tych świetnych nadziei, jakie mi czynisz,
wprowadzając pana starostę, ja mu nie bardzo jestem wdzięczna za niego.
Młodzików takich, zostających pod kuratelą *143 rodzicielską, nie lubię. Wiesz
pan, że się u mnie słuszni ludzie *144 grą zabawiają. Młody chłopak może się
zapalić, przegrać, a w moim domu, i tak na obmowę wystawionym, wcale by to było
nieprzyjemnym. - Sądzę, że się tego nie ma co obawiać - rzekł Tytus, patrząc na
nią zuchwale, co ją w zły humor wprawiało, bo śmiałość jego obrażała ją. -
Starosta nie dla kart tu pewnie przybywa. Loiska się skrzywiła. - A więc w
nadziei jakichś łatwych umizgów i przepędzenia czasu - odparła. - Wybijże mu pan
to z głowy; mnie to nie bawi. - Pani dziś jesteś w złym humorze - odezwał się
Tytus. - Jak zwykle. - Nie, w gorszym, a ja nawet przyczynę gotowem odgadnąć.
Gospodyni się zarumieniła. - Ciekawam... - To łatwo - rzekł Tytus - taka
nieprzyjemna scena na reducie... Loiska wyprostowała się, wstała z krzesła i
oblana purpurą, *145 ze zmarszczonymi brwiami krzyknęła: - Cóż to znowu? Tytus
śmiał się, nie poruszając z krzesła. - Niechże się pani nie gniewa - odparł. -
Jeżeli nie chciałaś być poznaną, potrzeba było ten śliczny pieprzyk zakryć na
szyi. Zresztą, któż jej kibicią, płcią i wdziękiem postaci dorówna?! Gdy to
mówił, Loiska z największym gniewem szarpała rękawy szlafroczka i oczy jej
ciskały pioruny. - Pan jesteś niegodziwy impertynent! *146 - zawołała. - Na
reducie nie byłam! Słyszysz pan? Mówię, żem nie była! - "Je le tiens pour dit"
*147 - rzekł z szyderstwem Tytus - i ciągnę dalej, czy pani chcesz, czy nie
chcesz słuchać. Zupełnie usprawiedliwiam to, że pani okazujesz się surową i
starostę chcesz chłodem swym do rozpaczy przyprowadzić. To strategia *148 znana
i nieochybna. Lecz ponieważ ja go tu miałem honor zaprezentować, winienem dać o
nim informację. Nie potrzebuję powtarzać, co wszyscy wiedzą, że będzie
dziedzicem milionowej fortuny. Charakter szlachetny, unoszący się, zapalny,
niedoświadczenie zupełne, wielkie pragnienie życia, serce żądne amorów,
wspaniałomyślny i hojny. Tymczasowo mało ma, ale kredyt nie ograniczony. Nie
jest to więc gość do pogardzenia. Loiska siadła i zdawała się nie słuchać,
czekając końca tylko lub myśląc o czym innym. Zdaje się, że te odwiedziny
Tytusa, których się spodziewała i czekała na nie, nagle jej jakaś refleksja *149
popsuła. Zlękła się takiego wspólnika w spisku i zbywała go milczeniem. - Pani
jesteś niewdzięczną - dodał Tytus, udając, że się zbiera wychodzić. Loiska się
namyślała. Nastąpiła pewna zmiana w jej usposobieniu, nie chciała ostatecznie
zrażać Tytusa. - Owszem - rzekła - jestem panu obowiązaną za jego dobre chęci
dla mnie. Widzę z tego, co mówisz, że sądzisz o mnie tak jak inni, co mnie nie
znają. Byłam w życiu nieszczęśliwą, uznano mnie płochą, dlatego że kłamać nie
chcę i nie umiem. Zdaje się ludziom, że to, co widzą, dozwala się wiele więcej
domyślać. Nie dbam o to, ale w nowych stosunkach muszę być ostrożną, bo druga
omyłka w życiu byłaby zgubną. Pan starosta ożenić się ze mną nie może, a ja
niczyją metresą *150 być nie myślę. Tytus słuchał i usta mu się ściągały
tłumionymi uśmieszkami. - Starosta... widzi pani - rzekł - "il est capable de
tout", *151 ale trzeba umieć się wziąć. W ostatku, jeżeli nie może się żenić
sam, to może... ożenić kogo. Loiska piorunującym zmierzyła go wejrzeniem. Nie
powiedziała już nic. - Żądałeś pan mówić ze mną - dodała. - Czy jeszcze mam co
wysłuchać? - Tylko prośby mojej, abyś pani starosty nie zrażała - rzekł Tytus z
powagą przybraną. - Zaraz to pani wytłumaczę. Dostało mi się być jego mentorem.
Jest to zaszczytny, ale ciężki obowiązek. Boję się, aby nie wpadł w złe ręce,
wolę go więc powierzyć pani, niż pozwolić, aby go opanowały... Nie dokończył, bo
Loiska dzwoniła na swą Brysię. Tytus się domyślił, że się go pozbyć chciano. -
Żegnam panią - rzekł - i polecam się lepszemu jej humorowi. Na tym skończyła się
rozmowa, dosyć dla obojga niemiła. Po wyjściu jego gospodyni radziła się
zegarka, czy nie czas by było myśleć o fryzurze i toalecie, gdy Brysia przyszła
jej cóś szepnąć do ucha. - Prosić - odparła Loiska. Znowu tymi drzwiczkami,
którymi wchodził pułkownik, wsunął się ogromnego wzrostu, twarzy polskiej,
pięknej, ale wyżytej, zniszczonej, obrzękłej, jakby niewyspanej, mężczyzna w
stroju francuskim, niedbale włożonym, niezmiernie pańsko, butno i zuchwale
wyglądający. Niepospolite to były rysy tym, czym je uczyniła natura i czym je
potem zrobiło życie. Najszlachetniejszy materiał z rąk bożych wyszedł i został
jakby przez nieudolnego kunsztmistrza *152 w obrzydły sposób zeszpecony. Wyraz
rycerski mieszał się tu z cynicznym, *153 rozum przeradzał w szyderstwo
bezmyślne, męstwo przetworzyło się w zapalczywość ślepą. Piękne oczy niebieskie
miały to spojrzenie, jakie im nadaje prawie zawsze nałóg upajania się: patrzyły
szklisto. Wszedł on tu jakby do gospody, nie okazując wcale respektu dla
gospodyni, z poufałym lekceważeniem. Kapelusz zdjął dopiero, zobaczywszy panią,
uśmiechnął się, kiwając jej głową, i bez powitania prawie rzucił się całym
ciężarem dosyć już ciężkiego ciała na krzesło, ukazując na drugie drzwi, aby ich
od natrętów pilnowano. Loiska zdawała się być zmuszoną do powolności dlań,
chociaż ten sposób obejścia się z nią nie był jej przyjemny. Poszła wydać
rozkazy, wróciła i stanęła przed nim. Przybyły patrzył na jej piękność dosyć
chłodnym okiem. Jednak wyrwało mu się: - A, jaka ty zawsze śliczna bestyjka
jesteś! - Panie het... *154 - Proszę bez tytułów, ja tu jestem, jeśli już
koniecznie chcesz, panem hrabią. Loiska siadła; hrabia pochylił się trochę ku
niej. - Cha, cha - rzekł - musisz, kochana moja, dalej prowadzić swą poczętą
karierę dyplomatyczną. Wszyscy nasi agenci funta kłaków nie warci, siano wozić
im za tobą, "ma ch~erie", *155 gdy tylko zechcesz. Komuż byś ty nie dobyła
śmiertelnego grzechu spod serca? Być może, że misja dyplomatyczna uśmiechała się
w istocie Loisce, albo że ją do innych celów prowadziła. Rozpogodziła się na
wzmiankę o niej. - O cóż chodzi? - zapytała. Hrabia dumał trochę. Widać, że to,
z czym przychodził, było mu narzuconym i sam tego nie wymyślił. Przypominał
sobie, co mu zlecono. - Widzisz, moja śliczna - rzekł - jest rzecz taka. Knuje
się jakiś spisek, "coup d'~etat", *156 do którego i króla wciągnięto. O tym
wiemy, ale co stanowi jego esencją, *157 w jaki sposób ma być wykonany, tego nie
możemy pochwycić. Zrozumiej mnie dobrze! Ci, co do spisku należą, jak prości
śmiertelnicy, bawić się i grać lubią. Twój dom nie ma żadnej barwy. Dobrze by
było ich tu ściągnąć i ty byś powoli cóś podsłuchała i dobyła. - Kogóż
mianowicie? - zapytała nieśmiało Loiska. - Ba! O koryfeuszach *158 takich, jak
ów purytanin *159 Małachowski, ani myśleć, o Ignacym Potockim także. Ale myślę,
że na przykład Niemcewicza, *160 Weissenhofa, młodych deputowanych, z dyplomacji
Engestr~oma, *161 a nawet Lucchesiniego mogłabyś ściągnąć. Zresztą spis ich ci
damy. Loiska pomyślała trochę. - Dom otworzyć to rzecz najłatwiejsza - odezwała
się - ale przecie ja sama nie mogę do niego zapraszać i musiałabym mieć kogoś do
pomocy. - Tak, z mężczyzn - wtrącił hrabia - o tym pomyślimy. Wskażemy ci
adiutanta. Idzie o to, abyś młodzież tę, która tajemnicę swoich podziemnych
robót tak dotąd ukrywać umie, pozorem wielkiego liberalizmu *162 doprowadziła do
tego, żeby ci się wyspowiadała. Cóś knują, to wiemy. Schodzą się po różnych
kątach, dlaczegóż by nie mieli tu? Rozumiesz? Trochę zakłopotana gospodyni
zaprotestowała: - Ależ mój dom...! - "Allons donc! Allons donc!" *163 Cóż to
twój dom? Przecie go to nie zniesławi, owszem podniesie. Wszystkie nasze baby
politykują. Przy tej sposobności nawet możesz urosnąć, ba i za mąż się wydać.
Loiska miała oczy spuszczone. - "Cela s'entend" *164 - mówił dalej hrabia - że z
tego powodu będzie wydatek większy, i rozumie się, że na to fundusz damy. Loiska
odpowiadała milczeniem. Przeszłość zapwne zmuszała ją do posłuszeństwa rozkazom
ludzi, z których ją dawne wiązały stosunki. Milczenie oznaczało zgodę. Hrabia
czekał na dobitniejszą odpowiedź, gdy gospodyni wczorajszy dzień i doznana
boleść a chęć zemsty na pamięć przyszły. Podniosła żywo piękne swe oczy i
poczęła: - Dobrze, panie het... panie hrabio, zgoda; ale nawzajem i ja mam
prośbę do niego. Być nie może, aby komuś z panów nie dokuczył i nie dał się już
we znaki ten jakiś wariat czy także spiskowy, Barani Kożuszek, co lata po
ulicach, buntując ludzi i plwając na wszystkich. Musicie wiedzieć, kto on jest,
i niepodobna, abyście nie mieli środków pochwycenia go i ukarania. Hrabia
słuchał, widocznie usiłując sobie przypomnieć rzecz, która na umyśle jego
uczyniła niewielkie wrażenie. - A! Ten żebrak! - zawołał. - Ale cóż cię on
obchodzi? - Już i mnie także... Nie dokończyła, hrabia ruszył ramionami. - Moja
śliczna - dodał - powiadasz, że my mamy sposoby dowiedzenia się, ukarania. Ale,
na Boga, zapominasz, że w tej chwili my jesteśmy bezsilni, że tu z każdym dniem
mocniej opanowuje wszystko spisek, że nas ścigają, szpiegują i prześladują.
Zresztą to dzieciństwo! - Dla pana może, ale dla kobiety bezbronnej być
publicznie prześladowaną... - Cóż zrobił? Na co się ośmielił? - zapytał hrabia.
Loiska zamilkła, nie chcąc się przyznać, i usta do krwi prawie zagryzła. Po
krótkim przestanku hrabia dorzucił: - Mnie także raz przy wnijściu do teatru
uczcił ten łotr jakimś przydomkiem i szyderską przemową, ale ja o to nie dbam!
Zadumał się trochę. - Tak, tak - odezwał się jakby sam do siebie - to musi być
ich kreatura, *165 podstawiona umyślnie, jeden z ich koniuratów. *166 Postaramy
się to zbadać lepiej. Epizod ten w rozmowie uważając za wyczerpany, hrabia
spojrzał na zegarek i żywiej kończył: - A zatem "c'est dit". *167 Staraj się u
siebie młodzież, którą ci wskażemy, gromadzić. Hrabia W., który u ciebie grywa,
będzie jednym z wabików. Zresztą twoje wdzięki, którym się żadna siła nie oprze,
twoje kolacyjki, twój burgund... - Panie hrabio, ale o introduktorze *168
potrzeba myśleć - odezwała się gospodyni. - Ba, ba! - zamyślił się, głową
podrzucając, magnat. - Introduktor musi być z ich obozu, aby nie obudzać
podejrzenia. Pomyśl o tym. Jeden z młodszych posłów... Niepodobna, abyś ich nie
znała. Loiska miała już na końcu języka zapytanie we własnym interesie o
starostę, lecz że ten nie był posłem i na nic się nie mógł przydać, zamilkła.
Hrabia wybierał się odchodzić. U drzwi zamieniono jeszcze słów kilka po cichu.
Gość bez ceremonii włożył kapelusz na głowę, posłał gospodyni od ust buziaka i
nucąc wysunął się małymi drzwiczkami. Loiska dzwoniła już na Brysię. - Na miłość
Boga! - wołała z pośpiechem. - Jeannot! Czy jest Jeannot? Czy w gabinecie gotowe
wszystko? Ledwie mieć będę czas się ufryzować. I znikła. Wieczorem jak zwykle
zjawił się hrabia W., a za nim ściągać się zaczęli miłośnicy gry, ci nałogowi
szulerowie, którzy odsadzeni od stolika, chodzili jak błędni, nie słysząc, co do
nich mówiono, nie widząc, co się na świecie działo, czekając, rychło_li bankier,
strzepnąwszy talią kart, do życia ich powoła. Tych ludzi zastygłych,
zbydlęconych, obałwanionych nałogiem, nawet piękność gospodyni nie mogła z
apatii *169 wyprowadzić. Hrabia W., chociaż niemal gracz z profesji, *170 był
zarazem człowiekiem światowym i więcej umiejącym panować nad sobą. Nie śpieszył
się z założeniem banku wiedząc, że im dłużej czekać każe, tym zapalczywszych
poniterów mieć będzie przed sobą. Z powolnością obrachowaną dał się nareszcie
skłonić do stolika, prawie mimo woli. "C'etait une douce violence" *171 - wedle
wyrażenia jednego z dowcipnisiów. Zasiadano do gry, gdy w towarzystwie Tytusa
zjawił się starosta. Loiska była pewną, iż dnia tego nie chybi. Ostatnia rozmowa
z hrabią poddała jej myśl, że młody starosta może jej być do odkrycia owego
spisku przydatnym. A że oprócz tego, mimo obojętności, jaką okazała w rozmowie z
Tytusem, nie wyrzekła się pewnie nadziei przykucia tak znakomitego jeńca *172 do
wozu swojego, dosyć go uprzejmie powitała. Znaczniejsza część przybyłych
otaczała stolik gry. Tytus był także, ilekroć miał pieniądze, niepohamowanym
graczem. Złożyło się więc, że gospodyni została prawie sam na sam na rozmowie ze
starostą, który tym był uszczęśliwiony. Lecz gdy on po młodemu usiłował rozmowę
na ton romansowy nastroić, okrywająca się powagą, maskująca chłodem Loiska,
wcale inny nadawała jej kierunek. - Sądzę, że pan starosta ma już zapewne liczne
znajomości między młodzieżą w Warszawie. Sejm ściągnął do stolicy wielu
dystyngowanych posłów z prowincji. Ja, choć kobieta, żywo się interesuję sejmem
i tym, co się tam dzieje. Wielkie, piękne rzeczy gotują dla kraju. Starosta,
dotąd cały zajęty czym innym, nie wiedział, co odpowiedzieć. Ojciec jego należał
do dawnej partii króla i dworu, był przyjacielem prymasa. Stosunki familijne
oddalały go od reformatorów. Zaledwie odbiło się o jego uszy, iż cóś zamierzano,
że chciano powiększyć wojsko, chłopów uwolnić, ze starostwami cóś zrobić,
podatki zwiększyć. Lecz co go to obchodziło? Loiska z milczenia zakłopotanego
wniosła, że trafiła na grunt nie zasiany. Mogła więc łatwo skorzystać z tego i
uczynić z chłopca posłuszne narzędzie. - Widzę - rzekła wdzięcząc się do niego -
że pan jesteś jeszcze nie inicjowany. *173 Bardzo by mi było przyjemnie dać mu
wskazówki i objaśnić, gdybyś sobie tego życzył, kto tu w sejmie gra ważniejszą
rolę, boć pan możesz, raz tu będąc, w politykę patriotyczną się nie wmieszać.
Polityka nie była do smaku młodzieńcowi, lecz dla jej pięknych oczów gotów był i
do piekła. - A, pani! - zawołał wesoło. - Weź mnie w opiekę, proszę! Kieruj mną,
będę jej chętnie posłusznym. Muszę się przyznać, że dotąd bardzo mnie to mało
interesowało. - To bardzo źle - przerwała Loiska. - Młody człowiek takiego
imienia, jak pan, nie może obojętnie stać z boku i patrzyć, gdy tu wszystko
goreje patriotyzmem. Starosta zaprotestował znowu, iż pójdzie za radą swej
łaskawej nauczycielki. Loiska skierowała zręcznie rozmowę na sejm, a głównych
jego aktorów, *174 o których wiedziała, że do najczynniejszych reformy
popleczników należą, obudziła ciekawość starosty i niemal mu nakazała, aby się
starał ich poznać i połączyć z nimi. Zdawała się to tak brać do serca, iż coraz
bardziej rozmiłowujący się starosta, dla przypodobania się jej, poprzysiągł od
jutra wnijść we wskazane mu sfery. Gospodyni przy tym dała do zrozumienia, iż
jej bardzo byłoby przyjemne zbliżyć się do koryfeuszów ruchu i że rachuje na to,
iż starosta, zabrawszy z nimi znajomość, pomoże jej także do zaznajomienia się z
nimi. Czegoż by był młody szaleniec nie przyrzekł i na co by się nie zgodził?!
Zręczna intrygantka, z łatwością osiągnąwszy cel, w nagrodę potem dozwoliła mu i
patrzyć w te oczy swe, które mówiły, co chciała, i zacząć gawędkę o sentymencie.
Młodzieniec nie taił się, że choć miał szczęście dopiero po raz drugi ją
widzieć, był w niej szalenie rozkochany. W owych czasach nader szybko
rozgrywających się spraw miłosnych nie było w tym nic nadzwyczajnego. - Ja w te
tak nagle wybuchające płomienie - odezwała się Loiska - nie wierzę. Jak za
dawnych czasów, rada bym zawsze miłość wypróbować wytrwałością i ofiarami.
Najlepszym jej probierzem *175 jest czas! - I najstraszniejszą dla niej torturą
- westchnął chłopak. - Miłość - dodała poważnie - jest rzeczą bardzo piękną, ale
miłostki - szkaradną. Ja ich nie cierpię. Starosta westchnął. - Ja też - odparł
- nie rozumiem inaczej miłości, jak bardzo serio i z zupełną ofiarą siebie. Lecz
pewien jestem, że wrażenie tak silne, jak to, którego doznałem, musi zwiastować
uczucie, które się żadnych prób nie ulęknie. - Za to ręczyć nie można -
odpowiedziała gospodyni. - Pan jeszcze jesteś tak młody i tak mało znasz serce
własne. Serca, zwłaszcza męskie, są tak rozmaite, miękkie, kruche, wodniste!
Zaczęła się śmiać z własnego porównania, a starosta jej wtórować.
Uszczęśliwionym był, że się mógł zbliżyć do niej i że pół godziny mówił z nią
sam na sam, że mu dała rady, wskazała drogę, a nawet, jak mu się zdawało,
pozwoliła mieć nadzieję. Tymczasem Tytus, który miał tego dnia pożyczonych od
przyjaciela kilkadziesiąt dukatów, przegrawszy je, odstąpił kwaśny od stolika.
Gospodynię odwołano i starosta, jeszcze cały przejęty szczęściem, które go
spotkało, zbliżył się do niego. - Winszuję - rzekł Tytus. - Gdy ja się
zgrywałem, pan, lepszą sobie cząstkę obrawszy, zapoznałeś się z gospodynią. - A!
Cudowna, boska kobieta! - zawołał starosta. - Co za urok! Te usta! Te oczy! - I
tam dalej, ja tę litanią umiem na pamięć - rzekł szydersko Tytus. - I główka,
rozum - mówił młodzieniec - statystka. - Ona? - Spodziewam się! Prawie cały czas
mówiła mi o polityce. Tytus parsknął. - O polityce? Skądże jej to? Stanął wśród
salonu i zaciekawiony badać począł. Starosta mu się wyspowiadał dosyć jasno, by
Tytus przeniknął, o co chodziło. Nie rozumiał jednak, dlaczego starostę
napędzała w tą stronę, od której wprzódy sama się usuwała. Byłali to próba?
Tytus nie miał żadnej barwy. Jak hrabia Teofil służył własnemu interesowi tylko,
mając w pogardzie ludzi, którzy się zabawiali w politykę, w intrygi jakieś itp.
"Baba ma w tym jakiś interes, bo ona nic bez celu nie robi - rzekł w duchu. -
Ale co mi tam do tego! Na starostę będę miał oko, aby go nadto nie
eksploatowano." Za bardzo dobry znak wziął Tytus, że Loiska, która miała oko na
młodego gościa, gdy ten objawił chętkę spróbowania gry, powiedziała mu z wielką
powagą: - Nie graj pan. Nie masz zwyczaju. Możesz się unieść. Zdaje mi się, że
temperament jego do gry nie jest stworzony. Więcej do niej zimnej krwi potrzeba.
Starosta zapłonił się, ale opieka ta tak mu była miłą, że posłuchał. Tytus śmiał
się. Zbliżył się doń potem i powinszował po cichu. - Ale to - rzekł - sukces
niesłychany, prawdziwe: "veni, vidi, vici!" *176 Nigdym jeszcze Loiski nie
widział tak po macierzyńsku czuwającej nad nieopatrzną młodością. Starosty
miłość własna była połechtana, a że wszystkie miłości sąsiadują z sobą, pierwsza
powiększyła drugą. Przy wieczerzy gospodyni była zmuszoną trochę się zająć
hrabią W. i innymi. Starosta tymczasem napawał nią oczy, a goście uśmiechali się
widząc, że zupełnie oszalał. Przy stole przesiedziano czas dosyć długi i gry
już, jak wczoraj, nie odnowiono z powodu spóźnionej godziny, pomimo nalegania
tych, co przegrali. Znalazłszy się sam na sam w powozie z Tytusem, starosta
rozpoczął od uściskania go. - Jesteś moim dobroczyńcą! - zawołał. - Nie umiem ci
wyrazić mej wdzięczności za to, żeś mnie zapoznał z nią. Jestem zachwycony,
przejęty, szczęśliwy! To pierwsza miłość w życiu moim! Tytus, widząc go tak
rozgorzałym, na wszelki wypadek potrzebował zawarować się na przyszłość. -
Kochany starosto - rzekł z przybraną surowością mentora. - Widzę cię tak jakoś
bezmiernie, nagle rozkochanym, że muszę ostrzec. Jest to niezaprzeczalnie jedna
z najmilszych istot w świecie, ale chłodna. Tym chłodem swym może cię
doprowadzić daleko. Baw się, ale... ostrożnie. Nie zapominaj, że to zabawka jest
tylko, która do niczego nie doprowadzi. Wolałem, żebyś tu wszedł w towarzystwo
niż gdzie indziej, boby cię eksploatowano. Puścił się tak pan Tytus w nauki
moralne, zupełnie próżne, gdyż zatopiony w sobie starosta wspominał przez ten
czas słówka czarodziejki, jej wejrzenia i poddawał analizie pilnej uścisk lekki
jej ręki, gdy się żegnała. Zdawało mu się, biednemu, że ten romans, pierwszy
takiego znaczenia i rozmiarów w życiu, dawał mu patent dojrzałości. Czuł się z
dziecka urastającym na mężczyznę i ledwie wysypującego się wąsika podkręcił. W
czasie niebytności pańskiej w domu stary pan Maciej zwykł był, niewiele mając do
czynienia, puszczać się na zwiady po mieście. Miewał rozmaite polecenia do osób,
z którymi pan jego był w stosunkach, a potem przysłuchiwał się, przypatrywał, bo
i obawę miał o pana swego, niedobrze rozumiejąc rolę, jaką on odegrywał, i
ciekaw też był tego, co się wokoło działo. Była to chwila, gdy podbudzone życie
zarówno się czuć i widzieć dawało w salonach, jak na ulicach. We wszystkich
warstwach społeczeństwa drgały prądy, zwiastujące jakieś wielkie
przekształcenie. Mieszczanie upominali się o prawa swoje. Mówiono o reformie
ustaw dla Żydów, przekształcać miano wojsko, uwalniano tu i owdzie włościan.
Nowy wiatr jakiś ciepły powiewał na stare lodu skorupy. W ulicach grupowali się
ludzie, rozmawiając głośno o posiedzeniach sejmowych, śmiejąc się z wystąpień
jednych, przyklaskując drugim. Po długich sesjach kobiety, które się im z
galerii przysłuchiwały, wracały z rumieńcami na twarzy, rozprawiając, unosząc
się, śmiejąc. W ciemnych izdebkach prostych rzemieślników gwarzono o czymś,
czego dobrze nie rozumiano czując, że się cóś wielkiego gotowało. Pospolity lud
i stare dewotki zapowiadały wojnę. W stolicy życie wrzało. Przyczyniało się do
tego i to, że wielki napływ ludności z prowincji handel i rzemiosła wprawiał w
ruch niezwykły. Jakaś nowa era pobudzonego, energicznego życia zdawała się
zwiastować. Stosunki się zmieniały. Dawni, zwyczajni i najmilsi goście zamkowi
teraz unikali króla. Nowi ludzie zaczynali go otaczać. Z kazalnic brzmiały mowy
tak śmiałe, jakich nikt nigdy dawniej nie słyszał. Owo hasło, później tak
głośne: "Król z narodem!" już z ust do ust obiegało. Ludzie dawniej w stolicy
przemożni, szanowani, rej wodzący, niknęli lub siedzieli po domach pozamykani.
Nowi rośli i zaczynali być w ustach wszystkich. Poczciwy stary sługa, pan
Maciej, był w tym wszystkim jak w rogu. Nie rozumiał, co się działo. Wiedział
jedno tylko, iż starego, któremu od dzieciństwa służył, którego kochał i nad nim
bolał, ludzie jacyś opanowali. Nie mógł pojąć, do czego się to zdało, co on
robił, a przeczuwał w tych pokątnych zabiegach jakieś niebezpieczeństwo. Człek
był prosty, pobożny, cichy, po swojemu niegłupi, a ciężarem nad siły
przygnębiony. Pocieszało go to jedno, iż pana swojego znając od lat młodych,
poczciwym, prawym i rozumnym go zawsze widział. - Juści ta musi on wiedzieć, co
robi - mówił, pocieszając się. - Byle go źli ludzie na jaką biedę nie narazili.
Trafiało się, iż błąkający się po mieście pan Maciej spotykał Barani Kożuszek,
którego nie powinien był znać. Naówczas odwracał się od niego szybko i uchodził.
Dzień staremu słudze upływał bardzo jednostajnie. Z rana szedł zwykle na mszę
świętą, powracał do domu na Krochmalną ulicę, zjadał swój obiad, podrzemał na
ławce i wyruszał znowu na miasto. Sprawiwszy posyłki, bo musiał często gdzieś
cóś odbierać i po księgarniach kupować nowe świstki, miał zwyczaj starowina
zachodzić na piwo do znanej sobie gospody na Marywilu. Tu czasem się cóś o uszy
obiło. Najrozmaitsi ludzie trafiali się w tym Kafarnaum. *177 Miał pan Maciej i
porobione tu znajomości. Zresztą małomówny, bawił się przysłuchując rozmowom
różnobarwnym, do których rzadko bardzo się mieszał. Objaśnienia Skróty: arab. -
arabski; fr. - francuski; gr. - grecki; hiszp. - hiszpański; łac. - łaciński;
niem. - niemiecki; st. pol. - staropolski; tat. - tatarski; ukr. - ukraiński;
węg. - węgierski; wł. - włoski. **1 Wiktor Łodzia_Brodzki (1817_#1904) -
rzeźbiarz; pochodził z Wołynia, ukończył studia w Petersburgu, w 1855 osiadł w
Rzymie. Wyrzeźbił w marmurze dwa popiersia J.I. Kraszewskiego i jedno z nich
przesłał pisarzowi w darze jubileuszowym w 1879 roku. **2 Jan Marwani - urządzał
zabawy publiczne i bale maskowe w salach przy Teatrze Narodowym w okolicy placu
Krasińskich, organizował również grupy aktorów. Wspaniałe zabawy w tym czasie
urządzane były także w pałacu Radziwiłłów przy Krakowskim Przedmieściu (dziś
gmach Urzędu Rady Ministrów). **3 Reduta (z fr.) - bal maskowy. **4 Autorament
(z łac.) - sposób służby, moda; tu: rodzaj, kształt. Wyraz był używany przede
wszystkim na określenie wojsk zorganizowanych według wzorów obcych. **5 Karykiel
(z niem.) - lekki powóz na jednego konia. **6 Fizjognomia (z gr.) lub fizjonomia
- rysy, wyraz twarzy. **7 Dragon (z fr.) - żołnierz lekkiej jazdy, mogący
walczyć pieszo i konno. Dragoni byli zazwyczaj wysokiego wzrostu. **8
Antreprener (z fr.) - przedsiębiorca. **9 Heca (z niem.) - cyrk. W końcu XVIII
w. w Warszawie przy ulicy Chmielnej program hecy był wypełniany walkami zwierząt
dzikich i psów; nazywano ją również szczwalnią. **10 Domino (z wł.) - płaszcz
maskaradowy z kapturem. **11 Trypa (z wł.) - gatunek materii jedwabnej koloru
ciemnobrunatnego. **12 Zele - narzędzie muzyczne cygańskie. **13 Stellae minores
(łac.) - mniejsze gwiazdy. **14 Reputowany (z łac.) - słynny, rozgłośny (por. t.
III przypis 52). **15 Astrolog (z gr. i łac.) - uczony wróżący z położenia
gwiazd. **16 Golkonda - kraina w Indiach, dziś Hajdarabad. W stolicy tego kraju
(również Golkonda) sułtani nagromadzili niewiarygodną ilość drogich kamieni.
Stolica ta została zburzona przez najeźdźców w końcu XVII wieku. **17 Krasicki -
Ignacy Krasicki (1735_#1801), książę biskup warmiński, największy poeta czasów
stanisławowskich. Zasłynął głównie jako autor utworów satyrycznych. **18 Mozaika
(z gr.) - obraz ułożony z różnokolorowych kamieni, różnokolorowego szkła itp.
**19 Fermoar (z fr.) - zapinka, klamerka. **20 Karmazynowy (z ar.) - kolor
ciemnoczerwony. Strój tego koloru był zastrzeżony dla najmożniejszych spośród
szlachty, więc tym wyrazem określano pana z panów. **21 Nouvelle debarqu~ee
(fr.) - nowo przybyła, świeżo wylądowana. **22 Antypatia (z gr.) - uczucie
niechęci, wstrętu lub odrazy. **23 Faraon (z fr.) - tu: nazwa gry w karty. **24
Poniter (z fr.) - gracz stawiający na kartę przeciwko bankierowi. **25 Collegium
nobilium (łac.) - szkoła z internatem dla najzamożniejszej młodzieży
szlacheckiej, założona przez pijarów w Warszawie w roku 1740. Ze szkoły tej
wyszło wielu późniejszych działaczy politycznych i kulturalnych. **26 Mentor -
kierownik, wychowawca. W "Odysei" Homera Mentor był przyjacielem Odyseusza i
wychowawcą jego syna Telemaka. **27 Wyemancypować (z fr.) - uwolnić od
zależności, usamodzielnić. **28 Abovo (łac.) - od zarodka, od początku. **29
Ogińska - Aleksandra z Czartoryskich Ogińska, żona Hetmana Michała Kazimierza
Ogińskiego. Utrzymywała dwór w Siedlcach, podczas gdy hetman rozbudował Słonim i
czynił z niego ośrodek kultury, głównie muzycznej, w końcu XVIII wieku. **30
Apollin lub Apollo - w mitologii greckiej i rzymskiej bóg słońca i światła,
opiekun sztuk i nauk. W rzeźbie był przedstawiany jako mężczyzna wyjątkowo
piękny. **31 W... - Michał Walicki (1746_#1828), namiętny gracz w karty.
Pochodził z niezamożnej rodziny na Litwie, z dworami możnych panów wyjechał
najpierw do Wiednia, potem do Paryża, tu na grze w karty dorobił się majątku.
Kupił sobie herb, nazwisko, tytuł hrabiowski i tytuł podstolego koronnego. Po
trzecim rozbiorze, w czasach pruskich, urządzał huczne bale w swym pałacu przy
ulicy Długiej. Starał się być również filantropem i pomagać ludziom nauki i
sztuki. Rozrzutność doprowadziła go w końcu do nędzy. **32 Precjoza (z łac.) -
kosztowności, klejnoty, rzeczy drogocenne. **33 Maria Antoinetta (Antonina)
(1755_#1793) - królowa francuska, żona Ludwika XVI, córka cesarza Franciszka I;
słynęła z rozrzutności. W czasie rewolucji francuskiej została skazana na śmierć
i ścięta gilotyną (por. przypis 101). **34 Tomatys - Karol Aleksander de
Thomatis (1739 - ok. 1798), Włoch. Służył najpierw w wojsku austiackim, potem
się znalazł w Petersburgu, w roku 1764 został dyrektorem teatru w Warszawie.
Znany był jako gracz_szuler i mąż jednej z najpiękniejszych kobiet w Warszawie.
Zbudował pałac w Królikarni na Mokotowie. **35 Je m'en lave les mains (fr.) -
umywam od tego ręce; uchylam się od odpowiedzialności za to. **36 Admonicja (z
łac.) - upomnienie. **37 Apostrofa (z gr.) - bezpośrednie zwrócenie się do
przedmiotu lub do osoby nieobecnej; tu: nagana. **38 Sarkazm (z gr.) - drwiące
szyderstwo, zjadliwa ironia; sarkastyczny - zjadliwy, szyderski. **39 Kreować (z
łac.) - tworzyć, mianować. **40 Tężyzna - wyraz ten określał sposób postępowania
młodzieży najznakomitszej rodem, wychowaniem i majątkiem. Jan Duklan Ochocki
(1766_#1837), szambelan króla Stanisława Augusta, autor "Pamiętników", wydanych
przez J.I. Kraszewskiego, tak przedstawia powstanie tego określenia. Jeden z
oficerów opowiadając księciu Józefowi Poniatowskiemu o pojedynku, którego był
świadkiem, bardzo chwalił obu przeciwników i "począł się unosić nad jednym z
pojedynkujących się, a nie mogąc dobrać wyrazu na oznaczenie jego zręczności,
odwagi i krwi zimnej, zawołał w końcu - to prawdziwa tężyzna. Wyraz ten,
naprędce jakoś stworzony, tak się podobał księciu i jego przybocznym, że mu
odtąd honorowe miejsce dano w codziennej terminologii i pochwyciwszy zaraz w
obieg puszczono. Odtąd waleczny oficer był tężyzną, mężny żołnierz tężyzna,
grzeczny i miły chłopak tężyzna, nawet piękna kobieta posiadająca wszystkie
uroki młodości i wdzięku, a w ostatku i dzielny koń zwali się jednostajnie
tężyzną". **41 Krescytywa (z łac.) - wzrost majątku, podniesienie godności,
kariera. **42 Wena (z łac.) - tu: szczęście w hazardzie. **43 Wolta (z wł.) -
zręczny szybki obrót, zręczna zamiana kart. **44 Marszałkowska warta - marszałek
wielki koronny miał stanowisko odpowiadające późniejszemu premierowi i
ministrowi spraw wewnętrznych, do niego należały sprawy utrzymania porządku
publicznego. W stolicy, jako miejscu pobytu króla, utrzymanie porządku podlegało
jemu bezpośrednio, a jego straż w razie potrzeby zatrzymywała przestępców w
areszcie. **45 Experto crede Roberto. Centum laudes! (łac.) - wierz
doświadczonemu Robertowi. Sto pochwał! **46 Forpoczta (z niem.) - placówka,
straż przednia. **47 Szaraczkowi i kapotowi - noszący szare stroje i kapoty,
tzn. ubodzy, w przeciwstawieniu do bogaczy ubranych w barwne stroje. **48 Vivat
(łac.) - niech żyje. **49 Burgund _ wino z Burgundii, prowincji w
środkowowschodniej Francji. **50 Eks_podskarbi - Adam Poniński (1732_#1798),
człowiek bez skrupułów, będący na żołdzie zaborców. Na sejmie w roku 1772_#1773
był marszałkiem i przeprowadził zatwierdzenie pierwszego rozbioru Polski,
później sprzeniewierzył znaczne sumy z funduszu pojezuickiego, przeznaczonego na
szkolnictwo w kraju, m.in. przywłaszczył złote naczynia kościelne i kazał
przetopić je na ozdoby uprzęży. Słynął z marnotrawstwa i złych obyczajów. Sejm
Czteroletni w roku 1790 skazał go na pozbawienie szlachectwa i wygnanie z kraju.
**51 Servus humillimus (łac.) - sługa najniższy. **52 Achille i Hektory - w
wojnie trojańskiej, opisanej przez Homera w "Iliadzie", Achilles był
najdzielniejszym wodzem Greków, a Hektor - Trojan. **53 Dii potentes! (łac.) - O
potężni bogowie! **54 Sauvez moi! C'est infame! (fr.) - ratujcie mnie! To
haniebne! **55 Krezus - król Lidii w Azjii Mniejszej w szóstym wieku przed naszą
erą, sławny z ogromnych bogactw. **56 Baal - bóg nieba i wojny u starożytnych
Fenicjan, uważany przez Izraelitów za najgorszego boga pogańskiego; w ofierze
składano mu nawet ludzi. W Samarii świątynia Baala była miejscem obrzędowej
rozpusty. **57 Sodoma i Gomora - miasta wymienione w Biblii, zniszczone ogniem i
zatopione przez Boga za wyuzdanie obyczajowe ich mieszkańców. Na miejscu tych
miast ma być obecnie Morze Martwe. **58 Sardanapal - legendarny król Asyrii z
VII wieku przed naszą erą; jest symbolem monarchy zniewieściałego i rozpustnego.
Przysłowiowe stały się jego wspaniałe uczty. Zagrożony przez wrogów w swej
stolicy Niniwie, Sardanapal kazał wnieść ogromny stos i spłonął na nim wraz ze
swymi żonami i skarbami. **59 Książę Adam - Adam Kazimierz Czartoryski
(1734_#1823), jeden z najbardziej wykształconych ludzi swego wieku. Był rywalem
Stanisława Augusta jako kandydat do korony, później został komendantem Szkoły
Rycerskiej (Korpusu Kadetów) i generałem ziem podolskich. W roli astrologa
ukazuje go Kraszewski w powieści "Sto diabłów". **60 Kulfon - dukat obcięty. W
czasie wojny siedmioletniej (1756_#1763) król pruski Fryderyk II, znalazłszy w
Dreźnie mennicę polską, kazał Efraimowi z Berlina bić fałszywą monetę z
popiersiem Augusta III. Monety te nazywano efraimkami lub berlinkami. Wybijane
następnie w Polsce dukaty obcinano dokoła dla łatwiejszego odróżnienia ich od
efraimek. Później obcinanie dukatów stało się jednym ze sposobów ich
fałszowania. **61 Epizod (z gr.) - część opowiadania nie należąca do głównej
akcji, zdarzenie opowiedziane mimochodem. **62 Wotować (z łac.) - głosować. **63
Prezentować się (z łac.) - przedstawiać się. **64 Hajduk (z węg.) - lokaj w
stroju węgierskim na dworze możnych panów. **65 Spektator (z łac.) - widz. **66
Landara (z niem.) - duży ciężki powóz, stara kareta. **67 Facjata (z wł.) -
środkowa część ściany frontowej domu wystająca ponad dom. **68 Armatura (z łac.)
- tu: ozdoby z motywów uzbrojenia, rzeźbione na ścianie domu. **69 Ekscypować (z
łac.) - wyłączać, robić wyjątek. **70 Rezydent (z łac.) - krewny albo przyjaciel
gospodarza stale przebywający u niego na jego koszt. **71 Antykamera (z łac.) -
przedpokój. **72 Oblig (z wł.) - dowód zaciągniętego długu, weksel. **73 Hetman
- Franciszek Ksawery Branicki (ok. 1730_#1819), najpierw przyjaciel i zwolennik
króla Stanisława Augusta, później jego przeciwnik, jeden z twórców konfederacji
targowickiej. Żonaty był z siostrzenicą Grzegorza Potemkina, faworyta i ministra
carycy Katarzyny II. Będąc hetmanem wielkim koronnym Polski był równocześnie
generałem rosyjskim. Słynął z nieopanowanego charakteru, hulanek i szalonych
wybryków po pijanemu. **74 Sapieha - Kazimierz Nestor Sapieha (1750_#1797),
siostrzeniec hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego (por. przypis 72), generał
artylerii litewskiej. Był jednym z dwu marszałków Sejmu Czteroletniego, należał
do partii hetmańskiej, sprzeciwiającej się reformom, lecz w czasie sejmu stał
się zwolennikiem reform. Później, po przystąpieniu króla do konfederacji
targowickiej w 1793 r. złożył urząd generała i brał udział w organizowaniu
powstania kościuszkowskiego, w którym walczył w randze kapitana artylerii. **75
Salwować się (z łac.) - ratować się. **76 Parol (z fr.) - słowo; zagiąć parol -
uwziąść się, czekać sposobności, aby komuś dokuczyć. **77 Setlewa (z fr.) -
siedem lew; postawienie na kartę, na którą wygrywa się stawkę siedem razy. **78
Malchance (fr.) - niepowodzenie, pech. **79 Aksjomat (z gr.) - pewnik, zasada.
**80 Demaskować (z fr.) - odsłonić, wykryć ukryte zamiary. **81 Szpital Św.
Łazarza - założony przez księdza Piotra Skargę w roku 1595 przy ulicy Mostowej,
przeznaczony był głównie dla ludzi ubogich. W połowie XIX wieku został
przeniesiony do nowych gmachów pomiędzy ulicami Książęcą i Smolną i stał się
ośrodkiem leczenia chorób skórnych i wenerycznych. **82 Pawilon (z fr.) - tu:
baldachim nad łóżkiem. **83 Gr~oll - Michał Gr~oll (1722_#1798), Niemiec z
Norymbergi, osiadł w Warszawie w 1759 roku i tu założył księgarnię, później
także drukarnię. Wydawał bardzo starannie dzieła najlepszych ówczesnych pisarzy.
Obok niego sławny był również drukarz przybyły z Paryża, Piotr Dufour (zm. ok.
1797). Na książkach, które mogły wywołać oburzenie przeciwników politycznych i
narazić drukarza np. na pobicie, drukarze nie umieszczali swej firmy, ale
podawali zmyślone miejsce druku, np. Alethopolis. **84 Alethopolis (gr.) -
miasto prawdy, fikcyjna nazwa miejsca druku utworów politycznych lub
pornograficznych. **85 Ksiądz podkanclerzy - Hugo Kołłątaj (1750_#1812),
filozof, pisarz i działacz polityczny. W okresie Sejmu Czteroletniego swoimi
pismami popierał obóz reform i chociaż nie był posłem, był uważany za jednego z
głównych twórców Konstytucji 3 Maja, głównym jego dziełem było "Do Stanisława
Małachowskiego... marszałka sejmowego... Anonima listów kilka". Podkanclerzym
został dopiero po uchwaleniu Konstytucji. Po objęciu władzy przez konfederację
targowicką wyjechał za granicę i wziął udział w organizowaniu powstania
kościuszkowskiego. **86 Respekt (z łac.) - poważanie, szacunek. **87 Efemeryda
(z gr.) - pismo ulotne, gazetka ukazująca się przez bardzo krótki okres czasu.
(W znaczeniu dosłownym: owad żyjący jeden dzień). **88 Kwoki panują nad nim -
król Stanisław August bardzo ulegał wpływom kobiet, wśród których do polityki
wtrącały się szczególnie jego siostra Elżbieta Branicka (por. przypis 94) i
siostrzenica Urszula Mniszchowa (por. przypis 95). **89 Pan Ignacy - Ignacy
Potocki (1750_#1809), jeden z najzdolniejszych i najbardziej wykształconych
ludzi swego wieku; członek Komisji Edukacji Narodowej, współzałożyciel
Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych, przez pewien czas marszałek Rady
Nieustającej (por. t. II przypis 134). W czasie Sejmu Czteroletniego był głównym
przywódcą obozu reform i zwolennikiem zawarcia przymierza z Prusami. **90
Wilczewski - głuchoniemy brat szambelana Jerzego Wilczewskiego; jemu powierzał
król przepisywanie pism tajnych. **91 Piattoli - Scypio Piattoli (ok.
1750_#1809), ksiądz włoski rodem z Florencji, sprowadzony przez księżnę
Lubomirską jako nauczyciel jej syna. Został sekretarzem królewskim, u niego to
Stanisław August po kryjomu spotykał się ze zwolennikami reform. **92 E tutti
quanti (wł.) - i wszyscy im podobni. **93 Starosta piaseczyński - Franciszek Ryx
(1732_#1799) jako mały czeladnik fryzjerski z Belgii dostał się na dwór
podkanclerzego Sapiehy, a później został fryzjerem Stanisława Augusta. Dzięki
niezwykłemu sprytowi dorobił się znacznego majątku. Z czasem został
najtajniejszym doradcą króla i wpływał na rozdawanie wolnych stanowisk, orderów
itp., ubiegano się więc u niego o protekcję. W końcu został starostą
piaseczyńskim, a zachowując tytuł kamerdynera królewskiego, obowiązki swe
ograniczył do przypinania orderów już ubranemu królowi. **94 Pani krakowska -
Elżbieta z Poniatowskich Branicka (1739_#1808), siostra Stanisława Augusta,
wdowa po hetmanie wielkim koronnym i kasztelanie krakowskim Janie Klemensie
Branickim, zmarłym w roku 1771. Po śmierci wujów Czartoryskich wywierała na
swego królewskiego brata bardzo duży wpływ również w sprawach politycznych,
kierując się przy tym instrukcjami otrzymywanymi od ambasadora rosyjskiego
Ottona Magnusa Stackelberga. **95 Mniszchowa - Urszula z Zamoyskich Mniszchowa
(1760_#1808), córka siostry Stanisława Augusta, Ludwiki, jego ukochana
siostrzenica; słynęła z urody, chorobliwej dumy i kaprysów. Mąż jej, Michał
Jerzy Wandalin Mniszech, został w roku 1783 marszałkiem wielkim koronnym, tj.
najwyższym dygnitarzem w kraju. **96 Prymas - Michał Jerzy Poniatowski
(1736_#1794), najmłodszy brat Stanisława Augusta; najbardziej energiczny z
rodzeństwa króla, w ostatnich latach jego panowania wywierał na niego wpływ
najsilniejszy. Przez pewien czas był prezesem Komisji Edukacji Narodowej i wtedy
wydatnie popierał rozwój szkolnictwa parafialnego. **97 Dysonans (z łac.) -
dźwięk fałszywy, niezgodność. **98 Utopista (z łac.) - marzyciel dążący do
czegoś niedoścignionego. (Utopia - kraj nie istniejący, w którym wszystko jest
doskonałe; oznacza marzenia nie dające się urzeczywistnić). **99 Bułhakow -
Jakub Bułhakow (1743_#1809), poseł nadzwyczajny Katarzyny II w Warszawie w
latach 1790_#1791. **100 Szczęsny - Stanisław Szczęsny Potocki (1752_#1805),
wojewoda ruski, generał artylerii koronnej, najbogatszy magnat w końcu XVIII
wieku, nazywany królikiem Rusi. Jego siedzibą było miasteczko Tulczyn w
województwie bracławskim na Ukrainie, gdzie zbudował ogromny pałac i urządził
wspaniały ogród Zofiówkę; przed Sejmem Czteroletnim zrzekł się godności
senatorskiej, ażeby zostać posłem i marszałkiem sejmu. Kiedy w głosowaniu na
marszałka wybrany został nie on, ale Stanisław Małachowski, wziął udział w kilku
posiedzeniach sejmu, a potem wyjechał do Wiednia i stamtąd kierował opozycją
przeciwko reformom. Po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja pojechał do Petersburga,
uzyskał pomoc Katarzyny II i został marszałkiem konfederacji targowickiej, którą
zorganizował wspólnie z hetmanami F. K. Branickim i S. Rzewuskim (por. przypisy
73 i przyp. 68 tom II). **101 Wypadki we Francji - w tym czasie, kiedy w Polsce
toczyły się obrady Sejmu Czteroletniego, we Francji rozwijała się rewolucja,
rozpoczęta zwołaniem Zgromadzenia Narodowego w maju 1789 r. We Francji w r. 1791
uchwalono konstytucję, w 1792 ogłoszono republikę i skazano na śmierć najpierw
królową Marię Antoninę, potem króla Ludwika XVI. **102 Źrenica wolności _ tak
określano prawo liberum veto (wolne nie pozwalam). W Polsce w wieku XVII i XVIII
jeden poseł mógł swoim pojedynczym sprzeciwem zerwać sejm i uchylić wszystkie
zapadłe na nim uchwały. Prawo to zostało zniesione przez Konstytucję 3 Maja.
**103 Dykcjonarz (z łac.) - słownik. **104 Adept (z łac.) - zwolennik, wyznawca
idei, człowiek wtajemniczony w jakąś naukę lub sztukę. **105 Podnieść przyłbicę
- odkryć swoje zamiary. **106 Lucchesini - Girolamo (Hieronim) Lucchesini
(1751_#1825), zręczny dyplomata pruski pochodzenia włoskiego. W czasie Sejmu
Czteroletniego doprowadził do przymierza polsko_pruskiego. Prusacy złamali
przymierze i w drugim rozbiorze Polski w roku 1793 zagarnęli Gdańsk, Toruń,
Kujawy i Wielkopolskę. **107 Spoliacja (z łac.) - wyzucie z posiadania przez
gwałt lub podstęp, rabunek. **108 Uszlachcony, czy tylko uszlachetniony -
obdarzony szlachectwem, czy tylko uwolniony od poddaństwa. **109 Krocie (st.
pol.) - setki tysięcy. **110 Quid leges sine moribus? (łac.) - co są warte prawa
bez (dobrych) obyczajów? **111 Cnoty republikańskie - cnoty, dzięki którym
Rzymianie w okresie rzeczypospolitej (510_#31 przed naszą erą) tak rozszerzyli i
wzmocnili Rzym, że z małego państewka w środkowej Italii stał się mocarstwem
ogarniającym niemal cały znany w Europie świat starożytny. Wśród tych cnót
wyróżniały się przede wszystkim surowość i prostota obyczajów, oszczędność,
silna wola, wytrwałość, dbałość o wspólne dobro, zdolność do bohaterskiego
poświęcenia się dla ojczyzny. Cnoty te zanikły w okresie Cesarstwa, ustępując
pod wpływem bogactwa zamiłowaniu do zbytków i rozwiązłości obyczajów. **112
Obyczaje spartańskie - mieszkańcy Sparty, małego starożytnego państewka w
południowej Grecji, słynęli z surowych obyczajów, młodzież ich była wychowywana
na wojowników wytrwałych, zahartowanych i nieugiętych. **113 Arystydes (ok.
550_#467 p. n. e.) - polityk i wódz ateński znany z prawości charakteru i
uczciwości. Arystydesem polskim nazywano Stanisława Małachowskiego (1736_#1809),
marszałka Sejmu Czteroletniego. **114 Na czczo był w izbie - Kazimierz Nestor
Sapieha (por. przypis 73) prowadził hulaszczy tryb życia i często przychodził na
obrady sejmowe bezpośrednio po całonocnej pijatyce. **115 Aukcja (z łac.) -
powiększenie, pomnożenie. **116 Skonkludować (z łac.) - wyprowadzić ostateczne
wnioski. **117 Periculum in mora (łac.) - zwłoka grozi niebezpieczeństwem;
działajmy szybciej. **118 KOsmopolita (z gr.) - obywatel świata, człowiek
uważający cały świat za swoją ojczyznę i obojętny na sprawy narodowe. **119
Dekert - Jan Dekert (1738_#1790), kupiec, prezydent Starej Warszawy; stał na
czele akcji miast polskich upominających się o równouprawnienie mieszczan. W
1789 przewodził "czarnej procesji" mieszczan, składającej sejmowi memoriał.
**120 Książę Stanisław - Stanisław Poniatowski (1754_#1833), bratanek króla,
podskarbi wielki litewski. W życiu prywatnym i społecznym był wzorem oświeconego
magnata, jeden z pierwszych zniósł w swych dobrach pańszczyznę, zastępując ją
oczynszowaniem chłopów. **121 Brzostowski - Paweł Ksawery Brzostowski
(1739_#1827), ksiądz, literat, referendarz litewski. W swoim majątku, Pawłowie
na Litwie, zamienił pańszczyznę na oczynszowanie chłopów. **122 Skarga - Piotr
Skarga Pawęski (1536_#1612), jezuita, kaznodzieja na dworze króla Zygmunta III.
W "Kazaniach sejmowych" (wyd. 1597) przepowiadał upadek Polski, jeżeli naród nie
poprawi swych obyczajów. **123 Jan Kazimierz (1609_#1672) - król Polski od 1648,
składając koronę w roku 1668 w pożegnalnej mowie przepowiadał upadek Polski na
skutek warcholstwa magnatów; w mowie tej użył pamiętnych słów: "obym był
fałszywym prorokiem". **124 Usque ad finem (łac.) - aż do końca. **125 Koncept
(z łac.) - pomysł, projekt. **126 Natura maxime miranda in minimis (łac.) -
przyroda najbardziej zadziwia w rzeczach najmniejszych. **127 Statysta (z łac.)
- mąż stanu, polityk. **128 Wyświecić (st. pol.) - wypędzić sromotnie przy
pochodniach, wydalić. **129 Faktor (z łac.) - stręczyciel, mały pośrednik do
załatwiania interesów. **130 Fertyczny (z niem.) - zręczny, zwinny. **131
Szlarka (z niem.) - bramowanie sukni. **132 Berżerka (z fr.) - rodzaj kanapki
lub głębokiego fotela. **133 Preferować (z fr.) - wyróżniać, dawać
pierwszeństwo. **134 Galanteria (z fr.) - uprzedzająca grzeczność dla kobiet
(por. t. III, przypis 54). **135 Apostazja (z gr.) - odstępstwo, wyrzeczenie
się. **136 Demonicznie (z gr.) - szatańsko, przewrotnie (por. t.IV, przypis 50).
**137 Awania (z fr.) - rozmyślna obraza, niegrzeczność. **138 Despotka - despota
(z gr. i łac.) - pan samowładny i bezwględny. **139 Klauzury (z łac.) - tu:
przepisy postępowania prawnego. **140 Mniszek - Michał Jerzy Wandalin Mniszech
(1748_#1806), marszałek wielki koronny (por. przypisy 44, 95). **141
L'impossible (fr.) - niemożliwe. **142 Je connais mon monde (fr.) - znam swoje
środowisko. **143 Kuratela (z łac.) - opieka prawna, nadzór sądowy nad osobą i
jej majątkiem; opieka nie proszona. **144 Słuszni ludzie - tu: uczciwi ludzie.
**145 Purpura (z łac.) - barwa jasnoczerwona; oblana purpurą - nagle mocno
zarumieniona. **146 Impertynent (z fr.) - grubianin, zuchwalec; impertynencko -
ubliżająco, zuchwale. **147 Je le tiens pour dit (fr.) - uważam to za
powiedziane, niech będzie i tak. **148 Strategia (z gr.) - sztuka prowadzenia
wojny. **149 Refleksja (z łac.) - zastanowienie, rozważanie. **150 Metresa ( z
fr.) - kochanka. **151 Il est capable de tout (fr.) - on jest zdolny do
wszystkiego. **152 Kunsztmistrz (z niem.) - artysta, sztukmistrz. **153 Cyniczny
(z gr.) - bezwstydny, bezczelny; cynizm - nieuznawanie żadnych wartości,
lekceważenie zasad moralnych (por. t. III, przypis 51). **154 Het... - hetman
Franciszek Ksawery Branicki (por. przypis 73). **155 Ma ch~erie (fr.) - moja
droga. **156 Coup d'~etat (fr.) - zamach stanu. **157 Esencja (z łac.) - istota.
**158 Koryfeusz (z gr.) - przewodnik chóru w teatrze starogreckim; człowiek
wybitny, znakomitość. **159 Purytanin (z łac.) - członek sekty religijnej
dążącej do oczyszczenia Kościoła z dodatków nie opartych na Piśmie świętym;
człowiek surowych i niezachwianych zasad. **160 Niemcewicz - Julian Ursyn
Niemcewicz (1757_#1841), poeta i działacz polityczny. Był posłem na Sejm
Czteroletni i w roku 1791_#1792 wspólnie z posłem Józefem Weyssenhoffem i
Tadeuszem Mostowskim wydawał "Gazetę Narodową i Obcą". **161 Engestr~om -
Wawrzyniec (Lars) Engestr~om (1751_#1826), poseł szwedzki w Polsce w czasie
Sejmu Czteroletniego. Ożenił się z Rozalią Chłapowską, otrzymał szlachectwo
polskie i koniec życia spędził w Wielkopolsce. **162 Liberalizm (z łac.) - tu:
poszanowanie cudzych odmiennych poglądów politycznych. **163 Allons donc! (fr.)
- cóż znowu! **164 Cela s'entend (fr.) - to się rozumie. **165 Kreatura (z łac.)
- tu: lichy człowiek na czyichś usługach. **166 Koniurat (z łac.) - spiskowiec.
**167 C'est dit (fr.) - powiedziane, postanowione. **168 Introduktor (z łac.) -
wprowadzający. **169 Apatia (z gr.) - zobojętnienie, odrętwienie uczuć. **170 Z
profesji (z łac.) - zawodowy. **171 C'~etait une douce violence (fr.) - był to
słodki gwałt. **172 Przykucie... jeńca - w starożytnym Rzymie wodzowie wracając
do stolicy po zwycięskiej wojnie jechali uroczyście wozem, do którego byli
przykuci najsławniejsi wrogowie wzięci do niewoli. **173 Nie inicjowany (z łac.)
- nie wtajemniczony. **174 Aktor (z łac.) - tu: działacz. **175 Probierz (z
niem.) - sprawdzian. **176 Veni, vidi, vici (łac.) - przyszedłem, spojrzałem,
zwyciężyłem. Tymi słowami wódz rzymski Juliusz Cezar (100_#44 p. n. e.)
powiadomił senat rzymski o zwycięstwie odniesionym pod Zelą w Azji Mniejszej w
roku 47 przed naszą erą. **177 Kafarnaum - miejsce pełne przedmiotów
nagromadzonych w nieładzie, np. sklep ze starzyzną. Nazwa pochodzi od handlowego
miasta Kafarnaum, wymienionego w "Nowym Testamencie". .nv Część pierwsza (c.d.)
Dnia tego izba - w której zwykle piwo swe dostawał, nie prosząc nawet o nie, bo
mu Magda, sługa szynkarki, sama je przynosiła, zobaczywszy go - była więcej
przepełnioną niż codziennie. Było dużo czeladzi dworskiej ze wsi, ale i
miejskiej gawiedzi dosyć. Maciej zasiadł w kącie i przypatrywał się, czyniąc
postrzeżenia. Na Marywilu, gdzie gęsto zawsze było i żaden dzień się bez jakiejś
awantury nie obszedł, najczęściej o złodziejstwach, o przypadkach, o nieczystych
sprawach nasłuchać się było można. Około milczącego starca siedziało dwóch
ludzi. Szeptali z sobą, lecz niezbyt głos zniżając. Jeden z nich, gdyby nie
strój, podobny by był do hajduka. Chłopisko ogromne, wąsate, z czołem niskim, z
nosem burakowym, z twarzą popryszczoną, z oczyma biegającymi żywo na wszystkie
strony, zdawał się siedzącemu przy sobie jakąś naukę administrować. *1 Kiwał
palcem, brał go za kołnierz od opończy i usiłował mu cóś wyrazić. Drugi, człek
średniego wzrostu, twarzy śniadej, zasępionej, odziany ubogo, głową kiwał
potakująco, z nijakim respektem dla nauczyciela. - Jest taki przykaz wydany -
mówił hajduk - żeby nas jak najwięcej na tego szelmę oko miało. Musić albo co
skradł, albo się sprzeniewierzył, albo zbiegł skąd, albo i zabił kogo może. Już
to nie darmo! Ja zawszem sobie mówił, od kiedy go widzę po kościołach i na
ulicach, że to nie żaden nasz jest - prosty żebrak. Bo to nie może być. Taki
człek, co się ludzi nie boi, to ci pójdzie przecie wypić, spocząć, pogadać. A ta
bestia przewija się popod kruchtami, na ulicach, temu i owemu do ucha co
wrzaśnie. Tu był, tu go nie ma. Nikt jego nie zna. Barani Kożuszek i tyle! Ja
sobie myślałem zawsze, że na niego przyjdzie ta godzina, że go wezmą i
wypatroszą, bo tam pod tym kożuchem cóś jest. Więc ty, Dydak, słuchaj ino
dobrze, bo to nie jest żadna darmocha, za to zapłacą. My jego musimy przydybać
tak, żeby wiedzieć, gdzie jego barłóg, gdzie on lega, a potem wziąć - to już nie
nasza rzecz. Będzie za to cóś, kto spenetruje, *2 skąd on wychodzi i dokąd
wchodzi. Jednemu się za nim nie nabiegać; ale nas kilku, żeby diabła zjadł, żeby
się pod ziemię schował, dojdziemy. Dydak głową kiwał, twarz miał jakąś niejasną,
nic nie mówiącą, usta zacięte. Ale choć hajduk obchodził się z nim jak z ba i
bardzo jakimś, wejrzenie, które czasem rzucał mały na ogromnego, więcej sprytu
zdradzało niż wielomównego nauczyciela instrukcja. - Na ten przykład - bąknął
nareszcie Dydak - gdyby my jego gniazdo odkryli, to ileż? Hajduk się zamyślił. -
Bo to, widzicie - cedził powoli mały - kiedy się człek taki ma z czym kryć,
niełatwa rzecz trop znaleźć. Nie jeden dzień, ani dwa. Kto go zresztą wie, jaką
on moc ma? To niełatwa sprawa. Poczęli gwarzyć to ciszej, to głośniej, a Maciej,
który wzmiankę o Baranim Kożuszku posłyszał, drgnął cały. Pochylił się niby bez
myśli ku rozmawiającym, chcąc, jak się zdawało, do ich narady się wmieszać.
Dosyć długo mu się nie wiodło. W ostatku, gdy znów głośniej cóś o Baranim
Kożuszku odezwał się hajduk, pan Maciej spytał: - O tym żebraku mówicie? - i
udał, że się śmieje. - Ano - odparł Dydak, obracając się z ciekawością. - To bo
człek - mówił Maciej kręcąc głową. Hajduk słuchał z uwagą. - Co myślicie? - Co?
On cóś zna - szepnął Maciej. - O niego się ocierać niezdrowo. Wiem ja o tym.
Dydak ciekawie się wykręcił cały do mówiącego. - A ja powiem - odparł hajduk -
że czy on zna, czy nie, to tam widłami pisano, ale zbroić cóś musiał. Maciej
ruszył ramionami. - On_że tu nie od wczora. Gdyby co na niego było, miało czas
się pokazać. Wdanie się pana Macieja zamknęło usta rozmawiającym, ale im
otworzyło uszy. Hajduk, pomilczawszy, rzekł, zwracając się do niego: - Musiał
cóś zbroić, kiedy tam z góry - wskazał palcem na sufit - na niego instygują. *3
Pan Maciej począł się uśmiechać i głos zniżywszy, mówił do ciekawie
przysłuchujących się: - A jakby nie mieli instygować? Albo to on mało im nagada
takich rzeczy, jakich oni i z ambony nie posłyszą? Co za dziw! Chybaście nigdy
nie byli przy nim, kiedy stanie przed kruchtą i żga wychodzących z kościoła,
albo i przed zamkiem tych, co na sejm jadą. Czasem się magnaty juszą i pienią ze
złości. Więc jakżeby takiego człowieka nie mieli prześladować? Hajduk zamyślił
się. - Cóś ja o tym słyszał, ale co mi było po tym? Jednym uchem weszło, drugim
wyleciało. A cóż im gada takiego? - spytał. - Ano, gołą prawdę - mówił dalej
Maciej. - Jednemu, że chłopów uciska, drugiemu, że sług nie płaci, trzeciemu, że
dziewczęta zwodzi. - Skądże on to wie? - zamruczał hajduk. - Kaduk go zna! -
zaśmiał się Maciej. - W tym sztuka, że on wszystko wie. Dydak i hajduk głowami
kiwali milczący. Maciej, korzystając z wrażenia, ciągnął dalej: - Tać to człek
nasz, przyjaciel biednych. Niejeden zły zawstydzi się i ustraszy, a powściągnie.
Na cóż takiego człeka my im w ręce dawać mamy? - Jest racja! - rzekł Dydak
powoli. - Ja sam słyszałem raz pod Bernardynami, jak wziął na fundusz starego
kasztelana, co to u króla raz wraz siedzi. Uciekał przed nim jak zając, a ludzie
co się naśmieli! Hajduk dumał, sparłszy się na ręku. Widać było, że w sumieniu
swym walczył, jak począć wypadało. Grosz przyobiecany go kusił. - Jaki on jest,
to jest - zamruczał Dydak - zawsze Judaszem być i sprzedawać człeka niedobra
rzecz. Gdy to mówił, instygator hajduk miał czas zebrać myśli i argumenta. - Co
to gadać! - zawołał. - Co my wiemy? My głupi ludzie. Już kiedy oni tam w górze
wiedzą, że szkodliwy, i łapać go każą, to oni za to sumieniem odpowiadają. Mnie
do tego nic. Nam robić, co każą. Obrócił się do Dydaka. Ten nieśmiało głową
pokiwał, tak że wątpić było można, czy pójdzie za radą hajduka, czy posłucha
Macieja. Popił piwem, potrząsł znowu głową i milczał, jakby czekał, czy się
Maciej nie oddali. Ten siedział uparcie. Udając obojętnego i wesołego, piwa też
łyknął, postawił szklanicę na stole, otarł wąsy i prawił: - Ja nie wiem, za co
by mieli tego człeka prześladować. Przecie nie od wczoraj tu jest. Sam na to
patrzyłem, że niemal co dzień u Bernardynów mszy świętej słucha, bywało i
krzyżem leży, a modli się i stęka, aż strach. Jakiż by on mógł kryminał
popełnić? Cała rzecz, że im dokucza, jak ona mucha w lecie, co lata i burczy, a
spokoju nie daje. Chcą go z miasta wyświecić, aby im nie było komu prawdy mówić.
Hajduk nie sprzeczał się, ale znać było, że obiecana zapłata więcej u niego
ważyła niż wszystkie argumenty pana Macieja. Nie zważając już na niego, pochylił
się do ucha Dydakowi i cóś mu długo poszeptał, palcami demonstrując. *4 Koso
popatrzył na Macieja i prędko wyszedł. Dydak, piwa swego nie dopiwszy, pozostał
jeszcze. Maciej też przyzostał trochę, może w nadziei, że tego, co Judaszem być
nie chciał, nawróci i przekona. Nim się zebrał rozpocząć na nowo, z wielkim
hałasem, ze śpiewką na ustach, z latarką pod pachą wpadł do gospody Juliaszek.
Okiem dokoła potoczył, szukając sobie miejsca, a że właśnie po hajduku próżne
zostało, natychmiast się umieścił i o stół począł bić kułakiem. - Magdo! Ty
dobrodziejko! Karmicielko! Daj co jeść, bo żreć się chce okrutecznie. A nie każ
czekać, bo zemrę, ta i biedę będziecie mieli! Śmiał się do Magdy, dokoła oczkami
żywymi wodził i nogami pod stołem bębnił. Tymczasem Maciej powrócił do
przerwanego nawracania i półgłosem mówić począł Dydakowi: - Samiście rzekli, że
Judaszem nie godzi się być. Pewnie. A jeszcze takiego człowieka sprzedać, jak
Barani Kożuszek, to by znaczyło oko sobie wydłubać. Juliaszek podchwycił
wymówione nazwisko i uszu nastawił. Pochylił się nieznacznie i słuchał. Chłopię,
jak ogień sprytne, dorozumiało się wszystkiego; blada twarz mu zapłonęła. - A,
niedoczekanie ich - zamruczał - żeby mieli dostać do rąk tego starowinę!
Spojrzał z porozumieniem na Macieja, ale ten nie domyślił się, aby to chłopca
obchodzić mogło, i bardzo się zdziwił, gdy Juliaszek począł żywo: - Ostatnim
szelmą trzeba być, kto by marszałkowskim albo komu bądź dopomagał przeciw
naszemu starowinie! To święty człek! To mądry człek! To najpoczciwszy z ludzi!
Oho, my go nie damy! Maciej się podniósł zdumiony i rozradowany, twarz mu się
śmiała. Juliaszek kułakiem w stół palnął. - Tak mi Panie Boże dopomóż i święta
męko Jego i Matko Boska Częstochowska, patronko najosobliwsza. Baraniemu
Kożuszkowi włos nie spadnie z głowy! Z karet mu pięści będą wystawiali, ale my
za niego pleców nastawim. Uderzył się w piersi. Magda przyniosła właśnie miskę z
czymś gorącym dla chłopca i tłustą swą a otłuszczoną twarz ocierała ręką, aby
się lepiej pokazać Juliaszkowi, którego lubiła, bo wesołym był. - Całuję rączki
jejmości dobrodziejki! - zawołał chłopiec. - Daj Boże odsłużyć drużbą na weselu!
Magda śmiała się i groziła mu. Juliaszek jadł, parzył się, ale rozmowy nie
rzucał. - Tak mi Boże dopomóż - powtarzał. - Kożuszka im nie damy! Znajdzie on
takich, co go obronią. Jak Bóg Bogiem, ja sam gotówem stróżować i pilnować.
Milczący Dydak dopił swego piwa i zwracając się do chłopca, rzekł: - Ta guza
złapać możesz, a żebyś go obronił, kiedy się na niego w górze naposiedli, nie
wierzę. Co my mizeroty przeciwko nim? At, kto mu dobrze życzy, naprzód powinien
mu szepnąć, aby sobie precz szedł z miasta. Juliaszek nie miał już czasu mówić,
bo jedzenie stygło; ale niewiele ważył słowa Dydaka, który ruszywszy się z ławy,
szłapiąc nogami, wyszedł. Maciej został chwilę, patrząc na chłopca, który już o
czym innym myślał i jedzeniem był zajęty. I on wreszcie, za piwo zapłaciwszy,
głową przyjaźnie pozdrawiając Juliaszka, opuścił szynk. Gdy się to działo w
gospodzie, a stary sługa pośpieszał do domu, Panu Bogu dziękując za to, że
podsłuchał zmowę i w czas będzie mógł ostrzec swojego pana, Barani Kożuszek
narażał się właśnie na największe niebezpieczeństwo. Z rana z domu wyszedłszy
wprost do kościoła, z niego po nabożeństwie podreptał na Krakowskie. Tu, w
jednej z kamienic, należących do ojca, miał apartament przez niego wyznaczony
pan starosta. Pałac, należący do familii, zajmowała ciotka, a oszczędny rodzic,
syna wyprawiając do Warszawy, nie chciał mu dać ani wielkiego dworu, ani zbyt
obszernego pomieszkania, aby wydatków nie pomnażać. Piętro pierwsze, z kilku
pokoi i dwóch dosyć obszernych salonów, starczyło dla młodzieńca. Miał z sobą
kamerdynera, dwóch dworzan, kilkoro czeladzi, powóz, konie, kucharza, kuchtę,
lecz wszystko to skromne i niepokaźne. Ten, który się kamerdynerem zwał,
człowiek już bardzo niemłody, w domu tym od dzieciństwa służący, więcej był dla
dozoru dodany, niż dla usługi, młodemu staroście. Panicz się go obawiał i
szanował wiedząc, że ma zupełne ojca zaufanie. Niewiadomego pochodzenia, nie
przyznający się, jak inni, do szlachectwa, stary Czeremecha, prawdopodobnie
Rusin, w młodości z ojcem starosty odbywał podróże za granicę, języków się kilku
nauczył, świata widział wiele i miał tylko tę wadę, jak o nim wyrażał się
wojewoda, że lubił książki czytać. Nie przeszkadzało mu to jednak z powagą
wielką spełniać obowiązków marszałka dworu, a jeśli go kto kamerdynerem nazwał,
miał tyle rozumu, że się i o to nie gniewał. Naturę miał spokojną, zrezygnowaną,
trochę chłodną. Młodego panicza swojego kochał bardzo. Nie dokuczał mu zbytnio,
z jego płochostek śmiał się utrzymując, że młodemu piwu trzeba się było dać
wyburzyć i że kto nigdy własnej woli nie miał, ten się używać jej nigdy nie
nauczy. Patrzył jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, który się starosty
uczepił, nie lubił, lecz do czasu go tolerował. Starosta jeszcze spał dnia tego,
a Czeremecha był w swojej stancji na tyłach, gdzie właśnie korzystając z czasu,
zabierał się do czytania "Polaka w czui", *5 gdy do drzwi jego zapukano i wnet
na próg wcisnęła się figura, na której widok Czeremecha wstał, sięgając żwawo do
kieszeni, ale zarazem mrucząc: - Czego wy się tu włóczycie? W progu stał siwy,
przygarbiony, z kijem w ręku, skulony jakby zmarzł, żebrak w baranim kożuszku i
patrzył pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, który wyciągnął rękę z
trzygroszakiem i trzymał ją, nie mogąc się doczekać, by żebrak przyjął jamużnę.
Zaintrygowany tym, począł mu się pilniej przyglądać. Na ustach Baraniego
Kożuszka zjawił się uśmiech bolesny. Stali tak naprzeciw siebie, gdy żebrak
nagle przybliżył się do Czeremechy, ręką usta przysłonił i do ucha mu coś
szepnął. Ten go za rękę pochwycił. - Nie może być! Na rany Chrystusowe! Wy? -
Ja! Nastąpiło milczenie. Marszałek się przeżegnał powoli, nie spuszczając oka z
żebraka. - Cóż to jest? - szepnął. Barani Kożuszek obejrzał się dokoła. - Nikt
nas nie podsłucha? - Mówcie śmiało; sąsiadów nie mam, a w korytarzu gdyby się
ktoś zbliżał, posłyszymy. - Czy mnie Pan Bóg natchnął, czy diabeł opętał -
począł stary żebrak - nie wiem. Widzisz, na co zszedłem. Zamiast z modlitwą,
chodzę z kazaniami, ludzi nawracając i chłoszcząc. Nie mam złości i gniewu do
nikogo, choć żalu dużo. Bóg widzi, dobrego pragnę! Nie może być, ażebyście o
mnie w Warszawie nie słyszeli. - Skarżą się wszyscy na Barani Kożuszek, odgraża
wielu - rzekł Czeremecha. - Ale po cóżeście mnie uczynili swym konfidentem? -
Boście wy mi potrzebni - odparł stary - i wiem, że mnie nie wydacie. - Na cóż
się wam zdać mogę? - spytał marszałek. - Zaklinam was, złoty mój Czeremecho, coś
mnie dawniej znał i wiesz, żem złym i przewrotnym nie był, zaklinam was, łaskę
mi jednę uczyńcie! Ręce znowu złożył i kłaniał mu się, a patrzył błagająco. -
Ale mówcież, o co idzie - odparł skłopotany Czeremecha. - Dopuśćcie mi pół
godziny rozmowy sam na sam ze starostą. Marszałek mocno się zdumiał. - Tak! I to
dziś, nie zwłócząc - mówił Barani Kożuszek. - Dajcie mi się niby wkraść. Niech
mnie potem choćby czeladź wykuksa, ale mówić z nim muszę, muszę! - Ale cóż wam
do niego?! - zawołał Czeremecha. - Co? Co? - począł, rozgrzewając się, Kożuszek.
- Trzeba go ostrzec. Inaczej z rąk ci go wyrwą i zmarnuje się chłopiec. Czyhają
na niego. Wprowadzi go przyjaciel do takiego (tu się poprawił), do takich domów,
gdzie nie tylko grosz, ale mu to, co poczciwego z domu wywiózł, wydrą, upoją,
obłąkają! Zlituj się! W tym chłopcu dziś jeszcze jest sumienie i godność. Jutro
słowo może już nie poskutkować. Daj ty mi z nim dziś mówić. Czeremecha tak jakoś
nie mógł pojąć zbyt gorliwego zajęcia się losem swego panicza w człowieku obcym,
tak go ta natarczywość zdumiewała, iż się niemal przeraził. - Na rany Pańskie,
zlituj się! Cóż wam? Jaki w tym macie interes? Kożuszkowi oczy zaświeciły. -
Taki jak ten, co u brzegu stojąc, patrzy na człowieka, który się idzie kąpać
tam, gdzie niezawodnie utonie! Mówię wam, klnę się, chcę go ratować! - On was
słuchać nie zechce - rozśmiał się Czeremecha. - Krzyknie na czeladź i wyrzucą za
drzwi. Mówcie mi, o co idzie. - Nie! - Zawołał z wielką energią Kożuszek. - Za
drzwi mnie nie wyrzucą! Pan Bóg daje słowu, które z czystego źródła płynie, siłę
i potęgę niezwyciężoną! Wy nie możecie tak do niego przemówić, jak ja, powagą i
szyderstwem. Cóż się może stać, jeżeli na chwilę tylko mnie dopuścicie?
Czeremecha jeszcze ruszał ramionami i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Zmiłujcie
się! Ja prawdziwie nie pojmuję. Żebrak nalegał. - Czegóż się możecie obawiać?
Nie stanie mu się nic ani wam. W najgorszym razie służba dostanie naganę, że
żebraka puściła do pana. - Ale ona was nie puści! - Zawołał Czeremecha. - Oni od
drzwi nie odchodzą i gotowi zrzucić cię ze schodów. - Właśnie ja o to was
proszę, abyście ich rozesłali, a mnie pozwolili... - Zmiłuj się - przerwał
marszałek. - Jesteś jakiś rozgorączkowany. Zachciało ci się rzeczy po prostu
śmiesznej. To, czego chcesz, nie może się stać! - Wolisz więc, aby ginął? -
odparł gorąco żebrak. Mówił to, gdy szelest i chód żywy dał się słyszeć w
korytarzyku. Drzwi otwarły się nagle i starosta w szlafroku, na pół ubrany,
zjawił się w nich. Zobaczywszy o krok przed sobą tego żebraka, który mu
przypominał żywo maskę widzianą na reducie, stanął ździwiony i niemal
przestraszony. Czeremecha śpiesznie podszedł ku niemu i do ucha mu cóś szeptać
począł. Panicz oczyma przelękłymi spoglądał na żebraka i na swego sługę, jakby
pytał, co ten człowiek miał tu znaczyć, gdy Czeremecha po namyśle krótkim dał
Kożuszkowi znak ręką i wyszedł. W ciągu małego tego przestanku Kożuszek zbladł,
zadrżał, przeżegnał się nieznacznie i można było sądzić, że modli się po cichu,
wzywając Ducha Świętego. Staroście, który się w niego wpatrywał, zdawało się, iż
ma do czynienia z na wpół obłąkanym. Wtem Kożuszek odezwał się głosem drżącym: -
Panu Bogu wszechmogącemu dziękuję, że dozwolił mnie, grzesznikowi niegodnemu,
tej łaski, spełnić, czego dawno pragnąłem,i zbliżyć się do was, panie starosto!
Tak! Pragnąłem na początku tej drogi życia, w której bramie stoicie, powitać
was, jak się u starych Rzymian witało przychodnia ostrzeżeniem: "Cave canem!" *6
Szczęśliwy jestem, że mogę ci powiedzieć: psów się strzeż i gorszych od nich
ludzi! Dziwny ten początek jakoś brzmiał niezrozumiale w uszach starosty, iż nie
umiał nań odpowiedzieć. Człowiek ten zawsze mu jeszcze obłąkanym się zdawał.
Głos żebraka z wolna łagodnieć zaczął i drżącym być przestał. - Spytacie mnie
pewnie, jakim prawem ja, nędzny żebrak, twoim mentorem się kreuję? A, panie, bo
mi cię żal, bo ty, kwiatku świeży, rozwinięty na pniu starego rodu wielkiej
zasługi, idziesz nieopatrzny i nie wiesz, że w tej życia dobie jeden krok
fałszywie postawiony może poprowadzić na bezdroże, z którego nie wyjdziesz cało.
Starosta tą admonicją uczuł się trochę obrażonym. Widać to było z nagłego
rumieńca, który mu na twarz wystąpił, i z wyrazu oczów jego. - Młodym jesteś,
krew masz gorącą - ciągnął dalej Kożuszek. - Ludzie na twą niewinność,
nieświadomość, ich złości na twe żądze czyhają jak na pastwę. Zgubią cię! Chciał
przemówić cóś młodzieniec, gdy żebrak, ręce załamując, uklęknął przed nim. - Daj
mi mówić - zawołał - przysięgam, że chcę tylko dobra twojego, ratować cię póki
czas! Oto już cię zaciągnęli do domu tej kobiety, która ludźmi jako zabawkami
rzuca, robi z nich, co chce, oślepia, krępuje, popycha. Rozumna jest, zła, a
przewrotna. To kameleon, *7 to żmija, czarownica. A Pan Bóg czy szatan jej dał
umiejętność taką, że ostrzeżonych i ostrożnych pokonywa, a cóż dopiero takiego,
jak ty, który w kłamstwo to wcielone uwierzysz. Na Boga żywego, nie chodź tam!
Ona zgubioną jest i z sobą do zguby powlecze, kto się do niej zbliży. Uciekaj od
tej kobiety! Bóg ją stworzył tak, jak te anioły, co upadły, piękną, rozumną
istotą wybraną. Ona wolała w szatana się przedzierzgnąć i iść w piekło, w kał!
Mówiąc stary patrzył w oczy staroście, który rumienił się i mieszał coraz
bardziej. Żebrak na chwilę zamilkł ze wzruszenia. - Ta niegodziwa niewiasta jest
sługą tych, co nasz nieszczęśliwy kraj wiodą do zguby; ona jest narzędziem w ich
ręku. Jeżeli nie chciwość, to ambicja ją prowadzi. - Ale któż wy jesteście, co
to wszystko wiecie i chcecie mi dawać nauki? - wtrącił nareszcie z dumą pewną
starosta. Żebrak z pokorą potrząsnął połą kożuszka, uśmiechając się gorzko. -
Jestem nędzny grzesznik, robak, nędzarz, człowiek, co wycierpiał wiele - rzekł
cicho - co już na świecie nie ma nic, oprócz głosu, jaki Bóg mu włożył w usta,
głosu wołającego na puszczy. Panicz wpatrywał się w niego ciekawie. Kożuszek to
w zapał wpadał, to hamował się i ostygał. Ręką tarł czoło. - Starosto - rzekł -
wysłano was do stolicy w godzinie, gdy około winnicy *8 praca wielka, robotnika
dużo, ale i roboty wiele! Twoi starsi i rówieśnicy krzątają się, aby stary gmach
Rzeczypospolitej na lepszych podwalinach ustawić. Idźże do nich, trzymaj z nimi,
pracuj dla przyszłości. Tam miejsce jest was godne. Cnotliwych szukajcie, a
przyjmą was. Poznacie ich po tym, że tam, gdzie was zaprowadzono, żadnego z nich
nie ma. Jutro, gdy was uwikłają i zaplączą ci, co do was przylgnęli, nie czas
już będzie. Chwili dziś poczciwi do stracenia nie mają. "Jam proximus ardet
Ucalegon". *9 Łacińska ta cytata, która się mimo woli wyrwała żebrakowi, mocniej
może uderzyła starostę niż cała mowa. Była ona dowodem, że nie prostego żebraka
miał przed sobą. Młodzieńcza ciekawość pobudzoną była do najwżyszego stopnia.
Innymi oczyma spoglądał teraz na tę dziwaczną, narzucającą mu się, niezrozumiałą
postać. - Nie sądzę - rzekł po namyśle - abym w ciągu krótkiego mojego pobytu w
tej stolicy postawił już jaki krok fałszywy. Wiek mój nie dozwala mi mieszać się
w sprawy polityczne, a stosunki, które zawiązałem, w niczym mnie nie krępują. -
I właśnie dlatego, że czas jeszcze zawrócić się, pragnąłem was widzieć, panie
starosto - odezwał się żebrak. - Dom tej kobiety, do której cię wprowadzono,
jest jaskinią rozbójników, szulernią, placem, gdzie się knują i wiążą intrygi
bezecne, gdzie się sprzedają i kupują sumienia, dobywają upojeniem tajemnice i
gdzie frymarczą *10 nimi. Ja tę kobietę... tę kobietę - tu starcowi głos się
zmienił i załzawił - znam na nieszczęście od dzieciństwa, gdy jeszcze aniołkiem
była, a własna matka popchnęła ją na zgubę i srom. Teraz już duszy jej nie
wybielić, charakteru nie odmienić, chyba... Zamilkł chwilę i zamruczał: -
Chybaby ją wszyscy opuścili, a nieszczęście ją dotknęło, ażeby gorzkimi musiała
płakać łzami, krwawymi łzami. Starosta przysłuchiwał się z rosnącą i nietajoną
ciekawością. - Powinienem wam podziękować - odezwał się - że z tak życzliwą radą
przyszliście do mnie. Zawdzięczam ją pewnie nie sobie, ale jakimś innym,
niezrozumiałym dla mnie pobudkom. Chciejcie mnie objaśnić. Słucham. Mówiliście o
przyjaciołach. Znacież tych, co się tu moimi być mienią? Starzec głową kiwnął. -
Tak, co najbrudniejszego tu jest, najlepiej znam - rzekł. - To dziś moje
powołanie, abym się w błocie grzebał, ha, i z błota czasem, choć za uszy,
wyciągał! - Pana Tytusa znacie? - zapytał nieśmiało starosta. - Mieszczańskiego
synka, który panicza udaje - odparł Kożuszek. - Któż by takiego trutnia i
zlejbruka *11 nie znał? Teraz gdy Dangel, Kabryt, Blanc, Teppery i Szulce *12
podostawali szlachectwa, a cena tego klejnotu spadła, ma nadzieję, że na szyld
ojcowski włoży koronę, a szlachciankę gdzieś z posagiem ukradnie. Ojciec
handlował i pracował, a ten bawi się i trwoni. Czepia się możnych jak pijawka.
Zaprowadzi was, gdzie zechcecie, i sprzeda. Do poczciwych tylko nie zawiedzie,
bo ich nie zna, a oni go znać nie chcą. Ruszył ramionami. Starosta miał na
ustach jakieś drugie pytanie, gdy Kożuszek z pośpiechem dodał: - Z tej jaskini
łotrów uchodźcie! Tej kobiety się strzeżcie! Będzie wam grała cnotę surową, bo
to, co zowią kobiecą cnotą, ją nie kosztuje nic. Ona serca nigdy nie miała.
Matka za młodu je jej wyjęła, jak ptakom skrzydła ucinają, aby nie latały. Dziś
ona rachuje tylko i zwodzi, niegodziwa, spodlona! Zabrakło mu głosu, głowę
spuścił na piersi i łzy pociekły mu z oczów, tak że je rękawem ocierać musiał.
Wzruszenie, dla słuchającego niezrozumiałe, owładło nim tak nagle, iż próżno
przemóc je usiłując, zakrył oczy, pochylił głowę i chwiejącym się krokiem począł
ku drzwiom zmierzać. Starosta patrzył, przejęty litością jakąś i strachem. I
jemu serce biło mocno, w tych wyrazach i łzach, w głosie tym żebraka była siła
większa, niż się w nędzarzu odartym spodziewać było można. W wystąpieniu jego
kryła się jakaś tajemnica. Sam nie wiedział, co o tym sądzić. Kożuszek chciał
jakby coś mówić jeszcze, silił się i próbował, a strumienie łez ciągle mu mowę
tamowały. Przemóc ich nie mogąc, zrozpaczony rzucił się ku drzwiom, otworzył je
nagle i.. zniknął. Czeremecha, który tuż stał za progiem, wszedł natychmiast,
zwracając oczy ciekawie na starostę, jakby się uląkł o niego. Młodzieniec nie
ruszał się z miejsca, jeszcze w myśli rozbierając to, co słyszał, nie umiejąc
sobie wytłumaczyć tej przygody rannej, która niespodziewanie uderzyła go, raziła
i przebrzmiała jak sen. - Co to jest? Kto to był? - spytał w końcu stojącego z
dala Czeremechy. Stary miał już cóś na ustach, ale pomyślawszy, wstrzymał się
nagle. - Toć to jest ten Barani Kożuszek - rzekł. - Znasz go? - Jak wszyscy, z
widzenia... tak - przebąknął, mieszając się trochę, stary. - Ludzie się różnie
domyślają... człek bo osobliwy. - W samej istocie - przerwał starosta. - Czy
waćpan wiesz? Wystąpił mi z łaciną. Czeremecha ramionami tylko zżymnął.
Zamyślony panicz, zapomniawszy już, z czym przyszedł do swojego starego sługi,
zwrócił się ku drzwiom. Marszałek odprowadził go, ale nie zatrzymywał. W pokoju
sypialnym, do którego powrócił, zastał zawsze już o tej porze zjawiającego się
pana Tytusa, który jak w domu czując się u niego, kazał sobie podać czekoladę i
spokojnie się nią posilał. Po twarzy zmienionej starosty i z dosyć chłodnego
przywitania Tytus się mógł domyślać, że świeże jakieś, nieprzyjemne wrażenie
spotkało przyjaciela. - Kochany starosta - odezwał się - cóś dziś znużony czy
chory. - Wstałem z bólem głowy - odparł panicz, siadając i wcale się nie myśląc
tłumaczyć przed Tytusem. To, co o nim posłyszał z ust żebraka, nie pozostało bez
następstw. Patrzył nań z pewną obawą i niedowierzaniem. Tytus tą tajemniczością
przyjaciela, który zwykle bywał dlań aż do zbytku otwartym, tym tonem, dla
siebie nowym, został zaniepokojony. Zwrócił rozmowę, więcej rachując na
wygadanie się nieumyślne młodego pana niż na wydobycie z niego czegoś pytaniami.
- Prawda - rzekł - że Loiska wczoraj była prawdziwie uroczą? Nie znam kobiety,
która by tak zawsze piękną, a tak rozmaitą być umiała. Starosta ze spuszczonymi
oczami bawił się połą szlafroka. Zimny był, nie potwierdzał i nie przeczył.
Pierwszy raz nie zachwycał się Loiską. - Co to jest? - pomyślał Tytus. -
Miałżeby wczoraj... I spytał głośno: - Mniej się wam podobała? - Nie - rzekł
starosta zimno - zawsze jest zachwycającą, ale wyznaję, że się jej obawiać
zaczynam. Tytus wybuchnął śmiechem serdecznym. - Obawa przyszła bardzo wcześnie
- odparł - i to jest gwarancją, iż starosta z tym ogniem będziesz się obchodził
ostrożnie. Gospodarz, sparty na stoliku, milczał. Tytus, przebiegły i
doświadczony, czuł już, że pomiędzy wczorajszym a dzisiejszym dniem cóś zaszło,
czego sobie wytłumaczyć nie umiał. W nocy starostę odprowadził do domu, dziś
pierwszy przyszedł do niego. Nie mógł się widzieć z nikim, nikt nań nie mógł
wpłynąć ani ostrzec i zniechęcić. "Musiał chyba z domu od ojca odebrać jakieś
złe listy" - pomyślał Tytus i od niechcenia go zagadnął: - Pan starosta nie miał
wiadomości od wojewody? - Ani wczoraj, ani dziś nie było listów. Spodziewam się
kresów *13 wieczorem. "Chyba mu brak pieniędzy" - rzekł sobie w duchu Tytus,
który rad był co rychlej przyjaciela udobruchać i poufały przywrócić stosunek. -
Nie masz, kochany starosto, interesu jakiego do miasta, w którym mógłbym mu być
pomocnym lub pośredniczyć? Dziś we własnej sprawie muszę być u Teppera i u
Blanka. Starosta podziękował sucho. - Nie, nie mam nic. - Jakież projekta na
dzień dzisiejszy? - ciągnął dalej Tytus. - Nie myślałem o tym jeszcze - odezwał
się, poziewając, starosta. - Ale prawda! Mam kilka wizyt koniecznych, które
ojciec mi polecił oddać, a dotąd je zaniedbałem. - No, to w dzień, a wieczorem
co robimy? - spytał Tytus. - Nie wiem, teatr być musi - rzekł starosta
obojętnie. - Z teatru naturalnie na wieczerzę do Loiski - z uśmiechem wtrącił
kusiciel. - Dzień po dniu? - pytająco odezwał się panicz. - Zdaje mi się, że tak
jej narzucać się nie wypada. Ludzie mogliby sądzić, a co gorzej i ona sama... -
Co? Że ona się staroście podobała? - zaśmiał się Tytus. - Ale o tym, zdaje mi
się, i ona, i ludzie już wiedzą. Panicz siedział zadumany kwaśno. Tytus,
rozdrażniony zmianą, jaką w nim spotkał, lubo niespodzianie, nie myślał dać za
wygraną. Znał już o tyle starostę, iż mógł być pewnym, że bez przyczyny, dla
fantazji humoru nie zmienił. Cóś w tym tkwiło. - Zatem dzisiejszy dzień wizytom
poświęcony? - powtórzył. Na to pytanie starosta był zmuszonym cóś odpowiedzieć.
- Tak, muszę raz wreszcie być u panów Ignacego i Stanisława Potockich. *14 Są
nam powinowaci i wiedzą, że tu jestem - przebąknął po cichu. - Pierwszego z nich
- odparł jakimś tonem trochę szyderskim Tytus - wątpię, abyś pan starosta
znalazł kiedy w domu. Niezmiernie od niejakiego czasu jest czynny. Musi pilnować
króla, którego tak trudno było do sieci zastawionych napędzić. A choćby zresztą
jakim przypadkiem był w domu, to albo z księdzem biskupem kamienieckim *15 lub z
księdzem Piattolim, z księdzem Ossowskim *16 jeśli nie z podkanclerzym
konferencja. Wiadomo, że cała ta klika, posługując się ślepym Małachowskim,
któremu jej kadzidło oczy zamgliło, i księciem Kaźmirzem, który bawi się
doskonale, marszałkując, buduje jakieś monstrum, *17 mając nim Republikę
uszczęśliwić. Cha! cha! Doskonali! Dziedzictwo tronu, tam gdzie król nieżonaty i
żenić mu się chaba za późno. Generałowa *18 zresztą nie pozwoliłaby na to. Nie
zważając, co się wyrwało Tytusowi, starosta obojętnie wtrącił: - A!
Przypomniałeś mi, że i u księdza biskupa Krasińskiego być muszę. - Acha! Dziś
więc kolej na koryfeuszów spisku - rzekł Tytus z przekąsem - spisku, od którego
ja, z obowiązków sumienia, rad bym pana starostę trzymać z daleka. Ostrzegam!
Raz w ich ręce wpadłszy... Tytus zaczął robić miny, wyrażając wstręt i obawę.
Gospodarz oczy nań podniósł zimno i coraz mniej okazując tej poufałości, do
której tak był nawykłym świeży przyjaciel, uśmiechnął się tylko niezrozumiale.
Panu Tytusowi tak się nie wiodło, iż najdziwniejsze posądzenia w głowie mu się
rodzić zaczynały. Nie mógł się tak z nim rozstać. Wspomnienie o Potockich i o
biskupie Krasińskim szczególniej dawało mu do myślenia. Dać mu wpaść w ich ręce,
było to go postradać. Tytus wiedział, iż tam miru nie miał i że starosta będzie
ostrzeżonym. Przybrał minę poważną. - Pan starosta mi pozwoli - rzekł - ponieważ
o biskupie kamienieckim i o panach Ignacym i Stanisławie Potockich była mowa,
abym z obowiązku, jaki na mnie wkłada szacunek, który dla niego powziąłem, dodał
jeszcze słów kilka. Niech pan będzie ostrożnym z nimi. Nie omieszkają oni tak go
werbować do swej kliki, jak wciągają i innych. Elementa najróżnorodniejsze,
więcej na ilość niż na jakość zważając. Ale cała ta podziemna ich robota źle
bardzo się skończyć musi. Ludzie prawdziwie kraj miłujący, rozumni, wytrawni,
jak ksiądz prymas, Rzewuski, *19 Szczęsny Potocki, hetman Branicki, są jawnie
temu przeciwni. W Wiedniu i na północy *20 pilno oczy mają zwrócone na spisek i
dosyć będzie hasła, aby się to wszystko wniwecz obróciło. Nie życzę się kumać z
nimi. - Ale ja w żadną politykę wdawać się nie myślę - rzekł ze śmiechem suchym
i dumnym - bądź pan spokojny. A stosunki towarzyskie rodziny utrzymać muszę. -
Jak najskrupulatniej ograniczając się nimi - dodał Tytus. - Jestem pewny, że tam
pana starostę otwartymi przyjmą rękami, aby przez niego i ojca sobie może
pozyskać; u nich nie ma karesu *21 bez interesu. - A pan sądzisz, że gdzie
indziej karesy są bezinteresowne? - odparł starosta. Tytus się zmieszał nieco i
zamilkł, lecz choć się czuł obrażonym, musiał, nie dając poznać tego po sobie,
połknąć pigułkę i w śmiech to obrócić. - U naszej pani Loiski - rzekł - gdyby
kares się mogło zyskać, "ma foi", *22 niejeden by... przebaczył nawet, gdyby był
nieco interesowny. - Ale to by mu całą jego wartość odjęło - zimno rzekł,
wstając, starosta. Wstał i Tytus, zły, podrażniony, lecz poprzysięgając, że to,
co mu zamąciło jego wygodny stosunek ze starostą, odkryć musi i sparaliżować. -
Zatem - odezwał się - przed teatrem mam służyć? Czy kiedy pan starosta każe? -
Przed teatrem - odparł, chłodno żegnając, gospodarz. Tego dnia, w poobiedniej
godzinie, hrabia W. po krótkiej sjeście, *23 do której był nawykł za granicą,
właśnie ze schodów powoli się spuszczał, mając wsiąść do powozu, który nań
czekał, gdy w przyćmionej sieni domu przy Miodowej ulicy, w którym mieszkał, z
kąta występujący człek odarty, wyglądający na żebraka, zastąpił mu drogę. Hrabia
był bardzo szczodrym. Wygrywał tysiącami, ale też dukatami rzucał, nie licząc.
Sięgnął do kamizelki, w której zawsze nosił kulfony oberznięte *24 i srebro, aby
się pozbyć natręta, gdy usłyszał śmiech znany i zadrżał. Głos ten już nie
pierwszy raz słyszał w życiu. Żebrak przybliżył się do niego tak, że hrabia ze
wstrętem się cofnął. - Czego chcesz?! - zawołał grubiańsko. - Precz mi! I na
ziemię upadający słychać było pieniądz, który zadźwięczał i potoczył się. Nikt
go nie podniósł. - Chcę z szanownym hrabią mieć chileczkę rozmowy - odezwał się
głos jakiś szyderski. - Słóweczko tylko; nie zatrzymam długo i na banczek
jeszcze dosyć czasu zostanie. Mam prośbę i radę: prośbę bardzo pilną, radę
bardzo zdrową. Hrabiemu się tak całe życie wiodło szczęśliwie, że oto z ubogiego
litewskiego szlachetki zostałeś magnatem, grywałeś z królami i poogrywałeś
królów. Masz pełne szkatuły diamentów. Pora umizgów i bałamuctw dla pana
przeszła. Waćpan się kobietom na nic nie zdałeś i one panu już obojętne być by
powinny. Gra u kobiet dla początkujących szulerów - no to jeszcze, ale dla
takiego wytrawnego... - Co to ma znaczyć?! Pójdziesz ty precz?! - zawołał
rozgniewany hrabia. - Pójdę precz, ale słówko jeszcze, dokończyć muszę - rzekł
żebrak - we własnym pańskim interesie. Pan masz już kości stare, a jeśli nie
przestaniesz grywać u Loiski i do niej swoich sprowadzać, tak mi Boże dopomóż,
kości te ci połamię! Ja czy kto inny... nie ujdziesz cało! Hrabia chciał
krzyknąć na swą służbę, lecz z gniewu głos mu w gardle uwiązł. - Słówko tylko,
panie hrabio, słówko - dokończył żebrak. - Rada moja pochodzi ze szczerej
troskliwości o drogie zdroweczko jego. Po co się narażać na leżenie w łóżku,
smarowania i stratę czasu? Niech pan zerwie z tą kobietą, proszę bardzo, i żeby
noga jego nie postała w jej domu. - Juraś, Juraś! - począł wołać hrabia. Żebrak
przyskoczył do niego. - Nim Juraś nadejdzie, raz jeszcze, panie hrabio, od tego
domu wara! - Cóż to ma znaczyć?! - krzyknął w pasji hrabia, szamocząc się i
usiłując wyrwać zastępującemu drogę żebrakowi. - To znaczy, że ja, słyszysz? Ja,
Barani Kożuszek, rozkazuję ci, abyś mi się nie ważył tam chodzić! Tłumacz to
sobie, jak chcesz. Nie posłuchasz, zobaczysz skutki. Hrabia powtórnie krzyknął
na służbę, lecz nim ta usłyszeć go mogła i zdołała nadbiec, żebrak się wyrwał z
sieni w ulicę i zniknął. Czas jakiś pan hrabia stał trzęsąc się z gniewu cały i
ochota go odpadła siąść do powozu. Zawrócił się na górę. Był tak poruszony, że
musiał siąść w fotelu, aby wydychać gniew, i kazał sobie podać szklankę
limonady. Służbie za późno nadbiegającej nie powiedział, o co chodziło, bo wstyd
mu się do tego przyznać było. Awantury tej nie pojmował. Wprawdzie kilka razy go
w ulicy już Barani ów Kożuszek w sposób bardzo przykry interpelował, *25 ale ta
napaść była dlań niezrozumiałą. Ulec groźbie czy nie zważać na nią? Sam nie
wiedział, jak postąpić. Rad był iść na przebój, bo w salonie. Loiski gra była
wygodną, swobodną, a on panem. Lecz z drugiej strony dobijać się o nią,
narażając na niebezpieczeństwo życie, nie było warto. Hrabia miał do wyboru grę
u siebie i w wielu domach dystyngowanych, gdzie go przyjmowano z największą
grzecznością, zapraszano, pojono i karmiono. Siedział jakiś czas w krześle,
dopił limonady, uspokoił się i rezultatem krótkiego namysłu było, że bilecikiem
suchym, zimnym, nie bardzo zrozumiałym przeprosił panią pseudokasztelanicową, iż
służyć jej nie może. Nie obiecywał się nawet na dzień inny. Tajemnicza ta jakaś
groźba uczyniła na nim głębokie wrażenie. Grubiaństwem się brzydził; lubił dobre
towarzystwo, a dom Loiski nie był jedyny. Żebrak, mieszający się do spraw tej
kobiety, której położenie i tak było dwuznacznym bardzo, ostatecznie go
zniechęcił. Barani Kożuszek, wymknąwszy się z kamienicy, w której czas jakiś
czatował na hrabiego, pobiegł Miodową nie oglądając się i w pierwszą uliczkę
ciaśniejszą, jaka mu się nadarzyła, rzucił się, nie chcąc być postrzeżonym. Nie
zważał na to, iż o kilka kroków od domu stało dwóch ludzi, którzy szli za nim
już od dawna, ale z daleka i ostrożnie. Zobaczywszy go wymykającego się,
pośpieszyli wnet za nim, szepcąc i trzymając się w takim oddaleniu, aby go z
oczów nie stracili. Nim za żebrakiem skręcili w uliczkę, dwóch innych,
poszeptawszy cóś, przyłączyło się do nich. Wszyscy razem pogonili. Żebrak jednak
czy się gdzie do domu jakiego skrył, czy ich zmylił w inny sposób, w uliczce się
już im nie pokazał. Na próżno kłusem pędzili, do bram zaglądając tu i ówdzie.
Zginął im, jakby poszedł wskroś ziemi. Zadyszani, hajduk i ci, których on
prowadził, zatrzymali się nareszcie, pot ocierając z czoła. - Licho go wie,
gdzieś w kamienicy przysiadł - rzekł ten, który dowodził. Drudzy głowami trzęśli
z pewnym powątpiewaniem. - Nie, ale bo ja mówiłem zaraz - odezwał się jeden -
najlepiej było we drzwiach schwycić, zakneblować gębę i poprowadzić. - Gdzie? Na
Miodowej? - odparł hajduk. - Żebyś ty mu nie wiem jak gębę prędko zatykał,
krzyku by był narobił. Zbiegowisko, awantura! A on swoich ma i byliby go
obronili, a odbili. Tak, i potem by już się miał na baczności. Z nim tak nie
można, tylko kiedy brać, to na pewniaka. Jak się raz nie uda, przepadło.
Towarzysze zdawali się być tegoż przekonania i zamilkli. Stali jeszcze
skonfundowani, *26 gdy z bliskiej kamienicy, poświstując, z rękami w
kieszeniach, wyszedł krokiem powolnym Juliaszek. Miał krótką fajeczkę w gębie,
czuprynę na bakier, a obie ręce w kieszeniach i minę gęstą. To dym puszczał z
gęby, to świstał. Stanął i począł się przypatrywać towarzystwu, które na widok
przybysza tego milcząc zaczęło sobie dawać do rozejścia się znaki. - Słuchaj,
Szczepka - odezwał się nagle Juliaszek do jednego z nich - mnie się widzi, cóś
musieliście tu zgubić, co tak nos spuszczacie w dół, hę? Ja bym wam pomógł
szukać. Dwuzłotówkę czy talara? *27 Hajduk spojrzał nań pogardliwie. - Patrzaj
no go, jaki mi! A co ty tu nosa wścibiasz? Patrz by ci go, smarkaczu jakiś, nie
utarli. - Doprawdy? - rozśmiał się łobuz. - A tom nie wiedział, że wy się i do
tego zdali. Proszę ja kogo! Że konieście kradli na Pradze i że was trzymali za
to w kryminale, tom słyszał, ale o nosach... Hajduk chciał się zrazu rzucić na
niego, lecz się pomiarkował. - Ej! Gębę ci zamaluję, ty psiawiaro! - bąknął. - A
to wy i gęby malujecie? - odparł ze śmiechem Juliaszek, nie ruszając się z
miejsca i stojąc rozkraczony. Żebym ja tyle rzeczy umiał, co wy, na co by mi z
latarką chodzić. - To szelma! - zamruczał drugi. Juliaszek tymczasem dalej
drwił: - To bo nic innego nie będzie, tylko wy pewnie za kotem pędziliście, bom
ja go widział, jak umykał. Czuł, że koło niego kuso, włazł na mur, z muru na
dach i pewnie się tam nogą za ucho skrobie myśląc, jakie to niezdarne chłopy, co
we czterech jednemu kotowi rady nie dali, i to jeszcze staremu. - Słysz! -
szepnął jeden. - On cóś wie. - A gdyby go zdusić? - zamruczał drugi. - Aże,
będziesz ty takie nogi miał, żebyś go dogonił - rzekł hajduk. Juliaszek świstał.
- Żebyście wy mnie do pomocy wzięli - rzekł - to nie tylko kota, ale byście
barana byli upolowali. Stojący trącili się łokciami. - Wie łajdak, jak Boga
kocham. Towarzysz hajduka, który miał tabakierkę w ręku i ciągle nią obracał,
zaczął się z wolna zbliżać do Juliaszka, inni zostali opodal. Poczęstował
naprzód chłopca tabaką. Ten nie odmówił, zażył, kichnął i sam sobie powiedział:
"Na zdrowieczko!" - Słuchaj, Juliaszek, ty wiesz, za kim my szli? - rzekł cicho.
- A jużciż. - Mogłoby ci się co okroić, hę? Gdzie on przepadł? - E, e! Gdzie?!
Teraz już szukaj wiatru w polu; drapnął, aż się kurzyło. Ale co wam daremnie po
mieście za nim wałęsać się? Niech mi da ten - wskazał na hajduka - dwuzłotówkę,
to powiem wam, gdzie go znajdziecie. Tabakierka poszła na radę do hajduka.
Szeptali długo. - To frant, drwi. Oszuka nas - mówił hajduk. Juliaszek, któremu
fajka zgasła, począł ognia krzesać spokojnie. Po naradzie tabakierka wróciła do
niego. - Powiesz, gdzie go szukać? - Dwa złote! Ani dydka nie ustąpię. Już kiedy
fortunę *28 robić szelmostwem, to przynajmniej żeby człek miał chleb na starość.
Po nowej naradzie złożyli się, chciwi połowu, na dwuzłotówkę drobnymi
miedziakami i Juliaszek, skrupulatnie odliczywszy pieniądze a uwiązawszy je w
węzełek u koszuli, przybrał minę bardzo serio. Mówił po cichu, nachylając się,
zasłaniając rękę i tak, jakby największą zwierzał tajemnicę. - Po mieście za nim
się włóczyć darmo. Tu jest, tu go nie ma, swoich wszędzie znajdzie, którzy go
ochronią i skryją. Wprost idźcie do dnia na Pragę, trzeci dom od mostu w prawo,
u Szmula Zadarnogi ma kwaterę. Na noc tam zawsze powraca, a na zaraniu go
znajdziecie pewniakiem i macie w garści. Słuchali pilno, poglądając na siebie,
wierząc i wątpiąc. Wprawdzie Szmula Zadarnogę znał hajduk, lecz budziło to w nim
podejrzenie, iż właśnie on z tym Szmulem miał do czynienia niegdyś w sprawie
koni skradzionych, do czego przyznać mu się było niemiło. Inni uwierzyli
informacji i wzięli ją do serca, umawiając się już o zasadzkę. Juliaszek, który
miał na sznurku uwiązaną rzepę, dobył ją z powagą zza pazuchy, jakby zegarka,
popatrzył na nią i kłaniając się zgromadzeniu, zawołał: - Czołem panom moim, bo
już godzina moja, w której ekwipaż *29 powinien być gotów! Zatem submituję się!
*30 I poszedł. Pozostali długo jeszcze rozprawiali nad wyprawą na Pragę.
Juliaszek tymczasem pobiegł żywo, ale nie do teatru. Domyślał się, że w rogu
ulicy Krochmalnej o mroku może się spotkać z Baranim Kożuszkiem, powracającym do
domu, i tu pod parkanem obrał sobie stanowisko, ręce obie głęboko za pazuchę
wcisnąwszy, aby im ciepło było. Lecz mrok nadszedł i noc się zbliżała, a
Baraniego Kożuszka nie było. Więc choć godzina teatralna nadeszła, Juliaszek z
miejsca nie ustąpił, ziewał, drzemał, próbował fajkę palić, nareszcie, siadłszy
na ziemi, usnął ze znużenia, a gdy się obudził, już gdzieś na zegarze północ
biła. Powlókł się do domu. Barani Kożuszek dnia tego wcześniej niż zwykle, ale
inną drogą, dostał się do kamienicy i zastał już przestraszonego Macieja, który
na progu czatował. Zobaczywszy go, odetchnął lżej. - Napędziłeś mi jegomość
strachu - rzekł. - Toż to po mieście za wami gonią i szukają was. Chcą porwać i
zamknąć. Na Boga ukrzyżowanego, choć tydzień trzeba w domu posiedzieć! Starzec,
nic nie odpowiadając, poszedł się rozdziewać i po chwili dopiero, na górę już z
pomocą sługi drapiąc się po schodach, rzekł z niechęcią: - Daj ty mi pokój, czas
najgorętszy. Komu by tam w głowie było mnie ścigać? Bałamuctwo i po wszystkim.
Opowiadanie szczegółowe Macieja nie zdawało się go ustraszać. - Co ma być,
będzie - rzekł krótko - a swoje robić potrzeba. Tego wieczora na stoliku,
pomiędzy drukami sznurkiem związanymi, znalazł się list i kartka, jakimiś
cyframi zapisana, którą Kożuszek raz i drugi odczytał. Kazał się Maciejowi o
brzasku obudzić. Nazajutrz próżne były zaklęcia i prośby starego sługi, który
poprzysięgał, że na swe uszy słyszał, iż się na niego nasadzeni ludzie zmawiali.
- Muszę iść, daremna rzecz - odparł posępnie Kożuszek. - Pan Bóg mnie dotąd
łaską swą obraniał, nic mi się i teraz nie stanie. Za odchodzącym Maciej
rozpaczliwie ręce załamał. Popatrzył w ulicę i postrzegł, że stary jednak z
większą niż zwykle ostrożnością ku miastu kroczył, stając i naprzód się
rozpatrując. W istocie z rana przynajmniej nie miał się czego obawiać, bo
zwiedzeni przez Juliaszka ludzie, którzy się na pochwycenie go uwzięli, wszyscy
wynieśli się czatować nań na Pradze. Barani Kożuszek, jak co dzień, najprzód
poszedł do kościoła Bernardynów, gdzie przed bocznym ołtarzem Matki Boskiej
Bolesnej mszy świętej na klęczkach wysłuchał z pobożnością wielką. Mszą
odprawiał dobrze mu znajomy ojciec Pankracy, za którym powlókł się do zakrystii.
Tu u progu postawszy, póki się ksiądz nie rozebrał i nie odmówił pacierzy,
przywitał się z nim, całując go w rękę, i razem poszli do celi. Ojciec Pankracy,
wesołej i rumianej twarzy, która pochodzenie jego ludowe zdradzała, był lat
średnich, zażywny, krzepki i odpowiadał w zupełności temu typowi bernardyna,
jakim zakon ten ulubiony powszechnie u nas słynął. Gdzie indziej wyśmiewano i
spotwarzano zakony, które powstały z reguły świętego Franciszka z Assyżu, ale u
nas one tak się nadawały do charakteru narodowego, do obyczajów, do humoru, iż
przy całej swej rubaszności i niepozorności, więcej może dla utrzymania
religijnego uczucia i zaszczepienia cnót chrześcijańskich zrobiły niż inne,
uczeńsze daleko i wyżej stojące w opinii świata. Kwestarz, jeżdżący za jałmużną,
woził obrazki dla dzieci, ale razem i pokrzepiające słowo boże dla starych,
otuchę wesołą i miłościwy uśmiech, a nadzieję w Opatrzności Bożej. Posępnego
bernardyna trudno było spotkać, wymyślnym też żaden nie był. Znaczniejsza ich
część pochodziła ze stanu mieszczańskiego i z ludu, wszędzie więc im dobrze
było, a chłód, głód i razowy chleb znosili, nie krzywiąc się i nie skarżąc. W
pałacu i w chacie bernardyn był równie miłym gościem. Na ambonie mieli więcej
swobody słowa, mówili od serca, bo na uczoność nie chorowali. Byli to
prostaczkowie, ale serdeczni, a sercem się więcej jedna Boga i ludzi niż
mądrością. Takim był i ojciec Pankracy, chłopskie niegdyś dziecko na Mazurach,
trochę demagog, *31 niewielki przyjaciel możnych, na kazalnicy śmiały obrońca
biedaków. Ta śmiałość jego właśnie pozyskała mu serce Kożuszka, gdy go usłyszał
każącego przeciwko zepsuciu wieku, zbytkom, rozwiązłości, dumie możnych itp.
Poprzyjaźnili się z sobą i ojciec Pankracy, wysłuchawszy starego spowiedzi,
poznawszy żywot jego, przywiązał się do biednego dziwaka. Z nim jednym Kożuszek
był zupełnie otwartym, mógł mówić, szukać u niego rady, żądać pociechy.
Bernardyn zabierał go często do swej celi i nie dając mu ani się gniewać, ani
unosić, starał się, jak mógł, w żart wszystko obracać. Stary o wielu rzeczach
dowiadywał się od księdza, a teraz znowu czerpał wiele z niego, bo Kożuszek miał
stosunki z dosyć czynnymi sejmu członkami. Wprawdzie punkt widzenia obu wielce
się różnił. Ojciec Pankracy, z czysto chrześcijańskiego stanowiska, wszystkie
obroty świata tego za błahe uważał. Kożuszek zapalał się do reform, wierząc w
ich skuteczność. Według pierwszego Pan Bóg tylko mógł złe na dobre zmienić i
starczyło modlitwy, aby wybrnąć z toni. Kożuszek sądził, że człowiek sam ratować
się był obowiązany, a Pana Boga tylko o pomoc prosić i błogosławieństwo.
Jednakże bernardyn chwilami interesował się i robotą ludzką; budziła w nim
ciekawość taką, jak stawiane przez dzieci budki z kart. Gdy do celi jego weszli,
a ojcu kawę przyniesiono - bo tego zbytku sobie mógł pozwolić dawny gwardian *32
- zaprosił gościa, aby przysiadł. - No, masz tam co nowego? - zapytał wesoło
Pankracy. - Co wy u mnie, ojcze, nowego chcecie znaleźć, krom jakiej nowej
zgryzoty? - rzekł stary. - Kto czego szuka, to znajduje - rozśmiał się ojciec. -
Wy bo polujecie na to. - Nie z dobrej woli - odezwał się Kożuszek. - Życie mnie
na te łowy popędziło. Co mam robić? Własnej mojej biedzie zaradzić nie mogę,
niech się na co ludziom przydam. Bernardyn posilał się, spoglądając na niego. -
No - rzekł - słyszę cóś tam o starostwach radzą. Będzie z tego kwasu dużo i
hałasu! "Panis bene merentium", a to był "panis bene..." czolgancjum *33 i
nagroda za upodlenie. Dobrze im tak! Przyszła godzina sprawiedliwości! Lepiej to
na obronę i wojsko obrócić niż na sukienki i fantazje jejmościanek. - Właśniem
ja tu zaszedł nie po co do ojca, tylko przypominając przyszłe kazanie. Z zamku
tu zawsze ktoś przyjdzie, niechże jegomość im rżnie "verba veritatis *34 i
napędza, aby kraj i siebie ratowali, a póki czas, życie odmienili. Dużo jest
poczciwych, którzy dobrego chcą, ale od siebie samych naprawy Rzeczpospolitej
poczynać nie myślą. W sejmie głosują dobrze i koszulę z siebie oddać gotowi, ale
potem bankietują i ostatni też grosz przepiją, przejedzą lub przegrają. - To
prawda, ale mój ty miły Kożuszyno - odezwał się bernardyn - ty z nich kapucynów
i bernardynów zrobić nie potrafisz. Ułomność ludzka! Świętych mało! - O świętych
i mowy nie ma - rzekł Kożuszek - ale żeby choć bydlętami być przestali. - Srogi
bo jesteś! - rozśmiał się bernardyn. - Bo czas sroższy nade mnie! Gdy się
Rzeczpospolita na nowo ugruntuje i nic jej grozić nie będzie - zawołał Kożuszek
- naówczas niech już sobie i bankietują, a teraz... wara! Nam wór włożyć i głowy
posypać popiołem, aby winy dawne zmazać. - No no - przebąknął ojciec Pankracy,
czysto po polsku zamykając rozmowę. - Jakoś to będzie. Kożuszek kręcił się na
siedzeniu niespokojny; cóś jeszcze chciał mówić i nie śmiał. Cały ten wstęp był
widocznie tylko przyczepiony, aby ułatwić "postscriptum". *35 Wstał z krzesła i
przyszedł rękaw ojca Pankracego pocałować. - Ojczuniu! - szepnął. - Sił mi nie
staje. Gdzie mogę i jak mogę, staram się, aby od tej kobiety nieszczęsnej ludzi
odstraszyć i poodpędzać; ale nie do wszystkich ja mogę dostąpić. Ona drugich
pogubi, a oni ją do ostatecznej zguby przywiodą. Rozumiecie mnie, wiecie... -
No, wiem, wiem - rzekł bernardyn - ale cóż ja na to mogę poradzić? - Możecie -
odparł stary. - Do tego domu ciśnie się też osób wiele, do których wy przystęp
macie. Możecie ostrzegać. Stary zadumał się. - W ostatku - dodał - choćby
przyszło z kazalnicy... - Bójże się ty Boga! A cóż ja z kazalnicy mogę
powiedzieć? - Możecie tak tę jaskinię zatracenia odmalować, aby ją ludzie
poznali i wstydzili się tam nogą stąpić. Pankracy schylonego pocałował w głowę i
począł spokojnie: - Nie unoście się, nie wymagajcie rzeczy niemożliwych, a i w
tym, co czynicie, miejcie miarę, liczcie się z czasem. Gdy to mówił, stary
ścisnął ręce z wyrazem rozpaczliwym. Łzy mu się potoczyły po twarzy i rzewnie
płakać a zanosić się zaczął. Szlochaniem tym przerwał mowę ojcu, który zamiast
go nawracać, zaczął pocieszać. - We wszystkim cierpliwości potrzeba, mój drogi.
- Cierpię - odparł zza łez stary. Dał mu się trochę wypłakać ksiądz Pankracy i
zażywszy tabaki, a popatrzywszy na stojącego przed sobą, z cicha począł już z
innej beczki. - Ja miałem też was szukać - rzekł - aby ostrzec. Lękam się, aby
was nie poturbowano. Nadto o Kożuszku w mieście gadają i mnóstwo z tych,
którymeście ostro publicznie przycięli, skarży się i odgraża. Zmitygujcie się,
przycupnijcie trochę, nie pokazujcie się tak często w ulicach. Niech o was
zapomną. Stary począł głową trząść. - Nie mogę - rzekł krótko. - A jeżeli się
porwą na was i, uchowaj Boże, uwiężą?! - zawołał bernardyn. - Wszakże wówczas
wcale już nic robić nie będziecie mogli. - Wola boża! - obojętnie odezwał się
Kożuszek. - Jeżeli mnie co spotka z dopustu Opatrzności, będę wiedział, iż mi to
było przenaczone, a sam sobie wędzidła nakładać nie mogę. Ksiądz znowu ciekawie
nań popatrzył, poszeptał coś po cichu, ręce wsunął w szerokie rękawy habitu i
biernie czekał końca rozmowy. Stary też niezupełnym jej powodzeniem zdawał się
zniechęcony. Zbliżył się do Pankracego, pocałował rękaw i z wolna ku drzwiom
celi zmierzał. Na pożegnanie rzucił mu ksiądz jeszcze: - Miej miłosierdzie nad
sobą! W korytarzu Kożuszek zwolnił kroku, powlókł się smutny do krzyża, który
zobaczył w końcu jego na ścianie, ukląkł przed nim, pomodlił się i wyszedł
nareszcie z klasztoru na zwykłą swą pielgrzymkę. Dnia tego była właśnie sesja
sejmowa i niektórzy posłowie, niektóre panie, posiedzeń i mów ciekawe, którym
przyklaskiwały z galerii, już się zbierać zaczynali. Około zamku widać było
stojące gromadki pieszych i zachodzące powozy. Ruch ten był znaczny, bo i na
przekupniach nie zbywało, przynoszących posiłek dla zgłodniałych i napój dla
uznojonych. Stała i straż wojskowa w bramie. Konno też podjeżdżali niektórzy, w
mundurach kawalerii narodowej. Dla człowieka tak już osławionego i mianego na
oku, jak ów żebrak, zbliżenie się do zamku było najniebezpieczniejszym, bo tu go
lada kto mógł wskazać i dać wziąć pod wartę. Barani Kożuszek jednak, wcale tym
nie ustraszony, popatrzywszy dokoła, wprost się skierował ku zamkowi. Na pół
drogi od Bernardynów napędził go Juliaszek. - Na miłego Boga! - począł, targając
go za połę. - Ja was od wczoraj wieczora szukam, gonię... dobrze, żem złapał.
Zmiłujcie się, nie pokazujcie w ulicy, bo za wami chodzą i szukają. Wczoraj,
gdyście z Miodowej szli, o mało was nie pochwycili. Słyszałem, jak się zmawiali.
Odprawiłem ich na Pragę, szukać wiatru w polu, ale te szelmy powrócą. Któś im
wyznaczył nagrodę, żeby was wydali marszałkowskiej straży. Żebrak słuchał,
zżymając ramionami. - Śni ci się chyba. Juliaszek począł się niecierpliwić. - Co
by mi się miało śnić?! Cóż bym ja miał kłamać?! - zawołał. Obojętność jakąś i
zniechęcenie widać było w starcu. Stał, zadumał się, dobył z kieszeni
dwuzłotówkę, wcisnął ją Juliaszkowi i rzekł chłodno: - No no, bądź spokony, mnie
oni nie wezmą łatwo. Juliaszek stał uparty, wskazując w lewo. - Na Krochmalną!
Idźcie do domu, powiadam wam. To naleganie poczciwego chłopaka złamało wreszcie
starego. Zawrócił się od zamku, do którego już dążył, i wolnym krokiem posunął
się na Stare Miasto. Juliaszek pozostał jeszcze na placu, rozglądając się, czy
wracających z Pragi nie zobaczy. Dnia tego Barani Kożuszek nie pokazał się w
mieście. Zwiedzeni przez chłopca ludzie wrócili, kłócąc się, z Pragi i
odgrażając, że łobuza kłamcę ukarzą. Niełatwo było jednak tak zwinnego i
przebiegłego ulicznika pochwycić. Pan Maciej zdziwił się i ucieszył, gdy
zawczasu zobaczył powracającego pana, który zrzuciwszy swe przebranie, siadł
czytać i pisać listy i już dnia tego z domu nie ruszył. Nazajutrz stary nie
wyszedł także, lecz z południa już mu tęskno i nudno było. Mrucząc chodził po
izbach, siadał, brał papiery i książki i rzucał je natychmiast. Nałóg włóczęgi
ulicznej, tego napastowania ludzi i wylewania żółci, która się w nim zbierała,
odpoczynek ten coraz nieszczęśliszym czynił. Trzeciego dnia, mimo słoty, mimo
próśb Macieja, nic go już wstrzymać nie mogło. Z rana zbiegł ze schodów,
przywdział swój żebraczy ubiór i z gorączkowym pośpiechem wybiegł w ulicę. Sługa
tego dnia nie miał ochoty wyjść na miasto; został w kuchni, pocieszając się
narzekaniem przed gospodynią na dziwactwo pańskie. Tak dzień cały upłynął.
Trafiało się, że Barani Kożuszek wracał o dobrym zmroku, ale bardzo rzadko w
nocy. Wieczorem więc Maciej, dopilnowawszy, aby jedzenie było gotowe, oczekiwał
go z coraz rosnącą niecierpliwością. Godzina zwykła minęła. Deszcz ustał, niebo
się wypogodziło, na zegarach biła dziesiąta, a Barani Kożuszek nie powracał.
Niepokój wielki ogarnął Macieja. Nie mógł wytrzymać już w kuchni, wdział opończę
i poszedł na miasto. Nie umiejąc odgadnąć, gdzie by miał szukać pana, puścił się
na oślep. Więcej mu może szło o to, aby się ruchem odurzyć, niżby się czegoś
dowiedział, bo i nie miał u kogo dostać języka. Po drodze rozpatrywał się w
przechodniach, czy gdzie nie spotka opóźnionego, i dostał się tak aż do teatru.
Dnia tego było właśnie widowisko i ścisk około niego znaczny. Obojętnym okiem
rozpatrując się w tłumie wrzawliwej służby, która oczekiwała na panów, Maciej
postrzegł Juliaszka, widzianego w gospodzie na Marywilu. Chłopiec stał pod
ścianą ze swą latarką, z rękami na piersiach założonymi, z czołem zmarszczonym,
zły i smutny. Zwykła nawet gadatliwość go opuściła i choć go gawiedź zaczepiała,
nie odpowiadał. Wtem i on, przypomniawszy pewnie Macieja, a widząc go
wpatrującego się w siebie, poruszył się żywo. - A co?! - zawołał prostując się.
- A co? Te szelmy na swoim postawiły. Pamiętacie, co mówiliśmy o Baranim
Kożuszku? Na wspomnienie to Maciej aż poskoczył ku niemu. - Cóż? Co się stało?!
- zawołał. - Pochwycili go i oddali marszałkowskim - począł Juliaszek. - O!
Teraz go stamtąd dobyć nie będzie łatwo. Zalał on wielu sadła za skórę. Pomszczą
się na nim. Maciej stał ręce załamawszy. - Co ty pleciesz? Czy to może być?
Juliaszek się obejrzał dokoła, bo już na nich patrzano i słuchano. Odciągnął
starego na stronę i począł żywo: - Wzieni go, wzieni! Ale im sam w ręce wlazł,
powiadam wam. Wychodzili posłowie z sejmu, wybrał sobie dycht *36 miejsce pod
wrotyma i począł po swojemu ich witać. Ja tam mało którego znam, ale kilku wiem,
jak się zwą. Uczepił się naprzód pana Jezierkiego *37 i cóś mu dociął. Potem
szedł ten krzykacz... tego wszyscy znają, Suchorzewski. *38 A tu trafiła kosa na
kamień, bo to i gardło ma, i gębę, a i rąk za pasem nie trzyma. Ten go sam zaraz
za kołnierz ułapił, a silna bestia, i jak wrzaśnie na wartę, pochwycili starego
w mig i poprowadzili. - Gdzie? Dokąd? - Kto ich wie? Pewno nie gdzie indziej,
tylko do marszałkowskiego więzienia. Stamtąd go i diabeł nie dobędzie. A jak się
ludzie dowiedzą, że Barani Kożuszek w kozie, dopiero się sypną oskarżenia. Chyba
go żywego stamtąd nie puszczą. - Jezu miłosierny! Cóż tu począć?! - zawołał
Maciej. Juliaszek, widząc taki żal i trwogę w starym, przestał mówić. Przyglądał
mu się tylko, usiłując odgadnąć, jaki węzeł mógł łączyć tego, wcale porządnie
odzianego człeka z tym Baranim Kożuszkiem odartym. Wprawdzie dwie dwuzłotówki,
które otrzymał od żebraka, różnych mu myśli napędziły do głowy, ale do ładu z
nimi jakoś przyjść nie mógł. Rad się był czegoś dowiedzieć o tym żebraku, ku
któremu czuł pociąg szczególny, i zapomniawszy o swej latarce, choć godzina
wychodzenia z teatru zbliżała się, przystał do Macieja, nie opuszczając go.
Stary sługa w pierwszej chwili nie mógł się opamiętać, co mu czynić wypadało.
Juliaszek to z twarzy jego wyczytał i targnąwszy za połę, szepnął: - Chodźmy no,
jegomościuniu na stronę. Tu ludzi siła. Tak obezwładnionego żalem Macieja
odciągnął precz od teatru, w pusty ulicy zakątek. Chłopak był bystry, uczuł, że
mu się naprzód potrzeba wytłumaczyć temu nieznajomemu, dlaczego mu Barani
Kożuszek nie był obojętnym. - Widzi pan - rzekł z cicha - ten poczciwy stary dał
mi dwa razy po dwózłotówce. Serce ma dobre. Żal mi go jakby ojca rodzonego.
Spojrzał w oczy Maciejowi, ale ten stał, nie słuchając i nie widząc nic, i tylko
dźwięk głosu chłopca obił mu się o uszy. - Cóż tu począć? - bąknął. - Do kogo
iść? Chłopak głową potrząsał. - Tego ja nie wiem - rzekł - ale mi się widzi, że
go dobyć spod ich klucza chyba nie będzie można. Na niego dawno zęby ostrzyli,
gotowi go nie wiem o co obwinić. Powiesić, może nie powieszą, ale wyświecić z
miasta i osmagać - to nie chybi. Maciej stał długo, w myślach zatopiony;
spojrzał na chłopca. - Widziałeś sam, jak go brali? - spytał. - Jak na was
patrzę! W pierwszej chwili chciał zaraz iść do więzienia marszałkowskiego stary
sługa, ale godzina była późna, przystęp niepodobny. Przy tym obawiał się
zdradzić pana. Nierychło na myśl mu przyszło, o czym wiedział dobrze, iż
Kożuszek w bliskich był z ojcem Pankracym stosunkach. Jedynym ratunkiem więc
było naprzód dać wiedzieć bernardynowi, potem jednemu z tych posłów, z którymi
Kożuszek się znosił. Tego dnia jednak nic już poczynać nie było można, ani się
do klasztoru dostać, ani do żadnego z tych, których rankami u pana widywał.
Trzeba było z rozdartym sercem powracać do domu i czekać ranka. W brudnej izbie,
o jednym zakratowanym oknie, okrytym kurzem i nie przepuszczającym światła, na
garści słomy w kącie leżał Barani Kożuszek. Nie był tu sam. Na ławce pod oknem
siedział z rękami w kieszeniach, z krótką fajką w gębie, człek jakiś w odartej
opończy, spod której widać było odzież, dawniej dosyć wykwintną, ale zszarzaną i
zabłoconą. Ten, sam do siebie cóś mówiąc ciągle, rękami różne gesta robił, jakby
z kim rozmawiał i przekonać go się starał. Spuścisty wąs czarny zakrywał mu
część wielką twarzy i spadał na dawno nie goloną brodę. Ostry dym tytuniu
zmuszał go do ciągłego plucia. Mruczenie niewyraźne czasami przechodziło w
szept, z którego wyrywały się dobitniej okrutne przekleństwa. W drugim kącie
izby spała w nędznym przyodziewku kobieta, z głową związaną chustą wielką, tak
spokojnie chrapiąc, jakby była we własnym domu. Dwóch obdartusów, oglądając się,
szeptało cóś żywo, jakby się naradzali. Czasem jeden z nich palcem wskazywał na
okno, drugi na drzwi. W ciemnych zakątkach izby, pełnej zaduchu i wyziewów
jakichś, przylgłych do ścian, bo powietrza nigdy nic nie poruszało, chyba
chwilowe drzwi otwarcie, szarzały inne jeszcze nieruchome postacie jakby senne
lub skostniałe. Światła w izbie nie było, z korytarza tylko przez szybę,
oprawioną we drzwiach, wdzierał się słaby promyk jakiejś latarki i na bliższych
przedmiotach migotał. Barani Kożuszek na przegniłej i wyleżałej słomie, sparty
na ręku, odpoczywać się zdawał, oczyma wodząc po towarzyszach swego więzienia,
jakby oni go więcej obchodzili niż dola własna. Na tę zdawał się być zupełnie
obojętnym. Z nich zaś żaden ani nań patrzył. Mruczenie tego, który siedząc na
ławie, sam ze sobą rozprawiał, chrapanie śpiących, westchnienia ich przez sen -
milczenie niekiedy przerywały. W korytarzu nie słychać było chodu straży. Z dala
turkot głuchy powozów dochodził. Oprócz tego, który z sobą bardzo żywo monolog
*39 prowadził, reszta więźniów zdawała się już do nocnego zabierać spoczynku. Ci
dwaj, co się naradzali po cichu, przysiedli, poobwijawszy się w opończę, bo
izba, mimo dusznego powietrza, była chłodną. Kożuszek nie spał. Na bladej jego
twarzy widać było politowanie, które wzbudzali w nim współwięźniowie. Czasem
uśmieszek jakiś dziwny przemknął po bladych, zaschłych wargach i zmieniał się w
wyraz boleści. W korytarzu zaszłapało i zabrzęczało. Oczy i uszy tych, co
jeszcze nie spali, zwróciły się ku drzwiom. Kręcono kluczem w zamku. Niepokój
ogarnął więźniów. Kobieta śpiąca przebudziła się i krzyknęła: - Bodaj cię diabli
porwali! Drzwi na zawiasach się ruszyły, dwóch pachołków weszło rozglądając się
do izby. Pierwszy z nich trzymał kaganek w ręku. Oczyma szukali czegoś po
kątach. Jeden z nich spostrzegł leżącego staruszka i nogą go kopnął. - Wstawaj!
Kożuszek na rękach się sparłszy, z ciężkością mógł się dźwignąć, lecz był
posłuszny. Zaledwie się podniósł, gdy obaj pachołkowie, słowa nie rzekłszy,
chwycili go pod ręce, szarpnęli nim i ledwie mu dawszy zdjąć z ziemi kij i
czapkę, ponieśli go ku drzwiom. Wszyscy więźniowie pozrywali się z barłogów,
spoglądając przestraszeni, czy którego z nich ten sam los nie spotka; ale wnet
drzwi się już zatrzasnęły i ciemność poprzednia wróciła. Kożuszek nie zdawał się
ani ździwiony, ani przelękły; nie spytał w korytarzu, co z nim robić myślą.
Pachołkowie popchnęli go, szedł. Jeden z nich w ciemnych przejściach
przyświecał. Zakręcili się w korytarzu raz i drugi, potem na schody prowadziła
droga i na korytarz znowu. Tu drzwi jedne kredą naznaczone były ogromnym numerem
czwartym. PIerwszy pachołek je otworzył. Weszli do przedpokoju, w którym na
ławce siedział wpółuśpiony, chudy, niby żołnierz, niby sługa sądowy. Na widok
wchodzących ziewnął i wyciągnął się. Przez półotwarte drzwi widać było izbę
oświetloną. Wskazał na nią. Pachołkowie popchnęli więźnia, a sami pozostali za
drzwiami. Kożuszek znalazł się w pustej, dużej sali, w pośrodku której stał
ogromny stół, papierami, kałamarzami i fascykułami *40 zarzucony. Nikogo tu nie
było, oprócz przy jednej świeczce z zieloną umbrelką, *41 w krześle starym,
wyślizganą skórą obitym, chudego człeka, który czapkę miał na uszy naciśniętą i
futerko na ramionach. Drzemał czy siedział zamyślony. Dopiero gdy drzwi
zamknięcie i chód posłyszał, zerwał się, rękę do oczów przyłożył, popatrzył
chwilę i począł zbliżać się do więźnia, mierząc go oczyma zaczerwienionymi i
błyszczącymi jak u kota. Chudy był, słuszny, przygarbiony, twarzy pociągłej, a
dolna warga w ustach zwieszała mu się przerosła, na wpół rozcięta, spod
rzadkiego wąsa, dając twarzy wyraz dumny i srogi. Warga ta i krwawe oczy były
najwybitniejszymi rysami twarzy. Nos mały, przyklepany, płaski, zaledwie był
widoczny. Otulając się futrem, milczący urzędnik stanął, popatrzył, obszedł
dokoła więźnia i powróciwszy do krzesła, rozsiadłszy się w nim, chrząknął i
począł: - Sam tu! Bliżej! Głos miał ochrypły, rozkazujący, szeleszczący w gardle
a ostry. - Coś zacz? Stary pomilczał chwilę. - Barani Kożuszek. - Ja ci tu dam
Barani Kożuszek, złodzieju ty jakiś! Włóczęgo! Żebraku! Coś zacz? Żebrak milczał
dość długo. - Powiedz mi pan wprzódy, za co mnie uwięziono? - odezwał się.
Okrutne uderzenie pięścią w stół było oznaką, że indagator *42 wpadł w gniew
wściekły. Oczy mu jeszcze bardziej krwią zapłynęły. - Ja cię zasiec każę, w
kajdany okuć, łotrze jakiś! - Cóżem zrobił? - spokojnie począł żebrak. Rzucił
się w krześle badający i całe krzesło sobą poruszył, aż zaskrzypiało. - Nie
gniewaj się, miłościwy panie - począł z wolna nieustraszony żebrak. - Jestem
biedny człek, pokutujący za grzechy, modlący się, proszący Boga za siebie i za
takich, jak ja, grzesznych ludzi. Złego nie zrobiłem nic. Powiedzcie mi, za co
mnie wzięto. Badający mruczał coś niezrozumiałego sam do siebie. - Ty mi się
dopiero wyspowiadasz, jak krwią spłyniesz pod rózgami - począł, dwie ściśnięte
pięści podnosząc mu do twarzy. - Patrzajcie go, to on tu mnie badać będzie i
inkwirować! *43 Zaśmiał się dziko i powtórzył: - Coś zacz? Zbieg? Poddany czyj?
- Niczyj poddany, sługa Boży - odparł Kożuszek. Zimna krew, z jaką odpowiadał
żebrak, do wściekłości prawie pobudziła indagatora. Brakło mu zapewne czasu na
dłuższe badanie i to jeszcze niecierpliwość zwiększało. - Będziesz ty mi gadał,
zbóju, łotrze?! Żebrak milczał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, porwał się z
siedzenia badający, ale po namyśle padł na nie znowu. Spojrzał na stojącego
starca, spotkał wzrok jego spokojny, twarz, jakiej może między tymi, których co
dzień mu przyprowadzano, nie widywał i wielki gniew z wolna ustąpił osłupieniu i
ciekawości. Nowe połajanie i groźba w ustach mu zamarły. Żebrak skorzystał z
tego przystanku i zaczął głosem podniesionym: - Sądzicie wy mnie dziś
niewinnego, ale Bóg kiedyś was też sądzić będzie i spyta może: Jakeście to
obchodzili się z tymi, których ja braćmi nazywałem moimi? Zowiecie mnie łotrem,
zbójem i wszelkimi imionami plugawymi, choć o mnie nie wiecie nic i nie
uczyniłem nic, abym na to zasłużył. Włóczęgą jestem, tak; ale i apostołowie,
uczniowie Chrystusowi, włóczęgami się stali dla opowiadania ewangelii. Spytajcie
o mnie ludzi. Słowa bożego opowiadać nie śmiem, bom sam nędzny grzesznik, ale co
mówię, tego się przed sądem bożym nie powstydzę. Instygator aż się pochylił
słuchając. Zdumienie z osłupieniem prawie graniczące zmieniło mu rysy. Warga
ogromna zwisła bardziej jeszcze, oczy wyskakiwały z powiek. Gdy Kożuszek mówić
przestał, nie odezwał się już. Zasłuchany był i czekał. - Jestem człowiek
niewinny - dodał Kożuszek. - Nie mam się na kogo powołać, bo mnie tu nie zna
nikt; ale zaświadczy za mną spowiednik i dobrodziej mój, ojciec Pankracy u
Bernardynów, żem nie żaden zbój ani złoczyńca. Znowu obaj milczeli. Instygator
zadumał się, zmarszczył i powtórzył, lecz znacznie złagodzonym tonem: - Ale coś
zacz? Żebrak poruszył ramionami. - Pokutnik biedny. Posłyszawszy tę odpowiedź
zrezygnowaną, badający popatrzył długo na Kożuszka, ramionami dźwignął, plunął i
rozśmiał się. - Fiksat! - zamruczał i w ręce uderzył. Weszli pachołkowie. Skinął
na nich, obwijając się w futerko, indagator, czapkę nacisnął na uszy i wyszedł
stukając drzwiami. Barani Kożuszek poszedł nazad do smrodliwej izby i dawnych
towarzyszów. Część druga Dnia tego gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej
napadł hrabiego, piękna kasztelanicowa spodziewała się wieczorem świetnego
towarzystwa i wielu gości. Poczyniono też przygotowania stosowne na ich
przyjęcie, bo Loiska miała tę dumę małych ludzi, którzy boleją, gdy w ich domu
najwyszukańszy nie panuje zbytek. Gotową była zastawić klejnoty, największą
ofiarą okupić wystawę i przepych. Nie mogła ścierpieć, aby jej dom z
najzamożnieszymi się nie mierzył. Gotowano więc wieczerzę, sprowadzono ostrygi,
przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama gospodyni, choć wcale nie umiejąca
niczym zarządzić, niecierpliwa, zapominająca się, tego dnia po kilkaroć
zapytywała o wszystko. Potrzeba było przyjąć czasowo jednego lokaja więcej.
Wszystkie pokoje miały zajaśnieć światłem jarzącym. *44 Loiska z rana była w
kilku sklepach, u pani Lex *45 i u Łazarewiczowej, *46 ażeby coś sobie do
wieczornego dobrać ubioru. Zimna jak lód, myślała jednak o młodym staroście i
głowa jej była nim zajęta. Serce nie uderzyło mocniej, choć chłopak był piękny,
świeży i mogący się podobać, choć z oczów jego tryskała rodząca się namiętność.
Rachowała tylko, że mogłaby go może doprowadzić aż do ołtarza. Ołtarz dla niej
znaczył bogactwo, imię, znaczenie, przepych, zwycięstwo. Zadanie było trudne
bardzo, lecz czuła się na siłach, by mu podołać. Zwierciadło mówiło jej, jak
była piękną, a na przebiegłości, na panowaniu nad sobą nie zbywało. Odegranie
roli cnotliwej, surowej, nieprzystępnej nic ją nie kosztowało. Ku wieczorowi
miała ochotę pojechać i pokazać się w teatrze, lecz po małym rozmyśle musiała
się wyrzec tego. Pięknością olśniewała wprawdzie, lecz nie chciała się w oczach
starosty pokazać osamotnioną, wyłączoną z towarzystwa kobiecego, a panie wcale
jej nie znały. Przypatrywały się pogardliwie z daleka i okazywały lekceważenie.
Nie wszyscy też mężczyźni "coram publico" *47 z uszanowaniem byli dla niej.
Musiała się wyrzec tej przyjemności. Siadła tymczasem do klawikordu *48 i po
trosze wprawiała białe rączki, nucąc coś półgłosem. Tak czas zbiegł aż do
godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodził, ciągnąc za sobą nie nasyconych
wzruszeniami graczów. Nikogo nie było jeszcze. Wtem w przedpokoju zaszumiało i
wystrojony wpadł Tytus sam - tak, sam jeden. Loiska zarumieniła się, wstając od
klawikordu i czekając na tłumaczenie, co te odwiedziny "solo" *49 oznaczać
miały. Tytus miał twarz zasępioną. Zbliżył się do niej żywo. - Czybyś pani miała
czym wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? - zapytał. - Ja? - odparła Loiska
rumieniąc się. - Cóż to jest? Nie rozumiem. - Na zapytanie moje, czy pójdziemy
tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie, chłodno i znajdował, że mu się
zbyt narzucać nie wypada. Dumną minkę robiąc, lecz z wyraźnym nadąsaniem,
gospodyni odparła: - Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może? Tytus popatrzył na
nią, a choć nie odpowiedział żadną niegrzecznością, dał do zrozumienia
milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tym. - Życzę panom, abyście
się gdzie indziej bawili lepiej niż u mnie! - zawołała ze źle i przesadnie udaną
wesołością. To mówiąc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić
świece w żyrandolikach u ścian. Tytus stał, jedną rękę włożywszy w kieszeń.
Przystąpił do niej, swobodnie nadając sobie ruchy poufałego domu przyjaciela. -
Nie zaprzeczam - szepnął - że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie ma
siłę pociągającą. Stara to reguła; ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i
niedoświadczonymi, biorącymi wszystko za dobrą monetę, przesadzać tą strategią.
Boję się, czyś pani nie była za zimną i surową. Zniecierpliwiona już Loiska
zarumieniła się ogromnie, słysząc tę admonicją, zaperzyła się, tupnęła nogą i z
niecierpliwością swojemu charakterowi właściwą wybuchnęła: - A! Proszę!
Uwolnijże mnie pan od tych nauk i przestróg! Jestem, zdaje się, pełnoletnią i
panią mej woli. Tytus się zżymnął, podniósł rękę, w której trzymał kapelusz,
jakby go w pokoju chciał włożyć na głowę i... zatrzymał się. - Przecież
kasztelanicowa nie wątpi, że jej dobrze życzę. Loiska tak jeszcze była
rozgniewaną, że słuchać nie chcąc, zawołała drugiego lokaja, rozkazując mu
stoliki do gry przygotować. Tytus, nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą,
skłonił się i nie oglądając poszedł ku drzwiom. Właśnie miał próg przestąpić,
gdy się tu spotkał z lokajem, niosącym na srebrnej tacce list, na którego adres
rzucił okiem i poznał charakter hrabiego W. Hrabia W. pisał, a zatem pewnie tego
wieczora nie miał być u Loiski. Zdawało mu się, że ta dezercja zmiękczy piękną
panią i ułatwi mu może rozmowę. Zwrócił się więc od progu, jakby po namyśle, i
ręce w tył założywszy, począł przechadzać się po saloniku, z ukosa spozierając
na Loiskę. Widział, jak pochwyciła list, na adres spojrzawszy, jak zacięła usta,
rozerwała pieczątkę, zmarszczona czytać zaczęła i zmiąwszy bilet, wcisnęła do
kieszonki. Twarzyczka jej pałała gniewem. Obrachowywała łatwo, iż niebytność
hrabiego pociągnie za sobą w salonie pustki. Narażało ją to na śmiech własnej
służby, a może i kogoś więcej. Niedługo myśląc, przystąpiła do pana Tytusa. -
Proszę pana, pozdrówże ode mnie starostę i powiedz, że właśnie spodziewając się
go dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili sami. Było to
kłamstwo, na którym Tytus poznał się czy nie, ale rad był z niego. - Tak, to
rozumiem - szepnął. - Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam... Loiska
podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł
rozweselony, nucąc. Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo
zmiana projektów starosty na ten wieczór mało była prawdopodobną. Mogło to chyba
na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej ją obchodziła z wielu względów
niemiła dezercja hrabiego, którego Loiska potrzebowała. Był jej kasjerem,
bankierem, pomocą w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego więcej nad
przyjęcie wieczorem, nad kolacją, którą później płacił. Loiska w najgorszym
razie rachowała na to, że może nawyknąć do niej, do domu i uczynić ją choćby
wątpliwą hrabiną, a niezawodnie milionową panią. Same klejnoty hrabiego
szacowano na krocie dukatów. Pierwszy to raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej
przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnym, lecz było wielce
nieprzyjemnym. Gości, choćby przyszli, niepodobna było utrzymać. Siedziała
zadumana, gdy pierwszy z partnerów zwykłych hrabiego wszedł na próg, pytając już
o niego w przedpokoju. Generał X. był to gracz namiętny, znany z tego, że
wszystko, co teraz miał, przegrywał. Wyłysiały, podstarzały, niegdyś piękny, z
dawnego antinousostwa *50 swego zachował tylko zręczną postawę, ramiona silne,
pierś szeroką. Twarz była zaogniona i rysy zgrubiałe. Elegant niegdyś, i teraz
ubierał się starannie, ale przy grze zapominał się i zaniedbywał, tak iż bywał
nawet śmiesznym. Raz w życiu wygrał był trzykroć sto tysięcy złotych, które
bardzo prędko puścił, i odtąd marzył tylko o nowym uśmiechu fortuny. Miał stałe
postanowienie zgrać hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wieczór mu oddawał.
Zaledwie przywitawszy gospodynię, dosyć niegrzecznie zapytał: - Jak to? Nie ma
go jeszcze? - Nie ma go i nie będzie dziś, trochę chory - odpowiedziała,
zbliżając się doń, Loiska. Była z nim bez ceremonii. - Zmiłuj się, generale -
dodała nadąsana - załóż ty bank i pociągnij. - Ja? Ja? - odskakując pochwycił
generał. - Ale ja nie umiem, nie mam wprawy. Poniterować - choćby do rana,
bylebym miał czym. Zresztą, "entre nous", *51 moja kasa... - Pożyczę ci sto
dukatów na wieczór do spółki! - zawołała gospodyni. Generał się zadumał. - Ano -
rzekł - któż wie? Bank nam może pójść lepiej, zwłaszcza z taką spółką. Loiska w
tejże chwili poszła do sekretarzyka i wsunęła mu rulon w rękę. - Siadaj,
generale, i przygotuj się. Gdy cię zastaną w gotowości, nikt się pokusie nie
oprze. Generał też nie umiał się jej oprzeć. Złożył kapelusz, przeszedł do
drugiego pokoju, siadł na krześle bankierskim i dukaty rozsypał tak przed sobą,
aby ich kupka jak najpokaźniejszą się wydała. Zamyślony, z uśmieszkiem talię
kart tasował i pstrykał. We drzwiach ukazał się baron i dwaj wojewodzice. Za
nimi szło dwóch jeszcze wiernych poniterów hrabiego. Wszystkich ich z podwojoną
uprzejmością witała gospodyni, jednym starając się wytłumaczyć niebytność
hrabiego, drugich pocieszyć, innych skusić do pozostania ostrygami i wieczerzą.
Goście jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykrości, że im hrabia uszedł. Grać
z nim robiło choć nadzieję, dawało możność znacznej wygranej, gdy z generałem
wiedziano bardzo dobrze, iż sumę większą tylko stracić było można. Jednakże to
trzaskanie kartami, ten widok kupki złota wywarły pożądany skutek. Jeden z
wojewodziców szepnął, że należało naprzód zdebankować *52 generała, a potem iść
albo do Schulzta do kamienicy Dulfusa, albo choćby do Bera na Podwale. W ostatku
z biedy do Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto. Wprawdzie
wszystkie te stoły i sale gry były już chyba ostateczną ucieczką, gdy gdzie
indziej brakło banku; lecz dla nałogowych pijaków, gdy brak likworu, *53 i
siwucha go zastępuje. Pierwszy baron podszedł do stolika i nie siadając,
rozpoczął od żartów i porównań hrabiego z generałem. - Mam ochotę "va banque"
*54 postawić - rzekł. Generał trochę pobladł, ale wstyd mu było się wypraszać,
milczał. Tymczasem jeden z wojewodziców położył pięćdziesiąt dukatów na karcie i
podsunął ją. Początku tego było dosyć, by inni za poniterki chwycili. Stół
ostawiono dokoła. Nie bez strachu, choć śmiejąc się, generał dość niezgrabnie
talią rozpoczął. Nie wiadomo, jemu czy gosposi sprzyjało szczęście, bo w ciągu
tej talii bank się potroił. Baron o "va banque" nie myślał. Powoli zaczynano
siadać i gra się na dobre rozpoczęła. Gości przybyło jeszcze kilku. Generał był
w najdoskonalszym humorze, szło mu na podziw szczęśliwie. Gracze, choć się
krzywili, widząc niezgrabność bankiera, spodziewali się z niej później
korzystać. W istocie karty trzymał niezręcznie; kilka razy można je było
podpatrzyć. Stawiano niby na pewne, śmiejąc się, no i przegrywano. Gospodyni
oddychała trochę swobodniej widząc, że przynajmniej dom tego wieczora nie będzie
pusty. Ożywiona gra trwała jak zwykle do kolacji. Generał, wstając od niej, był
dosyć grubo wygrany, rozpromieniony i wdzięczny Loisce za tak dobrą radę. Miano
już siadać do stołu, gdy we drzwiach dalekich pokazała się niespodzianie i
niewłaściwie Brysia, dając znaki Loisce, iż cóś pilnego przynosiła. Zręcznie się
wysunęła pani domu, poszeptała cóś z nią i powróciła robić honory wieczerzy, ale
widocznie pomieszana, uskarżając się bardzo (na) silny ból głowy. To było
powodem, że goście pośpieszyli z ostrygami i dorozumiewając się, iż się ich
pozbyć chciano, po wieczerzy pożegnali Loiskę. Wszyscy uważali, że czy ją bolała
głowa, czy nie, ale cóś na niej ciężyło. Oglądała się niespokojnie,
niecierpliwie i nie słyszała, co do niej mówiono. Generał, bardzo sumiennie
podzieliwszy wygraną, ucałowawszy rączki kasztelanicowej, wyszedł ostatni,
brząkając dukatami w kieszeni i myśląc je jeszcze tejże nocy zanieść do
kamienicy Dulfusa, na pierwsze piętro, przy Długiej ulicy. U Bera na Podwalu gra
była mniejsza i towarzystwo mniej dobrane. Ledwie się drzwi za generałem
zamknęły, gdy szybkim krokiem Loiska pobiegła do gabinetu swojego przy sypialnym
pokoju. Tu, rozparty w krześle wygodnie, z butelką pękatą burgunda przy sobie i
kielichem na pół wypróżnionym, siedział hrabia, któregośmy już raz u Loiski
widzieli. - Nie gniewajże się - zawołał, nie podnosząc się z krzesła - proszę
cię! Musiałem Kurdwanowskiego *55 i parę osób jeszcze na radę, w sprawie bardzo
ważnej, zaprosić do ciebie. Nigdzie teraz pewnym być nie można, że ktoś nie
podsłucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten Francuz, sekretarz pana Ignacego,
mojego dobrego przyjaciela, co dzień chodzi z raportem do Bułhakowa, jak pisarz
Rzewuskiego przekupiony był przez pana Ciachi *56 - może i mnie ktoś wydać przed
spiskowymi. Loiska stała słuchając. - Ale panie het... - Hrabio - poprawił
siedzący w krześle. - Proszę cię, nie irytuj się tym. Przecież to domowi twemu
krzywdy nie czyni. "Ma foi!" Nie jesteśmy pierwsi lepsi. A wcale nie życzę
sobie, aby kto o nas wiedział. - U mnie schadzki po nocy? - zamruczała Loiska. -
Bardzo są naturalne i daleko łatwiej wytłumaczone, "ma toute belle" *57 -
śmiejąc się rzekł hrabia. - "Pas de pruderies!" *58 Każ przychodzących i
pytających o mnie tu puszczać. Gabinet ten nam starczy, a tu nas ludzie twoi
dewizażować *59 nie będą. Pod te czasy spisków, koniuracyj, *60 katilinariów *61
należy być ostrożnym. Mówił to hrabia na pół drwiąco. - Ty, prześliczna
gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum *62 możesz... no, robić, co ci się
podoba. Obecność twa byłaby dla nas, choć już podtuptanych, niebezpieczną
dystrakcją. *63 Loiska, ramionami ruszając, wyszła i w tejże chwili w małych
drzwiczkach pokazał się generał Kurdwanowski. - Ledwiem się potrafił pozbyć
Suchorzewskiego - rzekł od progu. - Jest to człowiek wielce pożyteczny, ale
języka nie utrzyma. - Zlituj się, a któż by tego krzykałę wziął do rady
tajemnej?! - zawołał hrabia. - Bawimy się nim wszyscy, bo jest wyśmienity i
bierze się na serio; ale niech go kaci porwą, jaki głupi! Tego rodzaju
kretyństwa *64 - dodał - spotkać mi się nie trafiło w życiu, bo połączone z
rodzajem wymowy, czyniącej wrażenie na tłumie, i mające pozory czegoś
niegłupiego. Suchorzewskiego musimy piastować jak oko w głowie, bo go można jak
miotłę w komin popchnąć, gdzie się kominiarzowi samemu iść nie chce. Don Kiszot
*65 nasz sejmowy, do pary z kasztelanem łukowskim. *66 Hrabia śmiał się jeszcze,
gdy naprzód jeden małego wzrostu, przygarbiony, w okularach, wszedł mężczyzna,
ze śmiesznym zmarszczeniem twarzy przypatrując się tym, co go poprzedzili. Potem
wsunął się pleczysty, w mundurze wojskowym, średnich lat brunet, który z dala i
z wielkim uszanowaniem się pokłonił. Wszyscy, usadowiwszy się na znak dany przez
hrabiego, gdzie kto mógł, od niego oczekiwał zagajenia. On tu widocznie stanowił
ognisko. Nie zapraszając gości swych na burgunda, którego sobie nalewał, hrabia
pomyślał nieco i zamiast sam począć, odezwał się: - Kurdwanowski, mów ty za
mnie. Nie podnoś tylko głosu. Ja mam ten brzydki zwyczaj, że jak ostatni
szlachcic polski nie mogę mówić bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczyły. Mów
krótko, Kurdwanosiu, i cicho. Chociaż jesteśmy w miejscu bezpiecznym, dziś za
nic ręczyć nie można. Kurdwanowski śmiały był, ale wymową nie celował. Zaczął od
tego, że się zająknął. Hrabia, lubiący się pośmiać przy każdej sposobności -
nawet gdy o najważniejszą w świecie rzecz chodziło - nie można było ręczyć, czy
umyślnie generała na sztych nie wystawił. - Rzecz tedy taka jest - mówił generał
z wysiłkiem. - Nie ma wątpliwości, że spisek i zamach na Rzeczpospolitą
istnieje, że ją utopiści chcą na monarchią absolutną przerobić i swobody
szlacheckie odwieczne podeptać. Bądź co bądź, choćby życie stawić przyszło, my
tego nie dopuścimy. Po cichu mężczyzna w okularach potwierdził: - Nie godzi się
dopuścić. Tu hrabia, widząc, że generałowi szło jak z kamienia, machnął ręką i
sam głos zabrał: - Spiskowi, choćby tak rozumnego mieli człowieka na czele, jak
mój serdeczny przyjaciel pan Ignacy, jak ksiądz biskup kamieniecki i ten demagog
podkanclerzy, zjedzą licha, gdy czego dokażą bez króla. Obmotali go też,
oplątali i wzięli w kuratelę. *67 Nikt tego człowieka lepiej nie zna nade mnie.
Pan Ignacy ze swoim i z Piatolego rozumem nigdy by niczego nie dokazał, gdyby
jako eks_jezuita *68 nie użył kobieciny jako pośredniczki. Ale to "intra
parenthesim". *69 Króla im potrzeba odebrać. Ale jak? Otóż to sęk! Prymas się
usunął, pani krakowska próżno kwili. Grabowska się gniewa, ale czasy jej
przeszły. Król znosi jej łajanie z pokorą, bo mu dobrze uszy naciera, a gdzie
indziej się konsultuje. *70 Gdybyśmy kwokę znaleźli nawet, niepewny to środek. A
króla nam potrzeba mieć koniecznie! Wszyscy potakiwali. Hrabia głos zniżył;
słuchający skupili się bliżej. - Ja wam powiadam, że czasem i od wariatów się
czegoś nauczyć można i trzeba. Tu się uśmiechnął. - Pamiętacie - dodał zupełnie
już cicho - jak konfederaci barscy *71 porwali Króla Jegomości? Nie było to
głupio, tylko wykonanie myśli nie odpowiedziało. A gdybyśmy my zręczniej to
wykonali? Ja za sukces ręczę; ludzi mam i ludzi dam. Jadącego do Łazienek w alei
Ujazdowskiej otoczymy i porwiemy. W naszych rękach będzie inny. (Projekt ten
jest historyczny - przyp. autora). Milczenie głębokie zapanowało, gdy hrabia
mówić przestał. Słuchający oglądali się jeden na drugiego. Hrabia śledził
uczynione wrażenie. Nie oponował nikt wprawdzie, lecz i przyzwolenia ani oklasku
myśl śmiała nie znalazła. Mężczyzna w okularach począł powoli: - Choćbyśmy na
samę tę myśl zgodzić się mogli, wykonanie niesłychanie trudne, niebezpieczeństwo
wielkie, ryzyko straszne! - Ale tym razem głowę daję - przerwał hrabia - że się
uda. Ja w tym... Mam władzę, siłę, ludzi po temu, a chwilę potrafię wybrać, bo
wiem, co się każdego dnia na dworze dzieje. Dyskutujmy założenie, egzekucją *72
biorę na siebie. - Suponujemy *73 więc - począł okularowy - iż rzecz się ma
wykonać. Dalej co? Króla mamy tedy w ręku, ale cóż z nim? - Z królem w ręku
natychmiast rekonfederacja. *74 Żywioły do niej gotowe. - Ale gdzie
Najjaśniejszego Pana myśli hrabia uprowadzić? Tu w Warszawie oni mają za sobą
ludność, część wojska, sejm... - Ta ta ta! - zawołał hrabia. - Im się zdaje, że
oni to wszystko mają. Terroryzują! Każą milczeć, krzyczą i nikt się odezwać nie
śmie. Mamy przeciwko nim broń doskonałą. Naprzód źrenicę wolności nam chcą
wyrwać; po wtóre wiemy z pewnością, że traktują zdrajcy z Prusakiem, *75 chcąc
przymierze z nim okupić ustąpieniem Gdańska i Torunia. Będą dowody czarno na
białym. Całą tą fakcją *76 nimi zabijemy. Król, raz w naszych rękach, śpiewać
będzie, jak my zagramy. Zbyt miękki i rozumny człek, by się opierał, a w gruncie
on widzi, że robi głupstwo, tylko biedaczysko oprzeć się nie ma siły. Tę siłę my
mu damy! Zamilkli wszyscy. Hrabia się coraz myślą własną zapalał, burgunda pił,
śmiał się i rzucał oczyma po swoich. - Cóż panowie na to? Skromny ów mężczyzna,
który się dotąd nie odzywał i stał trochę na uboczu, nagle wtrącił: - Myśl, jak
nie może być lepsza. Śmiała, jedyna w dzisiejszych okolicznościach, co nas
zbawić może i od wojny uchronić. To już o nic nie idzie, tylko jak? Quomodo? *77
Hrabia się uśmiechnął. - Najgłówniejsza rzecz - rzekł - zachować tajemnicę, ale
taką, aby żywa dusza, oprócz nas, nie domyślała się tego. Nikt dziś nic
podobnego przypuścić nie może, nikomu takie zuchwalstwo na myśl nie przyjdzie.
Król jegomość, słuchając tego miłego wołania: "Król z narodem, a naród z
królem", bezpieczny jest, spokojny, ani mu się śni nic podobnego. Stary jego
stangret na koźle, dwóch lokajów, adiutant, może kilku konnych mu towarzyszy, i
to nie zawsze, gdy do Łazienek jedzie. Postarać się o to najłatwiej, aby
naznaczonego dnia ludzie, jakich nam potrzeba, z nim jechali lub aby ich jak
najmniej było. W alei otoczy go przechodzący oddział wojska, którego ja pewnym
będę, i weźmiemy go tak cicho, że na zamku ani o tym wiedzieć będą. A gdy na
larum *78 uderzą, Król Jegomość mieć będzie przy sobie imponującą siłę
militarną. A co? Hrabia z rozweseloną twarzą wstał z krzesła. Obecni zdawali się
przyjmować myśl bez sporu; jeden tylko okularowy miał minę obojętną i
nieprzekonaną. - Wszystko to bardzo pięknie - rzekł. - Zasadniczo rzecz się
zdaje obmyślana na pewnej podstawie, z gruntowną znajomością sytuacji i
charakteru króla. Ale ja, Tomasz niewierny, *79 powtarzam swoje: wykonanie
trudne, niebezpieczne! Gdyby się nawet udało, zawre w całym kraju jak w kotle.
Patrioci *80 mają znaczną siłę... - Nieprawda, jako żywo! - przerwał
Kurdwanowski. - Terroryzm usta zamyka. Drżą wszyscy i odzywać się nie śmią; ale
prawdziwi republikanie jęczą widząc, że grozi "absolutum dominium" *81 i ruina
swobód naszych. - Tak jest - potwierdził hrabia gorąco. - Patriotyzmy modne i
kunsztowne; ale to, czymeśmy żyli wieki, "auream libertatem", *82 opłakują
wszyscy. Okularowy nieznacznie ramiona podniósł. - Suponujemy, że tak jest -
rzekł - ale wykonanie! Trzeba ludzi do niego, zatem i do konfidencji *83
przypuścić niemało osób, a gdzież to u nas widziana rzecz, ażeby się sekret
utrzymał? Nie ma narodu mniej nad nas do tajemniczych robót stworzonego. Zaleje
kto wieczorem pałkę, będzie ściskał i ślinił z pierwszym lepszym, rozpłacze i
wypaple. Rzadki, co by przed żoną język wstrzymał lub przed kochanką. Gęba
będzie świerzbiała. Nuż przed czasem kto bąknie... po wszystkim. Hrabia się
rzucał słuchając: - Mylisz się, panie strażniku *84 - rzekł. - Ludzi będziemy
mieli, nie spowiadając się przed nimi. Asindziej powiadasz, że nie ma narodu,
który by do sekretów mniej od nas był stworzony - "concedo"; *85 ale też nie ma
narodu, który by przywiązawszy się do człowieka, ślepiej w niego wierzył. Ja mam
takich, co po dobrym śniadaniu pójdą za mną, nie pytając, kędy zechcę. - A,
prawda! - dodał milczący mężczyzna. - Słowo daję! Prawda święta! Pan strażnik
zamilkł. - Zatem - podchwycił hrabia - myśl tę każdy z nas bierze "ad
deliberandum", *86 ale z samym sobą, i wiążemy się najświętszą, najuroczystszą
przysięgą. Tu hrabia palce złożone podniósł do góry. - Pod kpem, szelmą i
infamisem, *87 nikomu, rodzonemu ojcu ni bratu, ani słowa! Obejrzał się mówiący.
Wszyscy bez wyjątku popodnosili palce i szeptali coś jakby przysięgę. - Ale bo
też wygadać się z tym, to by znaczyło gardła nadstawić - rzekł strażnik. -
Spisek taki, boć to koniuracja nie co innego, pachnie... - Czym ma pachnąć? -
przerwał hrabia. - Dobrym starostwem i krzesłem senatorskim, gdy się uda. A że
się uda... Uderzył się w piersi. - Nie zaprzeczycie, że buława, *88 którą mam
honor dzierżyć, ma pewne prerogatywy, *89 choć ten głupi sejm wydrzeć je jej
pragnie i pierszego stróża wolności *90 obezwładnić. Zjedzą kaduka! Są tradycje!
Jeszcze nowostki te się nie przejęły i ta fakcja swojego sejmu nie zamknęła.
Stanie przeciw konfederacji rekonfederacja. Król będzie z nami. Tu rozśmiał się
bardzo głośno. - A, dożyć tej chwili, gdy się to wszystko rozproszy i po mysich
dziurach szukać będzie schronienia! - zawołał. - Warto prawdziwie cóś za to
poświęcić. Zatarł ręce, a potem palec położył na ustach. - Tylko sza! Narada
zdawała się skończona. Strażnik tylko przystąpił do hrabiego i na bok się z nim
usunąwszy, chwilę cóś szeptał. - Wiecie panowie co? - odezwał się hrabia. -
Pierwsza myśl jest rzucona; niech ziarno to kiełkuje, niech rośnie. Schodzić się
nam potrzeba gdzieś, aby jeśli komu co przyjdzie do głowy, poddał to dyskusji.
Zatem, zdaje mi się, że stosowniejszego kąta, jak tu, trudno znaleźć. Dom nie
tak bardzo na oku. Piękna gosposia, gra u niej... jeśli kogo wabią, dziwu nie
ma. Nikt tu nie podejrzewa. U mnie, choć ludzi moich znam, za nikogo nie ręczę.
Za tydzień więc, o tej samej godzinie ja uproszę znowu, aby nam się dano
naradzić. Był to znak do rozchodzenia się. Hrabia z wolna rękawiczki nakładał i
szepnął Kurdwanowskiemu, aby gości wyprowadzał. Sam chciał pozostać i gospodyni
podziękować. Gospodyni ręczyła wprawdzie, że nikt podsłuchiwać nie może i nie
będzie, ale sama czuła się uprawnioną do nastawienia ucha. Cieniuchne drzwiczki,
ukryte za pawilonem, *91 doskonale się do tego nadawały. Ciekawość była zbyt
wielką, aby się oprzeć jej mogła. Naradzano się tajemnie, a posiadanie tajemnicy
jest zawsze siłą nie do pogardzenia. Piękna Loiska, stojąc za drzwiczkami,
wysłuchała tak prawie całej rozmowy, a choć ułamki pewne nie doszły jej uszu,
łatwo domyśleć się ich mogła. Śmiałość pomysłu hrabiego przeraziła ją, osłupiała
niemal. Serce uderzyło jej mocno, gdy się uczuła panią tak ważnego sekretu.
Trzymała więc w ręku nić spisku i mogła... w główce się jej zawracało. Była
nadzwyczaj rada z siebie, iż podeszła pod drzwiczki. Nim się jeszcze rozchodzić
poczęto, przeszła dla niepoznaki po cichutku do salonu i tam oczekiwała, aby jej
Brysia, na czatach stojąca, znać dała, że do gabinetu może powrócić. Zamiast
Brysi sam hrabia otworzył drzwi, oczyma szukając pani domu. Majestatycznym
kroczkiem, z twarzyczką kwaśną i nachmurzoną umyślnie, Loiska zbliżyła się do
niego. - Dziękuję i dobranoc! - zawołał hrabia. - Tak, niestety, dobranoc dać
muszę, bo... Spojrzał na nią szydersko nieco. Loiska zmarszczyła się groźno. -
Panie hrabio - rzekła - niechże ta narada o godzinie tak niezwykłej, będzie
ostatnią. - A, "par exemple"! *92 - przerwał żywo, kapelusz już na głowę
nałożywszy, gość. - O tym ja nie chcę słyszeć. "Ma toute belle", zobaczysz, że
na małej, wyświadczonej mi usłudze źle nie wyjdziesz. Skłonił się i dalszych
protestacyj słuchać już nie chcąc, wyszedł. Loiska siadła zmęczona, ale w duszy
uradowana wielce. Mało jest kobiet, które by z posiadania wielkiej tajemnicy nie
były uszczęśliwione, a w położeniu i przy charakterze pięknej pani - sekret
takiej wagi był prawdziwym darem nieba. Wśród tego społeczeństwa obracając się z
trudnością, w położeniu będąc wątpliwym, właśnie teraz, gdy starosta zdawał się
chcieć ją opuścić, gdy hrabia W. ostygał, potrzeba jej było mieć w ręku nowy
oręż do obrony i działania. Straty poniesione dnia tego mniej już dotkliwie
bolały. Jak znaczniejsza część ludzi owych czasów, Loiska nie miała przekonań
żadnych, sympatie nie pociągały jej ku żadnemu obozowi. Z jednym z nich tylko
wiązały ją bliższe stosunki i interes. Gotową była zupełnie poświęcić ludzi, dla
których nie miała szacunku ani przywiązania, gdyby się to tylko na co zdało.
Mogła króla obronić! Uśmiechała się, myśląc o tym i o nieopatrzności hrabiego,
który szukał sobie tak przemyślnie bezpiecznego kąta, a drzwi zapomniał obejrzeć
i głos tak podnosił, że go w trzecim pokoju słychać było. To, co mówił strażnik,
przychodziło jej na myśl. Wielkaą zdawał się mieć słuszność. W nierównie lepszym
humorze, niż z wieczora była, znalazła ją przy rozbieraniu powiernica Brysia, a
paręset dukatów, wygranych przez generała, także się do tego przyczynić mogło,
bo w domu nie zawsze był dostatek, a nieustannie zwiększały się potrzeby. Im
położenie Loiski dwuznaczniejszym było, tym więcej dla pozłocenia go
potrzebowała. Z uśmiechem na ustach usnęła spokojnie i marzyła może, iż starosta
klęczał u nóg jej, białą rękę całował, a u stopek składał wszystko, co miał:
serce, rękę, skarby, imię i... młodość ledwie rozkwitłą, której jej tyle pań
miało zazdrościć. Wstała Loiska późno bardzo. Ranek, jak zawsze, sprowadził do
przedpokoju przekupniów i usłużnych faktorów. Naprzykrzonym wierzycielom można
było dać teraz małą zaliczkę. Dziwnym wydało się trochę Loisce, że przy toalecie
gości nie było, i gdy ubrana prześlicznie na przedobiedzie wyszła do salonu,
nikt się nie zjawił. Było to prawie nie praktykowanym. Z południa na chwilę
wpadł pan Tytus, tylko aby oznajmić, iż prawdopodobnie starostę przyprowadzi.
Ale Loiska już mniej się zdawała dbać o to. Obojętnie dość odparła: - Bardzo mi
będzie miło. Z Tytusem jednak obeszła się grzecznie, była mu wdzięczną za
gorliwość jego i białą rączkę wyciągnęła do pocałowania. Po przejażdżce do
miasta, bo gdy miała pieniądze, zawsze czegoś ze sklepów potrzebowała i chętnie
traciła na fraszki, Loiska wróciła do domu, aby się na wieczór przystroić.
Hrabia W. nie dawał znaku życia. Miałoli to oznaczać, że przybędzie czy że...
Nie umiała odgadnąć. W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani żadnego z tych,
co z nim grywali, nie mogła się doczekać. Trochę ją to zniecierpliwiło. Więc
nawet generał ten przebrzydły ją zdradził. Hrabia W. widocznie był stracony.
Znajdowała teraz, że to było bardzo szczęśliwym, bo gracz mógł w końcu dom jej
skompromitować. Ale ta pustka w domu, te salony oświecone dla nikogo. Na próżno
starała się sama oszukać, uspokoić, wytłumaczyć to na dobre. Łzy jej chwilami w
oczach stawały. Wszystkie więc najwyszukańsze rachuby zawieść ją miały? Szukała
w swym postępowaniu omyłek i znaleźć ich nie mogła. Miłość własna ją zaślepiała.
Tak część wieczora upłynęła: nie było nikogo. Spodziewała się jeszcze starosty,
myśląc już z trochą niepewności, jak się z nim obchodzić miała. Czy Tytus miał
słuszność, czy też ona? Loiska byłaby w najgorszy humor wpadła, gdyby nie
podchwycona tajemnica, którą sobie obiecywała zużytkować. Stanowiło to całą jej
pociechę. Godzina już była dosyć późna, gdy w przedpokoju usłyszała pani domu
szastanie nogami. Miała słuch tak delikatny, a pamięć tak doskonałą, że prawie
wszystkich swoich gości rozpoznawała po chodzie, po głosie, po czymś
nieznacznym. Wzdrygnęła się i zadrżała, usłyszawszy ochrypły głos basowy, znany
jej dobrze, ale już od dawna już nie obijający się o ściany jej mieszkania.
Odgadła po nim krajczego. Był to możnej i wielkiej rodziny w kraju potomek,
podupadły, słynny z największych szaleństw i rozpusty, utracjusz, *93 zrujnowany
awanturnik, który się teraz najmniej godziwymi środkami od ostatecznej bronił
nędzy. Familia, wyrzekając się go, uważając za odrzutka, już mu nie pomagała. On
ją napastował, procesował, a że niegdyś miał stanowisko urodzeniu odpowiednie,
wciskał się wszędzie: do króla, do dygnitarzy i był plagą całego społeczeństwa.
Cynik, *94 nie mierzący wyrazów, podrażniony, wszędzie, gdzie wszedł, przynosił
z sobą skandal. Uciekano od niego jak od zapowietrzonego, i ci nawet, co
niewiele lepszą od niego reputacją *95 mieli u ludzi, z krajczym na równi stawać
nie chcieli. Stary rozpustnik, zawsze jeszcze licząc się za magnata, bo mu
mnogie procesa, w jego przekonaniu, odzyskanie jakiejś bajecznej fortuny
zapewniały, upodobał był sobie bardzo kasztelanicową i chciał się nawet z nią
żenić; ale Loiska, mimo tytułu, jaki jej przynosił, obrzydliwego człeka ze
wstrętem odpychała. To mogło dać miarę upadku krajczego. Od dawna nie bywał on
już u Loiski, a przybycie jego tak ją oburzyło, że chciała podbiec, aby ludziom
dać rozkaz nieprzyjmowania, gdy on już się z pańską butą wtoczył do salonu. Był
to typ osobliwy zrujnowanego magnata, któremu pozostały duma, śmiałość,
przesadzony cynizm dawny i maniery wielkiego świata, połączone z grubiaństwem
jakimś. Twarz czerwona, cała w plamach i wyrzutach, przypominała Tyberiuszową.
*96 Piękne niegdyś suknie leżały na nim pomięte, zaniedbane, starte, poplamione.
Ręce i nogi obrzękłe miał od podagry, a szyję i twarz pomarszczoną i wychudłą.
Wejrzenie zuchwałe, ogłupione, obwisłe wargi, oczy płonące budziły największą
odrazę. Przy tym wszystkim miał jeszcze pasją do kobiet i rad był galanta *97
udawać, choć ręce mu się trzęsły i na nogach ledwie mógł ustać. - Królowej mojej
do nóżek upadam! - zawołał wchodząc. - Cóż to? Samę zastaję? Szczęście osobliwe!
Gdzie dwór i adoratorowie asindźki? Chciał się do ręki przysunąć, ale Loiska się
cofnęła i wskazała mu krzesło. Krajczy padł na nie. - Każ mi dać się co napić -
zawołał - pali mnie! Mam szalone pragnienie, a widok twój, królowo moja,
powiększa je. Począł się śmiać, z bydlęcym wyrazem zadowolenia, oczu nie
spuszczał z gospodyni, która trzymała się z dala, widoczny mu wstręt okazując.
Krajczy rozparł się szeroko w fotelu, za nogi sycząc pochwycił, odprostował się
i próbował uśmiechać. - Cóż, królowo moja? - począł. - Pogardziłaś mną, hę?
Żałować będziesz. Ja proces z tymi łotrami wygram i magnatem jak byłem, tak
będę. Zobaczysz. To są uzurpatorowie. *98 Nie chcę im dowodzić, że są
"illegitimi, *99 ale ta cała linia nie z krwi naszej. Wszyscy o tym wiedzą. Już
mi ofiarowali pół miliona, aby mi gębę zamknąć. Odmówiłem... Nauczę ich...!
Widzisz, królowo, byłabyś miała tytuł hrabiny i magnacką fortunę, a choć mąż
trochę stary, ale jary. Z tych bólów w nogach, da Bóg, na rok przyszły Pyrmont
*100 mnie wyleczy i mazura jeszcze zatańczę. Przyniesiono limonadę; krajczy
skrzywił się na nią, popatrzył, a nareszcie wypił. - Poncz bym był wolał -
mruknął. Loiska ciągle się trzymała z dala; gość oczyma pożerał ją. - Wiecznie
młoda i piękna! - zawołał. - Ale cóżeś to tak sama jedna? Hrabia W. grywał u
ciebie, hę? Odprawiłaś go czy on się sam wyabszytował? *101 Loiska ruszyła
ramionami. Pragnęła pozbyć się go przed przybyciem starosty. - Chciałam dziś
wyjechać z domu - szepnęła. Krajczy jakby nie słyszał. - Ja tu do ciebie nie bez
interesu przybyłem - rzekł. - Chciałem ci jeszcze tę refleksją uczynić, że
dobrze byś zrobiła, idąc za mnie. Masz dużo rozumku i śmiałości, pomagałabyś mi
dokuczać familii mojej. We dwoje łatwiej nad nią odnieślibyśmy zwycięstwo. Samo
ożenienie już by ich do pasji doprowadziło (zaczął się śmiać), a to by mi było
bardzo miłym. Loiska aż nogami tupała z niecierpliwości. Krjaczy śmiał się, ale
mu razem łzy z oczu ciekły. - Rozmyśl się, kochaneczko - dodał - jam gotów.
Familia będzie się wściekała. - Zdaje mi się - odrzuciła Loiska - że panu
właściwiej myśleć o doktorze niż o żonie. - Jedno drugiemu nie przeszkadza -
odparł gość. - A choć nogi trochę strzykają, serce gorące mam, królowo moja i
bóstwo ty moje! Wiesz - dodał nagle - przypominasz mi margrabinę de St.
Adelgonde, Francuzkę, dla której się z pierwszą żoną rozwiodłem; kubek w kubek
była jak ty. Miałem się z nią żenić. Szczęściem Francuz mnie wyręczył. Kochała
się szalenie we mnie... byłem młody... Loiska odwróciła się od niego. Byłaby
wiele dała, żeby go się pozbyć, gdy w przedpokoju poznała głosy Tytusa i
starosty. Młody panicz wszedł już do salonu zmieszany i nieswój, a zobaczywszy
krajczego, którego znał z reputacji i z widzenia, jeszcze bardziej się
zakłopotał. Stary, przymrużywszy oczy i popatrzywszy nań, ruszył się, na lasce
podpierając, aby go przywitać. Loiska, z wyrazem wstrętu na twarzy, odwracała
się od niego ku nowo przybyłym. Ci nie bardzo mieli ochotę kumać się z
rozgłośnym awanturnikiem, lecz krajczy zmusił ich do tego. Podszedł sam do
starosty. - Cieszę się, że asindzieja tu widzę - rzekł - to dowodzi, że gust
masz dobry. Pięć grubych palców złożył razem i w końce ich się pocałował,
patrząc na gospodynię. Po czym rozśmiał się cynicznie. Loiska gniewem pałała.
Starosta, zimno powitawszy natręta, ustąpił nieco na bok. Krajczy przyczepił się
do Tytusa. - Spotykaliśmy się już gdzieś z asindzim, fizjognomia mi znajoma.
Przyjacielujesz staroście? Ano, powinien ci być wdzięczny za zrobioną znajomość
z tą piękną panią. Tytus się nasrożył i chciał odchodzić, ale krajczy nie zważał
na to. - Nie myślicie zagrać? Tu co wieczór grywają, hę? Miałem i ja ochotę -
rzekł, potrząsając kilkunastą dukatami w kieszeni. - Ja gram w co kto chce:
lombra, tryszaka, faraona, "vingt et un. *102 Nikt nie odpowiadał. Wszyscy, nie
wyjmując gospodyni, taki mu chłód okazywali, że krajczy w końcu, mimo
nawyknienia do awanij, obruszył się. Kapelusz trzymany w ręku nałożył na głowę,
laskę postawił naprzód i nadąwszy się, począł iść ku drzwiom, z salonu już
wołając na lokaja: - Gerome, *103 futerko! Wyszedł tak, nie żegnając się i nie
żegnany, w progu, choć z wielką trudnością, umyślnie zaczynając poświstywać.
Loiska, której z gniewu mdło się zrobiło, padła na krzesło, zakrywając sobie
oczy. - Mój Boże - rzekł Tytus - nie potrzeba tego tak brać do serca! Jest to
człowiek znany ze swego cynizmu i bezczelności. Niedawno toż samo zrobił u
księżny hetmanowej, *104 która go źle przyjęła. Loiska pomyślała, że łatwiej to
było znieść księżnie niż jej. Starosta starał się niby nie widzieć wypadku, a
osłodzić przypomnienie jego grzecznością i zwróconą na inny przedmiot rozmową.
Ale wieczór był struty. Gospodyni nadąsana nie mogła już przyjść do siebie i
wszystkie jej plany zdobywcze w połykanych łzach gniewu się rozpłynęły. Starosta
też sztywniejszym był niż dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym,
nadskakującym, ale zimnym. Loiska uczuła, że musiano go przestrzec, że miał się
na baczności i że na opanowanie go tak bardzo liczyć nie mogła. Z rozpaczy
wróciła do zwykłego sobie, śmiałego tonu, do rozmowy bez rachuby, do ostrych
dowcipów, które ją czyniły jeśli niezbyt idealną, to bardzo interesującą. Z
goryczą poczęła mówić o wielkim świecie, o tych, którzy na nią patrzyć i znać
jej nie chcieli. A że dla starosty ton ten i ta śmiałość były rzeczą nową,
potrafiła go rozbawić i zatrzymać do wieczerzy. Zrozpaczone to postępowanie
lepszy skutek zrobiło niż dawna duma i przesadna surowość. Starosta wyszedł
znowu zachwycony. A jednak była to - wedle potajemnego jego postanowienia -
ostatnia, dla przyzwoitości oddana wizyta, gdyż chciał się wycofać i nic nie
mówiąc Tytusowi, stosunek ten zerwać. Wpłynęły na to przestrogi żebraka
zagadkowego i tu i owdzie w czasie wizyt oddawanych w mieście pochwytane wyrazy.
Wiedziano już, że bywał u tak zwanej kasztelanicowej i nie odradzając mu
wyraźnie, mimochodem ostrzegano go o niebezpieczeństwie. Właśnie w tych kołach,
do których zajrzał, odwiedzając Ignacego i Stanisława Potockich, wiedziano o
stosunkach Loiski z obozem przeciwnym. Zwrócono uwagę młodego chłopaka na to, iż
może zetknąć się z ludźmi, z którymi stosunki mogłyby go tam zaprowadzić, gdzie
zajść nie chciał, ani był powinien. Starosta, pomimo młodości i gorącego
temperamentu, poczynał wchodzić w siebie i myśleć. Ostygł też znacznie dla
Tytusa. O pochwyceniu Baraniego Kożuszka nazajutrz wiedziano w mieście, a że
Warszawa cała naówczas żyła bardzo podnieconym życiem, łaknęła nowin, chwytała
je chciwie i z drobnych rzeczy nawet robiła wielkie, mówiono o tym nie tylko w
ulicy, ale i po salonach. Niejednemu zagadkowy ten żebrak dokuczył, obawiano się
go, odgrażano nań. Sam marszałek Mniszech miał raz z nim do czynienia i pamiętał
o tym. Inni wysoko położeni panowie, szczególniej ci, którym sejm 1772 roku *105
pamiętano, ci co otwarcie teraz występowali przeciw reformom, niejeden raz
publicznie szyderstwa znosić od niego musieli i pocieszali się tylko tym, że
Barani Kożuszek za wariata był ogłoszony. Dnia następnego po uwięzieniu mówiono
z nie tajoną radością o tym, że nareszcie bruk warszawski oczyszczony zostanie z
nieznośnego napastnika, który niczego nie szanował. Wiadomość, kolportowana
szybko, dostała się i do tych, którzy potajemny mieli stosunek ze starym i może
używali go po swej myśli. Rano w kancelarii księdza podkanclerzego Kołłątaja,
ksiądz Jezierski *106 głośno opowiadał z oburzeniem, że biednego, niewinnego
staruszka straż marszałkowska miała niesłusznie pozbawić kawałka chleba. Ksiądz
podkanclerzy usta wydął, pokiwał głową i nic nie rzekł. Jezierski, sam dowcipny
i złośliwy, a znający bliżej pono starego, nalegał na to, aby się kto wstawił za
nim. - Co bo mówisz? - odparł podkanclerzy. - Tego tylko brakowało, aby mnie i
was, i tych, co się w to wdadzą, okrzyczano jako spiskujących z ulicą, z
demosem. *107 Wszak asindziej wiesz, iż mówią i tak na mnie, żem mieszczan
podszczuł, aby się o swe prawa upominali, żem im pisał memoriał i miał narady z
nimi, a nawet, żem od nich wziął pieniądze. Ruszył ramionami. - Zmiłujcie się,
mnie i siebie nie kompromitujcie! Staremu się nic nie stanie. Wyrzucą go precz z
miasta, to drugą bramą powróci i barani kożuch zamieni na opończę. *108 Skrzywił
się ksiądz Jezierski. - "Est modus in rebus" *109 - szepnął. - Niekoniecznie nam
samym się trzeba wdawać, ale człowieka salwować musimy. Ksiądz Kołłątaj ruszył
ramionami. Tegoż ranka pan pisarz, któregośmy widzieli u Kożuszka na poufnej
rozmowie, zjawił się u Ignacego Potockiego i po cichu oznajmił mu o aresztowaniu
starego. Chcąc jednak radzić coś i ratować go, potrzeba było postępować
ostrożnie i iść drogami zakrytymi. Wiedziano, ile osób domagało się zemsty nad
nieznośnym i zuchwałym człowiekiem. W salonach, choć jawnie zwano ów Barani
Kożuszek wariatem, po cichutku w nim domyślano się jakiegoś przebranego
spiskowca i sprzymierzeńca patriotów. Piękne panie, wysocy dostojnicy, którym
dokuczył stary, domagali się wykrycia tajemnicy, kim był ten zagadkowy szyderca.
- Pan marszałek ma go teraz w ręku - mówiono - powinien zmusić, aby się odkrył,
kim jest. Na to są przecie sposoby. Podczas gdy po mieście rozpowiadano sobie
dnia tego o Baranim Kożuszku, Maciej, który przez całą noc oka zmrużyć nie mógł,
skoro świt pobiegł do Bernardynów, do ojca Pankracego. Trafił na to, że właśnie
mszę raniej niż zwykle odprawiał, bo go gdzieś wysyłać miano, i ledwie pochwycił
śpieszącego ze śniadaniem. - Ojcze dobrodzieju - zawołał, cisnąc się do celi,
zapłakany sługa - jeżeli w Boga wierzysz, ratuj! Nieszczęście spotkało mojego
pana, o los którego ja dawno się lękałem. Straż marszałka wczoraj go pochwyciła.
- Kogo? - Barani Kożuszek - wyjąknął Maciej, całując rękaw habitu. - Jeżeli wy
nie poradzicie, to nikt. Możecie poświadczyć za nim. - Siedzi na zamku? - odparł
ojciec Pankracy i ręce złożył. - A mówiłem, a przestrzegałem go! Co teraz
począć? - Ojczuniu, na miłość bożą, idźcie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do
kogo się udać. Poświadczcie, że to człek bogobojny i uczciwy. Ojciec Pankracy
głową tylko potrząsł; zdało się, iż potajemnie się modlił. Maciej niewiele mógł
go nauczyć o tym, jak i za co wzięto starego. Pankracy, zamierzoną podróż
odkładając, poszedł oznajmić o tym gwardianowi, włożył płaszczyk i natychmiast
udał się do urzędnika, który zwykł był więźniów indagować i od którego zależało
najwięcej, co z nimi potem uczynić miano: odesłać do prochowni, *110 precz
wygnać czy ukarać i więzić. Był to ten właśnie Suzantowski, który dnia
wczorajszego swoim obyczajem tak się obszedł grubiańsko z Baranim Kożuszkiem.
Podsędka Suzantowskiego znał ojciec Pankracy dosyć dobrze, bo niejeden raz do
więźniów chorych lub skazanych chodził. Ale w tej godzinie, gdy tyle miał do
czynienia w kancelarii, przystęp do niego był trudny. Szczęściem, suknia
duchowna i popularność ojca Pankracego wszędzie mu drogę ułatwiały. Przebrnął
więc i straże, i pozamykane dla innych drzwi, dostał się do izby, w której już
nad protokółem ze zbiegiem jakimś pracował Suzantowski, i potrafił go odwołać na
stronę. Podsędek, dla wypoczynku, przy sądzie miał małą ciupkę, w której jadał
niekiedy, jeśli czasu nie miał do stracenia, i drzemał po obiedzie. Wprowadził
do niej ojca Pankracego. - Co jegomości do mnie sprowadza? - zapytał,
usadowiwszy go obok siebie. - Kochany podsędku, miłosierdzie chrześcijańskie,
litość - rzekł ksiądz. - Posadziliście do aresztu ze złoczyńcami człowieka,
którego ja znam nie od dziś. Mówię o Baranim Kożuszku. No, w głowie u niego
czasem pstro, ale to starowina pobożny i poczciwy. Suzantowski podniósł do góry
głowę, skrzywił się nieco, ręką po brodzie pogładził, jakby próbował, czy dobrze
ogolona, i uśmiechnął się. - Ale, ba! - rzekł cicho. - Uczciwy człowiek. Ale,
ba! A po chwilce dodał: - Niechże mi jegomość dobrodziej będzie łaskaw powie, co
on za jeden. Ojciec Pankracy oczy spuścił. - To, co mnie o sobie wyznał na
spowiedzi, "sub sigillo confessionis", *111 tego ja ci nie mogę powiedzieć -
rzekł ksiądz; - ale świadczę słowem kapłańskim, że kryminału na sobie żadnego
nie ma. Pokutnik jest. - Bardzo dobrze - odparł Suzantowski - ale przecie imię i
nazwisko jakieś mieć musi. - Tak, ale przez pokorę i dla pokuty uczynił "votum"
*112 iż je zatai. - Dobrze - powtórzył podsędek - a zatem ciągnijmy z tego, coś
jegomość dobrodziej mi powiedział, logiczne wnioski. Pokutuje, zatem zgrzeszył,
a nazwisko tai przez pokorę, więc musi ono coś być warte, wszelki zaś cywilny
urząd domaga się jasno, gdy indaguje. Musimy wiedzieć, kto ten jegomość jest,
abyśmy dlań należne, "sic decet", *113 poszanowanie mieli i wzgląd pewien.
Ojciec Pankracy zmieszał się trochę. - Podsędku kochany - rzekł - znasz mnie nie
od dziś dnia. Moja poręka coś warta i słowo kapłańskie, choćby przed trybunałem,
się liczy. Suzantowski pogładził się jeszcze po brodzie, pióro, które miał
zatknięte za uchem, wyjął, począł na nie patrzyć, potem je na paznokciu próbować
i ocierać o poły wyszarzanego kontusza. Dumał. - "Reverendissime" *114 - rzekł
powoli - gdyby o mnie jednego szło, wygralibyście sprawę może; ale tu na
nieszczęście zachodzą takie wpływy, takie względy, iż ja, jako subaltern *115
nic albo niewiele mogę. Nie wiem, kto taki ten wasz pokutnik; szanuję tajemnicę
spowiedzi świętej, ale Barani Kożuszek naraził się wysoko położonym dygnitarzom.
Suzantowski, minę robiąc oburzenia pełną, ręce załamał i szepnął: - Chyba nie
wiecie, że raz jego ekscelencją samego jaśnie wielmożnego marszałka w ulicy
śmiał napastować. "Horrendum!" *116 Nie wiem, co mu rzekł, ale swojego czasu
hrabia był "furiosus" *117 i tego mu nie zapomniał. Jeżeli naówczas uszedł kary
i smagania, winien to był szczególnym okolicznościom, że się uwaga odwróciła od
tego i roztrąbiać nie chciano. Ale dziś, na samą wiadomość o uwięzieniu
wszystkie stare grzechy mu przypomniano. Ruszył ramionami. - Cóż ja tu mogę?
Nic. - Miejże litość nad starcem - dodał ksiądz. Suzantowski, w milczeniu rękami
szeroko rozkładając, ukazywał, iż jest bezsilnym. - Dziś już, ojcze kochany -
rzekł głos zniżając - jak tylko wieść gruchnęła, że go wzięto, natychmiast
marszałek sam przysłał, zalecając najsurowszą indagacją. To mówiąc, Suzantowski
ruchem dobitnym okazał, jak się ona odbywać miała. - Na rany boskie! - zawołał
bernardyn. - Toż starzec bezsilny! Podsędek dobył chustkę ogromną z kieszeni,
nos otarł, złożył ją porządnie i rzekł głosem płaczliwym: - Choćby mi się serce
krajało, ojczuniu, obowiązki moje... Musimy "statum civilem" *118 jego mieć
czarno na białym. - Ale z niego, choćbyście go i męczyli, niczego się nie
dowiecie. Tu Pankracy zadumał się trochę i wtrącił: - A nuż szlachcic? - rzekł
nagle. Suzantowski, który tego argumentu się nie spodziewał, trochę się żachnął
w tył. Pomyślał. - Niewiadomość grzechu nie czyni - rzekł. - My u żebraka
klejnotu szlacheckiego suponować nie możemy. Pomimo to podsędek przypuszczeniem
szlachectwa cokolwiek był zmieszany. Jakby sam się chciał przekonywać, dodał: -
Bito nieraz i szlachtę; nie tylko sąd, ale niejeden magnat na kobiercu, i bez
niego, bizuny dawał. Panu staroście kaniowskiemu *119 uboga szlachta napraszała
się nieraz, aż w końcu musiał odpowiadać: "nema hroszy, ne budu bity". - Kiwnął
głową. - Gdzie on tam szlachcic! Lada jaki szlachetka herbu by między
tałatajstwem, żebractwem, pod kruchtami nie posponował. - A pokuta! - odparł
ojciec Pankracy. Podsędek, którego coraz głośniejsza rozmowa, dochodząca przeze
drzwi z izby sąsiedniej, niepokoiła, wstał, jakby chciał skończyć konferencją z
księdzem. - Mój ojcze - rzekł - jedyną radę mam - podniósł palce do góry. -
Chcecie go salwować, tam się potrzeba udać, tam. Ja słucham rozkazów. Westchnął
ojciec Pankracy. - Gdzieżeście go posadzili? - zapytał. - Jak to, gdzie
posadzili?! - zawołał Suzantowski. - Może mu osobny apartament dać miano? Siedzi
razem ze złodziejami i włóczęgami pościąganymi z ulicy. Ani z miny, ani z
czupryny do innego aresztu się nie kwalifikował. Prawo wszystkich równa. -
Złoczyńców - odparł żywo ksiądz. - Ale on zbrodni żadnej nie popełnił.
Suzantowski otarte pióro założył powoli za ucho. - Wszystko to, ojcze, czego
byście po mnie w imię miłosierdzia chrześcijańskiego domagać się mogli,
kompetencją *120 moje przechodzi. Mam tylko prawo "inarticulo mortis" *121
posłać po spowiednika, a tymczasem pilnować, by z głodu nie umarł. Z tym
Suzantowski księdza odprawił, do sieni go odprowadził i ze spokojnym sumieniem
siadł do protokółu. Pomimo surowości podsędka i zamkniętej izby, w której
siedzieli więźniowie, troskliwy o pana Maciej, zrobiwszy zapas żywności łatwo
przenośnej, potrafił, przekupując straże, przesłać Baraniemu Kożuszkowi trochę
bułek i wędliny; ale te staruszek natychmiast pomiędzy współtowarzyszy
rozdzielił. Ponieważ dnia tego nie wzywano go jakoś do prawdziwego badania,
zajął się, nie mając co czynić, a o siebie nie okazując troski ni obawy,
robieniem znajomości z tymi, do których los go przybliżył. W początku szło to
dosyć opornie, bo i niektórzy go nawet grubiańsko zbywali. Później podział
żywności serca mu zjednał i pewien respekt u ludzi, którzy bezinteresowności tej
zrozumieć nie mogli. Posądzali go też o bzika w głowie, bo któż rozdaje chleb,
gdy jutro sam głodny być może? Pierwszy, z którym zawiązał dłuższą rozmowę, był
ten, co wczoraj, w niedostatku interlokutora, półgłosem sam z sobą rozmawiał.
Był to zbiegły sługa z jakiegoś dworu, który pono nie tylko sam się salwował,
ale znaczny wyniósł z sobą majątek. Przed spółtowarzyszem spowiadał się
otwarcie, nie udając niewinnego, ale tylko okazując mu, jak dowcipnie się bronić
myśli. Barani kożuszek słuchał go cierpliwie, a po skończeniu relacji rozpoczął
z wolna nawracanie grzesznika. - Bracie mój - rzekł - sprawiedliwość ludzką
łatwo oszukać, ale bożej nikt nie zdoła, bo najwyższy Sędzia widzi i wie
wszystko. Jeżeli ci mam radzić, do winy się przyznaj. Lepiej na tym, niż na
tamtym świecie pokutować. Hajduk na uniewinnienie swe nadzwyczajny ucisk pana i
nieznośne obchodzenie się komisarza opowiadać zaczął. - Za to oni też odpowiedzą
- ciągnął stary - bo przed sądem bożym ani panów, ani komisarzy, ani chłopów nie
będzie, tylko ludzie. Co się komu na tym świecie krzywdą stanie, sowicie
nagrodzi się na drugim. Hajduk westchnął. - Mówcie wy, co chcecie - rzekł
konkludując - łajdaki są i po wszystkim. Ku wieczorowi wcale niespodzianie
Barani Kożuszek wniósł odmówienie wspólnej modlitwy. Gawiedź przyjęła to z
pewnym zdumieniem, nikt jednak opierać się nie śmiał i stary, uklęknąwszy, na
głos począł naprzód litanią odmawiać do Najświętszej Panny, potem psalm "Kto się
w opiekę" i wieczorne modlitwy. Serca ludziom zmiękły jakoś. Kobieta, siedząca w
kącie, płakać zaczęła. Cóś z dawnego, poczciwego życia się jej przypomniało. Na
starego patrzano z pewnym poszanowaniem. Dla każdego miał słowo dobre, pociechę,
a pomimo że nie lepiej od nich wyglądał, poczuli w nim wyższość jakąś.
Przyniesione przez Macieja jedzenie powtórnie rozdzielone zostało. Ludzie
domyślali się już w tym człowieku jakiejś zagadki. Późno wieczorem pachołkowie
znowu wyprowadzili starego do Suzantowskiego. Tym razem jednak podsędek przyjął
go inaczej, milcząc i ciekawie mu się przypatrując, nim usta otworzył. Nie łajał
już i nie klął. - Miałeś czas do rozmysłu - ozwał się mrukliwie. - "Tandem",
*122 cierpliwość się wyczerpuje, litość ma granice; potrzeba raz to skończyć.
Gadaj, kto jesteś. Skąd rodem, stan, wiek, "anteriora"?! *123 Sąd, jak na
spowiedzi, potrzebuje szczerego wyznania. - Alboż mój stan, wiek i ród są
grzechem i winą? - odparł stary. - Powiedzcie mi, com zawinił. Suzantowski się
szarpnął. - Włóczęgostwo bez wszelkiej legitymacji już w obliczu prawa winą
jest! - zawołał. - Mogę ci zarzucić, że jesteś jednym z tych, co okradli pana
wojewodę Walewskiego lub należeli do zabójstwa pana Sieniuty. - Więc należałoby
tego dowieść - rzekł stary. - Nie, należy tobie się wywieść! - krzyknął już
zniecierpliwiony Suzantowski. - Nic łatwiejszego - bardzo łagodnie odezwał się
Kożuszek - bo gdy wojewodę okradano, a panów Sieniutów zabijano, jam tu był i u
księży bernardynów mszy świętej słuchał. Podsędek porwał się z krzesła. -
Błazeństwa prawisz! - krzyknął. - Ja tu nie mam czasu z tobą komedii grać. Gadaj
mi! Kożuszek na kiju się sparłszy, głowę zawiesił i z rezygnacją słuchał długiej
admonicji. Gdy się skończyła, nie poruszył się wcale i pozostał milczący.
Suzantowski wzdłuż i wszerz przebiegał izbę. - Chciało ci się spokojnie Pana
Boga chwalić - zawołał, stając przed nim - to po cóżeś na siebie brał jakieś
funkcje, do których nie byłeś powołany, hę?! - Jakie? - Napadałeś na ludzi
spokojnych sprośnymi mowami. - Mówiłem prawdę, aby ich do pokuty i opamiętania
nakłonić. - Któż ci to polecił? - Sumienie. Suzantowski, posłyszawszy ostatnią
odpowiedź, plunął i odszedł nazad do krzesła. Barani Kożuszek stał oparty na
kiju. - Gdybym twoich siwych włosów się nie litował - odezwał się podsędek -
dobyłbym z ciebie prawdy wiadomym sposobem: kazałbym oćwiczyć, abyś mi wszystko
wyśpiewał. Lecz - dodał z powagą - chcę dać ci jeszcze czas do namysłu. Siedź i
gnij w ciupie! Groźba nie uczyniła żadnego wrażenia, a pachołkowie odprowadzili
starego do więzienia. Więźniowie powitali go z radością, on ich z uśmiechem.
Poszedł do swojego kąta i na barłogu spać się położył. Nazajutrz w mieście
rozpowiadano sobie bardzo rozmaicie, jak sprawiedliwość na próżno usiłowała z
człowieka tego dobyć prawdy, jak się zapierał nazwiska, wykłamywał, uwodził.
Miano podejrzenie wielkie, iż był zbrodniarzem i mordercą. Ciekawość wzrastała.
Maciej tymczasem biegał do ojca Pankracego, który skarżył mu się, że nic nie
może uzyskać, że trzeba było Bogu ofiarować cierpienie, a mieć cierpliwość.
Zaręczał słudze, iż podsędek, choć krzykliwy i napastliwy, w gruncie okrutnym
nie był. Tymczasem pozostawiony we wspólnej izbie, Barani Kożuszek spełniał
dalej to, co za swe więzienne posłannictwo uważał. Pół dnia prawie, nawracał i
kazania im prawił, a że je co dzień popierał, dzieląc się tym, co mu z miasta
potajemnie przynosił Maciej, powagę zyskiwał coraz większą. Tydzień już przeszło
trwało to bez zmiany, gdy dnia jednego pachołkowie zabrali staruszka, nie
oznajmując mu dlaczego, i przenieśli go do izby innej, w której miał sam jeden
pozostać. Kto to i z jakiego powodu zarządził, nie było wiadomo. Nowe więzienie,
nie lepsze od pierwszego, miało tapczan słomą narzucony, jedno okno i piec,
który czasem ogrzewano z korytarza. Staremu żal było towarzyszów więzienia, na
których już wpływ jego zaczynał być widoczny. Przyjął jednak to osamotnienie,
poddając mu się z pokorą. Dziwiło go tylko trochę, iż do podsędka wzywanym nie
był. Chciano go widocznie złamać tym odosobnieniem od ludzi. Maciej, i tu
porobiwszy stosunki opłacając się stróżom, jadło po kryjomu przynosił. Jednego
dnia nareszcie, o mroku, większym datkiem ująwszy klucznika, sługa stary wcisnął
się do pana i gdy się znaleźli sami, płacząc do nóg mu się rzucił. Barani
Kożuszek, choć się uradował, ale razem pogniewał. - Bodajżeś ty... a toć mnie
zdradzić możesz mimo woli! - zawołał. - Po co ty mi nosisz to jadło i
sznurkujesz tu w więzieniu? Powezmą podejrzenie, ciebie będą śledzić i może
dojdą. Na rany pańskie, nie frasuj się tak o mnie! Albo to ja chłodu i głodu
znosić nie umiem i z innej gliny ulepiony jestem niż ludzie ci, co toż samo
cierpieć muszą? Po odebranej burze Maciej dostał naprędce informacją, do kogo i
z czym miał iść, co przynieść, jeżeliby mu się znowu do więzienia wcisnąć udało.
Tydzień upłynął bez zmiany żadnej. Rozmaitymi drogami trafiano do
Suzantowskiego, do marszałka nawet, do osób różnych, starając się o uwolnienie
ciche staruszka. Mniszech jednak był nieubłagany, bo pamiętał i przebaczyć nie
mógł napaści na siebie. Marszałkowa nawet na próżno przemówiła cóś za tym
więźniem, o którym tyle w mieście mówiono. Mniszech słuchać nie chciał, żądał
dowiedzieć się, co to za człowiek i kto go nasadził, bo nie przypuszczał, ażeby
sam się ważył tak go ostro zadrasnąć. Prosty człowiek, jakim sobie żebraka
wyobrażano, nie był do tego zdolnym i powodu nie miał. Ojciec Pankracy raz i
drugi jeszcze poszedł do Suzantowskiego, ale nie do urzędu marszałkowskiego,
tylko do domu. Skutkiem może tych starań było, że podsędek jednego dnia
zameldował się z rana do marszałka. Nawet urzędnikowi trudno się było docisnąć
do wielkiego dygnitarza i męża siostrzenicy królewskiej. Obowiązki jego przy
dworze i królu, ze stanowiska wypływające, nie tyle mu zabierały czasu, co
towarzyskie różne zajęcia i kłopotliwa administracja Wiśniowca, *124 który i
mieniać, i sprzedawać chciał, a potem znowu wielkim nakładem upiększał. On i
pani marszałkowa, siostrzenica króla, jak cała jego rodzina, prawie zawsze
potrzebowali pieniędzy i w polityczne intrygi byli wplątani. Nie miał więc
marszałek czasu na zajmowanie się pomniejszymi sprawami, które zdawał na
podkomendnych swoich. Powołanie Suzantowskiego było rzeczą osobliwszą i wielce
znaczącą. Wieczorem dano mu znać, aby z rana się stawił. Podsędek ogolić się
musiał, przeciw zwyczajowi swemu, bo powszedniego czasu czynił to tylko dwa razy
na tydzień. Marszałka zastał przy toalecie, a razem obłożonego dokoła
porozpieczętowanymi listami z Drezna, Wiśniowca, Dubna, Petersburga i Kijowa.
Spraw państwo Mniszchowie mieli mnóstwo. Gdy podsędek się oznajmił, marszałek
nawet kamerdynera Francuza odprawił. Był namarszczony, znudzony i w złym
humorze. - Domyślasz się asindziej, po co go wezwałem - rzekł. - Koniec potrzeba
zrobić jakiś z tym żebrakiem, o którym tyle mówią w mieście, że - tu się
skrzywił - nawet Król Jegomość pytał mnie o niego. Podsędek ściągnął usta. -
Jakże jaśnie wielmożny marszałek rozkaże? - Ale któż to jest? Co za człowiek? -
Dojść trudno - począł Suzantowski. - Świadczą za nim tacy ludzie, jak ojciec
Pankracy, spowiednik jego, że pobożny i pokutujący. Koniec końców, jaśnie
wielmożny panie, mnie się widzi i jestem tego pewnym z kilku indagacyj, że z
wielkiego nabożeństwa dostał on pomieszania zmysłów. Trudno karać obłąkanego. -
Oho, ho! - przerwał Mniszech. - Cóż, puścić go, aby mi wyrabiał brewerie pod
bokiem sejmu, zaczepiał ludzi, buntował uliczników głupim gadaniem? - Ale
niemniej pewna, że to jest wariat - powtórzył podsędek. Marszałek namyślił się
trochę. - Wariat? A ponieważ nie wiadomo, kto jest i skąd rodem, aby go można do
miejsca urodzenia odesłać, więc do bonifratrów z rozkazem, aby go trzymali w
zamknięciu. Suzantowski popatrzył błagająco; chciał się odezwać. - Do
bonifratrów - powtórzył marszałek. - Rzecz skończona! Myśl ta zdawała się nawet
tak do smaku przypadać Mniszchowi, że mu się czoło rozjaśniło trochę. Skłonił
się lekko podsędkowi i siadł do listów, dodając: - Proszę zalecić, aby go pod
żadnym pozorem bez mej wiadomości nie uwalniano. Nie mógł już podsędek odezwać
się, marszałek był zagłębiony w czytaniu listu. Stało się, że co pan Suzantowski
miał za środek jedyny oswobodzenia starego, za którym ciągle go proszono,
pogorszyło jeszcze położenie jego. Wiadomym było, że ojcowie bonifratelli, *125
wedle ówczesnego, powszechnie przyjętego systemu, z obłąkanymi obchodzili się
bardzo surowo, a innych środków leczenia aberacji *126 umysłowych wtedy nie
znano nad golenie głów, zlewanie zimną wodą, krwi puszczanie i pijawki. W razie
oporu wiązano i krępowano nieszczęśliwych. Lecz na to już rady nie było. Tegoż
dnia, nad wieczorem przyszedłszy, Maciej od stróża się dowiedział z
przerażeniem, iż Barani Kożuszek został do bonifratrów przewieziony. Nie
powiedziano mu, wyprowadzając go z więzienia, co z nim uczynić miano. Stary ze
swą rezygnacją, która go nigdy nie opuszczała, wziął kij i był gotów do drogi.
Przeprowadzający go stróż miał pismo z urzędu marszałkowskiego, polecające
obłąkanego czujności braci. Dopiero u furty Barani Kożuszek z uśmiechem
postrzegł, że go odstawiono do czubków. *127 Pierwszym z braci, który go tu
spotkał, szczególnym zrządzeniem był właśnie ten, który chodząc po kweście,
uderzony był podobieństwem właściciela kamienicy przy ulicy Krochmalnej do
Baraniego Kożuszka. Teraz jeszcze żywiej go uderzył zupełnie podobny głos
starego do słyszanego w rozmowie. Wlepił oczy w żebraka i oderwać ich nie mógł.
Przełożonym podówczas był ojciec Filip Brzeski. Do niego więc, dla rozpoznania,
w jaką kategorią miał wnijść chory, zaprowadzono starego. Kwestarz, żywo zajęty
nim, poszedł razem, niosąc pismo od urzędu. Barani Kożuszek stanął w progu i
czekał, gdy tymczasem kwestarz po cichu cóś opowiadał przełożonemu, który w
milczeniu, ze znajomością fizjognomii, jaką mu dawało doświadczenie,
przypatrywał się żebrakowi. Wielce go zdziwiło, że ów obłąkany był bardzo
spokojny, a wzrok jego nie zdradzał najmniejszego symptomatu *128 zboczonego
umysłu, nie było też w nim tej melancholii, *129 jaką się w innych wypadkach
odznaczają monomani. *130 Ojciec Filip był człowiekiem surowym, ale dobrego
serca. Odczytawszy pismo, z dala się dobrze przyjrzawszy Kożuszkowi, a mając
informacją braciszka, z wolna się zbliżył do niego. - Cierpiący jesteś? -
zapytał. - Któż z ludzi nie cierpi? - Musiałeś być dotknięty nieszczęściem
jakimś. - Tak, mój ojcze, wielkim, strasznym! I łzy mu mówić nie dały. - Tu u
nas, w spokoju, przy staraniach, Bóg da, może ci będzie lepiej i przyjdziesz do
zdrowia. Staruszek nic nie odpowiedział. - Skąd jesteś? Jakiego stanu? - ciągnął
dalej przełożony. - Pokutnik jestem, grzesznik, to mój stan - rzekł żebrak. - O
nazwisku rad bym zapomnieć. Tu, zamilkłszy trochę, dodał z cicha: - Jeżelibyście
się o mnie czego dowiedzieć chcieli, spytajcie ojca Pankracego od bernardynów.
Na tym skończyła się rozmowa. Ostrożny przełożony, nim coś postanowił, lękając
się jakiegoś wybuchu, dodał staremu do dozoru i obserwacji tego braciszka, który
go przyprowadził. Brat Izydor ciągle jeszcze nie mogący zrozumieć, co znaczyło
to podobieństwo, które go niepokoiło i z myśli mu wynijść nie mogło, zaprowadził
go do celi. Staruszek poszedł za nim z pokorą i dobrym humorem, poddając się
losowi. Ksiądz Izydor nie spuszczał z niego oka. Postarał się naprzód nakarmić
go, potem ośmielić, wreszcie rozpoczął rozmowę. - Nie masz tu krewnych, brata
lub kogo w Warszawie? - zapytał. - Nie - rzekł Kożuszek. - Przy ulicy
Krochmalnej, hę? - zagadnął ksiądz Izydor. - Jak mi Bóg miły, twarz, głos...
Stary ramionami poruszał. - Nienaturalna rzecz takie podobieństwo - mruczał
braciszek. Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze życie nie doprowadziło do
niczego. Izydor postanowił, nie mówiąc nic, nazajutrz znowu z puszką po kweście
udać się na ulicę Krochmalną i sprawdzić, czy tam był ów samowtór żebraka. Do
nocy najpilniejszą zwracając uwagę na starego, gdy ten się zaczął modlić,
opuścił go braciszek, ale dla bezpieczeństwa zamknął w celi. Ponieważ obłąkanie
okazało się łagodnym, a właściwie żadnych jego znaków dopatrzyć się nie było
można, nazajutrz puszczono swobodnie żebraka, z dala tylko dozór mając nad nim.
Ksiądz Izydor tymczasem, zadraśnięty zagadką, która mu nie dawała pokoju,
pobiegł na ulicę Krochmalną. Maciej, który mu otworzył, nie chciał go puścić.
Uderzyło go to, że kwestarz gwałtownie się upominał o widzenie z właścicielem
domu i poprzysiągł, że mu o jamużnę nie chodziło, że ma do niego interes tylko.
Sługa oświadczył, iż pana nie ma w domu. Wiedział już od wczoraj, że
przeniesiono go do bonifratrów, a to naleganie kwestarza nadzwyczaj mu było
podejrzanym. Nużby się tajemnica wydać miała. Niepokój i odpowiedzi niepewne
Macieja dały do myślenia braciszkowi. Obawiając się, aby kwestarz nie chciał
szkodzić staremu, sługa wierny drżącą ręką ofiarował zbyt obfitą jamużnę. To
obudziło większe jeszcze podejrzenie. Ksiądz Izydor nie ustępował od progu,
oczyma badał Macieja, który bełkotał, czerwieniał i łzy mu w oczach stawały. Nie
wiedzieć, co było począć z natrętem. Sługa miał wielką ochotę zwierzyć mu się, a
nie śmiał. Drżał cały. Puścić go tak z niczym, a co gorzej - z podejrzeniem, o
którym mówić mógł, nie znając jego możliwych skutków, nie chciał Maciej. Po
namyśle więc wpuścił go do domu. - Ażeby się ksiądz dobrodziej przekonał, iż nie
kłamię - rzekł - proszę ze mną na górę. Braciszek poszedł. Milczeli przez
schody. Maciej wzdychał. Weszli do pustych pokoi, na których widok słudze łzy w
oczach stanęły. Łzy te poruszyły księdza. - Ale tu w tym wszystkim tkwi
tajemnica jakaś. Jaż nie jestem zły człowiek - począł żywo ksiądz Izydor. - Ja
waćpanu powiem otwarcie. Widziałeś mnie, gdym tu był przed kilką tygodniami.
Uderzyło mnie wówczas nadzwyczajne podobieństwo waszego pana do Baraniego
Kożuszka. Maciej zbladł i drżeć począł, a ręce mimo woli mu się złożyły jak do
modlitwy. - Tego człowieka wczoraj do nas z urzędu warszawskiego oddano za
wariata. Ale on wariat nie jest. W tym wszystkim cóś tkwi. - Nie ma nic! Nic!
Nic! - zakrzyczał Maciej. - Ale na rany Chrystusa, milcz jegomość, bo zgubisz
człowieka! - Będę milczał, ależ mi zaufajcie - odezwał się bonifrater. - Mów mi,
tłumacz, co to jest. Za co go wzięli? Dlaczego do nas odesłali? Gdy zrozumiem
wszystko, jużci to wpłynie i na obejście się z tym nieszczęśliwym. Przecież
suknię duchowną noszę i zdrajcą żadnym nie byłem i nie będę. Maciej począł go
całować po rękach. - Siadaj, mój dobry ojcze - rzekł - powiem wszystko. Bóg
widzi, że gdyby nie ten mus, milczałbym jak kamień; ale wy mu pomożecie, my go
ocalimy. Westchnął stary. - No, tak, tak. Barani Kożuszek a mój pan, z którym tu
mówiliście, jedną jest i tąż samą osobą. Człowiek ten ucierpiał wiele od ludzi,
był nieszczęśliwym nad wyraz wszelki. Rozmiłował się w kobiecie, która jego imię
sponiewierała, na co on patrzyć nie mógł. Potem jedyne dziecko, dla którego żył,
co mu było całym światem, matka tak wychowała, że i to poszło na zgubę. Cóż
chcecie? Żal mu okropny ścisnął serce. Porzucił żonę, dom, wszystko; przyszedł
tu, aby choć z daleka patrzyć na zgubione dziecię i próbować, czy go uratować
nie zdoła. Zgorzkniało w nim wszystko, w żółć się obróciło. Ot, jak biedny do
tego przyszedł, że mu się zachciało za swe nieszczęście mścić nad światem całym.
Począł się za żebraka przebierać i... wiecie, co dokazywał ów Barani Kożuszek.
Maciej nie płakał już, ale beczał. Księdzu Izydorowi też łzy w oczach stały. -
Jaki on wariat? - mówił dalej sługa. - Mój ojcze, kiedy się już wszystko mówi,
toć najrozumniejsi ludzie go się radzą, toż z nim tacy przestają, co najwyżej
stoją... On ma więcej rozumu w palcu jednym, niż my w głowach. Ale niechaj już
go i za wariata udają. Bóg z nimi, byle nieboraka nie męczyli. Braciszek
milczał, lecz widać było, że mocno go przejął los tego człowieka. - Cóż tu
robić? - zamruczał. - Przełożonemu mówić o tym czy nie? - Niech Bóg uchowa! -
zakrzyczał Maciej, ręce podnosząc. - Już i tak za wielu nas wie o tym. On woli
znosić biedę, niż się wydać z sobą. Ścisnął księdza za kolana Maciej. - Miejcie
tylko opiekę nad nim, bo on sam żadnej nad sobą litości nie ma. Z pół godziny
jeszcze na cichszej rozmowie pozostali sługa i braciszek, który za dalszą już
kwestą nie idąc, natychmiast do klasztoru powrócił. Zastał tu Kożuszka, który
nie mając nic do roboty, wyprosił sobie miotłę i starannie zamiatał korytarze.
Pomimo danego Maciejowi przyrzeczenia, braciszek Izydor natychmiast, pod
sekretem spowiedzi, poszedł wszystko opowiedzieć przełożonemu. Ksiądz Brzeski,
posłyszawszy to, zadumał się mocno. Nie wdawał się on w sprawy krajowe, bo ani
czasu do tego nie miał, ani ochoty. Z tego jednak, co słyszał o wystąpieniach
Baraniego Kożuszka na warszawskim bruku, mógł łatwo się domyśleć, iż był
sprzymierzeńcem patriotów. W duchu i on do nich należał. Wzbudziło to w nim
sympatią dla niego. Położenie więc staruszka tu, gdzie się spodziewano dlań
surowości i obejścia ostrego, nie pogorszyło się wcale, owszem stało znośnym.
Gdyby nie pewna bojaźń odpowiedzialności przed marszałkiem, który tak blisko
stał króla, będąc dobroczyńcą klasztoru i szpitala, przełożony byłby przez
szpary patrzył nawet na ucieczkę żebraka. To pewna, że do zbytku go nie
strzeżono. Ksiądz Izydor wprowadzał doń po kryjomu Macieja, przynoszono mu nowe
druki, odbierał i pisywał listy. Żeby się zaś nie zdradzać, z dobrej woli pełnił
posługi w klasztorze najmniej przyjemne i najcięższe. Czas upływał. Spodziewano
się, iż sprawa Baraniego Kożuszka zapomnianą zostanie i on sam po cichu wymknąć
się potrafi. Byłoby też w istocie do tego przyszło, gdyby nie rzecz całkiem
nieprzewidziana. Nadzwyczajna wówczas wychodziła ilość pamfletów *131 i pism
ulotnych, pod najdziwniejszymi tytułami. Takimi były: "Dzwon polski", "Polak w
czui", "Cygan z gandziarą", "Ksiądz z kropidłem" itp. Jednego dnia wśród tych
druków, które często dla większego rozpowszechnienia autorowie ich rozsypywali
po ławach Saskiego Ogrodu, po fiakrach najemnych itp., zjawił się świstek
dowcipny, ale nadzwyczaj złośliwy, pod tytułem "Barani Kożuszek". Z druku nie
można było odgadnąć, czy go wydała najpłodniejsza z ówczesnych drukarń,
Gr~ollowska, czy go potajemnie złożono u pijarów lub w innej jakiej drukarni.
Posądzano wielce redakcją gazety Niemcewiczowskiej, *132 iż go na świat wydała.
"Barani Kożuszek" w świstku tym, pod przybranymi, ale łatwymi do odsłonięcia
nazwiskami, stawił pod pręgierz *133 opinii publicznej wszystkich nieomal
koryfeuszów tak zwanej republikanckiej opozycji, poczynając od hetmana
Branickiego, Rzewuskiego, Szczęsnego Potockiego itp., i dogryzał im
wspomnieniami przeszłości, aluzjami *134 do rozmaitych, dotąd na jaw nie
wyciągniętych wypadków. Autor był tak doskonale świadom wielu tajemnic, tak
dowcipny i nielitościwie złośliwy, iż broszurę rozrywano. Jedni wściekali się i
odgrażali, drudzy śmieli do rozpuku i radowali. Tegoż dnia "Barani Kożuszek" był
w rękach wszystkich, na zamku, u króla, w ręku posłów i senatorów czasu
posiedzenia. Hulewicz, *135 przyjaciel Szczęsnego, sławny z dowcipu, wymowny i
do pióra wprawny, gotował się już odpowiedzieć i obiecywał oddać pięknym za
nadobne, nie oszczędzając nikogo. Miało się tam dostać i temu nieszczęśliwemu,
co najwyżej siedząc, najwięcej krwawym się potem oblewał. Tymczasem całe miasto
mówiło o Baranim Kożuszku i przypomniano go sobie, na nieszczęście. Pochodzenie
pamfletu jedna rzecz poniekąd zdradzała. Znaną była wszystkim przyjaźń niczym
nie zachwiana Ignacego Potockiego dla hetmana Branickiego, wystąpienie jego za
nim w procesie podskarbiego. W pamflecie Barani Kożuszek, choć nie pominął
hetmana, obszedł się z nim daleko dyskretniej, łagodniej niż z innymi. Można się
więc było dorozumiewać, że owa tak zwana frakcja spiskowych niezupełnie była
obcą w świat rzuconej broszurze. W mieście z tego powodu zaczęto dopytywać i
śledzić, co się stało z Baranim Kożuszkiem prawdziwym? Byli i tacy, którzy
posądzili, że on sam pisał tę zajadłą satyrę. Marszałek Mniszech, przed którym
król skarżył się uśmiechając na niepotrzebny ten pamflet, choć może nie był z
niego tak bardzo niekontent, bo mu on kadził zręcznie, przypomniał też sobie
zesłanego do bonifratrów żebraka. Będąc na mieście dnia tego, zajechał
"incognito" *136 do przełożonego. Chciał się przekonać sam, czy więzień jest na
miejscu. Gdy księdzu Brzeskiemu dano znać o dygnitarzu, wybiegł na jego
spotkanie. Barani Kożuszek, wedle raz przyjętego zwyczaju, zamiatał właśnie
korytarze. Na zapytanie o niego ksiądz Brzeski wskazał marszałkowi delikwenta
*137 dodając, że zachowywał się bardzo spokojnie i najmniejszych oznak obłąkania
nie dawał. - Niemniej proszę go mieć na oku - rzekł hrabia. - Ludzie z niego w
złych celach usiłują uczynić jakiegoś bohatera. Fałszywe obiegają pogłoski.
Potrzeba zawsze mieć go pod ręką, aby móc udowodnić w potrzebie, co to jest za
figura. - To człowiek nieszczęśliwy, ale spokojny - zakończył przełożony. Od
tego dnia, gdy pięknej Loisce jej codzienny gość, hrabia W., biletem grzecznym
oznajmił, iż służyć jej nie może i gdy zarazem starosta się nie pokazał,
wszystko się zdawało spikać na to, aby kasztelanicowej krzyżować jej plany i
zawodzić nadzieje. Hrabia W. wprawdzie oddał jej wizytę we dnie, dobrawszy sobie
kogoś do towarzystwa, aby we cztery oczy przed sąd nie zostać pozwanym, lecz nie
grywał już tutaj. Urządził sobie mieszkanie, w którym męskie towarzystwo
dystyngowane się zbierało, korzystając ze swobody, jaką dom kawalerski dawał.
Pomimo nalegań Tytusa, starosta był też rzadkim gościem i wielki ten zapał, jaki
w początkach go ogarnął, ostygł wielce. Wprawdzie ile razy się panu Tytusowi
udało tu go wciągnąć, starosta ulegał czarowi tej kobiety, zapalał się znowu;
lecz był to pociąg wdzięku czysto zmysłowego, który się rychło rozpraszał, gdy
rozmaite uwagi nań oddziaływały. Przestrzeżony o tym domu, w którym ludzie
dwuznaczni mieli swe schadzki i narady, starosta, który coraz bardziej do
młodego obozu się garnął i czuł dlań sympatią, bardzo rzadkim u kasztelanicowej
był gościem. Loiska nadto była dumną, aby go pospolitymi sposoby ściągać
chciała. W charakterze tej kobiety zimnej, obrachowanej, było wiele
sprzeczności. Obok zepsucia przez wychowanie i przykłady, natura jej dała jakąś
szlachetną dumę, często szkodliwą dla rachub, ale stanowiącą lepszą charakteru
stronę. Dumy tej pozbyć się nie mogła. Gdy się jej nie powodziło, zamiast szukać
podstępnych środków naprawienia złego, wybuchała gniewem, rzucała się
niecierpliwie, zdradzała czasem nieopatrznymi słowy. Charakter jej w ogóle, obok
braku uczucia, obok zmysłowego chłodu i temperamentu dziwnego, gwałtowny był,
niepokonany. Uniesienia te psuły jej rachuby. Nie umiała być czułą ani łagodną,
nawet gdy rola tego wymagała. Z największym przymusem zaledwie wymóc mogła na
sobie pozór spokojniejszy. Rzadko wesoła, gdy raz przyszła do dobrego humoru,
wpadła w rodzaj szału, a przejście z niego do gniewu i pasyi było piorunowe i
czasem nie dającymi się odgadnąć drobnostkami wybuchające. Przy wszystkich tych
dziwactwach, kaprysach, wybrykach fantastycznych, pięknością swą i jakimś
urokiem nie dającym się określić obudzała gwałtowną namiętność. Wszyscy, co się
zbliżali do niej, przeszli przez takie przesilenie miłosne, namiętne, chociaż
mało kto później, zrażony obejściem się, nie ostygł wprędce. Najmniejsze
zobojętnienie dumna piękność karała natychmiastową wzgardą i już nie spoglądała
na adoratora. Służba u niej była niewolą u najstraszniejszego z despotów. Gdy
położenie, okoliczności zmuszały ją ulegać komuś, zastosowywać się, słuchać, już
dla tego samego zaczynała go potajemnie nienawidzieć. Po dezercji hrabiego W. i
ostygnięciu starosty mało kto wiernym jej pozostał. Dom coraz bardziej stawał
się pustym i milczącym. Spiskowi tylko, których tajemnicę podsłuchała Loiska,
zbierali się tu czasem wieczorami, w liczbie niewielkiej. Uwięzienie Baraniego
Kożuszka, do którego się przyłożyła kasztelanicowa, było dla niej nowiną
radosną. Usiłowała starać się o to, aby zuchwałego żebraka ukarano jak
najsurowiej; ale wpływ jej był mały i rozbił się o mnóstwo kanałów, którymi miał
dostać się do marszałka. Loiska dowiadywała się, posyłała, obiecywała wiele za
zemstę, której pragnęła, i w końcu zrozumiała, iż starania jej będą próżne, że
należy sprawę tę zostawić równie jak ona obrażonym. Zapewniano ją, że żebrak już
świata bożego nie zobaczy. Musiała się tym zaspokoić. Do innych utrapień, jakie
spadły na Loiskę właśnie w tych czasach, nowe przybyło i niespodziewane.
Majętność, która należała zapisem ślubnym w części do matki, a późniejszą
dotacją *138 przeznaczoną została córce, dotąd była w posiadaniu pierwszej.
Stosunki pomiędzy dzieckiem a matką nie odpowiadały pojęciu, jakie by o nich z
tych imion powziąć było można. Loiska potrzebowała teraz wiele i coraz więcej;
ale i matka, która nawykła do zbytków, a z wiekiem coraz się stawała
rozrzutniejszą, traciła bez miary. Z wielkiego przywiązania zrodził się później
chłód, żal do matki za popełnioną omyłkę, która przyszłości groziła, nareszcie
otwarta nieprzyjaźń i wojna. Matka w spadku dała Loisce swój temperament i
charakter. Obie równie były niepohamowane w gniewie i gwałtowne. Gdy raz poczęły
sobie czynić wymówki i wyrzuty, nienawiść zastąpiła miłość rodzicielską i
dziecięcą. Matka nazywała córkę niewdzięczną, ona ją przyczyną swojego upadku i
zguby. Od dosyć już dawna nie widywały się z sobą. Opuszczona przez męża, pani
Zelska miała zawsze ulubieńców, rezydentów i wiodła życie prawdziwie na przekór
światu. Im więcej na nią krzyczano, tym otwarciej się z tego urągała. Majątek,
rozmaitymi sposoby ratowany od ostatecznej ruiny, w końcu nie starczył na
zbytki, zabawy i podróże. Córce nie przysyłała już nic. Po wymienieniu kilku
listów, coraz groźniejszych, Loiska zapozwała swą rodzicielkę. Wytoczył się
proces gorszący a zajadły. Matka, która pomimo wieku zawsze jeszcze
nadzwyczajnej swej piękności zachowała ostatki, miała wielu dawnych i nowych
przyjaciół, ale Loisce też na nich nie zbywało. Sprawa córki była prócz tego
słuszną, jasną i nie mogła być przegraną, tylko przewleczoną. Proces się
ciągnął, lecz zaczynał być groźnym, tak że pani Zelska, z porady prawników,
postanowiła osobistym widzeniem się z córką spróbować przejednania i jakiegoś
porozumienia. Nie widywały się już od dawna. Loiska wcale się odwiedzin
spodziewać nie mogła i nie była do nich usposobioną, gdy dnia jednego
utrzymujący jej interes mecenas Zażywski wszedł o południu, meldując się z pilną
sprawą. Musiała kończąca toaletę piękna pani, która była tego ranka w najgorszym
humorze, wyjść do niego na pół ubrana. Proces, jak wszystko, czego tknęła,
roznamiętniał ją. Wzmianka o nim każda niecierpliwiła; na samę więc wieść o
Zażywskim wybiegła. Podtatusiały kontuszowiec, który niepotrzebnie galanta rolę
chciał odgrywać przy klientce, chociaż żonaty był i do umizgów nie stworzony,
począł od całowania rączek i komplimentu do olśniewającej piękności. Piękność
się skrzywiła. - Mecenasie, czasu nie mam. Mów... jestem niecierpliwą. - A, to
źle - rzekł Zażywski - bo ja właśnie zimnej krwi potrzebuję. - Szukajże jej u
ryb, nie u mnie - odparła, zapinając suknię. Mina, którą prawnik zrobił, była
tak osobliwą, zagadkową, ale razem tak go brzydkim czyniła, że Loiska suchym
śmiechem parsknęła. - Pan wiesz, że ja jestem niecierpliwą. Więc mów, z czym
przyszedłeś. - Właśnie, póki pani niecierpliwa, mówić nie mogę. Loiska, nogą
tupiąc, zawróciła się. - Mów pan, bo idę! Zażywski sięgnął po rękę; nie dano mu
jej. - Czy co nowego zaszło w sądzie? - spytała. - Nie w sądzie - odparł mecenas
- ale sprawa nowy obrót wziąć może. Okoliczność zaszła niespodziewana. - Mówże
pan otwarcie! Nie jestem dzieckiem. Mecenas westchnął. Nie było już sposobu i
musiał rąbnąć i mówić otwarcie: - Matka pani jest w Warszawie. Loiska zbladła;
patrzący na nią prawnik zląkł się wyrazu twarzy, którą gniew uczynił prawie
brzydką, a wielce straszną. Nie rzekła nic długo. - Cóż to mnie obchodzi? -
odparła wreszcie. - Pan wiesz, że się od dawna nie widujemy, że stosunki są
zerwane i że ja jej widzieć nie mogę. Powtórzyła po przestanku małym, z nową
siłą: - Nie mogę! - Lecz widzenie się to - przerwał prawnik - którego, jeśli się
nie mylę, życzy sobie matka, mogłoby... - Tak, teraz ona sobie życzy, bo widzi,
że sprawę przegrała; ale to właśnie jest jednym więcej powodem, bym ja nie
chciała. Mecenas, wyczekawszy trochę, rzekł tylko jedno słowo: - Matka... Oczy
Loiski zaiskrzyły się. - Widzieć jej nie chcę! - zawołała. - Przestałyśmy dla
siebie być matką i córką. Była dla mnie gorzej niż macochą. Zgubiła mnie...!
Głos jej drżał, łkanie w nim słychać było. - Nie mogę, nie mogę! - wyjąknęła
odwracając się. - Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. Są rozmaite interesa,
oprócz głównego, a w ostatku... Spojrzał błagająco. Loiska powtórzyła: - Nie
chcę i nie mogę. Jeśli pan chcesz - dodała po chwili - traktuj, umawiaj się...
ja... Ruchem rąk namiętnym jeszcze raz okazała, że matki widzieć nie chce. Lecz
zdaje się, że wszystko było przewidzianym i obrachowanym, że Zażywski, wysłany
przodem, miał tylko wybuch pierwszy wywołać; bo w tejże chwili drzwi się
otworzyły i matka wpadła do pokoju. Niezmiernie wystrojona, uróżowiona i
wybielona, pani Zelska była tylko starszą Loiską. Nadzwyczajnego podobieństwa
twarzy, ruchów, wyrazu nawet wiek zatrzeć nie mógł. Z krzykiem nadto
kunsztownym, aby mógł z serca pochodzić, chciała się przybywająca rzucić córce
na szyję, gdy ta z wielką dumą i powagą cofnęła się. Zażywski, który tu już rolę
swą odegrał i czuł się niepotrzebnym, wyszedł pośpiesznie do drugiego pokoju.
Próba przemówienia do serca dziecka nie powiodła się. Starsza pani natychmiast
ostygła, wyprostowała się i zobaczywszy, że są same, przemówiła głosem suchym i
ostrym: - Możesz mieć żal do mnie, jak ja do ciebie, ale to nie przeszkadza,
byśmy nie mogły widzieć się, mówić i porozumieć. Nie czekając odpowiedzi, Zelska
na najbliższym fotelu usiadła, sparła się na ręku i patrząc na stojącą z dala
córkę, czekała odpowiedzi. Loiska, równie jak ona, ochłonęła już z pierwszego
wrażenia. Stały przed sobą jak dwie zapaśniczki, mające walkę stoczyć.
Kasztelanicowa wprawdzie miała myśl ujść, zamknąć się w sypialni i matkę zmusić
do odjechania; lecz obawiała się, aby scena ta, rozniesiona po mieście, nie
zaszkodziła jej więcej jeszcze u ludzi. Postanowiła więc raczej ostro stanąć i
raz na zawsze skończyć. Czym? Ona sama nie wiedziała. Obok nienawiści, którą
teraz ku sobie czuły, było cóś, uczucie nieokreślone, co je pociągało do siebie.
Jak to wytłumaczyć? Nie wiemy. Matka z chciwą ciekawością jakąś przypatrywała
się córce. Ta również oczyma zaiskrzonymi śledziła zmiany, które wiek na matce
uczynił. Starsza z nich, doświadczeńsza, zepsutsza, przewrotniejsza, silniejszą
była od Loiski. Znała jej charakter i ze swojego, i z młodości, wiedziała, jak z
nią poczynać było potrzeba. Kasztelanicowa namyślała się jeszcze nad tym, jak
miała wystąpić przeciwko matce, aby się jej pozbyć, gdy rzuciwszy przypadkiem
okiem na stronę, ku drzwiom swojego pokoju, spostrzegła w milczeniu, z
szyderstwem na ustach, z rękami złożonymi na piersiach, stojącego i
przypatrującego się spotkaniu ich jak komedii - hrabiego hetmana. Objaśnienia
**1 Administrować (z łac.) - tu: przekazywać, wpajać. **2 Spenetrować (z łac.) -
zbadać, przeniknąć. **3 Instygować (z łac.) - oskarżać, obwiniać. Instygator -
oskarżyciel, podżegacz. **4 Demonstrować (z łac.) - wykazywać, dowodzić
doświadczalnie. **5 Polak w czui prawdą podszytej - jedna z broszur
politycznych, jakich wiele wydano w okresie Sejmu Czteroletniego. Czuja (st.
pol.) - szuba, futro. **6 Cave canem! (łac.) - strzeż się psa. **7 Kameleon (z
łac.) - rodzaj jaszczurki zmieniającej barwę przy podrażnieniu; człowiek
zmiennego charakteru. **8 Około winnicy... - przypomnienie jednej z przypowieści
ewangelicznych, w których nieraz dążenie do zbawienia było porównywane do pracy
w winnicy. **9 Jam proximus ardet Ucalegon (łac.) - pali się już najbliższy (w
sąsiedztwie) dom Ukalegona. Jest to zdanie z utworu poety rzymskiego Wergiliusza
(71_#19 p. n. e.) pt. "Eneida"; stało się ono przysłowiem na oznaczenie
bliskiego niebezpieczeństwa. **10 Frymarczyć (z niem.) - kupczyć, handlować.
**11 Zlejbruk - szlifibruk, próżniak. **12 Dangel, Kabryt, Blank, Teppery i
Szulce - nazwiska kupców i bankierów warszawskich w czasach Stanisława Augusta.
Najsławniejszy i najbogatszy z nich był Piotr Tepper (zm. 1790), przez pewien
czas jeden z kasjerów króla. **13 Kresy - listy otrzymywane i wysyłane poprzez
rozstawione posterunki wojskowe, czyli tzw. pocztę kresową. **14 Stanisław
Potocki (1752_#1821) - brat Ignacego (por. przypis 89, t. I) pisarz i działacz
polityczny, późniejszy minister oświaty w Królestwie Kongresowym. **15 Biskup
kamieniecki - Adam Krasiński (1714_#1800) zasłynął jako jeden z przywódców
konfederacji barskiej, w czasie Sejmu Czteroletniego był zwolennikiem reform.
**16 Ksiądz Ossowski - Michał Ossowski, ekonomista i publicysta, przyjaciel
Hugona Kołłątaja (por. przypis 85). **17 Monstrum (z łac.) - potwór. **18
Generałowa - Elżbieta Grabowska (1748_#1810), córka wojewody płockiego Teodora
Szydłowskiego. Była kochanką Stanisława Augusta, a po śmierci męża zmusiła króla
do małżeństwa z sobą. Ślub odbył się potajemnie 2 lutego 1784 roku. Pani
Grabowska miała pięcioro dzieci, dwoje lub troje ostatnich było dziećmi
Stanisława Augusta. **19 Rzewuski - Seweryn Rzewuski (1743_#1811), hetman polny
koronny, broniąc władzy hetmańskiej stale intrygował przeciwko królowi. W czasie
Sejmu Czteroletniego wyjechał do Wiednia i próbował nakłonić cesarza Leopolda II
do obrony dawnego ustroju Polski, później był jednym z głównych organizatorów
konfederacji targowickiej. **20 W Wiedniu i na półnicy - cesarz Leopold II w
Wiedniu i caryca Katarzyna II w Petersburgu. **21 Kares (z fr.) - pieszczota,
przymilanie się. **22 Ma foi (fr.) - na moją wiarę, słowo daję. **23 Sjesta (z
hiszp.) - wypoczynek południowy, drzemka poobiednia. **24 Kulfony oberznięte -
por. przypis 60 t. I. **25 Interpelować (z łac.) - wzywać do dania odpowiedzi.
**26 Skonfundować (z łac.) - zmieszać, zawstydzić. **27 Dwuzłotówkę czy talara -
talar był wart 7,5 złotych; były to monety srebrne. (Grosze i szelągi były z
miedzi, dukaty ze złota. Dydkiem nazywano monetę miedzianą wartości 6 groszy =
1/#5 złotego). **28 Fortuna (z łac.) - tu: majątek. **29 Ekwipaż (z fr.) -
powóz. **30 Submitować się (z łac.) - poddawać się, ulegać; tu: kłaniać się,
żegnać. **31 Demagog (z gr.) - mówca lub agitator, starający się wykorzystać
nieświadomość słuchaczy. **32 Gwardian (z łac.) - przełożony niektórych
klasztorów. **33 Panis bene merentium, panis bene... czolgancjum (łac.) - chleb
dobrze zasłużonych, chleb dobrze... czołgających się. Ostatni wyraz jest wyrazem
polskim z końcówką łacińską. **34 Verba veritatis (łac.) - słowa prawdy. **35
Postscriptum (łac.) - dopisek. **36 Dycht (z niem.) - ściśle, szczelnie; tu; pod
samymi wrotami. **37 Jezierski - Jacek Jezierski (1722_#1805), kasztelan
łukowski. Kilkakrotnie posłował na sejmy, w czasie Sejmu Czteroletniego ogłosił
kilkanaście broszur politycznych występując przeciwko obozowi reform. Był
gorliwym gospodarzem i dbał o uprzemysłowienie swych majątków. W Warszawie
wypominano mu zbudowane przez niego Łazienki na Wiśle, które stały się
publicznym miejscem schadzek. **38 Suchorzewski - Jan Suchorzewski, poseł
kaliski. Wsławił się krzykliwością i gadulstwem w czasie obrad sejmowych, potem
teatralnie manifestacyjnym protestem przeciwko projektowi konstytucji na
posiedzeniu sejmu w dniu 3 maja. **39 Monolog (z gr.) - rozmowa z samym sobą.
**40 Fascykuł (z łac.) - zwój dokumentów, duży zeszyt. **41 Umbrelka (z fr.) -
tu: zasłona lampy, klosz. **42 Indagator (z łac.) - badający, sędzia śledczy;
indagować - badać, wypytywać; indagacja - badanie. **43 Inkwirować (z łac.) -
badać, wypytywać. **44 Światło jarzące - najdroższe podówczas oświetlenie,
świece lane z żółtego wosku pszczelego, który rozpryskiwał się (jarzył się) przy
ogniu knota. **45 Lex - później pani Ledoux. Miała jeden ze sławniejszych
magazynów mód; u niej ubierała się m. in. siostra króla francuskiego Ludwika
XVIII w czasie pobytu w Warszawie. **46 Łazarewiczowa - Urszula Łazarewiczowa
miała magazyn mód i prowadziła różne zlecenia handlowe. Trafiało się, że brała
tysiące dukatów za suknie, w które dworskie panie ubierały się tylko raz. **47
Coram publico (łac.) - publicznie, wobec ludzi. **48 Klawikord (z fr.) - dawny
instrument muzyczny, podobny do fortepianu. **49 Solo (wł.) - pojedynczo, sam
jeden. **50 Antinousostwo - Antinous - młody Grek, niezwykle piękny, ulubieniec
cesarza rzymskiego Hadriana (76_#138), który po śmierci Antinousa kazał rzeźbić
jego posągi i oddawać mu cześć boską. **51 Entre nous (fr.) - między nami. **52
Zdebankować (z fr.) - rozbić bank, wygrać wszystko co jest w banku. **53 Likwor
(z łac.) - likier, napój wykwintny. **54 Va banque (fr.) - o cały bank. **55
Kurdwanowski - Kajetan Kurdwanowski (zm. 1811), poseł tytularnego województwa
czernichowskiego, należał do najbliższych sług hetmana F. K. Branickiego;
generałem nie był. **56 Ciachi - De Cach~e, rezydent austriacki w Warszawie w
czasie Sejmu Czteroletniego. **57 Ma toute belle (fr.) - moja ślicznotka. **58
Pas de pruderies! (fr.) - porzućmy fałszywą skromność! **59 Dewizażować (z fr.)
- uważnie przyglądać się, obserwować. **60 Koniuracja (z łac.) - sprzysiężenie,
spisek. **61 Katilinaria (z łac.) - Katylina (109_#62 p.n.e.), senator rzymski,
próbował zorganizować spisek przeciwko rządowi i sam objąć władzę. Spisek jego
wykrył konsul Cycero (106_#43 p.n.e.), który wygłosił przeciwko niemu sławne
cztery mowy, nazywane katylinariami. Wyraz "katylinaria" został przyjęty na
określenie mowy zawierającej gwałtowne ataki polityczne; Kraszewski użył go na
określenie spisku przeciwko rządowi. **62 Koncyliabulum (z łac.) - tajne
zgromadzenie spiskowców. **63 Dystrakcja (z łac.) - roztargnienie,
przeszkadzanie. **64 Kretyństwo (z fr.) - głupota, idiotyzm. **65 Don Kiszot -
bohater powieści hiszpańskiego pisarza Michała Cervantesa (1547_#1616) pt. "Don
Kichot z La Manczy". Szukał on przygód jako błędny rycerz i stał się symbolem
szlachetnych zamiarów, nie liczących się z rzeczywistością. **66 Kasztelan
Łukowski - Jacek Jezierski (por. tom II, przypis 86). **67 Kuratela (z łac.) -
opieka prawna, nadzór sądowy nad osobą i jej majątkiem; opieka nie proszona.
**68 Eks_jezuita - były jezuita; był nim ksiądz Piattoli (por. t. I, przypis
91). **69 Intra parenthesim (łac.) - w nawiasach, nawiasem mówiąc. **70
Konsolować (z łac.) - pocieszać. **71 Konfederaci barscy... - konfederacja
barska (por. przypis 31, tom III) była zorganizowana w roku 1768 przeciwko
królowi Stanisławowi Augustowi i jego uległości wobec carycy Katarzyny. Walki
partyzanckie konfederatów z wojskami królewskimi i rosyjskimi trwały cztery
lata. W dniu 3 listopada 1771 r. jeden z oddziałów konfederackich porwał króla z
ulicy w Warszawie, jednak następnego dnia ten oddział się rozpierzchł, a król
lekko ranny wrócił do Warszawy. **72 Egzekucja (z łac.) - wykonanie. **73
Suponować (z łac.) - przypuszczać. **74 Konfederacja (z łac.) - w dawnej Polsce
związek szlachty, zawiązany najpierw w czasie bezkrólewia dla obrony kraju przed
najazdem i zamieszkami, później również dla obrony interesów politycznych.
Konfederacje wielokrotnie obejmujące cały kraj nazywano generalnymi. Niekiedy
posłowie zebrani na sejm zawiązywali konfederację i wtedy uchwały zapadały
zwykłą większością głosów, a nie uznawano liberum veto (por. t. I, przypis 102).
Ostatnim sejmem "zawiązanym pod laską konfederacji" był Sejm Czteroletni, który
uchwalił Konstytucję 3 maja 1791 r. Rekonfederacja - konfederacja przeciwko
konfederacji. **75 Traktują... z Prusakiem - por. t. I, przypis 89. **76 Fakcja
(z łac.) - stronnictwo, zmowa, spisek. **77 Quomodo? (łac.) - jak, w jaki
sposób? **78 Larum (łac.) - alarm, trwoga, popłoch. **79 Tomasz niewierny -
jeden z dwunastu apostołów, który nie chciał uwierzyć w zmartwychwstanie
Chrystusa, dopóki nie włożył ręki w jego rany. **80 Patrioci - zwolennicy reform
nazywali się stronnictwem patriotycznym. **81 Absolutum dominium (łac.) - władza
nieograniczona, jednowładztwo. **82 Auream libertatem (łac.) - złotą wolność
(por. t. I, przypis 102). **83 Konfidencja ( z łac.) - poufałość, zwierzanie
poufne. **84 Strażnik - Józef Mierzejewski, strażnik polny koronny, poseł z
województwa podolskiego. Był zarządzającym dobrami siostry hetmana F. K.
Branickiego i należał do jego najbliższego otoczenia. W dalszym ciągu powieści
Kraszewski strażnikiem nazywa niesłusznie Benedykta Hulewicza (por. przypis 92,
t. III). **85 Concedo (łac.) - zgadzam się. **86 Ad deliberandum (łac.) - pod
rozwagę. **87 Infamis (z łac.) - człowiek skazany na utratę czci. **88 Buława (z
tat.) - krótka laska ozdobna, na końcu pękata; była oznaką władzy hetmańskiej.
**89 Prerogatywy (z łac.) - przywileje, wyjątkowe uprawnienia. **90 Pierwszy
stróż wolności - tak określano rolę polityczną hetmana jako pośrednika pomiędzy
władzą królewską a wolnością szlachecką. **91 Pawilon (z fr.) - tu: zasłona u
drzwi. **92 Par exemple! (fr.) - na przykład; tu: cóż znowu! **93 Utracjusz -
hulaka trwoniący majątek. (Jest to pozornie łaciński rzeczownik od słowa
"tracić"). **94 Cynik (z gr.) - człowiek nie uznający żadnych wartości,
lekceważący zasady moralne (por. t. II, przypis 25). **95 Reputacja (z łac.) -
dobre imię, opinia, poważanie (por. t. I, przypis 14). **96 Tyberiusz (42 p.n.e.
- 37 n.e.) - cesarz rzymski, następca cesarza Oktawiana Augusta. Z początku
rządził bardzo mądrze, utrwalił potęgę Rzymu i zwiększył jego bogactwa, potem
opanowany obawą przed spiskami i zamachem na siebie, stał się okrutny i krwawo
tłumił wszelkie objawy umiłowania dawnych swobód rzymskich. W ostatnich latach
życia oddawał się również hulankom i rozpuście. **97 Galant (z fr.) - człowiek
uprzedzająco grzeczny dla kobiet (por. t. II przypis 6). **98 Uzurpator (z łac.)
- przywłaszczyciel. **99 Illegitimi (łac.) - nieprawi. **100 Pyrmont -
uzdrowisko w środkowych Niemczech na pograniczu Westfalii. **101 Wyabsztytować
(z niem.) - dać odprawę, pożegnać. **102 Vingt et un (fr.) - dwadzieścia jeden
(nazwa gry w karty). **103 J~er~ome (fr.) - Hieronim. **104 Księżna hetmanowa -
żona hetmana F. K. Branickiego (por. t. I, przypis 73, t. IV, przypis 12). **105
Sejm 1772 roku - sejm, który zatwierdził pierwszy rozbiór Polski; marszałkiem
tego sejmu był przekupiony przez zaborców Adam Poniński (por. t. I, przypis 50).
**106 Jezierski - ksiądz Franciszek Salezy Jezierski (1740_#1791). W czasach
Sejmu Czteroletniego był sekretarzem i głównym pomocnikiem Hugona Kołłątaja
(por. t. I, przypis 85), napisał kilkanaście pism publicystycznych, wyróżniał
się radykalizmem poglądów. Nazywano go "wulkanem gromów Kuźnicy
Kołłątajowskiej". **107 Demos (z gr.) - lud, pospólstwo. **108 Opończa - płaszcz
od deszczu. **109 Est modus in rebus (łac.) - we wszystkim należy zachować
umiar. Słowa z wiersza poety rzymskiego Horacego (65_#8 p.n.e.), używane również
w znaczeniu: na wszystko jest sposób. **110 Prochownia - miejsce służące również
za areszt. **111 Sub sigillo confessionis (łac.) - pod tajemnicą spowiedzi.
**112 Votum (łac.) - ślubowanie, ślub. **113 Sic decet (łac.) - jak przystoi.
**114 Reverendissime (łac.) - najprzewielebniejszy, przewielebny ojcze. **115
Subaltern (z łac.) - podwładny. **116 Horrendum (łac.) - okropność. **117
Furiosus (łac.) - wściekły. **118 Statum civilem (łac.) - stan cywilny, sytuację
prawną. **119 Starosta kaniowski - Mikołaj Bazyli Potocki (ok. 1712_#1782),
jeden z najdziwniejszych gwałtowników w Polsce XVIII wieku. Miał własnoręcznie
zabić co najmniej 40 ludzi, innych z upodobaniem chłostał batogiem, a potem
obdarzał pieniędzmi. Pod koniec życia osiadł na dewocji w klasztorze bazylianów
w Poczajowie. Kraszewski napisał o nim w roku 1874 opowiadanie pt. "Pan starosta
kaniowski". Nema hroszy ne budu bity (ukr.) - nie ma pieniędzy nie będę bił.
**120 Kompetencja (z łac.) - zakres władzy, zakres uprawnień. **121 In articulo
mortis (łac.) - w niebezpieczeństwie śmierci. **122 Tandem (łac.) - w końcu,
nareszcie. **123 Anteriora (łac.) - sprawy i okoliczności poprzednie, związane z
wypadkiem, o który chodzi. **124 Wiśniowiec - miasteczko nad Horyniem na
Wołyniu, oddalone o 20 kilometrów od Krzemieńca. W połowie XVIII wieku z rąk
Wiśniowieckich przeszło do Mniszchów, którzy tam próbowali urządzić wspaniały
dwór według mody francuskiej. **125 Bonifratelli (z wł.) albo bonifratrzy (z
łac.) - zakon, który miał za główne zadanie opiekę nad chorymi umysłowo. **126
Aberacja (z łac.) - zboczenie (umysłowe). **127 Czubki - popularna nazwa
bonifratrów, pochodząca od małych okrągłych kapturów, stanowiących część habitu
tych zakonników. **128 Symptomat (z gr.) - objaw. **129 Melancholia (z gr.) -
choroba umysłowa odznaczająca się posępnym usposobieniem, przygnębienie. **130
Monoman (z gr.) - człowiek ogarnięty chorobliwie jedną myślą. **131 Pamflet (z
fr.) - broszura o treści złośliwej lub obelżywej. **132 Gazeta Niemcewiczowska -
por. t. I, przypis 159. **133 Pręgierz (z niem.) - katowski słup, do którego
przywiązywano przestępców skazanych na hańbę publiczną. **134 Aluzja (z łac.) -
napomknienie, przytyk. **135 Hulewicz - Benedykt Hulewicz (1750_#1817),
dworzanin Szczęsnego Potockiego (por. t. I, przypis 100), później szambelan
królewski i poseł łucki na Sejm Czteroletni. Był również poetą i słynął ze
złośliwego dowcipu. **136 Incognito (łac.) - z zatajeniem nazwiska lub stanu, w
charakterze nieoficjalnym. **137 Delikwent (z łac.) - przestępca, skazaniec.
**138 Dotacja (z łac.) - zaopatrzenie w dochody, dobra stanowiące uposażenie.
Część druga (c.d.) Brysia czy umyślnie, czy oprzeć mu się nie umiejąc, wpuściła
go do gabinetu, a stąd poufały pan, który tu gospodarował jak w domu, dostał się
do drzwi salonu. Loiska, zobaczywszy go, zarumieniła się i poruszyła gniewem.
Hrabia dawniej bardzo był dobrze znajomym z matką, znał też stosunki rodzinne.
Bawiło go to, że był świadkiem zajadłej kłótni dwóch kobiet. Loiska uczuła całe
upokorzenie, na jakie ją namiętność wystawić miała, i ochłodła, przybierając
dumną postawę. Hrabia z uśmiechem, po cichu szeptał: - Nie przeszkadzam? Wtem i
matka zobaczyła go i poznała. Dla niej był to w samą porę, jakby z niebios
zesłany sprzymierzeniec. Z cynizmem i swobodą, których jej długie, burzliwe
życie nauczyło, poruszyła się, idąc ku hrabi. - Właśnieś w porę przybył, aby nie
dopuścić sceny niepotrzebnej! - zawołała, piękne jeszcze rączki wyciągając ku
niemu i wdzięcząc się trochę śmiesznie. - "Cher comte", *1 wyperswadujże tej
ślicznej kapryśnicy, że z matką się nie wojuje, że się matce wiele przebacza i
że jeśli komu, to nam, spotwarzonym, biednym kobiecinom, nowego powodu do
złośliwych plotek dawać nie trzeba. Nim hrabia miał czas odezwać się, Loiska
niecierpliwie wtrąciła: - Tylko bardzo proszę, bardzo proszę, nie mieszać się do
spraw naszych familijnych. Nie potrzebujemy żadnych pośredników. - "Et vous
laverez votre linge sale en famille" *2 - szepnął nielitościwy hrabia, który gdy
mógł ukąsić, nie pożałował nikogo. Loiska pięść mu za to pokazała, matka poczęła
się śmiać. - Dobrze - rzekła - wyrzekam się pośrednictwa, ale nie bądźże
dzieckiem i daj słowo, że się ze mną rozmówisz, jak przystało. Loiska ruszyła
ramionami gniewnie. - Przecież nie jestem żadnym zwierzęciem - burknęła. - A ja
- dodał hrabia - ponieważ czasu nie mam, a z czymś pilnym przyszedłem, proszę
pięknej gosposi na dwa słowa. Mama tymczasem siądzie i spocznie. Dał znak
Loisce, która nierada, zła widocznie, musiała jednak pójść do gabinetu z panem
hrabią. Matka tymczasem, która mieszkania córki i urządzenia jego nie znała, już
to z trzpiotowością i zaciekawieniem wiekowi swemu niewłaściwym, obchodziła
wszystkie kąty, przypatrywała się i zabawiała fraszkami, jakby zapomniała o tym,
co ją tu sprowadziło i o scenie wyprawionej przez córkę. Malował się w tym cały
lekkomyślny charakter. Mecenas Zażywski, który ustąpił był do drugiego pokoju i
podsłuchiwał, nie wiedząc, co spowodowało milczenie, wyjrzał. Zelska spostrzegła
go. - Mecenasie - zawołała - wracaj sobie do domu! Nie będziesz już potrzebny.
Loiska zaraz powróci, a ja już sobie z nią dam radą. Posłuszny prawnik przeszedł
na palcach pokoje i zniknął. Hrabia niedługo zatrzymał piękną panią. Zamknąwszy
drzwi gabinetu, zwrócił się ku niej, śmiejąc się z twarzyczki nasępionej i
wykrzywionej namiętnie. - Przestrzegam cię, "ma toute belle" - począł - że gniew
nie do twarzy i nadweręża twe śliczne rysy klasyczne. Wiesz, że Grecy nigdy
marmurom swym nie nadawali wyrazu namiętnego. Naśladuj ich. Sądzę - dodał,
przechodząc zaraz do innego przedmiotu - że z mamą się porozumiecie i że ona tu
długo gościć nie będzie, boby nam zawadzała. Loiska nie odpowiadała. Hrabia się
zbliżył do niej. - Koniecznie, gwałtownie mi potrzeba spotkać się u ciebie ze
starostą. Jest to dla mnie figura ważna, bo przez niego trafić mogę do ojca,
wojewody, a tego ja i Rzewuski mieć chcemy i musimy z sobą. Zaproś go, ściągnij,
zrób, co chcesz, i daj mi wiedzieć kiedy. Tytus ci usłuży. Nie odmawia się
zaproszenia na wieczerzę tak ślicznej i miłej pani. - Nie mam szczęścia do pana
starosty - odparła z minką kwaśną Loiska. - A! To chyba albo on oślepł, albo ty
sama tego nie chcesz. Ale ja starostę tu u ciebie, "~a huis clos", *3 mieć
muszę. Gdzie indziej mi przeszkodzą. Przyjdę z generałem, wezmę może jeszcze
kogo z sobą i nawrócić go musimy. To mówiąc i nie słuchając już co by przeciwko
temu mogła powiedzieć Loiska, hrabia wziął kapelusz, zawołał: "A bient~ot!" *4 i
wyszedł. Gospodyni jednak, choć uwolniona od niego, nie zaraz wyszła do salonu.
Chciała się namyśleć, co ma począć i jak postąpić z matką. Czuła się czasami tak
samą, tak jej brakło przyjaciółki i powiernicy, że mimo żalu do matki, prawie
jej była rada, z warunkiem tylko, aby służyła, nie rozkazywała. Gniew pierwszej
chwili znacznie już zwolniał, zastępowały go rachuby. "Jeżeli się zechce
zastosować... Jeżeli mnie zrozumie..." Tak mrucząc, powróciła do salonu i
zastała Zelską z filiżanką saską *5 w ręku, admirującą *6 porcelanę. Stanęły
naprzeciw siebie. - Słuchaj, Loisko, niewdzięczna ty, ja bo cię kocham zawsze,
nie zabijajże ty mnie! - To ja skarżyć się miałabym prawo. Tak już wcale z
innego tonu rozpoczęła się rozmowa, której powtarzać nie będziemy, chociaż była
wielce ciekawą. Matka i córka kłóciły się, czyniły sobie wyrzuty, mówiły o
rzeczach obcych sprawie, przychodziły do najostrzejszych przekąsów, godziły się,
śmiały w końcu i w parę godzin znalazły sposób zawarcia jakiegoś "modus
vivendi". *7 Starsza pani dowiodła kasztelanicowej, że choćby na próbę, powinna
ją wziąć do siebie. - Ja twojej najzupełniejszej swobody nie będę krępowała w
niczym - rzekła. - Rób, co chcesz, ale ze mnie mieć będziesz doskonały parawan.
Ty nie masz doświadczenia, gorączkujesz się. Obecność matki nada domowi powagę.
Słowo ci daję! Spróbuj! Mnie ta wieś dokuczyła, a Warszawa mi się uśmiecha. Mam
tu z mojej młodości znajomych, stosunki. Zobaczysz! Argumenty były tak
przekonywające, że Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na próbę zgodziła się
matkę wziąć do siebie. Zelska ją uściskała. Po obiedzie kłóciły się już, ale w
sposób nie zagrażający spokojowi. Loiska czuła się jakąś silniejszą, matkę mając
u boku. Wymawiała sobie tylko, aby nią rządzić nie myślała, bo się rozstaną.
Matka zaprzysięgła, że chce służyć jej tylko. Fizjognomia domu mało się przez to
zmieniła; lecz w wielu wypadkach Loiska miała się kim wyręczyć, a starsza pani
posiadała przebiegłość, takt, wymowę, znajomość ludzi, która ją od fałszywego
kroku zabezpieczała. Wieczorem zaraz posłała Loiska kartkę do Tytusa, który się
nazajutrz rano stawił. - Będę może dziś miała parę osób na wieczerzy - rzekła do
niego. - Proszę mi przyprowadzić starostę. - Jeżeli go gdzie nie zaproszono, bo
go rozrywają - odparł Tytus. - Na ten raz ja muszę go mieć - powtórzyła Loiska -
zatem bez żadnej wymówki. Powiedzieć mu możesz, iż ja wymagam tego, proszę.
Tytus spojrzał jej w oczy, chcąc wybadać; lecz z tego wejrzenia, które to tylko
mówiło, co chciało, nigdy się niczego nauczyć nie było można. O przybyłej matce
nie znajdowała potrzebnym oznajmywać Tytusowi, jej zaś wydała rozkaz, bo tego
inaczej nazwać nie było można, aby uważała się za gościa. Zelska spojrzała na
córkę i nie odpowiedziała nic. W pierwszych dniach potrzebowała ulegać, aby
pozyskać władzę. Tak się jej przynajmniej zdawało. Przygotowania poczynione do
wieczora i wieczerzy, lubiącej elegancją, dobry stół i wesołe towarzystwo,
jejmości podobały się bardzo. - Cieszę się, że tak dobrze rozumiesz życie -
rzekła do córki. - Mów sobie, co chcesz, ale ty to wzięłaś po mnie. Tytusowi tak
się powiodło, że starostę, który dnia tego nie miał ani wizyt, ani obiadu
proszonego, mógł przyprowadzić wcześniej, niż się go spodziewano. Wystrojona i
przy świecach wcale ładnie wyglądająca matka już siedziała w saloniku z
pasjansem. Składało się tak wybornie, iż Tytus, zaraz do niej przystąpiwszy i
znalazłszy harmonijnie dla siebie nastrojoną istotę, z którą się porozumiewał
nadzwyczaj łatwo, jak przykuty został przy niej. Nieznacznie, delikatnie
pochlebiała mu, aby go sobie pozyskać. Trochę była zalotną, podnosiła jego
dowcip, łechtała dumę i zyskała go sobie. Starosta, u progu przyjęty przez
gospodynię, pozostał z nią sam na sam, bo przyobiecane towarzystwo hrabiego jak
zwykle się spóźniało i dopiero ku wieczerzy przybyć miało. Wieczór to był w
życiu pani Loiski stanowiący o przyszłości. Stan jej duszy usposabiał ją
dziwnie. Była znużoną, życie jej ciężyło, pragnęła jakiegoś spokoju, czegoś,
czego sama oznaczyć nie umiała. Przeciw naturze i zwyczajowi, czuła się tęskną,
smutną. Starosta, który przy pierwszym spotkaniu tak był natarczywym,
roztrzepanym, młodym - już wskutek przestróg, własnego namysłu, obawy jakiejś i
wpływu ludzi, z którymi teraz obcował, przedstawił się bardzo zmienionym. Nie
był to już płochy chłopak, goniący za życiem, ale mężczyzna patrzący z pewną
trwogą na przyszłość i poczuwający się do pewnych obowiązków. Listy ojca,
rozmowa z panem Stanisławem Potockim, który dlań okazywał wielką sympatią,
uczęszczanie do towarzystw poważniejszych ochłodziły starostę. Nie przeszkadzało
mu to jednak być bardzo uprzejmym dla gospodyni, galantem nawet i z zachwyceniem
wpatrywać się w jej wdzięk. Budziła w nim nie tylko uwielbienie, ale razem -
powiedzmy otwarcie - politowanie. W obcowaniu z ludźmi są tajemnice, które się
tłumaczyć nie dają. Wiele usposobień odczuwa człowiek, ma ich intuicją, nie
potrzebując, by mu o nich powiadano, by mu je jawnie okazywano. Starosta,
wchodząc zaraz, niezwykłego, smutnego usposobienia gospodyni miał przeczucie na
pierwsze wejrzenie. Loiska też zrozumiała, iż starosta teraz spoważniał i że
inaczej się z nim trzeba było obchodzić. Zaprezentowała go matce, która starała
się grać rolę wielce szanownej damy. Zaledwie kilka słów przemówiwszy, młody
gość rozpoczął przechadzkę po saloniku z gospodynią. Z początku ona spojrzała
nań parę razy, aby zbadać lepiej humor i nastroić się do właściwego tonu.
Widziała go wprzód kilka razy, znajdowała przystojnym i miłym; lecz na niej nie
robił nikt wrażenia, przywiązać się nie umiała. Serce jej nie uderzyło nigdy.
Raz, dawniej biło ciekawością i chciwością życia, gdy ją kasztelanic wykradał.
Potem nie odzywało się już nigdy. Zdawało się jej, była pewną, że wszystko
wyczerpała i że nie ma już nic, do czego by się przywiązać, czego by pożądać
mogła. Rozmowa poczęła się obojętnie a zimno, lecz Loiska, spoglądając na swego
towarzysza, wpatrując się w niego, spotykając wejrzenie tryskające życiem
niekłamanym, uczuła się jakby zmieszaną, zasromaną, upokorzoną. Taka bo była
piękna ta młodość, wykołysana czystymi myślami, nie pokalana jeszcze tchem
żadnego kunsztu, nie znająca fałszu. Uśmiech, wejrzenie, mowa jego miały w sobie
cóś tak prawie dziecięco naiwnego a szlachetnego. Takiego człowieka kochać, być
kochaną przez niego, bez rachuby, bez komedii, bez myśli o przyszłości nawet -
wydało się jej czymś najpiękniejszym na ziemi. Lecz zarazem poczuła, że ona, ze
swą przeszłością, obok niego stanąć nie mogła... Serce jej się ścisnęło. Jak
gdyby te myśli zrozumiał, starosta tego dnia był z większym poszanowaniem dla
Loiski. Nie prawił jej słodyczy powszednich i przesadzonych, za co mu była
wdzięczną. Rozmowa, poczęta trybem dawnym, jako dalszy ciąg poprzedzających ją,
żartobliwa, płocha, nieznacznie przeszła w ton poufny, serdeczny. Starosta
dawniej był pod czarem zmysłowym wrażenia tej piękności. Teraz po raz pierwszy
natrafiał w jej duszy na dźwięki i odgłosy sympatyczne. Z płochych umizgów
przeszli do cichej rozmowy. Loiska nigdy w życiu tak poruszoną nie była.
Gniewało ją to. Ona, niezwyciężona, zimna, doświadczona, ona, co tak panowała
nad sobą, teraz drżała i ten dzieciak czynił na niej wrażenie istoty, która ma
nad nią, nad królową, panować. Jak gdyby zimne dotknięcie tych przyszłych kajdan
uczuła, parę razy rzuciła się, buntując. Kilka słów szyderczych wybiegło z jej
ust; lecz zarumieniona wnet, zmieszana, z pokorą poddała się temu, co niestety
było już dla niej rozkoszą. Loiska kochała pierwszy raz w życiu. Miłość ta może
w zarodku już po przeszłych spotkaniach ze starostą w sercu się kryła, ale teraz
ona ją dopiero uczuła. Trwoga ją opanowywała. Rozmowa, w początku głośna i
przerywana śmiechami, stała się coraz cichszą. Matka rzuciła parę razy okiem na
tę parę i nie znając przeszłości, osądziła tylko trafnie bardzo, że to był
romans serio, do którego się jej córka nie przyznała. Tytus, który nigdy jeszcze
ich tak zajętych sobą i w takim dobrym, poufałym porozumieniu nie widział, tak
był zdumiony metamorfozą, *8 iż posądził ich, że się chyba kryjomo widywali z
sobą, bo gdzieżby w pół godziny taką przestrzeń ogromną ubiec mogli. Jak do tego
doszła Loiska, że zaczęła prawie ze łzami w oczach, choć z pewnymi
przemilczeniami, opowiadać staroście swą bardzo nieszczęśliwą przeszłość,
cierpienia swoje, zawody, sama nie wiedziała. Mówiła ze zgrozą, ze strachem, a
siła jakaś wewnętrzna, niepojęta, niezwalczona ust jej zamknąć nie dawała.
Starosta był wzruszony i przejęty. Uspokajał ją, cieszył, chwytał za rączki, a
to, co mówił, takie było serdeczne! Gorąco bardzo zaofiarował jej swą przyjaźń.
Loiska szepnęła mu, że wiele by jeszcze powiedzieć chciała, zwierzyć, ale...
powinien był kiedy przyjść bez Tytusa. Wszystko to, co wczoraj jeszcze
kasztelanicowa byłaby w ten sam sposób wykonała z rachubą przewrotną, na zimno,
teraz robiła pod wrażeniem niepojętym dla siebie, wzruszona, rozkochana. Nie
łudziła się najmniejszą nadzieją podbicia i ujarzmienia pięknego chłopca.
Chciała go po prostu kochać i być kochaną taką jakąś miłością świętą i czystą, o
której nie słychać było na ziemi. W zepsutym sercu czy może odezwać się takie
uczucie? - spytacie. Nie wiem. Za trwałość jego ręczyć trudno, ale możliwość
jego chwilową poświadcza tysiąc przykładów. W miłości takiej jest i boleść
wielka, lecz ona ją czyni tym silniejszą, ponętniejszą może. - Często on tu
bywa? - szepnęła matka do Tytusa, spoglądając na tę parę, tak sobą zajętą. - Był
zaledwie kilka razy - odparł Tytus. - Ale są z sobą bardzo... dobrze. - Dziś
nadzwyczajnie. Przyznam się pani - dodał zapytany - że patrzę na to niezmiernie
zdumiony. - Wszak to syn wojewody? - szepnęła Zelska. - Tak jest, i jedynak -
rzekł Tytus. Spojrzeli na siebie i umilkli. Loiska tak była dziwnie zajęta
gościem swym, że nawet zdawała się o matce i Tytusie, i o pewnych wymaganych
przyzwoitościach zapominać. Nie chciała tracić czasu, a gdy szelest w
przedpokoju wyrwał ją z tego osłupienia, wstała zarumieniona, zmieniona,
pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowała chwili opamiętania, aby wyjść
naprzeciw nadchodzących już hrabiego z generałem Kurdwanowskim i z dowcipnym a
rubasznym Hulewiczem. Jak laską czarodziejską zmieniło się za przybyciem tych
gości wszystko w saloniku. Weszła z nimi wesołość, trzpiotostwo, wrzawa.
Starosta, trochę się mający na baczności, pozostał sztywnym i nieśmiałym. Lecz z
tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od pierwszego przywitania,
począł go wyprowadzać, na ton lekki, wesoły i rubaszny nastrajając rozmowę. -
Pragnąłem bardzo poznać bliżej pana starostę - rzekł. - Ze czcigodnym ojcem
jego, panem wojewodą, niejeden raz szliśmy w ordynku i nieraz tożeśmy się
kłócili. Nigdzie pana starosty nie mogłem pochwycić. Raz tylko z daleka
zobaczyłem w teatrze. Ale młodemu, w czasie takich saturnaliów *9 przybywającemu
do stolicy, trzeba zażyć świata. Nie należy się zamykać, ha, ha! Z ojcem ileśmy
się to razy upili i jak! A cośmy się nastrzelali do głów tureckich! *10 Pan bo
wpadłeś tu w złe ręce - dodał hrabia - młodości szkoda marnować w takiej
klauzurze. Przyjedź do mnie kiedy na obiadek lub wieczerzę, a zobaczysz, jak się
bawimy. Starosta, usiłując się uśmiechać, dziękował. - Nie ma nic
niebezpieczniejszego - dodał hrabia, zwracając się do Hulewicza - jak gdy król
daje zły przykład. Znam go dawno, nigdy dwóch kieliszków wina nie dopije.
Hulewicz szepnął: - Za to upaja się do zbytku czym innym. - Jak to do zbytku? -
zaprotestował hetman. - Upajać się czymkolwiek bądź nigdy do zbytku nie można. W
upojeniu rozum, a kto trzeźwy, głupi! Śmiano się na głos wielki. Gospodyni
znikła, ale matka jej w wesołą rozmowę wmieszała się żywo. Ponieważ wieczerzy
jeszcze nie oznajmywano, spiskowi otoczyli starostę i nieznacznie poprowadzili
go do ustronnego kątka. - Żebyś tylko, uchowaj Boże, nie dał się klice tej
spiskowców zaciągnąć do ich obozu - rzekł hrabia - hę? Słyszę, bywasz u pana
Ignacego, u Stasia, u Krasińskiego. Prawdali to? - Ale dlaczegoż bym nie miał
tam bywać? - odparł starosta, który przestrzeżonym był może, iż go odciągać
będą, a miał już mocne postanowienie nie dać się obałamucić. - Dlaczego? -
przerwał mu Hulewicz. - Bo to jest komedia, która skończyć się może tragicznie
dla aktorów, a i dla sceny niezbyt wesoło. - Mów szczerze, starosto, "les
opinions sont libres" *11 - rzekł hrabia. - Czy czujesz sympatią dla tych
rewolucjonistów? - Rewolucjonistów? - odparł starosta. - Przepraszam. Ja bo nie
znam żadnych tutaj. - Mówmy otwarcie, "cartes sur table" *12 - prawił Hulewicz.
- Co u licha, dlatego się możemy szanować i kochać, i kumać, i ściskać, choć
jeden widzi biało, drugi czerwono. Otóż my, wierni synowie tej starej
Rzeczypospolitej, za której swobody antecesorowie *13 nasi krew przelewali,
mówimy sobie, że formy rządu co rok na nowo przykrawać, jak sukni dla mody, nie
godzi się; że co naddziadowie zostawili, to święte, a największym klejnotem
swoboda. Ci reformatorowie chcą u nas "absolutum dominium" wprowadzić. Jesteś i
pan za tym? Starosta minę nastroił bardzo poważną. - Bez wątpienia - rzekł - że
spuścizna po przodkach szacowną jest wielce. Lecz gdy w sukni ciasno, a chodzić
w niej mus, nie dla mody, ale dla życia przykroić ją potrzeba. O ile wiem i
słyszałem, na anarchią u nas od dwóchset już lat narzekano. Trzeba tedy silny
rząd wprowadzić. Skarb wycieńczony, wojska nie mamy... Hrabia syknął i
zaprzeczył. - U nas co szlachcic, to żołnierz! - zawołał. - Są to kwestie -
odparł starosta - których mnie, bez doświadczenia, młodemu, rozstrzygać się nie
godzi; lecz "vox populi..." *14 - Nie kończ, panie starosto - wtrącił Hulewicz.
- "Vox populi" to najczęściej "la voix des moutons du Panurge..." *15 Ja wolę
głos wieków i tradycji niż ryczenie ulicy, która nie rozumie nic. Starosta
milczał. Hetman poufalej coraz zbliżał się do niego. - Okrutny mam żal, że
waćpana, panie starosto, jak widzę, już nakarmiono tymi modnymi bałamuctwami.
Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien. Marzyciel... Nabił mu głowę Piattoli,
obcy człowiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Kołłątaj i "tutti
quanti". Zmiłuj się, usłuchaj dobrej rady, nie mieszaj się do tego, stroń od
utopistów, bo ojca zmartwisz. Starosta uśmiechnął się. - Ale ja, panie hrabio,
posłem nie jestem, do niczego nie należę i gram tu tylko rolę spektatora, który
się czegoś nauczyć pragnie. Więcej nic. - Ja spektatorowi zalecam - rzekł hrabia
- patrzyć na wesołe twarze, bawić się, w spiski nie mieszać. Słowo ci daję,
życzę wam dobrze. To wszystko się źle skończy. Z Prusakami, jak Niemcy
powiadają, wiśnie jeść niezdrowo. Śmieli się. Starosta rad był zmienić rozmowę i
spytał hrabiego o sławnego arabskiego wierzchowca, na którym on cudów dokazywał.
- A! Słychać o nim? Przyjedźże go zobaczyć do mnie. Raz przynajmniej w dobrym
towarzystwie się upijesz i nie będą cię nudzili projektami do nowych praw. Mnie
to pociesza, że poznałeś Loiskę. Masz jakąkolwiek dystrakcją. *16 Starosta
zarumienił się jak wiśnia. Hetman go wziął pod rękę i wyciągnął z sobą dalej. -
Kochany starosto - rzekł - szczerze ci powiadam, że dla samego imienia, które
nosisz, interesujesz mnie. Przyjm tę przyjacielską przestrogę: nie wiąż się z
tak zwanymi patriotami. To ci na całe życie zaszkodzi, zafarbuje cię. Między
nimi są i dobrzy ludziska, ale oleju im w głowie brakuje. Ta budka z kart, którą
chcą stawić, wywróci się, nim ją zbudują. Siła i rozum po naszej stronie. Im się
zdaje, że z pomocą mieszczan i demagogów potrafią szlachtę odrzeć z jej
odwiecznych praw i Rzeczpospolitą na monarchią przemienić. My się śmiejemy z
tego! - Ale w sejmie mają większość za sobą. - Sztuczną. Zahukali dudków i
posługują się nimi. Nie wdawaj się w to. - I natychmiast dodał żywo: - Jutro cię
czekam na obiad. Gospodyni, poważna bardzo, podchodziła właśnie, oznajmując
wieczerzę. Wszyscy się posunęli do jadalni. Hulewicz inaugurował posiedzenie
konceptem dosyć nieprzyzwoitym o ostrygach. Hrabia sakramentalny przed każdym
jedzeniem kieliszek wódki przypominał. - Inne narody piją po jedzeniu - rzekł -
Polacy przed... Daleko rozumniej, bo jadło znajduje już gotowego na przyjęcie
robotnika. Mnóstwo rzeczy rozumnych za granicą nie znają i od nas by się uczyć
powinni. - Niezawodna rzecz - odparł Hulewicz - na przykład golenia głów.
Człowiek w każdym czasie gotów potem do bonifratrów. Śmiano się. - "~A propos"
*17 bonifratrów - ozwał się Kurdwanowski. - Marszałek, słyszę, przekonał się, że
ów Barani Kożuszek, który nam tu tak dokazywał w ulicach, był wariat i zamknął
go w szpitalu. - Kwalifikował się gdzie indziej! - zawołał hrabia ponuro.
Loiska, posłyszawszy wzmiankę o żebraku, która jej przypomniała redutę,
zarumieniła się i musiała wody napić. Dziś właśnie wspomnienie to
najboleśniejszym dla niej było. - Nie mogli, słyszę, dojść - ciągnął dalej
Kurdwanowski - i do dziś dnia nie wiedzą, kto jest ten łotr. - Dałbyś pokój z
nim - przerwał hetman. - U nas zaraz z komara robią wołu. Co tu hałasu dla
jakiegoś niezdary. Hulewicz zaczął coś szeptać o sąsiadch, pani Zelskiej, o
znajdujących się w Warszawie pięknościach i napomknął o pani Lucchesini. - Nie
mów, że piękna - odezwał się hrabia. - Figurę ma zręczną, ale twarz... Wśród
naszych kobiet wiele się nie odznacza. Że się z nią Lucchesini ożenił, to tylko
tym tłumaczę, że ma jedno oko. - Ale za piękność jej staje dowcip - rzekł
Hulewicz. - Baba godna małżonka swego. Niemcewicza sobie zyskała, a przez niego
i innych Lucchiesini polityce poświęcił nawet małżonkę. - To bajki - odezwał się
Kurdwanowski. - Niemcewicz nie kocha się w niczym, tylko w tym, co pisze, w
swoich bajkach i w gazecie. - Ja poczciwego Łuskinę *18 wolę, słowo daję -
przerwał Hulewicz. - To mi jest gazeta! Na rozum nie choruje i nikomu nie
przycina. Nie mogę znieść gazety, co mnie korzennymi przyprawami traktuje, mam
ich dosyć gdzie indziej. Gazeta to chleb, powinna być z czystego żyta, bez
przymieszki. Wivat Łuskina! Że ile razy Hulewicz usta otwierał, śmiano się,
nawet nie słysząc, co powiedział, więc i tym razem śmiech towarzyszył temu
wystąpieniu. - Warszawa, doprawdy, staje się nie do zniesienia - dorzucił hetman
- i nie do poznania! Powiał na nią wiatr jakiś, co zwarzył to wszystko. Króla
zmienili nam, sejm przekabacili, przymierza odwieczne ponicowali. Mieszczanom
dają szlacheckie niemal swobody, chłopom chcą szkoły zakładać, od księży
odbierają, co kościołowi dali ojcowie - słowem, świat wywrócony! Nie dziwuję
się, że Szczęsny uciekł do Wiednia. Ja gotówem choć do Turków... Nie dokończył.
Cicho się zrobiło na chwilę. Gdy wszyscy tak ostrygami i polityką byli zajęci,
starosta skorzystał z tego, by spojrzeć na Loiskę. Siedziała smutna, zatopiona w
sobie, jakby nie słyszała, co mówiono. Uczuła instynktem wzrok zwrócony na
siebie i zapłaciła zań półuśmiechem. Hrabia pił i zachęcał do picia w imieniu
gospodyni, humory coraz się stawały lepsze; ale Loiska, jakby lękając się
zbytnich wesołości i wybryków ze strony hetmana, coraz poważniała, nie okazując,
aby ją to cieszyło, a oczyma żaląc się staroście. Usunęła się w końcu z krzesłem
i wstała, żaląc na ból głowy. Hrabia, choćby był dłużej bankietował, zmuszony
został prędzej, niż chciał, porzucić wieczerzę. Zabrał jeszcze do kąta starostę,
przypominając mu zaproszenie, mrugnął na swych towarzyszów i pożegnał Loiskę.
Rad, nierad, starosta za właściwe uznał także nie pozostać tu dłużej. Czas jakiś
upłynął. Zbliżała się wiosna powoli i ów dzień uroczysty dla księży bonifratrów,
Emaus, *19 gdy zwykle tłumy pielgrzymów puszczane bywały dla zwiedzenia szpitala
obłąkanych. Było to starym zwyczajem i w tym roku przygotowywano się na
przyjęcie tych gości. Ksiądz Brzeski jak zawsze krzątał się, aby razem z
widokiem tych nieszczęśliwych publika miała dowód starania i pilności, z jaką
około nich chodzono. Barani Kożuszek, który spełniał pewne posługi w klasztorze
i wszyscy tu do niego przyzwyczaili się i nawykli, jednego dnia rano nie pokazał
się ani w kościele, ani na korytarzu. Przełożony, który go lubił, sądził, że
stary mógł zachorować i począł dopytywać się o niego. Nikt go nie widział
jeszcze dnia tego. Zapytany braciszek Izydor, zmieszał się jakoś, zakręcił i
poszedł do izdebki, którą stary miał wyznaczoną dla siebie. Tu go także nie
było; nie było i kijka, z którym chodził. Leżały tylko próżne sakwy w kątku, z
którymi go przyprowadzono. - Nie ma go w celi - rzekł zdyszany, powracając do
przełożonego. - Jednakże potrzeba dojść, gdzie się ukrył, bo osłabł może -
odparł ksiądz Brzeski. - Szukajcie go w klasztorze. Brat Izydor pośpieszył na
zwiady, ale po półgodzinnym poszukiwaniu wrócił do przełożonego zafrasowany. -
Nigdzie go nie ma, cały klasztor strząsłem - rzekł smutnie. - Jużciż bez
zezwolenia nie wyszedłby na miasto. Pytaj u furty. Nie mógł się schować, i po
co? - U furty byłem, nie widziano go tam. - Cóż to jest? - odparł przełożony
wstając. - Wiecie, że nam go polecono pilnować i marszałek gniewać się będzie,
zresztą i jemu tu źle nie było. Miałżeby uciec? - Niepodobna! - odezwał się brat
Izydor. W klasztorze się ruch zrobił wielki, nowe śledzenie i poszukiwanie po
salach, między obłąkanymi, z których złośliwsi najbałamutniejszymi odpowiedziami
zwodzili. Staruszek jeden, który od dawna miał się za Boga Ojca, zaręczał, że
św. Piotrowi kazał go wpuścić do nieba. Drugi przyznawał się, że go zabił. Młody
człowiek, który pracował nad zrobieniem skrzydeł do latania pokazywał na okno i
zaręczał, że wyleciał nim. Znaczniejsza część łagodniej obłąkanych, z którymi
Kożuszek chętnie obcował i wdawał się w rozmowy, a okazywanym im współczuciem
serca sobie zaskarbił, opłakiwała stratę przyjaciela. Przetrząsano wszystkie
kąty, szopy w podwórzu - nigdzie śladu ni wieści nie było. Inni zakonnicy
powiadali, że od wczorajszego wieczora, gdy o mroku do swej celi poszedł na
odpoczynek, nie widzieli go wcale. Ksiądz Brzeski gniewał się, niecierpliwił,
wymówki czynił dozorcom. Furtian zapewniał nauroczyściej, iż wyjść nie mógł.
Mury były za wysokie, nie do przebycia i nigdzie znaku usiłowania ucieczki.
Ponieważ brat Izydor zostawał z nim w najlepszych stosunkach, posądzać go
zaczynano o ułatwienie mu ucieczki, ale ofiarował się przysiąc na Ewangelią, iż
nie wie o niczym. Przypomniano teraz sobie, że przed kilką dniami stary prosił o
spowiednika swego, ojca Pankracego, po którego posłano, i ten, właśnie wczoraj
przybywszy, spowiadał go, zabawił chwilę w jego celi, a potem się oddalił.
Furtian zaś, sprzeczając się z bratem Izydorem i innymi, utrzymywał, że jako
żywo nie jeden bernardyn przyszedł, ale dwóch ich być musiało, gdyż po ojcu
Pankracym, późnym już wieczorem, wyszedł inny zakonnik o kiju. Wprawdzie nie
mógł sobie przypomnieć wrotny, czy ci dwaj bernardyni przyszli razem, czy
pojedynczo, lecz najpewniejszym był, iż wychodziło ich dwóch, jeden wcześniej,
drugi później znacznie. Ksiądz Brzeski, wysłuchawszy tego opowiadania, mocno się
nagniewał, nałajał, a w końcu milczeć kazał o tej ucieczce, aby o niej w mieście
nie gadano. Nikt więc już nie śmiał się o tym odezwać, tylko brat Izydor,
chodzący z puszką, nazajutrz wybrał się na Krochmalną ulicę. Tu, po długim
pukaniu do drzwi, trochę je otworzyła stara gospodyni i natychmiast zaryglowała,
zapewniając, iż nikogo w domu nie ma. Powracając spotkał braciszek Macieja. -
Zlituj się, co się z nim stało? - zapytał zatrzymując go. - Z kim? - Z twoim
starym. - Alboż co? - odparł Maciej. - Ja mu dziś chciałem zanieść bieliznę. -
Zniknął z klasztoru! Nie ma go od wczora! Uszedł jakimś cudem. - To nie może
być! - zawołał Maciej przestraszony. Braciszek głową potrząsnął niedowierzająco.
Maciej się w piersi uderzył. - Tak mi Boże dopomóż, dotąd nie wiem nic! - No no,
wiesz, nie wiesz - odparł braciszek - ale nie zapomnij go przestrzec, żeby się
nie pokazywał, a z odzyskanej swobody korzystał; bo gdy go teraz złapią, gorzej
być może. Z postawy i twarzy można było wnosić, że stary istotnie o panu swym
nie wiedział. Przycichło o Baranim Kożuszku. Miano co dzień świeże dla zabawy
plotki polityczne i historyjki z bruku wyrosłe i łatwo o wszystkim zapomniano.
Sejm i posiedzenia jego burzliwe, namiętne, przyszłością brzemienne, zajmowały
umysły. Zapowiadające się olbrzymie zmiany, z których jedni cieszyli się, drudzy
się ich lękali, odciągały uwagę od spraw pomniejszych. Oprócz tego Warszawa się
bawiła jak nigdy. Domów otwartych było mnóstwo, młodzieży i cudzoziemców bez
liku, bale po balach następowały i gorączkowo podbudzone życie panowało w
sferach wszystkich. Nie uszło jednak baczności tych, którzy obok salonów
wielkiego świata lubili poufalsze kryjówki i w nich swobodniejszą zabawę, iż
jeden z domów, na który najwięcej rachowano, stał się niedostępnym prawie.
Kasztelanicowa Loiska nie zapraszała nikogo, przyjmowała chłodno, a często nie
bywało jej w domu. Nie było tajemnicą dla nikogo, że młody starosta tam
najczęściej przesiadywał. Tytus, którego Loiska się grzecznie pozbyła, a
starosta dla niego ostygł i niemal się z nim rozstał, mszcząc się, dziwne o tym
stosunku rozpowiadał rzeczy, nazywał go bardzo groźnym i znajdował, że
przyjaciele wojewody powinni go byli o tym ostrzec. - To nie są miłostki
chwilowe - mówił. - Opanowała go kobieta z głową, przebiegła, zimna, obrachowana
i doprowadzi niedoświadczonego młokosa, gdzie zechce. Przyjaciele nowi starosty:
Potoccy, Niemcewicz, Weissenhoff i cały ten obóz, do którego on się wcielił,
mimo usiłowań hetmana, bronili go żarliwie i w stosunku tym nie widzieli nic ani
zdrożnego, ani groźnego. W owych czasach wydawał się on bardzo naturalnym, ogół
był wielce pobłażający. Nie ważono się nic mówić na starostę, bo miał silnych
obrońców. Zyskała na tym stosunku z nim i Loiska, którą zaczynano nawet z
przeszłości uniewinniać i tłumaczyć, a znajdować zachwycającą. W pierwszych
dniach po przybyciu matki obie kobiety zgadzały się jako tako. Zdawało się, że
żyć z sobą będą mogły. Ale matka miała nawyknienia, a widok stolicy i życie w
niej, spotkanie wielu dawnych przyjaciół i znajomych, szał ten jakiś, który był
w powietrzu, podziałały na nią pobudzająco. Dom córki za swój uważając i
znajdując go jak klasztor nudnym, poczęła się w nim rządzić, chcąc go świetnym
uczynić. Bez wiedzy Loiski zaczęła tu ściągać swych odwiecznych adoratorów, a że
właśnie córka teraz spokoju zapragnęła i w jej usposobieniach zaszła zmiana,
którą gwałtowne uczucie dla starosty wywołało, w parę tygodni zaczęły się
nieporozumienia. Obie żywe i niecierpliwe, starły się parę razy. Loiska
przyjaciół matki przyjmować nie chciała. Sprzeczki trwały po całych dniach, aż w
końcu Zelska, znalazłszy sobie i protektorów, i mieszkanie osobne, jednego dnia,
po burzy strasznej, wyniosła się od córki. Loiska odetchnęła: była teraz
swobodną. Zmieniła zupełnie tryb życia. Przyjmowała, zmuszona dawnymi
stosunkami, hetmana i jego spiskowych; ale zresztą unikała towarzystwa,
przestała zapraszać na wieczerzę. Starosta przesiadywał u niej po dniach całych.
Tytus nie mylił się może, widząc w tym stosunku niebezpieczeństwo dla niego. Cóż
może być dla młodego niebezpieczniejszym nad prawdziwe przywiązanie kobiety
pięknej, namiętnej, a zepsutej, gdy namiętność ta jest w niej pierwszą,
nieudaną, a nic jej szranków nie zakreśla? Zimna owa i gwałtowna razem Loiska,
dla niego stała się czułą, powolną, posłuszną niemal. Starosta zapominał o
przyszłości, o obowiązkach położenia, o nieuchronnym, smutnym końcu tego snu
uroczego - oddał mu się cały. Znajdował w tej kobiecie wszystko, o czym mógł
marzyć tylko. Pod wpływem jego szlachetnego charakteru i młodzieńczego zapału
Loiska nawet zmieniła przekonania, opinią o ludziach. Dawni przyjaciele z tego
obozu, który jej za narzędzie używał, stali się dla niej nienawistnymi. Chciała
się ich pozbyć, zerwać z nimi. Gotową była służyć ideom starosty. Lecz z
przeszłością tak zerwać trudno! Każda teraz narada potajemna u niej
niecierpliwiła ją, oburzała niemal. Hetman poznać jej nie mógł i podejrzewać ją
zaczynał, ale schadzki w gabinecie trwały jeszcze. Loiska, podsłuchując ich
ciekawie, wiedziała, że plan porwania króla dojrzewa, że dzień, chociaż jeszcze
oznaczonym nie był, zbliżał się. Walczyła z sobą, nie chcąc podchwyconej
zdradzić tajemnicy, ale zarazem nie przypuszczając, aby się godziło dozwolić
spełnienia zamachu, który teraz wydawał się jej groźnym. Hrabia coraz się więcej
zapalał do swojego projektu, opartego na doskonałej znajomości charakteru króla
Stanisława Augusta. Hulewicz, wysłany do Wiednia z zapytaniem o konsens *20 na
porwanie króla, przywiózł od tamtejszych przyjaciół zgodę i pochwały. Nikt
jednak do tego spisku należeć nie chciał i hetman ograniczyć się musiał swoimi
najbliższymi sługami i powiernikami. Loiska dotąd nie powiedziała staroście o
swym odkryciu, nie żeby ukrywać je przed nim chciała, lecz wstyd jej było wyznać
przed nim swe stosunki z tymi, dla których on okazywał jawnie wstręt i wzgardę.
Był to jeden z najcięższych spadków jej przeszłości. Każda prawdziwa miłość
uszlachetnia, podnosi, bo obok niej w sercu nic plugawego i nikczemnego wyżyć
nie może. Jest to płomień oczyszczający. Matka też znajdowała teraz Loiskę tak
nie do poznania zmienioną, według jej wyrażenia zgłupiałą, iż się z nią pogodzić
nie mogła. Wyrzucała jej najmocniej, że nie mając najmniejszej nadziei wyjścia
za mąż, bo o tym myśleć nawet nie było podobna, nie korzystała z namiętności
wojewodzica, zawczasu sobie zapewniając donacje *21 i zapisy. Loiska na myśl tę
się teraz oburzyła. W istocie zmieniona była bardzo. Płakała po nocach. Gdy
została sama, czuła się nieszczęśliwą, a gdy starosta nadchodził, szalała jak
dziecię, zapominała o wszystkim. Ta roztrzepana kobiecina, co niedawno w
pożyczanych klejnotach pyszniła się jak królowa Gollkondy na reducie, teraz
zasłaniała twarz, wykradając się na miasto, i unikała wejrzenia ludzkiego. Za to
matka, która w atmosferze miejskiej odżyła, za dwie dokazywała. Wrócili jej
starzy znajomi, znajdując ją jeszcze dosyć powabną, a nadzwyczaj miłą, bo w jej
saloniku przy Długiej ulicy nieograniczona panowała swoboda. Od Domagalskiego z
Nowego Miasta banczek faraona przeniósł się do Zelskiej. Późnym wieczorem
roznoszono sławny poncz na burgundzie, któremu nigdzie równego nie było.
Chwalili ją starzy, powtarzając sobie: "Elle n'est pas du tout b~egueule". *22
Stara odmłodniała i czuła się najszczęśliwszą. O córce nie lubiła mówić, a
zmuszona, poruszała ramionami, narzekała na jej głupotę i dąsała się. Dawne
znajomości Zelskiej wprawdzie nie dawały jej wstępu do tych domów, do których
się wcisnąć pragnęła, ale mężczyźni bywali u niej wszyscy. Pokazywała się na
balach, a że kibić zachowała dość piękną i pod maseczką mogła się wydawać młodą,
nie opuszczała żadnej maskarady. Ów krajczy, którego Loiska pozbyła się tak
niegrzecznie, nie przyjmowany prawie nigdzie, siadywał tu po całych dniach i
cynizmem swym zabawiał towarzystwo. Tytus zaglądał czasem, aby mógł gdzie
indziej zdać raport z tego, co się tu działo. Bolała go niezmiernie odprawa
przez starostę, którą on niewdzięcznością nazywał. Nie uważał on jej jeszcze za
ostateczną, strzegł się zrywać, bo stosunku tego potrzebował na przyszłość.
Kiedy niekiedy zjawiał się z rana u starosty, ale zaufania jego nie miał.
Unikano go. Powoli zaczęła się w nim rodzić chęć pomszczenia się, nie na tym,
którego życzliwość zachować sobie pragnął, lecz na Loisce, która mu okazywała
nie tajoną wzgardę. Przestrogi już były wyczerpane. Tytus potrzebował jakiegoś
faktu, którym by oczy otworzył panu staroście i oderwał go od tej kobiety. Z
myślą tą nosił się długo. Traf mu nastręczył wiadomość o schadzkach hetmana,
generała Kurdwanowskiego, strażnika, Hulewicza i innych, potajemnie się
odbywających u Loiski. Wiedział, że starosta teraz całym sercem do przeciwnego
obozu należał. Zdało mu się, że oznajmując o tym zakochanemu, obrzydzi mu
kobietę, która była przyjaciółką nieprzyjaciół jego. Był pewnym, że
kasztelanicowa musiała to przed nim ukrywać. Wahał się czas jakiś, aż na
ostatek, trafiwszy na usposobienie, które mu się zdawało najprzyjaźniejszym od
wywarcia żądanego skutku, jednego ranka zjawił się ze swą szyderczą miną u pana
starosty. - Przepraszam - rzekł - że trudzę pana moją smutną figurą, ale jakże
tu nie gryźć się, gdy się widzi tak zacnego i godnego szczęścia człowieka w
rękach takiej istoty, jak Loiska. Bystro spojrzał nań zagniewany starosta. -
Panu przecież winienem jej znajomość - rzekł - i jest to, przyznam się, jedyna
przysługa, za którą wdzięczność mu winienem. - A ja mam to sobie do wyrzucenia,
bo widzę, że starosta nadto bierzesz to na serio. Jako zabawka była to znajomość
miła, ale jako trwały stosunek rzecz niebezpieczna. - O - rozśmiał się z
przymusem starosta - proszę być spokojnym. - Nie mogę, dopóki przynajmniej z
serca wszystkiego nie zrzucę, co mam na nim. Usiłowałem pana starostę ustrzec od
stosunków z tak zwanymi patriotami. Ja otwarcie wyznaję, że do nich nie należę,
lecz przekonania wszelkie szanuję. Starosta liczysz się do ich obozu, a ta pani
jest najdzielniejszym narzędziem w rękach przeciwników jego. - Pan się mylisz! -
odrzucił żywo starosta. - Była może, nie przeczę, ale nie jest! - Jest -
potwierdził Tytus. - Nie! - zaprzeczył gorąco gospodarz. - Za pozwoleniem -
rzekł przyjaciel - a jeśli ja dowiodę tego, co mówię? Zarumienił się młody
panicz. - Poczytuję to sobie za obowiązek, aby staroście łuskę zedrzeć z oczów.
Loiska jest doskonałą aktorką, gra taką rolę, jaka jej jest dogodną. Wydobywa z
pana, co jej potrzeba, i dzieli się tym ze swymi druhami. Uśmiechnął się. -
Chodzi o dowody - zamruczał starosta. - Złożę je - rzekł Tytus, triumfując
zawczasu. - Dawne bardzo stosunki poufałe łączą ją z hetmanem. - Z tego mi nie
robiła tajemnicy - rzekł starosta. - Tak, ale one trwają do dziś dnia. - To są
słowa - odparł starosta chłodno. Tytus wziął za kapelusz, skłonił się i rzekł
zimno: - Pan starosta pozwolisz mi, abym którego wieczora wziął go z sobą na
półgodzinną przejażdżkę? - Będę mu służył - odparł z ukłonem gospodarz. Rozstali
się tak. Starosta, wzburzony, gniewny, długo przyjść do siebie nie mógł. Miał z
rana być, wedle zwyczaju, u Loiski, ale wstrzymał się. Nie chciał kłamać przed
nią, a powiedzieć jej, co słyszał, nie śmiał. Walczył z sobą, nim potrafił
wyrobić to, czego chciał, to jest przekonanie, że Tytus potwarz rzucił. Parę dni
oczekiwał na niego i uspokoił się wreszcie, gdy jednego wieczora nadjechał
przyjaciel, w milczeniu prosząc go z sobą. Mieli iść pieszo. Tytus ze
znajomością wszystkich miasta zakątków, podprowadził starostę do tylnej bramy,
którą zwykle wchodzili spiskowcy, ustawił go tak, aby nie postrzeżony mógł ich
widzieć i poznać, i prosił o chwilę cierpliwości. Starosta z bijącym sercem
czekał. Nierychło potem wślizgnęli się hetman, generał i parę osób jeszcze.
Widział ich, poznał i musiał się uznać zwyciężonym. W pierwszym momencie chciał
zaraz wpaść do Loiski i zerwać z nią na zawsze. Ale serce go zabolało, chłopięce
łzy zakręciły się w oczach. Podziękował zimno Tytusowi i powrócił, zamknąć się w
domu. Noc przebył niespokojnie, najdzikszymi karmiąc się myślami. Chciał
natychmiast powracać na wieś, nie widzieć jej więcej. Potem znów zapragnął
zdradę wyrzucić jej w oczy, a potem... już sam nie wiedział, co czynić. Gdy
nadeszła godzina, w której zwykle bywał u niej, mimowolnie porwał kapelusz i
pobiegł. Loiska, oczekująca od wczoraj na niego, w progu już postrzegła z twarzy
zmianę jakąś. Przeczuła katastrofę, której się zawsze lękała. Starosta blady był
i drżący. - Pani - rozpoczął, dając jej tytuł dawno już porzucony. Usłyszawszy
to, Loiska padła z krzykiem na krzesło. Omdlała... Brysia, usłyszawszy głos,
nadbiegła cucić. Starosta stał blady i niemy. Przyszedłszy do siebie,
kasztelanicowa, której nagle powróciła dawna jej gwałtowność, sama rozpoczęła
rozmowę: - Słucham pana. Dumne to wyzwanie już znacznie słabszym znalazło
starostę, niż był wchodząc. - Nie mam prawa czynić jej wyrzutów - rzekł - ale od
wczoraj chodzę jak zbity. Pani miałaś dla mnie tajemnice. Przyjmowałaś skrycie
tych, o których mówiłaś mi, że się brzydzisz nimi. Tam, gdzie hetman ze swymi
przyjaciółmi wchodzi jednymi drzwiami, a ja drugimi, daruj pani - ja bywać nie
mogę. Krew uderzyła na twarz Loisce; załamała ręce i upadła przed nim na kolana.
- Winnam - rzekła z boleścią - nie miałam odwagi ani tych ludzi odepchnąć, choć
się nimi brzydzę, ani tobie się przyznać do tych kajdan, które na mnie
nieszczęsna przeszłość włożyła. Winnam, tak, zabij mnie, potęp, ale... ulituj
się nade mną, nie pogardzaj mną! To grzech przeszłości, to kara za nią, gorzkimi
oblana łzami! Nie potrzebujemy dodawać, że po krótkim tłumaczeniu Loiska
spłakana zawisła na szyi starosty, który wszystko zrozumiał i wszystko
przebaczył. Przez wdzięczność za to, kasztelanicowa w uniesieniu zawołała, że
właśnie to, co on jej poczytywał za zbrodnię, przyczyni się do zapobieżenia
zamachowi, który mógł zniszczyć wszystkie plany patriotów. Słowo to z ust jej
wybiegło prawie mimowolnie. Chciałaby je była może cofnąć, lecz było za późno.
Starosta domagał się tłumaczenia. Dał słowo naprzód, że sam nic nie pocznie, że
się oboje naradzą nad tym, jak zapobiegając złemu, nikogo nie narazić na
prześladowanie. Naówczas Loiska opowiedziała mu ze szczegółami cały plan
porwania króla, osnuty przez hrabiego, wskazała miejsce na drodze do Łazienek,
gdzie oddział wojska miał oczekiwać itp. - Niechże to będzie dowodem, że jestem
szczerze nawróconą. Mogę poprzysiąc, iż miałam zamiar sama prosić króla o
posłuchanie i zwierzyć mu to. - I powinnaś to uczynić - podchwycił starosta. -
Innej drogi nie ma. Znając tych ludzi i wiedząc, że jedna chwila upojenia, po
dobrym obiedzie, przy podanej sposobności może stanowić o wykonaniu
przyśpieszonym, nalegam i proszę: jedź jutro, dziś, jeżeli można. Loiska godziła
się na wszystko. - Ale jak trafić do króla? - rzekła. - Jadę natychmiast do
generała Komarzewskiego *23 i na jutro audiencję *24 ci wyrobię, nie mówiąc nic.
O, król - dodał starosta z uśmiechem smutnym - piękne panie przyjmuje zawsze,
choćby mu tak ważnej nie przynosiły wiadomości. Wszystko to wyrzeczone było i
postanowione szybko i bez zastanowienia. Teraz dopiero przyszło na myśl
kasztelanicowej, iż krokiem tym, który nie mógł pozostać tajemnicą, bo hetman
miał swoich szpiegów i sprzymierzeńców w zamku, narażała się na zemstę człowieka
gwałtownego, który miał w ręku broń przeciw niej okrutną. Uczuła się zgubioną...
Hetman był mściwy, możny, nie przebierający w środkach, gdy się chciał pomścić.
- Tak, uczynię to, bom powinna, aby się oczyścić - rzekła głosem osłabłym - lecz
nie przebaczą mi tego. Wiem, co mnie czeka. Starosta zachmurzył się i uląkł
także, nie o siebie, ale o nią. - Mógłbym - rzekł - podjąć się poselstwa i pójść
sam z przestrogą; ale źródło zawsze będzie łatwe do odkrycia, a zemsta, jeśli ją
wywrzeć zechcą, pójdzie do źródła. Radźmy, jak się od niej uchronić. Rada była
więcej niż trudną, bo niemożliwą. - Stanie się ze mną, co mi przeznaczone -
westchnęła po namyśle Loiska. - Muszę spełnić to, co moje sumienie oczyści. Jedź
prosić o posłuchanie. - Jadę - zawołał starosta - ale od jutra masz mnie jako
obrońcę! Część zemsty niech spada na mnie, nie ulęknę się jej! Pod wrażeniem
wiadomości tej, która go poruszyła i wzburzyła, starosta pobiegł do zamku.
Rzadko go tam widywano. Raz tylko po przybyciu do Warszawy przedstawionym był
królowi, który go z nadzwyczajną, przez wzgląd na ojca, przyjął łaskawością.
Zaprszony potem na wieczór muzykalny, miał sposobność pokłonić się królowi,
który we wszystkich językach i na wszystkie tony obdzielał swych gości
najwyszukańszymi komplimentami. Otoczenie króla znało go tylko jako syna
wojewody, z którym rachować się było potrzeba dla jego wpływów i znaczenia.
Generał Komarzewski, którego widział niegdyś u rodzica na wsi, przywożącego
Order Orła Białego od króla, przyjął go nadzwyczaj uprzejmie. Starosta
czerwienił się jak dziewczę, gdy mu przyszło wypowiedzieć swą prośbę dla osoby,
którą nawet nie wiedzieć, jak nazywać było. Nie miała ona prawa do tytułu i
imienia człowieka, który mężem jej zwał się tylko przez przypuszczenie.
Komarzewski zrozumiał zaraz, o kogo szło, ale się skrzywił. - Jeżeli jest prośba
jaka - rzekł - to może byśmy mogli, nie trudząc Najjaśniejszego Pana... - Prośby
nie ma żadnej - przerwał starosta - ale jest wiadomość najwyższej wagi, którą
tylko ona sama zwierzyć może Najjaśniejszemu Panu. Tyczy się ona bezpieczeństwa
osoby jego... Generał zbladł. - Przywidzenie jakieś, plotka - przebąknął. - Ale
bądź co bądź, w imię tak nadzwyczajnej sprawy... Zawrócił się natychmiast do
gabinetu króla, pozostał w nim z kwadrans i wrócił cichuteńko, oznaczając
godzinę dziewiątą rano. Pani się miała zgłosić do starosty piaseczyńskiego. Z
twarzy generała widać było, że choć audiencję wyrobił, już w wielkie jej
znaczenie nie bardzo wierzył. Starosta natychmiast pojechał do Loiski i pozostał
u niej do wieczora. Znalazł ją we łzach, złamaną, przybitą, przerażoną tym, co
się stało i co spełnić musiała. Miała poczucie, że dni szczęśliwe marzeń były
skończone, że gorąca ta miłość, która błyskawicą przeszła, już dawną nie wróci.
Między nią a nim były już łzy, zachwiana wiara, ta plama podejrzenia, która choć
zmyta, zostaje zawsze śladem jakimś... On także trwożył się i bolał. Dziwne
myśli przechodziły mu przez głowę: ucieczka z Warszawy, ukrycie się gdzieś na
wsi. Nazajutrz rano drżąca, blada, zakwefiona Loiska pojechała do zamku.
Znalazła tam już oczekującego na nią w sieniach starostę, który ją w ręce oddał
Ryxowi. Pomimo naznaczonej godziny, czekać było potrzeba. Najjaśniejszy Pan
odpieczętowywał listy i depesze. Oczekiwanie wiekiem się wydało dla Loiski, ale
jej dało czas zebrać myśli i męstwo. Weszła, gdy się drzwi otwarły, szybko i
śmiało. Król, w rannym ubraniu, w rodzaju szlafroka, na którym wyszyta była
gwiazda, siedział przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych
leżało na ziemi. Na kanapce obok, po pani krakowskiej, która się schroniła do
przyległego gabinetu, pozostała chustka i flakonik. Stanisław August był jeszcze
owym pięknym mężczyzną, któremu tylko wzrostu trochę brakło i postawy, by mógł
się nazwać jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz była wdzięczną,
łagodnego wyrazu, nawykła do banalnych uśmiechów i powszedniej, nieustannej
grzeczności; lecz spod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wyglądało znużenie
okrutne, smutek i troska. Zwrócił się na szelest sukni kobiecej ku drzwiom
ciekawie i piękność Loiski uczyniła na nim wrażenie takie, iż krótką chwilę
pozostał w niemej kontemplacji. *25 Z wolna podniósł się z krzesła; na ustach
zarysował się mocniej poczęty już uśmiech. Loiska stała naprzeciw niego i
głębokim pozdrowiła go ukłonem. Wyraz jej twarzy, pełen boleści i upokorzenia,
obudzał politowanie. - Najjaśniejszy Panie - odezwała się cicho - przychodzę tu
z tak dziwnym wyznaniem, iż nie wiem prawdziwie, jak do niego przystąpię. Mogę
nie zasłużyć na wiarę, krok mój fałszywie może być tłumaczony, lecz byłam...
jestem do niego zmuszoną. Król, nie przywiązując wielkiej wagi do tej przedmowy,
przypatrywał się ciągle i uśmiechał do pięknej pani. Loiska spuściła oczy. -
Mówże pani, proszę, otwarcie - odezwał się Stanisław August, poprawiając
koronkowe swe mankietki i błyskając białą ręką, na której duży pierścień widać
było. - Czasu, niestety, mam tak mało! - Najjaśniejszy Panie - rozpoczęła,
ośmielając się nieco, Loiska - przypadek (tu rumieniec twarz jej okrył)...
przypadek dozwolił mi podsłuchać tajemnicę tyczącą się osoby Waszej. Twarz króla
spoważniała, ale wyrażała razem niedowierzanie i doznaną przykrość. -
Przyjmowałam w swym domu dawniej mi znajomego hetmana, który w nim spotkał się z
innymi przyjaciółmi swymi: generałem Kurdwanowskim, strażnikiem i... (wymieniła
nazwisk jeszcze kilka). Ci panowie osnuli plan porwania Waszej Królewskiej Mości
w przejeździe do Łazienek, w Ujazdowskiej Alei. Miał być w tym celu oddział
wojska przygotowany. Mówiła jeszcze, gdy spojrzawszy ukradkiem na króla,
zobaczyła go na krzesło upadłym, bladym, drżącym, z twarzą zmienioną, która
oburzenie, strach, gniew i jakąś niepewność wyrażała. Ręką chwytał za poręcz,
usta otworzył, jakby chciał zawołać kogóś, ale nie miał siły. - Zastanów się,
pani, co mówisz - odezwał się po chwili głosem słabym - takie obwinienie jest
rzeczą największej wagi. - Ja też ważność mojego zeznania rozumiem dobrze -
odparła Loiska. - Sama jedna byłam, gdym podsłuchała; nie obwiniam, ale
przestrzegam. - Ale to mógł być żart chyba - przemówił król, w którego głosie
czuć było trwogę jakąś i pomieszanie. - Mówiono o tym nieraz i bardzo serio -
dodała Loiska. - Mogę powtórzyć szczegóły, motywa. Spodziewano się zmusić Waszą
Królewską Mość do stanięcia na czele nowej rekonfederacji. Hetman wyznaczył do
otoczenia karety oddział ze swojego regimentu. On i generał Kurdwanowski
osobiście znajdować się mieli. Zdaje się, że to w prędkim czasie, w tych dniach
dokonać się miało. Loiska mówiła coraz śmielej. - W moim interesie poważam się
błagać Waszej Królewskiej Mości, abyś czyniąc użytek z tej przestrogi, raczył
oszczędzić mnie, bo i tak lękam się być wystawioną na nieubłaganą zemstę
hrabiego. Król, na ręku oparty, dumał; łzę było widać w oku jego. - O, ten
niewdzięcznik - szepnął - człowiek, który mnie winien jest wszystko, dla którego
wycierpiałem tyle! - Najjaśniejszy Panie - ośmieliła się wtrącić kasztelanicowa
- sumienie mi każe dodać, iż bynajmniej nie myślano nastawać na życie jego. Z
wolna przychodząc do siebie, król się poruszył. - Rzecz jest, niestety, bardzo
prawdopodobna - rzekł - a słowom pani nie mogę nie dać wiary. Jednakże... Tu
myślał chwilę, niepewien, co ma uczynić. Wziął za dzwonek i postawił go na
stole; podszedł ku drzwiom jednym i zawrócił się od nich; skierował się ku
drugim i wstrzymał. Blady był, drżący i zdawał zapominać nawet, że Loiska stała
i czekała jeszcze. Za trojgiem drzwi gabinetu z jednej strony siedział Ryx,
który wpuścił Loiskę, za drugimi czekał Komarzewski, trzecie oddzielały króla od
pani krakowskiej i Mniszchowej. Stanisław August wahał się widocznie, komu
pierwszemu miał powierzyć tajemnicę i kogo wezwać do rady. Nałóg i serce może
pokierowały go ku pani krakowskiej. Zostawiając Loiskę na chwilę samę, wszedł
żywo do sąsiedniego pokoju, gdzie panie piły czekoladę. W kilku słowach
opowiedział rzecz całą. Słychać było dwa wykrzyki, szelest sukni i wielce
poważna, z resztkami dosyć starannie pielęgnowanej piękności na twarzy, pani
krakowska wsunęła się, wprost idąc do Loiski. Oblicze jej było pełne gniewu, ale
zarazem jakby nadąsania na nieostrożną kobietę, która wprost, bez przygotowania,
przyniosła królowi tak straszną wiadomość. Oczy pani krakowskiej z cynizmem
wielkiej pani, mającej przed sobą istotę jakąś podrzędną, badały Loiskę, w
której cała jej duma rozbudziła się od tego wzroku. - Asindźka to słyszałaś na
swe uszy? - zapytała. Loiska potwierdziła skinieniem głowy tylko. Król wchodził
już z siostrzenicą, panią Mniszchową, piękną panią, nie mniej pańsko i
arystokratycznie wyglądającą. Szeptała ona cóś do ucha królowi, jak się łatwo
domyślać było, o Loisce. Piękność jej nie podobała się ani zwiędłej pani
krakowskiej, ani pani marszałkowej, która chorowała na imaginacją, *26 piła
ciągle wody, brała lekarstwa i tym sobie płeć i cerę niszczyła. Król prosił
kasztelanicowej, aby powieść swą powtórzyła, co ona dosyć niechętnie, w krótkich
słowach spełniła. Komentowano *27 opowiadanie, znajdując je prawdopodobnym, lecz
trwogi, jaką król okazywał, panie te nie podzielały. Przywołany przez króla
Komarzewski, gdy mu udzielił tę wiadomość, usta zaciął, zdumiał się i nie
powiedział nic. Ponieważ Loiska nie miała już nic więcej do dodania i ciężkie
swe posłannictwo spełniła, pilno jej było odejść. Król, jakby nie chciał jej
puścić jeszcze, naradzał się z generałem. - Polecam się opiece Waszej
Królewskiej Mości - odezwała się Loiska - gdyż się zemsty obawiam. - Bądź pani
spokojną, ja nie wydam jej, to pewna - rzekł król. - A nawzajem proszę jej, abyś
o tej sprawie całej nie wspominała przed nikim. Musimy ją utopić i pogrześć.
Nikt o tym wiedzieć nie powinien. Zamach, gdyby nawet o wykonaniu jego myśleli,
spełznie na niczym, bośmy o nim zawiadomieni. Nikt zaś nie potrzebuje wiedzieć,
czy wypadek stanął na przeszkodzie, czy ostrzeżenie. Zatem i mścić się nie
będzie mógł hetman. Loiska po dwakroć się już skłaniała, chcąc odchodzić, a król
wstrzymując ją, szeptał cóś jeszcze z panią krakowską i marszałkową. Ta wyszła
do drugiego pokoju i powróciła, pakiecik jakiś przynosząc królowi, który
przystąpił bliżej z wymuszonym uśmiechem do Loiski i dziękując, chciał ją
skłonić, aby od niego małą przyjęła pamiątkę. Ognisty rumieniec wystąpił na
twarzyczkę kobiety. Cofnęła się i głosem drżącym odparła: - Najjaśniejszy Panie,
proszę, abym nie była upokorzoną. Pamiątką dnia tego będzie dla mnie, żem się do
Waszej Królewskiej Mości zbliżyć mogła. Zmieszana, wysunęła się natychmiast.
Małe kółko, pozostałe w królewskim gabinecie, czas jakiś po wyjściu jej, pod
wrażeniem jeszcze świeżym, milczało. - Jest to tak do niego podobne - odezwał
się w końcu król - a zresztą tak niemożliwą byłoby rzeczą cóś podobnego
wymyśleć... Pani krakowska, która przysiadła na kanapce i przybrała wyraz
Egerii, *28 dwuznacznie odpowiedziała: - To tylko powinno królowi dowieść, iż
nie tak powszechny jest ten entuzjazm dla przyjaciół pana Ignacego, jak go
malują. Partia przeciwna ma siły i gotowa się posunąć do ostateczności. - A! To
przymierze pruskie! To gospodarstwo nowe, które wszystko chce w kraju przerabiać
na jakiś fason osobliwy! Nie kryję, że mi to wszystko w najwyższym stopniu
wstrętliwe. Jakżeśmy daleko do szczęśliwych dni Kaniowa! *29 Marszałkowa
westchnęła, król się zasępił. - Tak - rzekł - od Kaniowa jednak pragnąłem się
pojednać z hetmanem. Potemkim *30 robił, co mógł. Byłem świadkiem jego dobrej
woli i pilnych starań; ale nic hetmana nie mogło nawrócić, szalony człowiek. -
To gorzej, że nie on jeden taki - dodała pani krakowska. - Pan Szczęsny,
Rzewuski i wielu innych podziela jego zdanie. Wczoraj u prymasa spotkałam
biskupa inflanckiego, *31 który też w spółce jest z nimi i oświadczył mi to
bardzo otwarcie. Generał Komarzewski stał milczący na boku. Panie zdawały się
chcieć korzystać z wypadku, aby króla spróbować odciągnąć od nowych przyjaciół.
- W smutnym jestem położeniu - odezwał się Stanisław August. - Nie możecie
wątpić, znając mnie od dawna, po której stronie są rzeczywiste sympatie moje;
ale monarchą będąc, z władzą tak ograniczoną do prądów czasu i do woli
większości stosować się muszę. - Kwestia tylko, czy to istotnie wola większości
czy gromadki ludzi, co wiele wrzawy robić umie - odezwała się z przekąsem
marszałkowa. - Prymas toż samo powiada - powiedziała pani krakowska. Król
rozpostarł ręce. - Za daleko już zaszliśmy, potrzeba eksperyment doprowadzić do
końca - rzekł. - Byleby go potem za drogo nie przyszło opłacić - dodała siostra
królewska. - Proszę was, o tym wszystkim ani słowa - odezwał się król, zwrócony
ku generałowi także. - Z hetmanem, nie dając mu poznać, iż wiem o tym, widzieć
się postaram. Zamilkli wszyscy smutni jakoś, a po chwili król począł w sposobie
monologu: - Wszystkich mych dawnych, najlepszych przyjaciół, poczynając od
Semiramidy, *32 naraziłem sobie, wszystkich! Nikt z nich nie rozumie twardej
konieczności, której ulegam, wstrętu, jaki mam do tych nowatorów i do całej ich
nieszczęśliwej roboty. - Ale Wasza Królewska Mość mógłbyś, opierając się na tych
dawnych a wypróbowanych przyjaciołach, oprzeć się tej klice. Król się
uśmiechnął. - Rad bym, ażebyście byli na moim miejscu - westchnął. -
Przekonalibyście się, że panem swej woli nie jestem. Gdy to mówili, Ryx już
zaglądał, cóś szepcząc. Słychać było wymówione przez niego imię pana Ignacego
Potockiego i podkanclerzego. Pani krakowska z Mniszchową wstały zachmurzone,
szybko się przenosząc do gabinetu, którego drzwi zawarły za sobą. Komarzewski
drugimi wyniósł się do sali. Z twarzy króla zszedł na rozkaz wyraz chmurny i
pełen troski; zwykły uśmiech zarysował się na ustach. Obrócił się do stolika,
biorąc z pośpiechem pierwszy list, na jaki natrafił. Tuż piękna, spokojna postać
Ignacego Potockiego ukazała się we drzwiach, a za nią niepozorny i na już
obrzękłych trochę nogach ciężko posuwający się ksiądz podkanclerzy, którego
czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biegały po pokoju. Im mniej król był
usposobiony do czułego i symaptycznego przyjęcia tych gości, tym żywszą na pozór
radością zwrócił się ku nim: - Siadajcież, proszę! Czekałem. Cóż słychać? Całym
sercem jestem z wami. Robota postępuje, nieprawdaż? Zwrócił się do
podkanclerzego: - Waćpan jesteś jej duszą, to zaręcza już za sukces. Do pana
Ignacego wyciągnął rękę. - A mamy wiele jeszcze do zwyciężenia, nim się starych
politycznych nałogów i poglądów pozbędziemy. Ale "audaces fortuna iuvat", *33
nieprawdaż? Jakże usposobieni posłowie dla nowego prawa? - Nie ma wątpliwości,
że przejdzie wielką większością - rzekł pan Ignacy. - Tylko ta nieszczęsna nasza
wielomówność! Nie ma nikogo, co by się ze swadą nie chciał popisać. Kasztelanów
*34 łukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi! - To prawda! - zawołał
król, składając ręce. - Ale obyczajowi narodowemu folgować musimy. Niech się
wygadają. Schylił się król i jak przed chwilą zdawał się podzielać myśli i
uczucia rodziny, tak teraz całą duszą wylany był, niby otwarty, ufny z tymi,
których miał przed sobą. - Wyście najlepsi przyjaciele moi - dokończył - wy
jedni mnie rozumiecie. Lecz kochani, drodzy kolaboratorowie *35 wielkiego
dzieła, umiarkowania, wytrwałości... Wiele oszczędzać i na wiele oglądać się
muszę. I tak samo, jak przed panią krakowską, ręce szeroko rozłożył i westchnął:
- Całą duszą jestem z wami! W pałacu Radziwiłłowskim była reduta dnia tego, a
zmęczona, choć nie dająca się znużyć i nie spoczywająca ani na chwilę, Warszawa
już się zawczasu do niej przygotowywała. Chociaż dnia nie było jednego, aby
gdzieś jakaś wieczerza, obiad, asamble, *36 bal, zabawa nie pociągały tego
towarzystwa, zawsze i wszędzie się okazującego, choć oprócz tego męskie uczty na
Woli często posłów wstrzymywały, tak że późno się na posiedzenia sejmowe
zbierali, choć panie, oprócz innych dystrakcji, po całych dniach przesiadywały
na galeriach czasu rozpraw i ubrane w kolory białe z pąsowym, gorący udział
oklaskami i okrzykami brały w naradach - jednakże reduta była pożądaną. Tu
wszyscy byli swobodni, na neutralnym gruncie. Tu wiele par, co się gdzie indziej
zbliżyć do siebie nie mogły, spotykało się pod maskami. Intrygowano się i
zawiązywano stosunki, robiono znajomości, bawiono się doskonale, choć nie zawsze
w doborowym towarzystwie. Ale też ono w końcu stawało się jednostajnym. Tłok i
tu, jak u Marwaniego, obiecywał się wielki, bo czasu tego sejmu ludzie tak
zdawali się potrzebować rozrywki, iż na żadnej nigdy nie brakło go reducie.
Prawda, że i tu wielkiej rozmaitości masek nie było. Powtarzały się też same
Cyganki wróżące, Węgrzyni z króbkami, w których się znajdowały karykatury naj
wybitniejsze osobistości sejmowe. Żydki faktorzy, pasterki, fircyki we frakach
moręgowatych, astrologowie, Grecy i Greczynki fantastyczne, Turcy z książek
starych naśladowani, według rycin u Mikoczy i Rikota, Kozacy itp. Właśnie jednak
może najmniej wybitne i nie ściągające oczów postacie najżywsze mogły budzić
zajęcie, bo te tu sprowadzało cichaczem dane sobie słowo. Niejedna z pań -
opowiadano sobie - przybywała tu, znikała w karetce z towarzyszem jakimś i nie
zjawiała się znowu, aż pod koniec zabawy, gdy wreszcie szukającego jej a
zabłąkanego małżonka zdołała wynaleźć. Matka Loiski, dawno pozbawiona tych
gorączkowych wrażeń maskaradowych, których była spragnioną, nie opuszczała teraz
żadnej reduty ani kasyna. Dosyć liczne grono dawnych przyjaciół otaczało ją
zawsze. Bawiła się doskonale i mogła nawet poszczycić się nowymi zdobyczami w
tym świecie, dla którego nowość tak stawała się pożądaną, że gotów jej był
szukać nawet na śmiecisku. Wieczora tego pani Zelska ubrana była za odaliskę,
*37 a że maska już nieco zwiędłą twarz przysłaniała, piękne jeszcze białe ręce,
popiersie, kibić czyniły złudzenie młodości. Znając choć z widzenia i imienia
prawie wszystkich, mogła sobie pozwolić intrygowania ich, nie obawiając się być
poznaną, bo w towarzystwach stołecznych jej nie przyjmowano i nie starała się
nawet o to. Tego wieczora miała nadzieję spotkania się tu z córką, do której
zbliżyć się chciała. Zdawało się jej, że Loiska ze starostą przyjdzie pewnie dla
rozrywki, a poznania jej była pewną. Szukała jednak nadaremnie w licznych
grupach i usiadła w końcu znużona. Loiski nie było. Matka nie wiedziała o tym,
że przed kilką dniami nagle wyniosła się ona ze swego mieszkania, które jeden z
posłów odnajął, i znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, tak po cichu i
nieznacznie, że nikt tego wytłumaczyć nie umiał. Lecz że starostę jak przedtem
widywano, nie posądzano go więc o żaden rapt *38 i wnoszono, że stosunki zerwane
być musiały. Po północy, gdy Zelska już ostrożnie, aby maseczki nie poruszyć,
ocierała pot z czoła i rozglądała się po sali, uderzyło ją w jednym z kątków
zbiorowisko cisnących się masek i głośniejsze stamtąd buchające śmiechy. Ciekawi
otaczali kogoś, tak iż go dojrzeć nie było można. Górą tylko nad ich głowami
widać było starą, baranią czapkę. - Cóż to tam tak do śmiechu budzi? - spytała
starego podkomorzego, który jej towarzyszył, a który powracał właśnie z tamtego
kąta. - A! To ten Barani Kożuszek - rzekł stary. - Któś się widać przebrał
umyślnie. To była figura znana całemu miastu, cynik jakiś, co ludziom
nieprzyjemne prawdy po ulicach prawił; ale jego już dawno nie ma w Warszawie.
Marszałek go, słyszę, kazał ochłostać i precz wyrzucić. Odaliska słuchała
opowiadania obojętnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego Kożuszka obijało się o
jej uszy; nie bardzo go też była ciekawą. Maska, która się tu, przybierając tę
charakterystyczną postać na siebie, zjawiła, zupełnie była podobną do tej,
jakąśmy u Marwaniego widzieli. Można ją było nawet wziąć za tęż samę. Ci tylko,
co się zbliżyli do niej tego wieczora mieli sposobność, więcej w niej znajdowali
goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu sarkastycznego, którym dawniej słynął
Kożuszek. Węgier, chodzący z karykaturami i rozdający właśnie wizerunki jakiegoś
hetmana bez buławy, Rady Nieustającej *39 dawnej, z podpisem "Zdrada
nieustająca", podskarbiego P., chodzącego za jałmużną z kartami w kieszeni,
biskupa Mass... *40 konno przy szpadzie jako szefa pułku swojego imienia itp. -
oderwał był słuchaczów od Baraniego Kożuszka. Na chwilę został sam, bo wszyscy
się do Węgra cisnęli. Rozpatrywał się dokoła, postrzegł odaliskę, wlepił w nią
oczy i... powolnym krokiem przysuwać się do niej zaczął. Nic mniej miłym nad to
być jej nie mogło. Zbliżyła się naprzód do podkomorzego, odwróciła głowę, potem
wstała, chcąc się oddalić; lecz przecisnąć się nie było podobna. Barani Kożuszek
wprost szedł ku niej. Już to samo, że był brudny, że twarz miał szarym kawałkiem
płótna, jak ścierka wyglądającego, pokrytą, że potargane włosy siwe wyglądały mu
spod czapki - obudzało wstręt u pani Zelskiej. Brzydziła się starością. Oprócz
tego, sama nie wiedząc czemu, obawiała się i trwogę czuła, patrząc na starca,
który z niej oczów nie spuszczając, wprost szedł ku niej. - Podkomorzy, zlituj
się, uchodźmy; idzie wprost na nas. - Ależ niepodobieństwo - zamruczał towarzysz
- przecież nas nie zje. Nie można się przecisnąć, poobrywają na nas wszystko.
Zelska drżała siedząc. Obok niej na ławce, z drugiej strony siedziała kobiecina
jakaś w lekkiej sukni, w przebraniu, które o ubóstwie świadczyło. Ta,
zobaczywszy Kożuszka, zerwała się i uciekła. Stary natychmiast zajął miejsce
opróżnione. Sąsiadka odwróciła się zupełnie od niego i sądziła, że jej nie
zaczepi, gdy usłyszała głos zmieniony, lecz przypominający jej jakiś niegdyś
znany: - Góra z górą, mościa dobrodziejko - szeptał jej w ucho Kożuszek. - Myśmy
to starzy, starzy bardzo znajomi, hę... z Siedlec jeszcze. Hm, ale ja siwy
jestem, a asindźka wiecznie kwitniesz i z kielicha życia pijesz... Hm, ale już
męty być muszą. Cała drżąca, zwróciła się Zelska ku niemu i szepnęła: - Mylisz
się pan, nigdy nie byłam w Siedlcach, nie znam was. - Barani Kożuszek nigdy się
nie myli - rzekł sąsiad - tym mniej, gdy o taką dobrą, serdeczną znajomą idzie,
z którą się tyle wieczorów i księżycowych nocy nad brzegiem stawu spędziło.
Szyderski śmiech towarzyszył odpowiedzi. - Co to jest - ciągnął dalej - kiedy
komu Pan Bóg da szczęście. Ja w łachmanach, a asindźka w atłasach. Ja sam, pani
zawsze z adoratorami. Mnie w ustach i sercu gorzko, a u niej... słodycz i
ambrozje. *41 A jednak, słowo daję, chodziliśmy, pod ręce pobrawszy się, po tym
ogrodzie i ja te niegdyś malinowe usta całowałem. Ale tysiące potem innych
pocałunków starło z nich ślady tych gorących... Zelska, drżąc, nacierała na
podkomorzego. - Na miłość Boga, chodźmy, chodźmy! Stary towarzysz ze słabymi
nogami, obawiający się ścisku, a nie słyszący, co z drugiej strony prawił
Kożuszek, protestował: - Siedź bo, asindźka, nie można. Barani Kożuszek ust nie
zamykał. - Niewymownie się cieszę, że widzę dawną przyjaciółkę tak szczęśliwą i
tak zawsze piękną. Słyszałem, ba, słyszałem, że się jej wiodło nadzwyczaj
pomyślnie. Miałaś podobno głupiego męża, niepoczciwego zazdrośnika, który
zawadzał. Potrafiłaś się go pozbyć, majątek dostać do rąk i córunię tak
wychować, że pierwszy ładny młodzieniec, co się zjawił, wziął ją jak młody
grzybek. Co też się z nią stało? Śliczne to było dziecko! Córka poszła pewnie w
ślady szanownej mamuni. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. I dobrze się jej
dzieje, hę? Prawda to, że pierwszy amant jej, nie ożeniwszy się z nią, świat ten
pożegnał? W sam czas ją uwolnił. Swobodna, może teraz zażywać świata, póki służą
lata. Ma pewnie przyjaciół dużo. Odalisce spod maski łzy już płynęły, ale Barani
Kożuszek nie patrzył na nią. - I to szczęśliwe, że asindźka wróciłaś do stolicy
ze wsi. Tam w tej dziurze, między lasami, niedźwiedziom tylko żyć, a tu gdy się
w ostateczności cerę straci, a siwizna przyniesie popielcowe "memento mori", *42
jak stary woźnica będziesz asindźka, nie mogąc powozić sama, drugim bicze
kręcić. To się opłaca. Słowo daję. - Mości panie - zawołała, nie mogąc już
wytrzymać, odaliska - jest rzeczą podłą znęcać się nad bezbronną kobietą! - Jak
nad jaką - rzekł Barani Kożuszek. - Nad niewiastą, co nie poszanowała w życiu
nic, ani mężowskiego imienia, ani świętości domowego ogniska, ani niewinności
dziecka własnego, nad taką starą, niepoprawną rozpustnicą Bóg przykazuje nie
mieć litości i chłostać ją. A że biczem nie mogę, słowem smagam. Odaliska
krzyknęła, lecz wrzawa na sali nie dała posłyszeć rozpaczliwego jej głosu.
Odwróciła się do podkomorzego, który patrzył w inną stronę, i chwytając rękę
jego, poczęła wołać: - Na miłość Bożą, chodźmy...! Umrę...! Stary ofuknął ją: -
Słowo daję, że w ten tłum nie pójdę. Siedziałabyś... Kożuszek zamilkł na chwilę.
- Pierwszy raz się spotykamy - mówił potem - lecz nie ostatni, nie! Póki ty się
tu ze swym sromem nosić będziesz po Warszawie, ja za tobą, bom ja bicz Boży,
chłosta Boża, pomsta niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia. Nękać będę, aż
pójdziesz stąd precz na pokutę, na łzy, na upamiętanie, choć późne. Odetchnął
ciężko. - Nie, ty hrapio *43 okrutna, coś splugawiła wszystko, czego dotknęłaś,
ty nie upamiętasz się nigdy! Zamrzesz w tej kałuży, w której żyłaś. Tyś stary
łachman brudny, gorszy od tego, który ja mam na sobie... Idź, gdzie chcesz...
Ale precz stąd, abyś córki nie zgubiła... Ta jeszcze, kto wie... uratowaną być
może, a ty... nigdy! Póki ty tu, póty jej grozi twój uścisk macierzyński
zatratą. Ty musisz iść precz stąd! Podkomorzy, który dopatrzył się, iż przejście
było nareszcie możliwe, wstał. Odaliska uwiesiła się na jego ramieniu, dysząc
zapłakana, i pchała go już, nie oglądając się za siebie. Wtem Barani Kożuszek
pochwycił ją pod drugą rękę i choć mu się wyrywała, począł prowadzić, wołając
głośno: - Proszę puścić wolno! Miejsca, panowie! Prowadzę najcnotliwszą z
odalisek do haremu jego sułtańskiej mości, z którego się wymknęła z tym
eunuchem. Sułtan czeka! Miejsca, panowie! - Do domu, do domu! - nalegała Zelska
na podkomorzego, który zajęty nogami swymi i trudnościami pochodu, nic nie
słyszał. - Tak, powracaj do domu - począł Kożuszek - i z domu natychmiast precz,
precz w lasy, gdzie by cię ludzie nie widzieli, abyś poczciwego imienia na hańbę
tu nie włóczyła! Puścił ją nareszcie Barani Kożuszek i nie ścigał już dalej, a
zaledwie stanął, otoczyła go ciżba, poczynając zaczepiać i domagając się, aby
jej coś prawił. Ale stary stał znękany, głowę opuściwszy; na kiju się sparł i
choć go szarpano i zaczepiano, nie odezwał się ani słowa. Wkrótce potem,
rozepchnąwszy zastępujących mu drogę, powoli wyszedł z sali i wydobył się na
podwórze. Juliaszek, który jak zawsze stał z latarką, postrzegłszy go,
natychmiast nadbiegł, ale niezmiernie zdziwiony. Zdawał się własnym oczom nie
wierzyć, oglądał go dookoła. - Jak Boga kocham! Pan to czy nie pan? Barani
Kożuszek czy Kożuszek Barani? Ozwijże się, jegomościuniu! A toć ja ten, coś mu
dał dwa złote, pamiętasz? Poświecę na Krochmalną ulicę. - Chyba mi poświeć na
cmentarz - odparł stary. - Chowaj Boże, tam my wszyscy i bez mojej latarki się
dostaniemy, ano jeszcze czas. Zajrzał mu w oczy. - Skądżeś się tu wziął? -
począł, przyskakując ciekawie. - Toż cię marszałek ułapił, a potem... gdzieś
posadzili, hę? Dali jegomościowi w skórę czy nie? - Oni nie, mój kochany, ale
los mi dał - rzekł Kożuszek - tak, cięgi dobre. Juliaszek głową pokręcił. - Mam
z latarką służyć? - zapytał. - Nie, obejdę się bez niej i bez ciebie. To mówiąc,
oddalił się i w tłumie znikł, a zamyślony chłopak wiódł za nim oczyma. "Znowu
tedy będzie w ulicach komedie wyprawiał - szepnął. - Gdy kogo skóra świerzbi,
nie ma na to ratunku." Nazajutrz rozeszła się po Warszawie pogłoska, iż ów
Barani Kożuszek czy któś, co go doskonale udawał, był znowu na reducie w
Radziwiłłowskim pałacu i strasznie językiem szermował. Ci, którzy od niego
oberwali, milczeli. W salonach wszakże utrzymywano, iż nie mógł to być ten dawny
Kożuszek, którego z miasta wyświecono, lecz jakiś jego naśladowca. Dowcipnego
młodego Turkułła *44 posądzono nawet, iż on odegrał tę rolę. Powróciwszy do domu
z podkomorzym, który niczego się nie domyślał i nic nie słyszał, Zelska, skarżąc
się na okrutny ból głowy, natychmiast poszła do łóżka. Płakała ze złości noc
całą. Z mowy w początku nie poznawała swojego prześladowcy, lecz w końcu musiała
się go domyśleć. Groźby jego nie pozostały bez skutku, gdyż zaraz nazajutrz rano
zapowiedziała, że wyjeżdża do domu. Zdziwienie wielkie było między przyjaciółmi
i żal nie mniejszy, gdyż dom jej zaczynał wchodzić w modę. A że parę dni temu
wcale mowy nie było, aby pani Zelska Warszawę opuszczać miała, gubiono się w
domysłach, co nagłe to postanowienie mogło spowodować. Krajczy i podkomorzy
usiłowali ją wstrzymać. Nie chciała słuchać nawet. - Za nic w świecie tu nie
zostanę! - wołała. Tegoż dnia posłała bilet do córki, żądając się z nią widzieć.
Służący powrócił z nim i z oznajmieniem, że kasztelanicowa wyniosła się z
dawnego mieszkania, dokąd... nie wiadomo. Mecenas Zażywski, wezwany przez nią,
nie umiał też powiedzieć, co się z Loiską stało. Musiała matka posłać po Tytusa,
który przed wieczorem przybyć tu raczył. - Pan musisz wiedzieć, co się stało z
Loiską! - zawołała za ukazaniem się jego, podchodząc do progu z pośpiechem. -
Domyślam się czegoś, ale nie wiem nic stanowczego, pewnego - rzekł, siadając,
Tytus. - Dotąd nie mogłem dośledzić, gdzie ją uwiózł i skrył starosta; lecz
jestem pewnym, że zniknięcie to jego jest sprawą. - Jak to? Jeszcze starosta? -
zapytała naiwnie matka. - Ale cóż ona sobie myśli? Wszak z pewnością się z nią
ożenić nie może. Mówią, że od niego nic na zawinięcie palca nie przyjmuje. Cóż
to jest? - To po prostu romans, nie wiem w ilu tomach, lecz dla obojga ich -
rzekł Tytus - życzyłbym, aby jak najprędzej go skończyli. Kasztelanicowa traci
czas, kompromituje się. Starosta sam nie wie, co robi, bo to młokos
niedoświadczony, a niczyjej dobrej rady nie słucha. Słyszałem - dodał - że pani
na wieś powraca. Cóż to znowu znaczy? - Mam dosyć Warszawy - kwaśno odezwała się
Zelska. - A tak pani dobrze tu było. - Tak dobrze - rozśmiała się gorzko - iż
rada bym dziś ją opuścić. - Cóż więc zaszło? - spytał Tytus. - Nic, wcale nic,
proszę się nie domyślać - rzekła z przyciskiem Zelska. - Nudzi mnie to wszystko.
- No, i kosztuje dużo, co? - odezwał się trochę impertynencko Tytus. Zelska
wargi zakąsiła. - Nie zgadujesz pan - odparła. - Więc chyba na reducie ostatniej
Barani Kożuszek, który długo przy niej siedział, jak mi mówiono, dał jej radę.
Zelska drgnęła i zaczerwieniła się. - Słyszałeś pan co?! - krzyknęła poruszona,
zdradzając się. - Nie, domyślam się tylko, ale widzę, że trafnie. Gospodyni
zamikła, patrząc na stół, który stał przed nią. - Powiedz mi pan, co wiesz tu
wszystko. Znacie tego człowieka? Wiecie, kto on jest? Tytus wykrzywił się
pogardliwie. - To pewna, że pod baranim tym kożuszkiem kryje się osobistość
wcale do niego nie stworzona. Jest to zagadka, która się wyjaśni, gdy ten wrzód,
co teraz w sejmie nabiera, pęknie. Zelska nie pytała więcej. - Nie rozumiem
takiej stolicy, w której lada włóczęga, żebrak, może sobie tyle pozwalać -
rzekła. - Cóż pani chce? Takich czasów dożyliśmy. Dekert mieszczan prowadzi na
sejm i dopomina się dla nich o miejsce. Szkoda, że nie w senacie. Synowiec
królewski *45 chłopom daje wolność. Pan Butrymowicz *46 pisze projekt, żeby
Żydów z chrześcijanami porównać. Cóż dziwnego, że żebrak jakiś został
kaznodzieją ulicznym? Tytus tym frazesem, wyuczonym pono gdzieś, skończywszy,
zabrał się do wyjścia i już miał pożegnać gospodynię, gdy w przedpokoju
hałaśliwy głos nakazujący dał się słyszeć. - A puszczajże k... *47 jakiś. Żebym
ja ci się meldował! Hrabia wszedł do pokoju. Chociaż Zelska znała go dawniej,
lecz odwiedziny hetmana u niej były czymś tak nadzwyczajnym, że i ona, i Tytus
stanęli niemal osłupieni. Ze zwykłą sobie rubasznością wchodził w kapeluszu i
zdjął go dopiero, zobaczywszy gospodynię. Nie witając się nawet, postąpił parę
kroków. Był czerwony, zaperzony czegoś i w bardzo złym humorze. - Nie powiesz mi
pani przynajmniej, co się z córką jej stało?! - zawołał. - Właśnie ja o to
badałam pana Tytusa. Hetman stanął i strząsnął głową. - Możesz się pani
pochwalić jej wychowaniem - począł szydersko. - Na uczciwość, walna kobiecina!
Przysłużyła mi się, jeśli się nie mylę, a nie mylę się, tak, że pókim żyw, jej
tego nie zapomnę. - Ale cóż to jest? - przerwała matka przestraszona. - Co jest,
to jest! - zawołał hrabia. - Ale choć z kobietą sprawa, a na płci pięknej mścić
się nie godzi, za taką zdradę... Nie dokończył i odwrócił się hetman. - Na Boga,
niechże mnie pan objaśni! - przemówiła matka. - Objaśnić nie mogę - odezwał się
hrabia swoim zwykłym tonem - bo sam jeszcze objaśniony nie jestem, ale mam
więcej niż podejrzenie. Jakże mogła, nie dawszy mi znać o sobie, wynieść się?
Miała przecie względem takiego, jak ja, przyjaciela obowiązki. Ufałem jej,
zwierzałem się. Hetman przestał mówić nagle, oczy wlepił w matkę Loiski i
zawołał: - Nie kłamże, moja jejmość! Co się z nią stało! Zdrada czy... czy
nieszczęście jakie? Przypadek? Z takimi pięknościami jak ona nigdy człowiek
niepewien jutra. Albo mnie zdradziła, co być może, albo ją zdradzono, co także
jest możliwe, albo ją porwano, lub się kto pomścił. Ale cóż się z nią stało?
Powiedzcie mi, co się z nią stało! - Ja nie wiem! - krzyknęła matka. Tytus
ramionami ruszył, Zelska rzuciła się, oczy zakrywszy chustką, na kanapkę i
szlochała naprawdę lub czuła się obowiązaną okazać sentyment. Hetman dał znak
Tytusowi; wyszli do drugiego pokoju. - Jakąż ona popełnić mogła zdradę? - spytał
Tytus, korzystając z poruszenia hetmana, który w podobnych razach wygadywał się
łatwo. Hrabia spojrzał nań z góry pogardliwie, jakby się dziwił, że taki
człowiek śmie chcieć go indagować. - Jaką ona mogła zdradę popełnić - powtórzył
- to mnie wiedzieć. Mieliśmy z Kurdwanowskim zrobić pewnego figla, który gdyby
się był udał, cienko by śpiewali ci, co teraz chór prowadzą. No, i u Loiski nam
było dogodnie o tym radzić. Schodziliśmy się u niej... Kat ją wie! Ta kobieta i
z oczów zgaduje lub gdzieś, do licha, podsłuchać nas mogła. Wczoraj, choć zwykle
już na zamku u króla nie bywam, bo my z nim już teraz jesteśmy, po owej wielkiej
przyjaźni dawnej, jak pies z kotem, po obiedzie mi się zachciało zajrzeć mu w
oczy: jak też przyjmie. Poszedłem. Było poufałej jego kompanii dosyć. Gdym
wszedł, jak makiem zasiał, umilkli wszyscy. Oczy się na mnie skierowały, ale ja,
jak wiesz, ani wobec nieprzyjaciela na placu, ani przeciw rurze pistoletu, ani
na widok gniewnego majestatu oka nie mrużę. Byłem co się zowie w różowym
humorze. Król, nakrochmalony, blady, zbliżył się do mnie. Pierwsze słowo: -
Pozwól - rzekł - sobie powiedzieć, że w takim stanie, w jakim jesteś obecnie,
wizyt się nie oddaje. - Najjaśniejszy Panie - odparłem - jest to taki stan
szczęśliwy i energią obdarzający człowieka, że gdybyś Wasza Królewska Mość
częściej do kieliszka zaglądał, daleko by nam i jemu z tym lepiej było.
(Odpowiedź historyczna). Uśmiechnął mi się kwaśno, ale staliśmy jako wprzódy
naprzeciw siebie. Począłem go pytać o zdrowie, bo cóś wyglądał mizernie. -
Powietrze mi nie służy - odparł. - Radzą doktorowie, abym się, jak tylko
pociepleje, wyniósł do Łazienek. Tu spojrzał na mnie. Nie będę tłumaczył, jaka w
tym aluzja być mogła, ale mnie się zdaje, że była. Odparłem żywo: - Ja też za
Łazienkami głosuję, bo może by tam mniej Waszą Królewską Mość napadali nowi jego
przyjaciele. - Napadali? - odparł król z uśmiechem. - Hm, ja na zamku nie boję
się napaści; ale pod te czasy, z zamku do Łazienek jadąc, mógłbym być na
niebezpieczeństwo wystawiony. W tym do jakiejś plotki, mnie się tyczącej, aluzja
była wyraźna. Począłem się śmiać. - Wasza Królewska Mość rozkaż tylko - rzekłem
- a ja z moim regimentem buławy koronnej w przejeździe będę konwojował. Na to
król rzekł misternie: - Kto wie? Straż by była może niebezpieczniejsza niż
niebezpieczeństwo samo. - Patrzyliśmy sobie w oczy, no i de Cach~e nadszedł z
kartami. Rozmowa się skończyła. Otóż - dodał hetman - masz wiedzieć, że o tym,
do czego król aluzją czynił, nikt oprócz afidowanych *48 wiedzieć nie mógł i
może jedna Loiska. Mam więc tę kobietę w silnym podejrzeniu, że wkupując się w
łaski królewskie, mogła nas wydać. Tytus słuchał z zajęciem. - Byłoż w istocie
coś podobnego na myśli? - zapytał. Hetman odwrócił się, nie chcąc odpowiedzieć.
- Tysiące się rzeczy mówi i przypuszczeń robi - zawołał - gdy się chce kraj od
zguby ocalić! Mógł coś takiego Kurdwanowski pleść, nie przypominam sobie. Ale
mów mi - bo przecież ty wiesz wszystko, co się w mieście dzieje - gdzie, z kim
ona mogła uciec? Dokąd? - Nikt w tych czasach u niej nie bywał oprócz starosty -
rzekł Tytus. - Co dziwniejsza, ta kobieta, w której nigdy nikt najmniejszego nie
obudził sentymentu, zakochała się w nim. - Cha! cha! - rozśmiał się hrabia. -
Rozumiem to dobrze. Kalkulacja wcale niezła. - Ja miałem tam u niej stosunki ze
służbą, donoszono mi wszystko - rzekł cicho Tytus - bo jak pan hrabia powiadasz,
wszystko wiedzieć muszę. Otóż zaręczyć mogę, że nigdy od niego nawet prezentu
kosztowniejszego nie przyjęła. - Rozumiem - rozśmiał się hetman. - Ale waćpan
wiesz, że takie bezinteresowności w kobietach zawsze najdrożej kosztują, bo się
je potem płaci ryczałtem, osobą lub fortuną. - Na ten raz nie wiem - rzekł
Tytus. - Była formalnie w nim rozmiłowaną. - Więc też zapewne nawrócił ją na swą
wiarę i skłonił do zdrady przeciwko mnie! - zawołał hetman z gwałtownością
wielką. - Otóż ja ci powiadam, że choć to jest kobieta i choć nie po kawalersku
się spiszę, ale ja jej tego nie daruję! To mówiąc, hrabia wyszedł do pierwszego
pokoju, w którym już z suchymi oczyma, zamyślona, blada, zbrzydła i zestarzała
siedziała Zelska. Hetman ledwie spojrzał na nią. - Ja także wyjeżdżam z Warszawy
- odezwała się, wstając z kanapy. - Pozwoli hrabia, bym go pożegnała. - Moja
dobrodziejko, nie witaliśmy się, gdyś tu przybyła, i żegnać się nie mamy
obowiązku. Niech Bóg prowadzi, a jeślibyś córkę zobaczyła, powiedz jej, że ja
jeszcze długie mam ręce! - Ja się z córką nie widuję - odparła Zelska. Hetman,
nie słuchając jej, wyszedł. Tytus, skłoniwszy się, wybiegł za nim, rad się
jeszcze więcej czegoś dowiedzieć. Hrabia nie był w humorze i nie odwróciwszy
się, siadł do karetki, która na niego czekała, rozkazując wracać do swego
pałacu. Tu, chociaż godzina była sesji sejmowej, a znaczniejsza część publiki
ówczesnej w Izbie lub na galerii się znajdowała, gości oczekujących na hetmana
było dosyć. Czekali nań między innymi generał Kurdwanowski i strażnik
Mierzejewski, którzy natychmiast weszli za powracającym do gabinetu. - Nie ma
wątpliwości, że mój plan wniwecz obrócony! - zawołał hetman. - Kto mi się
przysłużył, królowi denuncjując, nie wiem. Silne mam posądzenie na tę niegodziwą
syrenę. - Ale ona o niczym wiedzieć nie mogła! - zakrzyknął Kurdwanowski. -
Kobieta, w której domu spiskowi się zbierają, żeby nie znalazła sposobu
podsłuchania, żeby się nie domyśliła! Kurdwanosiu, ty to mówisz? - rzekł
szydersko hetman. - Czy ja mogę zaręczyć, żem sam się z czym nie wypaplał?
Starałem się - począł po chwili hrabia - dostać języka na zamku. Mam tam swoich.
Otóż wiem, że z rana, parę dni temu, była tam nieznajoma jakaś, czarno
zakwefiona petentka, przypuszczona przez Ryxa. Strażnik się uśmiechnął. - Takie
petentki co dzień mu Ryx wpuszcza w różnych godzinach. - Dosyć, że ja tę syrenę
posądzam i nie bez fundamentu *49 - dokończył hetman, ciskając o stół
rękawiczkami. - Projekt diabli wzięli! Ale znajdziemy inny - dodał. - Tylko ja
jej płazem tego nie puszczę! Chwilę chodził, poruszony mocno. Odwrócił się do
strażnika. - Strażniku - rzekł - ty jesteś człowiek pióra, ja pisać tak dalece
nie umiem, chyba szablą po nosach. Ta dzierlatka bałamuci starostę i jeżeli się
dopuściła zdrady, to z namowy amanta. Ona się w nim kocha. Piękne za nadobne;
potrzeba się jej odwdzięczyć. Napiszmy list do ojca, pana wojewody, ostrzegając
go, w czyich syn jest rękach. - Anonim? - szepnął strażnik. Hetman się cały
wstrząsnął. - Ależ, mój strażniku, ja co robię, tego nigdy nie taję. Nawet gdy
mi trzeba było jako łowczemu iść na konfederatów barskich, wiesz, że "anonyme"
*50 nie szedłem. Głupstwo czy rzecz rozumną, bodaj krwią, ale podpisuję. Więc i
list do wojewody podpiszę "nomine et cognomine manu propria", *51 tylko mi go
skoncypuj tak, jak do starego wojewody przystało, naszpikuj łaciną, nasól
komplimentami, trochę ze staroświecka. Strażnik głowę skłonił i wyszedł.
Wieczorem następujący koncept listu do pana wojewody leżał na stoliku hetmana:
"Jaśnie Wielmożny Wojewodo, mnie Wielce Miłościwy Panie a Bracie. Chociaż
"tempora mutantur et nos mutamur in illis", *52 a długich lat upłynionych
"cursus" *53 pozbawił mnie tej szczęśliwości, bym oblicze jaśnie wielmożnego
pana oglądał i sercu jego mógł się "viva voce" *54 przypomnieć - "tandem" *55
pochlebiam sobie, iż całkowicie z pamięci jego wyrugowany nie zostałem, tak jak
w mej zawsze respekt i rewerencją *56 dla osoby jego konserwuję pilno. Nie
śmiałbym jednak spokoju jego i "otia bene merita", *57 zasługami dla tej
Rzeczypospolitej położonymi, naruszać, gdyby okoliczność "magni momenti", *58
dla serca jego rodzicielskiego i honoru familii, nie nakazywała mi "pro veteri
officio" *59 pośpieszyć z poufnym ostrzeżeniem. Od niejakiego czasu przebywający
tu w stolicy, pięknych przymiotów i animuszu, od wszystkich wielbiony
młodzieniec, syn jego, imć pan starosta M., "vereor", *60 by przez krewkość,
młodzieńczemu wiekowi jego właściwą, nie wpadł w sieci niewiasty, która już na
niejednym, lepiej przeciwko takim atakom uzbrojonym, sił swych dała
eksperymenta. W czas tedy zapobiegać potrzeba, aby "operto capite", *61
nieopatrzny młodzieniec w przepaść nie leciał, a tak wielkich nadziei, jakie na
nim ojczyzna pokłada, jako na synu "magni herois", *62 nie zmarnował w tej
Kapui. Zatem "sub quovis nomine", *63 owego obłąkanego na powrót wezwać i z tych
więzów wyzwolić, pozwalam sobie solicytować *64 jaśnie wielmożnego pana. Moję
zaś intromisją *65 w tej sprawie delikatnej niczemu innemu nie przypisywać,
tylko tej weneracji *66 i respektowi, z jakim zawsze byłem i na wieki pozostanę"
itd. Chociaż list ten, zdaniem hetmana, który uśmiał się z niego, zakrawał na
szyderstwo ze starego stylu, wszakże przez wzgląd na tego, do kogo miał być
wystosowanym, został przyjęty i odprawiony. Dla odmalowania zaś dziwnych
stosunków ówczesnych przydać należy, iż poszedł z kresami królewskimi, a pan
wojewoda odebrał go razem z uniwersałem *67 kancelarii króla, do niego
wystosowanym. Zniknięcie Loiski, która w ostatnich czasach niewiele osób
przyjmowała i dom miała prawie zamknięty, niewielkie zrobiło wrażenie. Hrabia W.
tylko, choć u niej grać i bywać przestał, tęsknił za nią i dopytywał się pilno,
co się z nią stało. Nikt mu o niej nic powiedzieć nie umiał. Słabość jego dla
pięknej Loiski była jedną z tych fantazji podstarzałych ludzi, którzy do młodych
istot przywiązują się jak do dzieci. Żal mu jej było. Zatarło się jednak
wspomnienie prawie, gdy jednego ranka kamerdyner z dosyć tajemniczą miną
przyszedł mu oznajmić na ucho, że jakaś pani, której twarzy dojrzeć nie było
podobna, bardzo gwałtownie dopomina się o chwilkę rozmowy na osobności. Ponieważ
hrabia W. słynął z tego, iż zawsze miał sporo gotówki, a nawet najwyżej położone
wówczas panie często go o pożyczkę potajemnie prosiły, bo demon *68 gry je
pętał, gospodarz nie mógł odmówić posłuchania i naprędce wdziawszy suknię,
wyszedł do gabinetu. Na pierwszy rzut oka poznał we wchodzącej kobietę młodą, a
gdy twarz odsłoniła, wykrzyknął radośnie, widząc Loiskę. Była blada, smutna i na
twarzy tęsknotę niosła i cierpienie. Drżąca, musiała usiąść, tak zmieszana była
i strwożona. W rękach cisnęła pudełko jakieś i konwulsyjnie je w nich
przewracała. - Hrabio - odezwała się - przychodzę prosić o łaskę jednę. Byłeś mi
przyjacielem, a co więcej, przyjaźń twa była bezinteresowną i taką, żem się jej
wstydzić nie potrzebowała. Pomóż mi, ratuj mnie! Przestała mówić, wciągając
powietrze w piersi; w oczach jej łzy stały. - Uspokój się pani - rzekł hrabia. -
Jeśli to jest w mej mocy... - O, najzupełniej - odezwała się Loiska, podnosząc
pudełko, które w ręku trzymała. - Oto wstyd mi wyznać, jestem w potrzebie, a nie
mam się udać do kogo. Chcę sprzedać resztki moich biednych klejnotów. Jubiler...
Żydzi oszukują mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nabądź, proszę! Gospodarz
ruszył się żywo. - Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawać... ja służę jej.
Dam, ile każesz. - Nie, nie! - stanowczo odparła Loiska. - Dawniej byłabym może
przyjęła pożyczkę z wdzięcznością, dziś... nie mogę. Wierz mi, hrabio, jestem
inną, chcę być inną! Nie przyjmę tego, czego bym nie mogła ci wrócić tak rychło.
O resztki majątku muszę z własną matką... ale to do rzeczy nie należy. Żywo
dobyła pudełko, otworzyła je i postawiła na stoliku. Hrabia, jeden z najlepszych
w Europie znawców wartości drogich kamieni, rzucił okiem na sznur brylantów i
garnitur do niego; był on wysokiej wartości. - To dar tego, który był... który
miał być raczej - uśmiechnęła się gorzko - mężem moim. Podarek jego ślubny. -
Pamiątka - rzekł hrabia. - O, smutna, upokarzająca - rzekła Loiska. - Naówczas,
gdy mi ją przywiózł, dzieckiem byłam i cieszyłam się nią jak dziecię. Dziś ją
łzami oblewam. Weź, kup, proszę! Hrabia stał zadumany; wyjął sznur i poszedł z
nim do okna. Brylanty świeciły cudnie, były najpiękniejszej wody i duże jak
ziarna grochu, a sznur mógł dwa razy szyję opasać. Sam soliter *69 w spięciu
miał wartość wielką. - Najniżej ceniąc - rzekł hrabia chłodno - mniej niż trzy
tysiące dukatów dać nie można. Loiska uderzyła w ręce białe; twarzyczka jej
zarumieniła się i zajaśniała. - Zbawisz mnie - rzekła - to rok życia w spokoju,
rok szczęścia! - Pani droga - odezwał się hrabia - pozwól sobie, w imię dawnej
przyjaźni, zrobić uwagę, rzucić pytanie. Całe miasto wie, że starosta się w niej
kocha, że dla niego wyrzekłaś się świata. Loiska spuściła oczy. - On jest
bogaty, jakże pani możesz potrzebować? Kasztelanicowa drżała, nie mogąc mówić
długo; lecz dawna jej charakteru siła wróciła po chwili. Śmiało oczy podniosła
na hrabiego. - Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chcę być tej miłości i
tego człowieka godną. Nigdy nic nie przyjmę od niego. To by odebrało całą
wartość mojemu przywiązaniu, to by je zabiło. Nigdy! Nigdy! O, kochany
przyjacielu, pozwól mi przemarzyć chwilę, być trochę szczęśliwą, podnieść się z
tego błota, w które upadłam, a potem... co mi tam! Choćby umrzeć! Stary gracz
był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło. - Ze strony pani jest to sentyment
piękny - rzekł - poszanowania godzien, lecz ten młodzieniec... ten panicz... -
Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko - żywo przerwała Loiska. - Nic pan
nie mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja... Rumieńcem twarz się jej
oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem. - Starosta - rzekł - wierzę temu,
jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej woli. Ojciec - człowiek
surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycja, *70 obowiązki. - Wszystko
to ja wiem, panie hrabio - zawołała Loiska - i znam przyszłość moję smutną! Ach,
smutną bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za nią
warto życiem zapłacić. Mówiła z takim ogniem i siłą, że stary gracz skłonił
głowę i zamilkł. - Więc - spytał - każesz mi pani zabrać te brylanty? - A bierz
je, bierz! Uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największą łaskę. Lecz - dodała -
słowo honoru, iż tego są warte, co mi chcesz zapłacić za nie? Żadnej łaski!
Hrabia W. zarumienił się nieco. - Żadnej łaski - rzekł - ja na nich nawet
zarobię. Trzy tysiące pięćset. - Nie, trzy. - Nie liczyłem solitera - odparł
hrabia. Loiska wstawała już. - Pieniędzy, pieniędzy! - poczęła klaszcząc w ręce.
- A! Nigdy tak ich nie pragnęłam. Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł
niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarą. Gospodarz już otwierał szafkę,
chował w niej pudełko i dobywał rulonów. - Pani tego nie udźwigniesz - rzekł
uśmiechając się - jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka funtów złota. To nad
siły. - Ja! Ja bym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! -
odparła Loiska. - Nie, nie - oparł się W. - Poszlemy po fiakra i ja sam jej
szkatułkę włożę do niego, tak będzie najlepiej. Grzeczny staruszek prosił
siedzieć i zajął się liczeniem. - Na wszelki wypadek - odezwał się - niechże
pani mi powie, przynajmniej mnie, poufnie, gdzie ją znaleźć, gdzie się o niej
dowiedzieć można. Nikt nie wie, wszyscy się dziwią, dopytują. - I nikt, nawet
ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tym nie powinieneś - odpowiedziała Loiska. -
Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie samą. Mam powody
lękania się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić. Ja tego
człowieka się lękam. Jeżeli w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam
się do was. Teraz... na długi czas jestem spokojną. Hrabia W. nie nalegał. Stało
się, jak życzyła Loiska. Powóz zaszedł, włożono do niego szkatułkę, siadła
zakwefiona i szepnęła po cichu, dokąd miał jechać woźnica. W tejże chwili ujrzał
hrabia W. na drugiej stronie w ulicy stojącego, na kiju spartego człowieka, w
którym poznawszy Barani Kożuszek, przestraszony się cofnął. Stary patrzył pilno,
gdy do powozu wsiadała Loiska. Miał przy sobie chłopaka, odartego ulicznika,
któremu nieznacznie wskazał odchodzącego fiakra. Chłopiec pobiegł za nim i w
mgnieniu oka zręcznie z tyłu się uczepił, chwytając za resory. Odwrócił potem
głowę ku Kożuszkowi i pokiwał nią, pokazując, jak się dobrze sprawił. Biegł z
początku, potem na rękach się dźwignął, nogi podniósł w górę i w
najniewygodniejszym położeniu, wisząc tak uczepiony za fiakrem, razem z nim
zniknął na zakręcie ulicy. Stary pozostał w miejscu, jakby na powrót jego
oczekiwał. W alejach Ujazdowkich mało było naówczas domów i te, które tam urosły
świeżo, naprędce sklecone, po większej części zajmowali restauratorowie i
kawiarnie. W bok od głównej ulicy, wśród starych drzew stał wysoko oparkaniony,
niepozorny dworek. Kawał spory gruntu przy nim z dawna był sadem i ogrodem.
Wśród grusz, jabłoni i dzikich drzew a krzaków ukryty domek drewniany, niczyich
oczów nie ściągał, bo nie mógł mieścić nikogo, oprócz właściciela ogrodu i tych,
co mu posługiwali. Biedny był i dosyć zaniedbany. Oprócz niegdyś pobielonych ram
około drzwi i okien, innej ozdoby nie miał. Rustyk *71 był, wedle ówczesnego
wyrażenia, w całym znaczeniu. Lecz poza tą chatą ogrodniczą, zakryty gałęziami
jabłoni i śliwek, opodal nieco, stał pawilon daleko czyściej i staranniej
niedawno wybudowany, na którym już smak lepszy obecnego panowania trochę znać
było. Wznosił go nie prosty cieśla, ale zapewne architekt, który wedle pojęć
ówczesnych, zamiast się do materiału drzewnego, z którego budował, zastosować,
zapragnął nim mury udawać. Było to trochę śmiesznie, ale elegancko. Ganek
podpierały drewniane kolumny, ściany z gzymsami małpowały kamień i cegłę.
Zblakłe już malowania miały złudzenia dopełniać, lecz drzewo mściło się za
lekceważenie i choć budowa była niestara, wychodziła z linii, świadcząc, że
doznała gwałtu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale był dobrze utrzymany,
czysty, a gdy z wiosną zakwitły dokoła drzewa, zazieleniały liście, przyleciały
ptaszki, mogło w nim być miło siedzieć, jak w cichym gniazdku, w gałęziach
ukrytym. I było też tu cicho w istocie, bo oprócz starego ogrodnika, dwu jego
pomocników, baby, co im jeść gotowała, nie widać było nikogo. Pawilon zdawał się
zamieszkany, ale przez kogoś, co się w nim ukrywał i zamykał. Czasem fiakr do
wrót przywiózł młodego jegomości, który otulony płaszczem, natychmiast znikał za
bramą. Rzadziej jeszcze wyjeżdżała lub ukazywała się zakwefiona pani. Było to
teraz pomieszkanie tej lubiącej przepych, zabawy, świat i ludzi Loiski, która
się tu kryła ze szczęściem swoim. Starosta z największymi ostrożnościami
przybywał do niej i tak samo się wykradał. Wierna Brysia i stary sługa składali
cały dwór Loiski. Opłacano sowicie ogrodnikowi za najem pawilonu i obowiązano go
do zachowania tajemnicy. Nikt też tu nie zaglądał i nie bardzo się domyślano
istnienia pawilonu, wzniesionego przed dziesiątkiem lat dla równie tajemniczego
schronienia jakiejś piękności, z którą król przed zazdrosnymi paniami ukrywać
się musiał. Loiska czuła się szczęśliwą, odrodzoną, a choć żywy jej temperament
sprowadzał czasem chwilowe burze, następowało po nich lazurowe, wypogodzone
niebo, tym piękniejsze jeszcze, że przez chwilę było zaćmione. Starosta umiał
tak jakoś pogodzić swe obowiązki społeczne z potrzebami serca, iż mu na oboje
czasu stawało. Widywano go w Warszawie tam, gdzie być był powinien, nawet na
wieczorach przy pięknych paniach, które na próżno próbując go zbałamucić,
cierpliwie czekały, aż się pierwsza fantazja młodzieńcza rozpryśnie. Tytus bywał
zawsze jeszcze u dawnego przyjaciela, starał się o odzyskanie zaufania, czynił
małe przysługi, otrzymywał małe prezenta, ale o niczym nie wiedział a niewiele
mógł się domyśleć. Starosta, przewidując, że go szpiegować będą, umiał doskonale
wymykać się jak ścigany zając w polu. Ciągnęło się tak wszystko bez zmiany aż do
wiosny, gdy dnia jednego do Czeremechy wprost adresowana korespodencja przybyła
umyślnym bojarem, *72 wysłanym przez wojewodę. Zawierała ona list do starosty,
krótki i suchy, "sub oboedientia" *73 nakazujący natychmiastowy powrót do domu,
bez żadnych zwłok i wymówek, a do Czeremechy rozkaz, aby po odebraniu instrukcji
pakować kazał i staroście wyjazdu odraczać nie dał, nawet gdyby był chory.
Czeremecha przeląkł się odebranego pisma, w tak ostry sposób, z przebijającym
się w nim gniewem, było ułożone. Sam pan wojewoda dyktował i podpisał. Starosta,
przeczytawszy list ojca, pobladł strasznie. Z listu można się było domyślać
wielkiego nieukontentowania i pewno niełaskawego w domu przyjęcia. Czeremecha,
patrząc na ukochanego swojego panicza, litość uczuł wielką. Ale cóż ona
znaczyła? Co on mógł? Należało być posłusznym lub narazić się na gniew starca,
który słynął z surowości niezbłaganej. Starosta, jak odrętwiały, nie mówił nic.
Ręce mu zwisły, na czoło pot wystąpił, wargi pobielały. - Nie ma rady - odezwał
się marszałek - pakować trzeba natychmiast, a jutro rano w drogę. I na to nie
było odpowiedzi. Po chwili dopiero wstał z krzesła panicz, słabym głosem odezwał
się, żeby wszystko gotowano do drogi, wziął za czapkę i wyszedł. Przybył do
pawilonu w niezwykłej godzinie, gdy się go nie spodziewano. Loiska wesoła,
rozpromieniona, nucąc biegała po pokojach z Brysią, myśląc o nowym ich
przystrojeniu, bo miała teraz pieniądze. Chciała to życie otoczyć wszystkim, co
tylko je jak najrozkoszniejszym uczynić mogło. Na tak uradowaną, śliczną,
odmłodzoną marzeniami trafił starosta, który wszedł blady jak trup, bezmowny, na
twarzy mając wypisane, że niósł z sobą wyrok okrutny. Loiska spojrzała,
krzyknęła i przybiegła mu się uwiesić na szyi. Słów nie potrzebowała. Czuła
nieszczęście, którego się obawiała. Wiedziała dawno, że godziny ich były
policzone; miała nadzieję, że się jeszcze długo, długo pociągną. - Mów -
wyszepnęła w końcu. Starosta ręką niepewną, drżącą dobył list ojca i położył go
przed nią. Rzuciła nań oczyma. - Nie powrócisz już - odezwała się głosem głuchym
i stłumionym. - Wszystko się skończyło! - Nie, nie! - gwałtownie przerwał,
rzucając się, starosta. - Ojca słuchać muszę, tak, lecz mimo niego, mimo
wszystko powrócę. Przysięgam! - Nie przysięgaj - odezwała się, usta mu ręką
zatulając. - Ty nie znasz ani siebie, ani świata, ani siły swej, ani tej, której
ulec musisz. Straszliwa boleść w tej kobiecie przeszła jak piorun tylko; cała
energia jej charakteru wróciła natychmiast. Widziała się zgubioną; dzień jeden
zostawał jeszcze. Nie chciała go zatruwać. Potem... była przygotowaną na
wszystko. - Kiedy? - zapytała krótko. - Jutro rano. - Koniecznie? - Muszę!
Ściągnęła brwi i usiadła przy nim, na pozór spokojna. - Mój Boże! - odezwała się
łamiąc ręce. - A jam taka szczęśliwa przybyła tu niedawno, rozmarzona, wioząc z
sobą złoto, aby nim te chwile życia naszego oprawić, aby nam na niczym nie
brakło. Łzy zakręciły się jej w oczach, ale je otarła szybko. - Jutro - szepnęła
- dla mnie już nie ma jutra. - Ani dla mnie - rzekł starosta. - Ale poza tymi
dniami, nie wiem wielą, świeci mi nadzieja. Loiska siadła przy nim i ręką
pogłaskała go po głowie. - O mój drogi - rzekła - gdybyś ty nawet mógł powrócić,
czy myślisz, że te dni czarne, które przetną pasmo złote, pozwolą je znowu
nawiązać tak, aby się dalej ciągnęło? A! Nie wiesz, że taka miłość nie powraca
raz drugi, że ty mi nie przyniesiesz już tego samego serca, a w moim znajdziesz
ślady łez gorzkich. Nic nie wraca. Dnie takie są jedyne w życiu. I ty już tym,
co byłeś, nie będziesz, i ja... Ale co tam mówić o mnie! Rzuciła mu się na szyję
płacząc i śmiejąc się konwulsyjnie. Przestała mówić. Starosta wciąż powtarzał,
iż powróci i przywiezie jej serce gorętsze jeszcze. Ona, głaszcząc go po głowie,
uśmiechała się z politowaniem. Na chwilę zbiegła do sługi, aby wydać jakieś
rozkazy, i powróciła na wpół obłąkana prawie. Po drodze spojrzała w zwierciadło
i znalazła się tak strasznie zmienioną, iż stanęła przed nim i z uśmiechem
boleści poczęła włosy rozczochrane poprawiać. - Dziś jeszcze trzeba być piękną
dla ciebie! Dzień był wiosenny, lecz razem jeden z tych, w ciągu których słońce
walczy z resztkami zimy nie dającej się odegnać. Chwilami promienie jego złote
wpadały do pokoju, a wnet szumiał wiatr, gradem i krupami sypiąc w okna. Słychać
było grzmoty i śnieg przelatywał po nich. Ogród stawał w bieli na krótko i
słońce znowu wracało, okrywając go kroplami brylantowymi. Natura, czasem
urągająca się człowiekowi, zdawała się trafem wtórować uczuciom tej pary, w
której sercach przechodziły promienie jasne i burze. Na pozór Loiska zdawała się
nieczułą prawie; wesołość jej, dzika jakaś, dochodziła do szału. Smutnemu
staroście niepodobna było do tego wesela pogrzebowego się nastroić. Uśmiech
konał mu na ustach, słowa przerywało łkanie. Cierpiał okrutnie. Jednakże wśród
tej katuszy on ciągle powtarzał sobie i jej, że powrócić musi. Ona milczała. W
liście do Czeremechy, który on zaledwie przeczytał naprędce, zawarte były
papiery. Te dopiero po powrocie do swej izdebki stary począł rozpatrywać. Jak
rodzaj wyrzutu przyłączył mu wojewoda w oryginale list hetmana. Już po wyjściu
starosty znalazł go Czeremecha, a że wiedział, gdzie go szukać było potrzeba, a
zdawało mu się, iż wiedzieć był powinien, kto go tak dotknął, wysłał natychmiast
list przez chłopaka w aleje. Gdy Brysia wniosła go do pokoju, w którym siedzieli
niemi i smutni, porwała się zaraz Loiska i chwyciła pierwsza papier, którego się
obawiała. - Tak, tegom się była powinna spodziewać - rzekła. - Hetman pomścić
się musiał i srożej nie mógł nad to. Rzuciła list na ziemię. Starosta podniósł
go, popatrzył nań i zarumienił się. - Wrogiem mu będę przez życie całe - rzekł.
Widok tego listu truł ostatnie chwile Loisce; zmięła go i rzuciła w ogień.
Starosta miał teraz do wszystkich wrażeń i uczuć dnia tego i zemstę w dodatku,
która cierpienie zwiększała. Chciał jechać zaraz i wyzwać hetmana. - Dziś nie -
nakazująco zawołała kobieta - dziś należysz do mnie! Ani dziś, ani nigdy -
dodała. - Hetman strzela zbójecko i nie oszczędzi was, a wy swojego młodego
życia przeciw resztkom steranego żywota nie powinniście stawić. Nie pozwalam!
Honor nie wymaga tego. Darować mu życie jest może najstraszniejszą karą.
Szczęśliwi, co umierają młodo - zawołała z uniesieniem - przy uczcie życia, z
kielichem w dłoni, w różanym wieńcu, z nie zeschłym sercem! Oczy jej zaświeciły.
- Tak ja umrę! Pić do dna te męty, o, to by było okrutnym! Przeżyć serce własne,
powoli doczekać się tej nocy, co wszystkie blaski brudnym płaszczem
rozczarowania okrywa... O, nie! Starosta starał się ją uspokoić; siadła przy nim
śmiejąc się. - Ile jeszcze godzin do jutra? - spytała i popatrzyła na zegar
stojący na kominie. Nazajutrz rano starosta wyszedł z pawilonu sam, na wpół
obłąkany z bólu, nie umiejąc wśród drzew ogrodu znaleźć drogi. Szedł i oglądał
się za siebie; w oknie nie było nikogo. U wrót stał powóz, który nań czekał.
Zaturkotało. Cisza panowała w pawilonie. W ganku siedząca stara Brysia płakała
ocierając łzy. Dzień po wczorajszych burzach wstawał pogodny i zimny, niebo
miało to barwę bladoniebieską, w zieloną wpadającą, którą stare turkusy *74
przybierają. Chłód przejmował. Gdy Brysia, wypłakawszy się, podniosła oczy,
krzyknęła przestraszona. Przed nią na przeciwległej ławce siedział, spokojnie
czekając, na kiju oparty mężczyzna stary, siwy, w baraniej czapce na głowie i
kożuszku baranim. Musiał jednak być znajomym Brysi, gdyż z pierwszego
przestrachu przyszedłszy do siebie, odezwała się, choć na żebraka wyglądał: - A!
Jakże mnie pan przestraszył! Na twarzy starego malowały się litość, współczucie
i niepokój. - Pojechał? - zapytał. Brysia głową potwierdziła. - I nie wróci, to
nie ulega wątpliwości - dodał po cichu stary. - Wiem o wszystkim od Czeremechy.
Cóż ona biedna pocznie? Bóg dziwną drogą doprowadził ją do opamiętania i
poprawy. Niechżeby wytrwała w niej i nie wracała do dawnego życia. Zdaje mi się,
moja panno Brygido - dodał - że teraz, jeśli kiedy, czas, abym się ja jej dał
poznać i stanął jako opiekun, jako obrońca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna.
Przygotuj ją. - Ale jakże ja to potrafię? - odezwała się stara sługa. - Pocznij
jak chcesz, jak ci serce podyktuje - rzekł Kożuszek - ale nie zwlekaj z tym.
Później, gdy ta boleść przejdzie, gdy starym nałogiem zechce szukać rozrywki i
złych ludzi towarzystwa, ja się już na nic nie zdam. Trzeba korzystać z czasu. -
Przyjdź pan sam - przemówiła po namyśle sługa - ale nie w tym stroju, który jej
przypomina nieszczęśliwe wasze wystąpienie na reducie. - Ona mnie już nie pozna.
Ona zapomniała nawet twarzy mojej - westchnął Kożuszek. - Boś się pan zmienił,
postarzał, tyle lat upłynęło - mówiła Brysia - a i strój ten, Boże odpuść...
Trudno się było domyśleć. - Tak, strój. Wyście to mnie w niego przybrali -
westchnął Kożuszek - z rozpaczy go wdziałem, a chwilami, Bóg widzi, myślałem, że
oszaleję i szalałem doprawdy. Domowe nieszczęścia, kraju losy, niepoczciwość
ludzka rozpacz wywoływały. Gdy to mówił, Brysia nagle położyła palec na ustach;
wstała blada i niespokojna. Zamilkli. Wśród ciszy w głębi domu dobywały się
jakby stłumione jęki. Niespokojna sługa wbiegła do wnętrza, drzwi nie zamykając
za sobą. Krzyk się dał słyszeć nagle. Kożuszek wstał, drżąc cały; wargi jego
drżały jakby jakąś modlitwą. Chwila długa oczekiwania upłynęła. Z załamanymi
rękami, z twarzą wywróconą Brysia wybiegła z pokojów. - Na miłość Boga! -
krzyknęła. - Kto żyw, kto w Boga wierzy, po doktora! Ona jest konająca. Otruła
się czy co... Przy łóżku stoi flaszka... wypiła jakieś lekarstwo... truciznę...
dogorywa... Po doktora! Stary rzucił się, niepewien, czy do domu ma wpaść, czy
sam biec po lekarza. Głowę stracił. Służącego, który się zjawił, Brysia
popchnęła także. - Po doktora! Z domku ogrodowego na wieść o chorobie pani
wybiegli też wszyscy, każdy w swoją stronę, gdzie kto o jakim lekarzu wiedział.
W sypialni leżała Loiska na pół żywa, blada, walcząc z jakąś siłą, która jej
odbierała życie. Oczy to się zamykały ciężko, to otwierały przestraszone;
oddychała z trudnością. Białymi rękami chwytała dokoła siebie odzież i posłanie,
gorączkowo je ściskając. Niekiedy westchnienie wyrywało się z piersi, lecz
natychmiast zacinała usta, nie chcąc wydać okrzyku i okazać cierpienia. Pot lał
się po białych skroniach, otoczonych rozplątanymi, bujnymi włosów warkoczami.
Brysia, płacząc, na klęczkach przypadła przed nią, podając jej wodę, trzeźwiąc
octem, który ona z wysiłkiem odpychała. - Nie chcę żyć - wołała - nie ratujcie
mnie! Nie posyłajcie po nikogo. Księdza tylko... księdza. Nie mogę żyć... Już
walkę tę ze śmiercią przebyłam... już nic nie wróci. Stara sługa, która nie
wiedząc, co robić i jak ratować, bezmyślnie mówiła, co jej usta same machinalnie
wygłaszały; odezwała się z rozpaczą: - Gdyby choć on, choć ojciec był tutaj! Na
wspomnienie ojca drgnęła Loiska i podniosła się nieco z trwogą. - Ojciec... Ale
on mnie się zaparł i opuścił... Nie mam ojca. - Był tu, jest tu - zaczęła sługa
- ja nie wiem, przed chwilą. Właśnie gdy to domawiała, stary w kożuszku wbiegł,
prowadząc z sobą doktora Lafontaine'a. *75 Widok tego żebraka krzyk dobył z
piersi Loiski, rękami osłabłymi oczy sobie zakryła. Brygida dla uspokojenia jej
zawołała: - To ojciec! Ojciec! Oczy chorej otwarły się strasznie. Stary klęczał
przy niej. Loiska patrzyła osłupiała. Doktór tymczasem, nie zważając na nic, nie
widząc, co się wkoło niego działo, chwytał flaszkę stojącą przy łóżku, aby
poznać truciznę, i ręką drugą cisnął puls chorej, która zdawała się konającą.
Słabym głosem, patrząc na tego, którego jej ojcem nazywano, zawołała: - Księdza!
Stary chciał wstać, lecz siły go opuściły; padł na ziemię. Lafontaine już,
dobywszy z kieszeni jakieś proszki, które na wszelki wypadek wziął, wiedząc o
otruciu, rozpuszczał je w wodzie i chciał zmusić chorą, aby je wypiła. Loiska
odepchnęła z całą siłą napój podany. - Ja nie chcę żyć! - zawołała z wysiłkiem.
Niepodobna było ani złamać jej uporu, ani siłą ją do wzięcia antidotum *76
przymusić. Tymczasem walka z życiem, ze wzruszeniami tymi przeciągała się, lecz
jawną była na zmienionej straszliwie i ściągniętej boleścią twarzy. Loiska z
niewieścim sromem coraz to sobie usiłowała zakryć lice, aby jej męczarni nie
widziano. Doktór rozpaczał prawie. Każda chwila była drogą, każda stracona
zwiększała niebezpieczeństwo. Loiska nie dawała się skłonić do wypicia
podawanego napoju. Siły jej uchodziły, śmiertelny pot występował na twarz
wybladłą. Wśród tych straszliwych zapasów ze śmiercią, sługa ze schwytanym w
ulicy przypadkiem kapłanem stanął u łoża Loiski. Był to starzec, a
powierzchowność jego dziwna, jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu świętobliwości i
natchnienia pełne. Powaga, siła tych rysów nie pięknych, ale duchem wielkim
wypięknionych do ideału, czyniły wrażenie, któremu nie było można się nie
poddać. Wbrew zwyczajowi długą, siwą, na piersi spadającą miał brodę. Suknie
wskazywały, że należał do braci z góry Karmelu. Surowego cóś, ale litościwego
razem było w tym obliczu; cóś, co człowieka nie z tego świata znamionowało. -
Kobieto! - zawołał, głos i w rękę biorąc krzyżyk swojego różańca. - Kobieto, co
śmiesz przeciw woli Stwórcy twojego się buntować, nakazuję ci: oczy otwórz,
skłoń głowę i słuchaj! Zły duch, co tobą owładnął, niech idzie precz, na ustęp!
Loiska odetchnęła z bolesnym krzykiem, a doktór, korzystając z wrażenia, napój
do ust jej przysunął. - Buntownico, bądź posłuszna - powtarzał kapłan - na krew
Chrystusową rozkazuję ci! Lafontaine wlał napój w jej usta. Kapłan żegnał
krzyżem świętym. Oczy Loiski otwarły się i wryte pozostały długo w tę twarz
piękną, spokojną, a potęgi ducha pełną. Szepnęła cicho, że chce spowiedzi.
Ksiądz ręką wskazał, aby wszyscy wyszli. Nie wyjmując trochę zmarszczonego
doktora, usunęli się obecni do drugiego pokoju. Siła jakaś wstąpiła w chorą,
która podniosła się ku pochylonemu kapłanowi i cicho szeptać, płacząc, poczęła.
Zza drzwi przymkniętych słychać było łkanie i głos napominający a pocieszający
kapłana, a potem spokojną, zwycięską jego modlitwę. Sam on zawołał lekarza. -
Teraz ty czyń - rzekł - czym cię Bóg natchnie, abyś życie zatrzymał, jeśli w tym
jest wola Jego. Nie odszedł jednak i stał zamyślony, patrząc na to biedne
dziecię ziemi, które rozpacz zgniotła jak robaka. Nie widać było w jego twarzy
tego zmiękczenia i litości łzawej, jaką w innych wzbudzał stan chorej. Był jak
posąg miłosierdzia, ale nieziemskiego, z góry patrzący na krótki ból tego
żywota. Znać było na nim, że wiele łez i krwi miał przed oczyma i w pamięci, że
przeszedł długą drogę krzyżową, a duchem już mieszkał w niebiesiech. Stary
żebrak, szepcząc cóś, całował ręce jego. Zdawał się o cud prosić i wierzyć, że
mógł go wybłagać. - Nie domagajcie się u Boga - odrzekł kapłan cicho - tylko
tego, co jest Jego wolą, albowiem On wie, co zbawienne, a gdyby wam dał, czego
pragniecie, jutro byście może musieli błagać Go, aby wam to odjął. Niech się
stanie wola Jego, na wieki wieków amen. Lafontaine, zajęty chorą, która zdawała
się nieco uspokojoną, dawał znaki, aby ją zostawiono samą, i stary kapłan z
Kożuszkiem wyszli do izby pierwszej. - Pobłogosławcie ją, aby żyła - składając
ręce, odezwał się do niego żebrak. - Znam was i wiem, że wy wszystko możecie u
Boga. Stary kapłan podniósł ręce i uśmiechnął się, patrząc nań z politowaniem. -
Bóg daje, Bóg bierze siły - rzekł. - Nie mam ja ich, bo one w mych rękach nie
byłyby już potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, *77 o którym
zasłyszeliście, na którego rozkaz biły pioruny i katowie na kolana padali. Siła
boża wyszła ze mnie. Modlić się tylko mogę, abyś był pocieszony, stary mój.
Macie czas, sprowadźcie z wiatykiem kapłana, i niech się stanie, co Opatrzność
tobie i jej naznaczyła. Ksiądz Marek, mówiąc to, nakrył głowę czapeczką, szeptać
począł pacierz i wyszedł powoli, cały zatopiony w swej modlitwie. Lafontaine
ukazał się po chwili. Ojciec patrzył nań z trwogą i oczekiwaniem. Po doktorze
nic poznać nie było można: ani zwątpienia, ani nadziei. Kazał wysłać po
lekarstwa nowe i siadł odpocząć trochę. Zbliżył się doń stary, błagając oczyma.
- Nic powiedzieć nie mogę - odezwał się doktór. - Pomoc przyszła późno, ale któż
wie? Albo ją ocali, lub tylko cierpienie przedłuży. Zrobimy, co jest w ludzkiej
mocy. Tak dzień cały w niepewności upływał i strachu. Brysia nie odstępowała
chorej, lekarz zaglądał, dawano lekarstwa, ale stan się nie polepszał wiele. Noc
nadchodząca nie zmieniła go. Chora to usypiała, to zrywała się z trwogą i
jękiem. Północ była, gdy zażądała od sługi, aby do niej przyszedł ojciec. Stary,
który zrozumiał to, że jego ubiór mógł przykre na chorej czynić wrażenie, posłał
we dnie do Macieja, przebrał się i stawił u łoża dziecka. Loiska patrzyła nań
długo i łzy z jej oczów ciekły. - Przebacz mi - rzekła - umierającym trzeba
darować ich winy. - Ty nie umrzesz, dziecko moje! - zawołał stary wybuchając. -
Ty żyć będziesz dla mnie i na pociechę moję po wielkich i ciężkich strapieniach.
Ty żyć musisz! - A! Nie każcie mi żyć - odezwała się Loiska. - Teraz właśnie
przygotowaną jestem, aby się rozstać ze światem, nie żałując go, rozgrzeszona.
Cóż więcej on mi dać może? Płakała po cichu. - I ty mi przebacz - rzekł ojciec -
bom szalał z bólu i wstydu. Loiska wzięła rękę jego i przycisnęła ją do ust;
wargi jej były jak lód zimne. Przyłożył usta do jej czoła; i ono stygło. Oczy
zachodziły jakby zasłoną mglistą. Starzec odstąpił po cichu. Zdawało się, że
usypia. Nazajutrz w mieście, pod kościołem Bernardynów, w zmiętym odzieniu, z
głową odkrytą, stał człowiek wykrzykujący i śmiejący się, podskakujący, wesół,
to znowu zanoszący się od płaczu, stał, a potem na ziemię padał i zrywał się, i
kładł znowu. Przechodnie stawali dokoła zdumieni. - Szalony jest - mówili. -
Pijany - poprawiali inni. Ojciec Pankracy, który właśnie miał wychodzić na
maisto, zobaczywszy gromadkę, zbliżył się, rozpychając ją. Spojrzał na leżącego
na ziemi, który rękami wywijał groźnie i najdziwniejszymi, urywanymi wyrazy tłum
łajał, szydząc z niego. - Panie Ambroży! Na miłość Ukrzyżowanego, co waćpanu?!
Pochwycił go za rękę. - Co to jest?! - Nic, kto ojcu powiedział, że ja jestem
Ambroży? Jaki Ambroży? Nigdy w świecie. Ja nie mam ani imienia, ani nazwiska.
Imię i nazwisko zgubiłem; wpadły w błoto i ludzie nogami je rozmiesili. - Pójdź
ze mną! - zawołał nakazująco, porywając go za rękę, Pankracy. - Wstawaj!
Słyszysz? Starzec dźwignął się, bo i drudzy litościwymi rękami mu pomogli.
Mrucząc dał się zawlec do celi ojcu Pankracemu. Ten, niespokojny, posadził go
gwałtem na stołku i przyniósł mu wody, którą on odtrącił. - Co ci jest?
Oszalałeś czy co? - Nie - rzekł z mamysłem głębokim i wysiłkiem jakimś stary -
właśnie teraz do przytomności przyszedłem. Wszystko jak najlepiej. Grzesznica
moja najdroższa wyspowiadała się i umarła ślicznie. Drugą diabli wezmą za jej
grzechy, ale tamtej już ocalić nie ma sposobu. Ja zdrów, syt, bogaty i
szczęśliwy. Czego chcieć? Wziął się w boki i wstawszy z krzesła, podniósłszy
poły, począł nogi ustawiać jak do tańca. Księdzu patrzącemu na płacz się
zbierało. - Dawid tańcował przed arką *78 - rzekł Kożuszek - i ja bym mógł, idąc
za jej pogrzebem, poskakać. A co? - Panie Ambroży! Panie Ambroży! - wołał ojciec
Pankracy. - Proszę, tylko bardzo proszę nie tytułować mnie wcale. Nie znam, nie
wiem o żadnym panu Ambrożym. To był z kretesem głupi człek, który na jednę damę
z faraona *79 postawił całe życie i przegrał. Potem, żebyż był sobie w łeb
wypalił albo pod koło młyńskie się rzucił. Nie... Dziecka żałował, a to... I
przerwał sobie nagle. - Ojcze, jakeś mi był zawsze dobrym i łaskawym, pogrzeb
żeby był suty, co się zowie. - Ale co ci się śni? Któż umarł? - Jak to! Wszystko
generalnie umarło. Poczciwi ludzie co do nogi, szelmy tylko zostały. Umarł
wstyd, honor zdechł, patriotyzm się zadławił własnym językiem. Pogrzeb żeby był
suty... ja płacę. Taka blada leży jak posąg ze słoniowej kości... i łzy na
oczach jej przyschły... Biedne dziecko! Za grzechy matki, za głupotę moję.
Wystaw sobie, spowiadać się chciała. Biegnę, patrzę... Święty patron mój za rękę
prowadzi księdza Marka. - Co pleciesz - odparł Pankracy - gdzie Marek? -
Przyszedł pieszo, nie wiem, z Baru, czy z Horodyszcza, pobłogosławić Warszawie -
mówił stary - ale jest. Przyprowadziłem go do jej łóżka, błagałem, aby cud
zrobił; ale za późno było, a jam niegodny. Mój ojcze, pogrzeb żeby był suty.
Trumna choćby srebrna, zapłacę. Począł płakać trochę, siadł znużony, zmrużył
oczy i wnet porwał się z krzykiem: - Ratuj, kto poczciw! Doktora! Lafontaine
osioł! Ojciec Pankracy, przystąpiwszy doń, za obie ręce ujął go i żegnając
krzyżem świętym, strofować zaczął: - Nie buntuj się przeciw Bogu, nie szalej.
Ochłoń, odpocznij. Módl się. Widząc, że stary sam nie zbierze się na modlitwę,
głośno zaczął odmawiać psalmy pokutne. Pierwsze ich wiersze stary zbywał
milczeniem, potem ruszyły mu się usta, głos dobył z piersi i niewolniczo,
posłusznie, uspokojony nieco, coraz wyraźniej powtarzał je za księdzem. Ojciec
Pankracy zmiarkował, że dla uspokojenia ducha potrzeba było przedłużyć, ile
możności, machinalne to mruczenie, które nie dopuszczało staremu szaleć i
rozpaczać. Nadchodzącemu tymczasem braciszkowi szepnął, by po doktora posłano i
Macieja sprowadzono. Dopóki trwało to odmawianie psalmów, stary zachowywał się
spokojnie, jakby przykuty i zniewolony do powtarzania ich za księdzem. Ile razy
się zatrzymał, Pankracy nalegająco powtarzał wiersz, póki go nie wymówił. Trwało
tak długo, że wszystkie siedem psalmów pokutnych wyczerpali i na nowo je
poczynali, gdy doktór Forster wszedł do celi. Stary był znużony, lecz
spokojniejszy. W kilku słowach, po cichu zakonnik objaśnił lekarza, o co
chodziło. W klasztornej apteczce znalazł się napój uspokajający i usypiający.
Chory brać go nie chciał, ale stary przyjaciel nakazał stanowczo. Wypił ze
wstrętem. Wyczerpanego z sił po gwałtownej kryzys wprędce sen ogarnął, a
braciszkowie obezwładnionego zanieśli do infirmerii. *80 Nadbiegł Maciej
spłakany, aby zasiąść na straży przy śpiącym. Po pierwszym śnie głębokim
nastąpił mniej spokojny, jękami i wykrzykami przerywany. Maciej czuwał i podawał
napój przepisany. Tak dotrwali do rana, aż nareszcie obudził się chory, powstał,
siadł i oglądać się zaczął. Doktór czekał na to. Z pierwszych słów wyrzeczonych
łatwo poznać było można, że przytomność nie wróciła mu i nigdy już zapewno
wrócić nie miała. Lecz obłąkanie przybrało charakter łagodny i wśród niego
przechodziły jakby błyski rozumne, jakby wspomnienia całe i zdrowe dawnych uczuć
i myśli. Zmieszało się tylko wszystko, czego doznał dawniej i teraz, co
zaprzątało i bolało. Osób obecnych to nie poznawał wcale i mówił do nich jak do
obcych, to je sobie przypominał i mianował po nazwisku. Wola, złamana, nie
opierała się nikomu; jak gdyby miał poczucie obowiązku posłuszeństwa, czynił, co
nakazano. Nieustannie prawie mówił coś, potrzebował myśli swoje głośno wywoływać
lub choć sobie samemu mruczeć. Usta były w ciągłym ruchu, ręce im dopomagały.
Około południa Maciej podjął się, widząc go spokojniejszym, odwieźć do domu.
Posłano dla większego bezpieczeństwa do bonifratrów po brata Izydora, który miał
pewne doświadczenie w obchodzeniu się z obłąkanymi. Gdy mu powiedziano, że
powinien jechać do domu, uśmiechnął się, utrzymując, że domu nie ma, ale się dał
prowadzić, do fiakra posadzić i mrucząc a rękami poruszając, jechał. Traf
chciał, by właśnie od klasztoru odjeżdżając, kondukt pogrzebowy spotkali. Na
widok trumny i żałobnych chorągwi rzucił się z powozu tak gwałtownie, iż Maciej
z braciszkiem zaledwie go utrzymać mogli. Wołać począł, iż musi iść za
pogrzebem, iż to jest jego obowiązek. Rozpłakał się i ledwie dał zmusić do
posłuszeństwa. Gdy przybyli na Krochmalną ulicę i wprowadzono go do domu,
gwałtem wyrwał się im z rąk, przebiegł w prawo i mimo oporu Macieja, zrzuciwszy
z siebie suknię, przebrał się w barani kożuszek. Dopiero w tym stroju dał się
zaprowadzić na górę, ale tu jak gość się znajdował i do sypialni swej iść
odmówił. Siadł u drzwi, ciągle coś mówiąc do siebie i śmiejąc się czasami.
Posłano już nie po doktora, ale po kilku lekarzy. Przyjaciele pana Ambrożego
polityczni, którym on służył tak czynnie, zbiegli się na smutną wiadomość o jego
stanie umysłowym. Nie chciano wierzyć, bo go to nieszczęście dotknęło. Dołożono
starań wszelkich, by uspokoić umysł i ciało do normalnego przyprowadzić stanu.
Wszystko jednak okazało się nadaremnym. Pan Ambroży wyzdrowiał fizycznie, a
pierwszą tego oznaką było, że jeść począł dużo i chciwie. Zimno, zmiany
temperatury znosił z największą obojętnością. Dzień i noc potrzeba było okna
otwierać, bo mu ciągle było za gorąco. Lecz chociaż na pozór uspokoił się,
mruczał nieustannie, mówił coś do siebie, rękami poruszał, uśmiechał się.
Gwałtowniejsze wybuchy ustąpiły zupełnie, pozostał tylko rodzaj melancholii
dziwacznej i nużące owo krążenie jednych myśli, które pod rozmaitymi postaciami
powracały, wywłócząc za sobą pokrewne wspomnienia, powiązane często w sposób
osobliwy, z logiką *81 obłąkanym właściwą. Lekarze musieli się wyrzec wszelkiej
nadziei uzdrowienia. Nie wiadomo, kto doniósł będącemu na wsi staroście o
śmierci Loiski. Czeremecha, przez którego przyszła ta wiadomość, chcąc go do
niej przygotować ostrożnie, postąpił sobie niebacznie, powiedział mu, że jest
chora. Starosta, nie spytawszy ojca, nie obrachowując skutków kroku tego, siadł
na pierwszego konia, którego mógł pochwycić, i poleciał do Warszawy. Przybył tu
już po pogrzebie i zastał w pustym pawilonie płaczącą Brysię, a gospodarującą
już z chciwością obrzydliwą panią Zelską, która po małym paroksyzmie *82
rozpaczy myślała tylko o spadku po córce. Dowiedziawszy się zaś o obłąkaniu
męża, natychmiast przedsięwzięła kroki, aby go oddać do bonifratrów i zagarnąć,
co zostało. Lecz tu znalazła na swej drodze przyjaciół starego, z taką opozycją
groźną, iż mieszania się w sprawy jego wyrzec się musiała. Starosta pobiegł na
grób Loiski, a wysłana pogoń przez ojca znalazła go w łóżku niebezpiecznie
chorym, tak iż sam ojciec musiał za jedynakiem nadbiec do Warszawy, aby mu na
staraniach nie zbywało. Młodość ocaliła mu życie, lecz zdrowie nie powróciło już
nigdy. Wstał z łoża złamany, zestarzały, aby natychmiast na wieś odjechać.
Barani Kożuszek przeżył tak rok 1791, nie pokazując się nigdzie. Odwiedzali go
przyjaciele, upatrywano w chwilach uspokojenia symptomata powracającej częściej
i dłużej pamięci wypadków i osób. Lecz czasem, wśród najrozsądniejszej rozmowy,
wyrywało mu się cóś bez związku z nią, cóś szyderskiego, cynicznego. Ponieważ
ruch i powietrze nakazane były przez lekarzy, Maciej podjął się z nim odbywać
przechadzki, unikając tych miejsc, które budzić mogły wspomnienia. W roku 1792
nie można już było pozwolić mu wychodzić na ulicę, gdyż gorączkowy stan miasta
*83 oddziaływał na chorego. Trzymano go w domu strzegąc, aby nie dowiedział się
o wypadkach, które by zbyt poruszyć go mogły. Sprawy polityczne narodu, losy,
jakim ulegał, obchodziły go zawsze mocno. O nich jeszcze mógł najzdrowiej mówić
i najdłużej się nimi z całą przytomnością zajmować. Wpadł potem w apatią
spokojną, która trwała do wiosny 1794 roku. *84 Maciej nie zawsze potrzebował z
nim chodzić: włóczył się sam, zimą i latem, zawsze w baranim kożuszku,
wybierając miejsca, gdzie najwięcej osób i najgorętsze było życie. Znali go
wszyscy, lubiło wielu, a szczególniej mieszczanie, pomniejsi urzędnicy,
niektórzy wojskowi pozdrawiali go i chętnie rozpoczynali z nim gawędki. Była w
tych rozmowach mieszanina rozsądku z fantazją i rubasznością cyniczną, zabawna
razem i smutna. Pozostałe wrażenie, iż zepsuty świat większy pozbawił go
szczęścia, a wpływem swym żonę mu i córkę pokalał, czyniło go nieprzyjacielem
wszystkiego, co miało cechę pańską. Zaczepiał często brutalnie jadących lub
przechadzających się z takimi sarkazmami i na ten sposób, jak w roku 1790. Lecz
do szyderstw mieszały się teraz groźby. Powietrze przejęte było wyziewami
nadchodzącej burzy; zwiastowały ją drgania konwulsyjne, jakby prądy elektryczne,
przebiegające nawet umysły tych, co nieświadomi byli i obojętni na przyszłość. W
roku 1794 Barani Kożuszek siadywał gdzieś u Krakowskiej Bramy, na kolanach
trzymając małą gilotynkę *85 a za pazuchą mając spory zapas lalek, poubieranych
tak, że do nich łatwo było przyczepić imiona. Bawili się ludzie, przypatrując
staruszkowi, który wertep *86 ten ze stosownymi wierszykami pokazywał ciekawym.
Wciągano go do salonów, aby się zabawić tą smutną komedią człowieka na pół
obłąkanego, któremu ktoś podszeptywał wróżby, spełnić się nie mające nigdy, jak
się zdawało. W początkach kwietnia tego roku zaniepokojona nareszcie rozgłosem,
jaki ów wertep nabierał, władza miejska pochwycić kazała starego i precz go z
miasta wysmagano. Więcej już o nim słychać nie było. Posłowie W latach
1790_#1794 w Warszawie popularny był młody żebrak, uważany za wariata i nazywany
Baranim Kożuszkiem. Na wiosnę roku 1974 siadywał on na ulicy Miodowej przed
pałacem ambasadora Józefa Igelstr~oma i małą gilotynką ścinał głowy lalkom
przedstawiającym dygnitarzy uważanych powszechnie za zdrajców ojczyzny.
Przypuszczano, że do tej niebezpiecznej zabawy namówili go członkowie Klubu
Hugonistów (zwolenników Hugona Kołłątaja), on jednak pomimo najsurowszego
dochodzenia nie wyznał, kto go do niej nakłonił. Tyle wiadomości o Baranim
Kożuszku mógł Kraszewski wyczytać w "Pamiętniku anegdotycznym z czasów
Stanisława Augusta", który sam wydał drukiem w roku 1867. Nie było to wiele,
ażeby odtworzyć dzieje żebraka i jego charakterystykę, wystarczyło jednak na
pobudzenie wyobraźni pisarza. Wysnuł z niej dzieje nieszczęśliwego życia
tajemniczego żebraka i napisał ciekawą powieść, ukazując charakterystyczne
sylwetki warszawskie z końca XVIII wieku, a drobne wiadomości, zaczerpnięte z
pamiętnika, powtórzył na ostatniej stronicy swego utworu. Inne źródła,
pozostające w czasach Kraszewskiego w rękopisie i prawdopodobnie jemu nieznane,
zawierają o Baranim Kożuszku wiadomości znacznie więcej. Miał on na imię
Walenty, przezwisko otrzymał od pierwszych słów piosenki, którą ciągle śpiewał,
biegając boso po ulicach, płatał różne figle przekupkom, a nawet damom, nieraz
też rozgniewał znakomite osoby, którym wymawiał, że zbytkują, a nie pamiętają o
biedakach. Zachowało się nawet kilka rysunków Baraniego Kożuszka, które w latach
1793 i 1794 wykonał Jan Piotr Norblin (1745_#1830), malarz francuski,
sprowadzony do Polski przez Czartoryskich. (Wiadomości o Baranim Kożuszku zebrał
Juliusz Wiktor Gomulicki w artykule pt. "Legenda i prawda o Baranim Kożuszku",
ogłoszonym w tygodniku "Stolica" 1960, nr 51_#52, str. 14_#15). Wbrew rysunkom
Norblina, Barani Kożuszek w powieści Kraszewskiego jest człowiekiem starym. Ten
bezimienny żebrak był kiedyś zamożnym szlachcicem, ale na skutek nieszczęśliwego
małżeństwa porzucił rodzinę i dom, zamieszkał w Warszawie, ukrył się pod
żebraczym, starym kożuszkiem i z ukrycia czuwał nad swą córką, chcąc ją
powstrzymać przed upadkiem moralnym, w jakim trwała jej matka a jego żona. Córka
jest, oczywiście, najpiękniejszą kobietą w Warszawie, opiekuje się nią bogaty
karciarz, kocha się w niej piękny syn wielkiego arystokraty, czyhają na nią
wszystkie niebezpieczeństwa zdemoralizowanego wielkiego świata ówczesnej
stolicy. Opiera się ona skutecznie niebezpieczeństwom, kiedy jednak już
rozpoczęła spokojny, cichy tryb życia, na skutek intryg popełnia samobójstwo.
Ojciec zjawia się za późno, ażeby ją uratować. Dzieje rodzinne szlachcica
udającego żebraka to drobny ułamek zainteresowań autora powieści. Więcej go
interesują sprawy państwowe i związek ich z życiem społeczeństwa, dlatego więc
swemu nieszczęśliwemu szlachcicowi każe wejść w środowisko agitacji politycznej
i na ulicy propagować te hasła, które postępowy obóz reform próbował zrealizować
na terenie sejmu przez uchwalenie nowej konstytucji. Były to czasy ogromnego
ożywienia politycznego w Polsce, kiedy na Sejmie Czteroletnim (1788_#1792)
usiłowano uratować kraj przed zupełnym upadkiem. Ścierały się wtedy ze sobą
głównie dwa obozy, mniej więcej równe w sile. Wielcy magnaci pod wodzą
Szczęsnego Potockiego oraz hetmanów Franciszka Ksawerego Branickiego i Seweryna
Rzewuskiego bronili dawnego ustroju, opartego na złotej wolności demokracji
szlacheckiej, którą widziano przede wszystkim w zasadzie liberum veto i wolnej
elekcji króla. Stronnictwo to, nazywane hetmańskim, opierało się na sojuszu z
Rosją i na gwarancjach udzielonych Polsce przez carycę Katarzynę II. Przeciwko
złotej wolności szlacheckiej występowało stronnictwo patriotyczne, kierowane
przez Ignacego Potockiego przy pomocy Hugona Kołłątaja i mające po swej stronie
marszałków sejmowych: Stanisława Małachowskiego i Kazimierza Nestora Sapiehę.
Stronnictwo to zmierzało do rozszerzenia swobód obywatelskich na mieszczan i
uwolnienia chłopów od poddaństwa oraz do wzmocnienia władzy królewskiej i
uporządkowania wewnętrznej organizacji kraju. W ogólnym swym kierunku działania
stronnictwo to kontynuowało dążności obozu Czartoryskich, którzy przy pomocy
Rosji rozpoczęli trzydzieści lat wcześniej dzieło naprawy Rzeczypospolitej,
teraz jednak zwolennicy reform, zrażeni do bezwzględności i zaborczości
Katarzyny II, zabiegali o to, ażeby dawnemu sojuszowi z Rosją przeciwstawić nowy
sojusz z Prusami, którego zresztą pragnął król pruski Fryderyk Wilhelm II za
cenę otrzymania od Polski Gdańska i Torunia. Każdy z obozów chciał pozyskać dla
siebie króla Stanisława Augusta, ze swej strony marzącego o tym, by w wielkim
dziele reformy kraju odegrać rolę kierowniczą. Rozumiał on konieczność i
słuszność projektowania zmian, ale był skrępowany otoczeniem, głównie rodziną,
powiązaną pokrewieństwem lub powinowactwem z przywódcami stronnictwa
hetmańskiego, a interesami z ambasadą rosyjską. Król nie umiał ani kierować
obozami, ani ich pogodzić, ani stanąć po jednej stronie, zrywając z drugą. Jak
to w połowie tomu drugiego powieści ukazuje Kraszewski, król nie był panem swej
woli i "całą duszą" był kolejno po każdej ze stron. Tak też było w kolejności
wydarzeń historycznych: w maju 1791 roku Stanisław August zaprzysiągł
Konstytucję 3 Maja, przeprowadzoną na sejmie przez stronnictwo patriotyczne, a
po roku przystąpił do konfederacji targowickiej, zorganizowanej przez
stronnictwo hetmańskie dla jej obalenia. W tej wielkiej polityce niewielką rolę
gra bohater powieści Kraszewskiego - Ambroży Krużka Zelski, występujący jako
Barani Kożuszek. Porozumiewa się on tajemniczo z pisarzem, gromadzi broszury
polemiczne i pisemka ulotne oraz w przebraniu żebraka popiera agitację
stronnictwa patriotycznego, głównie atakując przeciwników politycznych
wypominaniem ich błędów lub przywar. Ani Barani Kożuszek, ani Kraszewski
bezpośrednio nie wdają się w konkretne omawianie poszczególnych projektów
programu reform. Kraszewski wręcz podkreśla, że najważniejsze rzeczy działy się
w tajemnicy nie tylko przed przeciwnikami, ale nawet przed tak gorliwymi
zwolennikami, jak sam marszałek sejmowy Sapieha, który do ostatniej godziny
przed ogłoszeniem miał nie znać szczegółów nowej ustawy. O czytelniku powieści
można by powiedzieć to, co autor pisze o młodym staroście "Zaledwie obiło się o
jego uszy, iż coś zamierzano, że chciano powiększyć wojsko, chłopów uwolnić, ze
starostwami coś zrobić, podatki zwiększyć. Lecz cóż go to obchodziło?" Bo też
nie szczegóły ustawy są najważniejsze dla Baraniego Kożuszka, wypowiadającego
niewątpliwie poglądy samego Kraszewskiego. Jak źródło zła, tak i źródło naprawy
leży gdzie indziej. "Quid leges sine moribus?" (Cóż są warte prawa bez dobrych
obyczajów?). Ustawa piękną rzeczą będzie, lecz ona nierychło przerobi nas, a tu
"periculum in mora". Ratować trzeba od rozkładu rzecz naszą pospolitą,
szczególniej tę klasę, na której ona stała i długo jeszcze stać będzie. Nim lud
z otchłani i ciemności wyprowadzicie na światło, wiele czasu upłynie (...)
Magnaci to kosmopolici i dla nich o ojczyznę nie idzie, bo się do innej z
tytułami przesadzą. Półpankowie ich naśladują dla tonu, a i po wsiach zaraza
złych obyczajów i lekkości już się zakrada. (...) Poprawiąż nas ustawy? Na
obyczaje spojrz. Co się to z nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie
dobrej woli, usposobień szlachetnych, patrz, jak żyją! Jestli tu co
poszanowanego? Świętość małżeństwa, powaga starości, niezłomność słowa, godność
człowieka? Szał jakiś ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, używanie życia
bezrozumne pochłania, opanowywa, poniża. Wy myślicie o ustawie, ale potrzeba
jakąś grozą i sromem działać na tych ludzi, aby ich na lepszą wprowadzić drogę.
Republikanami się być chlubimy, a gdzież cnoty republikańskie i gdzie obyczaje
spartańskie? Gdzie czystość sumień i rąk? Podporządkowanie zjawisk życia
politycznego zagadnieniom społecznym i obyczajowym cechowało całą twórczość
Kraszewskiego od zarania jego działalności literackiej i publicystycznej, kiedy
to postawił sobie za cel pobudzenie do ruchu umysłowego i nawoływanie do poprawy
obyczajów. Jego nawoływania ujmowały średnie warstwy narodu, z których sam
pochodził, rzadko jednak trafiały do tych, którzy stali na czele. Do samego
pisarza można by zastosować te słowa, którymi określił bohatera swej powieści:
"wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi zamożnych i zepsutych, na tych,
którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w nim
sprzymierzeńca". Kraszewski bardzo rzadko brał bezpośredni udział w akcjach
narodowych i politycznych, ale przez pięćdziesiąt pięć lat wiernie im służył
swym piórem, kierując się zawsze uczuciem miłości ojczyzny i poświęcenia dla
niej. Pisząc powieść o Baranim Kożuszku, miał prawie siedemdziesiąt lat. Przeżył
już okresy wielkiej aktywności, napisał paręset powieści, niedawno odbierał
wspaniały hołd całego narodu z okazji jubileuszu pięćdziesięciolecia
działalności literackiej w roku 1879, ale musiał też przeżyć liczne ataki
przeciwników, nie dopuszczając go do żywego oddziaływania na polityczne życie
narodu. Był już schorowanym starcem i nie miał tych sił twórczych, którym
zawdzięczamy wiele jego świetnych powieści. Wiedział, że jego nawoływania
odnoszą niewielki skutek, nadal jednak trwał na wyznaczonym sobie stanowisku.
Gdy twierdza jest oblężona, choć nie ma najmniejszej obrony ani odsieczy,
żołnierz poczciwy walczy do ostatka i daje się zabić na wałach. Tak i my - jedni
w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy, inni w szkole - powinniśmy
czynić, co do nas należy. Powieść pt. "Barani Kożuszek" nie dorównuje wartością
literacką wielu znanym utworom Kraszewskiego, jest jednak pięknym wyrazem jego
wierności zasadom służby narodowej. Stanisław Stupkiewicz Objaśnienia **1 Cher
comte (fr.) - drogi hrabio. **2 Et vous laverez votre linge sale en famille
(fr.) - a wy upierzecie swoją brudną bieliznę w rodzinie. **3 A huis clos (fr.)
- przy drzwiach zamkniętych. **4 A bient~ot (fr.) - do szybkiego zobaczenia! **5
Filiżanka saska - filiżanka z saskiej porcelany. Porcelanę w Europie wynalazł i
pierwszy produkował Fryderyk B~ottger pod Dreznem w fabrykach założonych przez
króla Augusta II w pierwszych latach XVIII wieku. **6 Admirować (z łac.) -
podziwiać. **7 Modus vivendi (łac.) - sposób życia, sposób postępowania. **8
Metamorfoza (z gr.) - przeobrażenie, przybranie innej postaci. **9 Saturnalia (z
łac.) - uroczystości starorzymskie na cześć boga Saturna, zabawy rozpustne. **10
Nastrzelali do głów tureckich - w XVII wieku Polska prowadziła często wojny z
Turkami, więc później przy ćwiczeniach w strzelaniu celom nadawano kształt głów
tureckich. **11 Les opinions sont libres (fr.) - każdemu wolno mieć swoje
poglądy. **12 Carte sur table (fr.) - karty na stół. **13 Antecesorowie (z łac.)
- przodkowie. **14 Vox populi (łac.) - głos ludu. **15 La voix des moutons de
Panurge (fr.) - głos baranów Panurga. Panurge jest jednym z głównych bohaterów
powieści francuskiego pisarza, Franciszka Rabelais (1494_#1553), pt.
"Pantagruel". Płynąc okrętem, Panurge pokłócił się z kupcem Dindenault, który go
zranił. Ażeby się pomścić, Panurge kupił u kupca jednego barana i wrzucił go do
morza. Bek tego barana i jego skok pociągnęły inne barany, tak że po kolei
wszystkie one wyskoczyły z okrętu do morza, a z ostatnim i sam kupiec, chcący go
powstrzymać. Przysłowiowe określenie "baranami Panurga" dotyczy tych, którzy
bezmyślnie naśladują postępowanie innych ludzi. **16 Dystrakcja (z łac.) - tu:
rozrywka. **17 A propos (fr.) - co się tyczy, właśnie na temat. **18 Łuskina -
Stefan Łuskina (1725_#1793), najpierw jezuita i nauczyciel w kolegiach, później
od roku 1774 redaktor i wydawca "Gazety Warszawskiej", w której propagował
poglądy reakcyjne i zwalczał dążenia do reformy kraju. **19 Emaus - święto
spotkania Chrystusa z dwoma uczniami na drodze do Emaus, obchodzone w drugi
dzień Wielkanocy. **20 Konsens (z łac.) - zgoda. **21 Donacja (z łac.) - dobra
ziemskie dane w nagrodę. **22 Elle n'est pas du tout b~egueule (fr.) - ona wcale
nie udaje skromnisi. **23 Komarzewski - Jan Chrzciciel Komarzewski (1744_#1810),
generał, szef kancelarii wojskowej, później adiutant i ulubieniec króla. Na
skutek intryg hetmana Branickiego w roku 1788 ustąpił ze swego stanowiska,
jednak do końca życia króla był jego wiernym i zaufanym dworzaninem. **24
Audiencja (z łac.) - posłuchanie udzielane interesantom przez panujących lub
dostojników. **25 Kontemplacja (z łac.) - wpatrywanie się w coś z zapomnieniem o
zewnętrznym świecie, głębokie rozmyślanie. **26 Imaginacja (z łac.) - urojenie,
przywidzenie, wyobraźnia. **27 Komentować (z łac.) - wyjaśniać, uzupełniać
uwagami. **28 Egeria - nimfa, która udzielała rad legendarnemu królowi Rzymu
Numie Pompiliuszowi (714_#671 p.n.e.). Imię to określa kobietę udzielającą
tajnych rad panującemu lub dostojnikowi politycznemu. **29 Dni Kaniowa - w
Kaniowie na Dnieprze w roku 1787 król Stanisław August spotkał się z carycą
Katarzyną II. **30 Potemkin - Grzegorz Aleksiejewicz Potemkin (1739_#1791),
faworyt Katarzyny II, od której uzyskał tytuły księcia i feldmarszałka. Uznał za
swoją siostrzenicę - naturalną córkę Katarzyny II, która następnie została żoną
hetmana F. K. Branickiego (por. t. I, przypis 72). Roił plany zostania królem
Polski, więc kupił dobra na Ukrainie i uzyskał polskie szlachectwo. **31 Biskup
inflancki - Józef Korwin Kossakowski (1738_#1794). W okresie Sejmu
Czteroletniego był jednym z najzagorzalszych przeciwników reformy, potem był
jednym z organizatorów konfederacji targowickiej na Litwie. W czasie powstania
kościuszkowskiego został przez lud warszawski powieszony razem z trzema innymi
senatorami w maju 1794 r. **32 Semiramida - legendarna królowa Asyrii i
Babilonu, najsławniejsza z królowych czasów starożytnych. Pochlebcy nazywali
Katarzynę II Semiramidą Północy. **33 Audaces fortuna iuvat (łac.) - śmiałym
szczęście sprzyja. **34 Kasztelani - kasztelan łukowski Jacek Jezierski (por. t.
I, przypis 213). Kasztelan sandomierski nie upamiętnił się w czasie Sejmu
Czteroletniego, chodzi tu chyba raczej o Jana Suchorzewskiego, posła kaliskiego
(por. t. I, przypis 214). **35 Kolaborator (z łac.) - współpracownik. **36
Asamble (z fr.) - zebrania wieczorne, zabawy. **37 Odaliska (z tur.) - piękna
niewolnica na Wschodzie, tancerka w haremie sułtana albo paszy. **38 Rapt (z
łac.) - porwanie panny. **39 Rada Nieustająca - powołana w roku 1774, złożona z
36 osób: 6 ministrów, 12 senatorów i 18 posłów pod przewodnictwem króla;
sprawowała władzę wykonawczą w czasie, kiedy sejmu nie było. Ponieważ sejm
zbierał się co dwa lata najwyżej na sześć tygodni, Rada Nieustająca, wybierana
co dwa lata, rządziła krajem ograniczając władzę królewską. Została zniesiona
przez Konstytucję 3 maja, a przywrócona przez konfederację targowicką. **40
Biskup Mass... - Józef Ignacy Massalski (1728_#1794), biskup wileński i członek
Komisji Edukacji Narodowej; osławiony gracz w karty i grabieżca funduszów
Komisji. Postarał się o tytuł książęcy i na wzór rodzin magnackich ufundował
pułk swego imienia, do którego zwerbował kilkudziesięciu oficerów - awanturników
Francuzów. Za wysługiwanie się carycy Katarzyny II został powieszony w Warszawie
w czasie powstania kościuszkowskiego w czerwcu 1794 r. **41 Ambrozja (z gr.) - w
mitologii greckiej pokarm bogów; napój wyśmienity. **42 Memento mori (łac.) -
pamiętaj o śmierci. **43 Harpia - w mitologii greckiej potwór nienasycony, w
postaci drapieżnego ptaka z głową kobiety. **44 Turkułł - Ignacy Turkułł,
młodzieniec z bogatej rodziny szlacheckiej, paź na dworze Stanisława Augusta,
słynny z pomysłowości w płataniu rozmaitych figlów. **45 Synowiec królewski -
Stanisław Poniatowski (por. t. I, przypis 120). **46 Butrymowicz - Mateusz
Butrymowicz (1745_#1814), poseł piński, wydał w roku 1789 broszurę pt. "Sposób
uformowania Żydów polskich w pożytecznych krajowi obywatelów." W mowach
sejmowych również nawoływał do reformy sytuacji prawnej Żydów w Polsce. **47
K... (st. pol.) - kpie. **48 Afidowany (z łac.) - dopuszczony do tajemnicy,
zaufany. **49 Fundament (z łac.) - tu: uzasadnienie, podstawa. **50 Anonyme
(łac.) - bezimiennie. **51 Nomine et cognomine manu propria (łac.) - imieniem i
nazwiskiem ręką własną. **52 Tempora mutantur et nos mutamur in illis (łac.) -
czasy się zmieniają i my zmieniamy się z nimi. **53 Cursus (łac.) - bieg. **54
Viva voce (łac.) - żywym głosem. **55 Tandem (łac.) - jednak. **56 Rewerencja (z
łac.) - uszanowanie, okazanie czci. **57 Otia bene merita (łac.) - odpoczynek,
dobrze zasłużony. **58 Magni momenti (łac.) - wielkiej wagi (ważności). **59 Pro
veteri officio (łac.) - ze względu na dawne usługi. **60 Vereor (łac.) - obawiam
się. **61 Operto capite (łac.) - z otwartą głową, na łeb. **62 Magni herois
(łac.) - wielkiego bohatera. **63 Sub quovis nomine (łac.) - pod jakimkolwiek
pozorem. **64 Solicytować ( z łac.) - niepokoić. **65 Intromisja (z łac.) - tu:
wtrącanie się. **66 Weneracja (z łac.) - poszanowanie. **67 Uniwersał (z łac.) -
list królewski okólny. **68 Demon (z gr.) - szatan, zły duch (por. t. II,
przypis 8). **69 Soliter (z fr.) - wielki diament osobno oprawiony. **70 Pozycja
(z łac.) - tu: wysokie stanowisko. **71 Rustyk (z łac.) - przedmiot w stylu
wiejskim. **72 Bojar (z ros.) - szlachcic na Rusi. Na Litwie bojarzy stanowili
stan pośredni pomiędzy szlachtą a chłopami i byli często używani do usług w
zamkach magnatów. **73 Sub oboedientia (łac.) - z powołaniem się na obowiązek
bezwzględnego posłuszeństwa. **74 Turkus - kamień szlachetny koloru
zielonawoniebieskiego. **75 Lafontaine - Leopold Lafontaine (1756_#1812),
chirurg, lekarz nadworny króla Stanisława Augusta. **76 Antidotum (z łac.) -
odtrutka, środek przeciw truciźnie. **77 Marek - Marek Jandołowicz (ok. 1713 -
po 1801), ksiądz, karmelita. W czasie konfederacji barskiej w 1768 roku zasłynął
na Ukrainie jako gorliwy patriota i kaznodzieja, przypisywano mu nawet czynienie
cudów i dar proroczy. W Warszawie był tylko w roku 1774 i zaraz potem wrócił na
Ukrainę. **78 Dawid tańcował przed arką - w "Starym Testamencie" król Izraela,
Dawid, tańczył w procesji przed arką przymierza, wnoszoną uroczyście do
Jerozolimy. Arka przymierza - ozdobna skrzynia, w której były przechowywane
tablice dziesięciorga przykazań, otrzymane przez Mojżesza od Boga na górze
Synaj. **79 Dama z faraona - dama lubiąca zabawy i gry w karty (por. t. I,
przypis 23). **80 Infirmeria (z łac.) - pokój dla chorych. **81 Logika (z gr.) -
nauka o prawidłowym myśleniu. **82 Paroksyzm (z gr.) - nagły silniejszy atak
choroby. **83 Gorączkowy stan miasta - w roku 1792 rozpoczęły się walki pomiędzy
zwolennikami Konstytucji 3 maja a konfederacją targowicką, przywracającą w
Polsce ustrój oparty na dawnej złotej wolności. **84 1794 roku - na wiosnę 1794
roku wybuchło powstanie kościuszkowskie. W Warszawie władze powstańcze skazały
na karę śmierci przez powieszenie czterech senatorów, jako zdrajców ojczyzny
(por. przypis 13); wyrok wykonano 9 maja. Parę tygodni później lud warszawski
bez wyroku sądowego powiesił innych zdrajców (por. przypis 22). **85 Gilotynka -
gilotyna - przyrząd do ścinania głowy skazańcom, skonstruowany przez paryskiego
lekarza Józefa Ignacego Guillotin i używany w czasie rewolucji francuskiej (por.
t. I, przypis 101). **86 Wertep (z ukr.) - szopka, budka przedstawiająca sceny z
lalkami ruchomymi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ignacy Kraszewski Macocha T IV
Józef Ignacy Kraszewski Kwiat paproci
Baraniecki Marek Gwiezdny kupiec(1)
Prezentacja J I Kraszewski
Kotlety baranie po podlasku
Kraszewski Józef Ignacy Majster i czeladnik
Orłowski Jan Kraszewski o Rosji i literaturze rosyjskiej
Rok Józefa Ignacego Kraszewskiego Podsumowanie
Kraszewski hrabina Cozel
Comber barani z lebiodką
Kraszewski Półdiable weneckie

więcej podobnych podstron