Kędzior Jeść, nie jeść, żyć




Dorota Kędzior

JEŚĆ? NIE JEŚĆ? ŻYĆ


Co mi dała Technika Alexandra w walce z anoreksją

Wydawnictwo MEDIUM

Wstęp

Nie pamiętam, kiedy powstał pomysł, aby to wszystko zapisać.
Zaczęło się pewnie od częstych pytań, dlaczego zainteresowałam się
Techniką Alexandra, potem wielokrotnych opowiadań o moich pierwszych
wrażeniach z lekcji Techniki Alexandra i o próbach radzenia sobie z
problemami z jedzeniem. Później, kiedy jeden z moich artykułów opatrzono
notatką, że dzięki Technice Alexandra pokonałam anoreksję, zaczęły
zgłaszać się do mnie dziewczyny z podobnymi dolegliwościami, szukające
pomocy. Było mi ich żal, dobrze pamiętałam swoje osamotnienie, kiedy
usiłowałam rozwiązać nękające mnie problemy. Miałam wrażenie, że jestem
nienormalna. Z natłokiem okropnych myśli rozsadzających głowę trudno
było funkcjonować normalnie. Brakowało mi kogoś, kogo mogłabym się
poradzić, komu zaufać, zwierzyć.
Teraz, słuchając dziewczyn borykających się z problemami podobnymi
do moich, czytając ich listy, uświadomiłam sobie, że niewiele się od
tamtego czasu zmieniło. Przybyło książek o tym, jak być asertywnym, jak
kochać i być kochanym, jak znaleźć idealnego partnera czy być
przykładnym rodzicem. Niewiele jednak mówi się o problemach z jedzeniem.
Poradniki na temat sposobów odżywiania ograniczają się do coraz bardziej
wyszukanych książek kucharskich lub informacji o cudownych dietach. W
najlepszym razie są to publikacje o zdrowym żywieniu. Pojęcia:
anoreksja, bulimia czy kompulsywne jedzenie znane są tylko osobom, które
bezpośrednio zetknęły się z tym problemem, lub ich najbliższym. Często
też ludzie interesują się tym zagadnieniem dopiero w momencie, kiedy
choroba wkracza w trudne do opanowania stadium.
Lekarze i psycholodzy rozumieją wprawdzie powagę sytuacji, znają
przebieg, przyczyny i skutki każdego ze wspomnianych wyżej przypadków.
Lecz, niestety, często nie czują się na siłach, aby naprawdę pomóc. Nie
zamierzam wyręczać lekarzy ani psychologów. Nie próbuję też tworzyć
podręcznika podającego recepty, jak zaradzić problemom z jedzeniem. Nie
wiem nawet, czy i do jakiego stopnia to, co chcę tu opisać, pomoże
komukolwiek. Spróbuję jednak wejść w rolę "anonimowego alkoholika".
Będzie to tylko próba. Po pierwsze, nie występuję anonimowo, po drugie,
będę opisywać moje zmagania z trochę innym nałogiem, bo nie alkoholem,
lecz jedzeniem. I jestem zdania, że z uzależnienia od jedzenia można się
wyleczyć.
Istnieje pogląd, że w zależności od osobowości pacjenta
uzależnienie od jedzenia przyjmuje jedną z form, tj. Anoreksji, bulimii
lub kompulsywnego jedzenia. Uważam jednak, że zależnie od stadium
choroby może ona chwilowo wystąpić również w innej postaci. Jestem
przekonana, że bezpośrednią przyczyną powstania mojej anoreksji był
strach przed kompulsywnym jedzeniem, którego przebłysków doświadczyłam i
którego bardzo się obawiałam. W pewnym okresie uważałam, że tylko przez
przypadek moja anoreksja nie przekształciła się w bulimię. W
dzieciństwie bowiem, cierpiąc na chorobę lokomocyjną, nauczyłam się
skutecznie powstrzymywać odruch wymiotny. Myślę więc, że bez względu na
to, czy ktoś w danym momencie nie umie poradzić sobie z bulimią,
anoreksją czy nadmiernym objadaniem się, w opisywanych przeze mnie
problemach będzie mógł zobaczyć siebie. Być może moja historia otworzy
oczy i innym kobietom, których tryb życia podporządkowany jest myślom o
jedzeniu lub niejedzeniu. Obawy dotyczące utrzymania szczupłej sylwetki
oraz prawidłowego żywienia nie są kwalifikowane do rangi problemu czy
choroby, ale zapewniam, że bez tych obaw żyje się znacznie lżej i
szczęśliwiej. Uważam też, że opisywane przeze mnie problemy dotyczą nie
tylko osób, których zaburzenia ujawniają się w sposób wymierny. Bardzo
dobrze pamiętam, że moja rozpacz z powodu przybrania na wadze była
równie wielka, kiedy przy wzroście 158 centymetrów utyłam z 42 do 45
kilogramów, jak i wtedy, gdy moja waga podskoczyła z 55 do 57
kilogramów.
Intensywność psychicznego i emocjonalnego cierpienia nie zależy od
liczby kilogramów - ani tych już posiadanych, ani tych właśnie
przybieranych. Często na spotkania dla odchudzających się przychodzą
przecież osoby zupełnie szczupłe. Lekceważenie lęków i obaw zgrabnej
dziewczyny, która z przerażeniem stwierdza, że tyje, jest odmawianiem
pomocy i pozostawianiem jej sam na sam z głębokimi przeżyciami
emocjonalnymi, a nie zwykłym negowaniem nie istniejącego problemu.
Jestem instruktorką Techniki Alexandra, metody, która pomogła mi w
rozwiązaniu problemów z jedzeniem. Jej dokładny opis oraz poszczególne
etapy stosowania jej zasad do moich zmagań będą więc szczególnie
wyeksponowane.
Ale nie tylko Technika Alexandra, również wiele innych metod i
filozofii służących pomocy sobie opiera się na założeniu, że fizyczna
swoboda i rozluźnienie powodują, iż jesteśmy bliżej siebie. W stanie
wewnętrznego rozluźnienia pozostajemy w pełnym kontakcie z własnymi
odczuciami fizycznymi i psychicznymi, a jednocześnie lepiej rejestrujemy
informacje docierające do nas z otoczenia.
Szybki rozwój cywilizacji i nacisk, jaki kładzie się na racjonalne
podejście do życia, nauczyły nas negować własną intuicję i mądrość
ciała. Zgodziliśmy się wierzyć tylko temu, co wyczytamy z książek lub
usłyszymy od autorytetów w danej dziedzinie. Dopiero ostatnio dotarło do
nas, jak bardzo się przez to zubożyliśmy. Technika Alexandra wywodzi się
ze spostrzeżenia, że na skutek tak długiego lekceważenia własnych doznań
i odczuć w dużym stopniu zatraciliśmy umiejętność poprawnego ich
interpretowania. Pokazuje jednak, że dzięki praktyce i doświadczeniu
można to naprawić. Nie chodzi też o to, aby zdobyta wiedza o świecie i
własna intuicja stały na dwóch przeciwległych biegunach.
Nie chodzi o to, aby po okresie dawania wiary informacjom z
zewnątrz teraz całkowicie polegać na wewnętrznym głosie intuicji i
uczuć. Warto jednak przez poznanie zakresu działania i możliwości
jednego i drugiego czynnika doprowadzić do ich współdziałania, do tego,
aby wzajemnie się wspomagały i uzupełniały. Tylko dzięki odzyskaniu
wewnętrznego spokoju i psychofizycznej swobody będziemy mogli w pełni
wykorzystywać własną głęboką wiedzę do przetwarzania informacji
docierających do nas z zewnątrz.
Opisując moją drogę do zdrowia, uwzględniłam wszystkie inne,
poznawane przeze mnie i stosowane metody pracy nad sobą. Każda z nich
stanowiła ważny etap stopniowego docierania do siebie. Każda była ważną
cegiełką przyczyniającą się do ostatecznego kształtu budowli, w której
teraz mieszkam - mojej obecnej sylwetki. Zdaję sobie sprawę, że to. Co
pomogło mnie, nie musi w ten sam sposób zaradzić problemom innych. Mam
jedynie nadzieję, że opisując swoje przygody z jedzeniem i niejedzeniem,
zdołam zainspirować szukających teraz pomocy, aby rozejrzeli się wokół i
wybrali spośród dostępnych obecnie metod pracy nad sobą to, co będzie
dla nich najskuteczniejsze.
Wszystko, co tu napisałam, jest prawdą. Ale jest to moja prawda.
Wspomnienia dotyczące faktów z przeszłości przesiąkają z czasem
przypisanymi im kiedyś uczuciami i emocjami. Teraz trudno je od siebie
oddzielić. Chcę więc przeprosić znajomych i bliskich za to, że
przedstawiona tu moja prawda może trochę odbiegać od ich prawdy.
Potraktujmy ją zatem jak fikcję literacką - dramat jednego aktora. Bo
był to prawdziwy dramat.
Dla uniknięcia zbyt smutnego tonu na wstępie uchylę rąbka
tajemnicy: wszystko kończy się dobrze. Lepiej nawet niż można by się
spodziewać. Technika Alexandra pomogła mi schudnąć i pozostać szczupłą.
Poradziłam sobie z problemami z jedzeniem. Najważniejsze jednak, że
praca ta pozwoliła mi dotrzeć do wewnętrznego szczęścia, do radości i
chęci życia. Dzięki niej zmieniłam nie tylko swoją sylwetkę i swój
stosunek do jedzenia, lecz przede wszystkim stosunek do siebie i swojego
życia. Przestałam uzależniać życie i jego jakość od swojej tuszy, co
spowodowało, że moja tusza dostosowała się do jakości mojego życia. Czy
jest coś ważniejszego w życiu niż radość, szczęście i miłość, które są z
nami na co dzień?

Rozdział 1
Początki

Lato 1981 roku spędziłam w dość ciekawy sposób. Razem z
przyjaciółką pracowałyśmy społecznie dla angielskiej organizacji
charytatywnej. Nie był to nasz pierwszy pobyt w Anglii, rok wcześniej
podobnie spędziłyśmy dwa miesiące wakacji. W tym czasie dla studentów z
Polski wyjazd za granicę wiązał się albo z bardzo dużymi kosztami, albo
koniecznością pracy na czarno. Ponieważ pierwsze nie było dla nas
możliwe, a drugie niezbyt nam się uśmiechało, wybrałyśmy trzecie
rozwiązanie. Dowiedziałyśmy się, że angielskie instytucje charytatywne
przyjmują na okres wakacyjny studentów z różnych krajów do pracy na
zasadach wolontariatu. Zdecydowałyśmy się na taki sposób poznania
Wielkiej Brytanii, i bardzo nam się to spodobało.
Sześć tygodni pracy w domu dla nieuleczalnie chorych gdzieś w
środku Anglii mogło nie wydawać się zachęcające.
Nas zachwyciła przyjazna atmosfera i życzliwość poznawanych ludzi.
Chłód i nieprzystępność Anglików, o których wcześniej słyszałyśmy,
zupełnie nie pasowały do naszych doświadczeń. Jako biedne studentki z
Polski, pracujące tutaj za darmo. Traktowane byłyśmy szczególnie
życzliwie, zapraszane na lokalne uroczystości, obwożone po okolicach.
Wróciłyśmy pełne wrażeń, wspomnień i z dziesiątkami nowych adresów w
notesach.
Kolejne wakacje postanowiłyśmy spędzić tak samo. Tym razem poznając
trochę inne okolice Anglii. Spośród ofert instytucji, do których
napisałyśmy, szczególnie miłe okazało się zaproszenie z Ockenden
Venture, organizacji dla uchodźców politycznych. Organizacja ta w
początkach swej działalności tuż po drugiej wojnie światowej sprowadzała
na wakacje do Anglii polskie dzieci z obozów przejściowych w Niemczech.
Niektóre z tych dzieci, głównie sieroty wojenne, zostały w Anglii. Z
Polską łączyły więc Ockenden szczególne więzi. Od lat jedną z
dodatkowych form jej działalności były dwutygodniowe wakacje dla Polaków
z Londynu.
Ponieważ uczestniczyły w nich głównie osoby starsze, nie znające
dobrze angielskiego, nasza pomoc była więc mile widziana.
W ciągu ponad trzydziestu lat działania Ockenden Venture przez jej
domy przewinęło się wiele dzieci różnych narodowości. Głównie dzieci, bo
taki właśnie był podstawowy profil Ockenden: pomoc dzieciom, które na
skutek wojen i zatargów politycznych zostały oddzielone od rodziców.
Teraz, po kolejnych zmianach w Wietnamie, dużo mówiło się o boat
people, uciekinierach na łodziach, ratowanych przez europejskie i
amerykańskie statki. Po negocjacjach z wietnamskim rządem dotyczących
programu łączeniu rodzin, do Anglii zaczęły docierać dzieci, a często i
całe rodziny, przybyłych tu wcześniej uchodźców.
Tak więc lipiec i sierpień spędziłyśmy wśród społeczności
składającej się głównie z Wietnamczyków. Było tam również trochę dzieci
chińskich, parę osób z Tybetu, ktoś z Tanzanii i Etiopii, no i
oczywiście angielscy opiekunowie. Był to chyba nasz pierwszy kontakt z
tak wieloma kulturami i narodowościami. Zachwycałyśmy się egzotyczną
kuchnią wietnamską, z zaciekawieniem próbowałyśmy wyśmienitych dań
wegetariańskich (ze zdziwieniem notując stosunkowo popularną już wtedy
na Zachodzie tendencję do eliminowania z jadłospisu mięsa i produktów
zwierzęcych). Co jakiś czas lądowałyśmy u zaprzyjaźnionej pary Polaków
na ucztach prawdziwie polskich... Pod koniec lata rezultaty
urozmaiconych wakacji stały się szczególnie u mnie wyraźnie widoczne -
zaokrąglona buzia i parę dodatkowych kilogramów. Ponieważ zawsze byłam
trochę przy kości, cyfry na wadze przeraziły mnie.
W tym czasie podjęłam decyzję, aby wykorzystać przyznany mi urlop
dziekański i zostać jeszcze parę miesięcy w Anglii. Praca w Ockenden
Venture podobała mi się. Chciałam podszkolić angielski, który mimo
wcześniejszych kontaktów z Anglią wciąż jeszcze kulał. Szczególnie wobec
wymagań stawianych na moim wydziale Handlu Zagranicznego na warszawskim
SGPiS. Razem z decyzją przedłużenia wakacji przyszło postanowienie: nie
jem więcej słodyczy. To powinno wystarczyć do zrzucenia nabranej przez
lato nadwagi.
Chęć poprawienia sylwetki okazała się na tyle silna, że moje
postanowienie realizowało się jakby samo. Bez żalów czy wyrzeczeń
odstawiałam wszelkie słodkie pokusy, zapomniałam o deserach. Po jakimś
czasie miałam wrażenie, że po prostu nie mam na nie ochoty. Dość szybko
też przyszły pierwsze efekty silnej woli: dwa. Trzy kilogramy spadły nie
wiadomo kiedy.
Październik i listopad w dalszym ciągu sprzyJały mojej diecie.
Pracując wciąż dla tej samej organizacji charytatywnej, zostałam
przeniesiona na południe Anglii do małego nadmorskiego miasteczka
Gosport. Zajmowaliśmy się tam (para młodych Anglików i ja) pomocą
chińskim uchodźcom z Wietnamu, sprowadzonym do Wielkiej Brytanii w
zakresie programu łączenia rodzin. Chodziło o zorganizowanie pierwszych
miesięcy ich pobytu w nowym kraju, pomoc w zaadaptowaniu się do nowych
warunków, dopóki nie znajdą domów, pracy, nie zyskają względnej
stabilizacji. Wbrew pozorom, zajęć dla naszej trójki nie brakowało:
badania lekarskie, kursy językowe, szkoły dla dzieci, aprowizacja.
Spośród około 40 osób tylko nieliczne znały parę słów po angielsku.
Chińskie rodziny, chińskie jedzenie, nikt nie miał głowy, aby gotować
osobne posiłki dla nas trojga.
Z chęcią przystaliśmy na chińskie jedzenie, zresztą przecież bardzo
smaczne.
Z zapałem uczyłam się jeść pałeczkami. Chęć opanowania tej
egzotycznej umiejętności wspomagana była przez myśl, że w ten sposób
będę jadła wolniej, a więc i mniej. Rezultaty odczytywane na wadze coraz
bardziej umacniały mnie w pragnieniu bezstresowego zrzucenia kolejnych
kilogramów. Słodycze nie pociągały mnie już zupełnie, uczucie sytości
pojawiało się znacznie częściej, a ja wyobrażałam sobie, jak miło będzie
wreszcie osiągnąć trochę zgrabniejszą figurę.
Powoli zaczęło nas nużyć jedzenie ryżu dwa razy dziennie, rzadko
jednak decydowaliśmy się na ugotowanie czegoś innego. Ryż, który do tej
pory bardzo lubiłam, zaczął stawać mi w gardle. Ciekawe jednak, że wcale
nie przeszkadzało mi to nieprzyjemne uczucie, zawsze towarzyszyła mu
myśl:
"Przynajmniej nie utyję.... W połowie listopada z dumą wbijałam się
w wąskie dżinsy, które jeszcze w lecie były o dwa numery za małe...
Wtedy też przestałam jadać kolacje. Było to wynikiem spostrzeżenia, że
nie ryż, lecz jedzenie gorącego posiłku wieczorem powodowało uczucie
nadmiernej sytości, trwające czasem aż do rana. Na początku grudnia
jeden posiłek dziennie i parę kaw z mlekiem wystarczały mi już zupełnie.
Stopniowo zaczęłam podzielać zdanie niektórych znajomych
wegetarian, że my, Europejczycy, jemy zbyt dużo.
Pamiętam dyskusje o szkodliwości trzech białych proszków: cukru,
soli i mąki. Wprawdzie w sklepach ze zdrową żywnością można już było
dostać te same produkty w nie przetworzonej postaci, ale i tak za
najkorzystniejsze uważało się maksymalne ich ograniczanie. Spadek wagi
bardzo podbudował mnie psychicznie. Czułam się lżej i ładniej, tym
bardziej więc popierałam nowe poglądy na temat odżywiania. Fakt, że
coraz częściej było mi zimno, składałam na karb przenikliwej angielskiej
wilgoci.
W Anglii miałam na kim się wzorować. Wśród międzynarodowej
społeczności, w której się znalazłam, nie brakowało nieszkodliwych
dziwaków. Powszechnie uważało się, że są to bardzo ciekawi ludzie i mają
prawo żyć tak, jak chcą. Panująca tu tolerancja dla najdziwniejszych
nawyków żywieniowych wynikała ponadto z faktu przewijania się przez
ośrodek różnorodnych kultur z całego świata. W Keffolds, macierzystej
miejscowości naszej organizacji, żył między innymi Ben. Opiekował się
zwierzętami i wykonywał różne prace naprawcze na terenie posiadłości.
Nie mieszkał w domu. Tylko w swojej przyczepie kempingowej, w pobliżu
zagrody dla kucyków - wolał bowiem być bliżej zwierząt niż ludzi.
Wiadomo było. że je tylko owoce i orzechy, a pije wyłącznie wodę.
Kolejną ekscentryczką była Jill, która przyjeżdżała co jakiś czas. By
pomagać w ogrodzie. I o niej krążyły fantastyczne opowieści. Podobno
była bardzo bogata, sponsorowała dzieci z Trzeciego Świata. Ale
mieszkała tylko w swoim landroverze, piła wodę z miodem i octem winnym,
a jadła - chyba prawie nic, z wyjątkiem jabłek. Była jeszcze April,
dwudziestoletnia dziewczyna, zajmująca się młodszymi wietnamskimi
dziewczynkami. April miała drobną figurę, robiła wrażenie zwinnej,
bystrej i silnej. Mała. Cicha. a jednak budząca respekt. April też nie
jadała posiłków ze wszystkimi, najczęściej widywało się ją z czarną kawą
i papierosem. Wieczorem siadała z nami do stołu, by schrupać parę
listków sałaty i trochę orzechów.
Wciąż od nowa zdumiewało mnie, że nikt nie dziwił się tym
"ekstrawaganckim" nawykom. Zupełnie normalnie przyjmowano fakt, że ktoś
niejada mięsa albo żółtego sera. a kto inny nie pija mleka. Tolerancja,
z jaką się tutaj spotkałam, obejmowała zresztą wiele różnych stron
życia. Tu właśnie dowiedziałam się. że są ludzie, którzy wybierają życie
poza własnym krajem, nie ze względów politycznych czy ekonomicznych, ale
dlatego że gdzie indziej czują się lepiej. Są też tacy, którzy z
własnego wyboru nie mają domu, lecz żyją w samochodzie lub na barce.
Ludzie kupujący używane rzeczy, lecz nawet ubierający się jedynie w
takie, to nie biedacy, lecz przeciwnie, często osoby zamożne. Okazało
się. że fascynujące mnie stare, kryte słomą chałupy są bardzo drogie, a
w środku mogą być supernowocześnie urządzone.
W ciągu tych kilku miesięcy przewartościowało się wiele moich
dotychczasowych pojęć na temat elegancji, dobra. bogactwa. Pewne
zdarzenie na długo wryło mi się w pamięć.
Z niezbyt przyjemnym uczuciem "biednej studentki z Polski"
oglądałam coś w jakimś ekskluzywnym sklepie. Jakież było moje
zdziwienie, kiedy obsługująca mnie ekspedientka z zainteresowaniem
zapytała, gdzie kupiłam to oryginalne poncho, które mam na sobie. Nie
powiedziałam, że zrobiła je na drutach moja mama z poprutego starego
wełnianego płaszcza, wrabiając w dzianinę skrawki kretonu...
Tutaj właśnie, powoli i niepostrzeżenie, podważane były liczne
aspekty życia, które od dzieciństwa przyjmowałam w postaci mi
przekazywanej i traktowałam jako normalne.
Dawało to wrażenie dodatkowej przestrzeni, pozornie nawet nowej
wolności. Pozwolono mi na przykład zaczynać pracę o jedenastej rano.
Przyjęto bowiem do wiadomości fakt, że zaczęłam źle sypiać, a w związku
z tym mogłam być tą ostatnią schodzącą wieczorem z posterunku. Pogodzono
się też z moimi grymasami przy jedzeniu i w trosce, abym coś jadła na
śniadanie, dostawałam owocowe jogurty, jedyny produkt, który jeszcze
wtedy naprawdę lubiłam. Przyzwyczajona do tego, że najlepiej jest nie
wyróżniać się z tłumu, zaczęłam doceniać smak oryginalności.
Nie zauważyłam jednak, że moja oryginalność w wyborze potraw
zaczęła coraz szybciej prowadzić do stopniowego ograniczania jedzenia w
ogóle. Jadałam już teraz tylko to. na co na pewno miałam ochotę.
Odkładając na bok wszystkie produkty "niezdrowe", "niepotrzebne" i
"tuczące". Najmniejsze kęsy chleba, mięsa, ryżu, zbyt dużo tłuszczu w
jarzynach potrafiły wywołać u mnie już nie tylko uczucie nadmiernej
sytości, ale nawet przyprawić o mdłości. Coraz bardziej zaczęłam więc
uważać, by niejeść za dużo. I w dalszym ciągu nie przejmowałam się tymi
dziwnymi symptomami przesytu, traktując je jako termostat regulujący
obfitość mojego jedzenia I dbający o to, abym nie utyła.
Trzynasty grudnia, data, która zadecydowała o losach wielu Polaków,
i w moIm przypadku zaznaczyła się dosyć wyraźnie. W niedzielę rano
chciałam zadzwonić do rodziców. Miałam im podać datę planowanego powrotu
do Polski.
Chciałam porozmawiać z mamą, która dwa dni wcześniej miała dziwnie
smutny i stęskniony glos, jakby przewidywała, że możemy się długo nie
zobaczyć. Niestety, nie udało mi się połączyć, a nowy, nagrany na taśmę
głos poinformował mnie, że wszystkie linie komunikacyjne z krajem. Do
którego dzwonię, są przerwane. Wiadomości podawane co chwila w różnych
programach radia i telewizji uświadomiły mi, co się stało. Kolejne skąpe
informacje potęgowały jeszcze zdenerwowanie. Szybko rozdzwoniły się
telefony od przyjaciół i znajomych z całej Anglii, każdy chciał podnieść
mnie na duchu. Jeszcze bardziej potwierdzało to powagę sytuacji.
Rosło napięcie i obawy.
W takim dniu trudno było myśleć o jedzeniu czy głodzie.
Przez parę następnych również nie mogłam się zmusić do przełknięcia
czegokolwiek. Pierwszego wieczora, po wiadomościach, o północy.
Przeżyłam trudny do opisania szok. który prawdopodobne również
przyczynił się do późniejszego stanu. Nie pamiętam już teraz wszystkich
jego objawów, najdziwniejszym jednak i najbardziej niepokojącym było
stopniowe drętwienie rąk, przechodzące w ich bezwład. Niesamowicie mnie
to przeraziło, ale po jakimś czasie wszystko zaczęło samo odchodzić.
Kolejne dni nie przynosiły wyjaśnienia sytuacji w Polsce, raczej
przeciwnie, nadal bardzo skąpe informacje i ograniczone do minimum
komentarze podsycały napięcie i niepewność. Po kilku dniach żywienia się
kawą i herbatą, zmęczona już bardzo nieprzyjemnym i nieustającym
uczuciem nudności, zdecydowałam się pójść do lekarza. Przepisano mi
jakieś papki i mikstury, które miały pomóc w trawieniu spożywanego
pokarmu. Przede wszystkim jednak zadziałać miał delikatny środek
uspokajający. Lekarz bowiem w pełni podzielał moje Zdanie. że podstawowy
problem tkwił w skrajnym zdenerwowaniu, do którego zresztą miałam
powody.
W ciągu następnych kilku dni na przemian wpadałam w panikę lub
odrętwienie, martwiłam się o bliskich, sama nie mając ochoty na los
uchodźcy. Wkrótce okazało się, że będę mogła wrócić do Polski samolotem
specjalnym. Był to wprawdzie równie duży stres, ale tylko takiego wyboru
mogłam wtedy dokonać. O czwartej po południu w Wigilię Bożego Narodzenia
witałam się we Wrocławiu ze zdumionymi rodzicami. Rzeczywistość okazała
się mniej straszna niż wyobrażenie o niej, spodziewałam się więc, że
wraz z uspokojeniem powróci normalny apetyt. Ważyłam 50 kilogramów, dwa,
może trzy kilogramy mniej niż przed wakacjami.
Jeżeli w jakikolwiek sposób myślałam o swojej tuszy, było to
jedynie pragnienie, aby nie utyć...
Rzeczywiście udawało mi się to. Niestety w dalszym ciągu kosztem
nieprzyjemnego wrażenia przesytu, czasem przechodzącego w mdłości. Nie
mogłam już teraz narzekać na ryż, okazało się jednak. że wiele innych
produktów po prostu mi "szkodzi". Chleba, ziemniaków i makaronów nie
jadałam już od dawna, teraz przyszła kolej na kasze i mięso.
Nie usiłowałam nikogo przekonywać o tym, że mięso nie jest wcale
takie zdrowe, tym bardziej nie twierdziłam tego o kaszach. Sama jednak
ograniczałam ich jedzenie do minimum, bo w dziwny sposób m n i e o n e s
z k o d z i ł y.
Ponieważ choroba, którą przeszłam parę lat wcześniej. uszkodziła mi
wątrobę. Teraz zaczęłam składać wszystko na karb jej słabej wydolności.
Uciekałam jednak od jakichkolwiek - nawet ziołowych - lekarstw.
Uważałam, że jeżeli coś mi zaszkodziło, to dlatego, że nie powinnam była
tego jeść albo zjadłam zbyt dużo. W połowie lutego ważyłam już 47
kilogramów i uświadomiłam sobie, że lista produktów, które mogę zjeść
bez obawy, maleje z dnia na dzień.
Rodzice z niepokojem patrzyli na to, co się ze mną dzieje.
Bardziej dla uspokojenia ich obaw niż z własnej potrzeby zgodziłam
się na wizytę u lekarza. Podstawowe badania nie wykazały jednak żadnych
zmian chorobowych. Potwierdzało się moje przekonanie, że nic mi nie
dolega. Uważałam nawet, że wręcz przeciwnie, teraz dopiero jestem w
pełni sił i zdrowia fizycznego oraz psychicznego. Ale coraz częściej
odmawiałam jedzenia obiadu, z góry przekonana, że będzie mi po nim
niedobrze. Nie zgadzałam się również na jakikolwiek posiłek po godzinie
osiemnastej. Za to coraz częściej z zadowoleniem spoglądałam w lustro,
widząc, że powoli tworzy się w nim JA, którą znałam tylko ze swoich
najśmielszych wyobrażeń.
Wbrew pozorom, rzeczywiście czułam się z tym wszystkim bardzo
dobrze. Wymizerowana buzia, którą wszyscy w rodzinie tak się
przejmowali, wydawała mi się ciekawsza i ładniejsza. Po raz pierwszy w
życiu nie czułam się gruba i bez skrupułów zakładałam ciuchy, które nie
musiały mnie wyszczuplać. Zaczęłam słyszeć coraz więcej komplementów na
swój temat... Było do przewidzenia, że niełatwo przyjdzie mi zrezygnować
z tych korzystnych kłopotów...
Niestety. Kłopoty się nasilały. Zapisane przez lekarza delikatne
ziołowe środki uspokajające, które przyjmowane po posiłku miały ułatwiać
trawienie. Powodowały tak duży spadek ciśnienia. że praktycznie nie
mogłam normalnie funkcjonować. Po tygodniu męczącego zmuszania się do
najdrobniejszej czynności odrzuciłam lekarstwa. Zrobiłam to zresztą z
największą chęcią, w ten sposób rozwiewałam bowiem cichą obawę. że
jedząc więcej, znowu utyję. Dni przynosiły jednak nowe trudności.
Okazało się, że w krótkim czasie wszystkie moje myśli i działania
podporządkowane zostały jednemu: co zjem i kiedy. Jak zjeść. żeby mi nie
zaszkodziło, i czy będę w odpowiednim czasie głodna, aby zjeść coś
jeszcze.
Jeżeli w domu byli rodzice, główny wysiłek skierowany był na to,
aby zjeść obiad. Tak bardzo chciałam uspokoić ich bezpodstawne według
mnie obawy. Nie mogłam patrzeć na zaniepokojone spojrzenie mamy.
Zależało mi, aby oboje rodzice uwierzyli w to, czego ja byłam pewna. że
teraz jest ze mną lepiej, a nie gorzej. Jeżeli jednak zjadłam obiad,
wrażenie sytości, a nawet mdłości nie ustępowały czasem aż do następnego
dnia. Zdarzało się więc, że zjedzenie jednego posiłku wymuszało na mnie
niejedzenie dwóch pozostałych...
Przekonanie - w gruncie rzeczy absurdalne - o tym, że jestem
zupełnie zdrowa, a inni po prostu mnie nie rozumieją, miało silne
podstawy. Teraz. Po tylu latach. Z pełną świadomością szkody. Jaką sobie
wtedy wyrządziłam. i wspominając długą drogę wychodzenia z tego stanu,
mimo wszystko rozumiem siebie z tamtych lat. Wyraźnie pamiętam. Jak
cudownym objawieniem było dla mnie poczucie lekkości, swobody i
zadowolenia z siebie. Osiągane właśnie dzięki niejedzeniu. Teraz to
poczucie jest ze mną prawie zawsze, bez względu na to, co i ile zjem.
Wtedy jednak było nowym, wspaniałym odkryciem, którego za nic nie
chciałam stracić.
Jako nastolatka miewałam chwile nadmiernego jedzenia. lubiłam
słodycze i pamiętam, że zawsze obawiałam się świąt, przerażona
smakowitymi pokusami nie do odparcia.
Ogólnie jadałam raczej mało, a więc niewielkie ilości pożywienia
potrafiły mnie nasycić. W takiej sytuacji każdy dodatkowy kęs ponad
zaspokojenie głodu czy apetytu dawał uczucie nadmiernego obciążenia
żołądka i wyzwalał jednocześnie wyrzut sumienia, że jem coś, od czego
utyję.
Ponieważ pomiędzy 16 a 20 rokiem życia miewałam problemy z
przewodem pokarmowym, często sięgałam po jedzenie bardziej z apetytu niż
z głodu. Czemu towarzyszyły wyrzuty sumienia i niechęć do siebie. Teraz
pusty żołądek i wrażenie głodu, które pielęgnowałam całymi godzinami w
obawie, aby jedzenie nie "zaszkodziło mi", dawały wspaniałe poczucie
panowania nad sobą oraz cudowne fizyczne doznania lekkości i swobody.
Nie można się dziwić, że w niedorzeczny sposób to właśnie kojarzyłam ze
stanem zdrowia, fizycznego i psychicznego.
W marcu, a może wcześniej, pojawiły się pierwsze symptomy
wyczerpania nerwowego. Zauważyłam, że robię się coraz bardziej drażliwa,
co chwila bez powodu stawały mi łzy w oczach. Wszyscy w rodzinie zgodnie
uważali, że w pełni mam do tego podstawy. Jeżeli przez większość dnia
coś mi dolega. Trudno, żebym w końcu nie zaczęła się tym denerwować.
Dopiero później dowiedziałam się, że w przypadku dłuższego niedożywienia
organizmu przede wszystkim zaburzone zostaje funkcjonowanie dwóch
systemów: nerwowego i rozrodczego. Po jakimś czasie straciłam
miesiączkę.
Wciąż jednak obstawałam przy swoim przekonaniu, że są to tylko
chwilowe kłopoty. Uważałam, że mój organizm wie bardzo dobrze, czego
potrzebuje, i jeżeli potrafię go słuchać, będę się odżywiać dokładnie
tak, jak jest dla mnie najlepiej.
Z Anglii przywiozłam zwyczaj jedzenia rano surowych płatków
owsianych z orzechami i suszonymi owocami. Jeżeli tylko mogłam, starałam
się zjadać na śniadanie trzy stołowe łyżki takich muesli z jogurtem lub
kefirem. Wszyscy traktowali to jako kolejne moje dziwactwo, ja jednak
uważałam, że ta niewielka porcja papki na dnie miseczki to kwintesencja
zdrowia, Dzięki temu tak ładnie rosną mi włosy i w ogóle jestem dobrze
odżywiona....
Niestety, zjedzenie tego zdrowego śniadania wymagało ode mnie
specjalnych rytuałów. Po pierwsze MUSIAŁAM BYĆ GŁODNA. Jeżeli rano nie
czułam się wystarczająco głodna, czekałam do obiadu. Zbyt dobrze
wiedziałam, że zjedzenie czegokolwiek w stanie lekkiego nawet uczucia
nasycenia oznacza mdłości przez następnych parę godzin.
Dopiero kiedy spełniony był ten pierwszy warunek i budziłam się
rano głodna, można było myśleć o śniadaniu. Płatki musiały być wcześniej
odpowiednio namoczone, najlepiej w wodzie, aby zmiękły (ja w tym czasie
gimnastykowałam się). Na czas jedzenia musiałam mieć zapewniony pełen
spokój, najmniejszy pośpiech lub zdenerwowanie natychmiast prowadziły do
mdłości. Należało również zrezygnować ze sporadycznego nawet czytania
przy śniadaniu. (Te dwie ostatnie zasady to pewnie jedne z nielicznych
korzyści z tamtego okresu, które zostały ze mną do dzisiaj.) Ostatecznym
warunkiem, niezbędnym do tego, aby śniadanie mi "nie zaszkodziło", było
wypicie na koniec szklanki kawy, Jednak na gorzką kawę dość szybko
zaczął buntować się mój żołądek. Musiałam więc dodawać do niej odrobinę
cukru lub mleka. Niestety, z takim pietyzmem celebrowane śniadanie mimo
wszystko, z nieznanych mi przyczyn, potrafiło jednak "usiąść" na
żołądku. Wtedy można było zastosować jeszcze jeden trik - zjeść lody.
Teoretycznie nonsens, w praktyce jednak lody były rzeczywiście tym
dziwnym "cudownym lekarstwem", działającym prawie zawsze. W najbardziej
dziwnych porach rano i wieczorem, kiedy jakiś posiłek mi zaszkodził,
czułam z całą mocą, że jeżeli teraz zjadłabym lody, na pewno by mi
pomogły. Początkowo podchodziłam do tych zachcianek z lekką niechęcią -
od lodów przecież się tyje. Dopiero z czasem, kiedy moja waga spadała
coraz bardziej, a kolejne posiłki częściej mi szkodziły, zaczęłam już
bez oporów szukać takiego właśnie ratunku. Najczęściej, kiedy udawało mi
się zaspokoić ten kaprys, nieprzyjemne uczucie przesytu rzeczywiście
przechodziło, ale wiosną 1982 roku nie tak łatwo było o lody na każdym
kroku i o każdej parze.
Zdarzało się też, że uczucia nudności i przejedzenia doznawałam
wtedy, gdy. Nie jedząc już od dawna, byłam w gruncie rzeczy głodna.
Wtedy możliwe było zastosowanie kolejnej sztuczki. Rodzice wyczytali, że
dobrą kuracją dla anemików jest podawanie na czczo szklanki grzanego
czerwonego wina z żółtkiem. Kupowana na kartki za papierosy lub słodycze
czerwona "bycza krew" taką właśnie, leczniczą rolę zaczęła odgrywać w
moim jadłospisie. Pamiętam jednak, że i w tym przypadku trochę się
obawiałam, czy sztucznie kreowany apetyt nie wymusi na mnie zbyt
obfitego jedzenia...
Równie pewnym i zawsze skutecznym zabiegiem było picie wina, a
czasem nawet wódki do obiadu. Im większe spotkanie rodzinne, im większa
presja, żeby jeść, tym bardziej głodziłam się wcześniej i tym więcej
alkoholu wypijałam przy posiłku. Wprawdzie po przyjęciu i tak nie jadłam
przez cały następny dzień, ale po pierwsze. Nie czułam się przy tym tak
źle, a po drugie, przynajmniej nikt nie mógł powiedzieć, że nic nie jem.
Niestety te wszystkie zabiegi towarzyszące jedzeniu, zasady
dotyczące tego, co mogę jeść i z czym, co mi na pewno zaszkodzi, a co
może jakoś przejdzie. Zaczęły coraz bardziej utrudniać moje normalne
funkcjonowanie. Życie udowadniało mi, że chociaż panuję nad swoją tuszą,
w żadnym razie nie mam władzy nad swoim organizmem. Ten coraz częściej
zaskakiwał mnie nowymi, nieprzewidywalnymi reakcjami.
W maju moja waga spadła do 42 kilogramów. W czerwcu ważyłam już
tylko 40 kilogramów i chociaż zdawałam już sobie sprawę. że jestem
trochę za chuda. Wolałam siebie taką jak teraz niż tę sprzed roku.
Powoli jednak zaczynałam sobie uświadamiać, że może rzeczywiście mój
stan nie jest zupełnie prawidłowy, że może jest to rodzaj dolegliwości
(nie chciałam nazywać tego chorobą), który należałoby leczyć.
Cena, jaką płaciłam za zgrabną sylwetkę i związaną z tym odrobinę
zadowolenia z siebie, zdawała się coraz wyższa.
Drażliwość i nerwowość, częste odczuwanie wewnętrznej słabości
(której nie należy mylić z siłą fizyczną, bo tej wydawałam się mieć
wciąż dużo), już teraz niemalże ciągłe uczucie mdłości i przesytu,
wszystko to razem składało się na obraz moich ówczesnych dni. Pełnych
niezadowolenia i rozdrażnienia.
Uświadomiłam sobie wtedy, jak wiele spraw w naszym życiu toczy się
wokół jedzenia i przy zastawionym stole.
Coraz częściej czułam niechęć do sytuacji, kiedy w nowym
towarzystwie musiałam tłumaczyć, dlaczego nie jem.
Wprawdzie z czasem doszłam do perfekcji w udawaniu, że to, co jest
na moim talerzu, powoli znika. Ale trochę trwało. zanim praktyka
podsunęła mi najlepsze rozwiązania. Bardzo mnie drażniło zainteresowanie
i rodzaj politowania, jakie wzbudzał fakt, że nie jem. Moja złość wciąż
podsycana była przekonaniem, że tylko nasza polska tradycja tak duże
znaczenie przykłada do jedzenia i specjalnej gościnności, polegającej na
podtykaniu gościom jedzenia nawet wówczas, gdy zaznaczają, że nie są
głodni. W Anglii nikt by się mną nie przejmował. Tutaj natomiast byłam
odmieńcem, tą dziwną, chorą, chyba nawet nienormalną istotą, i to tylko
dlatego, że ignorowałam przysmaki pani domu.
Być może jednak ta właśnie cicha presja otoczenia spowodowała, że
zgodziłam się na kolejną serię badań. Jak było do przewidzenia, i tym
razem sondy żołądka i dwunastnicy nie wykazały żadnych zmian
chorobowych. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Wewnętrzne
zadowolenie z faktu, że wreszcie jestem szczupła, gasło pod spojrzeniami
mamy, przerażonej moim wyglądem. Im bardziej zależało mi, aby w
obecności rodziców coś zjeść, tym silniejsze odczuwałam nudności, nawet
na samą myśl o wspólnym posiłku. Było to błędne koło. Pragnąc zrobić
dobre wrażenie i coś zjeść, za wszelką cenę chciałam uchronić się przed
ewentualnymi skutkami w postaci przesytu i mdłości. Niestety, nadmierna
obawa. By coś mi nie zaszkodziło, powodowała, że posiłek spożywałam w
stanie olbrzymiego napięcia nerwowego. Nic dziwnego. że w takiej
sytuacji sprawdzały się najgorsze przewidywania.
Wakacje i ucieczka od czujnego spojrzenia rodziców wbrew pozorom
niewiele pomogły. Uwolniłam się wprawdzie od presji, iż powinnam
przynajmniej udawać, że jem, pozostał jednak fakt, że nic prawie nie
mogłam jeść bez obawy, iż mi zaszkodzi. Nie było mowy o zjedzeniu
czegokolwiek w restauracji czy w drodze. Najapetyczniej wyglądające
smakołyki krzyczały wciąż do mnie: "Uważaj, na pewno będziesz się potem
źle czuła!". Stosunkowo często mogłam jeść tylko lody. Jogurt, serek
homogenizowany, pić kwaśne mleko. Ale trudno było o te produkty w
przypadkowym małym miasteczku lub gdzieś w górach. W rezultacie
najbezpieczniej było oszukiwać głód samą kawą.
Z drugiej jednak strony, jak długo można nie jeść, szczególnie
jeżeli organizm jest od jakiegoś czasu niedożywiony.
Miałam więc do wyboru wytrzymywać głód i cieszyć się. że nic mi nie
dolega, albo nasycić żołądek (a raczej oszukać go czymś stosunkowo lekko
strawnym) i drżeć. Aby jedzenie jak najkrócej mi na nim "siedziało".
Muszę przyznać. że moje główne wspomnienia z tego okresu to poszukiwanie
budek z lodami, kupowanie napojów gazowanych i ciągły zły nastrój.
Rola lodów, napojów gazowanych i alkoholu urosła już w tym czasie
do rangi swoistego lekarstwa. Oczywiście wzbudzało to zrozumiałą niechęć
moich bliskich. Lody produkowane w różnych, nie zawsze higienicznych
warunkach z pewnością nie były nośnikiem zdrowych kalorii. Napoje
gazowane, o których sama nie miałam zbyt dobrego zdania, robiły w tym
czasie wrażenie wody zabrudzonej barwnikami i chemikaliami, a alkohol to
już w ogóle zguba, szczególnie jeżeli się przy tym nic nie je. Mnie
jednak te trzy produkty stosowane w odpowiednim momencie (i na szczęście
każdy osobno) dawały nadzieję, że przykre mdłości zostaną zażegnane, i
może kiedy przyjdzie czas na posiłek. Będę mogła coś zjeść...
To już było typowe błędne koło. Nie jedząc przez dłuższy czas,
doprowadzałam organizm do stanu nadmiernego wygłodzenia. Jeżeli w
sprzyjającej sytuacji zaczynałam coś jeść, apetyt znacznie się wzmagał.
Wiedziałam, że tak czy inaczej będzie mi niedobrze, a więc wydawało się,
że warto przynajmniej teraz zjeść wszystko, na co mam ochotę.
Wspomagała mnie w tym podświadomość. Która, w obawie. że znów będę
się głodzić. Usiłowała spowodować najedzenie się na zapas. Myślę, że w
pewnym okresie dni niejedzenia przerywane były momentami objadania się.
Ale w tej chwili trudno mi sprawdzić. Jak dalece to. Co kiedyś wydawało
mi się olbrzymim posiłkiem, rzeczywiście takim było. Żołądek, nie
pracujący normalnie od dłuższego czasu, dotkliwie odczuwał teraz każde,
niewielkie nawet przeciążenie. W rezultacie kolejne stany mdłości i
przesytu potwierdzały tylko moje przeświadczenie, że jedzenie mi
szkodzi. Wciąż nie chciałam jednak dać za wygraną. Za wszelką cenę
pragnęłam udowodnić sobie i innym, że wszystko jest w porządku, jestem
zdrowa i sprawna. A fakt, że trochę mniej jem, to tylko przejściowe
niedomagania. Pod koniec wakacji pojechałam na obóz konny.
Teraz, kiedy wspominam tamten czas. Zastanawiam się, skąd czerpałam
siłę i energię na wszystkie wspinaczki po górach. Ostre spacery i sport.
Wtedy jednak wydawało się. że lekka i swobodna, nie potrzebuję wiele
wysiłku na robienie tego, co sprawia mi przyjemność. Poza tym wysiłek
fizyczny rozgrzewał mnie. Było to bardzo ważne. Bo stały przejmujący
wewnętrzny chłód towarzyszył mi już w tym czasie prawie zawsze.
Zbliżał się początek roku akademickiego. Po rocznym urlopie
dziekańskim miałam wrócić na studia. Mnie kojarzyło się to z powrotem do
normalności, do jedzenia po studencku, to znaczy, co jest i kiedy jest,
bez zbytniego przejmowania się. Moja mama jednak z przerażeniem myślała
o tym, że zostawiona sama sobie zupełnie się zagłodzę.
Idąc na ustępstwo wobec rodziców, zgodziłam się na kolejną próbę
dania szansy medycynie, wizytę u ojców bonifratrów - zielarzy z Łodzi.
Ksiądz, który mnie przyjął, wykazał niespodziewaną znajomość
rzeczy. Miałam wrażenie, że lepiej niż ja sama zna opisywane przeze mnie
symptomy. W toku rozmowy przypominał o dolegliwościach, o których nie
zdążyłam lub zapomniałam powiedzieć. Dostałam zioła i mikstury. W tej
chwili nie pamiętam jednak, jak długo je zażywałam. Już po pierwszych
dniach stwierdziłam, że zioła są niesmaczne, a ich zaparzanie pochłania
zbyt dużo czasu. Mikstura z kolei, pita przed posiłkiem, wywoływała
silne uczucie ciągnienia w żołądku, w ten sposób wymuszając na mnie
jedzenie.
To już było zbyt "niebezpieczne". A więc mimo że po ziołach i
lekarstwach czułam się lepiej [a może właśnie dlatego), po kilku
tygodniach zaprzestałam ich stosowania.
Jednak wbrew obawom mamy mój powrót na studia zapoczątkował długi
okres poszukiwania sposobu na przetrwanie i powolnego wprawdzie, ale
skutecznego wychodzenia z choroby.

Rozdział 2
Uświadamiane i nie uświadamiane korzyści

Absurdalność sytuacji polegała na tym, że od kiedy przestałam jeść,
wychudłam, wyglądałam potwornie i wszyscy wokół się o mnie zamartwiali,
a według mnie dopiero teraz było dobrze. Psychicznie czułam się lepiej,
miałam świadomość, że panuję nad swoim organizmem, że wreszcie wyglądam
korzystnie i szczupło. Moim zdaniem, byłam bardziej sobą, bliżej tej
głębokiej JA, która wcześniej, ukryta pod zwałami tłuszczu, nie umiała w
pełni się ujawnić. Fizycznie czułam się czasami bardzo źle, za to
psychicznie byłam naprawdę bliżej siebie. Pewniej wyrażałam swoje
zdanie, opinie i pragnienia, zaczęłam pozwalać sobie na spontaniczność i
zwariowane pomysły.
Przez długi czas nie przypuszczałam, że "drobne" dolegliwości,
które były ceną za zrzucenie paru niepotrzebnych kilogramów i które
przyniosły mi tyle wewnętrznego zadowolenia, są oznaką choroby. Z czasem
okazało się, że były jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Znacznie
później przekonałam się, że ogrom problemu - którego w ten sposób
dotknęłam - to część leżąca pod wodą, w sferze nieświadomości, której
początki sięgają odległych czasów, być może jeszcze dzieciństwa. To
pewnie już wtedy myśli i uczucia dotyczące ważnych dla mnie sytuacji
kodowały w małej główce wnioski, pragnienia, marzenia i dążenia, które
teraz. jako dorosła dziewczyna. Z takim samozaparciem zaczynałam
realizować.
Trudno właściwie określić, kiedy się to wszystko zaczęło.
Prawdopodobnie wielu ważnych w tym względzie zdarzeń po prostu nie
pamiętam. Ale pewne obrazki tkwią mocno w mojej pamięci. Na przykład
wielki żal, kiedy okazałam się "za duża" na huśtanie się na dziecinnej
huśtawce zawieszanej we framudze drzwi u mojej cioci. Pamiętam, jak
zazdrościłam swojej młodszej, szczuplutkiej kuzynce, że jeszcze
swobodnie się na niej mieści. Pode mną mogła się zarwać...
Bardzo smutno było mi również wtedy, kiedy okazałam się za duża na
to, aby rozespaną, sprzed telewizora, zanieść do łóżka. "Kasię na pewno
jeszcze biorą na ręce...". Takich obrazków znalazłoby się pewnie kilka.
Kolejny, wyraźnie stojący mi przed oczyma epizod wydarzył się podczas
opalania nad Odrą, kiedy miałam około jedenastu lat. Dzieci wymyśliły
wspaniałą zabawę. Dwoje dorosłych trzyma końce starej, lotniczej płachty
i kołysze w niej dzieciaka. Jako najstarsza próbuję ostatnia, kilka
wspaniałych lotów w powietrzu i... bach. Niekontrolowanie ląduję na
trawie, ponieważ płachta pękła pod moim ciężarem. Wstyd. że jestem taka
gruba, znacznie przewyższał wtedy ból wywołany upadkiem.
Kiedy patrzę na zdjęcia z dzieciństwa, roześmiana, ładna
dziewczynka rzadko przypomina grubasa. Moje wspomnienia są jednak inne.
Od dwunastego roku życia byłam głęboko przekonana, że jestem trochę za
gruba. Wewnętrzny kontroler nakazał mi wtedy nie lubić ziemniaków i
makaronu, ograniczać chleb. Z czasem ja, która jako dziecko jadłam i
lubiłam wszystko, zaczęłam nie znosić klusek, w jakiejkolwiek postaci.
Od tej pory ziemniaki i makaron jeszcze do niedawna nie istniały w moim
jadłospisie... Oczywiście inaczej było ze słodyczami, z tych trudno było
zrezygnować. Ale już wtedy sięganiu po każdy kawałek ciasta czy po deser
towarzyszyło niejasne poczucie winy: "Od tego się przecież tyje".
Okres dojrzewania wyraźnie spotęgował moje utajone kompleksy.
Nienawidziłam rosnących mi piersi. Czułam się niska i niezgrabna. Z
zazdrością patrzyłam na koleżanki, jeszcze płaskie, z chłopięcymi
figurami. Filmy i czasopisma z modą gloryfikowały taką właśnie kobiecą
figurę... wąskie biodra. płaski brzuch... Dlaczego ja nie jestem taka?
Bardzo szybko jakiekolwiek niepowodzenia osobiste, towarzyskie czy
szkolne tłumaczyłam swoim nieodpowiednim wyglądem.
Gdybym była szczuplejsza... Wydawało się, że większość problemów po
prostu znikłaby, gdybym tylko zrzuciła tych kilka niepotrzebnych
kilogramów.
Pamiętam siebie trzynastoletnią z przerażeniem patrzącą na swoje
coraz grubsze nogi. Wydawało się, że to nogi i tusza ograniczają mnie i
powodują. że w towarzystwie jestem inna, niż naprawdę się czuję.
Szczególnie pośród rówieśniczek i rówieśników, którzy tak jak ja coraz
krytyczniej spoglądają na siebie nawzajem. Ale życie toczyło się dalej,
trzeba było pogodzić się z sylwetką, jaką dała mi natura. Pojawili się
pierwsi chłopcy, komplementy, wydawało się, że można żyć i być lubianą,
nawet jeżeli kilogramy przykrywają i tłumią prawdziwą mnie... Zawsze
jednak gdzieś tam w głębi duszy czułam się inna. Gorsza, dlatego że
gruba i niezgrabna.
Dużo czasu minęło, zanim dotarło do mnie, że być może było
odwrotnie. Może wolałam być gruba i niezgrabna, aby na swoją tuszę
zrzucać winę za wszelkie osobiste porażki i niepowodzenia.
Ale nie uprzedzajmy faktów. Teraz, kiedy jako dwudziestoletnia
dziewczyna po raz pierwszy od wielu lat zaczęłam z aprobatą patrzeć na
swoje ciało, odkryły się przede mną zupełnie nowe obszary zadowolenia,
pewności siebie. śmiałości i chęci do życia. Zdawało się, że dzięki
temu. Iż trochę życzliwiej i z większym zadowoleniem patrzę na siebie.
łatwiej jest mi przyjmować aprobatę i życzliwość innych. Zaczęłam
słyszeć komplementy, których wprawdzie pół roku czy rok wcześniej
również nie brakowało, ale wtedy, zatrzymywane przez sito mojej
samooceny, po prostu do mnie nie docierały. Dopiero teraz byłam zdolna w
nie uwierzyć.
Zgrabniejsza sylwetka. Zadowolenie z własnego wyglądu, pewność
siebie i akceptacja ze strony innych nie były jedyną korzyścią osiąganą
dzięki tej nowej sytuacji. Może to zabrzmieć śmiesznie, ale wszystkie
elementy mojej choroby były mi do czegoś potrzebne. To, że przejawiała
się w taki, a nie inny sposób, wynikało również z pewnych podświadomych
wyborów i nie uświadamianych korzyści, jakie przy okazji uzyskiwałam.
Najlepszym przykładem są lody i rola, jaką odgrywały w tym moim
trudnym okresie. Dlaczego właśnie lody były produktem, który mogłam jeść
prawie zawsze? Dlaczego nie dość, że mi nie szkodziły. To jeszcze mogły
spowodować. że stojące kością w gardle śniadanie rozpływało się wraz z
nimi? Co sprawiało. że w zimowy poranek, zmarznięta, z rękoma w
rękawiczkach, bywałam pierwszą klientką horteksowskiej budki? Jak to
możliwe, że nie przeszkadzało mi przejmujące wewnętrzne zimno, którego
nie mogłam okryć najgrubszymi swetrami? Od strony fizjologicznej trudno
chyba znaleźć na to odpowiedź, natomiast moje wspomnienia z dzieciństwa
mogą być ciekawym wyjaśnieniem. Do dziesiątego roku życia bardzo dużo
chorowałam. Przerost migdałków powodował częste anginy. Wciąż należało
uważać, aby dziecko nie było zgrzane lub przeciwnie, za lekko ubrane.
Mały przeciąg, trochę zimna i przeziębienie gotowe.
Angina po zjedzeniu lodów była niemal regułą.
Oto obrazek, tym razem ze wspomnień mojej mamy.
Idziemy razem ulicą. Z naprzeciwka zbliża się dziecko z lodami na
patyku. Mama z rozdartym sercem słucha mojego monologu:
- Popatrz, mamusiu, ten chłopiec ma lody. Ale lody są niezdrowe,
prawda? Od lodów się choruje. One są niedobre.
Potem trzeba leżeć w łóżku. Ja nie chcę lodów. Prawda, że one są
niedobre?
Grzecznie drepczę przy mamie, ale głowę długo jeszcze mam obróconą
do tyłu, tęsknym wzrokiem spoglądając na nieosiągalne łakocie. Kiedy w
końcu wycięto mi migdałki. po operacji nie dostałam lodów. Tak jak mi
wcześniej obiecywano. Niestety, zaniechano przestarzałej metody, którą
podobno kiedyś stosowano w szpitalach. Smutne również, że kiedy wreszcie
wyrosłam z angin, przeziębień i chorób, lody z miejsca zakazanego ze
względu na zdrowie przeszły na inne miejsce produktów zakazanych. Tym
razem tuczących. Wygląda na to. że moja oburzona psychika postanowiła
nie godzić się na tę jawną niesprawiedliwość. W pozornie trudny do
wytłumaczenia sposób wymogła na mnie zaspokojenie głębokich pragnień z
dzieciństwa...
Myślę, że z alkoholem było podobnie. Od dziesiątego roku życia
znałam przyjemne działanie domowego wina. Nie dość, że lubiłam jego
lekko słodki smak. To jeszcze wprawiało mnie w taki miły nastrój i
dawało radosną swobodę.
Teraz z przerażeniem myślę, że dopiero alkohol przywracał mi
dziecięcą spontaniczność. Ale czy można się dziwić?
Zawsze byłam posłusznym, nie sprawiającym kłopotów dzieckiem. Odkąd
pamiętam. Byłam już ta "duża" i mam wrażenie, że wszelkie moje działania
wynikały nie z tego. Co chciałam robić. Lecz z tego, jak - moim zdaniem
- "duża grzeczna dziewczynka" powinna się zachowywać. Efekty tego bywały
czasem dość dziwne. Moja mama wspomina na przykład, że nigdy nie
okazywałam zainteresowania tym, co dostanę na urodzIny czy na Gwiazdkę.
Podczas gdy inne dzieci robiły wszystko, aby w Wigilię zajrzeć pod
choinkę i pobaraszkować wśród prezentów, zanim to było dozwolone, ja
sprawiałam wrażenie. Jakby w ogóle mnie to nie interesowało. Podobno
było to nawet przykre, bo później z taką samą grzeczną miną dziękowałam
za wszystkie prezenty, zupełnie nie okazując, czy któryś rzeczywiście
sprawił mi radość.
Moje wspomnienia są jednak zupełnie inne. Pamiętam odliczanie dni
do Gwiazdki czy urodzin, pamiętam radosne podniecenie i zerkanie
ukradkiem w stronę choinki. Tyle tylko, że, moim zdaniem, jako "duża
grzeczna dziewczynka" nie powinnam była tego odczuwać. Należało więc
robić wszystko, aby ukryć w sobie ten brak dorosłości. Jeżeli miałabym
opisać siebie pięcio - czy ośmioletnią. Pokazałabym lalkę, pięknie
ubraną i posadzoną na kanapie dla ozdoby. Będąc w takiej roli, przez
długi czas nie śmiałam zrobić jakiegokolwiek ruchu, który nie wynikałby
z przyJętego scenariusza. Nic dziwnego, że alkohol, rozpuszczający część
ograniczeń, które z czasem stały się już jakby fragmentem mojej
osobowości, zdawał się specjalną dawką życia...
W wieku dwudziestu lat zdołałam już jednak jakoś połączyć nakładane
na siebie od lat wymagania nawet z bieżącymi potrzebami młodej
dziewczyny. Nie było mowy nawet o sporadycznym upijaniu się, ponieważ na
całkowitą utratę kontroli ukryta we mnie lalka nigdy by się nie
zgodziła.
Natomiast delikatne podważenie wewnętrznej sztywności dzięki
kieliszkowi alkoholu przy posiłku wydawało się cudownym lekarstwem na
radość życia. Ponieważ w naszej kulturze taki sposób picia alkoholu nie
jest ogólnie przyjęty. wygodniej było prowokować sytuacje. W których był
on lekarstwem, a nie używką. Oczywiście są to moje obecne spekulacje i
domysły, które wtedy nie przyszły mi do głowy.
Ale myślę. że stan ustawIcznej samokontroli, jaki dodatkowo sobie
narzuciłam, pragnąc pokonać problemy z jedzeniem, tym bardziej skłaniał
do chęci chwilowego zmniejszenia napięcia.
Z perspektywy czasu zauważam znacznie więcej nie uświadamianych
korzyści, które mogłam wyciągnąć przy okazji "chorowania". Jedną z nich
uzmysłowiłam sobie stosunkowo niedawno, rozmawiając z kilkunastoletnią
dziewczyną, obecnie chorą na anoreksję i od kilku tygodni ponownie
hospitalizowaną. Zastanowił mnie jej wesoły. Niemalże szczęśliwy głos.
Robiło to naprawdę dziwne wrażenie.
Dziewczyna od kilku tygodni jest w szpitalu, już drugi raz w tym
roku. Rosną zaległości w szkole, urywa się kontakt z koleżankami.
Mogłoby się wydawać, że sytuacja jest trudna, że jej ciężko, a tutaj
zadowolenie w głosie, jakby chciała powiedzieć: "To tylko zawracanie
głowy, oni niepotrzebnie się mną przejmują. Tak naprawdę wspaniale się
czuję, nigdy nie było mi tak dobrze....
W szczególny sposób znajoma wydawała mi się ta radość towarzysząca
smutnym słowom i faktom. A może słyszałam to, co sama. Będąc kiedyś w
równie ciężkim stanie. Miałam ochotę mówić. Bo gdy wszyscy wokół się o
mnie martwili, ja naprawdę czułam się świetnie. Pamiętam sytuacje. Kiedy
znajomi i bliscy z zaniepokojeniem na mnie spoglądali, przerażeni moim
wyglądem. A ja nie umiałam ukryć uśmiechu. Wesoło zapewniałam wtedy, że
przestawiam się z dużej ilości na dobrą jakość. Nareszcie byłam mizerna
i zabiedzona; to mnie w jakiś sposób nobilitowało. Od dziecka nie
znosiłam słów. że "dobrze wyglądam". Wszystkie pozytywne bohaterki bajek
i książek dla dzieci były chude, blade. biedne i wymizerowane. Skóra.
Kości i wielkie. Wielkie oczy... To kojarzyło mi się z czymś dobrym.
Pozytywnym.
Pulchne i dobrze odżywione były tylko złe albo głupie siostry, a ja
przecież chciałam być dobra. Nic dziwnego, że moja podświadomość
zakodowała sobie: "Nie chcę wyglądać dobrze na buzi".
Poza tym cierpienie uszlachetnia... Wydawało się, że w moim ciężkim
stanie wszystkie złe humory będą z góry usprawiedliwione. I
rzeczywiście, zastanawiające stało się wtedy moje coraz częstsze
pozwalanie sobie na bycie niedobrą. Wcześniej zawsze zrównoważona i
spokojna, dobra córka, wnuczka. Koleżanka, teraz okazywałam się wredna,
złośliwa i niemiła. Minęło już wiele czasu. Nie umiem więc przytoczyć
konkretnych sytuacji czy zdarzeń, w których moje zachowanie rzeczywiście
dalece odbiegało od tego. Do czego moi bliscy byli przyzwyczajeni.
Pamiętam jednak, że w tym okresie, tak jak nigdy wcześniej i chyba
raczej rzadko potem. Wpadałam w histerię. Kłóciłam się i złościłam.
Doszłam też do perfekcji w wywoływaniu u innych poczucia winy. Nie
robiłam tego świadomie, miałam raczej wrażenie. że bieg wypadków i moje
zachowanie po prostu wymykały się spod mojej kontroli. I chociaż czasami
docierało do mnie, że wina była po mojej stronie, łatwo tłumaczyłam to
chorobą i złym samopoczuciem. Muszę zresztą przyznać, że w taki sam
sposób, z dużą dozą cierpliwości i wyrozumiałości, traktowali moje
humory rodzice i przyjaciele.
Tak więc układna laleczka, która nie umiała potupać nogami w
dzieciństwie i jako nastolatka nie sprawiała kłopotów wychowawczych, w
końcu zdecydowała się zasmakować życia rozgrymaszonej i kapryśnej
egoistki. Myślę, że było to dla mnie ciekawe i bardzo ważne
doświadczenie.
W bezpieczny sposób, pod płaszczykiem choroby i rozstroju
nerwowego, zdołałam spróbować zachowań, na jakie dotąd nie pozwalałam
sobie w najśmielszych marzeniach. Dzięki temu mogłam się powoli
przekonać, że mimo przykrości, jakie sprawiam bliskim, jestem wciąż tak
samo przez nich kochana i akceptowana. Okazało się, że mogę być trochę
bardziej sobą, ujawniać swoje potrzeby, chęci i niechęci, i że sama
wewnętrznie nie czuję się z tym ile. Bo jako biedna i mizerna z
założenia jestem "ta dobra". Jednocześnie okazało się, że mimo takiego
otwartego ujawniania siebie jestem w dalszym ciągu kochana. Kto wie.
Może więc warto było chorować?
Z czasem świadomość. że nie kontrolowanym zachowaniem mogę ranić
bliskie mi osoby. Zachęciła mnie do poszukiwania sposobów na wyrażanie
swoich potrzeb i pragnień bez sprawiania przykrości innym. Teraz na
temat asertywności można wiele przeczytać. Odpowiednie publikacje lub
zajęcia w grupach pozwalają przećwiczyć nowe wzory zachowań przy użyciu
proponowanych schematów lub zdań-kluczy. Wtedy było to pojęcie znane
tylko specjalistom, a potrzeba asertywności w życiu była po prostu nie
uświadamiana. Zdaje się jednak, że moja podświadomość bardzo dobrze
wiedziała, co jest jej potrzebne. W którą stronę zmierza i jakie etapy
ma do zaliczenia.
Jedną z takich kolejnych faz, czy też nie odrobionych zaległości,
była moja potrzeba nasycenia się stanem małej dziewczynki. Jak już
pisałam. W swoich wspomnieniach zawsze byłam "duża". Teraz mogłam znowu
(a może dopiero) poczuć się dzieckiem. Drobniejsza sylwetka sprzyjała
tym dziwnym przemianom. Mogłam zakładać krótkie sukienki, bo po raz
pierwszy w życiu nie wstydziłam się pokazać swoich nóg. Okazało się, że
swobodnie mieszczę się w garderobę dziecinnych rozmiarów; w takie też
rzeczy zaczęłam się ubierać. Na podświadomie prowokowany efekt nie
czekałam długo. Nigdy wcześniej ani nigdy potem nie byłam tak często
noszona na rękach, huśtana i kołysana... Mogłam też z pełną świadomością
delektować się tą sytuacją, ponieważ nie towarzyszyła jej obawa. że
jestem za ciężka.
Czasami moje zdumienie nie miało granic. Czyż mogłam w ciągu roku
do tego stopnia się zmienić? To, że mój chłopak miał czasami ochotę
wziąć mnie na ręce, zdawało się zrozumiałe, ale skąd takie pomysły u
przypadkowych towarzyszy wycieczek i rajdów? Pamiętam, iż jednoczesna
naturalność i bajkowość tych sytuacji spowodowała, że zaczęłam się
zastanawiać nad siłą myśli i powiązaniem pomiędzy moimi głębokimi
potrzebami i pragnieniami a obecnym, wywołanym przez chorobę stanem.
Szkoda tylko, że nie znalazłam trochę łagodniejszej metody
odrabiania zaległości z dzieciństwa. Bo im dłużej to trwało, im głębsze
i bardziej wyszukane stare potrzeby zaspokajałam w ten dziwny sposób,
tym większy okazywał się tego koszt. Pierwsze olśnienie. że mogę panować
nad sobą, kontroluję swoje niepohamowane zachcianki i sama decyduję o
kształtach i rozmiarach swojej figury, musiało niestety ustąpić miejsca
faktom. Wkrótce stało się jasne, że mój stan fizyczny, ciało i żołądek
dyktują mi nie tylko. Co i ile będę jadła, ale również, czy zrobię to,
co zamierzałam. i w jakim będę nastroju.
Pamiętam dni, kiedy wydawało się, że istnieją we mnie trzy JA.
Pierwsza JA to świadoma, obowiązkowa. Pragnąca robić to, co sobIe
wcześniej zaplanowała, na przykład pójść do biblioteki i pouczyć się
(czyli mój zdyscyplinowany umysł).
Druga JA - to słuchająca chwili. Gotowa podporządkować się sytuacji
i zrobić to, co w danym momencie uważa za słuszne, na przykład pójść na
spacer do parku, póki jest ładna pogoda (czyli otwarta na życie dusza).
I trzecia JA -moje ciało fizyczne, które niestety najczęściej wygrywało,
wymuszając na mnie posunięcia wcześniej nie zamierzone i nie chciane
(jak na przykład odłożyć wszystkie wcześniejsze plany i pójść poszukać
lodów, bo jedzenie mi zaszkodziło i źle się czuję).
Im dłużej trwał ten stan, tym bardziej problematyczne okazywały się
czerpane z niego korzyści. Pozorne szczęście i zachwyt, że wreszcie
jestem szczupła, zastąpione zostały obawą, co będzie, kiedy utyję. Teraz
z kolei okazało się, że ta szczupła to nie byłam prawdziwa JA. Przecież
w swojej świadomości zawsze byłam gruba. Kolejno zrzucane kilogramy
wciąż mnie cieszyły, bo w głębi duszy żywiłam nadzieję, że kiedy znowu
zacznę tyć, dłużej będę mogła utrzymać zadowalającą mnie jeszcze figurę.
Ponownego utycia bardzo się bałam, zaakceptowanie kilku dodatkowych
kilogramów wydawało się zgodą na powrót do dawnego życia, na
nieśmiałość, na to, że nie będę atrakcyjna. Pamiętam nawet myśl, że
chłopak, któremu się teraz podobam, z pewnością nie będzie mnie chciał,
kiedy utyję.
W ten sposób to, co początkowo przyniosło radość i zadowolenie z
siebie, stało się udręką, którą zdecydowałam się dalej znosić. Było
jasne, że aby utrzymać z trudem zdobyte osiągnięcia (pewność siebie.
Zadowolenie z własnego wyglądu), musiałam dalej godzić się na problemy z
jedzeniem i ciągłe dolegliwości. Najbardziej obezwładniające było to. że
niszczyłam się własną bronią. To nie ja panowałam nad organizmem, lecz
on nade mną. I wydawało się, że im bardziej go słucham, im bardziej chcę
być w zgodzie ze swoimi głębokimi potrzebami, tym bardziej paraliżuję
swoje ruchy i unicestwiam siebie.
Znacznie później usłyszałam o poglądzie wysnutym na podstawie badań
nad anoreksją. A mianowicie, że bardzo często z chorobą tą związane jest
podświadome pragnienie śmierci. Wcale mnie to nie zdziwiło. Już od dawna
byłam w pełni świadoma swojej niechęci do życia. Uważałam, że o wiele
lepiej mają ci, których już nie ma... Moja mama, kiedy dowiedziała się o
moich myślach samobójczych, po pierwszym zaskoczeniu skłonna była szukać
przyczyn tego stanu w poważnych kłopotach i zaburzeniach, jakie
przechodziła w pierwszych miesiącach ciąży. Kto wie. Być może
rzeczywiście już wtedy powstały pierwsze moje myśli, że łatwiej jest nie
być, niż być...
Jako nastolatka składałam wszystko na karb swojego
nieprzystosowania. Uważałam, że jestem do niczego, nieśmiała, niepewna,
bojąca się życia, nie umiejąca nawiązać kontaktu z rówieśnikami...
głupia i gruba. Na pozór wszystko wyglądało w miarę normalnie, jako
"układna laleczka" starałam się dokładnie ukryć wszystko to. Co nie
zgadzało się z przyjętą rolą. Ale w głębi duszy uważałam. że nie
potrafię odnaleźć się w tym świecie i byłoby lepiej, gdyby mnie nie
było. Trzeba przyznać, że choroba pomogła mi i w tym względzie.
Szczuplejsza i pewniejsza siebie, łatwiej nawiązywałam kontakt z
otoczeniem. Pozwalając sobie na mówienie "nie" i różne humory, w
większym stopniu odczuwałam, że jestem akceptowana TAKA, JAKA JESTEM.
Powoli przekonywałam się, że można żyć bez starania się i udawania,
a więc może w ogóle warto żyć...
Niestety były to tylko pozory. Rozwiewanie symptomów bez docierania
do przyczyn. Po jakimś czasie okazało się, że nie ma wprawdzie powodów.
Dla jakich wolałabym nie żyć, ale samo pragnienie wcale mnie nie
opuściło. Po kilku miesiącach zmagań z trudnościami z jedzeniem zaczęłam
coraz wyraźniej dostrzegać absurdalność swojej sytuacji.
Osiągnięte "szczęście", szczupłą sylwetkę i zadowolenie z życia
zaczęłam postrzegać jako kolejną, sztucznie nałożoną na siebie maskę.
Wiedziałam. że kiedy spadnie, wyjdzie na jaw, że naprawdę jestem głupia,
gruba i wcale nie taka pewna siebie. Ogólne rozdrażnienie sprzyjało
egzaltacjom i histeriom, coraz częściej przychodziła obawa, czy aby
jestem w pełni zdrowia psychicznego. Jak zdarta płyta powracała myśl, że
prawdziwa JA to jakaś wariatka, a tacy ludzie po prostu nie powinni żyć.
Nie brałam jednak pod uwagę możliwości. że stan, w jakim się
znajduję, doprowadzi mnie do śmierci. Byłam zdania, że fizycznie jestem
zupełnie zdrowa. Czułam się silna i sprawna. Swoje codzienne zaburzenia
uznawałam za problemy wynikające z dopasowywania się żołądka do nowego,
"zdrowszego" sposobu żywienia. Wspominałam swoich angielskich znajomych
odżywiających się bardzo skromnie, a zachowujących przecież pełnię
zdrowia i sił.
Chociażby April, która będąc w moim wieku, jadała znacznie mniej, a
tak wspaniale radziła sobie z życiem. Dopiero kiedy rok później
dowiedziałam się, że April już nie żyje. dotarło do mnie, że chyba
jednak nie do końca miałam rację...
Jesienią 1982 roku, rozpoczynając nowy rok akademicki, byłam
zdecydowana zająć się sobą i swoimi problemami.
Miałam nadzieję. że z dala od przerażonego wzroku mamy i bez
ciągłej presji związanej z odżywianiem łatwiej zdołam wyjść na prostą.
Pragnęłam jednak nieosiągalnego. Chciałam zmienić to, co niewygodne, bez
naruszania istniejącego stanu rzeczy. Miałam nadzieję zacząć jeść, nie
jedząc, być szczupła z wewnętrzną świadomością, że jestem grubasem, i
osiągnąć pewność siebie z głębokim przekonaniem, że ludzie tacy jak ja
nie są warci życia. Nie można się dziwić, że nie było to łatwe. Zanim
udało mi się rzeczywiście "wyjść na prostą", musiałam bardzo wiele
zmienić. Okazało się, że poszczególne fazy choroby prowadziły mnie do
konfrontacji z głęboko ukrytymi problemami mojej psychiki. Pytania i
kłopoty, które chciałam przykryć chorobą. W jej toku wyłaniały się jedne
po drugich. Dopiero radząc sobie z nimi. stopniowo zaczęłam radzić sobie
i ze swoim jedzeniem.

Rozdział 3
Pierwsze próby wzięcia odpowiedzialności w swoje ręce
(Proszę mnie wyleczyć, ale tak, abym nie musiała się zmieniać).

Pierwszy rok po powrocie na studia był chyba najtrudniejszy. Za
wszelką cenę chciałam zbagatelizować swój stan.
Zachowywałam się tak, jakby to, czego nie przyjmuję do wiadomości,
nie istniało. Jadłam bardzo mało i bardzo ostrożnie, nie pozwalając
nikomu na komentarze na mój temat. Zresztą koledzy i koleżanki ze
studiów przyjmowali moje "wariacje jedzeniowe" bardzo tolerancyjnie, a
komplementy dotyczące mojej szczupłej sylwetki wzmacniały tylko chęć
utrzymania istniejącego stanu.
W dalszym ciągu dzień podporządkowany był różnorodnym zabiegom,
abym mogła cokolwiek zjeść. Rano starałam się w spokoju i bez pośpiechu
przełknąć trochę serka homogenizowanego lub odrobinę muesli. Potem
liczyło się tylko, abym zdołała na tyle zgłodnieć, by przed godziną
trzecią móc zjeść gotowane jarzyny, sporadycznie z dodatkiem odrobiny
delikatnego mięsa. Jedzenie po godzinie czwartej było już bardzo
ryzykowne, bo najczęściej siedziało mi potem w żołądku przez całą noc.
Niestety wbrew tym staraniom prawie każdy posiłek pozostawiał po sobie
godzinę, dwie lub trzy nieprzyjemnego uczucia obciążenia i nudności.
Przykre doznanie potrafiło wystąpić nawet po zjedzeniu kilku łyżek zupy
lub bardzo małej ilości jarzyn. Z tego okresu pamiętam ciągłe
dolegliwości związane albo z nadmiernym przesytem, albo głodem. Było to
bardzo przykre, ale psychiczna rekompensata w postaci myśli
"przynajmniej nie utyję" pozwalała znieść naprawdę wiele.
Jak można się było spodziewać, utrudniało mi to naukę.
Był to mój czwarty rok studiów i prawdę powiedziawszy. Nie wiem,
czy czegokolwiek się w tym roku nauczyłam. Wyjątkiem były może języki
obce, których opanowanie przychodziło mi stosunkowo łatwo i które
lubiłam. Właśnie z przygotowywaniem materiałów w obcych językach wiążą
się moje, rzadkie z tego okresu, przyjemne wspomnienia. Siedząc w
MPiK-ach, jedynych miejscach. Które w tym czasie dysponowały zachodnimi
czasopismami, piłam zaspokajającą głód kawę i delektowałam się ułudą
wolności w postaci takich tygodników. Jak: "Newsweek", "Time". "Spiegel"
czy "Paris Match". Stan wojenny w Polsce był jednak również stanem
wojennym w moim organizmie, a szczupła sylwetka tylko złudzeniem
wolności, jakiej pragnęłam. Coraz wyraźniej czułam się zamknięta w
ograniczeniach. Które sama na siebie nałożyłam, nie potrafiłam jednak od
nich odstąpić. Fakt, że już od pół roku nie miałam miesiączki.
zdecydował, że tym razem już sama. Z własnej inicjatywy postanowiłam
poszukać pomocy.
Dziwnym zbiegiem okoliczności zamiast do rejonowego ginekologa
trafiłam do pani seksuolog w jakiejś poradni endokrynologicznej na
Pradze. Teraz myślę, że był to nie zbieg okoliczności, lecz pierwszy
szczęśliwy uśmiech losu.
Wbrew moim obawom pani doktor nie zaczęła kuracji od faszerowania
mnie hormonami, lecz od szczerej rozmowy.
Nawiązała do wycieńczonych organizmów kobiet w obozach
koncentracyjnych, kiedy zanik miesiączki był bardzo częstym zjawiskiem.
Powiedziała mi też o amerykańskich badaniach statystycznych,
wykazujących, że dziewczynki zaczynają miesiączkować po uzyskaniu pewnej
określonej masy ciała, przeciętnie wynoszącej od 40 do 45 kilogramów.
W moim przypadku szybki spadek wagi poniżej 40 kilogramów był
jednocześnie zmniejszeniem masy ciała o 30 procent. Nic dziwnego, że
organizm przyjął to jako stan alarmowy i skoncentrował się na odżywianiu
układów niezbędnych do przetrwania, wyłączając nie tak ważny w tym
momencie system rozrodczy.
Rozmowa ta poruszyła mnie. Wizja organizmu stopniowo wyłączającego
kolejne fragmenty systemu i zjadającego własne organy trochę mnie
przeraziła. Przekonywało mnie też podejście pani doktor: "Proszę jeść,
cokolwiek pani może, niech to będą lody, koktajle mleczne (oczywiście
lepiej na śmietanie), kruche ciasteczka czy serki homogenizowane, byleby
pani utyła...".
Zaczęłam więc "tuczenie się". Przez pierwszy tydzień czy dwa
wyszukiwałam produkty, które moim zdaniem były pożywne, a jednocześnie
mogły w miarę spokojnie zostać przyjęte przez mój organizm. Muszę
przyznać, że było to nawet przyjemne i, o dziwo, nie tak trudne do
przeprowadzenia. Tak jakby głębokie, wewnętrzne przekonanie, że muszę
utyć, wyparło na chwilę pragnienie. Aby za wszelką cenę pozostać chudą.
Kilka tygodni znacznie mniejszych mdłości nasunęło mi później mgliste
przypuszczenie na temat źródeł moich problemów. Może to moje wyrzuty
sumienia i niechęć do siebie za to, że jem, a także związana z tym
obawa, że utyję, prowadziły do fizjologicznych reakcji przewodu
pokarmowego w postaci przesytu i mdłości?
Cudowne uzdrowienie nie trwało jednak długo. Gdy tylko waga ruszyła
do góry, a spódnice zaczęły tracić dotychczasowy luz, natychmiast
wpadłam w panikę. Znów będę gruba! Kilka dodatkowych kilogramów, na
które z pełną świadomością chciałam sobie pozwolić, wydawało się
koszmarem. Dostrzegłam kolejną niedorzeczność. Rok wcześniej, ważąc 47
kilogramów, czułam się zgrabnie i lekko.
Myślałam nawet o zrobieniu sobie zdjęcia, aby zarejestrować swój
korzystny wygląd. Teraz z wagą 43 kilogramów czułam się spasiona i
ciężka. Wiedziałam, że muszę się zgodzić na niewielki wzrost wagi, ale
nie było to proste.
Wkrótce, kiedy na skali zobaczyłam liczbę 43,5, uznałam to za
wystarczająco duże poświęcenie. Twarz mi się zaokrągliła, spódnice i
spodnie nagle zrobiły się ciasne, a ja ze zgrozą widziałam siebie -
grubasa. Ponieważ delikatny hormon, który wtedy brałam, zaczął działać i
wywołał menstruację. zdecydowałam, że tuczenie się można zakończyć.
Znów powróciły mdłości, znowu musiałam stosować mnóstwo trików i
zabiegów, aby jakoś dawać sobie radę.
Bardzo pomocna okazywała się odżywka dla rekonwalescentów i osób
wyczerpanych nerwowo - Buerlecitina. Wybrałam tę w płynie, bo była na
alkoholu (jej postać w pastylkach do ssania szkodziła mi, tak jak
wszystkie cukierki).
Buerlecitina brana po każdym posiłku częściowo zapobiegała
późniejszym nudnościom. Aleja wciąż nie chciałam się pozbyć swojego
wewnętrznego termostatu, alarmującego, że może za dużo zjadłam.
Przekonana już jednak, że wygodnie byłoby móc jeść normalnie,
postanowiłam przygotować się do takiej ewentualności i na wszelki
wypadek zwiększyć swoją ruchliwość i wysiłek fizyczny. Ponieważ na
poranny lub wieczorny jogging nie zawsze miałam ochotę, postanowiłam
zapisać się na aerobik. Intensywny wysiłek fizyczny w rytm muzyki dwa
razy w tygodniu poprawiał moje samopoczucie. Może uda mi się nie utyć,
nawet jeżeli będę trochę więcej jadła? Wkrótce ćwiczenia z aerobiku
zapamiętałam na tyle, że mogłam je robić codziennie rano sama. Dzisiaj
nie zastanawiam się, czy było to dobre, czy złe. Myślę, że mogło nawet
korzystnie wpływać na lekkie zwiększenie apetytu i przyśpieszenie pracy
układu pokarmowego. Patrzę jednak z przerażeniem na siebie z tego
okresu, tak bezwzględnie podporządkowującą całe swoje życie głębokiej
chęci pozostania szczupłą.
Czas mijał, waga zatrzymała się, moje szaleństwa jedzeniowe w
pewnym sensie ustały. Niestety proces wycieńczania organizmu cicho
postępował dalej. Za pomocą lodów, Buerlecityny i alkoholu mogłam jeść
jedynie tyle, aby trwać i przetrzymywać powracające co jakiś czas zgagi
i nudności.
Ale czułam się coraz bardziej rozkojarzona, coraz trudniej było o
koncentrację podczas nauki, coraz częściej powracały obawy, czy jestem
normalna. Lekarz studencki skierował mnie na badania do neurologa,
psychologa i psychiatry.
Oczywiście wszystkie wykazały, że jestem zdrowa i nic mi nie
dolega. Pani psycholog zaproponowała jednak cotygodniowe spotkania.
Chętnie się na nie zgodziłam w nadziei, że może ktoś mi powie, o co w
tym wszystkim chodzi i jak się zmienić. Niczego nie zmieniając...
Była wiosna 1983 roku. Coraz wyraźniej czułam. że odstaję od
rzeczywistości. Najdrobniejsze sprawy wywoływały moje poruszenie,
zdenerwowanie i łzy. Nieustannie powracała myśl, że w takim stanie długo
nie wytrzymam. Coraz częściej nie chciałam żyć. Wiedziałam. że nie
potrafię targnąć się na życie. Ale wyraźnie czułam, że zbliżam się do
sytuacji, kiedy w porywie paniki i zniechęcenia wreszcie zdecyduję się
na zakończenie swoich wariactw. Zdawałam sobie również sprawę, że nie
mogę nikomu mówić o tych obawach, bo życzliwi przyjaciele będą się
starali mi pomóc.
Pani psycholog na cotygodniowych spotkaniach dowiadywała się o
moich "nieszczęśliwych miłościach", które tak naprawdę wydawały się
wtedy tylko dodatkiem do mojego życia. Z jednej strony tak bardzo
pragnęłam pomocy, z drugiej robiłam wszystko, aby jej nie otrzymać.
Za jeden z przełomowych okresów uważam koniec kwietnia 1983 roku.
WłaścIwie nic specjalnego się wtedy nie wydarzyło, jak zwykle nie
czułam się zbyt dobrze, jak zwykle powracały myśli, że chyba nie jestem
normalna. Trudno było mi się skupić na czymkolwiek. W ponury deszczowy
wieczór wracałam z koleżanką z kina. Obejrzałyśmy właśnie dwa filmy po
cichu wyciągnięte z półek, oczywiście filmy też były dosyć ponure. Nie
wiem. Jak to się stało, ale w dziwnej desperacji poczułam wtedy, że
teraz albo nigdy. Zostawiłam koleżankę i w panice zaczęłam szukać
sposobu... jak to zrobić. Niestety (a może na szczęście), w chwili
pełnej konfrontacji z zamierzeniem pojawił się strach. A co. Jeżeli ktoś
mnie powstrzyma? A co, jeżeli się nie uda? Odrobina wątpliwości
wystarczyła. Abym zrezygnowana zaniosła się szlochem.
Nienawidziłam siebie, nienawidziłam swojego tchórzostwa, tak bardzo
nie chciałam istnieć. Ale zupełnie nie umiałam zrobić kroku w stronę
tego nieistnienia. Otępiała spędziłam kilka godzin na jakiejś ławce...
Otępiała wróciłam do akademika... Kogoś spotkałam, z kimś rozmawiałam,
coś prawdopodobnie robiłam, ale przez parę kolejnych dni praktycznie nie
wiedziałam, gdzie jestem i czy jestem.
Z perspektywy czasu myślę, że było to dla mnie bardzo istotne
doświadczenie. Po pierwsze, przekonałam się, co to znaczy być gotowym na
odebranie sobie życia. Wiedziałam, że następnym razem już nic mnie nie
powstrzyma. Może to dziwne. Ale tego rodzaju świadomość uspokoiła mnie i
wyciszyła. Wiedziałam już. Jak jest. Kiedy jest najgorzej. I obiecałam
sobie, że jeżeli znowu osiągnę taki stan, po prostu nie będę się nań
dłużej godziła... Po drugie. To przekonanie zapewniło mi swoisty dystans
w stosunku do rzeczywistości. Jeżeli za tydzień czy za miesiąc miałabym
się zdecydować na to, aby nie żyć, to dlaczego dzisiaj nie daję sobie
czasu na przeczytanie właśnie kupionej, cudownej książki?
Po co uczę się czegoś. Co mnie nie interesuje? Czy nie szkoda
czasu?
Takie były pierwsze przebłyski moich myśli, kiedy jeszcze w bardzo
dziwnym stanie usiłowałam się pozbierać i wrócić do rzeczywistości.
Właśnie w tych dniach miałam być śwIadkiem na ślubie przyjaciółki z
dzieciństwa. Jeszcze niezupełnie wiedząc. Co się ze mną dzieje,
pojechałam do Wrocławia. Ktoś wyszedł po mnie na dworzec, ktoś kupił
kwiaty i zawiózł mnie do Urzędu Stanu Cywilnego. Praktycznie nie
wiedziałam, jak to się działo, w dalszym ciągu byłam trochę jak we
śnie... W dziwny, niemalże zaczarowany sposób udało mi się jednak
obudzić. Na ślubie. A potem weselu było może ze 40 osób. Wydawałoby się.
że to okazja do spotkania starych znajomych, potańczenia. Ja jednak całą
noc przesiedziałam pochłonięta rozmową z chłopakiem, który tak jak ja
był świadkiem na tym ślubie. Nie wiem. O czym rozmawialiśmy. Pamiętam
tylko, że czasami przyłączała się do nas chrzestna matka mojej
przyjaciółki, "ciocia - czarownica". To onI nieświadomie, a może
świadomie przekazali mi tyle energii i siły życia. że kiedy nad ranem
wróciłam do domu, zobaczyłam w lustrze zupełnie inną dziewczynę. Nie
wiem, jak to się stało. Nie wiem, jakie słowa na mnie podziałały. Wiem
tylko, że tamtej nocy zdecydowałam, że chyba jednak będę żyć.
Od tamtej pory, w chwilach rzeczywiście trudnych wracało
wspomnienie niezwykłej wewnętrznej energii. Którą poczułam wtedy w
sobie. Bardzo mi to pomagało. Wyraźniej też ujrzałam nielogiczność i
niekonsekwencję swojego życia. Bo jeżeli miałabym żyć tylko miesiąc, to
po co się martwić, że utyję, lepiej jeść wszystko, na co mam ochotę, i
dbać tylko o to, aby nie zaszkodziło. Nagle odkryłam radość z robienia
sobie małych przyjemnostek i bardziej ulgowego traktowania swojego
stanu. Dlaczego by nie zadbać o siebie? Nie mam przecież nic do
stracenia...
Tak więc niespodziewanie moje trochę inne spojrzenie na życie, a
właściwie decyzja, aby je zakończyć. Jeżeli stwierdzę, że jest mi zbyt
trudno. W dużym stopniu pomogły mi żyć dalej. Zaczęłam obserwować. Jak
dalece to, czym się zajmuję w danym momencie, sprawia mi przyjemność. A
jeżeli nie sprawia, to do jakiego stopnia jest to przynajmniej moim
świadomym wyborem. Coraz częściej pojawiał się bunt przeciwko robieniu
czegoś. Na co nie miałam ochoty.
Tak jakbym bardziej zaczęła liczyć się ze sobą i ze swoimi
uczuciami. Trochę mniej też słuchałam dotychczasowego głównego cenzora
wszystkich moich zachowań mówiącego:
"Co sobie pomyślą o mnie inni...". Nie chcę przez to powiedzieć. że
z dnia na dzień zostałam uzdrowiona. Nie nastąpiła też we mnie żadna
szczególna metamorfoza. Jednak ogólnie zaczęło mi być trochę łatwiej,
trochę lżej. Nadal co jakiś czas wracało wrażenie przesytu i nudności,
dalej ratowałam się lodami i alkoholem, ale nie było to już aż tak
przykre, a doprowadzanie się do normalnego stanu nie pochłaniało tak
dużo czasu.
Następne kilka miesięcy pełne było olbrzymich skrajności. Po dniach
rozpaczy przychodziły chwile radości i euforii. To wydawało mi się. że
wszystko już zaczyna dążyć ku lepszemu, to znowu pogrążałam się w
przekonaniu o beznadziejności swojego przypadku. Coraz więcej było
jednak chwil. Kiedy czułam, że żyję. Głęboki marazm wynikający z
ciągłego złego samopoczucia zastąpiony został wirem studenckiego życia,
przerywanym tylko chwilami dawnego przesytu i nudności. Wiosna i lato
1983 przyniosły też pierwszy kontakt z rozpowszechniającą się modą na
poznawanie zjawisk paranormalnych. Siła energii. Siła samego siebie.
Różne "czary"; prawdę powiedziawszy patrzyłam na to z dużym
przymrużeniem oka. Zaczęły jednak trafiać do mnie ciekawe pozycje z tej
dziedziny, książki. Broszurki, artykuły... Ktoś pokazał mi polskie
tłumaczenie I Ching -chińskiej księgi przemian. Z braku patyczków
krwawnika z zapamiętaniem rzucałam monety i wczytywałam się w
interpretacje odpowiednich heksagramów. Fascynowała mnie trafność
niektórych "wyroczni".
Wraz z rozpoczęciem nowego roku akademickiego trafiłam na spotkania
grupy radża jogi. Szczerze mówiąc. Za pierwszym razem poszłam tam tylko
dlatego. że podobał mi się chłopak, który mnie tam zaprowadził. Nie
bardzo jednak chciałam się do tego przyznać, nawet sama przed sobą. Po
kilku dniach stwierdziłam więc. że ciągnie mnie tam cudowna uspokajająca
muzyka. Potem nie umiałam już określić. co dokładnie powodowało. że
chodziłam dalej. Na pewno była to ciekawość. Po jakimś czasie, kiedy
zaczęłam już rozpoznawać niektóre twarze, z zaskoczeniem stwierdziłam,
że większość osób przychodzi codziennie. Nie dziwiłam się studentom i
młodym ludziom tak jak ja poszukującym nowych wrażeń, ale zdumiona
słuchałam zwierzeń i zachwytów osób 30-, 40-paroletnich, mających
poważne stanowiska, absorbującą pracę. Rodziny.
Co sprawiało, że decydowali się wykrawać półtorej, a nawet dwie
godziny ze swojego czasu, by siedzieć w ciszy i z zamkniętymi oczyma
słuchać relaksującej muzyki? Dlaczego z takim zapałem notowali krótkie
lekcje - wykłady niosące bardzo dziwne przecież treści? Spotkania
odbywały się wieczorem, ale wkrótce okazało się, że bardziej
zaawansowani mogą przychodzić również wcześnie rano. Przed szóstą.
Wybrałam się tam parę razy, znowu ze zdziwieniem spostrzegając znajome
twarze. Wszyscy ci ludzie wyglądali zupełnie normalnie, żadni tam
nawiedzeni. Ale wyraźnie stać ich było na coś zupełnie "nienormalnego" -
tak wczesne wstawanie dla chwili spokoju i wyciszenia...
W tym czasie zacieśniała się moja współpraca z Ockenden Venture,
angielską organizacją charytatywną, dla której kiedyś pracowałam. Już od
1981 roku działała tam sekcja polska organizująca pomoc dla szczególnie
potrzebujących domów pomocy i opieki w Polsce. Co roku obie z
przyjaciółką jeździłyśmy wraz z przedstawicielami Ockenden po kraju, aby
zorientować się, jakiego rodzaju pomoc będzie najkorzystniejsza i jak
rozdzielać przekazywane przez organizację dary. Intensywność pracy i
dużo zamieszania podczas tych podróży powodowały, że szczególnie trudno
było mi wtedy normalnie jeść. Angielscy znajomi patrzyli z niepokojem,
jak chudnę w oczach. Po kilku takich eskapadach Jill Buxton - serce tych
wspaniałych poczynań - zdecydowała. że nie można czekać spokojnie. Aż
moja choroba sama przejdzie.
Jill - jak już pisałam - również nie żywiła się tak. Jak inni.
Kilkanaście lat wcześniej w Indiach została pogryziona przez
wściekłe psy (osiem ukąszeń na samej twarzy).
W szpitalu w Delhi ledwie uszła z życiem. Żołądek nie wytrzymał
wtedy olbrzymiej dawki antybiotyków i od tego czasu przyjmował tylko
nieliczne produkty. Jill jednak umiała sobie zapewnić odpowiednią dawkę
protein i witamin, była stałą bywalczynią pierwszych sklepów ze zdrową
żywnością, a w Polsce zajadała się jabłkami i zupami jarzynowymi naszych
mam. Jak na, siedemdziesięcioparoletnią kobietę wydawała się nadzwyczaj
sprawna i zdrowa. Kiedy wsiadała do swojego wysłużonego landrovera.
Szybkimi manewrami wprawiała w podziw doświadczonych kierowców.
Jill miała tysiące przeróżnych znajomych, do dzisiaj zachwyca mnie
jej cudowny dar intuicyjnego rozpoznawania ciekawych i prawdziwie
pięknych ludzi. Jedną z osób przypadkowo poznanych przez Jill była Mary
MacFadey, mistrzyni japońskiej metody uzdrawiania: reiki. Mary na prośbę
Jill przesyłała do mnie na odległość energię. Kiedy się spotkałyśmy po
roku, dowiedziałam się, że jej sesje przesyłania energii odbywały się od
lutego do końca kwietnia 1983 roku. A więc dziwnym zbiegiem okoliczności
objęły czas moich krytycznych zmagań z myślami samobójczymi, decyzji
zmiany spojrzenia na życie i cudownego daru w postaci pełnych siły i
wiary nocnych rozmów na weselu przyjaciółki.
Ale moja przygoda z reiki miała się zacząć trochę później.
Głównym pomysłem Jill było zorganizowanie ponownego przyjazdu
Aldony i mojego do Anglii, tym razem w celu poznania niekonwencjonalnych
metod leczenia. Dla Aldony, kończącej medycynę, miała to być dawka
dodatkowych informacji, odbiegających od wiedzy przekazywanej w
tradycyjnym toku studiów medycznych. Ja miałam być potencjalnym
pacjentem, bo może któraś z tych nowych metod mogłaby mi pomóc? Pomysł
wydawał się dość ciekawy, ale jednocześnie bardzo nam odległy. Obie z
Aldoną uważałyśmy, że wiele niekonwencjonalnych metod leczenia (np.
ziołolecznictwo) w dużym stopniu przetrwało w Polsce. Nie zanikając tak,
jak to się stało na Zachodzie. Z drugiej strony dość sceptycznie
podchodziłyśmy do nowych, "mistycznych" ruchów. Uważając, że jeżeli
okażą się skuteczne, to wcześniej czy później trafią również do Polski.
Obie słyszałyśmy już o pierwszych w kraju grupach rebirthingu czy hatha
- jogi. Należało się więc zastanowić. Czy rzeczywiście byłybyśmy
zainteresowane pogłębianiem tego rodzaju wiedzy. Miałyśmy jednak trochę
czasu na przemyślenie tej kwestii, od następnych wakacji dzielił nas
jeszcze cały rok akademicki.
Ale myśl raz zaszczepiona rosła i rozwijała się. Po medytacjach
radża jogi przyszedł czas na kolejne czary - mary.
Koleżanka wypatrzyła ogłoszenie o kursie DU. Czyli doskonalenia
umysłu, organizowanym na naszej uczelni. Krótka informacja o tym. Czego
dotyczy, była dość zachęcająca.
Same zajęcia wydały się jednak nieco dziwne. Teraz, po tylu latach,
podejrzewam. że moje wspomnienia związane z tymi zajęciami są bardzo
zniekształcone. Przyjmowałam je przecież umysłem całkowitego laika i
sceptyka. Ale ponieważ zdecydowałam się na udział w zajęciach, mimo
dużej dozy sceptycyzmu uczestniczyłam we wszystkich ćwiczeniach
praktycznych. Po próbach medytacji w zakresie radża jogi skupienie się i
koncentracja na poleceniach prowadzącego nie sprawiały mi trudności. Do
pewnego stopnia zdawałam sobie również sprawę z faktu, że jestem podatna
na autosugestię. Nie bardzo jednak wierzyłam, że rzeczywiście
potrafiłabym wpływać na własną podświadomość.
Prawdopodobnie ten ciekawy skądinąd kurs dawno umknąłby mojej
pamięci, gdyby nie zdarzenie, które wkrótce po jego zakończeniu skłoniło
mnie do wypróbowania nowych umiejętności. Ostatniego dnia zajęć
poczułam, że robi mi się na oku jęczmień. Nigdy wcześniej (i nigdy
później) czegoś takiego nie miałam. Nie wiedziałam. Jak można zapobiec
tworzeniu się wrzodu lub złagodzić przebieg całego procesu. Jęczmień
rósł w szybkim tempie i stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Miałam
wrażenie. że spuchło mi całe oko. Ponieważ późno wieczorem po zajęciach
trudno było szukać lekarza, a obawiałam się, że z bólu nie będę mogła
spać, postanowiłam zastosować procedurę DU. Po rozluźnieniu fizycznym i
wyciszeniu psychicznym, na wszelki wypadek trzymając przed sobą notatki
z zajęć. wprowadziłam się w stan (alfa) nadświadomości. Wyobrażałam
sobie, że kierując dłonie w stronę oczu, wysyłam uzdrawiające promienie
leczące wrzód. Trwałam w tym stanie przez jakiś czas, ponieważ ciepło
zbliżonych do oczu rąk rzeczywiście koiło ból. W dalszym ciągu
nastawiona byłam jednak bardzo sceptycznie. Fakt, że tej nocy spałam
całkiem dobrze, przypisałam raczej działaniu autosugestii.
Następnego dnia jęczmień nie wyglądał ani lepiej, ani gorzej.
Ból i opuchlizna były jednak moim zdaniem zbyt duże, zdecydowałam
się więc pójść do lekarza. Na mój widok pani doktor złapała się za
głowę. Przyznała. że jest to szczególnie ciężki przypadek. Przepisała mi
okłady i lekarstwa, które miały spowodować całkowite zebranie się ropy.
Dostałam zwolnienie oraz skierowanie do chirurga. Aby za dwa dni. kiedy
wrzód maksymalnie napęcznieje, przeciął go.
Perspektywa jeszcze większej opuchlizny i dalszego bólu,
prowadzącego w końcu do zabiegu chirurgicznego, nie bardzo mi
odpowiadała. Usiłowałam się dowiedzieć, czy nie ma możliwości
złagodzenia tego procesu i "rozpędzenia" ropy bez przecinania wrzodu.
Usłyszałam jednak, że stan jest zbyt ostry, aby to było możliwe.
Przerażona zdecydowałam, że w takim razie jeszcze intensywniej wypróbuję
DU.
Po powrocie do domu dokładnie opowiedziałam koleżance przebieg
rozmowy z lekarzem. Chciałam, aby była świadkiem ewentualnych "czarów",
jeżeli takie rzeczywiście zadziałają. Tego dnia powtórzyłam procedurę DU
dwa albo trzy razy. W dalszym ciągu traktowałam to bardziej jako sposób
na złagodzenie bólu. Ale następnego dnia rano jęczmień wydawał się
mniejszy. Miałam też wrażenie, że przez noc musiało z niego ujść trochę
ropy. Ponieważ obudziłam się z zaklejonym okiem. Po kolejnych seansach
DU, w dniu, w którym miałam pójść do chirurga. Jęczmień był już tylko
nieznacznym zgrubieniem. A po opuchliźnie wokół oka nie było śladu. Od
czasu tego zdarzenia minęło sporo lat. Często później skłonna byłam
bagatelizować wagę tego, co się stało. Ale wtedy moje zdumienie nie
miało granic.
Stwierdziłam też, że nieważne, czy jest to autosugestia, czy trudna
do zrozumienia magia, ważne. że działa.
Zaczęłam więc wypróbowywać swoje nowe umiejętności.
Nazwałam je "wciskami" i starałam się za ich pomocą kodować w sobie
wyciszenie. Uspokojenie, jasność umysłu. Zdaje się jednak, że
zachowywałam się jak typowy przedstawiciel zachodniej cywilizacji,
myśląc o wyniku końcowym, a nie o samym przebiegu procesu zmian. Kilka
lat później, kiedy przeczytałam Czarnoksiężnika z Archipelagu Ursuli Le
Guin, pomyślałam, że moje "wciski" były czymś w rodzaju "przeganiania
chmur deszczowych za pomocą wiatru".
W książce tej pośledni czarnoksiężnicy z maleńkich wysepek
przeganiali chmury z deszczem ze swoich terytoriów.
Niestety. Ponieważ nie koordynowali swoich poczynań. Doprowadzali
do zaburzeń pogody w skali globalnej. Tak samo ja kodowałam sobie "chęć
do nauki", "siłę i energię do pracy" lub "poczucie zadowolenia i
szczęśliwości", nie zastanawiając się, jak dalece jest to zgodne z
ogólnymi potrzebami mojego organizmu. Całe szczęście, że mądrość i siła
głębokiego JA nie zawsze godziła się, aby tak zwyczajnie nią
manipulować. A ja znów zyskałam ułudę, że w trochę większym stopniu niż
dotychczas panuję nad sobą. Poza tym dzięki kolejnym błędom wiele się
nauczyłam.
Szczególnie pouczający był przebieg i rezultat moich egzaminów
państwowych z języka angielskiego i niemieckiego. Jako studentka handlu
zagranicznego. Wiedziałam, że w naszym przypadku liczy się nie tylko
fakt zdania egzaminu na uczelni (SGPiS), lecz również odpowiedni
stopień. potwierdzony przez komisję z Ministerstwa Handlu Zagranicznego
uczestniczącą w tym egzaminie. W razie pracy w handlu zagranicznym
egzamin państwowy zdany na trójkę należało powtórzyć po trzech latach.
Natomiast ocena dobra i bardzo dobra świadczyły o gruntowej znajomości
języka i nawet uprawniały do odpowiedniego dodatku do pensji.
Oczywiście zależało mi na tym, aby zdać jak najlepiej.
Z obu języków byłam w miarę dobra. Stopniowo jednak zdenerwowanie,
wręcz psychoza. Panujące wśród studentów zaczęło udzielać się i mnie.
Postanowiłam więc zastosować swój "wcisk". Na parę dni przed egzaminami
robiłam sobie seanse DU. Kodując w podświadomości spokój i jasność
umysłu. Wyobrażałam sobie sytuację, kiedy stoję przed komisją
egzaminacyjną i odpowiadam swobodnie, pewnie i dobrze. Na końcu w swoim
wyobrażeniu wizualizowałam oceny dobre w indeksie.
Egzaminy pisemne poszły mi dobrze, z angielskiego dostałam czwórkę
z plusem, z niemieckiego czwórkę. Czekając na część ustną, skutecznie
odganiałam zdenerwowanie.
Przebieg i rezultaty obu egzaminów okazały się zdumiewająco zgodne
z moimi "wciskami". Odpowiadałam swobodnie. Płynnie, dostałam oceny
dobre. Niestety. Nie wzięłam pod uwagę jednego, a mianowicie. że
egzaminy mogłam zdać na piątki. Przedstawiciele obu komisji z żalem
stwierdzili, że zarówno moja praca pisemna, jak i odpowiedź ustna były
znacznie więcej niż dobre, ale niestety nie na tyle, abym mogła dostać
ocenę bardzo dobrą.., Od tego czasu w moich "wciskach" obowiązują
formuły: "będzie najlepiej, jak może być" lub: "będzie tak, jak jest dla
mnie najlepiej".
Kiedy o tym piszę, zastanawia mnie, że wspomnienie "wcisków" z tego
okresu dotyczy programowania samego siebie, aby poprawić swój nastrój,
wyciszyć zdenerwowanie i napięcie. Ciekawe, że nie myślałam wtedy, aby w
ten sposób wpłynąć na bezproblemowe zjedzenie posiłku.
Wyraźnie problemy z jedzeniem w dalszym ciągu były dla mnie ważnym
narzędziem manipulowania sobą. Swoim ciałem, a w dużym stopniu także
otoczeniem.
Oczywiście w ten sposób myślę dopiero teraz. Wtedy czułam się
dziwna. Inna i pokrzywdzona przez los. Seanse DU, masaż polarity czy
różne sposoby relaksacji i wyciszania miały mi pomóc w trochę
skuteczniejszym radzeniu sobie z codziennym życiem. Nie brałam pod
uwagę, że aby osiągnąć prawdziwy spokój i zadowolenie, musiałabym w tym
codziennym życiu zmienić siebie. Nie mogę jednak całkowicie negować
korzyści osiąganych z pierwszych prób pracy nad sobą. Mimo trochę
niewłaściwego używania danych mi narzędzi stopniowo zaszczepiłam w sobie
poczucie odpowiedzialności za siebie i swoje życie. Powoli też
uświadamiałam sobie, że mogę mieć wpływ na swój nastrój i samopoczucie i
że jest to sprawa nie sytuacji z zewnątrz, lecz mojego na nią
reagowania. Wspomnienie niebywale silnej energii, którą po raz pierwszy
poczułam w sobie na pamiętnym przyjęciu ślubnym, teraz wracało,
wzmacniane świadomymi zabiegami. Coraz częściej też przytrafiały mi się
"nieprzypadkowe zbiegi okoliczności".
Szczególnym zjawiskiem stały się przyjeżdżające zgodnie z moimi
przewidywaniami autobusy. Był to czas. Kiedy w dalszym ciągu nie jadłam
zbyt wiele, często więc odczuwałam przenikliwe wewnętrzne zimno. W zimie
było to szczególnie uciążliwe. Najbardziej nieprzyjemne wydawało się
czekanie na przystankach autobusowych. Tablice informacyjne podające
godziny odjazdów, nawet jeżeli gdzieś wisiały, nigdy nie były aktualne.
Pozostawało cierpliwe czekanie, które w zimowe wieczory bardzo się
dłużyło. Nieoczekiwanie jednak sytuacja się odmieniła. W dziwny sposób
zaczęłam rejestrować niespodziewane myśli, na przykład: jeżeli teraz
pójdę na przystanek, to akurat podjedzie 171" albo: ,, Jeżeli chcę
jechać na plac Trzech Krzyży, to nie muszę się śpieszyć, 114 przyjedzie
dopiero za chwilę". Szczególnie dzIwne wrażenie robiło to na moich
znajomych. Potrafiłam spokojnie rozmawiać z nimi przez jakiś czas, po
czym ni z tego, ni z owego żegnać się w pośpiechu, tłumacząc, że
ucieknie mi autobus.
I najciekawsze było, że prawie zawsze miałam rację.
Początkowo za każdym razem, kiedy moje przypuszczenie okazywało się
słuszne, nie mogłam wyjść ze zdumienia.
Z czasem zaczęłam to przyjmować jako w miarę normalną i wygodną
umiejętność. Zauważyłam też pewną cechę charakterystyczną: idealnie
umiałam przewidzieć przyjazd autobusu. Kiedy byłam sama. Jeżeli ktoś mi
towarzyszył, prawdopodobieństwo trafienia stawało się znacznie mniejsze.
Wyraźnie nie była to umiejętność na pokaz.
Kolejne dziwne "zbiegi okoliczności" skłoniły mnie z czasem do
zwracania większej uwagi na przechodzące mi przez głowę myśli. Dotąd
uważałam, że nie mam intuicji, teraz okazało się, Że może tylko głęboko
przykrywałam ją niedowierzaniem i racjonalizmem. W każdym razie warto
było ją poobserwować. Miałam wrażenie, że wkroczyłam - a może raczej
zostałam przyjęta - do trochę innego świata, w którym dotychczasowe
wartości odchodzą na drugi plan, a liczy się coś znacznie ważniejszego.
Nie wiedziałam jeszcze. czym jest to ważniejsze. Ale wyraźnie czułam
jego siłę.
Zauważyłam też swój trochę inny stosunek do życia.
Zaczęłam odnosić wrażenie. że jestem przez nie niesiona.
Dotychczas starałam się za wszelką cenę wpływać na siebie, na oceny
w indeksie. Na swoją tuszę. Robiłam wszystko, aby swoje życie dostosować
do tego, co sobie o nim wymyśliłam.
Nic dziwnego, w dzieciństwie nauczyłam się żyć tak, aby spełniać
oczekiwania innych, potem chciałam więc, aby życie spełniało moje
oczekiwania. Kilka psikusów. Takich jak te z egzaminami, uświadomiło mi,
że nie tędy droga.
Stwierdziłam, że ponieważ nie zawsze wiem, co jest naprawdę dla
mnie naJlepsze. Może warto pozwolić. Aby czasem życie za mnie
zadecydowało... Te pozorne truizmy stały się pierwszym krokiem w stronę
poważnych zmian. Coraz częściej zauważałam, że to, co usilnie chciałam
kontrolować, wymykało się spod tej kontroli. Natomiast gdy byłam
niesiona z prądem, często docierałam tam. Dokąd miałam ochotę się udać.
Życie stawało się coraz ciekawsze. Jakbym weszła w jakiś zaklęty krąg,
pewne słowa, myśli i przekonania zaczęły wzajemnie się nakręcać.
Nabuzowana nowymi pomysłami na życie przybiegałam do znajomych,
opowiadając o swoich planach i zamierzeniach. Mówiłam, jak głęboko
wiercę, że mam szczęście, że na pewno uda mi się osiągnąć to, czego
pragnę, że wystarczy tylko mocno, mocno chcieć. Opowiadałam z takim
przekonaniem, że zarażałam ich swoim entuzjazmem. Teraz nie tylko ja,
ale i oni wierzyli, że dam sobie radę, że osiągnę to. Czego chcę, że
świat stoi przede mną otworem. Z siłą i energią wsparcia ze strony
bliskich mi osób tworzyłam nową siebie: taką, jakiej pragnęłam...
A kiedy czasem na skutek zetknięcia z rzeczywistością spadałam na
ziemię, kiedy puste słowa chwilowo nie mogły unieść mnie do góry,
unosiła mnie wiara przyjaciół. Słyszałam wtedy:
"Dorotko, przecież wiesz, że to tylko chwilowe wątpliwości.
Przecież sama mówiłaś, jak wiele dzieje się samo. A poza tym ty - nawet
jak spadasz - to jak kot, na cztery łapy".
Niektóre z tych słów do tej pory dźwięczą mi w uszach.
Pobrzmiewały zresztą często. W momentach. Kiedy nie czułam się na
siłach iść dalej, kiedy świat się walił i brakowało nadziei. Teraz, ile
razy słyszę je znowu, staje mi przed oczyma przyjaciel. Który
najczęściej je powtarzał. Od paru lat nie ma go już z nami. Ale ja w
takich chwilach mam ochotę się uśmiechnąć, pokiwać głową i powiedzieć:
"Dziękuję, Robercie, tak, masz rację, dam sobie radę".

Rozdział 4
Reiki

Na wiosnę 1984 roku dzięki szczególnym zbiegom okoliczności albo,
jak to zaczęłam nazywać, zrządzeniom losu udało mi się pojechać do
Hamburga na kurs reiki. O reiki nie wiedziałam prawie nic. Pamiętałam
tylko. że znajoma Jill, Mary MacFadey, zajmowała się tym od dłuższego
czasu.
Energia reiki miała podobno uzdrawiać. Mary, Amerykanka,
przyjeżdżała co jakiś czas do Niemiec, gdzie jako mistrzyni tej metody
prowadziła kursy reiki pierwszego i drugiego stopnia. Korespondowałyśmy
ze sobą. Mary już rok wcześniej zaproponowała mi gościnne uczestniczenie
w jednym z jej niemieckich kursów. Niestety był to czas, kiedy
przyjeżdżających do Niemiec Polaków obowiązywały zaproszenia i wizy. Nie
znałam w Niemczech nikogo, kto mógłby mnie zaprosić. Mimo że Mary
regularnie podawała mi daty swoich kolejnych kursów w Berlinie czy
Hamburgu, najczęściej nie miałam wystarczająco dużo czasu na załatwienie
niezbędnych formalności. W końcu jednak silna energia reiki zaczęła
popychać moje działania w odpowiednim kierunku.
W maju, w ostatnim niemalże momencie, zdołałam załatwić
zaproszenie, paszport, wizę. Jechałam rzeczywiście niesiona przez życie
i ufając losowi. Z bardzo małą ilością pieniędzy, nie znając ludzi, u
których miałam się zatrzymać... Z Berlina zadzwoniłam, że jestem w
drodze, tak więc na dworcu w Hamburgu witano mnie jak dawno oczekiwanego
gościa. Poczułam się jak we śnie lub w bajce. Wprawdzie przez rodziców
od dawna oswajana byłam z zasadą, że "znajomi naszych znajomych są
naszymi znajomymi", lecz teraz wyraźniej pojęłam pełne jej znaczenie.
Przez dwa tygodnie mieszkałam u nie znanych mi ludzi, a byłam traktowana
jak dawna znajoma, zabierana na wypady i spotkania. Jednocześnie brałam
udział w kursie reiki, i to stanowiło osobny czarowny rozdział życia.
Pierwszy weekendowy kurs trwał pełne trzy dni i odbywał się gdzieś
za miastem. Mimo ciekawej okolicy nie było czasu na korzystanie ze
świeżego powietrza. Zajęcia trwały przez cały dzień. Słuchałam pilnie, z
zeszytem na kolanach. To. czego się dowiadywałam, było dla mnie
całkowicie nowe.
Zupełnie inne od dotychczas znanych mi poglądów na istotę choroby,
życia i śmierci. Potrzeba więc było dużo skupienia. koncentracji i po
prostu czasu na oswojenie się z nowymi. abstrakcyjnymi ideami. O
niezrozumieniu nie było mowy. gdyż zajęcia prowadzone przez Mary po
angielsku natychmiast tłumaczono na język niemiecki. Mogłam więc
dwukrotnie usłyszeć to, co miało dotrzeć do mojego umysłu.
Podstawowe zasady reiki wydawały się dosyć jasne i teoretycznie
możliwe do zaakceptowania. Podobało mi się. że stosując reiki, nie
jestem uzdrowicielem. Lecz po prostu przekazuję energię pochodzącą z
Wszechświata. Wiedziałam, że jest coś specjalnego w przykładaniu rąk na
bolące miejsca. Robimy to sami, automatycznie, nie zastanawiając się nad
własnymi zdolnościami uzdrawiania. Sama łapałam się za bolącą głowę czy
żołądek, skakałam na jednej nodze, rozmasowując potłuczone kolano.
Wszyscy wiedzą. Jaką ulgę przynosi ręka matki położona na rozpalonym
czole chorego malucha. Cieszyłam się więc, że mogę poznać sposoby
ułożenia rąk przynoszące najlepsze rezultaty, a sprawdzone przez
wielowiekową praktykę i tradycję.
Trochę trudniej było mi uwierzyć w skuteczność afirmacji... Właśnie
w Hamburgu po raz pierwszy dowiedziałam się o czymś takim jak siła
pozytywnego myślenia. Jednak przyjęcie tych nowych idei wymagało
wkroczenia w to, co niejasne i oparte na kruchych jeszcze u mnie
fundamentach wiary w siebie i zaufania losowi. Same afirmacje,
bezmyślnie powtarzane na głos lub pisane, wydawały mi się kompletnym
absurdem i zwyczajną stratą czasu. Powoli zaczał mnie jednak zastanawiać
pomysł ich wielokrotnego powtarzania. Przypomniałam sobie znane mi osoby
zawsze mówiące, że mają pecha. Rzeczywiście pechowe sytuacje zdarzały im
się znacznie częściej niż komuś innemu.
Zdumiewały mnie wykłady Mary o sile ludzkiej podświadomości. O tym,
że podświadomość nie ma zdolności logicznego rozumowania i ślepo
realizuje to. Co jej zakodujemy.
Jeżeli więc ktoś wmawia sobie. że ma pecha, to jego podświadomość
usiłuje udowodnić. że tak rzeczywiście jest. Nie bierze przy tym pod
uwagę, że w głębi duszy dany pechowiec wolałby tym razem, jak zresztą i
w wielu innych przypadkach. Mieć szczęście. Pamiętam, że słuchałam tego
trochę jak ciekawej bajki. Pełna sceptycyzmu, skłonna byłam traktować
nowe myśli raczej jak interesujące hipotezy niż sprawdzone przesłania.
Ale zdecydowałam się na eksperyment. Dotąd byłam raczej pesymistką
niż optymistką. Zawsze jeżeli czegoś bardzo pragnęłam, wolałam
przygotowywać się na sytuację. kiedy to się nie zdarzy, aby w razie
niepowodzenia uniknąć rozczarowania. Uważałam, że jeżeli wypadki potoczą
się zgodnie z moim pragnieniem, to będę miała miłą niespodziankę. Bałam
się natomiast rozczarowań, bo trochę ich już doświadczyłam. Tak więc
jako dotychczasowa "nieudacznica", stanowiłam dobre pole do popisu dla
nowych metod działania i myślenia. Stwierdziłam, że mogę przecież mówić
sobie i innym. Iż coś mi się uda i mam szczęście. Jeżeli się nie
powiedzie, stracę tylko puste słowa...
Od czasu tych pierwszych eksperymentów minęło ponad 10 lat. Dzisiaj
nie potrafię wyliczyć nawet tych najbardziej spektakularnych zdarzeń, w
których moja podświadomość w niezwykły sposób udowodniła, że ja
rzeczywiście mam szczęście. Po pierwszym roku czy dwóch latach sama w to
uwierzyłam, potem uwierzyli także moi bliscy. Teraz, kiedy myślę o nowym
przedsięwzięciu, teoretycznie niemożliwym do zrealizowania, natychmiast
słyszę głos: "Tobie to się uda, przecież ty masz szczęście". A przecież
nie zawsze je miałam.
Afirmacje i pozytywne myślenie to tylko jeden z wielu aspektów
uwzględnianych podczas kursu reiki. W ciągu tych kilku dni poznałam
znacznie więcej nowych poglądów na temat istoty zdrowia i szczęścia.
Dowiedziałam się, że pełnia zdrowia psychicznego i fizycznego
charakteryzuje się swobodnym i niezmąconym, stałym przepływem energii
przez ciało. Negatywne myśli i nawarstwiające się, powstrzymywane lub
nadmiernie kumulowane emocje prowadzą do tworzenia bloków
energetycznych. Dłużej trwające zastoje energetyczne powodują osłabienie
różnych miejsc i narządów. Reiki kierowana na osłabione miejsce ma na
celu wzmożenie przepływu energii przez obszar, w którym z jakichś
powodów życiowa energia jest blokowana. Najlepiej działa jednak pełen
seans reiki. Stymulacja przepływu energii przez cały organizm powoduje
bowiem uaktywnienie również i miejsc najczęściej osłabionych i
najwrażliwszych. a całościowa sesja sprzyja utrzymaniu równowagi i
harmonii całego organizmu również w sytuacji powracania do zdrowia
poszczególnych narządów.
Kolejna. Bardzo zajmująca, choć według mnie zarazem niezwykle
abstrakcyjna teoria głosiła, że za niedomagania pewnych miejsc i organów
odpowiedzialne są konkretne problemy natury psychicznej. Nie tylko ja.
Również i inni uczestnicy kursu czuli się rozbawieni takim sposobem
myślenia. Ale zgodnie z propozycją Mary rozpoczęliśmy poszukiwanie
zwrotów określających stan psychiczny przez użycie nazw części ciała,
narządów lub czynności fizjologicznych. Najciekawszy okazał się fakt, że
wiele takich samych określeń funkcjonowało zarówno w języku angielskim,
niemieckim, jak i polskim. Na przykład: "złamane serce". "Kamień spadł
mi z serca", "nie wiem, jak ugryźć ten problem".
"ona ma cały dom na głowie", "najwyższy czas, abyś stanął na
własnych nogach", "to mi leży na wątrobie", "wszystko na moich barkach".
Mary miała nawet tabelkę zestawiającą dolegliwości i schorzenia oraz
powodujące je problemy psychiczno - emocjonalne, a także odpowiednie dla
nich afirmacje. Nie pamiętam, czy pochodziło to z książki Louise L. Hay
Możesz uzdrowić swoje życie, teraz już znanej i u nas.
Spojrzenie na problem było na tyle nowe i dziwne, że nie
interesowała mnie dodatkowa lektura na ten temat.
A jednak ziarno zostało zasiane. Chociaż zarzekałam się, że nie
wierzę w takie powiązania, zaczęłam zwracać uwagę na wyrazy, jakich
używam, określając swój stan. Wyraźniej słuchałam też, co mówią inni.
Zauważyłam na przykład, że kiedy ktoś mówił: "tyle pracy, że głowa
boli", ja w takim przypadku stwierdzałam: "tak dużo zajęć, że można
zwariować". Mnie nigdy nie przyszło do głowy, że "od życia dostaje się
po nerach", natomiast stosunkowo często "świat mi się walił". Wyglądało
na to, że każdy w określaniu swoich problemów życiowych używał porównań
związanych z jego słabymi punktami. Było to dla mnie dosyć
zastanawiające i w rezultacie zrobiłam się znacznie ostrożniejsza w
wypowiadaniu tego rodzaju sformułowań.
Można powiedzieć, że moja pierwsza konfrontacja z uzdrawianiem
przez reiki polegała bardziej na zainteresowaniu się nowymi tendencjami
w spojrzeniu na zdrowie i chorobę niż na faktycznej pracy nad moimi
dolegliwościami.
Mimo skrupulatnych notatek i posłusznego przykładania rąk na chore
miejsca wciąż nie byłam przekonana, do jakiego stopnia mogę przekazywać
energię. Poza tym najwygodniej było na razie słuchać tych nowych teorii,
bardziej lub mniej przemawiających do mojego racjonalnego umysłu.
Delikatnie się z nimi oswajać, trochę polemizować.
Przyjęcie jako pewnik czegoś zupełnie abstrakcyjnego. Niewidocznego
i niemierzalnego. Po pierwsze nie mieściło mi się w głowie, po drugie
budziło obawy związane z ryzykiem zmian. Jakie mogłoby za sobą
pociągnąć.
Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami Mary podczas kursu wcale
nie czułam się lepiej. Jedzenie "siadało" mi tak samo jak w Polsce. Tak
samo ratowałam się lodami lub alkoholem i ogólnie jadłam bardzo
ostrożnie. Otumaniona natłokiem nowych doznań i informacji, nie byłam
pewna, co tu naprawdę działa i czy nie jest to po prostu autosugestia.
Punktem kulminacyjnym kursu była inicjacja reiki. Pamiętam, że cała
mistyczna otoczka tego wydarzenia powiększyła jeszcze moją niepewność i
głębokie niedowierzanie. Co rusz powracała cicha, nie ubierana nawet w
słowa myśl w rodzaju: "gdzie ja jestem?", "co ja tu robię?".
A jednak mimo wszystko wyraźnie czułam. że jestem w dobrym miejscu
i robię coś dla mnie ważnego.
Z pewnością duże znaczenie miał również kontakt z ludźmi, którzy
jakiś czas temu poznali reiki, a teraz z dużym uznaniem i zachwytem
wyrażali się o jej działaniu.
Słyszałam o przełomowym wpływie reiki na życie wielu z nich. Poziom
intelektualny tych osób powodował, że nabierałam zaufania do ich słów.
Robili wrażenie "normalnych", może więc warto było odstawić na bok
nadmierny sceptycyzm,.. Wśród ludzi, z którymi wtedy przebywałam,
naturalne było stosowanie esencji kwiatowych doktora Bacha, medytacje
czy odbywanie podróży do Indii. Po kilku dniach zauważyłam, że sama
stawiam siebie po ich stronie.
Kiedy odnalazłam w Hamburgu starych znajomych, tzw. normalnych i
nie nawiedzonych, poczułam się już wyraźnie inna. W swoim pokoju
otoczyłam się książkami, których w Polsce prawdopodobnie bym nie
znalazła, Największe wrażenie zrobiły na mnie dwie: Sidhartha Hessego i
"Przeznaczenie twoją szansą" (Schicksal als Chance) Thorwalda
Dethlefsena. Pamiętam. że wprowadzały mnie one w inny świat, świat, o
którego istnieniu od dawna podświadomie wiedziałam, ale nie umiałam go
uwzględnić w swoim dotychczasowym pojmowaniu życia. Teraz też nie
wszystko potrafiłam przyjąć, a tym bardziej zrozumieć. Ale czytanie o
czymś, co było tak bardzo moje, sprawiało wyraźną przyjemność i
wywoływało głębokie wewnętrzne drżenie.
Czas w Hamburgu okazał się okresem. W którym przestałam spoglądać
przez dziurkę od klucza na inny. Prawie mi nie znany świat, lecz
otworzyłam drzwi i weszłam do środka.
Myślę, że przez następnych kilka miesięcy. A nawet lat. żyłam na
przemian w dwóch różnych światach: trochę wśród starych racjonalnych i
logicznych zasad, trochę wśród mistycyzmu i energii Wszechświata. Co
chwila przechodziłam z jednego pokoju do drugiego, niezdecydowana, w
którym mam ochotę zamieszkać. Myślę. że do tej pory nie wybrałam żadnego
z nich. Ale zdecydowałam się na kompromis, który na razie najbardziej mi
odpowiada: otworzyłam na oścież drzwi i oba pokoje potraktowałam jako
całość - moje obecne mieszkanie.
Ale powróćmy do Hamburga. Po kursie pierwszego stopnia Mary
postanowiła pozwolić mi na udział w kursie drugiego stopnia. Normalnie
nie było to praktykowane. Aby poznać tajniki przekazywania reiki na
odległość i leczenia mentalnego, należało najpierw przez pół roku
ćwiczyć się w umiejętnościach podstawowych. Mary jednak postanowiła
zrobić dla mnie wyjątek. Obie nie chciałyśmy, aby kolejne trudności
wizowo - paszportowe ograniczyły moje tempo poznawania reiki.
Chociaż kurs reiki drugiego stopnia był wyższą szkołą jazdy i mógł
się wydawać jeszcze bardziej tajemniczy i mistyczny, mnie znacznie
bardziej odpowiadał. Podejrzewam, że kupiłam sobie z jego idei to, co w
danym momencie najłatwiej mogłam przyjąć. Przede wszystkim reiki
mentalna w swym zastosowaniu przypominała moje "wciski" DU, miałam więc
wrażenie, że dostałam trochę lepsze narzędzie do wykonywania znanych mi
już działań. Zwiększał się też ich zakres, bo mogłam w ten sposób
pomagać nie tylko sobie, ale i innym. Podobało mi się również, iż seans
reiki aplikowany drugiej osobie poprzedzało zastrzeżenie, że pacjent
przyjmie energię, kiedy będzie do tego gotów. Nie było więc obawy, że
zrobię coś wbrew woli drugiego człowieka lub niezgodnie z jego
potrzebami. Jak dobrze, że miałam już za sobą własne doświadczenia
dotyczące "wcisków", wiedziałam bowiem, że dzięki nim będę szczególnie
ostrożna przy pracy mentalnej.
Natomiast przekazywanie reiki na odległość wydawało mi się zupełną
magią i nie wierzyłam, że kiedykolwiek będę tę umiejętność
wykorzystywała. Taka forma pracy, jako zupełnie niewymierna i
niesprawdzalna. Robiła wrażenie abstrakcyjnej. Nieomal szamańskiej.
Uważałam też. że to żadna przyjemność wykonywać pracę, o której efektach
może nigdy się nie dowiemy. Przekonały mnie jednak dwa przykłady
zastosowania tej formy reiki, proponowane przez Mary. Pierwsza. To kiedy
martwimy się o kogoś bliskiego, komu bardzo chcielibyśmy pomóc, a
niestety w danym momencie ta osoba jest daleko i nie możemy się z nią
zobaczyć ani nawet skontaktować. Czasami zaś ktoś. Komu bardzo
chcielibyśmy pomóc. Nie ma ochoty na seans ani nie jest przekonany do
skuteczności reiki. Poprzedzenie seansu reiki formułą, że dana osoba
przyjmie przesyłaną do niej energię tylko wtedy, kiedy sama będzie tego
chciała i potrzebowała, wykluczała obawy o uzdrawianiu na siłę. Z
drugiej strony, przekazującemu energię przynosiła ona uspokojenie i
dawała poczucie, że nie pozostaje bierny wobec cierpienia kogoś
bliskiego.
Podczas zajęć w Hamburgu w programie ćwiczeń należało wybrać osobę,
do której chcemy przesłać energię na odległość. Mimo pewnego
zaangażowania, w dalszym ciągu traktowałam to wszystko jak zabawę.
Zdawałam sobie sprawę, że dzięki autosugestii potrafię wiele dla siebie
zrobić. Nie mogłam jednak uwierzyć, że moje działania mogą mieć równie
silny wpływ na innych. Ale ćwiczenie należało wykonać. Wybrałam mamę. Do
której od kilku dni nie mogłam się dodzwonić. Obawiałam się, że rodzice
mogą się o mnie martwić, pojechałam przecież w ciemno na kilkudniowy
kurs. A nie było mnie już drugi tydzień. Przekazując mamie energię
reiki, posyłałam jej następującą myśl: "Cieszę się, że Dorota ma okazję
poznać coś nowego i na pewno się tam dobrze bawi". Muszę przyznać, że
ogromne było moje zdziwienie, kiedy po powrocie do Polski zadzwoniłam do
rodziców i mama moje obawy, czy się przypadkiem za bardzo o mnie nie
martwiła. Skwitowała dokładnie takimi samymi słowami... Ale ani ten
przykład. Ani wiele późniejszych nie zdołały mnie do końca przekonać o
rzeczywistym działaniu reiki. Wiedziałam, że coś w tym jest, wciąż
jednak nie byłam pewna, do jakiego stopnia sama mogę stanowić ten
zaczarowany przekaźnik energii Wszechświata.
Z czasem właśnie przekazywanie energii na odległość stało się
najchętniej stosowaną przeze mnie formą pracy z reiki. Traktowałam to
bardziej jako coś dla siebie niż dla innych. Reiki na odległość okazała
się cudownym sposobem na uspokojenie obaw dotyczących bliskich mi osób.
Nauczyłam się nie oczekiwać. że w ten sposób uzdrowię kogoś czy pomogę
kochanej osobie, lecz traktować to jako własną terapię wyciszającą
niepotrzebne martwienie się na zapas.
Uważałam, że jeżeli dodatkowa dawka energii dotrze do tej osoby, to
bardzo dobrze, jeżeli nie - trudno.
Podczas pobytu w Hamburgu odbyłam nie tylko intensywne kursy
pierwszego i drugiego stopnia reiki, lecz wzięłam również udział w
zajęciach kursu powtórzeniowego.
Zorganizowany był on z myślą o osobach, które jakiś czas temu
poznały oba stopnie reiki, a teraz w toku praktyki coś jeszcze chciały
sobie przypomnieć. O coś zapytać. Nie da się ukryć, że razem stanowiło
to dla mnie dawkę uderzeniową.
Głowę miałam pełną nowych teorii i myśli. Czułam się przepełniona
doznaniami, których nie umiałam nazwać ani określić. W dalszym ciągu nie
byłam pewna. Po co się tutaj znalazłam i jak dalece reiki może pomóc w
moich zwariowanych problemach zjedzeniem, niejedzeniem i samą sobą.
Otumaniona zaczarowanym światem energii, inicjacji, kadzidełek i
uspokajającej muzyki. Zastanawiałam się nawet, dlaczego Mary, mimo
całego swojego zaangażowania w mój przypadek, nie potraktowała go tak,
jak opowiadała w jednej ze swoich licznych anegdotek. Dlaczego nie
próbowała odprawiać nade mną egzorcyzmów, podobno przecież mistrzowie
reiki w ciężkich przypadkach coś takiego stosowali. Mogłoby się wydawać
dziwne, skąd się wzięły tak absurdalne myśli w moim racjonalnym umyśle,
ale w tym czasie sama nie wiedziałam. W co wierzę, a czego jeszcze nie
przyjmuję do wiadomości. Chwilami podważałam istotę wszystkiego, co się
tutaj zdarzyło, to znów przychodziły momenty, w których gotowa byłam
przyjąć całą ideę reiki ze wszystkimi jej najbardziej nieprawdopodobnymi
elementami. Perspektywa wyzdrowienia, nawet w ten magiczny. szamański
sposób, wydawała się mimo wszystko ciekawsza niż leczenie siebie i
innych przez przekazywanie energii.
W dalszym ciągu prędzej mogłam uwierzyć w siłę reiki działającą
przez ręce Mary niż w jakiekolwiek możliwości uzdrawiania. Którymi
dysponował taki laik i niedowiarek jak ja.
Teraz cieszę się, że nikt nie odprawiał nade mną egzorcyzmów, a
"cudowne uzdrowienie" było moim świadomym wyborem. Popartym trwającą
wiele lat pracą, ale wtedy wiele bym dała za magiczne uwolnienie mnie od
wszystkich bolączek. Minęło jednak trochę czasu i jestem zdania, że
wszystkie spektakularne działania uzdrowicieli czy energoterapeutów, aby
zostały do końca przyjęte przez chorego, wymagają od niego równie
ciężkiej pracy. Tą pracą jest gotowość na życiowe zmiany i konsekwencja
w ich przeprowadzaniu. Zmiany mogą być u każdego inne. Dotyczyć innych
aspektów życia i sposobów myślenia. Ale zawsze będzie to proces długi i
dość trudny, bo wymagający otwarcia się na nowe i nieznane.
Nie pamiętam, jak zareagowała Mary, kiedy powiedziałam jej o swoich
wątpliwościach. Myślę, że ze zwykłym sobie spokojem wróciła do
podstawowej zasady reiki, a mianowicie. że energia Wszechświata,
przepływając przeze mnie do innej osoby. Leczy zarówno mnie. Jak i ją.
Rozumiałam też intencje Mary. W jej cichych planach miałam być
"posłannikiem" reiki dla Europy Wschodniej. Wspólnie zastanawiałyśmy się
nad zorganizowaniem jej przyjazdu do Polski.
Niestety, nie wprowadziłam w życie zamierzeń Mary, być może za
bardzo jeszcze siedziałam w swoim logicznym i racjonalnym świecie handlu
zagranicznego i polskich realiów.
A ponieważ sama wciąż musiałam przekonywać się do siły i mocy
reiki, nie wierzyłam, że zdołam zjednać do niej innych. Obawiałam się,
że nikt nie będzie zainteresowany moimi seansami. Obawiałam się
wątpliwości, ponieważ sama je miałam.
Ale i w tym wypadku potwierdziło się przekonanie o sile wysyłanych
myśli. W ciągu czterech lat od mojego pobytu w Hamburgu zaczęły się
odbywać pierwsze kursy reiki w Polsce. Dzisiaj można już na temat reiki
wiele po polsku przeczytać, a zajęcia prowadzone są przez polskich
mistrzów.
Po powrocie do Polski byłam pełna sprzecznych myśli i zamierzeń.
Czułam się bardzo osamotniona, bo te nowe wartości obce były bliskim mi
osobom. Nie utożsamiałam się z grupą zwolenników działań paranormalnych.
Nie miałam żadnych zdolności do posługiwania się wahadełkiem czy
różdżką, w żadnym razie nie chciałam zostać bioenergoterapeutką. Z
drugiej jednak strony, czułam się inna, obciążona dziwnym bagażem nowych
umiejętności - niekonwencjonalną metodą pomagania innym. Nie umiałam
myśleć o reiki jak o nowym zawodzie. Jak mogłabym brać pieniądze od
innych za coś. Co sama dostałam za darmo?
Zresztą zamierzałam dokończyć studia, obronić pracę i zostać
przykładnym handlowcem. Praca i zarabianie na życie kojarzyły mi się ze
spędzaniem ośmiu godzin dziennie w biurze, ze stresem negocjacji i
listami handlowymi.
Nie bardzo wiedziałam. Jak wykorzystać nowe umiejętności. Komu o
nich mówić? Kiedy proponować sesje? Bardzo pomocne okazały się wtedy
wcześniejsze rady Mary. Podczas kursu niektóre z nich wydawały się błahe
lub po prostu mnie nie dotyczące, teraz wiele tych sugestii nabierało
nowego znaczenia. "Pamiętajcie codziennie dawać reiki samemu sobie, na
początku jest to szczególnie ważne", "Reiki można dawać roślinom i
zwierzętom - spróbujcie", "Przesyłajcie reiki do osób, z którymi ciężko
wam się współpracuje lub które budzą wasze negatywne emocje. Energia
miłości. niesiona przez reiki, uzdrawia problemy międzyludzkie", "Jeżeli
ktoś bardzo potrzebuje waszej pomocy, a nie godzi się na seans reiki,
wyślijcie mu reiki na odległość, zawsze z zastrzeżeniem, że przyjmie ją,
kiedy będzie gotów".
Rady były bardzo dobre, niektóre wyraźnie brzmiały mi w głowie
jeszcze wiele tygodni po powrocie z Hamburga.
Znacznie trudniej było się do nich zastosować. Mary wciąż
podkreślała konieczność naszego podejścia do innych z miłością. Ale jak
tu myśleć o miłości do kogoś. Do kogo czuję niechęć? Mój umysł,
przyzwyczajony do pracy kontrolera i komentatora emocji, nie umiał
zezwolić na nie cenzurowane przepuszczanie czystych uczuć. Jednocześnie
niemożliwe wydawało się świadome. Odgórne nakazywanie sobie przyjaznych
uczuć w stosunku do nie lubianych osób. Z pomocą przyszło wtedy
wspomnienie uczucia, jakiego doznawałam podczas zajęć praktycznych na
kursie reiki. Ćwiczyłam z osobami zupełnie mi nie znanymi. Jedne na
pierwszy rzut oka wzbudzały moją sympatię, inne obojętność, a nawet
niechęć. I nawet jeżeli były to tylko ćwiczenia dotyczące samego
ułożenia rąk, zawsze po jakimś czasie pracy z reiki miałam wrażenie, że
z daną osobą łączy mnie cudowna nić przyjaźni, miłości i życzliwości.
Nie miało to nic wspólnego ze znanym mi dotychczas uczuciem miłości.
Doznanie to nie miało żadnego poparcia ze strony myśli czy przekonań,
było czystym, samoistnym uczuciem. Powstałym ot, tak sobie, po prostu,
bo dlaczego nie. Podczas zajęć Mary wprowadziła pojęcie "bezwarunkowej,
czystej miłości". Pomyślałam więc. że może te dziwne. Ale i piękne nitki
cudownego nowego uczucia pojawiającego się, kiedy z kimś pracuję, to
właśnie pierwsze ziarenka tej prawdziwej bezwarunkowej miłości.
Połączenie wiedzy z doświadczeniem. Poparcie tego. Co pojawiło się
w moich myślach, konkretnym doznaniem na poziomie odczuć. Oto, czym
przede wszystkim było dla mnie działanie reiki. Bo reiki nie uzdrowiła
mnie w sposób. Jakiego można by oczekiwać. Nie zaczęłam więcej jeść, nie
utyłam, ani nie schudłam. Ale otrzymałam cudowne narzędzie, dzięki
któremu sama. We własnym tempie i w sposób najbliższy moim potrzebom
zaczęłam dążyć ku temu uzdrowieniu.
Kiedyś Jill, moja angielska opiekunka, w bardzo ciekawy sposób
określiła problem pewnej kobiety. Młodej. ładnej. wydawałoby się pełnej
życia i chęci do życia. Która ze względu na schorzenia kręgosłupa coraz
częściej zmuszona była korzystać z wózka inwalidzkiego. Jill miała
okazję spędzić z nią kilka godzin. Później powiedziała mi: - Wiesz. Ona
ma chorą głowę, a nie kręgosłup. Jej choroba to jej umysł i myśli.
Reiki, mimo że stwarzała pozór pracy miejscowej. Skoncentrowanej na
przekazywaniu energii szczególnie do miejsc chorych, była pierwszą
metodą rozwiązującą moje problemy w sposób kompleksowy. Nie było tu
miejsca na zaleczanie symptomów. Wręcz przeciwnie, tak jak uprzedzała
Mary, czasami czułam się nawet gorzej. Ale proces powrotu do zdrowia
został zapoczątkowany, przy czym był to typowy proces uzdrawiania nie
mojego żołądka czy wątroby, lecz moich myśli.
Dlaczego nie wystarczyła sama reiki? Dlaczego musiałam poszukiwać
innych metod pracy, które w końcu przyniosły lepszy rezultat? Jestem
zdania, że wszyscy jesteśmy indywidualnościami o bardzo różnych
potrzebach i możliwościach. Wspaniałe lekarstwo pomagające jednej
osobie, w przypadku drugiej nie zadziała, a u kogoś innego wywoła
uczulenie. Dla mnie reiki okazała się skutecznym lekarstwem na życie i
na chęć do życia, cudowną metodą wspierającą mój wewnętrzny rozwój i
otwierającą mnie na dokonywanie własnych, w pełni mi odpowiadających
życiowych wyborów.
Jednak do prawdziwego ruszenia z podstaw nie tylko moich myśli,
lecz całego życia potrzebowałam czegoś innego.

Rozdział 5
Rebirthing

Jeżeli miałabym jednym słowem określić stan, w jakim wróciłam do
Polski po kursie reiki, powiedziałabym, że byłam poruszona. Coś we mnie
drgnęło i odtąd w ciągu najbliższych tygodni dość często odczuwałam
rodzaj wewnętrznej wibracji. Był to stan trudny do zdefiniowania, a tym
bardziej do opanowania. Swoim zwyczajem, bardzo chciałam to zrozumieć.
Niestety jedynym wytłumaczeniem, jakie przychodziło mi do głowy, było
wspomnienie Mary przestrzegającej, że inicjacje reiki są bardzo silnym
impulsem dla organizmu i wiele osób jeszcze przez długi czas doznaje po
nich osobliwych, nowych wrażeń. Muszę przyznać, że nie przekonywało to
mojego racjonalnego umysłu.
Nie mogłam pogodzić się z faktem, że znowu coś wymyka się spod
mojej kontroli. Wróciłam więc do starych sztuczek - "wcisków". Teraz
były one znacznie silniejsze, bo wzmocnione działaniem reiki. Pamiętam
niechęć i dezaprobatę mamy, kiedy zamykałam się w pokoju, prosząc, aby
nikt mi nie przeszkadzał. Rzeczywiście mogło to robić dziwne wrażenie.
Potrafiłam przez kilka godzin chodzić podenerwowana, ze łzami w oczach,
ulegając panice i egzaltacji, po czym kiedy stan ten wydawał się nie do
opanowania, spokojnie mówiłam, że muszę zrobić sobie "wcisk", i po
jakimś czasie wychodziłam ze swojego pokoju wesoła, zadowolona,
uspokojona, pewna siebie.
Zaczęły się wakacje, wydawało się więc, że będę miała czas na
stopniowe zintegrowanie wszystkich nowych wrażeń.
Bałam się jednak samotnego radzenia sobie z czymś, czego nie znam i
nie kontroluję. Od znajomych dowiedziałam się o organizowanym gdzieś w
górach, w okolicach Wisły. Tygodniowym treningu rebirthingu. Poruszona i
rozedrgana, zdecydowałam się na kolejną dawkę dziwnego i niewiadomego. O
rebirthingu. Czyli świadomym oddychaniu, wiedziałam bardzo niewiele. Raz
uczestniczyłam w czymś w rodzaju grupowej sesji oddechowej i
zapamiętałam to jako głęboki relaks, dający w efekcie pełne rozluźnienie
również następnego dnia. Wiedziałam, że sesje rebirthingu mogą prowadzić
do ciekawych rezultatów, znałam osoby zachwycone rebirthingiem. Sama
oczekiwałam raczej wyciszenia i rozluźnienia, tak bardzo mi teraz
potrzebnego. Z kursu reiki wyniosłam przekonanie, że mój proces
zdrowienia hamowany jest prawdopodobnie przez głębokie nie uzmysłowione
przeze mnie problemy nieświadomości. To one tworzą niechęć do wyjścia z
choroby i powodują kolejne niedomagania. Miałam nadzieję. że warsztaty
rebirthingu będą krokiem w stronę dotarcia do niektórych z tych
głębokich, nie uświadamianych spraw.
Rzeczywiście zajęcia te, jak i mój późniejszy kontakt z
rebirthingiem w dużym stopniu zmieniły moje spojrzenie na siebie, na
moją tuszę i na to, co i dlaczego jem. Z tego względu mojej przygodzie z
rebirthingiem postanowiłam poświęcić osobny rozdział. Nie chciałabym
jednak, aby moje osobiste wrażenia zostały odczytane jako opis tej
metody I jej działania, zdaję sobie bowiem sprawę, że mogę to zrobić w
sposób mylący lub niekompletny. Dopiero Technika Alexandra, której parę
lat później w pełni się poświęciłam, nauczyła mnie, że z
najwspanialszych metod i od najlepszych nauczycieli uczymy się tylko
tego, co w danym momencie sami gotowI jesteśmy przyjąć.
A tak było z moim rebirthingiem. Znowu przede wszystkim słuchałam
nowych idei, uczestniczyłam w ciekawych zabawach, by dopiero na końcu z
rezerwą i oporami pozwalać sobie na stopniowe doświadczanie tego, co
metoda ta miała do zaoferowania w praktyce. Oddech połączony, który
prowadził do superwentylacji (nie mylić z hiperwentylacją). miał
wywoływać szybszy przepływ energii i również tak jak w reiki, choć w
inny sposób, rozładowywać bloki energetyczne. Zdążyłam już nasłuchać się
mrożących krew w żyłach opowieści o mrowieniach, odrętwieniach i
tężyczkach różnych partii ciała. Jeżeli podczas sesji rebirthingu nie
potrafimy swobodnie zrelaksować wydechu i na siłę przebijamy się przez
blok. Sama nie doświadczałam takich sensacji. ponieważ przy
najmniejszych oznakach dziwnych reakcji ciała spłycałam oddech i
zapadałam w sen. W rezultacie moje pierwsze sesje rebirthingu były
rzeczywiście wspaniałym relaksem i niczym więcej.
Rebirthing w Polsce przeszedł długą drogę od euforii I zachwytów
poprzez obawy i porównywanie tej metody do niebezpiecznej szarlatanerii,
by w końcu okrzepnąć jako niekonwencjonalna metoda pracy nad sobą, wciąż
zaskakująca kolejnych zwolenników i coraz częściej wykorzystywana jako
dodatkowe narzędzie pracy psychoterapeutów. Z pewnością do pierwszych
negatywnych ocen rebirthingu przyczyniło się stosowanie tej metody w
sposób nieprofesjonalny przez osoby bez odpowiedniego przygotowania. Z
czasem literatura na ten temat oraz procedura oficjalnej rejestracji
rebirtherów spowodowały, że stosują ją tylko osoby kompetentne i godne
zaufania. Bo zarówno w przypadku rebirthingu, jak i przy innych
działaniach pomagających przebrnąć przez zawiłości ludzkiej psychiki
zaufanie do terapeuty i poczucie bezpieczeństwa podczas sesji jest
warunkiem umożliwiającym owocną pracę.
Mnie zachwycały zajęcia teoretyczne. Które w dużym stopniu
przypominały to, o czym mówiła Mary. Znów pojawiła się kwestia
negatywnych myśli wpływających na działania podświadomości oraz
ćwiczenia w pracy z afirmacjami. Ponownie usłyszałam o psychologicznych
aspektach konkretnych chorób i niedomagań. Zaznajomiona z zagadnieniem,
słuchałam teraz uważniej i z mniejszymi zastrzeżeniami. Zabawy w parach
i małych grupkach miały nakierować nas na uświadomienie sobie własnego
stosunku do życia, do otoczenia. Rodziców, partnerów. Do siebie samych.
Odkrywałam schematy wpływające na moje postępowanie, które
sprawiały wrażenie zupełnie bezsensownych i niepotrzebnych. Zajęcia te
rzeczywiście umożliwiały mi dotarcie do nie uświadamianych dotąd wzorców
sterujących moim życiem, do wielu głębokich problemów podświadomości.
Po pierwszych dwóch dniach intensywnego przekopywania się przez
zakamarki własnej głowy miałam wrażenie, że nie będę dłużej zdolna
dźwigać tak olbrzymiego ciężaru swoich myśli i przekonań. Wtedy dopiero
mój przeciążony umysł zgodził się na chwilową rezygnację z pełnej
kontroli.
Pozwoliłam sobie na próbę wejścia w sesję oddechową zgodnie z
poleceniami siedzącego przy mnie terapeuty. Bonnie i Joe, amerykańscy
rebirtherzy, dawali popis profesjonalnego podejścia do ćwiczących.
Pełnego głębokiej intuicji i wielkiego szacunku dla potrzeb i możliwości
nas. żółtodziobów.
Rzeczywiście. Energia połączonego oddechu coś we mnie odblokowała,
coś wyrzuciła. Pamiętam cudowne uczucie. z jakim obudziłam się
następnego ranka po pierwszej prawdziwej sesji. Czułam się nieopisanie
lżejsza, tak jakby rzeczywiście jakieś wielkie ciężary spadły mi z
serca. I najpiękniejsze. że ciężary te już nigdy nie wróciły. Z czasem
stawałam się silniejsza i bardziej gotowa na uzmysłowienie sobie
kolejnych absurdów i ciężarów oraz na stopniowe radzenie sobie z nimi.
Kolejne sesje dotykały następnych spraw, które w większym lub mniejszym
stopniu zostawały w ten sposób wyczyszczone. I istotnie to. Co już raz
udało mi się zrzucić, nie powracało.
Dopiero wtedy zrozumiałam sens proponowanej podczas warsztatów z
rebirthingu struktury dnia. Spacery w milczeniu. Zabawy. Obserwacje i
stawianie sobie pytań miały doprowadzić do skontaktowania się z
głębokimi problemami naszej podświadomości, z którymi teraz, być może,
byliśmy gotowi sobie poradzić. Niestety samo uświadomienie ich sobie
czasami przerażało. Niektóre pytania poruszały tak głębokie pokłady
przykrych wspomnień i odczuć, że chętnie wcisnęłoby się je z powrotem
daleko, głęboko w siebie. Wtedy sesja oddechowa, nie wymagająca już
nadmiernego analizowania i zastanawiania się nad sobą, umożliwiała
energetyczne przepłukanie i wyrzucenie tego, co niepotrzebne.
Stąd to cudowne poczucie lekkości...
Ale nie wszystkie problemy wychwycone podczas przedpołudniowych
zabaw tak sobie po prostu odpływały podczas sesji oddechowej. Wyraźnie
widać było, że do niektórych schematów i problemów jesteśmy szczególnie
przywiązani.
Jedna z zabaw pozwoliła mi zastanowić się nad moim stosunkiem do
siebie i swojego ciała. Było lato, piękna pogoda. siedzieliśmy wszyscy
na łączce, przeważnie w strojach do opalania. Ważyłam wtedy około 43
kilogramów i, oswojona z taką figurą, teoretycznie uważałam siebie za
szczupłą i zgrabną. Zabawa w parach miała polegać na mówieniu swojemu
partnerowi. Co się lubi, a czego nie w swoim wyglądzie. Pamiętam. że
byłam zdziwiona zarówno tym, co sama mówiłam, jak i słowami mojego
partnera. Okazało się. że moje ciało w kostiumie kąpielowym było na
pewno nie takie, jak powinno. Najpierw miałam ochotę wyznać. że jestem
za gruba, ale przypomniałam sobie, że od dwóch lat ważę już dosyć mało.
Niestety to. Co widziałam. Nie pozostawało w związku z tym, co
wiedziałam. A wiedziałam, że JESTEM GRUBA. Ponieważ jednak absurdem
byłoby przyznawanie się do tego, zaczęłam przytaczać słowa mojej mamy.
Która od jakiegoś czasu coraz bardziej przerażona moim wyglądem zwracała
uwagę na nadmierne wychudzenie i wystające kości. A więc teraz na łączce
byłam niezgrabna, bo wystawało mi jedno ramię. Ogólnie może chuda. Ale
pyzata na buzi i z nieładnymi nogami. Pamiętam. że słuchający mnie
chłopak nie ukrywał zdziwienia.
Mnie natomiast zdumiały jego słowa. Wydawał mi się trochę za
pulchny, on natomiast utrzymywał, że lubi swoje ciało, jego budowę i
formę. Robił wrażenie w pełni zadowolonego ze swojego wyglądu. Nie
mogłam uwierzyć. że coś takiego jest możliwe. Rozejrzałam się wokół.
Usłyszałam słowa zarówno dezaprobaty. Jak i zadowolenia i uznania pod
adresem ciał i sylwetek wcale nie modelowych. Nie mogłam wyjść z
podziwu. Zrozumiałam, że mimo kilkuletniego już eksperymentowania ze
swoją tuszą i doprowadzenia się do stanu bliskiego dotychczasowym
ideałom w dalszym ciągu nie umiałam polubić siebie i tego, jak wyglądam.
Wkrótce potem przydarzyła mi się ciekawa historia. Idąc ulicą
spotkałam dawną znajomą mojej mamy. Kiedyś wspólnie z tą panią i jej
synem, w dużym zresztą gronie rodzinnym, świętowaliśmy Gwiazdkę czy
Mikołaja. Mogłam mieć wtedy ze trzynaście lat i wyraźnie pamiętam
niechęć do siebie i swojego wyglądu podczas tego rodzinnego spotkania.
Czułam się gruba, objedzona i nijaka. Miałam na sobie czerwoną, krótką
jeszcze wtedy sukienkę, podkreślającą moją tuszę. (Dopiero rok lub dwa
lata później moda się zmieniła i dłuższe spódnice zaczęły zakrywać moje
grube nogi). Jednym z prezentów, jakie wtedy dostałam, był biały
szlafrok frotte. Rozpakowany wyglądał bardzo ładnie, niestety, kiedy
założyłam go na wełnianą sukienkę, robił wrażenie ciasnego i kusego.
Usiłowałam go szybko zdjąć, aby nikt nie zobaczył, jak okropnie
wyglądam. Wtedy spostrzegłam wzrok tego chłopca.
- Wyglądasz jak Królewna Śnieżka - powiedział. Zabrzmiało to tak
dziwnie i nieprawdopodobnie, że szybko odburknęłam:
- Raczej jak Dziadek Mróz.
Pewnie nigdy nie zastanawiałabym się nad tymi słowami, gdyby nie
przelotne spotkanie matki tego chłopca po kilku latach.
- Mój syn zawsze twierdził, że jesteś ładną dziewczyną -powiedziała
znajoma.
Wróciłam do domu, wyciągnęłam fotografie sprzed kilku lat,
wyglądałam na nich całkiem ładnie, jeszcze wcale nie taka gruba. Może
rzeczywiście można było uwierzyć w szczerość słów tego chłopca,
szczególnie teraz, kiedy w pewien sposób potwierdziła je jego mama.
Stało się jasne, że w moim pojęciu to, jak wyglądam, określane jest nie
przez ubiór, nie przez lustra ani nie przez opinie osób, które na mnie
patrzą, lecz przez mój własny umysł... O ile łatwiej mogłabym przejść
przez swój okres brzydkiego kaczątka, gdybym potrafiła uwierzyć choć w
część komplementów, które zdarzyło mi się wtedy usłyszeć.
Pół roku później, ważąc w dalszym ciągu tyle samo, czyli około 42
kilogramów, brałam udział w kolejnych zajęciach z rebirthingu. Podczas
ćwiczenia: "Pomyśl, jaka jest twoja najgorsza myśl o sobie", natychmiast
przyszło mi do głowy: JESTEM GRUBA. Uświadomiłam sobie wtedy, że
najbardziej drakońskie diety i najzgrabniejsza sylwetka nie zmienią
silnego przekonania tkwiącego głęboko w moim umyśle.
Było oczywiste, że moja tusza jest w mojej głowie i rzeczywiście to
od głowy należało zacząć proces zdrowienia.
Warsztaty z rebirthingu - szczególnie zabawy i pytania zadawane
przed samymi sesjami - otwierały mi oczy na problemy tkwiące być może
głębiej niż przekonanie, że jestem gruba. Tutaj zauważaliśmy, jak wiele
naszych myśli i przekonań pochodzi od rodziców, jak wiele opinii
powstało na skutek pewnych zdarzeń w dzieciństwie. Czułam się, jakbym
powoli dopasowywała poszczególne elementy układanki. Rozrzucone, były
tylko kawałkami papieru, ze złożonych razem - tworzyły się ciekawe
obrazki. Często też odkrywałam fragmenty pozornie ze sobą nie związane,
zdawałoby się niewiele niosące, ale same w sobie bardzo ciekawe. Choć
żmudna to była praca, podobała mi się lekkość i "zabawowość"
prowadzonych zajęć. Terapeuci starali się, aby to, co stopniowo
odkrywamy, nie przytłaczało nas.
Widząc niedorzeczność niektórych swoich życiowych schematów,
usiłowaliśmy popatrzeć na nie z boku, pośmiać się z własnej głupoty. Co
jakiś czas podkreślano, że docieranie do przykrych faktów z przeszłości,
które często miały wpływ na nasze późniejsze reakcje i postępowanie, nie
musi oznaczać, że obciążeni, mamy tak cierpieć zawsze. Nawet jeżeli
rodzice, nauczyciele lub zdarzenia losowe wpłynęły na ukształtowanie się
pewnych naszych przekonań jeszcze w dzieciństwie, nie oznacza to, że
jako dorośli nie możemy ich zmienić.
Pewne myśli docierały do mnie po raz pierwszy w życiu i dość
szokowały. Na przykład: "Wy, Polacy, lubicie cierpieć.
Tradycja cierpienia zakodowana jest w historii waszego kraju i we
wspomnieniach waszych rodzin. Każde kolejne pokolenie zaznaczało swoje
istnienie szlachetnym cierpieniem lub nawet śmiercią za ojczyznę. Za
sprawę. Za prawdę".
Powstania, wojny, zsyłki, więzienia. W końcu w umysłach potomków
tych kolejnych bohaterów zakodowało się przekonanie, że szanuje się
tego, kto wiele przeszedł. Przypomniałam sobie liczne przykłady z
literatury potwierdzające tę postawę. Wychowaliśmy się przecież na
szlachetnych wzorcach bohaterów Kordiana, Trylogii, Pana Tadeusza...
Jacek Soplica był czarnym charakterem, dopóki nie zmył swoich
wcześniejszych win jako ksiądz Robak cierpiący i poświęcający się dla
ojczyzny. W, III części Dziadów tak została opisana postać
Janczewskiego: ".. Oszpetniał, sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie
wyszlachetniał...".
Co prawda gloryfikowanie niektórych z tych postaw zdążyło się już
trochę zdezaktualizować. Wszyscy jesteśmy świadkami, jak otwarcie się na
Zachód przyniosło import nie tylko dóbr materialnych, lecz również i
światopoglądu.
Jednak coś z tych starych wzorców pozostało. Uświadomiłam sobie, że
mnie również bardziej odpowiada rola chorej i cierpiącej, do jakiej
predestynowały mnie moje problemy zjedzeniem, nii wizerunek dorodnej.
Hożej dziewoi - grubej. bo objadającej się. Ciekawe też, że nie
wyobrażałam sobie stadium pośredniego. Uwolnienie się od problemów
zjedzeniem natychmiast kojarzyło mi się z całkowitą utratą kontroli,
która spowoduje, że będę jadła zbyt dużo i szybko utyję. Uświadomiłam
sobie. że to przeświadczenie powstało na długo przed chorobą. Zawsze
wprawdzie jadłam mało, mniej niż moje koleżanki. Ale częste poczucie. że
jem raczej z łaknienia niż z głodu. Powodowało stałą niechęć do siebie i
przekonanie o swoim objadaniu się. W moich wspomnieniach nie brakowało
takich obrazków. Na przykład kiedy jako nastolatka siedzę w swoim pokoju
i odrabiam lekcje.
Co chwila myślę jednak nie o zadaniu z matematyki czy nowym temacie
z biologii, lecz o kruchych ciasteczkach.
Bardzo je lubię. A właśnie kupiłam cały zapas i zostawiłam w
kredensie. Ile walk potrafiłam stoczyć sama ze sobą, usiłując pokonać
chęć na zjedzenie kolejnych ciastek. Zawsze brałam ich nie więcej niż
trzy, cztery sztuki, tak więc liczba pielgrzymek do pokoju z kredensem
bywała czasem dość pokaźna. Tak samo duża była potem moja niechęć do
siebie.
Ciekawe, że kiedy rozmawiam z osobami twierdzącymi, iż za dużo
jedzą i są za grube, często rozpoznaję podobny do mojego schemat. Wydaje
się, że osoby te wcale nie jedzą tak dużo, Za objadanie się potrafią
uznać zjedzenie dwóch kromek chleba, dodatkowego kawałka ciasta albo
kilku czekoladek. Zawsze jednak jedzeniu tych przysmaków towarzyszy
poczucie winy i przekonanie. że zaraz od tego utyją. To właśnie na
zajęciach z rebirthingu usłyszałam. że myśl kreuje naszą rzeczywistość.
A trochę później usłyszałam angielskie porzekadło: "W życiu otrzymujemy
to, czego najbardziej pragniemy, i to, czego najbardziej się boimy".
Uświadomiłam sobie wtedy. że jedzenie będzie moim problemem dopóty,
dopóki wciąż będę o nim myślała i każdy zjadany kęs będę traktowała jako
potencjalnie dodatkową warstwę tłuszczu.
Jeden z rebirtherów, omawiając podczas zajęć kwestię jedzenia i
objadania się, opowiadał, że przez jakiś czas w miejscu, gdzie trzymał
słodycze, zostawiał również kartkę z napisem: "Jaki głód chcesz mną
zaspokoIć?". W ten sposób sięganie po łakocie wymuszało na nim zadawanie
sobie takiego pytania. Podobno dużo się dzięki temu o sobie dowiedział.
Powoli ja również zaczęłam uświadamiać sobie nastroje. Schematy myślowe
i utarte przekonania. Ciągnące mnie do jedzenia tych, a nie innych
produktów. Refleksje wzbudziła we mnie również uwaga pani doktor o
dziwnej prawidłowości dotyczącej typu potraw, które mi nie szkodziły. Z
jednej strony lody i produkty mleczne. Jak jogurt czy serek
homogenizowany, z drugiej alkohol. Tak jakbym wchodząc w etap
dorosłości, chciała w dojrzałe życie wnieść ze sobą nie przeżyte aspekty
z dzieciństwa...
Wspomnienia z dzieciństwa stanowiły zresztą wciąż powracający
refren, łączący wiele obecnych trudności. Niedorzecznych zachowań i nie
chcianych reakcji. Często zabawy i ćwiczenia z rebirthingu wywoływały
moje oburzenie i złość, że tak wiele chorych wzorców odżywiania w życiu
dorosłym koduje się nam w dzieciństwie. Karmienie dokładnie odmierzonymi
ilościami pokarmu o ściśle wyznaczonych porach. Stosowanie się do
zaleceń mądrych książek i ignorowanie sygnałów ze strony dziecka. Jak
szybko nauczono nas, że to nie my wiemy, czy chcemy coś zjeść, lecz
decyduje o tym mama, opiekunka, książka lub pora dnia!
Patrzyłam na dzieci, za którymi biegały mamy z łyżeczką papki, i
rosła we mnie wściekłość. W ten sposób wychowujemy kolejne pokolenie,
które nie będzie wierzyło swoim potrzebom i Intuicji, lecz książkom
kucharskim, dietom i tabelkom z zestawieniem kalorii.
Wyraźnie ujrzałam też następny schemat. Mała Gosia upadła na
podwórku. Reakcja jej mamy: "Masz cukierka na pocieszenie". Tomek nie
chce iść do przedszkola: "Nie płacz, kupię ci lizaka". Kostką cukru
zawiniętą w szmatkę uspokajało się dziecko już bardzo dawno temu. Nic
dziwnego, że później, jako dorośli, smutek, poczucie osamotnienia czy
brak miłości rekompensujemy sobie słodyczami.
Podczas zajęć z rebirthingu wciąż usiłowano nam pokazać, że to
wszystko można odkręcić, że możemy być świadomi tego, co robimy, i sami
wciąż na nowo decydować, jak zareagujemy w danej sytuacji. Czasami samo
uświadomienie sobie problemu okazywało się wystarczające do tego, aby
dokonać zmiany. Niestety w przypadku wielu głęboko zakorzenionych
schematów dawne wzorce zdawały się zapisane niezwykle trwale, i to na
wszystkich poziomach -psychicznym, emocjonalnym i fizycznym. Wtedy
logiczna, racjonalna decyzja o zmianie sposobu reagowania na daną
sytuację (np. że tym razem nie będę się opychała słodyczami, choć jest
mi bardzo smutno, a łakocie to jedyny znany mi sposób na ukojenie braku
słodyczy w życiu) nie jest łatwa do wprowadzenia w życie, ponieważ
zarówno przyzwyczajenia na poziomie emocji, jak i fizyczne odczucia
ciała domagają się dawnych sposobów postępowania...
Zarejestrowałam, że po słodycze sięgałam tylko i wyłącznie w wyniku
poczucia samotności czy przygnębienia. Parę razy zauważyłam, że miły
telefon lub niespodziewana wizyta kogoś bliskiego zdołały przerwać moje
objadanie się łakociami. Zdarzało mi się nawet przygotować coś słodkiego
z pełną świadomością, że jest to potrzeba nie tylko moich smutków, ale i
krzyczącego żołądka, po czym zostawiałam to nie tknięte, ponieważ
niespodziewana miła wiadomość lub wizyta radykalnie zmieniała mój
nastrój. Dziwiły mnie takie zależności, nie tak dawne były bowiem
wspomnienia fizycznych dolegliwości i bólów wynikające z faktu, że
odmówiłam sobie lodów po zapychającym mnie obiedzie. Ale było to
zrozumiałe. Lody, słodycze i alkohol miały koić moje smutki i łagodzić
poczucie przejedzenia. A podczas dobrej zabawy nie było już czego
koić...
Zauważyłam też inną prawidłowość, a mianowicie, że niepewność i
obawy wzmagały moją ochotę na alkohol.
Najpierw pojawiała się myśl o właśnie napoczętym winie domowej
roboty czy odrobince koniaku tak po prostu dla zdrowia. Po chwili
przychodziło wrażenie. że to mój żołądek się tego domaga. Z czasem,
jeżeli z jakichś powodów nie zdecydowałam się na zaspokojenie tej
zachcianki, uczucie przejedzenia i nudności pojawiały się nawet przy
pustym żołądku. W ten sposób sama swoimi nie zaspokojonymi potrzebami
lub podświadomymi obawami tworzyłam późniejsze dolegliwości.
Na przykład rano przed obiadem w rodzinnym gronie robiłam wszystko,
aby zgłodnieć do pory posiłku. Jeżeli półtorej godziny przed obiadem
czułam się jeszcze względnie najedzona, było to już źródłem pierwszych
obaw. Niestety im bardziej się lękałam, tym bardziej rosło napięcie i
wrażenie przesytu.
W rezultacie bardzo często mimo wcześniejszego głodzenia się, przed
samym posiłkiem czułam się tak niedobrze, że jedynym ratunkiem wydawał
się kieliszek koniaku. Czasami, kiedy przerażona swoim stanem dawałam za
wygraną i mimo niepokojów rodziców i presji wywieranej na samą siebie
decydowałam, że po prostu nie będę jadła obiadu, w ciągu kilkunastu
minut dolegliwości ustępowały, a na ich miejsce pojawiał się głód. Nie
mogłam się nadziwić przewrotności własnej psychiki. Okazało się jednak,
że powoli musiałam zacząć ją właśnie taką akceptować.
Choroba wiele mnie nauczyła, coraz wyraźniej zauważałam kolejne
prawidłowości rządzące moim organizmem.
Powoli godziłam się z faktem, że nad zawiłościami własnej psychiki
raczej nie zapanuję, warto więc może przynajmniej ją poznać. Życie, los
i szczęście, które zaczęłam sobie wmawiać, podsunęły mi następny ruch.

Rozdział 6
Osiołkowi w żłoby dano...

Latem 1984 roku, zgodnie z wcześniejszymi planami, choć nie bez
wątpliwości i oporów wybrałyśmy się z Aldoną w kolejną podróż do
Wielkiej Brytanii. Tym razem czekające nas tam trzy miesiące wydawały
się jedną wielką niewiadomą. Zaproszone byłyśmy wprawdzie przez Ockenden
Venture, organizację charytatywną, z którą od trzech lat
współpracowałyśmy, ale teraz miałyśmy pracować dla Ockenden jedynie dwa
tygodnie, gdyż tyle trwały wczasy dla Polaków z Londynu i okolic. Jak
już wspominałam, były to wczasy dla osób starszych, które nigdy nie
zaaklimatyzowały się w Anglii, a często nie znały języka. Poprzednim
razem nasza obecność okazała się dużą pomocą dla organizujących całe
przedsięwzięcie Anglików. Teraz miało to stanowić nasze jedyne zajęcie
podczas wakacji.
Pozostały czas zamierzałyśmy poświęcić na poznawanie
niekonwencjonalnych metod leczenia stosowanych w Anglii, nie znanych lub
stosunkowo słabo rozwiniętych w Polsce. Obie zdążyłyśmy się już zapalić
do tego pomysłu.
Aldona, świeżo upieczona pani doktor, gotowa była dalej chłonąć
wiedzę, szczególnie tak inną od dotychczasowej. Ja znalazłam się już na
ścieżce bez odwrotu, chciałam pomóc sobie, pozbyć się problemów z
jedzeniem, zacząć żyć normalnie i cieszyć się życiem. Poza tym reiki i
rebirthing zasiały już pierwsze ziarna zainteresowania.
Na razie nasze plany nie były zbyt konkretne. Chciałyśmy jak
najlepiej wykorzystać dany nam czas i możliwości. Ale początkowo jedynym
pewnikiem był załatwiony wcześniej przez naszą cudowną Jill tygodniowy
pobyt w Strathomiglo w Fifie, na farmie rodziny healerów, czyli
uzdrawiaczy. Bardzo ucieszyłyśmy się, słysząc, że miał być połączony z
tygodniowym pobytem w Edynburgu. Do tej pory tylko marzyłyśmy, żeby
kiedyś zobaczyć Szkocję, teraz okazało się, że życie i szczęście nam
sprzyjają. Należało jeszcze zdecydować, co zrobimy z pozostałym czasem.
Niemalże dwoma miesiącami. Dokąd pojechać? Czego się nauczyć? Co wybrać?
Przez kilka dni przerzucałyśmy niezliczone prospekty, czasopisma
ezoteryczne i oferty. Z morza propozycji trudno było wybrać tę jedyną.
Irydologia? Refleksologia? Masaż shiatsu? Dotyk dla zdrowia? Słuchałyśmy
rad znajomych i powoli godziłyśmy się na to, że szczęście poprowadzi nas
tam, dokąd mamy trafić. Powoli zapełniałyśmy nasz kalendarz, ale tak się
składało, że konkretne wyjazdy i kursy. w których miałyśmy uczestniczyć,
odbywały się pod koniec naszych angielskich wakacji. Do planu
wrześniowego wyjazdu do Szkocji doszedł udział w trzydniowej Konferencji
Medycyny Alternatywnej w Oxfordzie i pobyt w Totnes w Devonie w drugiej
połowie sierpnia u pary znajomych Jill zajmujących się akupunkturą i
refleksologią. Zapisałyśmy się też na weekendowe zajęcia z shiatsu i
refleksologii. Jednak od wszystkich tych kursów dzieliło nas kilka
tygodni w Keffolds. Z których tylko dwa miały być rzeczywiście zajęte
pracą.
Nie bardzo odpowiadała nam perspektywa leniwych dni w Anglii.
Szczególnie teraz. Kiedy przyjechałyśmy ze ściśle określonym celem.
Znajomi usiłowali nam pomóc. Ktoś zorganizował krótki kurs masażu
klasycznego w Haslemere, ktoś inny zaprosił panią zajmującą się dotykiem
dla zdrowia na jednodniowy wykład - pokaz. Zasypywano nas ciekawymi
lekturami. Wpadła nam też w ręce niewielka książeczka napisana przez
pewnego lekarza. Doktora Wilfreda Barlowa. Na temat Techniki Alexandra.
Do tej pory nazwisko Alexandra kojarzyło się nam wyłącznie z książką do
nauki angielskiego, ale w najnowszej encyklopedii medycyny
niekonwencjonalnej ta metoda eliminowania nieprawidłowych nawyków
psychofizycznych przedstawiona była dosyć obiecująco.
Ponieważ nasza znajomość angielskiego w pewnym sensie uzupełniała
się, gdyż Aldona lepiej znała język medyczny, ja - ogólny, książkę o
Technice Alexandra postanowiłyśmy czytać wspólnie. Była to ciekawa
zabawa. Pogoda nam sprzyjała, siedziałyśmy w ogrodzie i czytałyśmy na
głos. Co jakiś czas wymieniałyśmy uwagi i z fascynacją zauważałyśmy, jak
z godziny na godzinę nasze zainteresowanie wzrasta... Książka napisana
była logicznie, klarownie i z dużym zaangażowaniem. Jej autor był
jednocześnie lekarzem reumatologiem i nauczycielem Techniki Alexandra.
Opisywał działanie tej niezwykłej metody, stworzonej przez laika,
aktora, który będąc u szczytu kariery, stracił głos.
F. M. Alexander na podstawie własnych, żmudnych obserwacji doszedł
do tego. W jaki sposób jego nawykowe reakcje. dotyczące wykonywania
podstawowych ruchów i czynności, mogą niekorzystnie wpływać na organizm
i powodować dysfunkcję niektórych organów (np. Ucisk krtani prowadzący
do chrypki i zaniku głosu). Zgodnie z jego spostrzeżeniami, bardzo wiele
zwykłych codziennych czynności wykonywane jest automatycznie. W
pośpiechu i pod wpływem stresu, co powoduje nadmierne napięcia
większości mięśni (często i tych w ogóle nie biorących udziału w danym
ruchu), a dalej prowadzi do ograniczenia naturalnej przestrzeni ciała i
jego swobody. Stąd bierze się nienaturalny ucisk na wiele narządów.
Które przez to nie mogą swobodnie funkcjonować. Rezultatem jest spłycony
oddech. Zaburzenia krążenia i wiele innych dolegliwości.
Alexander przez odpowiednie ukierunkowanie swojego myślenia nauczył
się świadomie unikać zbędnych napięć i niekorzystnych automatycznych
reakcji. Szczególnie tych będących wynikiem zakodowanego w ciele odruchu
strachu (kurczenie tylnych mięśni szyi. Kulenie ramion, usztywnianie
tułowia). Odruch ten pojawia się bezwiednie, niekoniecznie w obliczu
rzeczywistego niebezpieczeństwa. Ta umiejętność świadomego
powstrzymywania niepotrzebnych reakcji stresu stała się punktem wyjścia
do tego, co Alexander nazwał poprawnym posługiwaniem się własnym
organizmem (a dokładniej właściwym posługiwaniem się sobą).
Chodziło tu o zachowanie naturalnej postawy, w której organizm ma
pełną przestrzeń, dzięki czemu mięśnie i stawy zachowują swoją
elastyczność i giętkość, a wszystkie narządy mogą prawidłowo
funkcjonować.
Swobodna postawa psychiczna i fizyczna, utrzymywana zarówno w
ruchu, jak i w bezruchu i umożliwiająca równie naturalne i swobodne
reagowanie na daną sytuację, wIdoczna jest u małych dzieci. Z czasem
stres i codzienny pośpiech, wymogi kulturowe i udogodnienia
cywilizacyjne prowadzą do nawykowych napięć i przykurczów, czego
wynikiem jest typowa postawa dorosłego człowieka, dalece odbiegająca od
naturalnej i prawidłowej. Ponieważ jednak proces prowadzących do tego
zmian jest nie uświadamiany, tak jak nieświadome i automatyczne jest
uleganie odruchowi strachu, powstrzymanie tego procesu i zapanowanie nad
nim wydaje się bardzo trudne lub wręcz niemożliwe. Technika Alexandra,
dająca możliwość wyboru pomiędzy działaniem nawykowym i automatycznym a
świadomą reakcją dostosowaną do nowych specyficznych warunków, zdawała
się szczególnie ważnym narzędziem radzenia sobie z samym sobą i
otaczającą nas rzeczywistością. Doktor Barlow piszący o Technice
Alexandra ponad 50 lat po jej powstaniu zwracał uwagę na różnorodne
zastosowania tej metody.
W przystępny sposób, uwzględniając podstawową wiedzę z zakresu
anatomii, fizjologii i mechaniki, wyjaśniał zasady jej działania z
punktu widzenia medycznego.
Oczywiście musiałyśmy spróbować tej szczególnej techniki. Znajoma
dziennikarka skontaktowała nas z nauczycielką Techniki Alexandra z
Londynu, ta z kolei wyszukała adresy nauczycieli Techniki Alexandra
mieszkających i uczących w pobliżu Haslemere, gdzie chwilowo
mieszkałyśmy. Pierwsza lekcja wydawała się bardzo dziwna, ale raczej
przyjemna. Zdecydowałyśmy się na kilka następnych. Właściwie trudno mi
określić wrażenia z kolejnych zajęć. Bardzo przyjemne było "rozpływanie
się" na stole terapeutycznym. Miałam wrażenie, że działo się to raczej
pod wpływem dotyku nauczycielki niż moich myśli, ale było bardzo
ciekawe. Pamiętam spacer po lekcji w stronę stacji kolejowej (na zajęcia
z Techniki Alexandra jeździłyśmy do pobliskiego miasteczka). Wydawało
się, że to nie ja idę, lecz coś mnie niesie. Coś lekkiego, równie
nieuchwytnego i trudnego do określenia widoczne było również w chodzie
Aldony.
Nie byłam jednak przekonana co do sensu kontynuowania tych zajęć.
Lekcje były dość drogie, a tempo poznawania istoty Techniki zdawało się
powolne i bardzo indywidualne.
Wątpliwe było również, czy po powrocie do Polski zdołamy
zainteresować tym kogokolwiek na tyle, aby znaleźć sposób na
przeniesienie Techniki Alexandra na rodzinny grunt i na kontynuację
pracy. Aldona bardziej niż ja była pod wrażeniem nowych doświadczeń.
Nalegała, abyśmy nie przerywały zajęć i kontynuowały je mimo wyjazdu do
Edynburga.
Tam też znalazłyśmy nauczycieli Techniki Alexandra, a kolejne
lekcje stały się objawieniem również dla mnie. Miałam wrażenie, że
otwierają się we mnie jakieś nowe przestrzenie.
Tak jakbym do tej pory żyła w za ciasnej skórze, która teraz
czasami trochę się rozciąga...
W delikatny, prawie nieodczuwalny sposób Technika ta zaczęła
docierać w głąb mojego ciała i psychiki jednocześnie. Któregoś ranka na
przykład pomyślałam: "Mogę zjeść dzisiaj śniadanie, bo potem idziemy na
lekcję". Uświadomiłam sobie, że po lekcji zawsze czuję się dobrze, nawet
jeżeli idę na nią z uczuciem przejedzenia i nudności. Podczas zwiedzania
zamku w Edynburgu przyszło kolejne olśnienie.
Zmęczona usiadłam na chwilę na ławce, zwyczajnie po prostu usiadłam
i natychmiast poJawiła się myśl: "Kiedy siedzę taka zgarbiona, nie mogę
oddychać i strasznie ściskam żołądek. Muszę sobie dać trochę więcej
przestrzeni, jeżeli chcę, żeby obiad nie siedział mi w brzuchu całe
popołudnie". Myśli te nie były wynikiem żadnej nowej wiedzy.
Jak wygląda przewód pokarmowy czy klatka piersiowa, wiedziałam od
wielu lat. Teraz działało to, co uzyskałam podczas lekcji - wspomnienie
innych doznań. Ponieważ pamiętałam, jak to jest, kiedy żołądek nie jest
ściśnięty, a oddech przepływa z większą swobodą. Dostrzegłam niewygodę
swojej normalnej, najczęściej przyjmowanej postawy siedzącej. Teraz nie
tylko wiedziałam, że jest ona nieprawidłowa, ale i wyraźnie to czułam.
Technika Alexandra pozyskała nas sobie w pełni. Na skrzydłach
leciałyśmy na kolejne lekcje, by z jeszcze większą lekkością i swobodą
wracać do domu. Nagle okazało się, że mamy za mało czasu i długie
angielskie wakacje nie wystarczą, aby rzeczywiście poznać to, czym się
zainteresowałyśmy. Zresztą od początku wiedziałyśmy, że kilka, a nawet
kilkanaście lekcji to za mało, aby zaprezentować Technikę Alexandra w
Polsce. Szkoły dla nauczycieli Techniki Alexandra są prowadzone na
zasadach studiów dziennych i trwają trzy lata. Początkowo jednak
żywiłyśmy cichą nadzieję, że indywidualne lekcje uchylą rąbka tajemnicy,
przynajmniej na tyle, abyśmy mogły powiedzieć, że wiemy, że znamy...
Następne lekcje odkrywały wprawdzie coraz więcej, lecz również coraz
trudniej było to opisać czy przekazać. Cudowne doznania, zdające się
krokami milowymi w naszym pojmowaniu siebie, dla kogoś z boku mogły
brzmieć absurdalnie.
- Wiesz, szłam ulicą i nagle poczułam, że głowa rzeczywiście jak
balon odpływa do góry, a nogi stąpają po ziemi, tak jakby się w nią
zagłębiały.
- A ja poczułam dzisiaj moją prawą stopę, wiesz, naprawdę
rozprzestrzeniała się na podłodze.
- Popatrz, jak pomyślę o łokciu, to moje uniesione ramię samo opada
w dół.
- A mnie dzisiaj bolało coś w lewym boku i zauważyłam, że ani lewa
stopa nie stoi na ziemi, ani nie siadam z równomiernie rozłożonym
ciężarem ciała. Tak jakbym rzeczywiście sama tworzyła przykurcz w tym
boku, a przynajmniej na pewno go wzmacniała....
Czułyśmy się trochę jak wybranki losu, które dostąpiły zaszczytu
zaistnienia przez chwilę w innym wymiarze, nie do pojęcia dla
przeciętnego śmiertelnika. Rzeczywistość jednak sprowadzała nas na
ziemię. Wiadomo było, że za dwa miesiące wrócimy do Polski i będziemy
chciały wykorzystać, a może przekazać innym to, czego się nauczyłyśmy.
Warto było więc poznać i inne metody, łatwiejsze do opisania czy
nauczenia się z podręczników.
W Strathmiglo, na farmie u Bruce'a MacManawaya i jego rodziny
healerów, miałyśmy taką możliwość. Mogłyśmy zaobserwować, jak łatwe i
proste może być przygotowywanie zdrowych, wegetariańskich posiłków. Jak
niewiele trzeba, aby żyć spokojnie, w poczuciu radości dnia i
zadowolenia z życia. W ciągu kilkunastu dni na farmie same
decydowałyśmy, z kim przebywamy, komu się przyglądamy i od kogo chcemy
się czegoś nauczyć.
Bruce MacManaway był znanym w okolicy uzdrawiaczem, wiadomo było,
że pracuje z wykorzystaniem bioenergii, emanował od niego spokój i
wewnętrzna siła. Darzyłyśmy go pełnym szacunkiem. Byłyśmy jednak
świadome, że jego głębokiej wiedzy nie da się przekazać w ciągu paru
dni.
Kilka rozmów, które udało nam się z nim przeprowadzić, napełniło
nas optymizmem i przekonaniem, że pewne rzeczy dzieją się rzeczywiście
na innych poziomach i w innych wymiarach, nie tak zupełnie jeszcze dla
nas dostępnych.
Trochę więcej udawało nam się podpatrzyć, gdy obserwowałyśmy pracę
jego syna Johna, a także żony i synowej.
Wszyscy stosowali różnego rodzaju masaże, kładzenie rąk, polarity,
a także w większym lub mniejszym stopniu wykorzystywali elementy
radiestezji. Wiele osób z okolicy przyjeżdżało do MacManawayów
regularnie, z różnego rodzaju dolegliwościami. Najczęściej oprócz
wstępnej rozmowy i oględzin przeprowadzali diagnozowanie za pomocą
wahadełka. John, Bruce czy Wendy twierdzili, że w ten sposób usiłują
potwierdzić prawidłowość postawionej przez siebie diagnozy.
Czasem jednak wahadełko przejmowało rolę wiodącą.
Byłyśmy kiedyś świadkami, jak stała pacjentka Johna zadzwoniła, aby
umówić się na natychmiastową wizytę. Poprzedniego dnia intensywnie
pracowała w ogródku i przewróciła się. Wróciły ostre bóle krzyża i nogi,
które leczyła u Johna. Obawiała się, że stało się coś poważnego, chciała
koniecznie przyjechać. John poprosił, aby chwilę poczekała i rozluźniła
się. Wziął wahadełko, by przez telefon określić stan pacjentki. Po
chwili skupienia i obserwowania odchyleń wahadła stwierdził, że to nic
poważnego. Raczej przeforsowanie pracą. W takiej sytuacji dłuższa podróż
samochodem, a tym samym jeszcze większe obciążenie kręgosłupa wydawało
się niewskazane. Pacjentce zalecił odpoczynek i wizytę za parę dni.
Byłyśmy pełne podziwu dla swobody i pewności. Z jaką cała czwórka
MacManawayów łączyła w swej pracy elementy powszechnie uznanych terapii
- jak ziołolecznictwo. Masaż, osteopatia - z metodamI intuicyjnymi lub
dopiero rozpowszechniającymi się, jak radiestezja czy terapia kwiatowa
doktora Bacha. Podobało nam się również, że młodszy syn Bruce'a
studiował medycynę. Dla nas. Przyzwyczajonych dotychczas do tego, że
prawidłowa może być tylko jedna droga, było to podejście nie tylko
ciekawe, ale rzeczywiście poszerzające horyzonty i otwierające
możliwości rozwoju. Parę tygodni później byłyśmy świadkami przyjęcia
tego rodzaju postawy na znacznie szerszą skalę. Wzięłyśmy udział w, II
Konferencji Medycyny Alternatywnej zorganizowanej w Oxfordzie przez
British Medical Association (Brytyjskie Stowarzyszenie Medyczne).
Wcześniej jednak odbyłyśmy szereg kolejnych kursów, spotkań, rozmów z
ciekawymi ludźmi.
Okazało się, że zaaplikowałyśmy sobie sporą dawkę mieszaniny, z
której dopiero po jakimś czasie mogła wyłonić się przejrzysta wizja
przemawiających do nas metod. Nie umiem wymienić wszystkiego. Co udało
nam się w tym czasie uszczknąć, poczuć, zobaczyć czy dowiedzieć się. Jak
w kalejdoskopie migają przeróżne wspomnienia, od spotkania z medium w
edynburskim College of Parapsychology, poprzez dzień spędzony z lekarzem
stosującym uzdrawianie chrześcijańską wiarą w Boga i w Jego siły, do
masażu shiatsu, refleksologii i akupunktury.
Tylko nad dwiema ostatnimi metodami zatrzymałyśmy się trochę
dłużej. Aldona już od jakiegoś czasu była zainteresowana akupunkturą.
Teraz, podczas naszego pobytu w Totnes. Miała okazję przez ponad tydzień
asystować Hanysowi, znajomemu lekarzowi leczącemu akupunkturą. Ja.
Przerażona samą myślą o cieniutkich igiełkach, poświęciłam ten czas na
przyglądanie się żonie Hanysa. Detcie, stosującej refleksologię. Masaż
stóp przypadł do gustu i mnie, i Aldonie. Wydawało się, że poznanie jego
tajników i możliwości przyda się na domowy użytek. Dużo ciekawego na ten
temat dowiedziałyśmy się z książek.
Praca z Dettą była jednak najlepszą nauką. Najbardziej podobały nam
się seanse, podczas których na zmianę jedna z nas była pacjentką, druga
uczennicą Detty. Wyglądało to w ten sposób, że jedna leżała na fotelu
terapeutycznym i była po prostu masowana, natomiast druga. Krok po
kroku, obserwowała i kolejno powtarzała poszczególne ruchy Detty. W
takiej sytuacji uczennica mogła być korygowana nie tylko przez Dettę,
obserwującą jej ruchy, ale i przez koleżankę pacjentkę. Zauważającą
różnicę pomiędzy dotykiem Detty a próbami powtórzenia go przez
koleżankę.
Nie ominął mnie też bezpośredni kontakt z akupunkturą.
Ponieważ moja ostrożność w przyjmowaniu pożywienia w dalszym ciągu
była wyraźnie widoczna. A fakt. że nie jestem zdrowa, raczej niemożliwy
do ukrycia, Hanys zaproponował mi seans akupunktury. Byłam przerażona
samą myślą o igłach w moim ciele, ale nie umiałam odmówić.
W duchu cieszyłam się tylko. że napięty plan zarówno Hanysa, jak i
nasz nie pozwoli na więcej niż jedną sesję.
Wspominam ją bardzo dramatycznie. Fizyczny ból wywołany wbijaniem
igiełek nie był wcale duży, natomiast psychicznie było to przerażające
przeżycie. Dotkliwość zalewających mnie uczuć: smutku. Strachu,
osamotnienia i przerażenia, była niewspółmiernie duża w stosunku do
krótkiego czasu, podczas którego igiełki tkwiły w moim ciele. Pamiętam
współczujący wzrok Aldony, asystującej Hanysowi, i moje rozżalenie, że
przyjaciółka pozwala, abym tak cierpiała.
Nie umiem powiedzieć, czy czułam się lepiej. Czy gorzej po tej
sesji. Wiedziałam, że pojedynczy zabieg niewiele mógł zdziałać.
Potwierdziły się też moje przeczucia, że jest to rodzaj terapii, jakiej
oddałabym się z wielką niechęcią i tylko wtedy, kiedy nie miałabym
innego wyjścia. Najbardziej przykre i nieprzyjemne wydawało się to, że
podczas zabiegu czułam się ubezwłasnowolniona. Nie dość. że nie miałam
żadnego wpływu na to, co dzieje się z moim ciałem, to jeszcze
umożliwiałam komuś obcemu docieranie do moich emocji. Nie chcę oceniać
tu swojej postawy. Ale myślę, że podświadomie robiłam wszystko, aby
proces dochodzenia do zdrowia nie wymknął się spod mojej kontroli. Może
nie chciałam wyzdrowieć zbyt szybko? A może świadoma trudności
poszczególnych etapów zdrowienia. Wolałam sama dawkować sobie kolejne
porcje ciężkiej pracy?
W ciągu tych kilku miesięcy w Anglii nie zauważyłam specjalnych
zmian w swoim stanie zdrowia. Dalej jadłam mało i ostrożnie. Nadal -
choć może trochę rzadziej - miewałam wrażenie przesytu i nudności.
Ciągle jeszcze odczuwałam wewnętrzne zimno i niespodziewane lęki czy
niepewności. Ogólne odczucie rozedrgania i nagłych przepływów gorąca lub
zimna, jakie w tym czasie występowały, mogły być rezultatem wszystkich
naszych doświadczeń z tego czasu. Większość niekonwencjonalnych metod
leczenia prowadzi do szybszego i swobodniejszego przepływu energii w
ciele. A więc w większym lub mniejszym stopniu mogły to spowodować
akupunktura, refleksologia. Przekazywanie energii za pomocą rąk czy
lekcje Techniki Alexandra.
Pobyt w Totnes u Detty i Hanysa zaowocował bowiem kolejnymi
lekcjami Techniki Alexandra. Nie mogłyśmy wprawdzie odwiedzić tutejszej
szkoły dla nauczycieli Techniki Alexandra ze względu na przerwę
wakacyjną. Udało nam się jednak skontaktować z Jeanne Haar
współprowadzącą tę szkołę. W tym czasie miałyśmy już za sobą około 12
lekcji, następne dwie z panią Jeanne Haar potwierdziły tylko, jak bardzo
odpowiada nam tego rodzaju metoda.
Musiało to być wyraźnie widoczne, gdyż na pożegnanie obie
dostałyśmy po egzemplarzu książki F. M. Alexandra The Use of the Seif.
Jeanne Haar wręczyła je nam. Mówiąc, że dotychczas jeszcze nie spotkała
młodych osób tak entuzjastycznie podchodzących do tej metody. Po
powrocie do Polski czytanie tej książki okazało się najlepszym pomostem
pomiędzy wspomnieniami swobody i naturalności osiąganych podczas lekcji
a tym. Co mogłam sama zrobić. Leżąc na podłodze i pamiętając o
kierunkach...
Czas wakacji uciekał nieubłaganie, zbliżały się terminy kolejnych
kursów i spotkań. Wypełnione po brzegi nowymi ideami, myślami i
pomysłami otwierałyśmy się na następne i następne. Trzy dni konferencji
w Oxfordzie były kolejną skondensowaną dawką nowości. Pamiętam, że
przede wszystkim zafascynowały mnie dwa tematy wiodące konferencji. Cały
pierwszy dzień odbywał się pod hasłem "Narodziny". Tematem drugiego była
"Osobowość rakowa".
O wpływie narodzin i pierwszego okresu życia dziecka na
kształtowanie się osobowości, na odporność organizmu i jakość życia w
ogóle wiedziałam już wiele z rebirthingu.
Tutaj nowe dotychczas idee potwierdzane były przez znane medyczne
osobistości. Również o szczególnym podejściu do pracy z chorymi na raka
zdążyłyśmy się już wcześniej dowiedzieć. Słyszałyśmy o Centrum Leczenia
Chorób Nowotworowych w Bristolu. Czytałyśmy wiele na temat stosowanych
tam diet i różnorodnych terapii dodatkowych. Jak relaksacje i
wizualizacje. Podczas naszych podróży uczestniczyłyśmy nawet w spotkaniu
jakiejś lokalnej grupy wsparcia dla osób z problemami nowotworowymi.
Po latach wspomnienia wykładów i zajęć z tego czasu dotyczą raczej
wrażeń. A te z pewnością były bardzo subiektywne. Słyszałam i
zapamiętywałam tylko to, co w danym momencie potrafiłam przyjąć. To, co
akurat mogłam zrozumieć. Ale nawet fragmentaryczna znajomość tematu
okazywała się pomocna, aby iść dalej. Pamiętam, że zachwyciły mnie
książki i albumy francuskiego ginekologa położnika, doktora Fredericka
Leboyera, ukazujące dramat narodzin oraz kojący wpływ porodu
naturalnego. Szczególnie utkwiły mi w pamięci zdjęcia pięknej hinduskiej
dziewczyny w poszczególnych etapach ciąży ćwiczącej pod okiem lekarza
hatha - jogę. Uwierzyłam, że odpowiednio dobrane assany mogą w ciągu
dziewięciu miesięcy wzmocnić i uelastycznić mięśnie na tyle, że kobieta
będzie silna i poród przebiegnie sprawnie. A lekki poród to nie tylko
ulga dla matki, ale i, zgodnie z nowymi ideami, stosunkowo czysta
matryca niekorzystnych przekonań o życiu u noworodka. Nacisk kładziony w
Oxfordzie na dzieciństwo i pierwsze lata życia dziecka sprzyjał chęci
powrotu do wspomnień z dzieciństwa, szczególnie tych, od których do tej
pory uciekałam.
Może wśród starych, zadawnionych spraw, których nie chciałam
pamiętać, mogłam znaleźć źródło obecnych problemów?
Myślą przewodnią spotkań i wykładów drugiego dnia było przekonanie,
że każda choroba jest rodzajem nowotworu.
Każdą dolegliwość sami sobie tworzymy. I to od nas, od naszego
podejścia do życia i umiejętności radzenia sobie z własnymi problemami
zależy, czy dłuższy brak równowagi i spokoju na poziomie psychiczno -
emocjonalnym nie wpłynie na zmniejszenie odporności organizmu i
tendencje do powstawania problemów fizjologicznych.
Zaczyna się od dolegliwości, bólu, drobnego schorzenia, a po długim
czasie lekceważenia tych sygnałów organizm może stworzyć coś
silniejszego, czego nie będziemy już mogli zignorować. Wykłady na temat
osobowości rakowej spowodowały, że wyraźniej zaczęłam zwracać uwagę na
wszelkie przejawy własnego umartwiania się czy podświadomych chęci bycia
chorą. Od tego czasu, ilekroć zdarzało mi się zachorować lub nawet tylko
źle poczuć, zadawałam sobie pytania: "Do czego może mi to być potrzebne?
Po co to robię?
O co mi chodzi?". Wiele mogłam się dzięki temu o sobie dowiedzieć.
Zapamiętałam też rozróżnienie dotyczące trzech typów osobowości i
ich szans na zwalczenie choroby nowotworowej, jeżeli się już pojawiła.
Pierwszy typ to osoba dająca za wygraną, biedna, poszkodowana przez los,
pogodzona z cierpieniem; takiej dawano najmniejsze szanse. Drugi rodzaj
to człowiek, który nie ma problemów. Złych informacji po prostu nie
przyjmuje do wiadomości, z nim jest zawsze wszystko w porządku, a
jakiekolwiek symptomy choroby zwyczajnie ignoruje. Jej szanse były
nieznacznie lepsze.
Natomiast typ osobowościowy, który procentowo wykazywał największe
możliwości powstrzymania choroby, niedopuszczenia do przerzutów, a nawet
pełnego wyzdrowienia, to osoba umiejąca spojrzeć prawdzie w oczy, gotowa
do pracy nad sobą i swoją kondycją zdrowotną. To ktoś gotowy na zmiany
nie tylko w swoim sposobie życia, ale i spojrzeniu na nie.
Wykłady i przytaczane badania zdawały się bardzo przekonywające.
Mnie zafascynowała myśl o istotnym znaczeniu umiejętności przyznania się
do błędu i gotowości zanegowania słuszności dotychczasowych przekonań i
sposobów na życie. Współgrało to bardzo z tym, czego już się
dowiedziałam na temat Techniki Alexandra. Tu również nie chodziło o
szukanie nowych, lepszych recept na życie, lecz o spostrzeżenie, co w
obecnych reakcjach i przyzwyczajeniach danego człowieka jest niedobre
lub niepotrzebne, a więc warte zmiany. Tutaj też zaczyna się od
spojrzenia prawdzie w oczy i zaakceptowania istniejącego stanu rzeczy
jako punktu wyjścia. Bardzo przekonywało mnie takie podejście. Wiadomo
było, że nie uchronię siebie i bliskich od stresów, jakie niesie życie,
natomiast to ode mnie zależy, jak będę do tych stresów podchodziła i jak
sobie z nimi poradzę.
Tak więc wbrew naszym oczekiwaniom i zamierzeniom Technika
Alexandra stała się wiodącym motywem angielskich wakacji. Na konferencji
w Oxfordzie nie wybrałyśmy wprawdzie bloku zajęć z Techniki Alexandra,
decydując się na udział w innych szkoleniach i wykładach, ale to tylko
dlatego, że podobne zajęcia wprowadzające czekały nas jeszcze w
Londynie. Spotkałyśmy się natomiast z Jenny Daisley, prowadzącą ten
blok, którą telefonicznie znałyśmy od początku naszego zainteresowania
Techniką Alexandra.
To ona na prośbę znajomej dziennikarki wyszukiwała adresy
nauczycieli TA w miejscowościach, w których przebywałyśmy lub do których
jechałyśmy. To ona zaproponowała, abyśmy odwiedziły jedną z londyńskich
szkół dla nauczycieli Techniki Alexsandra, u niej miałyśmy kolejne
lekcje i z nią zaczęłyśmy omawiać ewentualne możliwości zaprezentowania
tej metody w Polsce. Wszystko to jednak wydawało się tak odległe, że
prawie niemożliwe. Powrót do Polski był powrotem do innego świata. Nie
tylko ze względu na pozostawienie beztroskiego czasu wakacji, lecz
również ze względu na realia. Paszporty, wizy, koszty, utrudnienia
wydawały się przerastać możliwości dwóch nieśmiałych studentek.
Pozostawało tylko wierzyć, że kiedyś wszystko jakoś samo się ułoży.
Wracałyśmy naładowane myślami, ideami, pomysłami.
Wiozłyśmy ze sobą mnóstwo książek - niestety w języku angielskim -
które mogli przeczytać tylko nieliczni nasi znajomi. Przesiąknięte
zupełnie nowym spojrzeniem na życie, istotę choroby i sposoby
wychodzenia z niej. Znalazłyśmy się znowu w dawnych realiach recept,
proszków od bólu głowy i ciepłych majtek. Wydawało się, że trudno będzie
dzielić się wrażeniami, dopóki same nie ogarniemy tego, co poznałyśmy i
zobaczyłyśmy. Obie zdawałyśmy sobie sprawę z fragmentaryczności
poznawanych obszarów.
Miałam wrażenie. Jakbym przebiegła wzrokiem po nagłówkach w
gazecie, teraz dopiero gotowa do przeczytania niektórych artykułów. A
jednak z wszystkich tych fragmentarycznych wycinków wiedzy, nowych
poglądów i idei wzięłam coś dla siebie. Z czasem na podstawie wspomnień
i wrażeń ukształtowało się moje nowe spojrzenie na istotę mojej choroby,
na mnie samą w obecnym świecie. Chociaż z wielu poznanych nowych metod
zrezygnowałam, gdyż uznałam. że to nie dla mnie, jednak w miarę potrzeb
i możliwości wykorzystywałam niektóre ich propozycje i przesłania. A w
przypadku bardziej kategorycznie odrzuconych teorii korzystne było
przynajmniej przekonanie, że na razie mi nie odpowiadają.




Rozdział 7
Technika Alexandra - doświadczenia i poszukiwania

Po powrocie do Polski stwierdziłam, że mam w głowie jeden wielki
mętlik. Nic dziwnego. Do natłoku myśli powstałego po kursie reiki i
warsztatach z rebirthingu dodałam kolejny natłok - trzy miesiące kursów,
wykładów i zajęć z dziedzin zupełnie mi nie znanych. Rzeczywiście, w
ciekawy sposób usiłowałam sobie pomóc. Otwierałam się na stopniowe
zmiany w sposobie myślenia. Ale było to działanie jednostronne. Wszystko
chciałam rozwiązywać na poziomie umysłu, już wystarczająco otumanionego
dawkowanymi mu nowościami. Czytałam i myślałam o koniecznych zmianach,
nie bardzo - jak widać - gotowa wdrożyć je w życie. Podświadomie robiłam
wszystko, aby do minimum ograniczyć nowe doświadczenia czy doznania.
Wydawało się, że jedyną drogą jest przeczytać, zrozumieć, nauczyć się.
Mnóstwo książek, dyskusje. Afirmacje, wszystko to było pracą na
poziomie umysłu. Dopiero z czasem pojęłam, jak bardzo uciekałam od
prawdziwego zaangażowania się w proces zmiany. Choć fascynowały mnie
nowe idee poznawane na zajęciach z reiki. Podchodziłam do nich z wielkim
niedowierzaniem. Marzyło mi się "cudowne uzdrowienie". bez
jakiegokolwiek mojego udziału. Uwielbiałam zabawy poprzedzające sesje
rebirthingu, ponieważ wiele można się było z nich dowiedzieć, natomiast
same sesje mnie usypiały. Podobnie było z Techniką Alexandra. Z
zainteresowaniem czytałam o nieJ, natomiast pierwsze lekcje wydawały się
dziwne, więc może nie warte kontynuowania.
Całe szczęście, racJonalny umysł. Przeciążony nadmiarem nowych
informacJi, od czasu do czasu decydował się na świadomą rezygnację z
pewnej dozy kontroli na rzecz nowego doświadczenia, często nie do
zrozumienia i nie do opanowania. Teraz wiem, że dopiero nowe przeżycia i
odczucia, wykraczaJące poza to, co dotychczas wydawało się normalne,
dobre i moje, wyznaczały prawdziwą drogę dochodzenia do siebie.
Był listopad 1984 roku. W perspektywie miałam napisanie pracy
magisterskieJ i przygotowanie się do jeJ obrony.
Kilka dodatkowych egzaminów. Które miałam jeszcze zdać przed
zakończeniem studiów, nie wymagały uczestniczenia w zaJęciach czy
wykładach, mogłam więc ten czas spędzić u rodziców we Wrocławiu. Parę
Jesiennych miesięcy przed zabraniem się do pisania pracy postanowiłam
wykorzystać w dość specyficzny sposób. W dalszym ciągu pozostając pod
wrażeniem Techniki Alexandra, chciałam przeznaczyć trochę czasu na
obserwowanie małych dzieci. Zaangażowałam się do pracy Jako
wychowawczyni w przedszkolu. Było to cenne doświadczenie. Potwierdzała
się większość obserwacji i przesłań Alexandra i jego następców.
Pracowałam z grupą naJmłodszą, z trzy -, czterolatkami.
Przyglądałam się dzieciom i rodzicom przyprowadzającym i
zabierającym pociechy z przedszkola. Ze zdumieniem stwierdzałam, że
szybko można się było domyślić, po które dziecko przyszedł dany rodzic.
Czteroletnie szkraby nieświadomie, a czasem świadomie naśladowały swoich
rodziców. Ich ruchy były wprawdzie cudownie naturalne i swobodne (nie
zepsute napięciami dorosłego życia), ale gesty i słowa często Już
uJawniały atmosferę domu.
NaJciekawiej pokazywała to zabawa w dom. Jedną scenkę zapamiętałam
dokładnie. Czteroletnia Kasia Jest mamą, wkłada lalki do wózka, kołysze
do snu. Bartek jest tatą.
Właśnie wchodzi do domu. Kasia siada na małym przedszkolnym
krzesełku, usiłuje założyć nogę na nogę. Nie udaJe się jeJ to, noga
opada w dół. Kasia nie daJe za wygraną, zakłada nogę Jeszcze raz i
podtrzymuJe Ją dłonią. W drugieJ ręce trzyma niewidocznego papierosa.
Przykłada go do ust, zaciąga się i, patrząc na Bartka, mówi: "O, tato,
już wróciłeś z pracy, chcesz kawy?".
Od moich przedszkolaków nauczyłam się bardzo wiele. To przy nich
uświadomiłam sobie naJistotnieJszy aspekt procesu uczenia się, czyli
akceptacJę stanu obecnego. TutaJ nikt się nie dziwił, że w grupie
równolatków są zarówno maluchy, które robią wrażenie niemowląt, jak i
dzieciaki paplaJące jak katarynki niemal na każdy temat. Zawiązywanie
sznurowadeł, zapinanie guzików, naciąganie raJstop, kolorowanie
obrazków, wszystko to były umieJętności częściowo opanowane przez
niektóre dzieci i do opanowania przez inne. Oczywiste było, że obecny
zasób słów czy sprawność manualna w żadnym razie nie przesądzaJą o
potencjalnych osiągnięciach danego dziecka za rok czy dwa.
Obserwowałam, jak nie obciążone nadmiernymi ambicjami, moje
dzieciaki doroślały i mądrzały w zawrotnym tempie.
Z przykrością myślałam, co z teJ otwartości na poznawanie życia
zostanie za parę lat, kiedy pojawią się stopnie w szkole. Nie zawsze
zdrowa rywalizacja i ciągły pośpiech.
Dopiero dziesięć lat później przeczytałam o obowiązuJąceJ przy
wychowaniu dzieci zasadzie walizki, tzn. "Co włożysz, to wyciągniesz"
(zob. WoJciech Eichelberger w rozmowie z Anną Mieszczanek Jak wychować
szczęśliwe dzieci, Intra, Warszawa 1994).
W przedszkolu przekonałam się o tym na własneJ skórze, co nie
świadczy zresztą zbyt dobrze o moich zdolnościach wychowawczych.
Zaczynałam pełna dobreJ woli i życzliwości dla dzieciaków. Zostawianych
ze mną najczęścieJ wbrew ich własnej woli. Przez pierwsze dwa tygodnie
byłam zachwycona maluchami i kontaktem z nimi. Powoli Jednak zaczynałam
mieć coraz większe problemy z namówieniem ich do sprzątnięcia zabawek
czy przygotowania się do wyJścia na spacer. Zauważyłam, że tracę
cierpliwość. Podpatrywałam inne wychowawczynie, automatycznie
przeJmowałam zasady, które według mnie naJlepiej się sprawdzały. Po
kilku tygodniach po raz pierwszy usłyszałam, jak któreś z dzieci
odezwało się do mnie w niegrzeczny sposób, a inne, dotychczas bardzo
miłe, zaczęło rozrabiać. W ciągu bardzo krótkiego czasu przekonałam się,
że nie radzę sobie z całą grupą. Dzieci mnie nie słuchają, ignorują moje
polecenia. Natychmiast mrugnął do mnie pan Alexander... Zapomniałaś?
Dzieci są jak małpki, naśladują twoje zachowanie, traktują cię dokładnie
tak, jak ty je traktujesz. Z pewnością nie zdołam uniknąć popełniania
błędów, ani w stosunku do dzieci, z którymi pracuję, ani w stosunku do
własnych. Ale to doświadczenie mocno utkwiło w mojej pamięci. Do tej
pory zapala się w mojej świadomości ostrzegawcze światełko, ilekroć
zaczynam tracić cierpliwość i przestaję panować nad swoim zachowaniem.
Tych kilka wrocławskich miesięcy stanowiło dla mnie bogate
doświadczenie nie tylko ze względu na dzieciaki, które poznałam. Coraz
wyraźniej poznawałam też siebie i istotę moich problemów. Zmieniał się
mój kontakt z rodzicami, u których znowu mieszkałam. Nie obawiałam się
już, tak jak kiedyś, ich spojrzeń i troskliwości. Wyglądało to tak,
jakbyśmy poszli na kompromis: ja ważyłam 45 kilogramów i udawałam, że
jem wszystko normalnie, rodzice nie komentowali mojego sposobu
odżywiania ani nie nakłaniali mnie do jedzenia. Była to idealna
sytuacja, aby wreszcie przyjrzeć się sobie i swoim problemom. Wzbogacona
i wzmocniona doświadczeniami ostatnich miesięcy miałam nadzieję, że
teraz już sobie jakoś z tym wszystkim poradzę. W głębi duszy nie bardzo
jednak wiedziałam jak.
W dalszym ciągu brałam pod uwagę tylko dwie wersje: ja szczupła,
ale nie jedząca, albo ja jedząca tak jak inni, ale gruba. W moim
dotychczasowym doświadczeniu dwudziestu kilku lat nie było miejsca na
to, co dla wielu dziewcząt było normalnym życiem, kiedy jedzenie jest
jednym z elementów dnia, często przyjemnym, bo odbywającym się w
towarzystwie znajomych, i nie warunkującym lepszego lub gorszego
samopoczucia.
Bardzo chciałam choć trochę zbliżyć się do takiej normalności.
Nie myśleć o tym, czy wyglądam szczupło, czy grubo. Nie odczuwać
przesytu, mdłości czy zapchania po najmniejszym kęsie chleba. Nie
obawiać się, że będę głodna albo że będę musiała coś zjeść. Nie
wyglądałam już wprawdzie na chorą i z pewnością nie było tak źle jak
parę lat wcześniej.
Znałam swój organizm na tyle, aby wiedzieć, kiedy, co i ile mogę
zjeść, aby mi nie zaszkodziło. Wciąż było to jednak dość uciążliwe.
Wszelkie wizyty czy wyjazdy łączyły się z obawą, że zaraz coś mi
zaszkodzi. Najlepiej było z góry zdecydować, że poza domem nie będę
jadła, albo zaopatrzyć się w specjalne wiktuały, o których wiedziałam,
że mogę je jeść bezkarnie. Zabiegi te były jednak dużym utrudnieniem.
Często wymagały dodatkowego tłumaczenia się, a to już wcale nie
było przyjemne.
Marzyłam o sytuacji, kiedy mogłabym jeść wszystko bez obawy o
następstwa. Miałam cichą nadzieję, że stopniowo Technika Alexandra,
którą trochę już poznałam, pomoże mi w tym. Zgodnie z informacjami w
książce doktora Barlowa i w kilku innych pozycjach, moje problemy miały
typowe podłoże psychosomatyczne i wynikały stąd, że przez lata
wytworzyłam w sobie nieprawidłowe nawykowe reakcje układu pokarmowego na
myśl o jedzeniu. Wewnętrzne napięcia w przewodzie pokarmowym, powstające
na samą myśl o posiłku, powodowały, że organizm nie był zdolny
funkcjonować prawidłowo, normalnie przyjmować i trawić spożyty pokarm.
Nie liczyłam na szybkie zmiany. Żaden z nauczycieli nie robił nam
złudzeń. Nikt nie twierdził, że Techniki Alexandra można się nauczyć na
kilku czy nawet kilkunastu lekcjach. Wychodziłam jednak z założenia, że
mogę wykorzystać przynajmniej to, co już poznałam, a leżenie na podłodze
w pozycji zalecanej w Technice Alexandra traktować jako pomoc doraźną po
to, aby po zjedzeniu posiłku spięty i ściśnięty organizm nie miał
trudności z trawieniem.
Wiedziałam, że bez indywidualnych lekcji wiele w Polsce nie
zdziałam. Pamiętałam jednak opowiadaną przez jedną z nauczycielek
anegdotę o starszej, mocno przygarbionej kobiecie. Która po niewielkiej
serii lekcji zrezygnowała z ich kontynuacji, tłumacząc się brakiem
pieniędzy. Przy pożegnaniu zapytała tylko, jakie pozycje na temat
Techniki Alexandra warto przeczytać. Nasza nauczycielka zaproponowała
The Use of the Self. Po dłuższym czasie obie panie przypadkowo znowu się
spotkały w jednej ze szkół dla nauczycieli Techniki Alexandra. Okazało
się, że ta kiedyś przygarbiona kobieta była studentką jednego z
ostatnich semestrów. I twierdziła. że przez dłuższy czas jej jedynym
kontaktem z Techniką Alexandra było leżenie na podłodze i czytanie The
Use of the Self. Zmiany, jakie dzięki temu zaczęły następować, były tak
głębokie, że postanowiła sama zostać nauczycielem Alexandra. Wzięłam
sobie tę historyjkę do serca. Po jakimś czasie to samo mogłam powiedzieć
o sobie...
Na razie jednak - tak jak w wypadku tej starszej kobiety - jedyne.
Co mogłam robić, to leżeć na podłodze zgodnie z zaleceniami nauczycieli
i czytać przywiezione do Polski lektury na temat Techniki Alexandra.
Leżenie na podłodze z kilkoma książkami pod głową, z kolanami w górze i
dłońmi na biodrach nazwałam pozycją aktywnego wypoczynku.
Osobom nie wtajemniczonym może się to wydawać zwykłym, naturalnym
sposobem odpoczywania na leżąco. Bo rzeczywiście jest to pozycja, jaką
niektórzy przybierają odruchowo. Kładąc się na chwilę. Aby odpocząć.
Dopiero towarzyszący tej pozycji sposób myślenia, a poprawniej mówiąc.
świadome wprowadzanie kierunków myślowych umożliwiających stałe
rozprzestrzenianie się na podłodze i wydłużanie nadmiernie ściśniętych
mięśni czyni z niej specyficzne ćwiczenie. Dla ciała ma to być po prostu
pozycja odciążająca i dająca odpoczynek po pracy, jaką jest
przeciwstawianie się sile grawitacji, utrzymywanie równowagi i
wykonywanie różnych ruchów i czynności.
Kilka książek pod głową daje wsparcie części szyjnej kręgosłupa,
głowa ułożona jest na książkach tak, aby odciążając szyję, zapewnić
utrzymanie jej naturalnej krzywizny. Dłonie na biodrach i łokcie ułożone
jak najdalej od tułowia mają zainicjować zluzowanie napięć mięśnia
piersiowego większego (pectoralis major), który normalnie swoim
skurczeniem i skróceniem wspomaga tendencję do kulenia i garbienia
ramion oraz barków. Ugięcie nóg w kolanach powoduje, że część lędźwiowa
kręgosłupa może częściowo przylegać do podłoża, wykorzystując je jako
wsparcie. Stopy rozstawione mniej więcej na szerokość bioder i kolana
skierowane w górę mają odciążyć stawy biodrowe.
Jak już wspomniałam, tym, co odróżnia pozycję aktywnego odpoczynku
od zwykłego leżenia na podłodze, są towarzyszące jej myśli. Już pierwsze
lekcje z nauczycielem pozwalają nam się przekonać, w jakim stopniu
skierowanie uwagi na konkretne partie ciała może je ożywić lub
rozluźnić. Odpowiednie ukierunkowanie myśli, czyli odpowiednia intencja
dotycząca danych partii ciała. Podczas lekcji wspomagane przez dotyk
nauczyciela, ma pomóc w stopniowym przywracaniu ciału coraz większej
swobody i pełnej przestrzeni.
Podstawowe myśli to: "szyja swobodna", "głowa skierowana do przodu
i do góry", "plecy wydłużają się i rozszerzają", "kolana skierowane do
przodu i na zewnątrz". Jest to kondensacja myśli i kierunków wybranych
przez F. M. Alexandra po wielu próbach i doświadczeniach, jako podstawa
utrzymania pełnej przestrzeni i swobody ciała w działaniu.
Myśli te, normalnie stosowane w pozycji pionowej. W wypadku pozycji
leżącej wymagają dodatkowego komentarza, umożliwiającego dokładniejsze
zrozumienie ich przesłania.
Szyja jest swobodna - oznacza, że pozwalam, aby mięśnie utrzymujące
głowę w pozycji pionowej nie pracowały nadmiernie (chodzi szczególnie o
rozluźnienie napięcia tylnych mięśni szyi i o to, by zapobiec
nierównomiernemu obciążaniu kręgosłupa przez głowę).
Głowa podparta książkami oddala się od tułowia. Odpowiedni kierunek
nadany głowie wspomaga odciążenie szyi, a z czasem prowadzi do tego. że
w pozycji pionowej organizm sam poszukuje takiego ustawienia głowy na
kręgach szyjnych, przy którym szyja nie jest nierównomiernie obciążana.
Plecy wydłużają się i rozszerzają, czyli rozprzestrzeniają się na
podłodze (lub powierzchni, na której leżymy). Łopatki i miednica opadają
w dół całym swoim ciężarem i oddalają się od siebie, a odległość
pomiędzy głową (konkretnie potylicą) i kością krzyżową zwiększa. Myśl o
tym, że ramiona i łokcie oddalają się od siebie, wzmaga
rozprzestrzenianie się tułowia (tj. Nie tylko jego wydłużanie się, ale i
rozszerzanie). Jest to bardzo ważne doświadczenie, ponieważ w
przekonaniu wielu osób efekt prostych pleców można osiągnąć tylko przez
trzymanie ich prosto, czyli wydłużanie i zwężanie.
Kolana skierowane są w górę. Przy stopach i miednicy opadających na
podłoże daje to możliwość oswobodzenia nadmiernych napięć kumulujących
się w stawach skokowych, kolanowych i biodrowych.
Celem leżenia w tej pozycji przez kilkanaście minut jest świadome
przywrócenie mięśniom optymalnego stanu pełnej, roboczej długości i
względnego rozluźnienia (nie mylić z oklapnięciem lub zwiotczeniem) oraz
doprowadzenie ciała do stanu swobody i odprężenia. Twarda podłoga nie
ugina się pod nawykowymi napięciami ciała i w ten sposób sygnalizuje
stan spiętego mięśnia wrażeniem niewygody, sztywności lub napięcia nie
pozwalającego na swobodne rozłożenie danej partii ciała na powierzchni.
Skierowane w ten obszar myśli prowadzą do usunięcia niepotrzebnych
napięć i wydłużenia odpowiednich mięśni. Do podstawowych kierunków
myślowych poznanych podczas zajęć uczeń dodaje swoje, o których wie, że
korzystnie wpływają na wydłużanie się i rozszerzanie ciała. Dzięki temu
powstaje swoisty dialog myśli i ciała świadomie prowadzony przez
leżącego.
Z czasem okazuje się, że takie pozornie leniwe leżenie może stać
się intensywną pracą umysłu, w wyniku której doprowadzamy ciało do stanu
pełnego rozluźnienia i swobody. Wiele daje wspomnienie efektów
osiąganych w takiej sytuacji podczas lekcji, kiedy nadawane kierunki
wspomagane były przez dotyk nauczyciela. Po kilku lekcjach organizm
pamięta doznania towarzyszące temu ćwiczeniu i podświadomie usiłuje je
przywrócić. Przy pracy samodzielnej jedynym utrudnieniem jest dobranie
odpowiedniej liczby książek oraz takie ułożenie na nich głowy, aby nie
utrwalać nawykowych tendencji do ściągania, napinania tylnych mięśni
szyi. Po kilku pierwszych lekcjach problem ten znika, ponieważ uczeń
widzi, ile książek podkłada mu nauczyciel, i coraz wyraźniej rejestruje
towarzyszące temu odczucie w szyi.
Tak wyglądało i moje leżenie na podłodze. Pamiętałam przyjemne
wrażenie wydłużania się i rozprzestrzeniania na stole terapeutycznym.
Teraz wobec niemożności kontynuowania lekcji chciałam choć część tamtych
doznań przywrócić sobie sama. Szybko zauważyłam, że korzyści z leżenia w
pozycji Alexandra nie sprowadzają się do samej tylko doraźnej pomocy w
postaci złagodzenia nadmiernych napięć i wspomożenia procesu trawienia.
Zdarzało się, że gdy dałam sobie czas na spokojne przywrócenie
wszystkich kierunków i rzeczywiście udało mi się "rozłożyć" na podłodze,
wówczas przechodziło towarzyszące mi często podniecenie lub lekkie
podenerwowanie. Po kilkunastu minutach leżenia czułam się tak wypoczęta
i pełna energii, jakbym odpoczywała parę godzin.
Z czasem więc leżenie na podłodze stało się moim codziennym
rytuałem, a często i sposobem na uwolnienie się od niezrozumiałych
napięć, niepokojów czy podenerwowanie. Pozycja na podłodze była dla mnie
chwilowym "powrotem do neutralności". Ciało nie podtrzymywało, a już na
pewno nie wzmacniało ogarniających mnie wtedy uczuć i emocji.
Pamiętam, jak kiedyś po jakiejś drobnej sprzeczce wściekła
trzasnęłam drzwiami od swojego pokoju i położyłam się na podłodze w
obawie, że silne zdenerwowanie spowoduje moją kolejną niestrawność. Po
kilku pierwszych minutach zaczęłam z zafascynowaniem obserwować, jak w
miarę opadania i rozprzestrzeniania się mojego ciała na podłodze
zmieniały się i moje myśli. Po chwili stwierdziłam, że cała moja złość
jest już tylko w głowie. Niektóre słowa dźwięczały jeszcze w uszach, ale
w moim ciele złości nie było. Atrakcyjność takiego stanu była
niewątpliwym odkryciem. Okazało się, że potrafię odsunąć się od
zalewającego mnie uczucia, popatrzeć trzeźwo na to, co się zdarzyło, i
świadomie zdecydować, co chcę z tym zrobić.
Z dotychczasowych lektur na temat Techniki Alexandra i innych metod
pracy z ciałem znałam logiczne wytłumaczenie działania tej pozycji.
Wszelkie uczucia i emocje wyrażane są przez ciało właśnie przez
odpowiednie napięcia mięśniowe. Smutek, strach czy przygnębienie u
drugiej osoby można poznać po przybieranej postawie, po zmienionym
rytmie oddechu czy tonie głosu. Jedność psychofizyczna organizmu w tym
się między innymi przejawia. że stan ciała i stan umysłu wzajemnie
siebie wyrażają i wzajemnie na siebie wpływają.
A jednak chociaż wszyscy zdajemy sobie sprawę z wpływu sytuacji
zewnętrznych, myśli i odczuć na stan naszego ciała, rzadko uświadamiamy
sobie, że równie intensywne jest działanie odwrotne. Czyli wpływ stanu
ciała na psychikę, uczucia i myśli. W celu zobrazowania tego faktu
niektórzy nauczyciele Techniki Alexandra proponują drobne ćwiczenie
polegające na szybkim oddychaniu przez usta bardzo krótkim i spłyconym
rytmem. Ćwiczący już po kilku sekundach mogą zaobserwować narastające
podniecenie. Zdenerwowanie lub niepewność. Inną zabawą, którą często
proponuję, jest przyjęcie postawy wyrażającej głęboki żal i smutek, a
następnie, bez zmiany ułożenia ciała i z utrzymaniem wszystkich użytych
do tego celu napięć mięśniowych. Głośne roześmianie się. Rzadko się to
komuś udaje, a jeśli się powiedzie, śmiech jest wyraźnie zduszony i
stłumiony.
Doświadczenia te dowodzą, w jakim stopniu możemy stać się
niewolnikami własnych reakcji i postaw, zarówno fizycznych, jak i
psychicznych. Jeżeli na co dzień przyjmuję postawę wyrażającą brak
pewności siebie i zrezygnowanie...
Jeżeli od dawna się garbię, nie lubię siedzieć prosto, bo jest to
dla mnie zbyt trudne i uciążliwe.
Jeżeli najwygodniej jest mi wtulić się w głęboki fotel. idealny dla
mojej skurcznej sylwetki, by ze skulonymi ramionami szukać ciepła i
miękkości oparcia... ... wtedy raczej trudno mi będzie poczuć swoją siłę
i pewność siebie, nawet jeśli jestem ekspertem w danej dziedzinie lub
rozmyślam o problemie, z którym od dawna z powodzeniem sobie radzę.
Coraz wyraźniej zauważałam, jak dalece przywiązana jestem do swojej
otoczki, do tego, jak wyrażam siebie i kim jestem. Z drugiej strony tak
wiele chciałam zmienić w swoim postrzeganiu siebie i życia wokół.
Postanowiłam więc wziąć sobie z tej nowo poznanej metody jak najwięcej i
jak najwięcej wykorzystać. Wiedziałam już, że jeżeli opanuję sposób
świadomego wpływania na to, aby napinające się mięśnie wracały do swej
naturalnej długości, będę umiała w odpowiednim momencie przerwać błędne
koło wzajemnie wspomagających się myśli. Uczuć i symptomów ciała (np.
napięć mięśniowych). Ale na razie korzystałam przede wszystkim z
dobrodziejstwa narzędzia. Dzięki któremu istniała szansa, że zjedzony
posiłek mi nie zaszkodzi.
Oczywiście nie było to regułą. Ale odkąd zaczęłam leżeć na
podłodze, poczucie przejedzenia i stopień jego intensywności
rzeczywiście znacznie zmalały. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że na
drodze. Którą obrałam. Rozwiązanie jednego problemu jest najczęściej
krokiem do zmierzenia się z następnym. Po kilku tygodniach leżenia na
podłodze i spokojnego jedzenia z niepokojem zaczęłam zauważać moje
zaokrąglające się kształty. W krótkim czasie waga doszła do 47
kilogramów, a moje przerażenie rosło. W miarę możliwości usiłowałam nie
okazywać, jak bardzo mnie to boli i martwi. Nie mogłam pozwolić na
powrót siebie - grubaski. Znowu zaczęłam się zastanawiać, czy
przypadkiem nie jem za dużo, pojawiły się znajome myśli, że należałoby
ograniczyć słodycze. Chodziłam wściekła na mamę, gotującą moje ulubione
przysmaki, bo uważałam, że przez to jem więcej, niż powinnam.
Oczywiście takie obawy i urazy nie pozostały bez odzewu.
Bardzo szybko zaczęły powracać drobne mdłości, zatkania bez powodu.
Często zupełnie nie związane z jedzeniem.
W tym czasie wybrałam się na parę dni do znajomych na Śląsk. Do
pociągu wzięłam podarowaną mi w lecie książkę F. M. Alexandra The Use of
the Self. Czytanie szło mi powoli.
Książka pisana była na początku tego wieku, a F. M. Alexander
podobno świadomie budował długie i skomplikowane zdania, aby czytelnik
zmuszony był skupić uwagę i zastanowić się nad ich treścią. Mój
angielski, wciąż jeszcze pozostawiający wiele do życzenia, sprawiał, że
idealnie stosowałam się do życzeń autora.
Tego dnia w pociągu czytałam wspomnienia Alexandra dotyczące
powstawania jego metody. Znowu, tym razem już bardzo drobiazgowo,
powracał do wspomnień z okresu, kiedy zaczął tracić głos. Nieznana była
przyczyna jego narastającej w toku recytacji chrypki, najlepsi lekarze
rozkładali ręce i tłumaczyli wszystko przemęczeniem, zalecając
odpoczynek. Krytyczny moment nastąpił, kiedy Alexandrowi zaproponowano
szczególnie atrakcyjny i bardzo prestiżowy występ. Stan jego głosu i
powracająca chrypka sprawiały, że poważnie wahał się, czy przyjąć angaż.
Przed podjęciem decyzji Alexander postanowił skonsultować się z
lekarzem.
Ten doradził przyjęcie propozycji, pod warunkiem, że przez dwa
tygodnie poprzedzające występ pacjent nie będzie recytował, ograniczy
używanie głosu do minimum oraz w pełni zastosuje się do przepisanej mu
kuracji. Rzeczywiście już po kilku dniach chrypka znikła, a w dniu
występu stan głosu wydawał się idealny. Niestety, tak jak w kilku
poprzednich przypadkach, i tym razem w połowie występu głos zaczął się
łamać. Słabnąć, a pod koniec wieczoru chrypka niemal całkowicie
uniemożliwiała recytację.
Wspominając to zdarzenie, Alexander zwracał uwagę na fakt
powszechnej tendencji do kurczowego trzymania się raz przyjętych metod
postępowania. Jeżeli mam jakiś problem i zauważę jego przyczynę, to na
podstawie logicznych i racjonalnych przesłanek ustalam sposób
postępowania, który pomoże mi ten problem rozwiązać. Próbuję raz, drugi
i jeżeli efekt nie jest satysfakcjonujący, zaczynam od początku, tym
razem dokładniej i staranniej stosując się do ustalonego sposobu
postępowania. Alexander zwracał uwagę, jak często wydaje nam się, że
jeżeli się bardziej postaramy, włożymy więcej wysiłku, wykonamy wszystko
sumienniej i dokładniej, to osiągniemy zamierzony efekt. Dopiero po
wielu nieudanych próbach i długim męczeniu się dochodzimy do wniosku, że
być może przyjęty sposób postępowania nie był najlepszy i należało go od
razu zmienić.
Siedziałam w pociągu, z zaciekawieniem czytałam wspomnienia
Alexandra i nagle zobaczyłam siebie, od kilku lat, ciągle w ten sam
sposób, usiłującą schudnąć. Myśli o tym, że za dużo jem, zdążyły już
doprowadzić mnie do śmiertelnej choroby, a ja wychodząc z niej, dalej
uparcie wracam do starego sposobu postępowania. Uważam, że jeżeli tym
razem bardziej się postaram, osiągnę to, czego pragnę. Bezsens tego
mechanizmu był tak wyraźny, że poczułam narastającą w sobie złość. Z
ogromną wewnętrzną siłą postanowiłam, że od tej chwili odrzucam sposoby
odchudzania się związane z ograniczaniem jedzenia lub jakąkolwiek dietą.
Postanowiłam żyć, postanowiłam wyjść z choroby, więc teraz muszę
zgodzić się na bezstresowe jedzenie.
Wbrew pozorom nie było to takie proste. Tak jak u Alexandra, także
moje głębokie postanowienie, aby zmienić sposób postępowania, a w
związku z tym przestać robić to, co na pewno jest nieprawidłowe, okazało
się tylko pierwszym małym kroczkiem w stronę śwIadomego, stopniowego
wychodzenia z choroby. Na razie zaczęłam zastanawiać się, jak inaczej,
nie przez ograniczanie jedzenia, mogłabym zapewnić sobie zgrabną,
szczupłą sylwetkę. Oczywiście w grę wchodziło uprawianie sportu: basen,
siłownia lub aerobik, ale nie chciałam uzależniać swojej figury od
zajęć, których regularność uwarunkowana jest sytuacją zewnętrzną, np.
Tym, gdzie jestem, czy pasują mi godziny zajęć, czy jest odpowiednia
grupa. Od jakiegoś czasu lubiłam poranną gimnastykę, trochę
wykorzystującą pozycje hatha - jogi, nie wierzyłam jednak, że zapewni mi
szczupłą sylwetkę, szczególnie teraz, kiedy jem coraz więcej. Łatwo było
powiedzieć.. Nie odchudzam się, nie ograniczam jedzenia", znacznie
trudniej przyjąć ryzyko z tym związane. Tak bardzo nie chciałam być
gruba. Przerażał mnie fakt, że kolejne rzeczy stają się za ciasne. Z
drugiej strony nie wierzyłam, że nie ma na to żadnego sposobu.
Przecież tyle moich koleżanek odżywia się normalnie, widzę
dziewczyny opychające się słodyczami, które są zawsze chude. To prawda,
istnieje coś takiego jak przemiana materii, szybkie spalanie energii,
ale przecież i przy moim wolnym metabolizmie powinna istnieć taka ilość
pożywienia, która wystarczająco mnie odżywi, a nie będzie odkładać się
na zapas. Na razie wciąż jeszcze wpadałam w stare schematy nie tyle
jedzenia słodyczy, ile wyrzucania sobie, że to robię, i poczucia
przejedzenia na skutek wyrzutów sumienia. Wiedziałam, że moja
niestrawność jest wynikiem myśli poprzedzających jedzenie. Obawa, że
utyję, złość, że jem więcej, niż zamierzałam, karanie się za dodatkowe
kalorie. Nawet drobny przebłysk takich myśli skazywał mnie na późniejsze
mdłości czy zapchanie, ale w dalszym ciągu nie chciałam pozbyć się tego
bolesnego regulatora mojej wagi.
Dzięki Technice Alexandra zdobyłam jednak bardzo ważne narzędzie,
czyli moje specjalne leżenie na podłodze.
Pomagało mi ono nie tylko w sytuacjach podbramkowych, lecz było
skuteczne również na co dzień. Mobilizując mnie do ciągłej poprawy
istniejącego stanu. Po pewnym czasie mój organizm zaczął przyzwyczajać
się do coraz częstszego uczucia normalności, kiedy nic mi nie dolega,
nie jestem głodna, ale i nie objedzona. Stan ten był znacznie
przyjemniejszy od dotychczasowych ciągłych dolegliwości, a jednocześnie,
jak się okazywało, nie tak trudny do osiągnięcia.
W takiej sytuacji moja podświadomość zaczęła coraz częściej
buntować się na kolejne przejedzenia i niestrawności.
Kiedyś wytrzymywałam tak całe dnie. Biernie czekałam, aż przykre
poczucie przejedzenia i mdłości w końcu mi przejdzie, a cierpienie
fizyczne i psychiczne rekompensowałam myślą "przynajmniej nie utyję".
Teraz wyobrażenie najszczuplejszej sylwetki nie mogło powstrzymać
złości, że znowu dałam się wpuścić w zaklęty krąg jedzenia i
niejedzenia. Coraz częściej i coraz bardziej świadomie robiłam wszystko,
aby jedzenie mi nie szkodziło, a jeżeli już tak się stało, to aby
nieprzyjemne uczucie z tym związane nie trwało długo.
Kiedy Alexander doszedł do wniosku, że coś, co on sam robi podczas
recytacji, prowadzi do pogarszania się stanu jego głosu i powstawania
chrypki, rozpoczął długotrwałe obserwacje siebie i swojej postawy
podczas mówienia. Otaczał się lustrami, tak aby widzieć swoją sylwetkę z
różnych stron. Zaczynał recytować i przyglądał się, co dzieje się wtedy
z jego ciałem. W miarę szybko zauważył, że przy deklamacji zupełnie
zmienia się jego postawa. Tułów usztywnia się, co prawdopodobnie spłyca
oddech, a to prowadzi do specyficznego zasysania oddechu - maniery, na
którą już wcześniej zwracali mu uwagę koledzy. Postawa ta wspomagana
była specyficznym napięciem nóg, co było pozostałością pierwszych lekcji
recytacji, kiedy nauczyciel, widząc, że młody aktor nie stoi pewnie na
nogach, kazał mu obejmować podłogę stopami. Kolejnym spostrzeżeniem był
fakt usztywniania szyi i specyficznego odchylania głowy do tyłu, co
wyraźnie powodowało ucisk na krtań. Alexander zauważył, że wszystkie te
odruchy pojawiają się już na samą myśl o recytacji. Nie skutkowały żadne
próby powstrzymania tych reakcji. Zdawało się, że bez tych
specyficznych. choć wyraźnie szkodliwych odruchów recytacja w ogóle nie
jest możliwa.
Młody aktor doszedł już nawet do tego. że odkrył. Jakie ustawienie
ciała, osiągnięte dzięki odpowiedniemu ukierunkowaniu myślami, byłoby
dla recytacji najkorzystniejsze. ("Szyja swobodna". "Głowa skierowana do
przodu i do góry", "plecy wydłużają się i rozszerzają", "kolana
skierowane do przodu i na boki"). Niestety nie potrafił narzucić sobie i
utrzymać tych kierunków, kiedy zaczynał recytować.
Uświadomił sobie wtedy, że ponieważ niekorzystna reakcja ciała
rozpoczyna się już na samą myśl, że zacznie recytować, należało więc
powstrzymać pierwszą myśl wywołującą niepożądane napięcia. Rozpoczął
eksperymenty polegające na specyficznym oszukiwaniu samego siebie, a
dokładniej, na świadomym odkładaniu na później decyzji o tym, czy będzie
recytował - aby nie myśląc o recytacji, móc utrzymać pełną swobodę
ciała. Wciąż powstrzymywał więc myśl o tym, że mógłby recytować, i
dopiero w ostatnim momencie, kiedy ciało było w pełni swobodne, a
jednocześnie nie było w nawykowy sposób gotowe do recytacji, zaczynał
mówić. Okazało się, że cała ta ekwilibrystyka była niezbędna do tego,
aby uniknąć nawykowych odruchów dotychczas towarzyszących recytacji,
doprowadzić do poznania nowego, lepszego sposobu recytacji i przekonania
organizmu, że jest on możliwy.
Praca Alexandra i ćwiczenia nad ostatecznym wprowadzeniem nowej
procedury w życie trwały bardzo długo. Przyzwyczajenie polegające na
niekorzystnym sposobie recytowania powstało stosunkowo dawno, kiedy jako
młodzieniec brał pierwsze lekcje deklamacji.
Mój sposób reagowania napięciem i obawami na myśl o jedzeniu
zrodził się zaledwie przed kilkoma laty. Poza tym zdawałam sobie sprawę,
że mój organizm musiał mieć wspomnienia w miarę prawidłowego reagowania
na myśl o jedzeniu, bo przynajmniej przez pierwsze dziesięć lat życia
jadłam normalnie i bez niepożądanych sensacji. Było więc jasne, że mój
przypadek jest prostszy niż Alexandra, nie znającego innego sposobu
recytowania niż ten, który doprowadził go do utraty głosu. Byłam więc
dobrej myśli i postanowiłam za przykładem pana Alexandra nauczyć się
powstrzymywania moich niekorzystnych reakcji jeszcze na poziomie myśli.
Zaczęłam mówić sobie STOP. Już wcześniej przecież, całkiem
przypadkowo odkryłam, że jeżeli pół godziny przed obiadem,
zdeterminowana złym samopoczuciem, zapowiem rodzicom, że nie będę jadła,
to w porze posiłku staję się głodna na tyle, że mogę spokojnie jeść ze
wszystkimi. Tak jak myśl o tym, że powinnam coś zjeść, wyzwalała uczucie
przejedzenia i mdłości, tak pozwolenie sobie, żeby nie jeść, sprawiało,
że w krótkim czasie organizm wracał do siebie, do normalności, i robiłam
się głodna. Teraz, kiedy zaczęłam dochodzić do siebie, bardzo chciałam
udowodnić wszystkim wokół, że nic mi już nie dolega i jem normalnie, z
drugiej strony wiedziałam, że nie mogę nic robić na pokaz. Postanowiłam
więc za wszelką cenę unikać jakichkolwiek obaw dotyczących jedzenia.
Jeżeli na przykład byłam z wizytą i częstowano mnie jakąś przekąską, a
ja zarejestrowałam myśl, że może mi to zaszkodzić, z góry odmawiałam
poczęstunku. Podobnie starałam się zachowywać w domu, to znaczy nie
jeść, jeżeli obawiałam się, że może mi to zaszkodzić, ewentualnie
poczekać chwilę, aż może następnym razem apetytowi na jakąś kanapkę nie
będzie towarzyszyła obawa, że to nie dla mnie.
Czasami prowadziło to do maksymalnych absurdów: "Napiję się kawy,
nie herbaty", "A może jednak kawy", "Nie, chyba jednak herbaty", "A
właściwie to obojętne", "Nie, ja jednak herbaty nie będę piła...". Mimo
że wstydziłam się takich zachowań, postanowiłam w żadnym razie nie
odstępować od decyzji, aby nie zmuszać się do picia czy jedzenia
czegokolwiek, nawet jeżeli pięć minut wcześniej z pełnym przekonaniem
zdecydowałam się na dany posiłek. Muszę przyznać, że moi bliscy z dużą
tolerancją przyjmowali moje niezdecydowanie i grymaszenie. Kiedy rodzice
zauważyli, że staram się jednak coś jeść, odstąpili od wszelkich form
ingerowania w mój sposób odżywiania. Bez presji z ich strony jeszcze
łatwiej było mi pracować nad sobą.
Niestety, korzystne efekty Techniki Alexandra zaczęły prowadzić do
moich kolejnych załamań i obaw. Jadłam coraz więcej, coraz częściej
rzeczywiście bezstresowo, chwile, kiedy miałam uczucie zapchania i
przejedzenia, stawały się coraz rzadsze, ale kilogramów przybywało.
Kiedy w lutym 1984 roku wskazówka wagi pokazała 50 kilogramów,
przerażona popłakałam się. Tak bardzo chciałam być zdrowa, ale nie
mogłam pogodzić się z powrotem do dawnych, zbyt dużych wymiarów. Wtedy
po raz pierwszy postanowiłam odwołać się do moich "wcisków". W głębi
duszy nie byłam przekonana, czy słuszne jest manipulowanie swoją
podświadomością dla tak w gruncie rzeczy błahych celów.
Z drugiej jednak strony uznałam, że jeżeli można stosować hipnozę,
aby oduczyć kogoś palenia, to ja mogę zastosować autohipnozę czy
autosugestię, aby pozostać przy akceptowanej przez siebie wadze.
Przez kilka wieczorów wprowadzałam się m stan relaksu, stosując
połączone metody DU i mentalnej reiki. Wmawiałam swojej podświadomości,
że jem dla własnego zdrowia i tylko tyle, aby to zdrowie utrzymać, że
bez względu na to, co i ile zjadam, zawsze pozostaję przy wadze 46
kilogramów.
"Wciski" podziałały idealnie. W ciągu stosunkowo krótkiego czasu.
Bez jakichkolwiek starań czy wysiłków i bez żadnych niespodziewanych
niedomagań, wróciłam do akceptowanej przez siebie wagi. Dalej jadłam
mało, dalej uważałam, ale było mi łatwiej. A jedzenie nie było źródłem
nieustających problemów.
Przez następnych kilka miesięcy z zafascynowaniem opowiadałam
wszystkim o Technice Alexandra i jej wspaniałym działaniu. Przynajmniej
raz dziennie kładłam się na podłodze i odkrywałam kolejne możliwości
własnego ciała i umysłu. Coraz wyraźniej dostrzegałam napięcia
trzymające mnie w garści i coraz częściej potrafiłam świadomie je
rozluźnić. Wyraźniej też uświadamiałam sobie ogrom zalewających mnie
niedorzecznych myśli. Których do tej pory biernie słuchałam. Zgodnie z
tym, czego uczył pan Alexander, starałam się je po prostu wychwytywać, a
następnie w miarę swoich możliwości i umiejętności mówić im STOP.
Lektura książek o Technice Alexandra przypominała mi podstawowe
zasady poznane na lekcjach i towarzyszące ich stosowaniu doznania
wewnętrznej swobody i lekkości. Chociaż wspomnienie to zdawało się dość
mgliste. Organizm świadomie i nieświadomie pragnął je choć częściowo
przywrócić. Pamiętałam, co to znaczy swobodna szyja, w chwilach napięcia
i zdenerwowania umiałam świadomie uwolnić jej nadmierne skurczenie.
Osiągałam czasami zadziwiające efekty. W któryś weekend marca
wybrałam się na narty. Siedzenie i pisanie pracy magisterskiej
spowodowało, że czułam się bardzo "zastała", i choć nart nie miałam na
nogach od paru sezonów. Postanowiłam trochę się poruszać. Nie jeżdżę
specjalnie dobrze, ale zwykle daję sobie radę na większości przeciętnych
tras.
Tym razem obawiałam się. że - nie będąc w dobrej kondycji - mogę
mieć trochę trudności. Jeździło mi się jednak wspaniale. Nie odczuwałam
spodziewanego zmęczenia, moje stare narty zdawały się znacznie
posłuszniejsze niż kiedyś. a na drugi dzień po intensywnej jeździe.
Wbrew oczekiwaniom, wcale nie czułam się połamana. Szczególnie to
ostatnie bardzo mnie zdziwiło. Po tygodniach spędzonych nad książkami,
bez żadnego wcześniejszego przygotowania, przejeździłam cały dzień na
dosyć trudnych trasach narciarskich i teraz jako jedyna z całego
towarzystwa nie czuję się połamana. Dobrze pamiętałam, jak normalnie
wyglądało u mnie powitanie sezonu narciarskiego, tym bardziej więc byłam
zdziwiona. Zaczęłam zastanawiać się, co takiego robiłam tym razem? Jak
jeździłam? Czyżbym się bardziej oszczędzała?
Dopiero po dłuższym zastanowieniu uświadomiłam sobie pewną różnicę,
automatycznie wprowadzoną do jazdy na nartach. Zawsze się bałam
oblodzonych tras. Pozostało mi to z czasów, kiedy jeżdżąc na dziecinnych
nartkach, nie miałam możliwości wykorzystywania kantów nart do
podstawowych manewrów. Zresztą na lodzie nawet najlepsze narty nie
zawsze się sprawdzały. Dlatego oblodzoną trasę witałam zawsze dodatkowym
spięciem. Tzw. Wzięciem się w garść, aby podołać większym trudnościom.
Cała prężyłam się i kurczyłam, jakbym już zawczasu chciała przygotować
się na możliwy upadek. Odruchowo też ustawiałam narty do "kantowania".
Aby przynajmniej częściowo zapanować nad śliską powierzchnią.
Manewr ten jednak rzadko się sprawdzał. Moje narty nie wbijały się
kantami w lód, najczęściej więc wyprowadzona z równowagi ześlizgiwałam
się po lodzie, w mniejszym lub większym stopniu nie panując nad jazdą.
Chociaż sytuacja ta wciąż się powtarzała. Moja nieudolna w gruncie
rzeczy reakcja na oblodzoną powierzchnię pozostawała bez zmian. Za
każdym razem wydawało mi się, że jeżeli się lepiej sprężę, mocniej
"zakantuję", silniej wezmę w garść, to zdołam zapanować nad ,
sytuacją...
Tym razem w Szczyrku po raz pierwszy wyraźnie odczułam na sobie
reakcję strachu. Bo to, co wyczyniałam ze sobą na widok oblodzonej
powierzchni, było typowym odruchem szoku i stresu opisywanym w Technice
Alexandra. Napięcie i kurczenie szyi, kulenie ramion i chowanie w nie
głowy, usztywnianie tułowia, kurczenie nóg... W swojej dotychczasowej
"niewiedzy" brałam się w garść i sprężałam, aby sprostać trudnościom
ponad swoje możliwości. Teraz potrafiłam zauważyć, ile było tu
niepotrzebnego napięcia, jakie przykurcze szyi i karku sobie fundowałam
i ile nadmiernej gotowości nakładałam na siebie w tej sytuacji.
Automatycznie zaczęło pojawiać się moje NIE. Czując spinającą się szyję,
mówiłam sobie w duchu: "O, nie! Szyja swobodna. Głowa do przodu i do
góry!". Wiedziałam już przecież, że nie zdołam zapanować nad lodem. Mogę
natomiast zapanować nad swoją niepotrzebną reakcją strachu i wjeżdżając
na lód. Nie kurczyć się i nie spinać.
Po kilku pierwszych próbach z zafascynowaniem zaczęłam obserwować
swoje reakcje. Kiedy tylko udało mi się nie napinać mięśni szyi przy
wjeździe na lód. Całe ciało zachowywało większą swobodę, znacznie lżej
ześlizgiwałam się po powierzchni, której nie mogłam kontrolować, i
znacznie szybciej odzyskiwałam panowanie nad jazdą. Kiedy lód się
kończył. Wspaniała zabawa na drugi dzień zaowocowała dobrą formą i
samopoczuciem, jakich się nie spodziewałam.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie. że dotychczas w przeważającej
mierze moje zmęczenie i bóle mięśni po intensywnej jeździe wynikały nie
z rzeczywistego nadwerężenia jazdą. Lecz ze zbyt częstych napięć i
usztywnień w wyniku strachu. Było to cudowne odkrycie, nie mogłam tylko
przeboleć. że nie umiem podzielić się z innymi swoimi spostrzeżeniami.
Tylko ja wiedziałam. Co to znaczy nie zaciskać. kurczyć i spinać szyi.
Moi znajomi nie zauważali nawet, że coś takiego robią. Aldona i ja
poznałyśmy dzięki lekcjom. na czym polega "swobodna szyja". Było to
doznanie. Którego nie można się nauczyć ani z książek. Ani z opowiadań.
Powoli. Coraz wyraźniej narastało we mnie przekonanie, że Technikę
Alexandra trzeba spopularyzować w Polsce.
W dalszym ciągu czytałam książki na jej temat i leżałam na
podłodze. Kładłam się teraz już nie tylko. Aby rozluźnić nadmierne
napięcie, ale często również dla własnej przyjemności, po to tylko, aby
dać sobie czas na bycie ze sobą.
Pisanie pracy magisterskiej nie szło mi zbyt lekko. Już jakiś czas
temu zdążyłam uświadomić sobie. że handel zagraniczny nie jest moim
powołaniem. Wiadomo było jednak, że skończę studia i będę pracować
właśnie jako handlowiec.
Wszystkie moje nowe metody radzenia sobie ze sobą i swoim życiem
miałam zamiar podporządkować przystosowaniu się do realiów, które nie do
końca mi wprawdzie odpowiadały, ale stanowiły rezultat wcześniej
podjętych decyzji, od których nie zamierzałam odstępować.
Leżenie na podłodze sprawdzało się w najróżniejszych sytuacjach.
Kiedy ciężko szło mi pisanie i łapałam się na tym. że myśli błądzą
daleko od rzeczywistości, bardzo dobrze było położyć się na chwilę,
przypomnieć sobie kierunki... i spokojnie wrócić do handlu
zagranicznego. Leżenie odkryło przede mną kolejne reguły rządzące moim
odżywianiem, a właściwie podjadaniem. Zdarzały się dni, kiedy nIe mogłam
sIę skupić na pisaniu. Wciąż miałam ochotę wstać, napić się kawy, zjeść
coś słodkiego. Któregoś razu zdecydowałam, że zanim pójdę po czekoladkę,
położę się na podłodze. Po kilku minutach leżenia zapomniałam o chęci na
słodycze i wróciłam do pracy.
Sytuacja taka powtórzyła się kilka razy. Uświadomiłam sobie wtedy,
że pracując intensywnie i rygorystycznie określając, jak wiele zamierzam
zrobić danego dnia. Nie brałam pod uwagę naturalnych możliwości i
potrzeb mojego organizmu.
Jeżeli sama nie pozwalałam sobie na odpoczynek, wymuszał to na mnie
mój organizm. Prawdopodobnie miałabym wyrzuty sumienia, odrywając się od
pracy bez powodu. A kawa lub coś do jedzenia. Jak dla niektórych
papieros, były wystarczającym powodem do krótkiej przerwy.
Tak mijał kolejny rok kolejnych odkryć. Choć czułam się znacznie
lepiej i pozornie wyglądało. że moje problemy minęły, w głębi duszy
wiedziałam, że jeszcze nie jest zupełnie normalnie.
W dalszym ciągu bałam się jeść. Czułam się jak anonimowy alkoholik,
wciąż uważający, aby nie wypić nawet kropli alkoholu. Stale pełna byłam
obaw, że jeżeli nie będę ostrożna, wpadnę w szał jedzenia znacznie
przerastający moje potrzeby i możliwości. Przyzwyczaiłam się do tego i
do znajomego cerbera w mojej głowie. Ale co jakiś czas z tęsknotą
patrzyłam na ludzi wokół, bez ograniczeń i bez ciągłego kontrolowania
siebie, jedzących to, na co mają ochotę. Ja tego dalej nie umiałam.

Rozdział 8
Spoglądając na cień

Wiosną 1985 roku kolejne weekendowe warsztaty z rebirthingu
uświadomiły mi. że w dalszym ciągu czuję się gruba. Nawet teraz, kiedy
znów moja waga spadła poniżeJ 45 kilogramów! W stanie głębokiego relaksu
zdałam sobie sprawę, że to uczucie jest ze mną zawsze, bez względu na
to, ile ważę i jak wyglądam. Wyraźniej też poczułam. że drobne napięcia,
zdenerwowanie czy podniecenie wywołują we mnie natychmiastową chęć na
coś słodkiego i teraz. kiedy wiem. że poradzę sobie jakoś ze swoją
niestrawnością, bardzieJ jestem skłonna sięgać po łakocie.
Powoli skończył się mój dotychczasowy taniec z anoreksją.
Zdenerwowanie nie powodowało już całkowitego odrzucenia Jedzenia.
Niestety jednak, co stwierdziłam z niepokojem. Skłaniało mnie ono do
tego, co na pewno nie Jest zdrowe - do sięgania po słodycze i
niejedzenia konkretnych posiłków. Obiad, który od dawna budził obawę, że
mi zaszkodzi. W dalszym ciągu wydawał się codzienną przeszkodą. Nie
zawsze do pokonania. Znacznie łatwiej było zjeść tzw. cokolwiek, czyli
trochę serka homogenizowanego. jakieś ciastko lub owoc. Poczułam się
przerażona absurdalnością stanu, do jakiego sama siebie doprowadziłam.
Zaczęło się przecież od niejedzenia słodyczy i zdrowego odżywiania. Jak
to się stało, że moja podświadomość zdołała odkręcić te zamiary o 180
stopni?
Postanowiłam jednak, podobnie jak z odrzuceniem myśli o
jakichkolwiek dietach, nie zmuszać się do prawidłowego odżywiania.
Wydawało się, że w obecnej sytuacji jedynym i najlepszym dla mnie
rozwiązaniem byłoby osiągnięcie wewnętrznego spokoju i takie radzenie
sobie z codziennymi przeciwnościami, które nie pociągałoby za sobą chęci
na słodycze.
MnieJ więcej w tym czasie zapisałam w swoim pamiętniku:

Z pamiętnika, marzec 1985
Nie chodzi o zmuszanie się do "racjonalnego niejedzenia" ani o
powstrzymywanie od słodyczy na siłę - to dobre na krótką metę, na kilka
ascetycznych dni pomiędzy jednym a drugim obżarstwem. Chodzi o to, aby
spokój, harmonia i zrozumienie, które mogę przecież uzyskać, w
zrównoważony sposób manifestowały się na zewnątrz. Niepokój wewnętrzny
zawsze da o sobie znać: ochotę na lody lub słodycze, nadmiernym
jedzeniem czy po prostu zdenerwowaniem i depresją.
Wreszcie po tylu latach uświadomiłam sobie, że bezpośrednią
przyczyną mojej anoreksji jest strach przed kompulsywnym Jedzeniem.
Którego przebłysków co trochę doświadczam i którego tak bardzo się
lękam. Teraz dopiero uzmysłowiłam sobie, że czuję się grubaską i
żarłokiem nawet wtedy, kiedy nic nie jem. Przy czym jest to wynik nie
tyle nieumiejętności odżywiania się, co faktu, że dla mojej
podświadomości jedzenie jest sposobem na stłumienie smutku, niepewności.
Obaw lub nadmiernego podniecenia.
Dopiero teraz spokóJ uzyskiwany podczas leżenia na podłodze
uwidocznił mi coraz wyraźniej stan ciągłego podekscytowania i
podenerwowania towarzyszący moim dniom. Zawsze był jakiś problem, a więc
i powód do zmartwień. Zawsze coś we mnie drgało. łkało, a w najlepszym
razie śpieszyło się. Jeżeli dziwnym trafem wszystko układało się dobrze.
W moJej głowie mimo wszystko pojawiały się przygnębiające myśli, lęki i
niepewności. Do tej pory, pochłonięta swoimi skokami w przyjmowaniu
pokarmów. Nie widziałam tego. Teraz zaczęłam coraz wyraźniej zauważać
intensywność nie uświadamianych myśli i buzujących emocji.
Ponownie przeczytałam wtedy Czarnoksiężnika z Archipelagu Ursuli Le
Guin. Konfrontacja bohatera z własnym cieniem zrobiła na mnie olbrzymie
wrażenie. Nagle ujrzałam liczne aspekty mojego cienia, które wciąż
usiłowałam od siebie odepchnąć. Dotarło do mnie, że od jakiegoś czasu w
bezsensowny sposób stosowałam poznaną zasadę afirmacji. Kiedy było mi
smutno, wmawiałam sobie, że jestem szczęśliwa, nie dopuszczając myśli,
że może mam powód do smutku... Podobnie było z innymi uczuciami. Nie
chciałam ich słuchać. Wolałam nie wiedzieć o swoim strachu, niepewności,
o poczuciu osamotnienia czy złości. Wygodniej było zagłuszyć je deszczem
pozytywnych myśli. Nie pisałam wprawdzie afirmacji, uważając to za
stratę czasu, jednak powtarzałam je sobie po cichu lub na głos,
wystarczająco zamulając już i tak przeciążony umysł.
Dopiero teraz dotarła do mnie istota afirmacji i sens zalecenia,
aby pisać je po kilkadziesiąt razy. Zdania zanotowane na jednej stronie
kartki po wielokrotnym powturzeniu prowadziły do uświadomienia sobie
negatywnych myśli i odczuć wywoływanych przez afirmację; i te miały być
zapisywane na drugiej stronie. Właśnie owe często bezsensowne negatywne
myśli wywołane daną afirmacją miały pomóc w uświadomieniu sobie, co tak
naprawdę, w głębi duszy na dany temat myślimy. To one dopiero miały
stanowić materiał do pracy nad sobą i do tworzenia nowych afirmacji,
pełniej odpowiadających potrzebom w tym momencie.
Ja chciałam dotrzeć do swojego szczęścia na skróty. Na pisanie
afirmacji nie miałam czasu ani ochoty, natomiast z zadowoleniem
przyjmowałam zmiany w moim życiu wynikające z samego tylko pozytywnego
do niego nastawienia i wiary w swoje szczęście. Zachłystywałam się
powierzchownym manipulowaniem podświadomością i nie przyjmowałam do
wiadomości istnienia starych kolców, wepchniętych daleko, głęboko w
siebie, i tylko od czasu do czasu, w najbardziej niespodziewanym
momencie kłujących moJą rzeczywistość.
Regularne leżenie na podłodze w pozycji umożliwiającej bezpośrednie
kontaktowanie się z własnym ciałem i duszą zaczęło uświadamiać mi
prawdziwą siebie. Stopniowo nabierałam odwagi, aby przyjrzeć się własnym
myślom i uczuciom. Powoli i delikatnie zaczynałam podważać dotychczasowe
przekonania, że przecież jestem szczęśliwa, że moje życie jest piękne,
nawet jeżeli nie zawsze tak jeszcze wygląda. Zaczęłam pozwalać sobie na
momenty zastanowienia i na konfrontację rzeczywistości z marzeniami. Po
kilku latach uciekania od pesymistycznych myśli, smutków i strachów
postanowiłam przyznać się sama przed sobą do ich istnienia.
Któregoś wieczora. Głęboko poruszona tym nowym odkryciem,
narysowałam i opisałam swój CIEŃ:
Z pamiętnika
Odwróciłam się tyłem do mojego Cienia. Patrzyłam tylko na Słońce,
nie chcąc wiedzieć, co jest za mną. Z uśmiechem patrzyłam w Jasność,
twierdząc, że widzę tylko JĄ i jestem szczęśliwa. Mój cień, mimo że
odepchnięty i nie dostrzegany, istniał jednak cały czas i istnieje
dalej. Co chwila przypomina mi o sobie, ślizgając się chłodem po moich
plecach. Mówi mi, że jest, a ja go czuję, chociaż nie widzę.
Kiedy się odwrócę i wyjdę mu na spotkanie, Słońce, grzejąc mnie z
tyłu, będzie dodawało mi siły, energii, odwagi. Czując ciepło Słońca,
będę mogła pewnie popatrzyć na Mój CIEŃ i uśmiechnąć się do niego.
Przecież jest mną, widzianą tylko w krzywym zwierciadle. Trzeba się
tylko odwrócić. Witaj, Cieniu!
Pojęłam, w jak dużym stopniu moje ostatnie spostrzeżenia
korespondują z tym, co twierdzi pan Alexander i na co wyraźnie zwracano
nam uwagę podczas lekcji. Nie chodzi o ciągłe poprawianie się i
korygowanie własnej postawy w przekonaniu, że w końcu uda nam się
osiągnąć i utrzymać to, co idealne. Tego rodzaju dążenia prowadzą
jedynie do ciągłego usztywniania się i naprężania, czego rezultatem jest
postawa sztuczna i na dłuższą metę niewygodna. Czy jest sens, aby do
napięć już istniejących dodawać następne, które w naszym mniemaniu
zniwelują te pierwsze? Przecież to oczywiste, że nawet jeżeli dzięki
takim wysiłkom uczynimy w miarę korzystne wrażenie, to jednak z jak
wielkim wewnętrznym napięciem są one związane i ile trudu wymaga
utrzymanie rezultatu?
Ze zdumieniem stwierdziłam, że to samo można odnieść do mojej
postawy psychicznej. Afirmacjami chciałam zakryć to, co nie podobało mi
się w moim życiu. Jednak pozornie zrównoważony stan uzyskiwałam kosztem
olbrzymiego natężenia i stałej walki przeciwstawnych sił i emocji.
Osiągane podczas leżenia na podłodze poczucie przestrzeni i lekkości
coraz wyraźniej pokazywało, że tak naprawdę na co dzień wciąż się
jeszcze kurczę i ściskam albo przeciwnie, rozciągam na siłę.
Zgodnie z zasadami Techniki Alexandra należało po prostu zaprzestać
robienia tego, co niepotrzebne, po to, aby to, co właściwe, mogło się
samo zdarzyć. Wcześniej jednak trzeba było zauważyć i oddzielić to
nieprawidłowe i nieodpowiednie. Tak właśnie rozumiałam moje spoglądanie
na cień. Nauczyciele Techniki Alexandra wciąż zwracają uwagę na jej
podstawowy aspekt: umiejętność obiektywnego postrzegania siebie i
gotowość przyznania się do popełnionego błędu. Uważa się zresztą, że
dużą pomocą dla Alexandra na początku jego pracy była jego profesja.
Aktorzy z racji swego zawodu nabywają umiejętności w miarę obiektywnego,
nie oceniającego obserwowania siebie. Patrząc na siebie w lustrze,
umieją zauważyć drobne niedociągnięcia, które nie od razu muszą źle
świadczyć o całej postaci. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jak mało jest
osób. Które spokojnie i bez emocji przyglądają się własnemu odbiciu. Ja
na pewno się do takich nie zaliczałam.
W Technice Alexandra podkreślano, że zaakceptowanie faktu, że coś
robimy źle lub że czegoś nie umiemy, jest punktem wyjścia do nauczenia
się czegokolwiek lub poprawienia błędu. Według Alexandra pozwolenie
sobie na to, aby nie starać się być dobrym uczniem, jest jedną ze
szczególnie trudnych umiejętności, jednocześnie gwarantujących
stosunkowo najszybsze postępy. To nie paradoks. Im bardziej bowiem się
staramy, tym więcej wysiłku i wewnętrznych napięć wkładamy w wykonywaną
czynność. Technika Alexandra ma natomiast umożliwić przeżycie nowego,
nie znanego lub nie pamiętanego doznania. Kiedy daną czynność wykonuje
się z lekkością i swobodą. Pragnienie bycia dobrym rodzi chęć zrobienia
czegoś jak najlepiej. Niestety to w sposób jeszcze nam nie znany.
Dlatego im mniej starania. im mniej obaw przed błędami, tym łatwiej te
błędy zauważyć. Tym łatwiej skoncentrować się na niepowtarzaniu ich, i
tym większa otwartość na doświadczenie nowego i lepszego.
Zastanawiając się nad tym zagadnieniem, zauważyłam, że nasza
kultura i tradycje wychowania od pokoleń uczą czegoś dokładnie
przeciwnego. Sama czułam się tego najlepszym przykładem. Przez
przynajmniej 10 szkolnych lat byłam uzależniona od dobrych ocen. Moje
zadowolenie z życia, wewnętrzna radość i spokój rosły lub malały wraz z
otrzymywanymi stopniami. Musiałam być dobrą uczennicą. Ale wcześniej
musiałam się tego nauczyć. Z relacji rodzinnych wiem, że pierwsze dni w
szkole bardzo mi się podobały. Wracałam do domu radosna i szczęśliwa.
Moja mama ze zgrozą jednak stwierdziła, że z takim samym zadowoleniem
mówię o otrzymanej piątce, jak i o czwórce.
A zdaniem mojej mamy przez pierwsze cztery lata szkoły podstawowej
przeciętnie zdolne dziecko powinno bez większego wysiłku uzyskiwać
najlepsze oceny. Wszystkich domowników zaprzęgnięto więc do cichego
spisku. Każdy po kolei miał obowiązek wypytywać, jakie oceny dostałam
danego dnia w szkole. Jeżeli to była piątka, wszyscy radośnie
komentowali ten fakt. Stopnie poniżej piątki były po prostu ignorowane.
Czy można się dziwić, że w ciągu bardzo krótkiego czasu ugruntowało się
we mnie przekonanie, że k... jedyną akceptowaną oceną jest ta najlepsza
i należy za wszelką cenę unikać stopni poniżej oceny bardzo dobrej?
Z czasem okazało się, że większość moich rówieśników uczy się nie
dla zdobywanej wiedzy, lecz dla ocen. Na studiach sytuacja ta podobno
miała się zmienić. Byliśmy tutaj przecież z wyboru. A jednak w dalszym
ciągu dla wielu z nas liczyło się nie to, czy interesuje nas wykładany
przedmiot, lecz stopień trudności egzaminu. Teraz, kończąc studia i
widząc, że tyle lat poddawałam się bzdurnej presji, postanowiłam
przestać się oszukiwać. Zdecydowałam, że najwyższy czas, abym to, co
robię w życiu, wykonywała z zaangażowaniem, a nie dla pozorów.
Wiedziałam. że handel zagraniczny mnie nie pociąga, ale jeżeli wybrałam
już temat pracy magisterskiej, napiszę ją z takiego punktu widzenia,
który jest dla mnie interesujący. W przyszłości sama nawet nie będę
pamiętała, na jaki stopień obroniłam dyplom, nauczę się więc tyle. Na
ile będę sama miała ochotę... Było to rewolucyjne podejście do mojego
procesu uczenia się. A w realizacji tego podejścia bardzo pomógł fakt,
że właśnie przyszła wiosna i... zakochałam się. Po raz pierwszy
pozwoliłam sobie, aby mój nastrój i paczucie zadowolenia nie zależały od
tego, na jaką ocenę zda:n ostatnie egzaminy. Świadomie pozwoliłam sobie
na niższe oceny, decydując, że przedmiotów, które mnie nie interesują,
wcale nie muszę znać lepiej.
W ten sposób weszłam w okres pracy nad podstawowym aspektem
Techniki Alexandra, czyli akceptacją własnych niedociągnięć i braków.
Zauważyłam, jak wiele ze swojego wewnętrznego spokoju traciłam i do tej
pory tracę przez samo tylko złoszczenie się na siebie. Okazało się, że
wciąż jestem z siebie niezadowolona. Co jakiś czas ganię się za
niesprostanie stawianym sobie wymaganiom. Podejmuję decyzje, czynię
postanowienia, ale kiedy okazuje się, że nie mogę ich urzeczywistnić,
złoszczę się i zniechęcam. I choć dotyczy to różnych stron mojego życia,
zawsze w końcu odbija się to na moim odżywianiu. Albo niepotrzebnie
sięgam po jedzenie, albo jem za dużo, albo najlżejszy posiłek po prostu
mi szkodzi. Okazało się, że umiejętność akceptowania własnych porażek i
błędów należało zastosować do wszystkich poziomów życia.
Proces pozwalania sobie na niedociągnięcia i cierpliwość w stosunku
do siebie był, moim zdaniem, jednym z najważniejszych kroków dochodzenia
do zmian, na jakie zwrócił uwagę F. M. Alexander. Kiedy zauważył
niekorzystne, nawykowe odruchy wprowadzane do swojego sposobu
recytowania, postanowił je zmienić; trwało bardzo długo, zanim decyzję
tę mógł rzeczywiście wprowadzić w życie. Najpierw okazało się, że
postanowienie, aby nie odchylać głowy do tyłu podczas recytacji,
powodowało, że starając sIę tego nie robić, odczuwał wprawdzie, że głowy
nie odchyla, ale w rzeczywistości, zgodnie z tym, co odbijało się w
lustrze, robił to w dalszym ciągu. Decyzję o tym, aby nie myśleć o
recytacji, też nie zawsze udawało się zrealizować. Najczęściej w
ostatniej chwili tak czy inaczej wracał do starego schematu. Zarówno we
wspomnieniach Alexandra, jak i w innych książkach na temat jego Techniki
wciąż podkreśla się wagę i istotę tego etapu.
Wiedziałam już, jak ważna jest umiejętność zaakceptowania faktu, że
czegoś nie umiemy, i przyznania się do tego, nawet tylko przed sobą.
Teraz odkryłam, że tak samo istotna jest umiejętność pogodzenia się z
faktem, że mimo całej swojej wiedzy i umiejętności znowu popełniliśmy
błąd...
Odkrycie to było bardzo na czasie, gdyż właśnie podjęłam pracę,
prawdziwą pracę, w centrali handlu zagranicznego. Życie dało mi pole do
popisu, myśli pana Alexandra, którymi tak się zachwycałam, mogłam teraz
wykorzystać nie tylko przy problemach z jedzeniem, ale i w zwykłych
sytuacjach zawodowych. Na pierwsze próby nie trzeba było długo czekać.
W swoim dziale zostałam przyjęta bardzo miJe i z dużą życzliwością.
Koleżanka, którą z czasem miałam zastąpić, cierpliwie wprowadzała mnie w
zawiłości papierków wymaganych do zawarcia kontraktu. Co jakiś czas
powtarzałam sobie, że jestem stażystką, mam więc prawo czegoś nie
wiedzieć. A jednak, co chwila zauważałam dziwne opory., :.;; - :
Jakiś wewnętrzny głos krzyczał mi nad uchem: "Jak to. Nie nauczyli
cię tego na studiach? I".,. Już przecież ci tłumaczono, dalej nie
pamiętasz", ", Jak można było się pomylić w takim drobiazgu!". Myślę, że
tylko dzięki Technice Alexandra udawało mi się uznać ten przykry
wewnętrzny głos" za coś nie do końca mojego i z pewnością utrudniającego
moje wdrażanie się do nowej pracy. W duchu powtarzałam sobie z uporem:
"A właśnie, że mam prawo nie wiedzieć!". albo: "Trudno, każdemu zdarza
się popełnić błąd, na błędach człowiek się uczy. Miło wspominam mój czas
terminowania w handlu zagranicznym. Choć nie była to praca z powołania,
jednak umiałam podejść do niej z zaciekawieniem, zakładając, że jeżeli
już coś robię, to chcę to robić rzetelnie i z przyjemność::ą. A poza tym
przecież nigdy nie wiadomo, jakie umiejętności się w życiu przydadzą...
Na razie w dalszym ciągu usiłowałam stosować poznawane idee i
umiejętności do swoich problemów z odżywianiem.
Rozpoczęłam nowy, warszawski etap swojego życia. Wróciłam więc do
kolejnych postanowień, jak zmienić swoje dotychczasowe nawyki
żywieniowe. Co jeść. Czego unikać. kiedy jeść, kiedy nie. Zasady były
proste: jeść tylko wtedy, kiedy jestem głodna, i to, na co mam ochotę.
Unikać słodyczy, jeść regularnie, spożywać zdrowe posiłki. Plan logiczny
i prosty, a jednak kiedy przychodziło do realizacji, natychmiast
pojawiały się trudności. Wszystko się waliło już na samym początku,
kiedy, głodna, miałam zdecydować, co zjem. Rozregulowany organizm wciąż
jeszcze dawał mi sprzeczne sygnały, np. Odczuwałam głód. A jednocześnie
niechęć do jedzenia. Wydawało się, że nie ma posiłku, na , ś jaki
miałabym ochotę. Jedyną rzeczą. Którą mogłam jeść, a właściwie pić,
prawie zawsze był jogurt. Ale tu też potrzebne były iście cyrkowe
sztuczki. Ten za słodki, ten za kwaśny, ten za rzadki,.. Należało je
odpowiednio zmieszać, a potem najlepiej popić kawą... i czekać:
zaszkodzi czy przepłynie tak, że znowu będę zaraz głodna. Ani jedno, ani
drugie nie wydawało się korzystne. Cierpliwość w stosunku do siebie i do
stanu, do którego się doprowadziłam, była moim najważniejszym zadaniem.
Wobec tak wielu niepewności i zmiennych sygnałów organizmu
zdecydowałam, że jeden posiłek nałożę na siebie odgórnie. Wykupiłam
obiady w stołówce zakładowej. Wiadomo było, że połowy z serwowanych
potraw nie będę jadła. ale miałam nadzieję, że w ten sposób wyrobię w
sobie nawyk jedzenia przynajmniej jednego posiłku o tej samej porze.
Niestety, nie udało się. Przeważnie w porze obiadowej czułam się tak
najedzona, że albo rezygnowałam z obiadu, albo skubałam trochę jarzyn i
przez resztę dnia czekałam, aż mi przestaną "siedzieć". W pracy przecież
nie mogłam położyć się na podłodze.
Ogólnie było jednak znacznie lepiej. Zajęta pracą, nie pozwalałam
sobie na wyrzuty sumienia, że zjadłam za dużo i w związku z tym źle się
czuję. Zaczęłam też świadomie pozwalać sobie na jedzenie po powrocie z
pracy lub jeszcze później, wieczorem - co przez ostatnich parę lat
równało się poczuciu przesytu przez cały następny dzień. Teraz jedząc
wieczorem, wmawiałam sobie, że ponieważ jem z przyjemnością, to pewnie
mój organizm tego potrzebuje i na pewno spokojnie wszystko strawi.
Bardzo pomógł mi Alexander i jego ciągłe powracanie do myśli, że jeżeli
chcemy zmienić stary nawyk, na początku musimy pogodzić się z
niepowodzeniami. Powoli uczyłam się od niego coraz większej cierpliwości
dla siebie i swoich porażek. I rzeczywiście wraz z tą cierpliwością
zaczęłam zauważać coraz wyraźniejsze efekty.
Okazało się, że jeżeli wieczorem zjadłam zbyt wiele słodyczy, ale
wytłumaczyłam sobie, że mam do tego prawo i że w celu doprowadzania się
do zdrowia pozwalam sobie na dowolność wyboru czasu posiłku i jedzenia,
to, o dziwo, następnego dnia uczucie zatkania nie było wcale tak
uciążliwe i przechodziło znacznie szybciej, niżbym się tego spodziewała.
Potwierdzało się kolejne spostrzeżenie Alexandra, że wszystko zaczyna
się na poziomie myśli. Jeszcze niedawno pół tabliczki czekolady
zjedzonej o szóstej wieczorem spowodowałoby zapchanie na cały następny
dzień. Teraz, nauczona dotychczasowymi doświadczeniami. Na drugi dzień
nie brałam do pracy śniadania, a w południe głodna biegłam do bufetu.
Wiedziałam, że pozwalanie sobie na jedzenie wciąż jeszcze wymaga
ode mnie dużej odwagi. Niemal każdy prowadzony do ust kęs musiał być
wspomagany dodatkowymi myślami.
Najpierw usiłowałam odrzucić obawy, że jedzenie mi zaszkodzi, potem
odgonić przeświadczenie, że pewnie utyję, następnie pomyśleć, że nawet
jeżeli by miałoby mi zaszkodzić, to i tak sobie poradzę. W dalszym ciągu
nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że mogłabym utyć, ale
podświadomie i to brałam pod uwagę. Wiedziałam, że jeżeli tak się
zdarzy, na to również będę musiała pozwolić i nie mieć do siebie żalu...
Ta postawa wymagała chyba największej odwagi, ale nie miałam wyjścia.
Postawiłam na jedną kartę, chciałam żyć i być szczęśliwa, a z
dotychczasowymi problemami jedzeniowymi nie było to możliwe.
Zresztą przyjemny spokój uzyskiwany podczas leżenia na podłodze,
nie znane mi dotąd uczucie błogości i rozluźnienia coraz wyraźniej
uświadamiały mi, że trzymając się w ryzach jedzenia i niejedzenia,
zabieram sobie radość i swobodę życia na co dzień. Czy dla kilku
kilogramów warto przez całe życie trzymać się w klatce napięć i
niezadowolenia z siebie? Miałam wrażenie, że teraz dopiero poznaję, czym
może być radość codziennego życia lub zadowolenie z drobnych
przyjemności. Czułam też, że są to dopiero przebłyski prawdziwej swobody
i pełni siebie, na które powoli, świadomie i nie bez oporów sobie
pozwalam. Swoje nowe podejście zaczęłam zauważać w różnych dziedzinach
życia. Zasady Techniki Alexandra przeniknęły do moich sytuacji
zawodowych. Czasami ze zdziwieniem zastanawiałam się, gdzie podziała się
moja wrodzona niepewność i nieśmiałość. Częściowo przypisywałam to
dorastaniu, ale w głębi duszy wiedziałam, że duża jest w tym zasługa
nowych myśli i obserwacji.
Ciekawym przeżyciem z tego okresu, dotyczącym procesu uczenia się,
był kurs języka francuskiego. Francuskiego uczyłam się już wcześniej,
sama i na przygodnych kursach.
Jednak po roku pracy w handlu zagranicznym postanowiłam skorzystać
z intensywnych kursów językowych organizowanych przy Ministerstwie
Handlu Zagranicznego. Nie myślałam wtedy o zdawaniu egzaminu
państwowego, lecz o tym, że zajęcia odbywające się trzy razy w tygodniu
z pewnością czegoś mnie nauczą. I rzeczywiście. A już szczególnie
pokazały, co robią z człowieka dawne przyzwyczajenia, wspomnienia
szkolnych ławek i autorytetu w postaci pana profesora oraz potrzeba nie
tyle nauczenia się przedmiotu, co zdania egzaminu. Czasami z
rozbawieniem, a czasami ze zgrozą patrzyłam na uczestników mojego kursu.
Poważni ludzie, zajmujący liczące się stanowiska. W szkolnych ławkach
przemieniali się w dzieci. Większość z nich zapisała sIę na kurs.
Ponieważ potrzebowała oficjalnego zaświadczenia o znajomości języka
obcego. Ludzie ci prawdopodobnie od dawna posługiwali się językiem
francuskim w swojej pracy, teraz chcieli potwierdzenia tego. Tym
potwierdzeniem miała być pozytywna ocena ze zdanego egzaminu państwowego
organizowanego przez Ministerstwo Handlu Zagranicznego. Intensywny kurs
właśnie do tego przygotowywał.
Moja znajomość francuskiego była wtedy znikoma.
Wstępne kwalifikacje wykazały, że mój poziom znacznie odbiega od
wymaganego. Ale ponieważ nie miałam wyboru (przyjmowano tylko na zajęcia
dla początkujących lub na kurs wymagający wysokiego stopnia
zaawansowania), wyprosiłam prowadzącego o przyjęcie. Miałam zaufanie do
swojego młodego ucha i znajomości innych języków. Wychodziłam z
założenia, że przebywając w grupie zaawansowanej, osłucham się lepiej z
językiem i zmobilizuję do szybszego nadrobienia zaległości. Tym razem
już świadomie postawiłam się w pozycji osoby, która ma prawo nie umieć.
W takiej sytuacji wiadomo też było, że nie będę oczekiwała od
siebie bycia "dobrą uczennicą". Dawało mi to ciekawy punkt obserwacyjny.
Mogłam spojrzeć na siebie, swój sposób uczenia się, a przy okazji
również i na zachowanie innych uczestników kursu.
Moje podejście do zajęć i nauki było rewolucją dla mnie samej.
Założyłam, że po pierwsze, ma to być przyjemność, a więc żadnego
zmuszania się do nauki, kiedy jestem zmęczona lub mam inne, ważniejsze
sprawy. Po drugie, uczę się w chwilach normalnie traconych na błądzenie
myślami lub denerwowanie się, czyli w autobusie, tramwaju, czekając na
przystanku. Po trzecie, najpierw usiłuję przypomnieć sobie, co
zapamiętałam z ostatnich zajęć (nie zaglądając do tekstu), a dopiero
potem - czytając nowo opracowywany tekst - sprawdzam, co udało mi się
zapamiętać.
Przyjęłam jedną podstawową zasadę: chcę się nauczyć, a więc
pozwalam sobie na robienie błędów i na to, aby je poprawiano.
Wychodziłam z założenia. że trudno o odwagę w posługiwaniu się obcym
językiem, jeżeli obawiam się pomyłek. A poza tym pamiętałam już, że
zauważenie własnych błędów to najlepszy sposób na ich eliminowanie. Była
to zasada przeciwna do tej, jaką przyjęli pozostali kursanci.
Na zajęciach nie stawiano ocen, wszyscy przychodzili tu z własnego
wyboru, a jednak wytworzona w grupie atmosfera dokładnie przypominała
szkołę.
Usprawiedliwianie się z nie odrobionych lekcji, wymówki związane z
nieprzygotowaniem tematu, opuszczanie zajęć w obawie przed klasówką.
Nikomu nie przyszło do głowy. że prowadzący zajęcia jest tu nie po to,
aby sprawdzać, czy się uczymy, lecz po to, aby pomóc w tym uczeniu się i
na bieżąco korygować popełniane przez nas błędy.
Nie mogłam wyjść ze zdumienia, widząc, jak dorośli, poważni ludzie
robią wszystko, żeby dobrze wypaść przed lektorem, a nie żeby
rzeczywiście się czegoś nauczyć. Zdarzyło mi się kilkakrotnie, że będąc
zupełnie nie przygotowana, proszona byłam do odpowiedzi. Świadomie
decydowałam się wtedy na sprawdzenie swoich sił. Wiedziałam, że mam
powody, dla których nie mogłam się przygotować, nie chciałam jednak
rezygnować z możliwości sprawdzenia swojej dotychczasowej wiedzy.
Zazwyczaj takie sytuacje dawały mi szczególnie dużo. Pokazywały, jak
wiele już umiem, co potrafię bez przygotowania i jakie błędy ciągle
jeszcze popełniam. Nic dziwnego, że ucząc się tak bezstresowo, zdałam
kolejny egzamin państwowy. To, czy teraz, po latach nieużywania,
rzeczywiście nim władam, jest sprawą dyskusyjną. Z pewnością przekonałam
się jednak, jak przyjemne i skuteczne może być prawdziwe uczenie się.
Gotowość spojrzenia na swoje braki i nieumiejętności przydała mi
się jeszcze w innej sprawie. Najpierw jako pracownik handlu
zagranicznego, a potem już z własnego zainteresowania pojechałam na parę
treningów psychoterapeutycznych, organizowanych przez warszawskie
Laboratorium Psychoedukacji.
Do tej pory bałam się psychologów I psychoterapii. Zbyt wiele było
we mnie spraw, których nie chciałam dotykać.
Tutaj znowu okazało się, Jak ważna Jest odwaga do obIektywnego, nie
oceniającego spojrzenia na siebie. Znów przydała się postawa: "Jestem tu
po to, aby się czegoś dowiedzieć". Już podczas warsztatów z rebirthingu
łyknęłam trochę atmosfery towarzyszącej pracy nad sobą i swoimi
problemami. Teraz, głębszy kontakt z własnym ciałem i ukrytymi w nim
emocJami, osiągany przez leżenie na podłodze i coraz częstsze
obserwowanie schematów swoich zachowań, zachęcał mnie do skorzystania z
profesjonalneJ pomocy psychologa. Znając swoje obawy i skrytość,
obawiałam się, że nIe będę umiała w pełni zaufać terapeucie.
Uważałam Jednak. że przede wszystkim zaufam sobie. Postanowiłam, że
na treningu nie powiem ani nie zrobię więcej, niż sama będę chciała.
Myślę, że dzięki temu zajęcia. w których brałam udział, przyniosły mi
wspaniałą dawkę nowych informacji o sobie i udostępniły wiele narzędzi
pomocnych w dalszej pracy.
Rozwiały sIę obawy. że będę musiała uzewnętrznić siebie. otworzyć
sIę przed obcymi ludźmi. Na trening zabrałam ze sobą wspomnienie pana
Alexandra, który mrugaJąc filuternie, przypomina, że istnieje NIE. "Nie"
albo inaczej "stop", "daj sobie czas" to był ułamek sekundy
czasoprzestrzeni pomiędzy impulsem a reakcją. W Technice Alexandra wciąż
zwracano uwagę na umiejętność dawania sobie tego czasu.
Chociażby po to tylko, aby reakcja na daną sytuację była świadoma,
a nie automatyczna. Dla mnie NIE było iskierką dającą wsparcie i
poczucie bezpieczeństwa. Przypominało, że chociaż znalazłam się na
treningu terapeutycznym i przystałam na przynajmniej częściowe
przekazanie kontroli nad przebiegiem dnia prowadzącemu grupę, to jednak
ode mnie zależało, w co się będę bawić, co powiem, a co zdecyduję się
przemilczeć.
Odkryłam, jak wiele własnych problemów można ujrzeć i zrozumieć,
słuchając innych osób i przyglądając się ich pracy. Dotarło do mnie, że
nie muszę opowiadać o swoich kłopotach, bolączkach, nie muszę ujawniać
spraw. Do których sama przed sobą ledwo się przyznaję. Omawiane w toku
zajęć sprawy innych osób często rzucają światło i na moje położenie.
Czasami miałam wrażenie, że siedzę w teatrze, a aktorzy, czyli
poszczególni uczestnicy zajęć, odgrywają sceny z mojego życia. Nigdy nie
spodziewałam się. że tak właśnie, patrząc na innych, będę dokonywać
kolejnych odkryć na własny temat.
A odkrycia były poruszające. Jednym ze szczególnie Czyżby wszystko,
co pokazuję na zewnątrz, to. Co ujawniam w kontaktach z ludźmi, było
tylko moją fasadą, czymś nałożonym na siebie w toku życia? Były to
konkluzje, które sformułowałam po dwóch kolejnych treningach, podczas
których nie opuszczały mnie nudności. Fakt ten bardzo mnie dziwił,
ponieważ bardzo smaczna kuchnia wegetariańska i urozmaicone posiłki nie
powinny były mi przecież szkodzić. Zauważyłam jednak, że nasilanie się
lub znikanie mdłości zupełnie nie było związane z rodzajem posiłków i
faktem, czy coś jadłam. Nudności pojawiały się w zależności od tego, jak
intensywnie przeżywałam to, co działo się na zajęciach, i do jakiego
stopnia identyfikowałam się z pracą terapeutyczną innych. Dziwiły mnie
krążące wciąż po głowie myśli, że to wszystko jest sztuczne, że to
nieprawda, że rzygać się chce. Nie bardzo wiedziałam, czego te myśli
dotyczyły, bo wyraźnie czułam. że to, co odgrywała się na zajęciach,
mimo przemilczeń i niedomówień dotyczących samych faktów, w swej istocie
było głębokie i szczere.
Gdzie jestem prawdziwa JA? Czyżby ta, jaką siebie pokazuję innym,
było sztuczne i nieprawdziwe? Jak to możliwe, przecież wydawało mi się,
że podczas treningów robiłam wszystko, aby nie udawać, aby szczerze
ujawniać, co czuję i myślę. Chciałam przecież, aby te zajęcia przyniosły
mi jak najwięcej. Przede wszystkim zyskałam jednak zamęt. Okazało się,
że dla ludzi z grupy, łącznie z prowadzącymi, byłam kimś zupełnie innym,
niż sama się czułam. Miałam wrażenie, że ci ludzie zobaczyli kogoś, kogo
od lat chciałam z siebie zrobić, ale kim w głębi duszy przecież wcale
nie byłam! Rozczarowanie nie miało granic. Przyjechałam tu przecież, aby
powiedziano mi, jaka jestem, a pokazano mi, jaką udaję. Obraz mnie samej
widziany oczyma innych nawet mi się podobał. Ale ja chciałam dowiedzieć
się, jakie popełniam błędy i jak mogła bym je poprawić. A nie usłyszeć
pochwały, tym bardziej nie zasłużone.

Z pamiętnika, paŹdziernik 1986
Z przykrością stwierdziłam, że jestem dokładnie taka, jaką siebie
stworzyłam - siłą woli i bezpodstawnych chyba przekonań i pragnień.
Pytanie teraz... ile jest mnie we mnie? Co jest mną, w głębi, a co tą.
Stworzoną i wymyśloną? Jak dojść do siebie, tej prawdziwej, tej głęboko?
A może jeszcze nie dojrzałam, nie dorosłam do tego, aby zaaprobować
siebie taką, jaka jestem naprawdę?
Kiedyś zauważałam w sobie cechy. Które mi sIę nie podobały, których
bardzo nie chciałam mieć.
Robiłam więc wszystko, aby rozbudować w sobie ich przeciwieństwa.
Nie chciałam być typową dziewczyną, płaczącą za ukochanym, czekającą.,
bierną - stworzyłam więc siebie "niezależną, samorządną" i lubiącą,
swoją samotność. Nie chciałam być smutna i oddalona od ludzi - zaczęłam
więc sama przed sobą udawać, że mi na nikim nie zależy.
Stałam się pozornie obojętna, ale zawsze uśmiechnięta i życzliwa
dla innych. Nie chciałam być nieśmiała, pełna strachu i obaw - zaczęłam
udawać odważną, i pewną siebie. Nie chciałam być gruba, więc zaczęłam
chudnąć.
Nie chciałam żyć, więc zaczęłam ciężko chorować...
Chowając głęboko w sobie te cechy charakteru, które chciałam ukryć
przed ludźmi, stworzyłam siebie sztuczną, nieprawdziwą, i pewnie
przesadzoną... Teraz kiedy chciałabym dojść do siebie prawdziwej i taką.
Już pozostać, muszę najpierw przygotować się na zaaprobowanie
wszystkiego, co w sobie zobaczę. Dopiero zaakceptowanie tego, co mi się
we mnie nie podoba, umożliwi odpowiednie zmiany i naprawy. ALe jak to
zrobić?
Przejrzałam na oczy. Uświadomiłam sobie. że to, co robiłam ze swoim
ciałem, skrajna manipulacja moim jedzeniem, czy jem, czy nie jem, tyję
czy chudnę - cała moja anoreksja była tylko odzwierciedleniem znacznie
głębszych manipulacji moim życiem, moim JA.
Poczułam się w impasie. Co robić? Jak sobie pomóc? Co zostawić. A
co odrzucić? I znów z pomocą przyszedł pan Alexander. STOP, nie rób nic.
DAJ SOBIE CZAS. Pozwól, aby szyja była swobodna, głowa skierowana do
przodu i do góry, aby plecy dzięki temu wydłużały się i rozszerzały. A
kolana skierowane były do przodu i na zewnątrz. Daj sobie czas na
doprowadzenie się do takiego stanu, w którym reakcja. Jaką wybierzesz,
będzie najlepsza z możliwych, a ty potrafisz spokojnie ją objawić...

Z pamiętnika. Październik 1986
Na razie widzę jeden sposób: nic nie robić. Pozwolić sobie być
oszustką. I, manipulatorką i autentyczną szczerą dziewczyną, dokładnie w
takim stopniu, w jakim byłam do tej pory. To wypływało przecież z moich
wewnętrznych uwarunkowań, z mojego dotychczasowego życia, a tych
parametrów nie zdołam zmienić w ciągu kilkudziesięciu godzin.
Teraz wiedziałam już, że w głębi duszy bardzo boję się zmian, nawet
tych na lepsze. W myślach uspokajałam się więc, uważając, że i tak
zmienię tylko tyle, na ile sama będę miała ochotę. A z pewnością warto
wykorzystać fakt, że od profesjonalistów mogę dowiedzieć się, co
należałoby zmienić. Na razie zdecydowałam się poczekać.

Z pamiętnika, listopad 1986
Aby pokonać stare wady, trzeba je potraktować w nowy sposób.
Usiłując sobie pomóc, powoli odkrywam kolejne pokłady piasku,
kolejne warstwy osadu, który opadał i którym przykrywałam swoją. Głębię,
aby móc sobie jakoś radzić w życiu.
To, co buzowało we mnie, przykryłam jedną, drugą, trzecią szczelną
pokrywą. Wmawiałam sobie, że jestem właśnie taka, jaką siebie
wykreowałam, nie myśląc o tym, co stłumiłam w środku. Dziwiły mnie tylko
zdumiewające, nie kontrolowane zachcianki, myśli, które ujawniały się co
jakiś czas. Były niezrozumiałe i wymykały się ze mnie, mimo usilnych
prób ich powstrzymania. Co ciekawe, im bardziej chciałam je hamować,
powstrzymywać, tym uporczywiej i częściej wracały.
To była ciągła walka. Walka między JA i JA. Między mną. Z zewnątrz
i mną w środku, między mną., jaka byłam, a mną, jaką. Się stworzyłam.
Walka trwała i trwa nadaL Przez długi czas obie strony miały takie same
szanse. Jeżeli na chwilę dochodziła do głosu JA - skorupa i zamykała na
cztery spusty to, co się działo w środku, to potem eksplozja JA -
wewnętrznej, przy maleńkiej nawet nieszczelności. Była nie do opisania.
I odwrotnie, kiedy górę brała strona od środka, JA - obserwator czułam
się bardzo pod. Le i po jakimś czasie ze zdwojoną. Siłą brałam się za
ujarzmienie mnie - czucia.
Chyba czas przestać opowiadać się po którejkolwiek ze stron.
Może zostawione same sobie dojdą w końcu do porozumienia?

Rozdział 9
Dawanie sobie czasu

Zamęt w głowie, niechęć do stanu, do jakiego się doprowadziłam,
całkowite zwątpienie w to, kim właściwie jestem i jaka jestem naprawdę,
wszystko to wyprowadziło mnie trochę z równowagi. Rzeczywiście nie
wiedziałam. Co robić, i w takiej sytuacji z pewnością należało po prostu
poczekać.
Nawyk dawania sobie ułamka sekundy na wybór reakcji, zanim podejmie
się działanie, nabierany jest z czasem, w toku lekcji Alexandra. Uczeń
siedzi na krześle, nauczyciel przez dotyk i instrukcje werbalne
doprowadza go do możliwie jak najlepszego stanu swobody i lekkości, po
czym mówi:
- Za chwilę wstaniesz z krzesła, a właściwie to ja ciebie z niego
podniosę. Chciałbym, abyś wcześniej zadecydował, że sam nie będziesz
wstawał. To bardzo ważne. Chcę cię podnieść w trochę inny sposób, niż
zrobiłbyś to sam. Pomyśl, że ty nie będziesz pomagał mi się podnieść.
Pozwolisz tylko, aby twoja szyja była swobodna, głowa skierowana do
przodu i do góry, aby plecy dzięki temu wydłużały się i rozszerzały, a
kolana skierowane były do przodu i na zewnątrz.
Zwrócenie uwagi ucznia na uzyskanie względnej swobody ciała ma
przede wszystkim ograniczyć do minimum lub całkowicie wyeliminować
napięcie gotowości, zazwyczaj pojawiające się na myśl o działaniu.
Równie ważna, a w początkowym etapie pracy chyba najważniejsza, jest
decyzja NIE, "nie będę wstawał". Albo inaczej STOP, chwileczkę, wcale
nie muszę tego robić.
Według F. M. Alexandra nadmierne koncentrowanie się na osiągnięciu
celu sprawia, że nie zwracamy uwagi na to, jakim kosztem go osiągamy. W
momencie kiedy uczeń nie myśli o wstawaniu, lecz o zachowaniu swobody
ciała, jest otwarty na spróbowanie innego, lżejszego i łatwiejszego
sposobu wstawania, proponowanego przez nauczyciela.
Stan uważności, jaki można wtedy osiągnąć, polega na jednoczesnej
świadomości tego, co się dzieje w naszym ciele i umyśle (w sensie
napięć, emocji, przebłysków myśli), oraz rejestrowaniu tego, co się
dzieje wokół (gdzie jestem, gdzie stoi krzesło, co pokazuje nauczyciel).
Taki stan jednoczesnego postrzegania obu światów - wewnętrznego i
zewnętrznego - daje możliwość umiejętnego łączenia swoich wewnętrznych
możliwości z tym. Czego wymaga od nas sytuacja zewnętrzna.
Po kilkunastu zaledwie lekcjach Techniki Alexandra czułam, że nie
mam jeszcze takich umiejętności. Wiedziałam jedynie. że na obecnym
poziomie wiedzy czy też możliwości psychofizycznych nie zamierzam radzić
sobie ze swoim zamętem w głowie przez dalsze nią potrząsanie. Elementy
pracy z ciałem wprowadzane przez Laboratorium Psychoedukacji wskazały
mi, że istnieją drogi umożliwiające pracę nad sobą bez zagłębiania się w
psychoterapię i swoje wnętrze. Ćwiczenia bioenergetyczne uświadomiły mi,
jak dalece można skontaktować się ze swoim wnętrzem i tkwiącymi w nim
emocjami, nie roztrząsając ani ich, ani ich przyczyn.
Przywołanie Alexandrowego NIE przypomniało mi, że szkoda czasu na
panikę. Chodzi o to, aby dając sobie chwilę czasu na zastanowienie.
Spokojnie określić swój obecny stan, potrzeby i możliwości, aby
umiejętnie wybrać drogę.
Zaczęłam od hatha jogi. Już kiedyś się nią zainteresowałam. Jednak
ćwicząc z samouczkiem. Zrobiłam z tego jedynie zmodyfikowaną gimnastykę.
Teraz, pod okiem rzetelnych instruktorów, odkrywałam jej cudowne
działanie. Miałam wrażenie, że te pozornie fizyczne ćwiczenia
umożliwiają mi kontaktowanie się z nie znanymi mi dotąd fragmentami
siebie i swoich możliwości. Mój zachwyt budził też fakt, że podstawowe
zasady ćwiczenia hatha - jogi dokładnie pokrywały się z tym, czego
nauczał pan Alexander.
Wciąż przypominano nam. że podczas zajęć ważniejsze jest poprawne
wykonywanie pozycji, a nie wynik końcowy.
Nie chodzi o to, aby natychmiast dotknąć głową do kolan albo
założyć nogi w kwiecie lotosu. Należy jedynie na tyle poprawnie
wykonywać demonstrowane ćwiczenia, aby uelastyczniając ciało, na bieżąco
korzystnie na nie wpływać, a z czasem stopniowo doprowadzić je do
możliwości przyjęcia zamierzonej pozycji. Uświadomiłam sobie wtedy, że
Alexander, nie znając żadnych wschodnich filozofii ani metod walki,
dotarł do kwintesencji tego, co w życiu człowieka chyba najważniejsze.
Że należy żyć i działać tak, aby umiejętne dążenie do celu było równie
ważnym celem. Jogę polubiłam bardzo, miałam wrażenie, że równoważy brak
lekcji Alexandra. Po jakimś czasie, oprócz zajęć, które odbywały się dwa
razy w tygodniu, zaczęłam trochę ćwiczyć sama rano. Wydawało się, że
wraz z rozciąganiem ciała rozciąga się i mój umysł. Niespodziewanie
zaczęły też trafiać do mnie kolejne ciekawe książki, często otwierające
przede mną nowe obszary pozornie zupełnie nie do przyjęcia.
Między innymi dostałam kserokopię kilku tomów niezwykłych wspomnień
Życie i nauka mistrzów Dalekiego Wschodu. Której autorem był Baird T.
Spalding. Był to rodzaj reportażu z wypraw amerykańskich naukowców w
góry Chin, Nepalu i Tybetu. Czytałam to trochę jak baśnie z tysiąca i
jednej nocy, ale - co zadziwiające - ani słaby druk, ani liczne błędy
drukarskie nie ujmowały nic z magicznego nastroju i potęgi
przekazywanych tam myśli. Przestudiowanie choćby fragmentu zawartych tam
przekazów dawało mi specyficzny dystans w stosunku do rzeczywistości i
nową siłę do czynienia dalszych kroków w swym życiu.
Nie przestawałam też poszukiwać kolejnych sposobów, które pomogłyby
mi pójść dalej. Nauczyć się czegoś więcej.
Jeszcze jeden trening psychoterapeutyczny w Laboratorium
Psychoedukacji pozwolił mi odkryć następne obszary siebie, dotychczas
zupełnie nie znane. Za namową prowadzącego, choć nie bez głębokiego
wewnętrznego sprzeciwu, postanowiłam spróbować zajęć kung - fu. Zawsze
bałam się wschodnich metod walki. Niechęć i strach wzbudzały we mnie
jakiekolwiek sposoby przejawiania własnej siły, a tym bardziej agresji.
Uważałam, że taka już jestem, że nie potrafię i nie chcę walczyć, nawet
o swoje. Nie ma we mnie złości, raczej żal czy smutek... To. że w ogóle
zobaczyłam, na czym polega zdobywanie uprawnień kung - fu, było kwestią
przypadku. Nie wiedziałam, gdzie się podziać, kiedy na zajęciach
organizowanych przez laboratorium uczestnicy treningu wyprosili u
prowadzącego przerywnik w formie kilku takich właśnie ćwiczeń.
Proponowane ruchy były mi na tyle obce, że wzbudziły we mnie śmiech i
rozbawiły mnie. Chyba ze względu na tę dziwną, nieoczekiwaną reakcję
zdecydowałam się spróbować regularnych zajęć.
Już po pierwszym treningu byłam zachwycona. Pojechałam na zajęcia
zmęczona po intensywnym dniu pracy, zniechęcona do życia i siebie.
Wydawało się, że nie zdołam nadążyć za grupą, która ćwiczyła już od
jakiegoś czasu.
Intensywność proponowanej tam rozgrzewki znacznie przekraczała
jakiekolwiek moje dotychczasowe możliwości i umiejętności. A jednak nie
tylko sobie poradziłam. Ale jeszcze wyszłam odświeżona, odrodzona i
pełna chęci do życia. I tak przez kolejne zajęcia.
Stwierdziłam, że kung - fu pozwalało mi poczuć i uwolnić emocje, z
których istnienia nie zdawałam sobie sprawy.
Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że mnóstwo swojej siły i energii
tracę na tłumienie uczuć, z którymi nie chcę czy boję się kontaktować.
Stąd tak częste poczucie zniechęcenia, ociężałości i braku siły, nawet
kiedy praktycznie nic nie robię. Teraz, podczas zajęć, w bezpieczny i
opanowany sposób wychodziły ze mnie pokłady złości i energii. Wychodziły
i uwalniały mnie! Nie tylko nie musiałam tak wielkiej energii
przeznaczać na ich tłumienie, ale również nie musiałam ich nosić w
sobie! Były to następne cudowne odkrycia.
Dzięki kung - fu uświadomiłam sobie kolejną prawidłowość dotyczącą
mojego odżywiania. Przecież ja właśnie jedzeniem zapychałam, "zajadałam"
uczucia, z którymi nie chciałam sobie radzić! Już od dawna wiedziałam
przecież, że to uczucia i emocje, których nie umiem opanować, skłaniają
mnie do nie kontrolowanego jedzenia. Swoje nadmierne jedzenie
motywowałam nieumiejętnością radzenia sobie ze stanem zdenerwowania czy
uczuciami, które wcześniej zdążyłam sobie uświadomić. Wydawało się, że
jem, aby nie odczuwać smutku, żalu czy zdenerwowania daną sytuacją.
Teraz dostrzegłam mój problem z jeszcze innej perspektywy.
Okazało się, że czasami decyduję się na "za jedzenie" uczuć, z
którymi po prostu boję się skontaktować. Na złość. wściekłość, zazdrość.
A nawet rozczarowanie nie było miejsca w moim dotychczasowym wizerunku
siebie. (Nawet rozczarowanie stanowiło zbyt duże zagrożenie, a to
dlatego, że pokazywało, iż mogłam pragnąć czegoś, czego nie zdołałam
osiągnąć... Nie pozwalając sobie na odczucie rozczarowania, mogłam sama
przed sobą udawać, że wcale mi tak nie zależało, a może nawet nie
chciałam czegoś tam zdobyć.
Ciekawe, że aż tak bardzo potrzebna mi była wizja całkowitego
panowania nad sobą...). Zamiast odczuć i (co pewnie gorsze) uświadomić
sobie niepożądane emocje. Wygodniej było tak się najeść, abym ociężała,
nie mogła myśleć o tym, co czuję, ani o tym, jak mogłabym zareagować w
obliczu pojawiającego się problemu. Nadmiar energii powstały w celu
zaradzenia sytuacji, który, nie wykorzystany, prawdopodobnie bardzo by
mi przeszkadzał, teraz pochłaniany był przez proces trawienia.
Byłam zachwycona, że dzięki jodze czy kung - fu mogę tak wiele dla
siebie zrobić, nawet w czasie pozornego "zastoju".
Tak bowiem nazywałam czas, kiedy nie czułam się na siłach, aby
bezpośrednio stawić czoło swym problemom i aktywnie decydować się na
zmianę siebie i nie odpowiadających mi reakcji. Co tak podobało mi się
zarówno w jodze, jak i kung - fu, to specyficzny sposób, w jaki
angażowały i ciało, i umysł jednocześnie. Wymagały pełnego skupienia i
koncentracji, jakich nie znajdowałam w uprawianych dotychczas sportach,
prowadziły do absolutnego zaangażowania całego mojego JA. Bez obciążania
mnie nadmiernie. Poza tym ponieważ i jedno, i drugie wymagało
zaangażowania ciała i pewnego wysiłku fizycznego, dochodziła do tego
jeszcze myśl, że może trochę schudnę, a przynajmniej nie utyję.
Dotychczasowa praca nad sobą oddała mi ważną przysługę, mój
organizm nie godził się na powrót do dawnego stanu. Świadomie i
nieświadomie robiłam wszystko, aby jedzenie mi nie szkodziło. Jeżeli
znów czułam się objedzona. Co często się jeszcze zdarzało, szereg
sposobów i sposobików, w postaci odpowiedniego myślenia. Nieprzejmowania
się i kładzenia na podłodze, w miarę szybko ustawiało mnie do pionu.
Było to jednak bardzo trudne. Chciałam być zdrowa, chciałam jeść
normalnie. Ale z przerażeniem obserwowałam moje zaokrąglające się
kształty. Robiłam wszystko, aby nie panikować, nie było to jednak
proste. Wprawdzie coraz lepiej radziłam sobie ze sobą. Z moimi skokami
nastrojów. a tym samym skokami jedzeniowymi, i zgodziłam się, aby w
drodze do pokonania anoreksji trochę utyć. To jednak nie umiałam
zaakceptować myśli. że znowu jestem gruba.
Od momentu, kiedy waga pokazała 52 i pół kilograma, zaczęłam znowu
szukać sposobu, aby trochę schudnąć.
Jednak moje wygłodzone ciało robiło wszystko, aby wykorzystać fakt,
że zaczęłam jeść, i odłożyć trochę zapasów na przyszłość. Wiedziałam, że
wcale nie jem tak dużo. A już na pewno nie tyle, aby wciąż tyć. A jednak
waga nieubłaganie pokazywała coraz więcej. Rozumiałam psychologiczną
pułapkę tej sytuacji. Ponieważ dalej bałam się tycia, ponieważ zdarzały
mi się nawet przebłyski żalu, że czas anoreksji się skończył, ponieważ w
dalszym ciągu nie umiałam zapewnić sobie regularności jedzenia... mój
organizm nie miał pewności, czy znów coś się nie stanie i nie zacznę go
na nowo głodzić... Tym bardziej że wciąż nachodziły mnie myśli o
głodówkach. Słyszałam, że są zdrowe, że oczyszczająco działają na
organizm... Czytałam, jak należałoby je przeprowadzać, aby w pełni
odtruwały organizm. Nie chciałam się głodzić, ale myśl o zdrowej
trzydniówce wydawała się bardzo atrakcyjna. Czułam się taka gruba i
najedzona.
Do tej pory znałam tylko głodówki wymuszane przez organizm.
Teraz chciałam spróbować świadomego niejedzenia. świadomego.
Kontrolowanego i zdrowego oczyszczenia organizmu z toksyn. Zdawałam
sobie sprawę, że w ramach "dochodzenia do siebie" i uczenia się jedzenia
na nowo. zdążyłam nawpychać w siebie mnóstwo produktów niezupełnie
zdrowych i potrzebnych raczej mojej psychice niż ciału. Mimo wielu już
doświadczeń i pełnej świadomości, że najlepiej działa metoda małych
kroków, wciąż jeszcze marzyła mi się cudowna odmiana. Wyobrażałam sobie,
że zdrowa, prawidłowa głodówka oczyści mój organizm, uzdrowi mnie całą,
łącznie z dotychczasowymi nawykami. Oczyszczona będę już pragnęła tylko
zdrowego pożywienia w zdrowych ilościach. Niestety, były to złudne
wyobrażenia.
Parę razy udało mi się zrobić trzydniowe głodówki, zawsze jednak
były one poprzedzone wyraźnie zwiększonym apetytem i kończyły się
powrotem do słodyczy i wszystkiego, co niezdrowe. Wściekałam się na
swoją słabą wolę i na to, że mimo tak dużego już doświadczenia w pracy
nad sobą i swoimi przyzwyczajeniami wciąż łapię się we własne sidła.
Ale złudne wspomnienia lekkości pustego żołądka wciąż kusiły na
nowo.
Kiedyś na wiosnę, pełna niechęci do siebie i swoich rozmiarów,
odczuwając coś w rodzaju dawnego zapchania i nudności, postanowiłam tak
jak kiedyś nie jeść, dopóki mi nie przejdzie. Po dwóch dniach poczułam
się znacznie lepiej i wtedy zdecydowałam się na spontaniczną głodówkę,
to znaczy z założeniem, że w każdej chwili mogę ją skończyć.
Po trzech dniach czułam się pełna siły i energii. Czwartego ranka w
wesołych podskokach biegłam do pracy. Byłam olśniona cudownym stanem
jasności umysłu, świeżości i wypoczęcia. Miałam wrażenie, że wystarczało
mi teraz znacznie mniej snu. Z dnia na dzień decydowałam, że jeszcze
dzisiaj nie będę jadła. Przychodziły momenty zmęczenia, bólu głowy lub
nudności, ale ich przebieg zgodny był z tym, co wiedziałam o głodówkach
i uwalnianiu się toksyn. Poza tym nie trwały zbyt długo.
Po dziesięciu dniach stopniowo zaczęłam pić soki owocowe i jeść
owoce.
Czułam się świetnie. Wrócił szacunek do siebie - bo wytrzymałam tak
długo. Poczułam się szczuplejsza, choć trudno powiedzieć, czy
rzeczywiście schudłam, wróciła lekkość i swoboda ruchu. Nie zmieniło to
jednak moich przyzwyczajeń. Po kilku dniach znowu zamiast owoców,
rodzynków, suszonych śliwek czy moreli, które miały zaspokajać moją chęć
na słodycze, jadłam czekoladki i ciasteczka. I jeszcze jedno,
doświadczenie to w bardzo kategoryczny sposób wpłynęło na mój organizm.
Od tego czasu. Nawet najcichsza myśl o ograniczeniu jedzenia, nie mówiąc
już o głodówce. Natychmiast wywoływała we mnie potworny głód i wilczy
apetyt. Pan Alexander z politowaniem kiwał głową, znowu wpadłaś w
pułapkę usilnego trzymania się planu działania, który nigdy dotąd ci się
nie sprawdził...
Wyglądało na to, że trzeba będzie dać za wygraną. Okazało się
zresztą, że praktycznie nie mam wyjścia. Mój organizm po prostu nie
godził się na powrót do anoreksji i do dawnego trzymania się w klatce
wyobrażeń o sobie. Kiedyś w dążeniu do stworzenia siebie takiej, jaką
sobie zaplanowałam. mogłam manipulować nie tylko swoim zachowaniem.
Myśleniem i odczuwaniem, ale i jedzeniem czy rozmiarami ciała. Teraz,
kiedy poczułam, co to znaczy pozwolić sobie na trochę wolności i
swobody, w żadnym razie nie chciałam z tego zrezygnować. Leżenie na
podłodze i stan lekkości (niemalże błogości), uzyskiwany dzięki samemu
tylko rozprężeniu, wydawał się najcenniejszym bogactwem, kwintesencją
mojego życia. Jedyną chwilą, kiedy na pewno byłam prawdziwą sobą. Im
częściej fundowałam sobie stan rozluźnienia i swobody przez ćwiczenia na
podłodze, tym wyraźniej odczuwałam najmniejszy brak takiej swobody w
codziennym życiu. Podświadomie zaczęłam wybierać sytuacje, zajęcia, a
nawet znajomych, przy których przynajmniej częściowo mogłam pozostać
sobą. Coraz ostrzej i wyraźniej zauważałam okoliczności i sytuacje
kurczące mnie i spinające. Dzięki temu szybciej umiałam teraz podjąć
decyzję, aby z nich zrezygnować, to znaczy albo coś zmienić, albo
odejść.
W dalszym ciągu szczególnie pomocne było NIE z Techniki Alexandra.
Ułamek sekundy na zastanowienie, możliwość powstrzymania automatycznej,
nawykowej reakcji wobec sytuacji, o której wiedziałam, że nie jest
korzystna.
NIE dotyczyło jeszcze jednego aspektu postępowania. Chodziło o
umiejętność utrzymania uwagi na nieodstępowaniu od planu, na
prawidłowym, zgodnym z tym. Co wymyśliłam, dochodzeniu do celu, bez
nadmiernego koncentrowania się na wyniku końcowym. Przy czym ważniejsze
niż samo osiągnięcie celu było to, aby przez cały czas dochodzenia do
niego utrzymywać swobodę siebie, optymalny stan całego organizmu. Bo
nawet najwspanialsze osiągnięcia nie powinny być uzyskiwane kosztem
niszczenia siebie. Nie zawsze jeszcze umiałam zastosować wszystkie NIE
do swoich problemów z jedzeniem, ale zauważyłam jedno drobne
osiągnięcie. Teraz już raczej nie zdarzało się. Abym znowu wpadała w
moje kanały jedzeniowe. Teraz byłam świadoma sytuacji, kiedy w nie
"wchodziłam". Zgodnie z tym, jak rozumiałam Technikę Alexandra. Był to
mały, ale bardzo istotny krok do przodu.
Nadmierna ilość wpychanych w siebie czekoladek nie była już falą,
nad którą nie panowałam, lecz każdorazową decyzją: "Tak, poddaję się,
jeszcze nie umiem przestać jeść, kiedy świadomie bym tego pragnęła".
"Trudno, decyduję się na kolejną przegraną". Najważniejszą korzyścią z
przyjęcia takiej postawy było moje "pozostawanie sobą w sobie". To nie
był demon we mnie, ogarniający mnie całą i zapychający mnie słodyczami.
To byłam ja sama. świadoma tego, na co się decyduję. Dzięki takiej
postawie, nie odcinając się od swoich niekorzystnych decyzji i nie
denerwując się na siebie, pozostawałam w stanie względnej swobody.
Jadłam może więcej, niżbym chciała. Ale nie prowadziło to do nadmiernego
kurczenia się w sobie. Do kolejnych napięć. złości i rozżalenia. A w
związku z tym nie nakręcało, tak jak kiedyś, błędnego koła "zajadania"
uczuć i generowania w ten sposób następnych emocji, wymagających
stłumienia dalszym jedzeniem.
Bardzo podobały mi się różne aspekty alexandrowskiego NIE. Ten
krótki przerywnik, zatrzymanie na okamgnienie filmu własnego życia,
mogłam stosować nie tylko w sytuacji, kiedy sięgając po coś do jedzenia.
Nie byłam pewna. Czy rzeczywiście mam na to ochotę. Stopniowo zaczęłam
zauważać, że moje ciche STOP mogę wstawić przed wieloma innymi
automatycznymi reakcjami... Nie. Nie będę się martwić, dopóki się nie
okaże, że rzeczywiście mam do tego powody".., Nie wiem. Czy tego chcę,
nie będę więc teraz podejmować decyzji. Poczekam trochę. Może za chwilę
wyraźniej poczuję, o co mi chodzi..." Szczególnie korzystne było to w
sytuacjach dotychczas wywołujących moje zdenerwowanie czy tremę. Wiadomo
było, że Technika Alexandra nie uchroni mnie przed stresami osobistymi
czy zawodowymi. A życie wciąż wymagało sprostania przeciwnościom, od
których najchętniej po prostu uciekłabym. Nie umiałam uniknąć czy
zmienić trudnej sytuacji, mogłam jednak zauważyć, kiedy moje ciało w
obawie przed nią odpowiada odruchową reakcją strachu. Usztywniam i
kurczę szyję. Chowam głowę, kulę ramiona, spłycam oddech.
Wiadomo było, że z taką postawą nie zrobię dobrego wrażenia na
egzaminatorze. Z pewnością w ten sposób trudniej będzie mi również
prowadzić negocjacje. Oczywiście nie mogłam się spodziewać. że dzięki
chwili na zastanowienie wymuszę na dostawcy dodatkowy rabat. Ale z
pewnością rozluźnienie nadmiernie usztywnionej szyi i choćby częściowe
przywrócenie spokoju w ciele sprzyjało uporządkowaniu myśli i wzmagało
jasność umysłu.
Alexander, opisując proces dochodzenia do swojej techniki, zwrócił
uwagę na szereg nawykowych reakcji. Które początkowo zdawały się tylko
jego problemem, lecz z czasem okazały się charakterystyczne dla
większości osób usilnie dążących do osiągnięcia zamierzonego celu.
Oprócz nadmiernego napięcia gotowości na myśl o działaniu i kurczenia
się w odruchu strachu. Pojawiającym się w wyniku wzmożonej ostrożności,
nadmiernego starania się czy pośpiechu, zauważył i inne tendencje
ograniczające swobodę działania i utrudniające osiągnięcie zamierzonego
efektu.
Jedną z nich była tzw. błędna interpretacja odczuć (ang. faulty
sensory appreciations.
Zaczęło się od złudnego przekonania, że kiedy zdecydował, iż nie
będzie usztywniał szyi i odchylał głowy do tyłu podczas recytacji. To
potrafi to przeprowadzić. Złudność tego przekonania polegała nie tylko
na tym. że decyzja ta nie była łatwa do realizacji. Jak już wcześniej
wspomniałam. jego szyja automatycznie się usztywniała. A głowa
przechylała do tyłu na samą myśl o recytowanym fragmencie.
Problem był poważniejszy. Nawet po długich ćwiczeniach, kiedy
Alexander był przekonany, że udało mu się zlikwidować ten niekorzystny
nawyk, i wyraźnie odczuwał. że nie usztywnia już szyi ani nie odchyla
głowy podczas deklamacji, dokładna obserwacja w kilku lustrach
wykazywała, że automatyczna reakcja pojawia się w dalszym ciągu. Jest
może tylko trochę mniej intensywna. Dalsze próby i doświadczenia
przyniosły dokładnie to samo. Głębokiemu przekonaniu, że udało mu się
przezwyciężyć nawykową reakcję, przeczyły wyraźnie widoczne w lustrze
ruchy głowy i szyi.
Alexander nazwał to błędną interpretacją odczuć. Stwierdził, że
informacja, która dociera do umysłu w związku z doznawanymi odczuciami,
jest interpretowana na podstawie naszych dotychczasowych doświadczeń.
Jeżeli ktoś przez dwadzieścia lat swojego życia zawsze usztywniał szyję
przy wykonywaniu pewnych czynności, to taki stan napięcia mięśniowego
szyi odbierany Jest przez niego jako prawidłowy i normalny. Jeżeli teraz
stwierdzi on. że dotychczasowy poziom napięcia mięśni szyi jest
niekorzystny, i będzie chciał to zmienić. To minimalne ograniczenie
stopnia napinania mięśni w porównaniu z tym, co dotąd wydawało się
prawidłowe, będzie robiło wrażenie nie napinania ich zupełnie. Teraz
jest jasne. Dlaczego tak trudno przeprowadzić zmiany w zakresie
funkcjonowania własnego organizmu.
Niełatwo stopień osiągnięcia nowej, prawidłowej reakcji mierzyć za
pomocą dotychczasowych, błędnych doświadczeń.
Bardzo szybko okazało się, że zasada ta nie dotyczy wyłącznie
doświadczeń związanych z ustawieniem głowy i szyi. W ten sam sposób
osoba nadmiernie spięta i nadpobudliwa nie będzie postrzegała swojego
stanu jako niekorzystnego, dopóki nie doświadczy większej swobody i
zrelaksowania. I dalej, na tej samej zasadzie, najmniejsze ograniczenie
dotychczasowego poziomu napięcia i podniecenia będzie dawało jej
wrażenie całkowitego rozluźnienia.
Spostrzeżenia te mogłam równie dobrze odnieść do moich problemów z
jedzeniem. Teraz. Kiedy starałam się jeść w stanie spokoju i pełnego
rozluźnienia, nie mogłam. Niestety. Zauważyć drobnych napięć czy
niekorzystnych reakcji utrudniających proces trawienia, bo w moim
przekonaniu, czyli w stosunku do dotychczasowych doświadczeń, byłam już
znacznie spokojniejsza i zrelaksowana. Podobnie nie umiałam określić,
jak bardzo jestem głodna i co mogłabym zjeść, ponieważ zakres
doświadczeń z ostatnich kilku lat w żadnej mierze nie pozostawił we mnie
prawidłowych i naturalnych punktów odniesienia. Okazało się więc. że aby
rzeczywiście sobie pomóc, będę musiała zgodzić się na zagłębianie się w
zupełnie nowe obszary doznań i doświadczeń. Będę musiała zaufać sobie i
obranej przeze mnie drodze i nie oczekiwać, że moje bieżące odczucia
potwierdzą prawidłowość tej drogi czy prawidłowość moich kolejnych
posunięć.
Nie miałam wyjścia. Było oczywiste. że jeżeli to, co dotychczas mi
znane i w moim przekonaniu normalne, nie sprawdziło się, należało
zaryzykować drogę nową. Nieznaną. Ale racjonalnie i logicznie
uzasadnioną. Był to mój pierwszy krok w stronę prawdziwego otwarcia się
na zmiany. A jak się później okazało. Wejście w obszary nie znanych
dotychczas doznań polegało nie tyle na zmianach w diecie i sposobie
jedzenia, lecz przede wszystkim sposobie myślenia i postrzegania tego,
co się dzieje we mnie i wokół mnie.
Podważenie wiarygodności informacji pochodzących z doznawanych
odczuć obejmowało bowiem nie tylko doznania fizyczne, ale i uczucia.
Okazało się, że tak jak uczucie głodu nie zawsze oznaczało, że żołądek
domaga się jedzenia. A uczucie przejedzenia nie musiało oznaczać, że nie
jestem głodna, tak samo strach nie zawsze świadczy o tym, że czegoś
konkretnie się boję, a smutek, że jest mi źle.
Powstało pytanie, czy na pewno to, co wydaje mi się, że czuję, jest
tym, co rzeczywiście czuję? Jako dziecko nauczyłam się sama przed sobą
ukrywać swoje prawdziwe uczucia.
Myślałam tak, jak w moim przekonaniu powinnam była. Czułam to, co
według mnie w danym momencie powinnam była czuć. Teraz spokój ciała i
duszy podczas leżenia na podłodze umożliwiał mi docieranie do głębi i
istoty tego, co rzeczywiście się we mnie działo. Nie zawsze były to miłe
odkrycia. Okazywało się na przykład, że pod pokładami ogarniającego mnie
żalu i smutku leży niepewność i zwątpienie. Za strachem często chowała
się złość, a nawet wściekłość...
Nie zawsze umiałam wykorzystać te nowe informacje dotyczące
własnych myśli i uczuć, ale czułam, że w ten sposób zaczynam mieć coraz
lepszy kontakt z samą sobą.
I, o ironio losu, rezygnując z trzymania na wodzy siebie i swoich
uczuć. Pozbyłam się poczucia sprawowania kontroli, ale uzyskałam nowy
rodzaj panowania nad sobą.
Wprawdzie nie byłam już zdolna trzymać w garści siebie i swoich
uczuć, ale nauczyłam się być ze sobą i swoimi uczuciami. Zaczęłam
odkrywać olbrzymi wachlarz uczuć i emocji, które jednocześnie potrafią
się we mnie pojawić.
Okazało się, że mam w sobie znacznie więcej życia i
spontaniczności, niż mogłabym się spodziewać. Przychodziły wprawdzie
chwile, kiedy zdawało się, że buzujące wewnątrz emocje za chwilę całą
mnie ogarną i zaleją, ale powoli przestałam się tego obawiać. Zawsze
miałam swoją podłogę, którą w chwilach smutku i rozgoryczenia nazywałam
jedynym dostępnym mi oparciem. Stanowiła ona dla mnie prosty, twardy i
stabilny punkt odniesienia. Dzięki niemu mogłam jasno określić, gdzie
jestem i co się ze mną dzieje.
Czas mijał, w dalszym ciągu jadłam wprawdzie niewiele i dość
ostrożnie, ale jedzenie nie szkodziło mi już tak jak kiedyś. Zmartwiona
patrzyłam na obrastające mnie sadło, ale dotychczasowe doświadczenia
umocniły mnie w postanowieniu, aby przede wszystkim zadbać o siebie i
swój stan psychiczno - emocjonalny. Miałam nadzieję, że wraz ze spokojem
umysłu przyjdzie spokój jedzenia. A wtedy... może wrócę do takiej
sylwetki, jakiej bym naprawdę pragnęła...
Moją decyzję potwierdzało kolejne spostrzeżenie Alexandra dotyczące
tzw. means whereby, co po polsku można określić jako "środki do celu".
Konkretnie chodziło tu o wybór sposobu, dzięki któremu można osiągnąć
zamierzony cel. Alexander zwrócił uwagę, że pewne doznania
psychofizyczne, zawsze towarzyszące konkretnym czynnościom, z czasem
mogą wydawać się niezbędne do wykonania tej czynności, choć faktycznie
wcale nie są potrzebne. W swej książce The Use of the Self dokładnie
opisywał dwa przypadki takiego zachowania: pierwszy dotyczył jąkającego
się mężczyzny, który nie wierzył, że można mówić bez uprzedniego
doprowadzenia okolic ust, żuchwy, języka i podniebienia do stanu
przesadnego napięcia. Drugiego przykładu dostarczał gracz w golfa.
Który, aby wykonać dobry rzut. koncentrował wzrok na miejscu, do którego
chciał trafić. zamiast patrzeć na uderzaną przez siebie piłkę. Oba
przypadki, jak i wiele innych. Zwracały uwagę na fakt, że nawet
najgorszy i najbardziej niekorzystny sposób wykonania danej czynności,
powtarzany przez dłuższy czas. W przekonaniu danej osoby będzie jedynym
możliwym i najbardziej właściwym.
Spostrzeżenie to bardzo łatwo można było odnieść do moich zmagań z
jedzeniem. Dobrych kilka lat trwały moje próby osiągnięcia zgrabnej
sylwetki przez ograniczanie pożywienia. Nic dziwnego. że w ciągu tego
okresu zakodowało się we mnie przeświadczenie, że jedyne prawidłowe
doznanie psychofizyczne. Towarzyszące procesowi zrzucania nadmiernych
kilogramów, to wrażenie pustego żołądka i głodu.
W dziwny sposób nie brałam pod uwagę albo nie chciałam pamiętać, że
po dłuższym okresie pustki w żołądku i głodzenia się przychodzi czas
nadmiernego jedzenia. A nawet opychania. To drugie było zawsze jakby
niedopatrzeniem. moją osobistą wadą. Której wciąż miałam nadzieję się
pozbyć. Tak jakbym nie chciała przyjąć do wiadomości, że głodzony
organizm wcześniej czy później będzie domagać się jedzenia. Podświadomie
wymagałam od niego heroicznych wysiłków: niejedzenia, po którym miało
następować dalsze niejedzenie. Najsmutniejsze, że organizm posłuchał,
usiłował rezygnować z jedzenia, a potem zrezygnować z życia... Teraz
należało pamiętać, że to nie był dobry sposób. a więc że "środki do
osiągnięcia mojego celu" oraz towarzyszące im doznania psychofizyczne
nie były zbyt fortunne.
Wciąż od nowa, czasem po kilka razy dziennie. Musiałam sobie
przypominać. że teraz zamierzam żyć i normalnie się odżywiać.
Przy okazji opisywanych w The Use of the Self przykładów jąkały i
gracza w golfa pojawiło się jeszcze jedno nowe określenie. Pan Alexander
twierdził, że w swoim dążeniu do celu wszyscy jesteśmy "docelowiczami".
Stworzył określenie endgainer i erulgaining na zdefiniowanie osoby i
reakcji polegającej na koncentrowaniu się na dopięciu celu za wszelką
cenę, bez zwracania uwagi na sposób, w jaki dany cel można by najłatwiej
osiągnąć. Spostrzeżenie to zwracało uwagę na kolejny słaby punkt
przeciętnego człowieka. Usiłującego do czegoś dojść. Nawet jeżeli
przygotuję plan działania idealnie uwzględniający sytuację, warunki i
moje możliwości, to, kiedy rozpocznę zaplanowane przedsięwzięcie,
istnieje obawa. że chęć zobaczenia pierwszych efektów i nadmierne
koncentrowanie się na samym celu spowoduje, że nie będę mogła w pełni
zrealizować zaplanowanego trybu działania. Według Alexandra szczególnie
trudny jest tzw. krytyczny moment. Kiedy cel wydaje się już całkiem
bliski.
Wtedy właśnie najłatwiej zapomnieć o przyJętych zasadach. a
wyobrażenie osiągniętego celu lub obawa, czy rzeczywiście uda nam się do
niego dojść, wprowadza dodatkowe napięcia i tym bardziej utrudnia cały
proces.
Alexander zwracał uwagę na to, że w momencie, gdy zapominamy o
zaplanowanych "środkach do celu" i nadmiernie skupiamy uwagę na samym
celu, automatycznie pozwalamy na pojawienie się w naszym ciele nawykowej
reakcji stresu. Usztywniona szyja, skulone ramiona. wstrzymywany oddech,
skurczona sylwetka nie sprzyjają swobodzie działania, a wręcz
przeciwnie, wymagają włożenia w daną czynność więcej wysiłku, potęgują
podniecenie i wywołują nadmierne podekscytowanie. Prawdopodobnie z tego
właśnie względu tak łatwo jest wtedy zapomnieć o świadomie wybranych
najlepszych "środkach do osiągnięcia celu" i pozwolić sobie na działanie
automatyczne, nie wymagające dodatkowej uwagi.
Z doświadczenia dobrze znałam takie sytuacje. Pamiętałam egzaminy,
podczas których zamiast myśleć o odpowiedzi na postawione pytanie.
Zastanawiałam się, czy zdam egzamin i jaką ocenę mam szansę otrzymać.
Podobnie było zjedzeniem: pierwsze udane dni jakiejś diety czy
ograniczonego jedzenia, szczególnie poparte satysfakcjonującą mnie
utratą wagi, natychmiast nasilały euforię. Pojawiały się myśli, że może
by jeszcze zaostrzyć dietę lub dodatkowo zrezygnować z któregoś posiłku.
Jednym słowem, wtedy najłatwiej było odstąpić od planu, przedobrzyć i
zaprzepaścić wszystkie dotychczasowe osiągnięcia.
Teraz też najtrudniejsze były dni. Kiedy zgodnie z przyjętym przeze
mnie planem pozornie nic się nie działo. Starałam się jeść w miarę
regularnie. Nie być głodna ani przejedzona, chodziłam na jogę albo kung
- fu, nIe myślałam o swojej tuszy. I najczęściej po takich kilku czy
kilkunastu spokojnych dniach przychodziły wątpliwości. No bo przecież:
"Dalej jestem gruba, bo w takim tempie nigdy nie schudnę, bo jak ja
okropnie wyglądam...". To były te krytyczne momenty; odczucia
towarzyszące spokojnym dniom nie kojarzyły mi się ze szczupłą sylwetką.
Brakowało wrażenia pustego żołądka, głodu i pełnego napięcia stanu
mobilizacji i kontroli. Wtedy najłatwiej było o wzmożone podniecenie,
skulenie się w sobie i... usilne pragnienie powrotu do dawnych metod.
Coraz częściej jednak byłam świadoma pojawiania się starych schematów.
łatwiej też mogłam z nich zrezygnować. Teraz miałam już swoje NIE i
podłogę. dzięki której mogłam wrócić do siebie, oraz coraz większą
wiarę, że droga, którą obrałam, jest właściwa.
Aby poradzić sobie z tendencją "docelowiczostwa" i dojść do
obranego celu dzięki wybranym do tego środkom, należało, zgodnie z
zaleceniami pana Alexandra, po pierwsze: umieć powstrzymać się od
natychmiastowej, automatycznej reakcji; po drugie: przypomnieć sobie lub
świadomie określić na nowo, jaka reakcja jest w danych warunkach
najkorzystniejsza, a następnie doprowadzić do końca przyjęty plan
działania. I tutaj znowu potrzebny był STOP. Bez względu na to, czego
dotyczy obrany cel i na czym polega działanie do niego prowadzące,
istnieją pewne sposoby posługiwania się sobą. Czyli własnym organizmem.
Które umożliwią pełną swobodę wykonywania danej czynności, i takie,
które dane działanie utrudnią, a może nawet uniemożliwią.
Alexander stwierdził, że symptomy odruchu strachu czy odruchu
stresu utrudniają każde działanie, ponIeważ ograniczając swobodę mięśni
i stawów. Spłycając oddech i osłabiając cyrkulację krwi, wpływają
niekorzystnie na funkcjonowanie całego organizmu. Należało w związku z
tym znaleźć sposób, dzięki któremu uda się zapobiec automatycznej
reakcji stresu występującej na myśl o działaniu. Ważna była również
świadomość. że elementy omawianego odruchu strachu pojawiają się w
sytuacjach pozornie wcale nie budzących obaw czy niepewności, takich jak
pośpiech, wzmożona ostrożność lub szczególne staranie się. Chodziło więc
nie o to, aby wychwycić, kiedy w związku z wykonywaniem jakiejś
czynności odczuwam obawy. Zdenerwowanie lub pośpiech, lecz aby zdawać
sobie sprawę, że delikatne symptomy stresu pojawiają się prawie przy
każdym poważniejszym zadaniu i występują bez względu na to. Czy zdajemy
sobie z tego sprawę, czy nie.
Najważniejsze było więc nie dopuścić do nawykowej reakcji w postaci
kurczenia szyi, odchylania głowy do tyłu, usztywniania tułowia i nóg.
Względnie ograniczyć działanie tej reakcji, jeśli już wystąpi. Alexander
po długich próbach i doświadczeniach stwierdził, że przede wszystkim
należy zrezygnować z chęci bezpośredniego korygowania niewłaściwej
reakcji. Wydłużanie szyi, przesuwanie głowy do przodu, próby rozruszania
i rozluźnienia tułowia i kolan - były to ruchy sztuczne, nienaturalne,
przeszkadzające w recytacji. Stało się jasne, że jeżeli niekorzystna,
nawykowa reakcja następowała w wyniku pojawienia się myśli o recytacji,
należało jej zapobiec już na poziomie myśli. Stąd powstał pierwszy
pomysł o mówieniu sobie "nie" czy też "stop":
"Może nie będę recytował". Chodziło o odsunięcie decyzji o
ostatecznym działaniu po to, aby nie doprowadzić do automatycznej
reakcji stresu.
Reakcję automatyczną miały zastąpić odpowiednie myślowe kierunki.
Coś w rodzaju myślowych poleceń dawanych sobie w celu utrzymania
własnego organizmu w stanie optymalnej swobody, rozluźnienia i lekkości
umożliwiającej nieskrępowane działanie. Metodą prób i błędów Alexander
doszedł do wniosku, że najlepiej doprowadzają ciało do optymalnego stanu
myślowe kierunki nastawione na zapobieganie reakcji stresu. Myśl "szyja
jest swobodna" miała zapobiec jej automatycznemu usztywnianiu i
kurczeniu, myśl "głowa skierowana jest do przodu i do góry" miała
zapobiec odchylaniu jej do tyłu i w dół. Następnie: "plecy wydłużają się
i rozszerzają" miało zapewnić utrzymanie pełnej przestrzeni klatki
piersiowej i całego torsu (często nadmiernie usztywnianych, kurczonych
lub zwężanych), co umożliwi m. In. Swobodny oddech, oraz myśl "kolana
skierowane są do przodu i na zewnątrz" miała zapobiegać nadmiernemu
blokowaniu kolan, usztywnianiu nóg i ograniczaniu ruchomości stawu
biodrowego. Oczywiście. Nie wystarczało raz przeprowadzić taką myślową
procedurę.
Wiadomo było, że myśl nie działa tak kategorycznie jak bezpośredni
ruch. Chodziło jednak o to, aby kierunki te, powtarzane w myślach przez
jakiś czas (uaktywniając i ożywiając odpowiednie grupy mięśniowe),
powodowały stopniowe, delikatne dopasowywanie się fragmentów mięśni do
bliższego naturalnemu ułożenia.
Najważniejsze było więc nie rozpoczynać wybranej czynności (i
każdego dowolnego działania), dopóki organizm nie osiągnie stanu
względnego psychofizycznego uspokojenia i swobody. Do tego właśnie
potrzebne było myślowe wprowadzanie zalecanych kierunków. Ale na tym nie
koniec.
Ważna była również umiejętność obserwowania siebie i swojego stanu
już podczas wykonywania wybranej czynności, aby również wtedy wracać w
myślach do korzystnych kierunków. Istniała bowiem obawa, że sam proces
wykonywania danego zadania, w miarę zbliżania się do celu. Może
powodować utrudniające pracę dodatkowe napięcie i podniecenie.
Procedura ta opisywana w książce wydawała się sztucznym naginaniem
ludzi do racjonalnego działania na zasadzie półautomatów i
półkomputerów. Mnie jednak pozostało wspomnienie lekcji, podczas których
w dość krótkim czasie, dzięki zastosowaniu tych właśnie zasad. Można
było doświadczyć nie znanej przedtem lekkości i swobody ruchu. Sama, bez
pomocy nauczyciela nie umiałam przywrócić tego wrażenia. Wciąż jednak
zauważałam, w jak dużym stopniu mogę stosować zasady Alexandra do swoich
myśli i zachowań. Nie umiałam może osiągnąć stanu pełnej swobody
psychofizycznej przed i podczas wykonywania swoich zadań, ale mogłam dać
sobie czas na NIE, mogłam zastanowić się, czy dotychczas wybierany
przeze mnie sposób działania jest rzeczywiście najlepszy i czy nie
zaczynam wykonywania danej czynności, gdy jestem zbytnio podekscytowana
i napięta. Nie wiedziałam, czy rzeczywiście udaje mi się uwolnić szyję
od niepotrzebnych napięć, ale zawsze mogłam o niej pomyśleć i spróbować
je poluzować.
Na tej samej zasadzie mogłam zwrócić uwagę na wzmagające się
podniecenie czy zdenerwowanie podczas wykonywania wybranego zadania.
Wtedy też mogłam spróbować uwolnić nadmierne napięcie w szyi albo choć
trochę się zrelaksować. Nie było to proste, ale dawało mi wiele
ciekawych spostrzeżeń, a z czasem i wymierne efekty.
Tak wIęc. Mimo że w moich nawykach ruchowych niewiele było jeszcze
Techniki Alexandra, jednak wyraźnie zagnieździła się ona w mojej głowie.
Polegało to na świadomym dawaniu pierwszeństwa kierowaniu uwagi na
sposób, w jaki chcę osiągnąć cel, a dopiero w następnej kolejności na
sam cel. Przy czym priorytet ten miał odnosić się przede wszystkim do
uwagi kierowanej na siebie, na utrzymanie optymalnego stanu swego
organizmu przed i podczas samego działania. Oznaczało to, że kiedy robię
coś, aby osiągnąć zamierzony rezultat, myślę nie o efekcie działania.
Nie o celu, do którego chcę dotrzeć, lecz o utrzymaniu takiego stanu
swojego organizmu, który jest optymalny do osiągnięcia zaplanowanego
rezultatu.
W dalszym ciągu tym najpoważniejszym i najważniejszym celem było
zlikwidowanie problemów z jedzeniem i osiągnięcie oraz utrzymanie
szczupłej, zgrabnej sylwetki.
Różnica w dążeniu do celu polegała teraz na zastosowaniu nowych
środków do jego osiągnięcia. Chciałam dojść do tego w spokoju. Przy
pełnej swobodzie i naturalności moich myśli, uczuć i zachowań.
Respektując wszystkie naturalne potrzeby mojego ciała i umysłu. Musiałam
zgodzić się też, że ostateczne zrealizowanie mojego pragnienia będę
musiała odłożyć. Na razie zbyt wiele czasu i pracy pochłaniało samo
utrzymanie wybranych przeze mnie "środków do celu". Swoboda, spokój i
naturalność były jakościami, które w dalszym ciągu stanowiły swoistego
rodzaju novum dla mojego ciała i psychiki, wciąż musiałam je w sobie
przywracać.
Ale ciekawa to była praca, a jej rezultaty znacznie przekraczały
moje oczekiwania. Nauczyłam się na przykład nie podejmować decyzji w
stanie nadmiernego podniecenia i podekscytowania. Wbrew wcześniejszym
obawom, doprowadzało to nie do zwlekania i opóźniania procesu
podejmowania decyzji, lecz do automatycznego wyciszania się i
uspokajania, aby w lepszym kontakcie z sobą wyraźniej usłyszeć, o co mi
chodzi. Zauważyłam też, że stopniowo zdobywam coraz większą siłę i
odwagę wejrzenia w siebie.
Kiedyś nauczyłam się skutecznie tłumić swoje niezadowolenie z życia
czy bieżących sytuacji. Jeżeli uważałam, że nie mam powodu do żalu,
złości czy strachu, robiłam wszystko, aby zagłuszyć pojawiające się te
właśnie uczucia. Nie było to trudne, zawsze mogłam uciec od siebie w
naukę, pracę. rozrywki. Teraz również w takich sytuacjach zaczęło się
włączać moje NIE. Okazało się. że coraz częściej wybieram spojrzenie
prawdzie w oczy, że chcę dowiedzieć się, o co mi naprawdę chodzi,
trzeźwo ocenić sytuację. Podłoga i Technika Alexandra były wtedy
najlepszym sprzymierzeńcem.
Leżenie na podłodze przynosiło bardzo specyficzne doznania,
właściwie trudne do opisania komuś. Kto tego nie doświadczył. Pozycja
Alexandra na podłodze prowadziła do specyficznego otwarcia się.
Rozluźnienie i rozprzestrzenienie całego ciała dawało swoiste wrażenie
niewinności i bezbronności. Niektórym mogłoby się to kojarzyć z
otwarciem na ciosy z zewnątrz. Dla mnie było to raczej całkowite
otwarcie się na siebie i swoje uczucia. Dawało kontakt ze sobą i własnym
głębokim JA. Ale mogło również budzić obawy i niepokój. W gruncie rzeczy
tak jak obawiamy się czasami ataków z zewnątrz. Tak samo boimy się
swojego wewnętrznego demona. Co to będzie, jeżeli pozwolimy mu dojść do
głosu? Czy nie zaatakuje nas swoją złością i wściekłością? A może w
obezwładniający sposób pokryje nas smutkiem, żalem i bezsensem życia?
Podłoga zawsze przychodziła mi z pomocą. Kontakt z nią dawał
szczególny rodzaj wsparcia. Im bardziej oddawałam w dół ciężar swojego
ciała, im bardziej rozluźniałam się i rozprzestrzeniałam, tym wyraźniej
czułam siłę Ziemi, która w dziwny sposób przenikała i do mnie.
Wiedziałam, że nie jestem sama. Z Ziemią pod swoimi plecami byłam silna,
mogłam spojrzeć prawdzie w oczy, ogarnąć sytuację i zdecydować, co
dalej... To wsparcie było czysto psychologiczne, ale tak bardzo pomocne,
i dawało mi pierwsze doświadczenie siły, jaka tkwi w spokoju i
szczerości z samym sobą.
Czasami też prowadziło do ciekawych. Niemal mistycznych doznań.
Uważałam wtedy, że nieważne, co działa, ważne, że działa.
Mijał czas, byłam wprawdzie grubsza, ale znacznie szczęśliwsza.
Nie miałam wątpliwości. że za żadne skarby świata nie wróciłabym do
czasów szczupłej sylwetki. Jeżeli miałabym w tym celu znowu uwięzić się
w dietach, głodówkach i oczekiwaniach. Oczywiście, wciąż żywiłam
nadzieję, że moje dodatkowe kilogramy to czas przejściowy, że w końcu
uda mi się osiągnąć stan. W którym jedząc to, co chcę. I tyle. Ile chcę,
będę szczupła i zgrabna. Pogodziłam się jednak z koniecznością dania
sobie czasu również i na to. Na razie byłam wdzięczna losowi za
narzędzie, które dostałam. Coraz łatwiej było mi żyć, coraz wyraźniej
umiałam na bieżąco określić, że coś mi nie odpowiada, i dzięki temu
poszukać rozwiązania.
W gruncie rzeczy bowiem wcale nie było jeszcze tak. Jak naprawdę
bym chciała. Wprawdzie życie okazywało się z roku na rok coraz ciekawsze
i piękniejsze, to jednak w dalszym ciągu trudno było mówić o pełnym
szczęściu. Szczególnie tym osobistym. Kolejne wielkie miłości przemijały
jako większe lub mniejsze doświadczenia życiowe. A uczuć, które nie
przechodziły, nie umiałam w pełni docenić, określić i usankcjonować.
Patrzyłam na znajomych zakładających rodziny. Obserwowałam pojawiające
się dzieci i żałowałam, że nigdy nie będę młodą matką. Zawsze pragnęłam
mieć rodzinę i dzieci, teraz dotarło do mnie, że zanim będę mogła, tak
jak moje koleżanki, normalnie ułożyć sobie życie, muszę najpierw w tym
swoim życiu dojść do normalności.
Teraz przecież nie miałam siły na dom, dziecko i zwykłe codzienne
zajęcia.
Dochodziłam wprawdzie do siebie. Jednak im było lepiej, tym
wyraźniej widziałam, jak wiele jeszcze przede mną.
Kiedyś pragnęłam, aby moje dzieci były szczęśliwe. Teraz dotarło do
mnie, że nie będę umiała nauczyć ich czegoś, czego sama nie potrafię.
Przecież, jeżeli mam być szczęśliwa ze swoimi bliskimi, muszę być
szczęśliwa sama ze sobą.
Nigdy nie wiadomo, co jest w życiu przypadkiem, co zrządzeniem
losu. Teraz, z perspektywy czasu. Jestem wdzięczna życiu za nieudane
związki z tamtego okresu. To, że wiosną 1988 roku wyjechałam do Londynu
na kurs dla nauczycieli Techniki Alexandra, w dużym stopniu zawdzięczam
temu. że nikt i nic mnie tu nie trzymało, mogłam więc pomyśleć o sobie i
tym, co chcę zrobić ze swoim życiem.

Rozdział 10
W drodze do siebie

Wyjeżdżając do Anglii, ważyłam około 55 kilogramów i mogłam służyć
jako przykład korzystnego działania Techniki Alexandra w przypadkach
anoreksji. Teoretycznie problem był zażegnany. Jadłam może jeszcze
ostrożnie, ale w miarę normalnie. No i miałam nawet niewielką nadwagę.
Tylko ja wiedziałam, że mój proces zdrowienia nie został ukończony. Było
oczywiste, że dopóki uważam na to, co jem, dopóki unikam produktów
tuczących i boję się, że utyję, dopóty nie jestem jeszcze uwolniona od
choroby.
Mogę udawać w pełni wyleczoną przed innymi, ale sama wiem
najlepiej, że niezależnie od tego, czy za chuda, czy za gruba, w dalszym
ciągu walczę z tymi samymi myślami i obawami. Kwestia jedzenia lub
niejedzenia dalej zaprzątała zbyt wiele mojej uwagi. Wciąż czułam się
zamknięta w klatce wyobrażeń o tym, jak chciałabym wyglądać i jak się
czuć.
No, ale wyruszyłam prosto w trzyletnią przygodę. Myślę, że nikt z
moich znajomych i bliskich nie przypuszczał, jak ważne to dla mnie
doświadczenie. Rodzice uważali to za rodzaj fanaberii, od której nie
udało im się mnie odciągnąć.
Wielu znajomych było zdania, że jeżeli wyjeżdżam na Zachód, to
pewnie tam zostanę. W końcu lat 80-tych i w moim zawodzie taki wyjazd
mógł wydawać się rodzajem praktyki czy sposobem na wzbogacenie języka.
Wszyscy uważali więc zgodnie, że jeśli wrócę - jeżeli wrócę - to po to,
aby być jeszcze lepszym fachowcem w handlu zagranicznym.
Z mojej strony wyglądało to trochę inaczej; do najbliższych lat
przykładałam dużą wagę. Chciałam zostać nauczycielem Techniki Alexandra
i wiedziałam, że motywują mnie do tego najbardziej egoistyczne pobudki.
Pozornie przyświecał mi szczytny cel. Miałam być przecież pierwszą
osobą, która przeniesie tę cudowną metodę na grunt polski, udostępni ją
tam, dokąd do tej pory nie mogła dotrzeć.
Zasięg zadania i wiążąca się z tym odpowiedzialność raczej mnie
przerażały, wolałam więc o tym nie myśleć.
Myślałam natomiast o swoim życiu. Siła działania Techniki Alexandra
po kilkunastu zaledwie lekcjach i efekt, jaki wywarła na mój sposób
myślenia i życia, dawały nadzieję, że w ciągu trzech lat kursu będę
mogła jeszcze rzetelniej zająć się sobą i swoimi problemami. A w końcu
przynajmniej niektóre z nich rozwiązać. Gdzieś w głębi duszy liczyłam na
to, że dzięki Technice Alexandra odnajdę sens swojego życia. I może
dojdę do szczęścia, o którym wiedziałam, że jest gdzieś we mnie, ale
którego do tej pory nie umiałam odnaleźć...
Dochodziły do tego myśli o przyszłości, o pracy dającej
satysfakcję, a jednocześnie inicjującej ciągły rozwój i poszukiwania.
Kurs dla nauczycieli Techniki Alexandra wydawał mi się cudownym
prezentem od życia. Przez trzy lata najlepsi nauczyciele mieli pomagać
mi w zerwaniu z dotychczasowymi niekorzystnymi nawykami, ograniczającymi
mnie schematami życia i bycia, a przy okazji w tym samym czasie miałam
zdobywać umiejętności dalszego przekazywania i uczenia tej metody. Już
wcześniej odkryłam, że najwięcej radości i zadowolenia sprawia mi praca
z ludźmi, pomaganie innym. Tutaj pracując nad sobą mogłam dojść do tego,
aby w przyszłości przekazywać zdobytą wiedzę dalej.
Miotające mną sprzeczne opinie na temat życia już dawno
doprowadziły mnie do głębokiego przekonania, że choć tak bardzo nie chcę
żyć (a może właśnie dlatego), będę żyła długo. Zawód nauczyciela
Techniki Alexandra wydawał się profesją na całe życie. Znani mi
nauczyciele TA robili wrażenie zafascynowanych swoim powołaniem, z
radością wykonujących swoją pracę i nie myślących o czymś takim jak
emerytura. Wydawało mi się, że cudownie być osiemdziesięcioletnią babcią
pochłoniętą swoim życiem, planami i poszukiwaniami, żyjącą
teraźniejszością, a nie przeszłością.
W świecie Techniki Alexandra, jak już w niewielu profesjach,
autorytet rośnie wraz z wiekiem i doświadczeniem, mało się mówi o
cudownych zdolnościach, raczej o doświadczeniu i umiejętnościach
wypracowanych w toku praktyki.
Byłam więc zdeterminowana, chciałam znaleźć sposób na rozwiązanie
moich problemów zjedzeniem, marzyłam o doprowadzeniu się do stanu
wewnętrznego spokoJu, dzięki któremu łatwiej będę znosiła wszelkie
przeciwności losu, no i kusząca była myśl o zdobyciu zawodu, w którym
wykonywana praca jest interesującym wyzwaniem, wspaniałą zabawą, wielką
radością i ciągłym doskonaleniem się. Wiedziałam też, że jeżeli chcę żyć
i być szczęśliwa, jeżeli chcę doprowadzić do pełnej swobody własnego
ciała, szczupłej sylwetki i normalnego odżywiania, muszę coś w sobie
zmienić. To, co dotychczas ze sobą robiłam, było najpierw po prostu złe,
a potem niewystarczające do tego, aby rzeczywiście wyzdrowieć.
Teraz należało zgodzić się na zmiany i to zmiany w nieznanym
kierunku i w wielu dziedzinach życia. Tę potrzebę uświadamiałam sobie
już dawno, próbując różnych alternatywnych metod pracy nad sobą czy
poznając elementy filozofii Wschodu. Ale wiedziałam, że to właśnie
Technika Alexandra pomoże mi zrobić krok w kierunku wprowadzania zmian w
życie. Pierwsze lekcje i towarzysząca mi przez dwa lata lektura książek
o Technice Alexandra pomogły mi przejść od stanu gotowości na to, co
nowe, do pierwszych nowych doświadczeń i doznań. Teraz czekało mnie
znacznie więcej.
Technika Alexandra dała mi odwagę do zmiany, ponieważ przygotowała
na to moje ciało. Wciąż uczyłam się dążyć do stałego utrzymywania
większości mięśni w ich pełnej -optymalnej - długości. Było to uczucie
przyjemne dla ciała i dające wrażenie lekkości i łatwości ruchów.
Jednocześnie jednak taki właśnie stan mięśni powodował, że coraz
częściej rezygnowałam z dotychczasowych napięć zarówno fizycznych, jak i
psychicznych i dzięki temu nie powielałam wielu dawnych schematów myśli
i zachowań. W takim stanie łatwiej było otworzyć się na zmiany, tym
bardziej że większa niż kiedykolwiek dotąd swoboda i lekkość ciała nie
podsycały strachu i obaw związanych z procesem zmian. Dzięki temu moje
pełne przestrzeni ciało prędzej godziło się na przyjmowanie tego, co
przyjemne i łatwiejsze, nawet jeżeli początkowo wydawało się to zbyt
nowe i trochę obce.
Gotowości i otwarciu na kolejne zmiany sprzyjała również atmosfera
szkoły. Pół roku wcześniej, starając się o miejsce w szkole dla
nauczycieli TA, odwiedziłam pięć londyńskich szkół. Wszędzie panował
nastrój przyjaźni, ciepła, życzliwości dla studentów i odwiedzających.
Pamiętam. że początkowo dziwiły mnie żarty i śmiechy wśród adeptów TA.
Nie tak wyobrażałam sobie studiowanie Techniki Alexandra -metody
przecież znaczącej i pełnej powagi. Dopiero później dotarło do mnie, że
tylko w taki, pozornie zabawowy sposób można się uczyć lekkości i
swobody zachowania w najpoważniejszych sytuacjach.
Spośród odwiedzanych wtedy szkół ta na Holland Park, do której
ostatecznie trafiłam, zdawała się najstarsza i najbardziej angielska.
Budynek i wystrój wnętrz robiły wrażenie ponadczasowych. Chłód ciągnący
wprawdzie raczej od murów niż od poznawanych tam ludzi wyraźnie
przypominał, że jestem w Anglii. A jednak również ten, według mnie,
typowo angielski dom w cudowny sposób łączył stare tradycje z nowymi
tendencjami. Wchłaniał mieszaninę kultur. reprezentowaną przez różnej
narodowości studentów i nauczycieli, nie tracąc nic ze swojej specyfiki.
Szkoła prowadzona była przez małżeństwo: Dilys i Waltera Carringtonów.
Walter był jednym z pierwszych studentów Alexandra, dyplom nauczyciela
uzyskał w 1938 roku i przez wiele lat, aż do śmierci F. M. Alexandra w
1955 roku, pracował jako jeden z jego asystentów. Dilys skończyła kurs
dla nauczycieli trochę później, ale kiedy ją poznałam. Miała ponad
trzydzieści lat praktyki.
Dilys wraz z towarzyszącymi jej nauczycielami pracowała z grupą
poranną, to znaczy ze studentami pierwszych czterech trymestrów.
Studenci w tej grupie byli otaczani szczególną opieką. Pierwsze kroki
polegające na przybieraniu specyficznej pozycji, przyjmowanej podczas
pracy z uczniem, oraz elementy kładzenia rąk na uczniu były wprowadzane
pod ścisłą kontrolą doświadczonych nauczycieli.
Ale w zasadzie zajęcia przedpołudniowe miały w dużym stopniu
charakter licznych skróconych lekcji Alexandra.
Koncentrowano się bardziej na przywróceniu studentom prawidłowych
nawyków posługiwania się sobą niż zagłębianiu ich w rzemiosło pracy z
innymi. Grupa częściowo stałych, częściowo zapraszanych na jeden lub dwa
dni w tygodniu nauczycieli i starszych studentów pomagała Dilys.
Dzięki temu na 15 studentów grupy porannej przypadało 5-7
nauczycieli.
Dopiero po pierwszych czterech trymestrach, czyli po spędzeniu
około półtora roku w grupie przedpołudniowej, przechodziło się do
"starszaków", czyli do grupy Waltera.
Tutaj, pod kierunkiem trochę mniejszej grupy nauczycieli, studenci
mogli nawzajem ćwiczyć ze sobą poznane dotychczas sposoby pracy. W
szkole obowiązywały dwie podstawowe zasady: dawanie wsparcia i poczucia
bezpieczeństwa oraz cierpliwość ze strony nauczycieli. Przenikało to do
nas - studentów - na każdym kroku i ze wszystkich stron, chyba po to,
abyśmy po trzech latach takiego właśnie traktowania sami jako
nauczyciele pamiętali, że prawdziwe. głębokie zmiany można osiągnąć
tylko w atmosferze bezpieczeństwa i to dzięki dużej cierpliwości ze
strony zarówno ucznia, jak i nauczyciela.
Ciepło. Wsparcie i rodzinna atmosfera szkoły ujęły mnie już
pierwszego dnia zajęć. Przyjechałam do Londynu z miesięcznym opóźnieniem
(tak długo trwało czekanie na brytyjską wizę). Wiedziałam, że zajęcia
pierwszego roku zaczynają się o dziewiątej trzydzieści. Pamiętałam też,
gdzie mieści się szkoła, którą przecież odwiedzałam parę miesięcy
wcześniej. Ale pierwszego dnia, zaaferowana, źle wyliczyłam czas na
dojazd i spóźniłam się równo godzinę. Zła na siebie i niepewna
nacisnęłam dzwonek u drzwi wejściowych. Ktoś wpuścił mnie do środka i
natychmiast wpadłam w objęcia przechodzącej właśnie Dilys.
Zobaczyłam jej radosną minę i usłyszałam pełen ciepła głos:
- Czyż to nie wspaniałe. Właśnie przed chwilą mówiłam, że nie
możesz dojechać, a ty już jesteś z nami. Chodź. poznasz koleżanki z
twojej grupy.
Wszystko było normalne i oczywiste. Nikt nie zastanawiał się, że
przyjechałam spóźniona o miesiąc, kilka dni i jeszcze godzinę.
Natychmiast usłyszałam, że nie mam się czego obawiać, że do końca
trymestru bez trudu wszystko nadrobię. I już wiedziałam, że rzeczywiście
nadgonię materiał i będzie naprawdę dobrze.
Moje doświadczenie nie było odosobnione. Właśnie w ten sposób
traktowano tu wszystkich. Widok Helen spóźnionej na zajęcia ponad
godzinę wzbudzał reakcję w rodzaju:
"Biedna Helen, pewnie stała tyle czasu w korku". Bo spóźniony
student to nie ktoś, kto się obija i nie chce się uczyć, lecz ktoś, komu
pokrzyżowały plany niespodziewane trudności i przez to stracił swój
cenny czas zajęć w szkole.
Zresztą ogólnie uważało się. że student wie najlepiej, co jest mu
potrzebne. I jeżeli zdecydował któregoś dnia nie przyjść do szkoły, bo
jego organizm potrzebuje odpoczynku i czasu na przyjęcie zachodzących
zmian, nikt się temu nie dziwił.
A już z pewnością nie było mowy o ganieniu takiego stosunku do
zajęć.
Przez trzy lata nauki w szkole wpajano nam te zasady.
Wiadomo było, że "uczeń jest dobry i cokolwiek robi, robi dobrze".
Wynikało to z faktu, że w obecnej sytuacji i w obecnym stanie
psychofizycznym była to prawdopodobnie jedyna i najlepsza reakcja, na
jaką było go stać. Ta zasada obowiązywała wszędzie. Poza tym wiadomo
było, że tutaj nikogo się nie ocenia. A już na pewno nie krytykuje.
Wcześniej czy później uczeń sam zorientuje się. Co robi źle, a kiedy sam
do tego dojdzie, znacznie łatwiej mu będzie to zmienić.
Pochwały rezerwowane są na moment, kiedy jakaś część zadania
zostanie wykonana stosunkowo dobrze, aby dać uczniowi wskazówkę, do
czego ma dążyć. Zdawkowe "w porządku" czy "dobrze, właśnie o to chodzi"
albo "wspaniale" zdawały się formą zakończenia każdej turn [czyli
krótkiej pracy), aby pozostawić powiew zachęty...
To podejście wydawało się początkowo trochę dziwne. zbijało z
tropu. Przyzwyczajona do stopni, testów i egzaminów, chciałam wiedzieć,
czy jestem dobra. W czym powinnam się podciągnąć. Wciąż zapominałam, że
tutaj, w szkole dla nauczycieli Alexandra, zasady mistrza nie kurzyły
się na półkach, lecz stosowane były w praktyce. A nadmierne staranie się
i zbyt silna chęć sprawdzenia siebie z pewnością nie sprzyjały swobodzie
przyjmowania nowego. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie. że może
to dobrze? może dobrze, że nie potrafimy obiektywnie ocenić jakości
naszej pracy? Nie umiemy powiedzieć, kto jest od nas lepszy, a od kogo
my jesteśmy lepsi... Nie porównując się z innymi studentami, mamy szansę
docenić własną wyjątkowość. A ponieważ jedyny rodzaj porównania dotyczy
jakości naszej pracy kiedyś i teraz, możemy spokojnie rozwijać się we
własnym tempie i we własnym kierunku. Bez niezdrowego współzawodnictwa
łatwiej skupić się na jakości swojej pracy w danym momencie.
Podczas lekcji TA nie posługujemy się kategoriami dobrze - źle,
lecz dobrze - lepiej, dobrze - lżej, dobrze - łatwiej. Przy czym jako
"dobrze" określany jest każdy punkt wyjścia.
"Dobrze" to jestem ja teraz, a za chwilę może będzie lżej. łatwiej,
lepiej lub przyjemniej. Nauczyciel Techniki Alexandra nie jest
przewodnikiem ani guru. Jego zadaniem jest wskazać kierunek, wspomagać
ucznia w jego indywidualnych poszukiwaniach, zachęcać do kolejnych prób
przekraczania kolejnych progów i zainicjować stałe dążenie do
obserwowania siebie, by jeszcze łatwiej, lżej, z mniejszym wysiłkiem
podchodzić do każdej czynności. Do każdej reakcji. Mamy w sobie tyle
cudownej siły i energii, szkoda wkładać ją w nadmiemy wysiłek
utrzymywania równowagi, stania, poruszania się czy powstrzymywania
siebie; o ile bardziej kreatywnie można by ją spożytkować! Zaczęłam więc
zajęcia z Dilys i jej nauczycielami. Pierwsze tygodnie minęły bardzo
szybko. Pozostawiając wspomnienie ciągłego zmęczenia i senności.
Uprzedzano nas o takiej ewentualności. Do tej pory największa
jednorazowa dawka Techniki Alexandra wynosiła 45 minut. Teraz były to
trzy godziny przez pięć dni w tygodniu. Trzy godziny jednoczesnej
intensywnej pracy umysłu i ciała, trzy godziny skupienia i uwagi, w
stopniu rzadko spotykanym na co dzień. W rezultacie całkiem częste były
obrazki młodszych studentów przysypiających na wykładzie kończącym
zajęcia. Sen zresztą zdawał się najlepszym sposobem na przyjęcie
docierających do organizmu zmian. Zasypiając w tym czasie o dowolnej
porze dnia i nocy, natychmiast zapadałam w zdrowy głęboki sen i budziłam
się rześka, bez względu na liczbę przespanych godzin.
Po kilku tygodniach pracy w szkole, podczas których moja sylwetka
jak gliniana figurka codziennie modelowana była rękoma różnych
nauczycieli, a ja sama odpowiednimi kierunkami myślowymi podtrzymywałam
zainicjowane przez nich zmiany, zaczęły docierać do mnie również i
pierwsze zmiany na poziomie uczuć i emocji.
Technika Alexandra określana jest jako metoda bardzo delikatna,
subtelna, ja jednak poznałam już wpływ tych nieznacznych zmian na
mięśnie, na poluźnienia w ciele, na mój psychiczny nastrój, na bieżące
reakcje i stosunek do życia. Bardzo mi też odpowiadał tzw. nieinwazyjny
sposób działania Techniki. Zmiany, jakie umożliwia, mają początkowo
charakter propozycji. Chodzi o spróbowanie innego sposobu stania.
Siedzenia czy poruszania się.
Możliwości te docierają do organizmu na zasadzie świadomej decyzji
o podjęciu proponowanych przez nauczyciela myślowych kierunków.
Początkowo inny, nowy sposób posługiwania się własnym ciałem możliwy
jest do osiągnięcia tylko na chwilę, w momencie świadomego eliminowania
dotychczasowych nawykowych napięć i nadawania sobie odpowiednich
kierunków. Z czasem lekkość i wygoda proponowanego nowego sposobu
wykonywania danej czynności zostają zapamiętane przez organizm, który
również podświadomie pragnie do tego wrócić. Tak więc głębokie zmiany
dotyczące ustawienia mięśni i rozłożenia ich pracy następują powoli, w
toku przystosowywania się organizmu do poznawanych podczas lekcji i z
czasem wybieranych również na co dzień wygodniejszych i lżejszych
sposobów jego funkcjonowania.
Już od jakiegoś czasu dostrzegałam wyraźną korelację pomiędzy tym,
co działo się z moim ciałem, a tym, o czym krzyczały uczucia. Trzy lata
w szkole miały ugruntować i usystematyzować te doświadczenia. Wcześniej
przyjmowane z niedowierzaniem i nutką zwątpienia teorie o wpływie
problemów psychicznych na konkretne schorzenia fizyczne teraz nabierały
nowego znaczenia.
Pierwsze doświadczenia w szkole wyraźniej umocniły mnie w
przekonaniu, że dopiero gdy uporządkuję swoją głowę, będę umiała wpłynąć
i na sylwetkę. Na razie postanowiłam więc pogodzić się z faktem, że znów
jestem gruba, i cierpliwie czekać, aż Technika Alexandra na tyle
"wejdzie w moją psychikę i moje ciało", że i moje jedzeniowe
nieprawidłowości same się uregulują. Wiedziałam, że na razie ważne są
małe kroki na poziomie wewnętrznych nastrojów i zachowań, których efekty
dopiero z czasem będą mogły ujawnić się na zewnątrz.
Natomiast coraz wyraźniej zauważałam swoje skoki nastrojów, smutki
i depresje. Sam problem nie był chyba intensywniejszy niż do tej pory,
ale ja, wyciszona, bardziej skupiona i spokojniejsza dzięki zajęciom w
szkole, znacznie wyraźniej odczuwałam wszelkie zachwiania psychiczne i
emocjonalne (które jak zwykle prowadziły w efekcie do wzmożonej
nieregularności jedzenia).
Dość szybko dostrzegłam, że w moich powracających smutkach i
stanach depresyjnych można było wyodrębnić pewne podobieństwa i reguły.
Zaczynało się od rozczarowania faktem niespełnienia oczekiwań czy
niemożnością zrealizowania jakichś zamiarów. Stłumiona energia działania
w krótkim czasie dawała odczucie, jakby coś roznosiło mnie od wewnątrz.
Bardzo dobrze wiedziałam, że ten właśnie moment przede wszystkim wymagał
reakcji. Niestety, nie umiałam być asertywna i w obecności innych osób
zawsze przedkładałam potrzeby i racje innych nad swoje. Zresztą również
będąc sama, nie zawsze umiałam słuchać swoich uczuć i pragnień.
Najczęściej pierwszeństwo dawałam przesłankom racjonalnym i o tym, że
może postąpiłam nie najlepiej, dowiadywałam się po czasie, od bolącego
brzucha lub melancholijnego nastroju. Teraz należało zauważyć, w którym
miejscu popełniam błąd i kiedy. W kolejnych etapach narastającej chandry
można by powiedzieć "stop". By zareagować na tyle inaczej, aby sytuacja
przestała mnie pogrążać, a może nawet odmieniła się na lepsze.
Powstrzymana chęć działania, a wraz z nią stłumiona energia dość
szybko przekształcały się w stan zmęczenia, rezygnacji, odrętwienia lub
oklapnięcia. Wtedy właśnie przychodziła ochota na jedzenie, picie.
Słodycze. Odruchowo sięgałam po coś, co miało mnie ukoić, a tak naprawdę
służyło przytrzymaniu stłumionych emocji. Chodziło o to, aby wcisnąć je
jeszcze głębiej, na tyle głęboko w siebie, żeby nie chciały już więcej
się ujawniać. I to był, okazało się, drugi moment, kiedy świadome STOP,
powstrzymanie takiej właśnie reakcji, mogło zahamować dalszą lawinę
smutków.
Na razie rzadko mi się to udawało. Wiedziałam, że najlepsze byłoby
zajęcie się czymś przyjemnym. Ukojenie rozpłakanych nerwów kąpielą,
przyjemną muzyką, książką. Byle tylko nie sięgnąć po kęs czegokolwiek...
Bo wiadomo było. że to doprowadzi do nadmiernego napakowania się, w
wyniku czego zmęczenie i zniechęcenie psychiczne przejdą w ociężałość.
Otępienie i znużenie fizyczne. Wtedy już na nic się nie ma ochoty, no.
Może z wyjątkiem jedzenia. Wydawało się więc, że w takich sytuacjach
trzeba jak najszybciej znaleźć sobie jakąś "atrakcję dnia". Zrobić coś
przyjemnego, co oderwie mnie od myśli o jedzeniu i przerwie zaklęte koło
wzajemnie nakręcających się smutków.
Stosunkowo łatwe wydawało się obmyślenie nowej, optymalnej reakcji,
o wiele trudniejsze. Praktycznie niemożliwe, wprowadzenie jej w życie.
Dopiero z czasem zauważyłam, że ten krótki moment, kiedy można
powiedzieć STOP, musi być poparty właśnie kierunkami na poziomie ciała.
Szyja swobodna, głowa skierowana do góry i do przodu. Plecy wydłużają
się i rozszerzają, ewentualnie do tego parę szeptanych aaa... Spokój w
ciele znacznie ułatwiał wyciszenie umysłu.
Ponieważ coraz wyraźniej zaczęłam utożsamiać nie rozładowaną
energię buzującą we mnie z późniejszymi dodatkowymi kilogramami,
świadomiej zaczęłam w takich momentach sięgać po akwarelki i malować.
Czasami zatopienie się w kolorach rzeczywiście przynosiło ukojenie i
pewne zharmonizowanie wewnętrznej energii. Były te moje pierwsze małe
zwycięstwa. Na razie niewidoczne jeszcze w kilogramach, ale odczuwalne w
nastroju. Okazało się więc, że zaczęłam przesiąkać zasadami Techniki
Alexandra. Automatyczną, nawykową reakcją, którą należało w odpowiednim
momencie powstrzymać. Było jedzenie w sytuacji stresowej. Wówczas
świadomie wybranym kierunkiem trzeba było zaaplikować sobie w zamian
inną przyjemność.
W ciągu pierwszych miesięcy w Londynie moje kształty zaokrągliły
się jeszcze bardziej. Nie panikowałam, gdyż dzięki zajęciom w szkole nie
czułam się ociężała. Ale mimo wszystko wciąż zastanawiałam się,
dlaczego. Mam to, czego pragnęłam, jestem w szkole, którą sobie
wymarzyłam, na zajęciach dających mi wzmożony kontakt ze sobą i
potrzebami mojego organizmu - a jednak tyję.
Rozmowy z przyjaciółką naprowadziły mnie na parę ciekawych tropów.
Dowiedziałam się na przykład, że w szkole robię wrażenie spiętej i
usztywnionej. Nie mogłam uwierzyć. bo od dawna byłam przekonana, że moje
ciało jest już bardzo swobodne i że doskonale potrafię się rozluźnić.
Znowu zapukało do głowy pojęcie błędnej interpretacji odczuć.
To, co ja odbierałam jako swobodę i rozluźnienie, było dużym
osiągnięciem w stosunku do dawniej. Znacznie bardziej spiętej postawy,
ale dalekie jeszcze od możliwej do uzyskania. Prawdziwej swobody.
Bardziej wnikliwa obserwacja uświadomiła mi, że praktycznie przez cały
dzień nie opuszcza mnie specyficzny stan gotowości: do działania, do
pracy, do uśmiechu na zawołanie. Z pewnością nowe warunki życia w obcym
kraju, wśród poznawanych dopiero ludzi nie sprzyjały idealnemu
rozluźnieniu. Ale w dziwny sposób dotarło do mnie, że nie jest to nic
nowego. że tak czułam się zawsze, że był to mój dotychczasowy model
zachowań.
Dopiero tutaj, w szkole, dni pracy z różnymi nauczycielami
pozwalały mi, choć na chwilę, dotrzeć do nie znanej dotąd swobody i
lekkości. Mając takie doświadczenie, mogłam teraz zrozumieć, jak bardzo
spięta i usztywniona byłam i w dalszym ciągu jestem. Uświadomiłam sobie
również, że sięganie po słodycze wydawało się nadal najszybszym sposobem
na chwilowe rozładowanie napięcia. Im bardziej nie uświadamiane było to
napięcie, tym więcej automatycznego sięgania po batonik czy czekoladkę.
I tym częstsze myśli:
"Trudno, być może jest mi to teraz potrzebne", "No, po prostu mam
ochotę..." Trochę z myślą o poprawieniu mojej niezbyt foremnej sylwetki,
a trochę ze zwykłej potrzeby ruchu i rozciągnięcia się zaczęłam chodzić
na jogę. Szkolne zajęcia w grupie przedpołudniowej, podczas których moja
rola sprowadzała się do obserwacji i pozwalania na to, aby prowadził
mnie zajmujący się mną nauczyciel, na dłuższą metę wydawały się zbyt
spokojne i za mało energiczne. Odczuwałam potrzebę rozładowania napięć
nie przez samo tylko myślenie i NIE - działanie, lecz również przez
konkretną aktywność fizyczną.
Zajęcia z jogi, na które trafiłam, prowadzone przez wspaniałą
nauczycielkę, zwracającą szczególną uwagę na dokładność i prawidłowe
wykonanie poszczególnych assan. idealnie wspomagały i potwierdzały
zasady Techniki Alexandra. Za pomocą trochę innego słownictwa tutaj
również zwracało się uwagę na odejście od "docelowiczostwa" na korzyść
odpowiednich "środków do celu". Tu też dążyło się do przywrócenia ciału
jego pełnej przestrzeni i kładło szczególny nacisk na prawidłowy oddech.
W jodze, tak jak w Technice Alexandra, fascynował mnie nie tylko
aspekt fizyczny proponowanych ćwiczeń, lecz również wpływ
przeprowadzanych sekwencji ruchowych na późniejszy nastrój psychiczny.
Miałam wrażenie. że zajęcia te w szczególny sposób wewnętrznie mnie
oczyszczają. Zdarzało mi się wracać do domu z radością, niemalże w
euforii.
Czasami naładowana dodatkową energią, mimo późnej pory, zabierałam
się do pracy.
Ale były też dni, kiedy głowa wydawała się smutna, ciało sztywne i
nic nie można było z tym zrobić. Kiedyś przyjechałam na zajęcia w takim
właśnie złym nastroju, z głową pełną problemów. Dziwnie trudno było mi
wykonywać ćwiczenia, nawet te, które już dobrze znałam i lubiłam.
Wydawało się, że moje ciało nie chciało trwać w pozycji, nie chciało
puścić mnie dalej. Dopiero po jakimś czasie zauważyłam, jak interpretuję
niedogodność. Nie identyfikuję się ze swoim ciałem, myślę, że to ono nie
chce puścić. że to nie ja, lecz moje ciało nie chce ćwiczyć i marzy o
wyjściu z niewygodnej pozycji. Wtedy uświadomiłam sobie, że przecież to
jestem ta sama JA. To ja nie chcę wyjść ze złego nastroju, to ja nie
chcę ćwiczyć, żeby sobie pomóc. To samo więc mówi moje ciało. I to nie
ono. Lecz ja nie chcę uwolnić problemów, którymi się otoczyłam i które
kurczowo przy sobie zatrzymuję. Ze zdumieniem stwierdziłam, że takie
spostrzeżenie wystarczyło, aby dokonać zmiany w sposobie myślenia.
rozładować napięcie podczas ćwiczeń.
Po kilku pierwszych miesiącach szkolnego przerabiania mojej postawy
przyszedł czas na przerabianie również i myśli. Zmiany fizyczne były
widoczne szczególnie w ramionach. Zawsze trzymałam je zgarbione,
skulone, zwrócone do siebie. W miarę zajęć zaczęły się rozchodzić coraz
bardziej i powoli mogłam utrzymać w nich trochę więcej pełnej
przestrzeni. Po czterech miesiącach zajęć w szkole odnotowałam w swoim
pamiętniku:

Z pamiętnika, październik 1988
Wciąż płaczę, niemalże bez powodu. Czasem duszę łzy w gardle,
czasem połykam, czasem pozwalam sobie na krótki szloch. Usiłuję
wytłumaczyć sobie, że przecież jest dobrze. W ruch idą uspokajające
melodie, kojące smutek bajki - kasety, lekkie pogodne książki. Czasem
usiłuję zagłuszyć to wszystko nawałem pracy - studiowaniem anatomii,
notatkami z wykładów. Ale niewiele to zmienia. Dopiero wczoraj, prawie
bez powodu, odkręciłam na cały regulator kurek ze łzami i szlochem. To
było dziwne i przerażające uczucie. Nie chciałam się uspokoić, chciałam
płakać. Ryczałam i zanosiłam się łkaniem. Wkładając rogi kołdry w usta,
aby nie było słychać, i po prostu nie chciałam przestać. Nie chciałam
żadnych książek, ucieczek od smutnych myśli, nie chciałam marzeń
tłumiących rzeczywistość. Chciałam jasno popatrzeć na to, co widzę w
sobie i przed sobą, i w jakiś sposób pogodzić się z tym. Płakałam i z
żaLem oswajałam się z tym, co widziałam.
Następnego dnia z zapuchniętymi oczyma czułam się głupio, że
pozwoliłam sobie na taką. Histerię.
Dopiero zajęcia w szkole, wykład Waltera i przeczytany wywiad z
jedną z nauczycielek TA trochę mnie uspokoiły i jakby rozgrzeszyły. może
taka jest kolej rzeczy? Kolejność uwalniania zablokowanych we mnie żalów
i smutków? Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że właśnie w ciągu
ostatnich dwóch tygodni ruszyły moje ramiona. Ruszyły, to znaczy
przestałam je tak mocno trzymać, spięte przy sobie.
Częściej pamiętam o utrzymywaniu przestrzeni pomiędzy nimi, o tzw.
szerokości w ramionach i w barkach. Ta myśl trochę mnie uspokoiła,
przynajmniej wiem, skąd się mógł wziąć mój trudny czas i płaczliwy
nastrój. Poznanie problemu to przecież połowa zwycięstwa.
Wydawało się, że moje życie zaczęło przebiegać w kilku różnych
wymiarach. Rano w szkole pilnie pracowałam. Ćwiczyłam kolejne ruchy i
kierunki. Na zajęciach utrwalały się we mnie nowe reakcje, w postaci
swobody ruchu i postawy.
Ale proces przyjmowania ich na stałe przez organizm przebiegał
stopniowo i w domu następowała jakby druga jego faza. Właśnie w przerwie
pomiędzy zajęciami wyraźniej można była zauważyć stopniowe przyJmowanie
związanego z dotychczasowymi zmianami nowego sposobu spojrzenia na
siebie, na swoje życie i to, co wokół mnie. Procesowi temu często
towarzyszyły emocjonalne burze i szlochy. Z czasem utrwalona zmiana
postawy i sposobu myślenia uzewnętrzniała się również w nowym zachowaniu
i w sytuacjach życiowych znacznie przekraczających to, co znane mi było
do tej pory. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Na razie rozpoczęły się tygodnie i miesiące żalów, płaczów i nie
kontrolowanych emocji. Pozornie bez przyczyny, często w najbardziej
niespodziewanych momentach docierały do mnie dziwne uczucia. Strach,
żal, smutek. Osamotnienie, złość, zniechęcenie... Nie rozumiałam, skąd
brały się tak nieoczekiwanie, dlaczego były tak intensywne. Ale chwila
zastanowienia wystarczała, aby wyjaśnić sobie. Co się dzieje. Wraz z
puszczającymi strukturami starych napięć mięśniowych docierały do
świadomości i ujawniały się powstrzymane kiedyś wraz z przykurczem
mięśni dawne uczucia i emocje. Niegdyś uczucia te wydawały się zbyt
straszne, aby można było sobie z nimi poradzić, stąd tłumienie ich i
ściskanie w sobie. Teraz, nie podtrzymywane przez stare napięcia,
wychodziły na zewnątrz. Nic dziwnego, że olbrzymia ich siła i
intensywność zdawały się znacznie przekraczać wszelkie znane dotąd
rozmiary.
W takich chwilach bardzo wiele dawało wsparcie ze strony kolegów
studentów i nauczycieli. Chociaż podczas wykładów stosunkowo mało uwagi
poświęcano aspektom psychologicznym naszej pracy oraz uczuciom i emocjom
towarzyszącym większej zmianie i uwalnianiu nadmiernych napięć
mięśniowych, to jednak większość starszych studentów i nauczycieli znała
te stany z własnego doświadczenia lub z obserwacji kolegów. Poczucie
bezpieczeństwa, pełna akceptacja i zrozumienie, jakie otrzymywało się w
szkole. przywracały pewność, że wszystko jest w porządku. Tutaj każdy
wiedział, że fale emocji i wahania nastrojów, przypominające najgorszą
katastrofę, są tylko fragmentem procesu postępujących zmian. Należało je
przyjąć z cierpliwością i spokojem oraz z optymizmem. Bo świadczyły
tylko o odwadze i otwartości na nowe. Budujący był również fakt. że
zawsze po serii uwalniających się intensywnych emocji przychodził czas
wyciszenia. Towarzyszące mu uczucie lekkości, swobody i wolności
świadczyło o tym, że rzeczywiście udało się zrzucić jakieś olbrzymie
ciężary z duszy. Były to cudowne chwile.
Wraz z oczyszczaniem starych osadów emocjonalnych przychodziło
często nowe spojrzenie na rządzące mną jeszcze schematy zachowań. Przede
wszystkim zapukało do mnie pojęcie asertywności. Zauważyłam. że nie
umiem radzić sobie z sytuacjami, kiedy bliscy oczekują ode mnie czegoś,
co jest niezgodne z moimi chęciami i zamierzeniami.
Poddaję się, idę na ustępstwa, czego rezultatem jest złe
samopoczucie. Któregoś wolnego dnia, będąc w takim nastroju. W ciągu
kilku godzin doprowadziłam się do dawnego stanu przesycenia i mdłości,
kiedyś tak częstego, teraz pojawiającego się już tylko sporadycznie. Tym
razem zwróciłam uwagę na sytuację i uczucia, które mnie do tego stanu
doprowadziły... Poczucie bezradności. Zamknięcia w klatce dobrego
wychowania i sztucznych uśmiechów. Z której nie wypadało wyjść. Ponieważ
nie umiałam sobie z tym poradzić, moje ciało zaczęło krzyczeć, że za
bardzo cierpię.
Chociaż nie umiałam przekroczyć schematu własnej reakcji, wiele
zyskałam dzięki analizie samego błędu.
Wyraźnie zauważyłam, że tutaj był on podwójny, bo po pierwsze, nie
umiałam odpowiednio zareagować na poziomie rzeczywistym (tj. Faktów),
np. Powiedzieć "nie", nie zrobię tego, nie poświęcę tyle swojego czasu
na sprawę, która mnie nie interesuje, a po drugie, jeżeli już nie
umiałam odpowiednio zareagować, należało się pogodzić z sytuacją, na
jaką przystałam. Nie żałować, że jestem tutaj. Choć wolałabym być gdzie
indziej. Nie zastanawiać się. Co mogłabym zrobić, gdyby nie ten obecnie
tracony czas. Spróbować znaleźć coś dla siebie w całym tym
doświadczeniu. Spróbować się cieszyć z tego. Co może nie jest tak do
końca złe...
Jak sygnał ostrzegawczy (choć na razie niestety z pewnym
opóźnieniem) zadźwięczały mi słowa Waltera: Dont Let your probLems pull
you down, czyli w wolnym tłumaczeniu: "Nie pozwól, aby problemy cię
przytłaczały". Rozumiałam to bardzo dobrze: jeżeli jest ci źle, jeżeli
sytuacja jest naprawdę dokuczliwa, nie pozwól, aby twoje problemy oprócz
umysłu przytłaczały twoje ciało. Największe trudności nie wspomagane
przez stłumienie i przygarbienie ciała okażą się wtedy możliwe do
pokonania.
Jak zwykle umiejętność zaobserwowania pewnych schematów i pełnego
uświadomienia ich sobie okazała się pierwszym krokiem do zmiany.
Stopniowo, w miarę postępujących zmian w postawie i sposobie poruszania
się, zaczęłam próbować nowych reakcji i zachowań w znanych sytuacjach.
Były to często bardzo dziwne doznania. Bo wyglądało tak, jakbym
pozwalała sobie na siebie inną, nową. Dotąd nie znaną. Czasami nowa
reakcja wybuchała ze mnie spontanicznie, a ja ze zdziwieniem
stwierdzałam. że zrobiłam coś, na co kiedyś z pewnością nie umiałabym
się zdecydować. Czułam. Jakbym stopniowo tworzyła nową. Pełniejszą
siebie. Pełniejszą, bo trzymającą w rękach o wiele większy niż
dotychczas zasób własnych zachowań. Nie wiedziałam, czy spokojnie i
pewnie umiałabym nimi wszystkimi żonglować, ale zdawałam sobie sprawę,
że to dopiero początek.
Po jakimś czasie zauważyłam jeszcze jedną regułę dotyczącą
zachodzących we mnie i w moim życiu zmian, W początkowej fazie
uwalnianie starych napięć w ciele prowadziło do podświadomego
przyciągania sytuacji przywracających dawne ściśnięcia. Tak jakby moja
podświadomość nie chciała ostatecznie pozbyć się starych niekorzystnych
schematów. Za wszelką cenę usiłowała przywrócić, choć na chwilę i choćby
częściowo, stan, od którego świadomie, powoli i nieuchronnie
odchodziłam. Kolejne procesy rozluźniania w ciele dawały ujście często
gwałtownym emocjom; ujawniały się strach, smutek, potrzeba płaczu
-właściwie nie związane z sytuacją zewnętrzną. Nieadekwatne do
okoliczności wokół. Nazywałam je "spazmami podświadomości".
Po pierwszym roku, a konkretnie po ukończeniu czterech trymestrów
szkoły. Spędziłam trzy tygodnie wakacji z moimi rodzicami. Okoliczności
znacznie się zmieniły. Nie byłam już małą Dorotką i gościłam rodziców u
siebie w Anglii. A jednak w kontakcie z nimi co chwila, nieświadomie
wracałam do relacji rodzic - dziecko. O wiele łatwiej było mi pogodzić
się z tą sytuacją, kiedy zaklasyfikowałam ją jako kolejne "spazmy
podświadomości". I w tym przypadku moja podświadomość nie chciała
ostatecznie pogodzić się ze zmianą niektórych moich zachowań,
prowokowała więc sytuacje wymagające powrotu do starych reakcji.
Doceniłam wtedy komfort wakacji od życia, jak nazwałam trzy lata poza
Polską, z dala od znajomych i bliskich - odcięta od spraw zawodowych, od
tego, co było moim dotychczasowym życiem. W nowych realiach, gdzie
wspomnienie tego. Kim jestem i jaka jestem, nie warunkowało obrazu w
oczach otaczających ludzi. O wiele łatwiej było eksperymentować z nową
JA. Mimo tak długiej już pracy w odkręcaniu nawykowych reakcji, które z
pewnością nie były mi już potrzebne, a często wręcz przeszkadzały,
kontakt z rodzicami. Niestety, częściowo je przywracał. Niezależnie ode
mnie, jakby automatycznie, ruszały stare odpowiedzi. Odruchy, zdania.
słowa. Czasami patrzyłam na to rozbawiona, czasami wręcz przerażona.
Czyżby ponad rok pracy poszedł na marne?
Kiedy po powrocie do szkoły zwierzałam się z tego znajomym,
usłyszałam: "Dlatego kurs dla nauczycieli Techniki Alexandra trwa trzy
lata. A nie rok".
Aby nauczyć się przekazywania podstawowych zasad Techniki Alexandra
innym. Nie potrzeba pewnie aż tak wiele czasu. Studenci uczą się tej
umiejętności w ciągu ostatnich dwóch trymestrów. O wiele dłużej trwa
proces "przerabiania siebie". Aby rozszerzyć różnorodność swoich reakcji
i każdorazowo mieć do nich pełny dostęp - potrzeba lat. W Technice
Alexandra uczymy innych tego, czego sami doświadczyliśmy na sobie.
Moja mama miała swoje opinie na temat korzyści lub. dokładniej,
skutków mojego pobytu w szkole. Mój stan skomentowała dość obcesowo.
Stwierdziła, że wprawdzie mniej się garbię i mam prostsze ramiona, to
jednak nieładnie wypycham do przodu brzuch, co daje wrażenie dodatkowej
niezgrabności i nieforemności figury. Nie były to zbyt zachęcające
słowa. Będąc już niemalże w połowie kursu. zaczynałam znowu martwić się
tuszą: nie ubywało mi kilogramów.
Co prawda nie czułam się "grubsza" niż przed wyjazdem z Polski.
Nawet jeżeli waga pokazywała trochę więcej, moja wzrastająca lekkość i
swoboda poruszania się nie dawały tego odczuć. Nie dziwiłam się również
nieforemnym kształtom brzucha. Przestałam go wciągać. Był to zresztą mój
wybór. Zgodziłam się na tę zmianę z pełną świadomością korzyści i
skutków. Od dwunastego roku życia miałam notoryczne zaparcia. W krótkim
czasie przestała działać większość środków naturalnych czy
farmakologicznych.
Moim wieczornym rytuałem stało się parzenie przeczyszczających
zIółek. Potem przyszło jedzenie otrąb, sprowadzanych specjalnie z młyna.
Kiedy o ich sprzedaży w sklepach jeszcze nie było mowy. Kolejne pobyty w
Anglii uświadomiły mi korzystną rolę muesli na śniadanie, problem został
więc w pewien sposób opanowany, ale nie zażegnany. W szkole zajęcia
praktyczne, poparte wykładami z anatomii i fizjologii, wyraźnie
uświadomiły mi, że przez wciąganie brzucha i ciągłe wewnętrzne kurczenie
się, aby wyglądać choć trochę szczuplej, wzmacniałam moją tendencję do
zaparć i zaburzeń układu pokarmowego. Wiadomo było, że muszę najpierw
zrezygnować z tego trzymania się w garści, aby umożliwić nie angażowanym
dotąd mięśniom przepony, miednicy i lędźwiowej części kręgosłupa
przejęcie pracy nad utrzymywaniem mojego brzucha. Mama widziała mnie w
okresie przejściowym. Już nie wciągałam brzucha. Ale jeszcze nie
doprowadziłam się do stanu, w którym odpowiednia praca mięśni
kręgosłupa, tzw. mięśni postawy, może zrobić miejsce na brzuch i
odpowiednio go podtrzymywać.
Warto zwrócić uwagę na fakt. że moja decyzja dotycząca "puszczania"
brzucha pochodziła tylko ode mnie, w żadnym razie nie wypływała z
zaleceń czy komentarzy nauczycieli.
Zresztą w Technice Alexandra w ten właśnie sposób podchodzi się do
ucznia czy studenta. Nie chodzi o konkretne zalecenie "to rób, tego
nie". Lecz o ukierunkowanie ucznia, aby dzięki możliwości porównania
starych doświadczeń z nowymi wybierał te. Które mu w danym momencie
bardziej odpowiadaJą. Czasami ktoś wie, że jakaś postawa czy pozycja
jest dla niego szkodliwa, ale na razie nie umie z niej zrezygnować;
wtedy lepiej zostawić go ze świadomością, że można inaczej, zamiast na
siłę wprowadzać go w obcy mu i zbyt trudny schemat ruchowy. Zmiana ma
wypłynąć z wnętrza, być wynikiem wyboru organizmu, który jest gotowy
przejąć reakcję odczuwaną jako wygodniejszą i lżejszą.
Fakt, że przestałam wciągać brzuch, a więc przynaJmniej częściowo
zaniechałam trzymania na wodzy swego układu pokarmowego (w aspekcie
fizycznym, i swoich głębokich myśli i przekonań (w aspekcie
psychologicznym), wymagał jednak wielkiej odwagi i kolejnych wyrzeczeń.
Wprawdzie teoretycznie pogodziłam się z tym, że nie przyszedł jeszcze
czas na ostateczne poradzenie sobie z problemem tuszy, to jednak
opasujące mnie kilogramy wciąż kłuły w oczy. Co jakiś czas wracały
smutne myśli i żale do losu, że jestem za gruba. Brałam pod uwagę, że
być może i z tym, jak i z pewnymi innymi faktami, będę musiała się w
końcu pogodzić.
Zdawałam też sobie sprawę, że usilne dążenia, aby schudnąć, mogą
mnie raczeJ hamować, a nie pomagać w zapewnieniu sobie trochę lepszej
figury. Może tak jak w wielu innych przypadkach, i tutaj należało sobie
ostatecznie odpuścić, polubić myśl, że gruba też sobie poradzę. Ale nie
było to proste, łzy w oczach i w gardle świadczyły o tym, że jeszcze nie
jestem gotowa na takie wyrzeczenie...







Rozdział 11
Burze wychodzenia na prostą

Piąty trymestr w szkole miał dosyć ważne znaczenie.
Z grupy porannej, początkujących studentów pracuJących z Dilys i
asystuJącymi JeJ nauczycielami, przeszłam do popołudniowej grupy
Waltera. Jak wcześnieJ wspominałam, podstawowa różnica pomiędzy grupami
polegała na tym, że podczas gdy w grupie początkującej nacisk kładzie
się na indywidualną pracę ze studentem i stopniowe poprawianie jego
sposobu posługiwania się sobą, to w grupie popołudnioweJ studenci mogą
również ćwiczyć w parach. Wprawdzie w dalszym ciągu szczególną wagę
przykłada się do niezaburzania swobody własnego organizmu podczas pracy
z drugą osobą, to jednak praca ma już bardziej czynny, nie tylko bierny
charakter.
Zmiana ta spowodowała we mnie kolejny szybki proces oswobadzania i
puszczania napięć. Miałam wrażenie, że to, co działo się ze mną do teJ
pory, podwoiło teraz swą intensywność. Już nie tylko pozwalałam, aby
nauczyciel, pracuJąc ze mną, dawał mi możliwość doświadczania nowych
doznań swobody i wewnętrznej przestrzeni w ciele. Teraz otwierałam się
na zupełnie nowe, niewiadome reakcje organizmu i niesamowite przepływy
dodatkowej energii, kiedy spokoJnie myśląc o wszystkich kierunkach,
pracowałam z równie otwartą na nowe wrażenia koleżanką - studentką.
W tym czasie zaczęłam odczuwać bardzo dziwnie i szczególnie
nieprzyjemnie własną nieadekwatność. Wciąż pojawiały się obawy, że
zachowuję się w sposób nieodpowiedni, że robię coś nie tak. Serdeczna i
wspierająca atmosfera w szkole w żadnym razie nie powinna była wywoływać
takich odczuć. Miałam również świadomość, że po kilkunastu miesiącach
mieszkania w Anglii trochę już poznałam tutejsze kanony zachowań i
podstawowe zasady życia towarzyskiego. A jednak uczucie to właśnie teraz
zaczęło dominować w każdej niemal sferze mojego życia. Było bardzo
przykre i męczące, z czasem jednak uświadomiłam sobie jego źródło.
Podczas zajęć w szkole w szybkim tempie otwierałam się na zmiany
wewnątrz mojego organizmu, rozluźnienie wewnętrznych napięć, inne
rozdysponowanie pracy poszczególnych mięśni, zmiany w rozłożeniu ciężaru
ciała. Nowe wewnętrzne doznania w ciele i przepływy dodatkowej energii
znacznie wyprzedzały konkretne zmiany w wyglądzie zewnętrznym i
zachowaniu. Często wydawało się, że mam do czynienia z nową JA w środku
i starą JA na zewnątrz. Nic dziwnego, że moje zachowanie mogło sprawiać
wrażenie nieskoordynowanego i niespójnego. Dochodziło do tego uczucie,
że dbając o swój sposób posługiwania się sobą i pozwalając na znacznie
swobodniejszy przepływ energii, rezygnuję z części kontroli, którą
dotychczas zawsze nakładałam na siebie i swój organizm. Stąd też ciągłe
obawy, że jeżeli się nie kontroluję, to z pewnością zrobię coś źle...
Coraz wyraźniej można było zauważyć prawidłowości i zgodności
pomiędzy tym. Co działo się w szkole, a tym. Jak układało się moje
życie. Pewne procesy wyodrębniały się na wszystkich niemal poziomach:
fizycznych reakcji ciała, psychicznych (w sensie prowadzonego toku
myślenia) i na poziomie życiowych zachowań. Stwierdziłam na przykład, że
moje dotychczasowe starania, aby na siłę się uszczęśliwić, były straszną
miotaniną i mimo że dawały ułudę radości i szczęścia, to jednak
pozostawiały głęboko ukryty smutek.
Dlatego tak ważne było zatrzymanie się na chwilę, powstrzymanie
rozlicznych zabiegów: ćwiczeń, afirmacji i sztucznych uśmiechów. W końcu
trzeba było dotrzeć do smutku, przed którym wciąż uciekałam, zmierzyć
się z nim, zaakceptować jako część mnie i pozwolić, aby szczęście po
prostu przyszło i pozostało ze mną. Dokładnie tego uczono nas na
zajęciach w szkole: stop, zatrzymaj się, nie rób niczego na siłę,
wychwyć wszystkie ruchy, które wykonujesz niepotrzebnie. Zrezygnuj z
nich, poczekaj, przywróć sobie odpowiednie kierunki, a wtedy to, co
zamierzasz, poprowadzi cię samo.

Z pamiętnika., Listopad 1989
Znowu pękam emocjonalnie. Coś się we mnie przelewa, coś krzyczy,
coś płacze. Nie wiem, jak dalece wynika to z mojej sytuacji wewnętrznej,
jaki wpływ ma na to szkoła i zmiany psychofizyczne następujące wraz z
poprawianiem się mojego "use" (posługiwania się sobą) a w jakim stopniu
aktywna sytuacja zewnętrzna. Prawdopodobnie obecny zachwiany stan
emocjonalny jest wypadkową wszystkich tych trzech czynników. I w gruncie
rzeczy nie jest ważne, co zadziałało przede wszystkim. Czuję się trochę
jak ciuciubabka. Mam zawiązane oczy, kręci mi się jeszcze w głowie i
czuję pociągnięcia z różnych stron. Tu jakiś znak - ruszam w tym
kierunku, tam inny głos - próbuję więc w drugą stronę. Kiedy wreszcie
uda mi się na tyle pewnie stać na nogach, aby nawet z zamkniętymi oczyma
poruszać się elastycznie i pewnie, odpowiednio do warunków i potrzeb?
Smutne trochę mam dni. Ani złe, ani przykre, ale takie bez wyrazu
i... bez nadziei. Wiem, że jest dobrze, coraz Lepiej z każdym dniem, ale
okazuje się, że to jeszcze nie wystarcza, żeby naprawdę chcieć żyć.
Wydaję pieniądze na drobiazgi, które sprawiają. Mi ciut radości, bo
przecież jakoś muszę podtrzymywać zadowolenie - nikły ogienek życia.
Gdybym chociaż trochę schudła, a tu, niestety, kilogramy w daLszym
ciągu rozpychają spodnie. Czy ja kiedyś będę normalna?
PowoLi zaczynam bardziej akceptować te smutki i zawirowania.
Coraz wyraźniej uświadamiam sobie. że czasami trzeba dojść do dna,
aby było od czego się odbić.
Wciąż jednak umiejętność poddania się takiej sytuacji wydaje się
ogromnym ryzykiem i dLatego towarzyszy temu tyle Lęków i obaw.
Coraz wyraźniej zauważałam, jaką odwagę daje praca z Techniką
Alexandra w sprostaniu wymaganiom rzeczywistości. To tak łatwo uciec w
pracę, w wir zajęć i rozrywek, zaśmiecić głowę myślami kojącymi
świadomość, w rodzaju "to nieprawda", jakoś to będzie" albo "to wszystko
przez....
W ten sposób nie czuję tego, czego nie chcę czuć, nie myślę. nie
muszę podejmować decyzji. Teraz, utrzymując swobodę ciała i jego pełną
przestrzeń, coraz częściej postanawiałam zaryzykować. Zobaczyć, co tak
naprawdę we mnie siedzi, poczuć wszystkie barwy i odcienie mojej
melancholii. Lęków i obaw. Zmierzyć się z uczuciami, przed którymi dotąd
wciąż uciekałam. Czasami miałam wrażenie, że dopiero teraz docieram do
najdalszych stron mojego Cienia. Teraz dopiero odkrywam i identyfikuję
się z najbardziej czarnymi, przykrymi zakamarkami mojego JA.
Na tej samej zasadzie musiałam się w końcu zdecydować na
zaakceptowanie siebie grubej. Do tej pory wciąż miałam nadzieję, że w
toku pracy z TA. Dzięki lepszemu przepływowi energii i równomiernemu
rozłożeniu ciężaru ciała. Tkanka tłuszczowa zacznie się lepiej
rozkładać, częściowo może w ogóle zniknie... Coś takiego bardzo wyraźnie
działo się z niektórymi koleżankami i kolegami w szkole. Ja jednak jakoś
nie chudłam. Znacznie silniejsze teraz spalanie energii powodowało o
wiele większy apetyt, jadłam więc o wiele więcej niż dotychczas. I waga
pozostawała nie zmieniona.
Pogodzenie się z myślami. że być może tak już będzie. Może zostanę
już taka gruba, nieatrakcyjna, gorsza od innych, było bardzo trudnym.
Ale jednocześnie ciekawym i ważnym procesem. Leżąc na podłodze,
kontaktowałam się z którąś z tych myśli i wyraźnie odczuwałam napięcia w
ciele, wskazujące, jak bardzo nie chcę się z taką myślą pogodzić.
Czułam klatkę piersiową uniesioną do góry, ściśnięte ramiona,
usztywnioną szyję. Intensywnie myślałam więc o wszystkich kierunkach, o
swobodnej szyi, o kierowaniu głowy do przodu i do góry, o
rozprzestrzenianiu się pleców wzdłuż i wszerz... z ciągłą świadomością
tego, jak bardzo nie mogę się pogodzić ze sobą - za grubą, nie taką,
gorszą czy nieodpowiednią...
Podczas leżenia na podłodze, wraz ze spokojnym rozkładaniem i
rozprzestrzenianiem zauważanych napięć. odnotowywałam zmniejszającą się
siłę przerażających mnie wcześniej myśli. "Gruba? Bez przesady, nie jest
wcale aż tak źle. Głupia? No, chyba nie tak zupełnie. Nie taka, jakbym
chciała? No to co". Miałam wrażenie, że w takich sytuacjach leżenie na
podłodze zastępowało najlepszą sesję psychoterapeutyczną. Powoli,
stopniowo. asymilowałam wszystkie najgorsze myśli o sobie i pozbawiałam
się najcięższej broni przeciwko samej sobie i swojemu szczęściu.
Praca na podłodze - najlepszy uczuciomierz, nie podtrzymująca, a
tym bardziej nie wspomagająca wychodzących ze mnie emocji, przypominała
również, jak ważna jest zasada zręcznego utrzymania złotego środka. A
przynajmniej umiejętnego przejścia od załamania do spokoju i optymizmu,
aby nie pogrążać się w żalach i smutkach. Wspaniałą terapią okazywała
się wtedy również zwykła praca. W takich sytuacjach życie przypominało.
że ono też podporządkowane jest prostym zasadom fizyki. Ciało
pozostające w bezruchu ma tendencję do utrzymania tego stanu, podczas
gdy ciało w ruchu podtrzymuje ruch. Tak jak ważna jest umiejętność
poddania się nastrojowi chwili i pozwolenia sobie na słabość.
Przygnębienie i smutek, z którymi właśnie się skontaktowałam, tak samo
istotna jest umiejętność świadomego ruchu w stronę działania. Pracy
koniecznej do wykonania. po to tylko, aby nie grzęznąć w starych żalach,
lecz pójść dalej. Łagodna stanowczość w stosunku do siebie, jedna z
dewiz mojej szkoły, potwierdzała się po raz kolejny.
Pierwsze trymestry w szkole w dużym stopniu poświęcone są
umiejętności wchodzenia i pozostawania w tzw. pozycji mechanicznie
korzystnej (ang. Position of mechanical aduantage), przez studentów
potocznie nazywanej "małpą".
Jest to pozycja stojąca, w pełni "ugruntowana", z prostym
kręgosłupem, nogami lekko ugiętymi w kolanach, rękoma swobodnie
zwisającymi, rzeczywiście przypominająca postawę małpy. Korzyści
mechaniczne tej pozycji wynikają jednak nie z tego, jak wygląda i co
przypomina, lecz z faktu, że można ją utrzymywać przez nieograniczony
czas przy minimum wysiłku. Ze względu na pełną swobodę tej pozycji oraz
jej otwartość na wszelkie możliwe zmiany i dopasowania jest ona
najczęściej przyjmowana przez nauczycieli Alexandra podczas pracy.
Studenci przez pierwsze tygodnie ćwiczą umiejętność swobodnego
utrzymywania kręgosłupa w tej postawie (i jak zwykle swobody szyi) oraz
swobody nóg (normalnie nadmiernie napinanych i kurczonych głównie w
okolicy ud), a także utrzymania przestrzeni w ramionach często
niepotrzebnie unoszonych lub kulonych. Dopiero po dłuższym czasie prób i
ćwiczeń okazuje się, że można pozostawać w tej pozycji stosunkowo długo
bez specjalnego zmęczenia (a tym bardziej bólu, który u początkujących
pojawia się dość często, sygnalizując popełniane błędy). Co więcej, taka
postawa gwarantuje pełną mobilność stawów, co czyni z niej szczególnie
korzystną pozycję wyjściową do wybranego ruchu, jak siadanie, wyprost do
stania, kucanie, wyciąganie rąk, podnoszenie przedmiotu.
Swoboda i elastyczność pozycji małpy powodują, że będąc w niej,
jest się otwartym zarówno na natychmiastowy ruch w jakimkolwiek
kierunku, jak i pozostawanie w bezruchu.
Przyjęcie jej nie warunkuje, ale też nie odrzuca żadnego kolejnego
kroku. Wszystko zależy od naszej decyzji, przy czym decyzję tę można
podjąć w każdej chwili i równie szybko zmienić. Ogromnie różni się to od
wielu automatycznych ruchów, np. Wstawania z pozycji kucznej czy
siadania na krześle, w których po przekroczeniu etapu wstępnego ruchu
nie panujemy już nad jego dalszym przebiegiem, nie możemy na przykład
przerwać danego ruchu czy zmienić jego kierunku.
Z pozycji małpy wszystko to jest możliwe. Teraz po kilku
trymestrach nabierania wprawy w osiąganiu "pozycji mechanicznie
korzystnej" zaczęłam odkrywać zalety nie tylko fizycznych aspektów
takiej postawy. Dotarło do mnie, że dokładnie tego samego pragniemy od
życia. Marzymy o takim stanie umysłu i duszy, w którym nie jesteśmy
zobowiązani do czynienia żadnego kolejnego kroku, dzięki czemu możemy
być otwarci na wszelkie możliwości i rozwiązania.
Stwierdziłam, że jeżeli będę potrafiła w życiu, tak jak w szkole,
przyjmować mentalną pozycję małpy, spokojnie zaakceptuję zmiany losu czy
swoich decyzji: zjem czekoladkę lub nie zjem, zacznę pracę tu albo tam,
spędzę święta w Polsce lub we Francji. W spokojnym stanie umysłu, tak
jak w dobrej pozycji małpy, każda ewentualność jest możliwa i każdą
przyjmuje się z taką samą łatwością i swobodą.
To były jednak dopiero pierwsze spostrzeżenia i raczej marzenia. W
życiu coraz wyraźniej zauważałam nie kontrolowane galopady moich myśli.
Łagodna stanowczość w stosunku do nich wymagała szczególnej wiary, że na
razie jeszcze nie umiem inaczej. Należy się zgodzić, że to dopiero
początek drogi, i cierpliwie przywracać sobie kierunki. Coraz wyraźniej
widziałam, że pozycja małpy, czyli spokój w oczekiwaniu, aktywność w
pozornym bezruchu, to jakość, którą chciałabym osiągnąć nie tylko w
mięśniach, lecz szczególnie w postawie życiowej.
Oczywiście galopady myślowe dotyczyły najczęściej moich nie
załatwionych problemów z jedzeniem, poczucia nieatrakcyjności, a dalej
braku satysfakcjonującego związku.
Jak zwykle wracałam wtedy do poszukiwania zadowolenia na co dzień.
Wiedziałam już, że w takim przypadku ważne jest przynajmniej bieżące
zadowolenie z tego, co się codziennie dzieje wokół, i z samej siebie,
osadzonej w tych realiach.
Ale próby godzenia się z nadmierną tuszą nie zawsze działały
korzystnie. Stwierdziłam, że rezygnacja z marzeń i nadziei wzmaga moją
ochotę na słodycze. Przekonałam się, że marzenia i pragnienia to też
rodzaj terapii osładzającej rzeczywistość i rezygnacja z nich może być
zbyt drastycznym sposobem na godzenie się ze światem zewnętrznym. Jak
znaleźć złoty środek? Nie przywiązywać się do marzeń, nie uciekać w nie
z realnego życia, ale jednocześnie nigdy z nich nie rezygnować?
Na razie jeszcze w sprawie mojej sylwetki nie umiałam przyjmować
emocjonalnej pozycji małpy. Któregoś dnia, przerażona zbyt długo
trwającą nieregularnością jedzenia i zła na przeszkadzające mi
kilogramy, postanowiłam zrobić sobie głodówkę. Pierwszą od wielu lat.
Nie łudziłam się, że kilkudniowe niejedzenie doprowadzi do zrzucenia
choćby kilograma, chciałam jednak poczuć się trochę lżej. (Istnieje
teoria. że spadek wagi następuje przy stosowaniu głodówki częściowej,
czyli wybiórczego ograniczenia jedzenia i przyjmowania jedynie pewnego
rodzaju pożywienia -np. Tylko chleba, tylko ryżu, pszenicy - lub tylko
owoców bądź soków owocowych. W takiej sytuacji system pokarmowy w
dalszym ciągu obciążony, pracując spala dość duże ilości kalorii. Przy
głodówce całkowitej maksymalnie ograniczona praca układu pokarmowego
powoduje również znaczny spadek zapotrzebowania energetycznego
organizmu).
Głodówka kojarzyła mi się ze swego rodzaju odkażeniem organizmu,
przywróceniem mu wewnętrznej czystości i naturalnego rytmu. Miałam
nadzieję. że po kilku dniach niejedzenia łatwiej będzie w naturalny
sposób nadać mojemu odżywianiu zdrowy, prawidłowy rytm. Niestety,
reakcje po pierwszym dniu głodówki i nocne koszmary wraz z bardzo złym
samopoczuciem następnego dnia spowodowały, że zrezygnowałam z jej
kontynuacji. Moja podświadomość. wspominając dawne wycieńczanie
organizmu, nie chciała pozwolić na powrót do nawet drobnego ograniczenia
jedzenia.
Ale ja też nie umiałam dać za wygraną. Uważałam, że nawet jeżeli
nie mogę być jeszcze zadowolona z tego, jak wyglądam i jakie jest moje
życie, to przynajmniej mogę coś robić, aby być zadowoloną z siebie.
Zaczęłam regularnie. dwa - trzy razy w tygodniu, rano przed śniadaniem,
chodzić na basen. Lekkość pływania, pozwalanie na to. Aby woda mnie
niosła, i uczucie, że jest się przepłukaną od środka, to były wspaniałe
doznania i psychiczne, i fizyczne. Zauważałam, jak niesiona przez wodę
pozwalam na dodatkowe, nie znane w pozycji pionowej, wydłużanie i
rozprzestrzenianie całego ciała, będącego przecież w ruchu i
wykonującego pracę. Byłam zachwycona nowym doświadczeniem, że stan
rozprzestrzeniania się można utrzymać również w ruchu...
Po raz kolejny doświadczenie i doznanie okazało się wykraczać
daleko poza to. Co przyjmowałam jako teoretycznie możliwe.
Wraz z dalszą pracą w szkole i swobodniej przepływającą przeze mnie
energią pojawiały się nowe obserwacje i doświadczenia. Oto. Co zapisałam
w tym czasie w pamiętniku:

Z pamiętnika, kwiecień 1990
Ostatnio zauważam, że w pozycji stojącej nadmiernie obciążam
sylwetkę z przodu, ale kiedy staram się przesunąć ciężar ciała bardziej
na pięty, mam problemy z utrzymaniem równowagi. Coraz częściej próbuję -
i czasem nawet udaje mi się przez chwilę - stać inaczej. Ale jest to
bardzo nowe i dziwne. No i wciąż stawia mnie przed ryzykiem utraty
równowagi. A utrata balansu w postawie fizycznej z pewnością wpływa na
wahania w równowadze i postawie psychicznej. Stąd też pewnie moje obecne
huśtawki emocjonalne, które swoją amplitudą znacznie przekraczają
wszystkie dotychczasowe doświadczenia.
Mniej więcej w tym samym czasie zauważyłam również stopniowe
budzenie się mojej spontaniczności. Na razie były to pierwsze kroki,
polegające raczej na częstszym spostrzeganiu, jak bardzo wciąż się
hamuję i kontroluję. Łapałam się na tym, że czasami po krótkiej chwili
zahamowania zmuszam się do tego, aby zareagować tak, jak zamierzałam w
pierwszym momencie. Świadomie usiłuję przywrócić reakcję wcześniej
powstrzymaną w zarodku. Jest to bardzo dziwne uczucie, niesie też ze
sobą dużo ryzyka. Nie tak łatwo odważyć się na pokazanie siebie, którą
tłumiło się przez całe życie. W tym wypadku NIE z Techniki Alexandra,
trochę niefortunnie określane pojęciem inhibition, czyli
"powstrzymanie", dotyczyło nie tyle powstrzymania samej reakcji, lecz
powiedzenia "nie" dotychczasowemu reagowaniu przez powstrzymywanie
siebie i swoich reakcji.
Zmiany następujące na poziomie fizycznym, w sposobie utrzymywania
równowagi i rozłożenia pracy mięśni grzbietu wyraźnie pokazywały, że
właśnie tu, w mocno ściśniętym kręgosłupie, schowałam dużą część swojej
dziecięcej i dziewczęcej spontaniczności, niepewności i delikatności.
Na zajęciach w szkole odkrywałam, że możliwe jest stanie w pionie
bez nadmiernej pracy mięśni grzbietu, bez dodatkowego "trzymania siebie
i kręgosłupa". Wieczorem w domu wracały wspomnienia sprzed lat,
dotyczące pierwszych decyzji o braniu się w garść, zaciskaniu zębów i
radzeniu sobie bez niczyjej pomocy.
Przypomniałam sobie, że kiedyś na wzór tworzącej się "Solidarności"
postanowiłam być niezależna i samorządna, co wtedy oznaczało dla mnie
uniezależnienie się od miłości i związków. To wtedy stworzyłam dodatkowy
pancerz psychiczno - emocjonalny, który musiał mieć swoje
odzwierciedlenie również na poziomie fizycznym... Patrzyłam na koleżanki
zatracone w miłości, z utęsknieniem czekające na telefon od ukochanego,
i wiedziałam, że nie chcę spędzać życia tak jak one.
Wyraźnie jednak sposób, jaki wybrałam, aby sobie poradzić -
dobudowany pancerz kręgosłupa, utrzymujący i chroniący moje JA - nie był
najlepszym rozwiązaniem. Był to rodzaj kamizelki ochronnej, która
wspomagała mnie dodatkową dawką kontroli i poczuciem siły, ale odcinała
od spontaniczności, uczuciowości, słabości i delikatności. Po jakimś
czasie każda moja randka była kontrolowana rozumem i rozsądkiem do tego
stopnia, że czasem to właśnie rozsądek musiał świadomie się wycofywać,
pozwalając na powrót spontaniczności. Bardzo sztuczna była jednak ta
spontaniczność i sztuczne wydawało się całe moje życie.
Z perspektywy czasu, wspominając zarówno okres tworzenia się tego
pancerza, jak i późniejszy proces jego stopniowego zanikania dzięki
pracy w szkole, uświadamiam sobie fakt, na który nigdy wcześniej nie
zwróciłam uwagi.
A mianowicie, że to właśnie kilka miesięcy, może pół roku po
zbudowaniu sobie we własnym umyśle kamizelki ochronnej z dodatkową
kontrolą i siłą, zaczęłam odczuwać pierwsze symptomy anoreksji. Być może
to właśnie ten etap, kiedy fragmenty pancerza - rusztowania wyraźnie
zaczęły się chwiać, a kręgosłup próbował skorzystać ze swojej prawdziwej
wewnętrznej siły, był niezbędnym krokiem do zrezygnowania ze sztucznej
kontroli, jaką nałożyłam na swoje nawyki związane z jedzeniem?
Wtedy jednak nie łączyłam tych faktów, nowy sposób utrzymywania
równowagi i wykorzystywania mięśni wokół kręgosłupa zdawał się ciekawym
wyzwaniem zarówno w aspekcie fizycznym (No to jak mam stać i chodzić,
aby się nie przewracać?), jak i psychicznym (No to gdzie jestem JA i
moje głębokie potrzeby, co jest moje, a co nałożone od zewnątrz przez
wychowanie, kulturę, nawyki i to, co dotychczas nazywałam moim
charakterem?).
Czułam, że coś się we mnie zmienia, ale nie umiałam określić, co to
jest. Wciąż powracająca na wykładach myśl, że bardzo się boimy nowego,
nabierała dla mnie coraz bardziej osobistego znaczenia. Chwile spokoju,
fizycznego rozprzestrzeniania się i pełni siebie wciąż przeplatane były
burzami nastrojów i powracającymi silnymi emocjami. Zadziwiała mnie
zdolność organizmu do niesłychanie szybkiego przestawiania się ze stanu
głębokiego smutku czy szlochu, wyrywanego z najdalszych zakamarków
duszy, np. podczas godzinnej przerwy na lunch, w skupienie i
skoncentrowanie na zajęciach, notowanie wykładu czy pracę po szkole. Z
czasem wydawało się już normalne, że podczas jednego dnia mogę przeżyć
pięć różnych faz i nastrojów.
Przestały mnie też dziwić pojawiające się nagle dziwne uczucia i
emocje.
Wydawało się, że w takim stanie trudno utrzymywać równowagę zarówno
fizyczną, jak i psychiczną, starałam się więc w miarę możliwości być
cierpliwa i spokojnie przeczekać okres burz i zmian. Było oczywiste, że
po pewnej dawce nowych doznań i doświadczeń w szkole. Dotyczących
utrzymywania równowagi bez nadmiernego wysiłku i bez niepotrzebnego
obciążania i usztywniania kręgosłupa, stary sposób pozostawania w
pozycji pionowej zdawał się niewygodny i nieprawidłowy. Na razie jednak
trudno mi jeszcze było przywrócić. A tym bardziej utrzymać lekkość i
swobodę stania prosto, bez trzymania się prosto. Pływanie w basenie było
wtedy najcudowniejszym psychofizycznym uczuciem -przez godzinę w ciągu
dnia mogłam nie myśleć o tym. Jak utrzymywać równowagę... Jednocześnie
lekkość pływania i pusty żołądek, przepłukany kąpielą przed śniadaniem.
coraz wyraźniej przypominały mi, że mam już dość swoich dodatkowych
kilogramów.
Jakiś czas wcześniej otyła koleżanka z pracy zaczęła liczyć
kalorie. Po kilku tygodniach efekty tego były już wyraźnie widoczne.
Wzbraniałam się przed myślą. że miałabym poddać się tak absurdalnemu
reżimowi jedzenia, ale moja tusza coraz bardziej mi przeszkadzała. A
codzienny widok ewentualnej wygranej wyraźnie kusił... Pierwsze kroki
były bardzo liberalne. Postanowiłam przez tydzień notować wszystko. Co
tylko zjem. Od kromek chleba, łyżek jogurtu. Po każdą suszoną morelę,
pół cukierka czy łyk soku pomarańczowego. Miałam nadzieję, że w ten
sposób choć częściowo uda mi się wyeliminować niepotrzebne podjadanie.
Rzeczywiście, wkrótce zaczęłam zauważać, że rezygnuję z niepotrzebnych
kęsów, właśnie po to. Aby ułatwić sobie późniejsze notatki.
Po tygodniu do notowanych wiktuałów zaczęłam dodawać przybliżone
wartości, aby choć pobieżnie zorientować się. jakie są moje tendencje
jedzeniowe. Nie chciałam wiedzieć. ile tak naprawdę kalorii potrzebuję,
ile zjadam i jaka jest wartość kaloryczna poszczególnych produktów.
Obawiałam się. że przez rygorystyczne wyliczenia mogę z powrotem
doprowadzić się do anoreksji. Ale pierwsze efekty w postaci bardziej
regularnego i przemyślanego jedzenia kusiły chęcią zaangażowania się w
to dalej. Po miesiącu kupiłam książeczkę o liczeniu kalorii...
W tym samym czasie wraz z nowym sposobem utrzymywania równowagi
przychodziły kolejne zmiany na poziomie tonu (czyli stopnia napięcia)
poszczególnych mięśni, a wraz z tym kolejne płacze i szlochy. Często
przyczyną pierwszych łez były pozornie mało znaczące myśli i
skojarzenia. Wiedziałam już, że służą one jedynie jako wyzwalacz pokładu
żalów i smutków powstrzymanych kiedyś dawno, nie nazwanych i nie
wypłakanych. Czasami płaczom tym towarzyszyły przedziwne doznania
fizyczne. Pamiętam dni, kiedy ożywienie mięśni brzucha dawało mi
przedziwne wrażenie, że noszę tam wielki czarny kamień ciążący swoim
strachem, żalem i smutkiem. Innym razem coś zimnego i twardego ściskało
moje ramiona.
W obawie, aby nie poddawać się zbytnio swoim szlochom i płaczom.
Tj. Nie generować ich dodatkowym rozczulaniem się nad sobą, starałam się
wciąż wracać do leżenia na podłodze. Pozycja ta pozwalała na
kontaktowanie się z całą gamą niemiłych odczuć, umożliwiała nawet
wylanie niektórych łez, ale nie pozwalała dolewać oliwy do ognia. Myśli
w rodzaju "ze mną tak zawsze", "taka jestem biedna" szybko okazywały się
bezbarwne i nieprawdziwe. Leżąc na podłodze, pamiętając o podstawowych
kierunkach, czasem przechodząc przez bardzo traumatyczne doznania, w
szybkim tempie i z wyjątkową precyzją docierało się do kolejnych bloków.
Zadr i kamieni.
Niektórym z nich umiałam nadać psychologiczne odniesienie w rodzaju
- "tak, to jest mój brak zaufania do siebie".
"to mój strach przed ludźmi", częściej jednak były to obrazy i
doznania z towarzyszącymi im emocjami, które tylko mnie wydawały się
zrozumiałe i oczywiste. Na przykład czarny kamień strachu i szlochów w
moim brzuchu po dwóch dniach zamienił się w ciemną dziurę - otchłań
smutku bez dna. Przez kilka dni żyłam z tą czarną pustką w sobie.
pracowałam, leżałam na podłodze, aż okazało się. że ani ta pustka, ani
towarzyszące jej myśli i uczucia nie są już takie straszne.
Ale puszczony w ruch proces zmian zdawał się dopiero rozkręcać.
Im lepiej szły mi zajęcia, im intensywnej pracowałam w szkole, tym
silniejszy przepływ energii odczuwałam w całym swoim ciele. Były to w
gruncie rzeczy bardzo przyjemne doznania. Tak jakby nagle fala
organicznego odprężenia przebiegała przez całe ciało. Niekiedy
prowadziło to do drobnych zawrotów głowy, ale zawsze robiło wrażenie
czegoś raczej przyjemnego i korzystnego. W niewielkim stopniu znałam te
odczucia z czasów, kiedy jako małe dziecko patrzyłam na obraz, który mi
się podobał, lub później z przeżyć podczas medytacji. Teraz zachwycało
mnie. że tego rodzaju reakcje, i to znacznie wzmocnione. Można uzyskać
przez samo tylko utrzymanie odpowiednich kierunków i skupienie na pracy.
Mniej więcej w tym czasie usłyszałam pewien komentarz na temat
nauczycieli Techniki Alexandra. Ktoś powiedział, że nauczyciele i
studenci TA są nałogowcami Techniki.
Teraz nie zgodziłabym się z tym stwierdzeniem, ponieważ pojęcie
uzależnienia rozumiem jako używanie substancji lub sposobu zachowania,
które stosowane zbyt często lub w zbyt dużych ilościach stają się
szkodliwe i działają niszcząco na organizm. Wtedy jednak przyznałam
rację tej opinii, ponieważ w potocznym znaczeniu uzależnienie rozumiałam
jako kompulsywną potrzebę ciągłego stosowania lub robienia czegoś. Ale
uzależnienie od Techniki Alexandra przyjęłam za dobrą monetę. Przecież
to piękne, jeżeli jako studenci czy nauczyciele TA stajemy się
"uzależnieni" od swobody i przestrzeni w sobie; jeżeli jakiekolwiek
zaburzenie w łatwości, lekkości i swobodzie funkcjonowania postrzegamy
jako stan głodu narkotycznego, motywujący nas do zastanowienia się, co
należałoby zaprzestać, czego nie robić, do przywrócenia sobie kierunków.
Do zrobienia kilku szeptanych Aaa..., Poleżenia na podłodze, do
umówienia się na kilka lekcji; jeżeli jest to ciągła potrzeba powrotu do
pionu, do własnej przestrzeni, do kontaktu ze sobą, szczególnie gdy zbyt
daleko odejdziemy od tego, co korzystne dla organizmu, bądź zbyt daleko
posunie się nasze misuse (ang. nadużycie, wykorzystanie; w kontekście
Techniki Alexandra oznacza nadwyrężenie organizmu lub niewłaściwe
posługiwanie się sobą).
Pomyślałam wtedy, że godzę się na takie uzależnienie, tym bardziej
że stany "odlotu", jakie mi ono zapewnia, przechodzą wszystkie
dotychczas mi znane uczucia euforii, radości i szczęśliwości, przy czym
osiągnąć je mogę bez szczególnych starań, bez alkoholu czy marihuany;
wystarczy kilka myśli i wewnętrzna równowaga. Z takiego uzależnienia
nikt chyba nie chciałby rezygnować.
Wzmożony przepływ energii prowadził oczywiście do kolejnych
reakcji. Powracały najgłębsze myśli i przekonania. Wciśnięte kiedyś
głęboko w niepamięć i w nieodczuwanie. Miałam wrażenie, że im lżej i
cudowniej czułam się podczas zajęć, im częściej pozwalałam na cudowny
przepływ energii przez siebie. Im swobodniej energia przepływała przez
osobę, z którą pracowałam, tym szybciej i ze zwiększoną siłą wypływały
na powierzchnię stare zgrzyty i bloki. Były jak żwiry i kamienie, do tej
pory zalegające na dnie, teraz wyrzucane wielką siłą fal przepływającej
przeze mnie energii.
Największy, najcięższy chyba kryzys przyszedł na drugim roku kursu,
wiosną. Po okresie głębokich "uwolnień" na poziomie ramion, a potem w
obrębie brzucha, wyzwalających wiele mojego strachu i smutku, miotana na
przemian radością i niepewnością wynikającą z lekkości nowego sposobu
utrzymywania równowagi i dodatkowych przepływów energii, dotarłam do
dawnych myśli o tym, że nie chcę żyć.
Te myśli były ze mną od dawna. Ale w miarę jak wzrastało moje
zadowolenie i szczęście w codziennym życiu, stawały się mniej
dokuczliwe. W końcu zdawało się, że zupełnie odeszły. Teraz jednak
przeżywałam na nowo wszystkie dawne uczucia i emocje związane z
pragnieniem śmierci. Było to bardzo dziwne doświadczenie, bo z jednej
strony pamiętałam, o ile jest mi lepiej - byłam znacznie szczęśliwsza,
wszystko układało się po mojej myśli, a drugiej, wieczorami nadciągały
czarne chmury, wracała depresja i pragnienie niebycia.
Wiedziałam, że jest to tylko wyzwalanie się starych emocji, głęboko
ukrytych we mnie. Na skutek stopniowego uwalniania napięć mięśniowych,
kiedyś zaciśniętych pod wpływem powstrzymywanych uczuć. Emocje te
wychodziły teraz na powierzchnię. Ale świadomość tego. Co się dzieje,
nie zmniejszała intensywności przykrych doznań i prawdziwości
ujawniających się uczuć. Poza tym, im dłużej to trwało, im silniej
przepływały przeze mnie pewne wrażenia. Tym większa była obawa, że
zacznę interpretować je w kontekście obecnych chwil i zdarzeń. Myśli
podtrzymujące te uczucia były największą pułapką. A trudno było się im
nie poddać.
Przez kilka tygodni usiłowałam uciec od myśli, że mogłabym znowu
nie chcieć żyć. Przez kilka kolejnych dni poważnie obawiałam się. Co
będzie dalej. Pamiętałam słowa Waltera. że należy nam się każdego
rodzaju pomoc, jaką możemy uzyskać, nie chciałam jednak o nią prosić.
Intensywność przychodzących uczuć była tak silna. że chciałam zostawić
sobie furtkę, jeżeli rzeczywiście zdecydowałabym się zrobić krok...
Bardzo ciężkie było to zmaganie się z samą sobą i swoimi decyzjami. Tym
trudniejsze, gdyż tak dziwne, bo w gruncie rzeczy istniejące tylko w
mojej głowie...
Siła i wyrazistość doznań psychofizycznych nie zależy od tego, w
jaki sposób zostały wywołane. Bez względu na to, czy jest to reakcja na
obecną rzeczywistość, czy są to kiedyś powstrzymane uczucia teraz
wychodzące na powierzchnię, będą to zawsze moje przeżycia, tak samo żywe
i często bolesne. Jedyna różnica między nimi polega na tym. że
obserwując te stare wyraźniej, można zobaczyć nieaktualność i
nieracjonalność myśli i sytuacji, które kiedyś je sprowokowały.
Najwięcej uwagi i czujności wymagało więc niedodawanie do starych,
uwalniających się obecnie emocji -nowych myśli, które mogłyby podtrzymać
ich siłę. Niestety. nie było to takie proste, przez kilka tygodni, co
pewien czas wpadałam w pułapkę dawnych reakcji. Pragnienie niebycia
powracało nie tylko jako odpowiedź na zmiany w ciele. Lecz również w
wyniku wspierających je obecnie myśli. Wracało poczucie nieadekwatności,
niemocy, znowu wydawało się, że nic nie umiem i jestem chyba
nienormalna. Były chwile, kiedy z przerażeniem myślałam, że to już
pewnie koniec.
Wielką pomocą okazała się wtedy zwykła rozmowa z przyjaciółmi.
W delikatny sposób dawano mi do zrozumienia. że swoich uczuć,
choćby nawet wydawały się zupełnie nieuzasadnione, nie można lekceważyć.
To nie racjonalne przesłanki danych emocji, lecz natężenie tych uczuć
świadczy o tym, jak bardzo cierpimy. Jeżeli umiem uszanować siebie i
swoje uczucia, zawsze znajdę sposób, aby sobie z nimi poradzić.
Postanowiłam więc uszanować to. Co się ze mną dzieje.
Pozwoliłam sobie na emocje, które przez wiele lat chowałam
najgłębiej jak można. Na myśli, do których nie dawałam sobie prawa.
Widziałam, jak przepływają przez moją głowę teoretycznie zupełnie
bezpodstawnie. Ich intensywność zdawała się przekraczać wszelkie możliwe
granice, tym bardziej więc wiedziałam, że to, co wypływa z mojej głowy,
nie jest wynikiem otaczającej mnie rzeczywistości. Bardzo trudno było
pozostać sobą i nie zatopić się bez reszty w obezwładniającym mnie
pragnieniu niebycia. Wciąż jednak pamiętałam, że uszanowanie kłębiących
się we mnie emocji i pozwolenie na ich ujawnienie się nie musiało
prowadzić do reagowania na nie.
Miałam świadomość własnego wyboru. Tego też nauczyła mnie Technika
Alexandra. Dostrzeżenie i uszanowanie własnych schematów potrzebne było
właśnie po to. Abyśmy przestali automatycznie reagować pod ich
impulsem... Było to bardzo wyczerpujące doświadczenie, ale jego przebieg
ostatecznie przekonał mnie, że rzeczywiście w pracy z Techniką Alexandra
to nasz organizm narzuca tempo przyjmowanych zmian. I jeżeli moja szyja.
Kark, ramiona i plecy zdecydowały się na odreagowanie trzymających mnie
niepotrzebnie napięć, oznaczało to. że i mój umysł był na to gotowy.
Jest to pocieszająca reguła rządząca procesem "odkręcania" starych
schematów. Fala wyzwalanych bolesnych uczuć i emocji nigdy nie
przekracza tego. Co możemy znieść.
Jest to dość oczywiste. Kiedyś powstrzymaliśmy pewne uczucia
właśnie w obawie, że nie będziemy umieli sobie z nimi poradzić. Zostały
one stłumione i zamknięte w postaci napięć mięśniowych. Praca z Techniką
Alexandra w bardzo delikatny sposób najpierw pokazuje, że niektóre z
tych napięć nie są nam już potrzebne, potem uczy, jak sami moglibyśmy z
nich zrezygnować. Zmiany na poziomie napięć mięśniowych zachodzące we
mnie nie były więc wynikiem impulsów z zewnątrz. Lecz rezultatem moich
kolejnych decyzji, że inny sposób trzymania ramion czy brzucha jest dla
mnie wygodniejszy i lepszy. Ponieważ to ja sama dozowałam sobie zmiany
na poziomie napięć fizycznych, to również ja sama, a ogólniej mówiąc -
mój organizm, decydowałam, w jakim tempie te zmiany będą odzwierciedlane
w mojej psychice.
Głęboka wewnętrzna mądrość organizmu powoduje, że daleko idące
zmiany są wynikiem ogólnej gotowości wszystkich aspektów naszego JA na
zrezygnowanie z niektórych niekorzystnych schematów. A więc chociaż
wypływające ze mnie uczucia zdawały się bardzo silne i niemal
przerażające, ich rozmiar nigdy nie przekraczał tego. Na co mój organizm
się wcześniej zdecydował. Uświadomienie sobie tej zasady bardzo pomagało
w przechodzeniu kolejnych etapów zmian.
Trudna sytuacja to jedna sprawa, a druga - jak intensywnie w
związku z nią cierpimy. Z tego względu, jeżeli już się weszło na drogę
samorozwoju, należy robić wszystko, aby ją sobie ułatwić i umilić. Droga
ta nieuchronnie prowadzi do ciemnych i mrocznych zakamarków naszej
duszy. Dobrze jest więc zadbać o swoje poczucie bezpieczeństwa i o
narzędzia dodające odwagi w przyszłych zmaganiach.
Każdy jest inny, inne są jego potrzeby i możliwości. Osoby
rozpoczynaJące zajęcia z Techniki Alexandra ze względu na chęć
poradzenia sobie z problemami z jedzeniem. Staram się zawsze uprzedzić,
że prawdopodobnie wcześniej czy później będą potrzebowały pomocy
psychoterapeuty. Technika Alexandra nie jest psychoterapią. Nie jest
nawet terapią, lecz metodą dodającą odwagi w kontaktowaniu się ze sobą i
swoimi problemami (niezależnie od tego, czy będą to napięcia natury
czysto fizycznej związane z bólem, który chcemy zniwelować, czy będzie
to napięcie nerwowe lub reakcje i zachowania. Nad którymi nie panujemy).
Metoda ta dostarcza wprawdzie wielu ważnych narzędzi do radzenia sobie z
zauważanymi trudnościami, ale jeżeli chcemy przyśpieszyć lub ułatwić
sobie pracę, dlaczego nie skorzystać z pomocy specjalisty. Ja z takiej
pomocy nie skorzystałam.
I może dlatego czasami było mi tak ciężko.
Zorientowałam się też, że rozprawienie się z jednym problemem
przygotowuje mnie do pracy nad kolejnym, i jeszcze następnym. Nie zawsze
jednak umiałam o tym pamiętać. Odrzucenie napięć i usztywnień to
jednocześnie wyzbycie się starych mechanizmów obronnych. Z jednej strony
dawna postawa osoby silnej i niezależnej bardzo mnie paraliżowała, z
drugiej - dodawała pewności siebie i wspierała przyjęte przeze mnie
schematy zachowań. Teraz, kiedy chciałam pozwolić sobie na szczerość i
spontaniczność, nie wiedziałam, jak się zachowywać. Czułam się słaba i
zdezorientowana. To, co stare, wydawało się już niewygodne i z pewnością
nie najlepsze. Ale nowego jeszcze nie było.
Nowe - to ciągłe eksperymentowanie, to otwartość i niewinność
dziecka, wymagającego wsparcia i dużego poczucia bezpieczeństwa.
Szkoła była w takich momentach wspaniałym azylem, miejscem zawsze
dającym wsparcie i poczucie bezpieczeństwa. Sam fakt. że już od wielu
lat konkretne zajęcia mają tutaj swoje stałe godziny, że wchodząc do
głównej sali ćwiczeń, można z dużą dokładnością określić godzinę i dzień
tygodnia, dawał poczucie trwałości i stabilności.
Było to szczególnie ważne, kiedy w moim świecie wewnętrznym i
świecie wokół mnie wszystko zdawało się drgać, zmieniać miejsce i
przewartościowywać. Szkoła była tym ważnym punktem odniesienia. Jej
niezmienność i panująca tam pełna życzliwości i akceptacji atmosfera
wydawały się jednym stałym fundamentem - gruntem pod nogami dającym
wsparcie i punkt wyjścia do kolejnych zmian i zawirowań najpierw w
ciele. Potem w życiu.
Zmiany, które we mnie zachodziły, nie miały charakteru ostrych
cięć. Był to proces długotrwały i w okresie przejściowym łączący stare z
nowym. Reakcje i zachowania pozornie się wykluczające wtedy występowały
prawie jednocześnie, wzajemnie się przenikały i wymieniały.
Eksperymenty, spontaniczne próby nowych zachowań - były intrygujące, a
zarazem fascynujące. Zauważałam, że jest we mnie mnóstwo strachu i
odwagi równocześnie. Czułam się popychana do różnych zachowań nie
znanymi mi do tej pory siłami spontaniczności, a jednocześnie hamowana
dezaprobatą starych, zasiedziałych w głowie wzorców. Wciąż powracała
myśl, jak ważna jest pozycja małpy - pozycja otwartości i aktywnej
gotowości na to. Co przyniesie każda chwila.
Pracowałam wtedy wieczorami w recepcji jednej z londyńskich firm
brokerskich. Po godzinie siódmej. Kiedy spokój przerywały tylko
sporadyczne telefony. Stawałam przy pulpicie, by. Myśląc o odpowiednich
kierunkach. ćwiczyć pozycję małpy. Odpowiednie zakodowanie jej w ciele
wydawało się jedynym sposobem na stopniowe wprowadzanie jej również do
mojej postawy psychicznej, co było szczególnie ważne wobec ciągłych
zmian i emocjonalnych niepokojów.
Spokój i cisza sprzyjały refleksji. Uświadomiłam sobie. że mój
pobyt w Londynie i kurs dla nauczycieli TA to nie tylko cudowny prezent
od życia, lecz również swojego rodzaju urlop od życia. Czasami miałam
wrażenie, że nie żyję. Lecz bawię się w życie. W bezpiecznych i może
trochę sztucznych warunkach szkoły i Londynu ustawiałam pionki dotyczące
podstawowych aspektów mojego życia. Podejmowałam decyzje dotyczące
pracy, mieszkania, związku z partnerem, ale wszystko to zdawało się
tylko wprawką, londyńską grą. w której miałam możliwość wypróbowania
swoich nowych reakcji i zachowań. Tutaj stać mnie było na znacznie
większą niż dotychczas odwagę, bo moje decyzje, chociaż prawdziwe. Nie
pociągały tak daleko idących skutków. Świadomość ulotności tego czasu
oraz myśl. że w każdej chwili mogłam to wszystko zostawić, wrócić do
Polski i do pracy handlowca, ograniczały ryzyko. Zrozumiałam, że jest to
dla mnie najkorzystniejszy czas na wypróbowanie wszystkich nowych
zachowań i tych innych stron mojego JA. Które tutaj dopiero odkrywam.
Z czasem okazało się, że problemy, którym stawiłam czoło wtedy w
Londynie, wcale nie były mniejsze od tych, z którymi się później
borykałam w moim życiu na serio. A wspomnienie kroków, które udało mi
się zrobić kiedyś. Dodawało odwagi w tych czynionych później. Znów
potwierdzały się słowa Alexandra, że sposób, w jaki robimy coś po raz
pierwszy, wpływa na to, jak robimy to przez całe życie.
W marcu zaczęłam liczyć kalorie zgodnie z zakupioną książeczką i
zapisywać w zeszycie rezultaty mijających dni.
Starałam się nie przesadzać. Notowałam wyliczenia w dużym
przybliżeniu. Bardzo nie chciałam wywierać na siebie jakiejkolwiek
presji. Zabawa wydawała się całkiem prosta i przyjemna. To, co do tej
pory przeciętnie zjadałam w ciągu dnia. Nie przekraczało 1200 kalorii, a
więc sugerowanej dla mnie normy. Teraz chodziło o to, aby mając ochotę
na słodycze czy w ogóle coś do zjedzenia, umieć wybrać produkt mniej
kaloryczny, a więc w dalszej perspektywie mniej tuczący. Najbardziej
ceniłam w tej zabawie właśnie brak nacisku. Wiadomo było, że będę jadła
to. Na co mam ochotę, i tyle, ile chcę. Jedynym warunkiem było
zapisywanie zjadanych kalorii. Niestety swoboda ta nie trwała zbyt
długo.
Pierwsze odczuwalne efekty, czyli luźniejsze spódnice i trochę
mniej centymetrów w obwodzie. Natychmiast wzmogły moje zaangażowanie.
Stwierdziłam, że 1200 kalorii to może trochę za dużo... Poza tym doszłam
do wniosku, że do tej pory obliczałam zjadane kalorIe w zbyt dużym
przybliżeniu i chyba za liberalnie...
Zamiast podliczania kalorii post factum, czyli pod koniec dnia,
zaczęłam je liczyć na bieżąco. Po każdym posiłku. Śniadanie dobrze było
zmieścić w jakichś 300 kaloriach.
Nie byłam zadowolona, jeżeli w porze obiadowej wynik przekroczył
800-900, bo oznaczało to konieczność większej ostrożności i czujności do
końca dnia. Ale w dalszym ciągu starałam się nie przesadzać. Wiedziałam,
że jeżeli jednego dnia zjem trochę więceJ kalorii, drugiego z pewnością
obniżę normę. Podobało mi się też, że bez obaw mogłam sobie pozwalać na
ulubione słodycze. Na przykład jeżeli o godzinie piątej po południu
wiedziałam, że zostało mi do zjedzenia 200 kalorii. Miałam do wyboru
jakieś dwa owoce lub batonik czekoladowy. W sytuacjach towarzyskich
jadłam wszystko, na co miałam ochotę, starając się jedynie zapamiętywać
przybliżoną wartość kaloryczną zmiatanych frykasów. Zdawało się, że
tabelkę kaloryczną mam już w głowie i patrząc na pięknie zastawiony
stół, bezbłędnie umiałam ocenić. Co z produktów. Na które mam ochotę,
mieści się w przewidzianych przeze mnie na dany moment ramach
kalorycznych.
Wyraźną różnicę w tuszy można było zauważyć już po pierwszym
miesiącu liczenia kalorii. Do maJa schudłam około 8 kilogramów.
Szczuplejsza, poczułam się oczywiście znacznie pewnieJ. Zaczęłam
przymierzać nowe ciuchy. Myśleć o jakiejś kreacji mini. W dalszym ciągu
Jednak moje nogi wydawały się trochę za grube, a proporcje nie takie.
Okazało się, że chociaż schudłam. DaleJ nie jestem zgrabna.
Waga pokazywała liczby, o jakich od dawna marzyłam, a Jednak w
dalszym ciągu wracały momenty, kiedy czułam się gruba. Głupia, nie
nadająca się do życia. Wtedy zaczęły docierać do mnie kolejne schematy
mojego spojrzenia na siebie i swoje życie.
Przyzwyczajona byłam do tego. że ani życie. Ani ja w nim nie są
takie, jakich naprawdę bym chciała. Odkąd pamiętam, zawsze pragnęłam i
dążyłam do tego. Aby coś zmienić.
Oczywiście najpierw chciałam poprawić siebie. Swój wygląd,
zachowanie, umieJętności i możliwości, aby potem przeobrazić swoje życie
i ludzi wokół (osiągnąć satysfakcję z pracy, mieć wspaniałych
przyjaciół. Udane życie osobiste). Wydawało się to logiczne i
zrozumiałe. Nie chciałam stagnacJi ani spoczywania na laurach. Ważne
było. Aby nie godzić się na to, co mi nie odpowiadało.
Nigdy Jednak nie przyszło mi do głowy, że źródłem potrzeby
korygowania siebie i życia wokół jest brak akceptacji tego. Co jest. W
naszej kulturze nastawionej na ciągłe poprawianie i upiększanie
rzeczywistości nie umiemy się cieszyć dotychczasowymi osiągnięciami. Bo
zawsze widzimy przed sobą koleJne rzeczy do zdobycia. Dokładnie tak było
z moją tuszą. Nastawiona na chudnięcie, nie umiałam zauważyć, że już
jestem chuda. Wciąż jeszcze chciałam więcej, a satysfakcję przynosiło mi
nie to, jak wyglądam, lecz ile schudłam i ile jeszcze schudnę...
Już wcześniej zauważyłam, że ciągłe poprawianie siebie nie może
przynieść efektów. Jest to ciągłe ugłaskiwanie poczucia. że nie jestem
taka, jaka chciałabym być. W rezultacie, mimo największych starań,
zawsze w głębi duszy pozostanie myśl, że coś jeszcze należy poprawić.
Technika Alexandra pozwoliła mi stopniowo dotrzeć do odwróconego o 180
stopni spojrzenia na życie. Powoli zaczęło brać górę zupełnie odmienne
spojrzenie reprezentowane w szkole.
Tutaj z założenia to, co jest, jest dobre (prawdopodobnie takie,
jakie jest ci teraz potrzebne, albo po prostu najlepsze dla ciebie w
danym momencie). Założenie to prowadzi do znacznie głębszych i
ciekawszych zmian na lepsze niż wszystkie znane mi cudowne uzdrowienia i
ulepszenia. Tutaj, wychodząc z założenia, że jest "dobrze" lub jest tak.
Jak jest", szukamy możliwości, aby to "dobrze" osiągać łatwiej.
lżej, z mnieJszym wysiłkiem. Uczymy się też zaostrzonej obserwacji,
bo lżejsze i pod jakimś względem prostsze działanie ujawnia nadmiar
pracy i wysiłku. Jaki jeszcze wkładamy gdzie indziej. To z kolei
prowadzi do dalszych prób i poszukiwań nowej lekkości i większej swobody
w jeszcze innych aspektach pracy. UmieJętność tego rodzaju obserwacji
prowadzi do kolejnych spostrzeżeń. Bo to, co było dobre i bez zarzutu
wczoraj. Nie musi być tak samo dobre dzisiaj, kiedy warunki są trochę
inne. W ten sposób uczymy się więc ciągłej gotowości do podważania
prawidłowości dotychczasowych działań, ale nie z punktu zakładającego.
że z pewnością są one złe, lecz od strony poszukiwań. Czy nie można by w
nich czegoś ułatwić lub usprawnIć.
Te dwa podejścia, pozornie niewiele różniące się od siebie.
dzieliła odległość milowego kroku, który udało mi się zrobić.
Okazało się. że ustąpiło nadmierne napięcie i niepokój dążenia do
poprawy czegoś za wszelką cenę. Nie trzeba było ukrywać, że jest nie
tak, jakby się naprawdę chciało, ani śpieszyć się, by jak najszybciej
dotrzeć do tego. Co będzie choć częściowo przeze mnie aprobowane. To, co
jest, jest już dobre, już teraz akceptowane, wspaniałe, jedyne w swoim
rodzaju. Zmiany nie trzeba wymuszać, nastąpi sama, jeżeli będzie
potrzebna, kiedy przestaniemy utrudniać i ograniczać swobodny przepływ
życia.
Szkoła była dla mnie swoistym przedszkolem, uczącym pierwszych
kroków takiego podejścia. Każdy nauczyciel pracujący ze mną przejawiał
taką właśnie postawę. Obserwował, jak stoję, jak siedzę, jak się
poruszam, i wszystko to było przez niego w pełni akceptowane. Delikatnie
dotykał mojej szyi i pleców. Inicjując minimalne poszukiwania większej
swobody i lekkości w danej pozycji czy ruchu.
Zostawiał mnie lekką i jakby naoliwioną, jego twarz mówiła:
"Widzisz, może być tak pięknie i wspaniale, jeżeli tylko sobie na
to pozwolisz". Nie było w tym nic ze schematu: uczeń -tuman przed
lekcją, po lekcji trochę mądrzejszy, bo naprawiony przez nauczyciela -
mędrca. Tutaj było: "Popatrz, jaka jesteś wspaniała, jeżeli tylko sobie
na to pozwalasz, jeżeli nie ograniczasz siebie i nie przeciwstawiasz się
mądrości swojego organizmu".
Na razie widziałam jeszcze, jak te dwa podejścia, stare i nowe,
nawzajem się mieszały i ocierały o siebie. Nie tak łatwo jest
zrezygnować z utartych ścieżek. Ale coraz wyraźniej zauważałam też
wzajemne przenikanie się szkoły i życia. Praca w szkole zmieniała mój
stosunek do życia i moje w nim reakcje, z kolei moje zmiany
osobowościowe wpływały na jakość pracy w szkole. Oczywiście wciąż
pojawiały się i błędy, ale po to są zajęcia w szkole, aby na nich
wypróbować, zobaczyć i skorygować swoje niedociągnięcia.
Wiadomo, że im odważniejsza i bardziej otwarta jestem w szkole, tym
łatwiej o taką postawę w życiu.
Nikomu nie przyznałam się do liczenia kalorii. W głębi duszy
wiedziałam, że jest to największa bzdura i ogromnie niekorzystna dla
osoby, która ledwo wyszła z anoreksji.
I choć początkowo podchodziłam do tego niezobowiązująco, na
zasadzie raczej próby czy zabawy, po trzech miesiącach czułam się już
wciągnięta po uszy w szpony hazardu pod tytułem KALORIE, Wszystko, co
jadłam, było niskokaloryczne i prawie beztłuszczowe. Zauważyłam również
niekorzystne zmiany w swojej diecie. Na przykład prawie całkowicie
wyeliminowałam płatki zbożowe, tzw. muesli. Nie dlatego, żebym nie miała
na nie ochoty, lecz ze względu na fakt, że jako wysokokaloryczne
zabierały mi na śniadanie prawie połowę dziennej dawki kalorii.
Patrzyłam na kanapki pochłaniane w przerwie na lunch przez
koleżanki w szkole i dziwiłam się, że one nie tyją, a nawet przeciwnie,
często szczupleją. Nie podobało mi się, że znowu dałam się wciągnąć w
pułapkę zależności od jedzenia - niejedzenia i szczupłej sylwetki. Ale
teraz, kiedy udało mi się zeszczupleć i to w gruncie rzeczy niewielkim
kosztem, chciałam zostać przy tej trochę korzystniejszej sylwetce.
Szczęście i los uśmiechnęły się do mnie. Koleżanka pożyczyła mi książkę
napisaną przez Susie Orbach Fat is a Feminist Issue o tym, że tęga i
szczupła sylwetka wcale nie muszą być związane z tym, co i w jakich
ilościach zjadamy.

Rozdział 12
Nie jestem sama

Wiedziałam, że życie ze szczupłą figurą nie może być
podporządkowane reżimowi jedzenia i ciągłemu liczeniu kalorii.
Zastanawiało mnie to, że rok czy dwa lata temu jadłam znacznie mniej i
tyłam. Teraz zaś zrzuciłam kilka dobrych kilogramów, tak jakby przy
okazji. Dzięki samemu tylko zapisywaniu wartości kalorycznych zjadanych
produktów.
Od dawna twierdziłam. że wiele problemów natury fizycznej zaczyna
się od tego. Co siedzi w naszej głowie. Teraz chciałam się trochę więcej
o tym dowiedzieć. Tym bardziej że właśnie ze zdziwieniem obserwowałam
zachowania i nawyki żywieniowe koleżanki, z którą wspólnie wynajmowałam
mieszkanie.
Julie była szczupła i zgrabna, choć twierdziła. że kiedyś miała
tendencję do tycia. Podobno wszystko przeszło. Kiedy po przeczytaniu
pewnej książki przestała się przejmować swoim jedzeniem. Rzeczywiście
wyglądało, że to prawda.
Julie na przykład spokojnie kupowała śmietanę i najnormalniej w
świecie używała jej do potraw. Nie bała się. że utyje? Ja uciekałam od
śmietany jak od ognia. Od lat po prostu nie istniała w moim jadłospisie,
podobnie jak masło, chałwa czy makaron. Julie czasami jadła coś późno
wieczorem, innym razem głodna zaczynała dzień od śniadania.
Mnie i jedno, i drugie wydawało się niemal abstrakcją. Mimo że od
jakiegoś czasu nie miałam już specjalnych problemów z jedzeniem, jednak
po godzinie dziewiątej wieczorem największy głód nie zmusiłby mnie do
jedzenia. No, chyba że byłam na jakimś przyjęciu, ale wtedy z góry można
było założyć, że następnego dnia rano będę się czuła przejedzona.
Zazwyczaj nie jadłam śniadania, dopóki po kilku pierwszych czynnych
godzinach dnia nie poczułam się głodna.
Tego też trzymałam się dość rygorystycznie.
Teraz, obserwując Julie, uświadomiłam sobie, że to nie ona, lecz ja
postępuję śmiesznie i nienormalnie. Choć zeszczuplałam, moje nawyki
myślenia o jedzeniu dalej dotyczyły mnie grubej. To było mi bliskie, tak
myślałam prawie zawsze. Nawet w czasach anoreksji. Wtedy nie udało mi
się nic z tym zrobić. Teraz dostałam do ręki książkę Susie Orbach Fat is
a Feminist Issue.
Muszę przyznać, że początkowo nie byłam zachwycona feministycznym
charakterem tej książki. Nie czułam się feministką i byłam zdania, że
kobiety w Polsce. Walcząc o swoje prawa, rozumieją je trochę inaczej niż
ich amerykańskie czy zachodnioeuropejskie koleżanki. Ale chociaż moje
spojrzenie na feminizm w dużym stopniu odbiegało od propozycji autorki
książki, wiele spostrzeżeń dotyczących tuszy i przyczyn jej powstawania
bardzo mnie zaciekawiło.
Odniosłam wrażenie. że niektóre przesłania Susie Orbach miały
charakter ponadkulturowy i w dużym zakresie mogły być uwzględnione przez
różne narodowości, społeczności. warstwy społeczne. Wprawdzie charakter
książki powodował, że omawiane były tylko aspekty i przyczyny otyłości
kobiet, jednak jej główne zasady mogły być w równej mierze stosowane
przez otyłych chłopców i mężczyzn.
Podstawowe, a dla mnie najbardziej rewolucyjne przesłanie książki
dotyczyło przekonania, że jeżeli jesteśmy za grube, to nie dlatego, że
za dużo jemy, lecz dlatego, że podświadomie pragniemy dodatkowej masy
ciała. Według Susie Orbach niezauważalnie lub pomijanie tego faktu jest
jedną z głównych przyczyn niepowodzeń większości diet i programów
odchudzających. Diety uczą bowiem. Jak schudnąć, nie mówią jednak o tym,
jak utrzymać osiągniętą szczuplejszą sylwetkę i jak z nią dalej żyć.
Wbrew pozorom trudno jest przyzwyczaić się do siebie atrakcyjniejszej i
w mniejszych rozmiarach. Jeżeli kobieta podświadomie nie akceptuje lub
boi się siebie szczupłej, będzie starała się wrócić do dawnych
rozmiarów. A jej podświadomość szybko jej w tym pomoże. Dlatego tak
ważne jest, aby osoba pragnąca schudnąć uświadomiła sobie, do czego
potrzebna jej była tusza, jakim celom służyła i w jaki inny sposób - nie
otyłością - można by te cele osiągnąć.
Najważniejsza jest więc umiejętność dotarcia do podświadomych
korzyści upatrywanych w otyłości. A te mogą być bardzo różnorodne w
zależności od osoby. Jej charakteru, etapu w życiu i okoliczności, w
jakich się znalazła. Przytaczane przez Susie przykłady zadań i funkcji
przypisywanych tuszy zdawały się niemal nieograniczone. Ogólnie jednak
otyłość przedstawiona została jako psychologiczna osłona. Okazuje się,
że w podświadomości wielu grubych osób jest to warstwa ochronna pełniąca
ważne psychologiczne funkcje, pomagająca stawić czoło nakładanym na nas
wymaganiom życiowym, kulturowym i społecznym.
Zgodnie z badaniami Susie Orbach jednym z pierwszych -
chronologicznie najwcześniejszych - problemów maskowanych przez otyłość
są trudności z pogodzeniem się z własną seksualnością. W okresie
dorastania niektóre dziewczynki czują się zaniepokojone rolą, jaką
przewiduje dla nich dorosłe życie. Dotychczasowe zabawy dzieci na
podwórku z roku na rok przekształcają się w randki i chodzenie ze sobą.
Niechęć przed zbyt szybkim dla niektórych dziewcząt przechodzeniem do
dorosłego życia przetwarzana jest w otoczkę pucołowatości, tak jakby dla
zaznaczenia:
"Jestem jeszcze dzieckiem".
Zauważyłam, że rzeczywiście wiele nastolatek swój czas zaokrąglania
się kobiecych kształtów nieświadomie okrywa dodatkową osłoną - warstwą
tłuszczu. Niektóre dość szybko z tego wyrastają, a niektóre pozostawiają
swą pulchną sylwetkę jako symbol aseksualności krzyczący: "Mam wielu
kolegów, czasem wspaniałych kumpli, ale chodzenie z chłopakiem to nie w
moim stylu!".
Później dla wielu kobiet otyłość jest w dalszym ciągu równoznaczna
z aseksualnością i w nie uświadamiany sposób wykorzystywana w różnych
sytuacjach. Podobno są dziewczyny, które objadają się przed każdym
przyjęciem czy prywatką. Dla wielu jest to podświadomy sposób, aby czuć
się pewniej w mieszanym towarzystwie. Uczucie przejedzenia daje
wewnętrzne wrażenie otyłości. Z poczuciem, że jestem gruba, łatwiej jest
spotkać się w nowym towarzystwie. Nie ma wtedy obaw, że się będzie
przyciągało wzrok mężczyzn, nie trzeba będzie się zmierzać z niepewnymi
sytuacjami damsko - męskimi, a fakt, że nie jest się adorowaną, będzie
można wytłumaczyć nadmierną tuszą...
Przypomniało mi to pewne zdarzenie z okresu studiów, które teraz
dopiero zobaczyłam w zupełnie innym świetle.
Wybierałam się na spotkanie mojej grupy uczelnianej. Nie miałam
ochoty na nie iść. Coś nie układało się z chłopakiem, z którym wtedy
chodziłam. Nie wiedziałam, czy jeśli pójdę sama, będę miała się z kim
bawić. Nic dziwnego, że niechęć tę zaczęłam zapychać jedzeniem. Kiedy w
końcu koleżanka nakłoniła mnie do pójścia, czułam się gruba,
przejedzona, a więc brzydka i nieciekawa. Mimo to, gdy tylko weszłam na
przyjęcie, porwał mnie kolega z grupy, zaczął ze mną tańczyć i
flirtować. Nie mogłam wyjść ze zdumienia. Znaliśmy się już przecież
jakiś czas, a on zwrócił na mnie uwagę teraz, kiedy czułam się taka
gruba i nijaka.
Przez cały wieczór bawiłam się wspaniale, ale zdarzenie to
potraktowałam jako miły wprawdzie, ale dziwny przypadek i szybko
puściłam w niepamięć. W moim przekonaniu lekko głodna - oznaczało
szczupła, a najedzona było równoznaczne z grubą. Wydawało się
niemożliwe, że mogłabym się spodobać komuś, będąc gruba. Ponieważ to
zdarzenie dalece wykraczało poza moje dotychczasowe przekonania, więc
dla wygody i spójności spojrzenia na życie lepiej było o tym nie myśleć,
nie pamiętać, potraktować jako dziwny zbieg okoliczności...
Podobno tak jak młoda, dorastająca dziewczyna potrzebuje więcej
pulchności, aby nie czuć się jeszcze obiektem seksualnym, tak później,
jako dojrzała kobieta, podświadomie szuka dodatkowej osłony, aby dodać
sobie ciężaru gatunkowego, swoistej powagi, umożliwiającej jej
zaistnienie w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Oto wyznanie jednej z
rozmówczyń Susie: "Grubsza, upodobnię się do mężczyzny, więc może będę
traktowana tak poważnie jak mężczyzna".
Pomyślałam o znanych mi kobietach na poważnych stanowiskach.
Waga niektórych z nich rzeczywiście rosła wraz z kolejnymi
stopniami kariery, przy czym nie dotyczyło to tych tzw. urodzonych do
pełnionej funkcji. Te były szczupłe, wewnętrznie silne i zawsze pewne
swego. Natomiast kobiety. Które zostały rzucone przez życie w wir coraz
odpowiedzialniejszych zadań i nowych sytuacji zawodowych. Wyraźnie
dodawały sobie siły. Poważania. Przedsiębiorczości dodatkowymi
kilogramami. Stwierdziłam zresztą, że dotyczy to nie tylko kobiet.
Obserwując znane osobistości z życia politycznego, to samo można
powiedzieć o mężczyznach, którym nagle powierzono znacznie
odpowiedzialniejsze stanowiska. Wygląda to tak, jakby nowe funkcje
zawodowe lub polityczne skłaniały niektórych do podświadomej potrzeby
zaznaczenia swojej obecności.
Wydaje się, że zwiększenie gabarytów dodaje siły. Sprzyja w
trudnych chwilach szybkiego podejmowania decyzji i radzenia sobie z
bieżącymi problemami. Często wielkiej wagi.
A może w ich podświadomości ma również chronić przed natarczywością
dziennikarzy, napastliwością prasy i taksującym spojrzeniem anonimowych
obserwatorów?
Niedawno ktoś z moich znajomych zwrócił uwagę na fakt, że tak wiele
jest potężnych, często otyłych śpiewaczek operowych. Kto wie. Czy i one
w swej podświadomości nie potrzebują wyraźniej zaistnieć dla olbrzymiej
widowni. Być nie tylko swoim głosem. Być nie tylko słyszaną. Lecz i
widzianą.
Choć podobno, co paradoksalne. Kobiety otyłe często podświadomie
chciałyby się schować. Ukryć. I może właśnie dlatego robią jednocześnie
wszystko. Aby zostać zauważone.
Podświadomość potrafi płatać figle. Zdaje się, że bezkrytycznie
słucha wszystkich naszych myśli i wszystkim im wierzy.
Stosunkowo niedawno byłam świadkiem typowego przykładu takiej
właśnie sytuacji. Jedna z moich koleżanek znacznie utyła w ciągu
ostatnich kilku miesięcy. Rzeczywiście był to trudny dla niej czas,
znalazła się nagle z dala od swojego normalnego życia, od przyjaciół i
bliskich, wśród zupełnie innych zwyczajów, wartości i preferencji.
Opowiadała mi, że w tej swojej nowej sytuacji nie chce nikogo sobą
absorbować. Robi wszystko, aby nie zawadzać, nie przeszkadzać...
Udało jej się zdobyć krótki urlop od tego smutnego życia.
Pojechała na tydzień do starych przyjaciół.
Entuzjastycznie przyjęta przez wszystkich. Bawiła się cudownie. Po
tygodniu różnica w jej tuszy wydawała się niewiarygodna. Pięć kilogramów
po prostu spłynęło z niej razem z napięciem i troskami, którymi nie
musiała zaprzątać sobie głowy.
A mnie przyszło na myśl, że nie dając sobie prawa do własnego
istnienia. Nie pozwalając sobie na własną przestrzeń, zmusiła ciało do
tego, aby broniło się samo. Traktując się tak, jakby nie miała racji
bytu, wywołała podświadomą potrzebę wyraźniejszego zaznaczenia, że
jednak jest.
Ponieważ ona sama, wbrew sobie i swoim potrzebom, dawała do
zrozumienia: "Mną się nie przejmujcie, ja nie jestem ważna", a jej
podświadomość, nie godząc się na to, protestowała: "Popatrzcie. To ja,
ja przecież też się liczę". Wystarczyło, że Ela na kilka dni wróciła do
siebie lubianej, akceptowanej, pozwoliła sobie na swoje pełne istnienie,
a już podświadomość zrezygnowała z lansowania nowego. Wielkiego jej
obrazu. Po prostu nie było to potrzebne.
Dla dość dużej grupy kobiet otyłość pełni jeszcze inną ważną
funkcję. Jest ona związana z poczuciem odpowiedzialności za fizyczne i
emocjonalne nakarmienie rodziny, z koniecznością, aby stać na
posterunku. W ciągłej gotowości do dawania: miłości, czułości, wsparcia,
otuchy. Świadomość takiej właśnie roli budzi obawy w rodzaju: "Czy
podołam? Skąd wezmę na to siłę?". Dodatkowa warstwa tłuszczu wydaje się
wtedy rezerwą, do której można w każdej chwili sięgnąć po niezbędną
dawkę energii. A jednocześnie jest również warstwą chroniącą kobietę
przed zbyt wielkimi wymaganiami ze strony najbliższych, barierą. Za
którą pozostaje trochę miejsca dla niej samej.
Mimo że nie stawiałam siebie w tej sytuacji. Bardzo dobrze ją
rozumiałam. Już od dawna zastanawiało mnie, dlaczego uważa się. że
kobiety tyją po urodzeniu dzieci. Niektóre moje koleżanki po urodzeniu
dziecka nie tylko nie tyły. Lecz przeciwnie, szczuplały. Choć były i
takie, które rzeczywiście zmieniały się nie do poznania - nagle robiły
się z nich grube, nieciekawe babska. Najczęściej nie było to związane
ani z wiekiem. Ani z wcześniejszymi skłonnościami do tycia. Ani z
późniejszym rodzajem pracy.
Moja dokładniejsza analiza poszczególnych przypadków potwierdziła
spostrzeżenia Susie Orbach. Zauważyłam. że to, jak wyglądała dana
dziewczyna po urodzeniu dziecka, wynikało z tego, do jakiego stopnia
odpowiadała jej rola matki i jak radziła sobie z nową sytuacją w życiu.
Niektóre koleżanki, szczęśliwe, piękniały z miesiąca na miesiąc. Widać
było, jak małżeństwo, macierzyństwo i satysfakcja w życiu (zawodowym lub
rodzinnym) nadają ich twarzy i sylwetce wyraz dojrzałej kobiecości. Miło
było na nie patrzeć. Natomiast te, które zostały powalone nadmiarem
dodatkowych obowiązków, przerażone uwikłaniem w nowe sytuacje rodzinne,
rzeczywiście jakby chroniły się za dodatkową warstwą tłuszczu. Miałam
wrażenie. że jeżeli ich tłuszcz mógłby mówić, wykrzyczałby "nie!"
wszystkim życzliwym radom teściowej, płaczowi dziecka, oczekiwaniom
męża.
Jedna z rozmówczyń Susie Orbach określiła to w ten sposób:
"Moja otyłość to ochrona przed nadmiernymi oczekiwaniami otoczenia
w stosunku do mnie jako kobiety. Mam być ładna, zgrabna. Atrakcyjna.
Inteligentna. Przedsiębiorcza, pewna siebie. Mam dbać o dom. O męża,
dzieci. Powinnam odnosić sukcesy zawodowe. Ale gdzie w tym jest miejsce
dla mnie? Co z moimi aspiracjami. Marzeniami, potrzebami?
Mój tłuszcz to jedyne miejsce. W którym jestem sama ze sobą".
Z coraz większym zrozumieniem analizowałam opisywane przez Susie
przypadki. Moje wyostrzone oko obserwatora przeniosło się na niezamężne
lub wolne koleżanki wokół mnie. Niektóre twierdziły, że utyły, gdy
zostawił je ukochany. Były takie, które uważały, że zawsze chudną, kiedy
są zakochane. Ale zdarzało się odwrotnie, zawód miłosny potrafił
doprowadzić do braku apetytu i znacznego spadku wagi. Patrzyłam na to
przerażona. Z jakiej racji miłość lub akceptacja mężczyzny ma wpływać na
to, ile ważę? A jednak okazało się, że potrafi wpływać. Mnie też
zdarzało się szczupleć podczas szczęśliwej lub nieszczęśliwej miłości.
Choć bywało inaczej. Pamiętam, że czasami nowy chłopak pojawiał się
wtedy, kiedy szczuplejsza i atrakcyjniejsza pozwalałam sobie na ryzyko
nowego związku. Choć w gruncie rzeczy najchętniej gotowa byłam podpisać
się pod wypowiedziami grubych dziewcząt, których tłuszcz zdawał się
mówić: "Przyjmij mnie taką, jaka jestem, a nie taką, jaka powinnam być.
Jeżeli rzeczywiście ci na mnie zależy, przebrniesz przez zwały tłuszczu
i odkryjesz, kim jestem naprawdę" albo: "Moja otyłość mówi, że nie
jestem formą, dekoracją ani opakowaniem. Lecz istotą w środku!". Było mi
to szczególnie bliskie. Chciałam mieć pewność, że jeżeli ktoś mnie lubi
i akceptuje, czyni to dla mnie, a nie mojego wyglądu. Dlatego wbrew
pozorom szczęśliwsze i przyjemniejsze były dla mnie te związki i
przyjaźnie, które nawiązywałam w swoich okresach otyłości, a nie te.
Kiedy szczuplejsza i zgrabniejsza pozwalałam się poderwać.
Susie zwracała uwagę na fakt, który sama również od dawna
zauważałam - że otyłość może być osłoną dla uczuć.
Oczywiście dotyczy to tych uczuć, z którymi nie chcemy się
kontaktować i z którymi nie umiemy sobie radzić. Najczęściej takich.
Jakich kobiecie zwyczajowo i kulturowo nie wypada odczuwać, a tym
bardziej wyrażać, a więc złość, wściekłość. Agresja. Uświadomiłam sobie
wtedy. że asertywność. A właściwie jej brak, może być przyczyną sięgania
po jedzenie i w efekcie tycia.
Myślę. że każdej kobiecie zdarzyło się znaleźć w sytuacji. kiedy,
ulegając presji otoczenia czy rodziny, zgodziła się postąpić wbrew
własnym chęciom i potrzebom. Bardzo łatwo wtedy sięgnąć pojedzenie,,.
Zajeść" swoją złość na życie, na innych czy niechęć do siebie samej.
Susie utrzymuje, że w takich okolicznościach kobieta wybiera inny rodzaj
zajęcia dla swoich ust. Zamiast pozwolić im na wypowiedzenie się i
wyrażenie tego. Co jej nie odpowiada. Woli zająć usta jedzeniem. Takie
sytuacje były mi dobrze znane. Samo ich wspomnienie wywoływało we mnie
złość, a nawet wściekłość. Nawet teraz, czytając i myśląc o tym, miałam
ochotę sięgnąć po coś słodkiego. I sięgałam. W drodze do pracy, gdzie
wieczorami w wolnych chwilach mogłam zawsze trochę poczytać,
zaopatrywałam się w kilka batonów czekoladowych. Całe szczęście. Teraz
już nawet słodycze nie wydawały się takim problemem.
Pewnie każdemu zdarzają się chwile nie kontrolowanego jedzenia.
Zajadamy stres, zmęczenie, smutek czy złość.
Książka Susie Orbach wytłumaczyła mi, dlaczego takie sytuacje tylko
u niektórych prowadzą do tycia. Uświadomiłam sobie, że to tu było
miejsce na NIE z Techniki Alexandra. Właśnie w chwili nie kontrolowanego
jedzenia należało powiedzieć sobie STOP i NIE. Niekoniecznie po to, aby
przerwać jedzenie, lecz aby zadać sobie w myśli parę pytań:,. Czy chcę
utyć? Po co miałbym chcieć być gruba? Kiedy będę gruba. To co? Do czego
mi potrzebna dodatkowa warstwa tłuszczu?".
Osoby. Którym otyłość nie jest do niczego potrzebna, prawdopodobnie
po fazie nie kontrolowanego jedzenia przez dłuższy czas nie będą
odczuwały głodu i do następnego posiłku ich organizm zdąży wchłonąć
dostarczony mu pokarm. Mówi się wtedy o szybszej przemianie materii.
Warto jednak pamiętać, że moje nerwy, moje myśli i mój układ
pokarmowy to nie są trzy niezależne systemy, lecz wzajemnie powiązane i
współdziałające aspekty tego samego JA.
Dla wielu osób. Szczególnie pochodzących z rodzin, które przeżyły
głód i niedostatek. Szczupła sylwetka może być oznaką biedy. Z kolei
komuś, kto był świadkiem stopniowego chudnięcia i niknięcia w oczach
śmiertelnie chorej ukochanej osoby, spadek na wadze może nieodłącznie
kojarzyć się z poważną chorobą. Pamiętam, jak dziwiłam się koleżance,
która twierdziła, że nie znosi, kiedy chudnie podczas choroby.
Szczuplejsza i mizerniejsza czuła się nieatrakcyjna. Tak jakby wraz z
kilogramami traciła swoje walory.
Dopiero książka Susie Orbach uświadomiła mi, jak różne
przeświadczenia mogą siedzieć w naszych głowach.
Ważną uwagą, która wciąż przewijała się przez poszczególne
rozdziały książki. Była teza, że każda otyła kobieta ma swoje
indywidualne powody, dla których potrzebuje być grubsza. Poza tym
otyłość może odgrywać różne role w różnych okresach i etapach życia.
Pierwotna przyczyna utycia kilka lat temu może daleko odbiegać od
obecnych powodów, dla których nie mogę schudnąć. Opisywane przykłady
mają więc jedynie zasygnalizować różne strony tego zagadnienia i być
może zainspirować czytelniczki do własnych poszukiwań.
Jest to bardzo ważne, ponieważ czytanie przytaczanych przeze mnie
przykładów może skłaniać do prób identyfikowania się z nimi. W każdej z
nas tkwi chęć upodobnienia się do innych. Łatwo też o przekonanie. że
jeżeli mój problem jest typowy, to może szybciej sobie z nim poradzę.
Dowiem się, co zrobiły inne dziewczyny, i zastosuję to samo.
Myślę jednak, że w wypadku tak głębokiego problemu naszej psychiki
lepiej jest sięgnąć raczej do swojej oryginalności i nietypowości.
Pamiętajmy, każdy przypadek jest indywidualny i jedyny w swoim rodzaju.
Na dowód tego chcę przytoczyć jeszcze dwa przykłady opisane w
książce Susie. Podświadome powody, dla których ktoś pielęgnuje swą
otyłość, mogą być zupełnie irracjonalne. I myślę, że niektóre jednym
mogą wydawać się oczywiste, innym zaś zupełnie niejasne i
niewytłumaczalne.
Ze zdziwieniem czytałam na przykład, że otyłość może być symbolem
chowanej w sobie pamięci o kimś bliskim. Pewna dziewczyna uświadomiła
sobie, że w swej tuszy kryła pamięć utraconego w dzieciństwie brata,
którego przez całe życie usiłowała zastąpić rodzicom. Inna stwierdziła,
że swą otyłością podtrzymywała kontakt z rodzicami. Tak jakby chciała
sobie i im pokazać, że nie wyrosła jeszcze z domu rodzinnego i wraz z
dodatkowymi kilogramami przechowuje ich przekonania i rady, które w ten
sposób ma w dalszym ciągu przy sobie. Podobno również dla wielu
dziewcząt problem z jedzeniem jest podświadomym konfliktem z matką,
uzewnętrzniającym ich trudności we wzajemnym uniezależnieniu się od
siebie.
Szczególnie zaciekawił mnie przykład kobiety, u której kompulsywne
jedzenie i otyłość wystąpiły dopiero wówczas, kiedy znalazła się w
ustabilizowanych, bezpiecznych warunkach, kilka lat po zakończeniu
okresu ciężkich zmagań życiowych. Była sierotą wychowywaną w kilku
kolejnych rodzinach zastępczych. Bardzo wcześnie usamodzielniła się i
wyszła za mąż. Zanim urodziły się dzieci, zdążyła odpowiednio podnieść
swe kwalifikacje nauczycielki, tak że w krótkim czasie po odchowaniu
synków wróciła do pracy i zajęła stanowisko dające jej satysfakcję i
uznaną pozycję. A jednak ta kiedyś szczupła, zgrabna dziewczyna w
pierwszym roku małżeństwa zaczęła kompulsywnie sięgać po jedzenie i tyć.
Jak twierdzi, stało się to dopiero wtedy, gdy wreszcie poczuła się
dobrze i bezpiecznie.
Jak widać, w jej wypadku otyłość nie była ochroną przed trudną
sytuacją ani ucieczką przed uczuciami, którym nie chciała stawić czoła.
Przynajmniej nie dotyczyło to obecnych problemów życiowych. Przeciwnie,
bezpieczeństwo i stabilność dojrzałego życia doprowadziły ją do
podświadomej potrzeby odtoksycznienia swej psychiki, a konkretnie,
uwolnienia się od nie rozwiązanych problemów z dzieciństwa. W toku
terapii kobieta ta pojęła, że w ten sposób usiłowała wyrzucić z siebie
silnie powstrzymywane od dzieciństwa uczucia i emocje, takie jak: złość,
wściekłość, bunt czy sprzeciw. Uczona od dziecka, że należy z
wdzięcznością przyjmować wszystko, co się dostało, i nie narzekać, bo
mogło być jej przecież znacznie gorzej, podświadomie obawiała się
konfrontacji z silnymi "złymi" uczuciami. Przez tak długi czas
racjonalnie nie dawała sobie do nich prawa, że nie umiała sobie pozwolić
na ich wyrażenie. "Złe" uczucia podświadomie przekształciła więc w
symptom fizyczny w postaci otyłości:..
Pamiętajmy jednak, że oprócz ciężkich życiowych problemów
przykrywanych przez naszą otyłość mogą istnieć również drobne korzyści,
które dzięki niej osiągamy. Ostatnio rozbawiło mnie zwierzenie jednej z
koleżanek, która stwierdziła, że jej tusza jest rodzajem prowokacji.
Zawsze marzyła, aby zwracać na siebie uwagę, a nie umiała sobie na to
pozwolić. Zazdrościła kobietom mającym odwagę ubrać się szokująco i
prowokacyjnie, sama jednak nosiła tylko klasyczne fasony, aby nie można
jej było nic zarzucić. Teraz z dziwnym zadowoleniem przyjmuje taksujący
ją wzrok kobiet na ulicy. Ich oczy zdają się wyrażać zaskoczenie i
niedowierzanie: "Jak to? Gruba, a taka atrakcyjna?".
Podbudowana logiką i jasnością przedstawionych przez Susie zasad
dotyczących nadmiernej tuszy, zaczęłam dokładniej analizować swoje
okresy tęgiej i chudej sylwetki.
Chciałam wyraźniej ujrzeć, po co w danym czasie potrzebny był mi
tłuszcz i w jakich warunkach decydowałam się z niego zrezygnować.
Pulchności nastolatki określiłam natychmiast jako niechęć do
stawania się kobietą. Pamiętałam, że moja pierwsza miesiączka została
przyjęta przez bliskich jako przysłowiowy "dopust Boży" i potraktowana
jak dolegliwość, z którą niestety będę musiała sobie radzić przez
większość życia.
Nic dziwnego, że tego nie chciałam. Nie chciałam biustu, który za
szybko mi wyrósł, nie chciałam dziwnych nowych przypadłości, nie
chciałam całego dorosłego życia. Trochę pulchności było moim buntem i
odgradzaniem się od tego, co i tak nieuchronnie nadchodziło.
Pewne wspomnienia dokładnie to potwierdzały:
Miałam wtedy 11 lub 12 lat. Zbliżał się koniec roku szkolnego.
Koleżanka z klasy zaprosiła mnie na swoje urodziny. Lubiłam ją,
zgodziłam się z chęcią. Miały być w miarę ciche; trzy koleżanki,
czterech kolegów. Zwierzyła mi się, że bardzo dokładnie zaplanowała
listę gości. Chciała dobrać nas w pary znające się i pasujące do siebie.
Chłopiec, który miał tworzyć parę ze mną, chodził do równoległej klasy.
Był miły, grzeczny, lubiłam go. A jednak świadomość. że miałabym w
jakikolwiek sposób być z nim kojarzona, zmroziła mnie i zniechęciła.
Nastawiłam się na wesołą zabawę wokół urodzinowego tortu, a nie na
prywatkę w parach. Mamie powiedziałam, że nie mam ochoty tam iść,
koleżance. że nie pozwala mi mama. Rok lub dwa lata później
uczestniczyłam w prywatce u tej samej koleżanki. Teraz już odpowiadała
mi atmosfera dorosłości, przyciemnione światła i wolne tańce... Ale nie
bawiłam się dobrze. Pełna kompleksów, że jestem za gruba i niezgrabna,
miałam wrażenie, że nie jestem na swoim miejscu. To uczucie towarzyszyło
mi potem przez wiele lat. Najładniejsze sukienki. Najwspanialsze kreacje
sylwestrowe nie mogły przykryć mojego głębokiego przekonania, że jestem
gorsza, nieciekawa. Gruba.
Jaka szkoda, że w wieku kilkunastu lat nie możemy mieć
doświadczenia i świadomości trzydziestolatki. Wtedy nie przyszło mi do
głowy, że każdy dorasta w swoim tempie, a ja nie muszę być taka jak moje
koleżanki. Że mam prawo myśleć o sobie jak o dziecku. Niestety, byłam
bardzo poważnym dzieckiem, wiedziałam dużo i moja wiedza podpowiadała
mi, że staję się kobietą. Nie chciałam słuchać swoich wewnętrznych
sprzeciwów. Strachów przed dorosłością i seksualnością. A nie słuchając
ich, nie mogłam ich uspokoić.
Dlatego przez wiele następnych lat tłumione obawy przed
kobiecością, dorosłością i odpowiedzialnością podświadomie zmuszały mnie
do ochronienia się dodatkową warstwą tłuszczu. Łatwiej było trzymać się
przekonania, że jestem głupia, gruba i nikomu się nie spodobam, nii
zgodzić się na konfrontację z problemami, do których nie chciałam
jeszcze dorosnąć.
Pomiędzy trzynastym a osiemnastym rokiem życia zdarzały się krótkie
okresy, kiedy po jakiejś cichej diecie lub dzięki wakacyjnym gimnastykom
i ruchowi na chwilę zrzucałam ze dwa kilogramy i czułam się trochę
szczuplejsza i atrakcyjniejsza. Teraz wiem, że przybieranie na wadze,
które natychmiast po tym następowało. Było strachem przed chłopcami,
przed randkami. Przed tym wszystkim. w co niektóre moje koleżanki już
wchodziły, lecz co ja wolałam pozostawiać w sferze marzeń. W głębi duszy
bardzo się bałam, że kiedy chłopak pozna mnie naprawdę, zobaczy, jaka
jestem głupia, gruba i nieciekawa. Rozczarowany odejdzie. Nic dziwnego,
że nie chciałam prowokować takich sytuacji.
Nie wiedziałam też, że jeszcze głębiej niż przekonanie o mojej
nieatrakcyjności tkwi we mnie silna potrzeba samotności, bycia ze sobą i
pozostawania z tym, co gra w mojej duszy. W wieku kilkunastu lat wydaje
nam się, że koniecznie musimy być tacy jak inni i robić to, co nasi
rówieśnicy.
Radość młodości, beztroska, zabawy wydawały się nieodłączną
koniecznością mojego życia. Udawałam sama przed sobą, że to prawda, i ze
zniecierpliwieniem przyjmowałam nie kontrolowane przypływy chandry,
melancholii i płaczu.
Ponieważ przychodziły nagIe i wydawały się zupełnie bezpodstawne,
wygodnie było znaleźć dla nich jakąś przyczynę.
A więc nieciekawa, nieatrakcyjna, głupia, gruba...
Na pierwszym roku studiów poczułam się na tyle pewnie i
bezpiecznie, że zaryzykowałam zrzucenie kilku kilogramów. Zrobiłam to
jednak w bardzo drastyczny sposób. zafundowałam sobie wirusową chorobę,
której skrajnie ostry przebieg zaczął skłaniać lekarzy do podejrzeń o
białaczkę. Dopiero po latach zorientowałam się, że był to pierwszy krzyk
mojej podświadomości, wołającej o pomoc. Jej krzyk: "Zajmij się mną, bo
w ten sposób to ja nie chcę żyć..." na razie niewiele zdziałał. Powrót
do życia zmienił może trochę moje do niego nastawienie. Ale wyraźnie nie
było to wystarczające. Nadal nie słuchałam siebie. Ciągle nie
dopuszczałam do siebie obaw przed dorosłością, kobiecością, przed
życiem. Na przemian trochę szczuplałam i znowu tyłam. Wciąż czułam się
niezgrabna i za gruba. Choć wiedziałam. że mieszczę się jeszcze w
obiektywnie dopuszczalnych normach. Jakiś chłopak i fakt, że ktoś się
mną interesuje, na chwilę przyćmiewał siłę kompleksów. Po czym wraz z
drobnymi nieporozumieniami lub odpływem uczuć wszystko wracało ze
zdwojoną siłą.
Czas anoreksji zdołał zmienić wIele moich myśli i przekonań. Dał mi
nowe doświadczenia, pozwolił odrobić zaległe "lekcje" i raz na zawsze
zrezygnować z roli małej, biednej pół - kobiety. Pół - dziecka. Ale nie
nauczył mnie pewności siebie i asertywności. To między innymi dlatego.
Gdy tylko zaczęłam pracować. Oprócz specyficznego ubioru panienki z
biura musiałam zafundować sobie kilka dodatkowych kilogramów. Początkowo
cierpliwie i z pewną dozą rezygnacji godziłam się na nie. Chciałam to
potraktować jako nieuniknioną cenę wychodzenia z choroby. Później, kiedy
przesuwająca się dalej wskazówka wagi pokazała. że problem niestety
wymknął się spod mojej kontroli. Zaczęło mnie to martwić i przerażać.
Ale wydawało się. że nie mam już wyjścia.
Dopiero teraz, po kilku latach. Dotarło do mnie. że fakt ten
niewiele miał wspólnego z siedzącym trybem życia, późnymi kolacjami i
ciasteczkami na osłodę życia. Tym bardziej że był to czas szczególnie
aktywnego uprawiania sportu. Czyli codziennej gimnastyki. Częstych
biegów, wypraw na łyżwy i na konie. Niestety. Próby spalenia dodatkowych
kalorii przegrywały z silną potrzebą podświadomości. Aby zaistnieć w
zdominowanym przez układy świecie biznesu. Dopiero po latach
przypomniałam sobie komentarz szefa wypowiedziany po kilku pierwszych
miesiącach mojej pracy: "Dorotka nam zmężniała. Kiedy do nas przyszła.
Wyglądała jak uczennica. Teraz można ją samą wysłać na rozmowy
handlowe".
Nie zdawałam sobie sprawy, że przez tuszę starałam się sprostać
stawianym mi wymaganiom. Chciałam wyglądać poważniej, solidniej. Chuda
jak przecinek, robiłam wrażenie dziewczynki, której nie można powierzyć
odpowiedzialnych zadań. Poważniejszych negocjacji czy bardziej
skomplikowanych kontraktów. Nie zdając sobie sprawy z podświadomych
decyzji swojej głowy. Z coraz większym trudem dopinałam wąskie,
"biurowe" spódnice i schodziłam do sali recepcyjnej na dłuższe rozmowy
związane z coraz ciekawszymi kontraktami...
Teraz nie dziwiło mnie również, że i ucieczka od nie odpowiadającej
mi pracy nie wzbudziła we mnie chęci zrezygnowania z "bezpiecznej"
osłony dodatkowych kilogramów. W nowych, londyńskich warunkach wbrew
pozorom wiele było jeszcze sytuacji, przed którymi potrzebowałam
ochrony. Zachować trochę miejsca dla siebie. Dla własnej prywatności i
intymności. Dopiero z czasem nauczyłam się chronić siebie i swój
wewnętrzny ogienek życia w środku...
A w tym pomogła mi Technika Alexandra. Dopiero w szkole
uświadomiłam sobie, że najważniejsze jest to. Co jest prawdziwie moje,
we mnie w środku. Że dotarcie do własnej prawdy nie polega na wyuczeniu
się kilku sztuczek, lecz na cierpliwym odkrywaniu bogactwa w sobie.
Pielęgnowaniu go i umacnianiu.
Technika Alexandra dodawała mi odwagi w stopniowym dochodzeniu do
siebie i przeprowadzaniu niezbędnych zmian. Przygotowywała do nich cały
mój organizm. Najpierw przez pokazywanie innych sposobów pracy mięśni i
stawów. Potem przez kierunki myśli, pomagające utrzymać lżejszy i
wygodniejszy sposób funkcjonowania.
A w końcu przez powtarzające się doświadczenie, że nic nie dzieje
się bez mojej zgody. Mój organizm sam dawkuje sobie szybkość i natężenie
zmian. Rezygnowanie ze starych schematów ruchu i zachowań oraz
towarzyszące temu czasami reakcje emocjonalne nigdy nie przekraczają
tego. Na co wcześniej całą sobą (świadomie i nieświadomie) się
zdecydowałam.
Pewnie właśnie ze względu na tę odwagę niezbędną do dokonania zmian
w sobie wiele osób. Pragnących przezwyciężyć problemy z jedzeniem,
korzysta z psychoterapii.
Zmierzenie się z problemami, dotychczas wpychanymi do kosza z
napisem "Jedzenie", ma prawo budzić wiele obaw.
A podświadomy strach przed otwarciem puszki Pandory. jeżeli nie
poświęci mu się odpowiedniej uwagi. Może przez wiele lat odsuwać w
czasie ostateczne poradzenie sobie z problemem. Zastosowanie
odpowiadającego mi rodzaju psychoterapii z pomocą terapeuty, do którego
mam zaufanie, może znacznie ułatwić i przyśpieszyć proces zdrowienia.
Technika Alexandra była dla mnie wspaniałym katalizatorem.
Stopniowe uzyskiwanie coraz lepszego kontaktu ze sobą, ze swoim
ciałem i swymi myślami dawało szczególne poczucie wewnętrznej wygody i
powrotu "na miejsce". W takim stanie o wiele łatwiej było zaufać sobie.
A tym samym i innym. Wybrać rodzaj pomocy, z którego moim zdaniem
najlepiej teraz skorzystam, ale również powiedzieć STOP lub NIE, kiedy
tylko poczuję, że robię coś wbrew sobie lub ze szkodą dla obecnych
uczuć. Wewnętrznego samopoczucia czy zdrowia.
Pomoc psychoterapeutyczna dotyczy nie tylko samego procesu radzenia
sobie z zachodzącymi zmianami, lecz również faktu. że marząc o
szczuplejszej sylwetce, nie uświadamiamy sobie, że trochę się jej boimy.
Susie w swojej książce poświęca tej kwestii dużo miejsca. Zwraca uwagę,
że jest to kolejny rozległy obszar osobistych doświadczeń i przekonań.
Czy w swojej podświadomości nie lękam się schudnąć? A jeżeli tak, to
czemu boję się być szczupła?
Okazuje się, że obawy przed schudnięciem. Wynikające z
nieakceptowania szczupłej sylwetki i przypisywanych jej atrybutów, mogą
być tak różne. Jak różne są podświadome cele osiągane przez otyłość. Dla
wielu kobiet szczupła czy chuda może oznaczać: zimna, nieprzystępna,
zbyt zaabsorbowana sobą. Za seksowna, za silna. Zbyt otwarta. A więc
wykorzystywana przez otoczenie, zawsze zadowolona i szczęśliwa.
Ciekawe jednak, że atrybuty, które kobieta świadomie przypisuje
szczupłej sylwetce, nie zawsze są zgodne z tym. jak widzi to jej
podświadomość. Z jednej strony. Kobiety otyłe upatrują w szczupłej i
seksownej sylwetce szczególną moc i siłę. "Gdybym była szczupła, nie
obawiałabym się pójść sama na przyjęcie, powiedziałabym szefowi. Co o
nim myślę, poprosiłabym sąsiada, aby załatwił dla mnie tę sprawę". Jest
to jednak bardzo złudne, bo z drugiej strony obraz kobiety szczupłej i
seksownej często kojarzy się z delikatnością i bezbronnością. A więc czy
kobieta szczupła może być silna i odpowiedzialna?
Niektóre kobiety. Kiedy zeszczupleją i staną się atrakcyjniejsze,
bardziej kobiece, zauważają, że zaczynają być traktowane przez swych
kolegów z pracy lub partnerów zawodowych znacznie mniej poważnie,
bardziej lekko i frywolnie.
W takiej sytuacji szczupła oznacza seksowna, czyli niekompetentna w
pracy.
Oto kolejne przekonania kobiet podświadomie nie akceptujących
siebie szczupłej. Niektóre z nich były już sygnalizowane przy omawianiu
myśli towarzyszących tuszy, ale warto przyjrzeć się im raz jeszcze.
Jeżeli, będąc szczupła, podobam się komuś, boję się, że podziwiane
jest wtedy moje ciało. A nie ja sama.
Ja to jestem ta w środku, mój tłuszcz jest tylko ochroną,
odgranicza mnie od świata. Jeżeli nie będę miała tej osłony, ludzie będą
docierać zbyt głęboko mnie samej, wykorzystywać mnie.
Kiedy będę szczupła, nie będzie miejsca na mnie - na istotę,
kwintesencję mnie.
Ta nowa, szczupła ja. To jest ktoś, kogo nie znam i z kim nie wiem,
czy warto się zapoznawać, bo nie wiadomo, jak długo pozostanę szczupła.
Dopóki nie jestem szczupła, nie wyglądam tak jak piękne dziewczyny
z reklam, nie mam prawa do prawdziwego życia, do potrzeb seksualnych.
Mój tłuszcz mówi za mnie "nie" seksowi. Kiedy będę szczupła, nie będzie
miał kto mówić "nie", a ja nie wiem, czy będę umiała.
Jak będę szczupła. Będę kompetentna w pracy. Pewna siebie. Będę
idealna w życiu osobistym i zawodowym.
W tamtym świecie nie będzie miejsca na załamania i niepowodzenia.
Gdzie się więc podzieję, kiedy jednak pojawią się smutki i
rozczarowania? W świecie szczupłej figury nie ma miejsca na takie
uczucia. Co ja wtedy zrobię?
Te zdania również wzbudziły w mojej głowie serię wspomnień z
przeszłości. Przypomniałam sobie, jak z zazdrością spoglądałam na
szczupłe. Zgrabne dziewczyny, przekonana, że takie to nie mają
problemów, że z definicji muszą być szczęśliwe. Potrzebne mi było parę
lat szczupłej sylwetki, aby uświadomić sobie, że chuda i zgrabna nie
musi oznaczać szczęśliwa.
Podobno jeszcze inną istotną przyczyną, dla której wiele kobiet w
głębi duszy obawia się szczupłej sylwetki, jest podświadome przekonanie,
że jako szczupła będzie musiała dostosować się do społecznie określonych
ram: "Czy mogę być szczupła i być sobą jednocześnie?",.. Jak będę mogła
być taką, jaką bym chciała być, jeżeli będę wyglądać tak, jak powinnam
wyglądać?". Tutaj znowu wracamy do zagadnienia asertywności i do
znalezienia sposobu na zaangażowanie atrybutów własnej osobowości do
ustalania swoich granic i potrzeb. A nie manipulowania w tym celu
własnym ciałem i jego wymiarami. Susie Orbach wciąż przypomina, że
problemy z jedzeniem nie dotyczą samego tylko faktu objadania się lub
zaburzeń łaknienia. Są to głębokie problemy psychologiczne i wraz z
chęcią poradzenia sobie z nimi warto zgodzić się na pomoc, jeżeli nie
psychoterapeuty, to przynajmniej grupy wsparcia.
Należy też pamiętać. że nie chodzi o to, aby rozwiązać wszystkie
problemy, które były przyczyną tycia lub towarzyszyły okresowi otyłości.
Pożegnanie się z otyłością nie powinno być utożsamiane z przekroczeniem
linii odgraniczającej czas czerni, ociężałości i nieszczęścia od czasu
białego, szczupłego i szczęśliwego. Trzeba uświadomić sobie i
zaakceptować prawdę. że jako szczupła też będę miała prawo przeżywać
niepowodzenia i rozczarowania. Zrezygnować z mylnego przekonania, że
kiedy będę smukła, wszystko w moim życiu idealnie się ułoży.
Prawdopodobnie podstawową przeszkodą utrudniającą podświadomą
decyzję zrezygnowania z tuszy jest obawa, że wraz z dodatkowymi
kilogramami stracę szczególne atrybuty dodatkowej siły i mocy, jakie
przypisywałam swojej otyłości. Dopiero teraz zrozumiałam działanie
specyficznego mechanizmu chudnięcia i tycia w mojej głowie. Spowodował
on, że dzięki anoreksji schudłam na kilka lat, ale kiedy w końcu
zrezygnowałam z choroby, nie zdołałam utrzymać w miarę szczupłej i
zgrabnej figury i prze. Z następne kilka lat borykałam się z
ociężałością.
Anoreksja była moim jedynym sposobem na schudnięcie, ponieważ w
pewnym sensie przejęła zadania spełniane dotąd przez tuszę. Choroba
dawała mi silne atuty. Choć do pewnego stopnia czułam się dzięki niej
atrakcyjniejsza, to jednak problemy z jedzeniem i nieregularność
miesiączki dyskwalifikowały mnie w głębi duszy jako pełnowartościową
kobietę czy partnerkę. Nie tłumiłam i nie zajadałam już wprawdzie swojej
złości i humorów, ale kiedy je wyrażałam, był to, zdaniem wszystkich,
rezultat mojej choroby, a nie złego zachowania.
Choroba zastąpiła mi więc na jakiś czas otoczkę z tłuszczu, powoli
stawała się jednak coraz bardziej dotkliwa i męcząca. Wyjście z niej nie
było proste, ale pierwsze kroki w pracy nad sobą, kurs reiki i zajęcia z
rebirthingu pozwoliły mi spojrzeć na nią trochę inaczej. Przede
wszystkim ujrzałam podświadome korzyści płynące z anoreksji.
Uświadomienie sobie, jak wiele mogę osiągnąć, jeżeli tego bardzo
pragnę. I doświadczenie sytuacji. O których dotychczas tylko marzyłam,
pozwoliły mi nacieszyć się psychologicznymi korzyściami ubocznymi
choroby i przekonać się, że nie od nich zależy moje szczęście. Chuda
sylwetka przestała już być podświadomym symbolem ideału szczęścia i
powodzenia w życiu. Straciła na swojej atrakcyjności, tym bardziej że
koszty, jakie za sobą pociągała. Uznałam za zbyt wysokie.
Niestety, rezygnując z anoreksji, nie umiałam dać sobie nic w
zamian. O tym. że podświadomie mogę pragnąć być gruba. Nigdy nie
myślałam. Nakładające się na mnie kilogramy interpretowałam jako reakcję
po długim wychudzeniu organizmu oraz wynik tego, że znowu zaczęłam jeść.
A z moją tendencją do tycia oznaczało to również - tyć. Nie
przyszło mi do głowy, że w ten sposób moja podświadomość będzie dodawała
mi szczególnej mocy i siły potrzebnej w nowych życiowych warunkach.
Książka Susie Orbach była o mnie i dla mnie. Trafiała w samo sedno.
Wreszcie dotarło do mnie, że oprócz anoreksji moim podstawowym problemem
była walka z podświadomą potrzebą nadmiernego jedzenia i zbyt okrągłej
sylwetki. Teraz już wierzyłam, że ostatecznie poradzę sobie z moim
jedzeniem. Poza tym poznając zwierzenia tak wielu kobiet, uświadomiłam
sobie, że nie jestem sama. Do tej pory walczyłam ze swoim problemem w
całkowitym odosobnieniu, a nawet w pewnym sensie w tajemnicy. Nikt z
moich bliskich nie rozumiał przerażenia, w jakie wpadłam, kiedy
przestawałam się mieścić w dawne spódnice i spodnie. Nikt nie wiedział,
co to znaczy strach przed obiadem, niechęć do własnego ciała czy
trwające dwa dni wrażenie zatkania i mdłości. Zazdrościłam klientkom
Susie, że mogły uczestniczyć w odpowiedniej terapii i w zajęciach grup
wsparcia.
Ja musiałam zadowolić się czytaniem relacji z ich pracy.
Stwierdziłam jednak, że moje zaangażowanie w problem wystarczało,
aby czytając tę książkę, stać się biernym wprawdzie, ale uczestnikiem
proponowanych zajęć i ćwiczeń. Okazało się, że taki rodzaj pracy też
daje efekty.




Rozdział 13
Znaleźć wsparcie

Żałowałam, że tak późno trafiłam na tę książkę. Przez tyle lat
czułam się osamotniona ze swoim problemem. Wydawało się, że jest to
jakiś okropny wymysł mojej głowy, że coś jest ze mną nie tak, nie jestem
normalna. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że to choroba,
przyniosło mi to pewną ulgę. Ale w dalszym ciągu wydawało się, że nikt
nie zna sposobu, aby z tego wyjść.
Jestem pewna, że w dalszym ciągu wiele kobiet samotnie boryka się z
takim problemem. Niektóre pewnie same przed sobą nie przyznają się, że
jest to problem. Odbierają swój sposób odżywiania się jako przykład
braku silnej woli.
A ponieważ ich jedzenie ma często charakter podjadania, czyli
pozornie niewielkich lub mało znaczących przekąsek pomiędzy posiłkami,
nie są w pełni świadome ilości zjadanego pożywienia. Są dziewczyny,
które w sytuacjach towarzyskich jedzą bardzo mało, a objadanie się
rozpoczynają wtedy, kiedy nikt nie widzi, w skrytości, po cichu, często
w nocy, jakby w tajemnicy przed sobą. Wrażenie sytości i przybywające
kilogramy tworzą rosnące poczucie winy, które najlepiej zagłuszyć
jedzeniem. W ten sposób koło zależności zamyka się.
Wiedziałam już, że nie spadek wagi, lecz przerwanie uzależnienia od
jedzenia powinno być głównym celem w takiej sytuacji, Tak samo zresztą
fakt, że początkowo utyłam i nauczyłam się radzić sobie z większością
przejawów anoreksji, nie oznaczał pełnego wyzdrowienia. Teraz
uwierzyłam, że będąc w kontakcie ze sobą i słuchając jednocześnie swojej
głowy i ciała, będę mogła cieszyć się normalnością swojego życia i
jedzenia. Hasło: "Być normalną - jeść normalnie", wydało się możliwe do
wprowadzenia w życie.
Susie proponowała i propagowała utworzenie grupy wsparcia. Nie
znałam jednak osób z podobnym do mojego problemem. Poza tym szkoła i
praca wieczorami absorbowały mnie na tyle, że na dodatkowe zajęcia nie
było już czasu. Z zaciekawieniem jednak czytałam o doświadczeniach
takiej grupy. W bierny, a pewnie, dzięki temu, bardziej bezpieczny dla
mnie sposób usiłowałam wykonywać proponowane ćwiczenia i wizualizacje.
Podobała mi się zasada, że w tego rodzaju grupach wsparcia
spotykają się zarówno osoby objadające się, jak i cierpiące na bulimię
czy anoreksję. Są wśród nich dziewczyny otyłe. Ale również szczupłe i
zgrabne oraz te bardzo chude.
Dziewczynie otyłej konfrontacja ze szczupłą koleżanką. Która, choć
wygląda ładnie, ma nadal takie same kłopoty, uświadamia, że istotą
problemu jest nie tusza, lecz kompulsywne myślenie o jedzeniu. W grupie
wyjdzie na jaw. że będąc szczupłą, nie zawsze jest się szczęśliwszą, i
też trzeba borykać się z przeciwnościami: "mój przypadek jest najcięższy
i najtrudniejszy".
Poza tym w przypadku wielu kobiet problem z jedzeniem sprawia, że
przebywają w szczególnym, odizolowanym świecie. Przez większość dnia nie
wykraczają myślą poza to, jakie są okropne i grube. Czy jeść. Czy nie
jeść i co jeść, aby nie utyć. Wszystkie inne problemy zdają się schodzić
na drugi plan. Jak powiedziała któraś z dziewcząt:
- Zacznę żyć, kiedy schudnę...
Kontakt z innymi kobietami myślącymi podobnie daje możliwość
dowiedzenia się, jak to wygląda u innych. Może się okazać, że to. Co
jest moim cierpieniem i udręką, mojej koleżance wyda się nieosiągalnym
marzeniem. A to, czego ja bardzo pragnę, wcale nie wygląda różowo na
przykładzie relacji innej kobiety. Dzięki temu można popatrzeć na siebie
i swój problem z innej perspektywy. A nastrój towarzyskiego spotkania,
możliwość poznania wielu ciekawych kobiet pomaga zdobyć się na dystans w
stosunku do siebie i swojego jedzenia.
U Susie jednym ze stałych punktów programu grupy wsparcia były
rozmowy o tym, co dla każdej z kobiet oznacza jej otyłość. Głośna
wymiana myśli i przekonań miała odegrać podwójną rolę. Z jednej strony
zadawanie sobie tego pytania wciąż od nowa umożliwiało dotarcie do myśli
dotąd głęboko ukrytych i nie uświadamianych. Wspólne dzielenie się swymi
spostrzeżeniami ujawniało, jak różnorodne mogą być potrzeby podświadomie
zaspokajane przez jedzenie i otyłość, oraz że najczęściej jest to nie
jedna, lecz kilka przyczyn. Z drugiej strony, słuchając wypowiedzi
koleżanek, można było zauważyć, że otyłość, która podświadomie miała
odgrywać konkretną rolę, nie zawsze i nie w pełni wywiązuje się z
przypisanego jej zadania.
Na przykład kobieta, którą otyłość miała chronić przed seksualną
atrakcyjnością, przez niektórych była postrzegana jako szczególnie
pociągająca. A dziewczyna gruba po to, aby czuć, że istnieje i że inni
się z nią liczą - odbierana była przez koleżanki jako najcichsza
uczestniczka grupy. Stąd już niedaleko do wniosku, że jeżeli moja
otyłość, tak jak u moich koleżanek, nie w pełni wywiązuje się ze swej
roli. to może warto byłoby poszukać innego, skuteczniejszego środka.
Susie Orbach uważa, że aby zrezygnować z otyłości, nie musimy rozwiązać
problemu, który się za nią kryje, lecz zdać sobie sprawę, że otyłość
jest przykrywką dla tego problemu. Rozpoznanie osobistej przyczyny, dla
której podświadomie pragnę być gruba, zmienia też moje nastawienie do
objadania się. Nie traktuję już swojego kompulsywnego jedzenia jako nie
kontrolowanego zachowania, którego należy się wstydzić. Lecz widzę w tym
osiąganie pewnych głębokich celów mojej podświadomości.
Bardzo ważne jest dotarcie do przekonania, że otyłość nie musi
oznaczać czegoś złego. [Jestem gruba. Więc brzydka, nieatrakcyjna,
gorsza, przegrana. Jest to przecież ważne narzędzie spełniające istotne
życiowe zadania. Dostrzeżenie w otyłości reakcji na problemy życiowe, z
którymi nie umiem sobie radzić inaczej. Sprawia, że przestaję oceniać
swą tuszę jako coś złego i niekorzystnego. Otyłość po prostu jest.
Dopiero nie negując tego, co jest, nie odrzucając nie akceptowanej
przeze mnie części siebie, stwarzam odpowiednie warunki dla ważnych
pytań:
Czemu służy moja otyłość i w jakiej mierze spełnia swoje zadanie? A
może coś innego mogłoby lepiej się z niego wywiązać? Dlaczego nie
wykorzystuję w pełni innych swoich atrybutów i cech charakteru? Dlaczego
swojej otyłości przypisuję moc, jaką mam ja sama?
Spotkanie z innymi kobietami uzależnionymi od jedzenia może być
pierwszym krokiem do zaakceptowania tego problemu w sobie. Jeżeli poznam
inne kobiety grube. Otwarcie mówiące o swoich kłopotach, to przekonam
się, że każda z nich oprócz otyłości i problemu, z którym przyszła,
reprezentuje ciekawą osobowość. Polubiłam ją nie za to. Jak wygląda,
lecz za to, kim jest. Po takim doświadczeniu łatwiej to samo pomyśleć
również o sobie. "Jestem kimś więcej niż samym tylko tłuszczem, więc
kiedy zrzucę tłuszcz, coś jeszcze ze mnie pozostanie".
Susie zwraca szczególną uwagę na konieczność zaakceptowania swojego
problemu, zaakceptowania siebie grubej lub nie takiej, jak bym chciała.
Nie muszę aprobować nadmiernego jedzenia czy łazienkowych sesji
zwracania pokarmów. Ale muszę zaakceptować fakt, że czasami tak
postępuję i nie umiem sobie z tym poradzić. Na tej samej zasadzie ważne
jest zaakceptowanie siebie grubej i swojego tłuszczu. Większość otyłych
kobiet potwierdza przytaczane wcześniej przekonanie, że ja to jestem ta
w środku, a moja tusza to tylko nałożona na mnie dodatkowa warstwa
ochronna". Trudno pozbyć się czegoś, co nie jest moje.
Dopóki swojego tłuszczu nie traktuję jako części siebie, nie bardzo
mogę coś z nim zrobić. To samo dotyczy nie akceptowanego przeze mnie
zachowania. Dopóki uważam. że jest to nie kontrolowane działanie jakiejś
tam części mnie, z którą nie chcę się utożsamiać, mała jest szansa, że
będę umiała w jakikolwiek sposób na to wpłynąć.
Pacjentki Susie Orbach przechodzą przez długi proces pracy z
akceptowaniem własnego ciała, wszystkich jego fragmentów. W ruch idą
duże lustra, w których należy się przeglądać bez oceniania, bez grymasów
i minek, bez poprawiania włosów i makijażu. Grube uda, których nie chcę
widzieć i które staram się możliwie jak najlepiej ukrywać, są tak samo
częścią mnie jak talia, którą lubię i podkreślam.
Ważna jest umiejętność postrzegania swojego ciała jako jednej
całości, a nie odrębnych jego części, z których jedne akceptuję
bardziej, inne mniej, a o jeszcze innych w ogóle nie chcę myśleć.
Przecież moje JA jest wszędzie, również w zwałach tłuszczu na biodrach,
w grubych łydkach i w drugim podbródku. Tylko dzięki przetransformowaniu
postrzegania siebie istnieje szansa, że kiedy schudnę. Nie będę miała
wrażenia, że straciłam swoją osłonę. Raczej będzie to odczucie, że
uległam kompresji. Moje JA uległo skondensowaniu.
Kiedy czytałam o tym, obudziły się wspomnienia i po raz kolejny
zrozumiałam, jak dużą rolę odegrała w moim życiu Technika Alexandra.
Przypomniałam sobie sytuacje, kiedy dotyk nauczyciela podczas lekcji w
pierwszym odruchu powodował, że cała się kurczyłam. Tak jakbym nie
chciała. aby nauczyciel zauważył mój brzuch lub fakt, że znowu utyłam. I
pamiętam stopniowe przełamywanie tych reakcji.
Im stabilniej stałam na stopach, im pewniej czułam ziemię pod
nogami i im swobodniej puszczona do przodu i do góry była moja głowa,
tym silniejsze były myśli: "Tak, to jestem ja. Taka jestem i już".
Postawy fizyczna i psychiczna przenikały się nawzajem, a ja rosłam w
siłę i delikatność jednocześnie.
Był to powolny proces, nic nie stało się dzięki czarodziejskiej
różdżce. Ale świadoma praca z własnymi myślami, mówienie "nie"
niekorzystnym reakcjom obejmowały przecież ożywianie i tych obszarów
własnego ciała, których pozornie nie lubiłam i nie akceptowałam.
Wchodząc w "pozycję małpy" i szukając takiego tonu mięśni (czyli
odpowiedniego napięcia kojarzącego się nawet z wydłużeniem mięśni ud i
łydek), w którym pozycja ta będzie najswobodniejsza, nie miałam czasu na
myślenie, że nie podobają mi się moje uda. Wraz z osiąganiem większej
swobody i lekkości coraz wyraźniej odczuwałam psychofizyczną jedność
mojego ciała. Stawało mi się ono coraz bliższe i bardziej "kochane". Ze
zdziwieniem zauważałam, jak dalece potrafi ono współpracować z moimi
myślami i intencjami. Im lżej i swobodniej utrzymywały mnie w "małpie"
moje uda i łydki, tym bliższe i bardziej "moje" się stawały. Technika
Alexandra dała mi pierwsze doświadczenia bycia w sobie, w każdym
fragmencie mojego ciała, w brzuchu. Udach i w opuszkach palców.
Ale w dalszym ciągu utożsamiałam się z wieloma kobietami
opisywanymi przez Susie. Widziałam, jak wielkim problemem jest
nieakceptowanie siebie i swojego ciała. Zauważałam, że mimo
dotychczasowych osiągnięć w dalszym ciągu wciąż się tego uczę. Ja też,
tak jak opisywane przez Susie kobiety, miałam w domu trzy rodzaje
garderoby:
1. Sukienki i spódnice obszerne, luźne. W które wiadomo było, że
zawsze się zmieszczę. Nawet wtedy. Kiedy moja tusza pobije wszelkie
dotychczasowe rekordy.
2. Ubrania przeciętnych rozmiarów. W których chodziłam najczęściej
i które można było nosić w dwóch wersjach, to jest: a) luźniejszej w
czasach "okrąglejszych". b) bardziej dopasowanej, z paskami i dodatkami
podkreślającymi trochę foremniejsze kształty. Na okresy szczuplejszej
figury.
Ale w gruncie rzeczy te moje normalne ciuchy również miały dość
luźny i bliższy klasycznemu krój. Abym wyglądała w nich w miarę
szczupło, a przynajmniej nie rzucała się w oczy.
3. Osobna część sukienek, spódnic i spodni stanowiła garderobę
"małą". Na pierwszy rzut oka prosto z dziecięcego sklepu: kuse, wąskie
spódnice, spodnie, w które pozornie tylko dziecko mogłoby się zmieścić.
No i kreacje podkreślające lub odsłaniające zgrabne, czyli chude
kształty. Co jakiś czas przymierzałam je w cichej nadziei, że może w coś
się zmieszczę, ale najczęściej leżały złożone w szafie, przypominając
czasy, kiedy byłam naprawdę szczupła, i czekając na następne
korzystniejsze chwile.
Susie proponowała swoim pacjentkom oddanie wszystkich rzeczy, w
których nie chodzą teraz, i zadbanie. Aby obecnie noszone przez nie
stroje były ciekawe i atrakcyjne. Czy naprawdę na ładną, modną sukienkę
muszę czekać do czasu. Aż będę szczupła? Uświadomiłam sobie głęboką
wymowę tego spostrzeżenia. Jeśli strój służy wyłącznie tuszowaniu moich
nieodpowiednich kształtów. umacnia mnie w przekonaniu, że taka, jaka
jestem, jestem nieciekawa i należy to ukrywać. A przecież każda kobieta
ma w sobie coś atrakcyjnego. Jak dalece można podkreślić urodę
odpowiednim fasonem i wzorem sukienki, kolorami dodatków, dobranym
makijażem. Czyż nie lepiej byłoby traktować ubiór jak ozdobne ramy
eksponujące obraz w środku?
Ale myśl o pozbyciu się rzeczy, których na razie nie noszę, może
budzić uzasadniony wewnętrzny sprzeciw.
To przecież trochę tak, jakby rezygnowało się z marzeń o sobie. Jak
zgodzić się na to, aby w tej ślicznej sukience lub w tym eleganckim
płaszczu, które były przeznaczone specjalnie dla mnie, chodziła teraz
inna, zgrabniejsza dziewczyna? Okazuje się jednak, że do wszystkiego
można dojrzeć. Jedna z koleżanek po przeczytaniu tego, co tu napisałam,
zdecydowała się oddać swoje za ciasne rzeczy, które miała może dwa lub
trzy razy na sobie. "Po co mam mieć szafę pełną strojów, o których
marzę? Lepiej oddać ten płaszcz. Trzymając go, trzymałam mój smutek, że
nie jestem szczupła. A ten smutek nie jest mi do niczego potrzebny".
Słuchałam pełna podziwu i szacunku dla jej głębokiej mądrości.
Podczas pracy uczestniczki zajęć uczą się nie oceniającego
obserwowania własnych nawyków żywieniowych. Niektóre w tym celu prowadzą
specjalną tabelkę do zapisywania. Co zjadły. Tabelka składa się z
następujących rubryk:
Przez jakiś czas próbowałam wypełniać taką tabelkę.
Zauważyłam. że sytuacje, kiedy jadłam, nie będąc głodna. związane
były ze stanem podenerwowania, złości, zniechęcenia lub smutku, a także
podniecenia i napięcia. Okazało się, że do nie kontrolowanego,
niepotrzebnego jedzenia dochodziło nie tylko na skutek wystąpienia
jakichś nieprzyjemnych sytuacji lub w wyniku męczących mnie uczuć, lecz
czasami poprzedzało ciekawą pracę lub przewidywane ważne zdarzenie.
Coraz więcej dowiadywałam się o sobie.
Rolę nie oceniającego podejścia obserwatora do siebie i swojego
jedzenia podkreślano również ze względu na fakt, że osoby z problemami z
jedzeniem często nieświadomie obarczają rolą sędziego swoich bliskich.
Podawano przykłady zamykania na klucz lodówek i spiżarek oraz trzymania
kluczy przez mężów. Matki czy innych członków rodziny.
Oczywiście po to, aby ustrzec objadającą się kobietę przed
nadmiernym jedzeniem. Mnie przypominało to wodzący za mną wzrok mamy, w
moim przekonaniu wciąż błagający mnie, żebym coś zjadła. Jak
niewdzięczne zadanie przydzielamy naszym bliskim! Teraz już wiedziałam.
że w dochodzeniu do normalności życia i jedzenia trzeba nauczyć się być
samemu dla siebie jedynym sędzią.
Znowu dotarło do mnie, jakim szczęściem był fakt, że trafiłam na
Technikę Alexandra. Przecież to właśnie dzięki niej nauczyłam się, że
aby coś zmienić. Najpierw trzeba to zobaczyć i zaakceptować. To, czego
Susie uczyła na swoich zajęciach. Ja doświadczałam dzięki Technice.
Proponowane przez nią zmiany w postrzeganiu siebie zapisywały się w
mojej głowie i w moim ciele od pierwszych dni pracy na kursie dla
nauczycieli Techniki Alexandra.
Tutaj też dowiedziałam się, co to znaczy "łagodna stanowczość".
W życiu stale słyszymy, że mamy być dla siebie bardzo surowymi
sędziami. Ale kat nad głową nie sprzyja logicznemu myśleniu ani
swobodzie zachowania. Nie zmieniające się podejście nauczyciela
Alexandra do ucznia - pełne wyrozumiałości i cierpliwości - dowodzi, że
jest to jedyny i najlepszy sposób, aby doprowadzić do upragnionej
zmiany. To od cierpliwych wobec mnie nauczycieli nauczyłam się
cierpliwości w stosunku do siebie.
Susie również podkreślała. że umiejętność nie oceniającego
obserwowania siebie i swoich działań, wraz z zaakceptowaniem obecnego
stanu, jest punktem wyjścia dla pierwszych zmian. A grupa wsparcia może
zapewnić bezpieczną przestrzeń do wypróbowania nowego sposobu ubierania
się, nowych reakcji i zachowań. Zastanowienie się nad alternatywnymi
metodami osiągania celu, które to zadanie wcześniej przypisywane było
otyłości, to ważny krok w kierunku świadomych zmian. Jest to praca na
poziomie uczuć, emocji i własnych zachowań, pozornie nie związana z
dietą i doprowadzaniem do normy swojego sposobu odżywiania, a jednak
stanowi ona bardzo ważny aspekt pracy.
Dlatego ważny, ponieważ zachodzi obawa. że nagłe zrezygnowanie z
kompulsywnego jedzenia i z ochrony w postaci otyłości, bez zastosowania
czegoś w zamian, może doprowadzić do samoistnego wyłonienia się symptomu
zastępczego. Bezsenność, rozdrażnienie, niepokój, podenerwowanie, powrót
do palenia mogą okazać się poważniejsze niż sama otyłość. Nie można się
temu dziwić. Jeżeli nadmierne jedzenie i tusza były azylem dla uczuć i
nastrojów. Z którymi gruba dziewczyna bała się zmierzyć. Jeżeli uczucia
te wydawały się zbyt silne, zbyt trudne, zbyt przerażające, to nagłe
zlikwidowanie ich osłony może być za dużym szokiem i prowadzić do
podświadomej obrony organizmu.
W pracy w grupie osób uzależnionych od jedzenia ważną rolę
odgrywają ćwiczenia polegające na wizualizowaniu siebie grubej i siebie
szczupłej w wybranej sytuacji towarzyskiej. Ćwiczenia te pomagają
dotrzeć do podświadomych wyobrażeń o sobie szczupłej i grubej. Ważne
jest uzmysłowienie sobie, jakiego rodzaju oczekiwania - często nierealne
- wiążemy ze swoją szczupłą sylwetką oraz z czego w naszej
podświadomości będziemy musiały zrezygnować wraz z utratą wagi. Zbyt
obfite uda, brzuch, piersi, które przysparzają najwięcej zmartwienia,
podczas pracy z wyobrażeniami ukazują zupełnie nowe funkcje podświadomie
przez nie pełnione.
Chodzi o to, aby każda kobieta mogła się przekonać, że to, jaka
jest, jak się czuje i zachowuje, nie musi zależeć od tuszy. Zawsze jest
to przecież ta sama osoba, to samo JA wewnątrz. Chodzi o to, aby można
było pozwolić na uzewnętrznianie się różnych aspektów siebie,
niezależnie od rozmiarów własnego ciała. Znaleźć inne, poza jedzeniem i
otyłością, sposoby na to, by się chronić, dbać o siebie, umieć siebie
określić i być asertywną.
W toku wspólnych zajęć, rozmów, ćwiczeń i wizualizacji każda z
uczestniczek grupy odkrywa ważne dla siebie informacje i drogowskazy.
Każda odpowiada sobie na pytania, które kiedyś nie przyszłyby jej do
głowy. Jakie ważne atrybuty przypisywane grubej sylwetce chcę przenieść
do mojej postawy życiowej, kiedy będę szczupła? Co w moim wyobrażeniu
siebie grubej było przykre i niekorzystne? Jak zadbam o to, aby tych
aspektów siebie nie przenosić do życia ze szczupłą sylwetką?
Uczestniczki grupy wsparcia wymieniają się dotychczasowymi
doświadczeniami, wyciągają wnioski z ciekawych zwierzeń i dyskusji.
Niektóre zdania stają się mottem i siłą przewodnią ich dalszej pracy.
Np.:
Jedzenie jest siłą dającą życie, źródłem życia, a nie czymś, czego
należy unikać.
Sam fakt, że tracisz kontrolę nad sobą, kiedy tylko znajdziesz się
w pobliżu jedzenia, nie oznacza, że nie masz prawa jeść.
Zamiast jeść wszystko, na co padnie twój wzrok i co masz w domu,
wyjdź i kup sobie dokładnie to, na co masz ochotę.
Jem z przyjemnością i tylko to, na co mam ochotę.
Im pełniej utożsamiasz się ze swoim ciałem, tym łatwiej ci
powiedzieć "nie" całą sobą, całym swoim ciałem, a nie tylko poprzez swój
tłuszcz.
Nasz organizm, jeżeli mu na to pozwolimy, może być najlepszym
samoregulującym się systemem.
Niektóre z tych myśli były dla mnie olśnieniem. Do pewnego stopnia
już anoreksja nauczyła mnie słuchania organizmu i jedzenia tylko tego,
na co mam ochotę. Ale od kiedy czułam się lepiej, częściowo od tego
odeszłam. Postanowiłam teraz jeszcze pełniej zaufać swojemu organizmowi.
Jak inaczej, jeżeli nie przez zaufanie, a początkowo również otwartość
na pewne ryzyko, wypracować prawdziwy kontakt pomiędzy moimi myślami,
potrzebami organizmu i uczuciami łaknienia i głodu?
Chociaż książka Susie Orbach poświęcała najwięcej uwagi
kompulsywnemu jedzeniu, w niewielkim stopniu omawiając anoreksję i
prawie całkowicie pomijając bulimię, jednak docierała do kwintesencji
problemu, który można by nazwać uzależnieniem od jedzenia. Bo choć od
jakiegoś czasu kompulsywne jedzenie klasyfikowane jest jako rodzaj
nałogu, uzależnienie od jedzenia dotyczy zarówno osób objadających się,
jak i tych wciąż będących na dietach, a także tych chorujących na
bulimię czy anoreksję. Uzależnieniem jest kompulsywne myślenie o
jedzeniu i przekształcenie jednej z podstawowych funkcji życiowych w
rządzącego nami demona zła, który, jeżeli nie jest trzymany na wodzy,
osacza nas i rządzi nami.
Nałóg ten pochłania olbrzymie ilości energii. Myśli wciąż krążą
wokół tego, co będę jadła i kiedy. Na co mogę sobie pozwolić, a co zjem,
jak trochę schudnę. Jedzenie, z całkiem przyjemnego podstawowego aspektu
życia, staje się wrogiem, trucizną, pułapką. Ponieważ w takich wypadkach
rola głodu jako naturalnego regulatora przyjmowania pokarmów jest już od
dawna zatracona, kontrolowanie jedzenia wydaje się jedynym sposobem, aby
ono nie kontrolowało nas. Co ostatecznie jednak sprowadza się do tego
samego.
Strach przed jedzeniem wzmaga apetyt. Nadmierna chęć kontrolowania
spożywanych posiłków wcześniej czy później prowadzi do momentów nie
kontrolowanego sięgania po jedzenie, zapychania się szybko,
automatycznie lub w ukryciu i z poczuciem winy. Z pewnością utrudnia to
proces trawienia. A jedząc odruchowo, szybko, w tajemnicy przed sobą.
Ignorujemy psychologiczny motyw sięgania po jedzenie. Nie nasycamy więc
psychologicznego głodu, który przede wszystkim do jedzenia doprowadził.
Diety też nie pomagają w uregulowaniu procesu jedzenia.
Wyznaczone produkty i ich ilości, ściśle określone pory posiłków
nie sprzyjają słuchaniu własnego organizmu i ufaniu uczuciu głodu.
Rygorystycznie ustalone diety mogą doprowadzać do jedzenia w porach,
kiedy się nie jest głodnym. Z drugiej strony, wygłodzenie się może
prowadzić kobietę do mylnej interpretacji głodu, oznaczającego teraz
według niej, że jest dobra. że się sprawdziła, że udaje jej się
kontrolować siebie. Uczucie głodu z roli światełka ostrzegawczego,
sygnalizującego: "uwaga, pusto w baku", zostaje przekształcone w stan
docelowy, pielęgnowany i możliwie jak najdłużej podtrzymywany. Nie ma
więc jedzenia jako automatycznej reakcji na uczucie głodu, jest
natomiast celebrowanie głodu i wykonywanie wyznaczonego sobie zadania -
czyli odżywiania się zgodnie z narzuconą dietą.
Nie ma sensu poszukiwanie winnych, którzy doprowadzili do
wykształcenia się opisywanych przekonań i nawyków, choć może
rzeczywiście tak było, że rodzice czy wychowawcy przyzwyczaili nas do
sięgania po coś słodkiego w przykrych czy pełnych napięć momentach,
nauczyli traktować jedzenie jako wymówkę lub coś, co zamyka buzię.
Doszło do tego wiele późniejszych pokus i uwarunkowań, począwszy od
sprzedawcy lodów koło szkoły i ciastkarni za rogiem, poprzez reklamy i
kuszące kolorowymi opakowaniami przekąski na każdym kroku.
Od małego uczymy się braku zaufania do siebie i swych naturalnych
umiejętności dbania o swój organizm. Matki bombardowane zaleceniami
specjalistów, lekarzy, wychowawców, psychologów, obłożone literaturą na
temat wychowywania dzieci, nieświadomie ulegają przekonaniu, że inni
będą wiedzieć lepiej o tym, czego ich dzieci potrzebują, jak powinny być
karmione i wychowywane. Tendencje i mody zmieniają się znacznie
szybciej, niż trwa wychowanie jednego pokolenia. W ciągu ostatnich
dziesięciu czy piętnastu lat przeszliśmy na przykład od propagowania w
szkołach szklanki mleka dziennie do coraz częstszych artykułów na temat
uczuleń na mleko i produkty mleczne. Czytając książkę Susie Orbach.
Wiedziałam już, że bez względu na to, co było przyczyną stanu, do
jakiego się doprowadziłam, to ja jestem odpowiedzialna za to, czy i jak
z tego wyjdę.
I tylko ja, jako jedyna osoba naprawdę zainteresowana, potrafię
sobie z tym poradzić.
Susie w swoje książce podkreśla, że nie należy oczekiwać spadku
wagi w pierwszym etapie pracy. Zaczyna się raczej od jej
ustabilizowania, a nawet lekkiego jej wzrostu. Nie powinnyśmy wtedy
wpadać w panikę. Jest to czas na pracę z emocjami, na ogarnięcie i
zaakceptowanie całego swojego tłuszczu po to, aby móc z niego
ostatecznie zrezygnować.
Wtedy jest właśnie czas na odpowiadanie sobie na pytania:
"Kim będę, kiedy zeszczupleję?", "Komu nie będzie odpowiadało to,
że zeszczuplałam?", "Jak się ochronię, kiedy nie będę miała
dotychczasowej osłony z tłuszczu?".
Pamiętałam, jak dalece anoreksja wprowadziła mnie w wir miotających
mną sprzecznych myśli na temat siebie i swojego wyglądu. Z jednej strony
podobałam się sobie, odpowiadało mi, że jestem traktowana jako drobna
istotka - Drobiażdżek, jak nazywał mnie jeden z kolegów. Z drugiej,
rozpacz mamy i jej przekonanie, że taka koścista nie będę się nikomu
podobać, podawała w wątpliwość moje nowe poczucie atrakcyjności.
W książce Susie Orbach jeden z ostatnich rozdziałów poświęcony jest
anoreksji. Nie wyczytałam w nim wiele ponad to, co już wiedziałam i
czego sama doświadczyłam. Susie, tak jak ja, twierdziła, że anoreksja i
kompulsywne jedzenie to tylko dwie strony tej samej monety, która nazywa
się uzależnieniem od jedzenia.
Coraz częściej spotykam dziewczyny. U których bezpośrednią
przyczyną anoreksji nie jest świadoma chęć odchudzenia się czy nawet,
tak jak w moim przypadku. Ciche pragnienie. Aby nie utyć. Natomiast
głównym motorem bezpośrednio przyczyniającym się do coraz bardziej
rygorystycznego ograniczania jedzenia jest zainteresowanie zdrową
żywnością i chęć odżywiania się zgodnie z tym, co racjonalne, prawidłowe
i ekologicznie czyste. Ponieważ racjonalne pobudki są w tym przypadku
jak najbardziej na miejscu, dziewczyna taka ma w swoim ręku ważne
argumenty. Może podeprzeć się odpowiednią literatura, opowiadać o
niewłaściwych warunkach hodowli zwierząt przeznaczonych na ubój, o
długim procesie przetwarzania niektórych produktów, tracących w ten
sposób wartości odżywcze. O nadmiernej ilości konserwantów. Przekonana o
swoich racjach, udowadnia sobie i bliski. N, że jej sposób odżywiania
jest jak najbardziej zdrowy i prawidłowy. Nie zauważa jednak, że z dnia
na dzień rośnie lista odstawianych przez nią produktów, że je coraz
mniej, a myśli o jedzeniu i niejedzeniu pochłaniają coraz więcej czasu.
Nie zdaje sobie również sprawy z podświadomych pobudek kierujących jej
działaniem: z potrzeby kontrolowania siebie i sytuacji wokół, pragnienia
bycia dobrą, sprawdzenia się we wszystkim. Co uzna za ważne.
O anorektyczce mówi się, że jedną nogą stoi w roli dziecka, a drugą
w roli małej, atrakcyjnej kobietki. Zwraca uwagę jej ciągła potrzeba
bycia dobrą. Dziewczyny te są najczęściej bardzo dobrymi uczennicami,
mają osiągnięcia we wszystkim, za co się zabiorą. Również podczas
choroby często wykazują wzmożoną energię i chęć działania. Po części
jest to związane ze świadomą lub nie uświadamianą potrzebą ciągłego
spalania kalorii (byle nie utyć), a po części z głęboką potrzebą
ustawicznego sprawdzania się. Anorektyczka jest głęboko przekonana. że
jest i będzie kochana za swoje osiągnięcia, a nie za to, jaka jest.
W pełni potwierdza to moje własne doświadczenia i obserwacje
dziewcząt z anoreksją. Które do mnie trafiały. Po powrocie do Polski
zajęłam się bowiem pracą z osobami uzależnionymi od jedzenia. Do tej
pory wspominam wakacje. Kiedy ze względu na stałe uczucie zimna szukałam
wszystkich możliwych sposobów na wzmożony ruch. Prawie nic nie jedząc,
biegałam po górach, grałam w piłkę, a w zimnej wodzie pływałam szybciej
niż ktokolwiek z moich znajomych. Wszystkie te wyczyny stawiałam jako
przykład swojej dodatkowej energii, którą uzyskiwałam dzięki temu, że
mój organizm nie musiał tracić tak wiele siły na trawienie.
Anorektyczki, z którymi się spotykałam, to najczęściej bardzo
inteligentne dziewczyny, wzorowe uczennice, pilne studentki. Właśnie ta
szczególna wrażliwość i inteligencja sprzyJają rozwijaniu się choroby i
utrudniają jakąkolwiek pomoc. Anorektyczki potrafią owinąć wszystkich
dookoła palca, przekonać rodziców i przyjaciół, że są zdrowe, że
przecież jedzą i nawet tyją. Rozmawiając z rodzinami i przyjaciółmi
anorektyczek, dochodzę czasami do wniosku. że im również, tak jak
rodzinom anonimowych alkoholików. Przydałaby się pomoc.
Jako powracający motyw przyczyn anoreksji, bulimii i w dużym
stopniu również kompulsywnego jedzenia wymieniana jest niezdrowa relacja
z matką. Mowa jest tu o wizji kobiecości przekazywanej córce przez
matkę, o roli matki jako karmicielki i jej ambiwalentnej postawie w
stosunku do jedzenia córki. Sama spotkałam się z sytuacjami, kiedy matka
najpierw przez kilkanaście lat nakłaniała do jedzenia córkę - niejadka,
po czym kiedy ta dorosła, zmieniła taktykę na surowe wyliczanie każdej
dodatkowej porcji ziemniaków, klusek czy słodyczy.
Relacja pomiędzy matką a córką jest z pewnością bardzo istotna i
zbadanie jej oraz uzdrowienie przynajmniej najważniejszych aspektów ich
wzajemnego stosunku może z pewnością pomóc w rozwiązaniu problemów
zjedzeniem.
Ale jestem zdania, że indywidualny charakter każdej takiej relacji
wymaga znacznie dokładniejszego podejścia. Myślę również, że im młodsza
dziewczyna, tym wzajemne uzależnienie. A więc i podtrzymywanie
schematów, które przede wszystkim doprowadziły do powstania problemu, są
silniejsze i trudniejsze do rozwiązania. Jest to jednak obszar pracy
psychoterapeutycznej, którego omawianie zostawiam osobom bardziej
kompetentnym. A problem relacji pomiędzy matką a córką nadaje się pewnie
na temat osobnej książki.
Sama zresztą z takiej książki skorzystałam. Była to My Mother,
Myself napisana przez Nancy Friday. Ta książka pozwoliła mi w stosunkowo
krótkim czasie przypomnieć sobie wszystkie żale i złości, jakie miałam
do swojej mamy, by w końcu zrozumieć, jak wiele dobrego jej zawdzięczam.
To właśnie ta książka pozwoliła mi zobaczyć, że wszystko to, co
było nieświadomie zawinione przez moją mamę, zostało przez nią w
świadomy sposób nadrobione, najpierw kiedy byłam chora, i potem, kiedy
stopniowo wychodząc z choroby, okazywałam się kimś zupełnie innym niż
Dorotka. Którą znała dotychczas jako swoją córkę.
Matki dziewcząt uzależnionych od jedzenia to, jak już wspomniałam,
osobny problem i osobna grupa osób wymagających pomocy. Przerażenie, że
córka niknie w oczach, że nie ma z nią kontaktu, że nie wiadomo, jak jej
pomóc, niezrozumienie, jak mogło to dotknąć tak przecież mądre,
inteligentne dziecko, które nigdy nie przysparzało kłopotów - to
najczęstsze reakcje kochających rodzicielek. Mamy takie kontaktują się
ze mną często w tajemnicy przed swoimi chorymi córkami. Tak duża jest
obawa, że jakikolwiek ruch wyrażający chęć pomocy może zostać przez nie
odrzucony i pogorszyć już i tak bardzo napiętą sytuację. Czasami,
obserwując anorektyczki, odnoszę wrażenie, że wprawione do perfekcji w
kontrolowaniu siebie, wprowadzają równie perfekcyjny terror w stosunku
do swoich najbliższych. Myślę wtedy o swoich rodzicach i wdzięczna im
jestem za to, że umieli to wszystko przetrwać, że wspierali mnie w
kolejnych próbach dochodzenia do siebie, nawet jeżeli w ich przekonaniu
moje kroki nie były najfortunniejsze.
Krótko nazwałabym to miłością i tolerancją. Największa i
najważniejsza pomoc ze strony rodziców polegała na akceptowaniu moich
kolejnych prób pracy różnymi metodami, eksperymentów związanych z
jedzeniem i niejedzeniem. Po pierwszym największym wstrząsie, kiedy
zaczynałam niknąć w oczach, a wszystkie badania wykazywały, że jest to
jedynie problem psychosomatyczny, rodzice zrozumieli, że im bardziej
nalegają na to, abym jadła, tym bardziej utrudniają mi możliwość
jedzenia. Od tego czasu, choć z wielkim trudem, starali się nie
ingerować w to, czy i ile jem, a jeżeli, to jedynie wspomagać wszystkie
moje próby zjedzenia czegokolwiek. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jak
trudny musiał być to dla nich czas.
Bo oczywiście moje lata anoreksji pełne były złości na rodziców i
pretensji o to. Co robili, a czego nie zrobili. To przecież oni
wychowali mnie na taką nieprzystosowaną do życia wariatkę. Praktycznie
winiłam ich za wszystko, za to, co było dobre, i za to, co złe. Mama
była niedobra, kiedy przygotowywała coś, czego ja nie mogłam jeść, ale
jeszcze gorsza, kiedy starała się gotować moje przysmaki, bo oznaczało
to przecież, że po cichu chce mnie utuczyć. Moje wymagania w stosunku do
mamy rosły i zmieniały się w miarę tego, jak brałam udział w treningach
rebirthingu, reiki czy innych zajęciach psychoterapeutycznych oraz w
miarę czytania psychologicznych lektur. W końcu jednak doszłam do
wniosku, że jeżeli chcę wyzdrowieć, to nie mamę powinnam zmienić, lecz
siebie.
Szukanie przyczyn uzależnienia od jedzenia w relacjach panujących w
domu rodzinnym i błędach wychowawczych popełnianych przez rodziców do
pewnego stopnia może dostarczyć ciekawego wglądu w charakter niektórych
własnych przekonań i skłonności. Z pewnością uświadomienie sobie, że
pochodzą one od kogoś z zewnątrz (matki, ojca, siostry, nauczyciela,
środków masowego przekazu), a nie są cechą wrodzoną własnej osobowości,
może ułatwić świadome zrezygnowanie z nich lub ich zmianę. Ważne jednak,
aby znajdując kozła ofiarnego, nie traktować tego jako wytłumaczenia dla
swojego stanu, który miałby być wyrokiem na całe życie.
Usłyszałam niedawno nowe powiedzenie angielskich nastolatków: This
was then, now is now. ("To było wtedy, teraz jest teraz").
Wydaje mi się, że idealnie pasuje ono do omawianego problemu.
Matka, koleżanki, moda i reklamy mogły przyczynić się do powstania moich
problemów. Ale to było wtedy, teraz ja jestem odpowiedzialna za to, aby
znaleźć sposób lub sposoby, dzięki którym zdołam sobie pomóc.
Wystarczająco się już namęczyłam, jak długo ma to jeszcze trwać?
Czy nie szkoda mojego życia?
Myślę, że trochę uwagi należy również poświęcić chłopcom
anorektyczek i bulimiczek. To, co chcę powiedzieć. dotyczy szczególnie
dziewcząt z anoreksją, ale również tych, u których anoreksja łączy się z
bulimią. Zdarza się, że dzwonią do mnie ich chłopcy, zaniepokojeni, że
nie umieją pomóc ukochanej dziewczynie. Nie można się dziwić, że nie
potrafią. Problem anorektyczki to problem zamkniętego świata w jej
głowie, do którego nikt prawie nie ma dostępu.
Ale nie do końca musi to być prawdą. Prawdziwa miłość zna drogi
niedostępne przeciętnemu śmiertelnikowi i zaręczam, że dotrze do
najmocniej strzeżonych pałaców i na najwyższe szklane góry. Tak jak
rodzice najwięcej mi pomogli swoją miłością i cierpliwością, tak samo
miłość. PrzyJaźń i zaangażowanie kolegów i przyjaciół zapalały we mnie
tak ważne wtedy ogniki radości i chęci do życia. Chciałabym podziękować
kilku chłopcom i mężczyznom, którzy kochali mnie w czasach choroby.
Myślę, że kochali mnie nie dlatego, jaka byłam, ale mimo to - a ja byłam
zdolna w to uwierzyć. Był to chyba największy dar w stronę życia i
zdrowia, jaki mogłam z zewnątrz otrzymać.
Niestety, niewiele umiałam dać w zamian. Anorektyczka bardzo
potrzebuje chłopaka, ale może zobaczyć w nim kolegę i przyjaciela,
rzadko przyszłego męża czy kochanka.
Jest wprawdzie zainteresowana płcią przeciwną, może nawet myśleć,
że kocha swojego chłopca, ale jej wyobrażenia o wielkiej miłości dotyczą
raczej marzeń niż rzeczywistości.
Nie dziwmy się temu; organizm, który zagłodzony doprowadził do
zaburzeń miesiączkowania. To już nie tylko podświadoma niechęć do
stawania się kobietą, lecz również zmiany na poziomie hormonalnym.
Tu też wygrywa cierpliwość i prawdziwa miłość. Chłopak, który mnie
kochał i cenił przez wszystkie fazy choroby, zdobył mnie sobie
całkowicie. Niestety, zakończenia w życiu rzadko bywają tak proste jak
te w bajkach.
Chłopcom, którzy zaniepokojeni dzwonią do mnie, bo chcą pomóc swoim
dziewczynom, zawsze radzę: bądź po prostu sobą i pozwól na to samo
swojej ukochanej. Przecież kochasz ją teraz, taką, jaka jest. Najwięcej
zrobisz, po prostu będąc przy niej i wierząc w nią. Bo poradzić musi ona
sobie sama.
W Polsce możliwości pomocy osobom uzależnionym od jedzenia są
niewielkie w stosunku do potrzeb. Częściowo jest to związane z
powszechnym niezrozumieniem wagi problemu i z lekceważeniem jego
pierwszych objawów. Co druga kobieta twierdzi, że jest za gruba i że
powinna się odchudzić. Trudno stwierdzić, dla której z nich staje się to
życiowym problemem utrudniającym normalne funkcjonowanie. Możliwość
pomocy w dużym stopniu ograniczają same zainteresowane. Ukrywają problem
nie tylko przed bliskimi, lecz często równIeż same przed sobą.
Nieumiejętność kontrolowania procesu odżywiania wydaje się czymś
wstydliwym. Publiczne przyznanie się do tego zdaje się równoznaczne z
potwierdzeniem, że problem, od którego wciąż uciekam, rzeczywiście mnie
dotyczy. Dlatego dotychczasowe próby różnych ośrodków
psychoterapeutycznych utworzenia grup wsparcia dla osób z problemami z
jedzeniem nie cieszą się zbyt dużym powodzeniem.
Przestałam się temu dziwić. Do mnie też trafiają dziewczyny
pozornie pragnące sobie pomóc, z których znaczna część rezygnuje z zajęć
jeszcze przed pierwszym spotkaniem. Z pewnością wynika to z
podświadomego strachu: co będzie, jeżeli terapia okaże się skuteczna?
Mało która z tych dziewcząt zdaje sobie sprawę, że choroba, która nią
bez reszty zawładnęła, która ją męczy i wykańcza, nie jest zrządzeniem
losu ani zesłaną z nieba plagą. Jest produktem zabiegów podświadomości,
która, nie zważając na koszty, usiłuje zaspokoić pewne nieświadome
potrzeby i pragnienia. Dopóki nie wiem, do czego jest mi potrzebna
choroba, boję się z niej zrezygnować. Dopiero kiedy znajdę ukryty,
podświadomy cel, który dotąd w moim przekonaniu miała osiągać choroba,
będzie szansa, że podczas pracy nad sobą znajdę inny sposób na
osiągnięcie tego celu i choroba przestanie być potrzebna.
Dlatego jednym z,. Przewrotnych" ćwiczeń, jakie proponuję
trafiającym do mnie dziewczynom, jest obietnica, którą każda składa sama
sobie, że nie zrezygnuje z choroby zbyt szybko. Tłumaczę im, że należy
uszanować dotychczasowe działania podświadomości, bo nawet jeżeli
doprowadziły one do stanu bardzo szkodliwego, to jednak zaspokoiły pewne
głębokie potrzeby i pragnienia. Teraz chodzi o doprowadzenie do pełnej
współpracy świadomości i podświadomości, tak aby wspólnie zapewniły
zdrowie i zadowolenie.
A jeżeli dotychczas niejedzenie lub zwracanie było ważnym
narzędziem stosowanym przeze mnie w chwilach podbramkowych, nie mogę się
go pozbawić, dopóki nie znajdę innego, lepszego rozwiązania. Mnie
najwięcej narzędzi dała Technika Alexandra. Dzięki niej zdobyłam odwagę,
aby spojrzeć na siebie i swoją chorobę, oraz gotowość do zmiany
niekorzystnego stanu.
Miałam szczęście, natknęłam się na nią w odpowiednim czasie. Myślę
jednak, że każdy może poszukać swojego szczęścia. Wszystkie dziewczyny i
kobiety, które czytając tę książkę, stwierdzą, że należą do grupy osób
nie zdecydowanych na wyciągnięcie ręki po pomoc, błagam: POSZUKAJCIE
SWOJEGO WSPARCIA. To może być przyjaciółka, która wysłucha narzekań na
mamę, pamiętnik, na który wylejecie łzy o niepotrzebnych kilogramach i
rodzinie, która się was czepia. A nawet pies, który wysłucha i na pewno
nikomu nie powtórzy. Nie musicie być same.
Kiedyś uważałam się za osobę bardzo skrytą i wiem, że przez długi
czas nie umiałam się zwierzyć ze swoich problemów. Było mi z tym bardzo
ciężko. Zaczęłam od pisania pamiętnika, który z czasem okazał się
najlepszym przyjacielem. Potem znalazłam jeszcze inny dobry sposób.
Zaufanym osobom mówiłam o różnych nurtujących mnie sprawach. Nikt nie
znał całej prawdy o mnie, każdy jednak wspierał mnie w jednym z moich
problemów.
Pamiętajmy, opowiadając o swoim kłopotach, nazywamy je po imieniu i
przez to trochę się do nich dystansujemy. Po co tak mocno ściskać i
trzymać w sobie coś, czego nie chcę i co mi przeszkadza?

Rozdział 14
To jeszcze nie koniec

Czytanie książki Susie Orbach wywoływało we mnie mnóstwo reakcji i
emocji. Pierwszy był żal, że nie wpadła mi w ręce wcześniej. Wydawało
się, że zaoszczędziłabym wtedy tyle łez i niechęci do siebie. Tyle lat
przygrubej sylwetki i ciągłego kontrolowania tego, co jem! Jednak w
miarę docierania do kolejnych rozdziałów zrozumiałam, że nie wystarczy
wiedzieć, trzeba jeszcze umieć to zastosować. Dopiero teraz, po kilku
latach pracy z Techniką Alexandra, mogłam z łatwością wykorzystać rady
Susie i jej książkę do zmiany sposobu swojego myślenia. Dzięki TA byłam
w lepszym kontakcie z własnym ciałem. Od jakiegoś czasu pracowałam i
praktycznie doświadczałam skutków stosowania technik uważanych przez
Susie za podstawowe. Obiektywna obserwacja, akceptacja obecnego stanu,
gotowość i otwarcie się na zmiany - to były znaki drogowe mojej pracy i
życia, które ciągle miałam przed oczyma. Stosowanie się do nich nawet
tylko co jakiś czas w końcu musiało przynieść efekty.
Podczas czytania zauważyłam też. że w ciągu ostatnich miesięcy
obudziły się moje nowe reakcje i zachowania dotyczące asertywności w
związkach. Złości. Pozwalania sobie na bunt i sprzeciw, a także
stopniowego dochodzenia do umiejętności negocjowania. Nieświadomie
dokonywałam tego. czego uczyła Susie; zaczęłam odkrywać w sobie
możliwości i umiejętności, które do tej pory przypisywałam swojej
otoczce z tłuszczu. ZastanawIałam się, co tak naprawdę przyczyniło się
do mojego ostatniego zrzucenia niepotrzebnych kilogramów. Czy było to
liczenie kalorii? Czy też siła siebie. ten nowy rdzeń we mnie, w środku,
który sprawił. że przestałam potrzebować dodatkowej warstwy tłuszczu
jako zbroi i rusztowania?
Kiedyś moje reakcje i schematy zachowań w stosunkach z
przyjaciółmi, a szczególnie w związkach z bliską osobą, polegały na
spokojnym godzeniu się z nie odpowiadającymi mi warunkami. Zresztą. Jak
wcześniej zauważyłam, często było to tłumienie w zarodku jakichkolwiek
myśli i odczuć.
Nie pozwalając sobie na spontaniczność, ograniczałam się do tego,
co moim zdaniem powinnam właśnie czuć i pragnąć. Działo się tak aż do
tzw. przebranIa miary, co zresztą nastąpiło dość szybko. Wewnętrzne
tłumienie wszystkich sprzeciwów i niechęci oraz sztuczność, a więc
niewygoda położenia. W które wchodziłam, na dłuższą metę po prostu się
nie sprawdzały. Wtedy po krótkim "to nie jest to" okazywało się, że znów
jestem sama...
Z czasem uświadomiłam sobie, że moje zachowanie w związkach
podtrzymywane było głębokim podświadomym przekonaniem, że mój sprzeciw
lub niezadowolenie będą świadczyły o tym, że jestem zła i nie nadaję się
do wspólnego życia. Lepiej więc było godzić się na wszystkIe warunki,
być czy udawać taką, jaką w moim przekonaniu widział mnie mój partner,
aż do momentu, kiedy cała ta gra stawała się zbyt trudna. A ciężar pracy
przewyższał radość pozostawania w związku.
Pierwsze kroki w stronę nowego zachowania były trudne i zdawały się
bardzo ryzykowne. Okazało się, że wyrażenie mojej dezaprobaty czy złości
znacznie łatwiej było ukryć pod łzami, niż wyrazić asertywną postawą, i
początkowo tak też często się działo. Było to odkrywanie zupełnie nowych
obszarów i okazywało się, że niektóre ich fragmenty były wręcz
zaskakujące. Pamiętam swoje zdumienie i niemalże zachwyt, kiedy
okazywało się, że sprowokowanie dyskusji, a nawet małej sprzeczki mogło
stanowić nie koniec, lecz początek nowej relacji w związku. W tym też
mniej więcej czasie poczułam, że nowy sposób utrzymywania równowagi jest
już coraz częściej i chętniej przyjmowany przez mój organizm.
Przyjemność sprawiało mi trochę inne obciążanie stóp, dzięki któremu
mogłam odczuć całą długość swoich pleców, poczuć jakby rozciągnięcie
tyłu mojej sylwetki od pięt po czubek głowy. To miłe wrażenie łączyło
się jednocześnie z nową przestrzenią i elastycznością w kręgosłupie...
Książka Susie uspokoiła mnie i przekonała, że jestem na dobrej
drodze. Podjęcie decyzji o zrezygnowaniu z liczenia kalorii nie wydawało
się już żadnym ryzykiem. Nastąpiło zresztą w pewnym sensie samoistnie,
bo w miarę zagłębiania się w zagadnienie coraz częściej po prostu
"zapominałam" zapisać i określić liczbę zjedzonych w ciągu dnia kalorii.
Coraz wyraźniej czułam, jak mało jest to ważne. Fakt, że uwierzyłam w
zasady propagowane przez Susie Orbach, nie spowodował oczywiście
natychmiastowego odrzucenia dotychczasowych strachów dotyczących
jedzenia i rozpoczęcia bezkrytycznego pochłaniania wszelkich frykasów. o
jakich zamarzyło moje podniebienie. Zdobyłam jednak więcej dodatkowej
swobody, dałam sobie prawo do słodyczy, na które mam ochotę, przestałam
nadmiernie się ganić za kolejne "wpadki" w postaci przejedzenia. Była to
cudowna ulga związana jednocześnie z głębokim poczuciem wewnętrznej
siły. Miałam wrażenie, że jeżeli będę umiała zadbać o siebie, o swoje
potrzeby i prawo do własnego zdania, nie będę potrzebowała warstwy
tłuszczu do tłumienia przykrości życia, przed którymi do tej pory nie
umiałam się bronić.
Wakacje, które w tym czasie nadeszły. Przywitałam odmieniona.
Szczuplejsza, ze zmienioną fryzurą, na bliskich zrobiłam wrażenie
znacznie ostrzejszej i pewniejszej siebie. Sama ze zdziwieniem
obserwowałam niektóre swoje stanowcze sprzeciwy lub ostre słowa, do tej
pory tak obce mojemu zachowaniu. W głębi duszy dobrze wiedziałam, że ta
pozornie silniejsza i bardziej stanowcza JA broni tylko praw i potrzeb
MNIE delikatnej, słabej. Którą przecież w dalszym ciągu jestem. Może
właśnie dzięki temu, że wreszcie dałam sobie pełne prawo do wyrażania
wszystkich aspektów siebie i swoich uczuć, że pozwoliłam sobie
jednocześnie na siebie słabą i silną, miłą i nieprzyjemną, uległą i
stanowczą, otoczka z tłuszczu, która kiedyś była magazynem nie
wypowiedzianych żalów i złości, teraz przestała być potrzebna...
Ze zdumieniem zauważyłam również, że bardzo poważny kiedyś problem
ciągłych zaparć praktycznie przestał istnieć.
Nie mogłam wyjść z podziwu. Przez tak wiele lat nie ruszałam się
nigdzie bez środków przeczyszczających. Teraz po prostu o nich nie
pamiętałam, nie wiedziałam nawet, które z nich można dostać w
angielskich aptekach. Nic dziwnego, przestałam powstrzymywać siebie i
swoje uczucia, mój organizm nie musiał już więc manifestować mojej
postawy psychicznej dolegliwościami fizycznymi.
Mimo wakacji zmiany zapoczątkowane przez Technikę Alexandra, a
konkretnie przez nowy sposób posługiwania się sobą, nie zmniejszały
swojego tempa. Inny sposób rozkładania ciężaru ciała na stopach coraz
wyraźniej pokazywał, że zdarza mi się jeszcze nadmiernie ściskać brzuch
i podbrzusze. Wakacyjne podróże i częste zmiany miejsc pobytu powodowały
chwilowe powroty skłonności do zaparcia. Teraz bardzo mi to
przeszkadzało i znacznie szybciej skłaniało do odpowiedniej pracy.
Parę miesięcy wcześniej przechodziłam kolejne fazy głębokich
psychologicznych doświadczeń związanych z moim brzuchem. Najpierw
wydawał się otchłanią rozpaczy, czarną dziurą samotności, a nawet dołem
pełnym robaków.
W końcu stał się ziejącą zimnem pustką, a teraz nabierał życia,
wyrzucając z siebie jak wulkan długo chowane uczucia. Towarzyszące temu
psychologiczne przewartościowania dotyczące mnie i tego, co głęboko w
sobie trzymam. przygotowały mnie do serii następnych zmian. Brzuch,
który najpierw za bardzo wciągałam, a potem zbytnio wypuszczałam, w
końcu zaczął znajdować swoje właściwe miejsce. Wraz ze zmianą postawy
przyszło lepsze wykorzystanie mięśni kręgosłupa i mięśni przepony
miednicy. Okazało się, że pomiędzy dołem klatki piersiowej a mięśniami
dna miednicy jest bardzo dużo miejsca, wystarczająco dużo, aby utrzymać
cały mój brzuch, nawet ten wydający się trochę jeszcze zbyt obfity. Taką
postawę. Bez ściskania brzucha, ale również bez wypychania go za bardzo
do przodu i w dół, nazwałam "oddawaniem brzucha w dół, do pięt". Wraz z
nią właśnie przyszły kolejne odkrycia i doznania.

Z pamiętnika, wrzesień 1990
Ostatnio zauważam, że coś dzieje się w moim podbrzuszu, wszystko
się tam rusza, a uspokaja dopiero wówczas, kiedy w myślach (a co za tym
idzie i fizycznie) pozwolę mu na opuszczenie się.
Jest to dziwne wrażenie przesunięcia się w dół wszystkich organów.
Anglicy mają specyficzny zwrot "motyle w brzuchu" określający pewnego
rodzaju Lęk. Ja zaś bez żadnego lęku mam wrażenie motyli w brzuchu,
jakby nagle zrobiło się tam trzy razy więcej miejsca. To, co do tej pory
było tam ściskane i trzymane, teraz w nowej przestrzeni po prostu,
fruwa.
Pierwsze symptomy tego, co mnie czeka, miałam już na wiosnę, kiedy
zauważyłam, że siedząc na siodle, nie potrafię normalnie oddychać.
Uświadomiłam sobie wtedy, że mam tendencję do unoszenia. podbrzusza, co
znacznie utrudnia mi oddychanie.
Mimo że puszczenie podbrzusza wydawało się najlepszym rozwiązaniem,
dawało jednak tak dziwne doznania, że nie umiałam utrzymać tego stanu
dłużej niż przez kilka sekund. Dopiero parę tygodni później, już na
wakacjach, zaparcia i nudności wynikające ze specyficznego jedzenia oraz
z picia innej wody (podróże po Finlandii) zmusiły mnie do ponownych
prób pracy nad sobą.
Od kilku dni sensacje podbrzusza towarzyszą mi przez cały czas. Bez
przerwy czuję, że muszę je opuścić. Zauważyłam początkowo, że nie umiem
wydychać powietrza inaczej niż z towarzyszącym temu ściskaniem i
unoszeniem brzucha. Idąc ulicą., stojąc, siedząc, wykonując zwykłe
codzienne czynności, wciąż usiłowałam dojść do tego "nowego" sposobu
wydechu - bez niepotrzebnych ściśnięć.
Jest to możliwe, ale na razie tylko wtedy, kiedy o tym myślę, kiedy
świadomie przy wydechu nie dopuszczam do przykurczów.
Oczywiście wszystkim tym zabawom towarzyszą najróżniejsze sensacje.
Nie wiem, kiedy jestem naprawdę głodna, a kiedy nie. Pojawiają się
nudności i różne dawne myśli..

Po kilku tygodniach specyficzne zmiany dotyczące trzymania brzucha
i pozostawiania go w pełnej przestrzeni zarówno przy wdechu, jak i
wydechu, zaowocowały kolejnymi osiągnięciami związanymi z jedzeniem.
Zaczęłam jeść znacznie więcej chleba i, o dziwo, wcale mnie to nie
zapychało, nie szkodziło mi... Do tej pory w moim pożywieniu dominowały
substancje płynne i "mokre": zupy, jogurty, serki, surówki. Teraz
zaczęłam potrzebować chleba, ryżu, nawet ziemniaków... Obserwowałam to z
niedowierzaniem. Przez tyle lat trochę więcej węglowodanów powodowało
natychmiast wzdęcia, sensacje jelit i wrażenie zapchania. Wciąż musiałam
uważać - aż tu nagle coś się przekręciło... Nadal byłam czujna, mogły to
być przecież chwilowe zachwiania dotychczasowej pracy układu
pokarmowego. Ale ta czujność powodowała tylko, że ośmielałam się jeść
coraz więcej dotychczas trudno dla mnie przyswajalnych produktów.
I co ciekawe, dalej szczuplałam! Pełna podziwu dla Techniki
Alexandra z zaciekawieniem czekałam, co się zmieni w następnej
kolejności.
Jak to zwykle bywa w tego rodzaju pracy, następna zmiana była tą
najmniej oczekiwaną... Niespodziewanie zaczęły wzbogacać się i
udoskonalać moje doznania seksualne.
Seks to sfera tak intymna, że trudno dyskutować na jej temat
podczas zajęć w szkole. Może dlatego nie brałam wcześniej pod uwagę, że
uwolnienie napięć w obszarze brzucha i podbrzusza z pewnością i tutaj
się odezwie. Koledzy i koleżanki w szkole śmiali się, że stosunek
seksualny jest jedyną sytuacją, podczas której nikomu nie udaje się nie
kurczyć szyi. Nie zmieniało to jednak faktu, że najdrobniejszy przebłysk
myśli o jej rozluźnieniu przynosił natychmiastowe efekty w postaci
pogłębienia i urozmaicenia doznań... Efekty zdawały się przekraczać
jakiekolwiek moje wyobrażenia. Miałam wrażenie, że doznania seksualne
zaczęły z nową niesłychaną siłą ogarniać wszystkie komórki mojego ciała,
docierać do opuszków palców, do włosów i paznokci. Teraz dopiero
zrozumiałam. Na czym polegają doznania orgazmiczne nie związane z
seksualnymi...
Znacznie poprawiło się moje samopoczucie. Nie znaczy to, że
zakończył się czas łez. Przeciwnie. Wciąż wyrzucałam z siebie jakieś
szlochy. Płacze, a nawet spazmy. Już mnie jednak tak nie przerażały.
Były stosunkowo krótsze i nawet jeżeli w pierwszym momencie w miarę
dramatyczne. Dość szybko przynosiły ulgę i przejaśnienie. Czułam się
weselsza, miałam w sobie znacznie więcej radości i nowe nie wyczerpane
pokłady energii.
Wydawało się, że wszystko to zawdzięczam pracy w szkole. Kiedy
pracuję, pozwalam. Aby energia swobodnie przeze mnie przepływała. Nie
blokuję jej i nie zatrzymuję. Spokojny jej przepływ sprawia, że szybciej
mnie obiega, staje się silniejsza, bardziej skoncentrowana i klarowna.
Ale zaczęłam zauważać, że przybywa mi energii również w sytuacjach poza
szkołą, w pracy, w domu, na zajęciach dodatkowych.
Dawna otoczka tłuszczu powstrzymywała moją siłę, rozładowywała
nadmiar energii lubją tłumiła. Teraz to ja sama nią dysponowałam, nie
musiałam już jej nigdzie chować ani ściskać.
Okazało się jednak. że jeszcze nie do końca potrafię przyjąć tę
zmianę, zaakceptować silę swoich możliwości, pełną energię i szczupłą
sylwetkę. Miesiące jesienne i zimowe przyniosły parę dodatkowych
kilogramów i kolejne, nagłe, niepohamowane chęci na słodycze. Oczywiście
zaczęłam siebie pytać. Do czego był mi potrzebny częściowy powrót do
dawnej wagi. Dziwne odpowiedzi przychodzące do głowy dawały wiele do
zastanowienia.
Kiedyś jedzeniem tłumiłam przykre uczucia, a także siłę i energię w
sobie. Marzyło mi się bieganie po polach i łąkach. Lecz siedziałam w
domu, odrabiając lekcje. Nie umiałam wyrazić swoich żalów, smutków i
złości, dusiłam je więc w sobie. Teraz kiedy energia życia zaczęła
swobodnie przeze mnie przepływać, kiedy coraz łatwiej kontaktowałam się
ze swoimi uczuciami i nie bałam się ich ujawniać, przyszło wrażenie, że
tempo życia we mnie i wokół mnie przerasta moje dotychczasowe
doświadczenia i wyobrażenia. Wystarczyło pomyśleć, a zbiegi okoliczności
i znajomi wokół pokazywali realne sposoby na zrealizowanie nowego
pomysłu.
Wydawało się, że to wszystko mnie przerasta. Było tak nowe i na
tyle dziwne, że coś w głębi mojej duszy zaczęło krzyczeć: chwileczkę,
może nie tak szybko. Dodatkowym jedzeniem i niewielką już teraz otoczką
tłuszczu usiłowałam więc podświadomie zwolnić nowy dla mnie, niesamowity
przepływ życiowej energii. Z jednej strony byłam zafascynowana siłą i
energią, która tak we mnie ruszyła i żyje na nowo, z drugiej -chciałam
ją trochę poskromić, po prostu mieć świadomość, że ją kontroluję.
Druga odpowiedź na pytanie, dlaczego podświadomie chciałam znowu
trochę utyć. Wydawała się jeszcze bardziej zaskakująca. Ta też była
związana ze spostrzeżeniami i doświadczeniami ostatnich miesięcy.
Kończyłam szkołę, powoli stawałam się nauczycielem Techniki Alexandra.
Zaczęłam pomagać w zajęciach ze studentami pierwszego roku, miałam już
pierwszych uczniów przychodzących na moje lekcje indywidualne. Co rusz
słyszałam słowa, że dobrze uczę. Sama ze zdziwieniem zauważyłam, jak
dobrze poszła mi praca z jakimś studentem. Miałam wtedy wrażenie, że to
nie moja zasługa. Ja przecież nic nie robię, to Technika Alexandra,
która przechodząc przeze mnie, przynosi efekty.
I tu ujawnił się kolejny stary schemat. ", Lak mogę być dobra,
jeżeli się nie przykładam, jeżeli nie wkładam w to żadnego wysiłku? Dla
mnie to przecież przyjemność...".
Gdzieś głęboko tkwiło przekonanie, że jeżeli tak lekko osiągam
dobre rezultaty, pewnie jest to czysty przypadek. Następnym razem tak
nie będzie... A określenie DOBRA pociąga za sobą wymagania. Aby taką
pozostać. Mimo woli pragnie się sprostać oczekiwaniom stawianym przez
otoczenie.
W tym czasie studenci postanowili przygotować letnie przedstawienie
ze scenkami z dramatów Szekspirowskich.
Glynn, nasza nauczycielka głosu, wybrała dla mnie scenkę z Makbeta.
Pełen ekspresji dialog pomiędzy Lady Makbet i Makbetem był dla mnie
wyzwaniem, aby na scenie pokazać siłę i determinację, której w swoim
życiu nigdy nie znałam. Miałam wielką ochotę spróbować. Świadomie
cieszyłam się z możliwości sprawdzenia siebie w tak niecodziennym dla
mnie wcieleniu. Podświadomie obawiałam się jednak porażki. Ja - ciepłe
kluski - mam krzyczeć na Makbeta, granego zresztą przez Gerarda,
mężczyznę dwa razy większego i silniejszego ode mnie? Mam zademonstrować
swoją moc i siłę? Jak? Dodatkowe kilogramy miały być więc ratunkiem na
wypadek niepowodzenia. Łatwiej szukać przyczyny porażki w fakcie, że
jestem gruba, niż spojrzeć prawdzie w oczy i stwierdzić: "Nie sprostałam
zadaniu". Nie muszę chyba dodawać, że szczerość wobec siebie i
konfrontacja z najgłębszymi wątpliwościami i obawami wystarczyły, aby
wskazówka wagi wróciła do normy.
Radość życia i zmiany fizyczno - emocjonalne wciąż nie mogły jednak
zapobiec powrotom dawnych myśli i przekonań. Obserwowałam je z rosnącym
zaciekawieniem i zadumą. Kiedyś po serii kolejnych "puszczeń" w obszarze
klatki piersiowej pojawiło się znowu wrażenie olbrzymiej dziury. tym
razem w sercu. Nowa przestrzeń. Która się tam otworzyła, wymagała
zapełnienia. Wróciła chęć na coś do zjedzenia, ale teraz wyraźnie już
wiedziałam. że żadne pożywienie nie zaspokoi głodu emocjonalnego. Który
poczułam. Nocami budziłam się głodna i zmarznięta, mając dziwne
wrażenie, że jestem jak niemowlę szukające ciepła i bliskości matki.
Było to bardzo dziwne, ponieważ na poziomie świadomym czułam się
przecież kochana i wspierana przez bliskich i przyJaciół.
Czytałam wtedy książkę Robinna Skynnera i Johna Cleese'a Jak żyć w
rodzinie i przetrwać (Families and How to Survive Them). Postanowiłam
popatrzeć na swoje uczucia jak na wychodzące na powierzchnię długo
tłumione dawne smutki i szlochy. Dawne, bo pewnie sięgające czasów
mojego niemowlęctwa, kiedy obudzona w nocy nie zawsze znajdowałam koło
siebie mamę. Teraz, którejś nocy, pozwoliłam sobie pójść za impulsem i
zrobić to. Na co miałam ochotę. Zaczęłam czytać książkę, jeść jakieś
słodkie owoce i... sięgnęłam po czekoladę z migdałami.
Szczególnie czekolada jedzona w środku nocy wydawała się całkowitym
nieporozumieniem i czymś, na co nigdy dotychczas sobie nie pozwalałam.
Oznaczało to ciężki żołądek, kłopoty z trawieniem, no i perspektywę
tycia. Na razie jednak czekolada przyniosła ukojenie i sen. Przez kilka
następnych dni kładłam wieczorem przy łóżku banany i czekoladę z
migdałami. Jeszcze parę razy ukoiły mnie w nocy, po czym i pustka w
klatce piersiowej. I budzenie się w nocy odeszły.
Trochę później przez kilka tygodni wciąż miałam ochotę na
herbatniki w czekoladzie. Pewien rodzaj ciastek, "Digestive Bisquits" z
gorzką czekoladą na wierzchu. Po prostu nie dawał mi spokoju. Początkowo
dziwiło mnie to, bo od dawna już ich nie jadłam. I nie wydawały się
specjalnie atrakcyjne, szczególnie wobec olbrzymiego wyboru frykasów na
rynku. Szybko jednak zrozumiałam, dlaczego "Digestive Bisquits". To były
ciastka, które najbardziej mi smakowały podczas pierwszych pobytów w
Anglii. To tych ciastek zawsze sobie odmawiałam. Teraz, kiedy powoli
zanikały moje schematy jedzeniowe, te właśnie słodycze zaczęły krzyczeć:
"Hop, hop, jeszcze z nami się nie rozliczyłaś!
Tłoczymy się ściśnięte w twojej podświadomości, bo myśli o nas
wciskałaś do niej za każdym razem, gdy tłumiłaś ochotę na sięgnięcie po
któregoś z nas!".
Postanowiłam ostatecznie nasycić się "Digestive Bisquits".
Przez tydzień jadłam je, kiedy tylko miałam ochotę. I co ciekawe,
ponieważ nie zamierzałam ograniczać ich ilości, okazało się, że nie mogę
zjeść więcej niż trzy, najwyżej cztery naraz. A potem, wbrew
wcześniejszym zamierzeniom zastąpienia ciastkami prawdziwego obiadu,
zjadałam zupę.
Mniej więcej po tygodniu ochota na "Digestive Bisquits" minęła, do
tego stopnia, że kilka miesięcy później, robiąc porządki przed wyjazdem,
natknęłam się gdzieś na zapomnianą paczkę ciastek pozostałą z tamtego
okresu. A ja, tak jak przypuszczałam, wcale nie utyłam.
Skoki jedzeniowe wciąż jeszcze wracały. Wyraźnie widziałam, że
wzbogaca się mój jadłospis. Przerwa na lunch - zawsze o tej samej porze
- wyrobiła we mnie potrzebę jedzenia obiadu. Coraz odważniej sięgałam po
coś ciepłego. Miałam wrażenie, że mój zmieniający się organizm tego się
dopomina. Były wprawdzie dni, kiedy nie wiedziałam, czy jestem głodna.
Czy nie, kiedy ze zdziwieniem stwierdzałam, że znowu zjadłam coś, co
kiedyś z pewnością by mi zaszkodziło. Ale nawet jeżeli po jakimś posiłku
czułam się bardziej obciążona. Nie trwało to długo. Praca w szkole
zdawała się likwidować drobne kolki czy uciski. tak jak kiedyś na
początku czyniła to lekcja Techniki Alexandra. Zachwycona stwierdzałam.
że dając komuś lekcję Techniki Alexandra, a nawet pracując z kimś tylko
przez chwilę, wpływam na swój organizm tak. że w efekcie sama czuję się
jak po zajęciach, na których ze mną pracowano.
Wciąż jeszcze zdarzały się dni ociężałości i przejedzenia.
Starałam się tym zbytnio nie przejmować. Mogło to wynikać ze zmiany
dotychczasowego jadłospisu lub mojej nieumiejętności odczytywania nowych
potrzeb. Czasami też wyraźnie związane było nie z tym. Co zjadłam, lecz
z tym, jak się czułam i w jakim byłam nastroju. Zauważyłam bowiem, że
uczucie przejedzenia i ciężkości pojawiało się niekoniecznie wtedy,
kiedy ryzykowałam zjedzenie gorącego posiłku, lecz gdy chmury i smutki
zaprzątały mi głowę przez cały dzień.
Wracało też dziwne. Dawne poczucie osamotnienia, braku miłości.
Niepewności oraz lęk przed życiem. Widziałam, jak dalece było to
bezpodstawne. Życie i ludzie wokół wciąż udowadniali mi, że jest
inaczej. Ale intensywność wypływających z głębi emocji zdawała się
czasami przyćmiewać uśmiechającą się rzeczywistość. Łatwo było wtedy
potraktować przypadkowe przykre zdarzenie jako uzasadnienie
przygnębienia i łez.

Z pamiętnika, marzec 1991
Widzę, że moje bezsensowne podjadanie w ciągu tych ostatnich dni ma
konkretny cel. Czując się przejedzona, z nudnościami, zatkaniem i
uciskami w żołądku, kieruję swoje smutne myśli na fizyczne niedomagania,
aby uciec od psychicznych smutków, które wciąż jeszcze mnie gonią. Teraz
uświadomiłam sobie, że na tym polegały moje problemy z jedzeniem, które
zaczęły się w szkole średniej.
Coś było nie tak. Czułam się osamotniona, odseparowana od życia. Od
koLeżanek, bez koLegów, bałam się szkoły. Zaparcia, bóle brzucha. Zgagi
były czymś, na co mogłam zwalić swoje zniechęcenie i zły humor. Z bólem
i niedomaganiami mogłam na chwilę zapomnieć o smutku i pustce mojego
życia.
Teraz, uwaLniając powstrzymane wtedy emocje, w pewnym sensie
przeżywam je na nowo.
O tym, że moja otyłość w dalszym ciągu jest w mojej głowie,
przekonałam się w kilka miesięcy po tym, jak po przeczytaniu książki
Susie Orbach przestałam liczyć kalorie. Moje dni były wtedy bardzo
różne, czasem lepsze, czasem gorsze. Wciąż jeszcze wIele się we mnie
zmieniało, a więc i preferencje żywieniowe przechodziły różne fazy i
procesy. Jak wspomniałam, parę kilogramów - dwa. Może trzy - wróciło na
mnie z powrotem, choć dalej już nie tyłam.
A jednak, jeżeli trochę więcej zjadłam lub na skutek psychicznie
gorszego samopoczucia odczuwałam drobne zatkania, natychmiast odnosiłam
wrażenie. że znowu jestem gruba i niezgrabna.
Pamiętam, jak przekonana o swojej nadwadze poszłam do miasta w
poszukiwaniu letniej sukienki. W kilku sklepach przymierzałam sukienki i
spodnie, i za każdym razem stojąc przed lustrem. Stwierdzałam zdziwIona,
że wyglądam znacznie lepiej, niż myślałam. Po jakimś czasie zaczęło mnie
to nawet śmieszyć. Miałam wrażenie, że z lustra patrzy na mnie Dorota,
jakiej zawsze pragnęłam. A ja. Głupia. Dalej nie wierzę, że to prawda.
Pojęłam wtedy. że siebie szczupłej też będę musiała się nauczyć.
I uczyłam się siebie szczupłej, siebie jedzącej bez napięć i
paniki. Uczyłam się nie ulegać starym schematom i nie wpadać w panikę,
jeśli czasami dawne nawyki zwyciężały.
Wróciłam do Polski ważąc 51 kg. Trochę grubsza, niż bym pewnie
chciała, ale uwolniona od myśli o jedzeniu i od strachu przed utyciem.
Moje myśli i zaangażowanie skierowane były w stronę nowych spraw i
problemów. Byłam pierwszym w Polsce nauczycielem Techniki Alexandra.
Chciałam rozpropagować ją w Polsce. Uczyć jej tutaj. Dość szybko
zauważyłam, że kontakt ze sobą i swoim ciałem daje mi więcej, niż się
spodziewałam. Teraz byłam czasami wdzięczna dodatkowym centymetrom w
biodrach, że przypominają mi o aspektach życia. Które podświadomie
usiłuję tłumić lub nie zauważać. Wciąż potwierdzały, że chwilowe
zwiększenie wagi o dwa, trzy kilogramy nie jest związane z tym, ile jem,
lecz z tym, że ignoruję sprawy ważne dla mnie i mojej psychiki.
A tych ważnych. Nowych spraw było dość dużo. Niegdyś cicha,
nieśmiała i stosunkowo mało pewna siebie. Miałam przekonywać ludzi
wokół. że to. Co robię, jest dobre i warte spróbowania. Wciąż od nowa
musiałam też przeciwstawiać się panującemu w rodzinie i wśród znajomych
przekonaniu, że z moim wykształceniem i znajomością języków powinnam
zająć się prawdziwą pracą i zarabianiem pieniędzy. a nie zabawami w
jakieś tam "masaże". Przedstawiane mi argumenty były bardzo silne. Nie
miałam mieszkania, pieniędzy, a startowanie z metodą zupełnie w Polsce
nie znaną wymagało czasu i inwestycji. Jednocześnie gospodarcze otwarcie
Polski na początku lat dziewięćdziesiątych (był rok 1991) stwarzało
perspektywy szerokich możliwości pracy w moim dawnym zawodzie.
Docierające do mnie propozycje pracy w handlu zagranicznym były
kuszące. Racjonalny umysł często się ku nim skłaniał. Moje głębokie
wewnętrzne JA. Które najlepiej znało prawdę o mnie i moich potrzebach,
przychodziło wtedy z pomocą. Ile razy naprawdę zaczynałam zastanawiać
się nad przyjęciem którejś z ciekawych propozycji, do oczu napływały
łzy, nie mogłam powstrzymać zalewającej mnie fali smutku i zniechęcenia.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi budził się we mnie tak potężny, irracjonalny
sprzeciw, że nie tylko się mu nie przeciwstawiałam, ale czerpałam z
niego wszelkie siły, aby spokojnie i stanowczo odmawiać przyjęcia
kolejnych propozycji "nie do odrzucenia". Wiedziałam, że nie po to
przeszłam wszystkie swoje londyńskie szlochy i niepokoje, by teraz żyć
życiem, od którego kiedyś uciekłam.

Rozdział 15
Wciąż się uczymy...

Codziennie w najbardziej nieprzewidzianych sytuacjach zbieramy
brakujące fragmenty układanki do rozwiązania naszych problemów. Uczymy
się od wspaniałych nauczycieli i wielkich mistrzów, ale również od
przypadkowo spotykanych ludzi, od przyjaciół i dzieci w naszym
otoczeniu.
Zdarza się, że najbardziej nudna książka okazuje się wielkim
odkryciem i inspiracją ze względu na zawarte w niej jedno zdanie. W
ciągu pierwszych lat mojej pracy nauczyciela TA najwięcej nauczyłam się
od osób przychodzących na moje lekcje i od nowych przyjaciół, których
dzięki Technice zyskałam. Najwspanialsze recepty na rozwiązanie problemu
nosimy w sobie. Chodzi tylko o to. Aby umieć do nich dotrzeć i mieć
odwagę z nich skorzystać.
Zdarzyło mi się kiedyś podczas lekcji Techniki Alexandra z
40-letnią psychoterapeutką asystować w jej ciekawej pracy na stole.
Ponieważ osoba ta miała duże doświadczenie w pracy z ciałem, jej lekcje
często prowadziły do głębokich doznań na poziomie ciała i uczuć. Wówczas
już po kilku minutach rozprzestrzeniania się na stole (w pozycji
aktywnego wypoczynku) kobieta ta zaczęła mieć wrażenie. że jest trzy
razy grubsza niż w rzeczywistości. Miała zamknięte oczy i stwierdziła,
że wyraźnie czuje swoje niewyobrażalnie grube uda. Wrażenie to było na
tyle nieprzyjemne i wyraziste, że musiała natychmiast otworzyć oczy, aby
sprawdzić, że jest to tylko złudzenie.
Kilka miesięcy później ja sama, leżąc na podłodze, przeżyłam coś
podobnego. Kiedy pojawiło się to doznanie, również miałam zamknięte
oczy. Postanowiłam ich nie otwierać, lecz popracować z moją wewnętrzną
wizją siebie bardzo grubej. Dość długo trwało, zanim odpowiednim
ukierunkowaniem myśli doprowadziłam się do stanu, kiedy stwierdziłam, że
dodatkowa otoczka tłuszczu wokół mnie, którą tak dokładnie czuję, nie
jest mi w gruncie rzeczy potrzebna.
Dopiero gdy mentalnie, czyli w swoim wyobrażeniu, doprowadziłam do
jej stopniowego zmniejszenia, aż do zniknięcia, zdecydowałam się na
otworzenie oczu. Zrobiłam to wszystko bardzo świadomie. Nie chciałam,
aby moja głęboka wewnętrzna wizja siebie nosiła jeszcze jakiekolwIek
przekonanie o mnie grubej.
Zajęcia z Techniki Alexandra nie polegają na pracy z otyłością.
Jednak fakt, że ta metoda pomogła mi rozwiązać problemy zjedzeniem,
sprowadza do mnie dziewczyny z podobnymi kłopotami. Szczególną
inspiracją, a jednocześnie wielką przyjemnością były rozmowy, jakie
niemal po każdej lekcji prowadziłam z Małgorzatą, dwudziestoparoletnią
studentką. Małgorzata jest bardzo ciekawą, wybitnie inteligentną
dziewczyną. Niestety rozum i inteligencja nie zawsze potrafią nam pomóc
w zwalczeniu tak prozaicznych problemów jak jedzenie. Małgorzata była
przerażona swoją otyłością oraz coraz częstszymi nocnymi posiłkami.
Zaczęłyśmy od podstawowej zasady JEM BEZ WYRZUTÓW SUMIENIA.
Prosiłam Małgorzatę, aby spróbowała robić coś, z czym
prawdopodobnie nie zgodziłby się żaden dietetyk. Miała pozwalać sobie na
jedzenie produktów, na które będzie miała ochotę. Nawet jeżeli byłoby to
coś wysokokalorycznego lub mało wartościowego. Ważne było tylko, aby
robić to z pełną odpowiedzialnością, świadomie.
Prosiłam Małgorzatę: "Jeżeli zdecydujesz się jeść te swoje
cukierki, ciastka czy czekoladki w nieograniczonych ilościach, postaraj
się robić to bez wyrzutów sumienia.
Wyobraź sobie. że tym specjalnym produktem karmisz nie swoje ciało,
lecz psychikę. Świadomie, z pełną odpowiedzialnością stwarzasz sobie
ułudę i dajesz namiastkę czegoś, czego nie udało ci się kiedyś otrzymać.
Nie jedz tych swoich czekoladek w pośpiechu, ukrywając się sama przed
sobą. Lecz spróbuj to celebrować. Postanowiłaś tym sposobem ukoić swoją
zranioną psychikę, pozwól więc, aby odczuła, co dla niej robisz".
Z pewnością jedzenie czegokolwiek w nadmiernych ilościach nie jest
zdrowe. Ale prawdopodobnie powstrzymując się przez dłuższy czas od
produktów, na które mamy wyraźną ochotę, tworzymy sobie na nie dodatkowy
apetyt.
W takiej sytuacji im bardziej będziemy od nich uciekać, tym
intensywniej będą nas goniły. Podejrzewam, że sporadyczne i nie
kontrolowane rzucanie się na przysmak, którego przez dłuższy czas sobie
odmawialiśmy, doprowadzi w końcu do pochłaniania go w znacznie
większych. Naprawdę szkodzących zdrowiu ilościach. Jednocześnie
towarzysząca temu panika, niechęć do siebie i pragnienie ukrycia tego
faktu przed samym sobą spowoduje, że podstawowy głód - głód płaczącej
psychiki - nie zostanie w pełni zaspokojony.
Z Kasią. Trzydziestoparoletnią mamą 10-letniego Łukasza. Robiłyśmy
inne eksperymenty. Kasia sporo utyła w ciągu ostatnich czterech lat. I
nadal, kilogramów zamiast ubywać, raczej przybywało. Kasia narzekała. że
je za dużo po powrocie z pracy. Najpierw podjada, przygotowując obiad
dla syna. Potem czekając na męża. W końcu nie umie odmówić mężowi
wspólnego zjedzenia późnej kolacji. Kasia dobrze wiedziała, że jej
wyższa waga jest wynikiem narastających od lat problemów w małżeństwie.
Zajęła się pracą nad własnym rozwojem. Poddała się psychoterapii.
Wiadomo było jednak, że problemów. Które narastały przez wiele lat, nie
zdołamy rozwiązać w okamgnieniu.
Na zajęcia z Techniki Alexandra zaczęła przychodzić po to, aby
trochę odciążyć głowę naładowaną nowymi informacjami i ciągłymi
analizami przeszłości. Kasia chciała poczuć swoje ciało, które często
zaniedbywała. A nawet porzucała, przedkładając duchowe podróże w
zaświaty ponad ziemską rzeczywistość. Chciała też zmienić swoje
niekorzystne nawyki żywienia. Lekcje Alexandra rzeczywiście umożliwiały
jej coraz lepszy kontakt ze sobą, uświadamiały tendencje. których dotąd
nie zauważała. Dotyczyło to zarówno elementów fizycznych, np. Słabego
ugruntowania. Jak i psychicznych, np. częstego poczucia niepewności,
bezsilności, braku energii.
Postanowiłyśmy spojrzeć na jedzenie jako na energię dostarczaną
organizmowi. Umówiłyśmy się, że bez względu na to, czy będzie to zdrowy
posiłek, czy podjadanie. Któremu nie można się oprzeć, Kasia spróbuje
sobie wyobrazić, jakiego rodzaju energii chce sobie dostarczyć tym
pożywieniem. Może to być dodatkowa siła lub radość życia czy energia
rozjaśniająca umysł i sprzyjająca podejmowaniu decyzji. Obie
wiedziałyśmy, że jest to zabawa. Ale dlaczego nie pobawić się tym, co
nam dotychczas przeszkadzało i ciążyło? Tę specjalną energię miał nieść
każdy kęs pożywienia, każda dodatkowa kromka chleba i każda czekoladka.
Wszystko to przecież energia! Kasia była bardzo zadowolona z tych
eksperymentów, niestety nie umiem powiedzieć, jak dalece pomogły jej w
zapanowaniu nad niepotrzebnym podjadaniem. Jakiś czas temu wyjechała z
Polski. Kiedy ją ostatnio widziałam, jej tusza była bez zmian. Kasia
bardzo dobrze wiedziała. że na razie dodatkowe kilogramy są jej jeszcze
potrzebne.
Małgorzata natomiast bardzo się zmieniła, jest radośniejsza i
znacznie pewniejsza siebie. Mówi o swoim osiągnięciu:
"Wiesz, ja teraz nie boję się bułki, nie boję się chałki ani masła.
Wczoraj kupiłam sobie ciastko i przy wszystkich spokojnie je zjadłam.
Popatrz, jak ja się katowałam, ile cierpienia. Przez cały dzień myślałam
tylko o jedzeniu: co zjem, czego nie zjem, czy mogę, a może lepiej nie,
lepiej poczekać. Całe życie odkładałam na potem. Kiedy schudnę, będę
miała chłopaka, kiedy schudnę, uszyję sobie coś modnego, kupię sobie
nowe spodnie, zacznę nosić sukienki.
Przecież ja czasami nie wychodziłam z domu w obawie, że ludzie
zobaczą, jaka dzisiaj jestem gruba. Potrafiłam dlatego nie pójść do
kina. Nie mówiąc już o teatrze!...
Ale to nie koniec. Małgorzata jest naprawdę śliczną dziewczyną. To
oczywiste, że kiedy schudnie, będzie niezwykle atrakcyjna, po prostu
szałowa. Stopniowo usiłowałam skłonić ją do zastanowienia się, czy
mogłaby przyjąć siebie taką piękną. Kiedyś przypadkowo znowu
poruszyłyśmy tę kwestię. Jedna z jej koleżanek zeszczuplała i wygląda
teraz bardzo atrakcyjnie. Zgodnie ze słowami Małgorzaty: "Wygląda tak
ładnie, że aż nie można na nią patrzeć". Nie bardzo rozumiałam, dlaczego
patrzenie na kogoś wyglądającego ładnie może sprawiać trudność.
Dowiedziałam się. że wśród koleżanek Małgorzaty jest to dosyć częste
określenie: "Wyglądasz tak pięknie, że nie mogę na ciebie patrzeć".
Dalej nie mogłam tego pojąć. Nie wydawało mi się to zwykłą kobiecą
zazdrością.
Co jest takiego w pięknie wyglądającej koleżance, czego Małgorzata
nie może w sobie zaakceptować? Niewinnie poprosiłam ją. Aby powtórzyła
na głos zdanie: "Boję się być piękna. Bo..." I posłuchała przychodzących
jej do głowy odpowiedzi, nawet tych najgłupszych i najbardziej
absurdalnych. Wstrząs był ogromny. Okazało się, że Małgorzata nie umie
powtórzyć tego zdania. Nie może. Tak bardzo boi się myśli o tym, że
mogłaby być piękna, że nie potrafi wypowiedzieć tego na głos. W
osłupieniu siedziała przez kilka minut, z niedowierzaniem stwierdziła,
że to. Czego tak mocno i gorąco pragnie od dziesięciu lat, jest
jednocześnie czymś, czego się przeraźliwie boi... Jeżeli twoja
podświadomość tak bardzo lęka się ciebie szczupłej i pięknej. Trudno
oczekiwać, że pozwoli ci schudnąć.
W miarę poznawania siebie Małgorzata dociera do wielu innych
przekonań, które rządzą jej życiem i zachowaniami.
Zmiany, które w niej na razie zachodzą, dotyczą raczej zachowań,
komunikowania się z otoczeniem i wyznaczania swoich granic. Wyraźnie
potrzebuje nauczyć się korzystać z możliwości i umiejętności swojej
psychiki, zanim jej podświadomość zaryzykuje zrezygnowanie z broni w
postaci otyłości.
Jest to proces dość długi. Radość i euforia towarzyszące
zachodzącym zmianom przeplatane są chwilami załamań i wątpliwości.
Kiedyś Małgorzata przyszła do mnie przepełniona wielką niechęcią do
życia, do siebie i drogi, jaką wybrała. Przez dwa tygodnie nic prawie ze
sobą nie robiła.
Odrzucało ją od leżenia na podłodze. Kiedy się zmuszała i kładła na
chwilę, robiło jej się niedobrze. Niechęć do pracy nad sobą budziła
wyrzuty sumienia i niezadowolenie z siebie. Racjonalny umysł
przypominał, że w tego rodzaju pracy potrzebna jest cierpliwość i
wytrwałość. W środku jednak wszystko się burzyło i sprzeciwiało.
Usiłowałam przekonać Małgorzatę, że to normalne i że trzeba sobie
pozwolić na momenty wytchnienia i przerwy. Nasz psychiczny rozwój można
by porównać do wchodzenia po schodach. Kiedyś budowano schody prowadzące
w górę po spirali, bez przerw na podesty. Jakiego wysiłku wymagało
wejście bez odpoczynku na samą górę! Teraz na klatce schodowej mamy
kilkanaście schodów do góry i podest półpiętra. następnych kilkanaście
schodów i podest piętra. Mimo że, przechodząc po płaskiej powierzchni
podestu od jednej kondygnacji schodów do drugiej. Nie pniemy się w górę,
to jednak tych parę kroków okazuje się niezbędne, aby pójść dalej.
Tak samo w naszym procesie samorozwoju; okres, kiedy nie pniemy się
do góry, jest bardzo ważny i niezwykle potrzebny. Jest to czas na
zasymilowanie i zintegrowanie tego, co ostatnio poznaliśmy. Co nas
emocjonalnie popchnęło wzwyż. Zbyt wiele zmian sprawia. że organizm się
męczy.
Zaczyna się bronić, krzyczeć lub ucieka w chorobę. Przypomnijmy
sobie zmęczenie na klatce schodowej, która ma zbyt wysokie stopnie albo
zbyt dużo stopni w jednej kondygnacji.
Jeżeli naszym celem jest dojście na samą górę, to czy nie lepiej
iść takimi schodami, które umożliwią nam swobodne rozłożenie sił i
możliwości? Nie będziemy wtedy dochodzić do celu zdyszani, zziajani,
wściekli, że musieliśmy w to włożyć tak wielki wysiłek. Zbyt zmęczeni,
aby cieszyć się z osiągniętego celu. Podświadomość i intuicja potrafią
stworzyć schody idealne dla naszych możliwości, trzeba tylko uwierzyć
sobie i swojemu wnętrzu.
Koleżanka Małgorzaty, Ewa, szuka grupy wsparcia dla osób
odchudzających się. Zawsze była szczupła. Ale niedawno utyła i nie może
sobie poradzić z dodatkowymi kilogramami. Nie lubi swojego ciała,
denerwuje ją tłuszcz okalający jej dotąd całkiem zgrabną sylwetkę. Jest
młodą mężatką, ale od jakiegoś czasu nie może znieść sytuacji, kiedy mąż
chce ją przytulić. Wstydzi się swojego sadła.
Skąd ja to znam. Pamiętam randki. Podczas których cała się
kurczyłam w nadziei, że dzięki temu obejmujący mnie chłopak nie poczuje
mojego tłuszczu. Teraz nazywam to ucieczką od miłości w głąb siebie. Bo
ja nie tylko wewnętrznie się kurczyłam. Ja jeszcze całą świadomością
uciekałam od tych grubszych, nie akceptowanych fragmentów własnego
ciała. Nic więc dziwnego. że nie umiałam odczuwać dawanej mi miłości i
czułości.
To kurczenie się w sobie było czymś w rodzaju ucieczki do rdzenia
siebie. Ja to byłam ta w środku. Natomiast moje grube uda. Biodra czy
ramiona były tylko dodatkową warstwą tłuszczu, obcą, nie moją i do tego
taką uciążliwą.
Najchętniej bym ją odcięła i wyrzuciła... Cóż. Jeżeli nie umiałam
zaakceptować własnej tkanki tłuszczowej jako części siebie, jeżeli
traktowałam ją jako obce ciało w moim ciele, nic dziwnego, że nie miałam
na nią wpływu. Umysł ludzki potrafi bardzo wiele. Ale z pewnością
łatwiej nam panować nad sobą niż nad czymś lub nad kimś, kto jest poza
naszym zasięgiem.
Dopiero umiejętność identyfikowania się z całą sobą, poczucie
siebie w koniuszkach palców i w warstwie tłuszczu na brzuchu,
spowodowało, że zaczęłam mieć pełną wiedzę nad tymi palcami i brzuchem.
Po powrocie do Polski nie byłam tak chuda, jak za czasów anoreksji.
Ważyłam pewnie ze 2 kg więcej, niż bym chciała, ale czułam, że jestem
sobą w każdym fragmencie mojego tłuszczu i było mi z nim dobrze jak
nigdy dotąd. Okazało się, że oprócz szczęścia w głowie mogę mieć
szczęście w ciele. Czy trzeba czegoś więcej?
Jednak podobne rady budziły w Ewie głęboki wewnętrzny sprzeciw:
"Wszyscy mi mówicie, że muszę zaakceptować siebie grubą. Ale ja nie mam
zamiaru godzić się na to. Aby do końca życia tak wyglądać". Tak się
złożyło, że właśnie przeczytałam w "Gazecie Wyborczej" [z 7.05. 1994
roku) artykuł Elżbiety Cichockiej z cyklu "Rodzić po ludzku", pod
tytułem Na przykład w Ciechanowie. Pokazałam Ewie fragment, który mnie
zaciekawił: .. Maleńkie dziecko leży w łóżeczku obok. Nie wykąpane.
Maź płodowa, jak się okazuje, powinna się sama wchłonąć.
Jest potrzebna noworodkowi, chroni przed zapaleniami i uczuleniami
skóry".
Poprosiłam Ewę, aby wyobraziła sobie, że jej dodatkowe kilogramy są
jak maż płodowa. Odgrywają rolę ważnej warstwy ochronnej na jej obecnym
etapie życia. Jeżeli nagle wyrzuciłaby je, mogłoby się to okazać zbyt
trudne dla jej psychiki i organizm za wszelką cenę usiłowałby stworzyć
sobie nową ochronę. Nie chce przecież bezmyślnie pozbawiać się
zabezpieczenia. Jakiego wymaga obecnie jej podświadomość...
Zaakceptowanie siebie grubej to pokochanie wszystkich warstw tłuszczu,
które nieopatrznie traktujemy jako niepotrzebne. Popatrzmy na nie jak na
maż płodową noworodka i pozwólmy, aby organizm sam je wchłonął, kiedy
nie będą już potrzebne. Im silniejsza będę jako kobieta, im lepszy będę
miała kontakt z samą sobą. Tym łatwiej poradzę sobie z własnym życiem
bez dodatkowych warstw ochronnych.
Okazało się jednak, że życie i tak zwana ironia losu wciąż
udowadniały mi, że uczę tego. Co sama jeszcze powinnam w sobie
ugruntować. Dziewczynom, które przychodziły na lekcje, mówiłam o
akceptowaniu siebie. A prawie każda sprzeczka z moim ukochanym kończyła
się jego stwierdzeniem: "No bo ja akceptuję ciebie bardziej. Niż ty samą
siebie". Spotykamy się czasem ze stwierdzeniem, że dla dziewczyny
najlepszym lekarstwem na kompleksy jest chłopak. Ale zanim będziemy
zdolne uwierzyć w komplementy partnera, musimy pozwolić im zakiełkować w
nas samych.
Same dla siebie w nie uwierzyć. Same do nich dojść.
Z Małgorzatą spotykam się już teraz tylko na zasadach towarzyskich.
Świetnie sobie radzi ze sobą i swoimi problemami. Za każdym razem kiedy
ją widzę, jestem zachwycona zmianami na lepsze, jakie w niej zaszły, i
tym, co zdążyła osiągnąć. Ale wciąż pojawiają się jakieś wątpliwości.
Niedawno opowiadałam jej, że w ciągu tygodnia utyłam dwa kilo.
Gdy to zauważyłam i zapytałam siebie, do czego było mi to
potrzebne, usłyszałam odpowiedź inną od wszystkich dotychczasowych, ale
bardzo na czasie. Małgorzata zareagowała dość ostro:., Ale wiesz, to
mnie przeraża. Miałabym tak przez całe życie zadawać sobie pytania?
Grzebać w sobie?".
Być może jestem w trochę lepszej sytuacji. Mam za sobą tyle
głębokich poszukiwań i kontaktów z wielkimi Cieniami mojego JA, że to,
co na bieżąco jest tam do zobaczenia. Nie powoduje otwierania puszki
Pandory z lawiną starych trosk czy smutków. Jest to tylko jeden z
obecnych problemów do załatwienia, który nawet jeżeli wynika z
dotychczasowych przestarzałych schematów, najczęściej dotyka tego. Co
właśnie można by zmienić. Usiłowałam pocieszyć Małgorzatę.
Z mojego doświadczenia wynika, że nawet jeśli proces odkręcania
starych spraw może się wydawać bardzo długi, to po jakimś czasie każde
kolejne doświadczenie okazuje się jeszcze bardziej budujące i ma lżejszy
przebieg.
Boimy się nie tylko samego procesu zmiany i towarzyszącej mu
niepewności, lecz również, a może nawet przede wszystkim nieświadomości,
czy to. Co się dzieje. Jest prawidłowe. Czy będzie to zmiana na lepsze i
jak długo będzie trwał ten dziwny proces braku panowania nad sytuacją?
W miarę doświadczenia poznałam przebieg takiego procesu i umiem
rozpoznać poszczególne fazy kolejnego "stawania się". Dlatego łatwiej
jest mi przechodzić przez nie bez paniki.
Zawsze pozostawiam w swojej świadomości niewielkie miejsce dla mnie
- obserwatora, który w stanach największych rozładowań emocjonalnych
potrafi uśmiechnąć się i powiedzieć: "Dobra robota, pięknie odważyłaś
się w to wejść, za parę dni będzie po wszystkim".
To prawda, spoglądanie w siebie i zabawa z zadawaniem pytań bywa
czasem ciężka, czasem bolesna. Może nawet przerazić. Ale to jest mój
wybór. Albo inaczej, jest to sposób, który świadomie najczęściej
wybieram. Dlatego, że jak dotąd najlepiej się sprawdza.
Czas powrotu do Polski uważam za czas ostatecznego uwolnienia się
od problemów zjedzeniem. Powoli zbierałam przekonujące tego dowody.
Okazało się, że kiedy wyjeżdżam na kursy z Techniki Alexandra, nie myślę
o zabieraniu ze sobą czegokolwiek do jedzenia. Jem to, co inni, bez
obawy, że mogłoby mi zaszkodzić. Raczej się to nie zdarza. Nawet jeżeli
zdecyduję się na kawałek mięsa, którego normalnie nie jem od ponad
dziesięciu lat.
Dwa lata po powrocie do Polski zauważyłam jeszcze jedną sytuację,
która bardzo mnie podbudowała. Była jesień, pisałam dużo na komputerze i
wciąż jadłam czekoladki.
Miałam pewne ulubione batoniki czekoladowe, które kupowałam na
bieżąco, aby mieć ich zapas w domu. Rano, po śniadaniu, stawIałam
talerzyk z czekoladkami koło komputera. Najczęściej, kończąc pracę,
odstawiałam do szafki talerzyk z kilkoma pozostałymi czekoladkami,
często nawet z jakąś nadgryzioną, odłożoną na bok. Byłam tym zachwycona.
Kiedyś każda ilość słodyczy stojąca obok mnie była wrogiem, którego
należało zniszczyć do końca. Po czekoladki sięgałam automatycznie, bez
zastanowienia, zawsze kończąc to, co zaczęłam jeść.
Teraz też czasami jadłam automatycznie, ale zmienił się automat we
mnie. Mój organizm natychmiast dawał znać, kiedy nie miał ochoty na
dalszy kęs, a ja czasami nie zauważając tego, po prostu go słuchałam. I
najdziwniejsze, w ciągu dwóch jesiennych miesięcy - kiedy jadłam tak
wiele czekoladek, a nocami budziłam się głodna i nie mogłam zasnąć,
dopóki nie zrobiłam sobie kanapki - schudłam około 3 kilogramów.
Wynikało to z kolejnych zmian zachodzących w moim organizmie. Ponieważ
więcej uczyłam, spalałam więcej energii. Jadłam natomiast tyle, ile
dotychczas. Nawyki jedzeniowe zmieniały się pewnie wolniej...
Jeżeli idąc spać nie byłam głodna i nie pamiętałam o zjedzeniu
kolacji, po paru godzinach zgłodniały organizm domagał się pokarmu.
Czasami miałam wrażenie, że wszystko to są gierki mojej podświadomości.
Która chce sprawdzić. czy rzeczywiście będę już teraz o siebie dbała.
Dzięki anoreksji przywróciłam w sobie zdrowe naturalne reakcje
dziecka. Jem zawsze, kiedy jestem głodna, bo krzyk nie nakarmionego
organizmu we mnie jest tak silny. że nie mogę go nie słuchać. Ate z
drugiej strony, nikt i nic nie zmusi mnie do zjedzenia najwspanialszych
łakoci na zapas, kiedy nie jestem głodna i nie mam na nie wyraźnej
ochoty.
Oczywiście zmiany na poziomie fizycznym są odzwierciedleniem zmian
w psychice. Jakiś czas po jesiennym okresie pochłaniania dużej ilości
czekoladek i jedzenia w nocy, czemu towarzyszył spadek wagi, odnotowałam
w swoim pamiętniku ciekawe spostrzeżenie:

Z pamiętnika, listopad 1992
Dziwne wrażenie, jakbym tworzyła w sobie chudą osobowość. Do tej
pory, czując się w głębi duszy gruba, byłam jednocześnie mniej wrażliwa
na przykrości z zewnątrz. Pamiętam swój dawny schemat:
"Ponieważ dana sytuacja nie ma prawa mnie ranić, więc mnie nie
rani". Sama przed sobą nie przyznawałam się, że coś sprawia mi przykrość
albo że z jakiegoś powodu jest mi smutno: "Nie mam prawa tak się czuć,
więc się tak nie czuję". Ile uczuć w ten sposób tłumiłam, ile przykrości
znosiłam. Teraz czuję niebywałą zmianę. Jeżeli jest mi smutno i wiem, że
muszę przez to przejść, mobilizuję wszelkie środki, sposoby, również i
znajomych, aby przejść przez to możliwie jak najlżej.
Kiedyś cierpiałam w samotności, pochlipując w poduszkę, udając, że
wszystko jest w porządku.
Teraz, kiedy coś poważnego się ze mną dzieje, po pierwsze, mój
organizm krzyczy "ratunku", robi się potwornie zmęczony, śpiący albo
dostaje gorączki.
A po drugie, ja sama wyciągam rękę po pomoc -spotkanie z
przyjaciółmi, masaż, kino. Wyraźnie widzę, że teraz najtrudniejsze
transformacje przechodzę, chroniąc się jakby przed zbyt dużym
cierpieniem. Kiedyś dodatkowa warstwa tłuszczu chroniła mnie przed
odczuwaniem cierpienia, teraz, kiedy tłuszczu ubywa, nie pozwalam sobie
na to, aby zbyt dużo cierpienia docierało do mojego wnętrza. Wiem też,
że nie jest to uciekanie przed konfrontacją ze swoimi problemami. Wręcz
przeciwnie, mam odwagę spojrzeć znacznie dalej i znacznie głębiej, bo
jednocześnie mam odwagę powiedzieć "tyle na dzisiaj, więcej nie mogę"
albo, jest mi trudno, potrzebuję pomocy....
Powoli od sytuacji. W której wciąż musiałam się uczyć spokoju,
swobody i naturalności, dotarłam do stanu w którym spokój, naturalność i
swoboda po prostu we mnie są.. Teraz jest to stan poczytywany przez mój
organizm za na tyle normalny, że nawet drobne jego zaburzenie wywołuje
natychmiastową, niemal automatyczną potrzebę powrotu do spokoju i
równowagi.
Słuchanie własnego organizmu i dbanie o siebie zaowocowało tym, o
czym kiedyś z utęsknieniem marzyłam. Od dwóch lat moja waga jest w miarę
ustabilizowana. Ważę 48-49 kilogramów, kiedy czuję się dobrze i wszystko
jest w porządku. Sporadycznie "tyję" do 50-51 kg, kiedy mój organizm
chce mi powiedzieć, że nie radzę sobie z jakąś nową sytuacją.
Anoreksja zmieniła moje życie, zmieniła mnie i pokazała, jak
fascynujące mogą być zwykłe koleje losu. Wciąż się zmieniam i co jakiś
czas stwierdzam, że każdy kolejny rok mojego życia jest lepszy,
ciekawszy i szczęśliwszy od poprzedniego. Ostatnio w rozmowie z
przyjaciółką stwierdziłam, że ucząc Techniki Alexandra, wstawiam się w
ramy, do których sama wciąż muszę dorastać. I tak dorastam...
Od czasu, gdy wśród osób przychodzących na moje lekcje pojawiło się
więcej muzyków i aktorów, zaczęłam kłaść większy nacisk na ugruntowanie.
Wiadomo, większość artystów "nie stoi na ziemi" i ma "głowę w chmurach".
Podczas zajęć tłumaczyłam, że prawdziwy artysta, aby być zrozumiany
przez przeciętnego zjadacza chleba, musi umieć sprowadzić na ziemię to,
co powstało w jego głowie. Musi więc umieć łączyć niebo z ziemią.
Wiadomo jednak, że nauczyciel Techniki Alexandra może uczyć tylko
tego, co sam potrafi. Łącząc na co dzień moje niebo z moją ziemią.
Dochodziłam do wciąż nowych odkryć i coraz cudowniejszych efektów.
Wydawało się. że życie coraz łatwiej realizuje teraz moje pomysły,
zamierzenia, a nawet marzenia.
Praca ta przyniosła efekty nie oczekiwane i nie zamierzone.
Okazało się, że po trzydziestym roku życia zaczęły mi zgrabnieć
nogi. Inne, coraz pełniejsze rozkładanie ciężaru ciała na stopach po
paru latach zaowocowało dziwnym zniknięciem nadmiernego umięśnienia
łydek i okolic nad kolanami. Nie mogłam zmienić genetycznie
uwarunkowanej budowy swojego ciała. Dalej jestem niska i grubokoścista.
Ale w niewyjaśniony sposób moje kształty zrobiły się bar" dziej
foremne.
Nie chciałabym, aby to. Co tu opisuję, skłaniało do przekonania. że
Technika Alexandra jest metodą na zwalczenie otyłości. Rzadko co prawda,
ale widuje się nauczycieli Alexandra otyłych lub przy kości. Wprawdzie
jest to metoda, dzięki której organizm stopniowo dochodzi do stanu
najlepiej mu odpowiadającego, ale nie oznacza to możliwości
kształtowania sylwetki zgodnie z ostatnimi kanonami mody. Jeżeli już.
Będzie to raczej stopniowe doprowadzanie budowy ciała do jego stanu
naturalnego.
Za czasów Alexandra częste były przypadki, kiedy osoby przychodzące
na lekcje odnotowywały nie tyle zmiany swojej wagi. Ile wymiarów
sylwetki. Było to wtedy szczególnie wymierne. Ponieważ powszechnym
zwyczajem było szycie garderoby na miarę. I to właśnie zmieniające się
wymiary odnotowywane przez krawców były szczególnie zaskakujące.
Kobietom wyraźniej zaznaczały się talie, mężczyznom rozbudowywały
ramiona. Zmiany były zawsze korzystne. ; prowadziły do większej
foremności i zgrabniejszej sylwetki.
Podobne zmiany korzystne dla kształtu figury zauważam u wielu osób
przychodzących przez dłuższy czas na moje lekcje. To wynik
współdziałania dwóch czynników: częstotliwości lekcji oraz czasu ich
trwania. Lekcje Techniki Alexandra uczą nowego, lepszego sposobu
posługiwania się sobą, czyli swoim organizmem. Czas powoduje, że lepszy
sposób posługiwania się sobą, wprowadzany do życia na co dzień, przynosi
efekty w postaci lepszego funkcjonowania organizmu, co powoli zaczyna
być widoczne również na zewnątrz.
Technika Alexandra, jeżeli obcuje się z nią na co dzień, wciąż
przygotowuje do kolejnych kroków w życiu. Dodaje odwagi i siły, aby iść
dalej i chcieć więcej. Idę wciąż dalej, chcę więcej i - co
najpiękniejsze - coraz więcej dostaJę.
Uważałabym tę książkę za niekompletną. Gdybym nie wspomniała
innych, poza Techniką Alexandra, metod pracy. Którymi zachwyciłam się po
powrocie do Polski. Nie przyczyniły się one do opanowania mojego
problemu z jedzeniem, ponieważ problem praktycznie już nie istniał.
Natomiast szybciej doprowadzały mnie tam, dokąd Technika Alexandra
dochodzi powoli i stopniowo. Informacje o ciekawych nowych kursach
docierały do mnie zawsze, kiedy zauważałam nowy problem czy schemat
zachowania, z którym chciałam wreszcie skończyć. A nie wiedziałam jak.
Podobno kiedy uczeń jest gotowy do pracy, pojawia się nauczyciel.
Zaczęło się od lawiny książek z serii "kieszonkowej psychologii". W
Anglii, w ten trochę sceptyczny sposób nazywano olbrzymią liczbę nowych
poradników o tym. Jak szczęśliwiej żyć, jak mieć więcej pieniędzy,
więcej miłości, bardziej udane życie seksualne. Wytłumaczeniem dla nazwy
"kieszonkowa psychologia" jest skrócony i przystępny sposób
przedstawiania poważniejszych problemów. Książkę taką można schować do
kieszeni i czytać przy każdej okazji.
Na szczęście obok pseudo psychologicznych czytadeł pojawiło się
wiele pozycji naprawdę ważnych, ciekawych i nie tak prostych w dorywczej
lekturze, szczególnie jeżeli omawiają problemy, które nas dotyczą. Lubię
nazywać je "kieszonkową psychologią". Bo przynoszą mi rady, które mogę
natychmiast schować do kieszeni. Mając je pod ręką, w odpowiednim
momencie mogę je zastosować. Jestem wdzięczna autorom i wydawcom, że
przez ostatnich parę lat karmili mnie i dalej karmią wiedzą i
doświadczeniem innych ludzi.
Ile trzeba byłoby lat i pokoleń. Aby dojść do tego samemu!
Bardzo wiele dała mi również Silna Nowa oraz ludzie, których
spotykałam podczas spędzanych tam letnich tygodni. Bardzo dobrze jest
mieć miejsce, do którego pragnie się wracać. Miejsce, o którym wiadomo,
że tam będzie zawsze dobrze. Takim miejscem jest dla mnie Silna. Odkryli
i zagospodarowali je ludzie związani z rebirthingiem. W letnich
miesiącach co tydzień kto inny prowadzi tam swoje warsztaty. Wśród
lasów, nad kryształowo czystym jeziorem, otoczona ludźmi pracującymi nad
sobą, którzy najtrudniejszą emocjonalną pracę potrafią przyprawić pełnym
dystansu humorem i żartami, odpoczywam w cudowny sposób. Chyba
szczególnie ta radość i lekkość w poszukiwaniu sposobów na wyrzucenie
niepotrzebnych ciężarów życia przyciągnęła mnie znowu do ludzi
związanych z rebirthingiem.
Dziesięć lat po pierwszych próbach świadomego oddychania i po
długim okresie przerwy odkryłam rebirthing na nowo. Okazało się, że
metoda i ludzie ją stosujący nie stali w miejscu. Zachwyciły mnie
otwarcie na nowości i rzetelność pracy prowadzących treningi
rebirtherów. Okazała się, że Technika Alexandra i rebirthing mogą się
cudownie wspierać. Rebirthing wiedzie do najgłębszych zakamarków duszy,
praca ze świadomym oddechem potrafi wynieść na powierzchnię dawno
zapomniane strachy i bóle. Dobrze poprowadzona sesja ma na celu
uwolnienie się od nich na zawsze. Ale nawet najlepszy rebirther nie
zrobi za nas kroku w stronę oswobodzenia się od schematów, których
usilnie chcemy się trzymać.
Technika Alexandra, ucząc lepszego kontaktu z samym sobą, prowadzi
jednocześnie do specyficznego poczucia bezpieczeństwa z tym, co jest. I
gotowości na ryzyko zmiany.
Umiejętność odnalezienia się w nowych, lżejszych schematach
ruchowych proponowanych przez TA przygotowuje do takiego samego
odnalezienia się w nowych schematach życia i zachowań, do których
docieramy w toku sesji oddechowej. Łatwiej wtedy o utrzymanie tego, co
udało nam się osiągnąć, i o odwagę pójścia dalej. Zafascynowana byłam
pracą z ludźmi związanymi z rebirthingiem. Wydawało się, że szybciej i
głębiej niż inni przyjmują to, co niesie im Technika Alexandra.
Z drugiej strony, zachwycona byłam tym, co mnie dawał rebirthing.
Codzienna praca z Techniką Alexandra i czytanie książek, które, jak
twierdziłam, są o mnie i dla mnie, uświadamiało mi tkwiące we mnie
przekonania i rządzące mną schematy zachowań, które chciałam zmienić.
Sesje oddechowe umożliwiały szybkie wyrzucenie ich z głębi siebie i
wyczyszczenie.
Brzmi to może zbyt optymistycznie. Myślę, że po latach sama nie
wierzyłabym swoim wspomnieniom. Na szczęście, mam je wszystkie zapisane
w swoich zeszytach. Kolejne odkrycia i potrzeby opisywałam na bieżąco w
pamiętniku.
Zawsze zaczynało się od przerażającego odkrycia. że taka jestem
głupia i tak absurdalnie postępuję. Potem następowały dywagacje, skąd
się to mogło wziąć i jak sobie teraz z tym poradzić. Następnie było
kilka sytuacji, w których w większym lub mniejszym stopniu ulegałam
jeszcze staremu schematowi. I w końcu ulga, poszło sobie, już jest
inaczej.
Po jakimś czasie wszystkie dawne problemy zdawały się niczym w
porównaniu z nowymi, z którymi teraz należało się zmierzyć. Ciężar
wspomnień odnotowany na kartkach pamiętnika przypominał jednak, że jest
inaczej. Z perspektywy czasu zamkniętego w kartkach papieru okazywało
się, że bieżący problem jest zawsze tym najtrudniejszym i najbardziej
przerażającym. Zawsze towarzyszą mu szalejące emocje i obawa przed
zmianą. I nieodmiennie, kiedy się przez to przejdzie, przychodzi ulga,
radość, poczucie lekkości i zwycięstwa, co przygotowuje nas do
zmierzenia się z kolejnym problemem. Z czasem pamiętnik stał się moim
najlepszym przyjacielem. Wysłuchiwał największych skarg, przyjmował na
siebie ciężar najtrudniejszych przeżyć i zawsze podnosił na duchu.
Myślę zresztą, że pamiętnik odegrał w moim życiu szczególnie ważną
rolę terapeutyczną. Od 12 roku życia ciągle prowadziłam jakiś zeszyt. W
którym rzadziej lub częściej wypłakiwałam swoje żale. Z czasem zaczęłam
doceniać te rozmowy ze sobą. Po pierwsze, nauczyłam się w nich być
szczera. Jeżeli o czymś nie chciałam pisać - nie pisałam.
Jeżeli bałam się, że ktoś mógłby przeczytać - opisywałam coś,
używając sobie tylko znanych ogólników. Zresztą były to zeszyty
odnotowujące raczej moje uczucia i nastroje niż fakty. Po jakimś czasie
w chwilach zwątpienia i niepewności nauczyłam się zaglądać do starych
notatek, aby sprawdzić, co robiłam albo co się ze mną działo rok, dwa
lata wcześniej czy przed miesiącem. Były to wspaniałe wycieczki, bo z
coraz większym zdumieniem stwierdzałam. że dorośleję, mądrzeję i
stopniowo osiągam wszystko, o czym wcześniej pisałam jako o wielkim
pragnieniu.
Po jakimś czasie ze zdziwieniem stwierdziłam, że lubię tę Dorotkę z
pamiętnika, jej płacze, złości i niedomagania.
Było to dla mnie wielkie i bardzo ważne odkrycie. Okazało się, że
na długo, zanim dotarły do mnie truizmy o kochaniu siebie.
Zaprzyjaźniłam się sama ze sobą. Moje pisanie odzwierciedlało również
sposób zmagania się z kolejnymi, nurtującymi mnie sprawami. Samo
nazwanie problemu po imieniu tworzyło pewien dystans w stosunku do
niego, dawało również świadomość specyficznego panowania nad czymś, co
pozornie jeszcze mną rządziło. Po jakimś czasie wiedziałam, że opisanie
jakiejś sprawy w pamiętniku stanowi pierwszy krok w stronę jej
rozwiązania.
A rozwiązania przychodziły z różnych stron. Od znajomych
rebirtherów dowiedziałam się o psychologii zorientowanej na proces.
Kilka książek przeczytanych na jej temat oraz warsztaty z jej twórcą,
Arnoldem Mindellem, zyskały moje pełne zaufanie i poparcie dla tej
metody pracy psychoterapeutycznej. Miałam wrażenie, że jest to
odpowiednik Techniki Alexandra w psychologii.
W pracy z procesem, tak jak na lekcji Techniki Alexandra, to klient
decyduje o jej kierunku i tempie. Rola terapeuty, tak jak rola
nauczyciela TA, sprowadza się do pomocy w formie zapewnienia pełnego
poczucia bezpieczeństwa oraz "oświetlania drogi", którą klient decyduje
się iść. Praca z psychologią zorientowaną na proces jest formą
psychoterapii docierającą do klienta na możliwie wszystkich kanałach
odbioru: wzroku, słuchu, ruchu, a także na poziomie relacji i świata.
Oglądana z boku sesja pracy z procesem może robić wrażenie zabawy
dzieci w przedszkolu lub spotkania południowo-amerykańskich szamanów.
Zarówno klient, jak i terapeuta mogą przedziwnie się zachowywać -
skakać, tańczyć. Ruszać ręką, głową, a nawet mocować. Mogą wydawać
przeróżne dźwięki - gwizdy, śpiewy, szeleszczenia, brzęczenia, opowiadać
o fantastycznych wizjach. I naprawdę sprawiają wrażenie, jakby się
dobrze przy tym bawili. To wszystko dlatego, że praca z procesem
wspomaga wyrażanie się w nas tak zwanych procesów wtórnych, czyli
zdarzeń symbolizujących inne, poza uświadamianymi, aspekty naszej
osobowości.
W psychologii zorientowanej na proces to, z czym się utożsamiamy,
nazywa się procesem pierwotnym. Natomiast wszystko to, co nam się
przydarza, co śnimy, czego nie chcemy i od czego się odcinamy, np.
Choroby, kłopoty, konflikty, zmory senne, to proces wtórny. Inaczej
mówiąc, tłumiony i powstrzymywany aspekt naszego JA. Który pragnie się
uzewnętrznić.
Podczas pracy z procesem próbujemy w bezpiecznych warunkach
pozwolić na wyrażenie się naszego procesu wtórnego, posłuchać, co ma nam
do powiedzenia, i być może częściowo wprowadzić go do dotychczasowego
życia.
Zabawa polegająca na delikatnym wzmacnianiu procesu wtórnego
prowadziła mnie czasami do zupełnie nieoczekiwanych rezultatów. Na
przykład nerwowe drganie powieki świadomie przeze mnie wzmocnione
uświadomiło mi kiedyś, że nie chcę patrzeć w przyszłość, że najchętniej
zamknęłabym oczy i szła przed siebie w ciemno, zdając się na los. Było
to znaczące wejrzenie w odważny i pełen wewnętrznego poczucia
bezpieczeństwa aspekt mojej osobowości, bo w tym czasie w codziennym
życiu starałam się być uważna, ostrożna i nie podejmować decyzji zbyt
pochopnie.
W pracy z procesem zwraca się uwagę na fakt, że proces wtórny jest
tylko jednym z wielu aspektów naszego JA. Nie chodzi o to, aby
całkowicie mu się oddać i podążać za nim bezkrytycznie. Taka postawa
mogłaby zniszczyć dotychczasowy rdzeń naszej osobowości. Należy więc
tylko posłuchać tego, co pragnie wyrazić nasz proces wtórny, i
negocjując z nim kolejne kroki, doprowadzić do współistnienia tego. Na
co pozwalaliśmy do tej pory, z tym, co pragnie się przejawić.
Pracę z procesem interpretowałam jako ciągłą negocjację pomiędzy
tym. Z czym się identyfikuję, a tym. Od czego uciekam, pomiędzy tym, co
widać na zewnątrz. A tym, co pragnie się uzewnętrznić, pomiędzy starym,
już nieaktualnym, i nowym, jeszcze nie przyjętym. Przypominało to pracę
z Techniką Alexandra. Tutaj też unikamy przekonania:
"stare - złe, nowe - dobre". Tu również staramy się negocjować
pomiędzy tym, co jest, a tym. Co można by osiągnąć.
Tyle że w Technice Alexandra pracujemy głównie na poziomie ciała i
myśli, a w pracy z procesem na poziomie psychiki i emocji. Warsztaty z
psychologii zorientowanej na proces znowu przypomniały mi, że choroby
lub problemu nie warto oceniać w kategoriach negatywnych. Nałóg
traktowany tu jest jako proces wtórny i uważany za sprzymierzeńca.
Pomaga nam skontaktować się ze stanem. Którego podświadomie pragniemy.
Niestety. Jednocześnie wprowadza nas w stan zamrożenia, uniemożliwiający
ostateczne osiągnięcie upragnionego poziomu.
Spojrzenie to idealnie pokrywa się z tym. Co mówi o problemach
zjedzeniem Susie Orbach. Objadanie się, otyłość, uzależnienie od
jedzenia dają złudzenie sposobu na osiągnięcie pewnych celów: miłości,
czułości. Pewności siebie, siły czy samokontroli. Ostatecznie okazują
się tylko namiastkami trzymającymi nas w potrzasku, uniemożliwiającymi
osiągnięcie zamierzonych celów.
Teraz jeszcze wyraźniej ujrzałam moją anoreksję jako tupiącą nogami
małą dziewczynkę, krzyczącą, że nie chce być grzeczna i układna.
Uświadomiłam sobie, że anoreksja jest niebezpieczna z tego względu, że
przeciąga chorą na swoją stronę. Dziewczyna z anoreksją bez reszty daje
się opanować chorobie, uważając. że wszystko jest w porządku, tylko
ludzie wokół bezpodstawnie się jej czepiają. W ten sposób proces wtórny,
którego zadaniem było wyegzekwowanie drobnego ustępstwa w stanie
dotychczasowym. Staje się procesem pierwotnym prowadzącym do
samounicestwienia.
Uczestniczyłem w sesji poświęconej uzależnieniu od jedzenia,
prowadzonej podczas warsztatów z psychologii zorientowanej na proces. I
tu zachwyciły mnie profesjonalizm i rzetelność pracy. A jednocześnie
wprowadzanie do ciężkiej emocjonalnie pracy lekkości i elementu zabawy.
Specyficzny głęboki uśmiech każdego klienta kończącego sesję świadczył o
tym, jak wiele dawała ta praca.
Nowe metody pracy psychoterapeutycznej są w dużej mierze reakcją na
panujące przekonanie o konieczności długiej i żmudnej pracy nad sobą. Z
pewnością minęły czasy wieloletnich, cotygodniowych spotkań na kozetce u
psychoanalityka. Ale nie chciałabym nikogo łudzić, że męczące nas
trudności życiowe możemy rozwiązać w ciągu paru dni. Z drugiej strony,
jestem prawie pewna. że korzystając wcześniej na przykład z sesji
psychologii zorientowanej na proces lub programowania
neurolingwistycznego, mogłabym znacznie skrócić moje zmagania z
uzależnieniem od jedzenia.
O programowaniu neurolingwistycznym słyszałam, że jest
spektakularne i że proponuje narzędzia, które przy obecnym tempie
rozwoju nauki i myśli wkrótce będą po prostu niezbędne. Parę książek na
temat NLP oraz kilka seminariów wprowadzających przekonało mnie, że
rzeczywiście warto z tych narzędzi korzystać.
Wiele zasad i idei proponowanych przez programowanie
neurolingwistyczne zgadzało się z moimi dotychczasowymi przekonaniami.
Tu również w chorobie i problemie widzi się sprzymierzeńca. Zwraca się
jedynie uwagę, że nasz sprzymierzeniec - podświadomość ma mentalność
trzyletniego dziecka i w bezmyślny sposób, nie zważając na koszty,
próbuje osiągnąć cele i urzeczywistnić pragnienia. Terapeuta stosujący
NLP, tak jak terapeuta pracy w procesie, nie ma gotowych rad dla swojego
klienta. Zakłada jednak, że podświadomość klienta najlepiej wie, jak
sobie pomóc.
Podstawowym zadaniem terapeuty NLP jest skupienie i umiejętność
wszechstronnej obserwacji niezbędna do odpowiedniego formułowania pytań.
Wyostrzony zmysł obserwacji uświadamia, jakim językiem głównie
posługuje się klient (w psychologii zorientowanej na proces mówi się o
odpowiednim kanale). Inaczej mówiąc, czy jego język obejmuje przede
wszystkim wrażenia wizualne, słuchowo - dźwiękowe, kinestetyczne czy
smakowo - węchowe.
Jednej osobie cudowna łąka kojarzyć się będzie z przepięknymi
kolorami kwiatów, drugiej z ciszą natury przerywaną brzęczeniem owadów,
komuś innemu z jedwabistym dywanem traw, a komuś jeszcze z mdławo -
słodkim zapachem kwitnących roślin. Terapeuta NLP, chcąc określić
"korzystną sytuację", pierwszej osobie powie, że widzi ją w tęczowych
kolorach, drugiej, że wszystko będzie grało, trzeciej, że pójdzie jak po
maśle. A czwartej, że będzie to sama słodycz. Wszystko dlatego, że aby
się porozumieć z drugim człowiekiem, należy mówić jego językiem.
Poznawanie klienta i jego języka dotyczy również stosowanych
metafor, a dalej idąc. Hierarchii wartości i głębokich przekonań. W ten
sposób można wspólnie dotrzeć do jego modelu świata i zobaczyć, co i
dlaczego w tym świecie nie działa. Zamiast starego modelu klient
wprowadzi nowy, przez siebie wybrany, który nie musi być bliższy prawdy,
ważne. żeby był skuteczny.
Programowanie neurolingwistyczne porównałam do przeprogramowywania
komputera w mojej głowie. W tej metodzie terapii cenię sobie
odpowiedzialność. Jaką terapeuta zostawia zainteresowanemu, co w
psychologii zorientowanej na proces przypomina wsparcie i asystowanie w
pracy oraz zaufanie głębokim możliwościom naszej podświadomości. To
dzięki NLP wciąż pamiętam, że najwięcej pomysłów na to, jak sobie pomóc,
siedzi w mojej głowie. Z NLP zaakceptowałam szczególnie dwie ważne
myśli. Pierwsza, że niemiłe wspomnienia i doświadczenia dotyczące
pewnych spraw tworzą niekorzystne nastawienie do przyszłych spraw do
nich podobnych. Kiedy myślę o jakimś zadaniu z niechęcią i niepewnością,
trudno mi zmobilizować swoją energię, wykorzystać wiedzę i intuicję, aby
zadanie to zrobić naprawdę dobrze. Jeżeli jednak dostarczę swoim myślom
wspomnień o innym zadaniu, z którego udało mi się wywiązać z radością,
lekkością i profesjonalizmem, stworzę w sobie korzystne nastawienie,
które pozwoli mi i tym razem wykrzesać z siebie podobne cechy. To
właśnie NLP nauczyło mnie wykorzystywać stare dobre wspomnienia po to,
aby tworzyć nowe dobre wspomnienia. I dotychczas zawsze byłam zachwycona
skutecznością takiego podejścia.
Innym ważnym doświadczeniem było nowe dla mnie spojrzenie na sprawy
konfliktowe. Do tej pory w moim przekonaniu konflikt oznaczał, że nie
umiem wybrać żadnego z wykluczających się rozwiązań. Mogłam albo gdzieś
pojechać, albo nie pojechać, zrobić coś lub nie zrobić. Za obiema
możliwościami przemawiały argumenty za i przeciw, a ja nie umiałam
dokonać wyboru. W pracy z NLP nie staramy się opowiadać po jednej ze
stron. Najważniejsze jest dostrzeżenie wspólnych korzyści, jakie dają
oba wyjścia. Zawsze przecież na swój sposób służą naszemu najwyższemu
dobru. W pracy z NLP zadaniem jest złagodzenie konfliktu.
Chodzi o to, aby zastanowić się, jakie korzystne cechy jednej
sytuacji można by przenieść do drugiej i odwrotnie.
W rezultacie znajduje się wyjście, które leży gdzieś pośrodku i
zawiera najkorzystniejsze aspekty obu stanów ekstremalnych, a eliminuje
ich cechy niekorzystne.
Zdaję sobie sprawę, że to, co napisałam o psychologii zorientowanej
na proces i programowaniu neurolingwistycznym, jest z pewnością
niekompletne, subiektywne i dalece wybiórcze. To samo zresztą dotyczy
wszystkich próbowanych lub stosowanych przeze mnie metod. Nie zamierzam
oceniać. Która z nich najlepiej może pomóc w pokonaniu problemów z
jedzeniem. Pragnę tylko zasygnalizować. że jest ich wiele i każdy, kto
chce sobie pomóc, może znaleźć coś dla siebie.


Zakończenie

Swoją długą drogę dochodzenia do siebie opisałam tak, jak
przebiegała. Niektórych może przerazić długość jej trwania. Nie twierdzę
jednak, że nikt inny nie zrobiłby tego szybciej, szczególnie teraz,
wykorzystując nowe dostępne metody i sięgając po profesjonalną pomoc.
Ale nie chciałabym nikogo łudzić. Wyleczenie z anoreksji, bulimii czy
kompulsywnego jedzenia nie nastąpi w ciągu tygodnia lub miesiąca. Czas
dochodzenia do normalności zależy od poziomu naszego strachu przed
zmianą oraz od indywidualnych przyczyn, dla których organizm woli
pozostać chory. Warto tylko pamiętać, że czas wychodzenia na prostą
można sobie ułatwić i umilić.
To jedno mogę zagwarantować. Najtrudniej jest spojrzeć prawdzie w
oczy i zrobić pierwszy krok. Potem, po pierwszym przerażeniu ogromem
pracy i rozczarowaniu, że nie ma prostej recepty na wyjście z
uzależnienia od jedzenia, przychodzi czas kolejnych kroków do przodu,
który jest znacznie lżejszy i przyjemniejszy. Od momentu rozpoczęcia
leczenia, czy jak to nazywam "pracy nad sobą", problem staje się
łatwiejszy do opanowania, łatwiej z nim żyć i łatwiej się cieszyć
życiem. Kolejne lata pracy są niczym w porównaniu z czasem je
poprzedzającym. Tak było ze mną. Od kiedy wzięłam ster życia we własne
ręce, stałam się znacznie szczęśliwsza, a życie zaczęło wynagradzać mnie
dodatkową radością i niespodziankami losu. Tego właśnie życzę wszystkim
osobom wahającym się przed zrobieniem pierwszego kroku w stronę pomocy
sobie.
Ukazując swoją drogę, miałam nadzieję, że zainspiruje ona
zainteresowane osoby do szukania własnej. Znam kobiety, które namiętnie
czytają książki kucharskie, po czym nie wykorzystują żadnego z nowo
poznanych przepisów.
Panie te są jednak mistrzyniami kuchni. A przeglądanie przepisów
stanowi dla nich wspaniałą inspirację do rozwoju własnej inwencji i
czynienia eksperymentów. Chciałabym, aby moje wspomnienia, myśli i rady
były taką właśnie "książką kucharską". Pamiętajmy, najlepszy doradca
siedzi głęboko w nas, chodzi tylko o to, aby do niego dotrzeć! Nie
obawiajmy się też swojego sceptycyzmu. Pewna jego doza bywa bardzo
przydatna. Nie pozwoli nam bezkrytycznie ulegać modzie i obiecywać sobie
zbyt wiele w zbyt krótkim czasie. Trzeba umieć przez sito własnych
uprzedzeń i przekonań przecedzić i czasami przyjąć parę nowych prawd.
Dla mnie ta trochę asekuracyjna postawa była bardzo korzystna. Z jednej
strony nie obawiałam się, że mogę trafić na coś nieodpowiedniego, wejść
w coś za daleko.
Z drugiej, pozostawałam otwarta na nowe myśli i drogi pomocy sobie.
Wkrótce przekonałam się, że to, co początkowo wzbudza moje podejrzenia i
obawy, z czasem może się okazać całkiem ciekawe i dobre. Muszę zresztą
przyznać, że dopiero wtedy zaczęłam odważniej angażować się w
proponowane mi metody pracy terapeutycznej, kiedy obiecałam sobie, że
nie pójdę dalej, niż jestem gotowa, i nie będę miała żalu do siebie,
jeżeli czasami, mimo własnych oczekiwań, nie pokonam tkwiących we mnie
blokad.
Chociaż książkę tę adresowałam do osób ogólnie uzależnionych od
jedzenia, najwięcej jednak napisałam o anoreksji, która jest mi znana.
Myślę, że każda ciężka choroba to krzyk duszy marzącej o tym, aby wyrwać
się z klatki, w której ją usilnie trzymamy. Nieważne, czy nazwiemy to
procesem wtórnym, czy sprzymierzeńcem; warto posłuchać, co choroba ma
nam do powiedzenia. Anoreksja jest dążeniem do samounicestwienia.
Zniewolona dusza krzyczy, że woli umrzeć, niż dalej cierpieć, ściśnięta
w klatce wszystkich "muszę", "powinnam", "trzeba", "należy". Najgorsze,
że anoreksja nakłada na chorą jeszcze więcej nakazów. Nic więc dziwnego,
że w takiej sytuacji doprowadzona do skrajności dusza może wybrać
śmierć. Nie dopuszczajmy do takiego stanu. Wysłuchajmy jej i dajmy
więcej przestrzeni. A odwdzięczy się śpiewem, jakiego nigdy do tej pory
nie słyszeliśmy.
Skłonności do tycia i kompulsywnego jedzenia to odwrotna, w
stosunku do anoreksji, strona medalu. Ale tak jak to bywa w przypadku
krańcowych przeciwieństw, u źródeł obu skłonności leży ten sam problem:
trudności z samokontrolą. Powszechne jest przekonanie, że grubasy to
ludzie, którzy nie umieją pohamować odruchu jedzenia.
A jednak większość otyłych osób, które znam, je stosunkowo mało i
przeważnie odmawia sobie posiłków uważanych za kaloryczne. Myślę, że
osoby jedzące kompulsywnie mają tak jak anorektyczki wyraźną tendencję
do ciągłego kontrolowania siebie i swojego życia. Rezultatem tej
nadmiernej kontroli jest jednak dążenie duszy nie do samounicestwienia,
lecz do szczególnego zamanifestowania swojego istnienia. Dusza osoby
kompulsywnie jedzącej krzyczy: "Nie dajesz mi prawa istnienia. To pokażę
ci. Jak wielkim istnieniem potrafię być!". Nic więc dziwnego, że w
takiej sytuacji stan ciągłej kontroli co jakiś czas przerywany jest
niepohamowanym rzucaniem się na jedzenie.
Z bulimią jest inaczej. Dotyczy trochę innej osobowości, wahającej
się, po której stronie stanąć: po stronie jedzenia czy braku jedzenia.
Niesie też ze sobą inne konflikty moralne. Z pewnością prowadzi do
wyrzutów sumienia. Jak można jeść i zwracać jedzenie. Kiedy na świecie
tyle ludzi umiera z głodu? Jak można tak dalece nie panować nad sobą?
Spróbujmy jednak tego nie oceniać. Moim zdaniem, bulimiczki
reprezentują osobowość stosunkowo najbardziej spójną wewnętrznie.
Miotane sprzecznościami - "przyjmować jedzenie czy go nie przyjmować" -
nie opowiadają się zdecydowanie po żadnej ze stron. Forma ich choroby
szczególnie wyraźnie wskazuje na dialog dwóch sprzymierzeńców
wewnętrznego JA. Może warto byłoby pomóc im w umiejętnej negocjacji i
załagodzeniu konfliktu przez wybór tego, co obie strony mają do
zaoferowania.
Wiele miejsca w tej książce poświęciłam Technice Alexandra, która
jest moją pasją. Nie zmienia ona sposobu życia ani sposobu myślenia. Ale
przygotowuje ciało do tego. Aby umiało wprowadzić w życie zmiany w
myśleniu lub zachowaniu, na jakie zdecyduje się umysł. Myślę, że właśnie
z tego względu jest to metoda szczególnie korzystna w przypadku, gdy
chora psychika, nadmiernie zaprzątająca umysł myślami o jedzeniu i
niejedzeniu, doprowadza ciało do szkodliwych nawyków jedzenia i
niejedzenia. Ale zaznaczam, każdy bierze sobie z Techniki Alexandra to.
Czym jest szczególnie zainteresowany, i to, na co jego organizm w
pierwszej kolejności pozwala. Mnie Technika Alexandra pomogła w
znalezieniu i zastosowaniu sposobów na opanowanie problemów z jedzeniem.
Ale kto inny uzyska dzięki niej większą sprawność i lekkość gry na
instrumencie, wyeliminuje dolegliwości kręgosłupa czy wzmocni i pogłębi
rezultaty prowadzonej psychoterapii. Nie jest to panaceum. lecz
narzędzie do łatwiejszego i swobodniejszego poruszania się w obszarach
własnych zainteresowań. Do większej odwagi w rozwoju. Którego kierunek
obieramy sobie sami.
Anoreksji wiele zawdzięczam. To dzięki niej musiałam zacząć myśleć
o sobie i swoim życiu. Dzięki niej zaczęłam żyć szczęśliwiej i być coraz
szczęśliwsza. Wiele też się nauczyłam. Nawet tego, jak wielka jest siła
naszych myśli.
Mimo że w dzieciństwie karmieni jesteśmy bajkami i opowiadaniami o
sile marzeń. Jako dorośli nie bierzemy ich poważnie. Ani bajka o złotej
rybce. Ani opowiadanie o Karolci i jej zaczarowanym koraliku
spełniającym wypowiadane życzenia nie nauczyły mnie ostrożności w
formułowaniu pragnień i marzeń. Nie przyszło mi do głowy, że głębokie
pragnienie bycia szczupłą w tak kosztowny dla zdrowia sposób zostanie
zrealizowane przez moją podświadomość.
Starałam się tu nie ukrywać. że w toku dochodzenia do siebie
zdarzają się momenty ciężkie i trudne. Podejrzewam, że w tego rodzaju
pracy nieuniknione będą chwile powrotu do głęboko skrywanych wspomnień i
stłumionych kiedyś emocji. Alice Miller w swej książce Dramat udanego
dziecka.
Studia nad powrotem do prawdziwego Ja tłumaczy. Dlaczego jest to
potrzebne:
"Doświadczenie silnych emocji wyzwala nie tylko dlatego, że pozwala
rozładować napięcie ciała, trwające od czasów dzieciństwa, lecz przede
wszystkim dlatego, że pozwala nam wyraźnie zobaczyć rzeczywistość,
uwalnia od iluzji, przywraca wyparte wspomnienia i często rozpuszcza
symptomy".
Rozumiem to następująco: tak jak w przypadku swobodnego ciała
potrafimy jasno odróżnić ból będący wynikiem chwilowego przemęczenia od
bólu wskazującego na stan chorobowy, tak samo psychologicznie
zrównoważony organizm umożliwia szybkie rozróżnienie źródła i znaczenia
bolesnych emocji. Omawiane tu wyzwolenie to dla mnie stan, w którym
umiem odróżnić chwilowy ból i smutek wynikający z obecnej sytuacji od
wypływających ze mnie silnych emocji, docierających do mojej świadomości
tylko dzięki skontaktowaniu się ze stłumionymi kiedyś bolesnymi
uczuciami. Dzięki takiemu emocjonalnemu wyzwoleniu drobiazgi życia
codziennego są tylko drobiazgami, a najpoważniejsze problemy tylko
poważnymi problemami. Żadne z nich nie jest ubierane w nieświadomą
otoczkę starego bólu emocjonalnego, który tłumiony i hamowany od lat,
pragnie się w ten zawoalowany sposób przy okazji, choć częściowo
wyrazić.
W ten sposób moja praca nad uzależnieniem od jedzenia okazała się
pracą z głębokimi problemami mojej psychiki.
W jej rezultacie nie tylko uwolniłam ciało od nękających je
problemów nie kontrolowanego jedzenia i tycia. Lecz doprowadziłam do
wyzwolenia mojej duszy. Która powoli naprawdę zaczyna śpiewać.
Książkę tę pisałam ponad dwa lata. Pierwsze rozdziały prowadziły
mnie przez dość trudne wspomnienia i wymagały czasu na "kwarantannę po
przebytej chorobie". Pod koniec poczułam jednak cudowną lekkość.
Uświadomiłam sobie, że wraz z przelaniem na papier (a konkretnie na
dyskietkę) relacji ze swoich zmagań z anoreksją. Ostatecznie zamknęłam
je w szufladzie wspomnień. Kogoś mogłaby dziwić szczerość i odwaga. Z
jaką mówiłam o swoich głębokich, może nawet wstydliwych problemach.
Wbrew pozorom nie było to wcale trudne. Wręcz przeciwnie, wspaniałe jest
uczucie, kiedy pisze się o tak ciężkich osobistych sprawach w czasie
przeszłym. Życzę wszystkim dziewczynom z podobnymi problemami, aby za
jakiś czas mogły podobną rzecz napisać o sobie...

Spis treści
Wstęp..........................................7
Rozdział 1 Początki.............................. 12
Rozdział 2 Uświadamiane i nie uświadamiane korzyści... 28
Rozdział 3 Pierwsze próby wzięcia odpowiedzialności w swoJe
ręce.......................... 40
Rozdział 4 Reiki........................ 56
Rozdział 5 Rebirthing..................... 69
Rozdział 6 Osiołkowi w żłoby dano.................. 81
Rozdział 7 Technika Alexandra - doświadczenia i
poszukiwania............ 95
Rozdział 8 Spoglądając na cień.................. 116
Rozdział 9 Dawanie sobie czasu................. 135
Rozdział 10 W drodze do siebie................. 157
Rozdział 11 Burze wychodzenia na prostą............ 177
Rozdział 12 Nie jestem sama.................. 202
Rozdział 13 Znaleźć wsparcie................... 223
Rozdział 14 To jeszcze nie koniec............... 244
Rozdział 15 Wciąż się uczymy.................... 258
Zakończenie.......................... 280






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bez Ciebie nie umiem zyc Happy End
Człowiek nie może żyć bez miłości na podstawie poznanych~C44
Nie umiem zyc
Sushi LEPIEJ TEGO NIE JEŚĆ!
Nie bójcie się żyć dla miłości
jeść aby schudnac moje notatki
Jak zjebać sobie życie, czyli czego nie robić, by żyć szczęśliwym wiecznie

więcej podobnych podstron