blog z japonii


06 lipca 2008

Japońska kuchnia - podejście pierwsze.



Pięć bułek, które przyjechały ze mną z Polski wydzielałam sobie bardzo skromnie. Wiedziałam bowiem co mnie czeka ze strony japońskiej kuchni - surowe ryby, wodorosty i zielony chrzan...Bleeee! (Dotychczas jedyny kontakt z prawdziwą japońską kuchnią miałam w samolocie gdzie zaserwowano mi nuddle z jakąś morską roślinnością, których mimo szczerych chęci zjeść się nie dało.) Niestety nadszedł w końcu ten moment gdy po "ludzkim" jedzeniu nie został nawet ślad.
Pierwszy dzień wytrzymałam o wodzie i herbacie. Kolejnego było już nieco gorzej - trzeba było wymyślić co tu zrobić żeby nie umrzeć z głodu (lub przynajmniej nie zwariować).
Aby było tanio (a wszystko tu jest nieziemsko drogie) wybór padł na supermarket. Na półkach roiło się od produktów o najprzeróżniejszych kształtach, kolorach i zapachach więc na brak wyboru nie można było narzekać. Nic jednak nie przypominało czegokolwiek, co wiedziałabym jak zjeść. Obierać czy nie obierać? Na zimno czy podgrzewać? Jeśli podgrzewać to jak? Oczywiście krzaki, od których roiły się opakowania w niczym nie pomagały. Wręcz przeciwnie - powodowały tym większą frustrację. Zrezygnowana wyszłam nie kupiwszy niczego.
Kolejne podejście. Bar. Tu przynajmniej wszystko jest już ugotowane i nie trzeba za dużo myśleć. Niestety Japończycy mają wiele umiejętności tylko nie tą najbardziej dla mnie niezbędną - umiejętność władania jakimkolwiek językiem poza japońskim. Przy odrobinie szczęścia można co prawda trafić na studenta, który myśli, że umie mówić po angielsku, ale zdania, które tworzy są raczej przypadkowym zlepkiem wyrazów i znaczyć mogą dosłownie wszystko. Zazwyczaj jednak ma się pecha i po trafieniu na nie-studenta rozmowa schodzi do poziomu machania rękami i ciężkiego japońskiego stękania. Jak łatwo się domyślić, tak też było i w przypadku obsługi wszelkich jadłodajni. Menu oczywiście jako nierozszyfrowywalne można było z góry odrzucić. Nie było rady - postanowiłam głodować dalej.
Cały dzień szwendałam się po mieście i nie dość że traciłam kalorię za kalorią i mój organizm tym bardziej domagał się posiłku, to jeszcze co chwila zdarzało mi się trafiać w małe uliczki w których roiło się od obskurnych i typowo swojskich (takie są najlepsze, bo jedzenie jest tradycyjne) barów, z których dobiegały zapachy przyprawiające mój organizm o szaleństwo. Podjęłam desperackie kroki zamówienia jednak czegoś w barze. Było o tyle łatwiej że udało mi się znaleźć jadłodajnię samoobsługową. Jedyne czego trzeba było się dowiedzieć to "co to"" i ""z czym to połączyć"". (choć już nawet "co to" przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie). Próby dogadania się z obsługującą bar panią skończyły się na przywołaniu z kuchni wszystkich pracowników, którzy skacząc wokół, wymachując rękami i demonstrując kolejno wszystkie czynności próbowali nauczyć mnie jak się bierze miseczkę z jedzeniem, tacę i stawiając jedno na drugim udaje do kasy. Tyle to akurat wiedziałam. Najgorsze, że nie umiałam im przekazać, że to już wiem więc najwyraźniej brali mnie za ostatniego tępaka i powtarzali lekcję od nowa. O dziwo ani nie zwariowałam ani nie zaczęłam tarzać się ze śmiechu (choć powiem szczerze, że nie wiele mi brakowało). Byłam przeraźliwie głodna. "O nie! Nie poddam się tak łatwo" - pomyślałam i obrałam inną strategię - zaczęłam chodzić między stolikami i szukać kogokolwiek, kto mówiłby po angielsku. Całe szczęście znalazła się jedna młoda dziewczyna która mnie "jako tako" rozumiała.
Pękając niemalże ze śmiechu skomponowała mi czteromiseczkowe danie i w mikrofali odgrzała to, co powinno się jeść na ciepło (był to bowiem zupełnie samoobsługowy bar). Na końcu zapytała czy chcę widelec... :P
Nie muszę chyba dodawać, że uwaga całej klienteli skupiona była na mnie (szczególnie jak stanowczo odmówiłam widelca i zawzięcie walczyłam z kotletem za pomocą pałeczek) jak również tego, że do chwili obecnej nie wiem co miałam okazję zjeść.

09 lipca 2008

Skośnookie dziwy. Część 1



Japonia jest zdecydowanie najdziwniejszym krajem jaki do tej pory udało mi się odwiedzić. Wszystko jest tu zupełnie inne i mimo że przed wyjazdem miałam okazję dowiedzieć się kilku niesamowitych faktów na temat tego narodu, to wciąż na każdym kroku Japonia zaskakuje i szokuje. Najbardziej niesamowite okazały się być rzeczy najbardziej zwyczajne. A oto kilka z nich.

Krótka notka pogodowa

Ochłodziło się. W ciągu dnia panuje teraz przyjemny chłodek 29C. Niestety wilgotność powietrza nadal 86% -jeszcze trochę i będzie można pływać (a że odbywać się to będzie w powietrzu, to nawet latać;) )

Japońska doba

Postanowiłam wyjaśnić kwestię numerowania godzin w Japonii. Zapytałam więc studentów pracujących ze mną w laboratorium. Przebieg rozmowy jest trudny do opisania, bo trzeba by użyć mnóstwa ochów, achów, westchnień, postękiwań, min wyrażających zrozumienie mimo braku zrozumienia itd. Przedstawię więc tylko wyniki moich konsultacji. Istnieją godziny: 25:00, 26:00, 27:00 oraz 28:00. Dowiedziawszy się powyższego, zadałam pytanie co z godziną 29:00. Na co zostałam chóralnie wyśmiana i potraktowana jak totalny nieuk -jak można nie wiedzieć że w dobie wyróżniamy TYLKO 28 godzin ?!?!?!

Co zrobić z katarem?

Wyjaśniła się również nurtująca mnie kwestia kataru. Rozwiązanie zagadki jest doprawdy szokujące!

Na ulicach Tokio można spotkać ludzi w podobnych maskach, jakie u nas noszą lekarze. Z początku myślałam, że ma to chronić przed wdychaniem spalin, co byłoby jeszcze w miarę logiczne - miasto jest naprawdę zatłoczone przez co i produkcja wszelkich szkodliwych wyziewów musi być nie mała. Jednak losowość z jaką spotykane były osoby noszące taką ochronę zwiodła mnie nieco z tropu. To jeden z dziesięciu policjantów kierujących ruchem, to ekspedientka w sklepie, to dziewczynka na rowerze, to znowu kierowca w samochodzie. Postanowiłam odkryć "gdzie jest pies pogrzebany".

Tera (jeden z moich współpracowników) potwierdził moje podejrzenia o błędności "spalinowej" interpretacji tego zjawiska. Okazało się bowiem, że w tym przedziwnym kraju maskę nosi się w przypadku przeziębienia. Każda osoba, która ma choćby podejrzenie infekcji, powinna zabezpieczyć się w ów ochronę aby nie roznosić choroby. Skoro więc wystarczy drapanie w gardle, to co musi dziać się w przypadku kataru?!? 48h kwarantanna? Szpital albo zamknięcie się w domu na cztery spusty? To już tylko moje domysły zbudowane na fundamencie rozmowy z Terą i lektury kuchennego ogłoszenia.

Jak widać na ulicy zakatarzonej osoby nie uświadczysz. Tak więc nurtujący mnie problem: "Jak zachować kulturę w przypadku chęci opróżnienia zatkanego nosa?" dla przeciętnego Japończyka po prostu w ogóle nie istnieje.

Mi, jako Europejce, pozostaje modlić się, by kataru nie złapać.

Toaleta

Kilka dni temu poszłam po raz pierwszy do toalety w budynku, w którym mieści się moje laboratorium. Wyglądała bardzo nowocześnie aczkolwiek zupełnie niepozornie. Cóż to było za zdziwienie, gdy po skorzystaniu z ów przybytku na ścianie zamiast jednego przycisku (który jednoznacznie służyłby do spuszczania wody) ujrzałam przyciski trzy. Wszystkie sowicie okraszone japońskimi znakami. Rozmyślanie nie na wiele się zdało -nie miałam pojęcia który do czego służy. Postanowiłam przetestować każdy po kolei aż trafię na ten właściwy. Niestety obrałam zła kolejność.

Przycisk nr 1 : Nacisnęłam. W całej toalecie rozległ się stosunkowo głośny dźwięk. Coś jakby szum wody. Zajrzałam w głąb mojej muszli - to nie moja woda szumiała. Po chwili poszukiwań udało mi się zlokalizować głośnik, z którego dźwięk się wydobywał. Jedyne przeznaczenie, które udało mi się znaleźć dla przycisku nr 1 to ... ZAGŁUSZACZ. Jak masz ochotę zrobić, że tak powiem, głośną kupę, to możesz sobie cały ten proceder zagłuszyć. Całkiem sprytnie i funkcjonalnie. Po ponownym naciśnięciu dźwięk umilkł.

Przycisk nr 2 : Nacisnęłam. Przycisk zaczął zupełnie niepozornie mrugać. Z początku myślałam ze na tym koniec. Dopiero po jakimś czasie udało mi się skojarzyć, ze to donośne BIP BIP BIP , które słychać za ścianą może również być moją zasługą. Po kolejnym naciśnięciu przycisk dalej mruga, a za ścianą nadal "BIP-a".

(aby zachować chronologię wydarzeń, na razie pozostawimy mrugający przycisk samemu sobie i przejdziemy do numeru 3 )

Przycisk nr 3 : Nacisnęłam. Jak się pewnie domyślacie z tą chwila osiągnęłam swój cel i woda została spuszczona.

Przycisk nr 2 cd. : Jako że z mruganiem i "BIP-aniem" nie za wiele się dało zrobić, z sercem w gardle wyszłam sprawdzić co narobiłam. Za drzwiami toalety znajdowała się zawzięcie mrugająca czerwona lampka wraz z przeraźliwie wyjącym głośnikiem. Malo tego. Na głównej klatce schodowej, wielki świecący kogut wydawał podobne dźwięki. Jak widać, w Japonii mają radę na wszystko -gdy zdarzy Ci się zatrzasnąć w toalecie (a komuż to się nie zdarza) to możesz poinformować o tym cały budynek. W końcu ktoś się zlituje (lub po prostu nie będzie mógł dłużej znieść tego paskudnego wycia) i cię stamtąd wypuści ;)

(dodane: 12 lipca 2008)
Mój światopogląd na temat japońskich toalet uległ zmianie jeszcze bardziej podczas weekendowego zwiedzania Tokio. Potrzeba udania się do WC dopadła mnie podczas zwiedzania gigantycznego wieżowca NS building w dzielnicy Shinjuku. Skierowałam więc swe kroki do pomieszczenia oznaczonego różowym kapelusikiem (w alternatywie była niebieska czapka Rumcajsa). Tu kabiny wyglądały jeszcze bardziej kosmicznie: siedzisko podgrzewane do temperatury ciała, możliwość włączenia muzyczki z regulowaną głośnością, funkcja bidetu z regulowanym ciśnieniem wody, przycisk o enigmatycznym tytule "spray" i wreszcie spłuczka.

14 sierpnia 2008

Byle na północ!


Będzie o tym jak to samotnie autostopem kombinowanym z pociągami pojechałam sobie na trzy dni w Japonię.

10:49

Wbiegam na stację Asakusa. Mam 2 minuty do odjazdu pociągu. Całe szczęście obsługa jest domyślna i widząc pędzącą mnie krzyczy "Sumimasen! sumimasen! Tobu-nikko?" [Przepraszam! Przepraszam! Tobu-nikko? (nazwa lini jadącej w stronę Nikko czyli w moją stronę)]. "Hai, hai" [tak, tak] odpowiadam i zaraz zostaje skierowana do właściwego pociągu.

Wsiadam w ostatnim momencie i już po chwili siedzę wygodnie, a Tokio przesuwa się wolno za szybą.
11:36

Jadę i jadę. Słucham tradycyjnej japońskiej muzyczki, którą dostałam od studentów pracujących ze mną w laboratorium i "podziwiam" widoki za oknem: ciasno przytulne do siebie domy, wąskie uliczki, szara blacha, szary beton, szara blacha, szary beton. A nad tym wszystkim plątanina przewodów elektrycznych. Im dalej od centrum tym blacha i beton bardziej szare a przewody bardziej poplątane.
12:00

Skończyły się zabudowania. Teraz za oknem przesuwają się ogromne połacie zielonych (chyba najpiękniejszą ze wszystkich zieleni) pól ryżowych z pozatykanymi gdzieniegdzie małymi domkami, ogródkami warzywnymi, gajami bambusowymi i rzędami szklarni. Za tym wszystkim, w oddali niskie zadrzewione pagórki.
12:51

Pagórki urosły w małe skaliste góry porośnięte wysokim lasem iglastym z gdzieniegdzie "powtykanymi" niewielkimi palmami.

13:08

Kuuuurde! deszcz! Przez całe dwa tygodnie pory deszczowej, które tu spędziłam, nie spadła z nieba ani kropla. Teraz mamy porę suchą - pada co weekend a nawet jak nie pada to wilgotność 85%. Sucho?
13:13

Marchewka jak z obrazka: duża, równa, o kolorze przepysznej marchewki. Zdrowe śniadanko. Biorę pierwszy kęs i... bleach... Niestety nie szata zdobi marchewkę. Moje śniadanie ma smak plastiku z domieszką aromatu marchewkowego (dajmy na to 10%). No ale to zawsze jakieś warzywo w tym kraju w którym owoce są morza a warzyw prawie nie ma.
13:38

Dobrze. Deszcz został ja jadę!
14:00

Pagórki rosły i rosły i teraz są juz górami z prawdziwego zdarzenia. Niestety oglądanie widoczków jest przez to ograniczone. Na góry nie ma bowiem innej metody niż przeciąć je tunelem na wskroś. Czasami tylko, gdy "zmieniamy" górę za oknem dzieją się rzeczy przepiękne: dolinki o stromych skalistych zboczach z rwącymi potokami, czasami małe jeziorka, palmy, gigantyczne cedry japońskie i moje ulubione bambusy. No ładnie, ładnie. Nawet ładniej niż w moim Shinjuku...;P
14:50

Wyjeżdżamy w końcu na równiny. No dość już tej jazdy. Pewna urokliwa wioska ułatwia decyzję: wysiadka. Dalej będę poruszać się autostopem.
14:54

Ach... w końcu prawdziwa japońska wieś. Drewniane domy otoczone ogródkami pełnymi warzyw i kwiatów. I pola, pola, pola. Zielone tą niesamowitą ryżową zielenią. Na horyzoncie nieregularne kształty gór. Przepięknie.
15:00

Idę wolnym krokiem starając się wchłonąć jak najwięcej Japonii takiej jak ta. Mijam starą drewnianą świątynię. Cisza i spokój. Jedyna napotkana osoba to mała babulinka. Mała bo japońska i jeszcze mniejsza, bo przygarbiona starością. Uśmiecha się "Konichiwa" [dzień dobry] i kłania. Odkłaniam się z uśmiechem."Konichiwa". Wkrótce domki zostają za plecami, a przede mną już tylko wąska droga wśród tanbo [ryżowej trawy]. Przy drodze drogowskaz: trzy strzałki opisane znakami kanji i hiragany. To jest dopiero podróż w nieznane!

15:10

O dziwo nie zatrzymuje się pierwszy samochód a dopiero czwarty. Przesympatyczna parka próbująca (z marnym skutkiem) wydusić coś po angielsku wiezie mnie do Tajima.
15:45

Wędruję przez miasteczko. W zasadzie mogłabym łapać i tu, ale idzie mi się tak przyjemnie, że nic nie zaszkodzi jeśli wyjdę poza zabudowania. Po drodze odwiedzam małe sklepy z porcelaną. Oglądam specjalne dzbanuszki do parzenia zielonej herbaty.
16:07

Na końcu miasteczka znajduję supermarket. Dobrze, bo poza sztuczną marchewką nic dziś nie jadłam. Spośród zapakowanych w plastikowe pudełka gotowych dań wybieram kulki z ciasta z kawałkami ośmiornicy w środku. 360Y za 8 kulek - nie jest źle. Ośmiorniczka w cieście zjedzona z widokiem na pola ryżowe to jest coś!
16:46

Dziadek zatrzymuje się z piskiem opon i zaprasza do środka. Mówi chotto [trochę] po angielsku i jedzie aż do Aizuwakamatsu. Super! Stamtąd mam już tylko 2 cm na mapie do celu.
17:40

Japończycy mają to do siebie, że złapani na stopa nie wysadzą cię w miejscu, gdzie ich droga odbiega od twojej, ale tam gdzie ty chcesz dojechac (nawet jeśli mają sporo przy tym nadrobić). Tak więc trafiam na dworzec w Aizuwakamatsu. Stwierdziłam bowiem, że wydostanie się autostopem z tak dużego miasta (dziadek mówi: "Chotto big") może być dość problematyczne, a przejazd 2 cm nie może być przecież bardzo drogi. Na dworcu doświadczam Japonii innej niż ta tokijska i wokoło-tokijska, którą znałam do tej pory. Tokijska japonia charakteryzuje się tym, że nazwy napisane są na dwa sposoby: krzakami i fonetycznie literami alfabetu łacińskiego. Tutaj zaś nikogo nie obchodzi biedny turysta - wszędzie krzaki, a po angielsku nie mówi absolutnie nikt.
18:24

Wysiadka w Inawashiro u podnóża wulkanu Bandai. Klnę pod nosem - leje jak z cebra. Postanawiam przeczekać największy deszcz na dworcu, a że chyba wyglądam na zagubioną, zagaduje mnie młody japończyk pytając dokąd chcę dojść. Mówię że właściwie to nie wiem. Minę robi dziwną pt "Boże! wariat!", ale kontynuuje dyskusję. Dowiedziawszy się, że jestem z Polski mówi "Dżendopry". Powiew słowiańszczyzny pod wulkanem Bandai. Od razu się robi milej na serduchu. Niestety to koniec jego umiejętności.
18:40

Trochę się uspokoiło. Zostawiam "dżendoprego" Japończyka, robie zdjęcia przydworcowym mapom i ciemnymi wyludnionymi uliczkami kieruję się na północny-zachód. Ku Bandai-san.
18:52

Jest "Seven eleven" (całodobowy convinient store) - bedzie kolacja. Po nieskończonej ilości gozaimas-ów i sumimasen-ów [uszanowania, serdeczności itp] wychodzę ze sklepu wesoło wymachując hukuru [siatką] z dwoma przepysznymi onigiri i herbatką jaśminową.

Onigiri to ostatnio moja ulubiona przekąska. Zlepiony na kształt graniastosłupa o podstawie trójkąta ryż faszeruje się przeróżnymi rzeczami: mięsem, wodorostami, rybami lub owocami morza, a następnie owija w przepyszny chrupiący papier z wodorostów. W zależności od farszu bywają trójkąty dobre i niedobre (zdarzają się i takie nie do przełknięcia). Co będzie w środku jest dla osoby nie znającej tajników pisma japońskiego istną zagadką. Z tego też powodu pierwsze tygodnie były dla mnie dość trudne. Kupowanie onigiri wiązało się zawsze z ryzykiem, że nie będzie się dało go zjeść. Dziś jest lepiej - spośród kilkunastu dostępnych smaków umiem wybierać te z tuńczykiem i majonezem oraz z krewetkami. Te są najlepsze i to one właśnie kiwają się teraz w mojej siatce. Będzie niebo w gębie!

19:08

Wędruję i myślę sobie, że samotne nocowanie na dziko to jednak nie taka wesoła rzecz. Mam przed sobą noc i muszę ją gdzieś spędzić. Japonia to zdecydowanie najbezpieczniejszy kraj, w jakim do tej pory byłam, ale i tak muszę przyznać, że czuję się niepewnie. Co gorsza namiot, który posiadam chroni jedynie przed wężami i komarami. Przed deszczem już niestety nie. Odpada więc możliwość rozbicia się gdziekolwiek. Potrzebuję dachu.

19:20

Znalazłam spanie. Przy wejściu do kompleksu świątynnego stoi zadaszony dzwon. Z jednej strony droga, z drugiej parczek należący do świątyni. Słychać modlitewne wycie mnichów i towarzyszące mu nieustannie dudnienie deszczu o mój nowy dach. Myślę, że tu mi będzie dobrze. Zastanawiam się tylko czy rozbijać namiot. Jak by nie było żółty namiot na środku dzwonnicy bardziej rzuca się w oczy niż leżący gdzieś w kąciku, zawinięty w śpiwór człowiek. Z drugiej strony jednak namiot bezpieczniejszy jeśli chodzi o komary i plecak. Pomyślę jeszcze.
Póki co czas podelektować się trójkącikami ryżowymi i mnisim wyciem (taka kombinacja nie zdarza się w życiu zbyt często).

21:03

Nie ma co po ciemku siedzieć. Czas spać. Zdecydowałam się na namiot. Jest tyle komarów, że nie da się żyć, a na tyle ciepło, że zakopać się w śpiworze nie da rady. Myślę, że najprędzej obudzą mnie mnisi dzwoniąc nad moją głową.

O. W świątyni właśnie zgasły światła. I na mnie pora. Dobranoc.

15 sierpnia 2008

Na północy.


Zakładając że 300km na północ od Tokio to północ:P
Czyli podróżowania dzień kolejny.

6:12
Wstałam. Żyję i jestem nawet wyspana. Prawdę mówiąc spałam jak zabita - sucho, ciepło i przyjemnie. Żadne mnichy nie przyszły.
7:00

Dwóch joggingujących panów.
-Good morning!
-Good morning!
-Where are you from?
-I'm from Poland.
-Oh! uh! Porando! Have a nice trip!
-Thank you.
I poszli. Taki zwykły poranek, a jak miło:)
7:30

Maszeruję w stronę wulkanu. Niestety co chwila zaczyna padać, popada 10 min i przestaje. Nie idzie mi się więc zbyt efektywnie - więcej czasu spędzam na przeczekiwaniu deszczu pod różnego rodzaju dachami.
7:45

Droga idzie pod górę, a ja razem z nią. Po jakimś czasie dochodzę do świątyni położonej na zboczu wulkanu. Niestety spojrzawszy w górę stwierdzam, że dalsza wspinaczka nie ma sensu. Szczyt zasnuty jest mgłą. Na pewno jest jakiś lepszy sposób na spędzenie dnia niż siedzenie w chmurze.
8:14

Na całe szczęście atrakcje tego regionu nie ograniczają się do jednej góry. Wulkan Bandai wybuchł ostatni raz niewiele ponad 100 lat temu. Erupcja była na tyle potężna, że zmieniła całkowicie okoliczny krajobraz. Płynąca z wulkanu lawa zatamowała bieg rzek na skutek czego powstał szereg malowniczych jezior. Na fotografiach, które miałam okazję zobaczyć przed wyjazdem park narodowy otaczający stożek prezentował się przepięknie. Tylko jeden szkopuł - na fotografiach nie padało. Mimo wszystko postanawiam przetestować piękno jeziorek.
8:30

W zasadzie to nie mam pojęcia dlaczego pani kierująca pierwszym przejeżdżającym samochodem się dla mnie zatrzymała.

Jak się okazało jechała tylko 500m dalej. Miała jednak tą cenną japońską cechę traktowania autostopu inaczej niż to się zwykło robić w Europie. Na moje "Lake! Lake!" połączone z machaniem rękami imitującym pływanie pokiwała głową i gestem poleciła mi zająć miejsce pasażera. Oczywiście nie dość, że odwiozła mnie nad samo jeziorko to jeszcze długo jeździła wzdłuż brzegu szukając najlepszej możliwej plaży.
9:05

W słoneczny dzień musi być tu przepięknie. Jezioro jest ogromne, bardzo czyste i ze wszystkich stron otoczone górami. Siedzę na brzegu i obserwuje Japończyków. Ten naród zaskakuje na każdym kroku! Nikt nie pływa w kostiumie kąpielowym. Wszyscy są ubrani w pianki, a na nogach mają specjalne buty, żeby nie skaleczyć się o , piaszczyste de facto, dno. Podchodzi grupka dziewczyn. Zanurzają lekko stopy i jak jeden mąż podnoszą pisk. Woda ma ze 3C mniej niż powietrze więc naprawdę ciężko znaleźć powód do pisku. Ech... Japonia...
Czas popływać. Potem ruszam nad ocean poszukać lepszej pogody.
10:57

Pochłaniam onigiri z krewetkami stojąc przy drodze. Przed sobą mam napis: "To Iwaki 104 km". A w Iwaki już ocean!!!!!
12:00

Niesamowite! Autostop to po prostu przepiękna sprawa. Autostop w Japonii to sprawa podwójnie przepiękna. Nie zdążyłam przejść 100m. Jakiś samochód hamuje gwałtownie na samym środku drogi. Z okna wychyla się dwudziestokilkuletni człowiek i krzyczy "Hichi hajku? Hichi hajku?" [autostop? autostop?] wystawiając kciuka żeby dosadnej pokazać o co mu chodzi. "Hai! Hichi hajku! Ocean!" - odkrzykuję. Już po chwili siedzę ściśnięta jak szprotka w samochodzie. Razem ze mną podróżuje kierowca, trzech pasażerów i ich toboły. Wszyscy są mniej więcej w moim wieku. Niestety z angielskim ciężko i po 10 min ich zasoby słownictwa się kończą. Oni przechodzą na japoński, a ja zaczynam toczyć nierówną walkę z sennością. Niestety jestem na przegranej pozycji.
Budzę się dopiero na parkingu przy wylotówce z Koriyama. Zegnam się z moimi dobroczyńcami i , żeby się rozbudzić, sprawiam sobie ciastko i kawę. Powieki opadają mi bowiem uparcie i wbrew wszystkim moim staraniom.
13:00

O rany! Zasnęłam. Kawa nie dała rady i nawet nie pamiętam kiedy moja głowa osunęła się na plecak. Spałam sobie na ławce na przedmieściach jakiegoś małego obskurnego miasteczka. Taka dość niewesoła okolica. Gdyby sytuację przenieść w analogiczne miejsce gdzieś w Europie, to obudziłabym się pewnie bez portfela, aparatu fotograficznego, który leżał sobie obok, a może nawet plecaka. Tymczasem ja drzemałam w najlepsze z pewnością, że w tym kraju nic mi nie zginie. Jak by to było pięknie gdyby wszędzie na świecie tak było...
13:15

Rzecz niesamowita! Upał ogromny więc postanawiam zajść do sklepu z ubraniami, który akurat był w pobliżu żeby się trochę ochłodzić (ach! dzięki Bogu za klimę!). Chodzę pomiędzy wieszakami , przeglądam ciuchy, a z głośników leci jakaś muzyczka. Nagle łapie się na tym, że podśpiewuję sobie razem z wokalistką, co wiecej podśpiewuję po POLSKU! (wokalistka też). Nie do wiary. Anna Maria Jopek w jakimś obskurnym sklepiku na totalnym japońskim "zadupiu"!
15:05

Ach piękny to kraj. Lepiej łapie się tylko w Turcji. Tam zatrzymuje się co drugi samochód. Tu co trzeci. Przyjechałam więc do Fukushima z pewna sympatyczną panią. Niestety tym razem tylko do centrum. A Fukushima wieeelka. W dodatku zrobiło się pieruńsko gorąco. Nie ma co marudzić. Plecak na plecy, w uszy kolejna lekcja japońskiego i w drogę w stronę wylotówki.

16:00

Wreszcie dotarłam na koniec tego strasznego miasta. Takie są jednak minusy jeżdżenia po lokalnych drogach - nikt nie jedzie dalej niż do najbliższego miasteczka. A potem trzeba się przedzierać...
17:00

Usadowiłam się właśnie wygodnie na pierwszym siedzeniu pierwszego wagonu pociągu do Matsushima. W garści bilet za 1400Y z wypisanym w kanji "skąd" i "dokąd". Co sprawiło, że na powrót zmieniłam środki lokomocji? A złapało mi się mercedesa. Czarnego, całego w skórze. Za kierownicą wytworny biznesmen, na siedzeniu pasażera prześliczna i równie wytworna żona biznesmena. Nie dość, że warunki pięciogwiazdkowe, to jeszcze para przesympatyczna i doskonale mówiąca po angielsku. Dobrze w końcu móc z kimś normalnie pogadać. Rozmawiamy o moich studiach, o Europie i flamenco. W pewnej chwili rozmowa między małżeństwem przechodzi na japoński. Naradzają się chwilę po czym z wracają się do mnie
- W żadnym wypadku nie możemy pozwolić Ci podróżować w ten sposób. To zbyt niebezpieczne. Odwieziemy Cię na dworzec w miejscowości, do której jedziemy.
- ale... yyyy... - próbuje dodać coś od siebie
- Ojczywiście chcielibyśmy dać Ci ten skromny prezent w postaci biletu. Mamy nadzieję i będzie to dla nas wielka radość gdy przyjmiesz od nas ten podarek.
- ale... yyy...
Próbuję tłumaczyć, że mam pieniądze i podróżuję w ten sposób bo lubię, ale oni wszystko juz postanowili. Nie ma dyskusji. Na stacji tłumaczą mi ze szczegółami gdzie się przesiąść, na jaką linię i co warto zobaczyć w okolicy. na koniec wciskają w rękę bilet i żegnają tysiącem ukłonów.
- Domo arigato gozaimasu [bardzo dziękuję] - Odkłaniam się nieudolnie.
18:20

Po mrożącej krew w żyłach (absolutnie wszystko napisane krzakami!) przesiadce w Saibu ląduję w końcu w nadmorskim miasteczku Matsushima. Mała budka wyposażona w okienko, wystajacego z niej staruszka i nic więcej oznajmia światu, że jest informacją turystyczną. Jedyne co tu można dostać to skserowana na różowo mapka okolicy oraz pytanie po japońsku czy przypadkiem nie potrzebuje hotelu. Różowe ksero nie na wiele się zda więc standardowo robię fotki wszystkim napotkanym mapom ulicznym i spacerkiem podążam wzdłuż wybrzeża licząc, że może uda mi się jeszcze dziś coś zobaczyć.

18:40

Jest już zupełnie ciemno. Miasteczko rozbłysło setką hoteli a ja zabieram się za poszukiwanie miejsca do spania. Po przestudiowaniu map dochodzę do wniosku, że najlepsza będzie do tego mała wysepka - jedna z tutejszych atrakcji turystycznych. Ale w nocy chyba nikt jej zwiedzać nie będzie...
21:00

AAAAaaaa! Uciekam stąd! Jak postoję tu jeszcze chwilę to albo zje mnie wstrętne skaczące robactwo albo będę miała okazję z bliska przekonać się co za zwierze czai się za tymi dwoma odbijającymi światło mojej latarki punktami, które od kilkunastu minut permanentnie się we mnie gapią. No ale od początku...
Przeszłam przez długi, pięknie oświetlony most i stanęłam przed mapką pokazującą plątaninę ścieżek na wyspie. Ogólnie cała powierzchnia pokryta jest lasem. Jest też świątynia, kilka punktów widokowych, jakaś łączka, toalety i trzy małe plaże.

Bomba! Jedna z nich będzie moja!
Wyspa nie jest oświetlona i widać ledwo na wyciągnięcie ręki. Czołówka trafiła więc na czoło, a ja, z myślą jak to pięknie będzie się obudzić, wyjrzeć z namiotu i ujrzeć szereg małych skalistych wysepek wystających z oceanu, wyznaczyłam azymut na plażę nr 1 i rozpoczęłam marsz. Daleko nie uszłam gdy zaczepiła mnie parka młodych ludzi (na oko 20-25 lat). Dziewczyna świetnie mówiła po angielsku i widać bardzo cieszyła się, że może z kimś pogadać. Przeszliśmy kawałek razem. Ludzie okazali się przesympatyczni i sama nie wiem czemu złamałam regułę mówiącą, że nie należy dzielić się ze wszystkimi tym, gdzie się śpi i co się je. No chyba że się trafi na podobnego wariata. Ale jak wiadomo wariatów wcale nie jest wielu, a nie-wariaty zaraz stwierdzają że tak się nie da ani spać, ani jeść, ani podróżować, ani w ogóle żyć i postanowiwszy, że coś mnie na pewno pożre, porwie albo zabije, postanawiają wybawić z opresji. Zupełnie nie wierzą, że pomocy nie potrzebuję i rozpoczynają akcję ratunkową wywracającą cały mój i okoliczny świat do góry nogami.
No więc tym razem dałam się omamić przyjemnej rozmowie i pozorom, że to wariaty i zostanę zrozumiana. Ludzie pokazali mi nawet dwa miejsca, gdzie według nich będzie mi najwygodniej - altankę na punkcie widokowym oraz łączkę. Jednogłośnie stwierdzili bowiem, że z plaży na pewno zmyje mnie w nocy jakaś fala.
Uznałam, że altanka to pomysł całkiem dobry, pożegnałam się z parką i rozpoczęłam rozbijanie mojego koślawego namiotu. Jednak po chwili namysłu stwierdziłam, że punkt widokowy będzie pierwszym miejscem gdzie ktoś może mnie znaleźć. A mimo że Japonia jest krajem bardzo bezpiecznym to lepiej by było gdyby jednak nikt o moim istnieniu nie wiedział. Chociażby dlatego, żeby spokojniej mi się spało. Wróciłam więc do pierwotnego pomysłu "plaża". Okazało się, że żeby się tam dostać trzeba przedrzeć się przez krzaki a następnie ześlizgnąć po pionowej skale.

Szansa, że ktoś będzie podobne sztuki praktykował w środku nocy była żadna. No a widoczek przepiękny - spokojny ocean z pozatykanymi gdzieniegdzie ciemniejszymi poszarpanymi kształtami mini-wysepek. Zupełnie spokojna, przyświecając sobie latarką, zabrałam się za konstruowanie obozowiska. I nagle słyszę "typ! typ! typ!". Myślę: "?!?!?" Gaszę światło. I nic już nie słyszę. Zapalam. "TYP! TYP! TYP! TYP! TYP!". Swiecę pod nogi i wydzę co tak uparcie typie'. Wielkie robaki (tzn jakieś owady) zwabione światłem skaczą po suchych liściach wydając te, całkiem nieciche, odgłosy. Nie mam wcale ochoty żeby powskakiwały do mojego namiotu a potem typałył sobie po mojej głowie przez całą noc. Gaszę więc czołówkę i postanawiam rozłożyć namiot na piasku gdzie nic nie skacze, a potem przenieść pod drzewa. Składanie małych rurek w jedną długą rurkę przerywa mi głośne "szszszszszsyyyyy". No nie! Co znowu? Swiecę w miejsce gdzie coś szyszył i widzę dwa żółte punkciki, które ciekawsko się na mnie gapią. Rozstaw punkcików sugeruje raczej kota niż niedźwiedzia więc postanawiam zbadać co to i czy mogę bez obaw kontynuować rozbijanie namiotu. COŚ wcale sie mnie nie boi i pozwala podejść całkiem blisko. Na tyle blisko, że stwierdzam, że to nie kot i że nie wiem co to. Jeszcze jeden krok do przodu i COŚ ucieka. No to zabieram się za kolejną partie małych rurek. "Szszszyyyyy". Swiecę. COŚ wróciło. Po tym jak coś uciekło i wróciło z 10 razy stwierdziłam, że nawet jeżeli uda mi się dostać do namiotu i nie wpuścić przy tym żadnego innego stworzenia, to dźwięki typaniał szyszaniał zmiażdżą mnie psychicznie.
Tak to się więc stało, że uciekam...
22:30

No i co? Nie zgadniecie! Leżę na futonie ( japoński rodzaj materaca), ten z kolei na macie tatami (tradycyjna japońska mata, którą wykłada się podłogi). Zawinięta w świeżutką pościel szykuje się do spania. Obok mnie japonka (pół pary, którą spotkałam na wyspie), za ściana japończyk (drugie pół).
Okazało się bowiem, że obawy aby nie mówić nikomu gdzie się śpi i co się je okazały się całkiem słuszne.Po rozstaniu ze mną parka zaczęła rozmyślać nad moim losem i doszła do podobnych wniosków, do jakich dochodzi 99% społeczeństwa w takiej sytuacji (że coś mnie pożre, porwie itd). Wywrócili okoliczny świat do góry nogami, obdzwonili pola namiotowe, sprawdzili pobliskie plaże na których spokojnie mogłabym spać na dziko i postanowili po mnie wrócić. Nie znaleźli mnie w altance więc poziom ich paniki wzrósł. Zaczęli sukcesywne przeszukiwanie wyspy. Musieli cały czas biegać, bowiem ledwo stali na nogach jak w końcu mnie spotkali. Było mi szalenie głupio - przecież poradziłabym sobie, a oni, zamiast ratować zwariowaną Polkę, mogliby miło spędzić wieczór we dwoje. Na nic zdało się tłumaczenie i dziękowanie. Wsadzili mnie do samochodu i pojechaliśmy do dziwnego ośrodka, w którym, jak wytłumaczyła mi dziewczyna, szkolono dzieci "how to become Japanese" czyli uczono wszystkiego, co porządny japończyk wiedzieć powinien - od zachowania przy stole po sposób składania futonu. Podobno wyjazd na taką szkołę jest obowiązkowy w czasie szkoły podstawowej. Pomiędzy dziecinnymi pokojami znalazł się i pokój dla nas. Oczywiście również musieliśmy dostosować się do panujących tam przedziwnych i bardzo surowych zasad. Aby ułatwić nam ich przestrzeganie, na ścianach wisiały różnego rodzaju instrukcje jak prawdziwy japończyk powinien wykonywać poszczególne (zwykłe i z pozoru i nie wymagające instrukcji) czynności. Przygoda niesamowita!
Dlaczego sama nie znalazłam sobie podobnego noclegu? Po pierwsze z założenia tanie noclegownie nie oferują widoku na ocean... Po drugie (już zupełnie serio) jedynie w drogich i luksusowych hotelach obsługa mówi po angielsku. A w ośrodkach takich, jak ten, który znalazła dla mnie parka, nie dość, że po angielsku nie mówi absolutnie nikt, to jeszcze boją się gajdzin-ów [cudzoziemców]. Boją się o to, że nie uda im się porozumieć oraz o to, że gajdzin nie będzie potrafił uszanować japońskich tradycji; wlezie w butach na tatami, nie zmieni kapci na łazienkowe wchodząc do łazienki... Nawet teraz, mimo, że byłam w towarzystwie dwóch japończyków z krwi i kości, właściciel miał poważne wątpliwości czy mnie przyjąć. Moi "wybawiciele" potrzebowali 20 minut intensywnego przekonywania okraszonego nieustannym kłanianiem się do kąta prostego zanim mężczyzna uległ.
Nocleg na najprawdziwszym futonie i tatami! suuuuuuper:D


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Viral Blog Post Case Study
EB TOU Ho Ho Ho GI Blog Train
blog
makowiec japoniec
Mitologia Japonii
R17 Rosja i Japonia
Gegra japonia i chiny
Lost one pl » Blog Archive » GSM zdejmowanie simlock a z Sony Ericsson (CID52)
Japonia we własnych sidłach

więcej podobnych podstron