Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
BRUNO JASIEŃSKI
[WIKTOR BRUNO ZYSMAN]
WIERSZE
PIERŃ O GŁODZIE
PRZEKŁADY
MANIFESTY
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
BUT W BUTONIERCE
[1921]
3
RZYGAJĄCE POSĄGI
Pani Sztuce
Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,
Przeraxliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera się głoSno cacao-choix.
Za oknami przeSwieca żółtych alej jesiennoSć,
Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,
Tylko białe posągi, strojne w swoją kamiennoSć,
Stoją zawsze na miejscu , niewzruszenie correct.
Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...
Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,
Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała
Nawet puScić się z szykiem po 3 szkłach curacao.
I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,
Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. -
Co Srody i piątki w Pani białym salonie
Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.
4
A ja - wróg zasadniczy urzędowych kuluar,
Gdzie się mySli, i kocha, i rozprawia, i je,
Mam otwarty wieczorem popielaty buduar
Platonicznie podziwiać Pani dshabill...
Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali,
Nawet lokaj drewniany już oSmiela się Smieć...
DziS będziemy po parku na wyScigi biegali
I na ławki padali, zadyszani na Smierć.
A, wpatrując się w gwiazdy całujące się z nami,
W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clict,
Zobaczymy raptownie Swiat do góry nogami,
Jak na filmie odwrotnym firmy Path & Co.
I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,
Jednej nocy pijanej od szampana i warg.
Kiedy w krzakach widziałem RZYGAJĄCE POSĄGI
Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.
IPECACUANA
Na pierwszym moim koncercie,
(A może mi tylko Sni się...)
Siedziała w trzecim rzędzie
Pani w niebieskim lisie.
5
Miała oczy wklęsłe,
Takie ogromnie dalekie.
I długie błękitne rzęsy.
I białe, zamszowe powieki.
Czytałem strofy rytmiczne.
Po mySlach tłukł się Skriabin.
Siedziały w krzesłach damy
Z welwetu i z jedwabiu.
Siedzieli w krzesłach panowie,
Patrzyli wzrokiem żabim...
Czytałem rytmiczne strofy.
Po mySlach tłukł się Skriabin...
I było wszystko, jak wszędzie.
I było wszystko, jak dzisiaj.
I była w trzecim rzędzie
Pani w niebieskim lisie.
Pluskali miarowo w ręce.
Rozeszli się wolno po domach.
Została kremowa Nuda,
Jak duża, Sliska sarkoma...
A potem księżyc stłukłem
I gażę chciałem we frankach,
I noc miała piersi wypukłe,
Jak pierwsza moja kochanka...
6
A wieczór byłem maleńki...
Płakałem w kąciku do rana
O smutnej niebieskiej Pani
Z oczami jak ipecacuana...
MORGA
Przyjechali czarną, zamkniętą karetką.
(Był wieczór... jesienny wieczór...
Błoto spleen zapatrzenie...)
WynieSli coS ciężkiego, nakrytego płachtą.
Postawili nosze na kamienie.
Robili rzecz zwinnie.
Lampa oSwietlała ich jasno, biało.
Było cicho... Deszcz Spiewał w rynnie...
Konie cłapały kopytami...
(... CoS się stało... CoS się stało...)
Przystanęło kilku ciekawych.
Patrzyli. Pytali.
Dolatywały pojedyncze słowa.
JakaS rozmowa urywana, krótka,
Prowadzona Sciszonym staccatem...
... 25 lat ... Prostytutka...
... sublimatem ...
PodnieSli nosze. Weszli do sieni.
(Deszcz padał... krople tłukły o dach...)
7
Jeden Swiecił im z przodu latarnią.
(... Taniec cieni ...)
PonieSli w dół po lepkich, wySlizganych schodach
Do ogromnej, sklepionej piwnicy.
Nosze stały rzędem.
CoS czarnego mignęło... przepadło...
Może szczur?... Może cień z ulicy?...
Jeden Swiecił latarnią.
Przystanął.
Postawili pod Scianą.
Wytarli głoSno nosy.
Wyszli.
Klucz zgrzytnął w zamku...
Jeszcze ciche oddalone głosy...
Jeszcze kroki cichnące na górę...
(... Jak mySli ... jak mySli ...)
Potem turkot po bruku za bramą...
I nic...
Cisza...
Ciemno...
Zostawili SAMĄ, zupełnie SAMĄ ...
Samą jedną na uboczu.
Nosze stały szeregiem nieruchome, nakryte.
Noga przy nodze.
Z kąta błysnęła para zielonkawych oczu ...
Jedna ... Druga ...
Wpatrywały się długo, badawczo ...
8
CoS szeleSciło po mokrej kamiennej podłodze ...
.............................................................................
Na górze paliły się lampy.
Chodnikiem wlókł się jakiS pijany robotnik,
Wieczny po oceanach ulic argonauta.
Ulicą z Swistem syren Scigały się auta.
Jerzemu, jeżeli chce
PANIENKI W LESIE
Zalistowiał cichosennie w cichopłaczu cicholas,
Jak chodziły nim panienki, pierwioSnianki, ekstazerki,
Kołysały się, schylały, rwały grzyby w bombonierki,
Atłasowe, żółte grzyby, te, co rosną tylko raz.
Opadały pierwsze liScie na sukienki crępe de chine,
Kołysały się rytmicznie u falbanek walansjenki,
Zapłakały białe brzozy, podkrążone demimondainki
I złe buki, stare mruki, pogrążone w wieczny spleen.
Zalistowiał, zakołowiał, zaechowiał w cichoSnie,
Posypały się kropelki na pluszowe pantofelki,
Zostawiły żal maleńki, zostawiły żal niewielki...
Pójdą dalej cieniem alej. Będzie płacz... a może nie...
9
MIŁORĆ NA AUCIE
Było złote, letnie rano w szumie kolnych heksametrów.
Auto szło po równej szosie, zostawiając w tyle kurz.
Zbity licznik pokazywał 160 kilometrów.
Koło nas leciały pola rozpluskanych, żółtych zbóż.
Koło nas leciały lasy, i zagaja, i mokradła,
JakaS łąka, jakaS rzeka, jakaS w drzewach skryta wieS.
Ja objąłem Panią ręką, żeby Pani nie wypadła.
Wicher zdarł mi czapkę z głowy i po polach poniósł gdzieS.
Pani Smiała się radoSnie błyskawicznym tremolando,
Obryzgany pani Smiechem Smiał się złoty, letni dzień
I w dyskretnym cieniu ronda z żytnich kłosów ogiriandą
Nasze usta się spotkały jeszcze pełne Swieżych drgnień...
Może pani chciała krzyczeć? Rwiat oszalał jak od wina...
Wiatr gwałtowny bił w policzki, wiatr zapierał w piersiach dech.
Auto szło wariackim tempem 160 wiorst godzina.
Koło nas leciały pola, kępy drzew i czuby strzech.
10
DESZCZ
Motto:
Oh, le bruits de la pluie...
Verlain
Pada deszcz. Pada deszcz.
Tańczą cienie na firance...
Biały Pierrot, nocny wieszcz,
Deklamuje lilii stance.
Nocą... CSSScho... Wszystko Spi...
JacyS... w kryzach... Mrok... rozpływa...
Wynosili coS przez drzwi...
Miękkie kroki wchodzą w dywan...
Krzywy pajac, biedny klown,
Głupi rycerz Beatryczy
Twarz wykrzywił zło, jak faun,
Na podłodze siadł i KRZYCZY...
Jak chcesz wrzeszczeć ciszej wrzeszcz!
Przyjdą ludzie!... Rwiatło wniosą!...
.........................................................
Pada deszcz. Pada deszcz.
Monotonnie. Capricioso.
Tobie, Reniu
11
TRUPY Z KAWIOREM
p. Jance Grudzińskiej
Pani palce są chłodne i pachną, jak opium,
Takie małe półtrupki anemiczne i blond,
Marzą o kimS, co by ich w pocałunkach utopił,
Jak w odymce błękitnej papierosa Piedmont .
Na nietkniętą serwetę coS bezgłoSnie opadnie...
(Białe astry w flakonach umierają przez sen...)
Pani milczy tak cicho, melodyjnie i ładnie,
Jak w najlepszych preludiach lunatyczny Verlain.
Może smutek zielony z twarzą negra z Zambezi
Owachlarzył dziS Panią, otuloną w pół-zmrok...
Pani słuchać chce moich egzokwintnych syntezji
Tak, jak pije się z kawą jakiS cordial-medoc.
Jednak Pani nie lubi przecież rzeczy zbyt ostrych
A czyż zawsze być można gentlemanem par force?...
Za minutę przyniesie nam szampana i ostryg
Lokaj z twarzą wyblakłą i pomiętą, jak gors.
Zresztą stać mnie dać nawet własne serce na rożen,
JeSli z niego przyrządzą apetyczne filet...
Pani pachnie dziS cała ostrygami i morzem,
A ja kocham tak morze, zapłakane we mgle...
12
Za szybami ponurych, zieleniących się okien
Pierwszy brzask się przeczołgał, znieruchomiał i legł...
Pani dzisiaj jest chora... Pani płakać chce... Shocking!
Wypłowiałe kotary słyszą wszystko... jak szpieg...
Pani widzi w drobnostkach zaraz ton psychodramy...
Chwile życia są kruche i słodkie, jak chrust.
Czy dlatego, że my się, par exemple, nie kochamy,
Nie możemy całować swoich oczu i ust?
A ja chcę dzisiaj pieScić Pani piersi bez bluzki,
Chcę być dziko bezczelny i mocny, jak tur.
Pani dużo ma w sobie z rozpalonej Zuluski,
Pani usta się Smieją i mówią: toujours!
Pani dzisiaj się marzy... jakiS sen o wikingu...
Purpurowe ekscesy niewyspanej Ninon...
Takie, jak Pani, bierze się w pędzącym sleepingu
Na poduszkach pluszowych rozebraną i mdłą.
I, wsysając się w piersi Pani ostro-mdły zapach
W końcach palców poznaje się budzący się wstręt
Do tych kobiet, co dają się na brudnych kanapach
Karmelkowo-lubieżne i pokorne, jak sprzęt.
W Pani spazmach być musi coS z sapiących ekspresów.
Pani nogi falują tak lubieżnie i zło.
W Pani mieszka księżniczka księżycowych ekscesów
I członkini zrzeszenia dla pań comme il faut.
13
A chce Pani? Zerwiemy raz z tą wszystką hołotą!
Polecimy na oSlep w samochodzie, jak w Snie.
U podjazdu na dole niecierpliwi już motor
Ofutrzony mój szofer w swoim czarnym pince-nez.
Zeskoczymy po stopniach i zatrzasną się drzwiczki.
Wszystko zmiesza się razem to co przed i co po...
Z pocałunków na rękach będziesz mieć rękawiczki
I z mussonu rajera na swoim chapeau!
Zatwostepią latarnie w oszalałym rozpędzie,
Zamigocą się domy i osuną się w dół.
Pójdą słupy i słupy i kosmate gałęzie,
Samym lotem z łoskotem rozcinane przez pół.
A w ustronnym salonie kiedyS póxno wieczorem,
Kiedy będzie znów jasno i wesoło i xle...
Blady lokaj we fraku nasze trupy z kawiorem
Poda sennie na tacy wytwornemu milieu...
PRZEJECHALI
Kinematograf
Piegowata służąca w białej bluzce w groszki.
KtoS wysmukły, z rajerem.
Przyjedziesz?... Nie mogę...
Hooop!!
Samochody. Platformy. Dorożki.
14
Kinematograf szprych
Z kółłomotem gruchotał po wyschłym asfalcie.
Poczekaj... Nie, nie, nie proS, bo mogłabym
ulec...
Dzyn! Dzyn!!
Tramwaj czerwony wytoczył się z alej.
Jeden. Dwa.
Minęły się w przelocie, dystansując drogę.
Złowieszczy Spiew szlifowanych szyn...
Mały człowiek w burym palcie...
Trrrrrach!!!
Stoppp!!
Hamulec!
Aaaaaaaaaa!!
Przejechali! Przejechali!!
RNIEG
Białe kwiaty gdzieS na korsie... może w Nizzy...
Kołowieje Cichopada BiałoSnieży.
Chodzą ludzie miękkostopi po ulicy,
Końca nosa im nie widać zza kołnierzy.
USmiechnęły się panienki w białych lisach
I podniosły wąskie palce aż ku ustom...
Był ktoS biały, co niebieskie listy pisał...
Było cicho. Było dobrze. Było pusto...
15
Z okna domu ponurego, jak Titanic ,
Zaechowiał i wysączył się, jak trylik,
Płacz zmęczonej prostytutki, której stanik
Zafarbował ogniokrwisty hemofilik.
KtoS się nagle chciał rozeSmiać, ale nie mógł...
(Oczy cichych czasem chłodne są jak marmur)
CzyjeS ręce pochyliły się ku niemu
Z łyżką ciepła, kochanoSci i pokarmu.
A ulicą chodzi siwa Matka Boska,
Szuka Żalu, Zrozumienia i Pokuty...
Po witrynach, po parkanach i po kioskach
Jaskrawieją rozrzucone moje Buty .
Chcesz? będziemy dziS przy gwiazdach tańczyć nago...
Daj mi dotknąć swoich miękkich ust-atłasów...
... Polecimy, na Bleriocie do Chicago
JeSć o zmierzchu słodki kompot z ananasów...
SPACER
Rpiew propellera do słów Heredii,
KiedyS zgubionych w smaltowej mgle...
Grałem jej jedną z moich komedii
W ekstrapowietrznym tylko-en-deux.
16
Słońce do głowy biło ekstazą.
Słowa spływały w jeden refrain.
Obserwowała mnie bezwyrazo
Spod tangoszalu przez face--main.
Nie wiem, czy brała, com mówił, serio.
(Dwie lekkie linie w kącikach warg...)
Pod nami warczał rytmiczny Bleriot
I wiatr całował błękitny kark.
PODRÓŻNICZKI
Towarzyszkom podróży na wszystkich
kolejach Swiata poSwięcam.
O podróże jednostajne na strzyżonym miękkim pluszu...
Wczoraj Marna, dzisiaj Wołga, jutro może Jan-Tse-Kiang...
Patrzę w oczy smutnej pani w fiołkowym kapeluszu
I już kocham się, jak sztubak, taki duży, sławny pan.
O wytarty plusz poduszki dosyć szorstkie wsprzeć policzki,
Turkot ciszę ukołysze, wszystko będzie, jak przez mgłę.
I znów przySnią mi się usta długorzęsej podróżniczki
Całowane gdzieS wieczorem koło Moskwy czy Louvain...
Przyjdą mySli wypłowiałe, jak dalekie sny o damach.
Tych, co kiedyS mnie kochały, zapomniały... może czas?...
Panieneczki złotogłówki zmysłowieją w oknoramach,
Ostrym wiatrom się oddają z całej siły, pierwszy raz.
17
Może Snią im się w wiatrakach baSniejące złotozamki...
Pociąg czhał przez pola wężem z siłą 400 HP...
Panieneczki złotogłówki obudziły w sobie samki,
Z przymkniętymi powiekami leżą wparte w kąt coup.
Znowu zacznie się sonata, tylko nie ta nasza, Jana.
Moja biedna, moja cudza, biała matuS małej Li...
CoS podkradnie się do okna, jakaS bajka Kellermana,
Będzie patrzyć niewidziana w tańcu spermy, ciał i krwi...
Może jestem trochę senny?... Może jestem trochę chory?...
Niestrawiony, pieprzny obiad wywołuje refleks, żal...
W rozdziawioną paszczę nocy depeszują semafory:
Jadę, król, do Polinezji, na swój autorecital!
MARSZ
Siostrom od Sw. Samki
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Tutaj. I tu. I tu. I tam.
Jeden. Siedm. Czterysta-cztery.
Panie. Na głowach. Mają. Rajery.
Damy. Damy. Tyle tych. Dam.
Tam. Ta. To tu. To tu. To tam.
W willi. Nad morzem. Płacze. Skriabin.
Obcas. Karabin. Obcas. Karabin.
Ludzie. Ludzie. Ludzie. Do bram.
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
18
Tam. Tam. Dalej. Za kantem.
Pani. Biała. Z pękiem. Chryzantem.
Pani. Biała. Czekała. W oknie.
Kwiat. Spadł. Kapnie. Na stopnie.
Szli. Szli. Rzędem. Po rzędzie.
Tam. I tam. I dalej. I wszędzie.
Młodzi. Zdrowi. Silni. Jak byki.
Wozy. Wiozły. W kozły. Koszyki.
W tłumie. Dziewczyna. Uliczna. Stała.
Szybko. Podbiegła. Pocałowała.
Ach! Krzyk. Tylko. To jedno.
Kwiaty. W pęku. Na ręku. Więdną.
Wolno. Cicho. Padają. Płatki.
W dół. Na bruk. Na konfederatki.
Eh! Pani. Pani. Biała.
Kurwa. Prosta. Przelicytowała!
Nam. Nam. Dajcie. I nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Panie. Panny. Panowie. Konie.
Jedzie. Dzwoni. Auto. W melonie.
Praczki. Szwaczki. Okrzyki. Kwiatki.
Chodxmy. Panna. Do. Seperatki.
Panna. Płacze: Idą. Na wojnę.
Takie. Młode. Takie. Przystojne.
Rzędem. Za rzędem. Z rzędem. Rząd.
Wszyscy. Wszyscy. Wszyscy. Na, front.
Eh by. Było. Młodych. Mam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
19
KtoS się. Rozpłakał. KtoS. Bez czapki.
LiScie. Kapią. Jak gęsie. Łapki.
W parku. Żółknie. Gliniany. Heros.
Chłopak. Z redakcji. Pali. Papieros.
KtoS. KtoS. Upadł. Nagły. Krwotok.
Ludzie. Ludzie. Skłębienie. Potok.
Co?... Co?... Leży... Krew...
Łapią... Kapią. LiScie. Z drzew.
PuSćcie! PuSćcie! PuSćcie! Ja nieechcę!
Kurz. Kłębem. W zębach. Łechce.
Krzyk. Popłoch. Włosy. Drżą.
Krew... W krwi... Pachnie. Krwią...
Tam. Tam. Poszli. Pobiegły.
Duszno. Pusto. Usta. O cegły.
Tu. I tu. I na rękach. Krew.
Bydło! Dranie! Rcierwy! Psia krew!
Eh tam! Gdzie już. Nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Poszli. Przeszli. Ile tu. Kobiet.
Panie. Idą. Gotować. Obiad.
KtoS. W żałobie. Nie wie. Gdzie. ISć.
Stanął. Stoi. Ogląda. LiSć.
Podniósł. Z drogi. Pomięty. Kwiatek.
Tyle. Panien. Tyle. Mężatek.
Tyle. Przeszło. Tyle ich. Szło...
Słońce. Rwieci. Żółto. I mdło.
Zaraz... Zaraz... Zaraz wam... Zagram...
Panie. W kawiarni. Piją. Mazagran.
20
Wieczorem. W domach. U Sw. Samki.
Przed. Matką Boską. Paliły się. Lampki.
TANGO JESIENNE
Z.K.
Jest chłodny dzień pąsowy i olive.
Po rżyskach węszy wiatr i ryży seter.
Aleją brzóz przez klonów leitmotiv
Przechodzisz ty, ubrana w bury sweter.
Od Sciernisk ciągnie ostry, chłodny wiatr.
Jest jesień, szara, smutna polska jesień...
Po drogach liScie tańczą pas-de-quatre
I po kałużach zimny ciąg ich niesie.
DziS upadł deszcz i drobny był, jak mgła.
W zagonach błyszczy woda mętno-szklista.
Wyskoczył zając z mchów i siadł w pół pas.
Słońcempijany mały futurysta.
Po polach straszą widma suchych iw,
A każda iwa, jak ogromna wiecha...
Aleją brzóz przez klonów leitmotiv
Przechodzisz ty samotna, bezuSmiecha...
21
I tyle dumy ma twój każdy ruch
I tyle cichej, smutnej katastrofy.
Gdy, idąc drogą tak po latach dwóch
Ty z cicha nucisz moje Spiewne strofy...
BUT W BUTONIERCE
Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach,
Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad.
Idę młody, genialny, trzymam ręce w kieszeniach,
Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak Swiat.
Nie zatrzymam się nigdzie na rozstajach, na wiorstach,
Bo mnie niesie coS wiecznie, motorycznie i przed.
Mijam strachy na wróble w eleganckich windhorstach,
Wszystkim kłaniam się grzecznie i poprawiam im pled.
W parkocieniu krokietni jakiS meeting panieński.
Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf.
One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.
One jeszcze nie wiedzą, one jeszcze nie wierzą.
PoezyjnoSć, futuryzm niewiadoma i X.
Chodxmy biegać, panienki, niech się główki oSwieżą
Będzie lepiej smakować poobiedni jour-fixe.
22
Przeleciało gdzieS auto w białych kłębach benzyny,
Zafurkotał na wietrze trzepocący się szal.
Pojechała mi bajka poza góry doliny
nic jakoS mi nie żal, a powinno być żal...
Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce.
Same nogi mnie niosą gdzieS i po co mi, gdzie?
Idę młody, genialny, niosę BUT W BUTONIERCE,
Tym co za mną nie zdążą echopowiem: Adieu!
23
ZIEMIA NA LEWO
1924
24
MARSYLIANKA
nie będę więcej sławił żadnej z dam
ani jej imię w Spiewnych strofach pieScił
odkąd ujrzałem cię raz pierwszy tam
w tym dziwnym nigdy nie widzianym mieScie
pamiętam wieczór jak wytarty gwasz
i w bramach domów przykucnięty przeraz
gdym nagle w tłumie ujrzał twoją twarz
i zrozumiałem że to właSnie teraz
ulica drgała wijąc się jak wąż
migotał witryn kolorowy miszmasz
i wiatr dął słodszy niżli ust twych miąższ
na których pręgą wyciSnięty krzyż masz
i nagle tłumu obolały guz
rozorał obłęd jak płomiennym zębem
i ktoS olbrzymi ręce w górę wzniósł
i w blachę słońca długo bił jak w bęben
25
a potem nagi poplamiony bruk
i bladych ludzi pierzchające garstki - -
uniosłem w oczach tylko chust twych róg
i twój niebieski kołnierz marynarski
nie wiem czy znajdę gdzie o tobie wieSć
czy mi się tylko cała wSnisz w legendę -
wiem że cię zawsze muszę w sobie nieSć
i w każdej twarzy już cię szukać będę
Sni mi się gorzki morskiej wody smak
gdzie przepływ w portach liże barki barek
i mam pod czaszką wieczny trzepot flag
i serce w piersi skacze jak zegarek
wiem to się stanie w jeden duszny zmierzch
będę szedł tłumem i jak lampa migał
aż raz przeleje się mój krzyk przez wierzch
i miastem wstrząSnie jak olbrzymi dxwigar
z rozpędu trzaSnie w moją głowę mur
i nagle przejdzie mój ochrypły bas w alt
ujrzę pod sobą biały chodnik chmur
a pod głowami nieba twardy asfalt
wtedy o wtedy - - czuję szat twych wiew
i zapach rąk twych poznam każdą tkanką
klękniesz i z twarzy mi obetrzesz krew -
kochanko moja smukła marsylianko!
26
PSALM POWOJENNY
już dawno Panie duch mój gotów
i przyszłoSć czeka uSmiechnięta
w rytmicznym chrzęScie kulomiotów
idą czerwone moje Swięta
do pulsujących tętnic ulic
gdzie tłum przewala swoje twarze
przypadłem ucho swe przytulić
i słyszę głuchy huk wydarzeń
już się zakończył wielki raut
na którym były ludów scysje
w ubranych w kwiaty kebach aut
już odjechały wszystkie misje
nie będzie więcej huku dział
Swistu szrapnelów i mitraliez
niech tańczy ten kto dotąd drżał
na niebie dzisiaj wielki bal jest
wszyscy jak byli - mieli rację
dowieSć im tego spory trud był
pan bóg pojechał na wakacje
i Swięci w raju grają w football
27
nikt ci nie plunie kulą w twarz
nikt ci już żeber nie połamie - -
cóż taką głupią minę masz
mój nieodrodny bracie-chamie?
napracowałeS się jak koń
na brzuchu miast stępiłeS bagnet
możecie złożyć w kozły broń -
więcej was bracia nie zapragnę
w kipiących tłumach rojnych Swiąt
pod zgrzebnym płótnem bluz roboczych
po nocach we Snie nie wiem skąd
widzę płomienne wasze oczy
od pociskami zrytych łąk
po progach mogił przeszła kolej
może wam plamy krwawe z rąk
obmyje cjank lub witriolej
coS się tu stanie coS się stanie
nad miastem zawisł strachu tuman
słyszę dalekich burz błyskanie
co w żyłach krew spiętrzają tłumom
na placu sklepikarze pospieszni i dziwni
spuszczają z ciężkim hukiem żelazne żaluzje
ci sami co przed rokiem zza węgłów sztywni
patrzyli jak armaty waliły im w gruz je
28
po asfalcie spieczonym i rudym jak krew
gromady bladych ludzi biegnących przez bulwar
chowają się za kępy suchotniczych drzew
które zeszłą jesienią opłukał kul war
na opuszczonym placu mr & merilis
tysiącem witryn w przerażeniu szczękał
kobiety wciskając się z powrotem w dekolty kryz
uderzały jak w febrze o szczękę szczęka
z trotuarów jak z żyznej podlanej grzędy
podnosiły się białe i fioletowe kwiatki
ludzie padając na twarz krzyczeli: nie będę!
i płakali nie wiadomo nad kim
na zielonych karuzelach bladzi policjanci
gonili złodziejów na drewnianych koniach
panowie! zatrzymajcie się! przestańcie!
panowie! zapomnijcie o nich!
towarzysze tramwajarze nie trzeba płakać
wstydxcie się macie łzy na wąsach
dziS będziemy jak piłki pod niebo skakać
poprowadzę was wszystkich w czerwonych pląsach
Chrystus zginął nie przyjdzie grzechów wam odpuScić
kiedy od ciężkich haubic pójdziecie za pługiem
odpuszczamy swoje nieprawoSci!
całujmy usta jedni drugim!
29
patrzcie! patrzcie jaki dziwny cud
jaka ogromna szalona nowina
przed lustrem tańczę w tył i w przód
na prawo i na lewo się kręcę
to jest naprawdę nagle pierwszy raz:
ja mam ręce! my wszyscy mamy ręce!
para cudownych kiszek u ramion nam dynda
możemy je zginać rozginać
podnosić opuszczać ile kto chce
powiedzcie! powiedzcie sami!
jaka wspaniała winda!
a ja mam także palce
którymi chwytam i jem
i nogi na których tańczę!
nie będziemy nikomu więcej
obrywali rąk ani nóg
chcemy żeby ludzi było jak najwięcej
i żeby każdy tańczyć mógł
na skraju zielonej drogi
pogodni siądziemy beztroscy w cudzie - -
aniołowie już idą umywać wam nogi
o dziwni niezgłębieni cudowni ludzie!
30
PROLOG
DO FOOTBALLU WSZYSTKICH
RWIĘTYCH
domy skaczą w konwulsjach sklepień
krew bulgoce ustami rynien
ręce moje wyciągam Slepe:
oddaj oddaj cóżeS nam winien!
gwiazdy z nieba lecą jak wiSnie
ostre dreszcze wstrząsają Swiatem
znowu przyjdzie zgwałci i ciSnie
noc-megiera w kolczykach Swiateł
puSć nas! puSć nas! dosyć już czekam!
otwórz wszystkim nieznane dróżki!
daj nam także do dzbanka z mlekiem
z chmur łyżeczką zbierać kożuszki
słyszysz dzieci co cię wołają?
przyjdx już! przyjdx już! wex nas i prowadx!
po alejach twojego raju
daj nam raz się przespacerować
czemu czemu karcisz nas gniewem?
złoSć otrząsam jak drzewa z szyszek
przed twym tronem stoję i Spiewam
otom panie Swięty franciszek!
31
przyjm nas! przyjm nas! wszyscySmy Swięci
dobrzy ludzie proSci i cisi
po cóż twarz twa jak kula rtęci
słońcem czarnym nad nami wisi?
jakoż brama twoja zamknięta?
otwórz! otwórz słyszysz kołatam!
przyszły lata naszego Swięta
wszystkich ludzi z całego Swiata.
zejdx już! zejdx już! nie każ się prosić!
dokąd każesz daremnie grzmieć mi?
krwi twej ofiar mamy już dosyć!
ciesz się z nami twoimi dziećmi!
po cóż po cóż na krzyżu poScisz
łaski swojej skąpisz wybrańcom?
dobrzy ludzie cisi i proSci
dawny Swiat ten zbawili tańcem
długo byłeS ze swoich sług rad
płacz nad nami Swiętymi w złoSci
o twe racje któreS nam ukradł,
z aniołami rzucamy koSci!
32
BAJKA O KELNERZE
kawiarnia była nabita szczelnie
kiwał się rajer nad każdym stolikiem
na palcach chodził po sali kelner
roznosił na tacy likier
i gdy do taktu orkiestry pstrej
stawiał przed goSciem kotlet
ujrzał we fraku Swiński ryj
zmieszał się nagle i pobladł
dziwny mu w mySlach zrodził się zamęt
w noc roziskrzoną po drutach biegł
cicho pod skrzypiec akompaniament
na dworze padał Snieg
i patrzył w ołtarz skąd schodził anioł
i wiatr go chłodził na strandzie
gdy kapał sosem na białą panią
w czarnym olbrzymim rembrancie
Snił mu się pomost rozkwitłych warg
i nie mógł po nim przelexć
i widział tylko spasły kark
i szczęk ruchomą czeluSć
33
cichutko w kącie stanął i wklęsł
jak dzieci nocą przy szybach
a białej pani trzepotał rzęs
bezgłoSnie krzyczał: wybaw !
przez cały wieczór chodził jak we Snie
wyrazy cedził skąpo
i tylko jeden raz się rozeSmiał
kiedy przynosił im kompot
i widział halle o złotych stołach
jasne jak nigdy przedtem
kiedy go cicho ktoS z nich zawołał
wolno na palcach wszedł tam
i pobladł tapet wiSniowy pastel
nim krzyk kobiecy je pożarł
gdy gardła goScia obwisły plaster
otwierał kelner NOŻEM!
34
WIERSZE Z CZASOPISM
35
POGRZEB RENI
Tobie Malutka, wszystko co dobrego
napisałem i napiszę kiedykolwiek
Motto:
Jak chcesz wrzeszczeć - ciszej wrzeszcz!...
Przyjdą ludzie!.... Swiatła wniosą!...
Jasieński
1. Zielone noszą suknie z muSlinu i trawy
Bez xrenic mają oczy jak ludzie w obłędzie.
Nocą raz je widzieli schodzące nad stawy,
Gdzie poSród czarnych lilii Spią żółte łabędzie.
Kiedy palce drapieżne jak wSciekłe pająki
Na klawisze rozpuszczą i każą się prężyć -
Krowy ryczą w oborach spędzane na łąki
I szczury z nor wyłażą zezować na księżyc.
Ranki teraz są chłodne i mienią się strachem.
W pokojach szepcą szafy i tańcują stołki.
Nocą długo ktoS chodził koło moich sztachet,
A na progu znalazłem czerwone fiołki...
2. Przyjechali wieczorem, o zmierzchu.
Nikt nie wyszedł otwierać im bramy.
Zatrzymali się z dala od mieszkań.
Poszli w górę tylnymi schodami
36
Nikt nie widział ich przedtem i potem,
Mieli w rękach narcyzy i róże.
Gdy nad ranem wracali z powrotem,
Cichy płacz było słychać na górze.
3. Chodził pajac po pokoju,
Na nogach się huStał.
KtoS się długo w sali stroił,
Nie pozwalał pójSć tam.
Aa aa
Moja mała będzie spała.
Nie wpuszczę tu żadnych ludzi,
Jeszcze mi ją kto obudzi.
Chodził wiatr, wpadł do sali
Tam i drzwiami stuknie.
Aa aa
Moja mała będzie spała
Powróciła dzisiaj z balu
W wieczorowej sukni.
4. Ubierali ją po cichu, zatrzymali zegar.
Dwóch wkładało pantofelki, jeden znosił kwiatki
Tulipanów nie mógł znalexć, po ogrodach biegał.
Białe kwiatki, kwiatki w ratki Panabogamatki.
Kto znów chce się ze mną widzieć?
Teraz już jest noc.
Powiedzcie im, że mnie nie ma.
Niech idą na lewo.
37
62-622 to nie mój telefon...
Chodził pajac po pokoju
Do samego rana.
KtoS ją długo w sali stroił.
Jeszcze nie ubrana.
Takie głupie bywa życie...
Chodził pająk po suficie.
Aa aa
Patrz, patrz, jak ładnie!
Jak on nie upadnie!
Chodził, chodził, drogę macał, huStał się jak Slepy...
Niech już oni sobie idą.
Po co oni znów
Grają one-stepa.
Renia nie chce tańczyć...
Renia jest zmęczona...
Powiedzcie im niech przestaną.
Już jest póxno przecież
Zaraz będzie rano...
5. Teraz noc gdacząc jak kura
Zniosła okrągłe księżycowe jajko.
... Widzisz, on płacze, że nic nie wskórał.
Chodx, to ci zaraz opowiem bajkę...
38
Był raz sobie taki pajac,
Co się Smiać nie umiał.
Raz się pajac cjanku najadł,
Chorował i umarł.
Aa aa
Spadłą z nieba jedna gwiazdka.
Taka mała opowiastka.
Co to komu po tem.
Kto by się kłopotał.
6. Jak chodzili naokoło, coS szeptali przy tem.
Mieli twarze bardzo blade, poplątali nici.
KtoS przychodził nieznajomy o ręce się pytał.
Pokazali mu na księżyc, skurczył się i przycichł.
Ta tak tak tak
Taka mała figurynka
Wydłużała się, słuchała,
Słaniała się, bladła.
Księżyc wszedł za chmury
Z etażerki spadła!...
Aaaaa!!
7. Poszły koła po wodzie
Duże małe duże
KtoS ich widział jak uciekli.
Podeptali róże.
Kraków, noc 24 V 21
39
WIOSENNO
genialnej recytatorce tego wiersza
p. Irenie Solskiej-Grosserowej
TARAS koTARA S TARA raZ
biAłe pAnny
poezjAnny
poezOwią poezAwią
poezYjne poezOSny
MAKI na haMAKI na sOSny
rORnym pełnowOSnym rAnem
poezAwią poezOwią
pierwsze
szesnastoLEtnie LEtnie
naIWne dzIWne wiersze
kłOSy na włOSy bOSo na rOSy
z brUZDy na brUZDy jAZDy bez UZDy
słOńce uLEwa zaLEwa na LEwo
na LEwo na LEwo na LEwo prOSTo
OSTy na mOSTy krOST wodorOSTy
tuPOTY koPYT z łoPOTem oPADł
oPADł i łoPOT i łoPOT i POT.
40
NA RZECE
na rzece rzec ce na cerze mrze
pluski na bluzki wizgi
w dalekie lekkie dale że
poniosło wiosłobryzgi
o trafy tarów żyrafy raf
ren cerę chore o ręce
na stawie ta wie na pawie staw
o trące tren terence
na fale fal len na leny lin
nieczułem czołem czułem
od doli dolin do Lido lin
zaniosło wiosła mułem
ZemBY
- Rapsodia -
Zimne. Sztywne. Obrzękłe.
Z oczami powleczonymi szkliwem,
Co w nocy Swieci,
Kiedy zaraz za Scianą ktoS odchodzi chory.
Dziwne.
Jak bajka
Dla małych, grzecznych dzieci
41
W długie zimowe wieczory,
Kiedy za oknem
Rnieg
Pada i pada, zasnuwając teren
Swoją dziwaczną, białą monotonią.
A z półotwartych drzwi kipiących barów
Buchają kłęby -
Ze wszystkich kątów.
Z czarnych lupanarów,
Z suteren
Niejednostajnie,
Urywanie
Dzwonią
Zemby...
I te,
Co mają w sobie jakiS smęt malutki,
Ostre - przeciągłe - zgrzytliwe
Zemby brzydkiej ospowatej prostytutki,
Co wraca do domu nad ranem
Zmarzła i nietknięta
Jak pies,
Z natręctwem takiej, co nie znalazła klienta,
GdzieS pod parkanem,
Czekać na cudzych wracających goSci,
Na ich zjadliwe zaczepki...
A wiatr szczypie za łydki
ObleSny i lepki.
A skądS głęboko, z wnętrznoSci,
42
Idzie suchy, nieprzyjemny stuk
Siekanych koSci.
Wyżej i niżej.
Do - Re - Mi - Fa - Sol...
Jak dziwne, upiorne gamy
Z jednym powracającym refrenem,
Które Spiewa w salonie konającej damy
Stary półobłąkany profesor solfeggia,
Przelewają się długim powłóczystym trenem
w Szybkie, nierówne,
Rozklekotane arpeggia.
I te,
Jak drobne maleńkie pralinki,
Naiwnie chrupkie,
Mdło niedokrwiste
Zemby chudej, nierozwiniętej dziewczynki,
Którą w parku
Zgwałcił szesnastoletni onanista
I zaraz, przerażony, uciekł po kryjomu...
A teraz siedzi sama, mocno zacisnąwszy nogi,
I trawi w sobie ogień, co ją pali jeszcze,
I nie Smie wracać do domu,
Nieruchoma jak drewno, wpatrzona w przestrzeń,
I tylko w ciszy, jak szept złowrogi,
Melodyjnie, urywanie długi,
Zemby wydzwaniają swoje bachofugi...
I te,
Łoskotnie, rozpaczliwie, dziko.
43
Rozlegające się długo po nocy
(Może do rana...)
Zemby małego powalanego chłopczyka,
Który wpadł, bawiąc się w rynsztoku, w kanał
I długo krzyczał pomocy,
I wzywał siostry,
Zaczem,
Zmęczony płaczem
Wtulił się w czarny, oblepiony kąt
I boi s i ę całą powierzchnią skóry,
A naokoło z skrzepłej, brudnej cieczy,
Skąd idzie zaduch i swąd,
Wysuwają łby
Czarne, obSlizgnięte szczury.
Łby wielkie, płaskie...
Tu - i tu - i tam...
I tylko w ciszy od lepkich Scian,
Rosnących w straszne, owłosione zręby,
Miarowym, suchym, twardostajnym trzaskiem
Łoskocą zemby.
I te
Nerwowe, nierówne,
Przechodzące w przySpieszone pasaże
Zemby podnieconego kochanka
W fiołkowym buduarze
Mężatki,
Kiedy drżącymi rękami
Zdziera z niej ostatnie szmatki,
44
A ona czeka pokorna i mała...
I przez dessous
Dotknął się rozpalonego ciała,
I czuje nagły przypływ falującej chuci,
A stara się być spokojny,
Rozsznurowując ostatni bucik,
Kiedy pot mu kroplami wystąpił na czole,
A zemby tłuką się i Spiewają
JakieS dziwaczne barkarole...
Na koncercie w natłoczonej sali
Blady, zdenerwowany muzyk
Tańczy palcami po klawiaturze
Dzikie gawoty Szopenowskich walców
I słyszy wszędzie ten rytm
I stukot - i stukot - i stukot,
Co mu wychodzi spod palców,
Co mu się w palcach przeplata, .
Równy, monotonny, złowrogi,
Jakby dzwoniły naraz
Wszystkie zemby całego Swiata...
I w paroksyzmie trwogi
Zatrzaskuje straszną klawiaturę,
Która ma też stukające
Rozklekotane zemby ...
I widzi nagle w tłumie, piętrzącym się w górę,
W długie, półkolem; biegnące krużganki
Poprzez lorgnony, egrety, rajery
Z niszy parterowej loży
45
W uSmiechu wydekoltowanej kochanki
Błyszczące zemby PANTERY.
[ZMĘCZYŁ MNIE JĘZYK...]
Zmęczył mnie język jak twardy zlepek.
Jestem jak człowiek, co lampy przerosł.
Na skrzyżowaniu dwóch wrogich epok
stoję, cynicznie gryząc papieros.
Nudzą mnie wiersze najszczersze, bo
poznałem wszystkich mów Niagary.
Z jednych słów umiem tak jak Rimbaud
stawiać katedry i lupanary.
Znam słowa Smigłe jak uda sarn.
u Znam słowa równe biblijnym psalmom,
Nad łóżkiem moim Spiewał Verhaeren
i długie fugi zawodził Balmont.
Tańczą mi w wSciekły porwane trans
twarze i domy, ludzie i rzeczy.
Umiem być chłodny jak Huysmans,
umiem być dziki jak Palazzeschi.
46
Hałas szantanów i ciszę mórg
zakląłem w strofy pijane rytmem.
Dzieckiem mi bajki mówił Laforgue
i zimne hymny skandował Whitman.
Mógłbym na nerwach dojrzałych panien
grać jak na strunach, cienkich jak włoski.
Mogę tak pisać jak Siewierianin,
Mogę tak pisać jak Majakowski.
Mogę tak pisać jak Apollinaire.
Mogę tak pisać jak Marinetti. -
Tamte drapieżne, lubieżne kobiety
rozdarłyby mnie na żer.
O bracia włoscy, rosyjscy, francuscy,
tacy ogromni w swoim patosie!
O ukochani, najdrożsi, bliscy -
mam już was. wszystkich po dziurki w nosie!
Nocą mi w łóżku nie dają spać
olbrzymie stosy wrzeszczących poezji.
Chcę biec, uciekać, nie słyszeć, gnać!
Precz, z Europy do Polinezji!
O tłumie panien, czytających Ewersa,
Zachwycających się Romain Rollandem!
Ucieknę od was aerolandem!
Jak łatwo serca chwytać zamiast sersa!
47
PuSćcie, bo będę krzyczał jak cham!
I walę pięScią w twardy parapet.
W mieszkaniu moim nie takie mam
tapety z wierszy i wiersze z tapet!
Poezjo! Utrzymanko eleganckich panów!
Anemiczni, nerwowi, bladzi masturbanci!
Precz! Chcę dziS sławić czarnych, ordynarnych chamów,
co nie potrafią France a odróżnić od francy!
O ekstatyczny tłumie żarty przez syfilis!
Zaropiałe, cuchnące, owrzodzone bydło!
Kiedy w czarnym pochodzie nade mną się schylisz?
Wszystko mnie już zmęczyło i wszystko obrzydło!
Ręce wasze potworne, pokręcone palce,
Gigantyczne, czerwone, obroSnięte macki,
którym wszystko podatne jest, jak chleb z zakalcem,
więcej mówią mi jedne, niż cały Słowacki!
Stworzę wam sztukę nową, sztukę czarnych miast.
Będzie mocna jak wódka i dobra jak piernik.
Zdziwicie się, że tyle jest na niebie gwiazd,
których żaden wam przedtem me odkrył Kopernik.
W waszych stęchłych zaułkach, gdzie króluje wciąż
pokraczny mały Chrystus oprawiony w ramki,
tłum czarny się przewala jak olbrzymi wąż,
zapładniając brzuchate, tłustopierSne samki.
48
Będą rodzić pod płotem, pod próg, byle gdzie
malutkich czarnych ludzi sine od boleSci
i już krztuszą się wami przedmieScia i wsie
i już was więcej żadne miasto nie pomieSci.
Wylejecie zatorem za rogatki bram
olbrzymia czarna masa, straszna i wspaniała,
i sto tysięcy pięknych, wypieszczonych dam
odda wam swoje białe i pachnące ciała.
Rozsypiecie się morzem wielobarwnym, pstrym,
na wszystko spadnie z góry wasz miażdżący młotek
i pociągnie za wami popielaty dym
z tysiącletnich wszechnic i czarnych bibliotek.
Chodxcie! Chodxcie tu wszyscy! Pąsowi! We krwi!
O Tłumie! O Motłochu! Tytanie! Narodzie!
Odsłońcie głowy z czapek i zamknijcie drzwi!
ZaSpiewamy dziS razem wielką PieSń o głodzie .
Kraków, w kwietniu 1921
DO FUTURYSTÓW
Już nas znudzili Platon i Plotyn,
i Czarlie Chaplin, i czary czapel -
rytmicznym szczękiem wszystkich gilotyn
piszę ten apel.
49
Dziwy po mieScie skaczą już pierwsze,
zza kraty parków rzexby wyłażą,
kobiety w łóżkach skandują wiersze
i chodzą z niebieską twarzą.
Po cztery głowy ma każdy z nas.
Przestrach nad miastem zawisnął niemy.
Poezja
z rur się wydziela
jak; gaz.
Wszyscy zginiemy.
Dzień się nad nami zatrzymał złoty
i pola nasze pobił grad,
jakby wytoczyła przeciw nam kulomioty
Niebieska Republika Rad.
Krzyczały w gazetach telefony i Paty,
że w zimie nie starczy nam chleba -
Nikt z nas nie dożyje do zimy.
Przyszedł czas ostatniej krucjaty.
Tłumie,
coS mnie okrążył i chciał bić laskami,
czemuż stoimy.
Niech poeci idą do nieba.
Jestem z wami.
Nie będzie więcej żaden,
któremu do ust swój dzban dasz,
pieScić nam oczu jadem
gęstym jak bandaż.
50
Przyjacielu Anatolu,
połóż, połóż tu się
i gdy ci spadnie na czaszkę mój młotek
i szczury się na nią wgramolą,
nie krzycz z teatralnym gestem:
I ty, Brutusie .
To ja jestem.
I wyciągnę ci z głowy,
jak magik,
domy,
okręty,
księżyce
i dragi,
kobietę z dzieckiem,
flagi wszystkich nacji,
bezcenne słowa po dolarze karat.
Dzisiaj sprzedaję hurtem
z licytacji
cały aparat.
Próżno się wdzięczy chmurek rokoko,
na plafon nieba rzucone bazie.
Nikogo więcej księżyc - gonokok
tęsknotą nocy nie zarazi.
Znów będzie wiosna raz tylko na rok
i jedno słońce w niebo się wkroSci.
Jak tynk
obleci ze Swiata
barok
poetycznoSci.
51
Nie będzie kobiet brzuch
jak dynamo
milionem wolt im w głębinie wrząca
będą po prostu drżały,
gdy nam
o
ciała ich miękkie
pluSnie żądza.
Znów będzie ogród,
jak ogród
i róż chwiejące się metry.
Rwiat rozprostuje się nagle na powrót
w nowej, słonecznej geometrii.
Znikną,
jak wrzody,
które ktoS przegniótł,
sznury tych,
miejsca nie było przed kim -
z wiaderkiem w ręku
każdy przedmiot
pooklejali w etykietki.
O zamknij oczu swoich semafor.
Snów yokohamy kąpią się w kwiatach.
Idziemy
wydrzeć z lawy metafor
twarz
rysującą się
Rwiata.
52
MORSE
WłaSciwie
to jest może najdziwaczniejsza z naszych wszystkich maskarad,
kiedy w obcisłych paltach
przesadnie correct
wychodzimy na wiosnę defilować korsem
a nikt nie wie, że każdy z nas, papieży sekt,
to po prostu ubrany w miękki pless
aparat
systemu Morse.
We dnie poSpieszny urywany takt
stukot młoteczków przychodzących depesz
z głębi koszuli przez fałd, madapolam
tak tak taktak tak
stuk - symbol słowa, które zaraz spaSć ma
w ciszy jak w kruchcie gdzie szmer lada kolan
rozwija się wąziutka nieskończona taSma.
W noc, zanim półmrok mySl ostatnią wygnał,
przez ciężkie, poplątane sigilarie snu
odszuka mnie, dogoni pulsujący sygnał
wedrze się, zatrzepoce w przedSmiertelnej drgawce
stuk stuk stuk stu: nóg z tóg
I - A - O - 71
dzwoniący krzyk nieznanego nadawcy
Tokio. Chicago. Wiedeń.
53
Na drutach słowa drżą i trzepocą
Kwas bezsennoSci oczy nam wyżarł.
Po mieScie sami błądzimy nocą,
skazani na wieczny dyżur.
Wplątany w rozkrzyczany, kolorowy tłum,
w olbrzymim czarnym mieScie mały, blady człowiek,
słyszy słów różnogwarych nieustanny szum,
szyk skrzyżowanych krzywo krzyków - kling i klangor
Mały człowiek, jadący tramwajem,
prowadzący na dansingu tango
jest centralną rozSpiewaną stacją
słów szybujących z Swistem w powietrzu, jak piłki,
które gdzieS odrzucają sobie kraje krajom,
nacje - nacjom!
Rwiat jaki bąbel nam wezbrał i pękł,
dni za dniami swe kroki przySpieszą,
słów splątanych przeszywa nas milion,
a po piętach nam depce lęk,
jak po nocy dzwoniący pocztylion,
lęk przed jedną maleńką depeszą
Chodzimy w Smiertelnej trwodze,
zaklął nas kaprys czyjS
w gestach tą mySlą otrutych -
Wiemy, że jest już gdzieS w drodze,
płynie szybko po jakichS niewidzialnych drutach,
aby raz
przyjSć.
54
Przyjdzie kiedyS wieczorem znienacka,
obudzi mnie jej cichy metaliczny trzask,
rozpoznam ją po stuku bezdxwięcznym, jak kamień,
Zeskoczę nagle boso na chłodną posadzkę.
Jak stuk stu nóg wystuka tak takt ten do taktu
będę latającymi ze strachu rękami
długo, na próżno szukać po Scianach kontaktu.
A rano, kiedy przyjdą i wyważą drzwi,
będę leżał na ziemi spokojny i siny,
wysączy mi się z nosa
krwi
cieniutki wężyk.
I wtedy ujrzą przedmiot, co mi z ust się zwiesza:
mój siny, napęczniały, przegryziony język,
jak wąska
nie odcyfrowana
depesza.
ZAKŁADNICY
Rwiat
zawisnął
na liczbie
jak na belce dxwigara!
W każdej linie - krzyk pręży się czyjS!
Tylko nas
tylko nas
jak bezcenne cygara
55
zatrzasnęli
w szkatułkach bez wyjSć!
Tylko nas
tylko nas
krągłogłowych i białych
jak żyjące odsetki ich rent
zatrzasnęli
jak w sejfach swoich kas ogniotrwałych
w czarnych domach
tłuc głową
o pręt!
Dzień
przysyła nam co dzień
noc
przemądrą znachorkę
Z wąskich palców tchnie słodycz i chłód - -
GdzieS
za Scianą
ćmią miasta czarnych tłumów machorkę
w fajkach fabryk
warsztatów
i hut
Długo człowiek na popiół w nich się zwęglał
i błyszczał
Skargą dymu
do nieba się piął - -
Suchym kaszlem
gwałtownym
56
i chrapliwym
jak wystrzał
przyjdzie kiedyS
wykasłać go
z krwią!
We snach
skaczą
jak szczury
ręce chwytne i krewkie
w deszczu weksli
banknotów
i kart
Wszystkie rzeczy na Swiecie
mają szorstką podszewkę
z naszej krzywdy
rapatej
jak part
Armia, mrówek nam wszechSwiat na atomy rozkradła
poznaczyła je:
który i czyj - -
W naszych skrzętnych mrowiskach
nasze domy-widziadła
będą sterczeć już zawsze
jak kij
Za oknami nam huczy wieczny odpływ
i przypływ
szumem kropel
namolnym
57
i złym
Żmudny kadryl bezmySlny
lat przestępnych i zwykłych
był łańcuchem jesieni i zim
Kiedyż wreszcie
na syren zachrypniętych skowronkach
sfrunie wiosna dla wszystkich na Swiat?
Na Pawiakach
w Brygidkach
po Łukiszkach
na Wronkach
my czekamy
czekamy
od lat!
Przyjdzie dzień twój -
o tłumie!
i przegródki dni martwych
runą
dane na twardy żer łbom
Wypłyniemy
na falach twoich ramion
i bar twych -
szeSć tysięcy Alainów Gerbault!
Będzie w górze
nad nami
migot xrenic
jak w lustrze - -
trzask łamiących się lodów i form
58
Po cieSninach
zatokach
z najludniejszych w najpustsze
będzie ciskał
i huStał nas
sztorm
Przyjdzie czas
przyjdzie czas
szale wagi się chybną
Jeszcze rok
jeszcze dzień
jeszcze pół - -
Może nam właSnie
nam
być tą kroplą niechybną
co ciężarem
przeważy ją
w dół - -
W wrzawie obcych protestów
w zgiełku słów byle o czem
zagłuszając ich nicoSć i czczoSć
skrwawionymi rękami
w czarne Sciany łomocem:
O - otwórzcie!
Otwórzcie!
Już doSć!
59
Z TRZECH POEMATÓW
60
PIERŃ O GŁODZIE
RENI
W ROCZNICĘ RMIERCI
7 - V - 1922
ZAMIAST KWIATÓW
libres de tous liens
donnons-nous lamain
apollinaire
PROLOG
w wielotysięcznych, stuulicych miastach
wychodzą codziennie tysiące gazet,
długie, czarne kolumny słów,
wykrzykiwane głoSno po wszystkich bulwarach.
piszą je mali, starsi ludzie w okularach.
nieprawda,
pisze je Miasto
stenografią tysiąca wypadków.
rytmem, tętnem, krwią.
długie czterdziestoszpaltowe poematy.
wystukują je stutysięczne aparaty,
które słyszą puls Swiata za miliony mil,
61
agencje reutera, havasa, paty,
długie, kilometrowe papierowe zwitki.
komunikaty.
miasto słyszy wszystko.
wie za kogo wychodzi księżniczka hiszpańska
i co spiskują w gdańsku niemcy wciąż niesforni,
o budowie w himalajach nowego wiaduktu,
radiodepesze z kaliforni
i stan pogody w timbuktu.
o wszystkim pisze miasto w swoich 40-szpaltowych poematach:
strajki w elektrowniach. przejechania. samobójstwa.
oto jest prawdziwa gigantyczna poezja.
jedyna.dwudziestoczterogodzinna wiecznie nowa.
która działa na mnie, jak silny elektryczny prąd
jak Smieszne są wobec niej wszystkie poezje.
poeci, jeseScie niepotrzebni!
ja nie czytam strinberga, ani norwida
nie przyznaję się do żadnego spadku.
czytam Swieże, pachnące farbą dzienniki,
bijącym sercem przeglądam rubryki wypadków,
które mnie kłują, jak ostre pilniki.
o, nadzwyczajne wypadki.
samobójstwa, podrzucenia, katastrofy.
krótkie spięcia, tajemnicze pożary.
czarne strajki, rozstrzelania, napady.
jaka ogromna kryje się w was tajemnica.
nieprzetłumaczalna.
tajemnica pulsujących miast.
62
krzyczy w was ukrzyżowana ulica.
żywe, odpreparowane od naskórka mięso.
ja,
który Spię,
kiedy otello morduje desdemonę,
czuję, jak mi się nogi przerażone trzęsą,
gdy na rogu, otoczony gawiedzią,
zdycha Slepy, zajeżdżony koń.
oto jest prawdziwy niemalowany teatr.
wielobarwne, heraklitowskie wszystko,
walące konkretnoScią, jak obuchem, z nóg.
wie o tym dobrze i motłoch,
kiedy gapi się na bezpłatne widowisko.
nie wiedzą tego panie i panowie
z taktem
przechodzący na drugą stronę, gdy na płytach
wSród grobowej, naprężonej ciszy
idzie ciężki, przedSmiertelny balet. -
panowie nie mogą pogodzić się z faktem,
w że teatr ten ma wiele niewątpliwych zalet
piszą o tym wszystkie gazety,
piszą więcej.
w rubryce nadzwyczajnych wypadków
są małe, niewyraxne wzmianki,
o Smierciach
jakichS niewiadomych ludzi,
które się kończą słowami:
...zawezwany lekarz pogotowia skonstatował Smierć głodową...
63
o niewiadomi, bezimienni ludzie,
zagłodzeni w Saharach milionowych miast,
którym nie miał kto podać nawet bułki z masłem.
o wasze sine, popuchnięte trupy,
jak o własne,
upomni się żarłoczne, wszystkożerne Miasto.
czarne, natłoczone prosektoria
wyeksploatują wasze zwłoki,
rozdłubią resztki waszych ciał od koSci.
wy jesteScie przedziwnym nawożącym sokiem
wielkiej, nieobliczalnej, wspaniałej LudzkoSci!
I
daj twarz do kolan swoich przytulić.
krew z twoich palców zliżem.
z odrzuconymi bezwładnie
rękami
ulic
leżało Miasto krzyżem.
przybili go do ziemi ćwiekami lamp,
jarzące białe gwoxdzie wżarły się,
jak krzyki.
przyszła noc
i przylgnęła do krwawych ramp
palącą chustą weroniki.
64
okropna,
lepiej deszczem po twarzy tłuc,
jak tych
ukrzyżowanych na bramach rajów.
krople czarne,
maleńkie,
natrętne,
wyrzucone z krwią razem z powrotem
z płuc
po czarnej pooranej szynami twarzy
spłynęły łzami tramwajów.
jeszcze i jeszcze,
bezkształtne, wypukłe
domy czarne, obSlizgłe, karmione deszczem
napęczniały, jak gąbki,
napuchły,
rozlały się, rozpełzły rozdęte, stulice
wystąpiły na chodniki z ciemnoSci,
zsunęły się,
przecięły krzyczącą ulicę
- ludzie!
- pomóżcie!
- rozgniotą!
wypłynęły w uScisku skrwawione wnętrznoSci
i bez jęku wylały się w błoto.
65
a czarne Sciany rosną,
ciągną się do góry.
zasłoniły całe niebo,
w zakryły szczyty,
jakby ogromne ołowiane chmury
na ziemi urządziły meeting.
nie będę żył, jak kato, ni walczył, jak samson
głód, który roSnie we mnie, ciska mną w gorączce.
był człowiek, który nie jadł, nazywał się hamsun
i zrobił na tym póxniej sławę i pieniądze.
na wytartej kanapie, skręcony w szeSć
leżę prężąc do góry zsiniały profil.
dzień odchodząc wył długo zjeżywszy szerSć,
a teraz noc mi Spiewa swe dziwne strofy...
zaraz sufit bez szmeru zsunie się w pokoju.
przygniecie pomaleńku
cicho i jasno.
wolno tynk się na Scianach rozdwoił,
jakby pokój wargami mlasnął.
Scian rozmokniętych bezzębne dziąsła
poruszyły się wolno.
żują cmokając.
nagle stół po podłodze zapląsał
i piec podskoczył, jak pajac.
coraz bliżej i bliżej zsunęły się Sciany.
nie odepchnąć rękami pełznących tapet.
cicho...
na palcach...
66
jak pies Scigany...
już tylko za parapet...
T E R A Z !!
a ku ku!
głową w dół.
cztery okna
i
trrrach!
o miękki asfaltowy materac.
poleciało.
zatańczyło.
upadło.
i jeszcze
odbity, jak od gutaperkowej posadzki
lecę.
odskakuję od gzymsów, jak piłka,
z deszczem
i w górę wystrzelam Swiece.
gumową czaszką o bruk
i wyżej
hop!
odbijam się z powrotem.
do góry i na dół.
z rozpostartymi rękami lecę pod strop
i znowu na ziemię spadam.
już mySli, jak kobiety, walą się z nóg,
ociężałe,
jak kłęby w zburzonym ruszcie.
jeszcze chwila i czaszka trzaSnie o bruk
67
- pomóżcie!
- pomóżcie!!
- pomóżcie!!!
przybiegli wystraszeni.
otoczyli kołem.
w rozpostartego wparli przerażone oczy.
- nie bójcie się.
- nie krzyczcie.
- nic nie zwichnąłem.
- przyciSnijcie mnie.
- mocniej!
- odskoczę!!
pochylili się.
przygnietli.
zagrali na trąbce.
bliskie zmieszane twarze, przestraszone trochę.
dwóch wysiadło z karetki i wsadzić mnie w głąb chce!
na skołataną głowę wciągną mi pończochę!!
położyli na miękkie.
.... daleko.
... przyszłoSć.
... długie zielone palmy kołyszą się w czaszce.
Reniu!
to ty?
jak dobrze że przyszłaS.
aksamitnymi rękami po twarzy mnie głaszczesz.
pamiętasz wtedy wieczór...
deszcz za oknem Spiewał.
słuchałem, czy choć jeden nerw Twój jeszcze drży mną
68
na zielonym cmentarzu teraz skomlą drzewa
i jest tak bezlitoSnie, przejmująco zimno.
teraz sam, jak podrzutek przez pusty przytułek,
pójdę pomiędzy ludzi daleki i obcy.
w maleńkim gniazdku serca nie ma już jaskółek,
zabili mi ostatnią xli, niegrzeczni chłopcy.
chlipiący skowyt z krtani na wierzch się wyspinał.
czepia się Twojej sukni, pełznie ku dłoniom.
uciekać nie mam siły.
nadchodzi finał.
zajadli mali ludzie z psami mnie gonią.
ogromny tłum
z laskami,
czarny,
jak powódx
roSnie,
wije się za mną
długi,
jak ogon.
zamknęli drzwi!
za póxno!
nie mam gdzie się schować!
malutk i prosty człowiek podstawił mi nogę!!
już.
już.
dopadli.
stratowali.
zmięli.
podeptanego trupa podnieSli, jak sztandar
69
wysoko
i na przedzie,
nad tłumem
obok kapeli,
ponieSli.
Snieg padał gruby i w oczach narastał.
szli ludzie niezliczenie, bezładnie i tłumnie,
kiedy zakropionymi ulicami miasta
ponieSli mnie w ogromnej ołowianej trumnie.
szli księża z kadzidłami, jeden długi gest rąk,
i związek literatów w cylindrach i krepie,
i cechy z chorągwiami,
w tużurkach,
z orkiestrą,
a potem tłum się czarny na rogach doczepiał.
na placu teatralnym tłum rozlał się w mrowie.
dzwony dzwoniły w dzwony i w dzwonach ich krzyk nikł,
gdy nagle
straszny,
obandażowany
człowiek
podniosłem się ogromny,
groxny,
jak wykrzyknik!
panowie!
jestem wzruszony.
widzicie, zbladłem.
żegnacie mnie tak pięknie i tyle tu kobiet,
ale zapominacie, że nic dziS nie jadłem
70
i muszę iSć zaraz na obiad.
o!
cisza.
i ryk jeden!
krzyki. spazmy. płacze.
hałas powstał i tumult.
krzyczeli: zmartwychwstał !
jakby na przedstawieniu opery w teatrze
nagle zaSpiewał statysta.
panowie!
nie klękajcie.
nie płaczcie.
nie krzyczcie.
widzicie, stoję zdrowy, cudowny i prosty!
ach, skurcz się w sobie,
wykrztuS na bruk swoje życie
i idxcie z nim pod ręce tańcować na mosty.
nie będziemy już odtąd umierać więcej,
któż by nas takich pięknych i olbrzymich grzebał.
rozeSmiejcie się wszyscy,
wexcie się za ręce
i prosto marszałkowską pójdziemy do nieba.
jak może każdy z nas,
co dzisiaj tańczą,
stać się martwym,
Smierdzącym,
po którym się skrupulatnie wykadza zakrystię,
nas
z których każdy sam jest żyjącą monstrancją
71
na serca swego białą eucharystię.
pozdejmujcie ich z krzyżów!
niech ziemią kroczą
ci,
co chcieli przez wieki umierać za nas.
życie cudownym sokiem trysnęło nam w oczy,
jak pod nożem dojrzały ananas!
... z przyczajonych zaułków w noc ku spelunkom
czarna zmowa wypełzła,
wije się, jak skorek.
pochwycili mnie z tyłu!
wiążą!
ratunku!!
na głowę mi wciągają straszny czarny worek!
przyszła noc głuchoniema i w głowach siadła,
małe kaszlące serce przycisnęła ręką.
słyszę!
ziemia już dudni od stóp, jak kowadła.
trzymajcie!
tętna mi pękną!
z daleka jeszcze.
słońce głowę mi parzy.
olbrzymi głodni ludzie, czarni od maszyn!
idziecie,
wiem.
nie patrzcie!
nie trzeba twarzy!
każdy z was będzie mesjaszem!
o wykrztuS się z twych piwnic,
72
wywal się na wierzch,
jak krew buchnij przez okna i wszystko zalej
tłumie chamów,
co niebo głowami dziurawisz!
jakie ogromne morze wyobrażeń!
jakie cudowne dale!
serce olbrzymie w krtani stanęło i skacze.
wypluję pod nogi, w piach wam.
idziecie!
krzyczeć nie mogę!
ogromni w zorzy pożodze.
trup mój
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak łachman,
z którego może szmatę na swój sztandar udrą,
w Smiertelnym zapatrzeniu leży wam na drodze,
po której przechodzicie
w J U T R O!
II
w maju,
w zazielenionej słonecznej stolicy
spacerowały po trotuarach kobiety dzieci i żołnierze,
gdy nagle
z buchającej aorty przecznicy
bęben uderzył.
szli kolumnami,.
za rogiem ginęli
73
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
na piersiach szarych, żołnierskich szyneli,
jak kwiaty,
czerwieniały czerwone kokardy.
za szeregami ulicznicy
z krzykiem i Swistem
gonili tańczący,
wyrzucali czapki,
ulice się kłaniały białe i czyste.
w wypiekach słońca opadały kwiatki.
przechodziły kompanie równo, jak na mustrze,
bez komendy trzymały swój cudowny krok,
wszyscy porwani jednym
milionowym
spazmem.
i w tłumie błysk bagnetów odbił się,
jak w lustrze
i zachłysnął się cały dzikim entuzjazmem.
na ulice tłumy jasnych rozeSmianych ludzi
wyrzygały na słońce obdrapane domy.
panny. służące. prostytutki
uSmiechają się do siebie,
jak znajome,
i serca pod bluzkami tłuką im,
jak gongi.
na gmachu poczty i telegrafu
rozwinięta
olbrzymia czerwona chorągiew
na wszystkich piętrach stukające aparaty
74
wyrzucają podłużne papierowe Swistki:
wieSć na cztery końce Swiata
wszystkim. wszystkim . wszystkim.
w tokio zdenerwowany japoński mikado
odbiera rozedrgane, dzwoniące depesze
i rozmawia iskrami z londynem,
że wyrosły już, zagrażając zagładą
Swiatu,
czerwone ręce proletariatu.
a wieczorem
z czarnego oszalałego miasta,
z katedry,
ciemnymi zaułkami wSród Spiewów i Swistu
w pole płaszcza kryjąc twarz
uciekał Chrystus;
gdy nagle tłum go na placu
dopadł.
pochwycili za ręce.
zawlekli.
czarni obdarci ludzie od kielni i łopat.
zaciągnęli krzyczącego,
boso,
na róg,
na miejscu samosąd.
kucharki zachrypnięte podnosiły pięSci:
- za naszą krzywdę!
- za nasze córki, co się poszły po hotelach łajdaczyć!
- za nasze stare, zharowane matki!
- za naszą hańbę przepłakanych mąk,
75
- którąS dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem!
kułakami, laskami zabili, zatłukli.
poturbowane, umęczone ciało
upadło pod razami spracowanych rąk.
w tym samym czasie,
kiedy dusza moja w kaloszach treugolnik
w warszawie,
w natłoczonym kinie,
SciSnięta
próżno czekała zbawienia.
w Srodku detektywicznego włoskiego dramatu
od niechcenia zerwała się lenta
i na płótnie wSród Smiertelnej ciszy
ukazała się ta sama scena.
krzyk powstał na sali i panika.
rzucili się w popłochu do drzwi.
mężczyxni tratowali kobiety.
próżno ciskał się przy aparacie mechanik,
a gdy wreszcie zapalono kinkiety,
na ekranie zostały czarne plamy krwi.
po ulicach snują jacyS ludzie,
cienie prawie,
i giną zanim słowo się głoSno wymówi,
a w oSwietlonej sali tow. higienicznego
histeryczne studentki i gawiedx
oklaskują ziewającą estradę,
z której kłaniał się glinką i kochał się tuwim,
twarze krwią im zachwytu nabiegły
nalane.
76
czekajcie, twarze te skądS znam!
to tłum ten sam,
który we mnie w zakopanem
rozjuszony w bezbronnego ciskał jajka i cegły.
i kiedy żegnany oklaskami schodził ostatni błazen,
wszedłem wolno na estradę
i powiedziałem prawie ze smutkiem.
- panowie,
- nic nie wiecie.
- dostałem depeszę.
- dzisiaj wyjeżdżam.
zdaje się, że nikt się nie rozpłakał.
było cicho.
ktoS zaczął bić brawo.
wyszedłem wolno na ulicę.
dorożka odwiozła mnie na dworzec.
kłaniały się latarnie nie wiadomo po co,
gdy pociąg szyby okien chustką dymu czyScił.
schyleni pod piecami
majową nocą
Spiewali na zwrotnicach czarni maszyniSci.
RPIEW MASZYNISTÓW
słońce przygniótłszy kolanem, skóry dymiące się połcie
długo do mięsa obdzierał nasz okrwawiony scyzoryk.
w noce begwiezdne majtkom na Swiata płonącym drednoucie
twarz wylizały do krwi nam zorzy czerwone ozory.
nam-li wyrosłym w trudzie pod wSciekłą zdarzeń ulewą
błądzić po morzach uniesień w gwiezdne wsłuchanym kapele?
zgodnym wysiłkiem twardych rąk rozhuStany w lewo
77
czarni maleńcy ludzie ziemi olbrzymi propeller.
patrzył na wszystko z góry nasz bezpartyjny pan bóg.
płakał nad nami deszczem, aż wreszcie krwią się wysmarkał.
gdy walec wieków gniótł nas, krwi nasze] twardych jambów
słuchało stare słońce łyse, jak łeb bismarka.
długo Swieciło w Slepia nam, purpurowym murzynom,
w mordy zwęglone w hutach, do których przyrósł kopeć.
gdy go, zwleczone na ziemię, nóż robotniczy zarzynał,
tłum się na trupa rzucił krew buchającą żłopać.
z życiem rozgranym pod ręce na Swiata szerokie trakty
wyszliSmy rano, Spiewając, z płachtą koloru flamingo.
paszcz wytoczonych mitraliez suche rytmiczne antrakty
w krtań zabijemy z powrotem kulą wyplutą z brauninga.
kto nam, kto nam teraz drogę zagrodzi samym?
wszystko zmiażdżymy butami piękni, ogromni i ludzcy.
miejsca! gromada idzie, proletariacki samum!
czapkami drogę, wymoScił taneczny krok rewolucji.
Swiat postawiony pod Scianę, jak mały, blady człowieczek,
mrugał bezradnie oczkami, gdy kolbySmy wznieSli do ramion.
płakał zmartwiony Chrystus o dusze swoich owieczek,
gdy salwą gruchnęły lufy i Snieg się krwią poplamił.
nam-li dziS skomleć nad trupem, gdy hymnem tętni nerw,
czaszką o ziemię grzmocić i krzyczeć: nie przeklinaj?!
do wszystkich okien i drzwi już wali kolbami mauzerów
w łunach wschodzącej zorzy wielka Swietlana NOWINA!
robotnikom warszawy i łodzi, czyje
uSmiechy zawsze oSlepiają
78
III
a potem przyszły dni,
dni dziwne,
pełne purpurowej grozy
i krótkie, blade, przerażone noce.
ulicami pędziły ciężkie autowozy
naładowane ludxmi, od bagnetów ostre
i pełno było wszędzie lepkiej, skrzepłej krwi,
jakby kto rozdarł wielką, zaropiałą krostę.
chodnikami wałęsali się bladzi, dziwni ludzie
z błyszczącymi niesamowicie, wklęsłymi oczyma
i wszystko było dziwnie mętne,
jak w gorączce.
czas się zatrzymał.
dni przychodziły Spiące
i noce koloru khaki.
nad pustymi ulicami żarzyły się lampy,
rzucając długie cienie białe i czerwone.
po nocach, pod eskortą, zawsze w jedną stronę
wywozili żołnierze długie, czarne paki.
jednego rana rzeki wygłodniałych ludzi
korytami zaułków spłynęły na plac
i krzyk miasto obudził:
te Scierwy!
oszukują nas władzą, której nie chcą dać.
mamy ich władzę gdzieS!
79
nam praw nie potrzeba!
niech nam dadzą chleba!
my - chcemy - jeSć!!
- - - - - -
na morzu białym cicho z dołu,
gdy przypływ okręt mój kołysze,
przykładam ręce tubą do ust
i krzyczę:
SŁYSZĘ!!
coS się wyrwało z prętów tam,
krzyk zbuntowanej czarnej załogi.
czekajcie, sprute mam wyłogi.
powiodę wszystkich dzisiaj sam!
na cztery strony cztery drogi,
rozkładam ręce, wszystkie taml
chodxcie tu,
wołam was, jak gustaw,
których zapadłe w głąb policzki
pozwolą jasno mi policzyć,
ileScie dni nie mieli w ustach.
czarni, brązowi, biali bracia!
zgrajo obdarta i wychudła!
gdy nocą księżyc wyjrzy z chmur,
jak szczury wyłazicie z nor.
pełzniecie,
80
wlokąc nóg swych szczudła,
pod okna, gdzie przy stołach żrą
za szybą natłoczonych barów
sterty kompotów i homarów
dranie spasione waszą krwią
i dziwnie oczy wam się lSnią,
aż was nie spłoszy krzyk zegarów.
gdy wiatr północny drzewa czesze,
przez taSmy gór po nocy widnej
od Snieżnych tundr do portu w sidney
widzę rozlane wasze rzesze.
gdy w polach czarne cienie tańczą,
splątane w jeden długi łańcuch,
do miast spełzacie się szarańczą,
siadacie cicho w progach drzwi
czuwać nad zdrowymi snem mieszkańców,
którym się wtedy w snach
majaczą
kałuże czarnej, tłustej krwi.
o bracia moi wszystkich ras
z europy, azji i ameryk,
ilu was jeszcze jest gdzie więcej,
armie zgłodniałe!
nowe stany!
nastąpił czas
i Swiat, jak kleryk
81
przyjmuje chrzest czerwonych Swięceń.
pójdziecie ze mną dzisiaj tam,
gdzie żrą zamorskie mangustany!
- - - - - - - - - - -
opadała na miasto mgła jesiennej słoty.
był dzień chłodny, bezbarwny, wilgotny, jak kanał.
w mokrej mgle po zaułkach do rana
kasłały kulomioty.
- - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
brzuchy nasze zielone, granatowe, sine,
takie lekkie przedziwnie, ciężą nam, jak więzy.
w dzień żujemy niesmaczną słodkockliwą Slinę,
a w nocy ssiemy własny zskorupiały język.
w głowie huczą nam ciągle jakieS dziwne szmery
i straszna czczoSć w żołądku okropnie nas nudzi,
widzimy tylko w górze przez okna suteren
nogi szybko ulicą przechodzących ludzi.
82
a nocą gdy zaSniemy strawieni bezruchem,
poskręcawszy wychudłe, popuchnięte członki,
Sni nam się taki słodki prawdziwy baumkuchen
na dziedzińcu słonecznym sąsiedniej ochronki.
wyciągamy do niego ręce przez sztachety,
węsząc palcami próżnię, jak ssawkami macek,
a małe, czyste dzieci i białe kobiety
kładą nam w nie pachnący ukrajany placek.
pożeramy krztusząc się, kawałami, gwałtem
dobre, słodkie, przedziwne, wypieczone ciasto...
gdzieS blisko słychać trąbki...
...to mięciutkie auta
przysyła po nas wielkie, dobroczynne MIASTO.
FINAŁ
na miękkiej trawie twarzą do chmur
leżę ogromny chiński bogdychan.
nie tknął mnie żaden piorun ni mór,
a jednak czuję, że zdycham.
i kiedy z estrad płonących jaSniej
ciskam swoje ochłapy brutalny i wielki,
Smierć moja może dogryza już właSnie
moje ostatnie cukierki.
83
nie będę pisał wierszy, - jak pusty kłos SĄ,
lecz wiem, że ci, co raz słyszeli je,
jak zarazę za sobą wszędzie poniosą
kaprysów moich ewangelie.
84
PRZEKŁADY
85
SERGIUSZ JESIENIN
PRZEMIENIENIE
l.
Chmury migocą,
Niebo topi w złocie wsie...
Rpiewam i krzyczę:
Panie, ociel się!
Przed twą bramą na nowiu
Głuchy mój głos je:
Gwiazdami spowij
Jałowicę Rosję.
Zza chmur cię ręka moja wywleka,
Durzą pieSni skrzy się,
Niebieskiego mleka
Daj nam dzisiaj.
Groxnie grzmi twój grom.
Plusk skrzydeł mnogi.
Nową Sodomę
Spopiela ogień.
86
Lecz twardo po niwie wód
Pod pański grzmot
Nowy z czerwonych wrót
Wychodzi Lot.
2.
Dlatego to tak głoSno
Rwierszcz Spiewa skryty w mchu,
O tym, jak tworzą rosną
Okapał zboża wschód;
O tym, jak Matka Rwięta
Na chmur wybiegłszy skraj,
Zwołuje z łąk cielęta
W zielony, jasny raj.
Od rana nad ulewą
Już słyszę trąby głos.
Zwiastuje ranną mewą
On ziemi kres i los.
O, wierzcie, mrok się spieni,
Jak skowyt przyjdzie sen,
Nad lasem się oszczeni
Półksiężyc złotym psem.
87
Zielenią innej łąki
PoroSnie ziemi miąższ.
Trzepocącym się skowronkiem
Upadnie gwiazda w gąszcz.
I powypełza z kłosów
Pszenicznych ziaren rój,
Ażeby pszczelim głosem
Ozłotoniwić znój...
3.
Hej, Rosyanie!
Łowcy wszechSwiata,
Siecią zorzy czerpiący niebo -
Trąbcie w trąby.
Pod pługiem burzy
Ryczy ląd.
Wali skały złotozęby
Orkan.
Nowy siewca
Idzie przez pola
Nowe ziarna
Rzuca w skiby.
88
Jasny goSć do was w kolasie
Jedzie.
Po chmurach stąpa
" rebica.
Uprząż na kobyle -
Błękit.
Dzwonki na uprzęży -
Gwiazdy.
4.
Rcichnij, ty wietrze, przestań grzmieć,
Nie szczekaj, szklana rzeko,
Z nieba przez rzadką czerwoną sieć
Jak deszcz kapie mleko.
Od mądroSci puchnie słowo,
Tłuste wykłoszą się zboża.
Nad chmurami jak krowa
Ogon zadarła zorza.
Widzę cię stąd,
Szafarzu szczodry,
Nad ziemią czapką
ZwiesiłeS niebiosa.
89
Dzisiaj
Słońce jak kot
Z niebieskiej jodły
Złocistą łapką
Trąca mi włosy.
5.
Przyjdzie on, nasz goSć niebiański,
Dojrzał czas i pust nasz dom.
Z poczerniałej męki pańskiej
Wypadł gwóxdx zjedzony rdzą.
Od południa, aż po wsze dni,
U niebieskich stojąc bram,
Jako wiadra dzień powszedni
On napełni mlekiem nam.
I od nowa, i od nowa,
Sławiąc kraj nieziemskich stron,
Będzie ruchem gwiazd zwiastował
Srebrnoziarny polom plon.
A gdy znów nad Wołgą księżyc .
Skłoni twarz za płotem chat -
W złotej łodzi zacznie tężeć
I odpłynie w jasny sad.
90
I jak łona swego owoc
Na niebiańskiej łaski znak
Zrzuci z nieba jajko-słowo,
W którym żywy wschodzi ptak.
WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
DZIWACZNY POGRZEB
Mroczni i czarni wyszli ludzie,
na mieScie ustawili się ciężko i cicho,
jakby w dziwnym pochodzie miał przyjąć udział
posępny zakon czarnych mnichów.
Nieba pomalowany na burzę namiot.
Ręka grozy twarz mnie.
Wszystko tak dziwnie ktoS podmiótł i zamiótł,
że mimo woli stawało się strasznie.
Wtedy rozwarła się jasna na dnie choć
zakurzonego powietrza Sciana szarawa,
wylazł z powietrza i zaczął jechać
dziwacznego pogrzebu cichy karawan.
Urosły oczy górą nad gzyms,
runęły wylękłe w trumnę z łoskotem.
nagle z trumny prysnął grymas.
91
Potem,
krzyk: chowają umarły Smiech!
z tysiąca piersi huczał, jak z miecha,
grzmiał omiliokrotniony tysiącem ech
za katafalkiem, który jechał.
I zaraz noże płaczu skrycie
wgryzły się, skowyt gardło zatkał.
Oto za trumną starucha Życie,
umarłego Smiechu siwa matka.
Do kogóż wrócić jej obdartej i bosej?
Patrzcie: ten z czaszką łysawą,
za trumną, wielki, z dużym nosem
płacze ormiański kawał.
Jeszcze płacz krztusił się tu i owdzie,
a za nim Srodkiem ulic
piszcząc i skomląc biegł dowcip:
dokąd teraz głowę przytulić?
Już do nieba stos płaczów, - jeszcze na wierzchu dzwonią
czyichS malutkich płaczyków zaduszki
to całe pułki uSmiechów i uSmieszków
łamały w rozpaczy kruche paluszki.
92
I oto przez szereg ich prosto przed zaprząg,
wyżęty z łez, jak Garszyn,
w wyszedł strach i szedł naprzód
cały w pogrzebowym marszu.
Rozmiękła twarz od płaczu w transie,
zrobiła się pomarszczona, obleSna, kwargiel.
I jeSli ktoS się Smieję, - zdaje się,
że mu rozerwali wargi.
WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
HYMN DO OBIADU
Sława wam, idące na obiad miliony,
jak stado bydła puszczone na potraw!
którzyScie wymySlili beafsteaki; buliony
i różnego jedzenia tysiące potraw,
Choćby pocisków młotem twardym
tysiące Reimsów udało się rozbić -
tak samo będą nóżki miały pulardy,
i oddychać tak samo będzie rostbeaf.
Żołądka nie zarazi wiecznoSci taniec
wielkoScią Smierci dla nowej ery!
Żołądek nie może chorować na nic,
oprócz appendycytu i cholery!
93
Niech w sadle z oczek zostaną szpary,
i tak ci je na próżno ojciec poznaczył.
Na Slepą kiszkę, choć włóż okulary,
kiszka i tak nic nie zobaczy.
Tak, ci nie gorzej. Możesz mu mięć za złe:
GdybyS miał same usta bez czaszki i wypchnął
od razu do ust by ci wlazła
cała faszerowana tykwa.
Leżże spokojnie bezoki, bezuchy,
z pierogiem w garSci zamiast bukietu,
a dzieci twoje na twoim brzuchu ,
będą ci grały w krokieta. .
Rpij, niech nie wmącą się w sen twój zdrowy
eksplozje jakieS, co Swiatem trzęsą.
Dużo jeszcze mleka mają krowy
i moc na Swiecie wołowego mięsa.
Gdy ostatniemu wołu poderżną gardło
i kłos ostatni na bułki zerwą,
ty, żeby z głodu ci się nie zmarło, -
z gwiazd sfabrykujesz konserwy.
A jeSli umrzesz od kotletów i bulionów,
na pomniku wypisać każemy ci wdzięczni:
Na tyle to i tyle kotletów milionów,
twoich czterysta tysięcy .
94
WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
CIEPŁE SŁOWO POD ADRESEM
NIEKTÓRYCH WAD
(PRAWIE -HYMN)
Do ciebie, który pracujesz, czy buty czyScisz,
buchalterze czy biuralistko Slęcząca w banku,
do ciebie, którego twarz od trosk i zawiSci
zmięła się i pozieleniała jak banknot.
Krawiec na przykład. Po coS, ty zbóju,
te spodnie przyniósł, jeSli być szczery chcesz?
Ty przecież zupełnie nie masz wujów,
a jeSli masz, to niebogatego, nie umiera i nie w Ameryce.
Mówię ci ja oczytany i mądry:
Puszkin, czy Szczepkin, czy też jakiS Wrubel,
ani w prozę, ani w farbę, ani w Bóg wie skąd-rym
nie wierzyli, a wierzyli w rubel.
Żyj, pracuj, naużeraj się, nadręcz.
Już siwizna ci w brodzie się krzewi,
a widziałeS ty kiedy, jak pomarańcz
roSnie sobie. i roSnie na drzewie? -
95
Pocisz się i pracujesz, pracujesz i pocisz,
nacięła się i namnożą jakieS tam dzieci,
chłopcy - buchalterowie, dziewczynki - i te chociaż
będą się pocić, jak pocili się ci.
A ja tymczasem wczoraj - nikt mnie jeszcze nie urzekł -
ledwo wyszedłem na miasto,
zgarnąłem w chemin-de-fera na szóstej turze
trzy tysiące dwieScie - za sto.
Nic nie szkodzi, jeżeli ktoS setny raz
szczerzy zęby, jakby pragnął zgnieSć w proch cię,
jeSliS sobie w talii taki to a taki as
miękko naznaczył paznokciem.
Próżno gracza spojrzeniem mnie błagasz,
mrużąc oczy błyszczące i mokre.
Ja karty wyłożę, jak uparty tragarz
wyładowuje napełniony okręt.
Sława temu, kto pierwszy wynalazł,
jak bez pracy, metodą najpłytszą,
dokładnie sumiennie i zaraz
kieszenie blixniemu wywrócić i wytrząSć.
I kiedy mówią mi, że praca itd., ukazując na mnie,
jakby na starej tarce tarł kto chrzanu szczątki,
ja dobrodusznie pytam, ująwszy za ramię:
a pan dokupuje do piątki?...
96
WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
ODA DO REWOLUCJI
Tobie,
wySmiana
ujadaniem baterii,
językami bagnetów
pokąsana pstro, -
jak łachman postrzępiony
czerwonej materii
ody tryumfalne
O !
O zwierzęca!
O dziecinna!
O groszowa!
O straszna!
Jakim imieniem cię jeszcze nazwali?
Jaką ukażesz jutro swą twarz nam?
Smukłej budowli, .
czy kupy zwalisk?
MaszyniScie
zakutemu w żelazo,
górnikowi rwącemu pokłady rud
kadzisz,
kadzisz w niemej ekstazie,
wysławiasz ludzki trud.
A jutro
Swięty
z swych kopuł hydry
97
otrząsa dymu gryzący krem luf -
twoich szeSciocalówek tępodziobe Swidry
druzgocą tysiąclecia Kremlów.
Sława!
Gdy w morzu zabłądzi sternik,
(gwizd syren ostry krwią trwogi ociekł)
ty Slesz marynarzy
na tonący pancernik,
gdzie
zapomniany
miauczał kociak.
A potem
nocą wychodząc na łów, -
czub zawadiacki na smagłym torsie,-
kolbami siwych gnasz admirałów
głową w dół
z mostu w Helsingforsie.
Wczorajsze rany nim zdążysz przykryć,
już znowu tryska z nich krew czerwona.
Tobie -
mieszczańskie:
- bądx przeklęta po trzykroć! -
i moje,
w poety,
- o bądx po trzykroć błogosławiona! -
98
WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
WSTRZĄSAJĄCE FAKTY
Dziwaczniejszego nie pamięta historia ranka:
wczoraj
przez drutów
linie
dzwoniący jak marsylianka
Smolny runął
ku robotnikom w Berlinie.
I nagle
polismeni
zmieceni Sciskiem
ujrzeli
zanim zdążył kto stawić opór -
trzypiętrowe
widmo
od strony rosyjskiej.
Podniosło się.
Kroczy wzdłuż Europy.
Obiadowicze odskoczyli od stołów z wyciem,
a w miejscu
gdzie przed chwilą tłum tłusty jadł,
stanął
nad Aleją Zwycięstw
sztandar
Władza Rad .
Na próżno pulchne rączki w trwodze bezwolnej
błagały obliczając grożące szkody.
99
Zmiażdżył
i dalej runął Smolny
republik i królestw biorąc przeszkody.
I dalej
wzmagał swój pęd
tak, że już
z mgieł
brukselskich trotuarów i wystaw
rosła legenda
o Latającym Holendrze ,
Holendrze rewolucjonistów.
A on
nad polem
od krwi ryżem,
gdzie
dwóch aliantów na każdej Żannie,
runął.
Czerwony wstał nad Paryżem.
Umilkli paryżanie.
Stoi jak widmo ze starych plansz.
I oto
starta jego samym wyglądem
runęła republika,
a on za La Manche.
Na place wyprowadza podziemny Londyn.
A potem
okrętom
w pancerny pysk ich
nad oceanem Atlantyckim nisko -
100
mówiono -
szybując,
do górników kalifornijskich
podobno
ogień z pyska wyzionął.
W poglądach na te fakty wielka rozterka.
Wielu nie dowierzało.
Zbywało drwinami.
A w piątek
rano
wybuchła Ameryka
wydająca się ziemią, nie ziemia - dynamit.
I jeżeli nam
skomlę
jaki mól namolny:
nie unoScie się nad Rosją jakby Bóg wie nad kim
ja
wskazuję im
na tę historię ze Smolnym.
A tego
jam
Majakowski
Rwiadkiem.
101
MANIFESTY
102
DO NARODU POLSKIEGO.
MANIFEST
W SPRAWIE NATYCHMIASTOWEJ
FUTURYZACJI ŻYCIA
Rozumiejąc jasno, że sporadyczna i izolowana reforma sztuki w oderwaniu jej od samego
życia, którego, tętnem i funkcją organiczną jest sztuka każda, musi się okazać z gruntu czczą,
bezowocną i jałową, nie mając jednoczeSnie czasu na żadne kroki przedwstępne i przygoto-
wawcze w tym kierunku - życie i sztuka polska grożą zaduszeniem, a jedynym możliwym i
skutecznym w takim wypadku Srodkiem jest niezwłoczna tracheotomia - my, futurySci pol-
scy, przystępujemy z dniem dzisiejszym do wielkiej radykalnej przebudowy i reorganizacji
życia polskiego i wzywamy wszystkich obywateli wolnej Rzeczypospolitej Polskiej do zor-
ganizowanego współdziałania i pomocy.
Wojna wszechSwiatowa wraz z olbrzymim przesunięciem się całych państw, warstw i naro-
dów pociągnęła za sobą wielkie przesunięcie wartoSci. Rezultatem tego jest kryzys kultural-
ny; którego widownią jest dzisiaj cała Europa Wschodnia i Zachodnia. U nas ten kryzys ob-
jawia się w szczególnie ostrej i specyficznej formie. Półtora wieku niewoli politycznej wyci-
snęło na całej naszej fizjonomii, psychice i produkcji twardy, niezatarty Scieg. RwiadomoSć
kulturalna nasza nie mogła się rozwijać tak swobodnie, jak w państwach zachodnich. Z ko-
niecznoSci cała nasza energia narodowa wyładowywała się w kierunku największego naporu,
w kierunku żmudnej i mozolnej walki o język, życie i organizacje własne. W tym samym
kierunku walki o własne narodowe ja i budowania twardej, nieprzełamanej, odpornej na
wszystko i życiowo zdolnej narodowej psychiki wyładowywała się i sztuka polska.
My, futurySci polscy, składamy w tym miejscu polskiej poezji romantycznej okresu niewoli,
której widma dzisiaj bez litoSci szczuć i dobijać będziemy - hołd za to, że w czasach wielkie-
go skupienia się i powolnego dojrzewania Narodu Polskiego nie była sztuką czystą , a wła-
Snie głęboko narodową, że pisana była sokiem i krwią samego przewalającego się. życia, że
była tętnem i krzykiem swojego dnia, jaką w ogóle i jedynie może i musi być każda sztuka.
Dla tych samych przyczyn dzisiaj, kiedy wraz z odzyskaniem samodzielnego bytu politycz-
nego życie polskie wstąpiło w zupełnie sową fazę i ocknęło się wobec miliona czyhających u
drzwi, zagadnień, o których wczoraj jeszcze nie było po prostu czasu mySleć, a na które dziS
już trzeba dać niezwłoczną i kategoryczną odpowiedx, jeżeli nie chcemy, aby fale nabiegają-
ce znów nas zalały, wołamy do was:
Dosyć długo byliSmy już narodem-panopticum, dukającym tylko mumie i relikwie. Szalone,
niepowstrzymane dziS wali do wszystkich naszych drzwi i okien, krzyczy, dopomina się,
103
wymaga. Jeżeli nie stać nas na stworzenie nowych kategorii, w których by się mogło pomie-
Scić, nowej sztuki, w której by się mogło wySpiewać - nie ostoimy się.
Trzeba otworzyć na oScież wszystkie drzwi i okna, niech wywieje ten swąd piwnic i koSciel-
nego kadzidła którym od dziecka uczyli was oddychać. Zaopatrzeni w gigantyczne respirato-
ry, idziemy wam na spotkanie.
Ogłaszamy za St. Brzozowskim wielką wyprzedaż starych rupieci. Sprzedaje się za pół dar-
mo stare tradycja, kategorie, przyzwyczajenia, malowanki i fetysze.
Wielkie ogólnonarodowe panopticum na Wawelu.
Będziemy zwozić taczkami z placów, skwerów i ulic nieSwieże mumie mickiewiczów i sło-
wackich. Czas opróżnił postumenty, oczyScić place, przygotować miejsca tym, którzy idą.
My, ludzie o szerokich płucach i rozroSniętych barach, kichamy od mdłych zapachów wasze-
go wczorajszego mesjanizmu, a proponujemy wam mesjanizm nowy, jedyny, współczesny i
szalony. Jeżeli nie chcecie być narodem ostatnim w Europie, a przeciwnie, narodem pierw-
szym, przestańcie raz karmić się starymi ochłapami z kuchni Zachodu (stać nas na swoje
własne menu), a w wielkim wyScigu cywilizacji o rekord krótkimi, syntetycznymi krokami
zdążajcie do mety.
Przystępujemy do budowania nowego domu dla rozszerzonego Narodu Polskiego, który w
starym już się pomieScić nie może. Sami nie podołamy. Wzywamy wszystkich żywych, nie
mieszczących się i chcących do pomocy.
Ogłaszamy:
Wielkie przesunięcie się warstw na Wschodzie i Zachodzie trwa. Do głosu dochodzi nowa
siła - uSwiadomiony proletariat. Zaczyna się wielkie przewartoSciowanie wartoSci. Mierzą się
wszystkie prawoSci i nieprawoSci 1000-wiekowej za jego plecami, jego kosztem wytworzo-
nej kultury. Mierzą się jedynym sprawdzianem bojującego życia - twardą, żelazną, organiczną
pracą. Następuje wielki przegląd legitymacji. Kto nie potrafi wylegitymować swojego udzia-
łu w życiu tą jedyną monetą - nie ostoi się.
PodkreSlamy trzy zasadnicze momenty życia współczesnego: maszynę, demokrację i tłum.
Życie warstw intelektualnych przechodzi powolny okres wyradzania się i neurastenii. Dawne
kategorie przeżyły się już i strawiły - nowych jeszcze nie ma. Moment ogólnego przesilenia.
Życie samo, zamiast być w swoim założeniu radoScią i dytyrambem , przybiera coraz wyra-
xaniej formy twardego, narzuconego z zewnątrz obowiązku. Człowiek nowoczesny nie po-
trafi już organicznie cieszy się żydem. Epidemia samobójstw, wykolejeń, załamań i przetra-
gedyzowań jest tylko konsekwentnym domySleniem do końca tego zjawiska. Ten stan rzeczy
dłużej pozostawać bez zmiany nie może. Należy przedsięwziąć natychmiastową i energiczną
akcję leczniczą. Jako jeden z zasadniczych czynników proponujemy:
Więcej słońca.
Przysłowie mądroSci starochińskiej: NoS parasol i przy pogodzie , stało się u nas czymS or-
ganicznie ukonstytuowanym.
Odrzucamy parasole, kapelusze, meloniki, będziemy chodzić z odkrytą głową. Szyje gołe.
Trzeba, aby każdy jak najbardziej się opalił. Domy budować należy ze Scianami szklanymi
od południa. Więcej Swiatła, powietrza i przestrzeni. Gdyby Sejm polski obradował na po-
wietrzu, na pewno mielibySmy o wiele słoneczniejszą konstytucję.
Człowiek nowoczesny, 3/4 energii którego pochłania praca fachowa, potrzebuje mocnego i
zdrowego pokarmu, nowych, ostrych, syntetycznych wrażeń. Tych wrażeń może mu obecnie
104
dostarczyć jedynie sztuka. Sztuka winna być sokiem i radoScią życia, a nie jego płaczką ani
pocieszycielką. Zrywamy raz na zawsze z fikcjami tzw. czystej sztuki , sztuki dla sztuki ,
sztuki dla absolutu . Sztuka musi być jedynie i przede wszystkim ludzką, tj. dla ludzi, ma-
sową, demokratyczną i powszechną.
Rozumiejąc zadanie sztuki wobec dnia dzisiejszego i jego zagadnień, wołamy:
ArtySci na ulicę!
Sztuka gnieżdżąca się w kilkuset, a nawet kilkutysięcznoosobowych salach koncertowych, wysta-
wach, pałacach sztuki itp. jest Smiesznym anemicznym dziwolągiem, ponieważ korzysta z niej 1/
100 000 000 wszystkich ludzi. Człowiek współczesny nie ma czasu na chodzenie na koncerty i
wystawy, 3/4 ludzi nie ma po temu możnoSci. Dla tego sztukę muszą znajdować wszędzie:
Latające poezokoncerty i koncerty w pociągach, tramwajach, jadłodajniach, fabrykach, ka-
wiarniach, na placach, dworcach, w hallach, pasażach, parkach, z balkonów domów, itd. itd.
itd. o każdej porze dnia i nocy.
Sztuka musi być niespodzianą, wszechprzenikającą i z nóg walącą.
Człowiek współczesny przestał się już od dawna wzruszać i spodziewać. Kodeksy prawne
unormowały i poklasyfikowały raz na zawsze wszystkie niespodzianki. Życie, które tym róż-
ni się od nowoczesnej maszyny, że dopuszcza bajeczne nieprzewidzialnoSci, coraz mniej po-
czyna się od niej różnić. Odwieczne kategorie logiczne, zgodnie z którymi po pojęciu A za-
wsze nastąpić musi pojęcie B, a one oba w sumie nieuniknienie dadzą C - stają się nie do
wytrzymania. Matematyczne 2X2=4 rozrasta się do rozmiarów upiornego polipa, który nad
wszystkim rozpostarł swoje macki. Wszelkie logiczne możliwoSci wyczerpały się do ostat-
niej. Następuje moment wiecznego przeżuwania w kółko aż do utraty przytomnoSci. Życie
stało się w swojej logice upiorne i nielogiczne.
My, futurySci, chcemy wskazać wam furtkę z tego getta logicznoSci. Człowiek przestał się
cieszyć, ponieważ przestał się spodziewać. Jedynie życie, pojęte jako balet możliwoSci i nie-
spodzianek, może mu jego radoSć powrócić.
W diabelskim kole rzeczy, które się same przez się rozumieją, zrozumieliSmy, że nic się przez
się nie rozumie i że poza tą jedyną logiką istnieje jeszcze całe morze nielogicznoSci, z której
każda może tworzyć swoją odrębną logikę, gdzie A+B=F, a 2X2 daje 777.
Potop cudownoSci i niespodzianek. Nonsensy tańczące po ulicach. Sztuka - tłumem.
Każdy może być artystą.
Teatry, cyrki, przedstawienia na ulicach, grane przez samą publicznoSć.
Wzywamy wszystkich poetów, malarzy, rzexbiarzy, architektów, muzyków, aktorów, aby wy-
szli na ulicę.
Scena się przekręca. Trzeba zmienić dekoracje.
Obrazy jako Sciany poszczególnych gmachów. Domy wieloScienne, kuliste i stożkowate. Or-
kiestra gra marsza. Ludzie chcą chodzić do taktu.
Wzywamy wszystkich rzemieSlników, krawców, szewców, kuSnierzy, fryzjerów do tworzenia
nowych, nigdy nie widzianych strojów, fryzur i kostiumów.
Wzywamy techników, inżynierów, chemików do odkrywania nowych, niebywałych wynalazków.
Technika jest tak samo sztuką jak malarstwo, rzexba i architektura.
Dobra maszyna jest wzorem i szczytem dzieła sztuki przez doskonałe połączenie ekonomicz-
noSci, celowoSci i dynamiki. Aparat telegraficzny Morsego jest 1000 razy większym arcydzie-
łem sztuki niż Don Juan Byrona.
105
Rozróżniamy spomiędzy dzieł sztuki architektonicznej, plastycznej i technicznej - KOBIETĘ
- jako doskonałą maszynę rozrodczą.
Kobieta jest siłą nieobliczalną i nie wyzyskaną przez swój wpływ niebywały. Domagamy się
bezwzględnego równouprawnienia kobiet we wszystkich dziedzinach życia prywatnego i pu-
blicznego. Przede wszystkim równouprawnienia w stosunkach erotycznych i rodzinnyh.
Liczba małżeństw nie żyjących .ze sobą, rozchodzącyh się oficjalnie lub nieoficjalnie, dosię-
ga rozmiarów zatrważających dla porządku społecznego. Jako jedyny sposób zapobieżenia i
powstrzymania tego procesu uważamy niezwłoczne wprowadzenie rozwodów.
PodkreSlamy moment erotyczny jako jedną z najbardziej zasadniczych funkcji życia w ogóle.
Jest on jednym z elementarnych i nadzwyczaj ważnych xródeł radoSci życia, pod warunkiem,
że stosunek do niego jest prosty, jasny i słoneczny.
Tragedie seksualne ą la Przybyszewski są niesmaczne i dowodzą tylko zupełnej bezpacierzo-
woSci i impotencji mężczyzn współczesnych. Wzywamy kobiety, jako zdrowsze i silniejsze
fizycznie, do ujęcia inicjatywy w tej płaszczyxnie.
W celach wyżej wymienionych społeczeństwo polskie musi samo wziąć w swoje ręce nadzór i
kontrolę nad całokształtem dotychczasowego życia społecznego i wszelką produkcją, nie do-
puszczając nadal do produkowania rzeczy z tym celem niezgodnych, zbędnych lub szkodliwych.
Jako pierwszy i konieczny krok - kontrola nad wszelką produkcją artystyczną. Nie pozwalaj-
cie zalewać się codziennie kubłami stęchłej, starczej i snobistycznej literatury, która nie jest
już nawet w stanie pobudzić waszych instynktów płciowych. PublicznoSć zorganizowana jest
siłą, przeciwko której nic się nie ostoi. Żadna niepotrzebna książka nie będzie mogła być
ogłoszoną drukiem, skoro nikt jej nie zapotrzebuje.
Wzywamy wszystkich obywateli Państwa Polskiego do zorganizowanej akcji samoobrony.
PublicznoSć polska przerosła swoich twórców. Dzisiejszy widz ziewa już otwarcie na Mak-
becie i czuje nieokreSlony ból w okolicach Slepej kiszki przyglądając się umierającym Orląt-
kom. TwórczoSć polską zaS nie stać na stworzenie dla niego nowego, żywotnego pokarmu.
Jako jedyna skuteczna walka z beztwórczoscią - zgodny, zorganizowany sabotaż starczej lite-
ratury i sztuki. Niechodzenie do teatrów, niekupowanie książek, nieczytanie czasopism itd.
itd. itd.
Dla zorganizowania społeczeństwa polskiego do wspólnego owocnego wysiłku w kierunku
natychmiastowej, głębokiej, do korzeni sięgającej, zasadniczej i trwałej futuryzacji życia za-
kładamy na całą Rzplitą Polską gigantyczne stronnictwo futurystyczne. Członkiem czynnym
stronnictwa może stać się każdy obywatel pracujący, przeżywający instynktownie moment
obecnego przesilenia ogólnokulturalnego i szukający z niego wyjScia. Takich neurasteników
i męczenników życia współczesnego jest dziS całe społeczeństwo. Tym podać chcemy rękę.
Zwracamy się do tzw. ludzi nowych, tj. nie zakażonych jeszcze leusem cywilizacji, których
wojna wszechSwiatowa wyrzuciła na powierzchnię i do których społeczeństwo stare odnosi
się ciągle jeszcze niesłusznie jak do bękartów. My, futurySci, pierwsi wyciągamy rękę brater-
stwa do ludzi nowych . Oni będą tym zdrowym, odżywczym sokiem, który odSwieży starą,
wyradzającą się rasę ludzi wczorajszych, tą bolesną konieczną szczepionką, którą wielki ka-
taklizm dziejowy zaszczepił całej rozkładającej się i zaczynającej już cuchnąć Europie
przedwojennej.
Stronnictwo nasze, ludzi wdzierających się w jutro będzie niebywałe, wszechogarniające i
szalone. Każdy może być wodzem i nikt nie może być wodzem. Decentralizacja jak najszer-
106
sza. Nie znamy leaderów ani szeregowców, każdy jest równym pracownikiem bojującego
życia; PodkreSlamy wielki moment w dziejach ludzkoSci.
Los przeżył się i umarł. Każdy odtąd może, stać się twórcą własnego życia i życia ogólnego.
My, futurySci, idziemy społeczeństwu polskiemu w tej akcji z pomocą. Poszczególnymi ode-
zwami będziemy dawać konkretne wskazówki i instrukcje we wszystkich dziedzinach w mySl
niniejszego manifestu. Na wezwanie nasze każdy bezimienny członek stronnictwa Futury-
stycznego (nazwisk nie potrzebujemy - istnieją tylko równi, Swiadomi i powszechni) - wi-
nien odezwać się na swojej placówce.
Aby jakakolwiek akcja z naszej strony okazała się możliwą, domagamy się od Sejmu konsty-
tucyjnej Rzpltej Polskiej niezwłocznego uchwalenia nietykalnoSci artysty na równi z posłem
na sejm. Artysta jest takim samym przedstawicielem Narodu jak poseł, posiadającym jedynie
inny zakres działania i inne kompetencje.
W chwili wielkiej i przełomowej my, futurySci, zapominamy dawnych uraz, nie pamiętamy
tego, że dotychczasowe wszystkie nasze poczynania, zmierzające w jednym wytkniętym kie-
runku, spotykane były przez społeczeństwo polskie wrogo, bezmySlnie i Smiesznie. Wiemy
dobrze, że było to nieporozumienie wywołane przez fałszywych informatorów i komentato-
rów, jak również i przez brak jednolitego frontu i jasnego, fizycznego wiary wyznania nas
samych. Teraz wszystkie te nieporozumienia odpadają same przez się. Z purpurową wiarą w
jutro i jego niewyczerpane możliwoSci jednym mocnym rzutem przekreSlamy wszystko, co
było poza nami i w nas samych złe, zbędne i starcze, i wyciągamy rękę do społeczeństwa
polskiego. Jeżeli, jesteScie żywym narodem, a nie narodzikiem, jeżeli półtorawiekowa nie-
wola nie wyżarła wam mlecza pacierzowego, jeżeli jesteSmy rzeczywiScie narodem jutra, a
nie narodem-przeżytkiem - pójdxcie za nami.
Wzywa się wszystkich do rozpoczęcia zgodnej, masowej akcji futurystycznej niezwłocznie z
chwilą ogłoszenia tego manifestu.
W Krakowie, 20 kwietnia 1921 r.
107
MANIFEST
W SPRAWIE POEZJI FUTURYSTYCZNEJ
1. Kubizm, ekspresjonizm, prymitywizm, dadaizm przelicytowały wszystkie izmy. Pozostał
jeszcze nie wyzyskany jako prąd w sztuce jedynie onanizm. Proponujemy go na zbiorową
nazwę dla wszystkich naszych przeciwników. Jako uzasadnienie podkreSlamy podstawowe
momenty sztuki antyfuturystycznej: bezpłciowoSć; niemoc zapłodnienia swoją sztuką tłumów;
spokojny, paseistyczny samogwałt w cieniu melancholijnych pracowni.
2. W chwili olbrzymich realizacji wprowadzenie nowych nazw uważamy za zbyteczne i z
chwilą niezgodne. Podnosimy zamiast godła imię tej garstki, która półtora dziesiątka lat temu
pierwsza rzuciła hasła tej walki, którą my dziS kończymy, i powtórnie nazywamy siebie futu-
rystami.
3. Nie mamy zamiaru w roku 1921 powtarzać tego, co oni czynili już w roku 1908. Wiemy,
że o tyle lat starsi od nich jesteSmy. To, co u nich było tylko przeczuwaniem, poSpiesznym
rzucaniem nowych perspektyw - musi u nas stać się twardym, Swiadomym siebie i twórczym
wysiłkiem.
Jako spadkobiercy ogromnego mocarstwa formy ogłaszamy wielkie ujednostajnienie waluty.
Będziemy wymieniać wszystkie kubistyczne, ekspresjonistyczne, dadaistyczne, prymitywi-
styczne bilety kredytowe na jedynie od czasów greckich niepodrabialne talenty.
W tym celu postanawiamy:
4. Nie wolno w r. 1921 nikomu tworzyć i konstruować tak, jak to czyniło się już kiedyS przed
nim. Życie płynie naprzód i nie powtarza się. Twórcę każdego obowiązuje to wszystko, co
zastał + ten cudowny nowy skok, który artysta każdy uczynić musi w próżnię wszechSwiata.
Sztuka jest tworzeniem rzeczy nowych.
Artysta, który nie tworzy rzeczy nowych i niebywałych, a przeżuwa jedynie to, co było przed
nim zrobione, po paręset razy - nie jest artystą i powinien za używanie tego tytułu odpowia-
dać sądownie, jak za używanie każdego innego bez odpowiednich kwalifikacji. Wzywamy
społeczeństwo do zorganizowanego bojkotu podobnych jednostek.
5. Każdy artysta obowiązany jest stworzyć zupełnie nową, niebywałą dotąd sztukę, którą ma
prawo nazwać swoim imieniem.
6. Dzieło sztuki uważamy za rzecz dokonaną, konkretną i fizyczną. Kształt jego uwarunko-
wany jest SciSle wewnętrzną potrzebą. Jako takie odpowiada ono za siebie całym komplek-
sem sił go składających, zawdzięczając którym tak a nie inaczej - tj. z wewnętrznym przy-
musem skoordynowane są jego poszczególne częSci w stosunku do siebie i do całoSci. Ten
wzajemny stosunek nazywamy kompozycją. Kompozycją doskonałą tj. ekonomiczną i żelazną
- minimum materiału przy maksimum osiągniętej dynamiki - nazywamy kompozycją futury-
108
styczną. W ten sposób wolno jedynie odtąd komponować. Jako motywy decydujące podaje-
my przede wszystkim: Drożyzna ogólna: a) Srodków drukarskich, która czyni ogłaszanie dru-
kiem rzeczy zbędnych niewskazanym i dla położenia ekonomicznego państwa wręcz szko-
dliwym; b) drożyzna czasu. Człowiek współczesny, zajęty jest przez 8 godzin pracą fachową.
Pozostałe 4 godziny ma na jedzenie, załatwianie interesów życiowych, sport, rozrywki, utrzy-
mywanie stosunków towarzyskich, miłoSć i sztukę. Na samą sztukę przypada u przeciętnego
człowieka współczesnego od 5 do 15 minut dziennie. Dlatego sztukę otrzymywać musi w
specjalnie spreparowanych przez artystów kapsułkach, zawczasu oczyszczoną z wszelkich
zbytecznoSci i podaną mu w formie zupełnie gotowej, syntetycznej.
Dzieło sztuki jest ekstraktem. Rozpuszczone w szklance dnia powszedniego, powinno ją całą
zabarwić na swój kolor.
Przed ogłoszeniem dzieła sztuki drukiem artysta obowiązany jest wycisnąć z niego przedtem
wszystkie pozostałe resztki wody. ArtySci wykraczający przeciw temu postanowieniu odpo-
wiedzialni będą przed społeczeństwem na równi ze zwykłymi złodziejami pod zarzutem kra-
dzieży czasu.
7. PrzekreSlamy logikę jako mieszczańsko-burżuazyjną formę umysłu. Każdy artysta ma pra-
wo i jest obowiązany stworzyć swoją własną autologikę. Za zasadnicze cechy każdej poszcze-
gólnej łogiki uważamy:
błyskawiczne kojarzenie rzeczy pozornie dla logiki mieszczańskiej od siebie odległych; dla
skrótu drogi pomiędzy dwoma szczytami - skok przez próżnię i salto mortale.
8. Poezja operuje w płaszczyxnie słowa, tak jak plastyka w płaszczyxnie kształtów, muzyka -
dxwięków. Słowo jest materiałem złożonym. Oprócz treSci dxwiękowej ma jeszcze inną treSć
symboliczną, którą reprezentuje, a której nie trzeba zabijać pod groxbą stworzenia trzeciej
sztuki, która nie jest już poezją, a nie jest jeszcze muzyką (dadaizm).
Poezja jest taką kompozycją słów, aby nie zabijając tej drugiej konkretnej duszy słowa wy-
dobyć z niego maksimum rezonansu.
Zrywamy raz na zawsze z wszelkim opisywaniem (malarstwo), ale z drugiej strony i z wszel-
kim onomatopeizowaniem, naSladowaniem głosów przyrody itp. niesmacznymi rekwizytami
pseudofuturyzującego neorealizmu.
PrzekreSlamy zdanie jako antypoezyjny dziwoląg.
Zdanie jest kompozycją przypadkową, spojoną jedynie słabym klejem drobnomieszczańskiej
logiki. Na jego miejsce - skondensowane, ostre i konsekwentne kompozycje słów, nie skrę-
powanych żadnymi prawidłami składni, logiki, czy gramatycznoSci, jedynie twardą we-
wnętrzną koniecznoScią, która po tonie A domaga się tonu C, po tonie C tonu F itd.
9. PrzekreSlamy książkę jako formę dalszego dostarczania poezji odbiorcom. Poezja, jako
sztuka operująca wartoSciami akustycznymi, może być oddawana jedynie słowem. Książka
odgrywać może co najwyżej rolę nut, na podstawie których pewna kategoria ludzi wyjątko-
wo uzdolnionych (wirtuozów) może odbudowywać całoSć pierwotną. Z chwilą wynalezienia
telefonografu, tj. połączenia fonografu z telefonem, książka jako pomost pomiędzy twórcą a
publicznoScią okaże się do reszty nieużyteczna i zbędną.
10. Sztuka nasza nie jest ani odzwierciedleniem i anatomią duszy (psychologia), ani wyra-
zem naszych dążeń ku zaSwiatom Boga (religia), ani roztrząsaniem odwiecznych problema-
tów (filozofia). Przeciw takim zarzutom odpowiadać dziS chyba nie potrzebujemy. Sztuka nie
jest również pamiętnikiem skądinąd może ciekawych przeżyć i perypetii wewnętrznych arty-
109
sty. Dziadkowie nasi dosyć namęczyli cierpliwych współczesnych swymi tęsknotami, cierpie-
niami i erotomanią. Przeżycia artysty są jego własnoScią prywatną, zajmującą niewątpliwie
dla najbliższej rodziny i wielbicielek, ale dla nikogo więcej. Poleca się artystom dla odpro-
wadzenia i wyładowania przeżyć swoich w odpowiednim kierunku zajmować się więcej spor-
tem, miłoScią płciową i naukami Scisłymi.
11. Odrywamy od organizmu życia przyczepionych do niego jak pijawki zarozumiałych pa-
sożytów, nazywających siebie poetami, karmiących się cudzą pracą i nie produkujących w
zamian nic, ponieważ życie takie, jakim jest, nie wytrzymuje miary ich prometejskich psy-
che.
Pochwalamy życie, które jest wiecznym mozolnym zmienianiem się - ruch, motłoch, ka-
nalizację i Miasto.
Poezja musi być codzienną, głęboko aktualną i powszechną.
Romantyczny smęt róż i słowików dawno przestał już na nas działać.
Egzaltuje nas tłum, pojęty jako gigantyczna fala obracającej się turbiny. W wiecznej pracy i
walce życia o wytworzenie dnia jutrzejszego chcemy być w swoim zakresie uczciwymi i
Swiadomymi pracownikami.
12. Zrywamy raz na zawsze z patosem wiecznoSci w stosunku do dzieł sztuki.
Bezwzględna wartoSć dzieła sztuki waha się pomiędzy 24 godzinami a miesiącem.
W kraju, gdzie wszystko przeżywa się tak powoli - u nas - przedłużamy ten termin do 1 roku.
Po upływie tego czasu wszystkie nie wysprzedane książki mają być wycofane z handlu księ-
garskiego. Wszelkich drugich i trzecich wydań zabrania się. Nie poddający się temu postano-
wieniu pociągnięci będą do odpowiedzialnoSci przed społeczeństwem, które samo rozstrzy-
gać będzie poszczególne wypadki w drodze plebiscytu.
W Krakowie, 3 kwietnia 1921
110
MANIFEST
W SPRAWIE KRYTYKI ARTYSTYCZNEJ
Ponieważ fakt, że Polska nie posiada zupełnie krytyków, tj. ludzi, którzy by ją mniej lub wię-
cej uczciwie informowali i przygotowywali do przyjęcia nowych pojawiających się książek i
nowych powstających zagadnień, jest rzeczą ogólnie wiadomą i uznaną. Posiadamy za to całą
galerię p.p. Pieńkowskich, Żyznowskich, Rabskich, Słonimskich i Pierzyńskich, których w
takiej iloSci pozazdroScić nam może cała Europa;
Ponieważ, z drugiej strony, publicznoSć nie jest na tyle wyrobioną, ażeby obejSć się bez tzw.
recenzji i samej ocenić i przetrawić każdą choćby trochę spod ogólnych szablonów wyłamu-
jącą się rzecz.
uważając biadanie nad tym faktem w nieskończonoSć za bezowocne i daremne, pragnąc jed-
noczeSnie przyjSć z pomocą pokrzywdzonej publicznoSci - wyzywamy wszystkich autorów,
aby z dniem dzisiejszym sami zaczęli jedynie pisać o sobie recenzje.
Jako najbliżej rzeczy stojący i najbardziej, bądx co bądx kompetentni - mogą powiedzieć na
ten temat parę ciekawych słów, co w porównaniu z bezpłciową miamlaniną tzw. krytyków
zawodowych będzie już skarbem nie do obliczenia. PublicznoSć będzie miała recenzje, o
które jej chodzi, i to z najpierwszego xródła, zecerzy zaS nie będą nadal zmuszani do składa-
nia długich kolumn bzdur i niepotrzebnoSci, co w związku z ich uSwiadomieniem klasowym
stanowczo nie powinno być dopuszczalne.
Jeżeli chodzi o tzw. stronniczoSć autorską , tj. przesąd, że każdy autor pisał o swojej książ-
ce rzeczy jedynie pochlebne to stronniczoSć ta w porównaniu ze stronniczoScią tzw. kryty-
ków zawodowych jest oczywiScie zupełnie nieszkodliwą.
Zresztą w czasach przedwojennych, kiedy kolacje były jeszcze stosunkowo tanie, każdy prze-
ciętnie zamożny autor mógł sobie pozwolić na pochlebną recenzję. Obecnie jednak stanow-
czo uczciwa kolacja nie opłaca nieuczciwej krytyki.
Wychodząc z tych założeń, wzywa się wszystkich autorów do zorganizowanego sabotażu. Ani
jednej kolacji, ani jednego obiadu więcej! Nie potrzeba nam dla naszej sztuki poSredników.
Sami potrafimy być jednoczeSnie jej twórcami, szerzycielami i wyznawcami.
Odczytać we wszystkich związkach artystycznych, klubach, zjazdach i organizacjach futury-
stycznych.
W Warszawie, 1 marca 1921 roku
111
FUTURYZM POLSKI
(BILANS)
Futuryzm jest formą SwiadomoSci zbiorowej, którą należy przezwyciężyć. Ja futurystą już nie
jestem, podczas gdy wy wszyscy jesteScie futurystami. Manifest - zapora, którą trzeba prze-
kroczyć. Maszyna nie jest produktem człowieka, jest jego nadbudową. Przedmiotowe formy
cywilizacji jako piękno ciała człowieka współczesnego. Historia mojego futuryzmu. Przeciw-
ko futuryzmowi.
WłaSciwie historia futuryzmu została już przeze mnie napisana. PublicznoSć i krytyka prze-
oczyły ją, ponieważ nosi na sobie etykietkę powieSć i niesamowity tytuł Nogi Izoldy Mor-
gan. DziS napisałbym ją niewątpliwie trochę inaczej. Górnikom, Swidrującym tunele w ska-
łach zbiorowej SwiadomoSci współczesnej, trudno jest samym ogarnąć wzrokiem piękno per-
spektywy, jaką odkryje drążony przez nich tunel. Zrobią to za nas bezczynni turySci historii.
Futuryzm jest pewną formą SwiadomoSci zbiorowej. Aby móc o nim mówić, trzeba naprzód
przezwyciężyć go w sobie samym. Ale walka, jaką z koniecznoSci staje się każde przezwy-
ciężenie, ma swoje własne krótkie i oSlepiające perspektywy, i rzeczy znajdujące się w jej
polu widzenia otrzymują jej szczególne oSwietlenie. Dlatego ile razy mówi się o futuryzmie,
mam zawsze wrażenie, że poruszam sprawę bardzo prywatną i osobistą.
U nas w Polsce nazwa futurysty nabrała jakiegoS specyficznie lokalnego, obraxliwego zna-
czenia, zaciemniającego jego treSć pierwotną. Stała się wyzwiskiem. Doszukiwanie się przy-
czyny tego zjawiska zajęłoby zbyt wiele czasu.
Cała nasza wina polegała na tym, że pewien moment SwiadomoSci współczesnej, wszystkim
nam wspólny, podjęliSmy, nie wyparliSmy się go i usiłowaliSmy go ująć w pewne nowe for-
my artystyczne. Z chwilą, kiedy formy te zostaną stworzone, można będzie dopiero mówić o
przezwyciężeniu samego momentu. Przez przemilczanie go nie posuwamy się ani o centy-
metr naprzód, więcej - wykluczamy możnoSć wszelkiego posuwania się. Jest ono w konse-
kwencjach xródłem mnóstwa bardzo zabawnych odwróceń. Sytuacja obecna np. przedstawia
się zupełnie odwrotnie, niż o tym sądzi publicznoSć. Ja już futurystą nie jestem, podczas
gdy państwo wszyscy jesteScie futurystami. Wygląda to na paradoks, a jednak tak jest.
Kiedy w r. 1918, po powrocie do Polski, zetknąłem się po raz pierwszy z Tytusem Czyżew-
skim - wiedzieliSmy: jasno jedno:
Bujne, kotłujące się życie współczesne zerwało stawidła okopów i drutów kolczastych i wdar-
ło się w morze psychiki polskiej z niesłychaną siłą. Życie to nie ma żadnego odpowiednika w
SwiadomoSci polskiej.
RwiadomoScią społeczeństwa jest jego sztuka, pojęta jako życie organizowane. Każda nowa
faza wymaga dla siebie nowych form w sztuce. Dopiero przez stworzenie tych form moment
112
współczesny zostaje wprowadzony do SwiadomoSci zbiorowej, staje się jej momentem orga-
nicznym, a więc twórczym. Społeczeństwo, które nie wytworzy na czas nowych form organi-
zowania, zostaje, przeciwnie, przezwyciężone, pokonane, osiodłane przez moment życia
współczesnego, którym nie jest w stanie kierować.
Gigantyczny i szybki rozrost form techniki i industrii jest niewątpliwie najbardziej istotną
podstawą i kręgosłupem momentu współczesnego. Wytworzył on nową etykę, nową estetykę
i nową realnoSć. Wprowadzenie maszyny w życie człowieka jako elementu nieodzownego,
dopełniającego, musiało pociągnąć za sobą przebudowanie gruntowne jego psychiki, wytwo-
rzenie własnych równoważników, podobnie jak wprowadzenie do organizmu żywego - obce-
go ciała zmusza organizm do wydzielania
specjalnych przeciwciał, które zmieniają dopiero antygeny w ciała zdolne do przyswajania
lub możliwe do wydalenia. Jeżeli organizm ludzki czy. społeczny energii tej w dostatecznej
iloSci nie wytworzy, następuje intoksykacja, zakażenie ciałem obcym.
Wytworzyć te przeciwciała psychiczne, inaczej, stworzyć formy, które by podporządkowały
człowiekowi maszynę - oto najbliższe zadanie sztuki współczesnej.
W momencie uSwiadomienia sobie tej prawdy narodził się futuryzm.
Odpowiedział na nią na długo przed wojną futuryzm włoski, na krótko po niej - futuryzm
rosyjski, oba w sposób biegunowo odmienny.
Odpowiedx futuryzmu włoskiego była prosta i da się zamknąć w zdaniu:
Sztuka winna podnieSć maszynę do poziomu ideału erotycznego ludzkoSci.
(Stanowisko, którego u nas przez dłuższy czas mozolnie i konsekwentnie bronił duży artysta
Tytus Czyżewski).
Uwielbienie jednak nie jest przezwyciężeniem, przeciwnie, podporządkowaniem się przedmio-
towi uwielbianemu. Występuje ono zazwyczaj jako forma SwiadomoSci na niższym stopniu roz-
woju i jest jedną z najbardziej pierwotnych form reagowania jej na zjawiska zewnętrzne.
Człowiek pierwotny ubóstwiał żywioł, ponieważ uczuwał wobec niego swą całkowitą bez-
bronnoSć. Na dalszym szczeblu stosunek ten zamienił się na stosunek buntu do zdetronizo-
wanego niewiadomego, aby wraz z przezwyciężeniem go ułożyć się w ramy pewnego swej
potęgi spokoju.
Odpowiedx futuryzmu rosyjskiego była od początku dwulicowa:
Rzeczy to wróg -
zrozumcie to choć.
Rzeczy się rąbać powinno!
A może właSnie rzeczy trzeba kochać?
A może rzeczy mają duszę inną?...
Cały futuryzm rosyjski z lat 1913-1919 jest właSciwie oscylowaniem dookoła tych dwóch
praw z przechylaniem się to na jedną, to na drugą stronę. Dopiero w r. 1919 Misterium-buffo
tegoż Majakowskiego przynosi ostateczną odpowiedx futuryzmu rosyjskiego:
Towarzysze rzeczy
wiecie co -
przestańmy jedni na drugich się krzywić.
113
Spróbujmy: my was będziemy robić,
a wy nas - żywić.
Odpowiedx ta, zaczerpnięta od socjalizmu, wyznacza maszynie w SwiadomoSci współczesne
miejsce, jakie robotnikowi wyznacza w swym obrębie społeczeństwo kapitalistyczne.
Sztuka polska budząca się po wojnie z narodowo-patriotycznego letargu miała w futuryzmie
włoskim gotową odpowiedx, odpowiedx fałszywą. Należało poddać ją krytyce, przyjąć lub
odrzucić, a jeżeli odrzucić, to postawić na jej miejsce odpowiedx własną.
W momencie skrzyżowania się ostrza powojennej mySli polskiej z ostrzem mySli europejskiej
narodził się futuryzm polski.
Narodził się w chwili dziwnej i jedynej.
Przed wykąpaną w wannie mordu czteroletniego mySlą polską otwarły się nagle na oScież wro-
ta Zachodu. Zagadnienie nowoczesnej kultury europejskiej, w którym nie brała dotąd bezpo-
Sredniego udziału, zajęta własnymi zagadnieniami narodowymi, czekało od niej rozwiązania.
Na nie przygotowany szczepionką ochronną organizm polski upadł bakcyl nowoczesnoSci.
Rozpoczęła się walką organizmu z bakcylem, walka o Smierć lub życie, pospieszne, gorącz-
kowe wytwarzanie własnych antytoksyn. Organizm polski przechodził kryzys i miotał się w
gorączce. Ta gorączka wywołana w organizmie polskim przez bakcyla nowoczesnoSci, ten
okres walki i bolesnego przetwarzania się organizmu przejdzie do historii nowoczesnej kul-
tury pod nazwą futuryzmu polskiego.
Na zewnątrz przedstawiało się to po prostu jako walka, którą grupa artystów wypowiedziała
swemu społeczeństwu. Społeczeństwo zamknęło się w bastionach koSciołów i redakcji,
skąd wylewało na partyzantów kubły brudnej, gryzącej wody, krzyczało na wieczorach po-
etyckich, obrzucało jajami i kamieniami. Nikt nie zdawał sobie jasno sprawy, w imię czego
prowadzi się walka i jakie jest jej właSciwe znaczenie. Psychika polska poczuła się zagro-
żoną w swoich tradycjonalnych przyzwyczajeniach i nałogach i broniła się z energią, jakiej
trudno się było u niej, spodziewać.
Początkowo opinia, upostaciowana w prasie, usiłowała sam proces zbagatelizować, przedsta-
wić go po prostu jako kierunek przeniesiony do nas z zagranicy. Wyłoniła nawet z siebie
całą generację rybaków, którzy wędką akademizmu wyławiali z wzburzonej fali kiełbie ech i
urojonych plagiatów i z triumfem obnosili je przed publicznoScią na dowód, że proces, który
ją niepokoi, nie jest bynajmniej jej wewnętrznym procesem, a jedynie usiłowaniem narzuce-
nia jej jakichS obcych zagranicznych idei.
PublicznoSć nie uwierzyła.
Wtedy opinia zmieniła metodę. Uderzyła na alarm. Zaczęto wywoływać z lasu wilka bolsze-
wizmu i anonimowego mocarstwa. Rozpoczęły się represje administracyjne.
Konfiskaty książek i czasopism, policyjne utrudnianie i zrywanie wieczorów poetyckich, ad-
ministracyjne wydalanie artystów z powiatów - wszystkie te fakta zupełnie niezrozumiałe dla
artysty zagranicznego i rozsiewające wieSć o polskim barbarzyństwie za granicą - to tylko
dalsze etapy jednej i tej samej walki.
Pamiętam jeden z pierwszych naszych wielkich wieczorów w Filharmonii Warszawskiej 9
lutego 1921 r., który zgromadził przeszło 2000 osób. Ludzie tłoczyli się w przejSciach i ota-
czali estradę. KtoS z publicznoSci przyniósł węża, jakaS kobieta przyszła z małpą. Warszawa
okazywała w ten sposób, że się futuryzuje. CzytaliSmy jakieS wiersze. Ludzie stali na krze-
114
słach i krzykiem usiłowali nam przerwać. Wiersze były złe, ale publicznoSci zależało na tym
najmniej. Pamiętam p. Irenę Solską, artystkę o wyjątkowej odwadze i genialnej intuicji, jak
bez echa rzucała w salę swoje najpiękniejsze koncepcje recytatorskie, otoczona wrogim po-
mrukiem bałwanów.
Innym razem, na wieczorze w Zakopanem, ta sama publicznoSć chciała zlinczować poetę
Aleksandra Wata, czytającego przed nią swe namopaniki - poematy słów wyzwolonych z jarz-
ma treSci logicznej.
DziS, kiedy na wieczorach moich krzyczy się już coraz rzadziej (jedynie policja, jako instytu-
cja w założeniach swych konserwatywna, długo jeszcze zapewne nie potrafi się wyrzec swych
wypróbowanych metod), kiedy książki nasze rozchodzą się w coraz większej iloSci egzem-
plarzy i nawet (!) znajdują już nakładców, kiedy dobytek nasz artystyczny staje się powoli
torbą, w której maczają ręce nawet artySci wypierający się gorliwie jakiegokolwiek z nami
stosunku, dziS, kiedy kryzys można już uważać za zażegnany, chociaż sam proces bynajmniej
się jeszcze nie skończył, można spokojnym okiem rzucić wstecz na ubiegłe pięciolecie i spo-
rządzić sumaryczny bilans.
NapisaliSmy dużo złych wierszy, namalowali dużo złych obrazów - historia nam to wybaczy.
Był to czas dziwny i piękny, czas, w którym każda strofa była pchnięciem, każdy wiersz -
obroną, czas, gdzie poezje preparowało się jak dynamit, a słowo stawało się kapslą, czas
wiecznej czujnoSci i ustawicznego czuwania, wytężania wzroku i wypatrywania miejsca, w
które najskuteczniej można by uderzyć.
I dziS, kiedy złych wierszy pisuję już coraz mniej, z prawdziwym żalem oglądam się wstecz
na te lata gorączkowe, pełne przeczuć i słów niewypowiedzianych, dziewicze lata kiełkują-
cych wartoSci.
Dla amatorów jubileuszów - kilka dat.
Zaczynało się to powoli, od czasu do czasu zwiastowane jakimS echem dziwnym i niesamo-
witym, jak grzmot przed burzą.
Jeszcze niezadługo przed wojną, w r. 1914, tragiczny zwiastun i Jan Chrzciciel futuryzmu
polskiego, Jerzy Jankowski (autor Tramu wpoprzek ulicy), straszył publicznoSć polską wier-
szami rozrzuconymi po czasopismach - pierwszy polski futurysta w, znaczeniu włoskim.
Wiersze zaginęły bez echa. Książka przyszła za póxno. Choroba wyrwała go z szeregu szer-
mierzy, zanim zdołał do niego wstąpić. I pomimo że Jankowski dziełem swym na szali ruchu
nie zaważył, pozostanie on na zawsze w literaturze naszej symbolem nowej, odradzającej się
psychiki polskiej jako pierwszy zwiastun nowych dni, kiedy
zwyciężył wodę odblask krwawy
salw karabinów suchy trzask
wywiódł w Swiątyni starej nawy
futuryzmu brzask.
RównoczeSnie z nim w drugiej stolicy Polski - Krakowie wielki Samotny artysta Tytus Czy-
żewski, zamknięty w ustronnej pracowni, wygotowywał w tyglu swojej intuicji formy coraz
dziwniejsze i coraz bardziej zagadkowe.
Kiedy powróciłem do Polski po długiej w niej nieobecnoSci, zgrupowała się dookoła niego
garstka malarzy znanych na zewnątrz Krakowowi pod nazwą formistów, rozpoczynając wte-
115
dy wydawać pod tym tytułem maleńkie pisemko redagowane przez Czyżewskiego i Leona
Chwistka. FormiSci zrobili na mnie wrażenie Sredniowiecznego cechu poszukiwaczy nowej
formy. Odgrodzeni od ulicy szklaną taflą swoich pracowni, rozwiązywali jeden po drugim
narzucające się problematy malarskie, jak rozwiązuje się równania matematyczne, z kamien-
nym uporem i pewnoScią swej prawdy. A za szybą przewalało się życie polskie, miotało się
w powojennej gorączce, tłukło głową w mur zagnane w labirynty Slepych uliczek, życie po-
plątane, pstre, bezjęzykie. Na pracę przygotowawczą było za póxno. Chwila domagała się
radykalnego czynu.
Zetknąłem się wtedy też po raz pierwszy ze Stanisławem Młodożeńcem, Swieżym, rokują-
cym artystą, od którego wszyscy spodziewaliSmy się bardzo wiele (nie znam przyczyn, dla
których zamilkł ostatnio).
Tak powstała pierwsza polska organizacja futurystyczna, tzw. Katarynka . Nazwa nie była
ani tak zabawną, ani tak przypadkową, jak się to może powierzchownie wydawać. Obrazo-
wała ona moment dla futuryzmu polskiego decydujący, moment wystąpienia nowej sztuki
polskiej na ulicę, pierwszy akt rozpoczynającej się walki.
Posypały się plakaty, za plakatami - wieczory. To, że kryzys futuryzmu pierwszy przeszedł
Kraków - miasto-mauzoleum, Kraków, w którym każda cegiełka jest wawelską, a każdy
mieszkaniec - kustoszem, Kraków - polska Florencja, panopticum narodowych mumii, było
objawem zupełnie zdrowym i Swiadczącym o żywotnoSci organizmu polskiego.
Pozostawało zaatakować polskiego burżuja w jego legowisku - w Warszawie. Cztery nastę-
pujące bezpoSrednio po sobie wielkie wieczory, poprzedzone monstr-wieczorem w Filharmo-
nii, spełniły to zadanie.
W lutym r. 1921 zachorowała, Warszawa.
W Warszawie zetknąłem się po raz pierwszy z Anatolem Sternem i Aleksandrem Watem.
Pierwsza podpisana przez nich odezwa pt. Tak, jaka wpadła mi w ręce, owiana jeszcze du-
chem niemieckiego ekspresjonizmu, zwiastując kogoS, który nachodzi - była mi całkowicie
obcą. Wydany w okresie wieczorów warszawskich almanach Gga, propagujący prymitywizm
jako odpowiedx futuryzmu polskiego, był anachronizmem. Na szczęScie wiersze nic nie mia-
ły wspólnego z prymitywistycznym manifestem.
Po dłuższych dyskusjach został w Warszawie ustalony jednolity front futuryzmu polskiego.
Pierwszym dokumentem tego były wieczory łódzkie w marcu 1921. Rezultatem - 1-a jednod-
niówka futurystów, manifesty futuryzmu polskiego, Kraków, czerwiec 1921, rozrzucona w
tysiącach egzemplarzy po wszystkich miastach Polski.
W Manifestach futuryzmu polskiego zogniskowałem szereg poruszających nami wówczas i
szczególnie aktualnych idei. Manifesty nie stanowiły żadnego przedyskutowanego programu,
uchwalonego przez kongres futurystów polskich. Akcja była rozpoczęta. PublicznoSć doma-
gała się od nas jakiegoS ideowego paszportu, do czego miała zresztą pełne prawo. Naszkico-
wałem w nich tę najogólniejszą płaszczyznę, na jakiej mogliSmy się wszyscy pomieScić bez
uciekania się do indywidualnych amputacji.
W Manifestach zarysowała się po raz pierwszy zupełnie wyraxnie twarz futuryzmu polskie-
go, odcinająca go linią aż nazbyt widoczną od futuryzmów włoskiego i rosyjskiego, pomimo
pewnych niewątpliwych równoległoSci. Zbadanie i wykazanie tych elementów będzie zada-
niem przyszłego historyka futuryzmu. Do roli tej nie posiadam najprymitywniejszych warun-
ków. Jak mówiłem, sprawa futuryzmu jest dla mnie sprawą osobistą. Każdy dzień przeżyty
116
Swiadomie staje się martwym materiałem, do którego nie czuję nic oprócz nienawiSci. Jestem
cały dniem, który jest. Nie rozumiem przeszłoSci. Jest ona zawsze za małą o jedno teraz .
Każde wczoraj , rozpatrywane odrębnie, traci sens. Nadaje mu go dopiero każde nowe dzi-
siaj . Wiedziały o tym Manifesty, kiedy walczyły o aktualnoSć dzieła sztuki i jego wartoSć
24-godzinną.
Manifesty futuryzmu polskiego są sformułowaniem tego, co w założeniu swoim było jedynie
organicznym fermentem.
WłaSciwie każdy ruch kończy się wraz ze swym manifestem. Jest to proces zupełnie odwrot-
ny temu, jakim go sobie wyobraża publicznoSć. Nic nie szkodzi, że niekiedy przez przeciąg
długiego nawet szeregu lat po ogłoszeniu swego wyznania wiary pewna grupa ludzi postępu-
je tak, jak gdyby spełniała zawarte w nim zapowiedzi. Jest to pospolitym złudzeniem. Ruch,
ujęty w ramy formuły, jest już ruchem martwym, zaporą, którą trzeba przeskoczyć. Żywymi
są ludzie, i to ci, którzy nie tworzą według swego manifestu. Nie ma to zresztą nic wspólne-
go z tak popularną w Polsce bezprogramowoScią (uważam ją za synonim bezmySlnoSci) i
odrzekaniem się, zwłaszcza w dziedzinie sztuki, od wszelkich programów . Kto nigdy nie
miał swojego manifestu, kto nic nie porzucał, nie ma nic w życiu do powiedzenia.
Manifesty futuryzmu polskiego są jego finałem. PieSnią łabędzią był Nóż w brzuchu, najpięk-
niejsza publikacja brukowa futuryzmu europejskiego.
Zbiorowa odpowiedx futuryzmu polskiego została wynaleziona. W tym momencie zakończył
się on sam.
Wszystko, co idzie potem, jest już drogą i poszukiwaniem odpowiedzi indywidualnych.
Jaką była odpowiedx futuryzmu polskiego?
Przed na wskroS romantyczną psychiką polską wyrosło całe morze nowych przedmiotowych
form cywilizacji, w wytwarzaniu których nie brała bezpoSredniego czynnego udziału. Z for-
mami tymi zaczynała ona wchodzić w pewien stosunek. Należało niezwłocznie samej wy-
tworzyć formy, które pozwoliłyby jej przyjąć spadek cywilizacji maszynowej nie jako mar-
twy bagaż, lecz jako własny wytwór wewnętrzny, inaczej, stworzyć formy, które by podpo-
rządkowały jej maszynę.
Futuryzm włoski uczył ją widzieć w maszynie wzór i ideał organizmu. Przez nieustanne apo-
teozowanie maszyny miał on nadzieję wprowadzić ją do SwiadomoSci powszechnej jako je-
den z momentów erotycznych.
Futuryzm rosyjski ujmował maszynę jako produkt i sługę człowieka. Stosunek jej do czło-
wieka sprowadzał do czysto ekonomicznego stosunku robotnika do swego pracodawcy.
Odpowiedx futuryzmu polskiego była z gruntu odmienną:
Człowiek w nieustannej swojej ekspansji na zewnątrz musi wytwarzać coraz to nowe formy
percypowania, tzn. przebudowywać nieustannie samego siebie, stosownie do nowych, wyra-
stających przed nim zagadnień, którym ma się przeciwstawić. Jedną z takich form jest wła-
Snie maszyna. Maszyna nie jest produktem człowieka - jest Jego nadbudową, jego nowym
organem, niezbędnym mu na obecnym szczeblu rozwoju. Stosunek człowieka do maszyny jest
stosunkiem organizmu do swego nowego organu. Jest ona niewolnikiem człowieka o tyle tyl-
ko, o ile niewolnikiem jego jest jego własna ręka, podlegająca rozkazom jednej i tej samej
centrali mózgowej. Pozbawienie tak jednej, jak i drugiej przyprawiłoby człowieka współcze-
snego o kalectwo.
117
Zadaniem sztuki współczesnej jest wprowadzić ten moment najbardziej podstawowy dla no-
woczesnego pojmowania kultury do SwiadomoSci zbiorowej, uczynić go jej krwią i poczu-
ciem niewyrozumowanym. Uczynić zaS to może sztuka nie przez opiewanie pięknoSci ma-
szyny (jest to temat co do wartoSci równy tysiącu innych) ani nie przez wprowadzenie do
sztuki maszyny realnej (co może zresztą stanowić jedną z jej wielu metod), ale przez kon-
struowanie własnych, nowych organizmów na podstawie praw maszynowych: ekonomii, ce-
lowoSci i dynamiki. Dla tego, pomimo iż futuryzm polski w porównaniu z włoskim maszyną
jako tematem zajmował się bardzo mało (Czyżewski, Jasieński), zdziałał on na tej drodze bez
porównania więcej.
Zasługą futuryzmu polskiego jest, że nauczył ujmować człowieka współczesnego na tej wła-
Snie głębokoSci i dlatego człowieka tworzył sztukę. I na tym polega paralela, jaką da się prze-
prowadzić pomiędzy nim a renesansem, paralela narzucająca się, wyraxna i naturalna.
Renesans pierwszy nauczył człowieka widzieć piękno swego własnego ciała. Podniósł ciało
ludzkie z roli materii , futerału dla niematerialnego ducha , do roli współrzędnego organu.
Od tego czasu człowiek w nieustannej walce o byt swój wychował w sobie i wytworzył nie-
zliczony kompleks nowych organów, którymi, jak polip mackami, objął Swiat.
Futuryzm polski nauczył człowieka współczesnego widzieć w przedmiotowych formach cy-
wilizacji piękno swego własnego wzbogaconego ciała. Uleczył go z fetyszyzmu, jakim opa-
nowana jest cała futuryzująca mySl współczesna.
Na tym polega jego nieprzemijające znaczenie.
Może ktoS zarzuci mi, że usiłuję nagiąć futuryzm polski do własnej teorii i że twórczoSć
moich towarzyszy nie potwierdza zarysowanej tutaj przeze mnie linii. Byłoby to nieporozu-
mieniem. Futuryzm nie jest szkołą, jest pewną formą SwiadomoSci, stanem psychicznym, któ-
ry każda Swiadoma jednostka musi dzisiaj przejSć, zanim go nie przezwycięży. Walka jest
jedna, drogi jej i rezultaty - różne. Nie pisałem historii futuryzmu, pisałem historię mojego
futuryzmu. Że zaS przypadkowo stałem przez czas jakiS na czele ruchu nazywającego się fu-
turyzmem polskim - to nadaje moim słowom pewnego obiektywnego znaczenia.
Zresztą linia, którą tu wytknąłem, przewija się mniej lub więcej wyraxnie przez twórczoSć
wszystkich futurystów polskich, i jest do pewnego stopnia niewyrozumowanym powietrzem
tych poezji.
Próbą przeczłowieczenia współczesnego miasta jest PieSń o głodzie i za pewnymi wyjątka-
mi cała moja twórczoSć dotychczasowa.
Na tym samym ogniu bolesnej, nieograniczonej samowiedzy zapalały się stalowo-betonowe
konstrukcje Tytusa Czyżewskiego (Zielone oko, Noc - dzień).
Echem tej samej walki z przedmiotem, przeniesionej w dziedzinę słowa, walki o odebranie
przedmiotowi jego treSci samodzielnej, są namopaniki Aleksandra Wata - poezje rozłożonych
na pierwiastki słów.
O niej mówią zdeformowane słowa poezji Młodożeńca.
Pod jej gorącym tchnieniem kształtowała się wreszcie teoria nonsensu Anatola Sterna. Zaci-
skająca się obręcz, jaką tworzą dookoła człowieka w swym narastaniu formy przedmiotowe
cywilizacji współczesnej, prowadząca nieuchronnie do całkowitego zmechanizowania życia
jednostki, która nie widzi w nich jedynie swych własnych udoskonalonych organów, zmusza
ją do poszukiwania z niej furtki. Tą furtką dla Sterna jest sztuka. Sztuka, oparta na nonsen-
sie, może stać się dla zakażonego maszyną .człowieka współczesnego sztucznym powietrzem,
118
pozwalającym wyrwać mu się na chwilę z getta logicznoSci i konstrukcji i znalexć w nim
swoje ujScie i odpoczynek. Stanowiska tego nie podzielam. Nonsens jest dynamitem. Mógł-
by stać się materiałem zanarchizowania mas (anarchizm intelektualny). W dobie dopiero
naradzającego się kolektywu nie ma na niego miejsca. Stern-teoretyk reprezentuje w Polsce
poważny odłam mySli futurystycznej (od Apollinaire a do Dada), którego w historii futury-
zmu niepodobna pominąć.
DziS, kiedy okres zbiorowej walki o nową formę można już uważać za skończony, różnice
pomiędzy poszczególnymi twórcami zarysowują się tak wyraxnie, że oglądającemu się wstecz
przychodzi mimo woli pytanie, czy istniał rzeczywiScie polski futuryzm jako jednoSć, czy nie
był po prostu grupą ludzi złączonych wspólnoScią ekspansji i dziS odnajdujących swą wła-
Sciwą drogę. Wrażenie to jest pospolitym złudzeniem, jakie wywołuje brak perspektywy hi-
storycznej.
Było miasto SwiadomoSci polskiej i była garstką partyzantów, co go chcieli zdobyć.
Byli jak ludzie, co zebrali się na placu policzyć swoje siły, uzbroić się i obmySleć plan.
I plac nazwali: futuryzm polski.
A teraz rozchodzą się w miasto - każdy swoją ulicą.
Dla jednej idei - dla zwycięstwa.
Każdy swoją ulicą.
Czarne i nieprzystępne jest miasto SwiadomoSci polskiej. Wiele w nim bocznic, zaułków i
Slepych uliczek.
Którzy niedobrze drogę znają - zabłądzą.
Zamknęło się za nimi miasto.
Nie Swieciły im żadne lampy.
Poszli w noc.
Każdy swoją ulicą.
Kraków, 3 IX 1923
119
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Lermontow wiersze, poezja konspektyWacĹ‚aw Potocki OgrĂłd, ale nieplewiony i inne wierszeWiersze Miłosne 2BUT W BUTONIERCE Jasienski Bruno id 2189473=== WIERSZYKI OKOLICZNOSCIOWE === ?zdomniUruchom wiersz poleceń, a powiem ci, kim jesteś XPwięcej podobnych podstron