Czekanie na cud











Babula Grzegorz - A To Mistyka - Czekanie na cud
I
   
   - Ja go chyba zabiję!!!
   Tak wtedy powiedziałem. Miałem do tego powód. Każdy na moim miejscu by się zdenerwował. Wszystkiemu winien był ten partacz hydraulik. I oczywiście administracja. Zaczęło się całkiem prozaicznie - od windy. Nie, właściwie jeszcze wcześniej. Od przewrotu w komunikacji.
   Było to chyba jesienią 1996 roku. Rozpętała się prawdziwa rewolucja naukowo-techniczna. Przyczyną był wynalazek angielskiego fizyka Hodgsona. Silnik podprzestrzenny. Rewelacja na miarę pierwszego pojazdu spalinowego. Silnik podprzestrzenny, zasilany minimalną ilością energii, co było jego dodatkową zaletą w dobie powszechnego kryzysu paliwowego, pozwalał na pokonywanie dowolnych odległości w czasie równym zeru. Po prostu omijał przestrzeń. Z mojego dyletanckiego punktu widzenia wyglądało to nieskomplikowanie. Wchodziło się do hermetycznej kabiny zaopatrzonej w ów cud techniki, za pomocą klawiatury sterującej ustalało się współrzędne punktu docelowego, przyciśnięcie startera - i już. Wychodziło się w innym miejscu. Wspaniałe uczucie - w ułamku sekundy znaleźć się w odległym o tysiące kilometrów punkcie świata. Ba, nawet na innej planecie. Wszędzie, gdzie dusza, zapragnie.
   Wynalazek szybko wdrożono do produkcji, choć wykonanie nastręczało wiele problemów. Kabina musiała być pancerna i doskonale hermetyczna. Zachodziła bowiem możliwość wylądowania w próżni kosmicznej, w jądrze jakiegoś słońca i diabli wiedzą gdzie jeszcze. Z początku było sporo wypadków. Mnożyły się zniknięcia niewprawnych podróżników. Nie zahamowało to rozwoju nowej formy komunikacji. Po kilku latach kabina PP stała się przedmiotem powszechnego użytku jak niegdyś samochód. Silnik podprzestrzenny stał się wszechobecny. Ze względu na jego niewyobrażalną wręcz taniość, zastosowano go również w windach. Kabina PP docierała wszędzie, trudno, jednak było nią wjechać wprost do mieszkania.
   Nasze osiedle, jako jedno z pierwszych w Warszawie, obdarzone zostało windami o nowym napędzie. Miały one specyficzną konstrukcję. Ponieważ silnik, niezależnie od swych gabarytów, miał stałą moc, zastosowano ograniczniki w układzie sterującym. W innym przypadku winda mogłaby wyprysnąć nie wiadomo gdzie, a pancerna nie była. Wyglądała tak samo, jak jej używane od lat poprzedniczki. Jedynie klawiatura miała odmienny kształt.
   W bloku, w którym mieszkałem, winda zepsuła się już po tygodniu. Przestał działać układ programujący jej skokowy ruch i zaczęła poruszać się płynnie. To znaczy zatrzymywała się między piętrami. Trzeba było dużej wprawy i wyczucia w palcach, żeby utrafić we właściwe piętro. Od początku podejrzewałem, że ta awaria to sprawka syna dozorczyni. Przepraszam - gospodyni domu. Wszyscy pamiętali, jak pomalował psa Kozłowskich na różowo i podpalił śmieci w zsypie. Na pewno dorwał się też do windy. Ale nie miałem na to dowodów. Co innego jednak leżało u źródeł tej historii. Nawaliły kryzy w instalacji c.o. Kryzy przy rurach, które przemyślny projektant umieścił w szybie windy. Hydraulik Bączek nie przychodził tygodniami. A w szybie - Niagara. Lało się po ścianach i przeciekało przez sufit kabiny. Zalało piwnice. Wreszcie fachowiec przyszedł, podłubał, powiedział: "Tera już będzie git" i poszedł. Było git przez dwa dni. Potem znów coś strzeliło i potop zaczął się na nowo. Telefon osiedlowego pogotowia technicznego nie odpowiadał, a Bączka widywało się przeważnie w kawiarni "Jagusia". Zalanego jak nasze piwnice.
   Taki był obraz sytuacji na dzień 16 lutego, kiedy to wyskoczyłem z domu po "Express". Kiosk stał pod domem, więc chociaż było minus 10, nie założyłem na siebie nic ciepłego. Na moim piętrze wsiadłem do windy, zatrzasnąłem drzwi i począłem gmerać przy przyciskach, starając się utrafić w parter. I wtedy - stało się. Wrzątek z uszkodzonych rur przeciekł przez strop i polał mi się za kołnierz. Niezbyt dobrze potrafię opisać, jak to się rozegrało, bo były to ułamki sekund. Wrzasnąłem, prawą ręką schwyciłem się za poparzoną szyję, a lewą... No właśnie. Lewa ręka przeleciała mi po wszystkich przyciskach i potencjometrach, coś w nich trzasnęło, kątem oka zaś dostrzegłem błysk elektrycznego spięcia. Następna porcja gorącej wody rzuciła mną o ścianę i oparłem się o starter. Rozległ się cichy świst, jak zawsze przy skoku przestrzennym, i nastała cisza. Jeszcze przez chwilę rozcierałem sobie obolały kark, zanim zrozumiałem, że wydarzyło się coś niedobrego. Przeniosło mnie. Nie wiadomo gdzie. Za szybą drzwi nie widać już było dobrze znanego korytarza mojego bloku. Ten był zwykle ciemny, bo znowu pokradli żarówki. Teraz do wnętrza windy wlewało się jaskrawe, białożółte światło. Chyba słoneczne. Zastygłem z bezruchu i usiłowałem zdać sobie sprawę z sytuacji. Z wolna ogarniał mnie lęk. Nie byłem już w moim domu, bo woda przestała się lać. Winda, wyrwana wraz ze mną ze swojego szybu, powędrowała w nieznane. Przez zapaćkane szkło usiłowałem wypatrzeć, gdzie właściwie się znalazłem: Nic nie mogłem dostrzec, bo szybka była dokładnie zasmarowana błotem. Pewno znowu chłopak dozorczyni. Myślałem szybko. Nie mogło być to miejsce niebezpieczne, pozbawione atmosfery, bo już bym się udusił. Przez szpary przy futrynie przeciskało się ciepłe powietrze, o lekkim zapachu. Przypominał mi on wieś, nie bardzo wiedziałem dlaczego. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie jestem już w moim bloku, to na nic zda się operowanie klawiszami. Mój "pojazd" nie miał przecież własnego zasilania, a prąd czerpał z ogólnej sieci elektrycznej za pomocą styków umieszczonych w ścianach zewnętrznych. Tak czy siak pozostawało mi jedno. Musiałem stąd wyjść. Bez względu na konsekwencje.
   Nie będę usiłował twierdzić, że nie drżała mi ręka, gdy chwytałem za klamkę. Nie otworzyłem drzwi energicznym gestem, znamionującym pewność decyzji. Żadne tam "raz kozie śmierć" czy "do odważnych świat należy". Już raczej "i chciałbym, i boję się". Powoli, ostrożnie, jak saper rozbrajający minę, uchylałem drzwi, starając się nie słyszeć ich skrzypu, od którego bolały zęby.
   - Chwała Bogu! - powiedziałem głośno do siebie, gdy wyszedłem na zewnątrz. Westchnienie ulgi poruszyło moją pierś, i mięśnie, napięte z emocji, sflaczały nagle. Nadmiar wrażeń sprawił jednak, że zakręciło mi się w głowie i bezwładnie usiadłem na ziemi. Zdawało się, że wypadek zakończył się szczęśliwie.
   Znajdowałem się na łące. Niebo było bezchmurne, wiał lekki wiaterek, łagodnie falowały trawy. Powietrze wypełniał miły zapach kwiatów i świeżego siana. W oddali widać było zarys lasu. W najbliższej okolicy nie rosły żadne drzewa, jedynie sylwetka mojej windy zakłócała ten równinny krajobraz. Siedziałem na trawie, rozkoszując się uczuciem odprężenia, które mnie ogarnęło po chwilach lęku. Rozglądając się wokoło, dostrzegłem nie opodal wydeptaną ścieżkę. Napełniło mnie to otuchą. Dalszy ciąg mojej eskapady wydał mi się szalenie prosty. Dojdę do najbliższego zamieszkanego przez ludzi miejsca i stamtąd zwyczajną kabiną PP wrócę do domu. Jedyne, co mi grozi, to możliwość dłuższego spaceru. Ale ścieżka wyglądała na często używaną, więc droga do wsi nie mogła być daleka. Posiedziałem jeszcze kilka minut i gdy zaczęło mi już być niewygodnie, zdecydowałem się ruszyć na poszukiwanie ludzi: Wstałem, popatrzyłem na bezużyteczną bez prądu windę i skierowałem się ku ścieżce. Maszerowało mi się przyjemnie. Oczy cieszył widok rozkwitającej roślinności, wiatr chłodził skronie, więc nic dziwnego, że zacząłem nawet pogwizdywać. Szedłem w kierunku lasu. Nie wiem czemu, ale pomyślałem sobie, że właśnie tam prędzej znajdzie kres mój niecodzienny wypad turystyczny. Po przejściu kilkuset metrów gwizd zamarł mi na ustach i mimowolnie zwolniłem kroku.
   Zaraz, zaraz - pomyślałem ze zdumieniem - przecież mamy teraz zimę. A tu lato w całej pełni.
   To było rzeczywiście zastanawiające. Chyba... chyba że znajduję się na drugiej półkuli. Jakaś Australia czy Nowa Zelandia. Naokoło jednak rozpoznawałem znajome rośliny. Chabry, gdzieniegdzie bratki, mięta i wszechobecny mniszek, rozsiewający wszędzie swe puszyste nasionka. Gorączkowo usiłowałem przypomnieć sobie, czy na antypodach mogą występować podobne gatunki. Nie miałem na ten temat wiadomości. Widać mogą.
   Co za różnica - pocieszyłem się w duchu. - Australia czy Argentyna. Najwyżej zobaczę kangura. Mogę stąd z łatwością wrócić do Warszawy.
   I tak, błogosławiąc i przeklinając równocześnie kabiny PP, powędrowałem dalej. Niedaleko, bo kolejna myśl sprawiła, że nogi wrosły mi w ziemię. Uświadomiłem sobie, że jest słoneczny dzień. SŁONECZNY!!! Podniosłem głowę i rozejrzałem się po niebie. Że też od razu tego nie zauważyłem.
   Nie było słońca!
   Nieboskłon był błękitny, bez jednej chmurki, pogoda jak drut, a słońca ani śladu. Światło wydobywało się nie wiadomo skąd. Spojrzałem pod nogi. To było przerażające. Nie rzucałem cienia. Zaschło mi w gardle. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę.
   - To skutki szoku! - powiedziałem głośno. Nie zabrzmiało to zbyt przekonujące.
   Nie myśleć o tym, nie myśleć - mówiłem do siebie. - To zaraz minie. Zdenerwowałem się i mam przywidzenia.
   Wmawiałem sobie, że za chwilę napotkam ślady cywilizacji, wrócę do domu, wezmę na uspokojenie, prześpię się i wszelkie omamy znikną. Nie czułem się bynajmniej pocieszony. Radosny, słoneczny krajobraz zaczął emanować grozą i podmuch tajemnicy zmroził mi członki. Ruszyłem jednak do przodu. Nie mogłem stać przecież w miejscu. Zbliżałem się do lasu.
   Gdy byłem kilkadziesiąt kroków od niego, ujrzałem coś, co na powrót napełniło mnie otuchą. Ścieżka skręcała w szeroką przecinkę, a na zakręcie stał słup z tablicą. Chyba ogłoszeniową. Już z daleka rozpoznawałem litery. Anons był jednak bardzo dziwaczny. Gdy zbliżyłem się już wystarczająco, by pojedyncze znaki ułożyły się w zdania, odczytałem:
   KILO OBIEREK DAM ZA KOPEREK PYTAĆ W BRAMIE O AKUSZERKĘ
   A poniżej:
   SPRZEDAM ZAPAŁKI, TROCHĘ UBYWANE WEZMĘ CO BĄDŹ. NAJCHĘTNIEJ WIECZOREM
   Dziwne. Może to żart? Zagadkowy był ponadto fakt, że napisy były po polsku. Nie jestem więc w Australii. W takim razie gdzie? Szedłem przed siebie, jak zahipnotyzowany wpatrując się w idiotyczne napisy. W pewnym momencie litery zatańczyły mi przed oczami, zamigotały i rozwiały się jak dym. Potrząsnąłem głową, mocno zaciskając powieki. Kiedy je rozwarłem, na tablicy widniał nowy tekst. Zbliżyłem się na odległość wysuniętej ręki i z zaciekawieniem oglądałem domniemany słup ogłoszeniowy. Było to jednak coś innego. Do wpuszczonego w ziemię, nie okorowanego pala niedbale przybito sosnową deseczkę, na której niewprawną ręką wypisano kilka słów. Czerwoną farbą, jaskrawie odcinającą się od tła. Jak mogłem się tak pomylić? To był zwyczajny drogowskaz. Napis głosił:
   DO ZATOKI - DWA KROKI
   I strzałka. Wskazująca wyraźnie, że do owej zatoki należy iść ścieżką zagłębiającą się w las. Napis był co prawda śmieszny, ale nie tak znowu dziwny. Pomedytowałem chwilę nad przywidzeniami, nawiedzającymi mnie tak nieoczekiwanie. Nie doszedłem do żadnych budujących wniosków. Trzeba było iść dalej.
   
   
II
   
   Przecinka wiła się jak oszalała, co o ile mi wiadomo, nie leży w charakterze przecinek. Dawno też zrobiłem te "dwa kroki", a nigdzie nie było widać wody. Zdenerwowany i znużony przeciągającą się wędrówką, zacząłem baczniej rozglądać się na boki. A było co oglądać, jak się zaraz okazało. Ale kolejno następujące po sobie wstrząsy sprawiły, że zacząłem obojętnieć. Oto co rejestrowały moje otumanione zmysły.
   Na pobliskich sosnach wcale nie rosły szyszki. O, nie! Z gałęzi zwieszały się miniaturowe co prawda, ale prawdziwe orzechy kokosowe. Wiem, bo sprawdziłem. Roztłukłem jeden o kamień i po raz pierwszy w życiu spróbowałem mleczka kokosowego. Smakowało jak zupa ogórkowa i miało podejrzaną, niebieską barwę.
   To szok - powiedziałem sobie, nie wiadomo który raz. Nie zdziwiło mnie więc to, że orzech rozłupał się na dwie idealnie równe połowy i że żadna kropla nie spadła na ziemię. Nie zaskoczyło mnie również to, że gdy odrzuciłem pusty orzech, obie połówki opadły obok siebie, odbiły się i złożyły z powrotem w doskonałą kulę. Zachichotałem, bo rozbawiło mnie to wydarzenie, i już miałem ruszyć przed siebie, gdy usłyszałem tętent. Uskoczyłem za drzewo i z napięciem oczekiwałem na konia. Właściwie nie wiem, czemu się schowałem, ale chyba dobrze zrobiłem. To nie był koń. Po ścieżce przegalopował centaur. Pół człowieka, pół ogiera. Ubrany w elegancki, ciemny garnitur w popielate prążki, pod szyją muszka, na głowie zaś kapelusz typu borsalino. Marynarka nie była zapięta i jej poły rozwiewały się w pędzie, ukazując śnieżnobiałą koszulę w granatowe grochy. Pod pachą ściskał parasol i aktówkę. Miał zaaferowany wyraz twarzy i przypominał Bustera Keatona. Na jego płowym zadzie dostrzegłem okrągły znak, jaki się zwykle wypala koniom, z napisem: "Stadnina Koni - Janów Podlaski". Gdy mnie mijał, coś zabrzęczało o kamienie i potoczyło się po trawie. Odczekałem, aż się trochę oddali, i wyszedłszy zza drzewa zacząłem szukać zguby. Błysnęło wśród leśnej runi i bez zdziwienia podniosłem podkowę. W pierwszym odruchu chciałem krzyknąć za nim, ale się powstrzymałem. Uważniej obejrzałem znalezisko. Oczywiście nie była to zwyczajna podkowa. Połyskiwała starannie wypolerowanym metalem, w którym rozpoznałem miedź, i miała wytłoczone litery. Bardzo ozdobne. "Pamiątka z Sopotu".
   Wzruszyłem tylko ramionami. Przestałem się zdumiewać, ale zaczęła mnie ogarniać wściekłość. Gdzie ja do cholery jasnej jestem? Z rozmachem odrzuciłem podkowę. Odbiła się od drzewa i upadła dokładnie w to samo miejsce, w którym ją znalazłem. Czary, psiakrew. Z nagła zaniepokoił mnie jakiś szelest. Drgnąłem i gwałtownie obróciłem się w kierunku, skąd dochodził. Spomiędzy krzaków bzu, pokrytych różanym kwieciem, wynurzyła się przepiękna dziewczyna. Kompletnie pozbawiona odzienia, jeżeli nie liczyć drobnego listka figowego w wiadomym miejscu, trzymającego się tajemniczym sposobem. Zaszczyciła mnie obojętnym spojrzeniem i nie zwracając uwagi na moją osobę, szła ku przeciwległej stronie przecinki. Poruszała się z gracją modelki. Kiedy tylko odzyskałem oddech, zawołałem do niej ochryple (znów zaschło mi w gardle):
   - Halo, panienko!
   Zatrzymała się, odwróciła głowę i zamrugawszy sarnimi oczyma, zastygła w wyczekującej pozie. Podszedłem ku niej parę kroków i starając się, by mój głos przestał być podobny do skrzeku, zapytałem:
   - Przepraszam najmocniej, pani tutejsza?
   - Niewątpliwie - aksamit, czysty aksamit. Mogłaby prowadzić nocny program radiowy.
   - A co to jest właściwie za miejsce?
   - Niewątpliwie - brzmiała kolejna odpowiedź.
   - Przepraszam, nie zrozumiałem - pochyliłem się w jej kierunku i do mojego nosa dotarł zapach perfum "Chanel 5". - Czy mogłaby pani wyjaśnić to dokładniej?
   - Niewątpliwie.
   - A więc?
   - Niewątpliwie - goła Wenus opuściła firanki rzęs i nie wiadomo czemu zarumieniła się. Opadły mi ręce. Niedorozwinięta czy co? Zaryzykowałem następne pytanie:
   - Czy umie pani mówić coś innego?
   - Niewątpliwie - odparła. Co było zresztą do przewidzenia.
   - Więc niech pani coś powie! - zacząłem się gorączkować:
   - Niewątpliwie - rozmowa przypominała popularną zabawę w "pomidor". Ale ja nie byłem już dzieckiem i bawiłem się w to ostatnio czterdzieści lat temu.
   - Wykrztuś coś z siebie, na litość boską! - wrzasnąłem. Pracujesz w zegarynce?!
   - Niewątpliwie - powiedział katarynkowy anioł w ludzkiej skórze i znienacka wyciągnął zza pleców palącego się papierosa. Po jego duszącym smrodzie rozpoznałem, że był to "Ekstra-Mocny". Z wściekłością patrzyłem, jak się zaciąga, wypuszcza dym i odwróciwszy się ode mnie plecami, odchodzi w kierunku ściany lasu, by po chwili zniknąć w gąszczu. Na ustach zawisły mi ostatnie słowa; jakie chciałem do niej skierować. "W lesie się nie pali, jest sucho!" ale dałem za wygraną, choć buntował się we mnie praworządny i obowiązkowy członek społeczeństwa. Odkrzyknęłaby: "Niewątpliwie!" i paliłaby dalej.
   Poczułem wzbierającą wściekłość. Ale już nie na nią. Przypomniał mi się człowiek, który był odpowiedzialny za sytuację, w jakiej się znalazłem. Za to, że tu byłem, i za to, że nie wiedziałem, co mnie dalej czeka. Hydraulik, który spaprał kryzy. Zabulgotało mi w krtani i wtedy właśnie głośno powiedziałem:
   
   
III
   
   - Ja go chyba zabiję! Żebym go tylko dostał w swoje ręce!
   Coś niespodziewanie mignęło mi przed oczami, jakby zgęstek mgły, a gdy mgła się rozwiała, na ścieżce pojawił się on. Hydraulik. Stał bokiem do mnie i początkowo nic nie dostrzegał poza butelką piwa, którą właśnie przechylał do ust. Był ubrany w ufajdaną smarami fufajkę i drelichowe spodnie. Wyszmelcowany berecik zsunął zawadiacko na ucho. Zauważyłem resztki szybko topniejącego śniegu na jego butach. Widać porwało go wprost z ulicy, na pewno spod jakiejś szaszłykarni.
   - Bączek!!! - wrzasnąłem.
   Zakrztusił się i spojrzał na mnie wybałuszonymi ze zdumienia oczami. Z przerażeniem rozejrzał się dookoła i znów popatrzył na mnie. W jego rozszerzonych źrenicach pojawił się błysk zrozumienia.
   - Aaa, pan spod sto szesnastego! Co pan... co ja tu robię?
   - Szukasz śmierci, łobuzie! - sapnąłem. - Mam cię! Ze skóry cię obedrę, obwiesiu! - i ruszyłem w jego stronę w niedwuznacznych zamiarach. Cofał się zaskoczony i butelka wypadła mu z dłoni.
   - Coś pan, co jest grane? - wybełkotał i widząc w moich ruchach zdecydowanie, rzucił się do ucieczki.
   - Stój! - krzyknąłem. - I tak mi nie ujdziesz! Kości ci porachuję! Zapamiętasz, czym grozi niesolidność w robocie!!! - i ruszyłem w pogoń.
   - Ludzie, ratujcie! - wydzierał się Bączek. - Wariat! Milicja!!! - zerwał przewieszoną przez ramię torbę z narzędziami i miotnął ją w krzaki. Pozbycie się ciężaru dodało chyżości jego biegowi i odległość między nami poczęła się zwiększać. Skonstatowałem, że nie dam rady go dogonić.
   - Stóóój!!! - krzyknąłem jeszcze raz. Nawet się nie obejrzał. Opętały mnie złe moce i nie wiedząc, co robię, porwałem z ziemi kamień, by cisnąć nim w uciekiniera. W następnej chwili zrozumiałem niebezpieczeństwo i z przerażeniem patrzyłem na pocisk szybujący wprost w kierunku Bączka. Uświadomiłem sobie, czym to grozi, i zimny pot zrosił mi czoło. Zatrzymałem się. Kamień spadał... jak kamień. I trafił. Ale jak! Jego ostra krawędź dosięgła pleców hydraulika i nie dotykając ciała przeorała fufajkę, rozcinając ją na dwoje.. Ukazały się gołe, wystające łopatki. Potem kamień niby nóż rozciął pasek i spodnie. Te natychmiast opadły do wysokości kolan. Bączek zaplątał się i runął na ziemię, wzniecając tuman kurzu. Zamierzałem wydać z siebie bojowy okrzyk radości, gdy zaparł mi dech widok wzoru, w jaki ułożył się wzniesiony upadkiem pył. Był to nader czytelny symbol domów "Centrum". Zniknął zaraz, gdyż Bączek, miotając się na piaszczystej ścieżce, wyrzucał w powietrze kolejne porcje kurzu, który tym razem uformował się w pisany kunsztowną kursywą cytat: "Klaskaniem mając obrzękłe prawice..."
   - A żeby cię... - wyszeptałem bezwiednie.
   Hydraulik wyplątał się w końcu z podartych portek, zerwał się na równe nogi i podjął dalszą ucieczkę, nadal drąc się wniebogłosy. Świecił, za przeproszeniem, gołym tyłkiem. Zrezygnowałem z pogoni. Pomykał jak łania. Wkrótce znikł mi z oczu za zakrętem przecinki, ale przez kilka długich chwil słyszałem jego przestraszone wrzaski. W końcu i one ucichły. Zostałem sam. Samotny pośród lasu tajemnic. Poczułem się tak nieszczęśliwy i otępiały, że nie potrafiłem się nawet zastanawiać nad zagadkowością miejsca, w którym się znalazłem, niesamowitym pojawieniem Bączka i innymi osobliwościami. Wiedziony raczej podświadomym impulsem niż przemyślaną decyzją zszedłem ze ścieżki i zagłębiłem się w las. Coś mi podpowiadało, że ścieżka nie doprowadzi mnie do nikogo normalnego.
   
   
IV
   
   Kilka godzin trwało moje błąkanie się po mrocznym borze. Zmęczyło mnie to porządnie, ale nudne bynajmniej nie było. Atrakcje, można powiedzieć, wręcz czyhały na każdym kroku. Raz był to dzięcioł, wystukujący tarantellę z precyzją zawodowego perkusisty, bądź mrowisko w kształcie regularnego sześcianu, innym znów razem kupka zeschłych gałęzi do złudzenia przypominająca wieżę Eiffla. Trudno mi jest wszystko wyliczyć, gdyż z nadmiaru wrażeń mąciło mi się w głowie. Zaczynałem być już mocno głodny, gdy spomiędzy drzew zaczęło przebijać światło. Dochodziłem do skraju lasu. Gęstwina przerzedzała się szybko i szybciej też zaczęło bić moje serce.
   Dostrzegałem zarysy budowli wykonanej prawdopodobnie ludzką ręką. Chociaż... kto wie. Niczego tutaj nie można być pewnym. Gdy minąłem ostatnie zarośla, oczom moim ukazało się spore jeziorko z brzegami zarosłymi trzciną i tatarakiem. W jego taflę wcinało się kilkumetrowej długości molo. Nie heblowane deski byle jak przymocowane były do krótkich palików, ledwie wystających nad powierzchnię wody. W połowie zbocza, stromo zbiegającego ku oczyszczonej z trzcin zatoczce, stała chata. Bardzo prymitywna, kryta wiązkami siana, ale z wyglądającymi solidnie ścianami. Szczeliny między nasmołowanmi bierwionami utkane były konopnymi powrozami, a wykonane z jednego kawałka drewna drzwi ręka nieznanego artysty przyozdobiła w ryte głęboko kwietne wzory. Jedyne okno miało szyby z rybich pęcherzy. Nieśmiało zbliżyłem się do budyneczku i usiłowałem zajrzeć do środka przez mętną błonę. Nic nie było widać. Zdołałem tylko zauważyć .stojącą na wąskim parapecie pelargonię w doniczce z tykwy. Zamierzałem właśnie zapukać w ścianę, gdy usłyszałem z tyłu wesoły głos:
   - Cóż to, niespodziewany gość?
   Odwróciłem się gwałtownie. Po stoku schodził mężczyzna w sile wieku, odziany w majtki gimnastyczne i przerzucony przez plecy kawałek nie wyprawionej cielęcej skóry. W ręku trzymał sękaty kij. Mimo że się szeroko uśmiechał, cofnąłem się o krok i przywarłem do ściany.
   - Nie bój się pan - roześmiał się serdecznie nieznajomy. Pan normalny czy stąd?
   Jeszcze mocniej przycisnąłem się plecami do kanciastych bali. Czułem, jak wystający sęk boleśnie wbija mi się w kręgosłup.
   - Nie bardzo rozumiem - wymamrotałem. - Normalny, jak najbardziej normalny. W żadnym wypadku nie stąd.
   - Niemożliwe! - ucieszył się facet. - A ja myślałem, że to kolejne miejscowe paskudztwo.
   - Nie, nie - zaprzeczyłem żywo. - Ja z Warszawy!
   Obcy podszedł bliżej i oglądał mnie z wyraźnym zadowoleniem. Poczułem się nieswojo. Chce mnie zjeść, czy co?
   Gdy już nacieszył oczy moim widokiem, znów wybuchnął tubalnym śmiechem, klepnął mnie z rozmachem po ramieniu i ryknął:
   - A ja z Lublina, brachu!!! Góra z górą się nie zejdzie, a Polak z Polakiem i tak dalej! Co tu porabiasz, brachu, długo tu jesteś?
   - Kilka godzin - odparłem, nadal niepewny, jak się mam zachowywać.
   - Toś ty szczawik, kochany, świeży. Dlatego taki markotny. Nie wiesz, co się dzieje, co? - śmiał się bez przerwy.
   Kiwnąłem głową i poskarżyłem się:
   - Głodny jestem.
   - To dlaczego nic nie jesz? - zdumiał się szczerze.
   - A co? - spytałem.
   - Cokolwiek, chociażby to - schylił się, podniósł garść ziemi i podsunął mi pod brodę. Widząc zdumienie w moich oczach, opuścił rękę z dziwacznym poczęstunkiem.
   - Co, boisz się? To zaczekaj chwilę.
   Wszedł do chaty i powrócił po chwili z dwoma taboretami.
   - Siądź, odpocznij, a ja przygotuję obiad.
   Usiadłem i z niepokojem przyglądałem się jego poczynaniom. Wyniósł duże tekturowe pudło, wsypał do środka trochę trawy, parę garści ziemi, zamknął i zaczął potrząsać.
   - Ciekawe, czy coś wyjdzie. Nigdy nic nie wiadomo - wyjaśnił.
   Potrząsanie trwało koło minuty. Wreszcie przestał, zdjął pokrywkę i oznajmił z wyraźnym zadowoleniem:
   - Udało się.
   Postawił mi pudło na kolanach. Zajrzałem. W środku parowała jakaś nie znana mi potrawa. Wyglądała apetycznie. Podniosłem na niego pytający wzrok.
   - Co to jest?
   - Po mojemu chyba souvlaki. Byłem kiedyś w Grecji i tak to wyglądało. Jedz śmiało, brachu, a potem mi wszystko opowiesz zachęcał mnie do jedzenia gestami ręki. Co miałem robić, spróbowałem. O dziwo, było to niebywale smaczne. Pikantne i delikatne jednocześnie. Podczas gdy jadłem, nieznajomy usiadł naprzeciwko mnie i przyglądał mi się z zadowoleniem matki obserwującej pałaszujące szpinak dziecko.
   - Skończyłeś? - spytał, kiedy pochłonąłem ostatni kęs. Potwierdziłem skinieniem głowy.
   - To opowiadaj, jak się tu znalazłeś - powiedział rozkazująco.
   Opowiedziałem mu całą moją historię. Szczególnie długo rozwodziłem się nad partactwem Bączka. Słuchał uważnie, kiwając od czasu do czasu głową, i nie wydawał się być niczym zaskoczony. Nie zrobiły na nim wrażenia wszystkie niezwykłości napotkane przeze mnie w tym dziwnym miejscu. Westchnął głęboko, gdy w opowieści doszedłem do naszego spotkania. Spoważniał.
   - Taak - podrapał się po zarośniętej piersi. - Prawie tak samo, jak ze mną.
   - A pan kim jest? - zapytałem nieśmiało.
   - Przepraszam, że od razu się nie przedstawiłem - wstał i oficjalnym gestem wyciągnął ku mnie dłoń. - Docent Chram z UMCS. Chemik.
   Uścisnęliśmy sobie ręce. Chram usiadł i opowiedział mi z kolei swoje dzieje.
   - Ja też tu trafiłem przez tę przeklętą kabinę PP. Podróżowałem sobie któregoś weekendu po kosmosie, na chybił trafił ustawiałem stery, zwiedzałem rozmaite planety, aż znalazłem się tu. Byłem początkowo oszołomiony jak ty, pozwolisz, że będziemy po imieniu, tak poręczniej. Potem przyzwyczaiłem się i zrozumiałem. Zbudowałem sobie dom i żyję. Jestem tu od ośmiu lat.
   - Jak to? - podskoczyłem na taborecie. - Dlaczego nie wracasz? Masz chyba nadal kabinę?
   - Stąd nie można wrócić - odparł smętnie. - Drogi powrotnej nie ma. Zostaniemy tu na zawsze, my i ten twój Bączek.
   - Kabina nie działa?
   - Działa, jest w pełni sprawna, ale tutaj to na nic. Nic nie rozumiałem. Działa i nie działa.
   - Więc możesz mi w końcu powiedzieć, co to jest za miejsce, gdzie przestają działać prawa fizyki? - uniosłem się trochę i zacząłem mówić głośniej. - Jak to możliwe, żeby nie uszkodzona kabina podprzestrzenna nie chciała prawidłowo funkcjonować?
   - A kto ci powiedział, że tu nie działają prawa fizyki? Chram był nieco dotknięty. - Pojawiły się tylko nowe, nie znane na Ziemi.
   - Gdzie my jesteśmy, powiesz mi wreszcie?
   - Jasne, że powiem, nie krzycz tak, bo uszy bolą. Jeszcze się obrażę i co wtedy zrobisz? - zachichotał.
   Zacisnąłem pięści i policzyłem w myśli do dziesięciu.
   - No?! Gdzie? - powiedziałem na tyle uspokojony, że rozluźniły mi się palce.
   Chram nachylił się do mojego ucha i dramatycznym szeptem zakomunikował:
   - W centrum wszechświata!
   Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, wietrząc żart, ale nie - mówił zupełnie serio. Kiwnął z powagą głową i dodał: W samym jego jądrze.
   Nadal nic nie pojmowałem.
   - Co to tłumaczy?! - wzruszyłem ramionami. - Takie samo miejsce jak każde inne.
   - A nie, przecież sam widzisz, że nie - zamachał rękami docent chemik. - Ale tłumaczenia zacznijmy od eksperymentu. Zerwał się i pobiegł do chaty. Ja siedziałem otumaniony, nie wiedząc, co o nim myśleć. Wrócił z plikiem kartek papieru i zatemperowanym ołówkiem. Wcisnął mi to w ręce i podłożył pod kartki pokrywkę tekturowego pudełka. Jako pulpit.
   - Zamknij oczy i nie myśląc o niczym, nabazgrz coś na kartce. Byle jak, nie zastanawiając się - zażądał.
   Czułem się idiotycznie, ale spełniłem jego polecenie. Zacisnąłem powieki i mazałem ołówkiem na oślep. Wyrwał mi kartkę natychmiast, gdy przerwałem, i z wyraźną satysfakcją odczytał:
   
   Dwa korce ziemniaków,
   gęsich jajek kopa,
   żeby móc to połknąć,
   tęgiego trza chłopa.
   
   Zerwałem się na równe nogi.
   - Co to za bzdury?! - krzyknąłem. - Pokaż.
   Podał mi kartkę uśmiechając się pod wąsem. Rzeczywiście. Widniał tam wypisany moją ręką powyższy wierszyk. Nie wierzyłem własnym oczom.
   - Chcesz jeszcze raz spróbować? - spytał Chram ironicznie.
   Nie odpowiedziałem, tylko usiadłem z powrotem, zamknąłem oczy i z wściekłością zacząłem pokrywać papier bezgrołami. Robiłem to znacznie dłużej niż poprzednio. Po skończeniu sam przeczytałem na głos wierszyk będący efektem tej, jak mi się wydawało, bezsensownej pisaniny:
   
   Zagrajże mi, zagraj, moja fujareczko.
   Zatrudnię się w biurze,
   Będę chodził z teczką.
   
   Będę miał stempelek, pióro i stalówki,
   Tym będę stemplować,
   Co dają łapówki.
   
   Opadła mi szczęka. Z niesmakiem spojrzałem na Chrama, który kulgał się po trawie ze śmiechu. Poczułem się dotknięty.
   - Z czego się śmiejesz, psiakrew. Sam nie wiem, dlaczego akurat coś takiego mi wyszło. Lepiej byś wyjaśnił, o co tu chodzi, zamiast się głupio śmiać!
   - Nie ma się o co obrażać - Chram z trudem łapiąc oddech podniósł się z ziemi. - Sam robiłem takie doświadczenia. - Sapiąc głośno, usiadł na taborecie. - Kiedyś pisałem przez całą noc, a potem po południu czytałem, co nakreśliła moja ręka. Siadaj, nie burmusz się tak.
   Mechanicznie opadłem na stołek.
   - I wiesz, co stworzyłem? - zawiesił głos. Pytanie było retoryczne. Mógł przecież stworzyć wszystko. - Hamleta!!! - ogłosił triumfalnie. - Ale jakiego! Hamlet idzie do klasztoru, Ofelia puszcza się z królem, a całość kończy mecz piłkarski Polska-Dania. Wyniku nie pamiętam, ale chyba przegrywa Dania, bo padają słowa: "Źle się dzieje w państwie duńskim". Sędziuje Makbet. Jak ci się to podoba?
   Nie odpowiedziałem nic. W duchu twardo sobie postanowiłem, że od tej pory niczemu nie będę się dziwił.
   - Milczysz? Taaak. Znasz to powiedzenie, że gdyby milion małp posadzić przy maszynach do pisania i kazać bezmyślnie stukać, to po milionie lat napiszą wszystkie dzieła Szekspira. Całkiem przypadkowo, ale zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa. Muszą tylko wystarczająco długo pisać. Małp tu co prawda nie zauważyłem, ale złapałem dzięcioła. Przywiązałem go do maszyny.
   - Skąd miałeś maszynę? - spytałem tępo.
   - Znalazłem pod drzewem. Remington - wyjaśnił.
    Skinąłem głową na znak, że rozumiem, wierny zasadzie niedziwienia się. Chram kontynuował.
   - Więc przywiązałem go do maszyny, a on zaczął pukać. Puściłem go następnego dnia. Przez cały czas oczywiście zmieniałem mu papier. Szekspira co prawda nie napisał, ale czekaj, niech sobie przypomnę ten tytuł - dumał wpatrując się w niebo. - Był bardzo długi. O, już mam. To było tak:
   
   Ontologia bytu a struktura skał magmowych
   górnego Kaukazu
   w aspekcie najnowszych osiągnięć
   inżynierii genetycznej
   Apokryf muzyczny na balet i bęben
   
   Wyobrażasz to sobie?! Wodewil filozoficzno-geologiczny! I nie tak całkiem bez sensu. Niektóre fragmenty były wprost porywające!
   Spojrzałem na niego ponuro. Jego zachwyty były całkiem nie na miejscu. Rozpierający go optymizm odczuwałem jako niestosowny.
   - Tak, brachu. To był czysty synkretyzm - nagle popadł w zadumę. A ja nadal nie zbliżyłem się ani na cal do rozwiązania tajemnicy. Już miałem się dowiedzieć konkretnych szczegółów, bo docent właśnie otwierał usta, gdy przerwało mu żałośliwe wołanie: - Halo, panowie!!!
   Obejrzeliśmy się obaj. Zza porastających skraj lasu zarośli ktoś machał do nas białą szmatą. Wytężyłem wzrok i rozpoznałem dziurawy podkoszulek, rozpięty na patyku. Hydraulik się poddawał.
   - To Bączek? - półgłosem spytał Chram.
   - Tak - odparłem. - Następny Rip van Winkle. - Co jest?! - krzyknąłem w stronę krzaków.
   - Już nie mam zdrowia do tego cholernego lasu - zajęczało z gąszcza. - Weźcie mnie do siebie!
   - Chodź pan! - machnąłem z rezygnacją ręką. Nie miałem siły więcej się z jego powodu denerwować.
   - A nie będziesz pan bił? - doleciało pytanie.
   - Nie!
   - Bo jakby co, to urwałem sobie kij! - zastrzegł się.
   - Jak mówię, że nie będę, to nie będę. Wyłaź pan stamtąd!
   - Ale ja jestem bez spodni!
   - Tu sami mężczyźni!
   - Dobra, idę - powiedział z desperacją. Wynurzył się z zarośli i szedł do nas. Nieudolnie przykrywał się podartą fufajką i podkoszulkiem. W prawej ręce ściskał sękaty drąg. Popatrywał na mnie z bojaźnią i gdy do nas doszedł, natychmiast schował się za plecami Chrama.
   - Siadaj, Bączek! - powiedział docent. Hydraulik opadł na ziemię, sapiąc ze zmęczenia.
   - Już nie mogę - pożalił się ocierając spocone czoło. - Co za zoo. Pegazy, gołe baby, duchy, niedźwiedź gadał do mnie ludzkim głosem, kto w to uwierzy? Jakby mi ktoś takie banialuki opowiedział, dałbym po pysku. A tu masz... Do czubków trafiłem, czy co?
   - Nie denerwuj się, Bączek - uspokajał go Chram. - My ci wierzymy. A tu ci nic nie grozi, nie masz się czego obawiać.
   - O Jezu, co ja przeżyłem - lamentował nadal Bączek. - Ja do baby po ludzku, pytam o drogę, a ona do mnie: "niewątpliwie", ja grzecznie: "gdzie tu najbliższy bar?", a ta znowu to samo. I tak w kółko. A goła jak niemowlę. Obraza boska. O Jezu. Pognałem smarkatą kijem, niech nie gorszy porządnych ludzi.
   - Ty też bez spodni - trzeźwo zauważył Chram.
   - A to już tego chuligana robota - obruszył się Bączek wskazując mnie palcem. - Rzucił się na mnie bez zdania racji, kamieniami ciskał. Nie macie, panowie, piwa? - zmienił nagle temat.
   - A jest tam w chacie, w lodówce. Z dziesięć chyba butelek. Weź sobie - powiedział docent.
   - Pewnie, że wezmę. Dzięki za poratowanie spragnionego Bączek wstał i ciągle obserwując mnie z obawą, tyłem wszedł do chałupy. Ostrożny. Myślał chyba, że zerwę się niespodzianie i przyłożę mu czymś ciężkim po łbie. Ale nawet tego mi się nie chciało.
   - Mów dalej - zwróciłem się do gospodarza.
   - A on? - Chram pokazał wzrokiem chatę.
   - A co go to obchodzi. I tak nic nie zrozumie. Ma zresztą swoje ukochane piwo, reszta jest dla niego nieistotna.
   Z chałupy dobiegł głośny gulgot zakończony mlaśnięciem i westchnieniem rozkoszy.
   Słyszysz? Prędko stamtąd nie wyjdzie.
   - Pewno masz rację - zgodził się Chram. - Więc chcesz dowiedzieć się prawdy? Proszę, oto ona. Jak już mówiłem, znajdujemy się w centrum wszechświata. Znasz tę hipotezę o jego powstaniu? Tak zwana teoria "Wielkiego Wybuchu". Potężny wybuch z jednego atomu, potem ucieczka galaktyk, w następstwie tego cały kosmos się rozszerza z szybkością światła i tak dalej. Znasz?
   - Coś niecoś słyszałem - odparłem wykrętnie.
   - Wydaje ci się to możliwe?
   - No, cóż - zacząłem niepewnie. - To poważna hipoteza, wiele autorytetów naukowych ją popiera...
   - Krótko. Wierzysz czy nie? Możliwe czy nie?
   - W zasadzie innych hipotez nie ma. Ta chyba jest najlogiczniejsza, istnieje mnóstwo faktów ją potwierdzających.
   - Pytam o sam początek.
   - No, więc... trochę to nieprawdopodobne. Żeby tak ni stąd, ni zowąd, z jednego atomu...
   - Bardzo nieprawdopodobne - stanowczo stwierdził Chram. - Może i bardzo - wzruszyłem ramionami.
   - I właśnie dlatego, że nieprawdopodobne, zdarzyło się w rzeczywistości.
    - Cooo? - wybałuszyłem oczy. Jego logika była doprawdy osobliwa.
   - Jest tak, jak mówię - Chrama nie dotknęło moje połączone z niedowierzaniem zdziwienie. - Miejsce, gdzie się znajdujemy, nazwałem roboczo "Obszarem Niemożliwości".
   - Mów do mnie jaśniej, bo nadal nic nie pojmuję.
   - Posłuchaj - Chram przystawił stołek bliżej mojego. Wszędzie panuje równowaga. Jest plus, jest i minus. Mamy materię i antymaterię. Ładunek elektryczny dodatni i ładunek ujemny. Zgadza się?
   - Jak dotąd, tak - przystałem na tę część jego wywodów.
   - A widzisz. Skoro więc w całym kosmosie zdarza się tylko to, co jest możliwe, zachodzą jedynie takie zjawiska, które są zgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa, stąd wniosek, że musi być takie miejsce, gdzie dzieją się rzeczy nieprawdopodobne i niezgodne z panującymi gdzie indziej prawami. Powtarzam, musi być, dla zachowania powszechnej równowagi. I to jest właśnie to, "Sfera Cudów". Tylko tutaj mogło zajść tak niewiarygodne wydarzenie, jak początek wszechświata.
   Byłem poruszony i wstrząśnięty.
   - Nie wierzę - powiedziałem. - To stek bzdur.
   - Mało ci jeszcze dowodów - docent zatoczył ręką wkoło. Chcesz jeszcze jakichś eksperymentów? Możesz rzucać kostkami do gry. Wyrzucisz same szóstki albo kostki upadną jedna na drugą tworząc słupek. Coś w tym guście. Mogą w ogóle nie dolecieć do ziemi, tylko rozpłynąć się w powietrzu, trudno przewidzieć.
   Miał rację. Dowodów było wystarczająco dużo. Nie mogłem od niego przecież żądać zaświadczenia na piśmie opatrzonego pieczęcią Królewskiej Akademii Nauk w Sztokholmie. Jednak dopytywałem się dalej.
   - Więc tutaj zdarzają się wyłącznie cuda?
   - Z grubsza można tak powiedzieć. To, czego się nie spodziewasz. Ale bez przesady. Jest w tym pewien umiar. Nie mogą się dziać wyłącznie rzeczy nieprawdopodobne, bo ich powszechność sprawiłaby, że stałyby się normalne i spodziewane, a przez to właśnie prawdopodobne. -(-5) równa się --5. Tak to jest. Prawdopodobieństwo nieprawdopodobieństwa sprawia, że staje się ono zwyczajnym prawdopodobieństwem.
   - Przestań - potrząsnąłem głową. - Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.
   - Zrozumiesz, zrozumiesz. Samo przyjdzie.
   - A możesz mi powiedzieć, kto to jest ta naga kobieta?
   - Panna "Niewątpliwie"? - uśmiechnął się Chran. - To wynik jednego z moich doświadczeń. Do dużego pudła wlałem wody, dodałem posiekanej trawy, piasek i potrząsnąłem, bo chciałem zobaczyć, co się tam w środku uformuje. I wyszła ona.
   - A dlaczego ona mówi tylko "niewątpliwie"? - zaciekawiłem się.
   - Bo ja wiem - Chram wypiął pierś i prostował krzyż, zmęczony siedzeniem na stołku bez oparcia. - Pojęcia nie mam. Nikt ci na to nie odpowie. Cud.
   - A Bączek, skąd się wziął Bączek? My, to rozumiem, takie zdarzyły nam się współrzędne w silniku, ale on?
   - To proste - docent był chyba już znudzony moimi pytaniami, bo wstał i rozglądał się dokoła, jakby chciał dokądś iść. - Myślałeś o nim i w tym momencie wydało ci się, że najmniej prawdopodobną rzeczą jest to, żeby zjawił się obok ciebie. Dlatego właśnie go tu przyniosło.
   - Zaraz, zaraz, więc gdybyśmy chcieli, to moglibyśmy tu sprowadzić wszystko, co chcemy, o czym tylko pomyślimy - byłem zafascynowany otwierającymi się przede mną możliwościami. - Na przykład mógłbym pomyśleć o mojej żonie i...
   - Nie bądź za cwany - Chram uśmiechnął się ironicznie. Nie zjawi się z tego powodu, że teraz wydaje ci się to prawdopodobne. Masz przykład na to, o czym ci mówiłem. Prawdopodobieństwo nieprawdopodobieństwa...
   - Już dobrze, dobrze - zatkałem uszy i też wstałem ze stołka. Dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie.
   - I naprawdę nie można się stąd wydostać?
   Chram ziewnął i przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach.
   - Nie, kochany. Próbowałem nieraz. Sfera wydaliła z siebie wszystko, co można, już na początku. Nic więcej nie wypuści. Potrafi tylko wchłaniać. Ale nie martw się, tu jest wspaniale. I zdaje mi się, że można tu żyć wiecznie. Ale sprawdzimy to za kilkadziesiąt lat. Patrz, jaka wspaniała pogoda, idziemy się wykąpać? - Nie czekając na moją odpowiedź pobiegł po stoku ku wodzie. Stałem niezdecydowany. Co miałem jednak począć? Pobiegłem za nim. Z chałupy dobiegł mnie fałszywy śpiew Bączka, widać dzielnie uporał się z zawartością butelek:
   Wołał żołnierz na Agatkę,
   chodź, pokażę ci armatkę,
   ale ona wciąż wolała...
   
   
V
   
   I tak tu sobie żyjemy we trzech. My z docentem zwiedzamy las pełen niespodzianek, udało mi się nawet ujeździć jednego pegaza. Centaury się nie dają, potrafią nawymyślać i przyłożyć parasolem. Bączek chodzi własnymi drogami, żywiąc się głównie szampanem tryskającym z pobliskiego źródełka. Wiecznie pod gazem. A kaca nie ma.
   Na własny użytek stworzyłem sobie teorię, z którą Chram częściowo się zgadza. Chodzi o sprawę naszego powrotu. Doszedłem do wniosku, że wrócić będziemy mogli wtedy, gdy na Ziemi zdarzy się coś nieprawdopodobnego. Nasza kabina, w ramach równowagi, będzie mogła prawidłowo zadziałać. Ale musi to być rzecz zupełnie niebywała. Na przykład, żeby administracja na naszym osiedlu naprawiła wreszcie centralne ogrzewanie.
   Nie... to jednak zbyt nieprawdopodobne.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
czekanie na cud
Czekam wciąż na cud Kombii
na?went naszego czekania
cud na kirkucie
08 lek na raka (cud terapii Gersona)
Poliszczuk Cud Boży Na Ukrainie
zestawy cwiczen przygotowane na podstawie programu Mistrz Klawia 6
PKC pytania na egzamin
Prezentacja ekonomia instytucjonalna na Moodle
Serwetka z ukośnymi kieszonkami na sztućce
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ

więcej podobnych podstron