ANDRZEJ ZIMNIAK
przygoda ostatniej blondynki
Fabian przystąpił do mycia rąk, co rutynowo miało sygnalizować zakończenie
wizyty, ale pytanie Barbary zaintrygowało go. Była ciekawa, czy jej mąż jest
człowiekiem, i czy w przypadku, gdyby okazał się przybyszem spoza Ziemi, jakimś
Marsjaninem czy Ganimedejczykiem, jego zabójstwo w afekcie byłoby ścigane przez
prawo? Równie osobliwy jak samo pytanie był swobodny, wręcz gawędziarski ton,
jakim zostało zadane.
- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem? - badał ostrożnie.
- Wiedziałam, że pan nie zrozumie. - Potrząsnęła piramidą złotych loków, a jej
oczy pojaśniały. - Pan, dosyć wąsko pojmuje własną medyczną działalność,
doktorze. Założę się, że zaraz zrzuci pan problem na psychologa. Albo na
psychiatrę.
- Niekoniecznie... Możemy rzecz rozwiązać bez angażowania uczonych kolegów. -
Mówił już zupełnie spokojnie. - Przyjemną i naturalną terapią byłby co najmniej
dwutygodniowy urlop na Krecie, najlepiej z przyjaciółką od osobistych zwierzeń.
Więc?
- Pan żartuje, doktorze.
- Dobrze, spróbujmy inaczej. Istnieją inne metody niż wyjazd, zapewne
skuteczniejsze, choć obarczone skutkami ubocznymi.
Odniosła wrażenie, że krzaczaste brwi i wąsy mężczyzny nastroszyły się jak
sierść drapieżnika. Fabian wyjął z szuflady złote pudełko wielkości pocketbooka,
otworzył je, po czym, bezceremonialnie odgarniając loki, przytknął błyszczącą
krawędź do skóry na skroni Barbary. Chwilę manipulował przedmiotem, a ona
wstrzymywała oddech, gorączkowo zastanawiając się, jak ma zareagować, gdy jego
zachowanie przekroczy granice dobrego smaku. Popchnie faceta tak, że ten
przebije głową drzwiczki szklanej szafy z przyborami medycznymi. Albo może
lepiej objąć go za udo i zbadać, czy manipulacjom towarzyszy dostateczna
erekcja.
Nic się jednak nie stało, lekarz spokojnie manipulował przy pudełeczku. Nagle
poczuła lekkie ukłucie w czoło, jakby ukąszenie komara, następnie strzyknęło w
środku głowy, lecz ból ustąpił natychmiast.
- To wszystko, droga pani. Proszę przyjść za tydzień, jak zwykle.
- Co to za maszynka? I co za sztuczki? - Była zła, czuła się oszukana.
Pudełeczko do czółka, też coś!
Wyprostował się i spojrzał na nią z góry. Wielki chłop, na dodatek lekarz, nie
powinien tak patrzeć na pacjentki.
- Żadne sztuczki, zwyczajna genoterapia. Somatyczna, rzecz jasna. Musi pomóc.
- Co pan mi zrobił?
- Może pani opowiedzieć przyjaciółkom, że doktor Fabian wstrzelił pacjentce
złotą, wydrążoną kulkę do hipocampu, innymi słowy, prosto do mózgu. I tak nie
uwierzą, ale ona naprawdę tam jest. I niebawem zacznie działać. - Przecież sama
chciałaś, kobieto, dodał w myśli.
Cały wieczór czuła się inaczej niż zwykle. Palce drżały, skóra mrowiła, a
wewnątrz mięśni rąk, nóg i brzucha zdawały się przemieszczać śliskie, długie
włókna w dążeniu na właściwe miejsca, nie wywołując przy tym bólu, lecz
delikatne swędzenie. Po klatce piersiowej płynęły strugi słabo wyczuwalnych
ukłuć, a serce zwalniało, gdy taki strumień docierał w jego okolice.
Najdziwniejsze rzeczy działy się w głowie - pod jej czaszką meduzowate twory
przepychały się przez zbyt wąskie przewody. Wrażenie nie było ani przyjemne, ani
też specjalnie dokuczliwe. Wyobrażała sobie, jak armia mikroskopijnych żołnierzy
doktora Fabiana toczy batalię wewnątrz jej ciała.
- Co ci, Bacha? - spytał Maksymilian znad świeżo napoczętej flaszki piwa. Aż
dziwne, że jej mąż oderwał wzrok od monitora, bo właśnie trwał mecz Manchester
United z Bulls of Russia. - Przecież świńskie godzinki masz dopiero za kilka
dni.
- Odczep się, Maks - powiedziała bez złości. Nie czuła chęci mordu, kuchenne
noże przestały ją ekscytować. - Dostałam nowy hormon, i tyle.
- Aaa, byłaś u Małego Faba. Dobrze. - Ponownie skierował wzrok na ekran, jego
ciekawość została zaspokojona. - Piguły, nano, gentechy, same bzdury - mruknął.
- Czy wiesz, że Bullsi kupili nowego prawoskrzydłowego od Georgenees? To ten
ostry, Kalashwili!
Wzruszyła ramionami i wstała, by przejść do sypialni, gdzie miała drugi
telewizor, ale do salonu w podskokach wbiegła mała dziewczynka z zadziornym
spojrzeniem.
- Ja wiem lepiej, mamusiu! Nano to bakterie ze śrubek, a gen jest chemicznym
programem egzekucyjnym. Jarzysz?
- Maks! - Barbara zwróciła się do męża. - Będziesz dbał o Kasztankę, jak ja...
jak mnie diabli wezmą, na przykład Kaszmirskie Brygady pojmą na zakładniczkę?
- Jasne. Oddam twojej matce albo do domu opieki, przecież nie zostawię na
zmarnowanie. Aj, jaka czysta główka, o włos od słupka! - Przysunął się do
monitora, który upstrzył mu twarz ceglastymi cętkami.
Barbara zrezygnowała z oglądania babskiego teleigrzyska i udała się do kuchni
szykować wcześniejszą kolację. Potem poszła do łóżka, głowa jej ciążyła, jakby
to ona sączyła piwo przez cały wieczór, a nie jej wspaniały mąż Maksymilian.
Czy to był sen? Początkowo tak uważała, przecież ciemność, która ją otaczała,
nie chciała znikać, nawet gdy otwierała oczy. Potrząsnęła głową, z trudem
odganiając przywidzenia, lecz szerokie przestrzenie odsunęły się tylko na
chwilę, aby zaraz natrzeć z impetem, i w końcu otoczyły ją, odgradzając od
śmiesznie małych sprzętów, nocnej lampki, bańki telewizora. Stała wysoko, na
półce mniejszej od stóp, a pod nią ziała otchłań. Zachwiała się.
- Możesz przecież swobodnie chodzić - odezwał się Fabian. Był blisko, poznała
jego głos, ale obok zobaczyła jedynie potwora, coś jakby karykaturę smoka.
Krzyknęła piskliwie, lecz zwierz spokojnie rozkładał górne, mniejsze łapy
przysiadając na zadnich.
- Co, już ci się nie podobam? Teraz jestem bardziej niezwykły i męski, przyjrzyj
się. I nie panikuj, nic ci nie będzie, zaraz wrócisz do mężusia i australijskich
seriali. Kiedy tylko zechcesz.
Barbara przemogła lęk i spojrzała. Rzeczywiście, trochę przypominał Fabiana,
miał szczeciniasty wąs, nastroszone brwi i łysawą czaszkę, ale pysk był już z
innej bajki, wydłużony i pełen szablastych zębów. Ten w części krokodyli łeb
opierał się na brzuchatym tułowiu, pokrytym rogowymi płytkami, spomiędzy których
wyrastały sztywne włosy. Siedząc opierał się na ogonie i mocnych dolnych
kończynach. Oczywiście był nagi i bezwstydny.
- Przepraszam, Barbaro, ale w slipkach wyglądałbym gorzej. Przywykniesz, wszak
wszystko mam na swoim miejscu.
Spojrzała na siebie, dłonie o trochę za krótkich palcach, piegowate ramiona,
okryte nocną koszulą. Obmacała twarz, sięgnęła do fryzury. Chyba wszystko w
porządku.
- Jak mam... Kim w ogóle jesteś? - spytała. Jej język pracował opornie, inaczej
niż zwykle, co spowalniało wymowę.
- Przecież wiesz. Po prostu Fabian.
- Aha. Po prostu...
- Właśnie. Zabiorę cię na małą przechadzkę, zgoda?
- Wykluczone! To znaczy, najpierw muszę się przebrać i uczesać.
- Jeśli tak ci zależy. Chociaż wyglądasz jak trzeba.
- Wypraszam sobie! Gdzie moja sypialnia?
Odwróciła się, straciła równowagę i z krzykiem runęła w przepaść. Pęd zapierał
dech, wokół przemykały ciemne kształty, przenikała przez niematerialne warstwy i
bryły. Za nią leciał Fabian, słyszała jego chrapliwy oddech.
- Nie mogę cię dogonić, ty mała sikso - wychrypiał. - Na Anielskie Zastępy,
pomyśl, że chcesz stanąć na nogach! Słyszysz?!
W głowie miała pustkę, już przestała się bać, popadała w psychodeliczne
odrętwienie. W końcu przemogła się i pomyślała, że dobrze byłoby stanąć na czymś
twardym, choćby na grubej szklanej płycie. Wtedy jej ciało posłusznie obróciło
się nogami w dół i stopniowo wytraciło pęd, aż oparła się stopami na twardej
powierzchni. Dostrzegła bezkresną głębię pod sobą, zachwiała się i znów obsunęła
niżej, lecz kiedy powtórzyła w myślach, że chce się zatrzymać i stanąć na
nogach, ponownie się udało. Usiłowała zrobić parę kroków i to też się udało.
Zapragnęła wejść wyżej i natychmiast płynnie wzleciała o kilka pięter. Umiała
latać!
- Dobrze, dziewczynko, doskonale! - zarżała poczwara, wabiąca się Fabianem. -
Zdolna uczennica!
Barbara bawiła się tańcząc w powietrzu. Nagle podfrunęła do smokozwierza i z
całej siły kopnęła go w zaśliniony pysk, bacząc, by nie pokaleczyć stopy o
wystające zębiska.
- To za małą siksę, ty duży gnojku - krzyknęła bez złości. Wiedziała, jak
postępować z samcami. Niestety, niektórzy byli totalnie zaimpregnowani albo z
upływem czasu takimi się stawali, jak na przykład jej Maks. - Nie lubię
głupawych dowcipów.
- U...ooo...uuu. Cholera, ale jesteś ostra...
- Męskie chamstwo schowaj dla innych, a ze mną masz postępować jak z kobietą,
jasne? Mogłeś nauczyć mnie chodzić po tym szkle, jeszcze zanim zleciałam na
złamanie karku?
- Może i tak, ale nie zdążyłem. Szybka jesteś.
- Bądź i ty taki, jeśli mamy razem spacerować. A teraz idę się przebrać.
Pędzili razem przez chłodną noc. Woskowy księżyc przeświecał przez chmury,
podobne do rozbryźniętej galarety, a dołem pomykały miasta, rozsypane hałdy
tlejących brył i uśpione, mroczne wsie. Zatrzymywali się i wchodzili do
mieszkań, domków, lepianek, przenikali przez ściany, maszyny, sprzęty.
- Nie przechodź przez ludzkie ciała, bo je poranisz - ostrzegł Fabian. - Unikaj
też zwierząt.
- Dlaczego?
- Żywa tkanka nie zregeneruje się prawidłowo.
- A mur?
- Och, mur ma prymitywną strukturę, więc niemal jej nie zaburzamy.
- Co tu się dzieje? - spytała i natychmiast uświadomiła sobie, że nie ma
uczciwej odpowiedzi na takie pytanie. Tu i gdziekolwiek indziej. Dlatego zamiast
stawiać podstawowe pytania lepiej nauczyć się sprawnie funkcjonować.
Fabian dał znak i zatrzymali się. Niepostrzeżenie przelecieli granicę nocy i
teraz u ich stóp rozpościerała się kraina szarych wzgórz i wypełnionych mrokiem
dolin oczekujących na przyjęcie świtu. Na najwyższym wzniesieniu stał pałac z
bajki: strzeliste wieże, kolorowe dachówki, ażurowe ozdoby tak gęsto
rozmieszone, że wiatr szumiał w nich jak w gałęziach sosnowego lasu. Wschodzące
słońce odbijało się w kryształowych szpicach i rozpalało do kłującego blasku
szybki witraży w otwartych wrotach.
- A to co? - zawołała Barbara nie ukrywając przejęcia.
- Mirador. Tu zjemy śniadanie, oczywiście, jeśli zechcesz.
- Zechcę, mój książę.
Łagodnie sfrunęli na placyk, wysypany białym żwirem. Prześwietlony witraż rzucał
na schody rozmyte barwne refleksy.
- Dobry sen - westchnęła. - Czy muszę wracać?
- Już niedługo. Zresztą nie jest powiedziane, że tutaj byłoby ci lepiej.
Chodźmy.
Poprowadził ją przez sale bankietowe w amfiladzie aż do małej kawiarenki, gdzie
usiedli przy oknie, wychodzące na szaroniebieską dolinę. Stolik przykryty był
amarantową serwetą, przy nakryciach leżały haftowane serwetki w jaśniejszym
odcieniu. Świeca zapaliła się sama, a jej ledwie widoczny płomień był
przezroczysty jak delikatnie podbarwione zawirowanie powietrza. Spomiędzy
ciężkich kotar wyszedł kelner, ubrany w nienaganny amarantowy smoking. Pochylił
siwą głowę ze staromodnymi bokobrodami, czekał.
- Lody lalkowe, jak zwykle - powiedział Fabian. Rozsiadł się w szerokim fotelu,
który niemiłosiernie zaskrzypiał, ale wytrzymał ciężar.
Kelner skinął głową, lecz nie odchodził. Pytająco uniósł brew.
- Och, nie ma znaczenia, nie rób sobie kłopotu, Bodo. Weź pierwsze z gotowych,
dla mnie dziewczynę, dla niej, hmm, małego królewicza.
Kelner znikł, rozpłynął się pośród mięsistych, ręcznie haftowanych zasłon. Było
cicho, tylko z sal bankietowych dobiegał brzęk cienkiego szkła - szykowano
zastawę na wieczór.
- Dlaczego mnie tu zabrałeś? Co mi zrobiłeś? - zapytała Barbara mnąc w spoconych
dłoniach kraj serwety. Bała się.
- Zwróciłaś się o pomoc medyczną. Do mnie o pomoc, więc próbuję wywiązać się z
zadania, nie faszerując cię specyfikami, które przyrządzali obcy dla obcych. Mam
swoje metody.
- Terapia wyjazdowa? Odnowa biologiczna metodą doktora Fabiana?
- W pewnym stopniu.
Kelner wniósł płonące lody. Szedł szybko, więc ciemnoczerwony, kopcący płomień
rozwiewał się, rozgałęział na drobne języczki, mrowił fraktalnymi wypustkami, a
chwilami odchylał się w stronę amarantowego smokingu i białej koszuli,
pozostawiając na nich plamy sadzy. Kelner nie zwracał na to uwagi.
Lody znalazły się na stoliku i zgasły. Zanurzony w kąpieli z bitej śmietany,
roześmiany, okopcony, ale błyszczący od szronu spoglądał na Barbarę czekoladowy
królewicz. Był dzieckiem, po prostu małym, rozkosznym bobasem.
- Zjem cię, kochanie - powiedziała pieszczotliwie i wzięła go do ust. Na
wierzchu była piankowa warstwa czekoladowych lodów, lecz wewnątrz język natrafił
na ciepły krem o wyrazistym, słodkim smaku, a potem na gorącą pestkę.
Przestraszona, wypluła ją na talerz. Złocisty, podłużny kamyczek, wyglądający
jak kryształ, stuknął o porcelanę.
W tej chwili zza garbu wzgórza za oknem wyprysnął promień słońca, krzesząc w
pryzmatycznych obrzeżach szyby kaskadę barwnych refleksów. Kobieta cicho
krzyknęła i osłoniła oczy, a wtedy z doliny uniosła się mgła, pochłonęła światło
i znów otulił ich półmrok.
- Brawo, Barbaro - mruknął Fabian z uznaniem. - Nie sądziłem, że tak szybko...
- Lubię lody. - Weszła mu w słowo. - To dziwne, że ogrzały się w środku. Tam
była pestka. Czy pochodzi z jakiegoś owocu?
Fabian zjadł już swoją marcepanową lalkę w kształcie dziewczyny, w błękitnej
sukience i z szafirowym diademem, nadziewanej malinowym syropem. Oblizywał
wargi, nie chcąc uronić ani kropelki. Wyglądał upiornie.
- Ta... pestka - powiedział, zaglądając w talerz Barbary. - Tobie nie jest
potrzebna, ale my, smoki, lubimy je, są dla nas jak łuskane orzechy, bo mamy
mocne zęby.
- Ależ proszę. - Skinęła głową i chciała zawinąć kamień w serwetkę, ale Fabo
zamachał łapami. - Nie trzeba. Proszę, podaj mi go. - Wziął kamyczek na łyżeczkę
i obejrzał z lubością, po czym wrzucił wprost do gardzieli.
- Dziękuję, moja droga. Zadowolona z wycieczki? - spytał, powstając. - Cóż,
musimy już iść.
- Takie to wszystko... nierealne. Pewnie zaraz się obudzę, ale mój sen raczej
nie jest koszmarem. Wybrałeś przyjemne miejsce, trochę się odprężyłam, tylko
wciąż się boję.
- Doskonale, naprawdę się cieszę, że kuracja przynosi rezultaty, lecz dla
pełnego efektu musimy odbyć jeszcze kilka sesji.
- Kilka... wystarczy?
- Zobaczymy - mówił pochylony w jej stronę, prowadząc ku wyjściu. - Widzisz
teraz, że istnieją sprawy ważniejsze niż Maks, wiadomości sportowe i nóż do
chleba. Pamiętaj, że fundamentem zdrowia jest zachowanie właściwych proporcji.
- To był mój kłopot?
- Owszem, i dlatego wprowadzamy niezbędną korektę do twojej percepcji -
wyjaśnił, lekko pociągając ją za sobą w powietrze.
Słońce podnosiło się szybko, resztki mroku uciekały dnem dolin, osłaniane na
krótko kłębami pierzchającej mgły. Ruszyli na zachód, a wtedy z tyłu, od strony
słonecznej tarczy, odezwał się głos trąbki. Fabian gwałtownie obniżył pułap i
przyspieszył.
- Prędzej! - krzyknął do Barbary. - Nasz czas właśnie się kończy!
Podążyła za nim na spotkanie nocy.
- Dzień dobry, Fabianie...
Lekarz spojrzał znad okularów.
- Ach, pani Barbara, witam. Jak samopoczucie? Wygląda pani na zadowoloną, ale
także poruszoną. Chciałaby pani o tym opowiedzieć?
- Ja... To znaczy... - Zaczerwieniła się mocno. - Coś mi się zdawało... albo
raczej przyśniło. Taki dziwny sen, bardzo wyrazisty, pan też w nim występował,
doktorze.
- W trakcie modyfikacji genowych w hipocampie przywidzenia i omamy zdarzają się,
zwłaszcza u wrażliwych pacjentów. Proszę się nie przejmować. Ważniejsze jest,
jak się pani czuje na jawie, czy zaszły zmiany?
- Omamy, naukowo pan to nazwał. Tylko że one powracają co noc, zawsze mam dalszy
ciąg tej... historii. Czy pan wie, że jest to bardzo logiczna historia w
odcinkach?
Lekarz podsunął pacjentce krzesło, po czym poufale dotknął jej dłoni.
- Proszę nie zwracać na ten syndrom uwagi, po prostu ma pani wyraziste marzenia
senne i zapamiętuje je na kolejną noc. Podobne przypadki są znane, nic w tym
szczególnego. A samopoczucie w ciągu dnia, w domu?
Zrezygnowana, opuściła ramiona.
- Dobrze, to znaczy lepiej. Problemy rodzinne absorbują mnie zdecydowanie mniej.
- Doskonale, pani Barbaro, naprawdę się cieszę.
- Ja mniej, bo zaczynam tęsknić za nocnymi zwidami, chyba się od nich
uzależniłam. A nie chciałabym popaść w nałóg.
- Absolutnie nie można mówić o uzależnieniu, po prostu akurat te sny sprawiają
pani przyjemność, podobnie jak, powiedzmy, poranna kawa. Proszę się nie
denerwować.
Lekarz coś zanotował, po czym zsunął okulary na nos i przyjrzał się pacjentce.
- Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?
Barbara wstała i zaczęła nerwowo chodzić po gabinecie, stawiając drobne
kroczki.
- Chyba tak. Bo... opowiedziałem Maksowi, mężowi. No, o tych snach.
- I...?
- Wyśmiał mnie. Sam po piwie śpi jak zabity, bez żadnych snów.
- Spokojnie, Barbaro. Przecież już doszła pani do wniosku, że nie jest ważne, co
on mówi i robi, nieprawdaż?
- On stale ogląda telewizję. - Westchnęła. - Serwis sensacji i sport, na
okrągło. Jak mu opowiedziałam, wymyślił, że kłamię, bo naoglądam się serwisu i
wciskam mu kit. Tak właśnie powiedział - Barbarze zaczęły latać ręce, a głos się
załamał.
Lekarz położył jej dłonie na ramionach.
- Proszę się uspokoić - nakazał. - A co do Maksa, to radziłem unikać dyskusji z
tym człowiekiem. Inaczej cała kuracja okaże się bezskuteczna.
- Tak, tak. Ale... musiałam komuś opowiedzieć, to było naprawdę silne przeżycie.
Na co on, że w serwisie oglądał pogrzeb młodej dziewczyny, studentki, która bez
przyczyny zmarła w trakcie wykładu. Czuła się świetnie i nagle, jak grom...
Sześć dni temu.
- Stale takie scenki pokazują. Ściągają na żywo z kamer bezpieczeństwa, choć to
nielegalne.
- Ale... ona była potem pochowana w niebieskiej sukience. Z szafirowym diademem.
Też pokazywali.
Lekarz żachnął się. Otarł czoło.
- Więc co z tego, na Anielskie Zastępy? - spytał ostro. Nie potrafił ukryć
rozdrażnienia. - Niebieskie kiecki i diademy są w modzie, noszą je miliony
dzierlatek, więc do trumien też je tak stroją! Cóż w tym dziwnego?
Barbara uważnie przyjrzała się lekarzowi.
- To, że pan się denerwuje. Zawsze był pan taki opanowany.
- Powiedzmy, że zawsze próbuję wyglądać na opanowanego - odparł, przygładzając
włosy i krzywiąc twarz w wymuszonym uśmiechu. - A co do snów, to wiadomo, że
stanowią odbicie rzeczywistości, a więc także takich rekwizytów jak modne
stroje.
- Ach... Skąd pan wie, że przyśnił mi się właśnie ten strój?
- Nie, nooo... nie wiem, przecież to pani sen, nie mój. Mogę się tylko domyślać,
słuchając pani wypowiedzi.
- Jeszcze jedno: co to są Anielskie Zastępy? Gdzieś już o nich słyszałam.
- Ech, to pojęcie mitologiczne. - Lekarz machnął ręką. - Pewnie pamięta je pani
ze szkoły, Barbaro.
- Być może. A więc do zobaczenia w następnym śnie, doktorze.
- Do zobaczenia, droga pani.
Fabian zamknął drzwi i odetchnął.
Światło z trudem przesiąkało przez mgłę o odcieniu cynobru, a półnadzy tubylcy
snuli się po nadmorskim bulwarze, poruszając ramionami w takt bębna. Barbara
odwróciła głowę. Wolała obserwować fale na płyciźnie, nad którymi osadzono na
palach kilkupiętrowy hotel, tarasy, baseny i sztuczną plażę z poliakrylowych
muszelek. Oaza w oazie, bo poza Bander-shejk rozciągała się piaskowa pustynia,
widoczna z poziomu kawiarni. Zajmowali mobilną lożę, która łagodnym ruchem
zgodnie z życzeniem gości odwróciła się w stronę oceanu.
- Tam coś płynie - powiedziała, celując w morze łopatką do mieszania koktajlu,
drewnianym sztyftem zakończonym trójbarwnym proporczykiem. Pomachała nim w
stronę dalekiego kutra, jachtu czy czegoś innego, co kryło się co chwila za
wybrzuszeniami fal.
- Zdaje ci się - mruknął Fabo. Lubił miewać przeciwne zdanie. Zjadł więcej
deserów niż zwykle i całą paszczę miał umazaną malinami, truskawkami i marmoladą
z róży. Jak zwykle był nagi, nastroszony łuskami i obrośnięty szczeciną, ogólnie
odstręczający. - Któż by tu płynął i po co? Wody roją się od rekinów i parzących
meduz, a do najbliższego portu jest ponad sto mil.
- Przecież my tu jesteśmy. Może ktoś chce nas odwiedzić, ciebie, żarłocznego
nocnego smoka, i mnie, wyrośniętą dziewczynkę na małżeńskim odwyku? Kto wie, czy
nie powinieneś na powitanie gości narzucić jedwabnego burnusa i włożyć kolorowej
mycki, jakie noszą tutejsi ważniacy? Będziesz wyglądał o niebo lepiej.
- Tsss, nie używaj takich określeń - wysyczał i rozejrzał się. Licho nie śpi.
Zapanowała cisza. Barbara szerzej otworzyła filtry dźwiękowe i z zewnątrz
dobiegł chlupot wody pod tarasem, daleki szum fal na płyciźnie, nawoływania
tubylców i głośne dudnienie bębna. Fabo przysunął talerzyk i zaczął połykać
złote pestki. Na smoczym obliczu odmalowała się ekstaza, co jeszcze potęgowało
jego brzydotę.
Barbara sięgnęła łyżeczką po tombakowy kamyk o doskonale wrzecionowatym
kształcie, który przed chwilą znalazła w swoim lalkolodzie. Smok był szybszy.
Szponiasta łapa z rozmachem walnęła w stolik, przykrywając pestkę.
- Tobie nie wolno - warknął. - Możesz potem żałować, kobieto.
Drgnęła, przestraszona. Fabo nigdy nie zachowywał się w taki sposób.
- O co ci chodzi? Chciałam raz spróbować. Przecież ty...
- Nie!! To szkodzi ludziom, mogłabyś umrzeć. Ludzie nie jedzą także kamieni,
drewna, kości.
To mówiąc chwycił ziarnko w dwa palce i wrzucił sobie do gardła. Barbara była
przekonana, że gdy przełykał, rozległ się cichy pisk. Podobno taki odgłos wydają
zjadane żywcem ślimaki.
Wstała, strzepnęła serwetkę i rzuciła ją na krzesło.
- Wychodzę - stwierdziła. - Mam dość twojego nieokrzesania. Wszystkie samce są
takie same.
Fabo wykonał pojednawczy gest i uniósł się, zagradzając jej drogę.
- Nie, nieee, to nie tak, zaufaj mi, Bacha. Ograniczam cię dla twojego własnego
dobra, możesz mi wierzyć.
- Też coś - prychnęła. - Obiecałeś, że po tygodniu wyjaśnisz, co to wszystko
znaczy. I co? Tylko gbur z ciebie wyłazi!
- Jeśli czujesz się urażona, przepraszam. Kuracja się kończy, więc rzeczywiście
czas na podsumowanie. Napijesz się wina?
- No dobrze, niech będzie - zdecydowała z ociąganiem i usiadła. - Jeśli wino, to
białe.
Na skinienie pojawił się kelner, półnagi krajowiec posągowej budowy. W milczeniu
przyjął zamówienie, skinął głową i odpłynął jak duch.
- Jesteś mi winien kilka podstawowych wyjaśnień. Powiedz, co to za świat, który
zwiedzamy co noc.
- Droga Barbaro, istnieje tylko jeden świat, mamy do czynienia wciąż z tą samą
rzeczywistością. Możemy jedynie oglądać ją od innej strony, z innego poziomu.
- Jak trafiłam na inny poziom? Dlaczego latam w powietrzu jak czarownica?
- Nauczyłem cię. Gdybyś jako niemowlę została porzucona i dorastała w
odosobnieniu, byłabyś tylko potencjalnie inteligentną małpą. Nie zdajesz sobie
sprawy, jakich jeszcze rzeczy możesz się nauczyć.
- Ach tak. Więc dlaczego nie uczysz innych oprócz mnie? Dlaczego jestem tu sama?
- Nic nie wiesz o mojej praktyce. Jestem lekarzem i oczywiście pomagam wielu
potrzebującym.
- Lekarzem, pięknie. - Przyjrzała mu się z ironią. - Nieco odbiegasz od
przyjętego wizerunku.
- Mogę przybierać postać, jakiej oczekujesz od lekarza, i przecież to robię, ale
przy posiłkach wolę wyglądać jak teraz. To wynik mojej interpretacji, hm,
kultury ludzkiej.
- Smoków nie ma! To fantazje, bajki, głupstwa!
- Fantazje, legendy, mity, baśnie, to część kultury. Ważna część.
- Więc możesz przybrać dowolną postać?
- W zasadzie tak, tego też można się nauczyć.
- Smok pożerający dziewice... Fabo... co my tak naprawdę robimy? - spytała
drżącym głosem.
- Korzystamy z dobrodziejstw egzystencji antropicznej. Jemy, pijemy, kochamy,
szkodzimy, szukamy harmonii przedustawnej, wierzymy, że legendy zawierają
szczyptę prawdy, nie chcemy umierać. Bycie człowiekiem jest atrakcyjne, zapewnia
różnorodność doznań, i właśnie dlatego nim jestem.
- Nie pleć bzdur!! Odpowiedz na pytanie! - krzyknęła. Nie cierpiała, gdy
jakikolwiek samiec popisywał się erudycją, a ona nie potrafiła go sprawdzić.
Fabo uniósł ramiona w geście bezradności.
- Tłumaczę, jak potrafię, ale ty jesteś dzieckiem Boga Wojny, więc nóż do chleba
natychmiast kojarzysz z mieczem, a smoka z krwiożerczą bestią. Te dziewczyny...
one wszystkie i tak miały umrzeć, ująłem im dzień życia, najwyżej dwa. Tak samo,
hm, zawłaszczane przez ciebie dzieci były nieuleczalnie chore i nie było dla
nich ratunku. Można ująć to następująco: za dnia jesteśmy ludźmi i żyjemy w
cywilizowanym świecie materialnym, a w nocy przenosimy się do jego baśniowego
dopełnienia. Świat mitów zawsze spełniał rolę terapeutyczną i pełni ją nadal,
więc jako lekarz ordynuję specyfik najlepszy z możliwych.
Zastanawiała się chwilę, oddychając szybko i płytko, po czym spytała z gniewem:
- Ale po co? Dlaczego w tej grze posuwamy się tak daleko?
- Jedynie odgrywamy role, wpisujemy się w mity, które istniały tutaj od dawna.
Od tak dawna, że nikt nie wie, skąd pochodzą, ale stanowią nieodłączną część
systemu.
Barbara upiła wina z pucharu, który nie wiadomo kiedy wyczarował przed nią
półnagi kelner o nienagannych manierach. Westchnęła i zapatrzyła się w morze,
skąd ktoś powiewał ku niej trójbarwnym proporcem. Przetarła oczy, ale miraż nie
chciał zniknąć: na surfingowej desce stała postać w obszernym ubraniu ochronnym,
wymachując długim drążkiem z chorągiewką.
Bez namysłu chwyciła łopatkę do lodów i odpowiedziała na sygnał, jakby daleki
pływak mógł ją widzieć, ukrytą w loży za przegrodą z przyciemnionego szkła. Ale
zareagował natychmiast, zmieniając rytm sygnalizacji na bardziej gwałtowny.
Barbara cofnęła się, jakby chcąc ukryć się przed wzrokiem dziwnego intruza.
- O co chodzi? - spytał Fabo i obejrzał się. Gdy dostrzegł dalekiego surfera,
zastygł na chwilę w bezruchu.
- Cholera - zaklął. - No tak, wymachiwanie proporczykiem, opowieści o niebie i
Zastępach, wszystko razem musiało źle się skończyć. Uciekamy!
Chwycił ją za przegub i dosłownie wyciągnął zza stolika, uniósł jak piórko ponad
blatem i runął do wyjścia. W drzwiach odbił się od kelnera, wcisnął mu w dłoń
banknot i pędził dalej. Barbara najpierw krzyczała i próbowała stawiać opór, ale
potem poddała się i nawet pomagała w ucieczce, żwawo biegnąc za smokiem. Jej
także udzielił się chłodny strach.
Fabo zatrzymał się gwałtownie i przyłożył ucho do podłogi.
- Tutaj - wychrypiał, po czym wniknął w warstwę ceramicznych płytek i zaczął
zagłębiać się w zbrojoną warstwę nośną budynku. - Za mną, szybko! Uważaj, żeby
nie wypaść z kolumny!
Stanęła, zdezorientowana. Korytarzem nadchodziła dziwna para, lekko toczona
damulka i atletyczny blondyn o szeroko rozstawionych oczach. Barbara poczuła
panikę, bo Fabo już znikał, a ona zapomniała, co robić. "Chcę przenieść się
niżej, tak, jak najszybciej", pomyślała i w tej samej chwili ześliznęła się w
ciemną czeluść. Przemknęła przez szarą warstwę betonu, słysząc z góry zanikający
kobiecy krzyk, a siatka metalowych prętów zbrojenia delikatnie połaskotała ją po
żebrach. Oczy szybko przyzwyczaiły się do mroku i wtedy zauważyła Faba ostrożnie
opuszczającego się wnętrzem jednej z kolumn, podtrzymujących budynek nad wodą.
Miała jednak zbyt dużą prędkość, więc nie zdołała zakręcić i wypadła na chwilę
poza ściany, przemykając z szalonym przyspieszeniem przez słoneczną przestrzeń,
a potem rzadką warstwę morskiej wody. Ponowne wniknięcie w mur kolumny odczuła
jako bolesne uderzenie. Pomknęła za Fabem, ból promieniował po całym ciele.
Smok zatrzymał się i obejrzał ją.
- O mało się nie rozbiłaś, musisz uważać. Tutaj zagraża nie mniej
niebezpieczeństw niż w twoim standardowym paśmie percepcji. Poczekaj! - syknął i
unieruchomił ją w uścisku sękatych łap, przechylając łeb i nasłuchując. W górze,
na wysokościach, rozległ się czysty dźwięk trąbki. - Pewnie zauważył cię, jak
wyskoczyłaś z muru. Dalej, za mną!
Pociągnął ją za sobą wskroś warstw wilgotnego piasku, potem wpadli w poziome
złogi skalne, którymi pomykali niby obszarami chłodnego cienia. Na większej
głębokości przelecieli jak widma przez pieczarę, wypełnioną gorącą wodą, a potem
wniknęli w gęste, czarne bazalty. Ta szalona ucieczka nic nie dawała, bo za nimi
narastał łomot podobny do głuchego tętentu kopyt. Wciąż przyspieszali, aż skały,
solanki, łachy piasku i systemy grot zlały się w rozmigotany strumień, w pejcz,
który w obłędnym pędzie boleśnie ich chlastał. W końcu smok zwolnił, zatrzymał
się i podniósł łapę, dając sygnał do opuszczenia podziemnej krainy. Ostatkiem
sił przemieścili się ku powierzchni, wynurzyli z piaszczystego dna, przepłynęli
warstwę wody i słaniając się wyszli na plażę, okoloną rumowiskiem skał. Fabo
usiadł i dyszał ciężko. Po chwili odezwał się, przekrzykując łoskot przyboju:
- Właściwie jesteś już zdrowa, Barbaro, dalej musisz dawać sobie radę sama.
Ja... wyjeżdżam.
- Dokąd?
Nie odpowiedział, tylko wskazał na morze. Z fal wyłaniał się potężny jeździec w
zbroi. Woda strumieniami wylewała się spod hełmu i spływała po płycie
napierśnej, chlustała po tarczach, osłaniających boki wierzchowca. Wyjechał na
plażę, zeskoczył z konia i odrzucił kopię, grubą jak męskie udo. U jej grotu
powiewał trójbarwny proporzec. Rycerz wsparł urękawicznioną dłoń na głowni
miecza.
- Poddajesz się władzy tego świata? - zapytał smoka dudniącym głosem
zniekształconym przez osłony.
- Ależ tak, Panie Gawein, jeśli to ty nas ścigasz. Nie zamierzam stawiać oporu
władzom Sol Sys, zresztą nie miałbym szans.
- Też tak uważam - odrzekł rycerz i podniósł przyłbicę. Ujął przewieszoną przez
ramię trąbkę i zagrał czysto na tak wysoką nutę, że aż zaświdrowało w uszach. Po
chwili nadlecieli Sędzia i Pisarz.
- Ach, jak to dobrze, że mamy wreszcie tego Maiorisa, naprawdę doskonale się
sprawiłeś, Panie Gawein. Pisz, Pisarzu, co należy, to znaczy najpierw datę -
stwierdził Sędzia. Odchrząknął, obciągnął togę i zwrócił się do smoka.
- Uprzedzam, że nieprawdziwe zeznania lub zatajanie prawdy mogą spowodować
natychmiastową deportację z planety Ziemia w losowo wybrany region wszechświata.
W imieniu Anielskich Zastępów proszę o podanie personaliów.
- Fabomnuhemun z Systemu 47 Ursae Maioris, pobyt od godziny 22:45,782 czasu
Greenwich dnia 17 lipca 1994.
- Czy imigracja była legalna?
- Proszę - powiedział Fabo i odwrócił łuskę na prawym policzku. Widniała tam
okrągła, polichromowa pieczęć Urzędu Granicznego.
- Dziękuję. Czy obywatel zawłaszczał dusze?
Smok westchnął.
- Tak. Nie miałem innego wyjścia.
- Czy obywatel wiedział, że to zabronione?
- Przecież to się robi nagminnie!
- Proszę nie udawać poziomu inteligencji niższego niż faktyczny. Podsądnemu
wiadomo, że jest to monopol anielski.
- Nie mogłem uwierzyć w prawdziwość tego zarządzenia.
- Niesłychany tupet! Przecież zarządzenie obowiązuje od początku naszej ery!
- Przybyłem tutaj niedawno.
- Proszę wyjaśnić konieczność, według twierdzenia podsądnego, procederu
nieuprawnionego zawłaszczania dusz.
Smok ponownie westchnął.
- Kwestia diety, szanowni panowie. Nie służy mi warzywno-mięsna dieta
wegetariańska, potrzebuję czegoś więcej.
- Więc podsądny źle wybrał planetę do imigracji.
- Niczego innego nie było w promieniu miliarda lat świetlnych, a ludzie gorąco
zapraszali, więc skorzystałem. Urządziłem się i nie miałem zamiaru umierać z
głodu.
- Liczba zawłaszczonych dusz?
- Wszystkich?!
- Proszę nie żartować, to jest rozprawa sądowa. Od momentu przybycia do Sol Sys,
to jasne.
- Około sześciu tysięcy.
- Słoje kości udowej podsądnego pokazują liczbę sześć tysięcy trzysta
dwadzieścia. Czy oskarżony zgadza się?
- Tak, może być.
- Ostatnia sprawa: skąd pomysł na postać smoka?
- Dychotomia tej kultury sugerowała takie właśnie optymalne dopasowanie. W bycie
realnym zaspokajałem potrzebę ducha, zaś w mitycznym - ciała. W pierwszym byłem
lekarzem, w drugim pożywiałem się. Według podań, smoki zjadają dziewice, więc
spożywałem je, pozostawiając dusze na deser.
- Zamykam pierwszą rozprawę i otwieram drugą - ogłosił Sędzia. - Kim jest ta
kobieta?
- To Bachabenduria z Marsa, Sol Sys.
- Nie umie mówić?
- Umie, ale nic nie pamięta. Syndrom doskonałego zespolenia kulturowego.
- Więc dlaczego została czarownicą?
- Biorę winę na siebie. W bycie rzeczywistym cierpiała na histerię marsjańską
rodzaju wojowniczego. Zaordynowałem leczenie przez zmianę psychicznego klimatu,
cyklicznie przemieszczając pacjentkę do bytu mitycznego. Tam pracowała jako
czarownica-wolontariuszka, odpowiednio wcześnie znajdując i usuwając wirulentne
jednostki małoletnie, ograniczając w ten sposób nadmierny zasięg infekcji. A
więc ekstrapolacja konwergencji kulturowej do obszaru maksymalizacji pożytku.
- Stwierdzam, że jest to nadinterpretacja podsądnego. Zamykam posiedzenie. Sąd
udaje się na naradę, proszę poczekać na ogłoszenie wyroków.
Sędzia, Pisarz i Rycerz zastygli w ferującym bezruchu na kilkanaście sekund, po
czym Sędzia uniósł zwój, podany mu przez Pisarza, i odczytał co następuje:
"Obywatel Fabomnuhemun z Systemu 47 Ursae Maioris zostaje uznany winnym
zarzucanych mu czynów. Po uwzględnieniu okoliczności łagodzących Sąd skazuje go
na opuszczenie planety Ziemia w ciągu 24 godzin od tej chwili, bez prawa
powrotu. Wyrok jest prawomocny.
Obywatelka Bachabenduria z Marsa, Sol Sys, zostaje uniewinniona pod warunkiem,
że w ciągu 12 godzin utraci zdolność penetracji bytu mitologicznego. Cofnięcie
tej zdolności ma spowodować ta sama osoba, która ją wprowadziła. Wyrok jest
prawomocny".
Pan Gawein zagrał na trąbce, po czym Anielski Zastęp zniknął z pola widzenia.
Lecieli na spotkanie nocy, a chłodny jesienny wiatr wypływał naprzeciw szeroką
strugą. Na niebie stał księżyc w pełni.
- Co to była za gra, Fabianie? - zapytała Barbara. - Farsa, komedia?
- Nie, to była prawda. W ramach terapii umożliwiłem ci szersze spojrzenie.
Terapii i... sympatii.
- Dopiero teraz mówisz? O tej sympatii.
- Mówiłem, jak potrafiłem, jesteśmy z innych systemów.
- Szkoda, bo mogło być lepiej. A w ogóle to nieźle wszystkim nakłamałeś. No,
może ty jesteś jakimś tam imigrantem, w końcu tylko czasami wyglądasz normalnie,
ale ja? Wielu jest tutaj takich... obcych, jak ty?
- A jak myślisz? Czy twój Maks jest człowiekiem? Albo ten Murzyn farmaceuta z
apteki w twoim domu? Czy Frączyński spod piątki? Sama widzisz. Na Ziemi już
dawno nie ma ludzi, wszyscy zostali zastąpieni przez przybyszów z zewnątrz, a
tubylcze ludzkie dusze, pieczołowicie skatalogowane, oczekują swojego czasu. Na
hasło Ziemian, zwane CETI i SETI, rozpoczął się masowy napływ imigrantów i nie
było odwrotu, bo w Kosmosie jest cholernie mało przytulnych miejsc. A ponieważ
każdy przybysz był innego chowu, dla świętego spokoju przyjęto model cywilizacji
miejscowej, antropicznej, zresztą zupełnie dobry. Święty spokój wybrano także
dlatego, żeby nie zadzierać z miejscową władzą, która kataloguje wszystkie
dusze, zarówno autochtoniczne, jak i napływowe. Imigrantom zazwyczaj to nie
przeszkadza, tylko ja mam nieco większe wymagania, bo sporządzam własne
katalogi.
- Kłamiesz, Fabo. Ja przecież czuję się... ja jestem człowiekiem.
- Niektórzy tak się zaadaptowali, że zapomnieli o korzeniach. Jesteś na pewno
ładną samiczką, ale, jak mówiłem, z planety Mars. Tam, bezpiecznie zagrzebana
pod biegunem, czekałaś od dwóch miliardów lat w zamrożonym jaju na poprawę
warunków bytowych. Ziemia nie była daleko, więc starczyło energii twojego żółtka
na przeskok, kiedy ludzie zaczęli je drażnić falami o długości 21 centymetrów.
- Cała ta filozofia ma chyba niewielki wpływ na życie, które biegnie swoim
torem. Czy człowiek jest prawdziwy, czy tylko antropiczny? Dla mnie to kwestia
bez znaczenia. Gorzej z tobą, biedaku. Masz kłopoty przez terapię, którą mi
przepisałeś, inaczej Zastępy niełatwo by cię znalazły.
- Nie przesadzajmy, prędzej czy później i tak by się wydało. Teraz pora znikać,
moja droga. Muszę znaleźć spokojne miejsce, zasnąć i przetrwać, jak robiłem już
nieraz. Życie we wszechświecie głównie śpi, przeczekuje niekorzystne warunki w
stanie przetrwalnikowym, i dlatego niełatwo je odkryć. Niedawno przeprowadziłem
symulację i przewiduję rozwój technicznej cywilizacji na Wenus za około miliard
lat. Życie rozwinie się tam na drodze ewolucji ze zmutowanej bakterii
Escherichia coli, która znajduje się w tej chwili na orbicie okołosłonecznej w
zmarzlinie odchodów astronauty Nielsa Armstronga. Już teraz muszę przygotować
sobie miejsce w kolejce po wizę, bo inni też prowadzą obliczenia i chcą
skorzystać.
- Miliard lat oczekiwania?
- To naprawdę nic wielkiego, mgnienie w kosmicznych warunkach. Ty
zakonserwowałaś się na dwa miliardy latek i wciąż wyglądasz całkiem dobrze,
inaczej bym się z tobą nie zadawał.
- Będzie mi ciebie brakowało, Fabo. Zostaw mi jakiś prezent albo zrób coś dla
mnie.
- Nie, Maksa nie ruszę, bo jest moim dawnym kumplem z Procjona. Można
powiedzieć, że o przystawianie rogów sam się prosił, więc zrobiłem mu małą
przysługę, ale na tym koniec.
- Mam coś. Nie cierpię kawałów o blondynkach, może zmienisz mi kolor fryzury na
stałe?
- Nie chcę cię zmieniać, jesteś w porządku. Mam lepszy pomysł: zmodyfikuję
długość fali świetlnej, odbijanej przez ludzkie włosy, i wszystkie blondynki
będą wyglądały jak zielone, rude jak kasztanowe, a brunetki staną się fioletowe.
Kobiety zrobią się na grynetki, sepitki, umbrynki i bluenetki, mężczyźni
podobnie. Mogę eksperymentować, bo Anielskie Zastępy mają swoje własne spektrum
widzenia, więc nawet nie zauważą korekty. Zgoda?
- W porządku! Ilekroć spojrzę w lustro, pomyślę o Tobie.
- Stanę się postacią ze snu, bo zaraz wyłączę ci ziarnko w hipocampie i na dobre
powrócisz do swojego standardowego pasma rzeczywistości, gdzie masz obowiązki.
Wracaj do męża i swojej Kasztanki, tam jest twoje dobre miejsce. Ale od czasu do
czasu odnajdziesz drogę do krainy mitów, ponieważ ona zapewnia równowagę każdemu
z osobna i całej rzeczywistości. Do zobaczenia, wojownicza Marsjanko! Pewnie się
jeszcze spotkamy, bo życie jest wieczne i niezniszczalne, i pożera coraz więcej
bezmyślnej materii prostej.
Uściskali się i rozeszli, albowiem na końcu każdej dróżki, drogi czy gościńca
wszystkich czeka to samo: rozstanie. Ale zabawne historyjki pozostaną
nieodłączną częścią cywilizacji typu ludzkiego, więc będą je opowiadali aż po
horyzont czasu antropogeniczni mieszkańcy ziemskiego globu. Oczywiście, także o
grynetkach, czyli kobietach kokietujących lokami barwy malachitu.
Warszawa, sierpień-grudzień 2000
Andrzej Zimniak
27
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Rozdział 28 Ostatnie przygody Korowiowa i BehemotaZimniak Ostatni gladiatorzyzestawy cwiczen przygotowane na podstawie programu Mistrz Klawia 647 Przygotowania do podróżydowcipy o blondynkach 2Pan wieczerni przygotowałćwiczenia ostatnie zadania13 Przygotowanie serwisu śniadaniowegowięcej podobnych podstron