Tajemnice kampanii wrześniowej
Tajemnice kampanii wrześniowej
Cata-Mackiewicza tajne kontakty z III Rzeszą
Książki Stanisława Cata-Mackiewicza mają licznych wielbicieli. Ten
znakomity stylista, niepospolity talent pisarski, utrwalił się we
wspomnieniach potomnych jako postać barwna, zadziorna, wyrosła ze szlachetnego
pnia na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. Cat-Mackiewicz, który
pozostawił po sobie bogatą spuściznę ciętej publicystyki, to także od 1922
roku redaktor naczelny wileńskiego "Słowa", monarchista i
konserwatysta. Przeszedł ewolucję od piłsudczyka do więźnia sanacyjnego
obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej.
W swojej książce Europa in flagranti Cat zauważa kokieteryjnie, że
napisano o nim więcej niż o Goethem. Stało się tak chyba za sprawą samego
Mackiewicza, jego niepospolitej aktywności jako publicysty, polityka i
historyka oraz osobliwych niekiedy sądów, jakie zwykł wygłaszać.
Najbardziej źródłowy i kompleksowy szkic tej arcyoryginalnej sylwetki
pozostawił Jerzy Jaruzelski w książce Stanisław
Cat-Mackiewicz 1896-1966 (Czytelnik
1987). Czy Cat powiedział jednak wszystko co trzeba, by potomni mogli wyrobić
sobie o nim obiektywny sąd? Aczkolwiek postać ta jest w przekazach
historycznych wyczerpująco i barwnie utrwalona, dopiszmy do jej życiorysu
jeszcze nieco szczegółów, wstydliwie przemilczanych bądź niechętnie
wzmiankowanych lub nieznanych.
Otóż znakiem szczególnym Mackiewicza, który drugą wojnę światową spędził
na emigracji (w latach 1954-1955 premier rządu londyńskiego, w 1956 roku wylądował
na zawsze w Warszawie), było polityczne germanofilstwo - przeświadczenie, że
trzeba się dogadywać z Niemcami.
Mackiewicz był bardzo oszczędny w wyrażaniu swojego stosunku do III
Rzeszy. Jeżeli już dotykał tego tematu, to w publikacjach książkowych, które
ukazały się po wybuchu drugiej wojny, lecz wówczas nie taił niechęci do
Rzeszy i jej polityki. Jego germanofilska postawa przed tragicznym Wrześniem stanowi jednak tak charakterystyczny rys życiorysu, że
pisząc o Cacie-Mackiewiczu nie sposób tego pominąć.
Chyba najostrzej zarzucił mu germanofilstwo Franciszek Bauer-Carnomski w
broszurze pt. Sam na sam, czyli rozmowa z Mackiewiczem o Mackiewiczu (Londyn
1941). Napisał on m.in.: "Mackiewicz przez całe pierwsze 6 lat hitleryzmu w
Niemczech był gorącym zwolennikiem polityki paktu z Niemcami i entuzjastycznym
stronnikiem wspólnej, niemiecko-polskiej wyprawy zdobywczej na Rosję [...].
Czyż nie jest znamienne, że w swych broszurach Mackiewicz dyskretnie
przemilcza Niemcy, że ani jednym słowem nie odezwał się na temat
Niemiec?".
Znany działacz socjalistyczny Stanisław Dubois, stracony przez hitlerowców,
wystawił Mackiewiczowi taką oto opinię: "Cat był niewątpliwie jednym z
najwybitniejszych wielbicieli Hitlera na wschodzie Europy". Jedną z
niesprawdzonych informacji przekazano w filmie dokumentalnym o Stanisławie
Cacie-Mackiewiczu, zatytułowanym Portret. Ostatni zagończyk
(TVP 28.12.-3.01.1992), gdzie jego
najbliższa współpracowniczka powiedziała, że po wkroczeniu Niemców do
Wilna nakłaniano Mackiewicza, by schronił się u swej kuzynki w Kownie. Tam
jednak, mimo konspiracyjnego zaszycia się, po kilku dniach zadzwoniono z
hitlerowskiego Ministerstwa Propagandy z zapytaniem o Mackiewicza, uzyskując
odpowiedź, że jest on nieobecny. Incydent ten nasuwa jednak pytanie, skąd
Niemcy znali jego aktualny adres. Sam Cat nazwał siebie, oczywiście w cudzysłowie,
germanofilem i hitlerofilem.
Cat-Mackiewicz po pokonaniu Francji przez Niemcy miał również zwrócić się
do polskiego prezydenta na uchodźstwie, by ten zdecydował się na podporządkowanie
Niemcom Polski na wzór kolaborującego reżimu Petaina. Obciążany na
emigracji zarzutami podtrzymywania nawet po wybuchu wojny skrajnego
germanofilstwa, Mackiewicz stanął przed sądem honorowym władz emigracyjnych.
Liczne osoby zapewniały tam zgodnie, że uderzał ich zawsze wyjątkowy
serwilizm Cata wobec Niemiec. Z przebiegu posiedzeń sądu honorowego wynikało,
że podsądny bronił się właściwie tylko sam, dementując zarzuty. Twierdził,
że zwolennikiem porozumienia z Niemcami był do anszlusu Austrii w marcu 1938
roku, że w Norymberdze na parteitagu był tylko raz, a na "wycieczkach"
urządzanych przez ministra Goebbelsa - ani razu. Zaprzeczył, że w czerwcu
1940 roku chciał pozostać we Francji. Podkreślił też, iż nie twierdził wówczas,
że wojna jest przegrana. Uważał natomiast, że katastrofa Francji znacznie przedłuży wojnę, co odbije się negatywnie na
losach ludności polskiej w kraju.
Aczkolwiek rzecznik sądu honorowego podzielał opinie świadków, do
formalnego potępienia Mackiewicza wyrokiem nie doszło, bo prezydent rozwiązał
w międzyczasie Radę Narodową, która sąd powołała. Do kolejnej Rady
Narodowej Cat-Mackiewicz jednak nie został już wybrany.
Wypowiedzi ludzi znanych i powszechnie szanowanych o germanofilstwie
Cata-Mackiewicza było bez liku. W kierowanych pod jego adresem ciężkich
zarzutach działania w interesie Niemiec, a przeciwko interesom Polski wszyscy
wypowiadający się byli zgodni. Formułowano jednak zarzuty poszlakowe, oparte
w dużej mierze na wypowiedziach samego Cata, którym on bądź zaprzeczał, bądź
bronił się argumentem mylnej ich interpretacji. Niniejszy tekst jest natomiast
pierwszym i jak dotąd jedynym głosem wspierającym poszlaki tajną dokumentacją
hitlerowskiego MSZ.
W politycznym archiwum hitlerowskiego MSZ autor znalazł poufną
korespondencję dyplomacji niemieckiej. Zacznijmy od pogłosek, że Mackiewicz
był niejako spiritus movens poświęcenia przez Polskę Gdańska i tzw.
korytarza w zamian za rekompensatę terytorialną na Litwie. Mackiewicz
stanowczo zaprzeczał, by miał cokolwiek wspólnego z tymi pogłoskami.
Dokumenty *[Archiwum hitlerowskiego MSZ. AA IV Po. Politik 26, t. 3.] nakazują jednak podchodzić do jego dementi z rezerwą.
Już pod datą 27 kwietnia 1932 roku znajdujemy list z berlińskiego MSZ do
ambasadora niemieckiego w Warszawie, Hansa Adolfa von Moltke, w którym tajny
radca Noebel relacjonuje: "Wczoraj był u mnie pan Mosberg i zastanawiał się
głośno, czy nie byłoby celowe, aby strona niemiecka nawiązała pewne
kontakty z niektórymi, skłonnymi do porozumienia ludźmi z Wilna, którzy do
stosunków polsko-niemieckich podchodzą inaczej niż pozostałe koła, związane
z rządem".
Dalej Noebel wyjaśnia, że w szczególności ma na myśli autora rozsądnego
artykułu w wileńskim "Słowie". Zdaje się, że nazywa się on
Mackiewicz, a drugim znanym jest Studnicki. Mosberg ma możliwość kontaktu z
nimi obydwoma. Odwiedził ich już w Wilnie i sądzi, że byłoby bardzo
korzystnie, gdyby obu tych panów, wykazujących dużo zrozumienia dla
niemieckich życzeń i interesów, zaprosić na rozmowy w kołach niemieckich. Zadeklarował on gotowość zaaranżowania takich
spotkań. "Co Pan na to, ambasadorze?"
Na wspomniany sygnał Moltke odpowiedział 18 maja 1932 roku, że nie ma
zastrzeżeń co do pomysłu zaproszenia Mackiewicza i Studnickiego, pod
warunkiem że wizyta ta "odbędzie się możliwie dyskretnie". Nie
obiecywał on sobie po tym spotkaniu dużo, jako że wpływy polityczne obu panów
nie były wielkie, a ponadto "ich gotowość do porozumienia także ma swoje
granice". Z relacji Moltkego wynika, że w "Słowie" ukazał się w
połowie maja 1932 roku, a więc jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy,
kolejny artykuł Mackiewicza, w którym wypowiada się on za sojuszem z Hitlerem
i znajduje znaczne podobieństwa między Polską a Niemcami i Włochami.
List Moltkego otworzył Mosbergowi drogę do nawiązania bliższego kontaktu
z Mackiewiczem. Oto depesza poselstwa niemieckiego w Warszawie z 6 lipca 1932
roku do berlińskiego MSZ:
"Drogi Panie Noebel. Zakładam, że zna pan treść listu, jaki przekazał
mi pan Mayer 29 czerwca w sprawie podróży Mosberga do Wilna, oraz myślę, że
znana jest panu moja odpowiedź telegraficzna z 1 lipca, w której wyraziłem
zgodę na tę podróż.
W całej tej sprawie pojawiły się elementy nakazujące zrewidowanie
pierwotnej decyzji. Otóż pan Immanuel Birnbaum w artykule zamieszczonym w »Vossische
Zeitung« z 1 lipca uznał za celowe podjąć temat stosunków między »Ostpreussischer
Heimatdienst« a wileńskim »Słowem«. Dlaczego pan Birnbaum napisał ten
artykuł, który załączam, i dlaczego wystąpił na forum publicznym z tymi
dyskretnymi kontaktami, które w Niemczech nikogo zapewne nie interesują, tutaj
natomiast wywołać muszą zrozumiałą sensację, nie jest mi wiadome i w tej
chwili nie mogę niestety ustalić przyczyny, ponieważ pan Birnbaum przebywa na
urlopie.
Jak można było oczekiwać, prasa polska - co prawda początkowo tylko prasa
opozycyjna - rzuciła się na ten artykuł, opatrując go dość nieprzyjaznymi
komentarzami. Wiadomo Panu, że zawsze reprezentowałem pogląd, iż w tej
sprawie trzeba postępować ostrożnie, ponieważ istnieje oczywiście
niebezpieczeństwo skompromitowania pana Mackiewicza i jego otoczenia. Obecnie,
gdy dokonano tej absolutnie niepotrzebnej niedyskrecji, maksymalna ostrożność
jest tym bardziej wskazana. Dlatego sądzę, że w zaistniałych okolicznościach
lepiej chyba zrezygnować z podróży pana Mosberga. Gdy pan Mackiewicz przybędzie
latem do Niemiec - jak słychać, miał już wyrazić takowy zamiar - wówczas, jeżeli
sam nie będzie żywił żadnych obaw, to naszym zdaniem nic nie stanie na
przeszkodzie, by nawiązać z nim dyskretnie kontakt. Należałoby oczywiście
zrezygnować z organizowania dlań odczytów itp. Gdyby natomiast pan Mosberg
udał się do Wilna, i to w przeciągu zaledwie kilku miesięcy już po raz
drugi, nie mogłaby tego nie zauważyć uczulona polska opinia publiczna. To zaś
stwarzałoby bardzo poważne niebezpieczeństwo zaprzepaszczenia całej sprawy.
Dlatego proszę pana o wyperswadowanie panu Mosbergowi, jeżeli to możliwe,
jego planu podróży".
Zanim uzupełnimy ten dokument innymi materiałami, kilka słów wyjaśnienia.
Mosberg był dziennikarzem niemieckim, zmarłym wkrótce po drugiej wojnie światowej.
Z przekonań nacjonalista, wychodził z założenia, że grupa skupiona wokół
wileńskiego "Słowa" stoi na gruncie koncepcji wymiany tzw. korytarza
pomorskiego i ujścia Wisły na obszar Kłajpedy. W tym celu próbował on w
roku 1932 nawiązać kontakty z Mackiewiczem. Mosberg - emisariusz
nacjonalistycznych sił niemieckich - utrzymywał kontakt z wileńskim "Słowem".
Niemniej Mackiewicz tego nie ujawnia. Sugeruje, że stał w całej tej sprawie
na uboczu. Meyer był wówczas kierownikiem Wydziału Wschodnioniemieckiego MSW,
a wzmiankowany na wstępie dokumentacji Noebel był pracownikiem tego wydziału.
Immanuel Birnbaum był od 1927 roku korespondentem warszawskim "Vossische
Zeitung" oraz wielu pism niemieckich, szwajcarskich, skandynawskich
i austriackich. W tym samym charakterze pracował notabene przez wiele lat również
w Warszawie po drugiej wojnie światowej. Następnie był jednym z zastępców
redaktora naczelnego "Siiddeutsche Zeitung". Zmarł w latach siedemdziesiątych.
Immanuel Birnbaum ogłosił w "Vossische Zeitung", że latem 1932 roku
miało dojść do pierwszego bezpośredniego kontaktu między wschodniopruskimi
kołami prawicowymi a wileńską grupą konserwatywną, w celu omówienia
wspomnianej wyżej "transakcji terytorialnej". Prusakom oczywiście
bardzo zależało na korytarzu i jest logiczne, że inicjatywa wychodziła z ich
strony. W "Gazecie Warszawskiej" 6 lipca 1932 roku pisano na marginesie
korespondencji Birnbauma, o grupie wileńskiej, której asem atutowym był
Cat-Mackiewicz:
"Przymierze z Niemcami przeciwko Rosji jest nadal wyznaniem ich wiary
politycznej, które niejednokrotnie znajduje swój wyraz w publicystyce
konserwatywnego obozu. Wileńskie »Słowo«, odznaczające się największą
szczerością i niepowściągliwością języka, pozwala sobie od czasu do czasu na rozważania o pożytku rewizji traktatów i możliwości
wymiany Gdańska i Pomorza na Kłajpedę i Litwę kowieńską. Widocznie te
niedorzeczne i zgubne idee żyją w obozie konserwatywnym i tłuką się po głowach
sanacyjnych zachowawców. Nie trzeba zapewniać, że opinia polska odnosi się
do takich dążeń w sposób bardzo krytyczny i piętnuje je jako karygodne
szkodnictwo. Kto chociaż trochę orientuje się w obecnym położeniu
politycznym Europy i zdaje sobie sprawę z misternej intrygi, prowadzonej
przeciwko naszym granicom zachodnim i popychającej nas do konfliktu z Rosją,
ten zrozumie, jak bardzo na rękę naszym wrogom są tego rodzaju posunięcia
konserwatystów sanacyjnych".
W "Robotniku", centralnym organie PPS, 7 lipca 1932 roku znajdujemy
następującą informację: "Pan Mackiewicz zaprzecza. Całą prasę obiegły
wiadomości o rokowaniach konserwatystów wileńskich z junkrami pruskimi na
temat "wielkiej polityki" (pisaliśmy o tym w »Robotniku« przed
kilkoma dniami). Pan Mackiewicz zaprzecza w »Słowie« takim wiadomościom
[...]. »Musimy oświadczyć - pisze - że o żadnym osobistym kontakcie, o żadnych
rokowaniach, paktowaniach, rozmowach czy innej formie wymiany myśli nic nam nie
wiadomo, że wszystko to od a do zet zostało wymyślone«. Bardzo pięknie, ale
pan Mackiewicz jest tylko panem Mackiewiczem, a zaprzeczenie w tak poważnej
sprawie powinno wyjść od władz". Tyle "Robotnik".
Cat mógł publicznie unikać tego tematu, ponieważ jego tete-a-tete z
Niemcami pozostawało tajemnicą nieznanych wówczas nikomu hitlerowskich archiwów.
Dlatego nawet w wydanej przez siebie książce Historia Polski. Od 11
listopada 1918 do 17 września 1939 (I
wydanie Edynburg 1941, na prawach wydawnictwa powielanego). Cat, relacjonując
wieści, jakie krążyły w Wilnie w czasie świąt wielkanocnych 1933 roku, iż
Piłsudski przybędzie tam, by zaatakować Litwę kowieńską, pisał m.in.:
"Oto chodziły ciągle pogłoski, że są w Polsce ludzie, którzy gotowi są
wymienić Gdańsk i Pomorze na Litwę kowieńską. Piłsudski znał dobrze wartość
tych plotek, wiedział, że takich ludzi w Polsce nie ma, ale wiedział jednocześnie,
iż Niemcy przez uporczywe, tendencyjne powtarzanie tych plotek w swojej prasie
gotowi byli sami uwierzyć, że »nie ma dymu bez ognia«". Cat przemilczał,
że do takich ludzi przede wszystkim należał on sam.
Nawet dojście hitlerowców do władzy nie osłabiło jego fascynacji
Niemcami. Cat-Mackiewicz, imponująca mieszanina polityka, dziennikarza,
pisarza, zaatakowany został 16 maja 1933 roku w katowickiej "Polonii" za
artykuł proniemiecki, jaki opublikował w wileńskim "Słowie" po swojej podróży do Niemiec. Cat zapewniał, że hitlerowcy mają życzliwy
stosunek do Polaków mieszkających w Niemczech. Zarówno prasa polonijna, jak i
Związek Polaków w Niemczech cieszą się tam zupełną swobodą. Przypadki
prześladowania Polaków nie są mu znane, a opisany niedawno incydent pobicia
polskich studentów we Wrocławiu zakwalifikował jako normalną utarczkę przy
kuflu piwa. Polemiczny artykuł zamieszczony w "Polonii" zatytułowany był
ironicznie: Raj Polaków w
Niemczech.
Kolejny dokument potwierdza, że Cat-Mackiewicz cieszył się w Berlinie, jak
rzadko który Polak, szczególnymi względami. Jego właśnie zapraszano najczęściej
na hitlerowskie parteitagi, podczas gdy inni Polacy dostępowali tego "wyróżnienia"
rzadko. W roku 1936 był honorowym gościem parteitagu NSDAP, na którym nie
tylko został przedstawiony Hitlerowi, lecz odbył z nim dłuższą rozmowę.
Anton Rommeck, jeden ze specjalistów Berlina od spraw wschodnich, zarazem urzędowy
cicerone Mackiewicza, w piśmie do władz hitlerowskich rekomendował jego
kolejny przyjazd w 1937 roku, zapowiadając jednocześnie gotowość Mackiewicza
do przeprowadzenia rozmowy z szefem wydziału zagranicznego NSDAP, dr.
Leibbrandtem.
A oto jego uwagi o pobycie Mackiewicza w Niemczech w roku 1935:
"Moim prawdziwym zamiarem było nastawić M. przeciwko zamierzonej przez
polskiego ministra rolnictwa, Poniatowskiego, reformie rolnej, która przecież
w gruncie rzeczy odbijałaby się ujemnie na stanie posiadania mniejszości
niemieckiej w Polsce. Zamiar ten udał mi się. Uchwalenie ustawy o parcelacji
odroczono bowiem do lutego roku bieżącego, dzięki prowadzonej przez M.
polemice. Również obecnie walka przeciwko Poniatowskiemu i jego reformie trwa
i w tym kontekście należy widzieć także zapowiedź przyjazdu w przyszłym
miesiącu 80-osobowej grupy posłów do Sejmu i senatorów w celu studiowania
naszej reformy rolnej. Przyjazd ten następuje z inicjatywy Mackiewicza". W
rekomendacji czytamy dalej: "M. od ponad 14 lat reprezentuje pogląd, że
Polska powinna bezwzględnie współpracować politycznie i gospodarczo z
Niemcami".
Zapowiadana rozmowa Mackiewicza z Leibbrandtem doszła do skutku podczas jego
przejazdu przez Niemcy, w drodze powrotnej z Hiszpanii do kraju. Ile takich
prywatnych rozmów odbył Mackiewicz w Rzeszy i z kim, trudno powiedzieć.
Wiadomo jednak, że był tam gościem niejednokrotnie, a jego kontakty z
Berlinem miały bardzo poufny charakter. Cat przekraczał granicę niemiecką,
lecz polska opinia publiczna nie zawsze o tym wiedziała. W Niemczech przebywał na początku lat trzydziestych.
Przekroczył granicę m.in. 21 października 1934 roku, co wynika z Książki
moich rozczarowań, wydanej w roku 1939.
Uzasadniając Leibbrandtowi celowość przyjęcia Mackiewicza, Rommeck
argumentował następująco: "Za moją sugestią Mackiewicz zaproszony został
w roku bieżącym na zjazd partyjny do Norymbergi. Należał do tych, których
Fhrer podczas wydanego przez siebie przyjęcia zaszczycił dłuższą rozmową".
Emisariusze wileńskiego "Słowa" znajdowali w Berlinie zawsze otwarte
drzwi. Pismo ambasady niemieckiej w Warszawie z 25 lipca 1939 roku zapowiada
przyjazd do Berlina, "na razie na cztery lub pięć tygodni"
warszawskiego korespondenta "Słowa", hrabiego Łubieńskiego. Chociaż
od ustalonej daty napaści na Polskę dzieliły nas wówczas tylko tygodnie, chętnie
widziano tam wizytę dziennikarza tego pisma. Ambasada niemiecka, charakteryzując
postać Łubieńskiego, informowała: "Zgodnie z długą tradycją »Słowa«,
nawet w obecnych czasach antyniemieckiego szowinizmu, Łubieński jest
stosunkowo mniej uprzedzony do Rzeszy niż jego koledzy. Rzecz oczywista, również
i on będzie musiał w swych sprawozdaniach dostosować się do obecnych nastrojów
w Polsce, lecz sądzę, że jego korespondencje zawierać będą także pewne
rozsądne obserwacje i interesujące aspekty. W sumie wydaje mi się, że Ł.
wzbogaci w sensie pozytywnym grupę polskich dziennikarzy w Berlinie"
*[Archiwum hitlerowskiego MSZ, AA Presseabteilung P 27, t. 58.].
O tym, że Niemcy prowadzili staranną selekcję w doborze dziennikarzy, świadczy
przykład Ksawerego Pruszyńskiego, któremu ministerstwo Goebbelsa w piśmie do
MSZ z 6 kwietnia 1939 roku poleciło odmawiać w przyszłości wizy wjazdowej do
Niemiec. Motywacja: "Pruszyński informował o wkroczeniu wojsk niemieckich do
Czech i Moraw w formie tak bardzo dyskredytującej Wehrmacht, że decyzja
pozbawienia go możliwości wjazdu do Niemiec jest w pełni
usprawiedliwiona".
Birnbaum, z którym piszący te słowa korespondował w sprawie "Vossische
Zeitung", szukał taryfy ulgowej dla Cata-Mackiewicza, pisząc w liście z
20 sierpnia 1969 roku, że był on "od urodzenia" przyjazny Niemcom, lecz
"nigdy przyjazny Hitlerowi" i że "Beck do końca 1938 roku nieporównanie
bardziej niż Cat kierował się iluzjami wobec Niemiec hitlerowskich". Opinie Birnbauma, doskonałego znawcy polskich
stosunków przedwojennych, zasługują oczywiście na respekt, lecz warto również
wiedzieć, jak sympatie Mackiewicza oceniali sami hitlerowcy.
Zdumiewa jego fascynacja III Rzeszą, a szczególnie Hitlerem, co wyczytać
można z komentarza Cata w "Słowie" z 16 marca 1939 roku po
zaanektowaniu przez Hitlera resztek Czechosłowacji: "Pierwsze uczucie to
podziw dla Napoleona XX wieku, Adolfa Hitlera. Napoleon likwidował państwa,
przesuwał granice prędko, ale po krwawych bojach. Adolf Hitler czyni to samo w
ciągu kilku godzin bez strzału. Austrię zdobył bez strzału, Sudety bez
strzału, Słowację bez strzału, Czechy i Morawy bez strzału. Ma prawo do
nazwy największego Niemca i do nazwy największego geniusza XX wieku".
Reagowanie takim tekstem na kolejną agresję Hitlera, kiedy gęste chmury wojny
wisiały już nad Polską, świadczy o jakimś chorobliwym zauroczeniu III Rzeszą.
Utrzymującą się, nawet po agresji na Polskę, proniemieckość Cata
potwierdza autorytetem historyka i pisarza Józef Garliński w "Gazecie
Wyborczej" z 23-24 listopada 2002 roku: "Celem Mackiewicza było nakłonienie
prezydenta, by zaraz, na wzór Francuzów, rozpocząć próby rozmów z
Niemcami. Było oczywiste, że chwila nie mogła być gorsza, nadzieje na
niemieckie zrozumienie minimalne, ale proniemieckość Cata, zwłaszcza
przeciwstawiana Sowietom, była bezkrytyczna. Znowu ujawniła się z dużą siłą
kontrowersyjność tego człowieka".
Mity i fantazje wokół prowokacji gliwickiej
Głośna prowokacja gliwicka niewypałem? Nie do wiary. A jednak... Hitler
zlecił tandemowi Himmler - Heydrich *[Heinrich Himmler, szef SS i policji
niemieckiej oraz Służby Bezpieczeństwa (SD), twórca obozów koncentracyjnych,
naczelny "zamordysta" III Rzeszy. Reinhard Heydrich, szef Głównego Urzędu
Bezpieczeństwa Rzeszy, od 1941 r. zastępca protektora Czech i Moraw. Zginął w
zamachu.] zainscenizowanie rzekomo polskich
prowokacji granicznych, by móc propagandowo - szczególnie wobec zagranicy -
uzasadnić napaść na Polskę. Nie przeszkadzało mu to równocześnie traktować
prowokacje lekceważąco, gdy na odprawie 22 sierpnia 1939 roku otworzył się
przed generałami: "Dostarczę propagandowych przyczyn dla wybuchu wojny, obojętne
czy wiarygodnych. Zwycięzcy nikt nie będzie pytał, czy przyczyna była
prawdziwa".
Wspomniany wyżej duet wykonał rozkaz z olbrzymią nadwyżką, bo przygotował
ponad 200 takich incydentów *[Ówczesny korespondent prasy polskiej w
Berlinie, Edmund Osmańczyk, otrzymał od zachodnioberlińskiego adwokata
przychylnego Polsce znalezione przez niego tajne plany Służby Bezpieczeństwa SS
z lata 1939 r., zawierające szczegółowe opisy 180 prowokacji, jakie miano
zainscenizować na terenach granicznych bądź wewnątrz Polski, obciążając nimi
Polaków - np. zamachy na gospodarstwa czy firmy niemieckie.], z których faktycznie zainscenizowano
jednak tylko kilkanaście, na krótko przed wybuchem wojny i po nim. Hitler mówił
1 września 1939 roku o czternastu polskich prowokacjach, w tym o "trzech
bardzo poważnych", lecz nie wymienił żadnej, bo nie chciano, by
miejscowi zaczęli dociekać szczegółów, dowiedziawszy się, że miał tam
miejsce graniczny incydent.
W encyklopediach, pracach historyków krajowych i zagranicznych oraz w
publicystyce historia utrwaliła właściwie tylko prowokację gliwicką -
sfingowaną napaść rzekomych polskich powstańców na niemiecką radiostację w Gliwicach 31 sierpnia 1939 roku o godz. 20.00. Utrwaliła ją
zapewne dlatego, że była to akcja najbardziej widowiskowa, w dodatku dokonana
nie na terenie granicznym, lecz w niemieckim mieście. Ponadto nagłośniona
została natychmiast, z podaniem miejsca incydentu, przez hitlerowskie media.
Tymczasem akurat ta prowokacja - o paradoksie - okazała się niewypałem, bo była
przygotowana po partacku. Z kolei w jej powojennych opisach zarówno w kraju,
jak i za granicą popełnia się do dziś kardynalne nieścisłości
faktograficzne *[Podstawą niniejszego opracowania były głównie następujące
materiały: a) zeznanie Naujocksa 20.11.1945 r. przed Międzynarodowym Trybunałem
Norymberskim - dokumenty procesu, t. IV, dokument nr 2751; b) przesłuchanie
Naujocksa 12.09.1945 r. przez pułkownika armii amerykańskiej A. Brundage - "Nowa
Epoka", 1946, nr 25/26; c) Jurgen Runzheimer, "Napaść na radiostację gliwicką",
praca doktorska, "Vierteljahreshefte fur Zeitgeschichte" - kwartalnik historyków
RFN, 1962, zesz. IV; d) wywiad z Naujocksem w tygodniku "Der Spiegel" z
13.11.1963 r., nr 46; e) Alfred Spiess, Heiner Lichtenstein, Unternehmen
Tannenberg, Linnes Verlag, Wiesbaden 1979.].
Przypomnijmy jednak najpierw w skrócie jej przebieg. Heydrich wezwał 10
sierpnia hauptsturmfuhrera Alfreda Helmuta Naujocksa, o którym mówił, że
"nie wie on, co to nerwy", i polecił mu upozorowanie napaści Polaków
na radiostację. Naujocks, członek SS od 1931 roku, a więc jeszcze przed dojściem
Hitlera do władzy, zdobywał już w takiej specjalności pierwsze ostrogi, bo w
1934 roku w Czechosłowacji dokonał zamachu na tajną radiostację niemieckich
rywali, prześladowanych konkurentów Hitlera spod znaku "Czarnego
Frontu" Ottona Strassera. Jeszcze bardziej zaskarbił sobie uznanie
Heydricha jako specjalista od fałszowania paszportów i innych dokumentów. Na
zamówienie przygotował dokumentację, mówiącą o tajnej współpracy
Reichswehry (poprzedniczki Wehrmachtu) z sowieckimi generałami z marszałkiem
Tuchaczewskim na czele, by zdetronizować Stalina. Heydrich dyskretnie via Praga
podrzucił to Stalinowi, uruchamiając krwawą czystkę w sowieckim korpusie
oficerskim.
Naujocks, zakodowawszy w pamięci skromny szkic napaści przekazany mu przez
szefa, dobrał sobie na własną rękę pięciu kompanów i dwoma samochodami
ruszyli 15 sierpnia do Gliwic, gdzie rozlokowali się w dwóch gliwickich
hotelach, by nie stwarzać wrażenia jakiejś grupy; Naujocks zatrzymał się w
hotelu "Haus Oberschlesien". Udali się tam tak wcześnie, bo pierwotnie
Hitler wyznaczył datę napaści na Polskę na 26 sierpnia. Niecierpliwie
czekali na telefon z Berlina z hasłem wywoławczym: "Babcia zmarła". O przyczynie swego przyjazdu do Gliwic
zamachowcy dowiedzieli się od Naujocksa dopiero 31 sierpnia, dwie godziny przed
akcją. Nazwisk swych kompanów nie ujawnił on nawet po wojnie. Ruszając na
teren radiostacji, zostawili w hotelu wszystkie papiery mogące służyć do
identyfikacji, także fałszywe dowody osobiste, na jakie zameldowali się w
recepcji.
Miejscowa policja, której wzmożone patrole obsadziły wszystkie ważniejsze
obiekty miasta, została 31 sierpnia niespodziewanie wycofana z terenu
radiostacji, ponieważ komendant policji gliwickiej otrzymał od przełożonego
takie polecenie z wyjaśnieniem, że ochronę radiostacji przejmuje od zaraz
policja bezpieczeństwa SS. Zaskoczony tym komendant odmówił wykonania
rozkazu, dopóki nie nadeszło z Berlina pisemne potwierdzenie decyzji.
Nie napotkawszy żadnej przeszkody, napastnicy wkroczyli na teren radiostacji
i obezwładnili nieliczny personel, terroryzując go bronią. Mieli jednak kłopoty
z uruchomieniem aparatury nadawczej, ponieważ omyłkowo wdarli się nie do
budynku, gdzie znajdowało się studio rozgłośni, lecz do zabudowań na drugim
krańcu Gliwic, gdzie zamontowano jedynie urządzenia techniczne radiostacji.
Gliwice ponadto nie nadawały własnego programu, retransmitowały jedynie
program rozgłośni wrocławskiej pracującej na tej samej fali średniej, ale o
znacznie większej mocy. Z pomieszczeń, które zajęli prowokatorzy, nie można
było przerwać programu wrocławskiego, lecz napastnicy nie byli tego świadomi.
Popędzani upływającymi minutami (całą operację mieli wykonać w czasie nie
dłuższym niż 20 minut), działając z bezradną nerwowością, argumentem pięści
uzyskali wydobyty w końcu z zakamarków zakurzony tzw. mikrofon burzowy, o słabej
tylko mocy, który służył do ostrzegania miejscowej ludności przed poważniejszymi
zakłóceniami pogody. Mikrofon podłączono najwidoczniej niefachowo, ponieważ
udało się przekazać zaledwie strzępy odezwy, najpierw po polsku, następnie
po niemiecku. Odezwa wzywała mieszkających na terenie Niemiec Polaków do
oporu, m.in. przez akty sabotażu. Głosiła, że radiostację Gliwice opanowali
powstańcy i że Gdańsk znów będzie w polskich rękach. Aby nagłośnić napaść,
Naujocks oddał kilka strzałów w sufit pomieszczenia.
Po upozorowaniu napaści strzałami i hałasem zamachowcy opuścili w dużym
pośpiechu teren, przekonani, że spisali się na medal.
Podczas gdy napastnicy terroryzowali personel rozgłośni, gestapo podrzuciło
pod budynek uśmierconą przedtem, jak to nazywali, "Konserwę" (Naujocksa o tym uprzedzono) - rzekomego polskiego napastnika, którego
policja, według uzgodnionej wersji, miała zastrzelić podczas ucieczki
zamachowców. Dostarczenie "Konserwy" zapowiedział Naujocksowi szef
gestapo Muller, lecz Naujocks zwrócił uwagę, że musi być ona w cywilu, jako
ktoś z grupy powstańczej, która napadła na radiostację. Oni udadzą się do
radiostacji po cywilnemu, inaczej przecież nie mogliby się poruszać w
niemieckim mieście, a tym bardziej zakwaterować w hotelu. "Konserwą" -
jak ustalono dopiero w latach dziewięćdziesiątych - był Franciszek Honiok.
Dlaczego padło na niego, autochtona aresztowanego 30 sierpnia, nie wiadomo.
Odpowiadał kryteriom potrzebnym organizatorom prowokacji, bo brał udział w
trzecim powstaniu śląskim, a w kartotece gestapo odnotowano okazywane przezeń
sympatie propolskie. Honiok przebywał w Polsce w latach 1923-1926, po czym wrócił
w rodzinne strony. Został akwizytorem maszyn rolniczych. Na próby wydalenia go
z Rzeszy zareagował skargą do Trybunału Rozjemczego ds. Obywateli działającego
przy Lidze Narodów. Tam zdecydowano, że Honiok ma prawo zachować obywatelstwo
niemieckie, bo Rzeszę opuścił czasowo pod przymusem. Honiok do dziś nie
został upamiętniony chociażby nazwą jednej z ulic w Gliwicach.
Po powrocie do hotelu Naujocks zaraz połączył się z Heydrichem, oczekując
pochwały za wykonanie zadania. W słuchawce usłyszał jednak gniewny głos
pryncypała: "Pan kłamie. Nastawiłem odbiornik na Gliwice, lecz niczego nie
usłyszałem. Kontynuowano program wrocławski". Nie pomogły zapewnienia
zaskoczonego Naujocksa. Dopiero później wyjaśniło się, że prowokatorzy zajęli
nie ten budynek, co trzeba.
Nad prowokacją gliwicką niezwłocznie zaciągnięto zasłonę milczenia. Po
zamachu błyskawicznie zjawiło się tam gestapo, nie dopuszczając na teren
nikogo, nawet policji. Nie ścigano zamachowców, ratujących się rzekomo
ucieczką. Nie przesłuchano nikogo z cywilnych mieszkańców Gliwic. Na
porannej odprawie miejscowej policji o incydencie nie wspomniano nawet słowem.
Gestapo nie udostępniło policji także wyników dochodzeń ani przesłuchań,
jakich dokonano na miejscu zaraz po napaści. Sprawa prowokacji została w
prasie ostatecznie zamknięta jednorazowym komunikatem oficjalnej agencji. Nie
opublikowano żadnych zdjęć. Na miejsce prowokacji nie ściągnięto
dziennikarzy zagranicznych, co uczynił Goebbels, gdy kilka dni później
dyskretnie puścił w obieg zagraniczny rzekomy zarzut strony polskiej, iż
Niemcy zbombardowali Jasną Górę. Samolotem przerzucił korespondentów
zagranicznych z Berlina do Częstochowy, by zobaczyli, do jakich kłamstw uciekają się Polacy, byle
tylko oczernić III Rzeszę.
Raport komendanta policji w Gliwicach o incydencie brzmi: "Około godz.
20-tej 31.08. czterech do sześciu polskich powstańców wdarło się do rozgłośni
gliwickiej, przejściowo ją zajmując. Zaalarmowana o godz. 20.03 policja
stwierdziła, że urzędnicy niemieckiej jednostki granicznej przepędzili
powstańców. Jednego z nich w walce zastrzelono. Śledztwo prowadzi
gestapo".
Spisana przez gestapo we Wrocławiu (czyli przez samych autorów prowokacji)
i przekazana centrali w Berlinie relacja komendanta policji w Gliwicach jest nie
tylko bardzo lakoniczna, lecz roi się od zmyśleń, bo pracownicy rozgłośni
nie mogli zgłosić napaści już o godz. 20.03; nie było żadnej wymiany strzałów
z powstańcami, którzy zdążyli uciec; przybycie jednostki granicznej to
fikcja, podobnie jak zastrzelenie w walce jednego z powstańców. Jakąś
prawdopodobną wersję trzeba było jednak dla prasy przygotować.
Naujocksa miał po wojnie rozliczyć polski wymiar sprawiedliwości. Trzymany
w obozie dla zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, dowiedział się o polskich
staraniach i w 1946 roku uciekł z obozu. Przez następne 20 lat ukrywał się z
fałszywymi dokumentami, a gdy w 1965 roku wpadnięto na jego trop i prokuratura
w Hamburgu wszczęła śledztwo, Naujocks rok później zmarł.
Prowokacja gliwicka traktowana była u nas po macoszemu - nie bardzo wiadomo
dlaczego. Podczas gdy w Niemczech udokumentowano ją pięcioma pracami
naukowymi, książką, dwoma filmami fabularnymi (film nakręciła także BBC),
w warszawskiej centralnej bibliotece znajdujemy jedno broszurowe wydanie pióra
śląskiego historyka, Andrzeja Szefera, Hitlerowska prowokacja w Gliwicach (1989).
Literacko temat wykorzystał urodzony w Gliwicach w 1939 roku Horst Bienek w
powieści Pierwsza Polka. Wzmianki we wszystkich naszych encyklopediach,
na najnowszej PWN skończywszy, a także w publikacjach historyków, nie mówiąc
o artykułach publicystycznych, rażą błędami faktograficznymi.
Wersja o napastnikach w polskich mundurach wojskowych zakorzeniła się tak
bardzo, że prostowanie jej to syzyfowa praca.
Błędów nie ustrzegł się Norman Davies w swej książce Historia
Europy, pisząc, że "studio zostało zaatakowane przez ludzi w polskich
mundurach, po czym nadano gromką polską pieśń, której akompaniowały strzały
z pistoletów. Znalazłszy się z powrotem na zewnątrz, »Konserwy« zostały skoszone ogniem karabinów maszynowych swoich stróżów z SS,
a ich skrwawione ciała rzucono w miejscu, gdzie miała je znaleźć miejscowa
policja. Pierwszymi ofiarami byli więc niemieccy więźniowie, zastrzeleni
przez niemieckich kryminalistów". Relacje znanego przecież historyka można
by nazwać fantazjowaniem. W tym samym stylu utrzymana jest informacja Ruperta
Butlera w książce Szakale Hitlera (Iskry 2001): "Dowódcom akcji na
radiostację gliwicką towarzyszyli więźniowie obozów koncentracyjnych
przebrani za Polaków i w regulaminie akcji odrażająco nazwani »mięsem
armatnim«. Po ataku »Polacy«, którym przedtem powiedziano, że grają w
filmie, zostali rozstrzelani". W jeszcze innej relacji czytamy, że
napastnicy wzywali przez radio do "mordowania Niemców", co także
rozmija się z prawdą.
Na potęgę puszcza już wodze fantazji Roger Moorhause w książce Polowanie
na Hitlera (Znak 2006), pisząc, że "w akcji wziął udział tuzin więźniów
obozów koncentracyjnych opatrzonych kryptonimem »Konserwy«, którzy następnie
zostali skoszeni ogniem broni maszynowej". Co gorsza, Moorhause powołuje
się tu na źródła, w których nie ma... śladu takich informacji.
Nawet w kompetentnym tygodniku "Polityka", i to w dodatku w fachowym
"Pomocniku Historycznym" - w obszernym opracowaniu Niemiecka dywersja
przeciwko Polsce - piszący te słowa znalazł jeszcze w sierpniu 2006 roku
kolejne zmyślenie: "Rano 1 września prasa niemiecka rozpisywała się o »napadzie
na niemiecką radiostację w Gliwicach, dokonanym przez uzbrojonych i
umundurowanych żołnierzy polskich«". Było wręcz odwrotnie. Mimo że
policja narobiła mnóstwo zdjęć, w prasie nie ukazało się żadne, a gazety
nie rozpisywały się, lecz poprzestały na bardzo lakonicznym komunikacie
oficjalnej agencji. Zmyślone jest również twierdzenie, że "gen. Erwin von
Lahousen, który zajmował się działaniami dywersyjnymi i sabotażowymi
prowadzonymi za granicą, i Wilhelm Keitel, szef Oberkommando der Wehrmacht,
przyznali, że to niemieckie oddziały przebrane w polskie mundury zbrojnie
zaatakowały radiostację w Gliwicach". Gliwice nie znajdowały się za
granicą, lecz były miastem niemieckim, nie Lahousen (Abwehra), lecz Heydrich (SS)
przygotowywał prowokację gliwicką. Rzekoma wypowiedź Keitla o Gliwicach nie
istnieje.
Tymczasem nie było ani polskich mundurów, ani polskich oddziałów, ani
przebranych więźniów z obozów koncentracyjnych. Napastnicy byli po
cywilnemu, co podpowiada zresztą sama logika. Przecież w polskich mundurach nie mogliby się poruszać w niemieckim mieście, a tym
bardziej skutecznie ratować się ucieczką po wykonaniu zadania. Kilkuosobowa
grupa, rozlokowana w dwóch gliwickich hotelach, czekała tam prawie tydzień na
hasło "Babcia zmarła". Służba hotelowa, zachowująca zdwojoną czujność
w mieście nadgranicznym, na pewno odkryłaby polskie akcesoria, niwecząc plan
zamachu. Wersja o polskich mundurach, którą bezkrytycznie powtarzano jak za
panią matką, została zaczerpnięta z zeznań płk. Erwina von Lahousena.
Podczas procesu norymberskiego przeciwko Naczelnemu Dowództwu Wehrmachtu
powiedział on, iż jego środowisko szybko się zorientowało, do czego były
potrzebne polskie mundury. Na polecenie Hitlera szef Abwehry, Canaris, dostarczył
organizatorom prowokacji z SS 150 mundurów polskiego wojska wraz z dodatkowymi
akcesoriami, w które ubrano więźniów z obozu koncentracyjnego, uśmierconych
podczas kilku prowokacji na dowód polskiej napaści - w żargonie SS
"Konserwy". Protokołujący automatycznie włączyli do tego prowokację
gliwicką.
Konfabuluje się także obszerne, mające różne wersje, teksty, jakie -
prowokatorzy mieli odczytać. Autorzy Encyclopaedia Britannica (60-osobowa
rada naukowa) puścili wodze fantazji, głosząc, że w odczytanej odezwie
"wezwano mieszkańców Górnego Śląska do zabijania wszystkich Niemców".
Nawet hitlerowskie komunikaty prasowe o radiostacji gliwickiej nie zawierały
takiego stwierdzenia. Tekst odczytanej odezwy, z całą pewnością przygotowany
w Berlinie, nie zachował się - zapewne został zniszczony, by nie gromadzić
ryzykownych śladów. Dlatego w obiegu historycznym spotkać można różniące
się szczątkowe zdania tego, co prowokatorzy wygłosili w radiostacji.
* * *
Dzięki zabiegom klucznika radiostacji, Andrzeja Jarczewskiego, wreszcie, po
upływie pół wieku (!), w nietkniętych przez wojnę budynkach radiostacji i
przy zachowanych w 90% urządzeniach technicznych doszło do otwarcia w jednym z
obiektów sali muzealnej, dostępnej dla publiczności od maja 2003 roku. W
czasach PRL starczyło zdrowego rozsądku i wysiłku na zamontowanie przy jednym
z budynków mieszkalnych radiostacji tablicy upamiętniającej prowokację. W
1995 roku odsłonięto pod wieżą radiostacji tablicę dłuta prof Krzysztofa
Nitscha, z napisem Pamiętając o
przeszłości, z myślą o przyszłości. Warto
przypomnieć ciekawostkę, że do roku 1956 maszt radiostacji
służył jako zagłuszarka Radia Wolna Europa. 110-metrowa wieża antenowa
została zarejestrowana jako zabytek, ponieważ uchodzi za najwyższą w świecie
budowlę wyłącznie drewnianą. Jako budulec wykorzystano tu drewno
modrzewiowe, szczególnie odporne na szkodniki i czynniki atmosferyczne. W całej
drewnianej konstrukcji nie ma ani jednego żelaznego gwoździa. Belki połączone
są śrubami wyłącznie mosiężnymi, których jest 16 tysięcy. Kiedy skończyła
się kariera rozgłośni jako zagłuszarki, w budynkach radiostacji produkowano
nadajniki radiowe i sprzęt dla telekomunikacji.
Czy Września mogło nie być?
Przygotowanie do napaści na Polskę Hitler rozpoczął wprawdzie już wiosną
1939 roku ("Fall Weiss"), lecz ostatecznym dopingiem stał się dlań
pakt o nieagresji zawarty między Berlinem a Moskwą 23 sierpnia 1939 roku. Pakt
ten zapalił zielone światło dla wojny. Taka jest powszechna opinia historyków.
Nigdzie jednak dotychczas nie zauważono, że w zamyśle Berlina pakt miał
najpierw spełnić inny cel - zmusić Polskę bez walki do przyjęcia żądań
Hitlera w sprawie Gdańska i korytarza przez Pomorze. W Berlinie kalkulowano wówczas,
że za pomocą paktu-straszaka uda się skłonić Polskę do kapitulacji, a co
za tym idzie, kontynuować bezkrwawo ekspansję terytorialną w Europie, zapoczątkowaną
wkroczeniem do Nadrenii w 1936 roku.
Przekonujące ślady tej sensacji historycznej autor znalazł w napisanej już
po wojnie (w 1966 r.) książce pisarza Edwina Ericha Dwingera, nadwornego
propagandysty ministra propagandy Josepha Goebbelsa, zatytułowanej Zwolf
Gesprache (Dwanaście rozmów). Drukuje
on tam omówienie rozmowy, jaką Dwinger już po agresji na ZSRR przeprowadził
z ambasadorem Rzeszy w Moskwie, Friedrichem Wernerem von der Schulenburgiem,
"alfą i omegą" przygotowań do podpisania tego paktu - a więc z osobą
wtajemniczoną.
Ambasador von Schulenburg, indagowany przez Dwingera o ukryte niemieckie
intencje związane z paktem Ribbentrop-Mołotow, odparł: "Wielka nasza korzyść
z tego układu polegała wyłącznie na możliwości wykorzystania go jako środka
nacisku na Polskę i uzyskania od niej gotowości do rokowań".
Na to Dwinger: "Dziękuję panu, panie ambasadorze, że słyszę to bezpośrednio
od pana. Podobnie jak pan rozumowałem od początku, dla mnie było to
wnioskowanie jak najbardziej oczywiste".
Von Schulenburg: "Dzisiaj nie ulega już dla mnie najmniejszej wątpliwości,
że Polska spełniłaby nasze uzasadnione życzenia, Anglia zaś by przy tym nawet asystowała, gdybyśmy wówczas uzmysłowili Polakom
niebezpieczeństwo nowego rozbioru Polski".
Dwinger, notabene autor kilku antypolskich pozycji, wsparty sensacją
sprzedaną mu przez ambasadora von Schulenburga, rozmawiał później z kilkoma
polskimi właścicielami ziemskimi, których majętności znajdowały się za
Bugiem. Wszyscy zgodnie go zapewniali, że stojąc przed wyborem: utrata
wszelkich praw w Gdańsku i korytarz przez Pomorze albo rozbiór kraju przez
obie dyktatury i przejęcie tak wielkiego terytorium przez Moskwę - rządzący
w Warszawie z całą pewnością skapitulowaliby przed Hitlerem i do Września
by nie doszło. Jednak prawdę o pakcie znał tylko Zachód, nie zaś
najbardziej zainteresowana nim Polska.
Warszawa, spoglądająca tradycyjnie lekceważąco na Wschód, nie była świadoma
konsekwencji paktu. Na wiadomość o podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow
minister spraw zagranicznych Józef Beck zareagował ostentacyjnie bez większego
wrażenia. Podobnie w warszawskiej prasie wiadomość z Moskwy odnotowano
zaledwie kilkuzdaniową notatką na dalszych stronach. Paweł Starzeński,
osobisty sekretarz Becka, w książce Trzy lata z Beckiem ogranicza się
ledwie do jednego lakonicznego zdania o tym pakcie: "23 sierpnia pękła największa
bomba - Ribbentrop leci do Moskwy". Jak na bombę, trochę mało tekstu.
Prawa ręka Becka, wiceminister spraw zagranicznych Jan Szembek, tuba poglądów
szefa, jeszcze wiosną 1939 roku pisał do przyjaciela: "Nie wierzę, by Rosja
chciała powrócić do wspólnej granicy z Niemcami, a w każdym razie byłoby
dla nich niewygodne wiązanie się z góry z jedną ze stron. Ambasador
Grzybowski pisał mi zresztą, że coraz więcej jest dowodów na to, iż odejście
Litwinowa ma za swoje źródło niełaskę osobistą i nie oznacza zmiany
kierunku polityki sowieckiej [Litwinow został zdjęty przez Stalina ze
stanowiska szefa dyplomacji, ponieważ prowadził taktykę współdziałania z
Anglią i Francją przeciw Hitlerowi - przyp. E.G.]". Jeszcze 29 sierpnia
1939 roku ambasador RP w Moskwie, Wacław Grzybowski, raportował do Warszawy,
że wspomniany pakt "znacznie odciążył" sytuację, w jakiej znalazł
się nasz kraj!
Jak widać, opinie polskich dyplomatów i polityków rozmijały się całkowicie
z rzeczywistością. Podobnie nie dopuszczali oni nawet myśli, że zachodni
alianci prowadzą oszukańczą grę wobec Polski, że mogą przed Warszawą coś
istotnego przemilczeć, ukryć. Nawet podpisując 26 sierpnia układ o wzajemnej
pomocy z Polską, Anglicy nie pisnęli słowem, co nas czeka, chociaż znali także treść tajnego protokołu paktu
Ribbentrop-Mołotow.
W Londynie obawiano się, że Polska, widząc nieuniknioną a bliską
perspektywę połknięcia kraju przez oba dyktatorskie mocarstwa, przyjmie żądania
Hitlera. Mając paktem zapewnione tyły na wschodzie, Hitler uderzy militarnie
na zachodzie, czemu dyplomaci Paryża i Londynu starali się dotychczas
wszelkimi siłami zapobiegać. Jednak na swój wewnętrzny użytek związani z
nami sojuszami alianci zareagowali całkiem inaczej. W Londynie na sygnał o
pakcie Ribbentrop-Mołotow natychmiast zwołano posiedzenie rządu.
Francuzi nawet obwiniali Polaków, że to oni swą nieustępliwością
doprowadzili do podpisania tego paktu. Von Weizsacker, prawa ręka Ribbentropa,
już 15 sierpnia 1939 roku przekazał ambasadorowi angielskiemu Nevile'owi
Hendersonowi informację, że Ribbentrop wybiera się do Moskwy. Berlin, jak
widać, już wówczas usiłował naciskać w ten sposób na Warszawę, nie zdając
sobie sprawy, że Anglicy o tak ważnym fakcie Polaków nie poinformują.
Przecież pierwszy wówczas po Hitlerze, podobno "nasz" człowiek przy
poszukiwaniu kompromisu, Hermann Goring, nieprzypadkowo zaaranżował spotkanie
z ambasadorem RP, Józefem Lipskim, zaraz po podpisaniu paktu. Był
rozczarowany, słysząc, że Warszawa ledwo ten pakt zauważyła. Hitler nie
przypuszczał, że najlepsi sojusznicy Polski zatają przed Warszawą treść
osiągniętego w Moskwie porozumienia. Tymczasem najlepsi sojusznicy tak właśnie
postąpili, obawiając się, że w przeciwnym wypadku Polska zmięknie i
przyjmie hitlerowskie ultimatum. Zachodowi byłoby to nie na rękę, bo po cichu
żyli tam nadzieją, że po napaści na Polskę III Rzesza wcześniej czy później
weźmie na cel swego największego wroga - komunistyczną Rosję. Kiedy zaś
obaj dyktatorzy wykrwawią się doszczętnie, do gry włączy się Zachód.
Hitler, uzyskując dotychczas wszystko bez walki, kalkulował, że i tym razem
to się uda dzięki paktowi. Widząc, że Warszawa nadal pozostaje niezłomna,
Berlin doszedł do wniosku, że pakt Ribbentrop-Mołotow nie zrobił na Polsce
żadnego wrażenia i że w tej sytuacji pozostaje jedynie wojna. Reakcja
Warszawy rozumowanie takie usprawiedliwiała.
Ten sensacyjny, nieznany wątek można jednak uzupełnić powiedzeniem: nie
ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Warszawa dobrze postąpiła,
odrzucając wówczas żądania Berlina. Do Września wprawdzie by nie doszło,
lecz wcześniej czy później III Rzesza krok po kroku podjęłaby kolejne próby wasalizacji Polski, wplątania jej u swego boku w
kontynuowanie agresji, z fatalnymi dla nas w ostatecznym rachunku skutkami.
Zdumiewa kolportowana przez polskiego historyka Pawła Wieczorkiewicza (na
szczęście tylko przez niego) opinia, że rząd przedwrześniowy popełnił błąd
nie przyjmując żądań Hitlera. Według niego z Niemcami hitlerowskimi należało
wejść w sojusz i wspólnie uderzyć na ZSRR. Wieczorkiewicz w swej bujnej
wyobraźni widzi już marszałka Rydza-Śmigłego, jak obok Hitlera odbiera w
Moskwie defiladę zwycięskiego agresora. Jeżeli nawet taki wariant, nazwijmy
go przesadnie hipotezą, by się ziścił, to wcześniej czy później Polskę
czekałoby totalne podporządkowanie III Rzeszy. Rasistowski program traktował
Słowian, w tym imiennie Polaków, jako prymitywną siłę roboczą, jako
podludzi, mogących rasie niemieckiej tylko służyć.
Nie mniej intrygująco rysuje się w całym tym temacie rola osobistego
sekretarza ambasadora Schulenburga, Hansa von Herwartha, który przekazywał
Zachodowi szczegóły montowanego paktu Ribbentrop-Mołotow. Historyk młodszej
generacji, Eugeniusz Cezary Król, autor polskiego przekładu *[Hans von Herwarth, Między
Hitlerem a Stalinem], pisze we
wstępie m.in.: "Na długo przed podpisaniem paktu Ribbentrop-Mołotow Hans
von Herwarth wdał się w tyleż pasjonującą, co ryzykowną grę: uznawszy, że
polityka Hitlera popycha Niemcy ku wojnie, podjął próbę przeciwstawienia się
niebezpiecznemu rozwojowi wydarzeń. Od jesieni 1938 roku, a więc od kryzysu
sudeckiego i konferencji w Monachium, spotykał się regularnie z dyplomatami włoskimi,
a następnie z francuskimi i amerykańskimi w Moskwie i zdradzał im tajemnice
państwowe III Rzeszy, w tym informacje o ściśle poufnych rokowaniach
sowiecko-niemieckich. Rankiem 24 sierpnia 1939 roku, dosłownie w kilka godzin
po podpisaniu na Kremlu paktu Ribbentrop-Mołotow, von Herwarth przekazał urzędnikowi
ambasady USA w Moskwie, Charlesowi E. Bohlenowi, tekst tajnego protokołu do
tego układu!". Von Herwarth, który sam siebie uznał za przeciwnika
nazizmu, został w polskiej literaturze historycznej w tym charakterze
bezkrytycznie zaszeregowany jako "antyhitlerowsko nastawiony sekretarz
ambasady Rzeszy w Moskwie" (m.in. B. Wołoszański, Tajna wojna Hitlera,
Colori 1999).
Eugeniusz Król informuje, że pojawiły się podejrzenia - porzucone jednak
- że von Herwarth pracował dla wywiadu zachodniego. A może by tak skierować
dociekliwość w przeciwnym kierunku? Von Herwarth - jak sam pisze - w oczach
hitlerowców jako nie-Aryjczyk był cały czas na cenzurowanym. Musiał być więc
już chociażby z tego powodu czujnie obserwowany przez wiadome służby. Mimo
to utrzymuje na placówce ponoć dyskretne, lecz ożywione kontakty z
dyplomatami USA, Włoch i Francji i wielokrotnie sygnalizuje im zarysowujące się
zbliżenie Berlina z Moskwą. Stawiający dopiero pierwsze kroki w karierze
dyplomaty młody człowiek ryzykuje głową za szpiegostwo, wiedząc, że
uchodzi za podejrzanego? I to w okresie największych triumfów dyplomatycznych
Hitlera? Prawo do nałożenia togi opozycjonisty, przeciwnika Hitlera, von Herwarth wspiera w swej książce jedynie świadectwem własnym. To trochę mało.
W książce poświęconej ambasadorowi von Schulenburgowi, w tym jego działalności
opozycyjnej wobec Hitlera (Erich F. Sommer, Botschafter Graf Schulenburg, Mut
Verlag 1987), nazwisko "von Herwarth" pada kilkanaście razy, lecz autor
nawet nie napomyka o jego opozycyjnej rzekomo postawie. Czy przypadkiem to nie
Berlin zlecił von Herwarthowi (dla Zachodu najbardziej wiarygodnemu z ekipy w
ambasadzie) puszczanie pozornie dyskretnie pary z ust, by tą drogą "zmiękczyć
Polaków", skoro nie pomogła ani wizyta Becka u Hitlera w Berchtesgaden,
ani Ribbentropa w Warszawie w styczniu 1939 roku, ani jego spotkanie z
ambasadorem Lipskim, krótko przed wyjazdem do Warszawy i 20 marca w Berlinie?
Skoro Berlin chciał Polaków paktem Ribbentrop-Mołotow zastraszyć, musiał
przecież zapoznać przeciwnika z jego treścią.
Jego obecność jako nie-Aryjczyka (swych żydowskich korzeni, jak sam
twierdzi, nie ukrywał) na tak newralgicznym odcinku służby publicznej jawi się
jako przypadek wręcz niewiarygodny. Musiał więc być bardzo czujnie
obserwowany. W tej sytuacji nie sposób ukryć licznych, a trwających, według
jego zapewnień, już od 1938 roku, rzekomo prywatnych kontaktów z licznym kręgiem
dyplomatów obcych państw. Musiał mieć placet swoich przełożonych. Skoro
hitlerowski Berlin chciał, by wieść o przygotowanym rozbiorze Polski przeniknęła
na Zachód, tajne służby zleciły te misje Herwarthowi, który po wojnie wybrał
sobie przeszłość opozycjonisty III Rzeszy. "W tym celu - twierdzi w
rozmowie z polskimi historykami ("Życie Warszawy", 2.11.1992) - na bieżąco
dzieliłem się z moimi kolegami dyplomatami w USA, w Wielkiej Brytanii, w
Moskwie, a wcześniej jeszcze we Włoszech, informacjami o treści negocjacji, intencjach Hitlera oraz zawartości przygotowanego tajnego
protokołu. Wiem, gdyż potwierdzają to dokumenty zawarte we wspomnieniach
uczestników tamtych wydarzeń, że moje informacje docierały do właściwych
adresatów [...]. Jeszcze tego samego dnia przekazałem sekretarzowi ambasady
amerykańskiej w Moskwie, Charlesowi Bohlenowi, z którym od dawna dzieliłem
się informacjami, wiadomość, że tajny protokół został podpisany w znanej
mu wcześniej wersji".
Nazistowscy bonzowie - mimo wielokrotnych porażek - do ostatniej chwili
igrali z myślą pozyskania Polski jako sojusznika w krucjacie przeciwko ZSRR.
Próby te, poświęconym paktowi o nieagresji,
podejmowano jeszcze wczesną wiosną 1939 roku, mimo negatywnego przebiegu
rozmowy Hitler - Beck w Berchtesgaden (5-6.01.1939) i wkrótce potem Ribbentropa
w Warszawie (25-27.01.1939). Ilustruje to nieznany dotychczas dokument - notatka
służbowa ze spotkania Ribbentropa w wąskim gronie zaufanych, sporządzona
przez przedstawiciela ministerstwa propagandy, Georga Dertingera (notabene po
wojnie przez kilka lat pełniącego funkcję ministra spraw zagranicznych NRD).
Spotkanie odbyło się po powrocie Ribbentropa z Warszawy (Archiwum Federalne
Niemiec, ZSg 101/34).
Ze streszczenia wywodów ministra wynika, że Niemcy wymyślili kolejną
przynętę w rozmowach z Polską - gotowość zaoferowania jej (mimo narastającego
przecież napięcia) przedłużenia ważności układu o nieagresji do 10 lat, w
powiązaniu z jednoznaczną gwarancją graniczną, której dotychczasowy układ
z 1934 roku nie zawierał. Polska musi jednak zadeklarować, czy na arenie międzynarodowej
gotowa jest maszerować razem z Niemcami.
Poniżej wywody Ribbentropa w streszczeniu Dertingera:
"Kiedy w dwustronnych rozmowach padało pytanie, czy należałoby pomyśleć
o przedłużeniu układu o nieagresji, strona niemiecka reagowała powściągliwie,
argumentując, że obecny tekst wymagałby uprzednio »szeregu korektur, szczególnie
technicznej natury, dotyczących bezpośrednich stosunków niemiecko-polskich«.
Okoliczności jednak do tego jeszcze nie dojrzały. Decydowanie już obecnie,
czy przedłużyć układ, znaczyłoby pozbawiać się wzajemnie swobody manewru.
Poza tym, zdaniem strony niemieckiej, układ ten winno się przekształcić w
regulację ostateczną, osiągnąć trwałe, globalne rozwiązanie. Przedłużenie
ważności układu winno być ukoronowaniem ostatecznego uporządkowania niemiecko-polskich problemów. Minister żywi nadzieję, że w będącym do
przewidzenia czasie do takiego rozwiązania dojdzie.
Rozwiązanie globalne oznacza harmonijne współdziałanie Polski i Niemiec
na arenie międzynarodowej. W polsko-niemieckich stosunkach należałoby
uprzednio rozwiązać przede wszystkim problem Gdańska. Niemcy domagają się
jednoznacznego przyłączenia Gdańska do Rzeszy przy jednoczesnym
zabezpieczeniu Polsce gwarancji gospodarczych. Co się tyczy korytarza, rozwiązaniem
winien być korytarz przez korytarz, jak między Czechami a Słowacją. Myśl
taką zwalcza się jednak w Polsce jak najostrzej ze względów prestiżowych.
Po trzecie, przedyskutować trzeba kwestie narodowościowe.
Jeżeli Polska przyjmie to globalne rozwiązanie, wówczas zaoferujemy jej
absolutną gwarancję graniczną, która objęłaby również polskie tereny
ukraińskie. Dla Polski maszerującej razem z Niemcami problem ukraiński
przestałby być groźny. Jeżeli natomiast Polska na naszą ofertę zareaguje
sprzeciwem, uruchomimy skuteczny środek nacisku w postaci kwestii ukraińskiej.
Jakie wnioski wyciągnie się z obecnego stanu rzeczy, pozostaje jeszcze
sprawą otwartą, ponieważ o całej sprawie pan von Ribbentrop nie poinformował
jeszcze Fhrera. Jego decyzja nie jest więc jeszcze znana. Niemniej można zakładać,
że w najbliższym czasie przedstawimy Polakom bardzo trzeźwe propozycje. W
zależności od tego podejmiemy dalsze kroki. Wszystko zależy od tego, czy
Polacy uznają, że gwarancja graniczna to rzecz wystarczająco cenna. W tym
kontekście konieczne jest jednak zachowanie w naszej propagandzie narodowościowej
maksymalnej ostrożności. Nie jest przecież przypadkiem, że pan von
Ribbentrop odmówił w Warszawie przyjęcia memoriału, jaki chcieli mu przekazać
volksdeutsche.
Pilnie konieczne jest również, by prasa niemiecka starannie wyważała
wszelkie pro i contra, aby nie stać się niechcący pożywką dla polskiej
nieufności. Czy odniesiemy tutaj sukces, trudno powiedzieć, ponieważ niemałą
rolę odgrywają liczne problemy polityczne Polski.
»Naszkicowane tu stanowisko Niemiec rozpatrywać trzeba w wielkich ramach,
zamarkowanych już w mojej ostatniej informacji o zadaniach, jakie przed nami
stoją, by ustabilizować południowo-wschodnie przedpole Niemiec i walczyć tam
o widoczny niemiecki wpływ - powiedział minister. - Wymaga to co najmniej
dobrego sąsiedztwa z Polską. Bez takiego sąsiedztwa mielibyśmy stałe zagrożenie
naszego wschodniego skrzydła. Musielibyśmy wówczas użyć przemocy, co wobec
32-milionowego narodu nie byłoby drobiazgiem. Fhrer z pewnością nie chce
znaleźć się w takiej sytuacji. Stąd gotowość, by w imię dobrosąsiedztwa
pozostawić polskich Ukraińców w granicach państwa polskiego, jak również
nie czynić z kwestii narodowościowej czegoś w rodzaju być
albo nie być. Niewykluczone, że aby
rozwiązać problemy narodowościowe, okażą się konieczne nawet akcje
przesiedleńcze«".
Tyle nieznana dotychczas historykom notatka ze spotkania Ribbentropa z
gronem zaufanych po powrocie z rokowań w Warszawie w marcu 1939 roku.
Zapowiadana przez Ribbentropa w tej notatce jeszcze jedna próba wymuszenia
na Polakach nawet sojuszu została zapewne zarzucona, ponieważ Hitler doszedł
do wniosku, iż po tylu polskich reakcjach odmownych nie ma to już sensu.
Liczono jeszcze, że pakt Ribbentrop-Mołotow z zapowiedzią rozbioru Polski
zmusi Warszawę do kapitulacji, lecz ta wyraźnie zlekceważyła fakt jego
zawarcia.
Wielce zasłużony dla polskiej historiografii prof. Henryk Batowski w jednej
z ostatnich swych książek Agonia pokoju i początek
wojny (Wydawnictwo Poznańskie 1984)
informuje, że szwedzki emisariusz Dahlerus, który w ostatnim tygodniu pokoju
bezustannie kursował między Berlinem a Londynem, zapewniał Anglików: "Jeśli
w najkrótszym czasie pretensje Rzeszy nie zostaną przez Polskę spełnione, wówczas
wojna będzie nieunikniona i dojdzie do podziału Polski między Niemcy i Rosję".
Anglicy jednak ukrywali przed Polakami tę perspektywę, bo bali się, że
Polska skapituluje, a im zależało, by Hitler skierował zaborczy wzrok na wschód,
a nie na zachód.
Hitler uzyskał zatem jeszcze korzyść dodatkową, chociaż zawierając pakt
z Moskwą, nie był jej całkowicie pewny. Pakt zminimalizował gotowość
aliantów zachodnich do przyjścia Polsce z pomocą militarną, bo uznali, że w
sytuacji, gdy dwie potęgi zdecydowały dokonać rozbioru Polski, wszczynanie
tam walki skazane jest z góry na niepowodzenie. Rozumowanie to nie zostało
wprawdzie dotychczas wsparte dokumentami, jednakże wspiera się logiką.
Watykan - polskie duchowieństwo - III Rzesza
Zaprogramowana eksterminacja narodu polskiego, przede wszystkim inteligencji,
nie ominęła duchowieństwa. Ono również znalazło się wśród więzionych i
rozstrzeliwanych. Spełnianie przez Kościół powinności duszpasterskich w języku
polskim zostało drastycznie ograniczone, a na ziemiach wcielonych do Rzeszy -
zakazane. Prymas Polski kardynał August Hlond, ledwie postawił stopę na ziemi
włoskiej, zaczął głosić ponurą prawdę o sytuacji Kościoła katolickiego
pod niemiecką okupacją. Podobne raporty nadchodziły z różnych stron i było
oczywiste, że Pius XII - aczkolwiek chciał pozostawać z Rzeszą w stosunkach
jak najlepszych - nie mógł całkowicie ignorować informacji dochodzących z
Polski.
Archiwa hitlerowskiego MSZ *[Hitlerowskie AA Politische Abteilung Heiliger Stuhl 3 Polen czerwiec
1936-styczeń 1940, Pol III, Inland I D Kirche 3 1940-1944. Buro des
Staatssekretars, t. 5: Krieg.] zawierają rejestr watykańskich interwencji
i korespondencję z władzami niemieckimi o sytuacji Kościoła w Polsce pod
niemiecką okupacją. Z pewnością nie jest to rejestr pełny, lecz wystarczająco
bogaty, by uprawniać do pewnej konkluzji. Co rzuca się w oczy przy wertowaniu
tej dokumentacji? Stosunkowo rzadkie, w zestawieniu z ogromem zbrodni, a przy
tym nieśmiałe, ostrożne interwencje watykańskie - raczej zapytania niż
interwencje; z drugiej zaś strony - kluczenie władz niemieckich w
odpowiedziach i nieprzejmowanie się zbytnio watykańskimi dociekaniami.
Pierwsze nieśmiałe pukanie Stolicy Apostolskiej do berlińskich drzwi nastąpiło
17 października 1939 roku, a więc praktycznie miesiąc po opuszczeniu kraju
przez najwyższe władze Rzeczypospolitej. Nuncjusz berliński Cesare Orsenigo odwiedził zastępcę ministra spraw
zagranicznych Ernsta von Weizsackera, pytając, czy władze niemieckie zezwoliłyby
emisariuszowi Watykanu odwiedzać tereny okupowane, by prowadzić na nich działalność
charytatywną. Sugerował przy tym chęć skierowania tam dotychczasowego
nuncjusza papieskiego w Warszawie Filippa Cortesiego. Ernst von Weizsacker sporządził
po tej rozmowie notatkę, w której czytamy: "Ponieważ nuncjusz przedstawił
chęć wysłania Cortesiego jako pomysł papieski, powiedziałem na zakończenie
rozmowy, że przez wzgląd na ten fakt nie chcę odpowiedzieć z góry »nie« i
przekonsultuję jego sugestię. Prawdopodobnie jednak odpowiemy, że zadanie to
powierzyć należałoby duchownym niemieckim".
Streszczenie rozmowy Weizsacker uzupełnił refleksją: "Sądzę, że w ciągu
kilku dni będziemy musieli odpowiedzieć nuncjuszowi uprzejmie, lecz
odmownie".
Tego samego dnia, 17 października, do Berlina depeszował ambasador Rzeszy w
Watykanie, Diego von Bergen, informując, że rozmawiał o powyższej sprawie z
sekretarzem stanu, kardynałem Giovannim Battistą Montinim. Wskazywałoby to
na skoordynowane działanie Watykanu. Bergen pisze, że zapytano go, "czy w
Niemczech istnieje jakaś placówka upoważniona do informowania o miejscu
pobytu Polaków znajdujących się w obozach jenieckich bądź w obozach
koncentracyjnych". Bergen nie umiał na to odpowiedzieć; byłby jednak
wdzięczny, gdyby Berlin zechciał, "do mojej tylko osobistej wiadomości",
przekazać nieco danych w sprawie owej placówki informacyjnej. Pisząc te słowa,
Bergen nie wiedział, że Orsenigo był w rozmowie mniej dociekliwy niż Montini.
24 października 1939 roku doszło do skutku kolejne spotkanie Weizsackera z
nuncjuszem, po którym zastępca Ribbentropa zanotował: "Podczas dzisiejszej
wizyty nuncjusz sam, z własnej inicjatywy, zrezygnował z podróży Cortesiego
na dawne tereny polskie", zdając sobie sprawę, że jej nie wygra.
Cortesiego wysłano następnie do Rumunii, by tam opiekował się polskimi uchodźcami.
Notatka ze spotkania 14 listopada 1939 roku świadczy, że Watykan podjął
kolejny krok, by do okupowanej Polski skierować swego emisariusza. Nuncjusz
berliński poinformował, że życzeniem papieża jest delegować do Krakowa w
krótką podróż służbową sekretarza nuncjatury warszawskiej; dotychczas nie
otrzymano wszakże niemieckiej zgody. Weizsacker odparł, że nie wie, czy
"podróże dyplomatów do Generalnego Gubernatorstwa są w ogóle możliwe".
29 listopada 1939 roku nuncjusz odwiedził berlińskie MSZ ponownie, prosząc
o umożliwienie przedstawicielowi watykańskiemu wjazdu do okupowanej Polski, ściślej
- tylko do GG. Rozmówcą jego był podwładny Weizsackera, Ernst Woermann,
dyrektor Departamentu Politycznego. Nuncjusz przypomniał, że przed trzema
tygodniami wystąpiono o wizę dla sekretarza nuncjatury, lecz dotąd odpowiedzi
brak, podczas gdy wiadomo, że inne osobistości otrzymały prawo wjazdu na
teren GG. "Proszę więc ponownie o wydanie zgody na podróż".
Lekceważący stosunek Berlina do watykańskich interwencji i próśb
widoczny jest tutaj jak na dłoni; sprzeczny był ponadto z konkordatem Watykan
- III Rzesza, zabraniano bowiem wstępu także na tereny wcielone do Rzeszy, a
więc traktowane już przez nazistów jako integralna część Niemiec.
Wielotygodniowe zabiegi nuncjusza skończyły się na tym, że przedstawicielowi
Watykanu pozwolono w końcu udać się na trzy dni do Warszawy, by zlikwidować
archiwum nuncjatury. Polska była chyba jedynym katolickim krajem w Europie, do
którego Watykan w czasie wojny nie miał bezpośredniego dostępu - ani na
teren GG, ani na ziemie wcielone do Rzeszy.
Kolejny kompleks spraw, na które archiwalia hitlerowskie rzucają nieco inny
snop światła niż dostrzegany u nas, to interwencje z powodu aresztowań
polskich biskupów. Przeważnie były to nie tyle interwencje w dosłownym tego
słowa znaczeniu, ile powściągliwe dopytywania się o losy aresztowanych.
Niemcy ze zrozumiałych względów kluczyli w odpowiedziach, sami zresztą
nieraz dokładnie nie wiedząc, jak się rzeczy mają. MSZ zdane było na wyjaśnienia
gestapo i SD, a ci robili swoje, nie chcąc, z uwagi na kompromitującą materię,
wtajemniczać jeszcze hitlerowskich dyplomatów.
O biskupie katowickim Stanisławie Adamskim krążyły w październiku 1939
roku na linii Wehrmacht-MSZ sprzeczne informacje. Pod datą 25 października
1939 roku dowódca wojskowy okręgu krakowskiego, proszony najwidoczniej przez
MSZ o przysługę, zwrócił się do tamtejszego gestapo z zapytaniem o biskupa
Adamskiego. Odpowiedziano mu, że nic o nim nie wiadomo, co było oczywistą
nieprawdą. Dopiero 4 listopada 1939 roku b. radca ambasady niemieckiej w
Warszawie, wówczas przedstawiciel MSZ przy Naczelnym Dowództwie Wehrmachtu -
Johan Wuhlisch - depeszował do Berlina, że ks. Adamskiego dotychczas nie
aresztowano i urzęduje on nadal. "Z danych otrzymanych od prezydenta policji
w Katowicach wynika, że Adamski okazał się godnym zaufania i można go tolerować. Dlatego nie zamierza się go ograniczać w spełnianiu
funkcji duszpasterskich". Według autora depeszy "poważne zastrzeżenia"
zgłaszano natomiast do podwładnych biskupa.
Jeszcze 28 listopada 1939 roku Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy
przekazał do MSZ kolejną, negatywną charakterystykę ks. Adamskiego, nie wyjaśniając
jednak, czy biskup został aresztowany, czy też pełni swe funkcje nadal.
Stwierdzono jedynie, że Adamski nie opuścił diecezji, gdy Wehrmacht wkroczył
do Katowic, i "dotychczas nie został on sprowadzony do Niemiec".
Pod datą 24 października 1939 roku znajdujemy notatkę Weizsackera:
"Nuncjusz opowiadał mi dzisiaj, że jego audytor dowiedział się od dr. Otto
podczas niedawnej podróży dyplomatów do Warszawy, że z dużej liczby księży
katolickich aresztowanych w Warszawie większość została zwolniona. Niemniej
10 księży trzymanych jest jeszcze w więzieniu. Nuncjusz prosił o
powiadomienie, czy tych 10 ostatnich również nie można by uwolnić".
Jest to wiele mówiąca notatka, wynika z niej bowiem, że z podróży
dyplomatów do Warszawy, zorganizowanej przez MSZ, wyłączono nuncjusza watykańskiego,
chociaż stanowił on część składową korpusu dyplomatycznego. Nuncjusz
berliński zmuszony był prosić osoby trzecie o wiadomości dotyczące
okupowanej Polski. Informacje sprzedawane dyplomatom jako poufne przez
hitlerowskich rozmówców w Warszawie okazywały się wyjaśnieniami fałszywymi,
obliczonymi na uspokajanie i neutralizowanie protestów. Z relacji Weizsackera
wynika, że nuncjusz "kupił" informację dotyczącą polskich księży i
wziął ją za dobrą monetę, redukując cały problem martyrologii polskiego
duchowieństwa do 10 osób trzymanych jeszcze w areszcie, mimo że Watykan
dysponował już wówczas innymi sygnałami.
Na pytanie MSZ o aresztowanie polskich księży szef policji bezpieczeństwa
i Służby Bezpieczeństwa przekazał 14 listopada 1939 roku następującą
odpowiedź: "Prawdą jest, że większość przejściowo aresztowanych w Polsce
księży katolickich została w tym czasie wypuszczona na wolność. Co się
tyczy nielicznych, przetrzymywanych jeszcze w areszcie, to ważne powody
przemawiają na razie przeciwko ich zwolnieniu". Policja okłamywała więc
własne MSZ, bagatelizowała problem. Tymczasem wówczas szalał już terror połączony
z totalną germanizacją życia kościelnego na wcielonych do Rzeszy terenach
Pomorza, Poznańskiego i Śląska, co nie znalazło odbicia w interwencjach
nuncjusza berlińskiego.
A przecież Stolica Apostolska mogła, jeśli już nie publicznie, to
przynajmniej w wewnętrznej, poufnej korespondencji i w rozmowach z
hitlerowskimi dygnitarzami, piętnować cierpienia i bezprawie, jakiego doznawało
polskie duchowieństwo. Pierwsza interwencja nuncjusza apostolskiego w Niemczech
w sprawie aresztowania polskich biskupów nosi datę 6 grudnia 1939 roku.
Czytamy tam: "Według wiadomości uzyskanych przez Stolicę Apostolską,
aresztowani zostali Jego Ekscelencja biskup Lublina Marian Fullman oraz
biskup-sufragan Władysław Góral. Aresztowanym miał być również biskup
siedlecki - Kotowski [nazwisko błędne, chodziło o biskupa Czesława Sokołowskiego
- przyp. E.G.]. Przedkładając tę notę 7 grudnia, nuncjusz określił sprawę
jako bardzo pilną".
Jedna z notatek Weizsackera, którą przekazujemy w pełnym brzmieniu, nosi
datę 14 grudnia 1939 roku: "Nuncjusz znów dopytywał się u mnie dzisiaj o
los dostojników katolickich i duchownych aresztowanych w Lublinie. Odpowiedziałem
mu, że nie mam jeszcze urzędowej i dokładnej odpowiedzi. Według informacji,
jakie doszły mnie nieoficjalnie, aresztowano biskupa Lublina, biskupa-sufragana
i ok. 13 księży. Najwidoczniej w ich mieszkaniach znaleziono broń. Można także
przyjąć, że wśród aresztowanych znajduje się biskup siedlecki. O wyrokach
śmierci, jakie już zapadły, nuncjuszowi nic jeszcze nie mówiłem. Obiecałem
mu dalsze informacje, skoro tylko otrzymam coś urzędowo. W odpowiedzi nuncjusz
wystąpił z prośbą, by wolno mu było nawiązać kontakt z którymś z
duchownych diecezji lubelskiej lub najlepiej z aresztowanym biskupem i niezależnie
od prawno-karnego biegu sprawy ustalić, co będzie z dalszym kierowaniem
diecezją. Pragnąłby uczynić co można, aby zapewnić diecezji opiekę
duszpasterską. Na ostatnią prośbę nie zareagowałem. Proszę jednak (w duchu
dzisiejszej narady dyrektorów) o dalsze wyjaśnienie sprawy i zakomunikowanie
mi wyników".
19 grudnia 1939 roku znajdujemy informację, że nuncjusz berliński
bezskutecznie dopytywał się u Woermanna o los aresztowanych. Dowiadywał się
o możliwość świadczenia przez Watykan pomocy charytatywnej Polakom i
dopominał o zgodę na wysłanie do Krakowa przedstawiciela Watykanu. Odpowiedź
Berlina była bądź negatywna, bądź żadna.
12 stycznia 1940 roku nastąpiła kolejna interwencja bez jakiejkolwiek
odpowiedzi ze strony Niemców. Wynika z niej, że 2 stycznia 1940 roku nuncjusz
pytał o losy biskupów: Tomczaka z Łodzi, A. J. Nowowiejskiego z Płocka i
wikariusza generalnego Michała Kozala z Włocławka. Niemcy znów udali głuchych,
niezorientowanych, niepoinformowanych. Trudno o bardziej arogancki przejaw
lekceważenia interwencji watykańskich.
Berlin wykorzystywał znaną słabość Piusa XII do III Rzeszy. Wsparta o
fundament antysowiecki, Stolica Apostolska wychodziła Berlinowi naprzeciw,
chociażby w sprawie nominacji gdańskiego biskupa Carla Marii Spleeta, pozwalając
na przejęcie przezeń władzy duchownej na wcielonych do Rzeszy terenach
Pomorza. Krzywiła się także na działalność demaskatorską prymasa Polski,
zamykając mu dostęp do rozgłośni watykańskiej. Nie znajdujemy śladu
interwencji w sprawie biskupów: Bieńka, Adamskiego, Dymka czy Dominika. W "Osservatore
Romano" ukazała się wprawdzie wiadomość o zgonie biskupa Leona Wetmańskiego,
lecz bez wnikania w okoliczności. O rozstrzeliwaniu polskich księży
znajdujemy wzmiankę 2 marca 1943 roku w nocie kardynała Maglioniego do
Ribbentropa. Jak na martyrologię polskiego duchowieństwa - trochę to mało.
Wymijające odpowiedzi Ribbentropa nie powodowały ze strony Watykanu głośniejszych,
bardziej spektakularnych reakcji; nic dziwnego, że Niemcy zaczęli do tych
interwencji podchodzić rutyniarsko. Na hitlerowskich dyplomatach nie pozostawiały
one większego wrażenia, a dla duchownych dostojników były żenujące i
upokarzające. Oto przedstawiciel Watykanu bezskutecznie zabiegał miesiącami o
wizę chociażby dla jednego swego przedstawiciela do GG. Traktowanie polskiego
duchowieństwa przez hitlerowców było bezprecedensowe, bezprzykładne w całej
Europie. W Watykanie dobrze o tym wiedziano.
Po jednej z wizyt w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy pracownik MSZ
zredagował dla przełożonych następującą notatkę z przebiegu rozmów:
"Ustnie zakomunikowano mi co następuje: biskup Leon Fullman i
biskup-sufragan Władysław Góral znajdują się obecnie w obozie
koncentracyjnym Sachsenhausen. Wraz z liczniejszą grupą księży zostali
aresztowani, ponieważ podczas rewizji znaleziono [u nich] broń. Ilości broni
i amunicji nie były zresztą bardzo duże. Zgodnie z obowiązującymi ustawami,
zostali oni skazani na karę śmierci, lecz ułaskawiono ich w wyniku
interwencji Reichsfhrera SS. W Sachsenhausen wspomniani biskupi podlegają
wprawdzie ogólnie obowiązującym przepisom obozowego regulaminu, jednakże są
zwolnieni z pracy przymusowej i oddzielnie zakwaterowani. Co się tyczy
administratora biskupstwa siedleckiego, to Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa
nic o nim nie wiadomo. Nie jest jednak wykluczone, że i on został
aresztowany".
Jak na poufną, dziwna to informacja. Według stanu z połowy stycznia 1940
roku aresztowano ponoć tylko dwóch biskupów i kilkunastu księży. Nie podaje
się nawet ilu. Czyżby u każdego z nich znaleziono broń? Absurd. Sam urzędnik zaznaczył, że broni było niewiele. Biskup siedlecki
według tej informacji zagubił się jak igła w stogu siana. A przecież urzędnik
MSZ uprzedzał o celu swej wizyty. Funkcjonariusz bezpieczeństwa zaserwował mu
niechlujną dokumentację, załatwiając go na "odczepnego". Lekceważenie
interwencji Watykanu - ewidentne.
Kolejna wizyta berlińskiego nuncjusza odnotowana jest pod datą 19 stycznia
1940 roku. Prosił on o zwolnienie z obozu koncentracyjnego ks. Konstantego
Michalskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego, aresztowanego podczas inauguracji
roku akademickiego krakowskiej uczelni 6 listopada 1939 roku. Prośbę swoją
nuncjusz argumentował złym stanem zdrowia księdza. Uprzednio o tę samą osobę
upomniał się u Niemców ambasador włoski w Berlinie Bernardo Attolico, załączając
obszerną motywację, pełną pochwał dla klasy naukowej ks. Michalskiego,
akcentując jego apolityczność.
Pod wpływem kolejnej noty z 2 lutego 1940 roku von Weizsacker 8 lutego 1940
roku zwrócił się do samego reichsfhrera SS Himmlera o wyjaśnienie,
uzasadniając, że nuncjusz nachodzi go bezustannie, lecz on musi odsyłać go
za każdym razem z kwitkiem, bo nic nie wie o sprawach, z jakimi ten do niego się
zwraca. Jednocześnie Weizsacker, wykorzystując własny kanał służbowy, już
wcześniej zwrócił się do Whlischa, swego pełnomocnika w Krakowie, by ten
zasięgnął języka u tamtejszych władz bezpieczeństwa. Wuhlisch odpowiedział
9 stycznia 1940 roku, wyręczając się jednak pismem dowódcy policji bezpieczeństwa
na GG, zredagowanym w zastępstwie przez anonimowego sturmbannfhrera SS. Tekst
na blankiecie policyjnym brzmi następująco:
"Z uwagi na to, że cała sprawa opracowana została przez Berlin, wasze
pismo przekazałem Reichsfhrerowi SS i szefowi policji niemieckiej, aby
udzielono Ministerstwu Spraw Zagranicznych bezpośrednio odpowiedzi". "Góra"
policyjna GG milczy, wiedząc doskonale, jak się sprawy mają, odsyła MSZ do
berlińskiej centrali gestapo. Również Whlisch niczego nie dodaje od siebie,
poprzestając na przekazaniu "wyjaśnienia" szefa policji na GG, mimo że
jakimiś informacjami na pewno dysponował. Świadczy o tym chociażby wewnętrzna
korespondencja między Generalnym Gubernatorstwem w Krakowie a dowódcą SS i
policji na dystrykt lubelski. Ten ostatni 9 grudnia 1939 roku informował Wydział
Kościelny GG o aresztowaniu ordynariusza lubelskiego 17 listopada.
5 grudnia 1940 roku do MSZ wpłynęło pismo od samego Reinharda Heydricha,
szefa policji bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa, jako odpowiedź na
interwencje MSZ z 9 i 18 stycznia 1940 roku, pismo będące następstwem "pytań nuncjusza o losy dostojników katolickich .
Czytamy: "Biskup Jasiński z Łodzi wygłosił 5 września 1939 roku w rozgłośni
łódzkiej antyniemieckie przemówienie do ludności, wzywając cywilów do
obrony. Znany on jest od dawna jako jeden z największych podżegaczy
antyniemieckich. Trzeba było liczyć się z tym, że po wkroczeniu wojsk
niemieckich zostanie on jednym z najważniejszych przywódców polskiego ruchu
oporu. Dlatego musieliśmy nałożyć nań obowiązek powstrzymywania się od
wszelkiego kontaktu z ludnością i niewychodzenia z domu.
Biskup-ordynariusz Tomczak, który spędził kilka dni w areszcie, został z
tych samych względów objęty również identycznymi decyzjami co biskup Jasiński.
Jeśli chodzi o losy biskupów z Płocka i Włocławka, informację przekażę
jeszcze oddzielnie. Jednocześnie uważam, że nuncjuszowi należałoby zwrócić
uwagę, iż arcybiskup Hlond, który uciekł z Polski, prowadzi antyniemiecką
działalność. Dopóki Watykan nie oświadczy jednoznacznie, że arcybiskup
Hlond został pozbawiony swojej funkcji w Polsce i dopóki nie spowoduje
zaprzestania przezeń aktywności antyniemieckiej, dopóty nie należy dawać
Stolicy Apostolskiej jakiejkolwiek obietnicy, że stworzymy jej możliwości współpracy
z polskim duchowieństwem [na okupowanych terenach - przyp. E.G.]".
Odpowiedź ta, minimalizująca cały problem, jest przykładem lekceważenia
zarówno MSZ, jak i Watykanu.
Ostatnią informacją o losach biskupów polskich, jaką autor znalazł w
archiwaliach hitlerowskiego MSZ, jest pismo szefa policji bezpieczeństwa z 15
grudnia 1944 roku, skierowane do MSZ jako odpowiedź na zapytanie z 4 listopada
1944 roku. Policja potrzebowała aż 6 tygodni, by przekazać skąpą informację,
że biskup Kozal "z powodu szowinistycznej i fanatycznie wrogiej Niemcom
postawy został 15 lutego 1941 aresztowany i skierowany do obozu
koncentracyjnego Dachau. Zmarł tam 26 stycznia 1943 roku na tyfus. Biskup Góral
aresztowany został 25 listopada 1939 roku. Skazany na śmierć za posiadanie
broni, następnie ułaskawiony przez Reichsfhrera i 4 grudnia 1939 skierowany
do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie przebywa do dziś".
Berlińskie MSZ zdobywało informacje także z prasy zagranicznej i przez nasłuch
radiowy. Zebrane tą drogą wiadomości przekazywano ludziom Himmlera i
Heydricha, prosząc o przesłanie materiałów zaprzeczających tym pogłoskom i
oskarżeniom. Pracownicy Ribbentropa redagowali swoje pytania z pozycji ludzi
nieświadomych, którzy zakładają, że wszystko, co zagranica wypisuje, jest
zwykłą propagandą, mającą na celu oczernianie Rzeszy. Podobnie zresztą postępował ambasador Bergen. Ilu
pracowników Ribbentropa było ludźmi rzeczywiście naiwnymi, a ilu tylko
takowych udawało, gdyż był to jedyny sposób w kontaktach z gestapo?
Wszelkie prośby Watykanu dotyczące skierowania kogokolwiek do Polski, nawet
sióstr zakonnych, Berlin załatwiał odmownie. Powód był zrozumiały. Chodziło
o uniknięcie dodatkowych świadków wydarzeń, jakie miały miejsce w Polsce.
Nie chciano, by ktokolwiek mógł potwierdzić prawdziwość tego, co w Rzymie
przedstawiał na przykład prymas August Hlond.
Berlin uważał, że neutralność Watykanu obliguje go do nietolerowania żadnych
przejawów antyniemieckiej działalności polskiego duchowieństwa, którą
sobie zresztą często zmyślano. Tolerował jednak neutralność jednokierunkową,
w duchu dla siebie korzystnym, a wszystko inne nazywano jej łamaniem. Zniknięcie
kardynała Hlonda z Watykanu wytrąciło hitlerowcom z ręki kartę przetargową
(dostęp do Polski jedynie za cenę zdetronizowania kardynała Hlonda), lecz
mimo to nadal wzbraniano emisariuszom watykańskim wszelkich kontaktów z Polską.
Hlond przeniósł się z Watykanu na teren rządu Vichy, czując, że poprzez
swoje wystąpienia antyniemieckie staje się dla otoczenia kłopotliwy.
Kazimierz Papee, ambasador Polski w Watykanie, bardzo krytycznie ocenia ówczesny
stosunek Stolicy Apostolskiej do spraw polskich. J. Sobczak, który prezentuje
dowody w "Przeglądzie Zachodnim" (1980, nr 2), pisze: "Gdy wysłane z
tego powodu, w ciągu listopada i grudnia 1939 roku, do Watykanu liczne protesty
rządu polskiego na emigracji pozostawały bez skutku, ambasador udał się 18
grudnia w tej sprawie do sekretarza stanu kardynała Maglione, który z
nieukrywaną ironią odpowiedział, że Niemcy potrafią wszystkiemu zaprzeczyć".
Nasuwa się pytanie, czy papież w ogóle dostrzegałby cierpiącą Polskę,
gdyby nie napływające z różnych stron informacje, naciski, błagania, aby
Pius XII wziął sobie los Polski do serca. Przecież do nielicznych zresztą
gestów publicznych na rzecz Polaków trzeba było papieża usilnie zachęcać.
Czynili to polscy duchowni i dyplomaci, rząd emigracyjny i inni ludzie
przybywający z kraju.
Interesująca i bardzo prawdopodobna jest opinia ambasadora Jana Gawrońskiego,
uczestnika audiencji dla Polaków z 30 września 1939 roku. Według niego
"sens wywodów Pacellego był straszliwy w ich wymowie. Pacelli uznał, że klęska
Polski jest ostateczna i wzywał Polaków, by się z nią pogodzili". W wyniku zabiegów generała zakonu jezuitów
Włodzimierza Ledóchowskiego drukowana wersja wystąpienia papieża została
odpowiednio złagodzona.
Wersja Gawrońskiego wydaje się całkiem logiczna, ponieważ i inni watykaniści
odnotowują wypowiedzi dostojników Kurii Rzymskiej, twierdzących, że bez względu
na to, jak konflikt światowy się zakończy, Polska już się nie odrodzi. Głośne
wystąpienie wigilijne papieża z 1939 roku zawierało pięciopunktową koncepcję
przywrócenia pokoju, jednakże na bazie monachijskiego rozwiązania spraw
Polski. Dopiero gdzieś od połowy 1943 roku, gdy papież przekonał się, że płaci
hitlerowcom bez najmniejszej wzajemności, a w okupowanych krajach krytyka jego
stronniczej postawy narasta, zaczął ostrzej reagować na zbrodnie Rzeszy. W
miarę jak szanse wojenne Rzeszy malały, Watykan bardziej ujmował się za
cierpiącymi Polakami.
W drugiej wojnie światowej zginęło 2647 polskich księży, zamordowanych bądź
zmarłych w hitlerowskich więzieniach i obozach. Prześladowania księży w
innych krajach nie wytrzymują żadnego porównania z martyrologią polskiego
duchowieństwa. Można zrozumieć próby, szczególnie kół kościelnych,
usprawiedliwiania i tłumaczenia Piusa XII, bo zły to ptak, co własne gniazdo
kala, jednakże obiektywnie stwierdzić trzeba, że w tym wypadku próby te są
słabo umotywowane.
Niekwestionowany specjalista w sprawach zbrodni hitlerowskich, Szymon
Wiesenthal, kierujący w Wiedniu ośrodkiem ścigania zbrodniarzy III Rzeszy,
powiedział w wywiadzie dla tygodnika "Wprost" (28.01.1993):
"Pyt.: Jak ocenia Pan stanowisko Watykanu wobec niemieckich zbrodni w
czasie wojny? Czy możliwe jest, by papież o niczym nie wiedział?
Odp.: W Watykanie wiedziano o wszystkim. Poprzez księży, przeważnie z
Polski, od kardynała Sapiehy szły wiadomości do Rzymu. Prócz tego rząd
emigracyjny miał swego posła w Watykanie. Tak więc dziś nikt nie może
powiedzieć, że Watykan milczał, bo papież o niczym nie wiedział. Kiedy
wybuchła wojna z Sowietami, papież spodziewał się, że Niemcy wygrają, a z
nimi jakoś się ułoży. Dlatego nie zrobił nic, by zapobiec niemieckiemu
zwycięstwu, mimo że kilka tysięcy księży siedziało w obozach
koncentracyjnych. Jedyne, co Watykan zrobił dla tych uwięzionych księży, to
było wino mszalne, które posłano do Dachau".
Nawet po kapitulacji III Rzeszę reanimowano
Zdawać by się mogło, że samobójstwo Adolfa Hitlera przypieczętowało
koniec III Rzeszy. A jednak gdy w nocy z 8 na 9 maja 1945 roku przedstawiciele
sił zbrojnych hitlerowskiej Rzeszy podpisywali w Berlinie akt bezwarunkowej
kapitulacji, we Flensburgu (Niemcy Północne) w brytyjskiej strefie okupacyjnej
nadal funkcjonował niezakłócenie nowy rząd Rzeszy, powstały 1 maja na mocy
testamentu fhrera - ten bowiem, zanim 30 kwietnia popełnił samobójstwo,
przekazał władzę prezydenta Rzeszy i naczelnego dowódcy sił zbrojnych w ręce
ministra wojny, admirała Karla Dnitza. Nowy reżim, przez nikogo nie
niepokojony, "rządził" aż do 23 maja 1945 roku - fakt mało komu
znany, bo wstydliwy dla aliantów i okupantów zarazem.
Hitler zniósł w testamencie istniejącą od 1934 roku unię personalną urzędów
prezydenta i kanclerza Rzeszy. Teraz pierwszym mianował Dnitza, a drugim -
Goebbelsa. Nowa głowa państwa jednak nie bardzo przejęła się testamentem
Hitlera, bo zadekretowała odwołanie Goebbelsa z tego stanowiska, a nawet
aresztowanie go. To ostatnie okazało się niewykonalne, gdyż jednodniowy
kanclerz Goebbels już nie żył, popełniwszy 1 maja samobójstwo.
Dnitz, montując rząd, pozbył się najbardziej skompromitowanych nazistów.
Pokazał drzwi Joachimowi von Ribbentropowi, który chciał być nadal ministrem
spraw zagranicznych i kilkakrotnie nachodził go we Flensburgu. Dnitz usiłował
nieco odpartyjnić, odhitleryzować ustawiany przez siebie rząd. Dlatego na
ministra spraw zagranicznych wybrał hrabiego Schwerina von Krosigka, który
nigdy nie należał do NSDAP. Usługi w charakterze ministra spraw wewnętrznych
oferował Dnitzowi także największy oprawca III Rzeszy, szef policji i SS,
Heinrich Himmler, który w rozgłośni Rzeszy we Flensburgu zapewniał, że
wystarczy mu godzina rozmowy z Eisenhowerem by dojść z nim do porozumienia. Nieproszony
zjawił się we Flensburgu, gdzie zrozumiał, że jest persona non grata. Wtedy
przebrał się w mundur kaprala Wehrmachtu, przyjmując nazwisko Heinrich
Hitzinger. Dopiero 21 maja został rozpoznany przez Anglików, lecz udało mu się
popełnić samobójstwo.
Dnitz poprzestał na powołaniu tylko kilku kluczowych ministerstw, oczywiście
z MSZ na czele. Cała ta rządowa mozaika liczyła 350 osób, z sekretarkami włącznie.
Aż 230 pracowało przedtem w aparacie bezpieczeństwa. Pokoje agend rządowych
zdobiły portrety Hitlera, o którym tam mówiono, że "poległ jak żołnierz
na posterunku dowódczym, walcząc do ostatniego tchu przeciwko
bolszewizmowi". Nad bezpieczeństwem nowej władzy czuwała kompania
marynarki wojennej. Warta przed budynkiem rządowym oddawała honory
hitlerowskim pozdrowieniem. Powołane przez Dnitza sądy specjalne ferowały
surowe kary, nawet wyroki śmierci za "nieprzestrzeganie dyscypliny i porządku".
Albert Speer, minister także w nowym rządzie Rzeszy, w pamiętnikach, jakie
wydał po odsiedzeniu wyroku norymberskiego, całą tę maskaradę rządzenia
nazwał "operą komiczną". Nie przeszkadzało mu to jednak być w tej
operze aktorem.
Dnitz zainstalował się ze swym rządem w nietkniętym przez wojnę
Flensburgu, w dzielnicy Murwick, przylegającej do zatoki Morza Północnego.
Siedzibę miała tam także główna kwatera Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu,
chociaż w Berlinie podpisano akt bezwarunkowej kapitulacji. Na dachu budynku rządowego
powiewała flaga wojenna Rzeszy ze swastyką. We Flensburgu zadomowiły się także
szczątki przedstawicielstw dyplomatycznych. Oto do siedziby nazistowskich władz
wkracza pozdrawiany honorami przez posterunek żołnierski poseł Chorwacji, dr
Kosak. Przychodzi do MSZ, by uroczyście zaprotestować przeciwko aktowi
kapitulacji Rzeszy, że doszło do tego bez wcześniejszych konsultacji z rządem
Chorwacji, przecież wojennym sojusznikiem Rzeszy.
Dnitz udziela wywiadów prasie zagranicznej, przemawia przez własną rozgłośnię
radiową, uruchomioną za zgodą Anglików. Także inni bonzowie nazistowscy
przemawiają z Flensburga przez radio "do narodu niemieckiego" - oczywiście
za wiedzą Anglików. W niektórych jednostkach brytyjskich żołnierze otrzymują
nawet polecenie, by oddawali honory jeńcom, oficerom Wehrmachtu. Dnitz prosi
do siebie obu alianckich generałów, by przekonywać ich o dalekosiężnych
zaletach tolerowania tej enklawy III Rzeszy. Jedyny jego argument to groźba
bolszewicka. Przekonanie, że wcześniej czy później dojdzie do
spektakularnego rozwodu między aliantami i że wówczas Niemcy hitlerowskie spadną Zachodowi jak z
nieba, było wśród elity hitlerowskiej tak głęboko zakotwiczone, że nie mógł
rozstać się z tą myślą nawet Dnitz, mimo bezwarunkowej kapitulacji w
Berlinie.
O ile skierowana na wschód dyrektywa Dnitza dla Wehrmachtu brzmiała
"walczyć", to na froncie zachodnim miano już unikać starć, co sprawiło,
że w opanowanej przez Brytyjczyków północnej części Niemiec znalazło się
około 2 mln wehrmachtowców, częściowo napływających ze wschodu. Ich status
jeniecki nie był wszakże początkowo całkiem klarowny, ponieważ polityczny
Londyn nie wykluczał, że Wehrmacht może się jeszcze przydać na wypadek
ewentualnego starcia z Rosjanami. Kalkulacja taka kiełkowała w umyśle
Churchilla, o czym świadczy m.in. jego depesza do Trumana: "Podczas gdy nasze
narody absorbuje myśl ukarania surowo Niemiec zrujnowanych i rozłożonych na
obie łopatki, Rosjanie - jeśli tylko zechcą - będą mieli okazję dotrzeć
do Morza Północnego i do Atlantyku".
Kiedy w Izbie Gmin zapytano Churchilla, czy to za jego wiedzą i zgodą
marszałek Montgomery toleruje dziwoląga we Flensburgu, premier zdobył się
jedynie na lakoniczne, wymijające zdanie: "Szczegółowo przyjrzę się całej
sprawie".
Kalkulacja Dnitza była prosta: nieuchronny jest konflikt zbrojny między
Anglo-Amerykanami a Moskwą, w którym Niemcy okażą się przydatni. W nagrodę
alianci obejdą się z Niemcami łaskawiej. Churchill z kolei, zaskoczony
ekspansjonistycznymi sukcesami ZSRR w Europie, rozumował: lepiej nie przekreślać
jeszcze całkowicie karty niemieckiej, bo a nuż się przyda. Z Amerykanami
wszakże otwarcie tej karty nie rozgrywał.
Wątpliwości operetkowego rządu, czy po podpisaniu bezwarunkowej
kapitulacji wszystko to ma jeszcze jakiś sens, rozwiało wystąpienie radiowe
Churchilla, w którym wzmiankował on o Dnitzu jako o "desygnowanej głowie
państwa niemieckiego". Dnitz odebrał to sformułowanie jako pośrednie
uznanie de facto jego reżimu. Analogiczną wymowę miało także milczące
respektowanie przez Anglików nietykalności administrowanej przez nazistów
enklawy; Anglicy wspólnie z Niemcami wytyczyli na mapie sztabowej nawet jej
granice. Po podpisaniu aktu bezwarunkowej kapitulacji we Flensburgu zjawiła się
komisja aliancka w osobie brytyjskiego generała brygady Forda i amerykańskiego
generała majora Rooksa, która w rozmowach z Niemcami ustaliła zasady dalszego
funkcjonowania rządu Rzeszy w nowo powstałej sytuacji. Dnitzowi z chwilowym skutkiem udawało się przekonać generała majora Lowella R.
Rooksa, który 12 maja zjawił się we Flensburgu, że utrzymywanie nadal
centralnej władzy niemieckiej jest wskazane, by móc zapanować nad totalnym
bezhołowiem w pokonanych Niemczech i niewiadomą, jaką stanowią Rosjanie.
17 maja radio moskiewskie wyraziło zdziwienie, że postanowienia alianckie o
rozbrojeniu Niemiec nie są dotrzymywane, czego jaskrawą ilustracją jest rząd
we Flensburgu. 17 maja do alianckich przedstawicieli dołączył sowiecki generał
Truskow, który służbową misję na "rządzonym" przez nazistów
terenie zaczyna od złożenia wizyty grzecznościowej... admirałowi Dnitzowi
jako głowie państwa; po tym dopiero nawiązuje kontakt z alianckimi generałami.
Generałom alianckim ulokowanym na statku "Patria" ekipa Dnitza zaczęła
przedkładać memoriały, statystyki, pomysły, jak porządkować życie
codzienne w Niemczech. Początkowo alianci zareagowali na niemiecką aktywność
zainteresowaniem. W połowie maja jednak nadeszła od głównodowodzącego, gen.
Dwighta Eisenhowera, depesza, pierwszy zwiastun innych wiatrów. Niemcy
otrzymali polecenie zdjęcia z gmachu flagi Rzeszy, co brytyjski gen. Rooks
przekazał Dnitzowi "z wyrazami ubolewania". Wkrótce nadszedł rozkaz
aresztowania naczelnego dowódcy Wehrmachtu, feldmarszałka Wilhelma Keitla, który
przed kilkoma dniami, legitymując się upoważnieniem Dnitza, podpisywał w
Berlinie akt kapitulacji.
Aresztowanie Keitla nastąpiło jednak z poszanowaniem wszelkich reguł
protokołu wojskowego. Marszałek opuścił budynek rządowy w asyście ordynansów
i adiutanta. Żegnany wojskowymi honorami, wsiadł do alianckiej limuzyny.
Do żołnierzy alianckich coraz częściej i głośniej zaczyna jednak
docierać prawda o zbrodniach nazistowskich, o obozach koncentracyjnych, czego
echa rejestruje służba prasowa Dnitza. Ten działa z refleksem: upoważnia Sąd
Rzeszy ds. Pracowniczych do podjęcia śledztwa przeciwko winnym zbrodni i
zwraca się do Eisenhowera o umożliwienie sądowi podjęcia czynności.
Kuriozalna sytuacja we Flensburgu przenika coraz częściej także do massmediów,
które zgodnie wyrażają zdziwienie, że bezwarunkowa kapitulacja nie zmiotła
automatycznie tego upiora. W "New York Herald Tribune" czytamy o
"komedii groteskowego niemieckiego widma rządowego".
Ukazane wyżej rozumowanie Churchilla było jednak obce Amerykanom.
Departament Stanu sygnalizował Eisenhowerowi: "Ministerstwo nie może
zrozumieć, dlaczego Dnitzowi i jego grupie tak długo pozwolono kontynuować
działalność rządową". Świadom wsparcia Waszyngtonu, gen. Eisenhower
wydał polecenie aresztowania rządu Dnitza, nie przejmując się, że tym
samym wchodzi w gestię Montgomery'ego. Eisenhower wysłał do Flensburga swego
doradcę politycznego, Roberta Murphy'ego, który zapytał Dnitza, czy może
wylegitymować się jakimś dokumentem, przedstawiającym go prawnie jako głowę
państwa. Pokazano mu jedynie dalekopisową wiadomość z Berlina o nominacji,
przesłaną po śmierci fhrera przez Martina Bormanna. Amerykanom to wystarczyło,
by uznać, że Dnitz sprawuje władzę prawem kaduka. Poinformowany o tym
Eisenhower wydał rozkaz aresztowania Dnitza. 23 maja o godz. 10 wezwano go do
siedziby alianckiej na "Patrii". Roks w towarzystwie angielskiego i
sowieckiego generała odczytał pismo naczelnego dowódcy sił sprzymierzonych,
nakazujące wzięcie całego rządu do niewoli jenieckiej. "Patrię" Dnitz
opuszczał już pod strażą, witany przez mrowie dziennikarzy, fotoreporterów
i kamerzystów.
Aresztowanym dano pół godziny na spakowanie się. Przedstawiciel marynarki
wojennej, generał admirał Hans Georg von Friedeburg, który obok Keitla
podpisywał w Berlinie akt bezwarunkowej kapitulacji, zamknął się w toalecie
i połknął cyjanek. To samo uczyniła sekretarka Dnitza. Całą ekipę załadowano
na samochody ciężarowe i przewieziono do budynku miejscowej policji, gdzie
poddano wszystkich raz jeszcze gruntownej rewizji. Z lotniska bardziej znaczący
bonzowie odlecieli do miejscowości Bad Mondorf w księstwie Luksemburg. W
budynku rządowym zaś żołnierze brytyjscy zajęli się plądrowaniem. Największym
trofeum była buława marszałkowska admirała Karla Dnitza.
W 1978 roku amerykański historyk Arthur Smith wydał w RFN książkę pod
ironizującym tytułem Niemiecka armia Churchilla, w której szczegółowo
dokumentuje omawiany tu polityczny dziwoląg z Flensburga. Medialnie nie
pastwiono się jednak później nad tematem, zaciągając nad nim gęstą kurtynę
milczenia, bo dla każdej strony rzecz była kłopotliwa i niezręczna.
Dnitz, fanatyczny wielbiciel Hitlera, skazany przez Międzynarodowy Trybunał
Norymberski na 10 lat więzienia jako jeden z głównych zbrodniarzy wojennych,
był nadal tak dalece upojony narodowym socjalizmem, że nawet po opuszczeniu więzienia
zorganizował medialny spektakl, na którym ogłosił, iż nie ówczesny prezydent RFN Carstens,
lecz on, Dnitz, jest nadal prawowitym prezydentem Niemiec, które nie przestały
prawnie istnieć. Dla Donitza, mianowanego przez Hitlera prezydentem Rzeszy,
dzień 8 maja 1945 roku był jedynie dniem kapitulacji Wehrmachtu, nie zaś
Rzeszy Niemieckiej. Według zmarłego w 1980 roku Dnitza ówczesne władze RFN
były po prostu agenturą mocarstw okupacyjnych.
Jedyną miejscowością w całych okupowanych Niemczech (poza przypadkiem
Flensburga), w której mimo kapitulacji Rzeszy nie pojawił się żaden żołnierz
aliancki, było miasteczko Schwarzenberg w górach Harzu. Przez 42 dni od
kapitulacji była to ziemia niczyja między jednostkami amerykańskimi i
sowieckimi. Władzę sprawowała tam nadal stara administracja nazistowska.
Osobliwość ta dostarczyła po wojnie tworzywa dla trzech powieści; ostatnia
ukazała się w roku 2004. Takich osobliwości, lecz w miniwymiarze, było zaraz
po wojnie więcej. Jeszcze przez kilka tygodni po bezwarunkowej kapitulacji
Niemiec Wehrmacht toczył zacięte boje z 800-osobową jednostką Gruzinów na
holenderskiej wysepce Telex. Ci sami Gruzini kilka miesięcy wcześniej walczyli
po stronie niemieckiej na froncie wschodnim, gdy jednak pod koniec wojny
przerzucono ich na zachód i kazano walczyć z aliantami zachodnimi, zbuntowali
się i obrócili broń przeciwko Niemcom. Ponad 500 z nich poległo; ci, którzy
przeżyli, także skończyli tragicznie, bo - uznani za kolaborantów - dostali
się w ręce NKWD...
* Eugeniusz Guz "Zagadki i tajemnice kampanii
wrześniowej", 2009
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
1 Kampania wrześniowawidmo zaglady kampania wrzesniowakampania wrześniowa (2)Jack London Mistrz TajemnicyKto nie chce poznać tajemnicy Smoleńska Nasz DziennikTAJEMNICA DOGONÓWwięcej podobnych podstron