05 (160)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 5 .    





1
    Pewnego wieczoru, leżąc i patrząc w niebo, Jonnie uświadomił
sobie, że będzie musiał uciekać - za niespełna trzy tygodnie minie rok, kiedy
wyruszył z domu. Dręczyły go koszmarne wizje Chrissie schodzącej na równiny i -
gdyby nawet udało się jej tam przeżyć - natykającej się na kopalnię.
    Miał wiele przeszkód do pokonania. Ucieczka była niezwykle
trudna, prawie nie do zrealizowania, jeśli się brało pod uwagę posiadane przez
Psychlosów środki. Ale Jonnie zabrał się do planowania drogi do wolności z
nieugiętym uporem. Czynnikiem komplikującym jego plany był cel, jaki sobie
postawił, a mianowicie uwolnienie Ziemi od Psychlosów.
    Leżąc z otwartymi oczami, widział całą brzydotę klatki,
obnażoną przez światło wschodzącego księżyca, i z goryczą rozmyślał o własnej
kondycji. Oto był on, z obrożą na szyi jak pies, przywiązany, zamknięty za
kratami, narażony na szybkie wykrycie ucieczki i natychmiastową pogoń. Mimo to
wiedział, że gdyby nawet miał postradać życie, będzie próbował stąd uciec.
    Okazja do uczynienia pierwszego kroku w kierunku wolności
nadarzyła się dwa dni później: uwolnił się w końcu od obroży. Z jakichś sobie
tylko wiadomych powodów Terl nalegał, by Jonnie został przeszkolony w zakresie
naprawy urządzeń elektronicznych. Wyjaśnienia Terla były nieprzekonywające:
czasem psuły się urządzenia sterownicze maszyny, czasem zdalne sterowanie
działało na opak i operator musiał się z tym uporać. Już samo to, że Terl
wyjaśniał cokolwiek, wystarczało, by podać w wątpliwość każdy wymieniany przez
niego powód. Co więcej, przez cały okres szkolenia w obsłudze maszyn Jonnie
nigdy nie widział, by jakikolwiek operator zabierał się do reperacji
elektroniki. Gdy coś się zepsuło, ktoś z sekcji elektronicznej przyjeżdżał na
skrzypiącym, trzykołowym wózku i szybko to naprawiał. To, że Terl nalegał, by
Jonnie nauczył się wykonywania takich napraw, było kolejną zagadką.
    Studiował więc Jonnie obwody, wykresy i komponenty
elektroniczne, których zrozumienie nie sprawiało mu zresztą wielkiego kłopotu.
Elektrony wychodziły stąd, ulegały przemianie tam i kończyły swoją drogę tu,
robiąc coś jeszcze po drodze. Cienkie druty, części składowe i kawałki łączącego
je metalu poukładane były całkiem rozsądnie.
    Jonniego jednak najbardziej interesowały i intrygowały
elektroniczne narzędzia. Jedno z nich było podobne do małego noża z wielką
rękojeścią - wielką oczywiście dla Jonniego, nie dla Psychlosów - i robiło
nadzwyczajne rzeczy. Gdy umieszczony na szczycie rękojeści przełącznik nastawić
na właściwą liczbę i dotknąć ostrzem kawałka drutu, drut odpadał na bok. A kiedy
przestawiło się wyłącznik odwrotnie i dotknęło dwóch zetkniętych końców metalu,
znów stawały się jednym kawałkiem. Ale zdarzało się to tylko wtedy, gdy
rozdzielano lub łączono ten sam rodzaj materiału. Jeśli natomiast chciało się
połączyć dwa różne, trzeba było użyć specjalnej substancji łączącej.
    Gdy Ker powędrował na jedną ze swoich częstych przekąsek i
Jonnie, przywiązany w warsztacie elektronicznym, był przez chwilę sam, przytknął
nóż do postrzępionego końca smyczy. Odpadła na bok, gładko odcięta. Przestawił
przełącznik, złożył odcięte części razem i znowu przytknął narzędzie. Połączyły
się bez jakiegokolwiek śladu cięcia. Nawet nie próbując, wiedział już, że to
samo stanie się z obrożą. Spojrzał na drzwi, aby upewnić się, czy nie wraca Ker
i nikt inny nie zbliża się do warsztatu. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
    W odległym jego końcu znajdowała się szafa narzędziowa. Odciął
smycz, jednym susem dopadł szafy i otworzył ją. W środku leżały w bezładnym
stosie różne zużyte części, druty i stare przyrządy. Grzebał w nich gorączkowo,
a sekundy gnały jedna za drugą. I wtedy na samym dnie zobaczył to, czego szukał.
Znalazł drugie takie samo narzędzie.
    Poczuł dudnienie ziemi - wracał Ker. Pośpiesznie i za pomocą
zdobytego przyrządu ponownie złączył rozcięte końce smyczy. Urządzenie było
sprawne. Gdy Ker wszedł, Jonnie zdążył już wsunąć zdobycz za cholewkę mokasyna.

    - Całkiem nieźle ci idzie - pochwalił Ker, patrząc na rozłożone
na stole elementy.
    - Owszem, idzie mi całkiem nieźle...










2
    Terl był nadzwyczaj zaintrygowany Numphem. Udało mu się w jakiś
niewytłumaczalny sposób na coś wpaść, później zaś zaprzepaścił to w sposób
równie niewytłumaczalny. Problem ten nie dawał mu spać po nocach i przyprawiał o
ból głowy. Pewne bowiem plany, które miał zamiar zrealizować, niezbędnie
wymagały trzymania Numpha w garści.
    Stracił trochę czasu, podejmując przedsięwzięcia przeciwko
sfabrykowanemu "buntowi". Tak czy owak nie miały one zbyt dużego znaczenia.
Spowodował, że kilka samolotów bojowych z innych kopalń zostało przebazowanych i
uziemionych. Skonfiskował broń z arsenałów i trzymał ją pod zamknięciem. Przejął
całkowitą kontrolę nad jedynym pozostałym bezpilotowym samolotem zwiadowczym.
Długo rozkoszował się wynikami jego ostatniego lotu nad wysokimi górami.
    Piękna żyła złota wciąż się tam znajdowała, dobrze widoczna, na
głębokości stu - w liczącym dwa tysiące - stóp zboczu. Czysty, biały kwarc
usiany nićmi i guzami błyszczącego, żółtego złota! Przypadkowe trzęsienie ziemi
spowodowało obsunięcie się części zbocza, która spadła w ciemną czeluść kanionu,
odsłaniając tę fortunę. Znajdujący się powyżej wiekowy wulkan musiał w czasie
jakiejś dawnej erupcji po prostu rzygać gejzerem czystego złota, które potem
zostało przykryte warstwą ziemi i piachu. Woda wyżłobiła w ciągu wieków kanion,
no a teraz nastąpiło obsunięcie się gruntu.
    Usytuowanie złotej żyły nie było, niestety, najlepsze. Po
pierwsze: w okolicy znajdował się uran, co wykazywały czujniki. Po drugie:
znajdowała się ona w licu zbocza tak stromego, że można by ją było eksploatować
tylko z opuszczanej platformy. Przepaść pod nogami w dole przyprawiałaby o
zawrót głowy, a wiejące w kanionie wichry waliłyby w górniczy pomost. No i
wreszcie na niebezpiecznym szczycie było bardzo mało miejsca na zainstalowanie
maszyn. Sporo górników straci życie w takim miejscu.
    Terl, rzecz jasna, chciał tego dokonać jak najmniejszym
kosztem. Żadnego drążenia w głąb do następnej jamy osadowej. Tylko eksploatacja
tej, która była odsłonięta. Musiało tam być około tony złota. Według cen na
Psychlo, gdzie złoto było rzadkością i płacono za nie zawrotne sumy, była warta
blisko sto milionów kredytów. Kredytów, za pomocą których można będzie
przekupywać i otwierać drzwi wiodące do nieograniczonej władzy. Wiedział już,
jak je wydobyć, opracował nawet metodę transfrachtu na rodzimą planetę, tak aby
dotarło tam w sposób uniemożliwiający wykrycie. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcia
wykonane przez samolot zwiadowczy, po czym zręczne sfałszował daty i oznakowania
miejsc. Zdjęcia ukrył głęboko wśród innych, niewinnie wyglądających i
nieciekawych dokumentów.
    Chcąc mieć gwarancję powodzenia, musiał zdobyć coś na Numpha.
Wówczas, w przypadku jakiegokolwiek poślizgu, byłby przez niego osłaniany. Była
również sprawa jego dziesięcioletniego wyroku, bo - mając do odpracowania w
normalnym trybie jeszcze tylko jeden rok na tej przeklętej planecie - traktował
groźbę przedłużenia pobytu na niej właśnie jak wyrok. W cokolwiek był zamieszany
Numph, wiązało się to z Nipe i jego stanowiskiem w rachubie na rodzimej
planecie. Tyle tylko wiedział. Siedział teraz zgarbiony nad swoim biurkiem i
myślał.
    Potrzebował też jakiegoś haka na zwierzaka i musiał to być duży
hak - duży na tyle, by zmusić go nie tylko do wykonywania prac górniczych bez
nadzoru, ale i do dostarczania złota. Całe szczęście, że szkolenie przebiegało
pomyślnie, a plany wykorzystania innych zwierzaków były już gotowe. Nareszcie do
czegoś dojdzie... Terl wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. Zwierzaki jakoś tam
dadzą sobie z tym radę, później je zwaporyzuje i wróci ze złotem na Psychlo.

    Niewiadomą natomiast był Numph, który jednym poleceniem mógł
kazać rozpędzić zwierzaki lub je pozabijać. Mógł też po prostu cofnąć pozwolenie
na wykorzystywanie maszynerii. I pewnie niebawem ten stary głupiec, nie widząc
żadnego buntu, zechce odebrać mu podpisane blankiety upoważnień. "Bunt" był
szyty zbyt grubymi nićmi.
    Terl spojrzał na zegarek - do rozpoczęcia transfrachtu zostało
mniej niż dwie godziny. Wstał, zdjął z kołka maskę i w kilka minut później był
na platformie.
    Stał otoczony zgiełkiem poprzedzającym porę transfrachtu.
Kurier, który dowoził tutaj depesze, już był. Opieczętowana i gotowa do wysłania
skrzynka leżała w rogu platformy. Podszedł Char, wyraźnie rozzłoszczony
koniecznością przerwania prac przygotowawczych.
    - Rutynowe sprawdzenie depesz - powiedział Terl. - Sprawy
bezpieczeństwa - dodał i pokazał mu blankiet upoważnienia.
    - Musisz się pośpieszyć! - krzyknął Char, spoglądając na
zegarek. - Nie ma czasu na pętanie się tutaj.
    Terl zgarnął skrzynkę z depeszami i zaniósł do pojazdu, którym
przyjechał. Otworzył ją kontrolnym kluczem i położył na siedzeniu. Nikt go nie
obserwował. Char znajdował się gdzieś z tyłu, nękając operatorów spychaczy i
ładowarek, by bardziej starannie układali rudę. Wyregulował guzikową kamerę
fotograficzną na patce kołnierza i w pośpiechu przetrząsał papiery. Były to
zwykłe raporty, rutynowa wyliczanka danych operacyjnych, dzień po dniu. Robił to
wszystko już przedtem i choć nic mu to dotychczas nie dało, wciąż jeszcze miał
nadzieję. Dyrektor Planety musiał wszystkie pisma opatrywać swoimi inicjałami.
Czasem też dodawał jakieś dane i komentarze. Guzikowa kamera warczała i po
krótkim czasie każdy arkusz był już sfotografowany. Włożył je z powrotem do
skrzynki, zamknął i zaniósł na platformę.
    - Wszystko w porządku? - zapytał Char z nadzieją, że już nic
nie zakłóci procesu transfrachtu.
    - Żadnej poczty prywatnej, nic - odparł Terl. - Kiedy będziesz
odsyłał z powrotem zwłoki zmarłych? - zapytał, wskazując na kostnicę.
    - Jak zwykle, za pół roku - rzekł Char. - Zabierz stąd swój
pojazd! To jest wielki fracht i bardzo się nam śpieszy.
    Terl wrócił do biura. Mimo że nie miał nadziei na znalezienie
czegokolwiek; zaczął umieszczać fotokopie raportów na ekranie, studiując je
uważnie. Interesowały go tylko te, na których były adnotacje Numpha.
Zakamuflowane w jakiś sposób musiały się znajdować w tych raportach poufne
informacje, które rozszyfrować mógł tylko Nipe - tego był pewny. Nie było innego
sposobu, by przesłać tego rodzaju wiadomości na rodzimą planetę. Gdyby mu się
udało w końcu na to wpaść i gdyby jeszcze miał rzeczywistego haka na ludzkie
stworzenie, wówczas mógłby rozpocząć swoją prywatną górniczą operację.
    Siedział do późna, nie jedząc nawet obiadu, i studiował
aktualne i starsze kopie depesz, aż jego bursztynowe oczy zmętniały
przemęczenia. Musiało to gdzieś tutaj być. Był tego pewien.












3
    Gromadzenie rzeczy, które mogłyby dopomóc w ucieczce, nie było
łatwe. Początkowo Jonnie sądził, że będzie mógł uporać się z dwiema guzikowymi
kamerami, które nadzorowały klatkę. Gdyby udało mu się rozwiązać ten problem,
wówczas mógłby w nocy pozbywać się smyczy i swobodnie się poruszając, robić
przygotowania do ucieczki.
    W warsztacie elektronicznym nie na darmo poświęcił sporo czasu
na studiowanie guzikowych kamer. Były to proste urządzenia. Miały małe lusterka,
na których odwzorowywał się obraz, przekształcany następnie w strumień
elektronów. Te zaś były po prostu gromadzone i zapisywane na taśmie. Kamery
guzikowe nie miały własnego zasilania - było ono przesyłane w zamkniętym
obwodzie z odbiornika. Próbował zmodyfikować maszynę uczącą, by wykonywała takie
same funkcje. Jego celem było nagranie obrazu klatki z nim samym w środku. Potem
zaś, dokonując szybkiego przełączenia, spowodowałby, że kamery transmitowałyby
zamiast rzeczywistego ten właśnie obraz. Ale kamery były dwie i na dodatek
filmowały go pod różnym kątem. On natomiast miał tylko jeden rejestrator
obrazów.
    Terl nakrył go pewnego dnia przy maszynie uczącej rozłożonej na
części. Właśnie przyniósł ustrzelonego przez siebie królika. Stał przez chwilę w
miejscu, aż w końcu rzekł:
    - I naucz tu zwierzaka sztuczek, to będzie musiał wypróbować je
na wszystkim. Wydaje mi się, że popsułeś tę maszynę.
    Jonnie nie przerywał składania urządzenia.
    - Złóż ją z powrotem tak, żeby działała, to dostaniesz królika.
Jonnie nie zwracał na niego uwagi. Gdy urządzenie było już złożone, Terl rzucił
na klepisko ustrzelone zwierzę.
    - Nie manipuluj przy rzeczach, które nie wymagają naprawy! -
powiedział z wyższością.
    Jonnie miał wciąż problemy z wykrywaczami ciepła ciała
ludzkiego. Gdyby w jakiś sposób potrafił je zneutralizować, wówczas mógłby mieć
nadzieję, że uda mu się dotrzeć do gór. Nie przypuszczał, by można go było
wyśledzić, gdyby udało się oszukać detektory ciepła.
    Pewnego dnia Ker zlecił mu wiercenie otworów w bocznej ścianie
szybu kopalni. Był to nie używany już szyb o średnicy około pięćdziesięciu stóp.
Ker opuścił w dół szybu platformę wiertniczą do miejsca, gdzie odsłaniała się
odkrywka skały. Pod platformą umieszczona była sieć na rudę. Świder był ciężki,
skonstruowany z myślą o Psychlosach. Mięśnie Jonniego nabrzmiały, gdy świder
wgryzł się nieco w odkrywkę. W jednym uchu miał słuchawkę, brzęczącą
trajkotaniem Kera.
    - Nie pchaj go ciągle! Po prostu oprzyj się na nim, a potem
popuść, raz za razem! Gdy wywiercisz już otwór, spuść drugą zapadkę, wówczas
świder zacznie rozpierać na boki i odłupywać rudę! Utrzymuj sieć na swoim
miejscu, aby ruda spadała na nią!
    - Tu jest gorąco! - wrzasnął mu w odpowiedzi Jonnie.
    I rzeczywiście było gorąco. Pracujący na wysokich obrotach
świder nagrzewał ścianę, gdyż sam - wskutek tarcia - rozgrzał się już prawie do
czerwoności.
    - Och! - zawołał Ker. - Nie masz ekranu cieplnego! Pogrzebał po
kieszeniach wśród różnych papierów i resztek starych przekąsek i wydobył w końcu
malutki pakunek. Włożył go do opuszczanego wiaderka i spuścił w dół na linie.
Jonnie otworzył zawiniątko. Był w nim arkusz cienkiego, przezroczystego
materiału. Miał dwa rękawy.
    - Nałóż go! - wrzasnął Ker.
    Jonnie był zdumiony, że tak wielką płachtę można ugnieść w tak
mały pakunek. Ubiór był skrojony dla Psychlosów i o wiele za długi. Jonnie
porobił w nim zakładki, zrobił kaptur nad głową i podwiązał paskiem. Z werwą
wziął się znów do pracy. O dziwo, ciepło wydzielane przez ścianę i końcówkę
świdra przestało do niego docierać.
    Gdy Ker w końcu zdecydował, że Jonnie umie już obsługiwać
świder i daje sobie radę ze sprzętem, wyciągnął go na powierzchnię. Jonnie zdjął
ochraniacz i zaczął go składać, by oddać Kerowi.
    - Nie, nie - powiedział Ker. - Wyrzuć go! On służy do
jednorazowego użytku. Te ochraniacze się brudzą i rwą. Każdy operator świdra ma
ich zazwyczaj pół tuzina. Nie wiem, dlaczego o tym zapomniałem. Ale też od lat
już nie pracowałem przy świdrze. - Ale ja mam tylko ten jeden ochraniacz.
    - Za to naprawdę jesteś operatorem świdra - odparł Ker. Jonnie
starannie poskładał ochraniacz i upchnął go do torby. Mógłby się założyć, że
żaden wykrywacz ciepła sobie z nim nie poradzi. Jeśli nałoży go i szczelnie się
nim okryje, wówczas wirujący detektor będzie ślepy. Miał przynajmniej taką
nadzieję.
    Rozwiązał też problem żywności. Wędzone mięso zajmowało mało
miejsca i mogło uchronić go przed głodem, gdyby musiał uciekać tak szybko, że
nie miałby czasu na polowanie. Dokładnie połatał swoje mokasyny i sprawdził
zapasową parę. Terl zauważył to pewnego wieczoru, gdy przyszedł do klatki.
    Nie musisz ich nosić, wiesz? - powiedział. - Są przecież Buty
po starych Chinkosach, które można przerobić. Czemu nie dali ci żadnych butów
razem z ubraniem?
    Następnego dnia przyszedł kopalniany krawiec i z niezadowoloną
miną wziął Jonniemu miarę na buty.
    - Nie jestem szewcem - protestował.
    Terl pokazał mu blankiet zlecenia, więc krawiec wziął też miarę
na gruby, sięgający kolan płaszcz i zimową czapkę.
    - Przecież zbliża się lato - narzekał. - To nie pora na szycie
zimowych ubrań. Ależ to kierownictwo ma kaprysy! - mamrotał pod nosem. - Ubierać
zwierzęta!
    Tak czy owak buty i ubranie zostały niebawem dostarczone do
klatki.
    Wydawało się, że Terl jest w ostatnich dniach czymś bardzo
zaabsorbowany, a jego uprzejmość budziła coraz większą nieufność Jonniego.
Jeszcze raz szczegółowo przemyślał cały scenariusz ucieczki, aby przekonać się,
czy jakieś przygotowania nie wyszły na jaw. Doszedł do wniosku, że nie.
    Problemem, który sprawiał mu najwięcej kłopotów, była kwestia
zdobycia broni. Zanim Terl podjął związane z "buntem" środki ostrożności,
niektórzy robotnicy nosili ręczne miotacze. Jonnie przypuszczał, że używali ich
do strzelania dla zabawy. Teraz jedynie Terl nosił miotacz - inni już nie.
    Zastanawiał się, jak dalece może zaufać Kerowi. Z opowiadań
"Karła" wynikało, że był kryminalistą. Wspominał, jak oszukiwał podczas gier
hazardowych, jak kradł "dla dowcipu" skrzynie pełne rudy, jak udało mu się
wmówić w jedną z Psychlosek, że jej ojciec pilnie potrzebował pieniędzy i
"zlecił to jemu".
    Pewnego dnia czekali, aż któraś z maszyn będzie wolna, aby
można było ją wykorzystać do treningu, i Jonnie postanowił przetestować Kera.
Nadal miał znalezione w Wielkim Mieście krążki. Teraz już wiedział, że jeden z
nich był srebrną, drugi złotą monetą. Wyjął z kieszeni srebrną i zaczął ją
podrzucać.
    - Co to takiego? - zainteresował się Ker.
    Jonnie podał mu monetę. Ker zaczął ją skrobać pazurem.
    - Wykopałem trochę tego kiedyś w jednym ze zniszczonych miast
na południowym kontynencie - rzekł Ker. - Ale ty musiałeś ją znaleźć gdzieś
tutaj...
    - Dlaczego? - Jonnie zaniepokoił się, czy Ker przypadkiem umie
czytać po angielsku.
    - Ona jest fałszywa - odparł Ker. - Stop miedzi z
niklowo-srebrnym pokryciem. Prawdziwa moneta, a kiedyś widziałem ich trochę,
jest z litego srebra.
    Tracąc zainteresowanie, oddał z powrotem monetę. Jonnie wyjął
więc drugą i znów podrzucił do góry. Ker chwycił ją w powietrzu z nagłym i wcale
nie udawanym zainteresowaniem.
    - Hej, gdzie to zdobyłeś?
    Przyglądał się monecie dokładnie.
    - A bo co? - zapytał z niewinną miną Jonnie. - Czyżby to było
coś warte?
    Oczy Kera nabrały chytrego wyrazu. Moneta, którą trzymał, miała
wartość czterech tysięcy kredytów. Czyste złoto z niewielką domieszką
koniecznych składników!
    - Gdzie ją znalazłeś?
    - A więc - zaczął Jonnie - pochodzi oni z bardzo
niebezpiecznego miejsca.
    - Jest ich tam więcej? - Ker zadrżał z emocji.
    Trzymał przecież w łapie trzymiesięczny zarobek, i to w jednej
małej monecie. Będąc pracownikiem Towarzystwa, mógł ją posiadać legalnie jako
"pamiątkę". Na Psychlo można za to kupić żonę. Usiłował sobie przypomnieć, od
jakiej liczby monety przestawały być "pamiątkami", a stawały się własnością
Towarzystwa. Dziesięć? Trzynaście? Dotyczyło to tylko starych monet,
wyprodukowanych w mennicach przez ludzi - a nie różnych innych, podrabianych
przez górników.
    - To miejsce jest tak niebezpieczne, że aż strach tam iść,
przynajmniej bez miotacza.
    Ker spojrzał na niego badawczo.
    - Próbujesz mnie namówić, żebym ci dał miotacz?
    - Czy sądzisz, że mógłbym zrobić coś podobnego?
    - Owszem.
    Ten zwierzak nadzwyczaj szybko opanował technikę obsługi
maszyn. Właściwie to nawet szybciej niż Psychlosi. Ker popatrzył tęsknie na
monetę. Nie powiedział nic. Potem zwrócił ją Jonniemu i usiadł ciężko, a jego
bursztynowe oczy skrzyły się pod szkłem maski.
    - Nie dbam o tego rodzaju rzeczy - rzucił Jonnie. - Wiesz, że
nie mogę nic za to kupić. Trzymam ją w jamie zaraz po prawej stronie od drzwi,
tuż przy wejściu do klatki.
    Ker siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu. Potem powiedział:

    - No, następna maszyna już gotowa.
    Ale jeszcze tej samej nocy, gdy Terl robił obchód inspekcyjny
terenu kopalni i znajdował się z dala od ekranów, moneta zniknęła z jamy, do
której Jonnie ją włożył. Rankiem, ostrożnie przeszukawszy dziurę, chłopak
znalazł w niej mały miotacz z paczką zapasowych ładunków. Miał już broń.










4
    Teraz pozostawało jeszcze uzupełnienie wiedzy. Chinkosi byli
dobrymi nauczycielami, ale pracując dla Psychlosów, pominęli wiele rzeczy, które
ci albo już znali, albo też nie byli nimi zbytnio zainteresowani. Pozostawiło to
spore luki w ich zapisach.
    Jonnie wydedukował, że skoro Psychlosi nie podejmowali żadnej
działalności górniczej w górach na zachodzie, najprawdopodobniej musiał się tam
znajdować uran. Na podstawie wypadku, którego był świadkiem, oraz na podstawie
informacji uzyskanych od Terla i Kera wiedział już, że uran jest dla Psychlosów
zabójczy, ale wciąż jeszcze nie wiedział, na czym polega jego działanie.
Studiował właśnie tekst chemii elektronicznej, siedząc przy ognisku, gdy nagle
został oderwany od swojego zajęcia. Terl odbywał właśnie nocny obchód
inspekcyjny.
    - Co tak pilnie studiujesz, zwierzaku? - zagadnął.
    Jonnie zdecydował się na ryzykowne posunięcie. Spojrzał w górę
na znajdującą się kilka stóp nad nim maskę Terla.
    - Czy na zachodzie są góry? - zapytał.
    Terl przyglądał mu się przez chwilę podejrzliwie. Czyżby ten
zwierzak czegoś się domyślał?
    - Jest tu bardzo niewiele na ich temat - wyjaśnił Jonnie. A ja
się tam urodziłem i wychowałem. Jest wiele danych o innych górach na tej
planecie, ale bardzo mało na temat tych. - Wskazał w kierunku osrebrzonych
światłem księżyca szczytów. - Chinkosi wynieśli z biblioteki mnóstwo książek
ludzi. Czy są one może tutaj?
    - Ach! - prychnął Terl z ulgą. - "Ludzkie książki". Ha!
Odprężył się. Wyszedł z klatki i wkrótce potem wrócił z rozklekotanym stołem i
stosem książek, kruchych, bardzo starych i mocno sfatygowanych.
    - Nic nie robię, tylko spełniam zachcianki jakiegoś zwierzaka -
mamrotał. - Jeśli grzebanie w tych szpargałach cię uszczęśliwia, to miłej
zabawy.
    Po wyjściu z klatki zatrzymał się jeszcze na chwilę.
    - Pamiętaj tylko o jednym, zwierzaku! We wszystkich bzdurach,
które są zawarte w tych "ludzkich książkach", nie znajdziesz niczego, co mogłoby
pokrzyżować plany Psychlosów - powiedział i roześmiał się. - Choć znajdziesz tam
prawdopodobnie mnóstwo recept na przygotowanie potraw z surowych szczurów.
    Odszedł dudniącym krokiem do bazy i jego śmiech zamarł w dali.

    Jonnie dotknął książek z nabożnym szacunkiem. Większość z nich
dotyczyła górnictwa. Pierwsze odkrycie stanowił tekst poświęcony chemii.
Zawierał on "Tablicę pierwiastków", która podawała strukturę atomów każdego
znanego człowiekowi pierwiastka. Z nagłym ożywieniem chwycił psychloski
podręcznik chemii elektronicznej. Tam również przedstawiano struktury atomów
pierwiastków. Porównał obydwie tabele. Różniły się i to znacznie. Obie były w
sposób widoczny oparte na układzie okresowym, zgodnie z którym własności
pierwiastków powtarzają się periodycznie, jeśli pierwiastki są uporządkowane
według rosnących liczb atomowych. Ale w tabeli ziemskich pierwiastków znajdowały
się takie, których nie było w tabeli Psychlo. Z kolei tabela Psychlo miała o
parę dziesiątków pierwiastków więcej, miała też wyszczególnionych znacznie
więcej gazów i wydawało się, że nie wyróżniała specjalnie tlenu. Brnął przez te
zawiłości, niezbyt orientując się w rozmaitych skrótach odnoszących się do
różnych substancji, gdyż bardziej był przyzwyczajony do czytania w Psychlo niż w
angielskim.
    Owszem, Psychlosi umieścili w tabeli rad i nawet
przyporządkowali mu liczbę atomową osiemdziesiąt osiem, ale odnotowali go jako
pierwiastek rzadki. I mieli wyszczególnione w tabeli parę tuzinów pierwiastków z
liczbami atomowymi większymi niż osiemdziesiąt osiem. Już same tylko różnice w
obu tabelach wykazywały jasno, że Jonnie miał do czynienia z obcą planetą w
obcym świecie. Niektóre metale powtarzały się. Ale w całości układ pierwiastków
był inny i nawet, jak się zdawało, różniły się one budową atomową. W końcu
zaczął podejrzewać, że obie tabele są niedoskonałe i niekompletne. Dostając
niemal zawrotów głowy, zaniechał dalszego wgryzania się w temat. Był przecież
człowiekiem czynu, a nie Chinkosem! Zajął się więc następnym problemem. Czy w
górach znajdowały się kopalnie uranu? W końcu znalazł jakieś mapy i wykazy. Miał
pewność, że musiały tam być kopalnie uranu - kopalnie ludzi, ale znalazł tylko
informacje o tych wyeksploatowanych. Mimo to był absolutnie pewien, że musi tam
występować uran. W przeciwnym bowiem razie, dlaczego Psychlosi unikali gór? Co
prawda, mogli po prostu tylko podejrzewać jego obecność... Nie, na pewno tam
jest!
    Szukając dalej, natrafił na książkę traktującą o toksykologii
górniczej, której tematem - jak się zorientował - były "trucizny oddziaływujące
na górników w kopalniach". A w spisie treści znalazł między innymi rozdział:
"Uran - zatrucia promieniotwórcze". Przez następne pół godziny przebijał się
przez wprowadzenie do tematu. Wynikało z niego, że jeżeli się miało styczność z
radem lub uranem, to diabelnie dobrze było mieć na sobie ubranie pokryte
ekranującą warstwą ołowiu. Jeśli się takiego ubrania nie nosiło, mogły się
przydarzyć różne okropne rzeczy: wysypka, wypadanie włosów, oparzeliny, zmiany
we krwi... Wreszcie znalazł to, czego szukał: "U ludzi poddanych
napromieniowaniu następowały zmiany w chromosomach, powodujące bezpłodność lub
płodzenie potworków". To właśnie było przyczyną nieszczęść jego współplemieńców.
To także sprawiło, że rodziło się mało dzieci, i powodowało częste deformacje u
noworodków. To było też przyczyną ociężałości umysłowej niektórych ludzi. I
mogło być także sprawcą "czerwonej choroby", pokruszenia się kości jego ojca.
Znalazł w tej książce wszystko: dokładny opis tego, co przydarzyło się ludziom,
i wyjaśnienie, dlaczego się nie rozmnażali. Dolina, w której leżało miasto, była
napromieniowana!
    Zajrzał pośpiesznie do map górniczych. Nie, w okolicy
miasteczka nie było nawet wyeksploatowanych kopalni uranu. Ale promieniowanie
istniało. Tych symptomów nie można pomylić z niczym innym. Teraz już wiedział,
dlaczego Psychlosi trzymali się od gór z daleka. Ale jeśli nie ma tam kopalni
uranu, to skąd brało się promieniowanie? Ze słońca? Nie. Przecież kozły na
wyższych grzbietach górskich rozmnażały się bez problemów i nie rodziły
potworków. Przyszło mu nagle do głowy, że ludzie musieli znać jakiś sposób
wykrywania promieniowania, skoro tyle na jego temat wiedzieli. W końcu znalazł i
to także. Urządzenie nazywało się "Licznik Geigera" dla uczczenia kogoś, kto się
nazywał "Geiger" i urodził się, i umarł w czasach, o których Johnie nie miał
najmniejszego nawet pojęcia. Jak wynikało z opisu, "zjonizowane cząsteczki"
jeśli promieniowanie było - przechodziły przez gaz. To powodowało generowanie w
gazie prądu, który odchylał wskazówkę urządzenia. Promieniowanie generowało więc
prąd w pewnych gazach.
    Schematy urządzenia były dla niego niezrozumiałe, dopóki nie
znalazł tabeli skrótów. Wtedy dopiero mógł je przetłumaczyć na Psychlo, czego
też pracowicie dokonał. Zastanawiał się, czy sam mógłby zrobić licznik Geigera.
Uznał, biorąc pod uwagę możliwości warsztatu elektronicznego Psychlosów, że jest
to możliwe. No tak, ale kiedy ucieknie, nie będzie miał dostępu do warsztatu.
Znów zaczęła go ogarniać rozpacz.
    Odsunął od siebie w końcu wszystkie książki i dobrze po
północy, zupełnie wyczerpany, zapadł w sen. Dręczyły go koszmary. Śniła mu się
Chrissie, zmaltretowana i poszarpana na kawałki. Śnili mu się współplemieńcy,
doprowadzeni do upadku i wyniszczenia. I śnił mu się ogromniejący coraz bardziej
świat Psychlosów, żywy, silny, rechoczący potwornym śmiechem.










5
    To nie świat Psychlo śmiał się z niego, tylko Terl, który stał
przy drugim stole i przewracał książki głośno rechocąc. Słoneczne światło
późnego poranka rozjaśniało wszystko dokoła. Johnie usiadł na posłaniu.
    - Skończyłeś już z tymi książkami, zwierzaku?
    Johnie przeszedł do basenu i obmył twarz. Miesiąc temu wymógł
na Terlu, aby woda stale się sączyła, dzięki czemu wciąż była czysta, zimna i
orzeźwiająca.
    Rozległ się ogłuszający łoskot i przez moment Johnie myślał, że
coś wybuchło. Ale był to tylko przelatujący nad ich głowami bezpilotowy samolot
zwiadowczy. Od dobrych paru dni wykonywał codzienne loty. Ker wyjaśnił Jonniemu,
że służy on do wykrywania pokładów rudy i nadzorowania wszelkiej działalności na
powierzchni Ziemi, ma urządzenia do automatycznego i ciągłego fotografowania,
jest zdalnie sterowany.
    Przez całe życie Johnie widywał na niebie tego rodzaju obiekty
i zawsze sądził, że są to zjawiska naturalne, jak meteory, słońce i księżyc. Ale
tamte samoloty przelatywały raz na jakiś czas, natomiast te codziennie. Tamte
nie grzmiały już z daleka i nie robiły takiego hałasu podczas przelatywania nad
głowami jak te. Ker nie wiedział dokładnie, jaka jest przyczyna hałasu, ale
miało to coś wspólnego z ich prędkością. A były bardzo szybkie. Nie można ich
było ani zawrócić, ani zatrzymać. Żeby wrócić do miejsca startu, musiały okrążyć
całą planetę. Ogłuszający hałas, jaki temu towarzyszył, był zdecydowanie
nieprzyjemny.
    - Dlaczego on lata codziennie? - zapytał Johnie, patrząc w
górę.
    Było to jedno z zagrożeń, które musiał wziąć pod uwagę przy
planowaniu ucieczki. Samolot robił tylko zdjęcia, ale to wystarczało.
    - Pytałem cię - burknął Terl - czy skończyłeś już z tymi
książkami?
    Zgarnął je ze stołu i podszedł do drzwi klatki, gdzie zatrzymał
się z obojętnym wyrazem twarzy.
    - Jeśli tak bardzo zależy ci na informacjach dotyczących tych
gór - powiedział - to w bibliotece miasta na północy jest mapa plastyczna.
Chcesz na nią popatrzeć?
    Johnie zesztywniał. Świadczący przysługi Terl przeważnie miał w
tym jakiś prywatny interes, ale tu nadarzała się szansa, o której Johnie nie
śmiał nawet marzyć. Przy planowaniu ucieczki założył kilka wariantów
wyciągnięcia Terla z pojazdem poza teren bazy. Wówczas byłoby już łatwą sprawą
pchnięcie klamki, wpuszczenie powietrza do wnętrza pojazdu, naciśnięcie
przycisku awaryjnego zatrzymania i skierowanie miotacza na Terla. Był to czyn
desperacki... ale miał szanse powodzenia.
    - Nie mam dzisiaj nic do roboty - rzekł Terl. - Twoje szkolenie
na maszynach już się zakończyło. Moglibyśmy więc pojechać do miasta i popatrzeć
na tę mapę plastyczną, zrobić małe polowanko i może też porozglądać się jeszcze
za twoimi końmi...
    Terl był niezwykle rozmowny. Czyżby się czegoś domyślał? - W
każdym razie chcę ci coś pokazać - dodał Terl. Zbieraj więc swoje manatki. Będę
tu za godzinę i wybierzemy się na przejażdżkę. Muszę sprawdzić jeszcze parę
rzeczy. Niebawem wrócę. Bądź gotów, zwierzaku!
    Johnie rzucił się do przygotowań. Wszystko było nieco
przedwczesne i mieszało mu trochę szyki, ale uważał to za zesłaną przez niebiosa
szansę. Musiał uciec i dotrzeć do swoich, by ubiec Chrissie, jeśli zechciała
dotrzymać swego przyrzeczenia, oraz by wyprowadzić mieszkańców miasteczka w
bezpieczniejsze okolice. Już tylko dwa tygodnie zostały do czasu, gdy gwiazdy
znajdą się w tym samym co przed rokiem miejscu. Schował miotacz do zawieszonej u
pasa torby, umocował piłkę do metalu wzdłuż goleni, zapakował zapas wędzonego
mięsa. Włożył ubranie z jeleniej skóry.
    Po upływie godziny zobaczył pojazd. Nie był to czołg typu Mark
III tylko prosty pojazd, e używany do przewożenia maszyn. Miał zamkniętą kabinę
ciśnienową i wielki odkryty tył. Jedyne podobieństwo do czołgu po o na tym, że
nie miał kół i wisiał nad ziemią na wysokości trzech stóp. Zmiana pojazdu była
dla Jonniego korzystna; ten nie miał ani detektorów ciepła, ani działek.
    Terl wysiadł i otworzył klatkę.
    - Wrzuć swoje rzeczy na tył, zwierzaku! Sam też pojedziesz z
tyłu.
    Wyjął z kieszeni mały aparat i przyspawał smycz do kabiny. - W
ten sposób - powiedział - nie będę musiał wąchać tych skór.
    Śmiejąc się wsiadł do kabiny, zdjął maskę i uruchomił pojazd
Johnie uświadomił sobie w tym momencie, że w żaden sposób nie może teraz
unieruchomić Terla - nie mógł z nagła otworzyć drzwi pojazdu. Ruszyli. Chłopak
trzymał się kabiny, szukając ochrony przed wiatrem. Myślał gorączkowo. Musiał
działać tak, żeby opanować pojazd. Szybkie spojrzenie na urządzenia sterownicze
przekonało go, że nie różniły się one od innych. Wszystkie urządzenia
sterownicze Psychlosów składały się z prostych dźwigni i przycisków.
    Co to będzie za ulga, gdy uwolni się od obroży! Serce łomotało
mu w piersiach. Jeśli nie popełni jakiegoś błędu, będzie wolny!










6
    Było około pierwszej po południu, gdy zatrzymali się przed
miejską biblioteką. Terl wysiadł na zewnątrz. Nadal był bardzo rozmowny, kiedy
odczepiał smycz.
    - Czy zauważyłeś jakiś ślad swego konia?
    - Nawet najmniejszego - odparł Johnie.
    - Bardzo niedobrze, zwierzaku. Ten pojazd świetnie nadaje się
do przewożenia konia, a nawet dziesięciu koni.
    Terl podszedł do drzwi biblioteki i używając specjalnego
narzędzia otworzył zamek. Szarpnął za smycz i puścił Jonniego przodem. Wnętrze
wyglądało jak pokryty kurzem cichy grobowiec. Wszystko było zupełnie takie samo
jak wówczas, gdy Johnie ujrzał to miejsce po raz pierwszy. Terl rozglądał się
dokoła.
    - Ha! - zawołał. - A więc w taki sposób dostałeś się tu
    Wskazał na naruszoną warstwę pyłu pod oknem i widoczne idy stóp
na podłodze.
    - Wstawiłeś nawet z powrotem płyty ochronne! A zatem - dodał
rozglądając się wokół - poszukajmy danych na temat zachodnich gór! Johnie był
świadomy zmian, jakie w nim zaszły. Te plamy, które widział przedtem, były
prostymi i łatwymi do odczytania napisami. Teraz już wiedział, że pierwszą
wizytę złożył tu w "Sekcji dziecięcej", a półki z książkami, do których podszedł
najpierw, oznaczono napisem: "Edukacja dziecka".
    - Poczekaj chwilę! Myślę, że nie umiesz posługiwać się
skorowidzem bibliotecznym. Chodź tu!
    Terl stał przy szafie z dużą liczbą małych szufladek. Pochylił
się i otworzył jedną z nich.
    - Chinkosi każdej książce założyli kartę, a karty znajdują się
tu, w tych szufladkach. W porządku alfabetycznym. Zrozumiałeś?
    Jonnie przyjrzał się szufladkom. Terl wyciągnął jedną z nich.
Wszystkie karty zaczynały się na literę Q, były zmurszałe i poszarzałe, ale
czytelne.
    - Jest tam cokolwiek na temat gór? - zapytał Terl.
    Mimo wewnętrznego napięcia Jonnie musiał powstrzymać się od
uśmiechu. Miał jeszcze jeden dowód, że Terl nie umiał czytać po angielsku.
    - Zawartość tamtej szufladki dotyczy różnego rodzaju pojazdów -
odpowiedział.
    - Tak, widzę - odparł Terl. - Przejrzyj te szufladki i znajdź
hasło "Góry"!
    Odszedł na bok i trzymając wciąż smycz, zainteresował się
jednym ze starych plakatów na ścianie. Jonnie zaczął otwierać kolejne szufladki.
Niektórych nie mógł otworzyć, inne znów nie miały z przodu żadnych oznaczeń.
Znalazł w końcu szufladki z literą M. Dotarł do tematu: "Militarna wiedza
współczesna".
    - Coś znalazłem. Czy możesz mi dać pióro, żebym odnotował
numery?
    Terl wręczył mu pióro, nieco za duże dla dłoni Jonniego, dał mu
parę zwiniętych arkuszy papieru i znów odszedł. Jonnie zanotował numery kilku
pozycji.
    - Muszę teraz przejść do półek z książkami - powiedział. Po
drobnych kłopotach z drabiną, która obsunęła się i leżała na podłodze, dostał
się do górnych półek i podniósł taflę ochronną. Szybko zaczął przeglądać
rozdziały książki zatytułowanej "System obronny Stanów Zjednoczonych".
    - Masz coś na temat gór? - zapytał Terl.
    Jonnie schylił się i pokazał mu stronę książki zatytułowaną "M
XI silos antynuklearny".
    - Aha - mruknął Terl.
    Szybkimi ruchami Jonnie przesuwał drabinę wzdłuż półek,
wybierając jeszcze pół tuzina książek. Były to: "Fizyka nuklearna", "Sesja
Kongresu na temat instalacji pocisków", "O skandalicznej nieudolności w
kierowaniu atomistyką", "Strategia nuklearnego odstraszania", "Uran - nadzieja
czy piekło" oraz "Odpadki nuklearne i skażenie środowiska". Przydatnej
literatury było więcej, ale się śpieszył. Ponadto nawet siedem książek stanowiło
duże obciążenie dla człowieka, który właśnie szykował się do ucieczki.
    - Nie widzę żadnych zdjęć - powiedział Terl.
    Jonnie szybko przesunął drabinę. Chwycił książkę zatytułowaną
"Kolorado, kraina cudów na pokaz", rzucił na nią okiem i podał Terlowi.
    - To już mi bardziej odpowiada, zwierzaku. - Terl z
przyjemnością oglądał wspaniałe widoki gór, zwłaszcza że wiele z nich było
purpurowych, a zestarzały druk stał się niebieskawy. - To mi bardziej odpowiada.

    Terl włożył książki do worka.
    - Zobaczymy, czy uda się nam zlokalizować mapę plastyczną.
Targnął liną tak mocno, że Jonnie omal nie spadł z drabiny, i zamiast iść do
następnego pomieszczenia, najpierw podszedł do drzwi. Wydawało się, że
nadsłuchuje. Wrócił i poszli do góry po schodach.
    Mapa plastyczna była rozłożona jak na pokaz. Terl ukląkł i
przyglądał się jej badawczo. Według oceny Jonniego odwzorowywała ona bardzo
dokładnie pobliskie góry. Widoczne były przełęcz i Wysoka Góra. I bardzo dobrze
odtworzono łąkę przy ich miasteczku. I mimo że mapa została wykonana wieki
wcześniej, niż powstało miasteczko, Jonnie nie miał złudzeń. Wiedział bowiem, że
bezpilotowy samolot zwiadowczy musiał je już dawno zauważyć i bez wątpienia Terl
miał jego dokładne zdjęcia.
    Na mapie znajdował się również długi wąwóz, w którym ukryto
stary grobowiec. Jonnie patrzył na to miejsce najuważniej, jak tylko mógł,
starając się, by nie zwróciło to uwagi Terla. Nie, żaden grobowiec ani nic
innego nie było zaznaczone u wejścia do wąwozu. Dla odwrócenia uwagi zaczął
wodzić palcem po napisie: "Góry Skaliste, Szczyt Pike'a, Góra Vail". Wtedy
dopiero spostrzegł, że nie musiał martwić się o ukrycie swych zainteresowań.
Uwaga Terla skupiona była na głębokim, długim kanionie. Jego pazur kreślił ślad
po ścianie zbocza i znajdującej się w dole rzece. Zorientowawszy się, że Jonnie
go obserwuje, potwór szybko zaczął wodzić pazurem po innych kanionach, ale po
chwili wrócił do tego samego miejsca. Raptem zastygł, a po chwili zapytał
uprzejmie:
    - Czy zobaczyłeś wszystko, co chciałeś, zwierzaku?
    Jonnie był szczęśliwy, że odchodzą od mapy plastycznej.
Przerażał go widok Terla rzucającego posępny cień na jego góry.
    Schodzili po schodach wiodących do drzwi wyjściowych. Poprzez
dudnienie kroków Terla Jonnie usłyszał coś, co - był tego pewien - mogło być
tylko odgłosem końskich kopyt.










7
    Terl stał przed gmachem biblioteki, spoglądając w głąb
zarośniętej trawą ulicy. Jonnie wyszedł zza jego pleców, chcąc sprawdzić, co się
dzieje, i skamieniał z wrażenia. O sto jardów przed nim stał Wiatrołom, którego
ktoś dosiadał, a za nim były jeszcze trzy konie.
    Nadszedł właściwy moment. Jonnie zdał sobie sprawę, że musi to
zrobić teraz. Nagłym ruchem wyszarpnął znad kostki narzędzie do cięcia metalu i
odciął smycz. Jak błyskawica przemknął obok Terla i dopadł do najbliższego
drzewa, w każdej chwili spodziewając się strzału w plecy. Zatrzymał się oparty o
szeroki pień osiki. Teraz dostrzegł, że na Wiatrołomie siedziały Chrissie i
Pattie!
    - Wracajcie! - wrzasnął. - Chrissie! Zawracaj! Uciekajcie! Ale
Chrissie siedziała jak sparaliżowana, wytrzeszczając oczy. W końcu krzyknęła
głosem zdławionym ze wzruszenia:
    - Jonnie!
    Teraz i Pattie zaczęła krzyczeć:
    - Jonnie! Jonnie!
    A Wiatrołom zaczął truchtać w jego kierunku.
    - Zawracajcie! - wrzeszczał Jonnie. - Uciekajcie! Uciekajcie!
Dziewczęta zatrzymały się niepewnie. Ich radość ustąpiła miejsca przerażeniu -
teraz dopiero zobaczyły potwora. W panice usiłowały zawrócić konie. Jonnie
odwrócił się, wyciągnął miotacz z torby, odbezpieczył go i uniósł do góry.
    - Jeśli strzelisz do nich, będziesz martwy! - krzyknął do
Terla. Słysząc hałas, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Wiatrołom nie
chciał się cofnąć - nie widział żadnej przyczyny, dla której nie miałby podejść
do swego pana i uparcie starał się to zrobić. Terl nieśpiesznie ruszył w jego
kierunku dudniącym krokiem. Nie wyciągnął swojego miotacza.
    - Powiedz im, żeby podjechały bliżej! - zawołał.
    - Zatrzymaj się! - krzyknął Jonnie. - Będę strzelał! Terl
spokojnie kroczył do przodu.
    - Nie pozwól, by stała im się krzywda, zwierzaku!
    Jonnie wyszedł zza drzewa, celując w rurę doprowadzającą gaz do
maski.
    - Bądź rozsądny, zwierzaku! - powiedział Terl, ale się
zatrzymał.
    - Wiedziałeś, że one tu dzisiaj będą!
    - Tak - odrzekł Terl. - Już od wielu dni śledziłem je za pomocą
bezpilotowego samolotu zwiadowczego. Od momentu jak wyjechały z miasteczka.
Odłóż broń, zwierzaku!
    Jonnie słyszał, jak znajdujące się za nim konie niespokojnie
przestępowały z nogi na nogę. Gdyby tylko udało się zmusić je do ucieczki!
Tymczasem Terl, trzymając łapę z dala od swego miotacza, zaczął sięgać do
kieszeni na piersi.
    - Nie ruszaj się, albo będę strzelał! - zawołał Jonnie.
    - No cóż, zwierzaku, jeśli chcesz, to możesz spróbować nacisnąć
spust. Elektryczne urządzenie spustowe twego miotacza to tylko atrapa.
    Jonnie spojrzał na miotacz. Wziął głęboki oddech, wycelował i
nacisnął spust. Terl wyjął z kieszeni złotą monetę, podrzucił ją w powietrzu i
złapał z powrotem.
    - To ja, a nie Ker, sprzedałem ci ten miotacz, zwierzaku.
Chłopak wyciągnął zza pasa maczugę i sprężył się do skoku. Ruch łapy Terla był
szybszy niż mgnienie oka i nie wiadomo kiedy znalazł się w niej miotacz. Błysnął
płomień. Z tyłu rozległ się przeraźliwy kwik. Jeden z jucznych koni leżał na
ziemi w drgawkach
    - Następny strzał będzie do twoich przyjaciół - powiedział
spokojnie Terl.
    Jonnie opuścił maczugę.
    - Brawo - rzekł Terl. - A teraz pomóż mi zapędzić te stworzenia
w stronę pojazdu, żebyśmy mogli załadować je na platformę.










8
    Pojazd jechał na południe z ładunkiem ludzi, zwierząt i...
rozpaczy. Przykuty do wspornika Jonnie miał przed sobą rozdzierający serce
widok. Pattie, posiniaczona wskutek upadku z konia, siedziała sztywno,
przywiązana tyłem do jednego ze słupków okalających platformę. Była jeszcze w
szoku. Zraniony koń, ciągle krwawiący z głębokiej rany po prawej stronie
grzbietu i wciąż jeszcze objuczony, leżał na boku, od czasu do czasu kopiąc
nogami. Terl po prostu podniósł go z ziemi i wrzucił na platformę. Koń miał na
imię Blodgett i pochodził ze starej stadniny Jonniego. Jonnie niepokoił się,
żeby ranne zwierzę nie kopnęło któregoś z pozostałych koni i nie złamało mu
nogi. Chrissie tkwiła przy słupku naprzeciw niego. Miała zamknięte oczy i
oddychała nieregularnie. Mnóstwo pytań cisnęło mu się na usta, ale musiał z nimi
poczekać. Chrissie w końcu otworzyła oczy i spojrzała na niego.
    - Nie mogłam jej zostawić - powiedziała patrząc na Pattie.
Wciąż za mną jechała, dwa razy odprowadzałam ją z powrotem, ale za trzecim razem
byłyśmy już zbyt daleko na równinie, więc wzięłam ją ze sobą.
    - Odpoczywaj, proszę cię! - szepnął Jonnie.
    - Wiem, że wyruszyłam za wcześnie, ale Wiatrołom wrócił do
domu. Był na równinie tuż przed przełęczą, gdy paru chłopców pojechało tam, aby
przypędzić trochę bydła. Zauważyli jego oraz Tancerkę i przyprowadzili do
miasteczka.
    Tancerka była klaczą, którą Jonnie wziął ze sobą jako jucznego
konia.
    Chrissie zamilkła na chwilę, a potem dodała:
    - Wiatrołom miał na grzbiecie świeże blizny, chyba od pazurów
pumy. Wyglądało to tak, jakby uciekł i zostawił ciebie samego. Myślałam, że może
jesteś ranny.
    Wszystko się zgadzało. Wiatrołom mógł w zeszłym roku powędrować
do domu, a nie mogąc przedostać się przez zablokowane przez śnieg drogi, wrócił
na równinę, prowadząc za sobą Tancerkę. I tam spędzili zimę.
    - Nic mi się nie stało - rzekł uspokajająco.
    - Nie mogłam znieść myśli, że leżysz poraniony gdzieś w
dolinie. - Po chwili milczenia dodała: - Jonnie, Wielkie Miasto naprawdę
istniało.
    - Wiem.
    - Jonnie, to właśnie jest potwór, prawda? - skinęła głową w
stronę kabiny.
    - Tak. Ale nie zrobi ci żadnej krzywdy - skłamał, żeby ją
uspokoić.
    - Słyszałam, jak mówiłeś w jego języku. A więc on ma własny
język i ty umiesz się nim posługiwać?
    - Prawie przez rok byłem jego jeńcem - odparł Jonnie.
    - Co on zrobi? Z Pattie? Z nami?
    - Nie myśl na razie o tym, Chrissie!
    Prawdę mówiąc, chyba tylko bogowie mogli wiedzieć, co potwór
zamierzał z nimi zrobić, ale musiał ją jakoś uspokoić.
    - Potwór wyraźnie chce czegoś ode mnie. Teraz będę musiał to
zrobić. Na pewno nie wyrządzi ci żadnej krzywdy. On tylko grozi. Gdy wykonam to,
co mam do wykonania, pozwoli nam odejść.
    Nie lubił kłamać, tym bardziej że cały czas miał przeczucie, iż
po wykonaniu owego nieznanego zadania potwór go zabije. Chrissie zdołała
uśmiechnąć się blado.
    Stary pan Jimson jest teraz pastorem i burmistrzem. Udało się
nam nieźle przetrwać zimę. - Zamilkła na chwilę. - Zjedliśmy tylko dwa twoje
konie.
    - To dobrze.
    - Wyprawiłam dla ciebie kilka nowych skór jelenich. Są w
jukach.
    - Dziękuję, Chrissie.
    Nagle Pattie ocknęła się i krzyknęła nieprzytomnie:
    - Czy on chce nas pożreć?!
    - Ależ nie, Pattie - odparł Jonnie. - On nie je żywych
stworzeń. Wszystko będzie dobrze.
    Dziewczynka ucichła.
    - Jonnie - Chrissie zawahała się nieco - żyjesz, i to jest
najważniejsze.
    Łzy trysnęły jej z oczu.
    - Myślałam już, że nie żyjesz!
    Owszem, żył. Wszyscy troje żyli, ale nie wiedział, ile im
jeszcze tego życia zostało. Wciąż myślał o tym, jak Terl okaleczał bydło na
równinie.
    - Jonnie, nie jesteś na mnie zły, prawda? - zapytała Chrissie.
Miałby być na nią zły! O bogowie, nie! Nie mógł wykrztusić słowa. Potrząsnął
tylko przecząco głową.
    Z oddali zaczął dobiegać coraz głośniejszy huk kopalni.










9
    Spędzili w pojeździe całą, chłodną noc. Był już późny ranek, a
Terl od samego świtu krzątał się wokół klatki. Teraz podszedł do pojazdu i
opuścił pochylnię. Wyprowadziwszy konie przywiązał je lejcami do drzewa,
następnie zsunął ranne zwierzę z pojazdu, a gdy upadło na bok, zepchnął je z
drogi. Koń próbował stanąć na nogi, lecz szturchnięty przez Terla, zwalił się
ponownie na ziemię. Potwór wszedł na platformę i rozwiązał Pattie. Zacisnął na
szyi dziewczynki obrożę i przyspawał do niej linkę. Nagłym ruchem poderwał ją do
góry i zaniósł do klatki. Wrócił po chwili. Chrissie wzdrygnęła się na jego
widok. Miał ze sobą drugą obrożę, którą nałożył jej na szyję. Gdy mocował do
niej smycz, Jonnie zauważył, że z jednej strony obroży znajdowała się czerwona
wypukłość. Podobną wypukłość miała również obroża Pattie.
    Terl spojrzał Jonniemu w oczy - błękitne, lodowate i zawzięte.
- Za chwilę przyjdzie twoja kolej, zwierzaku. Nie masz się co buntować. Całkiem
nowe życie zaczyna się dla ciebie.
    Zgarnął Chrissie z platformy i zniósł ją z pojazdu. Nie było go
przez jakiś czas. Potem ziemia znów zadrżała od jego kroków. - Jesteś pewny, że
nie siedzisz na miotaczu, który zamiast spustu ma atrapę? - zaśmiał się z
własnego dowcipu. - Wiesz, wypruję z Kera bebechy za to, że tak kiepsko cię
wyszkolił. Szczurzy móżdżek - dodał odwiązując smycz.
    Bezpilotowy samolot zwiadowczy z hukiem przeleciał nad nimi.

    Jonnie spojrzał w górę.
    - Dobrze - rzekł Terl. - Wiesz już, co je wykryło, więc zdajesz
sobie także sprawę, że jeśli zrobisz coś, co nie będzie się mi podobało, będę o
tym wiedział. Ten samolot robi przepiękne zdjęcia. Z najmniejszymi detalami.
Wyłaź!
    Szarpnięciem pociągnął go w kierunku klatki. Trochę się tam
zmieniło. Przede wszystkim maszyna ucząca i stół znajdowały się teraz na
zewnątrz klatki. Linki od obroży Chrissie i Pattie były przywiązane do żelaznego
pręta osadzonego przy brzegu basenu. Chrissie próbowała masażem przywrócić
czucie w ramionach i nogach Pattie. Dziewczynka płakała z bólu, gdy krew wracała
do zdrętwiałych członków.
    - A teraz będzie mały pokaz, więc skup się! - Terl wyciągnął
łapę ku puszce transformatorowej wiszącej na pobliskiej ścianie. Jego pazur
wskazywał wychodzący z niej gruby drut, który biegł do górnych prętów klatki,
owijał się wokół każdego z nich i wracał do puszki. U dołu każdy pręt owinięty
był osłoną izolacyjną.
    Pociągnął Jonniego w kierunku krzaków. Leżał tam kojot, ze łbem
obwiązanym jakąś szmatą, spod której dobiegało przytłumione warczenie. Terl
nałożył rękawicę izolującą i podniósł go z ziemi.
    - Powiedz tym swoim zwierzakom, żeby dobrze się temu
przyjrzały! - powiedział.
    Jonnie milczał.
    - No cóż, mniejsza o to. I tak patrzą.
    Trzymając wyrywającego się kojota w osłoniętej rękawicą łapie,
potwór przycisnął go do prętów powyżej warstwy izolacyjnej. Błysnęło i w
powietrzu rozszedł się nieznośny swąd. Kojot zawył przeraźliwie. W chwilę
później na prętach został już tylko czarny, dymiący strzęp czegoś, co jeszcze
przed chwilą było żywym stworzeniem. Terl zachichotał.
    - Zwierzaku, powiedz im, że jeśli dotkną tych prętów, stanie
się z nimi to samo.
    Wstrząśnięty Jonnie szybko przetłumaczył dziewczętom jego
słowa.
    - Teraz z kolei - kontynuował Terl, zdejmując z łapy rękawicę i
zatykając ją za pas - pokażę ci, co mam na ciebie. Sięgnął do kieszeni i wyjął z
niej małą skrzyneczkę z przełącznikami.
    - Wiesz już wszystko na temat zdalnego sterowania, zwierzaku.
Przypomnij sobie tamten spychacz! To właśnie jest urządzenie do zdalnego
sterowania. A teraz - wskazał łapą dziewczyny przyjrzyj się im dokładnie.
Widzisz te czerwone wybrzuszenia na ich obrożach?
    Jonnie widział je aż za dobrze. Poczuł mdłości.
    - To są małe bombki - wyjaśnił Terl. - W sam raz, żeby
pogruchotać im szyje i poodrywać głowy. Rozumiesz, zwierzaku?
    Jonnie przeszył go wzrokiem pełnym nienawiści.
    - Ten przełącznik - rzekł Terl, wskazując na jeden z przycisków
skrzyneczki - to mały zwierzak. Ten zaś - dotknął drugiego przycisku - wywołuje
wybuch obroży drugiego zwierzaka. A ta skrzynka...
    - A do czego jest trzeci przycisk? - przerwał mu Jonnie.
    - Patrzcie no, dzięki za pytanie. Nie myślałem, że twój
szczurzy móżdżek będzie w stanie to pojąć. Ten trzeci przełącznik powoduje
wybuch dużego ładunku w klatce, o którym nie wiesz, gdzie jest założony, i który
wysadzi w powietrze wszystko.
    Terl uśmiechnął się za płytą wizjeru, a jego bursztynowe,
zmrużone oczy migotały, gdy patrzył na Jonniego. Po chwili ciągnął dalej:
    - Skrzynka jest zawsze przy mnie, a dwie podobne są ukryte w
nie znanych ci miejscach. Czy teraz wszystko jasne?
    - Jasne jest i to - odparł Jonnie, z trudem opanowując
wściekłość - że któryś z koni może przypadkiem podejść do klatki i zostać
porażony prądem. Jasne jest również, że możesz te przełączniki uruchomić przez
nieuwagę.
    - Zwierzaku, stoimy tu mieląc językami i zapominając o fakcie,
że jestem przecież twoim prawdziwym przyjacielem.
    Jonnie znieruchomiał, napięty i czujny. Terl wyjął przyrząd do
cięcia metalu i przeciął obrożę Jonniego, po czym drwiąco usłużnie wręczył mu
jej resztki wraz ze smyczą.
    - Biegaj sobie na wszystkie strony! Poczuj smak wolności! Hasaj
sobie! - Powiedziawszy to, odszedł na bok i zaczął zbierać resztki narzędzi,
które porozrzucał w czasie pracy. W powietrzu unosił się obrzydliwy swąd
spalonego mięsa i sierści.
    - A czym mam ci się za to odwdzięczyć? - zapytał Jonnie. -
Zwierzaku, musiałeś już chyba zrozumieć, mimo swego szczurzego móżdżku, że
najbardziej dla ciebie korzystnym sposobem postępowania jest współpraca ze mną.

    - W jaki sposób?
    - Brawo, zwierzaku! Lubię, jak mi się okazuje zrozumienie i
wdzięczność.
    - W jaki sposób? - powtórzył Jonnie.
    - Towarzystwo ma pewne plany, które trzeba zrealizować.
Oczywiście są one ściśle poufne. A ty stoisz tu przede mną i deklarujesz pełne
współdziałanie. Mam rację?
    Jonnie patrzył na niego bez słowa.
    - A kiedy wszystkie plany zostaną już zrealizowane, no to cóż?
Obsypię cię prezentami, aż dostaniesz zawrotu głowy i będziesz mógł wrócić w te
swoje góry.
    - Z nimi? - zapytał Jonnie, wskazując na Chrissie i Pattie.

    - Ależ oczywiście! I z twoimi czworonożnymi towarzyszami!
    Nie ulegało wątpliwości, że Terl łgał jak najęty.
    - Oczywiście - kontynuował - jeśli będziesz próbował uciec, co,
jak sądzę, uważasz obecnie za niemożliwe, lub będziesz sprawiał mi kłopoty, lub
jeśli nie wykonasz zadania, cóż, to proste, wówczas ta mała straci głowę. A
jeśli potem popełnisz jakiś kolejny błąd, wszystko jedno jaki, wówczas straci
głowę ta większa. Czy teraz przyrzekniesz mi, że będziesz współpracował?
    - Czy mogę poruszać się wszędzie, gdzie będę chciał?
    - Oczywiście, zwierzaku. Zbrzydło mi już polowanie na szczury.
I nie mam najmniejszego zamiaru łowić ich jeszcze dla tych tam. - Terl rechotał
jowialnie.
    - Czy mogę wchodzić do klatki?
    - Tak. Ale tylko wtedy, gdy ja będę stał na zewnątrz z tą
zabawką.
    - Czy mogę jeździć po okolicy?
    - Tak. Dopóki będziesz nosił to - odparł Terl i wyciągnąwszy z
kieszeni guzikową kamerę zawieszoną na rzemieniu, nałożył ją na szyję Jonniego.
- Jeśli się wyłączy lub znajdzie w odległości większej niż pięć mil, no to cóż,
nacisnę pierwszy przycisk.
    - Ty nie jesteś potworem. Jesteś diabłem!
    - Więc przyrzekasz? - Terl wiedział już, że wygrał.
    Jonnie patrzył na wypchaną zdalnym sterownikiem kieszeń
potwora. Spojrzał na obie dziewczyny, które wpatrywały się w niego wzrokiem
pełnym ufności.
    - Przyrzekam, że będę realizował twój projekt.
    Terlowi to wystarczyło. Prawie radośnie wrzucił narzędzia na
platformę pojazdu i odjechał.
    Jonnie podszedł do klatki, zachowując ostrożność, by nie
dotknąć prętów, i zaczął uspokajającym tonem wyjaśniać dziewczętom, w jakiej
znalazły się sytuacji. Czuł się jak oszust - wciąż pamiętał fałsz w głosie i
oczach Terla. następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
160 05
160 05 (2)
Wykład 05 Opadanie i fluidyzacja
Prezentacja MG 05 2012
2011 05 P
05 2
ei 05 08 s029
ei 05 s052

więcej podobnych podstron