Henryk Sienkiewicz "Potop"
J臋zyk polski:
Henryk Sienkiewicz 揚otop"
Tego偶 samego dnia wieczorem przyjecha艂 pan Kmicic do Wodokt贸w na czele stu kilkunastu ludzi, kt贸rych ze sob膮 z Upity przyprowadzi艂, 偶eby ich do Kiejdan hetmanowi wielkiemu odes艂a膰, sam uzna艂 bowiem, 偶e w tak ma艂ym miasteczku nie masz dla wi臋kszej liczby ludzi pomieszczenia i 偶e po og艂odzeniu mieszczan 偶o艂nierz musi si臋 ucieka膰 do gwa艂t贸w, zw艂aszcza taki 偶o艂nierz, kt贸ren tylko strachem przed dow贸dc膮 w karno艣ci mo偶e by膰 utrzymany. Do艣膰 bowiem by艂o spojrze膰 na wolentarzy pana Kmicica, 偶eby doj艣膰 do przekonania, i偶 gorszego gatunku ludzi trudno by艂o w ca艂ej Rzeczypospolitej znale藕膰. I Kmicic nie m贸g艂 mie膰 innych. Po pobiciu hetmana wielkiego nieprzyjaciel zala艂 ca艂y kraj. Resztki wojsk regularnych litewskiego komputu cofn臋艂y si臋 na pewien czas do Bir偶 i Kiejdan, aby tam przyj艣膰 do sprawy. Szlachta smole艅ska, witebska, po艂ocka, m艣cis艂awska i mi艅ska albo poci膮gn臋艂a za wojskiem, albo chroni艂a si臋 w wojew贸dztwach jeszcze nie zaj臋tych. Ludzie 艣mielszego ducha mi臋dzy szlacht膮 zbierali si臋 do Grodna, do pana podskarbiego Gosiewskiego, tam bowiem naznacza艂y punkt zborny uniwersa艂y kr贸lewskie zwo艂uj膮ce pospolite ruszenie. Niestety! ma艂o by艂o takich, kt贸rzy us艂uchali uniwersa艂贸w, ci za艣 nawet, co poszli za g艂osem obowi膮zku, 艣ci膮gali si臋 tak opieszale, 偶e tymczasem naprawd臋 nikt oporu nie dawa艂 pr贸cz pana Kmicica, kt贸ren czyni艂 to na w艂asn膮 r臋k臋, pobudzany wi臋cej fantazj膮 rycersk膮 ni偶 patriotyzmem. 艁atwo jednak zrozumie膰, 偶e w braku wojsk regularnych i szlachty - bra艂 ludzi, jakich m贸g艂 znale藕膰, wi臋c takich, kt贸rych obowi膮zek do hetman贸w nie ci膮gn膮艂 i kt贸rzy nie mieli nic do stracenia. Nagarn臋艂o si臋 tedy do niego zawalidrog贸w bez dachu i domu, ludzi niskiego stanu, zbieg艂ej z wojska czeladzi, zdzicza艂ych borowych, pacho艂k贸w miejskich lub 艂otrzyk贸w prawem 艣ciganych. Ci pod chor膮gwi膮 spodziewali si臋 znale藕膰 ochron臋, a przy tym 艂upami si臋 po偶ywi膰. W 偶elaznych r臋kach Kmicicowych zmienili si臋 oni w 艣mia艂ych 偶o艂nierzy, 艣mia艂ych a偶 do szale艅stwa, i gdyby sam Kmicic by艂 statecznym cz艂owiekiem, mogli byli znaczne Rzeczypospolitej odda膰 przys艂ugi. Ale Kmicic by艂 sam swawolnikiem, w kt贸rym dusza kipia艂a ustawicznie; zreszt膮 sk膮d mia艂 bra膰 prowiant i bro艅, i konie, gdy jako wolentarz, nie posiadaj膮cy nawet list贸w zapowiednich, nie m贸g艂 ze skarbu Rzeczypospolitej 偶adnej spodziewa膰 si臋 pomocy. Bra艂 wi臋c gwa艂tem, cz臋sto na nieprzyjacielu, cz臋sto i na swoich Oporu nie znosi艂 i za najmniejszy kara艂 srodze.
W ustawicznych podjazdach, walkach i napadach zdzicza艂, przyzwyczai艂 si臋 o krwi przelewu tak, 偶e nie lada co mog艂o poruszy膰 w nim, dobre zreszt膮 natury, serce. Zakocha艂 si臋 w ludziach gotowych na wszystko i niepohamowanych. Imi臋 jego zas艂yn臋艂o wkr贸tce z艂owrogo. Mniejsze oddzia艂y nieprzyjacielskie nie 艣mia艂y si臋 wychyla膰 z miast i oboz贸w w stronach, w kt贸rych straszliwy partyzant grasowa艂. Ale i miejscowe obywatelstwo, zniszczone przez wojn臋, ba艂o si臋 jego ludzi ma艂o mniej ni偶 nieprzyjaci贸艂. Zw艂aszcza gdzie oko Kmicica osobi艣cie nie spoczywa艂o nad nimi, gdzie komend臋 brali jego oficerowie: Kokosi艅ski, Uhlik, Kulwiec, Zend, a szczeg贸lniej najdzikszy i najokrutniejszy, lubo z wysokiej krwi pochodz膮cy, Ranicki - tam zawsze mo偶na by艂o pyta膰: obro艅cyli to czy napastnicy? Kmicic kara艂 czasem i swoich ludzi, gdy mu nie pod humor co przysz艂o, bez mi艂osierdzia; ale cz臋艣ciej stawa艂 po ich stronie nie dbaj膮c na prawa, na 艂zy i 偶ycie ludzkie.
Kompanionowie pr贸cz Rekucia, na kt贸rym krew niewinna nie ci臋偶y艂a, jeszcze podmawiali m艂odego wodza, by coraz bardziej cugl贸w swej bujnej naturze popuszcza艂.
Takie to by艂o Kmicicowe wojsko.
Teraz w艂a艣nie zabra艂 on sw膮 ho艂ot臋 z Upity, by j膮 do Kiejdan odes艂a膰. Gdy si臋 tedy zatrzymali przed dworem w Wodoktach, panna Aleksandra a偶 przerazi艂a si臋 ujrzawszy ich przez okno, tak byli do hajdamak贸w podobni. Ka偶dy inaczej zbrojny: jedni w he艂mach pobranych na nieprzyjacielu, drudzy w czapkach kozackich, w kapuzach, w kapturach, niekt贸rzy w wyp艂owia艂ych ferezjach, inni w ko偶uchach, z rusznicami, spisami, 艂ukami i berdyszami, na chudych, poszerszenia艂ych koniach ubranych w rz臋dziki polskie, moskiewskie, tureckie. Uspokoi艂a si臋 dopiero Ole艅ka, gdy pan Andrzej, ho偶y i weso艂y jak zawsze, wpad艂 do izby i zaraz z niezmiern膮 偶ywo艣ci膮 do r膮k jej przypad艂. Ona za艣, cho膰 poprzednio postanowi艂a przyj膮膰 go z powag膮 i zimno, jednak nie mog艂a zapanowa膰 nad rado艣ci膮, kt贸r膮 jej sprawi艂o jego przybycie. Przy tym mo偶e i chytro艣膰 niewie艣cia gra艂a w tym pewn膮 rol臋, bo trzeba by艂o powiedzie膰 panu Andrzejowi o wyp臋dzeniu za drzwi kompanii, wi臋c chcia艂a go sobie przebieg艂a dziewczyna naprz贸d zjedna膰. A zreszt膮, tak j膮 wita艂 szczerze, z tak膮 mi艂o艣ci膮, 偶e resztki urazy stopnia艂y jak 艣nieg przy p艂omieniu.
揗i艂uje mnie! nie masz w膮tpliwo艣ci!" - pomy艣la艂a.
A on m贸wi艂:
- Ju偶em si臋 tak st臋skni艂, 偶em ca艂膮 Upit臋 chcia艂 spali膰, byle do ci臋 jak najpr臋dzej lecie膰. Niech偶e ich tam mr贸z 艣ci艣nie tych 艂yk贸w!
- Jam te偶 by艂a niespokojna, 偶eby tam do bitwy nie przysz艂o. Chwa艂a Bogu, 偶e艣 wa膰pan przyjecha艂.
- I! co za bitwa! 呕o艂nierze pocz臋li troch臋 艂yczk贸w tarmosi膰...
- Ale艣 to wa膰pan uspokoi艂?
- Zaraz ci powiem wszystko, jak si臋 zdarzy艂o, m贸j klejnocie, jeno sobie usi臋d臋 troch臋, bom si臋 strudzi艂. Ej! ciep艂o偶 tu, ej! mi艂o w tych Wodoktach, jako w艂a艣nie w raju. Rad by tu cz艂owiek po wiek siedzia艂 i w one 艣liczne oczy patrzy艂, i nigdy nie wyje偶d偶a艂... Ale napi膰 si臋 czego ciep艂ego tak偶e by nie zawadzi艂o, bo na dworze mr贸z okrutny.
- Zaraz ka偶臋 wa膰panu wina z jajami zgrza膰 i sama przynios臋.
- A daj偶e i moim wisielcom jak膮 bary艂czyn臋 gorza艂ki i ka偶 ich do obory pu艣ci膰, 偶eby si臋 jeno od paru bydl臋cego nieco rozgrzeli. To艂uby maj膮 wiatrem podszyte i srodze pokostnieli.
- Niczego im nie po偶a艂uj臋, bo to wa膰pa艅scy 偶o艂nierze.
To rzek艂szy u艣miechn臋艂a si臋 tak, a偶 Kmicicowi w oczach poja艣nia艂o, i wysun臋艂a si臋 jak kotka cicho, by w czeladnej wszystko zarz膮dzi膰.
Kmicic chodzi艂 po izbie i po czuprynie si臋 g艂aska艂, to w膮sa m艂odego pokr臋ca艂 namy艣laj膮c si臋: jak jej opowiedzie膰, co si臋 w Upicie zdarzy艂o.
- Trzeba szczer膮 prawd臋 wyzna膰 - mrucza艂 pod nosem - nie ma rady, cho膰by kompania mieli si臋 艣mia膰, 偶e mnie tu ju偶 na pasku wodz膮...
I zn贸w chodzi艂, i zn贸w czupryn臋 na czo艂o nagarnia艂, wreszcie zniecierpliwi艂 si臋, 偶e dziewczyna d艂ugo nie wraca.
Tymczasem pacholik wni贸s艂 艣wiat艂o, pok艂oni艂 si臋 w pas i wyszed艂, a potem zaraz wesz艂a wdzi臋czna gosposia nios膮c sama w obu r臋kach b艂yszcz膮c膮 cynow膮 tac臋, na niej garnuszek, z kt贸rego wychodzi艂a wonna para zagrzanego w臋grzyna, i pucharek r偶ni臋ty ze szk艂a, z herbem Kmicic贸w. Stary Billewicz dosta艂 go w swoim czasie od ojca pana Andrzeja, gdy u niego w go艣cinie bawi艂.
Pan Andrzej, ujrzawszy gosposi臋, poskoczy艂 ku niej.
- Hej! - zawo艂a艂 - r膮czyny obiedwie zaj臋te, nie wymkniesz mi si臋!
I przechyli艂 si臋 przez tac臋, a ona cofa艂a sw膮 jasn膮 g艂贸wk臋 bronion膮 tylko przez opar wychodz膮cy z garnuszka.
- Zdrajca! daj偶e wa膰pan spok贸j, bo upuszcz臋 polewk臋...
Ale on si臋 gro藕by nie ul膮k艂, po czym zakrzykn膮艂:
- Jak B贸g w niebie, od takich delicyj rozum mo偶e si臋 pomiesza膰!
- Wa膰panu dawno ju偶 si臋 pomiesza艂... Siadaj, siadaj!
Usiad艂 pos艂usznie, ona za艣 nala艂a mu polewki w pucharek.
- M贸w偶e teraz, jake艣 to w Upicie winnych s膮dzi艂?
- W Upicie? Jako Salomon!
- To i chwa艂a Bogu!... Na sercu mi to, 偶eby wszyscy w okolicy mieli wa膰pana za statecznego i sprawiedliwego cz艂owieka. Jak偶e to tedy by艂o?
Kmicic poci膮gn膮艂 dobrze polewki, odetchn膮艂 i rzek艂:
- Musz臋 opowiada膰 od pocz膮tku. By艂o tak: Upominali si臋 艂yczkowie z burmistrzem o asygnacje na prowianty od hetmana wielkiego albo od pana podskarbiego. 揥a膰panowie (m贸wili 偶o艂nierzom) jeste艣cie wolentarzami i eksakcji nie mo偶ecie czyni膰. Kwatery dajem z 艂aski, a prowianty damy wtedy, gdy si臋 oka偶e, 偶e nas zap艂ac膮."
- Mieli s艂uszno艣膰 czy nie mieli?
- S艂uszno艣膰 wedle prawa mieli, ale 偶o艂nierze mieli szable, a po staremu, kto ma szabl臋, ten ma zawsze lepsz膮 racj臋. Powiadaj膮 tedy 艂yczkom : 揨araz my tu na waszej sk贸rze wypiszemy asygnacje!" I wnet sta艂 si臋 tumult. Burmistrz z 艂yczkami zatarasowali si臋 w ulicy, a moi ich dobywali; nie obesz艂o si臋 bez strzelaniny. Zapalili niebo偶臋ta 偶o艂nierze dla postrachu par臋 stod贸艂, kilku te偶 艂yczk贸w uspokoili...
- Jak to uspokoili?
- Kto we藕mie szabl膮 po 艂bie, to i spokojny jak trusia.
- Dla Boga! to偶 to zab贸jstwo!
- W艂a艣niem na to przyjecha艂. 呕o艂nierze zaraz do mnie z narzekaniem i skargami na opresj膮, w jakiej 偶yj膮, 偶e to ich niewinnie prze艣laduj膮. 揃rzuchy mamy puste - m贸wili - co nam czyni膰?" Kaza艂em burmistrzowi, by si臋 stawi艂. Namy艣la艂 si臋 d艂ugo, ale wreszcie przyszed艂 z trzema innymi. Kiedy to nie zaczn膮 p艂aka膰: 揘iechby ju偶 i asygnacji nie dawaliprawi膮 - ale czemu bij膮, czemu miasto pal膮? Je艣膰 i pi膰 byliby艣my dali za dobre s艂owo, ale oni chcieli s艂oniny, miod贸w, specja艂贸w, a my sami, ubodzy ludzie, tego nie mamy. Prawem si臋 b臋dziemy broni膰, a wasza mo艣膰 przed s膮dem za swoich 偶o艂nierzy odpowiesz."
- B贸g wa膰pana b臋dzie b艂ogos艂awi艂 - zawo艂a艂a Ole艅ka - je艣li艣 sprawiedliwo艣膰, jako si臋 godzi, uczyni艂!
- Je艣lim uczyni艂?...
Tu pan Andrzej skrzywi艂 si臋 jak student, kt贸ry ma si臋 do winy przyzna膰, i czupryn臋 pocz膮艂 r臋k膮 na czo艂o nagarnia膰.
- M贸j kr贸lu ! - zawo艂a艂 wreszcie 偶a艂osnym g艂osem - m贸j klejnocie!... nie gniewaj si臋 na mnie...
- C贸偶e艣 zn贸w wa膰pan uczyni艂? - pyta艂a niespokojnie Ole艅ka.
- Kaza艂em da膰 po sto bato偶k贸w burmistrzowi i radnym! -wyrecytowa艂 jednym tchem pan Andrzej.
Ole艅ka nie odrzek艂a nic, jeno r臋ce wspar艂a na kolanach, g艂ow臋 spu艣ci艂a na piersi i pogr膮偶y艂a si臋 w milczeniu.
- Zetnij szyj臋! - wo艂a艂 Kmicic - ale nie gniewaj si臋!... Jeszczem wszystkiego nie wyzna艂...
- Jeszcze? - j臋kn臋艂a panna.
- Bo to oni potem pos艂ali do Poniewie偶a o pomoc. Przysz艂o sto g艂upich pacho艂k贸w z oficyjerami. Tych przep艂oszy艂em, a oficyjer贸w... na Boga, nie gniewaj si臋!... kaza艂em go艂ych pogna膰 ka艅czugami po 艣niegu,tak jakem raz panu Tumgratowi w Orsza艅skiem uczyni艂...
Billewicz贸wna podnios艂a g艂ow臋; surowe jej oczy pa艂a艂y gniewem, a purpura wyst膮pi艂a na policzki.
- Wa膰pan nie masz wstydu i sumienia! - rzek艂a.
Kmicic spojrza艂 zdziwiony, zamilk艂 na chwil臋, po czym spyta艂 zmienionym g艂osem :
- Prawd臋li m贸wisz czy udajesz?
- Prawd臋 m贸wi臋, 偶e hajdamaki godny to uczynek, nie kawalera !... Prawd臋 m贸wi臋, bo mi reputacja wa膰pana na sercu le偶y, bo mi wstyd, 偶e艣 ledwie przyjecha艂, ju偶 ci臋 ca艂e obywatelstwo ma za gwa艂townika i palcami ukazuje!...
- Co mi tam wasze obywatelstwo! Dziesi臋ciu cha艂up jeden pies strze偶e i jeszcze niewiele ma roboty.
- Ale nie masz infamii na tych chudopacho艂kach, nie masz ha艅by na niczyim imieniu. Nikogo tu s膮dy 艣ciga膰 nie b臋d膮 pr贸cz wa膰pana !
- Ej, niech偶e ci臋 o to g艂owa nie boli. Ka偶dy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szabl臋 w gar艣ci i lada jak膮 parti臋 zebra膰 potrafi. Co mi czyni膮? kogo ja si臋 tu boj臋?
- Je艣li wa膰pan nikogo si臋 nie boisz, to wiedz o tym, 偶e ja si臋 boj臋 gniewu bo偶ego... i 艂ez ludzkich si臋 boj臋, i krzywd! A ha艅b膮 z nikim dzieli膰 si臋 nie chc臋; chocia偶em niewiasta s艂aba, przecie mi mi艂a cze艣膰 imienia mo偶e wi臋cej ni偶 niejednemu, kt贸ry si臋 kawalerem powiada.
- Na Boga! nie gro藕偶e mi rekuz膮, bo mnie jeszcze nie znasz...
- O, wierz臋, 偶e i m贸j dziad wa膰pana nie zna艂!
Oczy Kmicica pocz臋艂y skry sypa膰, ale i w niej si臋 rozigra艂a krew billewiczowska.
- Rzucaj si臋 wa膰pan, zgrzytaj ! - m贸wi艂a 艣mia艂o dalej -ja膰 si臋 nie ul臋kn臋, chocia偶em sama, a wa艣膰 masz ca艂膮 chor膮giew rozb贸jnik贸w pod sob膮; niewinno艣膰 moja mnie broni!... My艣lisz, 偶e nie wiem, i偶e艣cie w Lubiczu wizerunki postrzelali i 偶e dziewcz臋ta na rozpust臋 ci膮gacie?... Wa艣膰 to mnie nie znasz, je艣li my艣lisz, 偶e zmilcz臋 pokornie. Chc臋 poczciwo艣ci od wa膰pana i tego wymaga膰 偶aden mi testament nie zabroni... Owszem, wola mojego dziada jest, 偶ebym tylko poczciwego 偶on膮 by艂a...
Kmicic widocznie zawstydzi艂 si臋 tych sprawek lubickich, bo spu艣ciwszy g艂ow臋 spyta艂 cichszym ju偶 g艂osem :
- Kto ci o owym strzelaniu m贸wi艂?
- Wszystka szlachta z okolicy o tym m贸wi.
- Zap艂ac臋 ja tym szarakom, zdrajcom, za 偶yczliwo艣膰! - odpar艂 pos臋pnie Kmicic. - Ale to sta艂o si臋 po pijanemu... w kompanii... jako 偶e 偶o艂nierze pohamowa膰 si臋 w ochocie nie umiej膮. A co do dziewcz膮t, to jam ich nie ci膮ga艂.
- Wiem, 偶e to owi bezwstydnicy, owi zb贸je do wszystkiego wa膰pana podmawiaj膮...
- To nie zb贸je, to moi oficyjerowie...
- Jam tym wa膰pana oficyjerom kaza艂a p贸j艣膰 precz z mego domu!
Ole艅ka spodziewa艂a si臋 wybuchu, tymczasem z najwi臋kszym zdziwieniem spostrzeg艂a, 偶e wiadomo艣膰 o wyp臋dzeniu kompanion贸w 偶adnego na Kmicicu nie uczyni艂a wra偶enia, a nawet, przeciwnie, zdawa艂a mu si臋 humor poprawia膰.
- Kaza艂a艣 im p贸j艣膰 precz? - spyta艂
- Tak jest.
- A oni poszli?
- Tak jest.
- Dalib贸g, kawalerska w tobie fantazja! Okrutnie mi si臋 to podoba, bo niebezpieczna rzecz z takimi lud藕mi zadrze膰. Niejeden ju偶 ci臋偶ko za to zap艂aci艂. Ale i oni znaj膮 mores przed Kmicicem!... Widzisz! wynie艣li si臋 pokornie jak barankowie - widzisz! a czemu? bo si臋 mnie boj膮!
Tu pan Andrzej spojrza艂 che艂pliwie na Ole艅k臋 i w膮sa pocz膮艂 pokr臋ca膰; j膮 za艣 rozgniewa艂a do reszty ta zmienno艣膰 humoru i ta niewczesna che艂pliwo艣膰, wi臋c rzek艂a wynio艣le i z naciskiem:
- Wa膰pan musisz wybra膰 mi臋dzy mn膮 i nimi, nie mo偶e inaczej by膰!
Kmicic zdawa艂 si臋 nie spostrzega膰 tej stanowczo艣ci, z jak膮 Ole艅ka m贸wi艂a, i odpowiedzia艂 niedbale, prawie weso艂o:
- A po co mnie wybiera膰, kiedy ja i ciebie mam, i ich mam! Wa膰panna mo偶esz sobie w Wodoktach czyni膰, co膰 si臋 podoba; ale je偶eli moi kompanionowie 偶adnej tu krzywdy ani swawoli si臋 nie dopu艣cili, to za c贸偶 mam ich,. wygania膰? Wa膰panna tego nie rozumiesz, co to jest s艂u偶y膰 pod jedn膮 chor膮gwi膮 i wojn臋 razem odbywa膰... 呕adne krewie艅stwo tak nie zwi膮zuje
jak wsp贸lna s艂u偶ba. Wiedz o tym, 偶e oni ma艂o tysi膮c razy ratowali mi 偶ycie, ja im tako偶; a 偶e teraz s膮 bez dachu, 偶e ich prawo 艣ciga, to tym bardziej musz臋 im da膰 przytu艂ek. Szlachta to przecie wszystko i familianci za wyj膮tkiem Zenda, kt贸ren jest niepewnego pochodzenia, ale takiego kawalkatora nie masz w ca艂ej Rzeczypospolitej. Pr贸cz tego, gdyby艣 go wa膰panna s艂ysza艂a, jak zwierza i ptactwo wszelakie udaje, sama by艣 go polubi艂a.
Tu pan Andrzej roze艣mia艂 si臋, jakby 偶aden gniew, 偶adne nieporozumienie nie mia艂o nigdy miejsca mi臋dzy nimi, a ona a偶 za艂ama艂a r臋ce widz膮c, jak z r膮k jej si臋 wymyka ta wichrowata natura. Wszystko to, co m贸wi艂a mu o opinii ludzkiej, o potrzebie statku, o nies艂awie, ze艣lizgiwa艂o si臋 po nim jak t臋py grot po pancerzu. Nie rozbudzone sumienie tego 偶o艂nierza nie umia艂o odczu膰 jej oburzenia na ka偶d膮 niesprawiedliwo艣膰, na ka偶d膮 bezecn膮 swawol臋. Jak偶e
tu do niego trafi膰, jak przem贸wi膰?
- Niech si臋 dzieje wola bo偶a! - rzek艂a wreszcie. - Skoro si臋 mnie wa膰pan wyrzekasz, to id藕偶e swoj膮 drog膮! B贸g zostanie nad sierot膮!
- Ja si臋 ciebie wyrzekam? - pyta艂 Kmicic z najwi臋kszym zdumieniem.
- Tak jest! je艣li nie s艂owy, to uczynkami; je艣li nie ty mnie, to ja ciebie... Bo nie p贸jd臋 za cz艂owieka, na kt贸rym ci臋偶膮 艂zy ludzkie i krew ludzka, kt贸rego palcami wytykaj膮, banitem, rozb贸jnikiem zowi膮 i za zdrajc臋 maj膮!
- Za jakiego zdrajc臋?... Nie przywod藕偶e mnie do szale艅stwa, abym za艣 czego nie uczyni艂, czego bym potem 偶a艂owa艂. Niech偶e we mnie piorun zaraz trza艣nie, niech mnie czarci dzi艣 ob艂uszcz膮, je艣lim ja zdrajca, ja, kt贸rym przy ojczy藕nie wtedy stawa艂, kiedy wszyscy r臋ce opu艣cili!
- Wa膰pan przy niej stajesz, a czynisz to, co i nieprzyjaciel, bo j膮 depcesz, bo ludzi w niej katujesz, bo na prawa boskie i ludzkie nie dbasz. Nie! Cho膰by mi si臋 i serce rozdar艂o, nie chc臋 ci臋 mie膰 takiego, nie chc臋!...
- Nie gadaj mi o rekuzie, bo si臋 w艣ciekn臋! Ratujcie偶 mnie, anieli! Nie zechcesz mnie po dobrej woli, to ci臋 i tak wezm臋, cho膰by tu wszystka ho艂ota z za艣ciank贸w, cho膰by sami Radziwi艂艂owie, sam kr贸l i wszyscy diabli rogami przyst臋pu bronili, cho膰bym mia艂 dusz臋 czartu zaprzeda膰...
- Nie wzywaj z艂ych duch贸w, bo ci臋 us艂ysz膮! - zakrzykn臋艂a Ole艅ka wyci膮gaj膮c przed siebie r臋ce.
- Czego ode mnie chcesz?
- B膮d藕 uczciwy!...
Umilkli oboje i nasta艂a cisza. S艂ycha膰 by艂o tylko sapanie pana Andrzeja. Ostatnie s艂owa Ole艅ki przedar艂y jednak pancerz pokrywaj膮cy jego sumienie. Czu艂 si臋 upokorzony. Nie wiedzia艂, co jej odrzec, jak si臋 broni膰. Potem pocz膮艂 chodzi膰 szybkimi krokami po izbie; ona siedzia艂a nieruchomie. Zawis艂a nad nimi niezgoda, rozj膮trzenie i 偶al. By艂o im ze sob膮 ci臋偶ko, i to d艂ugie milczenie stawa艂o im si臋 coraz niezno艣niejsze.
- B膮d藕 zdrowa! - rzek艂 nagle Kmicic.
- Jed藕 wa膰pan i niech ci臋 B贸g natchnie inaczej ! - odrzek艂a Ole艅ka.
- Pojad臋! Gorzki mi by艂 tw贸j napitek, gorzki chleb! 呕贸艂ci膮 i octem mnie tu napojono!
- A wa膰pan to my艣lisz, 偶e艣 mnie s艂odycz膮 napoi艂? - odrzek艂a g艂osem, w kt贸rym drga艂y 艂zy.
- B膮d藕 zdrowa!
- B膮d藕 zdr贸w...
Kmicic post膮pi艂 ku drzwiom, nagle zwr贸ci艂 si臋 i poskoczywszy ku niej, chwyci艂 j膮 za obie r臋ce:
- Na rany Chrystusa ! czy ty chcesz, 偶ebym trupem w drodze z konia spad艂?
W贸wczas Ole艅ka wybuchn臋艂a p艂aczem; on obj膮艂 j膮 i trzyma艂 w ramionach ca艂膮 dygoc膮c膮, powtarzaj膮c przez zaci艣ni臋te z臋by:
- Bij偶e mnie, kto w Boga wierzy! bij, nie 偶a艂uj!
Na koniec wybuchn膮艂:
- Nie p艂acz, Ole艅ka! Dla Boga, nie p艂acz! Com ci winien? Uczyni臋 wszystko, co chcesz. Tamtych wyprawi臋... w Upicie za艂agodz臋... b臋d臋 偶y艂 inaczej... bo ci臋 mi艂uj臋... Dla Boga! serce mi si臋 rozpuknie... uczyni臋 wszystko, jeno nie p艂acz... i mi艂uj mnie jeszcze...
Tak on j膮 uspokaja艂 i pie艣ci艂; ona za艣 wyp艂akawszy si臋 rzek艂a:
- Jed藕 ju偶 wa膰pan. B贸g zgod臋 mi臋dzy nami uczyni. Ja nie mam urazy, jeno b贸l w sercu...
Ksi臋偶yc wytoczy艂 si臋 ju偶 wysoko nad bia艂e pola, gdy pan Andrzej ruszy艂 z powrotem do Lubicza, a za nim poc艂apali 偶o艂nierze rozci膮gn膮wszy si臋 w臋偶em po szerokim go艣ci艅cu. Jechali nie przez Wo艂montowicze, ale kr贸tsz膮 drog膮, bo mr贸z pop臋ta艂 bagna i mo偶na by艂o po nich przeje偶d偶a膰 bezpiecznie.
Wachmistrz Soroka przybli偶y艂 si臋 do pana Andrzeja.
- Panie rotmistrzu - spyta艂 - a gdzie nam stan膮膰 w Lubiczu?
- Ruszaj precz! - odpowiedzia艂 Kmicic.
I jecha艂 na przedzie nic do nikogo nie m贸wi膮c. W sercu nurtowa艂 mu 偶al, chwilami gniew, ale przede wszystkim z艂o艣膰 na samego siebie. Pierwsza to by艂a noc w jego 偶yciu, w kt贸rej czyni艂 rachunek sumienia, i rachunek ten ci臋偶y艂 mu gorzej od najci臋偶szego pancerza. Oto przyjecha艂 w te strony z nadszarpni臋t膮 reputacj膮 i c贸偶 uczyni艂, aby j膮 poprawi膰? Pierwszego dnia pozwoli艂 na strzelanie i rozpust臋 w Lubiczu i zmy艣li艂, 偶e do niej nie nale偶a艂, bo nale偶a艂; potem pozwala艂 ka偶dego dnia. Dalej: 偶o艂nierze skrzywdzili mieszczan, a on tej krzywdy dope艂ni艂. Gorzej! rzuci艂 si臋 na prezydium poniewieskie, pobi艂 ludzi, pu艣ci艂 go艂ych oficer贸w na 艣niegi... Uczyni膮 mu proces - przegra. Ska偶膮 go na utrat臋 maj膮tku, czci, mo偶e i gard艂a. A przecie nie b臋dzie m贸g艂, jak dawniej, zebrawszy parti臋 zbrojnej ho艂oty drwi膰 sobie z praw, bo zamierza si臋 o偶eni膰, osi膮艣膰 w Wodoktach, s艂u偶y膰 nie na w艂asn膮 r臋k臋, ale w kompucie; tam prawo go znajdzie i dosi臋gnie. Pr贸cz tego, cho膰by mu usz艂o bezkarnie, jest co艣 szpetnego w tych post臋pkach, jest co艣 niegodnego rycerza. Mo偶e swawola da si臋 za艂agodzi膰, ale pami臋膰 jej zostanie i w sercach ludzkich, i w jego w艂asnym sumieniu, i w sercu Ole艅ki... Tu, gdy wspomnia艂, 偶e ona jednak nie odepchn臋艂a go jeszcze, 偶e wyje偶d偶aj膮c czyta艂 w jej oczach przebaczenie, wyda艂a mu si臋 tak dobr膮 jak anieli niebiescy. I ot! bra艂a go ochota wr贸ci膰 nie jutro, ale zaraz, wr贸ci膰 co ko艅 wyskoczy i pa艣膰 jej do n贸g, i prosi膰 o zapomnienie, i ca艂owa膰 te s艂odkie oczy, kt贸re 艂zami zrosi艂y dzi艣 jego twarz.
Chcia艂o mu si臋 samemu rykn膮膰 p艂aczem i czu艂, 偶e tak mi艂uje t臋 dziewczyn臋, jak nigdy w 偶yciu nikogo nie mi艂owa艂. 揘a Pann臋 Naj艣wi臋tsz膮! - my艣la艂 w duszy - uczyni臋, co ona zechce; opatrz臋 kompan贸w suto i wyprawi臋 na kraj 艣wiata, bo prawda jest, 偶e oni mnie do z艂ego podniecaj膮."
Tu przysz艂o mu do g艂owy, 偶e przybywszy do Lubicza zastanie ich najpewniej pijanych albo z dziewcz臋tami i chwyci艂a go taka z艂o艣膰, 偶e chcia艂o mu si臋 szabl膮 uderzy膰 na kogokolwiek, cho膰by na tych 偶o艂nierzy, kt贸rych prowadzi艂, i siec ich bez mi艂osierdzia.
- Dam ja im ! - mrucza艂 targaj膮c w膮s - jeszcze mnie takim nie widzieli, jak zobacz膮...
Tu zacz膮艂 konia z szale艅stwa ostrogami b贸艣膰 i za tr臋zl臋 targa膰 i szarpa膰, a偶 rumak rozhuka艂 si臋, a Soroka widz膮c to mrucza艂 do 偶o艂nierzy:
- Rotmistrz si臋 zbiesi艂. Nie daj B贸g mu pod r臋k臋 wpa艣膰...
Jako偶 pan Andrzej biesi艂 si臋 rzeczywi艣cie. Naok贸艂 by艂 wielki spok贸j. Ksi臋偶yc 艣wieci艂 pogodnie, niebo iskrzy艂o si臋 tysi膮cami gwiazd, najmniejszy wiatr nie porusza艂 ga艂臋zi na drzewach - jeno w sercu rycerza wrza艂a burza. Droga do Lubicza wyda艂a mu si臋 tak d艂uga jak nigdy. Jaka艣 nie znana dot膮d trwoga zacz臋艂a na艅 nadlatywa膰 z mroku, z g艂臋bin le艣nych i z p贸l zalanych zielonawym 艣wiat艂em ksi臋偶yca. Wreszcie zm臋czenie ogarn臋艂o pana Andrzeja, gdy偶 zreszt膮, co prawda, ca艂膮 zesz艂膮 noc sp臋dzi艂 w Upicie na pijatyce i hulance. Ale chcia艂 trud trudem zabi膰, otrz膮sn膮膰 si臋 z niepokoju szybk膮 jazd膮, zwr贸ci艂 si臋 wi臋c do 偶o艂nierzy i zakomenderowa艂:
- W konie!...
Pomkn膮艂 jak strza艂a, a za nim ca艂y oddzia艂. I w tych lasach, i na pustych polach lecieli jak 贸w orszak piekielny rycerzy krzy偶ackich, o kt贸rych lud powiada na 呕mudzi, 偶e czasami, w艣r贸d jasnych nocy miesi臋cznych, zjawiaj膮 si臋 i p臋dz膮 przez powietrze zwiastuj膮c wojn臋 i kl臋ski nadzwyczajne. T臋tent lecia艂 przed nimi i za nimi; z koni zacz臋艂a para bucha膰 i dopiero gdy 艣niegiem pokryte dachy lubickie ukaza艂y si臋 na zawrocie, zwolnili biegu.
Ko艂owrot zastali otwarty szeroko. Kmicica zdziwi艂o, 偶e gdy podw贸rzec zaroi艂 si臋 lud藕mi i ko艅mi, nikt nie wyszed艂 zobaczy膰 ani spyta膰, co s膮 za jedni. Spodziewa艂 si臋 zasta膰 okna b艂yszcz膮ce od 艣wiate艂, us艂ysze膰 g艂os Uhlikowego czekanika, skrzypk贸w albo weso艂e okrzyki biesiady; tymczasem w dw贸ch tylko oknach izby jadalnej migota艂o niepewne 艣wiate艂ko, zreszt膮
by艂o ciemno, cicho, g艂ucho. Wachmistrz Soroka zeskoczy艂 pierwszy z konia, by podtrzyma膰 strzemi臋 rotmistrzowi.
- I艣膰 spa膰! - rzek艂 Kmicic. - Kto si臋 zmie艣ci w czeladnej, niech 艣pi w czeladnej, a inni w stajniach. Konie wstawi膰 do ob贸r, stod贸艂 i przynie艣膰 im siana z odryny.
- S艂ucham! - odpowiedzia艂 wachmistrz.
Kmicic zlaz艂 z konia. Drzwi od sieni by艂y otwarte na rozcie偶, a sie艅 wyzi臋biona.
- Hej tam ! jest tam kto? - wo艂a艂 Kmicic.
Nikt si臋 nie ozwa艂.
- Hej tam ! - powt贸rzy艂 g艂o艣niej.
Milczenie.
- Popili si臋... - mrukn膮艂 pan Andrzej.
I ogarn臋艂a go taka w艣ciek艂o艣膰, 偶e pocz膮艂 z臋bami zgrzyta膰. Jad膮c wstrz膮sa艂 si臋 z gniewu na my艣l, 偶e zastanie pijatyk臋 i rozpust臋, teraz ta cisza dra偶ni艂a go jeszcze bardziej.
Wszed艂 do izby jadalnej. Na ogromnym stole pali艂 si臋 kaganek 艂ojowy czerwonym, dymi膮cym 艣wiat艂em. P臋d powietrza, kt贸re wpad艂o z sieni, chwia艂 p艂omieniem tak, i偶 przez chwil臋 nie m贸g艂 pan Andrzej nic dojrze膰. Dopiero gdy migotanie uspokoi艂o si臋, dojrza艂 szereg postaci le偶膮cych
r贸wno pod 艣cian膮.
- Popili si臋 na umor czy co? - mrukn膮艂 niespokojnie.
Nast臋pnie zbli偶y艂 si臋 niecierpliwie do pierwszej postaci z brzegu. Twarzy jej nie m贸g艂 widzie膰, bo by艂a pogr膮偶ona w cieniu, ale po bia艂ym sk贸rzanym pasie i po bia艂ej pochwie na czekanik pozna艂 pana Uhlika i pocz膮艂 go tr膮ca膰 bez ceremonii nog膮.
- Wstawajcie, tacy synowie! wstawajcie!...
Ale pan Uhlik le偶a艂 nieruchomy, z r臋koma opad艂ymi bezw艂adnie po bokach cia艂a, a za nim le偶eli inni; 偶aden nie ziewn膮艂, nie drgn膮艂, nie przebudzi艂 si臋, nie mrukn膮艂. W tej偶e chwili pan Kmicic spostrzeg艂, 偶e wszyscy le偶膮 na wznak, w jednakowej pozycji, i jakie艣 straszne przeczucie chwyci艂o go za serce.
Poskoczywszy do sto艂u porwa艂 dr偶膮c膮 r臋k膮 kaganek i przysun膮艂 go ku twarzom le偶膮cych.
W艂osy powsta艂y mu na g艂owie, tak straszny widok uderzy艂 jego oczy... Uhlika wy艂膮cznie m贸g艂 pozna膰 po bia艂ym pasie, bo twarz i g艂owa przedstawia艂y jedn膮 bezkszta艂tn膮 mas臋, krwaw膮, ohydn膮, bez oczu, nosa i ust tylko w膮sy ogromne stercza艂y z tej okropnej ka艂u偶y. Pan Kmicic 艣wieci艂 dalej... Drugi z kolei le偶a艂 Zend z wyszczerzonymi z臋bami i wysz艂ymi na wierzch oczyma, w kt贸rych zeszkli艂o si臋 przed艣miertne przera偶enie. Trzeci z kolei, Ranicki, oczy mia艂 przymkni臋te, a po ca艂ej twarzy c臋tki bia艂e, krwawe i ciemne. Pan Kmicic 艣wieci艂 dalej... Czwarty le偶a艂 pan Kokosi艅ski, najmilszy Kmicicowi ze wszystkich towarzysz贸w, bo dawny s膮siad bliski. Ten zdawa艂 si臋 spa膰 spokojnie, jeno z boku, w szyi, wida膰 mu by艂o du偶膮 ran臋, zapewne sztychem zadan膮. Pi膮ty z kolei le偶a艂 olbrzymi pan Kulwiec-Hippocentaurus z 偶upanem podartym na piersiach i posiekan膮 g臋stymi razami twarz膮. Pan Kmicic przybli偶a艂 kaganek do ka偶dej twarzy, a gdy wreszcie sz贸stemu, Rekuciowi, w oczy za艣wieci艂, zda艂o mu si臋, 偶e powieki nieszcz臋snego zadrga艂y troch臋 od blasku.
Wi臋c postawi艂 na ziemi kaganek i zacz膮艂 wstrz膮sa膰 z lekka rannym.
- Reku膰, Reku膰! - wo艂a艂 - to ja, Kmicic!...
Za powiekami pocz臋艂a drga膰 i twarz, oczy i usta otwiera艂y si臋 i zamyka艂y na przemian.
- To ja! - rzek艂 Kmicic.
Oczy Rekucia otwar艂y si臋 na chwil臋 zupe艂nie - pozna艂 twarz przyjaciela i j臋kn膮艂 z cicha :
- J臋dru艣!... ksi臋dza!...
- Kto was pobi艂?! - krzycza艂 Kmicic chwytaj膮c si臋 za w艂osy.
- Bu-try-my... - ozwa艂 si臋 g艂os tak cichy, 偶e ledwie dos艂yszalny.
Po czym Reku膰 wypr臋偶y艂 si臋, zesztywnia艂, otwarte oczy stan臋艂y mu w s艂up i skona艂.
Kmicic poszed艂 w milczeniu do sto艂u, postawi艂 na nim kaganek- sam siad艂 na krze艣le i pocz膮艂 r臋koma wodzi膰 po twarzy jak cz艂owiek, kt贸ry, ze snu si臋 zbudziwszy, sam nie wie, czy ju偶 si臋 rozbudzi艂, czy widzi jeszcze senne obrazy przed oczyma.
Nast臋pnie zn贸w spojrza艂 na le偶膮ce w mroku cia艂a. Zimny pot wyst膮pi艂 mu na czo艂o, w艂osy zje偶y艂y si臋 na g艂owie i nagle krzykn膮艂 tak strasznie, 偶e a偶 szyby zadrga艂y w oknach :
- Bywaj, kto 偶yw ! bywaj !
呕o艂nierze, kt贸rzy roztasowywali si臋 w czeladnej, pos艂yszeli 贸w krzyk i p臋dem wpadli do izby. Kmicic ukaza艂 im r臋k膮 na le偶膮ce pod 艣cian膮 trupy.
- Pobici! pobici! - powtarza艂 chrapliwym g艂osem.
Oni rzucili si臋 patrze膰; niekt贸rzy nadbiegli z 艂uczywem i pocz臋li w oczy 艣wieci膰 nieboszczykom. Po pierwszej chwili zdumienia wszcz膮艂 si臋 gwar i zamieszanie. Przylecieli i ci, kt贸rzy ju偶 si臋 byli pok艂adli w stajniach i oborach. Dom ca艂y zaja艣nia艂 艣wiat艂em, zaroi艂 si臋 lud藕mi, a w艣r贸d tego zam臋tu, nawo艂ywa艅, pyta艅 jedni tylko pobici le偶eli pod 艣cian膮 r贸wno i cicho, oboj臋tni na wszystko i - przeciw swej naturze - spokojni. Dusze z nich wysz艂y, a cia艂 nie mog艂y rozbudzi膰 ani surmy do bitwy, ani brz臋k kielich贸w do uczty.
Tymczasem w gwarze 偶o艂nierskim coraz bardziej przemaga艂y okrzyki gro藕by i w艣ciek艂o艣ci. Kmicic, kt贸ry dot膮d by艂 jakby nieprzytomny, zerwa艂 si臋 nagle i zakrzykn膮艂:
- Na ko艅 !...
Ruszy艂o si臋, co 偶y艂o, ku drzwiom. Nie up艂yn臋艂o i p贸艂godziny, ju偶 stu przesz艂o je藕d藕c贸w lecia艂o na z艂amanie karku po szerokiej, 艣nie偶nej drodze, a na ich czele lecia艂 pan Andrzej, jakby go z艂y duch op臋ta艂, bez czapki, z go艂膮 szabl膮 w r臋ku. W ciszy nocnej rozlega艂y si臋 dzikie okrzyki:
- Bij! morduj!...
Ksi臋偶yc dosi臋gn膮艂 w艂a艣nie najwy偶szej wysoko艣ci w swej drodze niebieskiej, gdy nagle blask jego pocz膮艂 si臋 miesza膰 i zlewa膰 z r贸偶owym 艣wiat艂em wychodz膮cym jakby spod ziemi; stopniowo niebo czerwienia艂o coraz bardziej, rzek艂by艣, od zorzy wstaj膮cej, a偶 wreszcie krwawa czerwona 艂una obla艂a ca艂膮 okolic臋. Jedno morze ognia szala艂o nad olbrzymim za艣ciankiem Butrym贸w, a dziki 偶o艂nierz Kmicicowy, w艣r贸d dymu, po偶ogi i skier buchaj膮cych s艂upami do g贸ry, mordowa艂 w pie艅 przera偶on膮 i o艣lep艂膮 z trwogi ludno艣膰...
Zerwali si臋 ze snu mieszka艅cy pobliskich za艣ciank贸w. Wi臋ksze i mniejsze gromady Go艣ciewicz贸w Dymnych, Stakjan贸w, Gasztowt贸w i Domaszewicz贸w zbiera艂y si臋 na drogach, przed domami, i pogl膮daj膮c w stron臋 po偶aru podawa艂y sobie z ust do ust trwo偶liwe wie艣ci: 揅hyba nieprzyjaciel wtargn膮艂 i pali Butrym贸w... To niezwyczajny po偶ar!"
Huk rusznic dochodz膮cy od czasu do czasu z oddali potwierdza艂 te przypuszczenia.
- P贸jd藕my na pomoc! - wo艂ali 艣mielsi - nie dajmy braciom gin膮膰...
A gdy tak m贸wili starsi, ju偶 m艂odsi, kt贸rzy dla om艂ot贸w zimowych nie poszli do Rosie艅, siadali na ko艅. W Krakinowie i w Upicie pocz臋to bi膰 w dzwony po ko艣cio艂ach.
W Wodoktach ciche pukanie do drzwi zbudzi艂o pann臋 Aleksandr臋.
- Ole艅ko! wstawaj! - wo艂a艂a panna Franciszka Kulwiec贸wna.
- Niech ciotuchna wejdzie! - Co tam si臋 dzieje?
- Wo艂montowicze si臋 pal膮!
- W imi臋 Ojca i Syna, i Ducha 艢wi臋tego!
- Strza艂y a偶 tu s艂ycha膰, tam bitwa! Bo偶e, zmi艂uj si臋 nad nami!
Ole艅ka krzykn臋艂a strasznie, po czym wyskoczy艂a z 艂贸偶ka i pocz臋艂a spiesznie szaty narzuca膰. Cia艂o jej dygota艂o jak we febrze. Ona jedna domy艣li艂a si臋 od razu, co to za nieprzyjaciel napad艂 nieszcz臋snych Butrym贸w.
Po chwili wpad艂y rozbudzone niewiasty z ca艂ego domu z p艂aczem i szlochaniem. Ole艅ka rzuci艂a si臋 na kolana przed obrazem, one posz艂y za jej przyk艂adem i wszystkie pocz臋艂y odmawia膰 g艂o艣no litani臋 za konaj膮cych.
By艂y zaledwie w po艂owie, gdy gwa艂towne ko艂atanie wstrz膮sn臋艂o drzwiami od sieni. Niewiasty zerwa艂y si臋 na r贸wne nogi, okrzyk trwogi wyrwa艂 si臋 im z piersi:
- Nie otwiera膰! nie otwiera膰!
Ko艂atanie ozwa艂o si臋 z podw贸jn膮 si艂膮, rzek艂by艣: drzwi wyskocz膮 z zawias. Tymczasem mi臋dzy zgromadzone niewiasty wpad艂 pacholik Kostek.
- Panienka ! - wo艂a艂 - jaki艣 cz艂ek stuka; otwiera膰 czy nie?
- Samli jest?
- Sam.
- Id藕, otw贸rz!
Pacho艂ek skoczy艂, ona za艣 chwyciwszy 艣wiec臋 przesz艂a do izby jadalnej, za ni膮 panna Franciszka i wszystkie prz膮dki.
Zaledwie zdo艂a艂a postawi膰 艣wiec臋 na stole, gdy w sieni da艂 si臋 s艂ysze膰 szcz臋k 偶elaznej zawory, skrzypienie otwieranych drzwi i przed oczyma niewiast ukaza艂 si臋 pan Kmicic, straszny, czarny od dymu, krwawy, zadyszany i z ob艂膮kaniem w oczach.
- Ko艅 mi pod lasem pad艂! - krzykn膮艂 - 艣cigaj膮 mnie!..
Panna Aleksandra utkwi艂a we艅 oczy:
- Wa艣膰 spali艂e艣 Wo艂montowicze?
- Ja!... Ja!...
Chcia艂 co艣 dalej m贸wi膰, gdy wtem od strony drogi i lasu doszed艂 odg艂os okrzyk贸w i t臋tent koni, kt贸ry zbli偶a艂 si臋 z nadzwyczajn膮 szybko艣ci膮.
- Diabli po m膮 dusz臋!... dobrze! - krzykn膮艂 jakby w gor膮czce Kmicic.
Panna Aleksandra w tej偶e chwili zwr贸ci艂a si臋 do prz膮dek:
- Je艣li b臋d膮 pyta膰, powiedzie膰, 偶e nie masz tu nikogo, a teraz do czeladnej i ze 艣wiat艂em tu przyj艣膰!...
Po czym do Kmicica:
- Wa艣膰 tam! - rzek艂a ukazuj膮c na przyleg艂膮 izb臋.
I prawie przemoc膮 wepchn膮wszy go przez otwarte drzwi, zamkn臋艂a je natychmiast.
Tymczasem zbrojni ludzie zape艂nili podw贸rzec i w mgnieniu oka Butrymi, Go艣ciewicze, Domaszewicze i inni wpadli do domu. Ujrzawszy pann臋 wstrzymali si臋 w izbie jadalnej - ona za艣 stoj膮c ze 艣wiec膮 w r臋ku zamyka艂a sob膮 drog臋 do dalszych drzwi.
- Ludzie ! co si臋 dzieje? czego tu chcecie? - pyta艂a nie mru偶膮c oczu przed gro藕nymi spojrzeniami i z艂owrogim blaskiem go艂ych szabel.
- Kmicic spali艂 Wo艂montowicze! - krzykn臋艂a ch贸rem szlachta.-Pomordowa艂 m臋偶贸w, niewiasty, dzieci! Kmicic to uczyni艂!...
- My ludzi jego wybili! - rozleg艂 si臋 g艂os Butryma J贸zwa teraz jego g艂owy chcemy!...
- Jego g艂owy! krwi! Rozsieka膰 zb贸jc臋!
- Go艅cie go! - zawo艂a艂a panna. - Czeg贸偶 tu stoicie? go艅cie!
- Zali nie tu si臋 schroni艂? My konia pod lasem znale藕li...
- Nie tu! Dom by艂 zawarty! Szukajcie w stajniach i oborach.
- W las uszed艂! - zawota艂 jaki艣 szlachcic. - Hej偶e, panowie bracia !
- Milcze膰! - hukn膮艂 pot臋偶nym g艂osem J贸zwa Butrym. Po czym zbli偶y艂 si臋 do panny.
- Panno! - rzek艂. - Nie ukrywaj go!... To cz艂ek przekl臋ty!
Ole艅ka podnios艂a obie r臋ce nad g艂ow臋.
- Przeklinam go wraz z wami!...
- Amen! - krzykn臋艂a szlachta. - Do zabudowa艅 i w las! Odnajdziem go! Haj偶e na zb贸ja!
- Haj偶e ! Haj偶e !
Szcz臋k szabel i st膮panie rozleg艂y si臋 na nowo. Szlachta wypad艂a przed ganek i siada艂a co pr臋dzej na ko艅. Cz臋艣膰 jej szuka艂a jeszcze czas jaki艣 w zabudowaniach, w stajniach, oborach, w odrynie - potem g艂osy pocz臋艂y si臋 oddala膰 w stron臋 lasu.
Panna Aleksandra nas艂uchiwa艂a, dop贸ki zupe艂nie nie znik艂y, po czym zapuka艂a gor膮czkowo do drzwi komnaty, w kt贸rej ukry艂a pana Andrzeja.
- Nie ma ju偶 nikogo! wychod藕 wa艣膰!
Pan Kmicic wytoczy艂 si臋 z izby jak pijany.
- Ole艅ka!... - zacz膮艂.
Ona wstrz膮sn臋艂a rozpuszczonymi w艂osami, kt贸re pokrywa艂y niby p艂aszczem jej plecy.
- Nie chc臋 ci臋 widzie膰, zna膰! Bierz konia i uchod藕 st膮d!..
- Ole艅ka! - j臋kn膮艂. Kmicic wyci膮gaj膮c r臋ce.
- Krew na wa膰pana r臋ku jako na Kainowym! - krzykn臋艂a odskakuj膮c jakby na widok w臋偶a. - Precz, na wieki !..
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
04 (131)2006 04 Karty produkt贸w04 Prace przy urzadzeniach i instalacjach energetycznych v1 104 How The Heart Approaches What It Yearnsstr 04 07 maruszewski[W] Badania Operacyjne Zagadnienia transportowe (2009 04 19)Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14MIERNICTWO I SYSTEMY POMIAROWE I0 04 2012 OiOr07 04 ojqz7ezhsgylnmtmxg4rpafsz7zr6cfrij52jhi04 kruchosc odpuszczania rodz2Rozdzia艂 04 System obs艂ugi przerwa艅 sprz臋towychKNR 5 04egzamin96 06 04wi臋cej podobnych podstron