Krzysztof Kąkolewski - Jak umierają nieśmiertelni
Krzysztof Kąkolewski
Jak umierają nieśmiertelni
To, co prezentuję Czytelnikom, należy do
gatunku, który nazywam "baśnią udokumentowaną". Kopciuszki, sierotka
Marysia, babcia i wilk są wśród nas. Stali się postaciami literackimi, bo
zapragnęli nimi być. Zmyślili siebie. Udawanie jest epidemią współczesności.
W straszliwej masie trzech miliardów człowiek, aby być inny od innych, posługuje
się literaturą, filmem, telewizją, by "dotworzyć" siebie. O głównym
bohaterze tej historii piszę, że jego życie było "opowiadaniem ludowi o
tym, jak on żyje". Wymyślił siebie do tego stopnia, że nie wiadomo,
jaki był - czy raczej: jaki by był. Automitologizacja, autokreacja,
przeinaczenie własnego życia doprowadziło do jego zniszczenia. "Wtórność
to niezdolność do eksploatacji własnej osobowości" - powiedział
Stanisław Dygat, który poddał mi myśl napisania tej historii. Jest ona
opowiadaniem, jak to jej bohater opowiadał o sobie, jest dalszym ciągiem tej
opowieści - czyli próbą wniknięcia w jego styl, język, konwencję, musiałem
więc opisać go takim, jakim on siebie widział.
Przeznaczenie, jak zobaczymy, zgotowało mu śmierć
z ręki ludzi, którzy podobnie jak on nie umieli przyjąć miejsca w świecie.
Nazwali siebie czcicielami szatana, a w gruncie rzeczy poszło o odrzucenie
piosenki, bo Manson, nim udał, że pokochał szatana, w skrytości pragnął
kariery Beatlesów. Nieprawdziwe życie zostało zakończone śmiercią zmyśloną,
opartą na scenariuszu filmowym.
*
W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman
Polański był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy
wiedziano, że podbije świat. Ale kiedy
przedstawił temat kolejnego filmu szkolnego, pojawił się cień zwątpienia.
Scenariusz przewidywał, że Polański nakręci "etiudę dokumentalną" o
balu kostiumowym, który miał odbyć się w szkole. Słynna szkoła mieściła
się w pałacyku otoczonym przez park; udekorowany lampionami, stanowił dobre tło,
ale jakiego materiału dramatycznego mogła dostarczyć studencka maskarada?
Polański rozstawił kamery. W chwili gdy orkiestra, składająca się z uczniów
szkoły, zaczęła rozwijać jazzowy motyw: "Gdy święci idą do raju",
zza muru między bawiących się wpadł kamień.
Rozlegają się gwizdy, wycia, wrzaski.
Kilkunastoosobowa banda przeskakuje przez żelazną bramę, mur i rzuca się na
studentów. Tańczący uciekają, rozlegają się krzyki przerażenia, jęki, wołania
o pomoc. Grupa wysportowanych uczniów stawia opór. Banda wypiera ich w
kierunku orkiestry i masakruje. Kto może, ucieka do budynku szkoły. Kamery
pracują cały czas. Rejestrują, jak chuligani zwyciężają i demolują park.
Na drugi dzień okazało się, że studentów
zaatakowała banda z Widzewa wynajęta przez Polańskiego. Każdy chuligan
otrzymał za napad dniówkę statysty. W ten sposób powstała etiuda
"Rozbijemy zabawę". Jest do dziś w archiwum szkoły filmowej. Bici
koledzy Polańskiego, dlatego że byli nieświadomi, niedobrze odegrali rolę
bitych. Nie wpłynęło to na aurę otaczającą Polańskiego.
Koledzy wybaczyli mu, mimo że szwankowała reżyseria,
pozostawiająca za duży margines przypadkowemu rozwojowi wydarzeń.
Ale wywołanie wydarzeń, prowokowanie było jego
normalnym życiem - opowiada Janusz Majewski. Oto do zatłoczonego tramwaju, w
godzinie powrotu z pracy, wsiada Polański. W czasach kiedy szary strój był
niejako mundurem, on ubrany jest w czerwoną koszulę i skarpetki; siada
naprzeciw starej kobiety; budzi swoim strojem jej zgorszenie, które narasta,
gdy Polański nie opuszcza wzroku, ale zaczyna przedstawienie tylko dla
niej, w nią wymierzone: tańczy, gwiżdże, przytupuje. Niechęć kobiety
zamienia się w jawną nienawiść. Nagle szydzący błazen wpada w zapamiętanie,
które przeradza się w atak. Rzucają nim drgawki, zwija się, jęczy w
konwulsjach, jakby na oczach tej kobiety spotkała go kara za kpiny. Skłonna już
jest mu wybaczyć, współczuć, kiedy on spogląda na zegarek, mówi spokojnym
głosem: "dość" i wysiada z tramwaju. Rzucanie bigosem z szafy - to
dla Polańskiego "śnieg pada". Czekał skulony na szafie na Majewskiego,
żeby w ciemności skoczyć na niego, gryząc w szyję i wyjąc: "Wampir!
Wampir!" Polański wolał odgrywać to, co miał opowiadać. Kiedy opowiadał,
jak ktoś upada, zaznaczał to słowem i sam upadał, budząc wściekłość
kelnerów w wytwornych restauracjach.
Już jako dziecko grał na scenie, w teatrze w
Krakowie: jako elf, dziecko pułku, aniołek. Tylko Rynek oddziela jego dom od
miejsca, koło którego często przechodził, a gdzie niedługo przed jego
urodzeniem Kraków powrócił na dzień do czasów, gdy był centrum wiedzy
tajemnej i studiował tu Faust. Poszła wieść przez Kraków. Byli tacy, co w
oparach bezsensu, przywidzeń i grozy uwierzyli w nią. Wydarzenie opisuje w
"Czarach i czartach polskich" Julian Tuwim:
"W klinice ginekologicznej na Kopernika dziesięcioletnia
Żydówka porodziła diabełka z rogami, kopytkami i ogonem". Niektórzy mówili,
że widzieli go na własne oczy, przykutego łańcuchem w parterowej sali
kliniki. Kiedy chciano go ochrzcić - mówiono - błyskawica rozdarła obłoki
i przeleciała nad kościołem, który zatrząsł się w posadach, a księdzu
wypadło kropidło z ręki. Doktorzy próbowali otruć diabła. Na próżno
dawali mu najsilniejsze trucizny, one karmiły go, wzmacniały jego siłę.
Ludzie biegli ku ulicy Kopernika. Tłumy tarasowały ulicę. Pod wieczór wzrosły
do kilku tysięcy. Zaczął się szturm do kliniki. Przyjechała policja,
szarżowała, tłumy rozproszyły, się, potem wróciły, czekały do późnej
nocy, kiedy rozeszła się wieść, że diabeł został wywieziony do Berlina.
Powstaje jeszcze etiuda filmowa: groźne, mroczne
wnętrze, ktoś śpi na łóżku, od drzwi podchodzi ktoś inny, wyciąga mały
scyzoryk i zabija śpiącego. Potem Polański tworzy "Ssaki".
"Ssaki" to dwaj ludzie: jeden służy za siłę pociągową drugiemu. Ten
pogania go jak konia. Potem role się odwracają. Ale obaj, mimo że poganiani
brutalnie, godzą się na to, jakby poddanie się tej roli było zarazem świadomą
pomocą temu, kogo wieziemy. Jedzie ten, kto oszuka, a zarazem wzruszy.
Od tego filmu zaczyna się oszałamiająca
kariera filmowa Polańskiego, a z nią historia, którą chcę opisać. Przy tym
filmie doszło do scementowania przyjaźni między Romanem Polańskim a
Wojciechem F. Film "Ssaki", jedyny film, który powstał w krajach Europy
Wschodniej za pieniądze osoby prywatnej, finansował Wojtek.
"Ojciec Wojciecha urodził się na milionera i
był nim. Cokolwiek zobaczył, stawało się towarem. Pieniądze - mówiono
- ścigają go nieustannie, prześladują. Miał talent posiadania, ale uważał
się za człowieka pracy, który pracuje w pieniądzu".
Był zarazem człowiekiem uczciwym. Już przed
wojną bogaty, dofinansowywał Łódzką Wolną Wszechnicę. Było mu
przeznaczone być człowiekiem wielkiego businessu, ale zmiany powojenne
pozbawiły go losu, który miał stać się jego udziałem. Jego dramatem było,
że aby choć w części być sobą: robić interesy, musiał łamać prawo
skierowane przeciw ludziom takim jak on. Stworzył więc, jak ją nazywano,
"organizację zaufania", w której mieli etaty i pełnili funkcje członkowie
jego rodziny i przyjaciele. Była to organizacja patriarchalna, feudalna, ale
podobna w strukturze do kapitalistycznego koncernu. Wszystko opierało się na
autorytecie i zaufaniu do szefa, który był zarazem patriarchą, opiekunem, a
wymagał tylko nieustannej gotowości na rozkazy i mobilności, na przykład
jeden z członków brał wielkie pieniądze za to, że jest na posadzie państwowej:
służył na wypadek, gdyby potrzebny był człowiek pracy.
"Pracował" w wełnie, zgodnie z łódzką
tradycją. Jak mówi się, miał własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który
był tak potężny, że jego decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na
notowania rynku czarnogiełdowego w Polsce. Jego agenci skupu dolarów
przemierzali cały kraj. Jedna z kurierek przewoziła dolary w beciku swojego
rocznego synka. Gdy stworzył koncern - pokochał go. I oni kochali go nie jak
krewnego, ale jak ojca, opiekuna, który kierował ich krokami.
W tym świecie wzrastał Wojtek; w kulcie osobowości
ojca, przystojnego mężczyzny o doskonałych manierach, zarazem potężnego.
Ponieważ żądania dzieci nigdy nie mogły doścignąć możliwości
otrzymywania, składały tylko zamówienia na pieniądze. Dostawały wysokie
pensje za samo istnienie. Zarazem były posłuszne ojcu. Wojtek od dzieciństwa
miał wyznaczoną przyszłą funkcję w koncernie i zgodnie z tym zaczął
studia na wydziale włókienniczym Politechniki Łódzkiej. Miał być szyldem,
objąć techniczną stronę tajnego koncernu wełnianego, a w przyszłości
odziedziczyć. Jednak Wojtek inaczej traktował gang, w którym wzrastał.
Widział w nim tylko organizację nastawioną na zdobywanie nielegalnego
krociowego dochodu, nie dostrzegał wysiłku organizacyjnego, ryzyka,
ponoszonych kar i ofiar. Przekonania, jakie wyrobił sobie, można by określić
jako ideologię antypracy. Cytował wypowiedź pewnego rekina podziemia:
"Każdy, kto nie ma choć miliona (* Rzecz dzieje
się w czasach przed inflacją, gdy za dolara na czarnym rynku płacono 35 zł.),
jest głupcem, o którym nie warto mówić".
Będąc na drugim roku Politechniki, Wojtek poznał
uczennicę ósmej klasy szkoły ogólnokształcącej, Ewę. Bóg tworząc ją, a
ona nadając sobie to imię - zamiast Marii, które otrzymała na chrzcie -
dostosowali się do poetyki historii, w której miała wziąć udział swoim życiem.
Mając piętnaście lat, idąc łódzką ulicą z koleżanką, otrzymała jeden
ze znaków, że jest piękna: została otoczona przez chuliganów, którzy zaczęli
zdzierać jej sukienkę i szarpać za włosy. W tej chwili usłyszała pisk
opon, na chodnik wjechał samochód amerykańskiej marki, roztrącając bandę.
Z wozu wyskoczył barczysty młody chłopak, który straszliwym ciosem rzucił
jednego chuligana na ziemię, a drugiego kopniakiem złożył na dwie połowy,
po czym jak książę, z rykiem silnika, zarzucając potężnym wozem, uwiózł
ocaloną. Taka jest legenda. Prostuje ją Ewa: "To było trudniejsze". Była
banda "Kłaka" z Bałut. Nienawidzili studentów. Przyszli na zabawę
Politechniki. Porządkowi bali się ich zatrzymać. Zajęli galerię, patrzyli,
potem zeszli: wybrali Ewę. Otoczyli ją, kręcąc pękami kluczy, pozornie
niewinny gest; zapowiadał walkę techniką kluczową: bicie kluczami. Zjawił
się jakiś chłopak, uderzył bykiem. Zaczęła się ogólna bójka. Zabawa była
rozbita, ale ten chłopak wyprowadził ją. Myślała, że jest też z Bałut, z
innej bandy, która walczyła bykiem w każdej pozycji. Wiązali sobie ręce i
ćwiczyli, aż coś złego działo się z ich mózgami. Po chwili dowiedziała
się, że to sam F. junior. Wojtek zmyślił siebie, był postacią literacką
na długo, nim został opisany. Jego życie było "opowieścią ludowi o życiu
Wojtka". Mówiono, że odziedziczył po ojcu talent: jak ojciec był artystą
pieniądza, on był artystą życia. Jak inni wypowiadają się w dziele, które
budzi oczarowanie lub zgrozę, on wypowiadał się swoim życiem. Był
wysportowany, silny, grał silnego człowieka, gangstera, niektórzy dopatrują
się w tym kompleksu ojca:
"On był potęgą pokrywając to łagodnością
- był wszystkim, jak Stwórca. Wojtek tylko grał silnego człowieka, w
rzeczywistości bał się życia, tego, że nie sprosta nigdy ojcu, i był
bezbronny. Ojciec okazywał Wojtkowi, że w niego nie wierzy. Wojtka to bolało".
Zaczął się między nimi konflikt, gdy Wojtek
porzucił swoją pierwszą postać: dziedzica podziemnego koncernu, a wszedł w
drugie wcielenie. Ojciec zagroził, że go wydziedziczy, że cofnie dotacje, ale
Wojtkowi właśnie poddała tę kreację magia szeptu: "to jego syn", gnąca
kelnerów. Łódź nie była zniszczona, a ludność rozproszona. Pamięć
hulanek fabrykantów i gangsterów łódzkich, na tle nędzy "pomnika
pierwotnej akumulacji", tanich dziewcząt, szampana w gabinetach
restauracyjnych, pozostała. Jednak Wojtek nie kontynuował tej tradycji w sposób
prosty.
Dokonał on osobliwego zaszczepienia na tym
gruncie stylu życia, który stworzył Marek Hłasko. W tych czasach Marek nie słyszał
nawet o Wojtku, ale on wierzył w niego i marzył, żeby go spotkać. Wojtek
zafascynowany był nie jego literaturą, ale stylem życia. Z kolei rodowód hłaskoizmu
wyprowadzany jest z połączenia wątków przybyszewszczyzny, hemingwayizmu i
deanizmu. Hłaskoidzi wprowadzili do życia i literatury rygor używania
wulgarnego leksykonu. Dotychczasowe słowa, zużyte, uległe inflacji, zastąpiono
kilku mocnymi słowami. Jeden z przyjaciół Wojtka potrafi opowiedzieć długą
historię, w której rolę wszystkich rzeczowników gra słowo na literę
"k", a rolę czasowników wypełnia czasownik na "p", przymiotniki
zaś budowane są od tych słów. Wojtek dodał do tego samochody i kobiety w
roli zbytkownych przedmiotów. Doczepiał się, na długo nim powstał termin
"playboy", do długich komet i pociągów towarzyskich, w których rola
lokomotywy była zmienna, a wagonami były piękne dziewczęta i chłopcy.
Marek przylepiał kelnerom do czoła stuzłotówki,
za co został pobity, u Wojtka - inaczej niż u Hłaski - były one śniegiem,
czerwonym śniegiem. Nim jeszcze było słowo "sex-party", Wojtek
organizował ubawy zwane "wojtkowiskami", na których miłość zwana była
"wojtkowaniem" z udziałem "prządek z kawiarni Honoratka". Wśród
nich najsłynniejsza była "Dziewica Nowo-Orleańska". Wychowana w
drobnomieszczańskim domu, miała narzeczonego, za którego pragnęła wyjść
za mąż, a on wymagał, żeby do ślubu była dziewicą, stała się więc
mistrzynią miłości zwanej u nas francuską.
Zebrawszy powiedzenia Hłaski i hłaskoidów
Wojtek buduje filozofię "zwisu", uważania zabaw i rozkoszy za jedyny
obowiązek, pracę, rodzaj zawodu. Wojtek widzi w życiu grę hazardową z jedną
wygraną, albo inaczej - za grę "we wszystko". Gra w numerki na pieniądzach,
w łódzką grę "dziewiąty wał", w samochody. Zakłada się o czas
przejazdu z Targowej pod "Bristol", z Krakowa do Zakopanego, z Łodzi do
Warszawy. Czasem wygraną, za jej zgodą, jest dziewczyna. Gra w pływaka polegała
na tym, że Wojtek, który znakomicie pływał, przychodził na Legię w czasie
treningów zawodników średniej klasy i wyzywał ich. Oni, przekonani, że widzą
frajera, w dodatku na lekkiej bani, na jakiej zawsze był Wojtek, przyjmowali
wysokie zakłady. Przegrywali, a Wojtek brał pieniądze i mówił: "uczciwie
zapracowałem na obiad". Wojtek nie grał dla gry, ale dla zarobku. Była
też "gra w ludzi". Wybierał w restauracji stolik zajęty przez cztery
osoby i obstawiał: "jakie rozwiną się układy męsko-damskie, w którą
stronę się kto upije, kto lewoskrętnie, czy będzie łupanina". Kiedy
kiwał się stolik, Wojtek wkładał czasem pod krótszą nogę pięćsetzłotówkę,
którą ostentacyjnie składał, zgadując, kto ją porwie, i śledząc reakcje
tych, którzy oczekiwali na jego wyjście.
Urok Wojtka nie polegał na tym, że miał pieniądze.
K .T. Toeplitz widzi jego źródło w bezmiarze czasu: mógł zawsze go ofiarować
kobiecie, towarzyszyć jej wszędzie, nieustannie: do krawcowej, modystki, czekać
u fryzjera, opiekować się nią, choćby z nudów - był dobry, doskonaląc w
miarę mijania lat swój kunszt, w czasie gdy inni tracili czas na pracę. Ewa
opowiada, że ich małżeństwo zawarte było na uroczystej mszy w katedrze w
obecności ocalałego mieszczaństwa Łodzi. Ewa strasznie płakała. Wojtek od
razu uciekł gdzieś. Potem ona była sama z dzieckiem nad morzem, pchając wózek
bulwarem, ubrana wyłącznie w męski sweter, a za nią piętnastu zalotników.
Pogodzili się. Wojtek kupił jej cztery baloniki i spali w dziecinnym białym
łóżeczku z siatką. Potem pobił ją, ona wyskoczyła z taksówki w biegu.
Potem przepraszał ją: "Ja cię biłem za swoje sprawy". Zatelefonował
skądś: "Ja cię tak strasznie kocham, kurwo, z kim leżysz?" - a ona
słyszała szept jakiejś dziewczyny. "Były euforie, potem kace, nie
wiedzieliśmy, jaki jest dzień, jaki miesiąc". Wojtek ciągnął ją na
balety, gdzie zakrywał jej oczy, nauczył ją pływać stylem klasycznym, bić
pięścią jak mężczyzna. Ewa opowiada: "Matka Wojtka podejrzewała mnie, że
żyję z jego braćmi, z jej mężem, że widzę w nich jak kurwa oddział
wojska, jak nauczycielka klasę, a ja widziałam w nich Wojtka, tylko
doskonalszego". Nienawidziły panie Ewy. Uknuto intrygę, żeby na
najekskluzywniejszym balu w Polsce Ewa i jedna z najsławniejszych aktorek były
w identycznej kreacji. Aktorka spojrzała z wściekłością na Ewę. Ewa
powiedziała: "No tak, kurwa i artystka w takich samych sukniach".
Jasna blondynka, wróżąca z kart i z ręki,
prowadziła handel wymienny z Cygankami na wróżby. Czasem odwróci czyjąś rękę,
popatrzy, odepchnie, czasem tę rękę nieoczekiwanie pocałuje. Umie rzucać zły
urok: rysuje sylwetki i zaznacza organy wewnętrzne czerwoną kredką, a w nie
wbija szpilki: w wątrobę jedenaście, w śledzionę jedną, w serce jedną.
"Szpilka to narzędzie pracy kobiety i narzędzie czarów" - mówi. Jej
walka z Wojtkiem staje się walką na zdrady. "Kiedy spotkaliśmy się,
wiedzieliśmy, że nie możemy siebie zdradzić naprawdę. Napisałam testament,
że jak umrę, chcę być pogrzebana tam, gdzie Wojtek. On powiedział: jeśli
mnie kochasz, skocz pod tramwaj - i ja skoczyłam, tylko on był szybszy i
wyciągnął mnie. Potem znów zerwaliśmy, potem on napisał list: Jeśli masz
Boga w sercu, zlituj się nade mną. A ona zamówiła sobie wizytówkę: "Ewa
F. w podróży" wzorem fin de siecle'u. Objechała Polskę, żeby stworzyć,
jak powie później, "fakty nieodwracalne, żeby nie moc wrócić do
Wojtka". Nad ranem zgłosiła się sama do izby wytrzeźwień, żeby i to
zaliczyć. Rodzina Wojtka przejęła prawa opieki nad dzieckiem. Ewa, bezsilna,
w uniesieniu przeklęła ród Wojtka.
Zetknięcie Wojtka ze szkołą filmową w Łodzi
było nieuchronne. Nastąpiła osobliwa unia, realizująca się w łódzkim
SPATiF-ie: "pieniądza", który uosabiał syn przemysłowca, i
"sztuki", którą reprezentowali filmowcy. Wojtek znalazł swoje nowe
wcielenie - przyjaciela artystów. Głównym przedmiotem jego fascynacji stał
się Polański. Było to wzajemne. Fantazja Wojtka i Polańskiego uzupełniały
się. Przedsiębiorstwo "Ssaki", w które zainwestował Wojtek, było
zorganizowane na zasadzie socjalistycznej, nawet z dietami służbowymi, a
zarazem kręcenie było nieustannym happeningiem, obrzędem, zabawą. Lepili bałwany,
tarzali się w śniegu; kiedyś Wojtek rzucił siedem tysięcy złotych setkami
pod wiatr, który rozniósł je po halach. Tego dnia zdjęć nie było, bo
wszyscy szukali "śniegu" na śniegu. Czerwony śnieg stopniał nad
ranem.
Pozostało wiele opisów bójek Wojtka, ale
najbardziej wyraził się jego styl walki w bójce na wieczorze poetyckim w
Mikołajkach. Polański dał Wojtkowi pracę ratownika w ekipie filmowej "Noża
w wodzie". Wojtek złamał rękę, mimo to mówił: "Dopłynę i uratuję,
kogo trzeba". Kazał się ucharakteryzować na ofiarę zbrodni: ze straszną
raną, wybitym okiem. Pewnego dnia pił od rana ze stolarzem ekipy. Przeczytał
afisz o spotkaniu autorskim. "Zobaczysz pierwszy raz w życiu poetę"
- zadecydował Wojtek i weszli. Stolarz podszedł do mównicy i zaczął się
przyglądać poecie. Zbliżył się do niego tak bardzo, że prawie dotykał go
twarzą i tak pozostał bez ruchu. Uczestnicy wieczoru poezji, wśród których
była załoga statku "Chopin" z kapitanem na czele, rzucili się na
stolarza. Zadarto mu marynarkę na głowę i zaczęto bić. Wtedy podszedł
Wojtek z prawą ręką prostopadle sterczącą na szynie, lewą ręką uderzył
krzesłem w sam środek, rażąc kapitana statku "Chopin", po czym
najspokojniej wrócił na swoje miejsce i usiadł. Miłośnicy poezji nie podjęli
walki, maskując to opieką nad rannym kapitanem.
Według niektórych Wojtek nie lubił się bić,
podobno skarżył się: "Nie chcę, boję się, ale kiedy sytuacja dojrzeje,
zapada cisza i wszyscy czekają na mnie, muszę uderzyć". Bił
dziewczyny, jedną razem z matką zamknął w łazience i więził wiele godzin.
Kiedyś pobił kolegę, kiedy zobaczył krew, upadł przed nim na kolana i rozpłakał
się. Płakał często. Bójki, przekroczenia przepisów drogowych powodowały,
że Wojtek bez przerwy dostawał wezwania na przesłuchania, rozprawy, do zapłacenia
grzywien. Przekazywał je swojemu nadwornemu adwokatowi, którego zatrudnił na
stałe, wzorem ojca, i płacił pensję, choć nieregularnie. "Lolita",
przyjaciółka Ewy, jedna z dziewcząt najmodniejszych na początku lat sześćdziesiątych,
która zasłynęła tym, że uważała za swój obowiązek zaliczać wszystkich
sławnych i prowadziła indeks, w którym wystawiała im stopnie, zaprosiła
kiedyś Wojtka, chcąc, aby i jego nazwisko znalazło się w jej kolekcji.
Wojtek rzucił się na nią i zaczął ją gwałcić. "Uprzejmie udawałam, że
jestem ofiarą" - opowiadała.
Mówią niektórzy, że nie Wojtek ułożył
historię o sobie, ale wymyślili ją inni: musiał grać siebie takim, jakim
stworzyli go i chcieli mieć artyści. Miał dorobioną twarz. Wpadł na pomysł,
który miał doczekać się realizacji w innych okolicznościach, po latach, i
być może miał decydujący wpływ na późniejsze wydarzenia. Wojtek podchodził
w SPATiF-ie do ludzi i proponował:
- Będę pana ochraniał. Nikt pana nie
tknie. Będzie mi pan płacić 500 złotych za wieczór.
Jako największy wynalazek przypisuje się
Wojtkowi metodę tzw. literacką otwierania butelek. "Żeby ochronić rękę
- (bhp) - przykłada się do ściany dzieło literackie średniej objętości
i uderza o nie dnem butelki. Przez sztukę do prawdy" - mawiał Wojtek.
Jego podziw dla sztuki mieszał się z pogardą
milionera. Czasem któremuś z artystów kazał zjeść zeszyt w kratkę do
pierwszej klasy albo zsunąć się szerokim zsypem na śmieci z trzeciego piętra.
Zaczyna się jednak okres, w którym sztuka zdobywa priorytet w życiu Wojtka.
Pewnej nocy w towarzystwie dwu pięknych, jak to się mówiło wtedy, "wirażek"
zajechał pod warszawski SPATiF, kiedy wychodził zeń sławny pisarz. Wojtek
krzyknął do dziewcząt:
"Wiecie, kto to jest? Na kolana przed nim!"
Dziewczęta uklękły, potem obrażone odeszły, a Wojtek był szczęśliwy.
Nadszedł moment, kiedy Wojtkowi nie wystarczało, że "bawi się z
artystami". Zapragnął "wejść w", uzyskać nobilitację towarzyską,
awans społeczny do środowiska, które uznał za arystokrację drugiej połowy XX
wieku. Początkowo widział siebie w roli producenta, potem zapisał się na
studia filmowe, ale porzucił je. Życie towarzyskie nazywa "rodzajem
gangsterstwa", szczególnie tam, gdzie gromadzi ono samych ludzi mających
wpływy, co tworzy nową jakość. Niektórzy nie lubili Wojtka, uważając go
za snoba, bo zawsze pokazywał się z ludźmi "wspaniałymi", nie
rozumieli, że on pragnął czerpać z nich siłę, blask. Inni twierdzą, że
przyjaźnie i fascynacje Wojtka były sztuczne, że były dla niego szczeblami
awansu towarzyskiego: od inżyniera-prywaciarza, jakim zjawił się pewnego dnia
w łódzkim SPATiF-ie, potrafią wyliczyć sześć osób - stopni wiodących
- do roli narzeczonego słynnej poetki. Poznawszy ją, wziął z jej domu kożuch,
który zostawił Marek Hłasko wyjeżdżając za granicę, i chodził w nim,
jakby chcąc nawiązać kontakt ze swoim mistrzem życia. Przebrany za człowieka,
którego podziwiał, jakby wszedłszy w jego skórę, pokochał tę samą osobę.
Cichy ślub odbył się w Zakopanem. Świadkami byli: Bogumił Kobiela i
Krzysztof Komeda. Przyjechała teściowa z dzieckiem Wojtka i Ewy. Zdjęcie z
uroczystości ukazuje nam pannę młodą w ciemnej sukni, Wojtka w smokingu,
Komedę w swetrze - wszystkich na lekkim gazie. Fotografia jest tak
zrobiona, że nie widać, iż noga nowożeńca tkwi w gipsowym pancerzu po
ryzykownym zjeździe.
Było to w czasie, gdy byt rodu, istnienie
trustu, bogactwo Wojtka wydawały się zagrożone. Ojciec Wojtka, wplątany w
jeden z wielkich procesów gospodarczych, musiał uciekać. Był spokojny, mimo
że świadkowie zwalali wszystko na niego, ponieważ nie obawiali się
konfrontacji, bo do niektórych dotarła wieść, że szef "organizacji
zaufania" jest już za granicą. W rzeczywistości ukrywał się, czekając,
aż odbędzie się inna sprawa, gdzie, jak obliczał, pewne historie wyjdą na
jaw i będzie odciążony od wielu zarzutów. Rok ukrywania się kosztował go
milion złotych. Był przerzucany z meliny na melinę dość często,
zorganizowanym systemem transportu. Z ukrycia dalej kierował koncernem,
przyjmował rodzinę, prowadził życie towarzyskie. Opisano mi jedną z takich
wizyt. Melina to było banalnie urządzone mieszkanie M-3 w bloku. Podano kawę,
ciasteczka, odwiedziny w kryjówce stały się zwykłą wizytą. Kiedy w
telewizji nadano list gończy z fotografią seniora, wszyscy demonstracyjnie
odwrócili się od ekranu. W tym czasie Wojtkowi przyszła myśl, by fantastyczną
plotkę o ucieczce ojca na Zachód zamienić w rzeczywistość.
Wielka ucieczka została zaplanowana przez Wojtka
i niektórych ludzi z tajnego koncernu. Znaleziono kolejarza, który miał
kontakt z pewnym rybakiem w Dziwnowie. Jego kutrem miał senior dopłynąć do
Szwecji. Początkowo opierał się temu planowi, mówił, że jest za stary na
ucieczkę i życie w obcym kraju, że Szwecja może nie udzielić mu azylu, w końcu
uległ ich namowom. Podzielił majątek na dwie połowy: jedną połową wyposażył
rodzinę i koncern, drugą spakował. Rozstawiono wokół meliny czujki w
samochodach. Kiedy okazało się, że niebezpieczeństwa nie ma, kawalkada
Mercedesów i Taunusów ruszyła o szóstej rano w kierunku północno-zachodnim.
Na początku jechała straż przednia badająca, czy nie ma patroli, na końcu
jeden z wujów, jako straż tylna, bez przerwy patrzył w lusterko na szosę za
sobą. Ojciec Wojtka miał przy sobie połowę majątku w złocie i dewizach.
Dojechali na miejsce szczęśliwie, tylko
kolejarz, który podjął się przerzucenia seniora rodu za granicę,
zorganizował wszystko tak, żeby zagarnąć złoto, a właściciela przekazać
władzom. Ojciec Wojtka znalazł się w więzieniu. Wyplatał tam koszyki
najlepiej ze wszystkich. Był najwięcej zarabiającym więźniem. Mówiło się
wtedy: to przez Ewę. Jest czarownicą, przeklęła rodzinę, będą nowe
nieszczęścia.
Jako prezent ślubny Wojtek dostał od ukrywającego
się ojca majątek ziemski, oczywiście na skalę dopuszczalną w kraju Europy
Wschodniej, ale z pałacem. Majątek ten otrzymał kiedyś w jakichś wielkich
rozliczeniach finansowych i zatrzymał go, jak wiele rzeczy i ludzi, których
lubił mieć w pogotowiu latami, aż przydadzą się pewnego dnia. Z majątkiem
kupił, jakby przypisane do niego, małżeństwo Z. Pani Z. cierpiała na
kompleks pożarów, codziennie o zachodzie słońca wołała: pożar, pożar!
Dawny właściciel nie posadził ani jednego
drzewa, ale dobudował do dworu dwie gigantyczne kolumny nadające mu charakter
monumentalny, a zarazem wśród pustych pól przejmująco smutny. Wojtek, znalazłszy
się już w warstwie intelektualistów, postanowił jak prawdziwy arystokrata
uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Chciał robić to na wielką skalę,
rozmach, poczucie miary przejął bowiem od ojca. Jednocześnie jednak gardził
nie tyle pracą, ile pracą na małą skalę, nie dającą ogromnych wyników.
Postanowił zostać nie rolnikiem, ale feudałem. Pośpiech i krzątanina były
dla niego oznaką złego wychowania. Dziwiło go, budziło odrazę podobieństwo
ludzi do mrówek i pszczół, których nie znosił. Tam gdzie nie można było
działać pieniędzmi, był bezbronny. Kiedyś, kiedy nad ranem wracał z
libacji na dachu Triumpha, krzyczał do idących do pracy dziewcząt:
"Robotnice łódzkie! Dlaczego tak rano wstajecie?"
Młody dziedzic wstawał o pół do jedenastej,
jego jedyny wasal, pan Z., nie śmiał go wcześniej budzić. Kiedyś zobaczył,
że na taras wtargnęło stadko baranów. "Co to znaczy? Czyje to
barany?" - krzyczał. - "To panicza barany" - odparł Z. Narzędzia
bardziej
skomplikowane od łopaty określał: "ta rzecz",
udając, że nie może spamiętać nazw.
Przestrzenie wokół pałacu zarosły morzem
chwastów - opowiada poetka. Wszystko dziczało, ginęło, umierało na ich
oczach. Wojtek kazał przeprowadzić sobie specjalną linię telefoniczną z
Warszawy - pod Błoniem miał numer warszawski, całe dnie telefonował,
rachunki przewyższały dwa tysiące miesięcznie. Wynajął w Warszawie
mikrobus, który zapełnił przyjaciółmi, kupił trzy skrzynki wódki, worek
luksusowych konserw, worek bułek i urządził wycieczkę do R., ale potem
przyjaciele, zajęci pracą, nie przyjeżdżali. "Tam gdzieś ludzie podróżują
po wielkich morzach, kręcą filmy, a ja mam tu robić jabłka. Nic się nie
dzieje"
- jęczał. Zabawa w lato na wsi nie wychodziła. Oczy Wojtka napełniały się
łzami. Płakał z nudy.
Szukał sposobu na zbliżającą się jesień.
Zaczął się uczyć angielskiego. Nakupił podręczników, płyt, po trzech
dniach zepchnął je na ziemię, nudziła go "drobiazgowość" gramatyki,
mimo świetnych adapterów nauka nie szła mu. Postanowił być rajdowcem,
doskonale prowadził, ale wał pękł w drodze. Samochód zepchnął do rowu pod
Chęcinami. A Wojtek nie wiedział, z którego dworca jeździ się do Błonia.
Przyszła mu myśl, że mógłby zostać zawodowym scenarzystą. Byłoby to
nawet dobre: artysta mieszkający na odludziu, we własnym majątku. Żona jako
pisarka i poetka miała spisywać jego opowieści. Podyktował historię z
przedmieść Łodzi: o gołębiarzach, grze w "dziewiąty wał" w ciemnym
pasażu. Zespół filmowy zaprosił go na rozmowy w sprawie poprawek. Wojtek był
bez samochodu, padał deszcz. Stanęli na postoju taksówek. Żadna nie nadjeżdżała.
Wojtek rozgniewał się, odszedł z postoju i przestał być scenarzystą.
Uznawał tylko wygrane od razu wielkie. Od ojca pieniądze przestały napływać.
Ciężar nobilitacji artystycznej Wojtka spadał na żonę, on zdawał się tego
nie dostrzegać jako drobiazgu bez znaczenia. Równocześnie drażniła go jej
praca. "Jakieś staranie się, praca mrówek" - wrzeszczał, kiedy na
podłodze salonu w R. montowała widowisko składające się z piosenek. Wojtek
przebiegł po piosenkach, a potem skopał je. Któregoś dnia zjawił się pan
Z. w damskim kapeluszu i ciemnej woalce, cały obwieszony pszczołami, poradzić
się pana, co robić z nowym rojem. Wojtek, zobaczywszy znienawidzone owady,
wyrzucił go za drzwi.
Ujrzał jeszcze triumf ojca, wielką Canossę
samochodową: pewnego dnia, gdy ojciec wyszedł z więzienia i był u syna na
rekonwalescencji, karawana krążowników szos zajechała przed zachwaszczony
gazon. Senior przycinał zdziczałe róże sekatorem. Udał, że nie widzi
ludzi, którzy chcieli jego kosztem uniknąć kary. Wysiedli z samochodów i
zbici w gromadkę stali, nie śmiejąc podejść. On dalej obcinał róże. Oni
stali, patrząc na niego. Trwało to długo. W końcu jednak poszli wszyscy na górę
i tam, przy zamkniętych drzwiach, na wielogodzinnej naradzie doszło do ugody.
Potem wszyscy wyszli i ta sama kawalkada ruszyła do Warszawy, gdzie w
lustrzanej sali "Bristolu" koncern wyprawił bankiet. Ale była to
ostatnia manifestacja wielkości ojca w oczach Wojtka.
Uwolnienie się od mitu ojca, potężnego
demiurga stwarzającego świat, nastąpiło u Wojtka w ten sposób, że uznał
ten świat za zbyt ograniczony, na małą skalę. Nucił "Chicago", jedną
z ulubionych gangsterskich piosenek. "Dopiero w rozmiarach Ameryki wszystko
jest możliwe" - orzekł. I kiedy nie miał już kogo w Polsce poznać,
zrodziło się jego nowe wcielenie: wielka emigracja.
Czy rzeczywiście Wojtek wyobrażał sobie wszechświat
na obraz i podobieństwo gigantycznego SPATiF-u łódzkiego, gdzie przebywają
potężni ludzie, których on pozna i zaprzyjaźni się z nimi? Jeśli tak było,
jak twierdzą niektórzy - ta kosmologia potwierdziła się w oczach Wojtka.
Wyjeżdżając z Polski, a potem dążąc przez Paryż do kraju, który miał
rozmiary mu odpowiadające, wyruszył uzbrojony tylko w pakiet adresów i listów
polecających. Te magiczne zaklęcia, klucze do nowego świata, były dorobkiem
jego życia. Jak inni mają zdobycze w sztuce, nauce, produkcji, tak on miał
osiągnięcia towarzyskie.
Ostatni szczebel polski jest pierwszym
amerykańskim. Na party nawet nie usiłuje dostać się między wpływowych
mężczyzn rozmawiających o interesach, nie dostrzegliby go, a i oni dla niego
są "mrówkami", tylko nieco większymi. Podchodzi do kobiet, jako jedyny
mężczyzna, i bawi je. Urok wschodniego playboya, brutalnego i czułego,
wyrzekającego się dla nich interesów, czyni je potężnymi sojuszniczkami
Wojtka.
Na party u znanej aktorki polskiej przebywającej
w Nowym Jorku poznał dziewczynę, studentkę szkoły dziennikarskiej.
Zwierzyła mu się, że otrzymała zadanie zrobienia reportażu na zajęcia
warsztatowe i nie ma tematu. Wojtek, będący kilka dni w Stanach, mówiący
łamaną angielszczyzną, zabrał ją na podmiejską linię autobusową idącą
przez slumsy, dzielnice nędzy. Doświadczenie łódzkiego łowcy bezbłędnie
pozwoliło mu trafić na podobny krajobraz. Dziewczyna pierwszy raz w życiu
widziała miejsca, które pokazał jej Wojtek. Była bowiem córką miliardera,
amerykańskiego króla, a jak twierdzą niektórzy - cesarza światowego
imperium kawy. Mocniejsze wrażenie zrobił na niej człowiek, który odkrył
jej Amerykę, usłużny, właściciel swojego życia, który mawiał, że
"życie jest długie", przybysz ze wschodu, z którego jego rodzice do
przebogatej Ameryki przysyłali mu paczki, jedyne chyba, jakie w historii Stanów
przemierzały Atlantyk z Europy.
Miliarderzy szybko dowiedzieli się o romansie córki.
Według jednej wersji zerwali z nią wszystkie
stosunki i kazali opuścić dom, cofając dotacje na studia, inna głosi, że
cesarzówna, zgodnie z obyczajem przyjętym w sferach ludzi najbogatszych, jak
wszystkie inne dzieci miliarderów musiała sobie w czasie studiów radzić
sama - pracując. Spotkawszy Wojtka musiała wziąć odpowiedzialność za ich
oboje. Jeśli więc pisano potem o Wojtku, że znalazł się na utrzymaniu
Abigall Folger, była w tym inna treść: Gibi, jak ją nazywali najbliżsi,
pracowała ciężko, żeby ich utrzymać. Wojtek mówił, że "się z nią nie
ożeni, bo jest zbyt bogata". Kiedy szli po zakupy, kazał jej chodzić
krok za sobą, obładowanej torbami z warzywami, chlebem, owocami i butelkami.
Wpajał Gibi, że jest nierobem i pasożytem. Tak zapamiętała ją Zofia
Komedowa: wstawała o szóstej rano i swoim starym i porozbijanym Volkswagenem,
najniżej stojącym w hierarchii pojazdów, jechała do pracy, skąd wracała o
szóstej wieczorem. Stanisław Wohl mówi, że była niezwykle inteligentna,
milcząca, chłodna, niezbyt miła, prawie oschła. Pobierała aż do chwili
śmierci lekcje francuskiego. Podobna była do Rysiówny - mówi Wohl - z
lat jej wczesnej młodości. Brzydsza, inna w typie urody niż sławna poetka,
ale było to powtórzenie w innej skali tego samego pomysłu wypróbowanego w
Polsce. Teraz była kolej na to, by powrócić do następnego schematu:
przypomnieć
Polańskiemu jedną z interpretacji jego poglądów wyrażonych w
"Ssakach". Wojtek wtedy finansował ten film, ciągnął sanki. Teraz
czeka, że pociągnie Polański. Wojtek z Gibi udają się na zachód Stanów.
Tam dopiero mu się podoba: nawet rzeczy ogromne są tu w wielkim rozmiarze. O
kilka ulic żyją światowe sławy. Hollywood to Łódź pomnożona przez
milion.
W Hollywood Wojtek i Gibi zastali Polańskiego,
Komedę, Hłaskę. Wojtek był szczęśliwy, że może zbliżyć się do
człowieka, który wywarł taki wpływ na niego.
Wojtek znalazł w tym potwierdzenie prawidłowości:
wszystkie układy powtarzają się, ci sami ludzie się spotykają, w tym samym
składzie, odtwarzając dawne sytuacje w nowej skali. Ameryka się sprawdza.
Styl bycia Polańskiego wśród magnatów
filmowych uległ jeszcze zaostrzeniu, walił ich po brzuchach, ekscentryczny,
budzący lekki lęk. Fascynowały nie tylko scenariusze, których nastrój -
wampiry, diabły - Polański przywiózł z krańca Europy, który nazwał w
"Wampirach" Transylwanią Podkarpacką, ale i jego styl bycia na planie.
"On odgrywa swoje filmy, powstawanie swoich filmów" - mówiono na
planie "Wampirów". Rozdwajał się: na reżysera i postać, którą grał;
asystenta profesora szukającego w tej Podkarpacji wampirów, biegając w kusym
czerwonym fraczku, pantalonach i białych pończochach. Stawał się
wszechobecny wcielając się nawet w "sztucznego pająka": wyrywał
robotnikom maszynę do robienia pajęczyn, sam je rozpylał.
Wojtek patrzył na niego też z rodzajem
zabobonnej obawy: jego kariera zakrawała na cud, jakby pomagały mu siły
nadprzyrodzone. Tak przedstawiał się Wojtkowi, który widział tylko sukces,
nie dostrzegając pracy "geniusza", o którym śpiewali Beatlesi.
Towarzyszył Polańskiemu Komeda. Talent jeszcze młodego weterana polskiego
jazzu z okresu jego "podziemia" rozwijał się w sposób nieoczekiwany.
Tylko Hłasko miał pęcherze na rękach od noszenia stalowych sztab. Był
jedynym białym wśród czarnych robotników, pił już tylko piwo i
"kontrował"
je środkami uspokajającymi. Bójki jak w "Kameralnej". Brutalnie
interweniuje policja, Marek ma przykrości. Traci w oczach Wojtka, który strąca
go z piedestału. Mówi o nim: "Okazuje się, że to miękki człowiek".
Polański żeni się z Sharon Tate.
Jej portret złożyłem z opowieści osób, które
ją dobrze znały. "Wszystkie zdjęcia - mówi Wohl - wyostrzają jej
rysy, wydobywają z nich ich regularność, klasyczność, przygaszając miękkość,
łagodność, rozkładając twarz na dwa cienie: czarno-biały, a odbierając
koloryt mlecznoróżowy. W korekcie fotografii trzeba by też wziąć pod uwagę
wyraz oczu. Nieuchwytność tej urody polegała na łagodności spojrzenia, ruchów".
"Niezwykła w tym środowisku, ciepła, miła, bez pozy. Nic z gwiazdy".
"Cudowna, delikatna, skromna, cicha i piękna jakaś". "Może to była
życiowa giera - opowiada Zofia Komedowa - ale nigdy nie zauważyłam
najmniejszego wypadnięcia z tej roli". "Urodzona, by być aktorką i
zagrać Ofelię - powiedział o niej Konrad Nałęcki. - Rozmawiałem z
Romanem przy niej po polsku przez długie godziny. Wsłuchiwała się z napięciem
nie rozumiejąc nic. Co to znaczyło?"
Zastanawiano się, czy to ona po Marylin będzie
boginią Hollywood. Wspaniale gotowała. Goście jej przyjęć zapamiętali sałatkę
zrobioną według następującego przepisu: sałata, pomidory, pory, selery,
papryka, rzodkiewka, ogórek, nać pietruszki, pocięte na małe kawałki
proporcjonalne do siły smaku i zapachu (najwięcej łagodnych, najmniej
najmocniejszych), wymieszane z sosem vinaigret. Podawała też k a s h ę,
prawie nie znaną w Stanach, kupowaną w delikatesach.
Komeda wziął żonę do garderoby Sharon na
zwiedzanie - jak do muzeum. Było tam sześć metrów bieżących sukien, które
można podzielić na dwie części, według chronologii. Suknie w kolorach
budyniu śmietankowego, pistacjowego, truskawkowego, morelowego, haftowane perłami,
jak z piosenki: "Jesteś jak krem w mojej kawie". Kolory pań Szczęśliwej
Ameryki. Takie suknie ciągną się do poznania z Polańskim. Od Polańskiego zaczynają
się proste sukieneczki w zwykłych kolorach z wyszukanych materiałów.
Najpiękniejsza sukienka: o fasonie koszuli męskiej z ciężkiej żorżety.
Zdarzało się, że Sharon długo nie wychodziła
do gości.
Roman sadzał ich tyłem do drzwi jej garderoby.
Tylko ktoś, kto dobrze go znał, w nawale min i gestów wyławiał
niedostrzegalne zmarszczenie brwi czy ruch głową. W ten sposób Polański -
kodem podobnym jak ongi Napoleon - dawał znaki żonie, która bezszelestnie
stawała za plecami gości w drzwiach garderoby, czy dobrze wybrała suknię.
Pozornie nie umalowana, osiągała taki stopień naturalności dzięki godzinie
pracy. "To Roman nauczył mnie żyć" - powiedziała Sharon w jakimś
wywiadzie. Wynajęli willę najekskluzywniejszą z ekskluzywnych; w Hollywood,
nazywaną domkiem szczęścia. "Tu - jak mówi agencja wynajmująca dom -
szczęśliwi byli..." - i wylicza długą listę sław. I byli szczęśliwi,
sławni ze sławnymi, osiągając tym jakby wyższy stopień szczęśliwości.
Film "Rosemary's Baby", według książki Iry Levin, nad którym Polański
zaczął pracę, zaczyna się od podobnej sceny: Mr Nicklas prezentuje młodej
parze mieszkanie do wynajęcia.
Sharon nie może wystąpić w tym filmie, związana
jest kontraktem z innym producentem. Zapada decyzja, że zagra Mia Farrow. Muzykę
komponuje Komeda. Otrzymuje zadanie niedostrzegalnego dla widza, maksymalnego
spotęgowania grozy. Egzemplarz scenariusza, jaki otrzymuje, nosi numer 135.
Adnotacja na karcie tytułowej: "Proszę traktować to jako prywatne i poufne
i nie dopuścić, by znalazło się w niepowołanych rękach". A oto treść
scenariusza:
Młode małżeństwo wynajmuje mieszkanie. Guy to
aktor bez sławy, ona nosi imię Rosemary. Ich przyjaciel, Hutch, mówi im, że
ten dom cieszy się złą opinią: tu niejaki Marcato używał krwi niemowląt
do czarów i przywoływał szatana. Rosemary słyszy przez ścianę głosy sąsiadów:
pani Castevet i jej męża Romana. Poznaje ich, gdy ginie tragicznie dziewczyna,
którą się zaopiekowali. Pani Castevet odwiedza Rosemary, ta pokazuje jej pokój
przeznaczony na dziecinny. Pani Castevet pyta, czy Rosemary spodziewa się
dziecka, ona odpowiada, że chciałaby, ale Guy jest przeciwny. Na drugi dzień
pani Castevet ofiarowuje jej naszyjnik. Rosemary widziała go przedtem na
dziewczynie, która zginęła. Po kilku dniach ślepnie pewien znany aktor i rolę
po nim dostaje Guy. "Teraz - decyduje - możemy sobie pozwolić na
dziecko". W nocy Rosemary ma sen: gwałci ją "coś nieludzkiego".
Po pewnym czasie Rosemary jest w ciąży. Urządza pokój dziecinny. Pani
Castevet daje jej adres sławnego lekarza, swojego znajomego, doktora
Sapirsteina. On każe Rosemary przerwać branie witamin w pigułkach i pić
napar z ziół i korzeni tajemniczej rośliny, parzony przez panią Castevet.
Rosemary ma dziwne bóle. Zwierza się Hutchowi. Ale on zaraz po tej rozmowie
zostaje przewieziony do szpitala bez przytomności, której nie odzyskuje przez
parę miesięcy, tkwiąc w rodzaju śpiączki. Przed śmiercią Hutch budzi się
i każe przekazać Rosemary słowo: "anagram" i książkę: "Wszystko
na temat czarów". Znajduje tam zdjęcie czarownika Marcato z synem Steve.
Rosemary przestawia litery i odczytuje "Roman Castevet". Zrozpaczona,
przeprasza nie narodzonego jeszcze Andy lub Jenny i obiecuje, że nie odda go
Im.
Ale jest za późno. Mówią jej, że dziecko
umarło, ale kiedy słyszy przez ścianę jakby płacz, wdziera się do
mieszkania Castevetów. Wszyscy byli w zmowie. Siedzą zebrani, na dziwnej mszy,
oznajmiają jej, że została wybrana wśród miliardów ludzi, by urodzić
szatanowego syna. "Bóg umarł - krzyczą - jest Szatan! Przyjdź,
Szatanie!" Rosemary spostrzega, że jej dziecko jest potworkiem o
strasznych oczach, ale tuli je. Nuci kołysankę. Koniec.
Tekst scenariusza jest poznaczony notatkami
Komedy. Są to wykrzykniki, znaki zapytania, gęstniejące tam,
gdzie z boku napisał on wielką literę
"M" - miejsca skąd brał natchnienie do muzyki. Nad wieloma słowami
napisane są polskie słowa. Układają się w szczególny słownik, potem
komponują w historię: "dreszcz", "czarny", "lękliwe
spojrzenie", "straszny", "dziecinny pokój",
"talizman", "narkotyzować się". Wstrząsają tylko dwa słowa
dotyczące Hutcha, napisane ręką Komedy: "nieprzytomny", "śpiączka".
Na ostatniej stronie obok siebie dwa imiona, obwiedzione w identyczny sposób
liniami ołówka i połączone - imię żony Romana Polańskiego SHARON i
prawdziwe imię Romana Casteveta: STEVE.
Mia Farrow nuci kołysankę Komedy bez
jednego słowa, powtarza się sylaba "la" szeptana w różnym nasileniu.
Nie wiem, czy historię, którą opowiadam, można zrozumieć, nie znając tej
melodii. W Stanach uznano, że jest ona trzecią wielką kołysanką jazzową.
Jakby zapomniano treść filmu, jakby ta kołysanka nie była złowieszczą
zapowiedzią - miliony urodzonych w końcu lat sześćdziesiątych Amerykanów
zostało przywitanych przez życie tą melodią nuconą przez matki. Zbiegło się
to z powrotem mody na kołysanki i kołyski: stwierdzono, że kołysanie jest
przedłużeniem ruchu, jakiego doznaje dziecko w łonie matki. Komedzie wydawało
się snem, czymś nadprzyrodzonym to nieustanne, nie kończące się odbieranie
echa samego siebie, płynącego z okien domów, otwartych samochodów, knajp,
drugstore'ów.
Wojtek odczuwa triumf przyjaciół jako swój własny.
Roman potrzebuje go; czy dlatego, żeby był świadectwem, że hollywoodzka
kariera to to samo jego życie, które wiódł w Łodzi, Zakopanem, gdy wozili
się sankami, a nie czyjeś inne? Teraz Wojtek wchodzi na sanki. Sharon jest w
ciąży, a Roman przygotowuje się do kręcenia nowego filmu w Londynie. Sharon
cierpi na lęki, boi się być sama w odosobnionej willi. Roman pamięta siłę ciosu, technikę walki Wojtka, jego umiejętność
towarzyszenia kobietom. Nie zwraca się do biura detektywistycznego,
uznaje Wojtka za stosowniejszego od płatnego "goryla" i każe mu przenieść
się do willi Bel Air; otrzymuje zadanie towarzyszenia Sharon, dbanie o jej
zdrowie i ochronę willi. Jest czymś pomiędzy damą do towarzystwa a prywatnym
policjantem. Przenoszą się z Gibi do Sharon, oddając swoje mieszkanie młodemu
Amerykaninowi nazywanemu "Pig" - "Świnia".
Jednocześnie Wojtek, otrzymawszy porękę Polańskiego,
próbuje w filmie. Chce wyprodukować film dokumentalny na podstawie historii,
którą usłyszał na jakimś przyjęciu: od sześćdziesięciu lat dwie rodziny
milionerów z New Jersey prowadzą krwawą vendettę. Mordują się wzajemnie i
wtrącają do więzień. Ostatni potomek jednego ze zwaśnionych rodów
przyleciał swoim samolotem nad rezydencję wrogów i zbombardował ją.
Rodzina Folgerów przypuszcza atak na Wojtka, chcąc
odzyskać Gibi. W tym celu matka Gibi deleguje syna, Folgera juniora, na decydującą
rozmowę z Wojtkiem. Dziedzic miliardów, potomek rodu od dwustu lat amerykańskiego
i należącego do arystokracji finansowej, miał onieśmielić, zmiażdżyć i ośmieszyć
dzikusa ze wschodu. Proponuje Wojtkowi spotkanie w ekskluzywnym klubie w stylu
francuskim na kolacji.
Ale Wojtek był już przygotowany na rozmowę z
Folgerem. Zauważył bowiem, że ludzie najbogatsi nie okazują szacunku dla
pieniędzy. "Po co zabijać się dla miliona?" - mówił w damskiej części
salonu miliarderkom po francusku, wyuczonym w Paryżu, niechętnie przechodząc
na angielski, traktując go jak język handlowców, dorobkiewiczów, którzy nie
kończyli ekskluzywnych college'ów. Milion to jeszcze nie pieniądze - uważał
Wojtek. Kiedy spotkał na przyjęciu Polaka, który zapytał go, czy nie wie,
gdzie kupić dobry magnetofon, Wojtek zmierzył
go pogardliwym wzrokiem i odrzekł: "Tu możesz
mówić o kupnie łodzi podwodnej". Pogardą dla klas średnich, dla białych
kołnierzyków, dla pszczół i mrówek - tym Wojtek podbił "wielkie
towarzystwo". Nie mając dolara zachowywał się autentycznie tak, jakby
nie miał dolara, czyli jak najbogatszy. Lubił im powtarzać pytanie:
"Amerykanie, skąd wzięliście się?"
Do klubu Folger junior przybywa w smokingu,
Wojtek w spranych dżinsach z frędzlami i opasce indiańskiej na włosach. Już
przy wyborze win wykończył Folgera. Degustował z pogardą podsuwane przez
kelnera gatunki, wskazując, jakie roczniki XIX i XX wieku odpowiadałyby mu i z
jakich okolic, odczytywał bukiety, komponował układ, kolejność. Kelner
przestał zwracać uwagę na Folgera, darząc zachwytem Wojtka i traktując go
jak monarchę. Według jednej wersji Wojtek nauczył się tego pracując na
godziny w najniższej grupie tragarzy w Halach Win w Paryżu, według innej,
przyjąwszy zaproszenie Folgera do takiego właśnie klubu, poszedł na cały
dzień do biblioteki, gdzie przeczytał wszystko o winach francuskich. Drugim
etapem spotkania juniorów było spojenie Folgera, wyciągnięcie od niego
wszystkich planów walki klanu przeciw sobie, potem zaprzyjaźnienie się z nim
i wyniesienie go na plecach z ekskluzywnego klubu. Poprzez syna udało się
Wojtkowi przeciągnąć na swoją stronę matkę Gibi, która pogodziła się z
jego istnieniem. Pozostawał tylko ojciec.
Wszystko to nastroiło Wojtka optymistycznie.
Pisał do kraju, że w najbliższym czasie ściągnie syna, a do krewnej,
zakonnicy, że ufunduje jej zgromadzeniu nowy kościół w zamian tylko za
modlitwę za jego interesy. Jednak głównym zajęciem Wojtka była opieka nad
nie narodzonym dzieckiem i jego matką. Kupuje z Sharon wyprawki, uczy się od
niej robić na drutach. Przywozi dekoratora, który ogląda pokój przeznaczony na
dziecinny i przedstawia projekt za trzy tysiące dolarów. Sharon
odrzuca kosztorys i wtedy Wojtek ofiarowuje się jej, że urządzenie pokoju
dziecinnego będzie jego prezentem dla "niego" - lub "niej".
Sharon nie zdradzała jego imienia. Pokój miał być "w delfiny" -
motyw nowego filmu Polańskiego.
Przebrany za Indianina, jak kontestatorzy amerykańscy,
przypominający ojcom zbrodnię pradziadów, w kwiatach, z opaską na czole i włosami
do ramion Wojtek pędzi amerykańskimi drogami z szybkością 220 kilometrów na
godzinę w poszukiwaniu zabawek. Kiedy rozbija półwyścigową maszynę swoich
przyjaciół, nawet nie wysiada z wozu, układa się na siedzeniu i natychmiast
zasypia.
Wszystkie rozmowy w wilii ześrodkowują się na
dziecku, które się ma urodzić. Sharon jest pod ścisłą opieką lekarską.
Na polecenie swojego ginekologa odżywia się witaminami, dużo pływa w basenie
ich willi, szczyci się ciążą w swoim kostiumie kąpielowym, przygotowana
psychicznie na poród jak na biologiczne święto powitania nowej istoty.
W słowniku Wojtka zjawia się nowe słowo: "Bóg".
Oddaje się nowej pasji, hobby traktowanemu jak dyscyplina: bada historię rodu
Kennedych. Na jednym party rzuca się na milionera-konserwatystę, który nazwał
Kennedych "gangsterami i hochsztaplerami". Niektórzy przypuszczają, że
Wojtek zaczyna uważać swoją rodzinę za "łódzkich Kennedych", bo mówi
i pisze w listach, porównuje: "jak ON (czyli Bóg) doświadcza moją rodzinę,
tak doświadcza i Kennedych. Tylu jest nas braci, ilu było Kennedych". Ci,
co wywiedli "kompleks stopni" u Wojtka, mają inną interpretację:
Wojtek staje się najlepszym znawcą problemów rodowych Kennedych, lepszym niż
oni sami. Pewnego dnia oni się o tym dowiedzą, Wojtek opuści Romana Polańskiego,
zaprzyjaźni się z Edwardem Kennedym i znajdzie się na szczycie.
Świąteczny nastrój kalifornijskiej wiosny i
lata, gorącego i łagodnego, jest zakłócony przez wiadomości, które
już od dawna nadchodziły, ale nieoczekiwanie znalazły dziwne przedłużenie w
Hollywood. Najpierw przyszła z kraju wiadomość o śmierci Zbigniewa
Cybulskiego, potem Bogumiła Kobieli. Potem Hłasko i Komeda schodzą stromym
zboczem wąwozu. Komeda upada. Hłasko zarzuca go sobie na ramię sposobem
znanym z amerykańskich wojennych kronik aktualności i zaczyna schodzić.
Obsuwa się i razem lecą w przepaść. Na dnie wąwozu Komeda na chwilę traci
przytomność. W szpitalu potraktowano ich jak pijanych. Komeda mimo bólów głowy
i złego samopoczucia lekceważył sprawę. Kiedy nadeszła z kraju wiadomość
o kolejnym nieszczęściu rodu - o śmierci ojca Wojtka - Komeda powiedział
do Wojtka: "...on jest już Tam i może nawet jest mu dobrze".
Potem
Wojtek użył tych słów w stosunku do tego, który je wypowiedział. Pojawiły
się słowa "wiara", "TAM", "Pan Nasz". Mówił, że żałuje,
iż nie może odtworzyć słowo po słowie tego, co mówił Komeda, po to, by
dowiedzieć się, co z nim jest. Bo niedługo po wypowiedzeniu tych słów
Komeda stracił przytomność powtórnie i nie odzyskał już świadomości. Nie
wiadomo było, czy widział, czy poznawał znajome osoby. Reagował tylko na
muzykę. Gdy odtworzono mu kołysankę z "Rosemary's Baby" jęknął i
wskazał na siebie.
Śmierć Komedy wstrząsnęła Hłaską. Nie mógł
dojść do równowagi, wyjechał i niedługo potem nadeszła wiadomość o jego
śmierci, która mogła być samobójcza. Dwaj świadkowie ze ślubu Wojtka, ci,
których nazywał przyjaciółmi, kolejno umierali. Zaczął doszukiwać się
prawidłowości w tym "ciągu śmierci", szukając jakiegoś wzoru, który
by dało się podstawić i wyjaśnić to zjawisko. Myśli czerpał z rozmów z
Polańskim. Pierwsze było to "wymyślenie własnej śmierci". Ostatnie słowa
książki Hłaski
"Pierwszy krok w chmurach" brzmią:
"Wtedy przysłonił oczy i z całej siły odepchnął krzesło nogami"
- są jakby zapowiedzią samobójczej śmierci. Śmierć i gwałtowne konanie
Maćka w "Popiele i diamencie", całą scenerię, zasugerował podobno
Wajdzie sam Cybulski.
Proces identyfikacji z ludźmi, których Wojtek
uważał za swoich przyjaciół, poszedł tak daleko, że zaczął mówić
on o pokoleniu "młodszych braci Kolumbów" czy "drugiego
pokolenia", które ocalało z wojny i wyniosło podświadome przekonanie o
swojej nieśmiertelności. "Uważali się za nieśmiertelnych, a byli tylko
jednodniowymi motylami" - powiedział podobno o nich Polański. Wreszcie
Wojtek oznajmił, że znalazł prawidłowość: wyzwolenia nie można osiągnąć
przez nieustanną rozrywkę, zabawę, ale przez śmierć. Nazwał to religią śmierci.
Jego koledzy - jak mówił - już tego doznali. Według jego obliczeń i
przewidywań - mówił - teraz na niego kolej. "Wojtek te śmierci
kolekcjonował jako wydarzenia towarzyskie" - powiedziano mi. "Zbyt
daleko już zapędził się w szmirę, wszystko było tak wspaniale sztuczne, że
okoliczności im się podporządkowały, konstruując romans taki, jaki chcieli.
Demonizm tej historii jest szmirowaty". O samym Wojtku zaś powiedziano mi:
"Właśnie on uważał się za nieśmiertelnego, myślał, że w razie czego
ojciec załatwi to ze Śmiercią, że to tylko kwestia ceny". "Gdyby
przez sekundę pomyślał, że zginie, ubezpieczyłby się, żeby nam pomóc"
- powiedział jego brat Jerzy.
Myślenie o nieobecnych, tych którzy odeszli, w
atmosferze oczekiwania na kogoś, kogo nie ma, kto jeszcze nie jest obecny, ale
ma nadejść, nasuwa myśl, żeby nawiązać z nim kontakt. Wojtek, Sharon i
Gibi urządzają seans spirytystyczny. Przywołują duszę nie narodzonego dziecka Sharon.
Zjawia się, odpowiada na ich pytanie; nigdy
nie dowiemy się, co było treścią tego
dialogu. Można przypuścić, że Wojtek pytał go, czy spotkał się tam z jego
przyjaciółmi, że Sharon chciała dowiedzieć się jego płci. Po seansie
wszyscy
mówią o nim jako o chłopcu.
Mówią o nim, kiedy telefonuje Roman, Sharon
rozmawia godzinę, wraca, zaprasza na jutrzejszy wieczór: skromnie, zjedzą sałatkę,
tę co zawsze, będzie nocne pływanie, w wodzie odwrócą się na wznak jak
delfiny i będą studiowali gwiazdy.
"Tego dnia o piątej jeszcze raz dzwonił do
mnie Wojtek i - opowiada mi Stanisław Wohl, jeden z niedoszłych uczestników
tej kolacji - powiada: pamiętasz zaproszenie na dziś? Odpowiadam mu: nie
mogę, dziś jest ostatni wieczór w Kalifornii, spędzę go ze starymi przyjaciółmi,
OK - odpowiada Wojtek - to przyjedź po tamtej wizycie, nawet późno. Nie
będę mógł po ciebie przyjechać wozem, bo mam atak nerek i jestem
unieruchomiony. To były jego ostatnie słowa, które słyszałem. Nie jest to
takie proste, czy cieszy mnie, że żyję. Czuję się zarazem nie w porządku:
może byłbym ofiarą, ale każde zdarzenie ma określoną liczbę czynników,
które na nie się składają, gdyby jeden element się zmienił, całe
wydarzenie mogłoby potoczyć się inaczej lub w ogóle nie zajść. Może bym
rozsadził je?"
S.L. przyjął zaproszenie Wojtka. Chciał pójść
odprężyć się po pracy: kończył przygotowanie do druku swojej książki.
Planował, że będzie robić poprawki aż do zaczęcia przyjęcia. Kiedy sobie
zdał sprawę, że już trzeba wychodzić, była czwarta rano. Jego podświadomość
zarejestrowała, że Wojtek nie zadzwonił, aby oderwać go od roboty. Kiedy
doszła do niego straszna wiadomość, zastanawiał się: jak się stało, że
mimo namów, zaproszeń jego pamięć wyłączyła się? Pomyślał, że gdyby
nie ciąża Sharon, można by sądzić, że Polański postanowił zrobić jeden
ze swoich makabrycznych żartów, wynajął ludzi,
którzy mieli wpaść do willi, nastraszyć
wszystkich i sprawdzić przy okazji, co zrobi Wojtek, a ci wynajęci ludzie
poszli za tym pomysłem za daleko i pod wpływem przypadku czy zdenerwowania użyli
broni. Potem pomyślał, że ta śmierć była przeznaczona także dla niego i
że wie, kto dokonał zbrodni. Ogarnął go lęk, że za chwilę go znajdą.
Podjął decyzję, że ukryje .się. S.L. powiedział: "Oczekuję każdej
chwili zamachu na siebie. Jestem pod opieką policji. Wiem, kto to zrobił i kto
chce mnie zabić. Muszę uciekać do Europy, ale i tam mogą mnie dosięgnąć".
Potem doszła do kraju wiadomość, że S.L.
został odnaleziony przez zbrodniarzy i zamordowany w Paryżu, gdzie ukrywał się.
Ta sama wiadomość była powtarzana powtórnie w Warszawie na przełomie roku
1969 i 1970. Nie udało mi się dojść, kto ją wymyślił. Mówiąc o Europie,
S.L. podawał fałszywy trop.
Jego pocztówki i listy nadsyłane z różnych
miast Stanów do Polski, do żony, są pamiętnikiem życia, osobliwej podróży
"tajemniczego świadka, polskiego emigranta, będącego w dyspozycji policji,
którego nazwisko pozostaje w tajemnicy" - jak określała go prasa
amerykańska.
"Ten, co to zrobił, wie, że ja wiem. Żyję
pod nieustanną groźbą. Ten, który zabił, dwa miesiące przedtem omal nie
zabił mnie. Handlowali narkotykami. Kupowała od nich Gibi. Kiedy zjawili się
- sami byli pod silnym wpływem narkotyków, w stanie ostrego podniecenia,
amoku. Zobaczyli moją kasetę z farbami. Zaczął się atak lęku, po nim
wybuch agresji, rzucili się na mnie. Zaczęli mnie dusić. Ty jesteś
szpieg policji - krzyczał jeden, drugi wyrwał mi kasetę z krzykiem: Tu jest
bomba! - i w ataku przerażenia odrzucił ją w głąb ogrodu. Ten typ właśnie
mieszkał u Wojtka, kiedy on przeniósł się do Bel Air. Potem ja też tam
zamieszkałem. Kiedy Pig zaczął mi robić
świństwa, powiedziałem: albo on, albo ja i
Wojtek wyrzucił go. Wtedy on powiedział: Ja zemszczę się na was - i znikł.
On miał pseudonim Pig (świnia) i to słowo było wypisane krwią w Bel Air".
"Opuściłem Los Angeles z powodów, których
ci nie wyjaśnię. Jestem w Nevadzie. Odprężam się od tego napięcia, które
towarzyszy mi od tylu dni. Policja z Kalifornii przekazała mnie do Nevady.
Siedzę zamknięty w hotelu. Przelatujemy szybko przez korytarze z moją obstawą.
Jest ze mną ciągle dwóch, jeden obstawia drugiego. Śpią ze mną w pokoju.
Kiedy siusiam, idą ze mną, stoją pod drzwiami, skaczą po fajki, papierosy,
sandwicze, duzi, silni chłopcy, fajni, przyjacielscy. Zasłaniają sobą
samymi. Bezpieczniej czuję się z nimi, tym bardziej, że mają te ciężkie
przedmioty. Mój angielski podciągnął się przez te dni, bo moi pilnowacze
bez przerwy zabawiają mnie rozmowami; przyglądają się mojemu pisaniu. Żyję.
Żyję, żyję!!!"
Na oczach policjantów powstaje książka. Meliną
jest elegancki hotel, co pewien czas zmieniający się, dziwna turystyka po
wielkiej Ameryce świadka ukrywającego się z policjantami chroniącymi go
przed zbrodniarzami. Równocześnie trwają poszukiwania "Piga".
Nie znajduje więc pana S.L. zaproszenie do
Nowego Jorku na misterium poświęcone Wojtkowi. Najbliżsi przyjaciele, kobiety
bliskie Wojtkowi, emigranci polscy zebrali się w pewnym apartamencie
nowojorskim: w półmroku wstawali kolejno i wygłaszali krótkie
wspomnienia-eseje-kazania. Treść ich przemówień była mniej więcej taka:
utożsamiali Wojtka z życiem. Brał garściami z życia. Miał łatwe, ale
radosne życie. Od orgii przeszedł ku mistyce. Był negacją śmierci, więc żyje.
Potem zabrały głos dziewczęta i kobiety, które były kochankami Wojtka, sławiąc
go; msza nabrała charakteru nabożeństwa fallicznego. Nawiązywało to do jego
"religii śmierci"
i było wyrazem protestu wobec tego, co pisano o
nim w amerykańskiej prasie. Przedstawiany był jako narkoman, organizator
orgii, syn milionerów, "który roztrwoniwszy fortunę rodu udał się do
Stanów", jako playboy, otoczony najpiękniejszymi dziewczętami,
intelektualistami i prześladowany przez "reżim", jako pisarz, producent
filmowy, scenarzysta, kierowca wyścigowy. Można by sądzić, że chodzi o
wiele różnych osób, odbija tu się bezkarność Amerykanów wobec osobowości
emigranta ze wschodu Europy. Jedynie wspólne jest imię: Voyteck. Obiit Wojtek,
natus est Voyteck.
Kiedy matka i brat Wojtka znaleźli się w
Stanach, Wojtek leżał w lodzie, w kostnicy, pocięty najpierw dziwnie przez
morderców, z kilkudziesięcioma ranami, potem przez lekarzy szukających jakiejś
informacji, jakiegoś znaku w straszliwych ranach. W kieszeni jego dżinsów
znaleziono 20 centów. Rodzinę wykryli dziennikarze, wzięli w niewolę, zawieźli
pod willę Bel Air, do której nie było wstępu. Brat Wojtka, Jerzy stanął
przy barierze i sfotografował to miejsce: luksusową rezydencję udającą
skromny domek, jak w XVIII wieku a oni fotografowali go fotografującego. Uderzyło
go, że tam kończyła się droga, że był to impas, droga bez wyjścia. Biała
bariera ją zamykała. Dziennikarze zabrali ich, żeby patrzyli, zainscenizowali to patrzenie. Po kilku dniach ktoś prosił ich do telefonu:
kto, skoro nie znają tu nikogo? Głos młodej dziewczyny. Zaczyna mówić
szybko, bezładnie, można zrozumieć tylko, że znała Wojtka, wybucha płaczem,
nie chce powiedzieć, kim jest, odkłada słuchawkę i więcej nie dzwoni.
Matka wpatrywała się w telewizor, gdzie zaraz
po wiadomościach z Wietnamu była mowa o jej synu. Słyszała swoje nazwisko,
jego imię w gąszczu niezrozumiałych słów, odbierała tylko podniecenie
spikera, który
mówił do dwustumilionowego narodu o czymś, co
dotyczyło jej syna. Dręcząca ich twarz szeryfa; po przetłumaczeniu okazuje
się, że powtarza ciągle to samo w kilku punktach: są na tropie, są pierwsze
ustalenia, ale za wcześnie byłyby mówić o tym opinii publicznej. Wersja
wywodzona z zeznań S.L., prosto i prawidłowo wyjaśniająca zbrodnię, godziła
w ich najbliższego. Odjechali wioząc małą puszkę z prochami Wojtka. Pogrzeb
odbył się w Łodzi przy udziale trzech tysięcy osób. Cmentarna kaplica była
oblegana na długo przed czwartą po południu - godziną początku uroczystości
pogrzebowych. Wiele osób przyszło oczekując sensacji, pogrzebu w stylu
amerykańskich milionerów, plotka głosiła, że puszka z prochami Wojtka została
wykonana u Tiffany'ego ze szczerego złota i wysadzana jest drogimi kamieniami.
Było wiele dziewcząt ucharakteryzowanych na styl Ewy, podkreślających swoją
obecnością znajomość z Wojtkiem. W czasie gdy fotoreporter Konrad Turowski,
któremu zawdzięczam tę relację, robił zdjęcia, niektórzy uczestnicy
pogrzebu zasłaniali twarze.
Ksiądz, należący do rodu, wygłosił piękne
kazanie i odczytał fragmenty listów Wojtka do matki po śmierci ojca. Była w
nich mowa o śmierci i Bogu. Uczestnicy pogrzebu doznali wstrząsu słuchając
tych słów, poszła nawet wieść, że Wojtek pisał je pod wpływem narkotyków.
Z boku, za tłumami cisnącymi się wokół otwartej mogiły, stał szatniarz z
łódzkiego SPATiF-u.
Twierdzi się też, że w domu jest mały ołtarzyk
z fotografią Wojtka, a zawsze świeże kwiaty otaczają ramkę portretu.
"Umarł, jak żył" - powiedział ktoś o Wojtku, znalazłszy prawidłowość,
iunctim, między życiem a śmiercią, jakby wyrok Opatrzności. "Uważając
się za gangstera w Polsce, wyszedłszy z tradycji gangsterskich, przeoczył
jakby nie tylko kwestię rozmiaru, ale i autentyzmu". Znawcy problemów
amerykańskich kładli nacisk na
powagę, a jaką się tu wszystko robi; czyny
przeliczane są na najmocniejszą walutę świata. Ruszywszy ręką płaci się
za to albo zarabia. "Nikt tu nie bije baranem, tylko strzela" - to są
słowa S.L. "Dziecko w prawdziwym świecie" - definiuje kto inny. Są
prawdziwe pieniądze, więc są prawdziwi gangsterzy. Wojtek musiał to przeoczyć.
Od prawidłowości do bezsensu - to pogrążyło
wielu Amerykanów w rozpaczy po aresztowaniu Mansona. Już nie Wojtek był osią
dramatu, ale przypadkowość tej śmierci. Umarli za to, że ktoś inny nie wydał
płyty. Nienawiść do społeczeństwa, które zostało umęczone i zabite w
postaci Sharon ("pozwólcie żyć mojemu dziecku" - prosiła), jej
dziecka, Gibi, Wojtka i innych.
Porównywano ją z masowym zabójstwem Clutterów,
morderstwem na pastorze Kingu, z tragedią Kennedych, włączono do rzędu
"zbrodni amerykańskich". W ten sposób Wojtek umarł umęczony za
Amerykę, znalazł się tam, gdzie uważał, że wypada być, w raju tak
podobnym do SPATiF-u łódzkiego. TAM znów spotkali się wszyscy. Wszedł pod rękę
z miliarderką, a czekali na niego najwspanialsi i umiłowani: Jan i Robert
Kennedy. "Tą swoją śmiercią zakasował wszystkich - powiedział jeden z uczniów łódzkiej szkoły filmowej - bo cóż za śmierć mieli jego
kumple?" "Ale zawiódł - odpowiada drugi. - Dawał mordercom pieniądze
i wierzył, że się wykupi, że go nie zabiją, to była wiara w swojskie,
naiwne gangsterstwo. Nie obronił damy, którą się opiekował, i został
dobity przez damę". Człowiek, którego zawodem była zabawa, nie potrafił
wykonać pierwszej poważnej pracy swego życia, której się podjął.
Poprzedni jego zawód zmęczył go i wyczerpał. Był udręczony nieustanną
rozrywką, zmęczony odpoczynkiem.
"Śmierć przez pomyłkę", śmierć, którą
miał umrzeć kto inny. W przypadku przejawiła się prawidłowość:
zrodzony z chaosu zbyt natężonego - samouporządkował
się. Prawo przypadku stało się prawem estetyki. Religia oczekiwania na śmierć
i religia zadawania śmierci była wspólna ofierze i mordercom. Obie religie, używające prawie tych samych słów ("oni umarli, by żyć"),
powstały na
podobnej pożywce. Ofiara wyszła na pół drogi mordercom, przywołując śmierć,
mordercy na to przywołanie odpowiedzieli. Susan Atkins, która pięćdziesięciu
i jednym ciosem otwarła ciało Wojtka, wierzyła, że przez razy zadane nożem
z hipnotycznego rozkazu Szatana-Jezusa-Anioła-Guru-Szefa-Boga-Jej-Właściciela-Mansona uwalnia duszę ofiary. Wierzyła, bo świat amerykański, a może
w ogóle świat, zaczyna być groźny i tajemniczy jak w średniowieczu, tylko
już nie zarazy i burze z piorunami budzą grozę, ale burze, które wywołuje
człowiek. Dlatego sami ogłaszają się bogami. Z paczki listów S.L. najważniejszy
wydaje się jeden z ostatnich. Wnosić można z niego, że S.L. obstaje przy
swojej wersji, w liście tym bowiem znajduje się zdanie: "Co robić, skoro
nie ma dowodów, a facet ("Pig" - przyp. K.K.) ma alibi?". Z
powodu tego listu nie podałem pełnego brzmienia nazwiska S.L., tylko te inicjały.
Jego hipoteza wydaje się zbieżna z pierwszą linią obrony Mansona, twierdzącego,
że czwórka jego niewolników, histerycznie studiując i analizując okoliczności,
uroiła sobie, że dokonała zbrodni, i samooskarżyła się dopasowując do
nich swoją rolę. A jeśli Sharon naprawdę bywała w komunie Mansona, poddawała
się tam hipnozie? Czy sprawa należy więc do serii "zbrodni amerykańskich"
z okolicznościami i sprawcami niby wykrytymi, a pozostającymi tajemnicą?
Słucham kołysanki raz jeszcze, z obawą, że
zniszczę zapis całkowicie.
Analizuję różnice między scenariuszem a
filmem "Rosemary's Baby". Badam w słowniku łacińsko-polskim genezę
nazwiska Wojtka, jem sałatkę zrobioną według przepisu Sharon, sałatkę,
jaka była podana tamtego wieczoru. Odwiedziłem klan pięknych wdów, przyciągający
warszawskie plotki. Robią szydełkiem suknie maxi z wełny, na zamówienie
warszawskich pań, nazywają to "wojtkotarstwem". Z odebranej Ewie, w
chwili gdy złapałem ją na czarach, sylwetki pewnej osoby wyjmuję jedną z
siedemnastu szpilek, ze srebrną główką, i spinam maszynopis tego tekstu.
Zostaję zaproszony przez spirytystów na seans, na którym ma być wywoływany
duch Wojtka. Spodeczek zostaje ustawiony na stoliku, przykryty tablicą i
alfabetem i cyframi zapisanymi w krąg i magicznym znakiem w środku. Czekamy
przy zapalonej świecy czterdzieści pięć minut, ale Wojtek nie zjawia się.
Zapisuję więc w kalendarzyku zaproszenie na seans spirytystyczny z duchem
Mansona, na wypadek gdyby kat stanowy uniemożliwił mi osobisty kontakt. Jeden
z tych, którzy mi opowiadali tę historię, mówi: "Gdybyś i ty zginął, byłaby
to dobra pointa".
lipiec 1970 r.
Scenariusz życia - o rodzinie Frykowskich opowiada ANNA BIKONT
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Potęga wartości Jak zbudować nieśmiertelną firmęJak przezwyciezyc niesmialosc i lek przed otoczeniem Trening niesmiJigsaw Jak Zamienić Nieśmiałość Na Potężną Pewność Siebiejak umieral chopinJak rozmawiać z umierającym dzieckiemJak Pomóc Umierającymwięcej podobnych podstron