Anna Lisowska-Niepokólczycka Jest tu chłopiec Tom 1
Wędrując przez równinę Równina I wreszcie wszedł na równinę, i zatrzymał się urzeczony jej pięknością. Znał to miejsce od lat, znał je ze snów, lecz wtedy jawiło się ciemne i zamglone. A teraz oto odsłoniło się olśniewającą światłością i królewskim przepychem. Osiemnastu zatrzymało się za nim. Byli zaskoczeni nagłym znieruchomieniem biskupa, ale nie pytali o nic. Już przywykli do tego, że Bruno zachowuje się dziwnie. A on po prostu patrzył... Równina rozpościerała się przed nimi nieskalaną bielą i tylko powiewy wiattru podrywały zawirowania śnieżnych płatków, wciskając je pod mnisze kaptury. Gdzieś daleko obrzeżała równinę czarna linia lasu. Za tym lasem był cel ich wędrówki. Z nieba przejrzyście błękitnego przyglądało się pielgrzymom słońce. Więc takie jest miejsce, do którego dążył przez całe życie, wielokrotnie odpychany przez ludzi, przez okoliczności, wciąż kierowany w inne strony. Usłyszał cichy szept... To Wipert. Zimno mu... Biedak, jest najmniej z nich wszystkich wytrzymały na trudy. A przecież on, Bruno, musiał wybrać na swoją wyprawę tę właśnie mroźną porę. Drogę do Prusów przegradzają rozległe bagna, tylko teraz, po ostrej zimie, zamarznięte i bezpieczne dla podróżników. Powiało... Dobrze, że jest wiatr - Pomyślał Bruno i przed pierwszym krokiem na śnieżną równinę przeżegnał się. Nie oglądając się, wiedział, że idący za nim mnisi uczynili to samo. Brnęli powoli, jeden za drugim, zostawiając na śniegu głęboki ślad. Zgrabiałymi rękami przytrzymywali pod brodą kaptury, by osłonić się przed wiatrem. Tylko Bruno z przyjemnością wystawiał twarz na jego powiewy. Zawsze lubił wiatr. Wiatr Najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy, gdy wiatr szalał po świecie, gnąc drzewa, targając drzwiami, wyjąc w szparach, w kominie, przewiewając szaty aż do skóry. Tam w domu, w Kwerfurcie, kazał sobie wtedy siodłać konia i wyjeżdżał daleko od zabudowań grodu aż nad Salzę, gdzie wiatr na łąkach niczym nie zatrzymywany hulał swobodnie. Mały Bruno puszczał wtedy konia w galop, podnosił twarz, cieszył się widokiem pędzących chmur i wchłaniał to coś wspaniałego, czego nie widać, a co się tak cudownie czuje. Kiedyś wichura obudziła go w nocy. Dosiadł wierzchowca. Nad Salzą drzewa czubami zamiatały ziemię. Wiatr porywami gmatwał prąd rzeki, chodziły po niej ukośne bryzgi, odganiał właśnie za wzgórza resztki nocnych obłoków, odsłaniał niebo przezroczyście czyste, z gwiazdami, zda się, tuż nad samą głową. I mały Bruno zrozumiał, że lubi wiatr i dlaczego go lubi. Oto pachniał wolnością, sam był wolnością. Mógł latać wszędzie, nad chmurami, aż do tych gwiazd, aż do tronu Boga... Tam już przycicha, przypala, najdelikatniejszym z powiewów zdejmuje z ust Pańskich polecenie i niesie z powrotem na ziemię tym, którzy chcą słuchać. I wtedy, w tę wietrzną noc, biorąc na świadka lśnienie gwiazd, rzucił mały Bruno błaganie. Pod Boży tron je rzucił... - Pozwól, Panie, bym zawsze słyszał, co do mnie mówisz, bym zawsze umiał to pojąć. Błaganie dziecięco szczere, gorące, lecz może zbyt mało pokorne. Bo potem nie zawsze przecież pojmował polecenia Boga. Zadawał zbyt wiele pytań, zuchwałych pytań... Mnisi z mozołem przecinający równinę zatrzymali się. Najdostojniejszy biskup przystanął tak nagle... Pewnie jest zmęczony wyciąganiem nóg ze śniegu. Andrzej wyszedł z szeregu, parł do przodu przez białe zwały. Zrównał z biskupem. Ujrzał jego oczy szeroko rozwarte, wpatrzone w błękit z niemym pytaniem. Więc nie zmęczenie zatrzymało biskupa Brunona, tylko modlitwa. Nagła, strzelista potrzeba rozmowy z Bogiem. Andrzej wiedział, że trzeba tę chwilę przeczekać. A gdy uniesienie ustąpiło z twarzy Brunona, oznajmił: - Pójdę przodem, ojcze biskupie. Śnieg jest głęboki, kopny, udepczę wam drogę. Wiecie, mocny jestem. - Wiem, najmocniejszy z nas wszystkich. - Bruno uśmiechnął się, widząc jak Andrzej skinieniem przywołuje swego brata Słabosza, co to na imię zakonne wziął sobie Karol. Teraz Andrzej z Karolem szli przodem, udeptując ścieżkę pozostałym. Chyba dobrze uczyniłem, Panie - kontynuował Bruno w myśli rozmowę - dobrze zrobiłem, że wziąłem ze sobą tych dwóch olbrzymów. Tuni niechętnie pozbywał się ich z Międzyrzecza, ale przecie w końcu uprosiłem. Wyglądają jak dwa kamienne filary, na których można oprzeć każdy ciężar. Może na ich widok Prusowie ulękną się? Nie napadną tak zuchwale, jak napadli na Wojciecha? Pozwolą sobie powiedzieć, że nie przychodzimy w złych zamiarach. Posłuchają Twego słowa... - Tak, tak - mówił coraz szybciej, coraz gwałtowniej - wiem, że idę tu być może po to, by śmiercią męczeńską, tym chrztem krwi zmazać moje przewiny. Lecz przecie, nim zginę, niech Słowo Twoje padnie na tę ziemię, niech się zagnieździ w sercach tych ludzi choć trochę, choć trochę. Przecie mi na to pozwolisz... Przerwał, pochylił się wraz z myślami pokornie. Przebacz, Panie, znowu swarzę się z Tobą. Wkrótce może czeka mnie śmierć, a ja swarzę się z Tobą. Odpuść i bądź wola Twoja... Trzeba było zająć czymś myśli, więc Bruno wpatrzony w plecy tupiącego przed nim brata Karola zaczął wspominać dzieciństwo. Dzieciństwo Ojciec... Dzielny niemiecki rycerz, ozdoba Turyngii; graf na Kwerfurcie nad Salzą, także Brunon. Ta dzielność i prawość rycerska, iście z legendarnych czasów króla Artura, sprawiały, że ojca szanowano w całej Germanii. Nie miał graf Brunon zbyt wiele czasu na zajmowanie się synem. Prawda, sam wyuczył go jeździć konno, pokazał, jak należy obchodzić się z wierzchowcem, sam wprawiał rękę małego Bruna w używaniu broni wszelakiej, ale przecie nie poświęcał mu zbyt wiele czasu. Chłopiec widywał ojca najczęściej wyjeżdżającego na wyprawę lub z wyprawy wracającego, zazwyczaj w zbroi i na koniu. Był przecież graf von Kwerfurt rycerzem, jego zajęcie stanowiło wojowanie, a pod rządami Ottonów wojen nie brakowało. Graf zabiegał także o pomnożenie majętności, które kiedyś miał odziedziczyć on, Brunon młodszy, jedyny syn, nadzieja rodu. Biskup Bruno uśmiechnął się do swych myśli i ogarnęła go litość nad ojcem. Nic, nic z tego, czego chciał, o co całe życie wojował nie spełniło się. Nic. Ottonowie nie zostali na tronie Cesarstwa Rzymskiego, a wielce grafowi niemiły Henryk bawarski nosił koronę niemiecką. Umarła umiłowana małżonka rycerza, pani Ida, a umiłowany syn nie pojął żony, nie osiadł w rodowym zamku w Kwerfurcie, nie zatroszczył się o ciągłość rodu. Został księdzem, potem biskupem, ale nie osiągnął zaszczytów. Nic z tego, co ojciec dla niego wymarzył. Może Bóg zezwoli, że bliźniacy spełnią jego nadzieje. Biedny ojciec. Gdy się widzieli ostatni raz, cztery, nie, to już pięć lat temu, bo w roku pańskim tysiąc czwartym latem, w Kwerfurcie właśnie, ojciec był niemal starcem. Zwaliła się na niego choroba, a śmierć żony pogrążyła w rozpaczy tak bezbrzeżnej, że aż syn, uprawniony powagą namaszczania kapłańskiego, musiał go strofować, że nie jest dobrym chrześcijaninem, że przecież musi ufać... Kiedyś, po latach, gdy skończy tu życie, ujrzy ją znowu i tam, w krainie wiecznej szczęśliwości, połączą się na wieki. Ojciec słuchał, kiwał głową, ale nie odpowiadał. I nie chciał jechać z synem do Merseburga, aby patrzeć, jak arcybiskup magdeburski Taginon w obecności króla Niemiec, Henryka Drugiego, udziela młodemu Brunonowi sakry biskupiej. Graf wiedział, że będzie wielka uroczystość w katedrze, zjadą się liczni panowie z całej Saksonii, ale on tego oglądać nie chciał. Nie o takich zaszczytach marzył dla syna. A już nigdy nie przypuszczał, że dawcą zaszczytów będzie Henryk Drugi. Tak, stary graf na Kwerfurcie starał się być dobrym chrześcijaninem i dobrym Niemcem, ale mimo to, szczerze i gorąco, tak z całego serca, nienawidził i biskupa magdeburskiego Taginona, i króla Niemiec Henryka Drugiego. Dlatego nie chciał być przy synu w czasie uroczystości w Merseburgu. Ale potem, gdy Bruno wyjeżdżał w kolejną podróż, i tam, na dziedzińcu zamkowym w Kwerfurcie żegnał się z ojcem, graf powiedział: - Jestem prostym rycerzem i nie moja sprawa dawać nauki biskupom. Ale proszę cię o jedno, na pamięć matki proszę, nigdy nie oddawaj się nienawiści. Do nikogo. Prawda, nienawiść czasem przydaje wielkiej siły czynom ludzkim. Ale to siła diabelska. Nic tak nie wyniszcza człowieka jak nienawiść. Bruno pokornie ucałował dłoń ojcowską. - Dałeś mi wielką przestrogę i naukę. Nie lękaj się, nie zapomnę jej. Ale i ja chcę cię o coś poprosić. Bruno mówił to nie podnosząc oczu, nie patrzył na ojca, ale przecież wiedział, że graf zesztywniał w oczekiwaniu. - Matka nie żyje - szepnął Bruno - jeżeli dojdzie cię wieść także o mojej śmierci, wdziej suknię zakonną, wstąp do klasztoru. Niebieskie oczy grafa przygasłe teraz i jakby wyblakłe objęły syna uważnym spojrzeniem. Odpowiedział jednym tylko słowem: - Gut. Odwrócił się i powolnym krokiem szedł w głąb podwórca. Już z grzbietu konia Bruno widział, że ojciec kieruje się ku kaplicy zamkowej, gdzie była pochowana matka, pani Ida. Biskup Bruno podniósł głowę, a wiatr otarł mu twarz. Śnieżna równina skrzyła się pod słońcem. Ciekawe - pomyślał - kiedy ojciec będzie musiał wdziać suknię zakonną. Pochylił głowę i znów uciekł myślami w krainę dzieciństwa. Matka, pani Ida... To dzięki niej mówiono o nim "piękny Bruno". Od niej pierwszej usłyszał słowa Pan Bóg... Herr Gott. I że należy Go kochać i szukać bezustannie dróg do Niego, i jak to robić powiedziała, i jak kochać ludzi, mimo ich wad i że zawsze trzeba grzecznie, wyrozumiale jak ona. Tego już nie powiedziała, ale Bruno wiedział. Matka... Pani Ida... Nieśmiała i delikatna, niewiele mająca do powiedzenia, bo Kwerfurtem w latach Brunonowego dzieciństwa rządziła ciotka Emnilda, starsza siostra ojca. Mały Bruno bał się jej, lecz lubił prawdziwie. Była zawsze w ruchu, zawsze w działaniu. Jej ostry język nie szczędził nikogo, ale robiła to dowcipnie i sprawiedliwie. Gdy była małą dziewczynką, jej starsza siostra Matylda zachorowała tak ciężko, że nie pomagały ni zioła, ni zamawiania. Zrozpaczeni rodzice złożyli ślub Panu Bogu, że jeżeli Matylda ozdrowieje, średnią córkę, Emnildę, poświęcą Bożej służbie. Matylda ozdrowiała, a Emnildę zaczęto uczyć czytania i pisania w świętej mowie łacińskiej. Rodzice pragnęli, by gdy zostanie już mniszką, doszła do wysokich godności w zakonie. Ona jednak nie czuła się powołana do takiej właśnie służby Bożej. Tam, w Kwerfurcie, Emnilda zdecydowała, że sześcioletniego Brunona także należy uczyć łaciny. Matka, pani Ida, lękała się, że może to zbyt wcześnie, ale oczywiście nie ośmieliła się powiedzieć ni słowa. Kiedy jednak nauka poszła gładko i chłopiec jął sprawnie składać z liter łacińskie wyrazy, matka była dumna i szczęśliwa. Ciotka Emnilda nie została przełożoną w żadnym klasztorze. Gdy Bruno miał siedem lat, wyszła za mąż za Roberta. Rodzina była niechętna temu małżeństwu. Liczni krewni przewinęli się wtedy przez Kwerfurt. Ostro i surowo przekonywano Emnildę o niestosowności związku. Zjechała też ciotka Matylda. Była żoną Lotara Drugiego, grafa von Walbeck, i uważała, że jako najstarsza z rodzeństwa może wszystkich traktować z góry. Swego brata, grafa Brunona, nieco oszczędzała, ale do Emnildy występowała srogo, a już bez miłosierdzia krytykowała panią Idę i małego Brunona. Sama wiedziała doskonale, jak należy wychowywać dzieci. Miała w Walbeck pięciu wnuków znakomicie wychowanych, tylko jeden był dość niesforny. Spadł z konia i złamał sobie nos. Tak, nos właśnie. Pewnie do końca życia pozostanie mu zniekształcenie. Ale wracając do Emnildy. Stanowczo nie powinna wychodzić za tego Roberta. Emnilda jak zawsze postawiła na swoim. I wyszła za Roberta. I przeniosła się z małżonkiem do Kwedlinburga. Kiedy później tknął ją paraliż, w rodzinie głośno mówiono, że to kara boska za niedotrzymanie ślubu rodzicielskiego. Wtedy matka, pani Ida, wytłumaczyła Brunonowi, że tylko ludzie tak załatwiają swoje porachunki: oko za oko i ząb za ząb. Pan Bóg ma zupełnie inne wyliczenia. Przystanął. Idący za nim mnisi zatrzymali się również. Karol z Andrzejem pracowicie wybijali przed nim ścieżkę. Bruno obejrzał się. Jakże niewielką drogę przebyli. Nie dziwota, trudna ta droga. Nie wiadomo, czy dojdą przed wieczorem do czarnego lasu na horyzoncie. Zaraz za lasem jest ponoć jezioro, a nad nim pierwsza osada Prusów. Cel. Ale droga do niego jeszcze daleka. Ledwie zaczęli przemierzać śnieżną równinę. Ruszył naprzód. Kapłani za nim. Odsunął kaptur, wystawił twarz na wiatr, na słońce i zaczął myśleć, jak wtedy, w dzieciństwie, szukał swojego miejsca w Ewangelii. Miejsce w Ewangelii Księga była duża, gruba, oprawę miała skórzaną, zapinała się na srebrną klamrę. Zawierała wszystkie cztery Ewangelie. Bruno dostał tę księgę od matki na Boże Narodzenie. Otworzył. Żółtawe karty pergaminu były zasnute równymi, czarnymi rządkami łacińskich liter i ozdobione pięknymi scenami z życia Jezusa Chrystusa. Każdy rozdział zaczynał barwny, często nawet złocony inicjał. Ciotka Emnilda zabrała księgę Brunonowi. Oglądała ją ze znawstwem i nie przestawała mówić: - Zaiste piękny to egzemplarz. Został pewnie napisany w Leodium albo w klasztorze Monte Cassino. Ido, taka księga to skarb. Nie wiem, doprawdy, czy dobrze uczyniłaś, dając ją dziecku. Pani Ido nieznacznie wzruszyła ramionami. - Nie chciałam, żebyś go uczyła - powiedziała cicho - skoro jednak nauczył się czytać, trzeba, aby pierwszą książką, którą weźmie do ręki, była właśnie ta. Czytał tedy zachłannie tę najprostszą i najtrudniejszą księgę świata i szukał w niej miejsca dla siebie. Szukał tam osoby, którą chciałby być. Kogoś bardzo skromnego, niepozornego, ale koniecznie takiego, na kogo Pan Jezus patrzył choćby przez chwilę. Tak osobno. Najpierw widział się pastuszkiem, który na wezwanie Anioła śpieszy do stajenki. Wziąłby ser, białą bułkę, może jeszcze trochę miodu i zaniósłby Dzieciątku. A nuż wyciągnie rączkę? Dotknie białej bułki? Ale jest jeszcze takie maleńkie... Jak synek kuzynki Imirgardy. Niby patrzy, a nie widzi. Niemowlątko przecie. Mały Bruno z żalem, ale rozstał się z wizją siebie jako pastuszka śpieszącego z darami do stajenki. Po długim rozmyślaniu zdawało mu się, że znowu znalazł. Było to wkrótce po zaślubinach ciotki Emnildy z Robertem. Rodzice zezwolili małemu Brunonowi na udział w uczcie weselnej i na przyglądanie się tańcom. Bardzo mu się wszystko podobało. Wprawdzie zasnął na ławie jeszcze przed północą i ojciec zaniósł go do sypialnych komnat, ale wspomnienie pozostało miłe i radosne. Może dlatego tak przypadła mu do serca opowieść o godach w Kanie Galilejskiej opisana przez świętego Jana Ewangelistę. Później, przez wiele miesięcy z prawdziwą lubością wchodził w ten obraz. Mija sześć wysokich kamiennych stągwi i oto stoi pośrodku domu Izraelity, który swemu synowi wyprawia gody weselne. Bruno jest tutaj małym synem starosty weselnego. Przygląda się wszystkiemu bacznie. Widzi wystrojonych gości, bardzo podobnych do weselników ciotki Emnildy. Tylko Pan Jezus, Jego Matka i Apostołowie są ubrani jak na obrazach. Mały synek starosty weselnego wie, że gości przybyło więcej niż przewidywano. Niektórzy wstali właśnie od stołów, przechadzają się; rozmawiają. Starosta weselny chwyta się za głowę. Szepcze z przerażeniem: - Wina zabrakło! Chłopiec wyraźnie słyszy ten szept. Słyszy go również Ona... Niewysoka, smukła, o twarzy nie tkniętej przeżytymi latami. Jej Syn stoi właśnie wśród Apostołów. Jest bardzo zajęty rozmową. Ona tę rozmowę przerywa. Podchodzi i mówi półgłosem: - Wina nie mają... W jego ogromnych oczach jest jakby cień rozdrażnienia, czy może rozbawienia tym Jej zatroskaniem. Odpowiada niby szorstko, coś, że to nie Jego sprawa brak wina na weselu, ani też nie Jej sprawa. Kończy tę wypowiedź głośniejszym słowem: Niewiasto... Ona już nic nie mówi, tylko uważnie, spokojnie patrzy Mu w oczy. Więc On wyjaśnia. Może ciągle lekko rozdrażniony? Może w tonie prośby? Perswazji? Może ściszonym głosem? Mówi: - Jeszcze nie nadeszła moja godzina. Ona milczy. Patrzy. Potem uśmiecha się lekko, leciuteńko i czyni ruch głową, jakby potakujący. Co ujrzała w tych przepięknych szeroko teraz rozwartych oczach? Może ów błysk pobłażania? Może rozbawienie? Światło, którego nie zanotował święty Jan Ewangelista? Musiała ujrzeć przyzwolenie, skoro zaraz, odchodząc od Syna, mówi sługom jak zwykle cicho, spokojnie. Mówi: - Cokolwiek wam rzecze, czyńcie... A On każe napełnić stągwie wodą. Czynią to prędko. Noszą wiadrami. Do każdej stągwi po trzy wiadra. Rozpryskują wodę po posadzce. A gdy stągwie są już napełnione aż do wierzchu, mówią Mu, że napełnili. On właśnie znowu rozmawia. Słudzy mu przeszkadzają. Oczy ma takie jak po przebudzeniu. Mówi jednak spokojnie: - Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu. I niosą. I woda, która stała się winem, jest lepsza niż wszystkie wina przygotowane na wesele. Chłopiec dokładnie słyszy rozmowę starosty z panem młodym, ową naganę i zdziwienie, że wbrew przyjętym obyczajom, podano gościom najpierw pośledniejsze wino, a teraz, gdy są już podpici, daje im się takie znakomite. Bruno ciągle od nowa wchodził w ten obraz. Mijał sześć kamiennych stągwi służących Żydom do obmywań, i już stawał pośrodku wesela. Widział tamte twarze, lśnienie oczu, drżenie powiek, ruchy rąk. Czuł zapach wina, słyszał rozmowy gości weselnych. Ciągle od nowa przysłuchiwał się słowom, które wtedy, przed wiekami, wypowiedziano w Kanie Galilejskiej. Aliści któregoś deszczowego dnia napadły go wątpliwości. Przecież święty Jan ani słowa nie napisał o małym synu starosty weselnego. A już zupełnie nie wiadomo, czy Pan Jezus spojrzał na tego chłopca... Chyba że to on właśnie powiadomił Najdostojniejszego z gości, że stągwie są pełne. Ale przecież nic nie wiadomo. Mógł wcale nie spojrzeć. Prawdopodobnie wcale nie było małego syna starosty weselnego. Z wielkim żalem opuszczał Bruno dom Izraelity w Kanie Galilejskiej. Z przykrością mijał po raz ostatni sześć kamiennych stągwi, ale przecież wyszedł. Szukał dalej. Był wczesny ranek, słońce właśnie wzeszło, a on nareszcie znalazł, co chciał znaleźć. Cud rozmnożenia chleba opisują wszystkie Ewangelie, ale dopiero ta, świętego Jana, pozwoliła małemu Brunonowi zobaczyć miejsce dla siebie. Bo tylko święty Jan wymienia chłopca. Jest tak... Dzień nad morzem Galilejskim, nazwanym później Tyberiadzkim, ma się ku końcowi. Idzie Pan Jezus, a za nim tłumnie ciągną ludzie. Ciasno, bo są niezmiernie ciekawi. Idzie także chłopiec. Niesie niewielki koszyk, w którym leży pięć ięczmiennych chlebków i dwie wędzone rybki. Chłopiec słucha podnieconych rozmów. Ludzie opowiadają o niezwykłościach, jakie czyni idący przed nimi Człowiek. Cudowne uzdrowienia, przemienienia, rzeczy rozum ludzki przerastające. Inni znów mówią o niezwykłej mądrości słów tego Syna cieśli z Nazaretu. Mówią o nauce zupełnie odmiennej od wszystkiego, co słyszeli dotychczas, a przecież tak bardzo do serca przypadającej. Ludzie idą za Jezusem, dzień tymczasem ma się ku końcowi. I zbliża się żydowskie święto Paschy, największe doroczne święto obchodzone przez Izraelitów na pamiątkę wyjścia z Egiptu. Jezus wchodzi na porośnięte trawą wzgórze. Otaczają go uczniowie. Tłumy zbliżają się, jest coraz ciaśniej. Jezus zamyślonymi oczyma spogląda na ten tłum ludzki, coraz gęstniejący, i zwraca się do Filipa z pytaniem: - Skąd, Filipie, kupimy chleba, aby ci się posilili? Filip jest zmęczony długą wędrówką w upale, może trochę zły, że tylu ludzi za nimi ciągnie? I że nie wiadomo, gdzie spędzą święto? Odpowiada więc z lekkim zniecierpliwieniem: - Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł otrzymać po kawałku. Zbliża się inny z Jego uczniów. To Andrzej, brat Szymona Piotra, mówi: - Jest tu chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu? - Każcie ludziom usiąść - rzecze Jezus. Chłopiec słyszy to i widzi każdy ruch. Siadają. Trawa rośnie tu bujnie. Siadają tedy na trawie wszyscy, około pięciu tysięcy mężczyzn. Tylko oni dwaj stoją: Pan Jezus i chłopiec. Chłopiec wyciąga rękę, może nieco drżącą, podaje koszyk, w którym leży pięć jęczmiennych chlebków i te dwie małe rybki... Wszystko, co mu matka dała, gdy wybierał się w drogę za Nauczycielem. Więc teraz podaje. I to jest właśnie ten moment, kiedy Jezus spogląda na chłopca. Patrzy z nieodgadnionym rozjaśnieniem oczu, może nawet ruchem głowy dziękuje za dar, a potem chłopiec widzi, jak chleby w dłoniach Pańskich rozmnażają się, ciągle i ciągle jeden od drugiego się oddziela, ciągle jest ich więcej. Podobnie dzieje się z rybami. Zdumieni uczniowie roznoszą chleb i ryby wśród siedzących, także zdumionych tłumów. Zaraz wszyscy się nasycą i zaraz Jezus powie do uczniów: - Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło. I będą zbierać... skórki, niedojadki, aż zbiorą tych ułomków dwanaście koszy. Ludzie będą mówić, wychwalać Go za ten cud niezwykły, a chłopiec poczuje radość żadnej innej nierówną, że oto nad jego skromnymi chlebkami Jezus cud uczynił. Odtąd opis cudownego rozmnożenia chleba był ulubionym przez Brunona fragmentem Ewangelii. Ilekroć groziło mu niebezpieczeństwo, ile razy spotkała go przykrość, chronił się myślami na to wzgórze nad morzem Galilejskim, wzgórze porośnięte bujną trawą, stawał wśród tłumu i oczekiwał spojrzenia... Rozmiłowanymi oczami wyobraźni wygładził każdy grzbiet, każdy stok okolicznych wzgórz. Widział słońce odbijające się w wodzie, potem w nią zapadające i czekał tej błogosławionej chwili, gdy padnie na niego Spojrzenie... Tamta kraina stała mu się schronieniem, miejscem ucieczki przed strachem i złem. Czyżby teraz bał się? Czy dlatego ucieka stąd myślą? Obejrzał się za siebie. Zaiste wciąż niedaleko odeszli od tego lasu, który opuścili zaraz po rannej modlitwie i obfitym posiłku. Las, do którego dążyli, był jeszcze ciągle czarną linią gdzieś w miejscu, gdzie śnieżna równina stykała się z niebem. Nawet pojedynczych drzew nie można było jeszcze odróżnić. Jakżeż się głęboko zamyślił, skoro nawet nie zauważył, że oto Wipert wysforował się naprzód i teraz z braćmi Karolem i Andrzejem ubija śnieg przed idącymi, raźnie przytupując. Pewnie mu cieplej, biedakowi, przez to tupanie. Z końca szeregu podniósł się głos ojca Rudolfa, najstarszego z misjonarzy. Pozostali podjęli słowa modlitwy. Odmawiali Ave Maria tak wolno i tak rytmicznie, jak kiedyś jego samego uczono mówić "Pozdrowienie anielskie". Dołączył swój głos do modlitwy słowami Dominus tecum i wtedy przypomniał mu się jego czas postanowienia. Czas postanowienia Jego, Brunona, najbliższa rodzina tym się wśród innych wyróżniała, że się wzajemnie miłowali. Ileż to dogadywań nasłuchał się graf Brunon, że małżonkę swoją nad obyczaj kocha. A znów ona świata nie widzi poza mężem i synem. I dziwiono się niezmiernie, że graf i grafini na Kwerfurcie mówią z małym Brunonem jak z dorosłym. Prawda, chłopiec był bystry, ale żeby aż tak nieukrywanie go miłować? Mały Bruno doskonale wiedział, że wszystko zależy od niego. Wystarczyło powiedzieć i zostałby w Kwerfurcie, panicz zamku, w przyszłości jego dziedzic, piękny Bruno. Życie słało się przed nim jedwabistą wstęgą, gładko i bogato. I wcale nie pamiętał chwili, kiedy dokonał innego wyboru. Nie pamiętał dnia, w którym zrozumiał, że nie chce tego rodowego zamczyska nad Salzą, nie chce zbroi ani konia okutego blachami, obce mu jest pragnienie zaciskania dłoni na mieczu. Nie chce też za żonę tej małej śmiesznej Kunegundy, młodszej siostry Roberta, którą poznał na weselu ciotki Emnildy, a którą ciotka potem przywoziła, ilekroć przybywała do Kwerfurtu. I kazała Brunonowi grzecznie bawić się z Kunegundą, i wyliczała dobra, które dziewczynka otrzyma w posagu. Po którejś kolejnej wizycie ciotki Emnildy z małą, piegowatą Kunegundą zrozumiał, jak bardzo tego wszystkiego nie chce. Jedno wiedział na pewno... to nie matka wybrała dla niego drogę kapłaństwa. Chyba tego nie pragnęła, a w każdym razie nie spodziewała się. Bo pierwszy raz w życiu widział ją zmieszaną i niepewną, gdy z powagą ponad wiek oznajmił, że chciałby iść do szkoły. Chciałby się dobrze, czego należy, wyuczyć, bo kiedy dorośnie, będzie księdzem. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała, że wszystko postanowią, gdy ojciec wróci z wyprawy. I że teraz czasy są zbyt niespokojne, by mały chłopiec mógł wyjeżdżać z domu. Czasy istotnie były niespokojne. Rok pański dziewięćset osiemdziesiąty i trzeci miał się ku końcowi. Wieści, które różni ludzie przynosili do Kwerfurtu sprawiały, że pani Ido całe noce klęczała i z płaczem błagała Boga, by graf Brunon wrócił jak najprędzej. Oto ogromne, nieprzeliczone chmary Słowian napadły Saksonię. Wycięli załogę niemiecką w Hobolinie, obrabowali i zbezcześcili katedrę w Brennie, a Mściwój, książę Obodrzyców spalił Hamburg. Zniszczyli klasztor świętego Wawrzyńca w Kolbe. Wojna przenosiła się na lewy, zachodni brzeg Łaby. Ktoś powiedział, że już z Magdeburga widać łuny pożarów. A graf von Kwerfurt przy boku cesarza Ottona Drugiego wojował właśnie z Saracenami bardzo daleko, aż w Kalabrii. Czy dojdzie do niego wieść o rozprzestrzeniającej się wojnie? Czy zdąży wrócić i obronić rodzinny gród przed słowiańską nawałą? Pani Ida kazała podnosić most zwodzony zaraz o pierwszym zmierzchu. W dzień po święcie Omnium sanctorum* (* Wszystkich Świętych [łac.] - dzień 1 listopada.) Bruno stał na murach. Patrzył, jak most powoli się podnosi, gdy na tonącym w mrokach trakcie rozległ się tętent konia, potem odgłos rogu. Jakiś rycerz oznajmiał swoje przybycie i prosił o wpuszczenie w obręb murów. Straż zakrzyknęła, by powiedział swoje imię. - Robert - dobiegło niewyraźnie z dołu. - Wuj Robert! - zakrzyknął Bruno. - Spuszczajcie most! Wjechał w towarzystwie trzech pachołków, spostrzegł Brunona i nadbiegającą panią Idę. Powiedział: - Nie podnoście mostu! Zaraz ruszamy dalej. Chciałbym coś zjeść i zmienić konie. Moi ludzie też niechaj się pożywią. Pani Ida drżącym głosem wydawała ciche polecenia służbie. Zanim podano do stołu, Robert wyjaśnił: - Jadę do cesarza, do Kalabrii. Wiem, że jest z nim twój małżonek, Ido. Co mam mu powiedzieć? - Żeby wracał... - szepnęła ze ściśniętym gardłem. - Wróci - uśmiechnął się gorzko Robert. - Wiozę wieści o klęskach tak straszliwych, że zaraz wszyscy wrócą. Bruno poczuł, że obejmujące go ramię matki drżało, gdy zapytała: - O klęskach? Robert przez chwilę patrzył na nią uważnie, ale nic nie powiedział. Zasiadł do zastawionego stołu. Jadł łapczywie i wydawało się Brunonowi, że nigdy nie skończy. Pani Ido kolejny już raz napełniała jego puchar piwem. Wreszcie Robert rzucił ogryzioną kość na misę, otarł dłonie ręcznikiem. Podniósł oczy na panią Idę. Powiedział sucho: - No dobrze, przecież i tak się dowiesz. Wszędzie klęska, Ido. Straszliwą siłą uderzyli na nas Słowianie. Nie masz już Niemców na ziemiach obodrzyckich, wieleckich. Zniesione arcybiskupstwa hamburskie i magdeburskie, a także biskupstwa starogardzkie, hawelberskie, brandenburskie... Który z biskupów nie zdążył uciec, nagłą śmiercią ginął. Nigdy nie myślałem, że tyle krwi ludzkiej może stać na ziemi. Tak zwyczajnie, w kałużach... Nawet z trumien wyrzucali barbarzyńcy zwłoki nieżyjących biskupów. - O Boże! - krzyknęła pani Ido i zakryła usta dłonią. Robert opuścił głowę. - Spalone kościoły - mówił dalej - rozbite grody i trupy, wszędzie trupy. Dzielni rycerze niemieccy uciekają przed Słowianami jak pierzchliwe jelenie. Klęska, Ido, klęska. Strach pomyśleć, ile oni ludu skrzyknęli, ci Słowianie. Mrowie. Żegnając się Robert przyjaznym ruchem położył rękę na ramieniu Brunona. - Opiekuj się matką, chłopcze. Nie wiem, czy zdoła zasnąć tej nocy po wieściach, jakie przywiozłem. Zaraz też odjechali. Ucichł w oddali tętent końskich kopyt, ucichło skrzypienie kołowrotu, na który nawijano łańcuch podnoszonego znowu mostu. Przytuleni do siebie pani Ido i mały Bruno powoli wracali do domu. - Dziś będę spał w twoim łożu, matko - powiedział stanowczo chłopiec. - Dobrze. Gdy już leżeli, zapytał: - Dlaczego Słowianie napadli na nasze ziemie, mamo? Dlaczego zrobili te wszystkie okropne rzeczy? - Nie wiem - odparła. - Może lękaią się naszych rycerzy? Może mszczą się za jakieś krzywdy? Może lubią mordować ludzi i niszczyć wszystko, co napotkają? Oni, synku, są poganami. Nic nie wiedzą o Bogu. A nawet chyba nienawidzą Go. - Czy oni wszyscy pójdą do piekła? - Tego też nie wiem. Ale jedno wiem na pewno: teraz nigdzie cię nie puszczę. Przytuliła go do siebie mocno i po chwili zasnęła. Graf von Kwerfurt wrócił z wyprawy w samo Boże Narodzenie, przywożąc wieść żałobną. Oto cesarz Otto Drugi doznał krwawej porażki od Saracenów w Kalabrii. Rycerstwo niemieckie wytracone, a sam cesarz z małą garstką rycerzy uciekł z pola bitwy. Uratował się ucieczką płynąc wpław do łodzi greckiej, na której czekała go małżonka, piękna Teofano. Ona wkrótce wróciła do Niemiec, on udał się do Rzymu. Graf von Kwerfurt pojechał razem z cesarzem. I tam dopadła ich przyniesiona przez Roberta wieść o krwawym najeździe Słowian i o klęskach. Dla Ottona był to drugi cios. Zbyt mocny, by go przeżyć. Cesarz doznał wstrząsu. Umarł. Dwudziestodziewięcioletni mężczyzna: Umarł w połowie życia, w pełni niepowodzeń, a teraz spoczywa bez sławy, w Rzymie. Dopiero nazajutrz po powrocie męża pani Ido znalazła odpowiednią chwilę, by powiadomić grafa o postanowieniu syna. Nie odpowiedział od razu. Zamknął się w swej komnacie, przesiedział tam cały dzień. Bruno na czworakach podkradał się pod drzwi, przykładał do nich ucho. Raz zdawało mu się, że słyszy cichy szloch. Ale ojciec i szlochanie, to były rzeczy tak do siebie niepodobne, że uznał, iż musiał się przesłyszeć. Gdy graf wyszedł wieczorem z komnaty, oznajmił: - Czy będziesz księdzem, Brunonie, to jeszcze nie wiadomo. Ale trzeba, byś poznał życie, które chcesz prowadzić. A nauka ci nie zaszkodzi. Oddam cię do szkoły w Magdeburgu. Światli ludzie powiadają, że to najlepsza szkoła w tej stronie Niemiec. Jest teraz pewnie zrujnowana jak i całe miasto, ale mniemam, że się odbuduje. Słowianie ponoć wracają powoli do siebie. Oni potrafią tylko niszczyć, nie zdobywać. - Tedy zezwolisz mi iść do szkoły, ojcze? - szepnął Bruno. - Tak - odparł graf - jeżeli za rok od dnia dzisiejszego też będziesz chciał uczynić to samo, co teraz. I nie mówmy już o tym, synu. Mam ważniejsze sprawy... - Jakie sprawy? Znowu wyjedziesz? - zapytała z lękiem pani Ido. - Jeszcze nie wiem - odparł graf - ale skoro cesarz umarł, a malutki Otto skończył dopiero trzy lata, zacznie się walka o koronę. Henryk, książę bawarski, już zaczął spiskować. Nie darmo przecie przez tyle lat wadził się ze zmarłym cesarzem o koronę. Nie darmo też przezwano go Kłótnikiem. Pani Ido spuściła głowę i westchneła: - Wyjedziesz - szepnęła z żalem. Aż do wyjazdu ojca, niemal codziennie nadlatywały do Kwerfurtu wieści. Niedobre wieści. Prawda, Słowianie powoli cofali się do swoich siedzib, gdzieś na dalekiej puszczańskiej północy. Ale też nikt nie mógł mieć wątpliwości, że książe bawarski nazwany Kłótnikiem uczyni wszystko, by wreszcie zdobyć upragnioną koronę. Nie w smak mu było, że oto w Akwizgranie w dzień po Bożym Narodzeniu arcybiskup raweński Jan i arcybiskup moguncki Willigis w otoczeniu licznych książąt ukoronowali małego trzyletniego Ottona. Jeszcze nie wiedzieli o śmierci cesarza. Ale wkrótce po ceremonii przybył poseł z żałobną wieścią i zakłócił ich radość. Tylko Henryk, książę bawarski, triumfował. Wreszcie musiano uwolnić go z więzienia w Utrechcie. Był teraz panem sytuacji. Tę opowieść o zabraniu małego króla matce, świeżo owdowiałej cesarzowej Teofano, pani Ido oblała gorącymi łzami. Opowiadał graf Ekkehard przybyły z Miśni. Mowę miał zająkliwą, opowieść rwała się i traciła wątek, ale przecie wynikało z niej niezbicie, że na początku marca, tego dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku Henryk, książę bawarski, przybył do Kolonii w dostojnej asyście przyjaznych sobie biskupów, że powołał się na prawo, że wreszcie jako najbliższy męski krewny Ottona Trzeciego wziął pod opiekę małego kuzyna, swojego konkurenta do korony. Wprawdzie cesarz umierając powierzył synka opiece arcybiskupa Warinusa, ale z Warinusem Henryk dogadał się łatwo. Tam, w Kolonii, tylko Teofano próbowała oponować. Stała przed niższym od niej Henrykiem, wysoka, piękna z dumnie podniesioną głową, patrzyła z góry, nie prosiła. Mówiła. Sama chce mieć pieczę nad synem. Sama będzie dbała o wychowanie przyszłego cesarza rzymskiego. Ten spokój i ta wyniosłość rozwścieczyły Kłótnika. Jakże on krzyczał... Coś o greckich wymysłach i że pod jej, Teofano, ręką przyszły król niemiecki wyrośnie na delikatnego kurczaka, a nie na orła, jaki teraz potrzebny jest krajowi. Lepiej już będzie, jeśli on sam, Henryk, zajmie się kształceniem charakteru przyszłego króla. Prawo jest za nim i nie ustąpi. Teofano nie płakała. To Otto zaczął się wyrywać z rąk Warinusa i krzyczeć, że chce do matki. Henryk rozkazał, by wyniesiono go z sali. Teofano martwym wzrokiem patrzyła na krzyczącego synka. Gdy zniknął za drzwiami, powoli, z uniesioną głową wyszła do oczekującej ją świty. Zaraz też rozstawnymi końmi pognała do Pawii, gdzie oczekiwała ją świekra, cesarzowa Adelajda. Wszyscy tym wydarzeniom przytomni wiedzieli, że Teofano nie zamierza dać za wygraną. - No i nie daje - kończył graf Ekkehard - bo oto właśnie teraz, w trzecią niedzielę po Wielkanocy wszyscy książęta, grafowie i biskupi przeciwni knowaniom Kłótnika zjadą się w grodzie Asselburg, by zawiązać jawny spisek przeciw księciu bawarskiemu. Ja... tam zdążam. Pojedziesz ze mną, grafie Brunonie? Pani Ido płakała. Po wyjeździe ojca cisza zapanowała nad Kwerfurtem. Wieści przylatywały rzadkie. Pani Ido i Bruno już od dawna nie wiedzieli, którzy panowie niemieccy są za Kłótnikiem, a którzy przeciw niemu. Im obojgu było żal serdecznie cesarzowej Teofano i małego króla. Nabrali teraz zwyczaju wędrowania po okolicznych polach i łęgach, a nawet po lasach. Odchodzili tak daleko, dopóki była widoczna wieża kwerfurckiego zamku. Dziwnie szli... Bruno przodem, pani Ido zawsze pół kroku za nim, ciągle trzymając rękę na jego ramieniu. Jakby była niewidoma. - Biedne to dziecko - powiedziała tego słonecznego majowego popołudnia, gdy tak szli przez pole - biedne... Jak ono musi tam płakać, jak tęskni. I przecież w każdej chwili Kłótnik może go zabić. Dobrze, że nie jesteś królem, Brunonie. Ciągle bym drżała, że mi cię zabierze jakiś drapieżny krewniak. Przytulił policzek do jej dłoni na swoim ramieniu. - Mnie zabierze Ktoś inny, mamo, ale ty nie będziesz drżała. Wiem to... Ojciec wrócił z wyprawy w połowie lipca. Był szczęśliwy i rozradowany. Przerywając słowa wybuchami śmiechu opowiedział, że jednak nie namowami, ale siłą zbrojną zmuszono Kłótnika do zaniechania marzeń o koronie i do zwrócenia małego Ottona cesarzowej Teofano. To radosne zdarzenie miało miejsce dwudziestego dziewiątego dnia czerwca w mieście Rara, gdzie się wszyscy zjechali zgodnie z wcześniejszą umową. Radość zapanowała teraz w całym kraju, że lud rozdarty na dwa wrogie sobie obozy zjednoczył się nareszcie i ma jednego władcę, a właściwie władczynię: cesarzową Teofano. Piękną i mądrą Teofano. Bo wszystkim przecie było wiadomo, że to Greczynka będzie sprawować rządy w imieniu młodziutkiego króla. Od powrotu ojca życie w Kwerfurcie stało się znowu huczne i wesołe. Przez cały ten czas rodzice nie starali się odwodzić Brunona od powziętego zamiaru. Ale przecież wiedział. Każdego dnia od rana już wiedział, że jego postanowienie nie było miłe ich sercom. Ciągle nie dowierzali, oczekiwali czegoś, co wywoła w nim zmianę. Miał wtedy osiem lat, dziewiąty, a przecież widział ich zabiegi, dobrze rozumiał, co się kryło za zabawami i turniejami na zamku w Kwerfurcie, za gwarnym towarzystwem w dni zwykłe i świąteczne, za owymi łowami na grubego zwierza, na które zabrał go ojciec, mówiąc, że chce w ten sposób uczcić jego urodziny. Bruno brał udział w zabawach, ochoczo jeździł na łowy, z przyjemnością słuchał rżenia koni i własnego głośnego śmiechu powtarzanego przez echo. I czuł... przez cały czas czuł to oczekiwanie ojca i matki. Jakby mocą tajemnej umowy nie mówili o tym: chłopiec i jego rodzice. Tylko sąsiedzi lub krewni goszczący w Kwerfurcie sarkali na grafa Brunona i krytykowali panią Idę. Krytykowali ich w oczy i za oczy, nie pojmowali, jak można tak ulegać kaprysom dziecka. Czy to chłopiec może wiedzieć, co dla niego jest dobre? Rodzice wiedzą i oni powinni postanawiać. Rodzice milczeli. Zaś mały Bruno nasłuchawszy się takich rozmów wymykał się na wieżę i tam przytulony do ostrołukowego okna zatapiał wzrok w najdalej błękitniejącej dali, uciekał nad morze Tyberiadzkie i czekał aż padnie na niego Spojrzenie i mówił: - Jak im opowiedzieć, Boże, twoje wołanie? Jak ich pocieszyć, chociaż udają, że nie są smutni. Ciągle od nowa o to pytał, ale ciągle nie wiedział, czy otrzymał odpowiedź. Aż nastał rok pański dziewięćset osiemdziesiąty piąty i nieuchronnie zbliżał się dzień świętego Grzegorza, patrona chłopców rozpoczynających nauki szkolne. Kiedyś przed laty święty Grzegorz skupował dzieci przywożone na targ niewolników i oddawał je do szkoły. Na tę pamiątkę, w dzień świętemu przynależny, czyli w dwunasty dzień marca chłopcy zaczynali naukę w szkołach. Na kilka dni przed świętym Grzegorzem mały Bruno grał w swojej komnacie na rogu, który mu podarowała ciotka Emnilda. Na odgłos kroków przerwał granie. Wszedł ojciec. Matka zatrzymała się w progu. - Tedy cóż, Brunonie? - zagadnął graf. Chłopiec powoli wstawał z zydla, postąpił kilka kroków ku środkowi komnatki. Ukląkł. Wyciągnął do nich ręce błagalnym gestem, powiedział: - Zezwólcie. Odpowiedź padła dopiero po chwili. Mówił graf. - Dobrze, synu, każemy wszystko przygotować, byś zdążył tam zajechać przed dniem świętego Grzegorza. Przydamy ci też Hezycha. Jest nieco starszy od ciebie. Będzie ci usługiwał, a takoż uczył się z tobą. Lubisz Hezycha, prawda, Brunonie? Skinął potakująco głową. Naprawdę lubił Hezycha, o którym mówiono, że jest synem opata z pobliskiego Jterboku. Na dworze w Kwerfurcie chłopiec ten cieszył się szczególnymi względami. Graf traktował go niemal jak krewnego. Wysyłał z poufnymi listami i pozwalał przebywać z synem. Teraz jako zaufany rodziców, o trzy lata starszy ni to sługa, ni opiekun, miał Hezych towarzyszyć małemu Brunonowi podczas pobytu w szkole. Odwozili go do Magdeburga oboje. Miasto położone na lewym brzegu Łaby, odbudowywane właśnie po niedawnych zniszczeniach; zdało się małemu Brunonowi zbyt wielkie. Podobnie jak wyniosła katedra świętego Maurycego i rynek, hojnie niegdyś wzniesione przez cesarza Ottona Pierwszego. Także ciemna brama, przez którą wchodzili w zabudowania katedralne, budziła w chłopcu strach. Ale nie przyznał się do tego. Po rozmowie z mistrzem Geddonem, kierownikiem szkoły, rodzice pożegnali Brunona. Ojciec spokojnie, po męsku, matka czule, ale bez łez. Rozpłakała się zapewne potem, bo Bruno patrząc za nimi przez okno, zobaczył jak ojciec obejmuje matkę miękko ramieniem, a ona chowa twarz na jego piersi. Co za szczęście - pomyślał mały syn - że tak bardzo się miłują. Będzie im lżej teraz, kiedy ja odszedłem. Potem obrzucił wzrokiem ponure wnętrze sali, jej wysokie sklepienia, oświetlone niepewnym światłem z wąskich okien. Pomyślał: tu nigdy nie usłyszę wiatru. To ciemne i niemiłe miejsce jest moją szkołą w Magdeburgu. Szkoła w Magdeburgu Nauka w szkole trwała dziewięć lat i przez te dziewięć lat Bruno z największą wdzięcznością wspominał ciotkę Emnildę. To dzięki niej był teraz mniej bity. Zaraz pierwszego dnia mistrz Geddon opowiedział nowo przybyłym uczniom pewne zdarzenie. Mówił głośno, dobitnie, a w momentach, które chciał szczególnie podkreślić, gwałtownie wyrzucał w górę zaciśniętą pięść. - Przed niewielu laty - mówił po niemiecku mistrz Gwidon - był w tej szkole pewien słowiański młodzieniec z książęcego rodu. Oddali go tu rodzice, aby w przyszłości mógł należycie służyć Kościołowi świętemu. Niesporo szła chłopcu nauka łaciny, albowiem niechętnie przykładał się do zadanych lekcji, niechętnie ćwiczył swój umysł w regułach łacińskich i w łacińskich strofach psałterza. Rozgniewał tym srodze nauczyciela, który chwycił rózgę i zaczął nią chłostać owego leniwego ucznia. Długo chłostał, aż nareszcie chłopiec w języku swoim słowiańskim, barbarzyńskim, czeskim, zakrzyknął: - Panie mój, puść mnie! Nauczyciel chłostał dalej, siłę razów tylko wzmacniając. Wtedy chłopiec zmożony bólem, po niemiecku zakrzyknął: - Panie mój, puść mnie! Nauczyciel nie przestawał chłostać. I dopiero po dłuższej chwili, przez łzy wyjęczał ten chłopiec. Po łacinie wyjęczał: - Panie mój, puść mnie! - Wtedy nauczyciel opuścił rózgę, przestał bić - kończył mistrz Geddon swoje przemówienie, a potem dodał: - Trzeba, byście wszyscy naukę w szkole zaczynający, tę opowieść moją prawdziwą i wielce budującą dobrze zapamiętali i przestrogę stosowną z niej wyciągnęli. Nim nadeszło lato owego jeszcze dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, mały Bruno wiele razy przemyśliwał nad tym, jak uciec do domu. Nie mógł przywyknąć, mimo że spostrzegł, jak specjalne okazują mu tu względy. Nauka w szkole magdeburskiej była bezpłatna. Należało tylko odpowiednimi darami zaskarbić sobie łaskę mistrza. Bruno nie wiedział, co rodzice dali za jego naukę Geddonowi, ale z łaskawych odezwań mistrza, z tego, że stawiał Brunona innym uczniom za przykład, chłopiec domyślił się, że dary grafa i grafini z Kwerfurtu musiały być bogate. W szkole magdeburskiej nie żałowano bicia. Tylko wyraźne okaleczenie ciała było niedopuszczalne. Ale każde przekroczenie karano chłostą. W czasie sierpniowych upałów bakałarz uczący najmłodszych łaciny stwierdził, że już dostatecznie długo objaśniał trudne reguły łacińskie po niemiecku i odtąd wykładał tylko po łacinie. Bruno tego dnia znowu serdecznie pomodlił się za zdrowie ciotki Emnildy. Rozumiał wszystko, co mówi bakałarz, i z rzadka się tylko zacinając czytał łacińskie wersety psałterza. Ale nie wszyscy chłopcy umieli. Długo w noc słychać było płacz chłostanych. A zaraz następnego dnia bakałarz zapowiedział, że nawet podczas rekreacji, nawet w sypialni, czy podczas posiłku nie wolno mówić po niemiecku. Wszystko językiem łacińskim. Starsi uczniowie szkoły mieli obowiązek pilnować tych młodszych i donosić bakałarzowi, jeśli który z małych złamał zakaz. A że za każde doniesienie starszy chłopak dostawał zezwolenie wyjścia ze szkoły do miasta, przeto donosów i kar nie brakowało. Bruno z Hezychen siedzieli w kącie sali. Bruno uczył przyjaciela reguł łacińskich. A czego tamten nie rozumiał, wyjaśniał cierpliwie po niemiecku: Nie zauważyli, że rudowłosy Redbald stoi za nimi i pilnie słucha. Następnego dnia Bruno po raz pierwszy został poddany karze chłosty. Nie krzyczał, gdy rózgi siekły jego obolałe ciało. Ale po chwili omdlał, nie tyle z bólu, co z jakiegoś niezmiernego upokorzenia. W domu nie bito go nigdy. Długo nie można było go ocucić. Mistrza Geddona pewnie przestraszyła kredowo biała twarz chłopca, bo nakazał bakałarzom, by ucznia z Kwerfurtu karano chłostą tylko za naprawdę poważne przewinienia. Kalefaktorom zaś zapowiedział, że tego chłopca mają bić lekko, a w ogóle to najlepiej, by chłostę odbierał jego chłopiec do posług, Hezych. Kiedy Bruno usłyszał tę decyzję, przepłakał całą noc, trząsł się z oburzenia. Postanowił, że zrobi wszystko, by nie zasłużyć na chłostę, którą miałby za niego odbierać Hezych. Jakoż dotrzymał postanowienia: podczas całego pobytu w szkole, bito Hezycha dwa razy z winy Brunona. Ale w tamten upalny ranek, gdy po przepłakanej nocy wstał do nowych, ciężkich zajęć nie okazał swych gwałtownych uczuć. I taka była pierwsza nauka wyniesiona ze srogiej magdeburskiej szkoły: nie pokazywać uczuć. W szkole zresztą nie zaprzątano sobie głowy tym, co czują uczniowie. Mieli się uczyć, a nie czuć. Mieli się tak starać, by potem, gdy jako duchowni obejjmą wysokie stanowiska, sprawowali je należycie. Wyuczano siedmiu sztuk wyzwolonych: artes liberales. Najpierw stopień niższy, trivium, a w nim kolejno: gramatyka, dialektyka, czyli nauka logicznego rozumowania, wreszcie retoryka ucząca układania tekstów i mów, a także wygłaszania tych ostatnich. W ciągu trzech lat nauki Bruno uczył się na pamięć psałterza, mszału, modlitw. Czytał Ewangelię, a także kazania Ojców Kościoła. Rozważania moralne nad Księgą Hioba wielkiego papieża Grzegorza Pierwszego stały się ulubioną lekturą chłopca. Czasem mistrz pozwalał im czytać dzieła klasyków rzymskich, takich jak Wergiliusz, Horacy czy Terencjusz, zalecając przy tym, by baczniejszą uwagę zwracali na piękno wiersza, niż na treść, która bywała czasem bezbożna i gorsząca. Kiedy Bruno prawie kończył trivium, omal nie przerwał nauk. Był o krok od tego, by rzucić szkołę w Magdeburgu. Na początku grudnia dostał list od ojca. Graf pisał, że wybiera się do Magdeburga, że poprosi mistrza Gwidona, by zezwolił Brunonowi i Hezychowi na spędzenie świąt Bożego Narodzenia w Kwerfurcie. Bruno dognał przyjaciela na korytarzu, oznajmił mu nowinę. Podniesionymi, radosnymi głosami planowali, co będą robić w Kwerfurcie. Dokąd pójdą, dokąd pojadą konno, kogo odwiedzą w sąsiedztwie. Niepostrzeżenie dla siebie samych przeszli na niemiecki. Uczona, podniosła łacina zupełnie nie pasowała do tego, co zamierzali wyczyniać w Kwerfurcie. Zbyt głośno jednak objawiali swoją radość... Mistrz Gedeon za karę kazał im wymierzyć po piętnaście rózeg. Wszystkie trzydzieści miał odebrać Hezych. Bruno klęknął przed mistrzem, błagał, by im darowano, albo by każdy z nich odebrał swoją część. Gwidon był nieustępliwy. I nie tylko kazał wychłostać Hezycha, ale jeszcze zapowiedział, że obaj chłopcy otrzymają dodatkową karę za zuchwałość. Bruno zamknął mocno oczy, zacisnął pięści aż zapotniały i liczył cicho uderzenia. Gdy rozległy się krzyki, skulił się, schował głowę w ramiona. Wtedy po raz pierwszy nie mógł uciec myślami na wzgórza nad morzem Galilejskim. Nawet tam dochodziły go jęki Hezycha. Dodatkową karą dla obu chłopców był nakaz wymycia podłogi w przedsionku katedry. Wiał zimny wiatr. Nosili wodę ze studni na rynku. Bruno starał się odrobić jak najwięcej pracy, by biedny, obolały Hezych mógł wykonywać możliwie najmniej ruchów. Nie mówili ani słowa. Bruno zwijał się, aż mu pot wystąpił na całe ciało. Ale nim zaczęło zmierzchać, podłoga w przedsionku katedry lśniła czystością. Zaraz potem były śpiewy na chórze. Uroczyste nabożeństwo ciągnęło się w nieskończoność, a ziąb panował tak okrutny, że Bruno niemal zamarzł. Już wieczorem zaczęły trząść go dreszcze. Przybyły następnego dnia graf z Kwerfurtu zastał syna nieprzytomnego. Był wściekły na Geddona za taką opiekę nad chłopcem. Nawet nie kazał rozładowywać wozu, na którym przywiózł dary dla mistrza. Zimnym głosem oświadczył, że zabiera Brunona i Hezycha do Kwerfurtu. Geddon wyraźnie nie chciał tracić takiego ucznia. Z przymilnym uśmiechem pytał, czy Bruno jeszcze wróci do szkoły. Jest przecież bardzo zdolny. Nauki chłonie bez większego trudu. Wtrącił, że teraz taka pora, kiedy wszyscy chłopcy chorują. Na koniec powiedział: - Twój syn, panie, może stać się ozdobą naszej szkoły. - Tedy nie bardzo dbacie o swoje ozdoby - warknął graf, układając Brunona na wymoszczonym wozie. - A czy wróci do twojej szkoły, mistrzu, jeszcze obaczymy. Prawdę powiedziawszy nie chciałbym, żeby wracał. Bruno zupełnie nie pamiętał tej drogi. Budził się kilka razy z głową na kolanach Hezycha. Hezych wysokim, rozdrażnionym głosem opowiadał coś ojcu. Bruno chwytał pojedyncze słowa, chciał dopowiedzieć, nie mógł... Kiedy oprzytomniał, leżał we własnym łożu w Kwerfurcie. Zobaczył oczy matki wpatrzone w niego czujnie, miłośnie. Uśmiechnął się. - To właśnie jest szczęście - pomyślał i zasnął. Do zdrowia wracał prędko, ale rodzice uparli się, by wydobrzał tu, w Kwerfurcie. Ojciec powiedział stanowczo: - Minie Wielkanoc i wtedy postanowimy, co czynić dalej. Podawane przez matkę zioła prędko wygnały z niego słabość i któregoś wiosennego dnia pojął, że tęskni za szkołą. Brakowało mu dysput z kolegami, czytań, wykładów mistrza Gwidona, a nawet śpiewów na zimnym chórze i wspólnej modlitwy. Ledwie minęła Wielkanoc, poprosił rodziców, aby pozwolili mu wrócić do szkoły w Magdeburgu, bo jednak tam jest jego miejsce. Zezwolili jakby już pogodzeni z nieoczekiwanym, niechcianym darem powołania, który otrzymał ich syn. Podczas ostatniej konnej przejażdżki nad zrzucającą lód Salzą, Hezych powiedział: - Nie chcę wracać z tobą do Magdeburga. - Dlaczego? - zdziwił się Bruno. - Nie lubię ani uczonych ksiąg, ani moczonych rózeg. Powiedz swoim rodzicom, że mnie tam nie chcesz i nie potrzebujesz. - I będzie to kłamstwo! Wiesz, Hezychu, że jestem bezradny jak nowo narodzone cielę, że bez twojej opieki nie będę jadł, a chłopcy w szkole będą mną pomiatać. Nie jestem przecież silny. - No i nie będzie komu brać za ciebie rózeg - mruknął Hezych. - Och, przyrzekam ci... - zakrzyknął Bruno i umilkł. Pojął nagle, że nie może nic przyrzekać. - Jestem wielkim egoistą, przebacz - szepnął po chwili. Ale pomyśl i o sobie, Hezychu. Jeżeli nie skończysz szkoły w Magdeburgu, czymże będziesz? Zawsze tylko służką na dworze mojego ojca? - Będę pierwszym rycerzem w twojej drużynie - zakrzyknął Hezych. Bruno milczał przez chwilę. - Ale ja nie będę rycerzem - powiedział wreszcie. - Nie chcę nim być. Będę sługą Bożym... Hezych dał ostrogę koniowi i skierował go ku domowi. Pędzili teraz obaj, błoto spod kopyt końskich rozpryskiwało się szeroko. Przed samą bramą zamku Hezych wstrzymał konia. Jechali już stępa, gdy powiedział: - A ja będę służką sługi Bożego. Pokornym służką. I dlatego jeszcze tym razem pojadę z tobą do Magdeburga, Brunonie. Na zwodzonym moście minęły ich dwa wyładowane wozy. Graf z Kwerfurtu wysyłał dary dla mistrza Geddona w podzięce za nauki syna. W szkole powitano Brunona nader łaskawie i wkrótce zaczął studiować quadrivium.* (*Quadrivium - dalsze, po ukończeniu trivium, nauki w szkole. Na quadrivium składały się następujące nauki wyzwolone: arytmetyka, muzyka, geometria i astronomia.) Ten okres życia zapamiętał na zawsze nie tylko jako czas rzetelnej nauki, ale jako czas poznawania świata dojrzewającym umysłem. Obserwował pilnie życie wokół i wyciągał wnioski. Już wiedział, dlaczego tak miło przyjęto go w szkole. Nie tylko ze względu na dary dla mistrza. Także dlatego, że młody Bruno różnił się od współuczniów swym położeniem. Był jedynym synem bogatego i sławnego rycerza. Jego zaś koledzy to przeważnie dzieci w rodzinach niepotrzebne... Taki Herman, syn panującej rodziny książęcej przysłany tu, by nie przeszkadzał starszemu bratu w osiągnięciu stolca książęcego. Przeznaczano go do stanu duchownego, choć wcale nie miał na to ochoty. Albo Gunter... znalazł się tu, bo kiedyś w dzieciństwie zachorował ciężko i matka błagając Boga o jego wyzdrowienie przyrzekła, że odda ocalałego na służbę Bożą. I Gumter znalazł się tutaj, i nie pytano Guntera, czy chce zostać księdzem. Albo rudy Redbald, ogólnie nielubiany, pełen żalu do ludzi, z prawdziwą przyjemnością robiący na złość, komu się dało. O tym właśnie Redbaldzie mówiono, że jest synem biskupa i pewnej mieszczki z Kwedlinburga. Bruno jako jeden z nielicznych był tym, który z własnej ochoty chciał przywdziać suknię duchowną. Wyszło też na jaw, że jest obdarzony prawdziwymi zdolnościami i sam nie wiedząc kiedy został chlubą szkoły. Ilekroć jakiś dostojnik kościelny lub świecki odwiedzał szkołę przy katedrze świętego Maurycego, mistrz Geddon chwalił się Brunonem. Tak, te lata początków quadrivium zapisały się w pamięci Brunona uczuciem spokoju i wielkiej radości, jaką dawało przyswajanie sobie wciąż nowych wiadomości. To było jak wspinanie się na coraz wyższe pagórki i oglądanie za każdym razem większej przestrzeni świata. Ze szczytu jednego z pagórków dojrzał coś, co go zaniepokoiło i zburzyło jego spokój. Stało się to wtedy, gdy w końcu roku dziewięćset dziewięćdziesiątego do szkoły przybył Thietmar. Thietmar Łączyły ich dość zawiłe więzy pokrewieństwa. Matylda, rodzona ciotka Brunona była babką Thietmara. Wynikało stąd, że Bruno, choć o rok młodszy, był wujkiem kuzyna. Dla Thietmara, trzeciego z kolei syna grafa Zygfryda, nie było miejsca w rodzinnym Walbeck. Podobnie jak jego dwaj młodsi jeszcze bracia musiał więc przyoblec suknię duchowną, by nie rozdrabniać majątku pierworodnemu. Thietmar wiedział o tym i w chwilach złości, a zdarzały się one często, wykrzykiwał złe słowa o najstarszym bracie, przeklinał swój los i miał żal do całej rodziny. Mały, przygarbiony, ze zniekształconym nosem, z wrzodem, ciągle od nowa ropiejącym na lewym policzku zdał się Thietmar Brunonowi złośliwym gnomem z bajek starej Gunhildy, niedobrym karłem, który, jeśli może, czyni krzywdę. Thietmar zjawił się w szkole w Magdeburgu od razu naładowany niechęcią do Brunona, Bruno, owszem, wiedział, że gdzieś tam w Walbeck żyją wnukowie jego ciotki Emnildy. Lecz nawet nie znał ich imion. Toteż zdziwił się, gdy nowo przybyły do szkoły krzywonosy uczeń powiedział mu poufale: - Witaj, młodzieńcze, jestem twoim krewniakiem. A widząc zaskoczenie Brunona dodał ze złośliwym uśmiechem: - Pojmuję, pojmuję... Nigdy nie słyszałeś o Thietmarze z Walbeck. A ja, widzisz, znam cię doskonale. Odkąd bowiem zacząłem rozumnym okiem patrzeć na świat, dawano mi ciebie za przykład. - Mnie? - zdumiał się Bruno. - Tak! Ciebie! - I zaraz przeszedł na drwiący ton. - Piękny Bruno z Kwerfurtu! A jaki mądry! A jaki chętny do nauki! Jak łatwo pojmujący. Ileż ja się nasłuchałem o twojej mądrości i piękności, krewniaku. Ach, ach, pojękiwała z zachwytu ciotka Emnilda... - Więc ciotka Emnilda... - zaczął pytać Bruno, ale Thietmar nie pozwolił mu skończyć. - Tak! - wykrzyknął. - Ona jest ciotką mojego ojca. I mnie także uczyła czytać i pisać w świętej mowie łacińskiej. Wytykała mi lenistwo i tępotę, powtarzała za każdym razem, jak ty łatwo wszystko pojmowałeś, jak się przykładałeś do nauki... Bruno uśmiechnął się. - Bardzo kocham ciotkę Emnildę, ale zapewniam cię, Thietmarze, że przesadzała. Zdarzało się, że uciekałem od lekcji. - Dwa razy, Brunonie! - wykrzyknął Thietmar. - Tylko dwa razy uciekałeś. Raz, gdy chciałeś powitać wracającego z wyprawy ojca, a drugi raz, gdy wylała Salza i trzeba było ratować ludzi z podgrodzia oraz ich dobytek. Bo prócz wszystkich innych zalet, Brunonie, masz złote, litościwe serce i wielką miłość do ludzi, do zwierząt. O, tak właśnie za każdym razem to brzmiało. Bruno, wyższy od Thietmara, patrzył z góry w te pałające szyderstwem oczy. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Po chwili podniósł wskazujący palec, dotknął nim krzywego nosa Thietmara i powiedział żartobliwie: - Słuchaj, chłopcze, jestem twoim wujem. Vinieneś mi szacunek. Nie mógł odezwać się gorzej. Thietmar skulił się, sprężył jak żmija gotowa do skoku. - Nienawidzę cię - powiedział po prostu. I Bruno nie wątpił w prawdziwość tych słów. Od tego dnia zdało się, że Bruno jest osobą pochłaniającą całe zainteresowanie kuzyna. Thietmar słuchał chciwie, co mówi Bruno, wychwytywał pomyłki i potknięcia, poprawiał, wytykał, szydził bezlitośnie. I złościł się, że niewielu współuczniów pochwala jego dziwne zabiegi. Bruno bowiem nie miał wrogów w szkole, a do zaczepek Thietmara odnosił się z taką obojętnością, jakby nie jego dotyczyły. Ale to jeszcze bardziej rozwścieczało krzywonosego krewniaka. Wkrótce po przybyciu do Magdeburga, w sam dzień świętego Andrzeja, Thietmar wyprawił ucztę dla mistrza szkoły, magistrów i bakałarzy, a także dla starszych uczniów. Z tych jako pierwszego zaprosił Brunona, czyniąc z tej okazji szydercze widowisko. Bruno jednak nie odmówił i poszedł na ucztę. Trwała dwa dni i wielu przypadła do gustu. Podczas tej uczty po raz pierwszy dowiedział się Bruno, że Słowianie nie są jednym wielkim plemieniem pogan, ale że dzielą się na różne narody. Opowiadał Ludolf, jeden ze starszych magistrów. Opowiadał o owym książęciu czeskim, co to przed laty uczył się w szkole magdeburskiej, a o którym Bruno dowiedział się w dzień rozpoczęcia nauk. - Był ci ów Adalbertus - mówił Ludolf - chłopięciem wesołym, ale cnotliwym niezmiernie i od płci niewieściej z dala się trzymającym. Postanowiliśmy tedy wyrządzić mu psotę. Wśród słuchających rozległy się podniecone śmieszki. - Szliśmy kiedyś przez miasto całą gromadą - ciągnął Ludolf - Adalbert był z nami. Przechodziła właśnie dziewczyna, o której wiedzieliśmy... no, mniejsza z tym, cośmy wiedzieli. I jeden z nas, Hodo bodajże, podstawił jej nogę, tak że się przewróciła na plecy. A my, dalejże kłaść na nią Adalbertusa. Położyliśmy i czekamy, co też on uczyni. A śmiechu przy tym było, że się kawki z katedralnej wieży płoszyły. W sali też rozlegały się coraz głośniejsze śmiechy i pytania, jak też zachował się ów Adalbertus. - Ano, cóż - prawił dalej Ludolf - ponieważ dotknął odzianej panny, zupełnie szczerze sądził, że się z nią ożenił. I ledwie podniósł się z dziewczyny, na którą nawet nie spojrzał, zaczął płakać i powtarzać: "Ach, ja się ożeniłem". A potem wskazał palcem na Hodona i zakrzyknął: "To ty sprawiłeś, że się ożeniłem". Zebrani goście pokładali się na ławkach ze śmiechu. Jeden ryk brzmiał w sali. Bruno nie śmiał się. Było mu żal owego nieznanego Adalberta. Nie miał pojęcia, jakby sam zachował się w takich okolicznościach. Ledwie śmiech ucichł, Thietmar zakrzyknął: - I cóż można wymagać od Słowian?! Głupcy są! Poganie obmierzli, co kamieniom różnym albo i drzewom cześć boską oddają. - Mylisz się, Thietmarze - zaoponował mistrz Geddon - nie wszyscy Słowianie są poganami. Sto lat już minęło jak Czesi chrzest święty przyjęli. - Ale nie Polanie, mistrzu! - zakrzyknął Thietmar gorąco. - Prawda jest - odparł Geddon. - Polanie świeżymi są chrześcijanami. Graf Niedźwiedź albo jak oni mówią "Mieszko" niecałe ćwierć wieku temu ochrzcił się wraz z ludem. - E! - Thietmar machnął pogardliwie ręką - tak powiada, że z ludem. Ci z naszych, którzy tam bywają, widzieli na własne oczy, że tylko książę i jego dwór są ochrzczeni, a lud, jak oddawał cześć kamieniom, tak i oddaje. Tam jeszcze pogan co niemiara... Mistrz Geddon uśmiechnął się z zadowoleniem. - Słusznie prawisz, Thietmarze - powiedział - pogan tam co niemiara. Toteż dobrze uczynił wielki cesarz Otto Pierwszy, kiedy tu, w Magdeburgu powołał do życia arcybiskupstwo i kazał kształcić kapłanów, którzy mają nieść świętą wiarę do pogańskich Słowian. Bruno słuchał tej rozmowy z takim zajęciem, że aż pochylił się nad stołem i wbił oczy w Geddona. Niektórzy uczniowie trącali się łokciami i pokazywali sobie wzajemnie Brunona. Ze śmiechu trzymali się za brzuchy. On tego nie widział. Słuchał Geddona. - Chcemy, by całe państwo Mieszki - prawił mistrz - a raczej duchowni, którzy tam żyją, podlegali nam, arcybiskupstwu magdeburskiemu. Aby tu była ich metropolia. I w tej właśnie chwili ciekawość Brunona przemogła ostrożność. Zaczął pytać. - Tedy owi Polanie nie mają własnego biskupa? - Biskupa mają - wyjaśnił Geddon - ale tylko misyjnego. Nazywa się Unger. On teraz podlega Rzymowi. Ale przyjdzie taki czas, że tu, w Magdeburgu, będzie musiał się tłumaczyć, ilu ochrzcił Polan. - Chciałbym jeszcze jedno wiedzieć, mistrzu - nie ustępował Bruno. - Tedy pytaj. Chłopcu słowa plątały się po języku, nie potrafił zlepić rozumnego zdania. - Czy, czy, oni, owi Polanie, chcą słuchać tego, co im prawią kapłani stąd? Z Magdeburga? I czy rozumieją niemiecką mowę? A może łacińską? Geddon spoważniał. Powolnym ruchem podniósł do ust puchar z winem, nieśpiesznie wypił kilka łyków. Potem wzruszył ramionami i powiedział: - Czy chcą? Może i nie chcą niemieckich kapłanów. Nikt się specjalnie nie dopytuje, czego chcą poddani grafa Niedźwiedzia. Oni mają słuchać. Dawnymi laty, mój synu, różnie bywało. Niełatwo szła siejba Boża wśród Polan. Aliści ostatnio znacznie się polepszyło. To znaczy od dziesięciu lat dopiero się polepszyło. Od kiedy książę Mieszko porwał z Kalby mniszkę Odę, aby ją uczynić swą małżonką. - Mniszkę porwał?! Z klasztoru?! - ryknął Thietmar - O, niech go Bóg ukarze! - My też tak wołaliśmy, Thietmarze - rzekł Geddon ze śmiechem. - Potem zmieniliśmy zdanie, albowiem było to beatum scelus, błogosławiona była ta wina, Thietmarze, bo dzięki namowom Ody pojął stary graf Niedźwiedź, iż nie należy stawiać przeszkód niemieckim kapłanom w ich zbożnym dziele. - W jakim języku niemieccy kapłani nauczają Słowian Słowa Bożego!? - aż wykrzyknięciem przerwał Bruno wywód mistrza. - Po niemiecku - odparł Geddon. - A więc nie są rozumiani!? Geddon był szczerze ubawiony. Ze śmiechem tłumaczył wychowankowi: - Istotnie, mój chłopcze, nie są rozumiani. Polanie ludzi naszym językiem mówiących przezwali "Niemcami", co według ich mowy oznacza "niemy", "niemowa". Z tego najlepiej widać, że wcale słów naszych nie pojmują. - Po cóż tedy - Bruno już nie panował nad podnieceniem - po cóż kapłani niemieccy idą do Polan? - Bo tak trzeba. Bo się wymarzyło naszemu wielkiemu cesarzowi, a także, jak mniemam, jego wnukowi i następcy Ottonowi Trzeciemu, by ta ziemia po niemiecku nawrócona, od niemieckiego arcybiskupstwa zależna, na zawsze niemiecką została. Tego chcą cesarze i nasze prześwietne rycerstwo. - Tedy - teraz Bruno mówił powoli i z namysłem - tedy nie o dzieło Boże tu idzie, jeno o władztwo niemieckie. Geddon milczał. Zadowolenie spłynęło z jego twarzy. Odpowiedział krótko: - Tyś rzekł, Brunonie. Zabrzmiało to jak zakończenie rozmowy, ale Bruno nie zamierzał kończyć. - Czy Polanie wiedzą o tym? Chcą tego? Głos mistrza miał ton karcący. - Drugi raz w tej dyspucie pytasz, synu, czy chcą. A ja ci po raz drugi odpowiadam, że nikt ich o to nie pyta. A gwoli ścisłości dodam, iż pierworodny syn grafa Niedźwiedzia, z czeskiej księżniczki zrodzony, nie lubi nas. I jak tylko może sprzeciwia się naszemu dziełu. Bóg łaskaw, że nie wiele on tam może. Bruno milczał. Myślał intensywnie, ale milczał. Zaniepokoiło to Geddona. - Nie masz już pytań, synu? - Czytałem księgę świętego Augustyna De civitate Dei...* (*O państwie Bożym [łac.]). - Bruno mówił cicho. Czuł na sobie drwiące spojrzenie Thietmara. Sala ucichła. Bo choć goście niemało już wypili wina, przecie pojęli, jak ważna toczy się dysputa. Uczony, święty Ojciec Kościoła wcale inaczej widzi rolę kapłanów chrześcijańskich. Inaczej również widzi królestwo Boże na ziemi. Ani słowa nie napisał, że językiem tam panującym ma być niemiecki. Gwidon powoli podnosił się z zydla. Wsparł się obiema rękami na brzegu stołu, pochylił się ku Brunonowi. - Czytałeś świętego Augustyna, synu? Któż ci na to zezwolił? - spytał cicho, ze złowróżbnym spokojem. - Nie wiedziałem, że muszę mieć zezwolenie na czytanie ksiąg świętego Ojca Kościoła - odparł Bruno. Geddon zmienił ton. Mówił teraz ostro, rozkazująco, to już nie była dysputa. - Święty Augustyn jest zbyt poważnym autorem, by go czytał student znajdujący się dopiero w początkach quadrivium. Choćby ów student był tak mądry i pilny jak ty, mój synu, może opacznie i niewłaściwie pojąć nauki świętego biskupa z Hippany. A żeś bez zezwolenia czytał te księgi, dla ciebie zbyt uczone, zostaniesz ukarany chłostą. Po raz drugi chłostano w szkole magdeburskiej Hezycha. Teraz za to, że Bruno czytał i opacznie zrozumiał De civitate Dei świętego Augustyna. Bruno całą noc przeklęczał w kaplicy, błagając Boga, aby mu pozwolił przebaczyć mistrzowi Geddonowi i długo nie był pewien, czy Pan Bóg go wysłuchał. W miesiąc po tych zdarzeniach nastał rok pański dziewięćset dziewięćdziesiąty i pierwszy. Rok pański dziewięćset dziewięćdziesiąty i pierwszy Zapamiętał go Bruno jako rok licznych pogrzebów w rodzinie. Najpierw, w marcu, przyszła wiadomość, że umarł ojciec Thietmara graf Zygfryd z Walbeck. Thietmarowi powiedziano to podczas rekreacji. Usiłował opanować żal, ale przy każdym słowie, które wypowiadał, łzy niepowstrzymanie leciały mu z oczu. Wreszcie obrócił się na pięcie i pobiegł do kaplicy. Długo tam klęczał skulony przed bocznym ołtarzem. Kiedy wrócił, oczy miał już suche, twarz spokojną, oznajmił kolegom z odcieniem triumfu w głosie: - Mój ojciec dobrze wiedział, że teraz umrze. Mój ojciec znał dzień swojej śmierci. A kiedy patrzyli na niego pytająco, wyjaśnił: - Osiem lat temu, też piętnastego dnia marca, ojciec mój przebywał w Kolonii. Któregoś ranka zbudziły go ze snu słowa: "Zygfrydzie! Miej się na baczności i wiedz, że za osiem lat od dzisiejszego dnia zakończysz swój żywot doczesny". Widząc zdziwienie i podziw na twarzach obecnych, Thietmar tak prawił dalej: - Tego z góry oznaczonego dnia rodzic mój oczekiwał zawsze z wielką czujnością i aby się do niego przygotować, nie ustawał w dobrych uczynkach, na jakie tylko było go stać. Wiele razy wszystkim, którzy chcieli słuchać, opowiadał Thietmar to zdarzenie. Stawał się z każdą chwilą ważniejszy i nawet jakby zadowolony, że stał się bohaterem dnia. Bruno, aby mu współczuć, musiał wkładać w to coraz więcej dobrej woli. Sam otrzymał list od rodziców, że ma przybyć wraz z Thietmarem do Walbeck na pogrzeb kuzyna Zygfryda. Graf i grafini z Kwerfurtu także mieli być tam obecni. Kiedy oznajmił kuzynowi, że jedzie z nim do Walbeck, Thietmar skrzywił się. Nawet w takim dniu nie potrafił opanować szyderstwa. - Miło mi będzie mieć cię w orszaku, piękny Brunonie - powiedział. Podróż trwała tak długo, jak odległy był Magdeburg od Walbeck. Nastrój panował, jakby już ciągnęli w pogrzebowym kondukcie. Na Thietmara rozpacz po śmierci ojca wpłynęła tak, że stał się jeszcze bardziej kąśliwy. Każde odezwanie Brunona powodowało wybuch drwiny i złośliwości. Więc Bruno w końcu umilkł. Zresztą wieiący bardzo silny wiatr nie sprzyjał rozmowie. Podmuchy jakby wciskały słowa do gardła. I Bruno uciekł myślami nad morze Galilejskie. Nie był tu już dość dawno, a przecie wszystko zastał na swoim miejscu. Miał dużo czasu. Mógł przeżywać powoli. Dzieje się jak zawsze... Słońce niezmiennie spada do wody, tłum gęstnieje, a potem na rozkaz Nauczyciela rozsiada się powoli na zboczu, wśród bujnej trawy. Wzgórza nad morzem okazują słońcu nieskazitelne linie swoich stoków i zboczy. Chłopiec podaje chleb. Czeka Spojrzenia. Gdy wreszcie pada, niosąc nieodgadnione obietnice i bezmierne ciepło uśmiechu, chłopiec osuwa się na kolana przepełniony szczęściem. Cichną rozmowy, następuje zadziwiający cud rozmnożenia chleba. Dopiero w samym Walbeck, już w murach miasta Bruno opuścił wzgórze nad morzem Galilejskim nazwanym przez rzymskich okupantów morzem Tyberiadzkim na cześć cesarza Tyberiusza. Dopiero przed domem zmarłego grafa Zygfryda oprzytomniał i wrócił do rzeczywistości. Za chwilę witał się z rodzicami. Ten pogrzeb nie zostawił Brunonowi przykrych wspomnień. Nie minęły cztery miesiące i znowu strzemię w strzemię jechali obaj z Thietmarem na pogrzeb. Tym razem do Kwedlinburga. Umarła ciotka Emnilda. Bruno szczerze żałował tej swojej srogiej mentorki z czasów dzieciństwa. Tyle go wtedy nauczyła. Czuł dla niej wdzięczność. Jaka szkoda, że już jej nie zobaczy jak dawniej w ruchu i w działaniu. - Trudno sobie wyobrazić ciotkę Emnildę spokojną - powiedział do jadącego obok Thietmara. - Pewnie tam w niebie łapie małe aniołki, trzyma je za Skrzydełka, póki nie przepowiedzą bezbłędnie trzeciej deklinacji singularis i pluralis.* (*Liczba pojedyncza. Liczba mnoga [łac.]). Thietmar aż podskoczył w siodle. Gdy obrócił oczy na Brunona, zionęły nienawiścią. - O nie, mój piękny krewniaku - zaczął lekko schrypniętym głosem - nasza wspaniała (to słowo wypowiedział jak obelgę) ciotka Emnilda siedzi teraz w piekle. Tak, po uszy we wrzącej smole, a nad nią unosi się ognisty napis: "Kara za znęcanie się nad Thietmarem". I uczy, owszem, uczy... Przychwytuje małe diabełki za ogony i uczy je pisać po niemiecku. Gotykiem, Brunonie, gotykiem. A jeżeli litery przypominają pająki, ciotka Emnilda straszy swoich uczniów, że ich pokropi święconą wodą. Roześmiał się głośno, rad z dowcipu. Bruno milczał. Dawno już postanowił, że nie będzie się sprzeczał z kuzynem. Ale ogarniające go oburzenie sprawiło, że złamał postanowienie. - Czy ty, Thietmarze - zaczął półgłosem - zawsze zachęcasz Pana Boga, by kogoś karał? Za twoje krzywdy? - Cóż ty nowego wymyśliłeś, krewniaku? - sarknął Thietmar. - Wymyśliłem, że ustawiasz Pana Boga gdzieś między mistrzem Geddonem a kalefaktorem, który wymierza nam chłostę. Bliżej kalefaktora. Thietmar dotknął czołem końskiej szyi. Milczał, ale Bruno wiedział, że obmyśla odpowiedź, której siła powinna zrzucić Brunona z siodła. Istottnie, kiedy się odezwał, każde słowo aż zachłystywało się zjadliwością: - Ja, Thietmar - mówił powoli - nie odważam się zachęcać Pana Boga, jak powiedziałeś, ani Go przy nikim nie ustawiam. Nie ośmielam się nawet wyobrażać sobie, jak On wygląda, i w którym miejscu raczy stać. Najwyżej z pokorą i na kolanach błagam Go o zmiłowanie. Ale ty, mój piękny i uczony wujaszku, doskonale wiesz, jak wygląda Pan Bóg i doskonale wiesz, jak należy z nim rozmawiać. Bruno westchnął. - Nie wiem, Thietmarze - powiedział szczerze - nie mam pojęcia. Thietmar chciał już coś rzec, ale Bruno wyciągnął rękę pojednawczym gestem. - Dajmy pokój tej kłótni, Thietmarze, lepiej się pomódlmy za ciotkę Emnildę bez względu na to, czyśmy ją lubili, czy też nie. Ale sam nie modlił się za ciotkę Emniildę. Raczej wspominał jej nauki, wymagania i również to, co później z nich wynikło. Wspominał, a jego serce zalewała wdzięczność. Niech Bóg ci wynagrodzi, ciotko Emnildo - myślał - za wszystko, co dla mnie uczyniłaś. Niechaj ci stokrotnie zapłaci, gdziekolwiek jesteś. Jeszcze raz tego roku jechali obaj z Thietmarem na pogrzeb, znowu do Walbeck. Był grudzień. Zmarła Matylda. Była babką Thietmara, niezbyt przez niego kochaną babką. Była też rodzoną siostrą grafa z Kwerfurtu, a więc rodzoną ciotką Brunona. Niezbyt przez niego lubianą i niezbyt znaną ciotką. Mało rozmawiali w czasie drogi, a już zmarłei nie wspominali wcale. Bruno zadawał sobie pytanie, czy matka, pani Ido, również przybędzie na pogrzeb ciotki Matyldy. Thietmar zastanawiał się nad spadkiem. Nie był pewien, czy stryj Lotar, znany ze swej wojowniczości i zaborczości, wywiąże się należycie z roli opiekuna wdowy i sierot. - Nie wiem - powiedział Thietmar - nie wiem, czy nie będę musiał porzucić szkoły i zostać w Walbeck, żeby bronić matki przed chciwością stryja. Okazał zmartwioną twarz, ale przecież Bruno wiedział, że się aż śmiała Thietmarowa dusza do tego zostania w Walbeck. - Masz przecież starszych braci - powiedział ostrożnie Bruno. - Och, ze stryjem Lotarem tylko ja potrafię rozmawiać. Nawet babka Matylda zawsze mówiła, że gdy ona zamknie oczy, tylko ja jeden zdołam powstrzymać stryja Lotara - odparł dufnie. A ponieważ Bruno milczał, Thietmar dodał po chwili gorzko: - Ale przecież dobrze wiem, że nie pozwolą mi zostać w Walbeck. - I chyba dobrze zrobią, Thietmarze - dał się wciągnąć w rozmowę Bruno. - Nie jestem pewien, czy powinieneś przerywać nauki, które tak niedawno zacząłeś. Jeszcze nie przebrzmiały ostatnie słowa, a już wiedział, że zostanie obciążony całym rozgoryczeniem Thietmara. - A ty, mój piękny krewniaku - Thietmar przysunął się do niego tak blisko, że konie ocierały się bokami - co ty powinieneś robić? Czy pomyślałeś o swojej przyszłości? - Mistrz Geddon mówi, żebym po przyjęciu święceń kapłańskich został w Magdeburgu. Jako jeden z kanoników - odparł Bruno spokojnie. - A twoi rodzice - syczał Thietmar - mówią, żebyś wrócił do Kwerfurtu. - Nie mówią, ale chcieliby tego. - Tego ci właśnie zazdroszczę - Thietmar odsunął się z koniem. - Czego? - Że możesz wybierać. Ja nie mam wyboru. A ty sam, czego chciałbyś, Brunonie? - Żebyś przestał mi zazdrościć. Thietmar pochylił głowę. Milczał. Dopiero po chwili powiedział głosem smutnym bez cienia drwiny: - To chyba niemożliwe, piękny wujaszku, jestem z natury zawistny i złośliwy. Nie mogę scierpieć, gdy komuś dzieje się lepiej niż mnie. Bruno nie zaprzeczył. Pomyślał: - To chyba pierwsza spowiedź, jakiej wysłuchałem. Milczeli aż do Walbeck. Z Kwerfurtu na pogrzeb pani Matyldy przyjechał sam graf. Po uroczystościach Bruno zapytał o matkę. - Zasłabła - powiedział graf z dziwnie rozjaśnioną twarzą. - Prosi cię bardzo, abyś przyjechał na Boże Narodzenie do Kwerfurtu. - Tak właśnie chciałem - odparł. - Mamy dla ciebie niespodziankę - dodał ojciec, znowu się uśmiechając. Bruno się zdziwił, ale nie przywiązywał zbytniej wagi do tych słów. Dopiero w Kwerfurcie zobaczył niespodziankę. Była malutka, ale podwójna. Oto na początku grudnia grafini z Kwerfurtu powiła bliźnięta. Dwóch chłopców. Czekano na Brunona, by ich ochrzcić. Otrzymali imiona: Gebhard i Wilhelm. Bruno patrzył na ciemne główki maleńkich braci, na rozradowaną twarz matki nieustannie pochyloną nad zaborczymi niemowlętami i modlił się: - Dzięki Ci, Boże. Teraz, kiedy pójdę Twoją drogą, myśl o opuszczonych rodzicach nie będzie leżała ciężarem na moim sercu. Było mu lekko i radośnie na sercu, choć Hezych tym razem niezłomnie postanowił, że zostaje w Kwerfurcie. Na dzień przed wyjazdem do Magdeburga Bruno kazał osiodłać dwa konie. Odbywał pożegnalną przejażdżkę z przyjacielem. Był wiatr. Pędzili przyjmując na siebie jego uderzenia. Bruno upajał się jazdą. Nagle przyleciało do niego to pytanie... Kiedy zostanie już kapłanem, sługą Boga i ludzi, czy będzie mógł jeździć konno? Szybko przebiegł myślą Ewangelię. Nie. Pan Jezus nigdy nie jeździł konno. Pewnie nie było Go stać na posiadanie konia. Tu, na ziemi, był przecież bardzo ubogi. Jechał tylko raz. Na osiołku. Pożyczonym na ten triumfalny wjazd do Jerozolimy. Czy przeto jest możliwe, aby jego kapłan... Będzie musiał zapytać mistrza Geddona. Wyjaśni tę wątpliwość. Z kolejnym podmuchem wiatru poczuł niepokój. Drżał w nim coraz silniejszy, narastający w każdym uderzeniu fali powietrza. Aż napełnił go całego. Bruno gwałtownie pochylił się na szyję końską. - Co ci jest, Brunonie - usłyszał zatroskane pytanie Hezycha. Gdy się podniósł, twarz jego była zniekształcona cierpieniem. Mówił łapiąc oddech między sławami: - Boli mnie... straszliwie... pomyśl, tylu ich żyje blisko nas, na tej samej ziemi, a przecież nie wiedzą. - O kim mówisz? - zaniepokoił się Hezych. - O ludziach, o poganach naszych nieszczęśliwych, ślepych braciach. Przecież i dla nich urodził się Pan Jezus, i dla nich też pozwolił się umęczyć, a potem umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Aby byli zbawieni. A oni o tym nic a nic nie wiedzą. Ktoś przecież musi ich tego nauczyć! Hezychu, pójdę, powiem im... Każdemu spotkanemu poganinowi, a musi ich być wielu. Każdemu powiem. Słuchaj, bracie, czy ty wiesz, że na ziemię zszedł żywy Bóg? Najprawdziwszy. Żył daleko stąd i dawno temu, ale już wtedy wiedział, że ty będziesz i jaki będziesz. On cię kochał. Umarł za ciebie, pozwolił się zamordować, choć tak jest mocarny, że od jednej jego myśli zginęliby wszyscy wrogowie... Ale on umarł, abyś ty był szczęśliwy. - Jak to zrobisz, by ten poganin chciał cię słuchać? - spokojny głos Hezycha zabrzmiał powątpiewaniem. Wstrzymali konie. Fale wiatru waliły na nich z ogromną siłą. - Nie wiem - wyznał Bruno - jeszcze nie wiem. Muszę się dużo modlić i dużo uczyć. Więcej niż dotychczas. W pewnej chwili znajdę sposób, jak im to powiedzieć. Nie mogę przecież pozwolić, by tylu ludzi ani razu w życiu nie słyszało o Bogu? Prawda, że nie mogę na to pozwolić, Hezychu? - Pewnie tak - Hezych był zatroskany - chociaż nie bardzo pojmuję, o co ci idzie. Twoje myśli, Brunonie, szybują gdzieś pod gwiazdami, moje leżą na ziemi. Ale skoro już postanowiłeś, że będziesz opowiadał poganom o Bogu, to wielu pogan o Bogu usłyszy. Wiem to. Jesteś nieustępliwy, mój przyjacielu. I to jedno wiedz - dodał po dłuższej chwili milczenia - zawsze stanę u twojego boku, w którąkolwiek stronę świata będziesz się udawał. Raptownym ruchem Bruno przechylił się na koniu. Objął zdumionego Hezycha i ucałował. Słowa były tu niepotrzebne. Żegnając przy wyjeździe ojca i matkę Bruno powiedział: - W tym roku pańskim dziewięćset dziewięćdziesiątym i pierwszym więcej czasu poświęciłem na podróżowanie i na opłakiwanie zmarłych krewnych oraz na poznawanie nowych (tu posłał ciepłe spojrzenie malutkim braciom) niż na naukę. Muszę to nadrobić w roku, który nadchodzi. Jakoż gdy wrócił do Magdeburga, zasiadł do nauki. Wtedy chyba po raz pierwszy pojął naprawdę, jak wielką przyjemnością jest wiedzieć i wiedzieć coraz więcej. Przyswajać sobie wiadomości, chować je w sobie, myśleć o nich... Stawało mu się obojętne, jak wysoko mistrz Geddon ocenia jego umiejętności. Sam dla siebie chciał wiedzieć. Czytał pisma swojego umiłowanego papieża Grzegorza Pierwszego, a także, kryjomo, pisma świętego Augustyna. Jego wielkie dzieło De civitate Dei przedkładał nad wszystkie. Chwilami klękał i modlitwą bez słów, modlitwą z myślą dziękował pokornie Bogu za to, że mu pozwala choć trochę pojąć, że choć na najkrótsze drgnienia czasu odsłania przed marnym prochem, przed nim, Brunonem z Kwerfurtu, swoją niewyobrażalną wielkość. Aliści w samym końcu maja roku dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego zahuczało wokół od rozmów, domysłów, narzekań, wymyślań i przekleństw. Nie było już sposobu, by to wszystko nie przerwało zaklętego kręgu ciszy i samotności, jaki Bruno zakreślił wokół siebie i swoich ksiąg. W tym to właśnie czasie szesnastoletni Bruno usłyszał imię Bolesław po raz pierwszy. Bolesław po raz pierwszy Jak dawno Bruno sięgał pamięcią, na granicy ze Słowianami zawsze wrzało. Od czasu wielkiego najazdu na ziemie saskie nie było spokoju. Toczono wojny i potyczki, w których zwycięstwo nie zawsze stawało po stronie niemieckiej. Bruno słyszał niejednokrotnie rycerzy wykrzykujących z wściekłością nazwy plemion słowiańskich: Lutycy, Wieletowie, Obodrzyci, Redarowie, Polanie. Tych ostatnich coraz częściej nazywano Polakami. Ich władca zmarł właśnie w dwudziestym piątym dniu maja. Bruno, słuchając podnieconej rozmowy mistrza Geddona z bakałarzami, wspomniał tę ucztę, którą wyprawił Thietmar. Przypomniał sobie margrabiankę Odę, mniszkę wykradzioną z klasztoru w Kolbe, która poślubiła Mieszka, księcia polskiego. A potem chętnie widywała na dworze swego małżonka niemieckich rycerzy i sprzyjała niemieckim kapłanom. Teraz owdowiała, a jej pasierb, syn pierworodny Mieszka i czeskiej księżniczki Dobrawy, ów właśnie Bolesław, nie zamierzał uznać tego, co ojciec przed śmiercią postanowił. Nie chciał podzielić się dziedzictwem z młodszymi przyrodnimi braćmi pół-Niemcami. Powiadał ponoć ów Bolesław, że państwo polskie tylko wtedy urośnie w potęgę, gdy będzie nim władał jeden człowiek, on, Bolesław. Jeszcze tego samego dnia, gdy do Magdeburga nadeszła wieść o śmierci Mieszka, wysłano do Gniezna poselstwo. Posłowie ci mieli dopomóc Odzie w wywalczeniu dziedzictwa dla synów. Później, przez wiele miesięcy dochodziły Brunona wieści z Polski. Imię Bolesława obdarzano najbardziej nieprzychylnymi epitetami. Wygonił Odę i jej synów wbrew woli zmarłego Mieszka. A wbrew chęciom i spodziewaniom niemieckich wielmożów dawał pierwszeństwo duchownym czeskim i italskim. Złączył w jedną całość wszystkie ziemie Mieszka. Miał teraz ogromne dziedzictwo. Thietmar twierdził, że osiągnął to dzięki swojej lisiej chytrości. Bruno z dziwną ciekawością słuchał o poczynaniach Bolesława. I którejś nocy, gdy nie mógł zasnąć, jął rozmyślać. Ów Bolesław, syn zmarłego księcia Mieszka, nie czyni nic zdrożnego. Nie powraca do pogaństwa, a przeciwnie, zabiega, by jego państwo było chrześcijańskie, ale zarazem silne. A przecież ani żadna Ewangelia, ani żaden z Ojców Kościoła nie głosili, że pogańskich Słowian mają nawracać właśnie Niemcy. Bruno ukląkł i długo modlił się za Bolesława, władcę Polski. Modlił się, aby jego poczynania stały się błogosławieństwem dla nowo ochrzczonego narodu. Na początku roku dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego Bruno ukończył quadrivium, a w maju z rąk Gizylera, arcybiskupa magdeburskiego, przyjął święcenia kapłańskie. Klęczał przed ołtarzem w gronie współwyświęconych, ustami powtarzał przepisane słowa liturgii namaszczenia kapłańskiego, ale w duszy rozmawiał z Bogiem po swojemu: Oto pasują mnie na Twojego rycerza. Ty wiesz, że chcę nim być. Załóż swoje państwo w mojej duszy, Panie. Pójdę każdą drogą, na którą mnie pchniesz. I nie oszczędzaj mnie. Pokornie błagam o to jedynie, byś mi zezwolił, Ojcze i Panie, głosić Twoje imię tym, co Go jeszcze nie słyszeli... Nawet myślą nie potrafię wyrazić, jak wielbię Twoją niezmierzoną dobroć. Tylko tyle mogę Ci ofiarować. Miłość, bo życie Ty mi dałeś. Odbierzesz, co swoje, w chwili, którą Sam wybierzesz. Panie Boże, chyba tak powinno być, że Cię nie mogę pojąć, ale Cię miłuję... Naprawdę - zapewnił. I nagle przypomnienie. To już było. Gdzieś o tym czytał. Oto Pan Jezus pytał. Trzykrotnie pytał Apostoła Piotra: Szymonie, synu Jana, czy mnie miłujesz? Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię miłuję - odpowiedział wtedy Piotr, a z nim razem teraz dusza Brunonowa. On wiedział. Był to najszczęśliwszy dzień w życiu Brunona, odkąd przybył do szkoły w Magdeburgu. Na uroczystość przyjechali z Kwerfurtu rodzice i Hezych. Ojciec stał przez cały czas dumnie wyprostowany, z godnością słuchał pochwał, którymi mistrz Ekkehard, obecny kierownik szkoły, obsypywał Brunona. Oczy matki lśniły, choć nie było w nich łez. Hezych płakał nieukrywanie. Potem odbyła się wielka uroczystość zakończona ucztą w salach szkoły. Nic nie mąciło ogromnej radości Brunona, bo nawet Thietmar był nieobecny. Musiał wyjechać, aby zostać zakładnikiem u korsarzy, którzy porwali jego wujów: Henryka i Zygfryda. Tej nocy śniła się Brunonowi równina. Rozpościerała się przed nim ogromna, a choć widział jej rozległość, była przecież ciemna i zamglona. Słońce niechętnie ' przeświecało przez zwały nisko nad równiną zawieszonych chmur. Bruno tylko jedno pamiętał z tego snu: że nim zrobił pierwszy krok, nim wszedł w tuman mgły, przeżegnał się - szeroko, zamaszyście, zdecydowanie. Dziwny dźwięk wdarł się w rozmyślania biskupa. Powtarzał się kilka razy i znów od nowa, aż swoją natarczywością wygnał Brunona z odległej krainy młodości. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to rży koń. Szlachetnej krwi gniadosz podnosił łeb, potrząsał grzywą i słał ku dalekim lasom nad śnieżną równiną wyzywające pozdrowienie. Szedł za wędrowcami, niosąc na grzbiecie święte naczynia, a także zapasy pożywienia dla misjonarzy. Był też powodem ostatniej kłótni z Bolesławem. Polski władca przekonywał, że Bruno, udając się na misję do Prusów, powinien wziąć orszak złożony ze stu konnych rycerzy. Prusom trzeba pokazać najpierw siłę, łaskawość dopiero potem. Całą noc rozmawiali, ciągle się wadząc, nim Bruno zgodził się na tego jednego jucznego konia... Bolesław... Wszystko w biskupie rozjarzyło się podziwem i miłością. Nigdy i nigdzie, choć bywał w różnych stronach świata i wielu ludzi budziło jego szczery podziw, nigdy i nigdzie nie spotkał człowieka takiego jak Bolesław. Z dziwnym ciepłem w duszy przypomniał sobie okrzyk młodego Ottona: "Tak mógłby wyglądać Bóg Ojciec"... Wiedział, że to niemal bluźnierstwo, ale nie mógł się oburzać. Biskup przystanął. Zapytał ludzi, czy nie są zmęczeni, albo czy nie jest to czas na spożycie posiłku. - Nie, Brunonie - usłyszał odpowiedź Hezycha - chcemy iść dalej. A posiłek spożyjemy, gdy słońce wejdzie na środek nieba. Nawykły od lat słuchać głosu Hezycha ruszył dalej poprzedzany przez braci Andrzeja i Karola, u których boku przytupywał Wipert. I znowu się zamyślił. Wspominał teraz zdarzenia, dzięki którym, wbrew własnym zamierzeniom i spodziewaniom, przystał do dworu Ottona Trzeciego. Zaczęło się od uroczystego powitania króla. Uroczyste powitanie króla Na początku roku pańskiego dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego rozeszła się po całej Germanii wieść, że oto w wiosce zwanej Herthorp nad rzeką Bodą urodziło się dziecko, które w górnej połowie wyglądało jak człowiek, w dolnej zaś jak gęś. Miało prawe oko i ucho mniejsze niż lewe, zęby żółte jak szafran i lewą rękę zakończoną tylko jednym palcem: wielkim. Przed chrztem spoglądało wokół wzrokiem pełnym przerażenia, potem zaniewidziało i na czwarty dzień zmarło. Wszyscy mówili, że to wróżba wielkich nieszczęść. Jakoż wkrótce razem z wiosną nadciągnęło morowe powietrze, które tylu ludzi zagarnęło, że niemal w każdym domu kogoś opłakiwano. Potem przyszedł głód straszliwy, zaś na początku sierpnia poruszyło się u wschodnich granic. Obodrzyci gotowali się do wojny. Strach padł na Saksonię. Czyżby znowu groziła sroga napaść? Czy znowu konie słowiańskie będą po pęciny brodzić w krwi niemieckiej? Doradcy otaczający piętnastoletniego króla Ottona Trzeciego postanowili, że trzeba w zarodku zdusić ten bunt pogański. Otto zgodził się i sam na czele rycerzy pociągnął na Obodrzyców. Nie pobił ich, mimo że walki trwały kilka tygodni i mimo orężnego wsparcia władcy polskiego Bolesława. Ale zawarł układ pokojowy z Obodrzycami, że nie zaczepiani nie wejdą na ziemie niemieckie. Układ nie przyniósł chwały żadnej ze stron i nie wróżył długotrwałości. Już od początku wyprawy wiadomo było, że Otto wracając zatrzyma się w Magdeburgu. Szkoła przy katedrze świętego Maurycego postanowiła uczcić przybycie władcy. Młodsi uczniowie mieli dać pokaz recytacji, starsi, ci z quadrivium, przygotowywali chóralne śpiewy, zaś świeżo wyświęceni kanonicy sposobili się do wygłoszenia Dialogu wielkiego papieża Grzegorza Pierwszego, dialogu o żywocie świętego Benedykta. Mistrz Ekkehard, obecny kierownik szkoły przy katedrze świętego Maurycego, właśnie Brunonowi polecił zadbać o to, by powitanie króla wypadło najokazalej. - Niech Otto zapamięta - mówił mistrz - że tu na wschodzie, w tej naszej szkole, najlepiej kształcą się młodzieńcy, którzy kiedyś będą walczyć dla Germanii słowem i mieczem... A to jest przecież najważniejsze. Bruno nie był zupełnie pewien, czy walka dla Germanii słowem i mieczem jest rzeczą aż tak bardzo ważną, najważniejszą, ale w przygotowaniach do powitania króla brał ochoczo udział. Był bardzo ciekaw młodego władcy. Od wielu lat osoba Ottona zaprzątała jego myśli. Bo też o nikim nie mówiło się tyle w całej krainie niemieckiej, co o tym dziecku koronowanym w czwartym roku życia, porwanym zaraz po koronacji matce, potem znów oddanym, wychowywanym przez dwie kochające go nad życie kobiety: matkę i babkę. Ponoć rozpieszczonym ponad miarę, ponoć mądrym ponad miarę, ponoć popędliwym, ponoć zepsutym, kapryśnym, ponoć... Od lat każda rozmowa w Germanii schodziła w końcu na Ottona. Po śmierci matki rozpaczał, babkę odsunął od siebie, ponoć za radą swawolnych młodzieńców... Jaki był naprawdę? Najważniejsze teraz jest to, by wszystkie uroczystości związane z jego przyjazdem wykazały, że tu, w Magdeburgu, jest gościem miłym i oczekiwanym, jak bywał jego dziad Otto Pierwszy. Spodziewali się, że Otto w otoczeniu swej świty wjedzie do Magdeburga wieczorem i całe uroczyste powitanie odbędzie się przy pochodniach. Ale najpierw przybyły wozy z rannymi. Należało ich opatrzeć, pochować tych, co umarli podczas drogi, każda para zdrowych rąk w mieście była teraz potrzebna. Otto ze swym orszakiem przybył o świcie. Był zmęczony i zły, oświadczył, że teraz będzie spał. Bruno zobaczył go dopiero w drugiej połowie dnia. Wyglądało na to, że młody król wcale nie jest zainteresowany uroczystym powitaniem, jakie na dziedzińcu katedralnym urządzili mu uczniowie od świętego Maurycego. Bruno zza filaru przyglądał się Ottonowi. Król nie ukrywał, że się nudzi. Na tego koronowanego chłopca złożyły się same przeciwieństwa... Wysoka postać, zbyt krucha, pochylona pod ciężarem dźwiganej przedwcześnie władzy. Głos ostry, rozkazujący, przechodzący nagle w chłopięcy falset. Ruchy zamaszyste, kanciaste, wyraźnie nabyte, by sobie dodać pewności i twarz przestraszonej, nadąsanej dziewczynki, śniada, otoczona puklami długich, złocistych włosów. Oczy narysowała mu natura zbyt duże, jak u ikony, specjalnie po to, by odzwierciedlały wszystko, czym mu zagra dusza. Te oczy czuł na sobie Bruno przez cały czas, odkąd stanął wśród innych kanoników i jął recytować. Mówił słowa, które w dialogu wypowiada sam święty Benedykt... Ilekroć Bruno się odezwał, młody król pochylał się do przodu, przyglądał się mówiącemu z zachłanną ciekawością. Brunonowi ścisnęło się serce. Był zaledwie o cztery lata starszy od króla, a przecie oto poczuł potrzebę opiekowania się nim. Chciałby objąć ramieniem to dziecko wyniesione przez historię zbyt wcześnie, zbyt wysoko i powiedzieć mu: "Uspokój się... Uspokój". Ledwie ukończono recytację Dialogu, Otto zrobił coś, co zadziwiło nawet najbliższych mu, przywykłych do jego wybryków dworzan. Tylko Brunona nie zdziwiło... Otto wstał z tronu, zbiegł z podwyższenia, na którym tron był ustawiony, odsunął pragnących powitać go uroczyście przedstawicieli szkoły, miasta i kapituły, prawie podbiegł do Brunona. Chwycił jego dłoń dwiema rękami. - Ktoś ty? - zapytał bez wstępów. - Bruno z Kwerfurtu. - Chcę, żebyś był ze mną. Żebyś przystał do mojego dworu - rozkazał, a potem spytał dziecinnie: - Przystaniesz do mojego dworu? - Skoro wasza królewska wysokość tak rozkazuje, przystanę - odparł Bruno. W głębi duszy dziwił się, że go ta prośba nie zaskakuje. - Nie mów do mnie "Wasza królewska wysokość", mów mi "Ottonie" - usłyszał. - Będziesz mi mówił "Ottonie"? - Będę... Król chwycił Brunona za rękaw, odciągnął w kąt sali, niepomny na to, że wszyscy na nich patrzą w zdumionym oczekiwaniu, mówił prędko: - Chcę, żebyś był ze mną... Bo widzisz mnie trzeba kogoś mądrego, ale nie starego, komu mógłbym ufać... Powiedzieć tak zwyczajnie, co czuję. Przedtem był Adalbert, teraz ty będziesz. - Skąd wiesz, Ottonie, że ja będę tym, któremu możesz zaufać? - Wiem - odparł z najgłębszym przekonaniem. - Matka, cesarzowa Teofano, nauczyła mnie, jak oceniać ludzi. To już umiem. Ty jesteś właśnie tym, kogo mi trzeba. I co za szczęście - wybuchnął nagle wysokim chłopięcym śmiechem - co za szczęście, że nie jesteś kobietą. Och, nie patrz na mnie z takim zdziwieniem. Wychowywały mnie kobiety. Bardzo je obie kochałem, chociaż w końcu babce, cesarzowej Adelajdzie kazałem siedzieć spokojnie w Pawii i nie wtrącać się do mnie ani do rządów moim państwem. Była troskliwa do obrzydliwości... Ciągle: "Ottonku, nie mów tak, Ottonku, nie idź tam... Nie ufaj temu człowiekowi, Ottonie!" Wiesz, chwilami miałem ochotę ją bić. Potrafisz jeździć konno, Brunonie? - Potrafię. - A władać bronią, strzelać z łuku? - I to też potrafię... - Władasz mową grecką? - padło szybkie pytanie. - Znam ją trochę, ale nie mogę rzec, że władam - odparł szczerze Bruno. - A ja władam! I dobrze - zabrzmiała chłopięca przechwałka. Otto rozejrzał się. Spostrzegł dostojników świeckich i kościelnych, oczekujących z niepewnymi minami, aż król skończy rozmowę. Z ogromną łaskawością skinął im głową. - Zaraz odbędziemy uroczyste powitanie, a jutro na radę, moi książęta. Za dwa dni pociągniemy do Kwedlinburga. A ty, Brunonie, zechciej być gotów do drogi. Zabieramy cię do naszego dworu. Ten głos przyciszony, wolno odmierzający słowa, ten ruch głowy, dłoni wąskiej i śniadej, wyraz wielkich oczu, to już nie był rozkapryszony chłopiec... To był władca. W całej szkole przy katedrze świętego Maurycego nie mówiono o niczym innym, tylko o łasce królewskiej, jaka spadła na Brunona. Mistrz Ekkehard nie był zadowolony, że tak znakomity młodzieniec opuszcza szkołę. W pożegnalnej rozmowie powiedział: - Mniemałem, Brunonie, że zostaniesz tu z nami i przysporzysz chwały naszej szkole. Aliści Bóg chciał inaczej. Może On dlatego sprawił owo upodobanie króla do ciebie, byś mógł tam na dworze co krok przypominać Ottonowi, że jest Niemcem i ciągle od nowa kłaść mu na sercu sprawę panowania Germanii nad światem... Bruno podniósł oczy: Przez dłuższą chwilę przyglądał się twarzy mistrza nalanej i nadmiernie przekrwionej, od której nazwano go Ekkehardem Czerwonym. - Nie jestem pewien, mistrzu - odparł po chwili - czy właśnie po to posyła mnie Pan Bóg na dwór Ottona. Dlatego nie będę mu przypominał na każdym kroku o władzy Germanii nad światem. Ale zawsze, ile razy będę mógł, przypomnę mu, że powinien być dobrym chrześcijaninem. Pożegnalne spojrzenie, którym mistrz Ekkehard obdarzył Brunona, chlubę szkoły, było uważne, ale nie miało w sobie krzty życzliwości. Nazajutrz, a był właśnie piętnasty dzień października, król naradzał się z książętami, rozsądzał nowe i z dawna narosłe spory. Bruno zaś gotował się do drogi. I właśnie w samo południe wrócił do szkoły Thietmar. Powitano go jak bohatera, aliści niktt nie chciał słuchać jego niezwykłej opowieści, jak w końcu nie został zakładnikiem u korsarzy, ponieważ wuja Henryka zwolniono po zapłaceniu olbrzymiego okupu, zaś wuj Zygfryd uciekł, budząc zuchwałością tej ucieczki podziw nawet u rozwścieczonych rabusiów. Thietmar mniemał zapewne, że gdy wróci i zechce opowiadać o tych niezwykłościach, normalne życie w szkole ustanie, wszyscy się zbiegną i będą słuchać z zapartym tchem: Tymczasem ledwie zebrał kilku chętnych do wysłuchania opowieści o napadzie korsarzy na gród Sade i o ich okrutnej zemście spełnionej na zakładnikach, zaraz ktoś podbiegał i mówił z przejęciem, że Otto właśnie idzie do kaplicy albo że podarował Brunonowi dwa konie: wierzchowca i jucznego, aby młodzian miał wszystko, co przystoi królewskiemu dworzaninowi. I ciągle od początku z podziwem największym opowiadali o niezwykłym wyróżnieniu królewskim, jakie spotkało Brunona. To bolało najbardziej, więc złość rosła w Thietmarze. Orszak królewski wyruszał z Magdeburga o świcie. Uczniowie szkoły przy katedrze świętego Maurycego wraz ze swym mistrzem wylegli gromadnie żegnać odjeżdżających. Bruno jeszcze ściskał wyciągnięte do niego ręce. - Zostawiam tu wielu przyjaciół - myślał z rozczuleniem. Podszedł do Thietmara. Twarz kuzyna była brzydsza niż zwykle, wykrzywiona złością i zawiścią, nad którą nie potrafił zapanować. - Chciałem cię nie tylko pożegnać, Thietmarze, ale również podziękować. - Podziękować? - to zdziwienie nie było udane. - Tak - ciągnął Bruno, a oczy miał pełne śmiechu - podziękować, że nigdy nie pozwoliłeś, bym nabrał zbyt dobrego mniemania o sobie, bym popadł w grzech pychy. - A ja ci życzę, piękny krewniaku, byś... byś na królewskim dworze, jak wszędzie, podbijał serca - zaczął Thietmar zjadliwie. Chciał mówić dalej, ale głos ugrzązł mu w gardle tamowany rozgoryczeniem, zazdrością, zdumieniem i jednak chęcią powiedzenia tego dobrego słowa na drogę. Bruno ulitował się nad jego udręką. Pochylił się i ucałował Thietmara. Już wskazując na konia zakrzyknął. - Bardzo mądrze dokuczałeś mi, Thietmarze! Wówczas pierwszy raz zobaczył jak ta krzywa, brzydka twarz pięknieje, jak złe oczy jaśnieją w cieple uśmiechu. Zostawiam tu samych przyjaciół - pomyślał dając koniowi ostrogę. I wyruszył Bruno w tę podróż z Ottonem i wkrótce usłyszał imię Bolesław po raz drugi. Bolesław po raz drugi Zaraz po wyjeździe z Magdeburga król skinął na Brunona. Wysforowali się przed orszak. Otto powiedział: - Lubię jeździć po moim państwie. Wciąż jeżdżę. Chcę patrzeć na wszystko własnymi oczami, wiedzieć jeszcze o innych rzeczach. Nie tylko o tym, co mi mówią doradcy. Wiesz, oni mnie często okłamują. Bruno milczał. - Myślą - ciągnął Otto - że jak jestem młody, to i głupi. Bez-na-dziej-nie głupi. Słuchaj, Brunonie - zakrzyknął nagle - ty musisz mieć swój orszak. - Orszak? - zdumiał się Bruno. - Inaczej będą cię lekceważyć - zabrzmiało jak ostrzeżenie. - Kiedy wasza królewska mość... Wybacz - uśmiechnął się - kiedy ty, Ottonie, zechciałeś mnie na swoim dworze, pchnąłem posłańca do Kwerfurtu. Prosiłem, by przybył do mnie Hezych. Myślę, że spotkamy się w Kwedlinburgu. - Kto to jest Hezych? - To jest właśnie mój orszak... - Zechciej pojąć, Brunonie... - zabrzmiało tak grzecznie i urzędowo, że Bruno jął śpiesznie tłumaczyć. - On, Ottonie, Hezych, był ze mną zawsze. Od dzieciństwa. Jest chyba jakimś naszym krewnym. Wiesz, nie mówi się głośno o jego pochodzeniu. Moi rodzice wychowują go i kochają. Nikt jak on nie zna moich potrzeb i przyzwyczajeń. On jest moją najlepszą piastunką i przyjacielem. Wystarczy nam spojrzenie, by się porozumieć... - A najbardziej lubię jeździć przez Alpy - zabrzmiało nagle najobojętniej. - Jechałeś kiedy przez Alpy, Brunonie? - Nigdy. - Pojedziemy. Zobaczysz, jak tam pięknie. Góry ogromne stoją. Szczyty ich zawsze w śniegu. Tam ci się zdaje, że Bóg jest tuż nad twoją głową... Ja tylko raz w życiu miałem kogoś, z kim porozumiewałem się spojrzeniem. Wiesz, kto to był? - Nie wiem! - odparł Bruno zaskoczony nagłymi zwrotami rozmowy. - Moja matka, cesarzowa Teofano - Otto mówił teraz prędko, coraz prędzej, chaotycznie - nikt tak... Och, jak ona trzymała ich wszystkich! Spojrzeniem potrafiła przygwoździć do ziemi najzuchwalszych. Nigdy się tego nie nauczę. Bo wiesz, było tak: przyjmowałem poselstwo albo... Albo nawet rozmawiałem z panami z mojej świty... Kiedy opuszczała wolno powieki, znaczyło, że mówię dobrze. Spojrzała nieznacznie w sufit i już wiedziałem, że trzeba zmienić temat. Albo jak mi się coś poplątało, rzucała słowo, sylabę nawet i już wiedziałem, co mówić dalej. Moja matka, cesarzowa Teofano, piękna, mądra i twarda jak krzemień... Z tego wszystkiego chciałbym mieć jej twardość. Podjechał marszałek dworu. Pytał, czy jego królewska mość nie czuje się zmęczony lub głodny. - Zawołam, kiedy będę potrzebował twoich usług, marszałku - odparł młody król wyniośle, a Bruno pomyślał, że takiego traktowania dworzan nauczyła Ottona cesarzowa Teofano. Kiedy marszałek wstrzymał konia i pozostał z tyłu z resztą orszaku, Otto wybuchnął złośliwym chichotem: - Myślisz, że on naprawdę chciał wiedzieć, czy czegoś nie potrzebuję? To był podstęp, Brunonie! Marszałek tak naprawdę chciał wiedzieć, o czym ze mną rozmawiasz. - Czy to takie ważne? - Dla nich najważniejsze. Są zdziwieni, że tak nagle upodobałem sobie ciebie. Strach im przed nowym faworytem królewskim. Chcą się dowiedzieć, w jaki sposób usiłujesz mi się przypodobać. Jak mi pochlebiasz. Bruno pochylił głowę. Myślał bardzo prędko. Dotąd nie przypuszczał, że nagła łaska królewska ma i tę drugą, lepką stronę. Otto obrócił nieznacznie twarz w stronę Brunona. Czekał. - Biedni - mruknął Bruno. - Kto? - Twoi dworzanie. Straszliwie się mylą. - Nie rozumiem. - Bo ja, Ottonie, nie chcę być twoim dworakiem. Chcę ci być przyjacielem, jeśli mi na to zezwolisz. - Po to zabrałem cię z Magdeburga. - Przeto - Bruno mówił teraz powoli, z niezmierną powagą - przeto nie będę ci pochlebiał. A przeciwnie, zganię wszystko, co w twoim postępowaniu uznam za niegodne. Otto popatrzył przed siebie. Szepnął: - Jak Adalbertus... A wiesz - zakrzyknął po chwili - bałem się matki straszliwie, chociaż nigdy nie podnosiła głosu. To babka Adelajda wrzeszczała, wyzywała mnie. A potem śmiała się głośno. Babka Adelajda często się śmieje. Głośno, radośnie... Lubię jej śmiech. Matka się tylko uśmiechała. Prześlicznie i tajemniczo. Ale we mnie budziła lęk. Ponoć w ojcu także. A już na pewno we wszystkich niemieckich książętach. Jeden człowiek jej się nie bał... Adalbertus. Dojeżdżali już do Kwedlinburga i Bruno nie zdążył zapytać, kim jest ów Adalbertus, którego imię tak często jawi się na ustach króla. Droga z Kwedlinburga do Frankfurtu trwała bardzo długo. Nie tylko z powodu odległości, ale także dlatego, że Otto zatrzymywał się i odprawiał sądy w miastach, przez które przejeżdżali. W czasie tej drogi dołączył do nich "orszak" Brunona - Hezych. Na jednym z postojów Otto jął opowiadać o polskim księciu, o Bolesławie. Mówił z podziwem, z uniesieniem. - Jest zawsze spokojny, zawsze. A jaki mądry. W bitwie, wiesz... - tu chwycił Brunona za rękawy, przyciągnął do siebie, mówił teraz twarz w twarz - jakby nie stał tu na polu, obok wszystkich, ale jakby patrzył na bitwę z wysokiego jakiego drzewa, albo... albo z chmury niebem płynącej. Widzi wszystko... Zawsze wcześniej wie, co zaraz zrobią Obodrzyci. Kiedy stałem obok niego, nic mi nie było straszne... Ani świst strzał, ani rżenie koni, ani wrzaski ludzkie. Bolesław jest jak skała, można się za nim ukryć przed niebezpieczeństwem. Stale, zawsze, chciałbym mieć go w pobliżu. - - Sclavus* (*Słowianin) - syknął pogardliwym szeptem Razon. - I cóż z tego, że jest Słowianinem - zakrzyknął Otto, ale zaraz się opanował i chłodnym głosem zapytał Brunona: - Czy masz w zasięgu ręki Ewangelie i Dzie je Apostolskie? - Zawsze mam - odparł Bruno. - Zechciej zatem przeczytać moim dworzanom, co mówi święty Paweł w liście do Rzymian... - Bruno jął przewracać karty i usłyszał głos Ottona: - Rozdział dziesiąty, werset dwunasty. Wśród dworzan zaległo głuche nieprzyjemne milczenie, a Bruno pomyślał: Wkrótce się pokaże, że wszystko, com słyszał o uczoności Ottona Trzeciego, jest tylko bladym odblaskiem prawdy. Znalazł i jął czytać: Nie ma już różnicy między Żydem a Grekiem. Jeden jest bowiem Pan wszystkich, który rozdziela swe bogactwa wszystkim, którzy go wzywają. - Jeszcze trzynasty werset odczytaj, Brunonie - rozległ się rozkaz króla. I Bruno czytał: Albowiem każdy, kto wezwie imienia pańskiego, będzie zbawiony... - I cóż, moi panowie - zakrzyknął drwiąco Otto - jakoś u świętego Pawła ani słowa o tym, że Słowianin nie jest synem Bożym. A może zechcecie poprawić świętego Pawła? Milczycie? Tedy posłuchajcie... Bolesław polski nigdy by się nie odważył myśleć inaczej niż wielki Apostoł. Bo on, choć potężny, jest pokorny. Przeto mniemam, iż lepszy z niego chrześcijanin niż z was. Wiesz, Brunonie, jaki on jest mocarny? Bolesław? Tak mógłby wyglądać Bóg Ojciec, jeszcze zanim stworzył świat i narobił sobie kłopotów. - Bluźnisz, królu! - zakrzyknął Erpon z Halberstadtu. Był jednym ze starszych kapelanów królewskich. Wśród świty rozległy się pomruki podtrzymujące oburzenie Erpona. Otto zwrócił ku dworzanom wykrzywioną złością twarz. - Bluźnię, powiadacie? A mam czynić jak wy? Nienawidzić, nienawidzić, nienawidzić! - zaniósł się chłopięcym dyszkantem. - Wtedy będziecie radzi z waszego króla, bo potrafi należycie nienawidzić? Nie odpowiadali, ale i nie zaprzeczali. To wywołało jeszcze większą złość Ottona. - Och, on by sobie z wami poradził - wrzeszczał. On jeden! Bolesław! Wiem, co uczynię... Usynowię go. Tak, tak, usynowię, choć jest ode mnie starszy... U-sy-no-wię!!! I oddam mu władzę. I będę z rozkoszą patrzył, jak drżycie przed nim, jak żebrzecie jego zmiłowania, jak słuchacie każdego słowa. I tylko podczas najgłębszej nocy odważy się jeden drugiemu powiedzieć i to szeptem najcichszym... Tak, moi panowie, trwożnie będziecie szeptać. Już to słyszę: "Nasz król Otto nie był taki srogi"! Bruno nagle pojął, że Otto coraz bardziej podnieca się własnym krzykiem. Podszedł i powiedział spokojnie: - Czy nie sądzisz, Ottonie, że czas najwyższy, byśmy odmówili wieczorne pacierze? Otto przerwał w pół słowa. Był zaskoczony. Patrzył na Brunona przez dłuższą chwilę. - Jak Adalbertus... - mruknął. Uklękli do pacierzy. Dopadła ich ta wieść w drodze między Frankfurtem a Moguncją. Zmęczony goniec z wysiłkiem cedząc słowa opowiadał o straszliwej rzezi, jakiej jeden możny ród czeski dokonał na innym. Wrszowcy zdradliwie napadli Libice, siedzibę rodu księcia Sławnika. A przecie był pokój. Książę Bolesław czeski pod przysięgą poręczył bezpieczeństwo rodowi Sławnikowiców. Nikt nie spodziewał się napaści, nie przypuszczano, że Wrszowcy odważą się... Rzeź była straszliwa. Nie oszczędzono ni niewiast, ni dzieci. Z dymem puścili Wrszowcy Libice, zabili czterech synów Sławnika. Najpierw zaręczyli im bezpieczeństwo, a potem zdradliwie zabili. Słuchający dotąd w milczeniu Otto zerwał się z karła. - A Adalbert? - zapytał ze zgrozą. - Adalberta nie było już wtedy w Czechach, królu. Otto usiadł. Od tego wieczoru mówiło się w orszaku królewskim prawie wyłącznie o Czechach i o Adalbercie. A ponieważ Bruno był jedynym, który tych spraw nie znał, każdy uważał za stosowne jemu właśnie opowiadać. Snuła się ta opowieść przez cały czas podróży, na postojach i noclegach i kiedy jechali konno jeden obok drugiego przez Moguncję i Akwizgran, aż do Kolonii. Z urywanych zdań, z niespodziewanych wykrzykników, westchnień i zamilknięć Ottonowych, z niechętnych lub pełnych zachwytu, z drwiących lub bardzo poważnych wypowiedzi dworzan układał sobie Bruno opowieść o Adalbercie. Opowieść o Adalbercie Dowiedział się tedy, że Adalbertus jest synem zmarłego przed laty czeskiego księcia Sławnika. Ma nawet słowiańskie, trudne do wymówienia imię... Woieteth, jakoś tak... W mowie słowiańskiej to znaczy consolatio exercitus, pociecha wojska. Łacińskie imię otrzymał Adalbertus na bierzmowaniu, w szkole. Wojciech sam opowiadał Ottonowi, że kiedy był jeszcze niemowlęciem zachorował ciężko. Wtedy rodzice, którzy poprzednio snuli plany, że ich syn zostanie wielkim panem, sławnym rycerzem, postanowili teraz poświęcić go Matce Boskiej. Niechaj ocali dzieciątko od śmierci i weźmie je na swoją służbę. Wysłuchała... Królowa Aniołów. Ona zawsze przedkłada Bogu prośby ludzi do Niej wołających. Nie umie odmówić tym, którzy całym sercem proszą i z nieba niesie pomoc chorym śmiertelnikom... Jaśniejąca Gwiazda Morza. Ozdrowiał mały Wojciech. A ledwie wyszedł z lat dziecinnych posłano go do szkoły, by nabył mądrości koniecznej ludziom stanu duchownego. - Myślisz - Otto zatrzymał konia, wlepił ogromne oczy w Brunona - myślisz, że on jest taki znów bardzo pobożny? Nic tylko ręce złożone, oczy utkwione w niebo, a usta szepczą pacierz? Wcale nie. Owszem, Adalbert modli się często. W czasie najlepszej zabawy potrafi nagle odejść, aby rozmawiać z Panem... Ale też lubi śmiać się, prawie tak głośno jak moja babka Adelajda. I lubi wesołe towarzystwo i łowy. W szkole był wesołym chłopcem. Czy mówiłem ci już, do jakiej oddano go szkoły? - Nie mówiłeś, Ottonie. - Oddali go do tej twojej szkoły w Magdeburgu. Sam mi opowiadał, jak było wesoło. Co oni tam wyprawiali. Aż zazdrościłem mu tej swobody, tych zabaw. Mówił też, że nie przykładał się zbytnio do nauki... - I nawet dostawał rózgi - roześmiał się Bruno. - Skąd wiesz? - Opowiedziano mi o tym zaraz pierwszego dnia, gdym przybył do szkoły. Ale też tylko tyle wiem o Adalbercie. - Kierownikiem szkoły w Magdeburgu - prawił Otto z przejęciem - był za czasów Adalberta Oktryk, benedyktyn sławny z uczoności i wymowy. On to na bierzmowaniu nadał Wojciechowi imię Adalbertus. Aliści po dziewięciu latach został powołany do służby cesarskiej i wyjechał z Magdeburga. Zaś Adalbert wrócił do swoich, do Czech. A choć tam przyjął święcenia kapłańskie z rąk biskupa Detmara, przecie nie prowadził życia, jakie przystoi słudze Bożemu. Był wtedy Wojciech wytwornym młodym rycerzem, bogatym synem księcia Sławnika. Należał do ludzi, którym wesoło żyło się w Pradze. Niby byli ochrzczeni ci możni Prażanie, a przecie tak żyli, jakby przestrzeganie przykazań nie należało do ich obowiązków. Czynili to, co palec szatana zapisał w ich sercach. Używanie życia wybrali, miast Bożej służby. Duchowni z otoczenia biskupa Detmara, nie tylko nie pouczali swoich owieczek o tym, jak godzi się żyć chrześcijaninowi, ile jeszcze sami dawali gorszący przykład. Wojciech nie nurzał się w grzechu, pomny jednak nauk wyniesionych z Magdeburga i obowiązków, jakie wziął na swoje barki ze święceniami kapłańskimi. Ale czy to młodemu krewkiemu młodzieńcowi łatwo wytrwać w dobrym, gdy dziejące się dookoła zło wlewa się do oczu, do duszy, do przyzwyczajeń i staje się codzienną sprawą. "Przecież wszyscy tak robią" - zagłusza młody wyrzuty sumienia. - "Przecież, jeśli będę postępował odmiennie niż oni, krzykną, żem niezguła i dureń, co nie potrafi wykorzystać darów, jakie niesie życie." Przeto... Wojciech nie nurzał się w grzechu, ale nieustannie nań patrzył, ocierał się niemal o grzech i powoli, w sposób dla siebie niedostrzegalny zaczął uznawać, że tak powinno być, że trwanie w grzechu nie jest grzechem. Aliści stało się coś, co sprawiło, że Wojciech całkowicie się odmienił. Odrodził się z ducha. Oto nagle zachorował biskup Pragi Detmar. A choć był człowiekiem w pełni sił i wieku, choroba czyniła przerażające postępy. W ciągu kilku dni już było wiadomo, że nie ma ratunku dla biskupa. Cierpiał straszliwie, a agonia trwała przez trzy doby. Otaczali umierającego duchowni i wielmoże; a na miasto Pragę, na Czechy całe, szła wieść o karze boskiej, jaka spadła na niegodnego pasterza. Wojciech razem z grupą kleryków śpiewał psalmy nad umierającym. Kończyli jeden, zaczynali następny. Detmar w rzadkich chwilach przytomności toczył przekrwionymi oczami po obecnych. Na kogo padło jego spojrzenie ten kulił się, chował głowę w ramiona. Spojrzenie biskupa było ciężkie jak klątwa. Mogło przynieść nieszczęście. Trzeciego dnia zdawało się, że już umarł. Leżał spokojnie przez chwilę nieskończenie długą. Zda się nie oddychał... Nikt przecież nie odważył się podejść. Czekali. Nagle biskup usiadł sztywnym ruchem, powiedział ostro: - Wody! Podali, myśleli, że chce pić. Ale on dodał: - Święconej. A gdy już przynieśli, jął wykrzykiwać, przeklinać, ryczał nieludzkim głosem. Tylko chwilami prosił cicho, pokornie: - Kropcie ich święconą wodą... Nie widzicie? Całe chmary szatanów tu stoją. Kropcie... Przynieście świece, dużo świec... Oni mnie porwą. Boję się. Moje własne grzechy może uzyskałyby przebaczenie u miłosiernego Boga, ale dołączają się do nich grzechy ludu czeskiego. Moja wina... Nie dopilnowałem powierzonych mi owieczek. Nie powściągnąłem ich szaleństwa, nie powstrzymałem ludu czeskiego dobrowolnie idącego na zgubę... Lecz w grzechach jego uczestniczyłem. Panie! Zgrzeszyłem! I nagle ryk na pewno nieludzki i drgawki, i jakby odpychanie czegoś nieubłaganie następującego, i darcie na sobie giezła, i oznajmienie zupełnie spokojnym głosem: - Do piekła prostą drogą pójdę, gdzie robak mój nie umrze, a ogień mój płonąć będzie wiecznie i jeszcze dłużej. I śmierć... Rzucili się wszyscy ku drzwiom komnaty, ku oknu, byle uciec od tego koszmaru. Dwaj młodzi księża powtarzali, że wyraźnie czuć zapach siarki. Wojciech nie czuł zapachu siarki, ale jeszcze tej nocy przywdział włosiennicę, posypał głowę popiołem i zaczął wędrówkę od kościoła do kościoła. Napotykanych biedaków hojnie obdarzał i polecał siebie i swoją sprawę ich modlitwom. Niech proszą Pana gorąco i żarliwie. Sam też prosił. Sprawa była taka: by Pan Jezus miłosierny i Jego Matka, szczególniejsza Wojciechowa opiekunka nie dopuścili, nie pozwolili, by Wojciech umierał taką śmiercią jak biskup Detmar. Już niech raczej zezwolą mu umrzeć śmiercią męczeńską, ale nie taką, nie taką... O obiorze Wojciecha na biskupa Pragi dowiedział się Bruno od Erpona z Halberstadtu. Erpon nie miał daru opowiadania ani ciepłych uczuć dla Adalberta. Był poza tym zgorzkniały i złośliwy i nie omijał okazji, by komentować wszystko od jak najgorszej strony. Fakty jednak (tak Bruno mniemał) podawał Erpon prawdziwe. Owóż dziewiętnastego dnia lutego anno Domini dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego, niedaleko miasta Pragi, w miejscowości Levy Hradec nad Wełtawą, gdzie jeszcze za księcia Borzywoja, wzniesiono pierwszy w Czechach kościół, odbyło się wielkie zgromadzenie ludu czeskiego. Był też obecny książę tego kraju Bolesław Drugi. Rozważano burzliwie, kogo wybrać na miejsce zmarłego Detmara. W końcu jednak wszyscy podnieśli ręce i napełnili przestworza okrzykami, że nie mają nikogo lepszego i że nie kto inny powinien zostać biskupem jeno ich rodak Wojciech, którego znakomite pochodzenie, bogactwo, głęboka wiedza i zgodliwy charakter upewniały zebranych, że on roztropnie pokieruje ich duszami. I tak wyniesiono Adalberta na biskupstwo. - I dobrze uczyniono - powiedział Otto przysłuchujący się relacji. Wąskie usta Erpona wygiął sceptyczny uśmieszek, - To był, królu, rok dziewięćset osiemdziesiąty i trzeci: Ty miałeś wtedy trzy lata, a Adalbertus dwadzieścia sześć. I już biskup? Ale nie dziwota. Jest przecież synem księcia, Sławnikowice zapewne go poparli. Mieć w rodzie biskupa praskiego wielki to zaszczyt... - Czyżby cię żarła zazdrość, Erponie? - rzekł Otto mrużąc wielkie oczy. - Wiesz przecie, że Adalberta nie tylko zaszczyty spotykały w Pradze, nie sama rozkosz wyniesienia na wysokie stanowisko była jego udziałem. Prawda; ojciec mój, cesarz Otto Drugi, chętnie zgodził się na ten wybór ludu czeskiego i dał Adalbertowi pastorał. Zaś arcybiskup moguncki Willigis pomazał jego czcigodną głowę, wyniósł go na szczyty kapłaństwa. I na tym skończyły się wyniesienia... Niełatwe było władanie duszą ludu czeskiego. - Zaiste, niełatwe. - Zgodził się niechętnie Erpon z Halberstadtu i opuściwszy oczy słuchał, jak Otto opowiada Brunonowi dalsze dzieje biskupa Pragi. Zaiste niełatwe było władanie duszą ludu czeskiego. Twardego karku był to lud. Na nic się zdało, że młody biskup zerwał z dawnymi towarzyszami i z dawnymi przyzwyczajeniami, że stronił od zabaw i wszelkiego użycia. Bo Wojciech bardzo poważnie i rzetelnie starał się sprawować swoje posłannictwo. Oprócz posług kapłańskich spełniał dobre uczynki: pomagał chorym, odwiedzał więźniów, wspierał ubogich. Ale przede wszystkim nauczał. Opowiadał o Bogu. Chciał, by jego oporni ziomkowie postępowali według Bożych przykazań, by zobaczyli, którędy naprawdę prowadzi droga do nieba, do szczęścia na wieki. Lecz dusza ludu czeskiego była jak ten ugór. Próżno nań rzucać ziarna słów Bożych. Co setne zaledwie, albo jeszcze rzadziej, zapadło, zapuściło korzenie i obrodziło ziarnodajnym kłosem. Ugór to był... Szary, twardy ugór. Czesi nie oglądając się na prawa, pojmowali za żony krewniaczki, albo żyli w wielożeństwie, sprzedawali chrześcijańskich niewolników poganom i Żydom. Świętowali niedbale, nie zważając na zalecenia Kościoła. O posty nie dbali już zupełnie, bo własne brzuchy były im ważniejsze niż chwała Boża. Nawet duchowni jawnie pojmowali żony, a kiedy biskup nie pozwalał, trzęśli się z nienawiści i buntowali przeciw niemu możnych, z którymi byli spokrewnieni lub pod których opieką pozostawali. Wiele zła zwaliło się wtedy na Wojciecha. Podczas nieprzespanych nocy, na klęczkach, ciągle od nowa pytał Pana, dlaczego jego trud idzie na marne? Dlaczego ludzie w Czechach nie chcą słuchać jego nauk? Wolą żyć w niewoli szatańskiej? I czy jest to zadanie na siły jednego człowieka przeciwstawić się woli miasta... narodu? Coraz natrętniej prześladowała go myśl, że raczej jego własna dusza poniesie tu, w Pradze, szkody niepowetowane, niż on przyda się na cokolwiek Kościołowi. I pewnego dnia postanowił udać się, a tak naprawdę to uciec, do Rzymu. Chciał tam, w stolicy chrześcijaństwa, umocnić swego ducha i swoją wiedzę, zbyt jeszcze słabe na przezwyciężenie zła. - Wtedy go poznałem! - niemal zakrzyknął Otto. - Pomnę, iż było to w końcu roku dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego. Oboje z matką spędzaliśmy święta Bożego Narodzenia w Rzymie. Matka dowiedziała się o pobycie Wojciecha i wezwała go przed swoje oblicze. Oni oboje znali się. Nie słyszałem, żeby matka o kimkolwiek mówiła z taką czcią i z takim uznaniem jak o Adalbercie... Ona zawsze... - Tedy kazała go wezwać przed swoje oblicze... - przypomniał Erpon Ottonowi główny wątek opowieści. - Przyszli obaj, ciągnął Otto. - Wojciech i Gaudenty... Gaudenty - wyjaśnił Brunonowi - to przyrodni brat Adalberta. Jest z nim zawsze od czasu jak Adalbert został biskupem Pragi. Matka zapytała, czy prawdziwe są krążące po Rzymie wieści, że Adalbert wybiera się do Jerozolimy. Powiedział, że tak, że z nastaniem wiosny, chce pielgrzymować do Ziemi Świętej, dla modlitwy i pokuty. Wtedy matka poprosiła, żeby tam, u Grobu Pańskiego, pomodlił się szczerze i gorąco za duszę cesarza Ottona Drugiego... Nie wiem dlaczego - powiedział Otto zirytowanym nagle głosem - ale cesarzowa Teofano zawsze uważała swego małżonka za tak straszliwego grzesznika, że nigdy nie ustawała w modłach za niego. - I cóż Adalbert? Przystał na prośby cesarzowej? - zagadnął Erpon tonem bakałarza, który karci ucznia trivium, gdy ten plącze się w retoryce. - Tak, chyba tak - zawołał Otto - nie pamiętam, Wiem tylko, że przebywał w Rzymie do marca następnego roku. I na prośbę mej matki odwiedzał nas prawie codziennie. Przychodził razem z Gaudentym. Mieli orszak, służbę... Byli przecież książętami. On, Adalbert, ma dar, rzadki dar mówienia o Bogu. W prosty sposób, zwyczajnie. Mnie, dziecku wtedy, wyjaśnił, co znaczy "kochać Boga"... Zapamiętałem to na zawsze i... - Adalbert wyjechał do Jerozolimy? - padło ciche pytanie z ust Erpona. Otto wcale się nie speszył... - Nie - odparł - potem okazało się, że Adalbert nie dojechał. Ale pewnego wieczoru przyszli, aby się z nami pożegnać przed podróżą. Matka, pamiętam, rada była, że przyszli wieczorem... Bo obdarowała ich pieniędzmi na tę drogę. Worek był tak ciężki, że młody Gaudenty ledwie mógł go unieść. I zaraz tej nocy Wojciech bardzo sumiennie rozdzielił pieniądze między ubogich... Wydał wszystko, nie zostawił sobie ani jednego denara. Potem odesłał... Obaj z Gaudentym odesłali służbę, zmienili ubiór na ubogi, mnisi... Tyle, że osła kupili do noszenia tobołków podróżnych. Ruszyli w drogę. Ale nie doszli do Jerozolimy. Zatrzymali się w klasztorze na Monte Cassino... Otto potrząsnął głową, uśmiechnął się ciepło do swoich myśli, do najmilszych wspomnień. W orszaku nikt się nie odzywał. W czasie tego milczenia Bruno postanowił, że zacznie zapisywać. Zapisywanie Bardzo ciekawiło go wszystko, co mówiono o Adalbercie. Nie spamiętać, ile tych rozmów usłyszał. Rozmów, sprzeczek, sprzecznych opinii, złośliwości, okrzyków zachwytu. Trzeba już było przemyśleć zarówno dobre, jak i złe słowa. W księdze z czterema Ewangeliami ostatnia karta była czysta i na niej Bruno jął notować poszczególne fakty, daty, miejscowości, które, gdy na nie potem spojrzał, pozwalały mu uporządkować chaotyczną opowieść o Adalbercie. Jeszcze przed przybyciem do Kolonii zapisał: "Jesień A.D. 991. Powrót do Pragi". Bo Adalbert wrócił do Pragi. Nalegał na to szczególnie arcybiskup moguncki Willigis, bezpośredni zwierzchnik kościelny biskupa Pragi. W listach do papieża i do samego Wojciecha rozpaczliwymi słowami wystawiał straszliwe niebezpieczeństwa, jakie grożą trzódce Bożej zostawionej w Czechach bez pasterza na pastwę grzechów. Zebrał się synod biskupi i postanowiono, żeby Adalbert wrócił na swoje miejsce, tym bardziej że Czesi przez posłów solennie przyrzekali poprawę. Praga zgotowała swojemu biskupowi uroczyste powitanie. Tłumy ludzi wyszły naprzeciw wracającym. Wszyscy się radowali, wielu okazywało skruchę, postanawiali poprawę i przyrzekali, przyrzekali. Skończyło się na przyrzeczeniach i postanowieniach. Dziw, jak trudno było Prażanom żyć zgodnie z naukami ich własnego biskupa. Zbyt wiele złożyło się na to, by na nic się zdał pasterski trud Wojciecha i jego sumienna troskliwość. Może dlatego się tak działo, że pochodził stąd, z Czech? Dotychczasowi biskupi Pragi byli zawsze Niemcami. Przychodzili z daleka, dostojni, uformowani. Żaden z ich duchowych podopiecznych nie widział, jak dojrzewali tutaj, na oczach wszystkich. Nikt też nie pamiętał ich ojcom luźnych obyczajów i pochopnego upodobania do płci niewieściej. Fakt, że jest synem księcia Sławniika nie ułatwiał Wojciechowi ni życia, ni apostołowania. Nikt nie jest prorokiem między swymi. Nawet Pan Jezus miał kłopoty ze współmieszkańcami rodzinnego Nazaretu. Najbardziej jednak ciążyła Wojciechowi odwieczna niechęć, nienawiść rodowa między Sławnikowicami a Wrszowcami. Ci ostatni podburzali przeciw biskupowi Pragi każdego, kto tylko chciał dawać posłuch podszeptom, oszczerstwom, zmyślonym nieprzyzwoitościom. Któż jest na tyle silny, by nie chcieć wysłuchać sączonych przyciszonym głosem nowinek? Kto im potrafi zaprzeczyć? Odepchnąć? Przeciwstawić dobre świadectwo? Kto jest tak silny? Zdarzenie, które było ostatnią kroplą przepełniającą kielich i które w końcu doprowadziło do ponownej ucieczki Adalberta z Pragi, Erpon znał ponoć od naocznego świadka. Uśmiechając się lisio, nieprzyjaźnie, z wielką ochotą opowiedział je Brunonowi. Jako się rzekło, Erpon nie miał daru opowiadania. Ale wśród tych jego potknięć, parsknięć śmiechem, zdań powtarzanych kilkakrotnie lub w połowie przerywanych, wśród litościwych niby to uśmieszków i nagłych wezwań na świadków wszystkich świętych Pańskich, ujrzał Bruno obraz, który prawdziwie go zasmucił. Oto żona jednego z Wrszowców (bodajże Czaka Wrszowca) polubiła się okrutnie z młodziutkim księdzem. Z Wojciechowej gromady był ten młodzian. Niewiasta Wrszowcowa i księżyk miłowali się skrycie, ale spotykali często. A oczy ludzkie czegoż to nie wypatrzą? Wypatrzono kochanków. Ktoś, niby wielce życzliwy, doniósł o wszystkim staroście Wrszowców. Prędki jest w Czechach wyrok na niewierną małżonkę. I jeden: śmierć! Uciąć jej głowę. Świecił wielki księżyc, gdy wiarołomna niewiasta przyszła na schadzkę i zastała umiłowanego, zastała... Leżał pod drzewem w wielkiej kałuży krwi, księżyc malował ją srebrem. Poznała nieszczęsna żona Wrszowca, że to wyrok. Że karzące żelazo tuż nad jej głową. I jak wichrem gnana pobiegła do biskupa, do Adalberta. Uważnie słuchał przelękłych, przeplatanych płaczem słów. Bolał nad jej upadkiem i nad zgubą młodziutkiego księdza, ale też powiódł grzesznicę do kościoła świętego Jerzego. Kazał jej ukryć się za ołtarzem, klucz oddał stróżowi kościoła, a sam spokojnie wrócił do domu. Tam dopadli go rozwścieczeni Wrszowcy. Już ktoś, niby bardzo życzliwy, powiedział im pod czyje skrzydła skryła się niewiasta przynosząca hańbę całemu rodowi. Wtargnęli przeto na dwór biskupa z krzykiem, z pogróżkami, że jeżeli tej żony Czaka Wrszowca nie dostaną, zemszczą się okrutnie na całym rodzie Sławnikowiców. Na ich żonach, dzieciach i posiadłościach wezmą krwawy odwet za sponiewieranie ich czci. Adalbert nie uląkł się ni krzyków, ni pogróżek. Chciał im coś powiedzieć, przemówić do sumień i właśnie w tej chwili życzliwy donosiciel, być może złotem przez Wrszowców podpłacony, zdradził kryjówkę nieszczęsnej kobiety. I zakłócili Wrszowcy spokój domu Bożego. Któż troszczy się o prawa chrześcijańskie tam, gdzie panoszy się barbarzyństwo? Włamali się Wrszowcy do świątyni, wywlekli za włosy drżącą kobietę i ścieli jej głowę. Od tego dnia nie miał Adalbert możności sprawowania swego duchowego posłannictwa. Nie pomogły łzy, rozpacz, całonocne trwanie na błagalnej modlitwie. Nie pomogły słowa, prośby, perswazje. Był teraz dla Prażan tylko przeciwnikiem Wrszowców. I nikt w tym mieście czeskim nie pomyślał, że biskup naprawdę chciał ocalić życie wiarołomnej niewieście, że chciał dać jej czas, by mogła odpokutować za swój grzech. Tak nikt nie myślał. Wszyscy natomiast wiedzieli, mówili, krzyczeli, że Wojciech, syn Sławnika, wystąpił przeciw prastaremu obyczajowi i że zhańbił ród Wrszowców. Odtąd nie liczył się już Bóg i Jego przykazania i walka z grzechem. Liczyła się zadawniona nienawiść między Wrszowcami i Sławnikowicami. Pod datą: grudzień dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, Bruno zapisał: "Wojciech powtórnie wyjechał z Pragi do Rzymu." Pod datą dwudziestego siódmego września dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku Bruno zapisał: "W wigilię dnia świętego Wacława Wrszowcy napadli na Libice i bezlitośnie wymordowali Sławnikowiców. Czterech braci Adalberta, ich rodziny, służbę, poddanych". Do Kolonii Otto i jego orszak dojechali w samą wigilię Bożego Narodzenia. Gody obchodzili hucznie i wesoło, a potem król naradzał się z książętami i biskupami, sprawował sądy, łagodził zadawnione spory, słowem, zaprowadzał porządek w tej części swojego królestwa. Pierwszego dnia po świętach Bruno wyszedł poza obręb murów miejskich i wędrował tak daleko, aż przestał spotykać ludzi. Nagle pojął, jak bardzo brak mu samotności. Podróżowanie w gwarnym orszaku królewskim, konieczne rozmowy z dworzanami, ciągle od nowa okazywana serdeczność Ottona i częste z nim przebywanie, wszystko to sprawiało, że na długą modlitwę, do której przywykł, na spokojne myślenie o Bogu, na rozważania nie miał wcale czasu. A teraz szedł pod wiatr, płatki śniegu oblepiały mu twarz, chciał uciec myślami nad morze Galilejskie, ale dziwnie nie mógł się skupić. Myśli roztargnione, odwykłe nagle od dyscypliny biegły w zupełnie inne regiony: do szkoły w Magdeburgu tak nagle opuszczonej i do tego gwarnego wesołego życia, które teraz prowadzi. Myślał też o ludziach: o mistrzu Ekkehardzie Czerwonym, o krzywonosym zawistnym Thietmarze, o światowych dworzanach Ottona, umiejących pochlebiać tak przemyślnie, że ani się spostrzegłeś, a już połknąłeś pochlebstwo. Bruno widział ten fakt, w lot chwytał intencję miodowych słówek, bezbłędnie odczytywał sposoby, w jakie niemieccy wielmoże, a nierzadko i biskupi, nizali sieci wokół swego młodziutkiego władcy, by w odpowiedniej chwili pociągnąć go w stronę własnych spraw. Bruno zauważył teraz, że zapada mrok i wkrótce nastanie ciemna zimowa noc, podczas jakiej giną wędrowcy. Zawrócił i przyśpieszył kroku. Myślał o Ottonie. Czy widzi te wszystkie matactwa? Musi widzieć. Jest przecież niezwyczajnie mądry i spostrzegawczy ten piętnastoletni władca Niemiec. Czy jest też aż tak bezbronny wobec swych dorosłych doświadczonych dworzan? Woli przyjmować za dobrą monetę wszystko, co powiedzą? A może gardzi nimi tak bezbrzeżnie jak jego bizantyjska matka, i nie raczy zauważać intryg? Tak czy inaczej, biedny ten chłopiec - król. Bruno zrozumiał, że chce go obronić, ochronić przed ciosami, które przecież przyjdą. Niewiele jednak może uczynić. Sam jest młodym księdzem, który niedawno ukończył dziewiętnasty rok życia i dopiero zaczyna je poznawać. Nie pochodzi też z żadnego z możnych, liczących się w Germanii rodów. Jedno może uczynić: oto otuli młodego Ottona swoją modlitwą. Tylko taki ma oręż i takiego użyje. Będzie się modlił i modlił, by Pan Bóg oszczędził Ottonowi cierpień i upokorzeń. - Boże dobry - odezwał się nagle głośno w tym pustym polu - uczyń z Ottonem to, co sam uznasz za najlepsze. I błagam, nie pozwól nigdy ani złym mocom, ani marnym ludziom unicestwić jego wspaniałego ducha. Nie pamiętał, jak długo szedł pogrążony w najpokorniejszej modlitwie. Ciemność zapadła całkowita, ale on nie gubił traktu. Wiedział, że miasto jest niedaleko. Jeszcze nie doszedł do podgrodzia, gdy ujrzał błyskające światełka. Otto zaniepokojony długą nieobecnością ulubionego dworzanina wysłał mu naprzeciw pachołków z pochodniami. Tej nocy śniła się Brunonowi równina. Była znowu ciemna, zamglona i Bruno widział, że drzewo, pod którym stoi, jest szarpane silnym wiatrem. Ale nie czuł jego powiewów. Oparł się o pień, położył na sobie znak krzyża świętego, szeroko, zamaszyście, zdecydowanie i zrobił pierwszy krok w równinę. Wtedy obudził go Hezych. Przypomniał, że w południe ruszają w dalszą podróż. Brnący przez śnieżną równinę biskup Bruno usłyszał cichy głos Hezycha. - słońce już stoi na samym środku nieba. Czas na posiłek, Brunonie. Od lat przywykł słuchać tego głosu. Nigdy nie zastanawiał się, czy słowa Hezycha są słuszne. I teraz też zatrzymał się, wiedząc, że wszystko, co czyni Hezych, zostało wcześniej i mądrze pomyślane. Patrzył, jak Andrzej z Karolem rozniecają ogień, jak Wipert podprowadza konia i wyjmuje z juków kawał mięsa, który mieli spożyć. Tiemikus, znany kiedyś ludziom pod imieniem Tammo, mościł siedzenie dla starego ojca Rudolfa. Zbijał śnieg w półokrągły pagórek, układał na nim końską derkę. Ojciec Rudolf usiadł i uczynił ręką zapraszający gest, by Bruno spoczął obok niego. Zaraz też wszczęły się rozmowy. Bruno mało się odzywał, ale słuchał z uwagą każdego słowa. - Ciekawe, czy Prusowie wiedzą, że do nich idziemy? - zagadnął Awiko. Był przed laty kapelanem Mściwoja, księcia obodrzyckiego i znał pogan oraz ich zwyczaje. - Jeśli dotąd nie wiedzieli, to już wiedzą - zaśmiał się Apich. Widać nas na tym śniegu jak na rozpostartej płachcie. I dym widać, i ogień. - Jadło gotowe! - zawołał Wipert. Bruno wstał, przeżegnał strawę. Jęli spożywać. Po chwili Karol rozprostował swoją olbrzymią postać, osłonił dłonią oczy przed słońcem i uważnie przyglądał się ciemniejącemu w dali lasowi. - Już niedaleko - oznajmił. - Widać pojedyncze sosny. Występują naprzód, jak strażnicy, jakby chciały nam się przyjrzeć. - One albo ludzie, którzy na nich siedzą i nie spuszczają z nas oka, odkąd wkroczyliśmy na tę śnieżną połać - roześmiał się Awiko. Pod badawczymi spojrzeniami nieznanych strażników ziemi pruskiej misjonarze kończyli pośpiesznie posiłek, odmawiali dziękczynną modlitwę i zwijali swoje chwilowe obozowisko. Potem zgodnymi głosami odśpiewali Pater noster. Bracia Andrzej i Karol ruszyli pierwsi. Za nimi Wipert. Bruno wszedł na udeptaną ścieżke dopiero po chwili. Nie oglądając się wiedział, że misjonarze ustawiają się w posłuszny szereg i postępują śladami biskupa. Koń człapał na końcu pochodu. I nagle ogarnęło Brunona gniewne zniecierpliwienie, to poczucie traconego czasu... Chciałby już mieć drogę za sobą, już stać pod tamtymi drzewami, co niby straż przednia wybiegają im naprzeciw. Znał tę niecierpliwość, to bolesne zrozumienie, że czas przepływa i nie ma siły, która potrafiłaby go zatrzymać, zawrócić... Tak, właśnie zawrócić. Tępo uczucia traconego bezpowrotnie czasu doznał biskup Bruno po raz pierwszy wtedy, gdy jako dwudziestoletni, świeżo wyświęcony księżyk przemierzał z Ottonem Trzecim trakty Germanii i Italii, przechodził Alpy, przepływał rzeki. Wtedy rozżalił go bezlitosny przepływ czasu i tego przepływu nieodwracalność. Był początek roku pańskiego dziewięćset dziewięćdziesiątego i szóstego, gdy wyruszyli z Kolonii. Droga ich wiodła przez Wormację i tam młody Bruno poznał późniejszego papieża Grzegorza Piątego, a swego imiennika Brunona z Karyntii. Brunon z Karyntii Ilekroć Otto wspominał swą babkę, cesarzową Adelajdę, wybuchał złością. Ale dziwna była ta złość. Okrzyki mieszały się ze śmiechem i rozczuleniem... Bruno nie mógł pojąć, co jest przyczyną gwałtowności tych uczuć. Otto zapytywany odkrzykiwał coś o jej obezwładniającej troskliwości, o ciągłym pouczaniu, o przygotowywaniu mu ulubionych przysmaków, o wspólnych jazdach konno (babka zawsze jeździła lepiej od niego i prędzej). Wreszcie o tym, jak określała jego przyjaciół: ten silny a głupi, ten znów oszust, tamten ma fałszywe spojrzenie ("Spójrz, Ottonku - szeptała tajemniczo - jego oczy są zupełnie białe od obłudy!"). A znów inny rozpustnik i grzesznik tak straszny, że przebywanie z nim może przynieść nieszczęście! ("Strzeż się go, Ottonie!" - wrzeszczała na cały pałac). - Och - Otto uderzył pięścią w łęk siodła - babka jest nie do zniesienia! - Przecież nie zrobiła ci nic złego - powiedział Bruno. - Złego? Nie! Ona nie potrafi! Nie potrafiłaby zrobić mi nic złego. Zawsze tylko dobro! Zawsze! Zbyt wiele dobra. Nie mogłem już tego wytrzymać. Śmiali się ze mnie. - Kto? - No... - odparł wymijająco Otto - miałem wtedy takich wokół siebie. Mówili, że babka robi ze mnie piękną, cnotliwą królewnę. A ja powinienem być rycerzem, władcą, mężczyzną. - Czy oni jeszcze są na twoim dworze? - spytał Bruno. Otto sciszył głos: - Kilku z nich zaledwie. Ale już nie słucham, co do mnie gadają. Teraz i Bruno sciszył głos. - A nie żałujesz, że odegnałeś babkę? Otto wzruszył ramionami. Milczał. - Cesarzowa Adelajda przebywa teraz w Pawii? - spytał cicho Bruno. - Otto skinął głową. - Czy nasza droga do Rzymu przebiega daleko od Pawii? - No, trzeba by trochę zboczyć - mruknął niechętnie Otto. - Myślę, że powinniśmy zboczyć - szepnął Bruno. Myślę też, że cesarzowa Adelajda śmiałaby się bardzo głośno, gdyby dostała list od wnuka, że... że ją kocha, że się stęsknił za jej widokiem i pragnie teraz spędzić z nią kilka dni. Otto gwałtownie obrócił się w siodle... Ogromne oczy gorzały gniewem, usta drżały, tylko patrzeć, jak wybuchną głośnym krzykiem. Nagle twarz króla złagodniała. Oczy przygasły. Wyciągnął rękę i czubkiem palca dotknął piersi Brunona. - Ty napiszesz ten list - powiedział - jako ja... To wszystko napiszesz, coś mi przed chwilą mówił. A jeżeli ten list spodoba mi się, każę go wysłać babce i Wielkanoc spędzimy w Pawii. Jeżeli zaś nie spodoba mi się, no... to nie pojedziemy do Pawii. Napiszesz? - Nie zostawisz mi wyboru, Ottonie - odparł Bruno uśmiechając się. Pisał ten list jakby do ciotki Emnildy. Ją widział uśmiechniętą i rozradowaną, kiedy w potoczystej łacinie zapewniał o ciepłych uczuciach, tęsknocie i przywiązaniu. Otto przeczytał pismo z nieukrywanym zainteresowaniem. Zaraz też kazał sobie podać inkaust, pióro i nakreślił dużymi literami: Otto III - rex Potem powiedział coś, czego Bruno zupełnie się nie spodziewał: - Powinieneś zająć się pisaniem, Brunonie. Pisaniem o kimś. Może kiedyś, gdy umre, napiszesz mój żywot, jak Swetoniusz napisał Żywoty cezarów. - A jeżeli ja umrę pierwszy, Ottonie? - roześmiał się Bruno. Otto nagle spoważniał. Spuścił oczy, mówił cicho i robił duże przerwy między słowami: - To dziwne... Nikomu o tym nie mówiłem. Ale ja wiem, że nie będę żył długo. Planuję sobie długie władanie, wspaniałe czyny, które zmienią oblicze świata i wiem, cały czas wiem, że tego nie będzie. Ja, Brunonie, umrę lub zginę młodo... Niedługo już... Wkrótce... Te ostatnie słowa wypowiedział z taką rozpaczą, że Bruno postanowił go pocieszyć. - Bywa, że ludzie przeczuwają swoją śmierć - powiedział spokojnie. - Wielu jednak tylko się zdaje, że przeczuwają. - Ale ja wiem... - ten szept pobrzmiewał uporem. - Znaczy to, Ottonie, że Pan Bóg prędko chce cię mieć gościem w swoich nieobeszłych pałacach niebieskich. Twarz, która teraz zwróciła się ku Brunonowi, wyrażała niebotyczne zdziwienie. Szept zabrzmiał dopiero po chwili: - Okłamałem cię, Brunonie. To nieprawda, że nikomu nie mówiłem o moich przeczuciach. Wielu moim dworzanom mówiłem. Wszystkim prawie. A oni... Oni krzyczeli, że się mylę, że takie przeczucia są omamem diabelskim. Wreszcie, że bluźnie, usiłując zajrzeć w tajne wyroki Pana Boga. Zakrywali uszy rękami. Nie chcieli słuchać. Ty jeden tak spokojnie... o tych pałacach, o nieobeszłych pałacach Boga. Zamilkł nagle, jakby wyczerpany tym serdecznym zwierzeniem. Długo jechali i nie padły między nimi żadne słowa. Potem Otto zagadnął: - Czy wiesz, że jutro staniemy w Wormacji? - Wiem - odparł Bruno. - Przebywa tam mój krewniak, a twój imiennik, Brunon z Karyntii - ciągnął król tonem opowieści. - On także jest wnukiem cesarza Ottona Pierwszego, a ze mną łączy go jakieś cioteczno-przyrodnie pokrewieństwo.. Chcę, by przystał do mojego orszaku i pojechał z nami do Rzymu. Bruno spojrzał pytająco. - W Wormacji - objaśnił król - biskup Hillibald przygotowuje Brunona z Karyntii do stanu duchownego, do wysokich godności w Kościele Bożym. Taki człowiek może mi się przydać w Rzymie. Mój krewniak Brunon, jest z pozoru spokojny, mówi cicho, ale w środku jakby się w nim coś gotowało. Zresztą sam zobaczysz. I w jednej chwili zaniósł się głośnym, piskliwym, chłopięcym śmiechem. - Będę - wykrzykiwał spazmatycznie - będę miał dwóch Brunonów w orszaku! Dwóch Brunonów... Zawołam: "Brunonie!", a tu dwóch biegnie! Ogromnie go to bawiło. Brunon z Karyntii był człowiekiem o silnej budowie ciała, wysokiego wzrostu, na jego szerokich ramionach opierała się kształtna głowa. Piękna twarz pobrużdżona ascezą i umartwieniami wyrażała niepospolitą energię. Nie podnosił głosu, działo się jednak tak, że ilekroć wypowiadał słowo, obecni milkli i słuchali z największą uwagą. I te oczy, aż głębokie od błękitu, badawcze i przenikliwe, z rzadka tylko cieplejące... Młodszy Bruno także w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie Ottona z kuzynem. Myślał, że opinia o nim samym, jakoby stanowił chlubę szkoły w Magdeburgu jest mocno przesadzona. Z Wormacji orszak królewski wyruszył zwiększony o Brunona z Karyntii i kilku jego ludzi. Otto z kuzynem zaraz wysforowali się na czoło pochodu i wiedli nieustającą, niezmiernie ożywioną rozmowę. I już nikt nie był do tego potrzebny. Młodszy Bruno jechał wśród gromady dworzan. Słyszał współczujące niby szepty, widział uśmieszki ironiczne lub pełne najfałszywszego użalenia. W spojrzeniach malował się też zawód, że Bruno nie okazuje, jaka spotkała go przykrość. - Jakże im wytłumaczyć, Panie Boże najłaskawszy - modlił się bez słów - jak im powiedzieć, że ja nie czuję się pokrzywdzony, że chętnie zostanę z boku, z myślami utopionymi w Tobie, Panie. Zjechał z traktu i tak już prowadził konia, by się trzymać z dala od dworskiej obłudy. Myślami uciekł nad morze Galilejskie... Jakaż to była radość znaleźć się tak nagle, tak najpokorniej w zbitej gromadzie ludzkiej. Poczuć ciężar niewielkiego koszyka, w którym leży pięć chlebków jęczmiennych i te dwie wędzone rybki. Wszystko, co dała mu matka, gdy ruszał w drogę za Nauczycielem. Teraz idzie. Chwilami wznosi się na palce i widzi daleko przed sobą tę Głowę o długich włosach koloru ciemnego miodu. Włosy spływają na szczupłe ramiona. Nauczyciel jest wysokim, smukłym człowiekiem. Tłum posuwa się po zboczu wzgórza wśród bujnej trawy. Nieco niżej morze Galilejskie czerwieni się odbijając łunę zachodu. I zaraz odbędzie się ta rozmowa i zaraz On rozkaże ludziom usiąść i zaraz chłopiec drżąc z emocji wyciągnie rękę z koszykiem i wtedy ogarnie go Spojrzenie... Bruno zapomniał, gdzie się naprawdę znajduje. Cały roztopił, rozmodlił się w Spojrzeniu. - Erpon z Halberstadtu nie był człowiekiem miłym. Właściwie żaden z dworzan nie mógł powiedzieć, że go lubi. Przeciwnie, wszyscy go unikali, bo z prawdziwą lubością i niezwykle rozwlekle opowiadał o swoich dolegliwościach. Ostatnio jego najczęstszym słuchaczem był nowy faworyt królewski, Bruno z Kwerfurtu. Erpon widać uznał, że starszy wiekiem kapłan nie może temu młodemu, dwudziestoletniemu powiedzieć nic ciekawszego nad to, w której nodze właśnie odczuwa strzykanie, który ból bardziej boli po długiej jeździe konno albo że rano wcale nie mógł odkaszlnąć i aż musiał zwymiotować. Bruno słuchał tych wynurzeń spokojniej niż inni, nie wykrzykiwał zaraz, że ma coś bardzo pilnego do zrobienia, a nawet czasem rzucał jakąś uwagę, którą Erpon brał za wyraz niezmiernego zainteresowania jego zdrowiem. Nie wiedział Erpon o tym, że Bruno żalił się swojemu spowiednikowi. Mówił jak przykre mu są owe codzienne opowieści o dolegliwościach. Usłyszał wtedy pytanie: - A nie pomyślałeś, mój synu, że temu starzejącemu się księdzu takie rozmowy są potrzebne? Może dla zdrowia właśnie? Wysłuchiwanie, mój synu, tych jego wynurzeń, to dobry uczynek. Przytaknął; ale nie był przekonany. Erpon z Halberstadtu jechał teraz w gromadzie dworzan i spod oka przyglądał się Brunonowi z Kwerfurtu, który wyraźnie odsunął się od wszystkich. Nawet nie spoglądał tu, w stronę orszaku. Biedak, pewnie chce w samotności przeżyć swoją klęskę: owo odrzucenie go przez Ottona, zastąpienie innym faworytem... W zgorzkniałym sercu Erpona zadrgała ciepło litość. Ot, podjedzie do młodego, zabawi go rozmową, pomoże mu zapomnieć o złych myślach. I skierował konia w stronę Brunona. I zatrzymał się nagle rażony niezmiernym zdziwieniem. Twarz młodego była jakby rozświetlona niewypowiedzianym szczęściem. Z trudem oderwał się od czegoś, w co wpatrywał się z uniesieniem. Gdy spojrzał na Erpona, oczy miał pogodne, pełne wyrozumiałości, na ustach grzeczny uśmiech. Zapytał: - Jakże dzisiaj twój lewy bok, panie Erponie? Boli jak wczoraj? Erpon z zadowoleniem rozsiadł się w siodle. Już, już zaczynał swą opowieść, gdy z przodu orszaku zabrzmiał głos Ottona: - Brunonie, czytałeś De civitate Dei Świętego Augustyna? Bruno podjechał bliżej. Był bardzo zdziwiony, ale odpowiedział spokojnie: - Tak, królu, czytałem De civitate Dei. De civitate Dei W szkole magdeburskiej niechętnie wspominano dzieło biskupa Hippony. A z tą księgą zawsze kojarzyły się Brunonowi krzyki bitego Hezycha. Teraz podjeżdżając do króla i jego kuzyna zapewnił: - Czytałem, królu, De civitate Dei świętego Augustyna. I było to dla Brunona dziwne i niespodziewanie radosne przeżycie, tak przemierzać ogromny szmat ziemi niemieckiej między Wormacją a Ratyzboną, zdążać na czele wspaniałego królewskiego orszaku, między dwoma nie mniej wspaniałymi jeźdźcami i rozprawiać o zabronionej mu dotychczas księdze wielkiego Ojca Kościoła. Otto nie miał dotąd czasu na przeczytanie tego dzieła. Za to Brunon z Karyntii znał je doskonale... Rozmawiał ze swym młodszym o trzy lata imiennikiem tak, jakby chciał zbadać zasób jego wiedzy. Otto tylko się przysłuchiwał. Czasem rzucał jakieś pytanie... Jechali. Był już piętnasty dzień marca, gdy wczesnym rankiem przed świtem opuścili Ratyzbonę. Ledwie zamgliły się dalą wieżyce miasta, Otto dał koniowi ostrogę i wyjechał na czoło pochodu. Kiedy był już w znacznej odległości; odwrócił się nagle i zawołał: - Brunonie! Ruszyli obaj z kopyta. Otto aż kładł się na szyję końską ze śmiechu. Kiedy się jednak z nim zrównali, spoważniał od razu i kazał sobie opowiadać wszystko, co jest im wiadome o świętym Augustynie. Mówili... Opowiadali o barwnym i bogatym życiu, o dziełach tego niezwykłego człowieka. - Chciałbym też wiedzieć, co napisał w swoich dziełach - padło polecenie podczas którejś kolejnej rozmowy. Bruno młodszy przypomniał sobie myśl zapamiętaną przed laty i zamknąwszy oczy zacytował: Są dwa państwa, jedno z nich jest państwem złych, drugie państwem świętych. Trwają one od początku rodzaju ludzkiego aż do skończenia świata. - To cytat z De catechizandis rudibus - usłyszał objaśnienie Brunona z Karyntii. Przebywali właśnie przełęcz Brenner. Za nią mieli już wkroczyć na ziemie Italii. Alpy stały w swoim najwspanialszym zimowym pięknie. Śniegi na szczytach gorzały w promieniach wschodzącego gdzieś słońca. Tron Boga zdawał się być tuż nad głową, ledwie przesłonięty warstwą różowych obłoków. Ale ludzie nie patrzyli na piękno gór. Baczyli pilnie, czy ich konie dobrze stawiają nogi na skalistej ścieżce. Dwaj pachołcy prowadzili królewskiego rumaka. Tylko Bruno z Kwerfurtu niepomny na niebezpieczeństwo chłonął w zachwyceniu te nigdy dotychczas nie przeczuwane obrazy. Dopiero po dłuższej chwili zauważył, że jego koń jest troskliwie prowadzony przez Hezycha... - Czy myślałeś kiedy - zagadnął Bruno nie odrywając oczu od gór - czy myślałeś, że na świecie jest aż tak pięknie? Przecie, Hezychu, ziemia to miejsce naszego wygnania. Na ziemi odbywamy tylko próbę: Pielgrzymujemy. Jakże niepojęcie piękne muszą być nieobeszłe pałace Pana Boga, w których On gościnnie na nas czeka. Jakież to krainy musiał nam przygotować, skoro ta códowność, na którą teraz patrzymy, jest tylko miejscem wygnania. Hezych milczał. Dopiero po dłuższej chwili oznajmił. - Dalej już możesz jechać bezpiecznie, Brunonie. Twój koń jest mądry i ostrożniejszy od ciebie. Nie staraj się go prowadzić. Raczej przyglądaj się górom. Koń sam pójdzie. Już odchodził, by wrócić na swoje miejsce w tyle orszaku, gdy dodał: - Chyba nigdy nie dognam twoich myśli, Brunonie. Ale pojąłem, coś rzekł. Tym prastarym szlakiem od wieków przełamującym grzbiet wysokich Alp, śpiesznymi pochodami zeszli w dolinę Adygi. - Zrobimy postój w Weronie oświadczył Otto obu Brunonom. - A teraz powiedzcie mi jeszcze o Państwie Bożym świętego Augustyna. Mówili mu o tym, co im pozostało w pamięci po wielokrotnym odczytaniu ksiąg świętego biskupa. Mówili... - Dwa państwa istnieją, odkąd powstała ludzkość. Istnieją oczywiście w sposób tajemniczy i niewidoczny, lecz całkowicie realny. - Z dwóch synów Adama jeden, Kain, rzeczywiście założył miasto, jakby dla mocniejszego podkreślenia, że królestwo jego jest z tego świata. Zaś Abel, członek Państwa Bożego, nie poszedł za jego przykładem. Chciał zaznaczyć, że życie na ziemi jest jedynie pielgrzymowaniem ku jakiemuś szczęśliwszemu mieszkaniu. - Na całej przestrzeni wieków toczyło się i toczy życie dwóch Państw. - Mimo że na świecie jest mnóstwo narodów, które mają najróżniejsze zwyczaje i obyczaje, które różnią się między sobą językiem;bronią, ubiorem, to jednak tylko dwie społeczności ludzkie, którym zgodnie z pismem słusznie dajemy nazwę państw: jedno jest państwem ludzi, którzy chcą żyć podług ciała, drugie państwem ludzi, którzy chcą żyć podług ducha. Milczenie zaległo na długą chwilę. Przerwał je Otto. - Jakie ono jest to Civitas Dei: Czy, może lepiej zapytam: jakie powinno być? Odpowiedział Brunon z Karyntii. Mówił powoli, dobitnie, nie namyślając się ani zacinając, znać sprawa była mu dobrze znajoma. Mówił... - W ciągu swojej ziemskiej pielgrzymki Państwo Boże przyzywa do siebie ludzi wszystkich narodów: tworzy i zgromadza społeczeństwo pielgrzymów mówiących wszystkimi językami. Nie zwraca uwagi na to, czy różnią się oni obyczajami, prawami, instytucjami. Nic nie usuwa, nie niszczy nic z ich obyczajów, zachowuje nawet i uznaje wszystko to, co chociaż różne u różnych narodów - skierowane jest do jednego i tego samego celu: pokoju ziemskiego, pod warunkiem, że nic w tym nie ma, co by się sprzeciwiało religii jedynego prawdziwego, najwyższego Boga. Podczas tej pielgrzymki Państwo Boże posługuje się zatem pokojem ziemskim. Odnosi ono jednak pokój ziemski do pokoju niebieskiego. Tylko ten ostatni jest naprawdę pokojem, jaki powinien panować między stworzeniami rozumnymi: doskonale zjednoczoną społecznością tych wszystkich, którzy cieszą się Bogiem i sobą nawzajem w Bogu. Kiedy osiągnie się wreszcie ten pokój, nie będzie to już życie śmiertelne, ale życie w pełni i prawdziwie żyjące. Nie będzie to już ciało zwierzęce, podległe zepsuciu i nadające duszy ociężałość, ale ciało duchowe, które niczego nie potrzebuje i które we wszystkim poddane jest woli. Pokój ten posiada się już, kiedy pielgrzymuje się w wierze i żyje sprawiedliwie wiarą, kiedy odnosi się do osiągnięcia Państwa Bożego wszystkie dobre uczynki wobec Boga i bliźniego. Otto gwałtownie wstrzymał konia. Przyłożył rękę do serca gestem przysięgi. Zakrzyknął: - Ja... Ja Otto Trzeci stworzę takie państwo! Nie będzie w nim ani Italczyka, ani Galla, ani Niemca, ani Słowianina... Tylko pielgrzymi, co idą z Państwem Bożym do niebieskiego spokoju, idą do wiecznego szczęścia w nieobeszłych pałacach Stwórcy. Wzajemnie miłujący się pielgrzymi. Stworzę to państwo! Oczy króla gorzały zapałem. I zapaliła się iskra w oczach królewskiego krewniaka Brunona z Karyntii. Bruno z Kwerfurtu wstrzymał oddech. Przestraszył się. Przecież ten zapał prawdziwy, taki po młodzieńczemu nie przewidujący przeszkód, spotyka się z zamkniętymi, surowymi twarzami niemieckich dworzan króla. Nie. Oni nie chcieli, wcale nie pragnęli takiego państwa. Dla nich liczyła się walka z wrogiem i podbój ziem sąsiadów. Według nich świat należał się Germanom. Państwo Boże? Pokój na ziemi? Miłość między ludźmi? Równy Niemiec i Słowianin? No tak, tak... Może kiedyś, jeśli król tak chce... Ale jakaż to myśl niechętna i jaka sprawa odległa... Otto oglądał te zlodowaciałe twarze po kolei, uważnie. Zapytał głośno, nie zwracając się do nikogo: - Dlaczego Pan Bóg, tak niezmiernie dobry i wszechmocny zezwala na istnienie zła? Odpowiedział Brunon z Karyntii. - Święty Augustyn, królu, uważa, że Pan Bóg nie stworzył zła. Nie ma zła w przyrodzie, jak jest koń, trawa, czy deszcz. Ono jest tylko dziełem wolnych stworzeń. Bo to człowiek musi popełnić zło, aby w ogóle zaistniało. Otto pochylił głowę. Milczał. Jego koń ruszył powoli w kierunku Werony. W Weronie nie popasali długo. W czasie dalszej podróży Otto też nie pozwalał na długie postoje. Spieszył się. Wielkanoc pragnął spędzić w Pawii. Wielkanoc w Pawii Cesarzowa Adelajda oczekiwała wnuka w największej z sal pawijskiego pałacu. Stała na podwyższeniu pod baldachimem otoczona dworzanami, przybrana w uroczysty płaszcz, w cesarską koronę, na palcach miała tyle pierścieni, że dłonie jej wydawały się jednym migotaniem. Wysoka, dostojna, ciągle piękna budziła szacunek, a teraz - groźnym i nieprzystępnym wyrazem twarzy - nawet lęk. Otto spojrzał na nią ostrożnie spod oka i od razu nadąsał się jak mała dziewczynka. Nie odrywał już od babki oczu płonących najprawdziwszym gniewem. Zaległa cisza. Cesarzowa stała, Otto szedł samotnie środkiem sali, powoli, jakby z ociąganiem. Za chwilę złość weźmie w nim górę i wyleje się krzykiem, tupaniem, wydawaniem głośnych, bezsensownych rozkazów. Nagle zatrzymał się. Obecni pochylili głowy w oczekiwaniu burzy. A on roześmiał się wysokim, chłopięcym głosem i rozłożywszy ramiona, susami ruszył ku babce. Zmiana, jaka zaszła w Adelajdzie, była jeszcze bardziej zdumiewająca. Cesarzowa nagłym ruchem zrzuciła gronostajowy płaszcz, koronę z głowy oddała, nie patrząc nawet komu, i także z rozwartymi ramionami biegła naprzeciw Ottonowi. Kiedy do siebie dopadli, był już tylko śmiech, pocałunki i znowu śmiech. Cesarzowa odsunęła wnuka na długość ramienia. Przyglądała mu się z uwagą. Twarz miała zatroskaną, kiedy powiedziała: - Zmizerniałeś, Ottonie! Twój kucharz nie karmi cię jak należy! Już ja sobie z nim porozmawiam. Nim Otto zdołał się odezwać, szorstko, po męsku poklepała go otwartą dłonią po plecach. - Nie garb się! - rozkazała. Twarz Ottona znowu spochmurniała. Cesarzowa pragnęła, cały jej dwór czynił wszelkie starania, aby król dobrze czuł się w gościnie u babki. Było podczas tych świąt dużo radości i wiele takich momentów, kiedy Adelajda i Otto serdecznie patrzyli sobie w oczy. Ale byle słowo, pół słowa nawet, cień uśmiechu, w którym dało się odczuwać drwinę, wyższość lub pobłażanie powodowały, że beztroski nastrój nagle pryskał, wywiązywała się kłótnia ostra, wrzaskliwa, pasująca raczej do karczmy niż do pałacu. Potem następował gniew, potem znowu przeprosiny i za kilka godzin wszystko zaczynało się od początku. Otto, gdy gniewał się na babkę, nie chciał z nią rozmawiać. Odchodził do tych dworzan, których ona nie cierpiała. Wtedy obiektem wielkiej serdeczności cesarzowej bywał Bruno z Kwerfurtu. Adelajda pamiętała jego ojca, grafa Brunona, z czasów, gdy był rycerzem jej męża, Ottona Pierwszego. Cesarzowa w takich chwilach niełaski ze strony wnuka wspierała się na ramieniu Brunona z Kwerfurtu i przechadzała się z nim, prowadząc poufną rozmowę. To znaczy ona mówiła: o ciemnej przeszłości niektórych dworzan, o ich czynach nie licujących z mianem rycerza, o oszustwach, gwałtach, rozbojach i o fatalnym wpływie, jaki oni wszyscy mieli na Ottonka. - Tego Brunona z Karyntii też nie lubię - szeptała. - Prawda, jest spokrewniony z moim wnukiem. Ale czyż to upoważnia do takiej poufałości? I do tak złego wpływu na Ottona? Bruno po raz pierwszy odważył się przeciwstawić cesarzowej. Potrząsnął głową. - Ośmielam się rzec, pani, że nie słusznie sądzisz dostojnego Brunona z Karyntii. On ma bardzo dobry wpływ na naszego króla. Przyjrzała mu się uważnie, nieco podejrzliwie. - Może masz rację. Ale ja ciągle drżę o mojego wnuka - powiedziała tonem usprawiedliwienia. - Błagałam go niejednokrotnie, żeby choć czasem przysyłał mi wieści o sobie. Ale gdzie tam!... Nigdy o mnie nie myśli. - Znowu się mylisz, najdostojniejsza pani - zaoponował Bruno - myśli i mówi bardzo często. Mnie zaś wydaje się, że nie powinniście przebywać ze sobą za długo. Westchnęła żałośnie: - Jestem zbyt starą i zbyt nudną kobietą. Powiedziała to z przesadnym smutkiem i Bruno od razu wiedział, że powinien zaprzeczyć. - Nie to - rzekł z uśmiechem. - Może tylko zbyt kochającą babką. Chyba o taką odpowiedź jej chodziło, bo chwyciła Brunona za rękaw, szeptała w samo ucho: - Wszystkie moje wnuki miłuję, ale Ottonek to słońce mojego życia i słońce cesarstwa. Proszę cię, Brunonie! Pisz do mnie! Pisz wszystko. Nawet najgorsze. Pisz, co on zrobił, albo czy go ktoś namawia do złego. I pilnuj go. To dziecko jeszcze! Bruno nie zdążył odpowiedzieć, gdy Otto przyskoczył do nich obydwojga. Wrzeszczał, potrząsał głową, wymachiwał rękami. - A babka Adelajda jak zwykle... Jakbym słyszał: Pilnuj go, Brunonie z Kwerfurtu, to dziecko jeszcze. Słuchaj, z kim rozmawia, sprawdzaj, co je, i pisz do mnie. Pisz o wszystkim do starej, nieszczęśliwej kobiety, która tęskni za ukochanym wnukiem, słońcem jej życia! Może nie było tak, Brunonie?! - zapytał gwałtownie. I znowu Bruno nie zdążył odpowiedzieć, gdy rozległ się głos cesarzowej cichy, spokojny, pełen troski: - Nie wykrzykuj, drogie dziecko. Gardło cię rozboli. Otto zamilkł, opuścił długie ręce wzdłuż ciała, zacisnął je w pięści. Wyraźnie się ze sobą mocował. Kiedy się odezwał, głos jego był opanowany, królewski. - Już cztery dni gościmy u ciebie, babko, sprawiając ci, wiemy to, niemały kłopot. Mniemamy tedy, iż czas już najwyższy, by opuścić twe progi. Gorąco cię miłujemy, babko Adelajdo. Aliści ważne sprawy państwowe odciągają nas od siebie. Tedy już dziś na wieczór ruszamy do Rzymu. - Do Rzymu - szepnęła cesarzowa i nagle chlipnęła cichutko. Otto spojrzał, bladł i czerwieniał na zmianę; nie wytrzymał. I znowu rzucili się sobie w objęcia. I znowu zabrzmiał głośny, radosny śmiech Adelajdy. Dobrze, że już stąd wyjeżdżamy - pomyślał Bruno z ulgą. Odtąd pisywał do cesarzowej Adelajdy krótkie liściki. Donosił jej o rzeczach pogodnych i mało ważnych. A już zawsze o tym, że wnuk wspominał ją przy wieczerzy albo żałował, że cesarzowa jest tak daleko, albo w rozmowie odezwał się słowami: "Moja babka Adelajda powiedziałaby teraz tak i tak". Odpisała tylko raz: "Nigdy ci tego nie zapomnę, Brunonie z Kwerfurtu. Nie wysilaj się na te kłamstewka... Nie masz pojęcia, z jaką niecierpliwością czekam na następne. Adelajda". Wyjechali tedy z Pawii w dzień po świętach wielkanocnych, i drogą wzdłuż Padu, przez Kremonę, zdążali do Rawenny. Rawenna - Nareszcie odpocznę od tej baby - wyznał król Brunonowi i zaraz obejrzał się trwożnie na niknącą w oddali Pawię. - Żeby też ona nie miłowała tak mocno wszystkiego co cesarskie. Przybyli do Rawenny dwudziestego piątego dnia kwietnia. Położona niemal nad Adriatykiem, uświetniona latami rządów Teodoryka Wielkiego, a po nim jego córki, królowej Amalasunty, od lat była uważana za drugą polityczną i kościelną stolicę Italii. Pisano o niej i mówiono: "Święte miasto Rawenna". Stanęli ogromnym obozem. Wokół miasta rozlało się morze namiotów. Ale tego dnia odpoczynek nie był pisany Ottonowi. W Rawennie czekali na niego posłowie od rzymskich patrycjuszy i senatu. Otto bardzo przejął się tą wieścią. Kazał zaraz rozbić paradny namiot, w którym pragnął przyjąć wysłanników. Marszałek dworu otrzymał polecenia, aby wszystko wyglądało możliwie najwspanialej. Dworzanie mieli przywdziać najbogatsze szaty. I żeby było dużo światła. Przybysze z Rzymu powinni być dosłownie olśnieni. Bruno stał wśród otaczających Ottona dostojników, gdy posłowie wkroczyli do namiotu. Od razu zaczął bezgłośnie modlić się za cesarzową Teofano. Wraz z modlitwą słał nieśmiałą prośbę do jej ducha, aby dopomogła synowi teraz, w chwili, która naprawdę była trudna. Tedy posłowie wkroczyli. Wcale nie byli olśnieni. Cóż tym dostojnym patrycjuszom od dzieciństwa zamieszkującym najwspanialsze miasto okręgu ziemskiego mógł pokazać przybyły zza Alp młody król? Może nawet zdał im się barbarzyński ten po niemiecku pojęty przepych. Ale nie pokazali po sobie niczego. Sunęli poważnie, w całkowitym milczeniu ku tronowi, na którym siedział wyprostowany sztywno Otto. Oczy zakrył do połowy powiekami. Zatem także nie wyrażały niczego. Posłowie najpierw powitali go uroczyście piękną mową łacińską. Mówili, że zarówno oni, jak i Rzym cały pragnie przybycia króla i z należną oczekuje go wiernością. Otto odpowiedział tylko sztywnym skinieniem głowy. Jeden z posłów wystąpił naprzód. Wyraźnie gotował się do dłuższej oracji. - Królu - rzekł pokonując pięknie modulowanym głosem cały ogrom namiotu - oprócz powitań i słów wierności niesiemy ci także wieść żałobną. Zarówno ty, panie, jak i my, ponieśliśmy pospołu stratę niepowetowaną. Oto Pan Bóg miłosierny powołał do swego przedwiecznego świata papieża Jana Piętnastego. W orszaku króla, szczególnie wśród duchownych, rozległy się szepty, nastąpiło poruszenie. Otto uciszył je ruchem ręki. Podniósł się z tronu, opuścił głowę i tak trwał chwilę wyprostowany, modląc się czy czcząc zmarłego papieża. Potem usiadł i zwrócił pytające spojrzenie na posła. Ten prawił dalej. - Senat rzymski, a także biskupi zapytują cię, najdostojniejszy panie, moimi ustami, kogo mają wybrać na miejsce Jana Piętnastego? Otto nie namyślał się długo. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych wokół niego kapłanach. Przez chwilę patrzył w oczy Brunonowi z Karyntii. Zwrócił się do posłów z Rzymu. Powiedział: - Pragniemy, aby biskupi zgromadzeni w Rzymie wybrali papieżem naszego dostojnego kuzyna Brunona z Karyntii. Wywodzi się z krwi wielkiego Ottona Pierwszego, cesarza przecież rzymskiego. Jest wybitnie wykształcony w sprawach duchowych i w zakresie świeckich umiejętności. Mniemam, iż jego silne ręce wprawnie posterują łodzią Piotrową. Poseł skinął potakująco głową, zaś Otto rozkazywał dalej: - Arcybiskup moguncki Willigis, a także nasz kanclerz, biskup Hillibald, wkrótce przywiodą dostojnego Brunona z Karyntii do Wiecznego Miasta. My przybędziemy nieco później. Zobaczymy azali istotnie miłują nas Rzymianie i oczekują z utęsknieniem. Znowu skinął sztywno głową. Posłuchanie było skończone. Posłowie wycofywali się tyłem, co kilka kroków gnąc się w pożegnalnych pokłonach. Otto stał dumny, nieporuszony, z oczyma znowu skrytymi pod powiekami. - Może moja prośba dognała gdzieś w zaświatach ducha cesarzowej Teofano - pomyślał Bruno. Ledwie za posłami zapadła ciężka poła namiotu, Otto zeskoczył z podwyższenia, podbiegł do Brunona z Karyntii, położył mu ręce na ramionach, mówił: - Jedź do Rzymu, Brunonie. Bardzo jesteś mi potrzebny jako papież. Postaraj się nim zostać. - Zależy to przecież od biskupów; nie ode mnie - rzekł surowo Brunon z Karyntii - Ode mnie zależy - odparł twardo Otto i opuścił ręce. Bruno poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw. Erpon z Halberstadtu miał mu coś niezmiernie ważnego do powiedzenia. - Znowu go coś boli - pomyślał Bruno niechętnie, ale Erpon szeptał urywanymi słowami: - Pomyśl, młodzieńcze... Jeśli on, twój imiennik, zostanie papieżem... wiesz, co to będzie? - Nie wiem - odparł machinalnie Bruno i dopiero teraz zauważył, że podstarzały kapłan jest niezwyczajnie poruszony: - Nie wiesz? - zdziwił się ochryple. - Oto na tronie papieskim zasiądzie Niemiec, mający w żyłach najszlachetniejszą krew, jaka kiedykolwiek płynęła w człowieku naszego narodu. Teraz Niemcy będą górą nad innymi. Nie radujesz się? Bruno odpowiedział dopiero po chwili. - Będę się radował, gdy na stolicy Piotrowej zasiądzie dostojny Brunon z Karyntii, człowiek prawy, mądry i zdrowy - dodał z naciskiem nie mogąc sobie odmówić tej drobnej złośliwości. - A że jest Niemcem? - głos Brunona zabrzmiał powątpiewaniem - istotnie, zaszczyt to niezmierny dla nas wszystkich. On jednakowoż ma być sługą całego Kościoła, nie samych Niemców. Usłyszał wołanie Ottona i pośpieszył do niego. Nie widział już spojrzenia, jakim obdarzył go Erpon z Halberstadtu. Nazajutrz Brunon z Karyntii w towarzystwie biskupów, a także rzymskich posłów, odjeżdżał do Wiecznego Miasta. Na pożegnanie Otto powiedział: - Będziemy niecierpliwie oczekiwać wieści z Rzymu. Jest życzeniem naszym, aby były pomyślne. Wygłosił te słowa dumnie, wolno, po królewsku i zaciął mocno wąskie usta. Wyglądał groźnie. Orszak odjechał. Otto nie lubił Rawenny. Nie chciał zamieszkać w zamku. Wolał sypiać w namiocie. Powiedział, że w mieście ma zły nastrój i złe sny, a przed wyjazdem do Rzymu chciałby odpocząć. Spędzał teraz prawie cały czas w towarzystwie Brunona z Kwerfurtu. - Ty jeden nie będziesz mi bezustannie mówił, jak mam postępować w Rzymie - powiedział, a potem rozkazał siodłać konie i wybrał czterech ludzi ze swej najbliższej straży, którzy prócz Brunona i Hezycha mieli mu towarzyszyć. Wyjeżdżali tak codziennie. Zaraz za obozowiskiem odrzucali wszelki ceremoniał. Zda się zostawiali go w Rawennie. Ścigali się teraz konno, mierzyli z łuków do ptaków, kąpali się, rzucali ościeniami do ryb. Otto stawał się chłopcem. Nieznośnym, rozwrzeszczanym, skorym do dziecinnie głupich figlów utrapieńcem. Czwartego dnia maja po długim harcowaniu nad Padem zjechali na powrót na gościniec wiodący ku Rawennie. Otto mówił przyciszonym głosem: - Lubię być z tobą, Brunonie. Jesteś jak mój Anioł Stróż. Wszystko o mnie wiesz. Nie muszę udawać, że jestem lepszy niż jestem. A staram się nie robić źle, żeby się potem ciebie nie wstydzić. - I ja lubię być z tobą, Ottonie. Jesteś... - Bruno zawiesił głos. Myślał gorączkowo. Za długo myślał. Nie zdążył powiedzieć, dlaczego jest mu miłe towarzystwo Ottona, bo oto od Rawenny ukazała się grupa jeźdźców. Pędzili co koń wyskoczy. Hezych wysunął się przed Ottona. - Stajemy! - powiedział stanowczo. Osłonił dłonią oczy. Przyglądał się nadjeżdżającym. - Razon ich wiedzie - oznajmił. Jakoż wkrótce oddział Razona zatrzymał się tak gwałtownie, że konie zaryły kopytami w piach. - Panie - Razon wykrzykiwał swoje posłanie głośno, z przejęciem - przybyli gońcy z Rzymu... - Ciszej, Razonie - przerwał mu Otto najobojętniejszym półszeptem - słyszę, co mówisz. Był znowu tylko królem. Razon usiłował zniżyć głos. Mówił: - Gońcy z Rzymu przywieźli wiadomość, panie, że twojego dostojnego kuzyna, Brunona z Karyntii, Rzymianie przyjęli z należytymi honorami, a wyznaczeni do tego biskupi wynieśli go na tron Piotrowy. Otto milcząco skinął głową. Wyglądało, jakby nowina nie cieszyła go, nie zaskakiwała. Tylko Bruno, na którego król obrócił oczy, zobaczył w nich radosny triumf. Otto powiedział tonem, jakim siwowłosy starzec zwykł przemawiać do niedoświadczonego młodzieńca: - Cóż, Brunonie, oto przed nami podróż do Rzymu. Rad jestem, że tam jedziemy. Pokażę ci Wieczne Miasto! Pokażę ci Wieczne Miasto Gdy Bruno wspominał potem te słowa Ottona, kiwał z politowaniem głową nad własną głupotą. Bo wtedy pomyślał: Cóż jeszcze ciekawego może mi król pokazać, skoro widziałem najpotężniejsze i najbogatsze miasta Germanii, a także wspaniale piękne miasta Italii: Ratyzbonę, Pawię, Kremonę czy Rawennę? Tak myślał, dopóki w dziewiątym dniu maja nie wjechali przepysznym orszakiem do Rzymu, witani przez nie mniej wspaniały orszak najdostojniejszych mieszkańców grodu Romulusa. Wieczne Miasto, choć tyle razy niszczone, choć przeszły przez nie wojska Gotów, a potem hordy Wandalów, choć do tej pory narażone na najazdy Saracenów, choć ciągle od nowa wstrząsane wewnętrznymi niesnaskami możnych rodów patrycjuszowskich, przecież urzekało:majestatem prastarych budowli, plątaniną ulic, przestronnością placów, mrowiem ludzi, bogactwem, potęgą, pięknem - iście Wieczne Miasto. I kiedy tak ciągnęli wspaniałym pochodem na Awentyn, do siedziby króla, Bruno milczał i patrzył na te wypiętrzone ludzkim rozumem i ludzką pracą wspaniałości z zupełnym niedowierzaniem. - Popatrz - powiedział do Hezycha - czy to naprawdę zbudowali ludzie? Zanim Hezych zdążył odpowiedzieć, zabrzmiał głos króla: - Spojrzyj, Brunonie! To Koloseum: Wielki Cyrk, w którym rzucano dawnych chrześcijan na pożarcie dzikim zwierzętom. Bruno spojrzał na okrągłą budowlę i jakoś nie mógł pojąć jej ogromu. Tylko modlił się bezgłośnie za dusze ludzi tu zamęczonych, a raczej do tych dusz się modlił, by zawsze czuwały nad Miastem i by przez wieki jeszcze mówiono o nim "Wieczne". Potem był dzień Wniebowstąpienia. Piękny majowy dzień, podczas którego obchodzono nie lada uroczystość. Oto z rąk nowo Obranego papieża Grzegorza Piątego, król niemiecki Otto otrzymał pomazanie i godność cesarską, a potem nałożono mu na skronie diadem rzymskich imperatorów. Najpierw była uroczystość religijna w bazylice świętego Jana na Lateranie. Bruno z Kwerfurtu stał wystarczająco blisko, by widzieć wzruszenie Ottona i współodczuwał z nim tak serdecznie, że właśnie wtedy, po raz pierwszy zaczął zadawać Panu Bogu zuchwałe pytania. - Czy zezwolisz Ottonowi, Panie, ucieleśnić Augustynowe Civitas Dei? Czy zgodzisz się, by wobec majestatu cesarza, tego chłopięcego Ottona, wszyscy byli równi? Italczyk, Gall, Germanin i Słowianin? Czy naprawdę czas już, by powstało na tej ziemi Twoje Państwo? I pobrzmiewała w tych pytaniach zuchwałość i pobrzmiewało niedowierzanie. Bruno zrozumiał to dopiero po chwili. Pochylił się karnie i powiedział: - Panie, przebacz... Potem święto wylało się korowodem stubarwnym na ulice Wiecznego Miasta. Z największą radością czczono koronację imperatora, który w szesnastym roku życia, a trzynastym panowania, został najwyższym władcą królestw i ludów, a także opiekunem Kościoła Bożego. Wiwatujące tłumy odprowadziły Ottona na Awentyn. Przed bramą pałacu ustawiono wysoki tron. Prowadziły nań okryte purpurą schody. Przez zamglone łzami oczy patrzył Bruno, jak wstępuje na tron pomazaniec, dostojny władca w cesarskiej koronie, z obliczem rozpromienionym i sercem pełnym dobrej woli. Zaraz też zaczęto uciszać tłum i Otto przemówił. Obiecywał nowe prawa ludowi rzymskiemu. Miały go otoczyć szczególną opieką, dać szczególne łaski maluczkim, ubogim, gromadom wdów i sierot. I zdało się Brunonowi, że miasto oszalało ze szczęścia. Tłumy pijane winem i radością wznosiły okrzyki w uliczkach i na placach, szemrały w kościołach modlitwą dziękczynną, że oto nadszedł szczęśliwy czas w życiu Wiecznego Miasta, że pod nowym papieżem i pod nowym cesarzem samych tylko dobrodziejstw losu będą doświadczać Rzymianie. W cesarskiej siedzibie na Awentynie trwała uczta, której wystawność przekroczyła wszystko, co Bruno dotychczas oglądał. Trwała dzień, noc i jeszcze następny dzień i Bruno pojął, co miał na myśli Otto, mówiąc: "Pokażę ci Wieczne Miasto". Nie chodziło cesarzowi tylko o prastare i nowe gmachy, o rozległe place i zatłoczone uliczki, nie tylko o bogactwo kościołów i marmurowych pałaców. Ale także o ludzi. Przede wszystkim o ludzi. I Otto pokazał ich Brunonowi. Szlachetnych patrycjuszy, odzianych na tę uroczystość w białe togi bramowane czerwonymi meandrami, okazujących gładkie, jakby w marmurze kute oblicza, gładkie maniery, gładkie słowa wypowiadane przyciszonymi wytwornie głosami. A przecież Bruno już wiedział, że dla wielu z tych ludzi żadna zbrodnia, żadna zdrada nie była obca. Widział też przybyłych z Ottonem panów frankońskich i niemieckich, krzykliwych, rubasznych, rozzuchwalonych posiadanymi wpływami i liczbą wojska. Teraz przecie jakby przyciszonych, onieśmielonych przytłaczającą elegancją Rzymian. Zerkali nieznacznie na gospodarzy, nieudolnie usiłowali naśladować ich pełną swobody wytworność. Nie wychodziło. Patrzył też Bruno na biskupów. I tych rzymskich, i tych przybyłych z Ottonem z głębi Niemiec. Oni też różnili się między sobą jak puszczański niedźwiedź różni się od pełnego gracji, rasowego konia. Ale podczas tej uczty łączyło ich jedno: nie wiedzieli, jak się zachować, nie byli pewni. Nowy papież jeszcze nie odkrył twarzy. Jeszcze nie było wiadomo, jakie ma upodobania. Czy wzorem kilku swoich poprzedników lubi gwarne uczty i ceni sobie najprzedniejsze tuskulańskie wina, czy przeciwnie, wzorem surowych kluniackich mnichów, stroni od uciech światowych i będzie tego wymagał od podległego mu kleru. Przeto po ocenę każdego odezwania, każdego niemal gestu, sięgali wzrokiem do oczu papieża. Ale z zachowania Grzegorza Piątego niewiele można było wywnioskować. Prowadził ożywioną rozmowę z dostojną patrycjuszką Heleną, słynną z mądrości i wymowy, i rzadki gość, uśmiech, rozjaśniał twarz papieża. Obecni widzieli, że Grzegorz Piąty od czasu do czasu, ale przecież brał do ręki puchar z winem tuskulańskim. Zobaczyli też, że jeszcze nie minęła północ, a papież opuścił salę odprowadzany zawiedzionymi spojrzeniami kobiet. Kobiety... Podczas swych podróży z Ottonem Bruno spotykał ich wiele. Niektóre zadziwiały urodą, inne władały ogromnymi włościami, a w czasie nieobecności mężów potrafiły dać zbrojny odpór wrogowi. Pamiętał też matkę, panią Idę, o której mówiono, że jest piękna i mądra. W Pawii, na dworze cesarzowej Adelajdy, było kilkanaście nad wyraz urodziwych dwórek, które nie szczędziły młodemu przyjacielowi króla ognistych spojrzeń. Suknia duchowna nie stanowiła dla nich żadnej przeszkody. Ścigały go głosami nieco wyraźniejszymi od szeptu, najchętniej powtarzając: "Piękny Bruno! Ach jaki młody i piękny Bruno! Czemu taki nieprzystępny! Nieosiągalny!" Udawał, że nie słyszy tych głosów. I nie mąciły one spokoju jego myśli. Kobiety, które Bruno zobaczył w Rzymie, jakże były odmienne. Lśniące klejnotami nie skąpiły współbiesiadnikom widoku swoich wdzięków. Niepokojąco mądre, świadome rzeczy straszliwych i tajemnych, mniemały, iż są władczyniami świata. I tak się zachowywały. Onieśmielały Brunona. Z przerażeniem spostrzegł, że młody cesarz Otto czuje się w ich towarzystwie wyśmienicie. Zwykle tak przestrzegający ceremoniału, teraz rozmawiał swobodnie, śmiał się, leniwym ruchem obejmował ramiona kobiet. Oczy mu płonęły, nie miał zamiaru opuszczać sali, choć noc dobiegała końca i Bruno czuł się zmęczony. Nagle usłyszał, że cesarz, wyraźnie rozbawiony, mówi do czarnowłosej piękności w różowej szacie. - Mylisz się, pani! Mój przyjaciel Bruno z Kwerfurtu wcale nie jest nieśmiały. I nie czuje się zagubiony. On tylko patrzy, obserwuje. Może kiedyś opisze to, co tu widzi. Roześmiał się i zakrzyknął: - Podejdź do nas, Brunonie... Bruno zbliżył się. Patrzył na kobietę w różowej, przezroczystej mgle tuniki, na jej twarz niepokojąco piękną, na uśmiech rozchylający kształtne usta. Odważył się nawet spojrzeć w oczy czarne, głębokie, drgające światłem ni to drwiny, ni pobłażania. - On czytał dzieła świętego Augustyna. Wszystkie! A gdyby się postarał, mógłby przeczytać Arystotelesa w oryginale - usłyszał przechwałkę w głosie Ottona. - Tak? - na twarzy Rzymianki odbiło się uprzejme zdziwienie. - Pani Marozja - oznajmił jeszcze cesarz Brunonowi - jest najpiękniejszą kobietą w Wiecznym Mieście. I ponoć najbardziej wykształconą. Miej się na baczności, mój przyjacielu. Odszedł chichocąc złośliwie. Kobieta zaś, jakby nie słysząc tych słów, podjęła z Brunonem rozmowę. Była to, rzec można, rozmowa podwójna. Usta piękności rzucały grzeczne obojętne niemal pytania, z lekkim uśmieszkiem cytowały bezbłędnie najbardziej wyuzdane strofy Lukana i Owidiusza, a oczy mówiły natrętnie: - Jesteś piękny, Brunonie. Twoja młodość podnieca mnie. Wyjdźmy stąd... Znajdzie się przecie w tym ogromnym mieście miejsce, komnata, ustronny ogród, gdzie my oboje, my tak nadzwyczajnie piękni... Bruno nie podjął tej drugiej rozmowy. Jego oczy nie dawały się rozżarzyć żadnym ogniem. Na zadawane pytania odpowiadał uprzejmie, nawet uśmiechnął się kilka razy, widząc, że Otto obserwuje go nieznacznie. Kobieta nie dawała za wygraną. Przymilała się, przysuwała coraz bliżej, jakby chcąc odurzyć Brunona swym urokiem i płynącymi od jej ciała woniami wschodnich pachnideł. A w nim budziła się nuda, jakiś niesmak, wreszcie uczucie, którego dotychczas nie znał, dlatego nie potrafił nazwać: pogarda. Zbliżał się świt, więc Bruno oznajmił pięknej Rzymiance, że wzywają go powinności duchownego. Pożegnał ją nieznacznym ukłonem i wyszedł z sali. Cesarska siedziba na Awentynie sąsiadowała z klasztorem świętych Bonifacego i Aleksego. Bruno szybkim krokiem oddalał się od gwarnego pałacu. Milkły dźwięki lutni. Pozostawał daleko za nim niski, zmysłowy śmiech kobiety. Furta klasztorna uchyliła się bezszelestnie, zaraz po pierwszym uderzeniu kołatką. I ogarnęła go cisza. Upragniona, niosąca obietnicę oczyszczenia. Furtian zapytany o kaplicę wskazał otwarte drzwi. Bruno wszedł. Oślepione jeszcze światłem oczy nie dostrzegały niczego, prócz płomyczka przed tabernakulum. Ukląkł i pogrążył się w modlitwie, a właściwie w myślach, które nieśmiało słał Panu Bogu pod osąd. On, Bruno z Kwerfurtu, nie nadaje się do życia w wielkim świecie. Rzym jest wspaniałym miastem, najwspanialszym, ale przecież nie wszystko tutaj... Na przykład Otto. Jakże się odmienił w Rzymie... Otto bezradny wobec niemieckich wielmożów czy własnej babki, Otto dumnie przyjmujący posłów, Otto królewski, Otto rozbrykany czy wstępujący na tron w cesarskim diademie bliski był Brunonowemu sercu. Ale Otto rozochocony tuskulańskim winem, śpiewający sprośne pieśni, całujący się z Janem Krescencjuszem, obejmujący białe ramiona Rzymianek, Otto dziwnie odmieniony budził w Brunonie szczerze niechcianą odrazę. Próbował go usprawiedliwiać: co przystoi cesarzowi, nie musi podobać się duchownemu... Nagle usłyszał dziwny głos. Ktoś łkał i modlił się żałośnie, ze skargą. Bruno nie rozumiał słów wypowiadanych w obcym języku. Zresztą padały rzadko. Łkanie narastało i wybuchnęło długim szlochem. Oczy Brunona nawykłe teraz do ciemności odróżniły czarny kształt skulony w kącie kaplicy. Jeszcze nie pomyślał, a już szedł w jego stronę. Przyklęknął obok, zapytał: - Co cię dręczy, bracie? Jak mogę ci pomóc? Usłyszał niewyraźny szept w obcej mowie przerywany łkaniem. I zaraz potem pytanie w łacińskim już języku: - Ktoś ty, miłosierny bracie? - Jestem Bruno z Kwerfurtu. Westchnienie i odpowiedź: - A mnie zwą Adalbertus. Adalbertus Wygląd jego nie licował ani ze łzami, ani z rozpaczą. Ten czterdziestoletni, mocno zbudowany mężczyzna, miał twarz aż postarzałą od surowości, co, zda się, wygnała uśmiech na zawsze. Wysoki, wychudzony, czarniawy onieśmielał bezbrzeżnym spokojem. Stali teraz obaj z Brunonem na podwórcu klasztornym i w świetle wstającego dnia spoglądali na siebie. Oczy Adalberta, ni to zielonkawe, ni bure patrzyły na Brunona czujnie, ale nie oceniały. Chciały tylko wiedzieć. I nie było w nich śladu po niedawnych łzach. - Nigdy cię tu nie widziałem, Brunonie z Kwerfurtu - powiedział rzeczowo biskup Pragi. - Przybyłem z Magdeburga, z Ottonem - wyjaśnił Bruno - ...z cesarzem - poprawił się zaraz. - Ach tak, słyszałem, że mały Otto został cesarzem - odparł Adalbertus i cień rozczulenia przemknął przez jego oczy. - Zatem ty, Brunonie, zostałeś dworzaninem cesarza? Bruno uśmiechnął się, potrząsnął przecząco głową. - Wkładam dużo trudu w to, by nie być dworzaninem cesarza, podobnie jak ty, dostojny biskupie, nigdy nim nie byłeś. Otto nazywa mnie przyjacielem. Raz nawet porównał do swego Anioła Stróża, a ja w miarę możliwości staram się budzić sumienie tego chłopca. - Skąd wiesz o mnie? - padło pytanie. - Otto miłuje cię, i szanuje jak mało kogo. Opowiada o tobie nieustannie. Dlatego wiele usłyszałem... Nie dokończył, bo oto u furty klasztornej rozległo się gwałtowne kołatanie. Ktoś przybywał z tamtej strony muru, a był niecierpliwy. Ledwie furtian uchylił drzwi, ukazał się w nich Otto, ciągle przybrany w paradne szaty, jakie miał podczas uczty. Krzyczał od progu: - Ponoć jest tu mój druh najmilszy, Bruno z Kwerfurtu! Ponoć schronił się... Ujrzał Adalberta i przerwał w pół zdania. Bez namysłu podbiegł do biskupa, klęknął i obiema rękami objął jego kolana: - Adalbercie! Jesteś! - zakrzyknął stłumionym, radosnym głosem. Twarz Adalberta rozjaśniła się nagle, rozbłysła uśmiechem tak niespodziewanie serdecznym, że Bruno oczom nie wierzył. - Wstań, Ottonie - powiedział dobrotliwie Adalbertus. - Nie godzi się, by cesarz klękał przed wygnanym biskupem. - Przed tobą może klękać każdy - powiedział Otto wstając. - Och, jakem rad, jakem szczęśliwy, że cię widzę, Adalbercie. Otrzepał kolana z piasku i powiedział tonem nieoczekiwanie rzeczowym: - Wiesz, że będzie synod? Pojutrze już. - Synod biskupów? - zdziwił się Adalbert. - Willigis znów zaczyna starą śpiewkę. Chce, żebyś wrócił do Pragi. Ale przecie nie po to kazałem uczynić mego krewniaka Brunona z Karyntii papieżem, bym nie mógł obronić cię przed biskupami. Nie lękaj się, Adalbercie. Nie zezwolę, by cię wyrwano z klasztornego zacisza. Na te słowa Adalbert cofnął się o krok, ręce skrzyżował na piersiach. Mówił prędko i cicho: - Bóg mi świadkiem, że nie chcę wracać do Czech. Jeszcze tam nie obeschła krew moich braci. Ale jeśli synod tak postanowi, wrócę, choćby po śmierć męczeńską. - Nie wrócisz - powiedział Otto i mocno zacisnął usta. Podczas tego synodu zwołanego na dwudziesty piąty dzień miesiąca maja, roku po narodzeniu Chrystusa dziewięćset dziewięćdziesiątego i szóstego, okazało się, że papież wcale nie jest skłonny ulegać Ottonowi. Synod był burzliwy. Arcybiskup metropolita moguncki Willigis głośno wywodził swe żale. Powoływał się na prawo kościelne i ad oculos* (* Do oczu, przed oczy [łac.]). przedstawiał papieżowi oraz najdostojniejszemu zgromadzeniu szkody wynikające z tego, że Wojciech wyjechał z Pragi. - To grzech - krzyczał potrząsając siwą brodą Willigis. - Każdy Kościół ma swojego pasterza, a tylko Praga jak ta wdowa jest pozostawiona. Lud czeski bez przewodnika błądzi w ciemnościach i coraz bardziej brnie w grzech śmiertelny. Jestem przełożonym biskupa Pragi i nakazuję mu, niechaj opuszcza klasztor świętych Bonifacego i Aleksego, niechaj śpieszy do miejsca, w którym Opatrzność Boska go postawiła. Niechaj wykonuje pracę, do której został powołany. Obecny przy tych obradach Wojciech opuścił głowę, jak skazaniec oczekujący wyroku. Pochylił się jeszcze niżej, gdy usłyszał głos papieża: - Prawda jest - zgodził się Grzegorz Piąty - biskup raz podjąwszy obowiązek nie powinien bezkarnie opuszczać swojej trzody. Nie radzili już długo. W imieniu wszystkich wyrok ogłosił Notker, biskup leodyjski. - Niechaj Wojciech-Adalbertus, biskup praski, chce czy nie chce, wraca do Czech. Jeśli będzie się opierał, klątwą obłożon zostanie. Wojciech powstał, ręce skrzyżował na piersiach, powiedział cichym, matowym głosem: - Stanie się wedle waszej woli, ojcowie i bracia biskupi. Zaraz też zaczęto się naradzać, kto zaniesie nowinę cesarzowi. Otto wraz z Brunonem stali na wyniosłym tarasie awentyńskiego pałacu. Otto pokazywał przyjacielowi Rzym. Właśnie objaśniał, gdzie znajduje się Forum Romanum, gdy wszedł Erpon z Halberstadtu. Bruno dostrzegł jego uśmieszek i od razu był przygotowany na złą nowinę. Erpon zaczął głosem ważnym i nadętym: - Mam przekazać Waszej Cesarskiej Wieczności, iż nakazano biskupowi Adalbertowi wracać do Pragi. Otto tupnął nogą. Wrzasnął: - Co? Co powiedziałeś, Erponie? - ...że Adalbertowi... - zaczął Erpon już nieśmiało, ale Otto nie pozwolił mu skończyć. Krzyczał, aż mu w gardle skrzypiało: - Dosyć! Słyszałem! Wezwać tu do mnie Brunona z Karyntii. Wezwać papieża! - Wezwać? Papieża!? - w głosie Erpona było tyle cichego zdumienia i oburzenia, że Otto nieco ochłonął. - Sam do niego pójdę - mruknął. Lecz zanim zdołał zakrzyknąć, by podano mu lektykę, oznajmiono, że właśnie przybył papież. - Stój cały czas przy mnie - rozkazał cesarz szeptem Brunonowi. Potem wyprostował się dumnie, dworzanom kazał opuścić salę, nachmurzył się i zacisnął mocno wargi. Grzegorz Piąty wszedł i Brunona zdziwiła bladość jego twarzy. Wyraźnie wynikała ze zmęczenia, nie ze strachu przed cesarzem. Zaczął mówić pierwszy: - Musiałem tak uczynić, Ottonie. Tak się należało i tak postanowili biskupi. - Biskupi?! - wrzasnął Otto wściekłym falsetem - to biskupi są twoimi krewniakami? Biskupi uczynili cię papieżem? Mnie masz słuchać, nie biskupów! Jeszcze tego nie pojąłeś? - Jestem głową Kościoła Piotrowego - oznajmił sucho papież. - Z mojej łaski jesteś tą głową! - wrzasnął Otto. - Powiem słowo, a... Grzegorz Piąty odwrócił się i wolno, majestatycznie opuścił salę. Otto znieruchomiał. Patrzył niedowierzająco. Nagle zakrył rękami oczy. Trząsł się od łkań. Bruno nie wiedział, jak go pocieszać. Zamknął tylko drzwi komnaty, bo już w nich mignęła pałająca ciekawością twarz Erpona z Halberstadtu. - Nic go nie obchodzi, nic - szeptał rozpaczliwie Otto. - A tak się radowałem, że po wielu latach sporów cesarstwo i papiestwo będą jednością. Urwał nagle. Gwałtownie zwrócił się ku Brunonowi. Mówił rozkazująco: - Ty jeden mi powiesz. I wiem, że szczerze. Kto tu ma rację: ja czy papież. - Papież - odparł Bruno z całym spokojem. - I co?! - wrzasnął znowu Otto. - Adalbert ma wrócić do Pragi? Aby go zamordowali, tak jak zamordowali jego rodzinę? No, powiedz! Powiedz! Brunonie! Ma wrócić do Pragi? - Myślę, że tylko Adalbert to wie. I tylko Adalbert może wyjaśnić papieżowi, dlaczego nie chce czy boi się powrotu do Czech. Otto, jak zwykle, zachował się w sposób najmniej oczekiwany. serdecznym ruchem objął Brunona, powiedział: - Nigdy nie wątpiłem w twoją przyjaźń. Rozstrzygnąłeś, jak można najlepiej. Idź tedy do klasztoru. Odnajdź Adalberta. Zmuś go, żeby poszedł do papieża. Niech wyjaśnia, prosi, błaga... Och - uderzył pięścią w otwartą dłoń - nie chcę, żeby Adalbert wracał do Pragi po własną śmierć. Musisz coś zrobić, żeby tam nie wrócił! Idź już. Bruno znalazł Wojciecha tam, gdzie się go spodziewał: skulonego w kącie kaplicy. Biskup Pragi szukał ratunku we właściwym miejscu. Nie dał się tak łatwo namówić na widzenie z papieżem. Uważał, że nie pozostaje mu nic innego, tylko usłuchać nakazu synodu, a rozmowa z następcą Piotra niczego nie zmieni. Bruno nalegał, przekonywał. Nie pomagało. Nawet powoływanie się na wolę cesarza nie znajdowało posłuchu u Adalberta. Wreszcie Bruno rzekł: - Czy to nie pycha szatańska, ojcze biskupie, przeszkadza ci iść z pokorną prośbą do papieża? Adalbert milczał chwilę. Potem wstał, powoli naciągnął kaptur na głowę. Powiedział: - Idziemy. W Lateranie, w prywatnej komnacie papieża odbyła się ta rozmowa, którą Bruno miał na zawsze zapamiętać. Wojciech od razu zastrzegł, że chce, z całego serca chce być posłuszny nakazom synodu i swoim przełożonym. Ale przecież biskup Willigis nie wie, jak naprawdę jest w Pradze. Nic nie wie o prastarej, od lat hodowanej nienawiści między Wrszowcami a Sławnikowicami, która ostatnio tak straszliwie, tak krwawo się rozpaliła. Nie wie też metropolita Willigis, że jeśli idzie o ten spór, to ani jeden chrześcijanin w Czechach nie wierzy w sprawiedliwość i bezstronność biskupa Adalberta. Papież był nieustępliwy. Uważał że nie ma kraju, w którym by się ktoś z kimś nie wadził, w którym by ktoś komuś nie wyrządzał krzywd. Jest zadaniem biskupa znaleźć modus vivendi,* (*Sposób życia [łac.]). a nawet pogodzić zwaśnionych. - Dwa razy zmusili mnie do ucieczki - szepnął Wojciech tonem błagania. - Tedy staraj się, by nie uczynili tego po raz trzeci - odparł nieugięcie papież i jął się podnosić na znak, że wszystko już zostało powiedziane. I to właśnie wtedy Wojciech stracił panowanie nad sobą. Mówił ostro, chrapliwie, jakby nie głowę Kościoła miał przed sobą. Mówił: - Szatan, nieprzyjaciel mój zapamiętały, zazdrości mi spokoju, a was podżega swoim żądłem, abyście zmusili mnie do powrotu tam, gdzie duszom nie przyniosę żadnego pożytku, jeno moja własna dusza dozna szkody niezmiernej. Ukląkł przed papieżem. Prosił ze łzami: - Ulżyj memu strapieniu, udziel lekarstwa na moją niemoc! W tej chwili tak dla mnie smutnej i ciężkiej użycz choć jednej pociechy. - Słucham - powiedział sucho papież. Wcale nie wyglądał na przebłaganego. - Jeśli Czesi - przekładał Wojciech ciągle klęcząc - posłuchają mego głosu, będę z nimi żył i umierał. A jeśli pozostaną głusi, to, to... - Słucham - powtórzył papież. - Jeśli Czesi pogardzą nawet słowem Bożym, zezwól, ojcze, bym mógł pójść nauczać obce i dzikie ludy, które dotychczas nie znają imienia Boga... Bruno poczuł, że od serca rozchodzi mu się dziwne ciepło. Tak podobnie brzmiała jego własna najczęstsza modlitwa. Grzegorz Piąty pochylił się nad Wojciechem. Mówił: - Zgadzam się! Jeżeli nie dogadasz się z Czechami, idź głosić Ewangelię poganom, człowieku Boży. Zdążaj śmiało do celu! Przewodzić ci będzie w drodze Gwiazda Morza, a wódz cnotliwych, Piotr Apostoł, będzie przy tobie jako najwierniejszy towarzysz. Później, po latach, Bruno nigdy nie mógł sobie przypomnieć, czy ostatnie dwa zdania naprawdę wypowiedział papież, czy też były to jego własne, Brunonowe myśli, które w hołdzie najniższym złożył u stóp Wojciecha. U stóp Wojciecha Wyruszyli za Alpy. Adalbert wraz z Gaudentym przyłączyli się do orszaku cesarza. Otto, powierzywszy władzę nad Rzymem patrycjuszowi Janowi Krescencjuszowi, zdążał ku północnym granicom swego ogromnego władztwa. Była pełnia lata roku dziewięćset dziewięćdziesiątego i szóstego. Panowały straszliwe upały, więc podróżni zrywali się przed świtem, jechali, póki słońce pozwalało, a potem, przez najgorętsze godziny dnia odpoczywali. Pod wieczór znowu ruszali i jechali do północy. Bruno z drżeniem serca oczekiwał tych nocnych wędrowań. Większość dworzan drzemała kołysząc się w siodłach, tylko oni czterej wysuwali się na czoło pochodu. Przed nimi była przednia straż, nad nimi rozgwieżdżone migotliwie niebo, a wśród nich spokojny, matowy głos Wojciecha. Nie przerywali mu ani Otto, ani Bruno, ani Gaudenty. Wojciech mówił: - Ona naszą nadzieją, Gwiazda Morza, Królowa Nieba, Matka umiłowana Pana naszego... Uprosi, ubłaga i rozrośnie się, rozkrzewi nauka Chrystusowa wśród pogan. Jak bez mała tysiąc lat temu rozeszła się w Jerozolimie, w całej Judei, w Grecji, w Rzymie i przyszła do naszych czasów. Przecież, biorąc po ludzku, i śladu po nauce Pana naszego nie powinno zostać. Bo któż to ją głosił? Żył sobie młody Żyd, syn ubogiego cieśli, sam też pewnie cieśla, żył w zapadłym miasteczku Nazaret, w podbitej przez Rzymian nędznej prowincji. I cóż się dzieje? Kończy ów młody Żyd trzydzieści lat i wychodzi na drogi swej ojczyzny ubogiej, gnębionej przez Rzymian i przez starszyznę żydowską wędruje po wszystkiej krainie galilejskiej, po Judei, Samarii i naucza. Nauka jest zupełnie odmienna od tego, co ludzie dotychczas słyszeli. Prawda, wiąże się ze świętymi księgami Pisma, ale wszystko w niej inne. Zrozumiała jest dla prostych ludzi, a zarazem niepojęcie mądra. I dochodzi do najwyższych kapłanów, do faryzeuszów i saduceuszów wieść niepokojąca: oto tłumy ciągną za tym Galilejczykiem, gdziekolwiek On idzie. Słuchają Go, a On ponoć czyni cuda. Czyni cuda? Kim tedy jest? Szarlatanem? Magiem? Starszyzna żydowska śledzi każdy Jego czyn, przysłuchuje się każdemu słowu. Najbardziej niepokoją ich cuda. Bo nic tak nie przekonuje prostaczków jak widok niezwykłości. I przychodzi dzień, kiedy starszyzna żydowska już nie chce, aby ten Galilejczyk, ten Jezus z Nazaretu nadal mącił ludziom w głowach. Robił to już bardzo długo. Trzy lata. Za długo! I zmuszają Żydzi rzymskiego namiestnika, Poncjusza Piłata, by skazał na śmierć niebezpiecznego wichrzyciela z Nazaretu. Piłat z początku opiera się ich żądaniom, ale oni powołują się na swoje odwieczne prawa, nareszcie grożą skargą. Tak. Powiadają, że prześlą pismo cesarzowi w Rzymie: oto namiestnik Judei nie chce zgładzić buntownika, który sieje niepokój w cesarstwie, obwołując się królem. I Piłat w końcu ulega, wydaje ten wyrok: ukrzyżować Jezusa. Cóż to jest dla imperium rzymskiego uśmiercić jednego cieślę? I krzyżują. I na tym, po ludzku rzecz biorąc, wszystko powinno się skończyć. Wichrzyciel poniósł zasłużoną karę. Ludzie wkrótce o nim zapomną. A jeżeli zbyt długo będą wspominać, to się ich trochę zastraszy, niektórych przepłaci i zapomną, na pewno zaponną. Prawda, ukrzyżowany Galilejczyk czynił rzeczy niezwykłe. Cuda czynił, ale iluż ludzi to oglądało? Tłum. Jaki tłum? Tysiąc ludzi? Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia? Cóż znaczy świadectwo ubogich prostaczków, zamieszkujących jedną z podlejszych prowincji cesarstwa? Choćby ich było i dwadzieścia tysięcy. Kto będzie chciał słuchać o jakimś cieśli, który w swych wędrówkach nawet nie odwiedził Rzymu, nawet nie odszedł od miejsca swego urodzenia dalej jak o kilka dni pieszej drogi, który nie napisał żadnej uczonej księgi, a nauczał nawet nie po łacinie, nie po hebrajsku, tylko w mało znanym języku aramejskim. Prawda, jego śmierci na krzyżu towarzyszyły niezwykłe zjawiska: ciemności w samym środku dnia i zasłona w świątyni rozdarła się na dwie części od góry do dołu, i ziemia zadrżała, i skały zaczęły pękać. Ale ileż strasznych i nieprawdopodobnych wypadków utonęło w ludzkiej niepamięci podczas Trwania wieków? Rozeszły się także wieści, że ów Jezus zmartwychwstał w trzy dni po śmierci. Ale jaki rozsądny człowiek może w coś takiego uwierzyć? Tu Wojciech zwrócił się nagle do zasłuchanego cesarza: - Wiesz, Ottonie, ilu ludzi widziało Pana Jezusa w ciągu tych czterdziestu dni między Zmartwychwstaniem a Wniebowstąpieniem? - Nie wiem - odparł Otto po chwili. - W Jerozolimie i okolicach kilkanaście osób razem z niedowiarkiem Tomaszem. Jak sądzisz, Ottonie? Trudno jest zamknąć usta kilkunastu osobom? - Bardzo łatwo - odparł Otto bez namysłu. Wojciech zaś prawił dalej: - Potem jeszcze, jak pisał święty Paweł w pierwszym liście do Koryntian, Pan nasz zjawił się więcej niż pięciuset braciom jednocześnie: A komuż to się zjawił? Pięciuset biednym Galilejczykom? Czy ty sam, Ottonie, słuchałbyś głosu prostych ludzi żyjących gdzieś na krańcach twojego imperium? Nawet gdyby tych ludzi było pięciuset i gdyby prawili rzeczy niezwykłe? - Nie słuchałbym - padła odpowiedź. - Tedy - ciągnął Wojciech - gdyby ludzka była to sprawa, nie boska, któż dzisiaj, w tysiąc lat bez mała po tych zdarzeniach, pamiętałby o Jezusie, cieśli z Nazaretu i o Jego naukach. Nikt nie powinien pamiętać. Ani jeden człowiek. - Ale, że Jezus był Bogiem, wiecznie żywym Bogiem, przeto... - Bruno sam sobie przerwał, kładąc rękę na ustach. Wojciech jednak podjął: - ...przeto do dziś głosi się wśród ludzi naukę Galilejczyka. Przez tysiąc lat bez mała płynie Łódź Piotrowa po grzbietach wieków. A nie ma zbrojnej załogi. Cała siła to wola Boża i modlitwa Jej, Bogarodzicy Dziewicy. Ileż to razy Łódź Piotrowa zanurzała się niebezpiecznie. Zda się już, już tonie, zaleją ją bałwany zła, głupoty i grzechu. Lecz przecie wypływa. Zawsze wypływa. Przeto mniemam, iż nie ma pracy, której nie warto by czynić, nie ma ofiary, której nie warto by ponieść, aby ta Łódź płynęła coraz dalej, do najodleglejszych stron ziemi, do najzatwardzialszych nawet pogan, aż do dnia, w którym nasz Zbawiciel znowu zejdzie na ten padół i zastanie wszystkich, wszystkich ludzi z tęsknotą Go oczekujących. Otto nagle zeskoczył z konia. Chwycił rękami tkwiący w strzemionach but Wojciecha i ucałował. Szeptał: - Bądź błogosławiony, Adalbercie. Chwała ci za to, co powiedziałeś. Zrozumiałem! Nareszcie zrozumiałem! - Siądź na konia, Ottonie - rozkazał stanowczo biskup Pragi. Otto usłuchał: Zaraz też podjechał do marszałka dworu. Powiedział, że czas już najwyższy stawać na nocleg. W dwa dni później, przebyli podobłoczną drogę przez grzbiet Alp przełęczą Brenner i Wojciech oznajmia Ottonowi, że obaj z Gaudentym odłączają się od cesarskiego orszaku. Biskup Pragi pragnął pokrzepić duszę pielgrzymką do Tours, gdzie spoczywa święty Marcin, tak skory do niesienia pomocy, świadczący dobrodziejstwa i łaski tym, co proszą. Potem zamierzał Wojciech odwiedzić klasztor we Fleury, gdzie spoczywają zwłoki świętego Benedykta, duchowego ojca wszystkich zakonników. U jego grobu pragnął modlitwą i postami wzmocnić zwątlałą duszę. Przeto gdy tylko zeszli na północne stoki Alp, Wojciech i Gaudenty skierowali swe kroki ku ziemi Franków. Otto niechętnie godził się na to odejście. Nie potrafił jednak sprzeciwić się Wojciechowi. Wymógł tylko przyrzeczenie, że biskup Pragi przyjedzie w październiku do Moguncji. Wkrótce po odjeździe Adalberta otoczenie młodego władcy spostrzegło ze zdumieniem, że postępowanie Ottona dziwnie się zmieniło. Na gorsze. Jakby cesarz dał folgę od dawna tajonej złości. Służba była srogo karana za najmniejsze uchybienia, zaś książęta, a nawet biskupi z najbliższego otoczenia cesarza byli narażeni na kąśliwe uwagi i pełne wrzasków wybuchy wściekłości. Tylko w czasie sądów odprawianych w mijanych miastach Otto brał stronę maluczkich i skrzywdzonych, karząc bez umiaru możnych krzywdzicieli. Bruno z Kwerfurtu był świadom, co jest powodem złych nastrojów cesarza. Oto niepomyślne wieści ze wschodnich granic przerwały Ottonowi rozkoszne bytowanie w Rzymie. Bo przecież nigdzie nie urządzano tyle najwystawniejszych uczt, nigdy i nigdzie tak kształtne usta, tak błyszczącymi słowami nie wychwalały Ottonowej wielkości. Nikt też na świecie nie był tak uniżenie przyjazny jak patrycjusz Jan Krescencjusz. Wszystko to musiał młody cesarz rzucić, zostawić, bo Ekkehard, graf Miśni, siał gońca za gońcem zawiadamiając o groźnych, jego zdaniem, ruchach wśród Słowian. Ekkehard nie miał jeszcze dokładnych wieści, ale wiedział już i donosił Ottonowi o poczynaniach Stodoran. Było to bardzo silne i liczebne plemię z grupy Słowian połabskich, mające swoje siedziby między Hobolą i Sprewą, umocnione grodami Brenną i Hobolinem. Stodoranie znowu połączyli się ze Związkiem Wieleckim. Zdaniem Ekkeharda wróżyło to rychłą wojnę u północnych granic Saksonii. Ottona wprawiała we wściekłość bezradność Ekkeharda wobec Stodoran. - Graf Miśni! Sławny rycerz! I nie potrafi dać sobie rady z garstką pogan. Byle co i gnaj, cesarzu, zza Alp, rzucaj wszystko, bo ten tchórz Ekkehard... - wykrzykiwał zaciskając pięści. Wiedział, że jest niesprawiedliwy wobec wiernego Ekkeharda i to wprawiało go w jeszcze większą wściekłość. Bruno nie zaprzątał sobie głowy nastrojami cesarza. Nauki Wojciecha wlały mu w serce tyle spokoju, że z uśmiechem znosił i trudy podróży, i napady złości młodego władcy. Któregoś dnia dworzanie, chcąc przypodobać się Ottonowi, włączyli do orszaku sześciu spotkanych lutnistów, którzy nie tylko grali nader sprawnie, ale i śpiewali chórem pięknie wyćwiczonych głosów. Bruno zjechał na bok drogi, wysforował się nieco do przodu. Dolatywały wprawdzie doń dźwięki melodii, ale nie musiał słuchać szeptu pochlebców ani okrzyków zachwytów, w miare jak muzyka rozjaśniała zadowoleniem twarz Ottona. Pewien, że nikt nie będzie mu przeszkadzał, mógł Bruno przenieść się myślami do odległych stron i odległego czasu. Wzgórza nad jeziorem Genezaret, zwanym też morzem Galilejskim, a także Tyberiadzkim, płoną pod zachodzącym słońcem najczystszym złotem i purpurą. Na ściemniałym niebie zaraz wysrebrzą się gwiazdy. Tłum za Jezusem, niepomny na trudy całego dnia, idzie niezmordowanie. Gdzieniegdzie tylko słychać milknące już szepty. Co prowadzi tych ludzi za Nauczycielem? Ciekawość? Nadzieja cudu? Bo jeżeli wodę w wino zamienił? Jeżeli świątynię jerozolimską w trzy dni odbudować obiecywał? Jeżeli uzdrowił syna setnika z Kafarnaum? Tedy moc przedziwna musi być przy Nim. Powie słowo, i wszyscy Rzymianie, co gnębią naród żydowski, wyginą od nieznanej zarazy. Skona gdzieś w dalekim Rzymie straszliwy starzec, cesarz Tyberiusz, prześladujący Żydów nie mniej niż ongiś faraon w Egipcie. Albo skinie Jezus ręką i zajaśnieje wielkim blaskiem potęga Izraela. Każdy, najuboższy nawet Izraelita będzie rządził podbitym krajem albo miastem... Trzeba tedy iść z Nauczycielem. Nie można nie być świadkiem cudu. A Jezus przystaje. Odwraca się. Jest jakby zdziwiony liczebnością tłumu. Patrzy. Obdarza wszystkich, każdego z tych ludzi spojrzeniem pełnym nieopisanego pokoju, bezbrzeżnej miłości. I nagle nikt już nie pragnie gwałtownej śmierci Rzymian ani śmierci starego Tyberiusza, ani zwycięskiej chwały Izraela, ani władzy nad podbitym miastem czy krajem. Pragną tylko jednego: być z Nim, tutaj, czekać pierwszego słowa, które padnie z Jego ust. Spokojnie, bez szeptów i krzyków siadają na wezwanie Jego uczniów. I gotowi są siedzieć na zboczu wzgórza, pod purpurowym światłem zachodu, pod gwiazdami, które zaraz wysrebrzą się na ciemniejącym niebie. I ta chwila, to "teraz" może już trwać wiecznie, stale, tak długo, jak Jezus każe. Doznają olśnienia... Każdy po swojemu, ale pojmuje, że jeżeli człowiek zasłuży, to On, Nauczyciel, napełni serca słabych, nic nie znaczących ludzi. (Nic nie znaczących podwójnie, bo uciśnionych przez Rzymian i przez własnych dostojników, a także znękanych pracą nad siły. Tych niewolników we własnej ojczyźnie.) W ich dusze może wlać Jezus tyle spokoju, chciałoby się rzec, niebiańskiego, że zapłoną największą miłością i do tego smukłego Człowieka stojącego teraz na szczycie pagórka, i do wszelkiego stworzenia pod tym ogromnym purpurowym słońcem, do wszelkiego stworzenia, które nosi miano: człowiek. Więc teraz siedzą i czekają na pierwsze słowo, które padnie z Jego ust. Chłopiec jest tak blisko Nauczyciela, że widzi dokładnie każde drgnienie pięknej twarzy, każdy gest. Słyszy rozmowę Jezusa z uczniami. Tę troskę o nakarmienie głodnych tłumów. I kuli się cały w oczekiwaniu słów: Jest tu chłopiec... A gdy padają, już wie, że oto nadchodzi jego, chłopca, chwila. Wstaje. Drżącą ręką podaje koszyk, w którym leży te pięć jęczmiennych chlebków obok dwu suszonych ryb. I pada na niego Spojrzenie. I chłopiec niczego już nie chce, tylko tak stać i patrzeć w te oczy, patrzeć, patrzeć, zanurzać się w szczęściu tak wielkim, że aż trudnym do nazwania. Jakiś głos niecierpliwy, gniewny przylatywał z innych czasów, z innego miejsca. Mącił cudowne zapatrzenie, rwał je na strzępy. Bruno bronił się temu głosowi, nie chciał opuszczać wzgórza. Dopiero targnięty silnie za ramię ujrzał przed sobą ironicznie wykrzywioną twarz Ottona. - Ocknij się, czcigodny Brunonie z Kwerfurtu. Przed nami przeprawa przez rzekę. Jeżeli w tym zamyśleniu czy zamodleniu spadniesz z konia, potłuczesz się albo i utoniesz, a wtedy, wtedy... - nie potrafił wymyślić żadnej złośliwości, więc tylko machnął ręką i pognał konia. Po chwili odwrócił się. Zawołał: - Obudź się, Brunonie, przed nami Moguncja! Moguncja Erpon z Halberstadtu legł w łożu, a kiedy otwierano drzwi do jego komnaty, jęczał tak żałośliwie, że nikt nie mógł wątpić o jego chorobie. Bruno zaniósł mu napar z ziół, uśmierzający wszelką boleść wedle zapewnień medyka. Wtedy Erpon zaczął opowiadać, co go gdzie boli, i nagle rzekł stanowczo: - Wielkim zaszczytem jest służba przy osobie cesarza, ale ja już nie chcę jej sprawować. - Dlaczego? - zdziwił się Bruno. - Jestem już starszy i jak wiesz, młodzieńcze, zdrowie moje szwankuje. A tu teraz bardzo trudno żyć. Jego Cesarska Wieczność ciągle jest niezadowolony. Na sam mój widok wpada w złość. Czy to ja jestem winien, że Ekkehard ciągle nagli i przysyła jakieś straszliwe wieści o Słowianach? Czy to ja, młodzieńcze, zbuntowałem Słowian? Bruno jął tłumaczyć, że cesarz istotnie jest zniecierpliwiony, bo nie chce stąd, z Moguncji, odjeżdżać przed przybyciem Adalberta, a wieści od Ekkeharda są istotnie coraz bardziej niepokojące. Otto wie, że już powinien ruszać na pomoc grafowi, ale ciągle czeka na Adalberta. Stąd te złe nastroje, na które żali się nawet Wolfar, ulubiony pokojowiec cesarski. Oczekiwany tak niecierpliwie Adalbert, zjawił się w Moguncji wraz z nieodstępnym Gaudentym w pierwszej połowie października. Był odmieniony. Dotychczasowa surowość jakby złagodniała, przygnębienie zniknęło, a twarz biskupa Pragi, młodsza o całe lata, promieniowała wewnętrznym blaskiem i świadomością siły. Od przybycia Adalberta dziwne rzeczy zaczęły dziać się na dworze. Młody władca po pierwszym wieczorze spędzonym z Wojciechem także wyraźnie złagodniał. Brunonowi zaś ten wieczór przypomniał ich nocne wędrowania podczas upalnego lata. Teraz październikowy wiatr szalał za oknami, aż w komnacie Ottona ogień chwilami przygasał. Wojciech mówił tym swoim spokojnym, matowym głosem do cesarza i jego najbliższych dworzan: - Każdy człowiek powinien miłować swoją ziemską ojczyznę. Jest to odbiciem miłości do naszej niebieskiej ojczyzny. O tamtą nie trzeba walczyć mieczem, nie trzeba dla niej gnębić i zabijać ludzi. Bez naszych starań jest ona wspaniała. Aby się do niej dostać, trzeba tylko codziennie, tak zwyczajnie dobrze czynić. Nie myśl przeto, Ottonie, że być cesarzem to wielka rzecz. W niebiańskiej ojczyźnie nic to nie będzie znaczyło. Jesteś mądry, Ottonie, przeto wiesz, że umrzesz jak każdy człowiek, że twoje piękne ciało stanie się zgnilizną, pastwą robactwa, prochem wreszcie. Tylko twoja dusza stanie przed Bogiem, by zdać sprawę z popełnionych tutaj uczynków. Samiutka stanie twoja dusza, drżąca. Stanie przed Majestatem, na który Anieli Pańscy spojrzeć się nie odważają. I co, Ottonie? Może zakrzykniesz gromko: "Byłem na ziemi potężnym władcą! Cesarzem rzymskim". On wtedy pewnie uśmiechnie się najmiłosierniej i spyta: "A uczynki, synu, jakie były twoje uczynki?" I trzeba, Ottonie, abyś mógł wtedy odpowiedzieć. Pokornie odpowiedzieć. Jemu. "Dla wdów, sierot i ubogich ojcem byłem, sprzymierzeńcem tych, co dobrze czynią. Przeciw postępkom złoczyńców powstawałem." Trzeba byś tak mógł rzec, Ottonie. Bo pomnij... Droga prowadząca do życia wiecznego wąska jest i niewielu nią kroczy. Przeto cokolwiek będziesz czynił tu, na ziemi, pomnij na tę chwilę, gdy dusza twoja samiutka, bez żadnych znamion ziemskiego dostojeństwa stanie przed Obliczem najdostojniejszego z sędziów. Każdy swój uczynek na tyle szacuj, na ile on oszacowany być może w Ojczyźnie Niebieskiej. Takie i inne nauki prawił Adalbert zasłuchanemu cesarzowi, a dworzanie zdumiewali się nie tylko złagodzeniem Ottonowym, ale także łaskawością i dobrocią kaznodziei. Biskup Pragi odnosił się do każdego człowieka jak do swojego umiłowanego dziecka. Zawsze był tak gotów do rozmów, do pomocy, do usług niemal, że niektórzy dworzanie czuli się zawstydzeni. Zauważono też dziwną rzecz. Oto buty zostawiane wieczorami pod drzwiami komnat sypialnych, brudne po całodziennym chodzeniu i zabłocone, jak to zwykle jesienią, znajdowano rano błyszczące czystością, starannie umyte, naprawione. I to wszyscy swoje buty tak znajdowali, od odźwiernego począwszy, a na marszałku dworu i samym cesarzu skończywszy. Byli zdumieni, tym bardziej że nikt nie przyznawał się do owego butów czyszczenia. Dopiero po kilku dniach Wolfar, pokojowiec Ottona, powiedział w tajemnicy cesarzowi, iż podpatrzył, kto tak starannie czyści buty całemu dworowi. Oto, gdy wszyscy posną, nawet modlący się długo w nocy Gaudenty, biskup Pragi wychodzi cichutko ze swej komnaty i po kolei doprowadza do porządku obuwie dworzan. Zdziwienie z powodu tego zdarzenia było tak ogromne, że nie mówiono o nim wiele: Każdy w duszy własnej tę lekcję pokory przeżywał i rozważał. Październik właśnie się kończył, gdy graf Ekkehard znów przysłał gońca z niepomyślnymi wieściami. Otto postanowił niezwłocznie poprowadzić swą armię przeciw Słowianom. Błagał tylko, by Adalbert poczekał w Moguncji na jego powrót z wyprawy. I na to Adalbert się zgodził. Nie chciał natomiast błogosławić ciężkozbrojnych hufców Ottonowych. - Przecież na pogan ruszamy! - krzyczał rozgniewany nagle Otto. Adalbert potrząsnął przecząco głową. Nie chciał. I nie pobłogosławił. Pochód ruszył. Bruno jechał obok milczącego cesarza. Nagle Otto zakrzyknął: - Dlaczego on nie chciał?! Przecież na pogan ciągniemy. - Poganie - wyjaśnił spokojnie Bruno - to też nasi bracia, tyle że Słowa Bożego jeszcze nie słyszeli. Słowo im trzeba nieść, nie miecz. - Tedy nieś im słowo! - zakrzyknął Otto i dodał drwiąco: - Obaczymy, czy zechcą cię słuchać. - Kiedyś poniosę im Słowo, przyrzekam ci, Ottonie - odparł Bruno poważnie. - Ale teraz idziesz pod osłoną ludzi, którzy dzierżą miecz. Idziesz przypatrzeć się z bliska, jak giną twoi bracia, poganie. Bruno potrząsnął przecząco głową: - Chciałem cię właśnie prosić, Ottonie, byś mi pozwolił zostać w Magdeburgu. - Nie lubisz widoku krwi, czy kwiku ranionych koni? - w głosie cesarza piekąca drwina. - Obu tych rzeczy nie lubię, ale nie tylko dlatego chcę zostać w Magdeburgu. Otto zacisnął wargi. To oznaczało coś gorszego niż gniew. To oznaczało upór. - Zezwolimy ci, Brunonie z Kwerfurtu, nie iść przy naszej osobie na wojnę. Wbrew twoim obowiązkom. Zezwolimy ci, jeżeli zaspokoisz naszą ciekawość i objaśnisz, dlaczego mianowicie mamy ci zezwolić. Ten pluratis maiestaticus też nie wróżył niczego dobrego. Bruno myślał przez chwilę, a potem zaczął powoli: - Człowiek, który przywdział suknię duchowną, nie powinien brać miecza w dłoń swoją, to primo. A secundo: każda wojna jest niesłuszna, bo każda rodzi nienawiść. A nienawiść opóźnia zaistnienie Państwa Bożego na ziemi. Święty Augustyn twierdzi, że tylko pokój jest stanem, w jakim powinny żyć obok siebie istoty rozumne, czyli ludzie. Otto nie odpowiedział. Dopiero w Magdeburgu, gdy na czele swych wojsk wyruszał ku wschodniej granicy, pożegnał się z Brunonem. - Zostań w Magdeburgu, Brunonie. Nie miał bym z ciebie wielkiej pociechy podczas bitwy. Ale jedno wiedz. Jeśli polegnę... Cicho, nie przerywaj mi... Jeśli tedy polegnę, to potem nie wejdę sam do nieobeszłych pałaców Stwórcy. Nie odważę się. Będę czekał, aż ty przyjdziesz. Usiądzie moja dusza przed progiem albo pod schodami i będzie czekała na ciebie. Bo tylko z tobą odważę się wejść dalej i stanąć przed Jego Obliczem. Bruno poczuł wzruszenie tamujące słowa w gardle. Oczy mu zwilgotniały. Złożył ręce na piersi na krzyż, pochylił się pokornym gestem pełnym potwierdzenia. Otto dał znak do wymarszu. Wkrótce przyszło Brunonowi żałować, że nie został w Moguncji albo że jednak nie pociągnął z Ottonem na wojnę. Pobyt w Magdeburgu nie był, jak sobie to wymarzył czytaniem ksiąg w przyszkolnej bibliotece, ani czasem upragnionych medytacji, ani samotnych modłów w katedrze świętego Maurycego. Pobyt w Magdeburgu to było stałe towarzystwo Thietmara. Kuzyn starał się być miły. Bruno należał przecież do najbliższych przyjaciół cesarza... Nigdy nie wiadomo gdzie, kiedy i na co przyda się taki krewniak. Przeto Thietmar wypytywał żarliwie o życie na dworze, o podróże z cesarzem, o ludzi poznanych w Rzymie i gdzie indziej. Słuchał uniżenie, nawet wydawał okrzyki podziwu. Bruno prędko pojął intencje kuzyna. Zrobiło mu się przykro. Odpowiadał niewiele, niechętnie, wreszcie zapytał: - A jakże tobie się wiedzie, kuzynie? W życiu Thietmara wszystko zmieniło się na lepsze. Miał przeto i o czym opowiadać, i czym się puszyć. Czynił to z zadowoleniem. Cesarz rozsądził spór sprawiedliwie. Srogo przykazał Lotarowi z Walbeck oddać wszystko, co bezprawnie zagarnął wdowie i sierotom po bracie. Thietmar także otrzymał swoją część włości i uważał się za człowieka zupełnie zamożnego. Snuł plany ułagodzenia stryja Lotara, bo wtedy jeszcze otrzyma od niego część posiadłości w Valbeck. Nagle Thietmar zakrzyknął z najfałszywszą pokorą: - I cóż ja ci tu prawię, Brunonie, o moich nędznych dobrach? Ty, zaufany kapelan cesarski, to dopiero musiałeś otrzymać dary od Ottona. - Ja? - zdziwił się Bruno. - No tak - odparł Thietmar - chyba nie powiesz, że Otto nie podarował ci kilku wiosek albo jakiegoś grodu, albo nie uczynił cię opatem bogatego klasztoru. - Otto wie - odparł Bruno ze śmiechem - że ani nie chcę, ani nie potrafię gospodarować wioskami, grodem, czy klasztorem. - Och, ty nie potrzebujesz gospodarować - wyjaśnił z przejęciem Thietmar - wystarczy mieć dobrego dzierżawcę, a pieniądze zawsze do ciebie dopłyną. Bruno wzruszył ramionami. - Pieniądze nie są mi potrzebne - powiedział, a Thietmar otworzył usta i trwał tak - obraz niewymownego zdziwienia. Bruno ciągnął więc dalej. - Hezych bierze pieniądze na nasze potrzeby od marszałka dworu. Nawet nie wiem ile. Czasem razem z listem przywożą trzosik z Kwerfurtu. Też nie wiem, ile. Hezych, daje mi jakieś pieniądze, mówi, że to zostało i można by schować. Ale zawsze znajdzie się ktoś bardziej ode mnie potrzebujący, więc nie chowam. - Nie dbasz o swoją starość, Brunonie - powiedział Thietmar surowo. - A zaręczysz, że jej dożyję? - roześmiał się Bruno. Wiedliby tę pełną wzajemnego niezrozumienia rozmowę, gdyby nie otrąbił się goniec od Ottona. Thietmar był niezmiernie ciekaw wieści z pola bitwy, przeto oddalił się szybko. Wieści głosiły, że Otto prze na nieprzyjaciół niepowstrzymanie, że pali i tratuje, a zwycięstwo idzie przy jego strzemieniu jak wierny niewolnik. Kończył się listopad, gdy Otto wrócił do Magdeburga. Niewiele opowiadał o swoich wojennych przewagach. Zniszczył kraj Stodoran, to prawda. Pewnie nieprędko odważą się zaczepić cesarstwo. Kazał umocnić twierdzę Arenburg, aby się stała bastionem obronnym przeciw słowiańskim zakusom. To też prawda. Wiedział jednak, że ta wojna dopiero się zaczęła, a nie skończyła, jak chcieli niektórzy. - Cieszy mnie inna rzecz - zwierzył się cesarz Brunonowi. - Jaka? - Nie powiem. A ty nie cieszysz się że wygrałem wojnę? - Myślę - odparł Bruno - o ludziach, którzy w tej wojnie zginęli. Po obu stronach. Myślę też o niewiastach, co w tej chwili lamentują nad trupami swoich. I o dzieciach, którym spaliłeś domy nad przerażonymi głowami. - Przestań! - wrzasnął falsetem cesarz - czy nie pojmujesz, że musiałem? Że wielmoże niemieccy żądali ode mnie, że Słowianie sami zaczęli wojnę... Eh, widzę, że nic nie pojmujesz. - Nigdy nie uznam konieczności wojny. Nigdy się na nią nie zgodzę - powiedział Bruno. - Mimo, że jesteś synem rycerza? Wojownika? - Może właśnie dlatego... - Lepiej o tym nie mówmy, Brunonie - powiedział cesarz pojednawczo. - Chciałbym być już w Moguncji i zobaczyć, jaką zrobisz minę, kiedy usłyszysz moją nowinę. - Nie powiesz mi jej wcześniej? - Za nic. Tylko żałuj, że jednak ze mną nie pojechałeś. Poznałbyś Bolesława. - Był tam? - zdziwił się Bruno. - Razem ze swoim wojskiem. Jest przecież lennikiem cesarskim. Moim lennikiem - rzucił dumnie Otto i zamilkł. Dopiero w Moguncji miał Bruno usłyszeć o Bolesławie polskim po raz trzeci. Bolesław polski po raz trzeci Zdążali do Moguncji szybkimi pochodami. Był koniec grudnia roku dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego. Zaraz pierwszego wieczoru po przybyciu Otto zebrał wokół siebie najbliższych dworzan. Kazał też prosić Adalberta z nieodstępnym Gaudentym. Krótko i jakby niechętnie opowiedział o odbytej wojnie. Swojej wygranej nie nazywał zwycięstwem, choć w licznych potyczkach miał wyraźną przewagę. - Polski Bolesław, którego tam spotkałem - prawił cesarz - powiedział, że z wiosną wszystko się zacznie od nowa. Wiem, że on ma rację. Żałuję, że przebywał ze mną krótko. Ale śpieszył się. Ma kłopoty u siebie. Niewiele mieliśmy czasu na rozmowy. Przecie o jednym człeku porozmawiałem z Bolesławem. O tobie, Adalbercie. - O mnie? - zdziwił się biskup. - Bolesław czeka na ciebie, Adalbercie - mówił Otto z rozjaśnioną twarzą. - Nie lękaj się! Pod przemożną opieką Bolesława nic złego cię nie spotka. - Przecież synod przykazał mi iść do Pragi - rzekł Adalbert. - Albo do pogan - Otto podniósł rękę do góry, mówił z nietajonym entuzjazmem: - Przewidzieliśmy z Bolesławem wszystko. Stamtąd, z Gniezna, stolicy Bolesławowej, wyślesz list do twoich Prażan. W Gnieźnie spokojnie poczekasz na ich odpowiedź. I albo wrócisz na swoje biskupstwo, albo zostaniesz w Polsce. Bolesław powiada, że choć lud w jego kraju ochrzczony, to przecie Słowa Bożego nigdy dosyć. Znajdziesz wśród poddanych Bolesława wielu chętnych słuchaczy... Adalbert chciał coś rzec, ale Otto potrząsnął głową na znak, by mu nie przerywano. Mówił: - Bolesław powiada, że jeżeli będziesz chciał nauczać pogan, to opodal granic jego państwa żyją Prusowie, Pana naszego Jezusa Chrystusa nie znający, a takoż Jaćwież żyje, Litwini i jeszcze inni. - I Sobiebora obaczymy - ozwał się półgłosem Gaudenty. Otto usłyszał ten szept. Podjął go: - Tak, wasz brat najstarszy Sobiebór od dawna przebywa u Bolesława. I znana jest łaskawość polskiego księcia dla synów Sławnika. Mniemam, Adalbercie, że nie ma teraz w chrześcijaństwie lepszego dla ciebie miejsca jak Polska. Tedy cóż? Pójdziesz tam? - Adalbercie... - dał się słyszeć proszący szept Gaudentego. Potem jeszcze kilka słów po czesku. Adalbert osunął się na kolana przed siedzącym Ottonem. - Dzięki ci, cesarzu. Ta wiadomość jest dla mnie niewypowiedzianie radosna. Zezwól tedy, bym zaraz ruszał do Gniezna. Byśmy obaj z Gaudentym ruszyli. - Wstań, Adalbercie - powiedział Otto tonem prośby. A kiedy biskup wstał, ujął jego obie ręce. Głos cesarza pobrzmiewał najszczerszą serdecznością. - Kiedy zbudujesz kościół na ziemi pogańskiej, przyjadę tam na pierwszą mszę, którą będziesz odprawiał. Twarz Wojciecha rozjaśniła się ciepłym uśmiechem. Zapytał: - A jeśli zginę, przyjedziesz nawiedzić mój grób? - Otto milczał zaskoczony. Przez chwilę patrzył badawczo w oczy Adalberta. - Przyjadę - szepnął. Biskup Bruno ocknął się na śnieżnej równinie uderzony nagłą myślą. Wtedy, w Moguncji, nie zwrócił na to uwagi. Dopiero teraz... Dlaczego Wojciech powiedział: "zginę"? Dlaczego nie powiedział po prostu "umrę"? Czyżby przewidywał? Przeczuwał swoje męczeństwo? Ciągle brnęli niestrudzenie ku nieznanemu celowi. Czarna linia na horyzoncie już wyraźnie stała się lasem. Pojedyncze drzewa podeszły, zda się, jeszcze bliżej. Na ciemnym tle sosen bielały gęsto brzozy. Misjonarze jednostajnie nucili psalm dziewięćdziesiąty pierwszy: Qui habitat in adiutorio Altissimii...* (*Kto się w opiekę poda Panu swemu) Biskup Bruno przypomniał sobie, że to ulubiony psalm Ottona. Przyłączył swój głęboki, wyrobiony głos do chóru: Iżeś rzekł Panu: "Tyś nadzieja moja", Iż Bóg najwyższy jest ucieczka twoja, Nie dostąpi cię żadna zła przygoda Ani się najdzie w domu twoim szkoda. Aniołom swoim każe cię pilnować, Gdziekolwiek stąpisz, którzy cię piastować Na ręku będą, abyś idąc drogą Na ostry krzemień nie ugodził nogą. Będziesz po żmijach bezpiecznie gniewliwych. I po padalcach deptał niecierpliwych, Na lwa srogiego bez obawy siędziesz I na ogromnym smoku jeździć będziesz Słuchaj, co mówi Pan...* (*Psalm XCI, przekład Jana Kochanowskiego) Był początek roku pańskiego dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego i koniec dnia. Słońce zachodziło promiennie, przezroczyście, barwiło purpurą i topiło świeżo spadłe wiosenne śniegi. Oni we czterej (Biskup Bruno nie pamiętał, kto był razem z nim i z cesarzem. Może Gerbert? Nie. Gerbert przybył później.) Śpiewali psalm niegłośno, ale całym sercem. Jakoś bardzo dobrze modliło im się słowami tego psalmu: Słuchaj, co mówi Pan... Nie skończyli wtedy. Załomotały końskie kopyta. Jeździec mało tchu nie wyparł ze zwierzęcia. Przywoził wieść od Ekkeharda. Wzywano Ottona do wschodnich granic cesarstwa. Wojna ze Słowianami rozgorzała na nowo. Otto na czele swych wojsk ruszył wkrótce na wschód przez Merseburg do Magdeburga. Nie dojechali jeszcze do tego tak dobrze Brunonowi znanego grodu, gdy dognał ich na czele nielicznego orszaku Gerbert z Aurillac, arcybiskup Reims, mąż na całą Europę sławny z mądrości. Brunona zadziwiła dziecięca radość, z jaką Otto przywitał przybyłego. Prawda, młody cesarz często wspominał swego umiłowanego mistrza, nie wskazywało to jednak na aż tak głębokie przywiązanie. Gerbert był człowiekiem w średnim wieku, wysoki, słusznej budowy. Ruchy miał prędkie, ale zawsze jakoś zamierzone, przywodzące na myśl raczej rycerza niż człowieka tkwiącego nad księgami. Jego twarz o wielkich siwych oczach nosiła wyraz dobroci i łaskawej pobłażliwości. W rozmowie nie narzucał swego zdania. Wysłuchiwał cierpliwie każdego. Nie poznałbyś, po żadnym jego odezwaniu, że to człowiek, którego mądrość i wiedza budzą taki postrach w otaczających go ludziach, że posądzany bywa o czarnoksięstwo. Ale też rozmowa z nim była jak wejście z mroku do rozjarzonej wieloma świecami komnaty. Wtedy w Magdeburgu był koniec sierpnia dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego. Otto właśnie wrócił z wyprawy przeciw Lutykom. Zawarł z nimi pokój w pobliskiej Licykawie. Był już zmęczony wojną, nie chciał o niej mówić. Siedzieli w komnacie na wieży magdeburskiego zamku i czytali Wyznania świętego Augustyna. Śledzenie trudnej drogi tego Ojca Kościoła, jego przedzieranie się do świętości, do poznawania Boga, przedzieranie pełne przeszkód, zakrętów, pokus piętrzonych z iście szatańską chytrością - śledzenie tego sprawiało Ottonowi i Brunonowi jakąś męczącą przyjemność. Takiego uczucia doznaje się po wykonaniu ciężkiej pracy. Kiedy tekst stawał się trudny, wynikały z niego niejasności, podnosili pytające spojrzenia na Gerberta. Wyjaśniał krótkimi zdaniami, w których słowa znaczyły dokładnie to, co znaczą. Rzeczy z pozoru niepojęte stawały się, jeżeli nie zrozumiałe, to w każdym razie bliższe. Było to jakby picie z samego źródła mądrości. Dawało wrażenie oddalenia od świata nie tylko na wysokość tej wieży, ale na odległość kilku wieków, na cały ogrom zrozumienia. Zdawało się, że takiego spokoju nie powinny płoszyć żadne odgłosy jakże dalekiego świata. Nawet nie zapukano. Drzwi otwarły się gwałtownie. Odsuwając na bok wystraszonego Wolfara wszedł długimi krokami młody człowiek. Jego wygląd i zakurzona odzież wskazywały, że przebył daleką drogę. Nie zatrzymując się wyjmował z sakwy skórzany, owiązany rzemieniami rulon. Skłonił się nisko i podał rulon zaskoczonemu Ottonowi. Po łacinie mówił wolno, z niejakim trudem, ale poprawnie. - Przybywam od Bolesława. Kazał jechać prędko. Oto list. Pisał Radzim... znaczy Gaudenty. - Gaudenty? - zdziwił się Otto. - Dlaczego nie Wojciech? - dodał Bruno. - Wojciech nie żyje. Oni go zabili. Prusowie - odparł posłaniec Bolesława sennie. Otto powoli wstawał z zydla. Zdumienie odebrało mu na chwilę mowę. Chciał pytać, ale Bruno zatrzymał go ruchem ręki. Spostrzegł bowiem, że posłaniec śpi stojąc. Dopiero gdy się zachwiał, otworzył przestraszone oczy. Szeptał z wysiłkiem. - Gaudenty napisał. Wszystko. Otto ruchem ręki przywołał Wolfara. Przez zaciśnięte zęby rzucał szybkie rozkazy: - Posłańcowi i tym, co z nim przybyli, jedzenie i miejsce do spania. Wolfar wyprowadził śmiertelnie zmęczonego człowieka. Bruno sięgnął po skórzany rulon. Milcząco rozplątywał rzemienie, wydobył niewielki kawałek pergaminu. Zaczął czytać półgłosem. Gaudenty nie rozwodził się. Towarzyszył Wojciechowi w czasie całej wyprawy. Był świadkiem jego śmierci. Zastrzegł, że pisanie o tym nie przychodzi mu łatwo, przeto ograniczy się do najważniejszych faktów. Prażanie obelżywym listem oświadczyli, że nie chcą powrotu swego biskupa do Czech. Wojciech postanowił wtedy udać się do Prus i tam nieść Słowo Boże. Książę polski, Bolesław, szczodrze zaopatrzył ich na tę wyprawę. Dał żywność, łodzie i trzydziestu uzbrojonych wojów do obrony. Dał też przewodnika - Polaka imieniem Bogusza, który znał mowę Prusów. Gdy wyprawa stanęła u granic pruskich, Wojciech rozkazał wojom, by wracali do swego pana. Nie chciał nieść Słowa Bożego pod osłoną zbrojnych. We trzech tedy weszli na ziemię Prusów. Wojciech, Gaudenty i Bogusza. Poganie nie chcieli ich słuchać. Przeganiali misjonarzy, odpędzali od swoich siedzib, nie szczędząc obelg i gróźb. Podżegała ich do tego starszyzna. Mówili, iż z powodu obecności misjonarzy ziemia nie wyda plonów, drzewa nie będą owocować, a zwierzęta przestaną rodzić. Prześladowaniom nie było końca. Nareszcie w dwudziestym trzecim dniu kwietnia, poganie napadli na śpiących misjonarzy i zabili Wojciecha, zadawszy mu siedem ran. Odcięli głowę od ciała, ale strzegli pilnie jego szczątków. Nie zabili Gaudentego i Boguszy, bo spodziewali się okupu i lękali polskiego Bolesława. Jemu też zgodzili się potem sprzedać truchło Wojciechowe na wagę złota. Potem Bolesław ufundował srebrną trumnę. Złożono w niej umęczone ciało Wojciecha i pochowano w Gnieźnie. Bruno umilkł. Ciągle trzymał w ręku pergamin. Myśli niemal rozsadzały mu czaszkę. Wiedział, że Otto mówi coś do niego, że płacze głośno, ale nie rozumiał, nie starał się zrozumieć słów. W tej bezlitosnej wieści ujrzał znak dla siebie. Wyraźną wskazówkę. Wreszcie dotarły do niego słowa Ottona: - Nie może zginąć wśród ludzi pamięć o nim. Trzeba, żeby wiedzieli. Ty, Brunonie, powinieneś... Musisz zebrać o nim wiadomości. Musisz rozmawiać z ludźmi, którzy znali Adalberta. I zapisać musisz to wszystko. Bo przecież nie chcesz, żeby przepadła pamięć o Adalbercie. - Nie chcę. - I zaczniesz pisać? Od razu? Jutro? Zwolnię cię od wszystkich powinności. Podaruję piękny pergamin. Napiszesz wszystko o Adalbercie? Pojedziemy też do jego grobu. Przyrzekłem mu... Zgadzasz się, Brunonie? - Tak. Uczynię, jak mówisz - odparł w zamyśleniu. - Spiszę dzieje Adalberta. Otto kułakiem rozcierał łzy płynące mu z oczu. Mówił, siłą powstrzymując łkanie: - A ja... Ja ufunduję kościoły ku jego czci, klasztory nazwę jego imieniem. Wymogę na papieżu kanonizację nowego męczennika. Bo przecież Adalbert zginął jak męczennik. Umęczyli go Prusowie. Schował twarz w dłonie. - Mniemam - ozwał się cicho Gerbert - że dusza Adalberta klęczy teraz u stóp Pana Wszechświata. Szczęśliwa jest ta dusza, wyzbyta mąk, strachu, poniżenia. Nagroda ją czeka niewyobrażalnie wielka za to, co uczyniła na ziemi. Mniemam, iż nagroda ta będzie większa od męki Wojciechowej. Bo Pan nasz z nawiązką płaci za wszystko, co dla Niego czynimy. Mniemam takoż, że Adalbert pochylony w karnej modlitwie błaga teraz Bogurodzicę Dziewicę, by nie zostało zaprzepaszczone dzieło jego. By ta krew przelana i ta męka rękami pogan zadana nie poszły na marne, ale by ożywiły ludzi pragnących postępować śladami Wojciechowymi. Otto łkał głośno. Bruno milczał, tylko ścieżka jego postanowień rozszerzyła się i jaśniała wyraźnie. W październiku byli znowu w Akwizgranie. Przebywał tam także legat papieski, a zarazem przełożony klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego w Rzymie, opat Leon. Był to mąż znany i niezmiernie szanowany w całym chrześcijaństwie. Otto także szanował go bardzo, a nawet trochę się bał. Była druga niedziela października. Ciepła, bezwietrzna, srebrna od nitek babiego lata. Otto powiedział, że jest zmęczony i pragnie pojechać do lasów okalających miasto. Pragnie pojechać w małym orszaku z Brunonem i Hezychem, jak jeździli kiedyś w okolice Rawenny. Wyjeżdżali właśnie z miasta, gdy przyłączył się do nich opat Leon. Młody cesarz nie był z tego zadowolony. Mniemał, iż obecność surowego mnicha zepsuje im zabawę. Nie śmiał jednak pokazać po sobie irytacji, ale milczenie w orszaku panowało tak długo, że stało się kłopotliwe. Bruno głowił się, o czym zacząć rozmowę, by nikogo nie urazić. Przebywali właśnie leśny strumień, złote liście z dębów kapały na nich wolno w bezwietrznym powietrzu. Otworzyła się przed jeźdźcami polana wymoszczona rudozielonymi plamami mchów. Środkiem polany wiodła wąziutka ścieżka wydeptana przez ludzi, może przez zwierzęta... Wąska jak ścieżka zbawienia - przemknęło przez myśl Brunonowi i nagle ogarnęło go przypomnienie. - Rok temu - powiedział głośno - Adalbert był z nami w Moguncji. Otto spojrzał na przyjaciela wyraźnie zdziwiony. Odezwał się też opat Leon. - Znałem Adalberta. W dziewięćdziesiątym roku był jednym z braci naszego klasztoru. Otto dał znak ręką, by orszak się zatrzymał. Mówił zdławionym głosem: - Siądźmy na tych mchach, a ty, ojcze opacie, opowiesz nam o Adalbercie. Strumień szemrał cicho, kojąco, owady leniwie odbzykiwały swoje pieśni o ostatnich godzinach życia, a opat Leon prawił zasłuchanym: - Adalberta przysłał do mnie ojciec Nil, święty pustelnik. Rad byłem przybyszowi. On zaś pragnął pokoju i umocnienia swego ducha do walki z szatanem i złymi ludźmi. Przybrał nasz strój benedyktyński, przyjął naszą świętą regułę i rozpoczął nowicjat. I tyle jeno rzec wam mogę, że do spełniania rozkazów przełożonych śpieszył jak na ucztę. A tym radośniej to czynił, im posługa była niższa. Ćwiczył się też we wszystkich dwunastu stopniach pokory przez regułę naszą przepisanych, a do zbliżenia z Bogiem wielce pomocnych. - Był jednak biskupem - powiedział Otto dość oschle. - Ja o tym pamiętam cały czas - odparł opat Leon - ale on sam jakby zapomniał. Stał się mały wśród braci. Pomnę, iż bardzo starannie czyścił kuchnie klasztorne, zmywał miski, biegał po wszystko, co było potrzebne kucharzom. Wyciągał ze studni wiele wiader wody i na własnych barkach przynosił ją rano do cel klasztornych, aby bracia mieli się w czym myć. Zaś w południe i wieczorem przynosił wodę do stołu. Pomnę, iż prosił mnie usilnie o to, tedy nałożyłem na niego taki obowiązek, by rano, w południe i wieczorem usługiwał całemu zgromadzeniu. - Jak mojemu dworowi w Moguncji - mruknął Otto, zaś Bruno zapytał: - Czy te ćwiczenia pokory pomogły zwątlałej duszy Adalberta? Opat Leon milczał przez dłuższą chwilę. - Wnoszę z twojego zapytania, Brunonie - zaczął cicho - że źle i nieudolnie przedstawiłem czyny Bożego męża. Teraz postaram się mój błąd naprawić. Otóż Adalbert dużo czasu poświęcał wtedy na czytanie pobożnych ksiąg, a przede wszystkim Pisma Świętego, co jest zresztą przykazane przez naszą świętą regułę. Zadawał też Adalbert nam, swoim przełożonym, bardzo bystre i trudne pytania. Jakże często zdarzało się tak, że nie zdążyliśmy, po namyśle długim odpowiedzieć, już on sam odpowiedzi znajdował i to trafne, nader trafne. Wcześniej by tego nie potrafił. Przeto, mój synu, stało się dla nas jaśniejsze niż słońce, że natchnienie Boga spływa na brata naszego Adalberta, a także łaska, którą Pan darzy swojego ucznia. I założył Adalbert w przybytku swej duszy fundament głębokiej pokory. Z czterech cnót: roztropności, sprawiedliwości, męstwa i wstrzemięźliwości rozmieszczanych na kształt krzyża utworzył kamienie węgielne. A i to wam jeszcze rzeknę, iż odmawianiu modlitw i świętym czytaniom, oddawał się tym swobodniej, że do jego uszu nie dochodziły i nie przeszkadzały mu żadne sprawy światowe. Nie trapiły go też żadne troski lub niebezpieczeństwa związane z duszpasterstwem. Z ust jego, pomnę, nigdy nie wyszło słowo kłótliwe ani gorzkie szemranie. - Ani złe zdanie o bliźnim - szepnął Otto - zawsze o wszystkich dobrze... Leon skinął głową. Mówił: - Zawsze dobrotliwość, cierpliwość i uległa pokora. Przez pięć lat był w naszym klasztorze i wiedzieliśmy wszyscy, że w gospodzie jego serca zagościł Chrystus jako król koronowany... Zaległo milczenie. Tylko strumień szemrał cichutko, tylko leniwie pobzykiwały ostatnie tej jesieni owady. Otto odezwał się tak cicho, że nie zagłuszył tych odgłosów: - Tu w Akwizgranie założę klasztor pod wezwaniem nowego męczennika. A jak już będę w Rzymie, skłonię papieża, by poczynił kroki... Jednym słowem, by ogłosił Wojciecha świętym. - W tych słusznych staraniach, najjaśniejszy panie, zawsze licz na moją pomoc - odezwał się opat Leon. - Jeżeli papież tylko zechce wysłuchać mojego świadectwa o Wojciechu, chętnie je wypowiem. Wielu też braci z naszego klasztoru potwierdzi, jak doskonałym człowiekiem był Wojciech, jak się wszystkim podobał z miłych obyczajów i jak wszystkich przewyższał głębokością cnót. - Uklęknijmy i pomódlmy się za duszę Wojciechową - szepnął Bruno. Minęło jeszcze wiele godzin, nim opuścili leśną polanę i wrócili do miasta. Tego wieczoru, już przy świetle pochodni, Bruno postawił pierwsze litery na podarowanym przez Ottona pergaminie. Tej nocy przywieziono wieść o buncie Jana Krescencjusza. Bunt Jana Krescencjusza Biskup Bruno nie lubił tego okresu swojego życia. Nawet teraz niechętnie nachylał pamięć ku owym rzymskim latom, spędzonym niby w zaciszu klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego na modlitwach i rozmyślaniach, a tak naprawdę, to jakby w pobliżu bulgocącego i ziejącego krwawym dymem krateru. Do teraz, do tego dnia, kiedy brnął przez śnieżną równinę, by nieść poganom Słowo Boże, nie był pewien, czy dokonał wówczas właściwego wyboru. Może powinien jednak iść krok w krok za Ottonem, nawet przez jego najkrwawsze poczynania, pilnować, ostrzegać, mitygować jego gniew, strzec jego duszy. I tego Bruno nie uczynił. Czy może właśnie należało w lęku o własną duszę skryć się w ciszę klasztoru i tylko od czasu do czasu wysłuchiwać straszliwych wieści przylatujących z Wiecznego Miasta i chronić się przed ich okrucieństwem w modlitwę? I to właśnie Bruno uczynił. Czy tak należało? A może wtedy zbyt mało, zbyt krótko i nie dość gorliwie modlił się za Ottona? Byle jak, czasem bezmyślnie i prędko odmawiał modlitwy. A trzeba było inaczej... Gorąco, błagalnie, nawet natrętnie. Może wtedy opary płynące z rozlanej krwi nie zaczadziłyby mózgu i duszy Ottona. Biskup Bruno z ociąganiem wywołał w pamięci tamten czas. Trudno, bo niechętnie, porządkował fakty, daty, ożywiał dawno niewidziane lub dawno umarłe twarze, aż ułożyło się to wszystko w jeden ciąg wydarzeń, taki trudny do wspominania. Najpierw ta straszna wieść o buncie Jana Krescencjusza. Akwizgran jesienią dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Szybka jazda na południe Strzemię w strzemię z Ottonem. I rozżalenie cesarza, dziecinne, załzawione rozżalenie na Krescencjusza. Ottonowi nie mieściło się w głowie, że człowiek, któremu on, cesarz rzymski, nie szczędził łask ani poufnych rozmów, zwierzeń nawet, wyróżnień rozmaitych, człowiek tak oddany cesarzom, któremu on, Otto, powierzył władzę nad Rzymem, w końcu jednak zdradził. Ośmielił się sponiewierać wspaniałą, przez Boga pobłogosławioną godność cesarza. Otto rozżalał się, ale też coraz bardziej wrzał ze wściekłości. Zaciskał usta tak mocno, że stawały się jedną linią. Bruno nie bronił Krescencjusza. Zresztą wieści przychodzące z Rzymu i jego nie usposabiały łagodnie. Najbardziej jednak lękał się o papieża. Nikt nie potrafił powiedzieć, co się dzieje z Grzegorzem Piątym. Według otrzymanych z Rzymu wiadomości wszystko wyglądało mniej więcej tak: Wkrótce po tym, jak Otto opuścił zeszłego roku Wieczne Miasto, Krescencjusz, sobie tylko znajomymi drogami i sposobami, tajemnie i podle jął podburzać lud rzymski przeciw niemieckiemu papieżowi. Wkrótce też rozwrzeszczane tłumy wyległy na ulice. Ludzie wykrzykiwali, że nie tylko niemieckiego papieża nie chcą, ale także niemieckiego cesarza. Dlaczego to Niemcy mają rządzić potomkami Kwirytów? Czy Rzym nie ma własnych książąt? Możnych, mądrych, uwielbianych przez lud? Ot, choćby tacy Krescencjusze... Patrycjusz Jan Krescencjusz był namiestnikiem, zastępcą cesarza, tu w Rzymie. Został nim jako najgodniejszy. Ale przede wszystkim uważał się za przyjaciela i opiekuna ludu rzymskiego. Tak głosił. Przeto z najwyższą uwagą wysłuchiwał próśb i żądań ulicy. Były mu one najświętszym prawem, Świętszym nawet niż obowiązek wierności wobec cesarza Ottona. A że lud buntował się przeciw niemieckiemu papieżowi, przeto Krescencjusz, korzystając z chwilowej nieobecności Grzegorza Piątego, zamknął przed nim bramy miasta, a na tronie Piotrowym, nie pytając o zgodę biskupów, posadził Jana Filigatosa, Greka z Rossano, arcybiskupa Placencji, który przybrał miano Jana Szesnastego. Takimi wieściami z Rzymu karmił się żal Ottonowy. Jego niedowierzanie, a potem nienawiść tak zapiekła, że już nie było sposobu, by ją rozproszyć, lub choćby pomniejszyć. Tak zaczął się rok pański dziewięćset dziewięćdziesiąty i ósmy. Ósmego lutego przybyli do Rawenny i popasali w niej długo. Otto zatrzymał się w zamku, którego dawniej tak nie lubił, że wolał spać w namiocie. Teraz to nie było ważne. Otto czekał. Czekał najpierw na posłów, których wysłał do Krescencjusza z żądaniem wyjaśnień. Czekał też na wiernego Ekkeharda, któremu kazał ciągnąć za sobą do Italii. Żęlazne ciężkozbrojne hufce grafa Miśni przebywały właśnie z trudem przełęcz Brenner. Otto czekał. Tego lutowego wieczoru przechadzał się z Brunonem zamkowymi krużgankami, rozmawiając o rzeczach najobojętniejszych. Głos Ottona był spokojny, nic nie zdradzało zniecierpliwienia, które w nim wrzało. Bruno zaniepokoił się tym zimnym, zaciętym opanowaniem. Podjął temat, o którym mniemał, że przebije skorupę nienawiści i mściwych planów. - Czy wiesz, Ottonie, że wczoraj przybyło do Rawenny poselstwo z Polski? - Wiem. Romuald przypomina mi o tym od rana. Ale nie mam czasu na rozmowę z nimi. Nie chcę rozmawiać. Teraz po prostu nie chcę - powiedział to spokojnie, ale stanowczo. Romuald... Strach, jak to imię niemile zabrzmiało w uszach Brunona. Postanowił jednak mówić dalej. - Na czele poselstwa stoi Gaudenty, brat Adalberta. Rozmawiałem z nim przez całą noc. Opowiadał mi o wyprawie do Prusów. Prawdziwie męczeńską śmiercią zginął Adalbert. - Och, Adalbert - Otto uśmiechnął się zdawkowo, jak do dawna już zatartego w pamięci, nieważnego wspomnienia. - Nie będziemy teraz o nim mówić. Natomiast wyjaśnię ci, Brunonie, dlaczego tu czekam na Ekkeharda. Oto nie chce się pokazać mojemu wiernemu ludowi rzymskiemu jako władca młody, słaby, bezradny, zależny od intryg jakiegoś tam buntownika Jana Krescencjusza. Kiedy zaś Forum Romanum rozegrzmi od kroków moich Franków i Sasów, wtedy lud rzymski zrozumie, kto jest władcą Wiecznego Miasta. A zdrajcy poniosą zasłużoną karę. I niech nikt nie próbuje łagodzić mojego gniewu. - Zakończył groźnie, nie podnosząc głosu. Bruno po raz pierwszy, odkąd go poznał, poczuł swoją bezradność. Drogę zastąpił im Wolfar. Skrzyżował ręce na piersiach, skłonił się nisko. Tylko jego odważyli się dworzanie przysłać do cesarza z okropną wieścią, że Krescencjusz nie tylko uwięził posłów cesarskich, ale jeszcze śmieje się urągliwie z tej władzy Ottona nad Wiecznym Miastem i nad Rzymianami. Otto uczynił smukłą dłonią ruch pełen lekceważenia: - Niczego innego się nie spodziewałem - powiedział obojętnie i rozkazał Wolfarowi, by bezwzględnie obudzono go, jeżeli zdarzy się coś ważnego. Potem udał się do swoich komnat. Bruno poczuł ukłucie zazdrości. Więc to tak? Cesarz z nim nie chciał rozmawiać. Nawet o Adalbercie nie chciał. A teraz siedzi z mnichem Romualdem i rozmawia lub, co gorsza, słucha. Ostatnio Otto najczęściej i najchętniej przebywał z mnichem Romualdem. Parę dni temu niemal siłą wyciągnął go z błotnych kęp między rozlewiskami Padu, gdzie Romuald miał pustelnię. Dziwny był to człek. Pochodził z rodu książąt Rawenny, a został mnichem, chcąc odpokutować zabójstwo w pojedynku, jakie popełnił jego ojciec, książę Sergiusz Honesti. Wkrótce też został Romuald pustelnikiem tak świętym, że zaczęto o nim mówić. Zdaniem Brunona zbyt dużo. Romuald głosił, że choćby ludzie najciężej umartwiali swoje ciało, przecież i tak będzie za mało na przebłaganie gniewu Bożego. Bruno aż drgnął rażony przykrą myślą, że w tej chwili właśnie Romuald sączy w uszy, w umysł, w duszę cesarza swoje nauki o marnościach tego świata, o konieczności zrezygnowania z bogactw, z przyjemności, o konieczności pokuty, o tym, że ciągle i ciągle trzeba korzyć się przed Bogiem, wiedząc, że wszystko będzie za mało. Zaiste dziwnym człowiekiem był Romuald. Niby mąż oddany kontemplacji, prawdziwy sługa Boży, a przecież, jakby umyślnie starał się nie podobać ludziom. Ileż on tu, w Rawennie już zebrał obelg, szyderstw, uwłaczających gadań ludzkich. Czyżby mniemał Romuald, że tak postępując zdoła ustrzec się od grzechu? Nagle tknęła Brunona niemiła myśl. Zazdrości Romualdowi. Dotychczas on, Bruno, był tym, któremu cesarz zwierzał się z najtajniejszych zamysłów. Dziś jest Romuald. I oto szatan skorzystał z chwili słabości i posiał zazdrość w sercu Brunona. Pośpiesznym krokiem podążył młody kapłan do kaplicy. Zapragnął zanurzyć się w modlitwie, oczyścić z uczucia, które jego samego poniżało najbardziej. Zbliżała się północ. Bruno kończył właśnie modlitwy, gdy usłyszał pod drzwiami kaplicy niespokojne szepty i jeden głos żądający ostro obudzenia cesarza. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna ten głos. Otworzył drzwi i zobaczył papieża. Grzegorz Piąty był w szatach, które niczym nie wskazywały na jego dostojeństwo. Twarz miał aż szarą ze zmęczenia i troski. Nim Bruno zdążył powitać przybyłego, podszedł Wolfar. - Jego cesarska wysokość prosi papieża - powiedział. Grzegorz Piąty tylko skinął Brunonowi głową i poszedł za pokojowcem. - Chcą porozmawiać bez świadków - pomyślał Bruno, ale w jego sercu nie było już miejsca na zazdrość. Nad ranem znowu niepokojono cesarza. Nadciągnął graf Ekkehard ze swoimi zastępami. Otto dał wojsku jeden dzień na oporządzenie koni, uzbrojenia i jedną noc na odpoczynek. Rankiem wysłał posłów, tym razem do Jana Filigatosa. Żądał, aby dawny biskup Placencji wyjechał mu na spotkanie. Nie czekając już odpowiedzi ruszyli na Rzym: Romuald zostawał w Rawennie. Otto obdarował go opactwem Classis w pobliżu miasta. Zaś Gaudenty powiedział Brunonowi, że najchętniej jechałby w jego towarzystwie. Bruno przystał na to z radością. Ruszyli tedy całą potęgą na Rzym. Już w drodze Otto otrzymał wiadomość o samozwańczym papieżu. Jan Filigatos dowiedziawszy się, że tuż za posłami kroczą żelazne hufce niemieckich i frankońskich wojowników cesarza, uciekł i skrył się w bezpiecznym dla siebie miejscu. Dwudziestego drugiego lutego stanęli w Rzymie. I rozebrzmiało Forum Romanum od kroków zbrojnych żołnierzy. Zadudniły od stąpań ciężko okutych rumaków marmurowe ulice Wiecznego Miasta. I ucichły wrogie wrzaski ludu rzymskiego przeciw niemieckiemu papieżowi i niemieckiemu cesarzowi. Nawet spojrzenia nie były nienawistne. Zresztą Otto sypał łaskami. Bardzo chciał, by go uznano tu za swego, za Rzymianina, prawego władcę Wiecznego Miasta. Tylko jawnych stronników Krescencjusza kazał więzić i torturami wydobywał z nich wiadomość o niewiernym patrycjuszu i samozwańczym papieżu: znowu zamieszkał w pałacu na Awentynie. Pierwszym rozkazem, jaki wydał, było polecenie odnalezienia Jana Filigatosa. Nie szukania, a odnalezienia. Papież Grzegorz Piąty wrócił do pałacu Laterańskiego i na własną rękę wszczął poszukiwania Jana Szesnastego. Tymczasem w pałacu na Awentynie bawiono się wesoło i bezustannie. Zdawać się mogło, że cesarz i jego dworzanie pragną powetować sobie wszystkie trudy i dotychczasowe niepowodzenia. Kończyła się uczta, zaczynała się przejażdżka po mieście lub za miasto w hucznej i strojnej kawalkadzie. W czasie uczt za stołami spoczywali pospołu rycerze niemieccy i frankońscy, przemieszani z patrycjuszami rzymskimi, wyzbyci teraz uczucia niższości. Przyszli przecież do Rzymu jako zwycięzcy: Na równi z Rzymianami byli teraz panami Wiecznego Miasta. Patrycjusze też jakby wyzbyli się dumy i nieprzystępności. Gościli zwycięzców. Bezpieczniej było okazywać życzliwość niż pogardę. Bawiono się tedy ochoczo i, zda się, bez końca. Bruno z Kwerfurtu towarzyszył wszędzie cesarzowi na jego wyraźny rozkaz. Potem już dla własnej przyjemności. Spodobała mu się beztroska wesołość i to, że był zaufanym dworzaninem cesarza. Otto często się do niego zwracał, pytał o zdanie i Brunonowi zaczęło sprawiać przyjemność, że wszystkie głosy milkną, gdy on zaczyna mówić. Albo że obecni słuchają z uwagą, usłużnie śmieją się z dowcipów. A te pochlebne szepty? Również kobiece? Wśród których określenie "piękny Bruno"powtarzało się tak często. Wszystko to dawało radość, poczucie siły, zrozumienie własnej ważności. Tego dnia opuścił salę, w której ucztowano, dość wcześnie i wcale nie ukradkiem. Przeciwnie, chciał, by wiele oczu widziało jego wyjście. A uczynił tak dlatego, że ze zbyt małą uwagą słuchano jego wypowiedzi o Eneidzie Wergiliusza. Wyszedł i już nie wrócił do ucztujących, choć Otto dwa razy przysyłał po niego pazia. W nocy przyśniła mu się równina. Znowu stał na skraju i chciał postąpić w jej rozległość, ale nie mógł. Od równiny wiał silny wiatr uniemożliwiający postawienie tego pierwszego kroku. I głos potężny, podobny do grzmotu, ale przecież bardzo ludzki, krzyczał z oddali, by Bruno nie szedł. On chciał iść i chciał się przeżegnać. Szeroko, zamaszyście położyć na sobie znak Krzyża Świętego. Ale nie mógł podnieść ręki. Nie miał siły. Wtedy usłyszał chichot, drwiący śmieszek pełzający nisko przy ziemi, tak rozedrgany złą radością, że Bruno poczuł dreszcz grozy na plecach. Ocknął się. Była godzina przedświtu. Nad Wiecznym Miastem szalała wiosenna burza. Wiatr wył w szparach, chichotał urągliwie, a błyskawice słały to niepokojące światło, w którym wszystko wygląda inaczej niż zazwyczaj. Bruno wyszedł na krużganek. Wystawił twarz na wiatr, na deszcz i w świetle błyskawic jął się przyglądać samemu sobie: Brunonowi z Kwerfurtu ostatnich dni. Więc aż tak daleko odszedł od dawnych zamiarów, od marzeń, których spełnienia tak natrętnie wybłagiwał u Boga. Kimże się stał? Bruno z Kwerfurtu, dworak, piękny Bruno, gładki, uczony kapelan cesarski, ozdoba uczt w pałacu na Awentynie. Do tego doszedł. Gdzieś w głębi duszy budziła się nadzieja, nieśmiały protest, chęć obrony. Przecież wszyscy mówią, że to wielkie szczęście ta obecność Brunonowa przy Ottonie. Młody władca liczy się ze swym kapelanem. Bruno w oczy mówi mu rzeczy, których nikt inny powiedzieć by nie śmiał. Łagodzi obyczaje rozbrykanego chłopca w cesarskiej koronie. Tak, ale czy Bruno potrafi wpłynąć na to, by cesarz powściągnął gniew? Przestał snuć plany krwawej zemsty na Krescencjuszu i Filigatosie? Tego Bruno nie potrafi. Nawet nie próbuje. Tak jak nie próbuje, nie śmie, prosić Boga o pomoc. Stał na tym krużganku aż do białego dnia, aż do ucichnięcia burzy. Mocował się z własnymi myślami. Rano przyszły wieści, że patrycjusz Jan Krescencjusz obwarował się w wieży Leona i zamierza się bronić. Przysłał obelżywy list Ottonowi. Jeżeli niemiecki cesarz chce go dostać, to tylko siłą. Żywcem i dobrowolnie patrycjusz rzymski nie podda się barbarzyńcy zza Alp. Otto szalał z wściekłości. Wszelkie perswazje czy rady uciszał odpychającym gestem ręki i mocno zaciskał usta. Snuł ciągle nowe plany zemsty. Był początek marca, jego ósmy dzień, gdy ujęto Jana Filigatosa. Torturami wymuszono na jednym z więźniów wydanie kryjówki samozwańczego papieża. Bruno był obecny, gdy przyprowadzono Filigatosa przed oblicze cesarskie. Widział to. Cesarz siedział w majestacie otoczony swymi najbliższymi dworzanami. Obok tronu stał Grzegorz Piąty. Oczy Ottona pałały nienawiścią, żądzą zemsty. Tym razem nie potrafił, czy może nie chciał się opanować. Napawał się trwogą pojmanego wroga. Nie szczędził mu najplugawszych obelg, wśród których słowo "zdrajca" powtarzało się najczęściej, ale też było najłagodniejsze. Potem z prawdziwą lubością jął opowiadać, jaką oto karę otrzyma arcybiskup Placencji za to, że świętokradczą ręką sięgnął po tiarę papieską, własną tylko i Jana Krescencjusza chwałę mając na względzie, a nie chwałę Kościoła Chrystusowego. Przeto papież samozwańczy, zdrajca, zostanie zaprowadzony do lochu i pozbawiony języka, oczu i nosa. Nie tak od razu. Powoli to wszystko będzie czynione. Jan Filigatos wyciągnął błagalnie ręce. Otworzył usta, chciał prosić, może krzyczeć, ale Otto uczynił niecierpliwy gest i straż porwała nieszczęsnego arcybiskupa Placencji. Bruno powiódł spojrzeniem po obecnych. Papież był zamyślony. Otto najobojętniej bawił się frędzlą zdobiącą jego szaty. Półobrócony ku oknu Gerbert zdawał się nie chcieć patrzeć na to, co tu się działo, ale przecież nie protestował. Twarze niemieckich wielmożów pałały radością, podziwem, nawet triumfem. Twarze Rzymian nie wyrażały nic. Gładzony marmur. Bruno powolnym krokiem jął zmierzać ku wyjściu. - Brunonie z Kwerfurtu - usłyszał ni to prośbę, ni rozkaz - przynieś mi, proszę, księgę, którą czytaliśmy dziś rano. Bruno odwrócił się, skłonił przed majestatem, potrząsnął przecząco głową. Powiedział: - Nie przyniosę Wasza Cesarska Wieczność. Od tej chwili już nie jestem dworzaninem cesarskim. Obecni znieruchomieli. Otto nie nawykł do takiej zuchwałości. Mogło się stać wszystko. Jakoż zbiegł z tronu. Długimi susami dopadł Brunona. Położył mu obie ręce na ramionach. Byli jednego wzrostu i Bruno miał tę twarz nadąsanej dziewczynki tuż przed oczami. - Odchodzisz? - Pytanie brzmiało czystym niedowierzaniem. Bruno skinął głową. - Zabieram Hezycha i odchodzę. - Przecież nie możesz - zaczął Otto błagalnie, ale zaraz wyprostował się dumnie. Powiedział: - Chcesz wymóc, bym zmienił wyrok na Filigatosa. Nie zmienię. Ty nic nie wiesz, nic nie rozumiesz... - Niczego nie chcę wymóc. Niczego... Chcę tylko odejść. - A widząc, że cesarz otwiera usta, że zaraz zacznie krzyczeć, powiedział spokojnie: - Nie odchodzę daleko, Ottonie. Twój dwór, panie, jest wspaniałym miejscem. Są tu wspaniali ludzie i dzieją się wspaniałe rzeczy. Ale ja muszę udać się tam, gdzie mógłbym w spokoju całkowitym zasiąść do opisywania życia naszego zamęczonego przyjaciela Wojciecha-Adalberta. Cesarz milczał, choć Bruno zrobił przerwę w swojej wypowiedzi. Dworzanie trwali nieporuszenie. Aluzja do tortur była wystarczająco wyraźna, by wywołać burzę. Otto jednak powiedział tonem rezygnacji i zawodu: - Odchodzisz... - Przyjdziesz do mnie, ile razy zechcesz, Ottonie - zapewnił Bruno. - Będę cię oczekiwał jak najmilszego gościa. - Dokąd odchodzisz? - zapytał Otto szeptem, już bez protestu. Stojąc w drzwiach Bruno wyjaśnił: - Będę teraz w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego. W klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego Pierwsze dni to było odpychanie od siebie świata pozostawionego za furtą, zrywanie więzów i uporczywe, męczące wyrzucanie wspomnień z myśli, ze snów, zniecierpliwienia z gestów, ostrości ze spojrzenia. Nie było łatwe przeobrażanie się ulubionego cesarskiego dworzanina w pokornego mnicha. Ale skoro już postanowił odbyć nowicjat, wykonywał wszystko, co mu nakazywano, starannie i z pokorą największą, na jaką go było stać. Regułę benedyktyńską oparto na głębokiej znajomości natury ludzkiej. Zaiste, niezwykle mądrym i przez Boga oświeconym człowiekiem był jej twórca, święty Benedykt z Nursji. Regułę zresztą też nazywano świętą. Życie podług niej, spokojne, uporządkowane, owe modlitwy siedem razy dziennie, praca, stały kontakt z księgami i niepozorność wśród braci, stały się Brunonowi jakby cudownym lekiem dla duszy, która (to przecie rozumiał) już zaczynała chorować. Miał teraz dość czasu na powtórne przebycie myślą wszystkiego, co zdarzyło się od dnia, w którym Otto wyrwał go ze szkoły w Magdeburgu. I ogarnęło go zdumienie, nie wierzył, że on, Bruno z Kwerfurtu, był uczestnikiem, a nawet współbohaterem tak niezwykłych wydarzeń. Stopniowo coraz niechętniej wracał do nich myślami. Chciał, by tamto życie stało mu się obce, jakby je przeżywał ktoś inny. Tylko dwóch ludzi wspominał jeszcze z drżeniem serca: cesarza Ottona i Wojciecha. W klasztorze wielu braci pamiętało i wspominało Wojciecha. Bruno, w godzinach przez regułę na to przeznaczonych, rozmawiał z nimi i dowiadywał się wiele. Dobry i słabowity brat Jan opowiadał o tym, jak serdecznie Wojciech troszczył się o niego w czasie choroby. Prostoduszny Stratus, istny anioł na ziemi, nie mógł pojąć, jak ktokolwiek, nawet ci dzicy Prusowie, mogli zabić człowieka tak dobrego. Jan Kanapariusz, potomek rzymskiej arystokracji, mądry w sprawach Bożych, cichym głosem wychwalał niezwykłą skromność zmarłego. On, Jan Kanapariusz, przez całe pięć lat obcowania z bratem Adalbertem, nie miał pojęcia, że przed przybyciem do klasztoru Adalbert był biskupem. Małomówny, zawsze skupiony brat Teodor, opowiedział Brunonowi pewnej niedzieli o zdarzeniu, które na własne oczy oglądał. Mówił powoli, starannie dobierając słowa: - Przyszła do klasztoru pewna niewiasta pochodząca z możnej rzymskiej rodziny. Chciała modlitwą uprosić sobie wyleczenie z choroby. Ta kobieta prawie wcale jeść nie mogła. Wychudła była i tak blada, że spotkawszy ją nocą przysiągłbyś, bracie Brunonie, iżeś śmierć spotkał. Długo nieszczęsna modliła się w naszej kaplicy. A kiedy już wychodziła, Adalbert wziął kawał chleba, pobłogosławił i podał jej. Ona się zawahała. Powiedziała, że od tego pokarmu zupełnie już odwykła. Ale ja, którym był zdarzeniu temu przytomny, rzekłem, iżby jadła, co mąż Boży pobłogosławił. Nabrała jakoś pewności i skosztowała trochę. Od tego dnia zaczęła jeść chleb tak nieodzowny dla wszystkich, którzy chcą żyć. Był także w klasztorze brat Leon, przepięknie śpiewający psalmy i zawsze gotów mówić o Bogu. Ten znów wszystek swój wolny czas spędzał na modlitwie za Bolesława. Błagał, aby Przedwieczne Miłosierdzie stokrotnie wynagrodziło polskiemu księciu i przyjaźń, jaką otoczył brata Adalberta, i miłość, z jaką na wagę złota wykupił święte truchło męczennika, aby je uczcić. Najwięcej jednak wiadomości dostarczał Brunonowi Gaudenty. Brat Wojciecha także przebywał w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego i czekał sposobnej chwili, by przekazać Ottonowi posłanie od polskiego Bolesława. Na razie cesarz nie chciał o tym rozmawiać, więc Gaudenty spędzał czas w klasztorze na modlitwie i wspominaniu zamęczonego brata. Jego nie trzeba było wyciągać na rozmowy. Sam mówił. Świadectwami Gaudentego i pozostałych braci Bruno skrzętnie zapisywał karty Ottonowego pergaminu. Była noc przed świętem Zmartwychwstania Pańskiego. Bruno właśnie wrócił z długich nocnych modłów. Księżyc lał blade światło do celi. Bruno przysunął pulpit bliżej okna, rozłożył pergamin i prostym, wyraźnym, trochę z gotycka kanciastym pismem jął spisywać wszystko, co ostatnimi dniami opowiadano mu o Wojciechu. Nagle blada poświata sczerwieniała, stała się jaśniejsza, Bruno podniósł głowę. Nad śpiącym miastem wisiała łuna. Z daleka niósł się Tybrem gwar, jakby wrzawa bojowa. Niby zwyczajne były te odgłosy teraz w Rzymie, a przecież przerażone myśli Brunona pomknęły ku temu, którego w tym mieście miłował najgoręcej. Nie spał do rana, modlił się i odganiał z wyobraźni natrętnie go nawiedzający obraz skrwawionego ciała cesarza Ottona. O świcie dzwony ze wszystkich kościołów Rzymu oznajmiły, że zmartwychwstał Pan. W klasztorze odprawiono uroczystą mszę. Ledwie przebrzmiały dźwięki ostatnich pieśni, gdy dało się słyszeć gwałtowne kołatanie do furty. Wszedł cesarz Otto. Na widok opata Leona zdjął z głowy bojowy szyszak. Ale nie odezwał się ani słowem. Jego ogromne oczy w czerwonych obwódkach zmęczenia niespokojnie szukały kogoś wśród stojących na podwórcu braci. Wreszcie spostrzegł Brunona. Szedł ku niemu, odsuwając po drodze innych. Zapytał bez wstępów: - Słyszałeś tej nocy? - Słyszałem. - Ujęliśmy Krescencjusza. Daremnie bronił się w wieży Leona. Och, jakiż jestem zmęczony, ale rad, niezmiernie rad, że ujęliśmy zdrajcę... Zakrył dłonią usta, a po chwili powiedział, podnosząc dumnie głowę: - Patrycjusz Jan Krescencjusz wytłumaczył się przed majestatem. I uzyskał przebaczenie. Nagle zmienił ton na normalny. Teraz szeptał pośpiesznie odciągając Brunona w kąt podwórca. - Tak, Brunonie, przebaczyłem mu. Wymusił to na mnie papież. Powiedział, że dość było męki tamtego... Filigatosa. I dlatego też, że jest dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Że odbyłem spowiedź. Że Pan nasz Jezus Chrystus kazał miłować nieprzyjaciół, walczyć z nienawiścią, którą się do nich odczuwa. Papież powiedział, że Krescencjusza trzeba mieć na oku, ale go nie zabijać. Więc przebaczyłem. I jest wolny. Pewnie już wrócił do domu. I po chwili ciche, trwożne pytanie: - A ty wrócisz do mnie, Brunonie? Bruno poczuł ból w sercu. Nie chciał ranić. Więc tylko ujął okutą w zbroję rękę cesarza i powiedział z uśmiechem: - Świątobliwy opat Leon i my wszyscy bracia zasiadamy zaraz do świątecznego stołu. Czy zechcesz być gościem naszego zgromadzenia, Ottonie? - Nie wrócisz - domyślił się żałośnie cesarz - ale ja jeszcze do ciebie przyjdę. Powiódł spojrzeniem po obecnych, skłonił się przed opatem Leonem. Powiedział: - Nie mogę być waszym gościem, ojcze. Pójdę teraz spać. Przebaczyłem wrogowi, mam czyste sumienie, będę miał i sen spokojny. Zmęczonym krokiem, z pochyloną głową skierował się ku furcie. Łzy zniekształciły Brunonowi obraz wychodzącego. Nie była to radosna Wielkanoc. Bruno śpiewał wraz z braćmi pieśni pełne wesela, ale przecież czuł w sercu jakiś żal z powodu dziecięcego zasmucenia w oczach Ottona i że odszedł taki zmęczony, bezradny. Jeszcze tego popołudnia poprosił Gaudentego, by mu powiedział Ojcze nasz po czesku. Gaudenty zgodził się chętnie. Mówił powoli, z przejęciem. Bruno słuchał. Jakże to było odmienne! Brzmiało zupełnie inaczej, niż dobrze znane Pater noster lub odmawiane w dzieciństwie Vater unser* (*Ojcze nasz). Ale powiedział przecie Pan nasz Jezus Chrystus "Idźcie i nauczajcie wszystkie narody ziemi". Wszystkie. I niechaj potem modlą się nawet takimi dziwnymi językami, które brzmią w germańskim uchu jak pieszczotliwa gadanina dziecka. Potem jeszcze pomyślał, że tym językiem modlił się Wojciech. Zaraz po świętach zaczął dodatkowo ćwiczyć się w muzyce zaniedbywanej od magdeburskich czasów. Brat Leon, sam przepięknie śpiewający, namówił go do wspólnego śpiewania psalmów, co też czynili, ilekroć czas pozwalał. Po tej też Wielkanocy Bruno zauważył, że opat Leon traktuje go odmiennie niż pozostałych braci. Bruno miał więcej czasu, mniej obowiązków i przypisanych regułą prac. Jakby był gościem, a nie członkiem zgromadzenia. Czyżby opat Leon mniemał, że ulubieniec cesarski nie potrafi być dobrym zakonnikiem? Ta myśl dręczyła Brunona tak bardzo, że przy pierwszej sposobności wręcz zapytał opata. Mądre oczy Leona spoczęły na twarzy młodego z uwagą i życzliwością. Powiedział: - Tak, mój synu, nie wierzę, byś został kiedykolwiek dobrym zakonnikiem. Czekaj, czekaj, jeszcze nic nie mów. Nie mam ci nic do zarzucenia. Widzisz... Pewnie stałbyś się pobożnym, pełnym prawdziwej pokory mnichem, ascetą trawiącym życie na modlitwie, umartwieniach i postach. A kto wie? Maże nawet stałbyś się świętym pustelnikiem. Wszystko to byłoby możliwe przy twojej szlachetnej naturze... Tak, tak, nie przesłyszałeś się... Powiedziałem, synu, "przy twojej szlachetnej naturze". Otóż przy niej właśnie i przy bystrym rozumie wszystko byłoby możliwe, gdyby na twojej drodze nie stanął Otto. Teraz już jesteś zarażony. - Zarażony?! - niemal zakrzyknął Bruno. - Wiedziałem, że cię to zdziwi - odparł opat Leon - dlatego nie zaczynałem pierwszy tej rozmowy. Tak, synu, jesteś zarażony. Będziesz, jak Otto, zawsze dążył do czynienia świata lepszym. - Czy to coś złego? - zdumiał się Bruno. - Nie, nie - roześmiał się nagle opat Leon - to nic złego. Właściwie wszyscy powinniśmy czynić starania około poprawy świata. Ale może nie tak prędko i nie koniecznie na własną modłę. Może najpierw należy rozejrzeć się wokół siebie i policzyć chociażby te trupy, które się pozostawiło po obu stronach swojej drogi. - Trupy? - Nie bierz tego tak dosłownie, synu. Chyba znowu popełniłem błąd wobec ciebie, za wcześnie powiedziałem ci o moich spostrzeżeniach. Bo widzisz, synu, ty wrócisz do Ottona. - Przecież prosił, bym wrócił, a ja nie zgodziłem się. Zostałem w klasztorze. - Duchem i myślą zawsze będziesz do niego wracał. Zawsze w końcu uczynisz tak, jak będzie chciał Otto. - Ale przecież!... - zaczął Bruno porywczo. Usłyszał spokojne słowa: - Poczekaj, synu. Więcej cierpliwości. Nie przekonuję cię, że na pewno tak będzie, tylko zwierzam ci się z moich myśli. A teraz posłuchaj. Tu w klasztorze rzadko rozmawiamy o wieściach, które przychodzą stamtąd, zza muru. Tobie jednak powiem. Bruno spojrzał uderzony smutkiem w głosie opata. Leon mówił: - Niedługo trwała łaska. Trudno dociec, czym znowu zasłużył Krescencjusz na tak straszliwy gniew cesarza. Jedni powiadają, że to z namowy Gerberta. Inni znów plotą, że wszystko przez żonę Krescencjusza, niewiastę wcale już niemłodą, ale urody tak przecudnej, że Otto ujrzawszy ją zapałał ogniem nieczystym i uczynił z niej swoją nałożnicę. - A Krescencjusz? - zawołał Bruno. - Krescencjusz zbiegł. Skrył się tym razem w dawnym zamku Teodoryka. To sroga warownia. Nie podda się tak łatwo jak wieża Leona. Ponoć Krescencjusz zgromadził tam niemało swoich zwolenników, a takoż broń i żywność. Ponoć nie zamierza się poddać. - Tak, w to wierzę. To jest podobne do Krescencjusza. Ale w te plotki o jego żonie, ja... przecież to jest, ojcze, niemożliwe - zakończył stanowczo. - Wiem, miłujesz Ottona, synu - opat posmutniał - z tym większym bólem powiem ci, że cesarz ciągle pokazuje się z tą niewiastą, bezwstydnie jeździ z nią po Rzymie, a dla nikogo z dworzan nie jest tajemnicą, że często nawiedza ją w sypialni. Bruno opuścił głowę, ręce złożył na krzyż, dłonie wsunął w rękawy habitu. Pochylony, jakby pod ciężarem usłyszanych wiadomości, wyszedł z celi opata. Myśli jego były gorzkie: Więc takimi sprawami trudzi się młody cesarz? Tak postępuje jego umiłowany Otto... Otto Imperator. Otto Imperator Zaraz po świętach Wielkiej nocy cesarz zaczął przygotowywać sprzęt wojenny. A gdy minęła niedziela przewodnia nakazał margrabiemu Ekkehardowi uderzyć na zamek Teodoryka. Rzymianie patrzyli ze zgrozą, jak Ekkehard szturmował dniem i nocą potężną warownię, która w poprzednim tysiącleciu została wybudowana na mauzoleum cesarza Hadriana. Krescencjusz bronił się dzielnie i odpierał ataki niemieckich wojowników. Aliści po kilku dniach bezowocnych prób Ekkehard kazał obstawić warownię wysokimi machinami oblężniczymi. Szturmował zamek Teodoryka, odstępował, znowu szturmował. Nie minęło od świąt jeszcze dwadzieścia dni, gdy nad ranem zakołatał do furty klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego dziwny człowiek. Twarz skrywał w kapturze widać oderwanym od mniszego habitu, a na zbroję popękaną i pogiętą miał narzucony wór pokutny przewiązany powrozem. Człowiek płakał i nie potrafił powiedzieć, po co przychodzi. Zaraz też zaprowadzono go do opata Leona. Ten po chwili kazał wezwać starszych zgromadzenia, a także Gaudentego i Brunona. Bruno spojrzał na odsłoniętą teraz twarz przybyłego i drgnął. Poznał Tammona, jednego z grafów-dowódców w Ottonowym wojsku. Dziwił go zgnębiony, nieszczęśliwy wygląd tego zuchwałego i tak zwykle pewnego siebie mężczyzny. Usłyszał, że opat Leon łagodnie, ale stanowczo, nakłania Tammona, by mówił, by wszystko po kolei opowiedział obecnym tu świątobliwym braciom. Będzie mu wtedy lżej. Urywanymi zdaniami i z trudem Tammon zaczął mówić: Szturmowali ten przeklęty zamek Teodoryka, ile dni, to nie zliczyć. Także nocami. Bezustannie. I nareszcie, w samym środku nocy któryś z Krescencjuszowych dał znak, że chcą gadać. Chcą układów. Ottonowi przyjęli to z radością. Bo też nużące było zdobywanie kamienno-marmurowego grobowca. Ekkehard posłał zaraz do cesarza z pytaniem, czy mogą paktować. Jego właśnie posłał, Tammona. Tammo długo czekał, nim Otto wyszedł z sypialni. Była przecie noc. Oczy cesarzowi błysnęły, gdy usłyszał nowinę. Kazał sobie podać szaty i przyprowadzić konia. Krzyczał, śmiał się. Sam pojechał pod zamek Teodoryka. Ekkehard pytał, jak rozmawiać z oblężonymi, na jakie godzić się warunki. Otto zaś, że mogą obiecywać wszystko. Wszystko, czego oblężeni zażądają, byle tylko dostać Krescencjusza żywego. I znowu Tammo został wysłany na owe rozmowy. Krescencjuszowi nie mieli już ani co jeść, ani czym się bronić. Musieli się poddać. Ale chcieli sobie wytargować możliwie najlepsze warunki. Patrycjusz Jan Krescencjusz - dla siebie samego żądał, by Tammo imieniem cesarza zaprzysiągł mu bezpieczeństwo. I Tammo przysiągł. W tej twierdzy, gdzie zda się nie został cały ani jeden człowiek, ani jeden sprzęt (tak okrutne były szturmy grafa Ekkeharda) przysięgał Tammo, że Jan Krescencjusz nie będzie ani zabity, ani torturowany... Na Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa Tammo przysięgał. Czy wiedział, że krzywoprzysięga? Właściwie nie wiedział, a powinien był wiedzieć. Powinien się domyśleć z tego błysku w oczach, z tonu, jakim cesarz powiedział, że chce mieć Krescencjusza żywego, powinien się domyśleć. A on poprzysiągł. Na rany Pana naszego Jezusa Chrystusa poprzysiągł Krescencjuszowi bezpieczeństwo. I nie dotrzymał. Czy nie mógł? Mógł przecież powiedzieć choć słowo, choć ruch jaki uczynić, gdy Otto wykrzykiwał ten swój straszliwy wyrok. - Wyrok? - zdziwił się opat Leon. - Tak, ojcze, tak - głos Tammona brzmiał rozpaczą - cesarz kazał ściąć głowę Krescencjuszowi i powiesić go za nogi. Podobnie kazał uczynić z kilkoma najbliższymi dworzanami Krescencjusza. Patrzyłem na to wszystko i oczom własnym trudno mi było uwierzyć. Nie rozumiałem, co do mnie mówią. A jeszcze Krescencjusz... spojrzał na mnie. Byłem chyba ostatnim człowiekiem, na którego on... O Boże... Tammo ukrył twarz w mniszym kapturze, który przez cały czas opowiadania miął niecierpliwie w rękach. Drżał na całym ciele. - I cóż, synu? - zabrzmiał głos opata Leona. - Ileż było w tym spojrzeniu pogardy - westchnął Tammo i nagle zakrzyknął: - Nie, nie! Mylę się! Powiedziałem nieprawdę. Ostatnim człowiekiem, na którego pan Krescencjusz spojrzał, był cesarz. Tak, nasz umiłowany Otto Trzeci. Imperator Otto. I to jeno wam powiem, czcigodni ojcowie, że chyba tylko potępieniec do samego dna piekieł przykuty może patrzeć z taką nienawiścią. A cesarz - głos Tammona przycichł w przerażeniu - cesarz nie spuścił oczu. Z kąta rozległo się ciche łkanie. Tak bardzo rozrywało piersi, że nie sposób było je przytaić. Płakał Bruno z Kwerfurtu. - Czego chcesz od naszego zgromadzenia, synu - zapytał opat Tammona. - Chcę odpokutować moje krzywoprzysięstwo. - Zatem zostań wśród nas - powiedział Leon. Ten dzień przybycia Tammona do klasztoru stał się dla Brunona szczególnie pamiętny. Nie tylko dlatego, że odtąd oni dwaj, dawni dworzanie cesarscy, złączyli się w klasztorze wspólną modlitwą za Ottona, ale też tego dnia po wysłuchaniu nowin Tammona po raz pierwszy naszły Brunona wątpliwości, czy dobrze uczynił opuszczając dwór cesarski. Całą noc po tym dniu następującą przeklęczał w kaplicy nicując własne sumienie, czy słusznie uczynił... Zadawał sobie ciągle od nowa tylko kilka pytań: czy zdołałby powstrzymać Ottona od zamordowania Filigatosa i Krescencjusza? Czy zniweczyłby wpływ tej kobiety, skoro nie mógł tego uczynić sam mędrzec Gerbert? Odpowiedź była tylko jedna: nie. Na pewno nie. Czy tedy słusznie uczynił opuszczając cesarza? Ale na to już nie mógł odpowiedzieć. Nie przypuszczał pewnie, że nigdy nie odpowie. Już świtało, kiedy po długim mocowaniu się z własnym sumieniem Bruno postanowił, że nie będzie nasłuchiwał wieści zza muru. Pozostanie obojętny na wszystko, co się dzieje w Wiecznym Mieście. Tylko modlitwą będzie się starał strzec Ottona przed niebezpieczeństwami grzechu. Ale i zdarzenia, i ludzie jakby się sprzysięgli, by mu przeszkadzać w tym postanowieniu. Przed oblicze cesarskie został wezwany Gaudenty. Wrócił do klasztoru rozradowany niezmiernie. Opowiadał. Otto przyjął go z niezmierną łaskawością. Przypomniał czasy, w których Gaudenty z Wojciechem bywali gośćmi na dworze cesarzowej Teofano. Miał łzy w oczach, kiedy mówił o Wojciechu. Z uwagą przeczytał pismo od Bolesława. Rozmawiał o nim z papieżem i z uczonym arcybiskupem Reims, Gerbertem. Naradzali się, jak odpowiedzieć na prośbę polskiego księcia. Bolesław nalegał raczej niż prosił o arcybiskupstwo w Gnieźnie zależne tylko od Rzymu i o trzy biskupstwa: w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu. Nie chciał żadnych dotacji. Pisał, iż sam wyposaży wszystko, jak się należy, i zapewni przybyłym do jego kraju duchownym dostatnie życie i możliwość sprawowania ich posłannictwa. Gaudenty prawił dalej, że cesarz był chyba w bardzo dobrym nastroju, bo się uśmiechnął i powiedział: "Mój przyjaciel, Bolesław polski, wie, co czyni". Zaś papież roześmiał się zupełnie głośno i powiedział: "Bolesław chce się uwolnić od zwierzchnictwa Magdeburga. Teraz, kiedy będzie miał własnego świętego, właściwie powinien się uwolnić". Na to cesarz: "Ułatwimy mu to!" Potem mówił coś Gerbert. Gaudenty chyba niezupełnie dobrze zrozumiał. Gerbert wspomniał o nowym gnieźnieńskim arcybiskupstwie i o nowym arcybiskupie... że byłoby dobrze, gdyby nim został brat i współtowarzysz wędrówek Wojciecha. Może miał na myśli Gaudentego właśnie? Ale nic nie wiadomo, bo Gerbert nie skończył swojej myśli. Weszła ta kobieta... cesarz kazał przyjść Gaudentemu zaraz po niedzieli. Potem oni oboje... W tym miejscu Gaudenty spuścił oczy. Przestał mówić. W końcu roku dziewięćset dziewięćdziesiątego i ósmego rozjarzyła się tysiącem świec bazylika świętego Jana na Luteranie. W czasie uroczystej mszy papież Grzegorz Piąty ogłosił świętym i męczennikiem za wiarę Chrystusową męża Bożego Wojciecha-Adalberta. Był to wielki dzień dla braci z klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego. Radosnymi, dziękczynnymi śpiewami wypełnili bazylikę. Dziękowali Panu za ten dar wspaniały, za to, że brat Adalbert, pięć lat w klasztorze z nimi przebywający, u tronu Boga błaga teraz o łaski dla swoich konfratrów. Bruno stał ukryty w grupce braci i w najciemniejszym kącie katedry. Ogarniało go wzruszenie. Przecież i jemu święty mąż nie był obcy. Przeciwnie nawet. Bruno mógł z nim zwyczajnie rozmawiać, mógł przebywać dużo dłużej, niż to czynił. Głupcem był, bezdennym głupcem. Powinien przecież nie odstępować Wojciecha. Chłonąć każde jego słowo, pytać, prosić o błogosławieństwo. Zaniedbał tego wszystkiego. Czasem nawet uciekał, gdy mu się zdawało, że Wojciech mówi zbyt długo. Jakimż był głupcem godnym najwyższej kary! Co za szczęście, że Wojciech jest teraz świętym, będzie się można do niego pomodlić, poprosić o przebaczenie. Zza ramienia wysokiego brata Stratusa spojrzał ostrożnie na Ottona. Cesarz był przebogato odziany, miał wszystkie insygnia władzy, jakby chciał podkreślić szczególną wagę dzisiejszej uroczystości. Zdał się Brunonowi wyższy jakiś, dostojniejszy, bardzo poważny, pewny siebie i spokojny. Niezwykle spokojny, mimo nie ukrywanego wzruszenia. Chwilami tylko rzucał ostre spojrzenie na grupę benedyktyńskich mnichów. Bruno nie wychodził z mroku. Majestatyczny spokój Ottona trwał dopóty, dopóki zakwefiona kobieta siedząca dotąd samotnie w stallach cesarskich nie wstała i nie wyszła bocznymi drzwiami. Wtedy spokój cesarza prysł. Młody władca wiercił się na wysokim tronie ustawionym pośrodku bazyliki, rzucał co chwila wyczekujące spojrzenia na owe boczne drzwi. Uroczystość wyraźnie zaczynała go nużyć. Niecierpliwie uderzał stopą o podnóżek, kiedy bracia z klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego śpiewali przepięknie psalmy, długo przed tym na ten dzień przygotowywane. Może cesarz nawet i zauważył wtedy Brunona, może usłyszał jego głos, ale w tej chwili było to dla Ottona nieważne. Wyraźnie myślał tylko o tym, by jak najprędzej wyjść z kościoła. Bruno wracał do klasztoru w tłumie rozradowanych braci. On jeden nie weselił się. Nie mógł. I nawet nie potrafił nazwać bólu, który gniótł mu duszę. Gdy tylko nadeszła sposobna chwila, oddalił się od współbraci. Poszedł w miejsce, gdzie mur klasztorny był niższy, a zielony o tej porze roku stok spływał prosto do Tybru. Bruno zapatrzył się w płynącą w dole rzekę. Myślał o Ottonie. Dlaczego jest taki? Skąd przy nim ta kobieta? Jak mogło dojść do tego? I nagle przypomnienia. Przecież Otto od śmierci matki nie ma pod słońcem miejsca, które mógłby nazwać domem. On sam, Bruno, jeżeli przyjedzie do Kwerfurtu - kiedykolwiek, zimą czy latem, w dzień czy w nocy - będzie wiedział, że jest - tu oczekiwany, wytęskniony i będzie mógł po wiedzieć: "Wróciłem". Otto nie ma takiego miejsca. W domu babki może wytrzymać najwyżej dwie doby. We wszystkich zamkach cesarstwa są wprawdzie jego komnaty, w których czasem przebywa, śpi kilka nocy, ale nigdzie nie może powiedzieć: "Właśnie wróciłem". Tu, w Rzymie, zawsze czuł się najlepiej. I może tu chce sobie stworzyć miejsce, do którego się wraca. Ileż to razy mówił, że kocha Rzym i najchętniej tu spędzałby czas, tu założyłby swoją stolicę. Bruno odetchnął z ulgą. Nareszcie odkrył, co jest motywem postępowania Ottona. Aliści zaraz nasunęły się wątpliwości. A znęcanie się nad Filigatosem? A zamordowanie Krescencjusza? A ta kobieta? To przecież nie ma nic wspólnego z umiłowaniem Rzymu. Bruno niczego nie odkrył. Niczego nie zrozumiał. Są widać rzeczy, przerastające go. Jedno tylko może uczynić: modlić się za Ottona. A jeśli modlitwa to mało? Jeżeli Panu Bogu milsza byłaby ofiara? Tedy należy złożyć ofiarę! Z czego ofiarę, skoro młodzieniec z benedyktyńskiego nowicjatu niczego nie posiada? Potrzebna jest ofiara z własnego egoizmu i z uprzedzeń, cóż z tego, że uzasadnionych. Trzeba tedy koniecznie uczynić ofiarę. Musi, jeżeli nie polubić, to w każdym razie starać się zrozumieć Romualda. Wysłuchiwać jego słów i do żadnego się nie uprzedzać. Bo chociaż Bruno nie przyznawał się do tego nawet sam przed sobą, to przecież najważniejszym źródłem jego niepokojów był świątobliwy pustelnik Romuald. Świątobliwy pustelnik Romuald W ostatnich miesiącach Romuald opuścił swoją pustelnię pod Rawenną i często gościł w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego. A ilekroć przychodził, to się śmiał. Chciało by się nawet rzec, że szydził. - To jest klasztor, mój synu? - powiedział kiedyś do Brunona - to jest miejsce sprzyjające kontemplacji? Tu zakonnicy mają się ćwiczyć w cnocie pokory? Bruno był zdziwiony, usiłował tłumaczyć, że ten znakomity klasztor wychował wielu świętych mężów, że opat Leon, że Adalbert wreszcie... Romuald wybuchnął głośnym, nie licującym ani z miejscem, ani z jego własńą godnością śmiechem. Mówił: - To jest, synu, dworski klasztor. Jeżeli któryś z dworzan Ottona narazi się cesarzowi albo spotka go niełaska, wówczas przychodzi tutaj. A pilnie baczy, by dostateczna ilość podobnych jemu dworaków widziała, że on stuka do furty. I liczy, ilu z nich powie potem Ottonowi z głębokim przejęciem: "Najjaśniejszy panie, twego sługę Karola, czy Bennona, czy jeszcze tam innego, taka żałość ogarnęła, że poszedł się modlić do klasztoru. Pewnie klęczy teraz w kaplicy i błaga świętych Bonifacego z Aleksym, by ułagodzili gniew waszej cesarskiej wieczności". Tak oni mówią, Brunonie, sam słyszałem. To jest dworski klasztor, synu. W jego śmiechu zabrzmiało szyderstwo, kiedy zapytał: - A ty sam, synu? Czyż nie dlatego tu przyszedłeś, że Otto zawiódł twoje oczekiwania? A nie odchodziłeś w skrytości. Przy wszystkich dostojnikach rzuciłeś w twarz cesarzowi, że już nie będziesz jego sługą. Zadziwiłeś swoją zuchwałością cały dwór. Bo chciałeś zadziwić. To było twoim celem. Czy zaprzeczysz, synu? Bruno nie zaprzeczył. - Cały też dwór wspomina cię z żalem - ciągnął dalej Romuald. - Wszyscy mówią, jak wielka to szkoda, że opuściłeś cesarza. Niektórzy nawet są zdania, że tylko ty miałbyś siłę zniweczyć wpływ pewnej kobiety. I cóż, synu? Czy zamkniesz swoje uszy na te wieści? Powiesz, że są ci niemiłe? - Nie powiem - szepnął Bruno. Romuald zaś rzekł zupełnie spokojnie: - Teraz na Awentynie toczy się walka o duszę cesarza i o wpływ na tę duszę. Z jednej strony stoi ta kobieta... (Gerbert twierdzi, że jeszcze za nią stoi ktoś niesłychanie mocny i zły). A z drugiej strony cesarza jesteśmy my: papież, Gerbert i ja. Czasem wspiera nas jeszcze opat Leon. Bruno podniósł na Romualda przerażoną twarz. Nim zdołał pomyśleć, zakrzyknął: - Biedny Otto! W oczach Romualda na chwilę zagościło zaskoczenie, potem ciepła życzliwość. Powiedział: - Mój synu, kiedy już odbędziesz tu nowicjat, kiedy dojrzejesz w tym dworskim klasztorze, a nie będzie to łatwe, wskażę ci inną drogę do zbawienia. Odszedł, a Bruno znowu długo rozmyślał nad jego słowami. Zaprawdę, nikt tak nie mącił spokoju Brunona jak mnich Romuald. To on pierwszy zakrzyknął: "Kara boska", gdy osiemnastego lutego dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku zmarł papież Grzegorz Piąty. Odszedł z tego świata przeżywszy zaledwie dwadzieścia siedem lat. Tego młodego, w pełni sił człowieka ogarnęła nagle dziwna słabość, której najznakomitsi lekarze Rzymu nie potrafili w nim przełamać. Zmarł po kilku dniach stanu nazwanego półsnem. Zagotowało się w stolicy. Mówiono o nieznanej chorobie, o uroku, o truciźnie. Romuald mówił: "Kara boska za okrutną śmierć Filigatosa". Kiedy Bruno zapytał, jak teraz zachowuje się cesarz, Romuald odparł z tym, jemu tylko właściwym, ledwie dostrzegalnym szyderstwem: - Rozpacza. To właśnie Romuald zwrócił uwagę Brunona na dwóch świętych męczenników noszących imię Bonifacy. Bonifacy z Targu, dał świadectwo swemu chrześcijaństwu i dlatego został zamęczony przez pogan. Działo się to na kilka lat przed rokiem trzysta trzynastym, kiedy Konstantyn Wielki edyktem tolerancyjnym wydanym z Mediolanu zezwolił chrześcijanom na publiczne wyznawanie ich religii. Drugi Bonifacy to apostoł Niemiec, ich nawróciciel. Zginął śmiercią męczeńską jako siedemdziesięciopięcioletni starzec. Dnia trzeciego czerwca siedemset siedemdziesiątego piątego roku napadnięty został przez bandę rozjuszonych pogan. Jego jedyną bronią była wtedy trzymana w ręku święta Ewangelia. Bruno przeczytał wszystko, co napisano w księgach o obu świętych męczennikach. A kiedy na samym początku marca składał śluby i powiedział, że na nowe imię zakonne przyjmuje imię Bonifacy, Romuald uśmiechnął się: - Czy ty, synu, nie za bardzo zakochałeś się w męczeństwie? Czy nie z lubością rozmyślasz o katuszach, które święty Bonifacy miał zadawane na rynku w Tarsie? Bruno nie rozmyślał z lubością o katuszach. Myślał tylko, dlaczego Romuald tak mówi? Czym się powoduje wzbudzając w czyjejś duszy wyrzuty sumienia i niepewność? Co za szczęście, że przyjęcie ślubów zakonnych wlało w Brunona tyle siły i spokoju. Będzie mu łatwiej znieść drwiące pytania Romualda. Ten tymczasem zasie odpoczywał. Bardzo często przebywał teraz na dworze cesarskim. Stał się spowiednikiem Ottona i postrachem zeświecczonej części rzymskiego kleru. Wymógł też na młodym władcy czynienie pokuty za krwawą rozprawę z buntem Krescencjusza. Jako spowiednik nakazał Ottonowi odbycie pielgrzymki na górę Gargano, gdzie przed wiekami objawił się Archanioł Michał. Jest on w niebie duchem opiekuńczym Kościoła chrześcijańskiego i obrońcą wiernych przeciw napaściom wroga, zwłaszcza w chwili, kiedy jej najbardziej potrzebują, to jest w godzinę śmierci. Przeto, zdaniem Romualda, tego właśnie Archanioła godziło się prosić o wstawiennictwo. Otto odbył pielgrzymkę. Szczerze modlił się w miejscu, gdzie święty Michał objawił się ludziom jako rycerz niebieski gromiący szatana. Romuald nie odstępował pokutnika. Dnie całe i noce spędzali na przebłagalnych modlitwach. - Mniemałem - mówił potem Romuald w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego - że Otto szczerze żałuje zeszłorocznych okrucieństw i że niełatwo będzie sprowadzić go z dobrej drogi. Myliłem się jednak, sądząc, że pierwsze swe kroki po powrocie z pielgrzymki skieruje do ukochanego mistrza Gerberta z Aurillac. On zaraz poszedł do tej kobiety. Tedy błędnie mniemałem. Wcale nie wpłynąłem na cesarza. Poniosła mnie tylko pycha. Bruno wtedy po raz pierwszy zobaczył, że Romuald może być zmartwiony. Z tej pielgrzymki pokutnej Otto wrócił przedostatniego dnia marca. A w samo święto Wielkiej Nocy zebrani w Lateranie biskupi ogłosili wybór nowego papieża. Został nim Gerbert z Aurillac. Przybrał imię Sylwestra Drugiego. Był pierwszym Francuzem na tronie Piotrowym. Wybór ten budził mieszane uczucia. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak bliski jest nowy papież cesarzowi Ottonowi, i jak bardzo ta zażyłość wpłynęła na decyzję biskupów. Ale też całe chrześcijaństwo wiedziało, że następcą świętego Piotra został człowiek wyjątkowej wartości. Jego wiedza była tak olśniewająca, że w co głupszych chrześcijanach budziła niepokój. Plotkarze szeptali o pakcie, który Gerbert, jakoby jeszcze w młodości, zawarł z diabłem, a który jemu zapewniał wiedzę i osiągnięcie zaszczytów, diabłu zaś duszę Gerberta po śmierci. Tak szeptali ludzie ciemni. A Gerbert był po prostu mądry i uczony. Studiował matematykę, literaturę łacińską, muzykę, a szczególnie filozofię i teologię. Zaś noce poświęcał astronomii i oglądaniu nieba. Jego umiłowanym mistrzem był święty Augustyn. Gerbert zwykł mawiać: "Sprawiedliwy z wiary żyje, ale dobrze jest, gdy dołącza się do niej wiedza". Jako papież pozostał skromnym mnichem, stawiając wysokie wymagania sobie i innym. Romuald powiedział: - Ten człowiek na tronie Piotrowym to łaska. To znak, że Pan nasz nie odwrócił zupełnie oblicza od swego ludu. Papież Sylwester Drugi potrafi postępować nawet z cesarzem Ottonem. Po tych zdarzeniach Romuald rzadziej pokazywał się na dworze cesarskim i z rzadka odwiedzał klasztor. Za każdym jednak razem rozmawiał z Brunonem. Na Brunona przyszły złe czasy. Opat Leon został teraz arcybiskupem Rawenny i przeniósł się tam, zaś przeorem klasztoru świętych Bonifacego i Aleksego został uczony i dobry Jan Kanapariusz. Postanowił on nawet napisać żywot świętego męczennika Wojciecha-Adalberta. Poświęcał tej pracy dużo czasu i często odczytywał braciom jej fragmenty. Prosił też wszystkich o przypominanie mu słów i czynów zmarłego. Bruno poczuł zazdrość. Przecież to on miał spisać ów żywot, w jego celi leżały zwoje pergaminu z notatkami o Wojciechu. To on od lat wolne miejsca i marginesy egzemplarza Ewangelii zapełniał wiadomościami o rodzinie biskupa Pragi, o jego przeżyciach i czynach, o nim samym. Opat Jan Kanapariusz pisał jakby o kimś zupełnie innym. Bruno nie śmiał powiedzieć swojemu przełożonemu, że mu się nie podoba postać Adalberta nakreślona piórem uczonego Rzymianina. Wojciech stał tam, pośrodku swojego żywota, zawsze na ołtarzu, zawsze jakby w rzymskiej todze, urodzony z ludzi pozbawionych ludzkich wad, od maleńkości świątobliwy i nadzwyczajny, od młodości kroczący uparcie ku męczeństwu, a zawsze nieludzko niegrzeszny. Jakby świętość spadła na niego z nieba niczym płatki śniegu na szczyt Sorakte. Zagubiła się gdzieś przeogromna praca wewnętrzna, którą Wojciech nasycał swoje życie duchowe. Jakby Bóg sam działał, nie skąpiąc snów i znaków, a Wojciech przyjmował dar świętości jako coś naturalnego i sobie należnego. Kiedy Jan Kanapariusz zapytał Brunona o szkołę w Magdeburgu i czy tam zachowały się jakieś wspomnienia o czeskim książęciu, Bruno opowiedział mu historię usłyszaną niegdyś od Ludolfa, jak to złośliwi koledzy - Hodo i inni - siłą położyli Wojciecha na ubranej dziewczynie. Ale nawet tę głupią, niewybredną zabawę i reakcję nań Wojciecha opisał Jan Kanapariusz wzniośle i uczynił z tego zdarzenia dowód świętej prostoty, jaką od zawsze Wojciech przejawiał. Bo już wtedy - według Jana Kanapariusza - w czasach rozbrykanej chłopięcości, nikt nie mógł wątpić, że czeskie książątko zostanie świętym. Także nie wszystkie uwagi Gaudentego, najbliższego przecież świadka Wojciechowego życia, trafiały na karty żywota pisanego przez wytwornego arystokratę. I jakże Bruno miał powiedzieć swemu opatowi, że naprawdę było inaczej. Nie był taki znów świetlany książę Sławnik. A jego najbliżsi krewniacy też nie aniołowie. Przecież nawet o Gaudentym wiedziano, że jest jeno przyrodnim bratem Wojciecha, urodzonym z innej kobiety, choć żyła wtedy Strzeżysława, prawowita małżonka Sławnika. Nie mógł też Bruno tłumaczyć Janowi Kanapariuszowi, że w dzieciństwie i w młodości jeszcze nie jaśniała aureola wokół Wojciechowej głowy. Że zapracował na nią później, głęboką wiarą i ciężko orząc Bożą niwę, a także własną duszę. Bruno nie przyznał się, że sam zbiera materiały do napisania: Vita et passio sancti Adalberti.* (* Życie i męczeństwo świętego Adalberta [łac.]). I ciążyło mu to niewypowiedzianie. Pierwszy raz w swym życiu duchownego taił coś przed przełożonym. Wreszcie znękany zwierzył się ze wszystkiego Romualdowi. Świątobliwy pustelnik nie przejął się tym, że mogą powstać dwa żywoty Wojciecha różniące się nastrojem i przedstawieniem niektórych faktów. - To będzie jeszcze lepiej, synu. Trzeba pisać o Adalbercie. Im więcej, tym lepiej. Bardziej jednak cieszy mnie, że się trapisz, synu, i że mocujesz się z własnym sumieniem, kryjąc swą pracę przed przełożonym. Mniemam, iż dobrze będzie, jeżeli jeszcze przez jakiś czas ukryjesz ją. Być może tak się rozwiną wypadki, że za kilka miesięcy czy lat będziesz mógł wszystko wyjawić i Jan Kanapariusz nie poczuje się urażony. Mniemam, synu, iż tak właśnie powinieneś uczynić. Pocierp jeszcze trochę za swoją tajemnicę. Tym razem Romuald uspokoił Brunona. Ale też właśnie wtedy Bruno zrozumiał, że oto pozostaje pod przemożnym wpływem mnicha Romualda. I zaczynał już pojmować, że wcale nie chce się spod tego wpływu uwalniać, choć przecież kiedyś, w nieprzewidywalnej przyszłości, będzie to musiał uczynić. Ta ostatnia myśl nawiedziła go, gdy pod wpływem Romualda postanowił nie uczestniczyć w pielgrzymce Ottona do grobu świętego Wojciecha. Był początek grudnia roku dziewięćset dziewięćdziesiątego i dziewiątego. Przed dwoma dniami wzruszony Gaudenty przyniósł do klasztoru wieść, że papież specjalnie ogłoszoną uroczystą bullą ustanowił arcybiskupstwo w Gnieźnie, od samego tylko Rzymu zależne. Została spełniona prośba polskiego Bolesława. Zaś Gaudenty został mianowany arcybiskupem nowej metropolii. Brunona zaskoczyła zmiana, jaką dostrzegł w Gaudentym. Ten człowiek, skromny, niepozorny, rzadko zabierający głos, zawsze cień przy Wojciechu, zawsze, z wyboru, na drugim miejscu, przez wiele ostatnich miesięcy zupełnie zdruzgotany męką i śmiercią brata - teraz oto, razem z arcybiskupią godnością, jakby otrzymał siłę do jej sprawowania. Był pełen powagi i godności, nawet gdy ze łzami wzruszenia mówił o postanowieniu cesarza i papieża. Wszyscy bracia w klasztorze serdecznie się radowali wyniesieniem Gaudentego. W sam dzień świętego Mikołaja cudotwórcy złożył klasztorowi wizytę cesarz Otto. Wizyta miała uroczysty charakter. Cesarz w słowach pełnych łaskawości zwrócił się zarówno do świątobliwego opata, jak i do braci, podnosząc zasługi zgromadzenia i winszując opieki nowego konfratra, który teraz w niebie wyprasza łaski dla klasztoru. Dopiero pod koniec wizyty okazało się do kogo cesarz naprawdę przyszedł. Zbliżył się do Brunona i od razu zapytał: - Pamiętasz, jak żegnaliśmy się z Wojciechem, zanim poszedł do Polski? - Pamiętam - odparł Bruno. - Obiecałem, że jeżeli zginie, przybędę nawiedzić jego grób. - To też pamiętam. Bruno już rozumiał, do czego cesarz zmierza i ogarnęła go radość, że tym razem nie odmówi Ottonowi. Nie może odmówić. Cesarz zaś ciągnął dalej. - W dzień po Narodzeniu Pańskim, w dzień poświęcony pierwszemu męczennikowi za wiarę, Szczepanowi, wyruszam w drogę do Polski. Chcę nawiedzić znajdujący się w Gnieźnie grób Wojciechowy. Czy zechcesz mi towarzyszyć, Brunonie? Nawet nie drażnił go uroczysty ton w przemówieniu cesarza, choć znamionował, że tym razem Otto nie przewiduje odmowy. Bruno zaczął odpowiadać zgodnie z obowiązkiem posłuszeństwa, który to obowiązek przyjął na siebie wraz z habitem benedyktyńskim. - Jeżeli mój czcigodny opat Jan Kanapariusz zezwoli... Nie skończył, bo oto odezwał się cichy, niemal niezauważalnie drwiący głos Romualda: - Czy mniemasz, bracie Brunonie-Bonifacy, że podróż do miejsca, gdzie spoczywa ziemska powłoka Adalberta jest aż tak ważna? Że godzi się dla niej opuścić klasztor? Znów przez wiele dni przebywać wśród dworzan cesarza Ottona? Na Boga! Nie widziałem tam miejsca dla początkującego mnicha, który dopiero zaczyna kiełzać swe myśli świętą regułą. Bo ja mniemam, że ważne jest miejsce, gdzie się znajduje dusza Wojciechowa, zaś jego ciało... - Romuald uczynił lekceważący ruch dłonią. - My, synowie świętego Benedykta, nie powinniśmy przywiązywać zbyt dużej wagi do spraw ciała. Bruno opuścił oczy. Wiedział... Romuald ma rację. Wiedział, choć wszystko w nim, co było ze świata, buntowało się przeciw tej wiedzy. Czuł, że wszyscy obecni bracia, a także cesarz, opat Jan Kanapariusz, sam Romuald wreszcie patrzą na niego wyczekująco. Przeto ukląkł przed Ottonem i poprosił: - Wybacz, panie, nie pojadę z tobą. Słowa świątobliwego Romualda szczerą prawdą zabrzmiały w mojej duszy. Nie wiedział, co jeszcze ma mówić. Zamilkł i tylko spod powiek skrycie wejrzał w twarz Ottona. Aż zabolało go zdziwienie w ogromnych, czarnych oczach. Cesarz odwrócił się nagle i nie rzuciwszy nikomu słowa pożegnania opuścił klasztor. Bruno klęczał nieruchomo. Poczuł na swoim ramieniu dotyk czyjejś ręki. Usłyszał głos Romualda. - Powinieneś, synu, wchłaniać w siebie więcej mocy z Eucharystii, którą przecież codziennie sprawujesz. A kiedy Bruno podniósł ku niemu pobladłą od wewnętrznego zmagania twarz, Romuald powiedział litościwie: - Znam takie miejsce, bracie Bonifacy, gdzie twoja dusza dozna ukojenia. Gdy nastanie pora, zabiorę cię tam. Ale jeszcze nie teraz. Bo teraz, Brunonie, twoja dusza jest jednym oczekiwaniem. Spala się w nim jak w ogniu. Niechaj się tedy oczyści w oczekiwaniu. W oczekiwaniu Równina we śnie była szkarłatna. Szkarłatne niebo szkarłatem barwiło bure mgły. I Bruno w tym śnie widział swoją twarz całą pomazaną szkarłatem. Sen trwał krótko albo Bruno tylko tyle pamiętał w chwili, gdy sygnatura klasztorna obudziła go rankiem. Ciągle był w Rzymie, ciągle w klasztorze świętych Bonifacego i Aleksego, ciągle mozolił się z własną duszą. Stale od nowa starał się odpowiedzieć na nie dające mu spokoju pytanie: czy słusznie uczynił postanawiając zostać? I dlaczego tak uczynił? Czy z lęku o własną duszę? A może właśnie należy jechać? Apostołować w orszaku cesarza, a potem tam, w Polsce. Przecież Bruno od dziecka niemal marzył o tym, by nieść poganom Słowo Boże. A z Polski do pogan blisko. Wojciech zaledwie dwa czy trzy dni do nich wędrował. Tedy nie bacząc na słowa Romualda jechać z Ottonem, zostać w Polsce, iść do pogan,... Jakże go to korciło. Odrzucał te myśli jako pokusę szatańską. Gdy powracały, pełen rozpaczy rozważał je od początku. Mniemał, łudził się nadzieją, że gdy Otto odjedzie do dalekiej Polski, na niego, na Brunona z Kwerfurtu spłynie spokój, nie zakłócony już ani przez chłopca w cesarskiej koronie, ani możliwością zmiany decyzji. Wiedział, że w klasztorze awentyńskim zostanie puste miejsce, bo Gaudenty odjedzie w orszaku Ottona, aby objąć w Gnieźnie nową metropolię. Ma mu towarzyszyć jeszcze dwóch braci i Hezych. Hezych przyszedł do Brunona i prosił, by wolno mu było pojechać do Kwerfurtu. Tu, w klasztorze, niewiele ma pracy. Jego pan nie potrzebuje szczególnej usługi, przeto pojedzie w rodzinne strony. Wróci na każde wezwanie Brunona. Bruno zezwolił na ten wyjazd. Napisał też długi list do ojca i matki, a potem poczuł w sercu jakby drgnienie zazdrości, że Hezych jedzie, a on sam zostaje. Otto, zgodnie z zamiarem, wyjechał zaraz po Bożym Narodzeniu. Otaczał cesarza orszak szczególnie liczny i tak wspaniały, że aż budził sprzeczne przypuszczenia. Jedni mówili, iż Otto chce olśnić Bolesława swą potęgą, inni, że chce mu okazać przyjaźń i cześć. Towarzyszył tedy cesarzowi graf saski Dedi, mianowany po zamordowaniu Krescencjusza patrycjuszem, czyli namiestnikiem cesarskim, a także oblacjonariusz Robert i liczni kardynałowie. A co książąt, grafów, co panów z najwyższych rodów italskich, frankońskich i niemieckich, to już nie zliczyć. Od niepamiętnych czasów żaden cesarz nie wyjeżdżał z Rzymu z większym przepychem. Wyjechali tedy i odtąd w całej stolicy, a także w awentyńskim klasztorze nasłuchiwano wieści, z którymi przylatywali gońcy do Lateranu. Zarówno Otto, jak i duchowni z jego otoczenia donosili o wszystkim papieżowi. Sylwester Drugi wieloma wiadomościami dzielił się z Janem Kanapariuszem i mnichami awentyńskimi. Początkowo nie donoszono o niczym krzepiącym. Zaledwie bowiem orszak dotarł do Rawenny, zjawił się tam Romuald i rzucił cesarzowi do nóg laskę opacką, zwracając w ten sposób darowiznę uczynioną mu przez Ottona z opactwa Classis. Nie przebierając w słowach Romuald wyjaśnił, dlaczego tak czyni. Oto nie dają mu spokoju zbrodnie popełnione i nie odpokutowane należycie przez młodego władcę. Skoro jako spowiednik nie potrafił nakłonić Ottona do bezgrzesznego życia, przeto nie jest godzien ani otrzymywać darów, ani piastować odpowiedzialnych urzędów w Kościele. Niechaj Otto odda tę laskę komu tam chce, a on, Romuald wraca do swojej pustelni na bagnach. Także w Rawennie, niemal na początku pielgrzymiej wędrówki doszła Ottona wieść o śmierci babki, cesarzowej Adelajdy. Ponoć płakał. A Bruno znowu całą noc przeklęczał w kaplicy. Modlił się o spokój duszy Adelajdy. To potrafił sformułować. Ale nie wiedział, o co prosić dla Ottona. Więc tylko błagał: - Panie, Panie, otocz go swoją opieką. Nikt tak jak Ty nie wie, co teraz potrzeba Ottonowi. Jakiego wsparcia. Ja tylko błagam najpokorniej: niech się nad nim i przez niego pełni Twoja wola. Potem jakby się odmieniło. Wieści odwędrującego przez krainy Europy orszaku cesarskiego tchnęły pogodą i głosiły triumf nie tylko cesarza, ale i chrześcijaństwa. Bolesław ponoć przyjmował swego dostojnego gościa z przepychem nigdzie dotychczas nie oglądanym. "Trudno uwierzyć i opisać, z jaką wspaniałością przyjmuje Bolesław cesarza, jak go prowadzi przez swój kraj do Gniezna" - głosiły przysyłane do Rzymu listy. Tam, w Polsce był właśnie początek marca, leżały jeszcze śniegi. Gdy Otto zbliżał się do katedry gnieźnieńskiej, by oddać cześć umęczonemu ciału Wojciecha, zdjął trzewiki i począł iść boso. Wtedy na rozkaz Bolesława rozesłano błyskawicznie przed cesarzem drogę z czerwonego sukna. Po niej to kroczył ku trumnie przyjaciela, nie przestając śpiewać psalmu pokutnego. Wszystkie też listy zgodnie donosiły o wspaniałych, bogatych podarunkach, jakimi Bolesław obsypywał i cesarza, i jego świtę. Otto pisał do papieża, że ze wszystkich darów najbardziej przypadł mu do serca oddział złożony z trzystu opancerzonych wojów. Kiedy przyprowadzi ich do Wiecznego Miasta, zdumieją się Rzymianie. Bo i postura polskich wojów, i ich zbroje w istocie godne są podziwu. Potem przyszła wieść, którą wielu uznało za kłamliwą, niemożliwą, zgoła nieprawdopodobną. Ale Bruno, znający tak dobrze Ottona, wiedział, że wszystko to być mogło. Wieść głosiła: Oto opuścił cesarz Gniezno i gościnną ziemię polską. Zmierzał do Magdeburga. Bolesław towarzyszył mu wiernie i w Magdeburgu wspólnie świętowali dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Ale i po tych świętach Otto nie chciał puścić od siebie Bolesława. Prosił i nalegał, by polski książę towarzyszył mu jeszcze i jechał z nim dalej przez krainy niemieckie. Mówił, że musi dokonać czegoś niezmiernie ważnego w Akwizgranie. I że odważy się na to tylko wtedy, gdy będzie za nim stał Bolesław. Bolesław zgodził się i przybył wraz z orszakiem cesarskim do Akwizgranu. Był maj. Pewnej nocy Otto w towarzystwie właśnie Bolesława i jeszcze trzech najzaufańszych dworzan udał się do katedry. Tylko kilka pochodni rozświetlało wtedy jej olbrzymie wnętrze. Otto szeptał drżącym głosem: - Nie mogę żyć nie mając pewności, gdzie spoczywają doczesne szczątki Karola Wielkiego. Mniemam tylko, iż powinny być tutaj - wskazał miejsce. Ciągnął: - Przeto zerwijcie posadzkę i kopcie. Zerwali posadzkę i kopali aż znaleźli zwłoki cesarza Karola Wielkiego siedzącego na tronie. Otto zdjął złoty krzyż wiszący na szyi zmarłego i nałożył na własną. Tron podarował Bolesławowi, całą zaś resztę złożył z największym szacunkiem do grobu. Tam, w Akwizgranie, pożegnali się i rozstali: cesarz rzymski Otto Trzeci i polski książę Bolesław. Był początek października roku tysiącznego, gdy cesarz wracał ze swej pobożnej pielgrzymki. Na ulice Wiecznego Miasta, znowu świątecznie ustrojonego, wyległ, kto żyw. Co ciekawsi jeszcze przed świtem zajmowali dogodne miejsca zapewniające widok władcy i jego wspaniałego orszaku. Mnisi z rzymskich klasztorów oczekiwali cesarza na Eskwilinie, w pobliżu dawnych term Trajana. Bruno wsłuchiwał się w gwar, którym teraz rozbrzmiewały ulice. Było w tym gwarze pełne radości wyczekiwanie, ale było też coś innego, co niepokoiło: półszepty, które chciały zostać niedosłyszane, półsłówka niewyraźnie bąknięte, jakiś śmieszek fałszywy, niebezpieczny, wstrętny. Wszystko to składało się na aurę nieżyczliwości, czegoś złego, co się czaiło w tyn tłumie, by skoczyć do gardła. Zadumę Brunona przerwał nagle ogromny zbiorowy krzyk, dobiegający od Bramy Nomentańskiej, w którą równo ze wschodem słońca wjechał powracający pielgrzym. Krzyk ten potężniał i przybliżał się w miarę, jak przemierzał ulice miasta orszak cesarski. Kwiryci niemal zdzierali gardła chcąc wyrazić swą cześć i uwielbienie Ottonowi. - Zaraz zakrzyczą się na śmierć albo chwycą za ręce i zaczną tańczyć nieskończony pląs obłędnego szczęścia - pomyślał Bruno niechętnie. Jego muzykalne ucho bezbłędnie wyławiało z tego krzyku, zbyt głośnego, z tej radości, zbyt jaskrawej, jakiś fałsz. Słyszał ten fałsz przez cały czas i napełniało go to dziwną trwogą. Nawet spojrzenie na przejeżdżającego Ottona zmęczonego, niezmiernie szczęśliwego, nawet widok mocarnego oddziału polskich wojów nie uspokoiły Brunona. Tymczasem od morza nadciągały ciężkie chmury. Deszcz wisiał tuż nad głowami. Tłumy zaczęły rzednąć z przedziwną szybkością. Wiwaty ścichły, wiwatujący zniknęli z ulic wraz z pierwszymi kroplami gwałtownej ulewy. Nagle nastała ciemność. Rozszalała się burza. Z nieba płynęły potoki wody napełniając z niebezpieczną prędkością wszystkie zagłębienia. Nieustanne błyskawice oświetlały drogę gromadzie mnichów, którzy naciągnąwszy kaptury przedzierali się na Awentyn. Szedł wśród nich Bruno i nawet odgłos grzmotów brzmiał mu fałszem. W kilka dni później furtian wywołał Brunona z celi, mówiąc, że ma gościa, że przyszedł do niego Cesarz. Sam przyszedł, bez świty, bo - jak powiedział - chce rozmawiać tylko z Brunonem z Kwerfurtu. Furtian zaprowadził cesarza do rozmównicy. Otto na widok przyjaciela rozłożył ramiona serdecznym gestem powitania. Uścisnęli się jak za dawnych lat. - Zmizerowanyś, Brunonie - zawołał Otto ze śmiechem. - Gorzko ci widać smakuje klasztorny chleb. A może pokutujesz zbyt wiele? Wiesz, że umarła babka Adelajda? - Słyszałem. Otto usiadł okrakiem na ławie jak zwyczajny chłopak. Mówił: - Wiesz, jednak płakałem, kiedy się dowiedziałem, że umarła. Kazałem w katedrze w Miśni ustawić jej posąg. - Dlaczego w Miśni? - Bo tę katedrę ufundował jej małżonek, a mój dziad, cesarz Otto Pierwszy. - Cesarzowa powinna mieć w posągu twarz uśmiechniętą. Otto aż podskoczył na ławie. - Uśmiechniętą? Masz rację! Jeszcze dzisiaj poślę gońca do rzeźbiarza w Miśni. Niechaj rzeźbi uśmiech. Tak, wtedy posąg bardziej będzie przypominał moją babkę. Potem Otto jął opowiadać o swojej pielgrzymce. Oczy zachodziły mu łzami, gdy mówił o Wojciechu i o czci, którą jako święty, odbiera w Polsce. Słowa przyjaźni, uwielbienia, uczucia, które w ogóle trudno nazwać, aż mieniły się zachwytem, gdy mówił o Bolesławie. Entuzjazm sprowadził rumieńce na bladą zwykle twarz cesarza. I tak wiedli tę rozmowę pozornie szczerą, pozornie przyjacielską i cały czas wiedzieli obaj, że nie to mają sobie do powiedzenia. Wreszcie po dłuższym milczeniu Otto odezwał się półgłosem: - Dziwisz się, że cię nie proszę, byś do mnie wrócił? - Nie dziwię się - odparł Bruno. - Wiesz, że żona Krescencjusza jest ze mną na Awentynie? - Wiem. - I wiesz, że z tego właśnie powodu nie proszę cię, byś do mnie wrócił. - I to wiem. Otto zwrócił zamyślone teraz spojrzenie ku sufitowi rozmównicy. Przez chwilę uważnie przyglądał się ostrołukowemu oknu. A kiedy się wreszcie odezwał, pobrzmiewała w jego głosie prośba o usprawiedliwienie, dziecięcy zachwyt i przekorna chłopięca radość. W tym roku tysiącznym kończył dwadzieścia lat. Mówił: - Po raz pierwszy od śmierci matki zdało mi się, że wracam do domu. Pojąłem, że to właśnie Rzym jest moim domem. I pałac na Awentynie. I dlatego, że czeka w nim na mnie ta kobieta, żona Krescencjusza, z którą żyję w grzesznym związku. Ty tego nie pojmiesz, Brunonie, ale ona... Urwał, zacisnął usta. Bruno także milczał. Opuścił głowę, dłonie splótł w rękawach habitu. Stał tak przed cesarzem pełen mniszej pokory, a przecież jak żywy wyrzut sumienia. Zgnębiony niezmiernie, że nie potrafi znaleźć słów, które by przyjacielowi oświetliły ścieżkę postępowania. Milczeli tak przez dłuższą chwilę, a potem, także w milczeniu, rozeszli się: każdy w swoją stronę. W tym to czasie, a nawwet może trochę wcześniej Otto zaczął snuć i realizować plany renovatio imperii.* (*Odtworzenie, odnowienie cesarstwa [łac.]). Jedni nazywali je dziecinnym szaleństwem i widzieli w tym zgubny wpływ papieża, innych napawały zachwytem i iście chrześcijańską wolą włączenia się w realizację tych planów, co przecież miało przybliżyć Augustynową Civitas Dei na ziemi. Tych drugich, trzeba to przyznać, było wiele mniej. Papież i cesarz ciągle na nowo rozczytując się w dziełach świętego Augustyna i w dziełach starorzymskich autorów postanowili wskrzesić dawne imperium rzymskie, ale w kształcie chrześcijańskim. Jak dawnemu Rzymowi podlegały podbite prowincje i dla wszystkich jednakowo najwyższym władcą był boski Cezar Augustus, tak i teraz, temu wskrzeszonemu Imperium Rzymskiemu i jego władcy cesarzowi Ottonowi miały podlegać na równych prawach wszystkie państwa i ludy. Otto nawet kazał wymalować obraz, na którym on sam siedzący w majestacie przyjmuje hołd czterech niewiast: Italii, Galii, Germanii i Sklavinii. W tym nowym imperium najwyższym prawem miał być Dekalog, a księgami, na których miano wzorować postępowanie, miała być Ewangelia i pisma Ojców Kościoła. Otto jeszcze dwa razy przychodził do klasztoru na Awentynie, błagając Brunona, by zamknął oczy na wszystko i włączył się w pracę nad renovatio imperii. Snuli wspólne plany i aż się śmiała Brunonowa dusza do tych działań. Ale przecież wiedział, że mu nie wolno, nie wolno. Nie może już wrócić do Ottona. Kiedy się zwierzył ze swych rozterek przybyłemu właśnie do Rzymu Romualdowi, ten powiedział stanowczo: - Najwyższy już czas, mój synu, abyś odszedł. Nie mów nikomu, dokąd się udajesz. Niechaj tylko świątobliwy Jan Kanapariusz wie, że zabieram cię do Pereum. Pereum Siedział na skrzyżowanych nogach i patrzył w to miejsce, gdzie niezmierzoność nieba stykała się z niezmierzonością morza. Obie jeszcze były ciemne. Ale oto na tej dziwnej linii, która tak naprawdę nigdy nie istniała (Bruno wiedział to od Gerberta) pojawił się niepewny strzęp światłości. Nasilała się ona tak, że wkrótce można było oddzielić od ciemności trzciny i wątłe drzewa rosnące na bagnach. Światłość zapowiadała rychłe, poranne wynurzenie się słońca z Adriatyku. Nad wysepką panowała cisza, nawet ptaki niechętnie tu śpiewały. Ledwie uchwytne uchem bulgotanie banieczek wody ostrzegało, że oto z oparzelisk wydobywają się zjadliwe wyziewy. Był w Pereum. Bruno czuł za plecami szorstkość niegładzonych desek tworzących ścianę jego obecnego domu, a raczej miejsca, gdzie leżało jego posłanie. To miejsce zastępowało mu teraz celę. Słońce tymczasem podeszło tuż pod linię horyzontu i stała się jasność. Ale nawet w jej szczodrobliwości krajobraz, jaki jawił się oczom Brunona, był smutny. Napawał niechęcią. Wysepka utworzona przez dwie odnogi rzeki, w miejscu, gdzie Pad uchodzi do Adriatyku, była jednym bagniskiem. Tu założył Romuald swoją pustelnię i tu przywiódł Brunona. Początkowo zdało się młodemu, że oto znalazł przedsionek niebios. Cisza, jakże różna od klasztornego gwaru, cisza niemal dotykalna, jakby namaszczała duszę niebiańskim spokojem. Dwudziestopięcioletni organizm bez trudu znośił straszliwą wilgoć bagna. Wkrótce całe otoczenie, podobnie jak dyscyplina surowa, bezwzględnie przez Romualda przestrzegana, sprawiły, że dotychczasowe życie jawiło się w myślach Brunona jako coś niezmiernie odległego. Nawet Tammo, który przyszedł tu razem z nim, by czynić pokutę za krzywoprzysięstwo, zdawał się Brunonowi przybyszem z dalekich krain. Żyło się tu zupełnie czymś innym. Nie liczyła się strawa, odzież, ciało. Liczyła się modlitwa i obcowanie z Panem. Zmienił się też bardzo sam świątobliwy mnich Romuald. Nic nie zostało z tego starszego, dobrotliwie szydzącego przyjaciela. Romuald teraz był tylko wymagającym, surowym przełożonym; skorym do wymierzania kar cielesnych, srogo osądzającym każdy czyn, każde niemal odezwanie. Ale w Pereum był też Benedykt! Bruno przytaił oddech w piersiach. Nasłuchiwał odgłosów zza drewnianej ściany. Po chwili zdało mu się, że słyszy cichy regularny oddech i ciepło zalało jego serce. Benedykt! Przyjaciel umiłowany! Gdy przybyli do Pereum, Romuald powiedział: - Zamieszkasz z Benedyktem. On w czuwaniach i postach jest jak skała. Ucz się od niego nienagannego posłuszeństwa i czystości obyczajów. Ucz się też rzeczy boskich. Albowiem mimo że wiele w życiu moim widziałem, nie spotkałem człeka, który by wychwalał Boga w sposób tak niezwykły jak Benedykt. I Bruno zamieszkał z Benedyktem. I codziennie w rannym pacierzu dziękował Bogu za to Romualdowe postanowienie. Benedykt był tym wszystkim, czym Bruno być pragnął, a nigdy nie potrafił. Benedykt był samą dobrocią, bezbrzeżnym spokojem i kulturą wyniesioną z arystokratycznego domu w Benewencie, kulturą, która przeniknęła jego słowa, ruchy, odruchy, jego głos, kroki, wszystko, co czynił. I wtedy, gdy Bruno szarpał się, rwał wędzidło, padał na kolana w pełnej rozpaczy modlitwie, Benedykt zatapiał się w sobie, pewnie rozmawiał z Bogiem i znajdował rozwiązanie każdej sprawy najsłuszniejsze. Wygłaszał je potem równym, przyciszonym głosem jako propozycję. Starszy o kilka lat od Brunona przecież nie przytłaczał go ani swoim wiekiem, ani mniszym doświadczeniem. A już nigdy nie pouczał. Sam postępował, jak należało. Zawsze tak właśnie. Jego przykład wystarczał za wszystko. Pasowali do siebie z Brunonem jak dwie połówki tego samego jabłka. Co brakowało jednemu posiadał drugi. Porozumiewali się bez słów. Wystarczyło westchnienie, błysk oka, nieznaczny ruch ręki i już każdy z nich wiedział, o czym myśli, czego chce drugi. Benedykt był też jedynym z żyjących, któremu Bruno opowiedział o swoich ucieczkach na wzgórze nad jeziorem Genezaret. Jakże pięknie Benedykt to odebrał! Bez zbędnych słów, żadnych zdumionych pytań. Westchnął tylko i powiedział: - To wspaniałe. Kiedyś, jeśli pozwolisz, pójdę tam z tobą. Benedykt! Jakże on opiekował się Brunonem w czasie choroby. Bo wkrótce po przybyciu chwyciła młodego gorączka. Mnisi nazywali tę słabość "błotną gorączką". Leżał bez przytomności, a w chorych myślach jakże się wszystko gmatwało, mieszało... Znana ze snów równina przemieniała się w jezioro, zwane czasem Morzem Tyberiadzkim. Raz była szkarłatna, raz znów biała. Bruno brnął przez nią, to znów biegł po ustępujących pod stopą piaskach za Nauczycielem. Kiedy przytomność wracała, widział nad sobą twarz Benedykta pełną bezbrzeżnej cierpliwości. Później Benedykt powiedział mu, że w majaczeniach wzywał czasem matkę, ale najczęściej Hezycha. I Bruno zaraz wysłał list do Kwerfurtu prosząc, by Hezych przybył do Pereum. Słońce już wzeszło i wisiało nisko nad horyzontem, ścieląc na spokojnym teraz morzu złocistą drogę prowadzącą prosto do błotnistej wysepki. Bruno pomyślał nagle o Ottonie. O tej drodze ścielonej przed nim purpurowym suknem, gdy tam, w Polsce, szedł boso w pokutnej pielgrzymce do trumny Wojciecha. Za ścianą ciche westchnienie i ostrożne poruszenia dawały znak, że Benedykt podnosi się z posłania. Za chwilę stanął w drzwiach drewnianej celki. Powiedział: - Laudetur Jesus Christus. - In saecula saeculorum - odparł Bruno. Uklękli do wspólnej porannej modlitwy. Tak powinien się zacząć zwyczajny dzień pustelniczego życia. Ale nie był zwyczajny ten dwudziesty piąty dzień marca, roku pańskiego tysiącznego i pierwszego. Chciałoby się rzec, że był przełomowy w dziejach Pereum. Zapowiadał kres pustelni. Nie w smak była szatanowi świętość tego miejsca. Ledwie bowiem mnisi odbyli południowe czytania pism świętego Grzegorza, jeszcze nie skończyli roztrząsać myśli filozoficznej, którą zawierał wybrany fragment, gdy nagle od strony Rawenny dał się słyszeć hałas niezwyczajny. Granie surm i rogów zwiastowało przybycie dużej ilości wojska. Nie wiedzieli, czyje to było wojsko i skąd przyciągnęło. Bruno po raz drugi tego dnia pomyślał o Ottonie. Ale dopiero wieczorem po ostatniej już horze dowiedzieli się, co zakłóciło ciszę pustelni. Wieść przyniósł Razon, jeden z kapelanów cesarskich. Do Rawenny przybył Otto na czele swych wojsk. Cesarz i papież musieli opuścić Rzym. Wieczne Miasto zbuntowało się przeciw ich władzy. Razon zapowiedział też, że nazajutrz, gdy tylko minie południe, cesarz złoży wizytę w pustelni. Bruno długo nie mógł zasnąć. Ale ukląkł na posłaniu dopiero wtedy, gdy usłyszał spokojny oddech śpiącego Benedykta. Modlił się gorąco za Ottona, za jego rozpacz, wybłagiwał mu rozwagę. Modlił się też za dusze obu cesarzowych: Teofano i Adelajdy, śląc zarazem nieśmiałe przypomnienie, że przecież powinny stamtąd, z lepszego świata, opiekować się synem i wnukiem. Usłyszał ciche, zadane łagodnym głosem pytanie: - Brunonie, bracie mój, dlaczego nie śpisz? Czy cię coś trapi? Odpowiedział słowami wydobytymi z najgłębszych tajni duszy: - Żegnam się ze spokojem, który teraz ode mnie odejdzie i nigdy już nie wróci. Odwiedziny cesarza tylko potwierdziły te obawy. Otto przybywał głównie do Brunona. Jemu właśnie musiał opowiedzieć o wszystkim, co go spotkało ze strony Rzymian. Romuald, Benedykt i inni eremici z Pereum otoczyli cesarza, a on mówił do Brunona. Nie przeczuwał buntu. Nie było żadnych podstaw do takich przypuszczeń. Otto był przekonany, że oto jest łaskawym władcą wśród miłującego go ludu, że pracuje nad czymś, co wkrótce przybierze najwspanialszy kształt i uszczęśliwi wszystkie ludy podległe jego, Ottona władzy. Renovatio imperii! I nagle okazało się, że Grzegorz, hrabia tuskulański, tak przecież przez Ottona faworyzowany, uknuł spisek. Usiłował pojmać swego władcę, potem pewnie chciał go uwięzić, bo po cóż by przygotowywał zasadzkę? Ale nad pomazańcami czuwa Boska Opatrzność. Skoro tylko ludzie hrabiego tuskulańskiego podnieśli świętokradczą rękę na cesarza, zdołał on umknąć przez bramę z garstką swoich ludzi i obwarować się w zamku świętego Piotra. Zdążył też wysłać szybkiego gońca do swoich przyjaciół, aby doń przybyli i polecił gorąco każdemu z osobna, aby, jeżeli choć trochę zależy im na życiu i honorze cesarza, pośpieszyli z wojskami, by go bronić i pomścić. Otto opowiadał to wszystko wyginając wąskie usta w grymasie goryczy. Oczy miał ponure. Mówił: - Uwięzili wszystkich moich, co zostali w Rzymie. Ale też prędko ich wypuścili, kiedy już byli przestraszeni i chcieli ze mną pertraktować. Oho, wiedzieli, że moi Sasi i Frankowie są tuż, tuż... Przeklęci Rzymianie! Niewdzięczni! - oczy Ottona rozgorzały pełnym żalu gniewem. - Niewdzięczni - powtórzył - sprawili, że na jakiś czas będę musiał przestać być cesarzem rzymskim, a stanę się niemieckim królikiem, mieczem broniącym swego prawa do zdobyczy. Nie mogę im tego darować. Ani tego, że siedziałem w oblężonym zamku, a wokół tłumy Rzymian wyciem żądały mojej śmierci. Ani tego, że potem, gdy już nadciągnął z wojskiem mój wierny Herybert, ci sami wyjący Rzymianie błagali mnie o litość, o przebaczenie. Nie uwierzyłem ich kłamliwym słowom. Byłem głuchy i bezlitosny. Krwawo rozprawiłem się z winnymi, których tylko zdołałem dosięgnąć - zniżył głos, zacisnął dłonie w pięści. - Ale w końcu to ja musiałem opuścić Rzym, uciec z Rzymu, schronić się w Rawennie. Tutaj będę teraz gromadził potężne wojska i zmuszę Wieczne Miasto do uległości. A do waszej pustelni będę przybywał, by pokutować i błagać Przedwieczną Sprawiedliwość o sprawiedliwość ziemską. Otto dotrzymał słowa. Przychodził do pustelni często. Wkrótce niektórzy z braci jęli szemrać, że za często. Prawda, trzeba oddać sprawiedliwość, że przychodził w cichości, zachowywał przypisane temu miejscu milczenie, modlił się długo i początkowo zaledwie kilku ludziom ze swego dworu łaskawie zezwalał sobie towarzyszyć. Ale przecież miał wielu dworzan, karmił ich i odziewał, przeto mniemali, że powinni mu służyć w każdej godzinie i na każdym miejscu. Niełatwo też ukryć, że cesarz opuszcza swój pałac. Powiada Ewangelista święty Mateusz: Gdzie jest padlina, tam się zgromadzą i sępy. Dworskie sępy usłużne wobec cesarza, wyniosłe i pełne lekceważenia wobec mnichów, jęły raz po raz nachodzić wyspę nie bacząc na to, jak bardzo ich nieoczekiwane odwiedziny mącą życie kontemplacyjne. Pustelnia zmieniła się całkowicie. Zatraciła swój ład. I ani się spostrzegli świątobliwi mnisi, jak ich bagnista wysepka stała się samym środkiem świata. Na wąskich ścieżkach, wśród grożących zatonięciem trzęsawisk mogłeś teraz spotkać najznakomitszych ludzi chrześcijaństwa: papieża, Odilona opata Cluny, grafa Ekkeharda, arcybiskupa Kolonii Heryberta, Leona dawnego opata klasztoru na Awentynie, a obecnie arcybiskupa Rawenny, księcia bawarskiego Henryka, a nawet czarnowłosego Stefana księcia Węgrów. Wszyscy oni, jak ćmy koło światła, krążyli wokół Ottona. Tylko ogromny Dedi nie wchodził do pustelni. Mówił, że ślady zostawione przez niego na bagiennych ścieżkach zbyt prędko napływają wodą, więc mogłyby się i zarwać pod jego ciężarem. Prawie wszyscy ci dostojnicy nie mogli czy może nie chcieli bywać na zamku w Rawennie, gdzie królowała żona Krescencjusza. Woleli widywać się z cesarzem w pustelni. Czasem jednak udawało się Ottonowi wyrwać samotnie, jak tej ciepłej wiosennej nocy, gdy tuż przed świtaniem stanął obok celi Benedykta i Brunona. Stał tak nieruchomo i milcząco, pogrążony w modlitwie, aż do świtu, do chwili, gdy oni dwaj podnieśli się z posłań, by odśpiewać poranną horę.* (*Hory - określone godziny wyznaczone na modlitwy [łac.]). Dołączył się do nich w śpiewie i pewnie jego głos, ciągle jeszcze po chłopięcemu piskliwy, ale donośny przyzwał czujnego mnicha Romualda. W pewnej chwili Bruno spostrzegł ze zdumieniem, że opat stoi wśród nich. Gdy już odśpiewali modlitwę, Otto wyraźnie wzruszony zaczął nagle mówić. - Tej godziny przyrzekam Bogu i Jego świętym, że w ciągu trzech najbliższych lat naprawię moje błędy popełnione w czasie rządów i powierzę cesarstwo lepszemu ode mnie, wydam też wszystkie pieniądze, które matka, cesarzowa Teofano zostawiła mi w spadku i tak nagi, ale całą duszą pójdę za Chrystusem. Zaległo milczenie. Bruno patrzył na Ottona z niedowierzaniem. Zaś Romuald, także widocznie wzruszony, powiedział: - Wytrwaj, panie, w tym postanowieniu. A jeżeli niepewne życie ludzkie nie da ci na to czasu, ty jednak spełniłeś już uczynek w oczach Boga który zna przyszłość i zewnętrzne czyny ocenia według wnętrza serc ludzkich. Otto obrócił na Romualda rozjaśnione spojrzenie. - Dzięki ci, ojcze - powiedział - twoje słowa rozświetliły mi duszę. Wiesz - zakrzyknął nagle - każę zbudować tu klasztor, spójrz, o tam, na wyższym brzegu Padu, gdzie suszej. U samego wejścia do pustelni. Tak, ojcze, tu powinien stanąć wspaniały klasztor. Zostaniesz jego opatem. - Nie, nie! - zawołał Romuald - nie chcę być opatem w żadnym klasztorze. - To ktoś inny, również godny, zostanie nim. Teraz najważniejszą rzeczą jest zbudowanie klasztoru - odparł Otto. Te słowa i zapał cesarza sprowadziły do Pereum zastępy budowniczych, sprzężaje koni i mułów, cały hałas ludzkiego rojowiska. Spłoszona cisza skryła się w najdalszych, najgęściejszych zaroślach. Zatraciła pustelnia swój spokój. Przyszedł do niej świat. Zeświecczała. Nastał kwiecień i czwarty jego dzień. W pustelni było nieco spokojniej, bo cesarz ze swym dworem wyjechał do Wenecji. Tylko papież przebywał na wyspie i właśnie skończyły się wspólne z nim pokutne modły. Bruno wyszedł z kaplicy. Spieszył do swojej celi położonej w najodleglejszej części wyspy, przeto jeszcze cichej. Nie dochodziły tam nawet przeciągłe krzyki nadzorców przynaglających do pracy opieszałych robotników. Bruno chciał w spokoju przemyśleć naukę papieża-mędrca. Nagle spostrzegł gromadkę ludzi idącą pod przewodem wysokiego mnicha w benedyktyńskim habicie. Był wśród nich chłopiec może trzynastolatek. On nie szedł z gromadą. Był wiedziony, chociaż nie nałożono na niego żadnych więzów. Bruno utkwił wzrok w twarzy wysokiego mnicha. Gdyby go musiał krótko określić, powiedziałby "czujność", bo to właśnie malowało się w twarzy i całej postaci przybysza. Słusznie biorąc Brunona za miejscowego mnicha zbliżył się z pozdrowieniem: - Laudetur Jesus Christus. - In saecula saeculorum - odparł Bruno. Tamten mówił teraz ostro, tonem nie przewidującym sprzeciwu, jak władca lub człowiek mający nieczyste sumienie. - Jestem opat Astryk-Anastazy. Przybywam od polskiego księcia Bolesława. Wiem, że cesarza nie ma na wyspie. Chcę się widzieć z papieżem. - Zaraz wyjdzie z kaplicy - odparł Bruno. Astryk ostrożnie rozejrzał się dokoła. - A Dedi? - spytał cicho. - A patrycjusz Dedi? - Pociągnął z cesarzem - odparł Bruno. - I książę - Henryk bawarski? - I książę Stefan węgierski? - w głosie Astryka-Anastazego cień zniecierpliwienia. - Nie wiem. Może zostali w Rawennie - odparł Bruno nie przestając przyglądać się mnichowi. Jakby przeczuwał, że za przyczyną tego oto człowieka usłyszy o Bolesławie po raz czwarty. Bolesław po raz czwarty Papież zażądał, by podczas jego spotkania z Astrykiem-Anastazym byli obecni Romuald, Benedykt i Bruno. Rozmawiał z posłem Bolesławowym łaskawie, zadawał pytania, cierpliwie wysłuchiwał nie zawsze jasnych odpowiedzi. I przez cały czas Bruno czuł tę ledwie zauważalną niechęć, jaką Sylwester Drugi obdarzał posła. Astryk-Anastazy oddał listy Bolesława i chciał mówić o tym, co listy zawierają, ale papież przerwał mu: - Tę sprawę - powiedział - musi znać przede wszystkim jego cesarska wieczność. Zatem poczekajmy aż wróci. Zaczął zadawać Astrykowi pytania dotyczące jego samego. Mnich odpowiadał jasno, zda się rzeczowo, ale wszystko, co mówił, nie rzucało światła ani na niego, ani na fakt, że on, Bawar z pochodzenia, jest zaufanym posłem Bolesława. Astryk tedy opowiadał o sobie. Był uczniem świętego Wojciecha, był opatem w Brzewnowie w Czechach i opatem klasztoru Najświętszej Maryi Panny w grodzie łęczyckim w Polsce. W Polsce przebywał dość długo. Tak długo, że zdążył się zaprzyjaźnić z jej władcą, wejść w krąg jego najbliższych doradców. - Czy będąc w Niemczech, synu - zagadnął nagle papież - odwiedzałeś Kwedlinburg? - Odwiedzałem - padła odpowiedź. - A znasz panią Odę? Macochę księcia polskiego Bolesława? Astryk wydał się zaskoczony pytaniem. - Znam - odparł dopiero po chwili. - Ona jest rodzoną siostrą żony Dediego - papież powiedział to tonem stwierdzenia. Astryk tylko przytaknął ruchem głowy. - Widywałeś się z panią Odą, synu? Pisywałeś do niej? - ton papieża wyraźnie się zaostrzył. Astryk spuścił oczy. - Rzadko - odpowiedział jednym niechętnym słowem. Papież odwrócił głowę. Przez długą, kłopotliwie długą chwilę przyglądał się niebu za oknem. Obecni trwali nieporuszenie w całkowitym milczeniu. Nagle Sylwester Drugi spojrzał na chłopca. Spytał: - A on? Astryk uśmiechnął się lekceważąco. - To Bezprym - powiedział - syn pierworodny polskiego księcia. Chłopak znać usłyszał własne imię, bo podniósł głowę. Bruno właściwie teraz dopiero zobaczył jego twarz. Wynurzała się spod strzechy płowych włosów, pucołowata o szerokich kościach policzkowych i małych, ciemnych, lekko skośnych oczach nalanych teraz strachem. Chłopiec uważnie, niemal z wysiłkiem słuchał słów Astryka, który wyjaśniał zdziwionemu papieżowi. Wyjaśniał, znacząc niektóre słowa drwiną i pogardą: - On jest pierworodnym synem polskiego księcia. Wedle odwiecznego prawa powinien dziedziczyć po ojcu koronę. Ale dla Bolesława prawa się nie liczą. Muszą uginać się pod jego wolę. I dlatego Bezprym nie będzie dziedziczył, ponieważ ojciec jego tego nie chce. Ojciec bowiem nie kocha go - zawiesił głos wyraźnie pewien efektu. Jakoż papież zapytał: - Nie kocha go? Nie pojmuję. - Podobnie, jak nie kocha jego matki - wyjaśnił skwapliwie Astryk - księżniczki węgierskiej, którą poślubił, a gdy już urodziła syna, odesłał z powrotem na Węgry. - Czy jest może spokrewniona z księciem Stefanem węgierskim? - zapytał papież. - Nie - odparł Astryk - matka Bezpryma pochodzi z niezbyt znacznego rodu, skoro można ją było odesłać do ojca, mimo że urodziła syna. Pierworodnego syna. Obecnie - ciągnął Astryk - Bolesław już ma innego następcę tronu, jedenastoletniego Mieszka, syna z najukochańszej żony Emnildy. Bezpryma zaś chciałby uczynić zakonnikiem i nie widzieć go już nigdy na gnieźnieńskim dworze. Bezprym znać zrozumiał te słowa, chciał coś mówić, tłumaczyć, już postąpił krok naprzód, otworzył usta, ale oczy Astryka uśmierzyły ten odruch buntu. Papież obdarzył chłopca zaledwie przelotnym spojrzeniem. - Pojmuję. Resztę spraw odłożymy do powrotu cesarza - powiedział i skinął głową na znak, że audiencja jest skończona. A gdy wszyscy odeszli, szepnął Brunonowi: - Postaraj się, synu, jakoś podejść do tego chłopca. Lękam się, by jego dziecięcego żalu, choćby i słusznego, nie wykorzystano do rzeczy niedziecięcych i niesłusznych. Ten Bezprym, Brunonie, jest głęboko nieszczęśliwy. Pogadaj z nim. Ale podejście do Bezpryma nie było rzeczą łatwą. Jak dziki, szlachetny ptak stroszył pióra na każdy nieostrożny ruch czy zbyt prędkie słowo. Nigdy też nie był sam. Zawsze z Astrykiem. Dopiero na dzień przed powrotem cesarza udało się Brunonowi zamienić z chłopcem kilka słów. Kończyli właśnie obaj z Benedyktem poranny pacierz, gdy dobiegł ich dziwny dźwięk. W pobliżu celi ktoś płakał cicho, ale tak żałośnie, jak może płakać skrzywdzone dziecko. Benedykt dokończył prędko modlitwę. Szepnął: - Kto tak płacze? Bruno uchylił drzwi, ostrożnie wyszedł z celi. Pod rosochatym bagiennym drzewkiem stał niewielki człowieczek w benedyktyńskim habicie. Zakrywszy twarz dłońmi, płakał. Bruno podszedł, przyjaźnie objął jego plecy. Na chwilę zadziwiła go chudość płaczącego człowieka. Ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, poczuł szarpnięcie i spojrzały na niego oczy niemal czarne od nienawiści i strachu. Musiał się skupić, by sobie przypomnieć, kogo oto obejmuje ramieniem. Dopiero po chwili pojął, że Bezpryma. Chłopca zmienił nie tylko strój mniszy tak długi i obszerny, że Bezprym zdawał się w nim tonąć, mimo podwiązania sznurem w pasie i podwójnego zawinięcia rękawów. Zniknęła też nastroszona płowa czupryna, zakrywająca dotąd twarz o wydatnych kościach policzkowych i małych ciemnych oczach, w których teraz odbił się wyraz ulgi. Może dlatego, że nie Astryk naszedł go w płakaniu. Głowa Bezpryma bezlitośnie ogolona była okrągła i wydawała się bardzo mała. Bruno nie wypuszczając chłopca z objęcia powiódł go w stronę celi i posadził na progu. Benedykt o nic nie pytając wyniósł słodki kołacz. Oni obaj z Brunonem nie brali do ust niczego smacznego przez cały Wielki Post. Bezprym przyjął poczęstunek bez słowa. Patrzył nieufnie, ale jadł łapczywie. Benedykt spojrzał na Brunona. Myśleli o tym samym: czyżby głodzono tu chłopca? Bezprym sam zaczął mówić. Widać w dziecinnym sercu wezbrało tyle goryczy, że już musiała się wylać. Słowa niemieckie, łacińskie mieszały się z łkaniem i pociąganiem nosem. Bezprym mówił: - Pan ojciec zły, Unger zły, Emnilda zły, Mieszko, och, zły, Pan Bóg zły, Astryk zły, zły, zły... I łzy lecące grochem po policzkach i bicie pięścią po własnym chudym kolanie i niedziecięco podejrzliwe spojrzenie w stronę pobliskich chaszczy. - Pan Bóg nie jest zły - rzekł Benedykt z uśmiechem. - Zły, Zły! - rozkrzyczał się Bezprym, ale Bruno położył palec na ustach i powiedział ostrzegawczo: - Astryk-Anastazy... Chłopiec przygiął się do ziemi. Zamilkł. W oczach strach. Szepnął: - Astryk zły. Bije. Bruno znowu objął go ramieniem, pogłaskał nagą głowę. Pojął, że ten niechciany, opuszczony syn księcia jest zupełnie bezbronny. Odtąd Bezprym często przychodził do ich celi. Ale rozmawiał z nim Benedykt, nie Bruno. Bo od Wielkanocy rokutysięcznego pierwszego Bruno tylko starał się być pustelnikiem. Naprawdę już nim nię był. Niby jeszcze podlegał Romualdowi, ale przecież musiał być gotów na każde zawołanie Ottona. Cesarz przybył do Pereum w sam dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Uroczystości w kaplicy odbywały się godnie, w spokoju, znikł wszelki pośpiech, modlono się długo, jakby czas przytaił się lub przyczaił. Przyczaił się, bo skoro tylko minęły święta, jął czynić szalone skoki od zdarzenia do zdarzenia, które następowały z szybkością większą, niż pamięć ludzka mogła je przyjąć. Zaczęło się od odczytania listu Bolesława. Na placu przed kaplicą otoczyła Ottona rada przyboczna i grono książąt, biskupów, grafów, słowem, kwiat cesarstwa. Towarzyszący Romualdowi Bruno widział, jak pod wpływem czytanych słów polskiego księcia zmieniali się ci dostojni mężowie. Jedni się radowali, ale innym (tych innych była większość) twarze aż tężały ze złości. W końcu miotające tymi ludźmi uczucia wylały się z gardzieli wrzaskami i potokami przekleństw. Niepomni na obecność cesarza i papieża jęli tupać, wygrażać pięściami, krzyczeć, gwar uczynił się taki, że pojedynczego słowa nie sposób było usłyszeć. Otto podniósł rękę na znak, by się uciszyli. Ale oni nie chcieli tego widzieć. Przeto cesarz odwrócił się i jął powoli odchodzić. Szedł w stronę celi Brunona. Papież udał się do kaplicy. Minęła dłuższa chwila, nim zacietrzewieni zobaczyli, że oto nie ma wśród nich dwu najważniejszych osób. Bruno dogonił cesarza na ścieżce. Milcząc doszli do celki, usiedli na ziemi, opierając się plecami o niegładzoną ścianę Otto zapytał: - Benedykt w domu? - a widząc przeczący ruch Brunona mówił dalej: - Słyszałeś, czego chce Bolesław? - Słyszałem. Chce korony królewskiej. Pisze, że mu obiecałeś, a nawet, że własną koronę włożyłeś na jego głowę, tam, w Gnieźnie... - Mój diadem cesarski - szepnął Otto. - Dasz koronę Bolesławowi? - Słyszałeś jak wrzeszczeli? - odpowiedział Otto pytaniem na pytanie. - Te gęby aż czerwone od wściekłości. Jeszcze się tam pewnie kłócą, może nawet biją. Teraz przez całe tygodnie będę słyszał: "Daj, panie, koronę Bolesławowi. To twój szczery sojusznik. Pokażesz w ten sposób swoją siłę panom saskim i lotaryńskim". Albo znów tak: "Nie możesz, panie, dać korony temu słowiańskiemu książątku. On bardzo wzrośnie w dumę i siłę. Już teraz jest twardym sąsiadem dla Sasów". Tak mi będą gadali. - A ty co uczynisz, Ottonie? - A ja - westchnął - nie mogę dać korony mojemu przyjacielowi księciu Bolesławowi. - Dlaczego? Otto milczał chwilę zapatrzony w sunące nad nim obłoki. Potem powiedział z goryczą: - Bo jeżeli dam koronę Bolesławowi, to mój wierny patrycjusz Dedi zbuntuje moich wiernych Sasów i moich wiernych Franków, a potem pociągnie na ich czele na północ. A bez nich, Brunonie, ja nigdy nie zdobędę Rzymu. - Masz innych dowódców: Herybert, Ekkehard... - Ale gdy Dedi odejdzie, pozostanie przy mnie tylko część wojska. A ja muszę mieć go bardzo dużo, bo tylko wtedy upokorzę Wieczne Miasto, a potem posadzę na tronie kogoś lepszego ode mnie, mocnego, kto sobie ze wszystkimi poradzi. Z Sasami, z Frankami, z Rzymianami... On sobie poradzi. Jest silny. Nie boi się nikogo... - Kto? - zapytał Bruno z niepokojem. Otto szepnął ledwo dosłyszalnie: - Bolesław. Dlatego nic złego się nie dzieje, że teraz nie otrzyma polskiej korony. - A ty sam, Ottonie, cóż uczynisz, gdy oddasz władzę Bolesławowi? - Bruno starał się, by jego zdumienie nie było zbyt widoczne. - A ja... - Otto spojrzał na niego z twarzą tak rozradowaną, jakby w ponurości swoich myśli dostrzegł jasne światełko - a ja przyjdę tam, do ciebie. - Do mnie? - teraz zdumienie wzięło górę i Bruno natarczywie pytał: - Do mnie? A gdzież ja wtedy będę? Otto wstał. Rozjaśnionymi oczyma patrzył z góry na siedzącego ciągle na ziemi Brunona. Mówił: - Jutro rano przyjdę tu z papieżem. Zamkniemy się w ustronnej celi Romualda, by nas nikt nie słyszał. Przeczytam wam tę część listu Bolesława, której nie znają moi najzaufańsi dworzanie. Wtedy... Wtedy dowiesz się, gdzie będziemy. Ja i ty, Brunonie. Na ścieżce ukazał się Tammo. Otto spojrzał obojętnie. Być może nie poznał w wychudzonym mnichu dawnego zuchwałego grafa. Spytał niemal pogardliwie: - I cóż tam ukrzyczeli? - Proszą, panie, byś wstrzymał się do jesieni z wysłaniem odpowiedzi Bolesławowi - szepnął Tammo. - Może się wstrzymam - odrzekł Otto surowo - może to uczynię, jeżeli przebłagają mnie i papieża za owe krzyki, które ośmielili się podnieść w naszej przytomności. Była królewskość w tych słowach, w ruchach pełnych godności, w dumnym wyprostowaniu głowy. Bruno patrzył jak urzeczony, póki nie spłynęło nań rozjaśnione spojrzenie i szept pełen chłopięcej przekory: - Nie zapomnij o jutrzejszym spotkaniu, dostojny bracie Brunonie-Bonifacy. Nazajutrz w ustronnej celi Romualda odbyła się rozmowa, która tak bardzo odmieniła żywot Brunonowy. Bolesław w liście przywiezionym przez Astryka-Anastazego prosił nie tylko o koronę. Prosił też o przysłanie mu mnichów. Pragnął osadzić ich w eremie. Zbuduje erem, pisał, nie pożałuje niczego. I niechaj eremici głoszą Słowo Boże w jego kraju, a także wśród pogan. Z czasem chciałby też utworzyć drugie arcybiskupstwo, może w dużym, bogatym grodzie Sandomierzu, skąd blisko do siedlisk pogańskich. Z Sandomierza wysyłanoby przygotowanych odpowiednio misjonarzy, by się Słowo Boże rozchodziło po wszystkiej ziemi, a szczególnie wśród nie ochrzczonych ludów, tak licznie mieszkających wokół granic Polski. Bolesław obiecywał przybyłym do jego kraju braciom opiekę i wszelką pomoc. Podczas gdy papież odczytywał ten list, Otto nie spuszczał oczu z Brunona. Pałały rozradowaną ciekawością, jak wtedy w Magdeburgu podczas uroczystego powitania króla. Bruno nie pojmował, o co idzie Ottonowi. Sylwester Drugi skończył czytać. Rękę ciągle trzymającą pergamin opuścił na kolana. Powiedział: Jeżeli jeszcze raz w naszej obecności którykolwiek z panów saskich powie o Bolesławie "nowochrzczeniec", każę mu za pokutę jechać do Polski i dobrze się przyjrzeć, jak powinien wyglądać prawdziwy chrześcijanin. Otto parsknął śmiechem, wyciągnął przed siebie długie nogi. Wpatrzony w czubki własnych butów mówił niby od niechcenia, lecz przecież znowu w formie pluralis maiestaticus. - Mniemamy, iż nie popełnimy błędu wyrażając zgodę na prośby Bolesława. Jego zamierzenia znajdują odzew w naszym sercu. Przeto słuszną będzie rzeczą, jeśli znajdziemy w tej tutaj pustelni braci pełnych zapału i poślemy ich Bolesławowi. - Jak to panie? - zaperzył się nagle Romuald. - Chcesz zabrać moich uczniów? - Tak - odparł dostojnie Otto - i pragniemy, aby tam, gdzie miejsce w pięknym lesie będzie się nadawało na samotnię, zbudowali klasztor. Na ziemi chrześcijańskiej, ale w pobliżu pogan. Jeszcze nam nie przerywaj, ojcze opacie, posłuchaj, co nasz majestat ma do powiedzenia. I nie zatwardzaj swej duszy przeciw naszym słowom. Z istnienia tamtego klasztoru będą płynąć trojakie korzyści dla szukających drogi Pańskiej. Nowicjusze przychodzący ze świata znajdą upragniony nowicjat. Dla ludzi dojrzałych, pragnących żywego Boga, będzie to doskonała samotnia. A ci, którzy zapragną rozstać się z życiem, by być już razem z Chrystusem, będą mieli sposobność głoszenia Ewangelii poganom i zapracowania sobie na śmierć męczeńską. - Lecz czemu twój majestat, panie, pragnie zabrać braci właśnie z mojej pustelni - słowa Romualda brzmiały protestem. - Albowiem mniemamy, iż ty, Romualdzie, należycie ich przygotowałeś do trudnej pracy misyjnej. - Przeznaczyłem ich do innych zadań - upierał się Romuald. Ottona wyraźnie ogarnęła złość. Mówił teraz ściszonym groźnie głosem: - Posłuchaj, starcze! Kazałem u wejścia do pustelni postawić klasztor. Bracia, którzy tu zostaną, nie będą już musieli mieszkać w przegniłych budach, nazwanych przez ciebie celami i chorować bezustannie. Zamieszkają w celach, gdzie deszcz nie będzie się lał prosto na ich ubogie barłogi. Czy to mało za kilku braci, których wyślesz do Polski? - Panie! Nie chcę twojego klasztoru. Nie przyjmę go jako zapłaty za kogokolwiek. Mogę go przyjąć tylko jako ofiarę za popełnione przez ciebie grzechy. - W głosie Romualda była taka surowość, że Otto przyjrzał mu się uważnie. Powiedział: - Tedy przyjmij go jako przebłagalną ofiarę za grzechy, które popełniam teraz. Przez cały czas rozmowy papież siedział w milczeniu, głęboko zamyślony. Po ostatnich słowach cesarza spojrzał na niego jak człowiek obudzony ze snu. Zapytał: - Co należy uczynić z nowym arcybiskupstwem, o które prosi Bolesław? - Należy je utworzyć - odparł Otto bez wahania. - Moja rada nie zezwoli mi na uczynienie Bolesława królem. Przeto trzeba, aby stolica apostolska dała mu arcybiskupstwo. - Bolesław chce, by wysyłano stamtąd misjonarzy na różne strony. To ciężka i odpowiedzialna praca, Ottonie. Czy znasz człeka, który by jej podołał? Kogo, twoim zdaniem, należy osadzić na nowym arcybiskupstwie? Otto pilnie przyglądał się czubkom własnych butów. Po chwili powiedział wstając powoli: - Znam człeka, który podoła każdej trudnej pracy. Gdy przyjdzie pora, wskażę go. Odprowadź mnie, Brunonie, do rzeki. Późno już. Żona Krescencjusza znowu się zniecierpliwi oczekiwaniem i będzie mi niechętna. Idąc za Ottonem ścieżką prowadzącą ku rzece, Bruno myślał gorączkowo: Dlaczego cesarz powiedział o tej kobiecie? Jak te słowa przeszły mu przez gardło, wobec dwóch ludzi tak bardzo czcigodnych i mądrych? Obraził ich srodze. Wyglądali, jakby skamienieli. Jego zwyczajna porywczość? Może chciał ich ukarać za to, że sceptycznymi uwagami niweczyli lub oddalali jego wymarzoną wizję? Jak bardzo, jak niedobrze zmienił się młody cesarz. Usłyszał głos Ottona: - Musiałem jakoś skończyć tę rozmowę. Im nie mogę powiedzieć wszystkiego. - Nie powinieneś był mówić o tej kobiecie. I to jeszcze tak mówić - rzekł twardo Bruno. Uszli kilka kroków w zupełnym milczeniu. Bruno usiłował poskromić szarpiący nim gniew, gdy nagle na tleciemniejącego nieba zobaczył, że ramiona cesarza drgają. Płacze - zdziwił się, ale na dnie tej myśli była kropelka radości, póki nie usłyszał chichotu. Otto śmiał się. - Wiesz? - powiedział. - Już nikt teraz tak do mnie nie mówi. Czasem jeszcze Romuald się odważa, ale coraz rzadziej. - Mnie nie obchodzą inni. Ja i teraz, i zawsze, będę mówił prawdę. Nawet jeśli ci się ona nie spodoba. Otto nagłym ruchem odwrócił się do niego, stanął, rozłożył szeroko ramiona, mówił żarliwie: - Wiem! Ja to dobrze wiem! Dlatego chcę, byś ty właśnie objął drugie arcybiskupstwo w kraju Bolesława, byś ty słał misje do pogan. Najpierw powstanie tam erem, jak chce Bolesław. Potem arcybiskupstwo. A kiedy ja już tu wszystko uładzę i oddam Bolesławowi cesarstwo, udam się do tego eremu, potem jak Wojciech pójdę głosić poganom Słowo Boże i jak Wojciech... - A co wtedy będzie z żoną Krescencjusza? - przerwał surowo Bruno. Otto nawet się nie zawahał: - Och, odejdzie tak jak przyszła - powiedział lekko, a potem dodał z odcieniem nadziei w głosie: - Ona przecież nię zechce pójść ze mną do pustelni w kraju Bolesławowym. - I zaraz słowa brzmiące jak rozkaz: - Przyglądaj się tutejszym braciom, Brunonie. Wynajdź takich, którzy nadadzą się do pracy misyjnej. Jakoś wymuszę na Romualdzie, by im pozwolił stąd odejść. Nim Bruno zdążył odpowiedzieć, wyrosła przed nimi ciemna postać. To pokojowiec czekał na Ottona, by przewieźć go łódką do Rawenny. Gdy odpływali, Otto powiedział: - Nawet cię nie proszę, Brunonie, byś milczał o wszystkim, cośmy mówili. Ty sam wiesz. Wiedział i milczał. Jeszcze tego wieczoru Benedykt powiedział do Brunona: - Bezprym jest nieszczęśliwym chłopcem. A jeżeli dostanie się w złe ręce, wyrośnie na złego człowieka. Mniemam, iż powinieneś porozmawiać o nim z cesarzem. Niechaj chłopiec wraca do kraju. Tutaj wszystko jest mu obce. Umrze z tęsknoty. On gorąco miłuje swego ojca. - Choć ojciec go nie chce? - zdziwił się Bruno. - On ciągle ma nadzieję, że zdobędzie serce Bolesława. Widział głowę przyjaciela na tle nieba jeszcze trochę naciekłego jasnością. Pomyślał: On powinien pojechać do Polski i sam wstawić się u Bolesława za Bezprymem. Powiedział: - Dobrze, Benedykcie, pomówię z cesarzem. Otto jednak nie chciał o tym słuchać. - Taka jest wola Bolesława - powiedział i zaciął usta. Bruno wiedział, że nie ma po co marnować dalszych słów. Jeszcze w tym samym tygodniu na rozkaz cesarza zaczęto wznosić w Pereum kaplicę o kształcie rotundy, ozdobioną pięknymi marmurowymi kolumnami. Miała być poświęcona umiłowanemu przez cesarza Ottona świętemu Wojciechowi. Jeszcze nie minęło lato, a Bruno po raz pierwszy sprzeniewierzył się swojemu opatowi. Bo stało się tak, że już sam nie wiedział, o czym wolno mu mówić, a o czym należy milczeć. Ani się spostrzegł, gdy oto stanął w środku kłębowiska intryg. Kłębowisko intryg W początkach lata Otto na czele swych wojsk wyruszył pod Rzym. W pustelni znowu zapanował spokój. Bagniska pokryły się bujną, jadowicie zieloną roślinnością, a ciszę płoszyły już tylko krzyki budowniczych klasztoru i kaplicy o marmurowych kolumnach. Pewnego ranka rozebrzmiał głośno dzwon nad Pereum, znak, że opat wzywa wszystkich braci na naradę. Szli z różnych stron wyspy wychudzeni, niektórzy chorzy, z oczyma rozjarzonymi już to gorączką, już nadludzką gorliwością w wypełnianiu surowej reguły. Gdy zszedł się cały konwent, Romuald powiedział: - Władca tej ziemi, cesarz Otto, zbudował nam klasztor. Trzeba teraz obrać nowego opata. Rozległy się szmery, pytania. Młody Antonius wystąpił przed innych. - Ty, świątobliwy ojcze, jesteś naszym opatem - powiedział mocnym głosem. - Nie chcę nim być - odparł Romuald. - Czym to nie słyszał, jak niektórzy szemrali, że kazałem Ottonowi wystawić klasztor? Niby za pokute kazałem, a tak naprawdę, to z własnej chciwości. Nie chcę, by i teraz tak gadano. Rozległy się protesty, ale także potakiwania. Niektórzy z braci mniemali, iż Romuald istotnie nie powinien być opatem. Zbyt jest surowy w wypełnianiu reguły, stawia braciom wymagania większe niż natura ludzka może znieść. Mnisi w Pereum wkrótce powymierają od bagiennych wyziewów, z nadmiaru udręczeń i srogości. Romualdowi te głosy zdawały się być miłe. Twarz jego była pogodna, gdy mówił: - Długo modliłem się do Ducha Świętego, aby mnie oświecił. Długo potem rozmyślałem nad waszymi charakterami. I nie znalazłem nikogo lepszego jak Benedykt. Wszystkie głowy zwróciły się ku miejscu, gdzie stał ten umiłowany przyjaciel Brunonowy. Poszedł szept wśród zebranych: - Benedykt? - W jego duszy - ciągnął Romuald - myśli założyły państwo niebieskie. Bóg w niej przebywa. - Tedy niechaj Benedykt zostanie naszym opatem - powiedział niemal radośnie jednooki, ospowaty brat Jan. Na twarz Benedykta wystąpiły rumieńce. Podniósł rękę do góry gestem niemal obronnym. Mówił dobitnie: - Bardzo trudno jest podjąć się przewodzenia nad duszami temu, który nie umie strzec własnej duszy. Do poprawiania cudzych czynów powinni brać się ci, których zdolnymi do tego czynią zarówno surowe obyczaje, wiek dojrzały, jak i długotrwała świątobliwość, a ponadto zrównoważona mądrość. - Ruchem głowy wskazał Romualda. Ten, znać niezadowolony z obrotu sprawy, tylko brwi zmarszczył i powiedział: - Poczekamy aż cesarz wróci z wyprawy pod Rzym. Od cesarza w końcu zależy, kto będzie opatem w ufundowanym przez niego klasztorze. Gdy już znaleźli się w swojej celi, Benedykt powiedział: - Brunonie, bracie mój, pomóż mi, proszę. - Wiesz, że uczynię dla ciebie wszystko - odparł Bruno. - Tedy poproś cesarza, niechaj nie zezwoli, bym ja tu został opatem. Wiem, że nie potrafię sprawować tego, jak Należy. Jeszcze jestem za słaby duchowo, by nad innymi przewodzić. Bruno przyrzekł, że poprosi cesarza. W tym też czasie, pomny na słowa Ottona, obserwował braci. Podczas nocnych czuwań nieśmiało zwracał się do Boga: Panie, wiem, że czynię przeciw Romualdowi. Źle czynię. Kiedyś opat Leon powiedział, że jestem zarażony, że zawsze w końcu postąpię tak, jak chce Otto... Patrzę na nich, Panie... Jan, pełen spokoju, zręczny do wszelkiej pracy, zapobiegliwy, przewidujący, jakby miał troje oczu nie jedno. Antonius bystry, mądry, gadający mową łacińską, niemiecką, frankońską, a także mową Longobardów, tryskający życiem, że zda się pełno go w naszej pustelni. Barnaba, szlachetny, nabożny, pełen zapału, zawsze pierwszy do niesienia pomocy. Jeżeli powiem o nich słowo cesarzowi, pójdą wszyscy do kraju Bolesława. Czy mam prawo? Jak moje słowa wpłyną na ich życie? Panie, Przedwieczna Mądrości! Spraw, niech moje czyny i moje słowa służą nie tylko Ottonowi. Tobie niechaj służą. Bądź wola Twoja... Otto wrócił z wyprawy w końcu lipca. Był zły i rozgoryczony. Zebrał wiadomości o umocnieniach czynionych w stolicy przeciw niemu przecież, o gromadzonych tam, także przeciw niemu, siłach. Wszystko to nie wróżyło łatwego zdobycia Wiecznego Miasta. Od razu w pierwszej rozmowie powiedział Brunonowi: - Głupcy Rzymianie! Mogli żyć w najszczęśliwszym królestwie świata. Dokonać renowatio imperżi, tworzyć wraz ze mną jego wielkość. A oni tylko potrafią się buntować. Ale ja ich poskromię. Muszę! Zapanuję nad Rzymem. Inaczej nasze marzenia o eremie w kraju Bolesława pójdą w niwecz. - Tu cesarz zniżył głos: - Upatrzyłeś już kogoś? I wtedy Bruno, jak prawdziwy intrygant powiedział: - Upatrzyłem, Ottonie. Nikt nie jest tak doskonały do pełnienia służby Bożej jak Benedykt. - Tedy wyślę tam Benedykta. - Nie będziesz mógł tego uczynić - Bruno zasmucił się fałszywie - albowiem Romuald pragnie go widzieć opatem w nowym klasztorze. - Tedy nie zobaczy - odparł stanowczo cesarz. - Benedykt pojedzie do Bolesława. Rozmawiałeś z Benedyktem? Zechce udać się do Polski? - Jak kazałeś, Ottonie, nie rzekłem nikomu słowa. Wiem tylko, że Benedykt nie chce być opatem w Pereum. - To nie będzie - powiedział Otto - ale do Polski też nie może iść samotnie. - Myślałem jeszcze o Janie - rzekł Bruno - to człek spokojny o zrównoważonym charakterze. Ponoć nikt tutaj nie widział go rozgniewanego. Prawda, nie odznacza się w służbie Bożej taką żarliwością jak Benedykt, ale w sprawach praktycznych jest bardzo uzdolniony. Nic to nie przeszkadza, że ma jedno oko i jest ospowaty. - Tedy Benedykt mocny w sprawach ducha, Jan w sprawach doczesnych. Razem podołają wszelkim trudom - rzekł Otto niemal z radością. - A inni? I Bruno jął mu mówić o Barnabie i o młodziutkim, energicznym mnichu imieniem Antonius. Minęło zaledwie dwa dni, kiedy Bruno pojął, że szatan wmieszał się w jego poczynania. Widać wbrew piekielnym zamysłom stawały plany Ottonowe. I diabeł posiał kąkol pełną garścią. Gdy się tylko spotkali, Otto i Romuald, wybuchł spór między nimi. Bruno nie słyszał tej rozmowy, ale obecny przy niej Benedykt opowiedział później wszystko swemu przyjacielowi i bratu w cierpieniu. Tedy rzekł Romuald, że trzeba w nowym klasztorze osadzić nowego opata, obecnego tu właśnie Benedykta. Na to Otto, że ma dla Benedykta inne zadanie, a zresztą Benedykt wcale nie chce być tu opatem. - Skąd wiesz, synu? - głos Romualda zabrzmiał większą niż zwykle surowością. - Skąd wiesz, że nie chce? Czyżby ci się zwierzał? - Bruno mówił mi o tym! - zakrzyknął cesarz. Romuald wyprostował się na całą wysokość. Pałał oburzeniem. - I Bruno nakłaniał cię, synu, abyś nie zezwolił Benedyktowi zostać tu opatem? - Nakłaniał, ojcze czy nie nakłaniał - próbował załagodzić Otto, ale w tej chwili dano mu znać, że przybył poseł od Arduina. Cesarz oczekiwał tego posła, przeto prędko wrócił do Rawenny. Stary opat jeszcze tego wieczoru pokazał, kto rządzi pustelnią. Zostali rozebrani do naga, Benedykt i Bruno, i w obecności całego konwentu ochłostani. Po pięćdziesiąt rózeg każdy z nich otrzymał. Pierwszy, że z pokory nadmiernej pobłądził, drugi, że tak chętnie nakłaniał cesarza do czynienia wbrew woli własnego opata. Leżeli potem obaj w celi bezsilni, zbroczeni krwią i aż do rana żadnemu z braci nie wolno było zbliżyć się do nich. Romuald surowo karał nieposłuszeństwo. Około północy Bruno usłyszał ciche, skradające się kroki. Uczuł, że ktoś unosi jego głowę i wlewa wodę w spalone usta. Nie poznał w ciemności dobroczyńcy. Dopiero po chwili usłyszał słaby szept Benedykta i odróżnił w nim imię "Bezprym". Ten chłopiec - pomyślał Bruno - przez wszystkich zapomniany i pomiatany, w tej tylko celi znajdował życzliwość, zrozumienie, cień nadziei na powrót do domu, i kawałek słodkiego kołacza. Teraz się odwdzięcza, choć pewnie wie o tym, że poniesie srogą karę, jeśli go przyłapią na tym niedozwolonym miłosierdziu. Bruno wzruszył się tak bardzo, że stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, leżał na swoim posłaniu, dziwnie wysoko i wygodnie ułożonym, poranione plecy były opatrzone, a w usta sączono mu gorzkawy płyn, który dodawał sił i uśmierzał ból. Z wysiłkiem otworzył oczy, ale zaraz je zamknął, przekonany, że ciągle majaczy. Usłyszał swoje imię wymawiane głosem, którego nawykł słuchać od lat, a który w jego sercu budził tylko ciepłe uczucia. - Brunonie! Brunonie, ocknij się wreszcie. Tak mógł mówić tylko Hezych i to jego twarz wyłaniała się z mgły osłabienia. Bruno uniósł głowę, rozejrzał się. Tak, był w swojej celi na bagnach. Na sąsiednim posłaniu, również wygodnie ułożonym, spał spokojnie Benedykt. - Nie wiem, czy ci wolno, Hezychu... - zaczął cicho. Hezych wzruszył ramionami. - Nie podlegam mnichowi Romualdowi. Przysłał mnie cesarz, kiedy się o wszystkim dowiedział. Śpij. Spał. Sen przyniósł ulgę, słabość odpłynęła. Hezych opowiadał o Kwerfurcie. Na koniec rzekł, a głos jego pobrzmiewał uporem: - Kiedyś powiedziałem, że pójdę za tobą wszędzie, gdzie tylko zechcesz nieść Słowo Boże. Do najdalszych pogańskich krain, powiedziałem, pójdę. Ale nie żądaj ode mnie, Brunonie, bym gnił przy tobie na tej przeklętej wysepce. Bruno nie odpowiedział, ale myśl dręcząca go od dawna oblekała się w słowa. W te właśnie słowa Hezycha. Odtąd, każdej wolnej chwili, w przerwach między horami, podczas przechadzek i posiłków, Bruno dzielił się tą myślą z Benedyktem. Pewnego wieczoru, gdy już odmówili pacierze, jął szeptać: - Niebezpieczne jest nasze Pereum, Benedykcie. Bagno sprowadza straszliwą niemoc na ludzi. Czy jest tu ktoś, kto by nie chorował? Wszyscy chorują. Od najmniej znaczącego, aż do najwybitniejszych. I tak cód Boży; żeśmy nie poumierali... - zawiesił głos, czekał odpowiedzi. A ponieważ nie nadchodziła, jął szeptać dalej: - Powiedz mi, Benedykcie, jakie prace mogą wykonywać ręce ćzłowieka, który już w najbliższą niedzielę nie będzie miał sił, aby udać się do kościoła i przyjąć Eucharystię? Albo jaki pożytek ze świętego czytania może mieć umysł obolałego człowieka? Jaka modlitwa popłynie z ust tego, którego chore członki nie zdołają dżwignąć z łoża? - Cierpienie wzbogaca duszę - w szepcie Benedykta nieśmiały protest. - Tak - podjął Bruno z zapałem - cierpienie, które zsyła Pan Bóg, ale nie takie, które człowiek sam na siebie sprowadza, żyjąc wśród bagien. Jak tu bogacić duszę? Już i postu nie zachowuje ten, kogo choroba trzyma w swej mocy. Pozbawiony innych cnót, musi się tylko uzbroić w cierpliwość. Czy ty, Benedykcie, jeszcze nie czujesz bólu w kościach, kiedy rano wstajesz z posłania? Z ciemności przyszło ciche pytanie: - Cóż tedy czynić? A Bruno zaczął z niezwykłą gorliwością: - Umrzemy wśród tych bagien. Umrzemy oddając się pobożnym rozmyślaniom. Czy nie lepiej iść w jakieś zdrowe miejsce, gdzie zebrawszy siły można wieść życie pustelnicze i nawracać pogan? - Gdzie jest takie miejsce? - W krainie słowiańskiej, w Polsce. Bo pomyśl, Benedykcie, skoro siedzimy tutaj nie obawiając się śmierci, którą w nas sączą jadowite bagienne wyziewy, to czyż będziemy się bać, gdy nam przyjdzie zginąć z rąk pogan? Dla Chrystusa? - Pycha cię ponosi, mój bracie - szepnął ostrzegawczo Benedykt - to jest pycha, gdy grzesznik pragnie męczeństwa. - Och, Benedykcie, nie mów tak. Nie będziemy tam, w Polsce, szukać świętości, lecz tylko odpuszczenia grzechów. A to przecież lepsze niż gnicie w bagnie. Bruno zamilkł i nie odzywał się długo, jakby wszystkie swe siły włożył w przekonywanie przyjaciela. Myślał: jestem zarażony. Znów walczę o sprawę Ottona. Usłyszał głos Benedykta: - Mniemam, bracie mój, iż ten erem w Polsce to bardzo dobre miejsce. Chwała Ci, Przedwieczny Panie, że on powiedział te słowa - pomyślał Bruno resztką przytomności i pogrążył się w sen. W końcu października Otto ze swoim dworem pociągnął na krótko do Pawii. Bruno miał przeto nieco czasu dla siebie. Ujrzał rzecz dziwną, której przedtem, zajęty własnymi sprawami, nie zauważał. Oto często, coraz częściej, widywał razem kilku ludzi, których dotychczas nic nie łączyło. Sprzęgnięci jakimiś wspólnymi interesami, naradzali się nachyleni ku sobie. Odskakiwali, gdy nadchodził ktoś obcy. Spotykał Henryka księcia bawarskiego ze Stefanem księciem węgierskim. Ogromny Dedi często gwarzył z małym Bezprymem. I Astryk... Zawsze gdzieś w pobliżu rozmawiających kręcił się Astryk-Anastazy. Czasem naradzali się wszyscy razem. Na widok intruza rozchodzili się lub zaczynali mówić głośno o czymś błahym i rubasznym śmiechem usiłowali pokryć zmieszanie. Bruno nie miał do kogo iść, by się podzielić swymi spostrzeżeniami. Zresztą znowu nie miał czasu. Zachorował Benedykt. Ciężkie i niebezpieczne febry wypełzły z bagna i rzuciły się na wyczerpane umartwieniami ciało. Bruno nie odstępował nieprzytomnego przyjaciela. Hezych znalazł na bagnach ciemne jagody, których napar dawał choremu i Benedykt powoli, ale przecież wracał do zdrowia. Tego listopadowego dnia rozpalili wielkie ognisko przed celą. Benedykt mógł już o własnych siłach wstać z posłania i usiąść na progu. Siedzieli tak we trzech i w milczeniu patrzyli w ogień. Nagle odezwał się cichy głos Benedykta. - Odejdziemy stąd, bracie mój. - Odejdziemy, gdy tylko wyzdrowiejesz - zgodził się ochoczo Bruno. - Rzeknij mi - odezwał się ponownie Benedykt - czy zostało coś z dawnych zamysłów cesarza? Przecież Chrystusa brał na świadka i świętych Pańskich, że z miłości do życia wiecznego porzuci wszystko dobrowolnie. Pamiętasz to, Brunonie? - Pamiętam, bracie - rzekł Bruno dziwnie zdławionym głosem. - Tedy gdzież owo postanowienie o oddaniu władztwa komuś mądremu i lepszemu? Gdzie wola, by po złożeniu godności królewskiej zostać mnichem i modlić się w odległej pustelni, do której nie ma drogi i człowiek nie zagląda? Z bijącym mocno sercem Bruno pochylił się ku Benedyktowi. Mówił: - Cesarz pragnie, abyś ty przed nim wyruszył do kraju polskiego. Ciągle i niezmiennie tam zmierzają jego myśli i plany. Otto pragnie, abyś założył tam erem, Benedykcie. - A ty? - szept Benedykta ledwie dosłyszalny. - Och, zapewniam cię, pójdę za tobą. Niedługo. Pamiętaj, pójdę. Jedna śmierć tylko może mnie od tego powstrzymać. - Dlaczego nie razem? - w tym szepcie cień protestu. - Dopóki nie zobaczę, jak się rozstrzygnie sprawa zdobycia Rzymu, trzyma mnie tutaj chorobliwa wola cesarza. Zaraz potem przybędę do ciebie. Kto wie, może razem z Ottonem? Pójdziesz do Polski, Benedykcie? Na długo zaległa cisza, zanim Bruno usłyszał słowo, jedyne, jakie chciał usłyszeć. - Pójdę. Otto po powrocie z Pawii nie miał zbyt trudnego zadania. Urażony ciągle Romuald nadspodziewanie łatwo zgodził się na wysłanie do Polski Jana i Benedykta, a także Antoniusa i Barnaby. Wyruszyli w końcu listopada; szczodrze wyposażeni przez Ottona. Żegnał ich uroczyście cały konwent. Do odchodzącego Benedykta przypadł Bezprym. Chudymi ramionami objął jego nogi w błagalnym geście. Mnich nachylił się, coś szeptał w ucho chłopca. Bezprym płakał. Ale potem, ciągle słuchając szeptu Benedykta, uspokoił się i nawet roześmiał rozcierając łzy zaciśniętą pięścią. Tego dnia rano Bruno stanął przed Romualdem. Poprosił, by mu było wolno odprowadzić eremitów o jeden dzień drogi. Jeszcze tylko z nimi przenocuje, a potem wróci. Romuald ciągle był nieubłagany. - Cesarza proś, Brunonie-Bonifacy - mruknął niechętnie. Bruno powędrował w gromadce mnichów. Przez całą drogę szedł z Benedyktem. Jeszcze raz omawiali od nowa rzeczy już po stokroć omówione, od nowa planowali, i przez cały czas ciążyła Brunonowi myśl, że oto nie wszystko sobie powiedzieli. Tej ostatniej nocy przed pierwszym brzaskiem znowu rozmawiali. Bruno mówił: - Benedykcie, bracie umiłowany, kiedy będziesz się modlił albo śpiewał psalmy, zawsze proś i błagaj Boga żywego, aby raczył spełnić wspólne pragnienie, które w nas obu wszczepił i abyśmy nie umarli, aż i ty, i ja grzeszny, ujrzymy, dzięki miłosierdziu Boga, szczęśliwy dzień, to znaczy dostąpimy odpuszczenia wszystkich grzechów przez rozumne przelanie krwi z woli Bożej. Benedykt słuchał tego ze spuszczonymi oczami. Zapytał cicho: - Naprawdę przyjdziesz tam, Brunonie? - Przyjdę - odparł gorąco - cokolwiek by się na świecie stało. - Porozmawiaj czasem z Bezprymem. To biedny chłopiec. Wiesz, obiecałem że wstawię się za nim u ojca... - Otto powiada... - Wiem, mimo to poproszę. A ty poznawaj mowę słowiańską. Niechaj Bezprym nauczy cię po polsku bodaj Ojcze nasz. - Dobrze, Benedykcie, nauczę się po polsku Ojcze nasz. - A i o tym pamiętaj, byś nie szedł do Polski bez zezwolenia apostolskiego, mój księże biskupie. - Przyrzekam, Benedykcie. Ale dlaczego nazywasz mnie "księdzem biskupem"? - Może coś przeczuwam? - Benedykt uśmiechnął się lekko. W tej chwili obudzili się pozostali bracia, odśpiewali poranną horę, spożyli posiłek i ruszyli w dalszą drogę, żegnając się z Brunonem. A on długo stał na wzgórzu i patrzył, dopóki nie zniknęli za najbliższym lasem. I musiał zebrać wszystkie siły, aby za nimi nie pobiec. Gdy tylko wrócił do Pereum, powiedziano mu, że wzywa go Romuald. Stary mnich nie był obrażony, raczej zasmucony. Mówił spokojnie i tylko czasem w jego głosie pobrzmiewała dawna, jakże dobrze Brunonowi znana drwina. - Powinienem cię znienawidzieć, Brunonie z Kwerfurtu - zaczął - za to, że zniweczyłeś moje dzieło. Nie patrz na mnie z takim zdziwieniem. Posłuchaj, co mam do powiedzenia. Trzydzieści lat temu założyłem tę pustelnię, by wychowywać tu świętych i mądrych mnichów, a potem przez nich zreformować wyższy kler świecki. Poprawić jego ducha, podnieść go, walczyć z chorobami, które gnębią Kościół. Ty zniweczyłeś moje zamiary. - Ja? - Bruno był tak zdumiony, że na nic więcej ponad to pytanie nie mógł się zdobyć. - Tak - głos Romualda znowu pobrzmiewał smutkiem - ty, bo za tobą przyszedł do mojej pustelni świat. A ja nie potrafiłem z nim walczyć, więc zniweczył pustelnię. Za twoją też sprawą najlepsi bracia z tego eremu odeszli gdzieś na krańce ziemi i wcale nie wiadomo, czy naprawdę uda im się tam nawrócić chociaż jednego poganina. - Uda im się, ojcze! Wielu nawrócą! - zapewnił Bruno gorąco, ale Romuald uciszył go niechętnym gestem ręki. - Wątpię - powiedział. - Tak jak i tobie nie uda się pójść za nimi. Otto cię nie puści. Bruno milczał: Nie miał prawa wyjawić temu zgorzkniałemu starcowi, że pójdzie do Polski razem z Ottonem lub na krótko przed nim. Romuald zaś ciągnął dalej: - Jeśli jednak, wbrew moim przewidywaniom, spełnią się wasze zamierzenia, będziesz, Brunonie, jak mniemam, ważną osobą w Polsce. Tedy posłuchaj mojej rady. Nie osadzaj Antoniusa w ustronnym eremie. On powinien żyć tam, gdzie jest dużo ludzi, działać powinien, ale inaczej, niż to czynią pustelnicy. - Zapamiętam tę radę, ojcze opacie - odparł Bruno, starając się, aby głos jego brzmiał pokornie. Daremne wysiłki! Romuald w ogóle nie słuchał słów Brunona. On sam musiał mówić: - Ponieważ zniszczyłeś moją pustelnię, muszę stąd odejść. Udam się do Istrii i tam będę kształcił nowych pustelników. Ciągle od nowa błagam Ducha Świętego, aby mnie oświecił, czy wszystko, co zostało przez ciebie uczynione, jest zgodne z wolą Boga... - I nie wiesz, ojcze? - zaniepokoił się Bruno. Ogarnął go lęk. - Nie wiem - usłyszał zrezygnowaną odpowiedź. - Może to ja źle czyniłem? Źle oceniałem ludzi? Może byłem zbyt surowy i Bóg zniszczył moje dzieło twoimi rękami. A może po to kazał mi przed laty założyć pustelnię, by teraz, za twoją przyczyną rozeszli się stąd bracia? By poszli w nieznane strony? Nie wiem. Nie jest na ludzką siłę przeniknąć wyroki Najwyższego. Ale ja jestem teraz niczym pusta skorupa, niczym dziecko zagubione w najgęstszym lesie... Czy wiesz, Brunonie, co czuje człowiek, gdy dookoła wali się świat? Gdy wali się świat Jeszcze wtedy stał. Nic nie wróżyło jego upadku. Prawda, nadciągały chmury: niepewne wieści o spisku panów niemieckich, o jawnym buncie Italczyków, o zarazie wśród żołnierzy rozwlekającej się na cały kraj. Lecz jak to chmury: nadciągały, przeciągały, świat stał. Bruno nadal przebywał w Pereum, nadal usiłował jednak być eremitą. Chodził na wspólne modlitwy, pilnie przestrzegał czasu każdej hory. Niechętnie i rzadko opuszczał pustelnię na wezwania Ottona. Raczej Otto przychodził do jego pustej celi. Przychodził też, najczęściej wieczorami, mały Bezprym i Bruno przyswajał sobie trudną mowę polską. Już spostrzegł, że jest różna od czeskiej, choć podobna. Inaczej jednak brzmiało Ojcze nasz w językuBezpryma, niż Ojcze nasz, które kiedyś wygłosił mu Gaudenty. Nadal wśród bagien pustelni można było spotkać szepczących: kulawego, małego Henryka, księcia Bawarii, wysokiego, czarnookiego Stefana. I Astryk-Anastazy ciągle wokół nich krążył. Nawet olbrzymi Dedi już się odważał na wejście do pustelni. Widać sprawa, o której cichcem uradzali, wielkiej była wagi. - O czym tak szepczecie? - zapytał kiedyś Bruno Bezpryma. Chuda twarz dziecka zrobiła się zła jak u bitego psa. Głos brzmiał zawziętością, kiedy powiedział: - Przeciw panu ojcu szepczą. Żeby nie dostał korony królewskiej. Oni szepczą, ja nie. Na początku grudnia, zdało się Brunonowi, że Bezprym się myli, że zmawianie się tych ludzi nie było przeciw Bolesławowi. W dzień świętego Mikołaja przybyła do Rawenny Gizeia, siostra księcia Henryka bawarskiego, podobnie jak brat mała, czarniawa, nieładna. Kiedy została poślubiona Stefanowi Węgierskiemu, Bruno domyślił się, że szepty dotyczyły tego związku. Nię miał jednak ochoty dociekać powodów całej tajemniczości. Nadal Otto gromadził swe wojska do ostatecznej rozprawy z Rzymem. Bruno z przykrością słuchał jego ochrypłego głosu, kiedy wymyślał dowódcom. Z przykrością patrzył na cesarza pogrążonego w lekturze listów, które teraz już bardzo rzadko zawierały dobre wieści. Dwunastego grudnia, tego tysięcznego pierwszego roku, Bruno został wezwany na zamek. Cesarz nadawał przywilej arcybiskupstwu w Rawennie i chciał, by Bruno go podpisał jako jeden ze świadków. Gdy skończyły się uroczystości związane z nadaniem, obecni jęli opuszczać zamek. I Bruno już wychodził, kiedy Otto zatrzymał go. Szeptał: - Jutro o świcie ruszam na Rzym. Nie chcę, byś ze mną jechał. Wiem, że nie lubisz widoku krwi. Wiesz, tyle intryg snują wokół mnie... Już nad nimi nie panuję. Ale mimo to zdobędę Rzym. Znów stanę się władcą imperium i zemszczę się za wszystko. - Nie o zemście myśl, Ottonie - powiedział Bruno tonem perswazji. - Wolałbym, żebyś mi nie przerywał - w głosie cesarza usłyszał zmęczenie. - Nikt ani nic nie zmieni moich postanowień, a o kilku sprawach chciałbym ci powiedzieć. O najważniejszych sprawach. - Słucham cię, Ottonie - starał się, by jego słowa brzmiały serdecznie. - Jeżeli zginę... Miałeś mi nie przerywać! Pamiętasz, co mówiłem wtedy, gdy wyjeżdżałem z Magdeburga na wojnę z Lutykami? Jeżeli zginę, nie wejdę sam do nieobeszłych pałaców Stwórcy. Moja dusza pod schodami albo u progu... - Pamiętam, Ottonie - powiedział zdławionym głosem. - Jeśli zginę, idź do Bolesława. Proszę cię. Nie pozwól, by wniwecz obróciło się to dzieło tak pięknie zaczęte. Idź do Bolesława. Bruno położył rękę na ramieniu przyjaciela. Czuł, że drży to ramię. Przeto uśmiechając się rzekł bardzo pewnym głosem: - Pójdziemy tam razem, Ottonie. W ogromnych, szeroko teraz otwartych oczach cesarza była rozpacz. Bruno wracał do celi na bagnach, a śnieżna zawieja zasłaniała drogę. Podmuchy wiatru, tak mu zawsze miłe, teraz przynosiły z bezkresnej ciemności tylko złe myśli i złe przeczucia. Otto odszedł z Ravenny nazajutrz, prowadząc całą potęgę swego doborowego wojska. Towarzyszył mu papież, a także najpierwsi mężowie cesarstwa. I jak kiedyś, z pielgrzymki do Gniezna, tak i teraz oczekiwano od tego pochodu wieści. Donosiły, że wojska cesarskie w ciągu sześciu dni doszły do Todi, potem skierowały się do masywu górskiego Sorakte. Gdzieś w jego okolicach Otto zamierzał spędzić Boże Narodzenie. Nie w Rzymie jednak, jak planował początkowo. W Rawennie Boże Narodzenie zostało uświetnione królewskimi uroczystościami. Z rąk arcybiskupa Fryderyka otrzymał koronę królewską i pomazanie Stefan, książę Węgier. Na drugi dzień wyruszył on do swego kraju wraz z niedawno zaślubioną królową Gizelą i licznym orszakiem. Odjeżdżał z nimi poseł polskiego księcia Astryk-Anastazy. Bruno zatrzymał go i zapytał: - Dlaczego, ojcze opacie, odjeżdżasz z węgierskim królem? Czy nie godziłoby się raczej wrócić do Bolesława? Oczy Astryka skryły się pod powiekami, kiedy mówił: - Król Węgier uczynił mnie biskupem w Ostrzehomiu. Tam też trzeba głosić Słowo Boże. - Nienawidzisz Bolesława? - domyślił się Bruno. Astryk zwlekał chwilę z odpowiedzią: - Nienawidzić go nie pozwala mi moja wiara, pokochać go nie chcę, a wobec niego nie można być obojętnym. Takim jest człowiekiem. Dlatego tam nie wracam. Lekko wskoczył na konia i ruszył za orszakiem. Bruno uczuł, że ktoś dotyka jego ręki. Stał przy nim Bezprym. I on patrzył za odjeżdżającymi. Na nieładnej twarzy była ulga, w głosie radość, kiedy oznajmił; - Astryk odjechał. Astryk zły. - Ciągle stąd ktoś odjeżdża - odparł Bruno niechętnie, ale Bezprym pewnie nie pojął, o co mu idzie. Od pochodu cesarskiego dochodziły coraz groźniejsze wieści. Znany już spisek panów niemieckich, krwawy i silny opór Italczyków, zmawianie się Longobardów z Wenecją, z Konstantynopolem nawet, wreszcie zaraza wśród żołnierzy. Wojska Ottona topniały od walk i od zarazy. Niektórzy z duchownych w Rawennie mówili, że Otto pewnie wróci i obwaruje się w tutejszym zamku. Bruno w głębi duszy chciał tego najbardziej. Ogarnęło go przeświadczenie, że gdy on, Bruno, będzie w pobliżu, cesarzowi nie może stać się nic złego. Aż w końcu stycznia przyszła wieść, przed którą daremnie broniła się przerażona myśl. Oto w nocy z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci dzień stycznia w zamku Paterno pod górskim masywem Sorakte zmarł cesarz Otto Trzeci. Bruno nigdy się nie dowiedział, kto przyniósł tę wieść do Rawenny. Teraz wszyscy tylko o tym mówili. On słuchał, nie dowierzał. Mówili, że Ottona otruła żona Krescencjusza. Mówili, że zginął z ręki skrytobójcy. Mówili wreszcie, że zmarł od zarazy, a jego piękne ciało okryło się sinymi plamami. Bruno słuchał i czuł się jak człowiek, wokół którego wali się świat. W tych pierwszych dniach nawet nie potrafił schronić się na wzgórze nad jeziorem Genezaret. Przygnieciona rozpaczą wyobraźnia nie była zdolna wytworzyć tego pogodnego obrazu i pozwolić, by Bruno znalazł się wśród tłumu wędrującego za Nauczycielem. Nie mógł więc znaleźć ukojenia w błogosławionej chwili, kiedy pada na niego Spojrzenie. Nawet nie potrafił się modlić. Zdało mu się, że Bóg odszedł gdzieś daleko albo że skryty grubą chmurą gniewu nie chce słuchać jego żalów. Zawaliły się wszystkie piękne zamierzenia, dla których Benedykt odszedł do dalekiej Polski. Ileż nadziei na lepsze jutro świata zabrał ze sobą ten dwudziestodwuletni władca, przyjaciel najmilszy, cesarz Otto. Jego naznaczone przez zarazę zwłoki leżą w owym przeklętym zamku pod górą Sorakte, zmęczona dusza wędruje do krainy błogiego spokoju i światła, a Bruno pozostawiony tutaj nie wie, co czynić. Co dalej robić z dziełem Ottonowym? Jak o nie walczyć?... Wędrujący przez śnieżną równinę biskup Bruno, nieświadom tego, załkał głośno, popłynęły łzy, twarz wykrzywiła się bólem. Boże Przedwieczny, tylko Ty jeden wiesz, jak smutne, jak rozpaczliwe były te wspomnienia. Usłyszał cichy głos. Ze zdziwieniem spostrzegł, że Hezych, nie wiedzieć czemu, wyszedł z szeregu braci i zrównał się z nim. Powiedział: - Jeżeli oni, ci poganie, co patrzą na nas z drzew, zobaczą, że płaczesz, pomyślą, że czynisz to ze strachu przed nimi. Biskup Bruno odruchowo, nie namyślając się nad słusznością słów Hezycha, otarł łzy, a jego twarz znowu stała się pogodna. - Ty zawsze masz słuszność, Hezychu - powiedział uśmiechając się. Równina przed nimi nieznacznie pięła się w górę. Koniec tomu pierwszego Spis rozdziałów Równina Wiatr Dzieciństwo Miejsce w Ewangelii Czas postanowienia Szkoła w Magdeburgu Thietmar Rok Pański dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy Bolesław po raz pierwszy Uroczyste powitanie króla Bolesław po raz drugi Opowieść o Adalbercie Zapisywanie Brunon z Karyntii De civitate Dei Wielkanoc w Pawii Rawenna Pokażę ci Wieczne Miasto Adalbertus U stóp Wojciecha Moguncja Bolesław polski po raz trzeci Bunt Jana Krescencjusza W klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego Otto Imperator Świątobliwy pustelnik Romuald W oczekiwaniu Pereum Bolesław po raz czwarty Kłębowisko intryg Gdy wali się świat
1/ 1
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Jest tu chłopiec Tom 2Jezus jest tu,jezus jest tuStreszczenie Chłopi Tom1U twych stop to tu miejsce swiete jestLinkin Park Wszystko jest hybrydą Whitaker BradHeller Czy fizyka jest nauką humanistycznąwięcej podobnych podstron