POWŁOKA CZY TREŚĆ?
Tak pracuje nad powłoką, że przyciąga każde oko. Jednak, gdy otworzy usta, spod powłoki zionie pustka…
Urzekają wprost mnie wszystkie, lecz każda jest tylko zjawiskiem.
*
Jest taka mało znana baśń Andersena o rzeźbiarzu Alfredzie, co to powrócił z Włoch, przez co urósł w wielkości w małym rodzinnym miasteczku. Ktoś bogaty wydał bal na jego cześć, a nie zaproszeni stali wpatrzeni w rozświetlone okna. Prym na balu wiódł ów Alfred, opowiadając wciąż wszystkim. A pewna wdowa chłonęła jego słowa, jak nie zapisana bibuła, zadając coraz to głupsze pytania o Rzym, o Papieża czy żonaty i dzieciaty… Alfred wyśmiałby ją, gdyby nie ujrzał tuż obok niej jej córki pięknej jak boginka u źródła. Poczuł pragnienie patrzeć w nią i patrzeć, ale nie rozmawiać, bo ona nie mówiła prawie nic. Za to Albert mówił i mówił, zwłaszcza o włoskim błękicie równającym się jedynie z błękitem pewnych oczu… Matka tej błękitnookiej głośno wyraziła pragnienie wybrania się kiedyś do Włoch we trójkę. Rzeźbiarz zaczął bywać w ich domu przyciągany pięknem Kali wylegującej się w łóżku i ospałej. Matka usprawiedliwiała ją, że dlatego, iż urodzona jest pod znakiem Wenery. Alfred opowiadał nadal, nie zrażony głupimi pytaniami matki, zauroczony córką. Wkrótce zaczął rzeźbić jej popiersie roztaczając opowieść o pięknie objawiającym się w ziemskiej formie. Kala nie bardzo nadążała na szumnymi słowami, ale tak promieniała pięknem, że wybaczyć można było jej to i znacznie więcej. Mówiła do niego samym swym urokiem. Kiedy pobrali się, to na weselisku śpiewano pieśń: „Pigmalion znalazł swą Galateę.” I nazajutrz we trójkę wyruszyli zamieszkać w Kopenhadze. Kala siedziała niczym lalka za szkłem, a matka zajmowała się posługą im obojgu. Alfreda opętał czar formy, zachwyt powłoką, a to jest nieszczęściem w małżeństwie, bo tam pozłota szybko się wyciera. A Kali trudno było ukryć pustotę kilku tych samych słówek nawet pod wielkim urokiem. Dom ożywiła służąca Zofia, niezbyt ładna, ale żywa i pogodna. Spełniło się teraz marzenie podróży do Włoch we trójkę z mamą, z których wróciły one znużone, zmęczone i narzekające, że tyle było tam do zwiedzania madonn, że same się już czują w nie zamienione. Zofia wprowadziła się do nich gotując i służąc, znając się na wszystkim, choć do szkół nie chodziła. Jednak Kala zachorowała, bo gdzie powłoka jest wszystkim, tam musi pęknąć. Wkrótce więc umarła. Matka powiedziała, że była cudowna, doskonała i bez skazy, jak prawdziwa piękność. Był czas czarnej żałoby po niej, ale potem matkę zmartwiło to, że Alfred ożenił się z Zofią, która wcale piękną nie była, że od najpiękniejszej przeszedł do najbrzydszej. A na weselu śpiewano tę samą pieśń. A Alfred powiedział, że zakochał się poprzednio w pięknym posągu, ale teraz dopiero odnalazł pokrewną duszę, anioła zesłanego przez niebo. Anioła, co potrafi razem z nim myśleć, czuć, prostować go… Że Zofia przyszła do niego w aureoli dobra, piękniejsza niż trzeba, by nauczyć rzeźbiarza, że jego dzieło to proch, co najwyżej odbicie wewnętrznej treści człowieka. I dodał, że w niebie, gdzie łączy ludzi wspólnota wnętrz, Kala będzie mu zupełnie obca. Jednak Zofia upomniała go, że właśnie tam, gdzie wszystko rozwija się i wznosi, dusza Kali zabrzmi większą siłą tak, że on zawoła do niej, jak wtedy, gdy ją pokochał: Cudowna, cudowna!”
*
Łatwiej rzeźbić ciało niż duszę. Jednak blask powłoki zanika, a światło duszy potrafi nawet przez brzydotę przenikać i brzmieć, jak wydobyta z głębi muzyka… Jednak, jak znaleźć duszę na paradzie zjawisk i wizerunków?