24 września 2009 "Kto nie wierzy w Boga, wierzy we wszystko"... (Chesterton). Jeszcze jednej cegły nie ma w murze naszej, pękającej cywilizacji. Wczoraj Sąd wKatowicach wydał przełomowy wyrok w sprawie pani Alicji Tysiąc. Katolicki tygodnik „Gość Niedzielny” musi zapłacić trzydzieści tysięcy, paniAlicji Tysiąc i ją przeprosić.(???). Bo naruszył jej dobre imię. Bo pani Alicja chciała zabićswoje dziecko, a lekarze tego nie zrobili, gdyż zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem aborcyjnym - nie miała dotego prawa.
Odwołała się do sądu poza Polską - i wygrała! Musieliśmy jejzapłacić kilkadziesiąt tysięcy euro, za to, że nie mogła zabić własnegodziecka(???). Coś niesamowitego dzieje się na naszych oczach. My katolicy, wewłasnym kraju, gdzie jest nas 80-90%, musieliśmy zapłacić za złamanie zasady, nie tylko katolickiej, ale moralnej? Prawo moralne już nie istnieje, życie człowieka nie mażadnego znaczenia, można robić z człowiekiem, co się, komu żywnie podoba. Nawet sami już o tym nie decydujemy. U nasprawo jest inne, ale obowiązuje inne. To ponadnarodowe, europejskie,socjalistyczne. Zresztą na podstawie, jakiego prawa, amoralnego prawa,sędziowie z międzynarodowego trybunału zadecydowali? Kto spowodował, że podlegamy jakimś obcym ludziom, ludziom zinnej cywilizacji, z innego gremium kulturowego? Gdzie są winni, wepchnięciaPolski i nas w obce nam kulturowo i cywilizacyjnie towarzystwo socjalistycznomasońskie? Bo „kobieta ma prawo decydować o swoim brzuchu”- taktwierdzą feministki, lewicowe przekupki ideologiczne, i tolerancyjne - walcząceo tolerancję? O tolerancję, do czego - do zabijania dzieciaków? Że ich matki nie wyskrobały, byłoby odrobinę spokoju.. Wnaszej cywilizacji łacińsko- chrześcijańskiej o życiu człowieka decyduje sam Pan Bóg, a nie człowiek, w tym feministki, które z człowieczeństwem walczą nawszystkich frontach. I mają poparcie całej Europy? Dlatego są takie harde. Czują oddech na swoich plecach, całego tego towarzystwa wzajemnej socjalistycznej adoracji. I „ niezależnychsądów”. Z tymi swoimi prawami człowieka, będącymi fundamentemcywilizacji śmierci. Bo zabijane dziecko w łonie matki, ma swoje prawaczłowieka, czy też ich nie? Nie ma, bo wykombinowali, że dziecko włonie matki, nie jest człowiekiem, tylko „ płodem”… Ustalili, że do pewnegomomentu życia, ktoś jest człowiekiem, a ktoś nie jest… Ten kilkutygodniowyczłowiek, człowiekiem nie jest, więc można z nim robić, co się chce.. Jak będzietrzeba- a zrobią to z pewnością- ustalą demokratycznie, że człowiek dziewięciomiesięczny też nie jestczłowiekiem, i też można go będzie sobie bezkarnie zabić.. Prawa człowieka stosowane sąwybiórczo w zależności od wieku człowieka- i stosowane są przez człowieka, anie przez Boga. Bogu odebrali możliwość decydowania- przypisali ją sobie. Jakczłowiek może decydować o życiu innego człowieka? Do jakiej Europy, żeśmy weszli? I jeszcze jakaś wrzeszcząca ideologiczna istota w studiotelewizyjnym podczas przekrzykiwania się z panem Wojciechem Cejrowskim powiedziała, że „demokracja zwyciężyła”(????). Przyznała się, że nie jestkatoliczką, ale jakąś Europejką, z organizacji europejskich kobiet, czy cośtakiego. Ale nie powiedziała, kto daje jej pieniądze za szerzenie tych herezjiantycywilizacyjnych..? Czy, żeby nie propagować zabijania ludzi- trzeba byćkatolikiem? Pan profesor Wolniewicz jest ateistą, ale doskonale rozumie, że propagowanie zabijana, jestjednym z elementów niszczenia cywilizacji łacińskiej i zmniejszania sztucznieilości ludzi w Europie. Jakie plany mają rządzący Europą, po zmniejszeniu liczby ludzi, którzy ją zamieszkują? Kim zasiedlą Europę? I czy do tych planów potrzebna jestwojna? Wystarczy wmówić kobietom, że mają prawo zabijać własne dzieciaki. Ipopierać takie pomysły. Efekt będzie podobny do okresu wojennego. Tyle, że niebędzie zniszczeń materialnych- te socjaliści zapewniają nam podatkami. Demokracja - której oczywiście nie lubię- ma decydować, czyczłowieka można zabić, czy też nie. Tak jak w Atenach demokratycznych- o losie Sokratesa. Skazany demokratycznie na wypicie cykuty.. Oczywiście oddawanie losu i życia człowieka w ręcedemokracji, to tak jak oddanie spraw moralności w ręce prostytutek. No właśnie.. Demokraci powołują się na demokrację, ale nie zauważająsłonia w menażerii. Jest nas na razie większość, wielu się waha i nie uznajewielu zasad Kościoła Powszechnego, chociaż mieni się katolikami. Ale dlaideologów lewicowej ideologii zabijania, w tym momencie większość się nieliczy… Liczy się mniejszość.! Tak manipulują - jak im pasuje. Oczywiście sprawy moralnościnie powinny podlegać, żadnym głosowaniom, bo to jest zwykły nonsens. Tak jaksprawy naukowe, jak na przykładgłosowanie nad projektem ustawy, czy dwa plus dwa to cztery, czy może pięć…Albo czy istnieje prawo grawitacji? Jak mają większość - to przegłosują, że go nie ma, tak jak zprawem podaży i popytu w ekonomii. Udają, że go nie ma.. Ignorują, ale nieprzegłosowują. Może im wstyd? Demokracja mogłaby się nie obronić.. Mogłaby lec w gruzach! Niektórzy wrogowie życia, jako daru Boskiego, twierdzą, żezabijać można w łonie matki, bo „płód” jest obcym ciałem w łonie matki, bo mainne DNA, inną grupę krwi. Człowiek w łonie matki może mieć inny kolor oczu, włosów,innych charakter, inną osobowość.. No i co z tego? To jest właśnie genialnośćżycia ludzkiego? Każdy z nas jest inny, niepowtarzalny, indywidualny. Idlatego, że jest inny i fałszywie obcy- to można z nim robić, co się chce? Z każdego z nas może powstać geniusz, ale i łachudra. Odtego jest Sąd Ostateczny, a po drodzesądy ludzkie, ale sprawiedliwe, oparte na prawie Bożym, ale stanowionym nabazie Bożego. I na chrześcijańskiej moralności, a nie na wymysłach z innych cywilizacji.. Turańskiej, arabskiej, chińskiej, żydowskiej, bizantyjskiej, czy jak twierdził Samuel Huntington - afrykańskiej. Chociażprofesor Koneczny akuratafrykańskiej nie wyróżniał. Jakiś mądrala gdzieś napisał:” Dobrze zorganizowane narodyliczą głosy w urnach wyborczych, źle zorganizowane- liczą ciała, czyli trupy napolach bitew”(!!!!) A tu wygląda na to, że demokracja liczy trupy nie na polachbitew, tylko w łonach matek. Rzeczywiście jest to triumf demokracji! Makabryczny triumf demokracji.. Niezawisły Sąd w Katowicach również stwierdził, że nazywanie aborcji dziecka zabójstwem jest możliwe, i katolicy mogą to robić, ale tej, która to robi nie wolno nazywać zabójczynią????? No, naprawdę przewrotne, jakorzeczenie w sprawie Lwa Rywina, żepomagał w płatanej protekcji, ale wobec nieokreślonej grupy osób(???). Czylipomagał w napadzie na banki, ale nie wiadomo, które? Można palić, ale się broń Boże nie zaciągać, jak bronił siępan prezydent Clinton. Wolno było mieć w tamtej komunie dolary, ale nie możnaich było odsprzedawać ani kupować.. To jest ten sam sposób myślenia. „Kto nie wierzy w Boga, wierzy we wszystko”- co mupropaganda wciśnie. Za wyjątkiem profesora Wolniewicza, któremu nie wcisną żadnego głupstwa. Teraz skończy przed sądem, a nie jest to jeszcze Sąd Ostateczny. Wywracanie cywilizacji chrześcijańsko- europejskiej do górynogami właśnie tak wygląda. Oj, będzie bolało, bardzo… A może aborcja, jest odwetem… Że przeciw nam- to jasne,ale kto to robi? I po co? WJR
„Szkodliwe mięso” - czyli: kolejna histeria TVN TVN jest rewolwerową stacja TVdla tzw. „inteligencji” - czyli ludzi, których można faszerowaćnajwiększymi głupotami pod pretekstem, że to stacja dlainteligentów właśnie. TVN w walce o widza epatuje, z reguły urojonymi skandalami (dość przypomnieć histerię z „łódzkimpogotowiem”, gdzie okazało się, że sprawa dotyczy załogi jednejkaretki; ale ž Polaków bało się korzystać z Pogotowia...) lub naruszaniem obyczajów. Dziś ma w programie „UWAGA”podnieść sprawę kolejnego „skandalu” - 185 ton mięsa sprzed26 lat sprowadzonego ze Szwecji i sprzedawanego od 2007 roku wPolsce. Co wyniuchali zresztą szwedzcy dziennikarze. Na czym polega skandal - a na czympolega on zdaniem żurnalistów? Proszę sobie najpierw przeczytać opis:
Konserwy sprzed 26 lat trafiły na stoły Polaków Stare, mające nawet ponad ćwierć wieku mięso trafiło na stoły Polaków. Na ślad międzynarodowej afery wpadli reporterzy UWAGI! TVN i dziennikarze prestiżowej szwedzkiej gazety Svenska Dagbladet. Wyniki dziennikarskiego śledztwa zostaną w całości zaprezentowane w programie TVN UWAGA! o 19.50. Do Polski sprowadzono niemal 200 ton szwedzkiego mięsa w puszkach. Mięso wyprodukowano na początku lat 80-tych, w okresie zimnej wojny, na potrzeby wojska. Oficjalnie nie miało ono prawa trafić do jakiegokolwiek kraju Unii Europejskiej jako produkt, który mogą spożywać ludzie. Ministerstwo rolnictwa w Szwecji w umowie sprzedaży szwedzkiemu pośrednikowi wyraźnie zaznaczyło, że puszki z wołowiną i wieprzowiną mogą być użyte jako pokarm dla zwierząt. Tymczasem śledztwo dziennikarskie wykazało, że od trzech lat setki tysięcy puszek wycofanych ze Szwecji trafiają na stoły Polaków. Firmy gastronomiczne z różnych miejsc w Polsce faszerują starym mięsem pierogi, gołąbki, kiełbasy, pieczeń rzymską, mortadelę i wiele innych wyrobów. Tak przetworzone kilkudziesięcioletnie mięso trafiało do szkół, przedszkoli, domów starców oraz sklepów spożywczych. Tymczasem współpracujący z dziennikarzami UWAGI! szwedzcy dziennikarze twierdzą, że sami producenci konserw - firmy Unilever i Scan- przyznają, że już 10 lat temu część konserw nie nadawała się do spożycia.- Myślę, że stoi za tym chciwość szwedzkich władz, które sprzedały te puszki. Ten produkt powinien zostać zniszczony a nie trafić do ludzi - komentuje Henrik Ennart dziennikarz gazety "Svenska Dagbladet" sprawdzający szwedzkie wątki afery mięsnej. Droga konserw Rząd Szwecji postanowił sprzedać puszki z mięsem już w 1999 roku. Mięso kupił szwedzki pośrednik. Przez kilka lat nie było chętnych na niepełnowartościowy towar. Jednak w 2007 r. Szwed dogadał się z Polakami, którzy zdecydowali się kupić 100 tys. puszek. Za pośrednictwem zarejestrowanej w Krakowie firmy do naszego kraju trafiło ponad 185 ton starego mięsa. Przedstawiciel szwedzkiego ministerstwa rolnictwa nie widzi nic złego w tym, że 26-letnie mięso trafiło na stoły Polaków. - W umowie sprzedaży jest zapis zabraniający sprzedaży mięsa do ludzkiej konsumpcji w krajach UE. Powodem nie były kwestie zdrowotne, tylko jego wpływ na ceny rynkowe - powiedział w rozmowie z reporterem UWAGI! Joakim Holmdahl, dyrektor wydziału spraw zagranicznych, departament zdrowia zwierząt, ministerstwo rolnictwa Szwecji. Jego zdaniem produkt nadaje się do spożycia a nasz kraj w momencie podpisywania umowy z pośrednikiem w 1999 roku nie był członkiem Unii Europejskiej. Ale umowa między szwedzkim pośrednikiem a polską firmą została podpisana w 2007 r. Polska weszła do Unii Europejskiej trzy lata wcześniej. Ponadto ministerstwo miało obowiązek sprawdzić, gdzie trafi stare mięso. - Rzeczywiście nie otrzymaliśmy takiej informacji i za to można nas winić - stwierdził Joakim Holmdahl. Jadalne, niejadalne Mięso w konserwach zostało przetworzone metodą liofilizacji. Pod wpływem temperatury i ciśnienia pozbawiono je całkowicie wody. Teoretycznie mięso liofilizowane zachowuje smak, zapach, a nawet sole mineralne. W praktyce, wszystko zależy od tego, czy mięso poddawane liofilizacji jest chude, czy nie. Tłuste mięso źle znosi proces liofilizacji, a tłuszcz zawarty w nim szybko jełczeje. Dziennikarze Uwagi oddali puszki do analizy. - Tłuszcz w tym produkcie jest kompletnie zepsuty. Jedząc to mięso można się zatruć - stwierdzili po przeprowadzonych badaniach naukowcy z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Dziennikarze UWAGI! podając się za biznesmenów nawiązali współpracę z importerem mięsa. A teraz dla ochłody: Mięso pochodzi z zapasów wojskowych, -które co 10 lat się odnawia, bo ile może leżeć? A po co jewyrzucać, skoro nadaje się do jedzenia? Normy szwedzkie sąwyjątkowo wyśrubowane - a jak ktoś nie wierzy (i słusznie!) w normy, to należy dosłownie zastosować zasadę; „The proof ofa pudding is in eating”: skoro od dwóch lat je jemy, i niktjeszcze się nie rozchorował... TVN robi histerię - z niczego. Mięso to było i liofilizowane, i za konserwowane, - więc po prostu nie miało jak się zepsuć. Wtakiej konserwie nie ma bakterii. Mogłoby leżeć jeszcze 10 lat -a może i dłużej (ważna jest jakość blachy!). Pamiętam, że 20lat temu minister rolnictwa Królestwa Niderlandów zjadł serpozostawiony na Antarktydzie przez śp.Roberta F.Scotta w 1912 - czyli 80-letni; nie konserwowany i nieliofilizowany... Oczywiście: podejmuje się to miesospokojnie zjeść. A co do wyglądu: jak w TVN pokażą masarnię, gdzie robi się kiełbasę z dzisiejszego uboju - będzie jeszczeobrzydliwiej. ŚP. Otton von Bismarck nie na darmo mawiał:„Nigdy nie należy patrzeć, jak się robi kiełbasę... i jaksię robi politykę”. ONET cytuje uczciwie: Przedstawiciel szwedzkiego ministerstwarolnictwa nie widzi nic złego w tym, że 26-letnie mięso trafiłona stoły Polaków. - W umowie sprzedaży jest zapis zabraniającysprzedaży mięsa do ludzkiej konsumpcji w krajach UE. Powodem niebyły kwestie zdrowotne, tylko jego wpływ na ceny rynkowe -powiedział w rozmowie z reporterem UWAGI! Joachim Holmdahl, dyrektorwydziału spraw zagranicznych, departamentu zdrowia zwierząt,ministerstwa rolnictwa Szwecji. Jego zdaniem produkt nadaje się dospożycia” O! I to jest rzeczywiście skandal. Gdyby nie kretyńskie przepisy„wspólnotowe” i nie „wspólnotowe” to mięso byłobysprzedawane w oryginalnych puszkach - i ludzie mniej zamożni (imniej przesadni) mogliby je kupować po 2 zł lub taniej za kilogram.Ale Czerwoni nie chcą dopuścić, by ceny spadły! Ponieważ jest to niemożliwe z uwagina przepisy, ludzie musieli oszukiwać - a skoro już oszukalisłużby kontrolne, to, czemu nie oszukiwać jeszcze konsumentów? Coja piszę: oni MUSIELI oszukiwać konsumentów, bo gdyby uczciwiesprzedawali je w tych puszkach lub sprzedawali po drastycznie niskiejcenie - to od razu zainteresowałoby to jakiś SanEpid czy innąkontrolną instytucję. Konkurencja by zresztą doniosła... Tak, więc skandal jest, - ale zupełnienie tam, gdzie lokują go żurnaliści... JKM
Media znów judzą „Wirtualna Polska” dała „informację” zatytułowaną: PiS: zakazano używania słowa "ludobójstwo" PiS chce ujawnienia dokumentacji dotyczącej prac polsko-rosyjskiej grupy ds. trudnych. Politycy PiS powiedzieli w środę, że dotarły do nich informacje, jakoby w grupie uzgodniono, by np. w odniesieniu do sprawy katyńskiej nie używać określenia ludobójstwo. Zaprzecza temu członek tej grupy prof. Wojciech Majerski. Prezes PiS Jarosław Kaczyński powiedział, że istnieją "pośrednie przesłanki w wypowiedziach pewnych osób, np. z rodzin katyńskich", że istnieje porozumienie w ramach grupy ds. trudnych, co do nieużywania w wypowiedziach oficjalnych "niektórych określeń odnoszących się do Katynia i innych zbrodni sowieckich". W przesłanym później komunikacie rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak napisał, że o tym, jakoby w ramach prac grupy dochodziło do ustaleń wymuszających na stronie polskiej, nieużywanie terminu ludobójstwo w odniesieniu do Katynia, mówiła m.in. Izabela Skąpska, sekretarz Rady Federacji Rodzin Katyńskich. Jest to absolutna nieprawda, wierutne kłamstwo, nic takiego Grupa ds. trudnych nie ustalała - powiedział prof. Materski. - Mało tego, w żadnej innej sprawie żadnych kwestii niemerytorycznych - o charakterze technicznym, propagandowym, manipulacyjnym - nigdy nie ustalaliśmy - podkreślił. J.Kaczyński mówił o sprawie prac polsko-rosyjskiej grupy ds trudnych w kontekście przyjętej w środę przez Sejm uchwały ws. rocznicy zbrodni katyńskiej, która określa ją jako zbrodnię "noszącą znamiona ludobójstwa". - Poszliśmy na daleko idący kompromis - powiedział J.Kaczyński. - Nasza zgoda na tę uchwałę nie oznacza w żadnym wypadku zgody na jakieś - w tej chwili mogę jeszcze powiedzieć rzekome, bo nie mamy pełnej informacji w tej sprawie - porozumienia w ramach komisji ds. wspólnych o tym, że się jakichś słów nie używa - podkreślił. - W żadnym razie nie należy traktować naszej zgody na aklamacyjne przyjęcie tej uchwały jako zgody na to, że my mamy mieć tu w Polsce jakieś ograniczenia, co do określeń odnoszących się do Katynia i innych zbrodni sowieckich - dodał. - Nie przyjmujemy tu żadnych ograniczeń. Dla nas ta uchwała jest jednoznaczna - "znamiona ludobójstwa" to oznacza, że Katyń był ludobójstwem - podkreślił szef PiS. Z kolei Błaszczak poinformował, że we wtorek klub PiS złożył do marszałka Sejmu wniosek o zwołanie posiedzenia Konwentu Seniorów z udziałem ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego oraz przewodniczącego ze strony polskiej Grupy ds trudnych Adama D. Rotfelda. Celem - według PiS - miało być "ujawnienie informacji dotyczących prac polsko-rosyjskiej Grupy do spraw trudnych". "Ujawnienie rezultatów działań Grupy do spraw trudnych jest istotne również w kontekście informacji sugerujących, że podczas prac tej grupy dochodziło do ustaleń, które, w jakikolwiek sposób, wymuszałyby na Polsce nie używanie terminu "ludobójstwo" w kontekście zbrodni katyńskiej. O takich faktach mówiła m.in. Pani Izabela Skąpska, sekretarz Rady Federacji Rodzin Katyńskich" - napisał Błaszczak w komunikacie. Rzecznik klubu PiS dodał, że marszałek Bronisław Komorowski nie zgodził się na zwołanie takiego posiedzenia Konwentu Seniorów i skierował wniosek PiS do komisji spraw zagranicznych. - Unikanie przez marszałka tematu, który dotyczy prac polsko-rosyjskiej Grupy do spraw trudnych jest zupełnie niezrozumiałe - uważa Błaszczak. Polityk PiS zapowiedział też, że jego klub będzie domagał się ujawnienia całej dokumentacji dotyczącej prac polsko-rosyjskiej grupy do spraw trudnych. Również w środę oświadczenie w tej sprawie wydał szef klubu PiS Przemysław Gosiewski. Także on uznał za "niepokojące" sugestie jakoby podczas obrad grupy ds trudnych "dochodziło do ustaleń, które (...) wymuszałyby na Polsce nieużywanie terminu "ludobójstwo" w kontekście zbrodni katyńskiej". W rzeczywistości każdy, kto zajrzy tu stwierdzi, że PiS wypowiedział się w sposób dość umiarkowany. Wcale nie twierdzi, że komuś czegoś „zakazano” - natomiast cała materia jest cokolwiek jałowa.
Słowa, słowa, słowa... W poezji rzecz to najważniejsza - ale w życiu liczą się czyny, a nie słowa. Ja np. używam zwrotu "Polska okupowana przez III Rzeczpospolitą" (tak, jak "okupowana przez III Rzeszę" lub "Irak okupowany przez USA") - na co niektórzy się oburzają i piszą, że III RP dobrotliwie włada Polską... Ale czy od tej różnicy słów podatki wzrosną lub spadną? Czy dokuczliwość zarządzeń urzędników zmaleje - lub wzrośnie? Teraz trwa spór o to, czy zbrodnia w Katyniu to było "ludobójstwo"? A co za różnica, jak to się nazwie? Czy zastrzelonym będzie od tego lżej? Czy ból ich rodzin w 1943 roku się zmniejszy? Dajmy spokój całkowicie jałowym sporom, mającym odciągnąć uwagę ludzi od nieznanego w dziejach ucisku i bezprawia, w jakim dziś żyjemy. Bo i tu je widać. Bo przecież nie ma winy, jeśli nie ma paragrafu. Paragrafy nie działają wstecz. W czasach, gdy bolszewicy, hitlerowcy i staliniści dokonywali masowych mordów, paragrafu o "ludobójstwie" nie było... więc o czym mówimy? Natomiast między nami musimy sobie powiedzieć jasno: wprowadzenie pojęcia „ludobójstwa” - i później karanie na podstawie tego paragrafu za zbrodnie popelnione PRZED jego wprowadzeniem - podważyło cały ład prawny w Europie. Proces Norymberski - a nie Hitler - zniszczył fundament Prawa. Dalej już się posypało... JKM
Sąd zamyka usta obrońcom życia Publikacje na łamach "Gościa Niedzielnego" godziły w dobre imię Alicji Tysiąc - uznał wczoraj katowicki sąd okręgowy i nakazał redakcji przeprosić kobietę i wypłacić jej 30 tys. zł zadośćuczynienia. Kobieta czuła się urażona m.in. opiniami, że otrzymała odszkodowanie za to, iż nie pozwolono jej zabić własnego dziecka. W ocenie ks. Marka Gancarczyka, redaktora naczelnego "Gościa Niedzielnego", to błędna interpretacja, bo publikacje jedynie komentowały wyrok, jaki zapadł w sprawie Tysiąc przed Trybunałem w Strasburgu. Także w ocenie komentatorów, wczorajsze orzeczenie odbierane jest jako próba kneblowania ust ruchom antyaborcyjnym i uciszenia jednej ze stron debaty publicznej, jaka toczy się wokół tematu ochrony życia. Ksiądz Marek Gancarczyk zapowiedział złożenie apelacji. Alicja Tysiąc m.in. uznała, że "Gość Niedzielny", pisząc o wyroku Trybunału w Strasburgu, sugerował, że kobieta otrzymała odszkodowanie za to, że nie pozwolono jej zabić własnego dziecka. Tysiąc czuła się też urażona porównaniami aborcji do zbrodni hitlerowskich. Sąd uznał, że część kwestionowanych artykułów zawiera takie treści i nie jest to wyłącznie krytyka aborcji i wyroku Trybunału w Strasburgu, ale atak na pojedynczą osobę i wyraz "skrajnie negatywnych emocji do tej osoby skierowanych". - Wolność prasy jest fundamentem państwa, ale ochrona prawna przysługuje także jednostce - zaznaczyła sędzia Ewa Solecka w uzasadnieniu wyroku. Sędzia podkreślała, że katolicy mają prawo do wyrażania swojej dezaprobaty moralnej wobec aborcji, mogą też nazywać ten zabieg zabójstwem, ale tego typu określenia mogą padać jedynie w sformułowaniach ogólnych. - Nie zamierzamy pogodzić się z wyrokiem, który łamie konstytucyjne prawa i jest próbą cenzurowania debaty publicznej. Nie sprawi on, że wyrzekniemy się prawa do moralnej oceny aborcji zgodnie z niezmiennym nauczaniem Kościoła. Nie ustaniemy w zabieganiu o wolność słowa i nadal będziemy głosić poglądy, które wyznajemy, zgodnie z nakazem sumienia - podkreślił ks. Marek Gancarczyk. Kapłan zauważył, że Alicja Tysiąc z własnego wyboru stała się symbolem walki o zmianę prawa chroniącego życie, a mając możliwość anonimowego występowania w Strasburgu, nie zdecydowała się na taką drogę. - Pani Tysiąc wielokrotnie udzielała wywiadów i opowiadała o okolicznościach, w których dążyła do dokonania aborcji na swoim dziecku oraz motywach złożenia skargi przeciwko Polsce do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Pragnę podkreślić, że w publikacjach, które ukazały się w "Gościu Niedzielnym", nie doszło do ujawnienia jakiegokolwiek faktu z życia powódki, który nie był wcześniej znany opinii publicznej. Prezentowana była jedynie moralna ocena jej dążenia do przerwania ciąży oraz korzystnego dla niej wyroku wydanego przez Trybunał w Strasburgu - zauważył ks. Gancarczyk. Pytany o wyrok kapłan podkreślił swoje zaskoczenie orzeczeniem i niektórymi tezami uzasadnienia. - Wysoki sąd wypowiedział słowa, które np. nigdy nie padły w "Gościu Niedzielnym". Proste czytanie tekstów wskazuje, że w żadnym wypadku np. nie porównaliśmy pani Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich - podkreślił. Ksiądz Gancarczyk dodał, że wyrok wymierzony jest w "konstytucyjne wartości: wolność słowa i wolność prasy" i jest wyrazem włączenia się wymiaru sprawiedliwości, w charakterze strony, do debaty publicznej. Kapłan podkreślił, że orzeczenie jest próbą cenzurowania debaty publicznej, a tego typu działania są zachętą dla środowisk lewicowych do wykorzystywania wymiaru sprawiedliwości do narzucania swego światopoglądu społeczeństwu. Także dr Leszek Bosek, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że osoba, która decyduje się na udział w publicznej dyskusji, musi liczyć się z krytyką i nie może uciekać się w tym zakresie do obrony przed sądem. Tymczasem Alicja Tysiąc, która była obecna na konferencji, jaką po ogłoszeniu wyroku zorganizowała Racja Polskiej Lewicy, nie była w stanie wytłumaczyć, które publikacje i w jaki sposób naruszyły jej prawa, i odsyłała do wyroku sądu. Dziennikarze dowiedzieli się tylko, że Tysiąc jest sprawą zmęczona i po analizie uzasadnienia znajdzie czas, by podzielić się swymi spostrzeżeniami - w efekcie zamiast samej zainteresowanej swoimi spostrzeżeniami dzieliły się działaczki RPL.
Marcin Austyn
Alicja metodą podstawiania Dyskusja na temat to nie jest polska specjalność. Widać to dziś w mediach i w s24. Niemal wszyscy spierają się nie o to, o czym orzekał sąd w Katowicach, lecz o prawo do aborcji, o moralność Alicji Tysiąc, ba - o treść decyzji Trybunału w Strasburgu! W kółko np. słyszę, jakoby Trybunał uznał za nielegalne, iż powódka nie mogła dokonać aborcji w Polsce. Nie, Trybunał wytknął Polsce, że od decyzji lekarzy kobieta nie mogła się odwołać. Słusznie, bo jestem za prawem do zażalenia na każdą decyzję, która mnie dotyczy. O absurdach w wyroku i uzasadnieniu pisałem i ja, i wielu innych w s24. Jednak absurdy te powtarzają się w dyskusji. Czy "Gość Niedzielny" miał prawo napisać, że Alicja Tysiąc dostała kasę za to, że odmówiono jej prawa zabicia dziecka? Oto fakty: A.T. chciała dokonać aborcji. Lekarze jej odmówili. Nie mogąc się poskarżyć Polsce, poszła do Strasburga. Dostała odszkodowanie za to, że nie miała w Polsce drogi odwoławczej, czyli nie mogła dalej walczyć o prawo do aborcji. Skoro tak, to teza: dostała pieniądze za to, że odmówiono jej prawa do aborcji - jest uproszczeniem, ale bezsprzecznie zbieżnym z intencjami powódki. Sąd zaś sam stwierdził, że katolik ma prawo nazwać aborcję zabójstwem. Przez proste podstawienie słów "zabicie dziecka" w miejsce słowa "aborcja" otrzymujemy tezę "Gościa"! Gdzie tu nadużycie?
"Porównanie do hitlerowców" To jeszcze głośniej woła o pomstę do nieba. Ks. Marek Gancarczyk napisał krótko i jasno: esesmani z Oświęcimia mordowali w godzinach pracy, by potem relaksować się w pobliskich lasach, bo „przyzwyczaili się do morderstw”. Sędziowie Trybunału w Strasburgu też zapewne się relaksują, bo przyzwyczaili się do wyroków sankcjonujących aborcję, czyli zabijanie dzieci - jak w sprawie Alicji Tysiąc. Pytana, o co chodzi jej w tej kwestii, zainteresowana odparła: "Tam się pojawiło moje nazwisko". Wedle tej, podzielonej przez sąd "logiki" Izrael powinien zwalczać wszelką publicystykę o Holocauście, bo wszak mówi się tam o Żydach i o Hitlerze. Alicja T. nie była wprawdzie ofiarą sędziów ze Strasburga, ale takiej logice najwyraźniej hołduje. PS. Polecam nowy post na pokrewny, "logiczny" temat. Abyśmy tu zaś wiedzieli, o czym mówimy, zamieszczam ważniejsze fragmenty ustnego uzasadnienia dzisiejszego wyroku... Nie można w kategorii prawda/fałsz oceniać wielokrotnie powtarzanego w „Gościu Niedzielnym” nazywania aborcji zabijaniem dzieci. Proszę Państwa, z reguły nie budzi wątpliwości, że przypisywanie komuś intencji pozbawienia kogoś życia, popełnienia czynu przestępczego, jakim jest zabójstwo, to postawienie konkretnego, faktycznego oskarżenia, które podlega weryfikacji - jest prawdziwe lub fałszywe. W niniejszym przypadku mamy jednak do czynienia z sytuacją, gdy słowu „zabójstwo” każda ze stron przypisuje nieco inną zawartość pojęciową, odnosi je do innej sytuacji, a sposób rozumienia tego pojęcia jest zdeterminowany przez poglądy religijne pozwanych. Jak podnieśli pozwani, zgodnie z doktryną Kościoła katolickiego, człowiek, istota ludzka, istnieje od chwili poczęcia i od tego momentu ma bezwzględne prawo do życia, a zatem jeżeli ma miejsce zabieg przerwania ciąży, to jest to równoznaczne z zabiciem człowieka. Przekonanie to nie jest powszechne. Nie podzielają go ludzie o innym światopoglądzie. Dla kogoś, kto nie wyznaje zasad religii katolickiej lub w tym zakresie nie zgadza się z doktryną Kościoła katolickiego, zabieg przerwania ciąży nie jest zabiciem człowieka i z tego powodu stwierdzenie, że osoba, która aborcję wykonała, dopuściła się zabójstwa, jest dla kogoś o innym niż katolicki poglądzie nie do przyjęcia, niezgodne z prawdą i obraźliwe. Zdaniem sądu, w tym przypadku zaistniała sytuacja uniemożliwiająca zakwalifikowanie tych sformułowań do kategorii oświadczeń o faktach. Nie da się ich, bowiem zweryfikować w odniesieniu do jednolitego, powszechnie uznanego i niekwestionowanego miernika prawdy lub fałszu. Podstawą takiej weryfikacji musiałoby być rozstrzygnięcie kwestii początku istnienia istoty ludzkiej, która wymyka się ocenom naukowym i wszelkim obiektywnym odniesieniom, a pozostaje w domenie wiary i przekonań. Powyższe nie przesądza jednak o tym, że zawarte w publikacjach „Gościa Niedzielnego” wypowiedzi z użyciem określenia „zabójstwo człowieka” w odniesieniu do aborcji nie były bezprawne. To określenie, które samo w sobie jest tylko ekspresją przekonań religijnych, w większości wskazanych w pozwie publikacji „Gościa Niedzielnego” użyte zostało, bowiem w taki sposób i w takim kontekście, że spowodowało naruszenie dóbr osobistych Alicji Tysiąc. Ujemne oceny krytyczne podlegają kontroli sądowej ze względu na motyw działania krytykującego, a także pod kątem ewentualnego przekroczenia granic, poza którymi krytyka z uwagi na formę narusza powszechnie uznane normy moralne i kulturowe. Niestosowna forma zarzutów w materiale prasowym pod adresem danej osoby może stanowić samoistne źródło naruszenia dóbr osobistych - tak wskazuje się w orzecznictwie, i wskazuje się, że w takim przypadku głównym przedmiotem naruszenia jest godność człowieka. Sąd doszedł do przekonania, że pozwani w taki właśnie sposób dopuścili się naruszenia dóbr osobistych powódki w postaci czci i godności, chociaż nie we wszystkich materiałach prasowych, które zostały wskazane przez powódkę, i nie wszystkie jej zarzuty, co do sposobu naruszenia uznał sąd za zasadne. Przede wszystkim wskazać należy, że punktem wyjścia dla wszystkich wywodów i ocen zawartych w tych artykułach, publikacjach „Gościa Niedzielnego”, była teza, że Alicja Tysiąc otrzymała mocą wyroku Trybunału w Strasburgu odszkodowanie za to, że nie dokonała, ewentualnie nie mogła dokonać aborcji. Jest to teza nieprawdziwa. Jej prezentowanie na łamach tygodnika „Gość Niedzielny” powodowało wprowadzanie czytelników w błąd i wywoływało u nich fałszywe przekonanie, z którego w dalszej kolejności mogli wyprowadzać nieprzychylne dla powódki wnioski. Przypominam, że wyrokiem z 20 marca 2007 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że Polska naruszyła art. 8 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności dotyczący poszanowania życia prywatnego i rodzinnego, i z tego powodu nakazał wypłacenie Alicji Tysiąc zadośćuczynienia. I na tym polegało to naruszenie, które stwierdził Trybunał. Trybunał w ogóle nie zajął stanowiska w kwestii, czy pani Tysiąc miała słuszność, czy też jej nie miała, kiedy twierdziła, że ciąża zagraża jej zdrowiu - ciąża i poród, a co za tym idzie - czy miała, czy też nie miała prawa do dokonania legalnej aborcji w świetle obowiązującej w Polsce Ustawy z 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach przerywania ciąży. Trybunał stwierdził inną rzecz: że w prawie polskim nie ma przepisów regulujących w odpowiedni sposób procedury postępowania, które by zmierzały do ustalenia, czy w konkretnym przypadku zachodzi, czy nie zachodzi ta sytuacja przewidziana w ustawie, która uprawnia kobietę do podjęcia decyzji - czy może, czy chce dokonać aborcji, czy nie. Procedury takie powinny być szybkie, zapewniać ciężarnej wysłuchanie przez niezależny organ, który winien uzasadnić swoją decyzję. Trybunał zaakcentował, że w prawie polskim nie jest uregulowana kwestia, jak postępować, gdy zaistnieje kontrowersja między ciężarną a lekarzami albo pomiędzy samymi lekarzami - taka sytuacja miała miejsce w przypadku pani Tysiąc. Na podstawie opinii jednych lekarzy twierdziła ona, że ciąża i poród zagrażają jej wzrokowi, inni lekarze byli innego zdania. Brak odpowiedniej regulacji prawnej spowodował, że kwestia, czy powódka miała prawo do podjęcia decyzji o ewentualnej legalnej aborcji, czy też nie miała takiego prawa, nie została rozstrzygnięta i w ten sposób naruszone zostały jej prawa, i z tego powodu Trybunał uznał, że Polska naruszyła art. 8 Konwencji, i zasądził na rzecz powódki zadośćuczynienie. A zatem w tym zakresie „Gość Niedzielny” pisał o fakcie i to pisał fałszywie, i z tej fałszywej tezy o treści i podstawach wyroku Trybunału w Strasburgu były w „Gościu Niedzielnym” publikowane takie sformułowania i wywody, jak: że powódka otrzymała odszkodowanie za to, że nie mogła zabić swojego dziecka; że otrzymuje nagrodę za to, że bardzo chciała zabić swoje dziecko, ale jej nie pozwolono; że 25 tys. euro jest ceną za życie polskich obywateli; że rząd polski został ukarany za to, że córka Alicji Tysiąc nie została zamordowana przed urodzeniem; „25 tys. euro - czy tyle warte jest tych kilka dioptrii”; „sprawiedliwość czy życie córki”; „Alicja Tysiąc dostanie od Polski odszkodowanie za to, że musiała urodzić swoją córkę”. Pozwani wywodzili, że mieli prawo tak pisać, bo realizowali w ten sposób swoje konstytucyjne uprawnienie do wyrażania poglądów religijnych. Jest rzeczą oczywistą, że „Gość Niedzielny” ma prawo prezentować wszelkie poglądy społeczności katolickiej, co obejmuje także temat aborcji i obowiązujących w Polsce uregulowań prawnych, które jej dotyczą. W tym mogą prezentować zdanie, że prawo to powinno być zmienione. Nie może być żadnych wątpliwości, co do tego, że katolicy mogą wyrażać także swoją dezaprobatę moralną w stosunku do wykonywania zabiegów przerywania ciąży. Jest to uprawnienie, które w żaden sposób nie może być i nie jest podważane. Wynika to z elementarnych, zagwarantowanych w Konstytucji Rzeczypospolitej praw obywatelskich, na straży, których stoją sądy powszechne. Ponieważ takie są ich poglądy, katolicy mają też prawo nazywać aborcję zabójstwem, jednakże ocena tego rodzaju wypowiedzi zależy zawsze od kontekstu i ogólnego sensu wypowiedzi. Tak długo, jak długo pogląd ten jest prezentowany w ujęciu generalnym, niegodzącym w dobra osobiste konkretnych osób, nie zachodzi żadna kolizja pomiędzy dobrami prawnie chronionymi. Przykładem takiej wypowiedzi jest, zdaniem sądu, wywiad z Markiem Jurkiem, który ukazał się w „Gościu Niedzielnym” i został wskazany wprost przez powódkę jako jeden z tych materiałów, gdzie naruszono jej dobra osobiste. Zdaniem sądu w tej publikacji do naruszenia dóbr osobistych powódki nie doszło. W wywiadzie Marek Jurek wypowiedział się w kwestiach ogólnych: skomentował to orzeczenie Trybunału w Strasburgu, przedstawił też swoje zdanie w przedmiocie, jakie - jego zdaniem - zmiany powinny nastąpić w prawie polskim regulującym kwestię aborcji. Nie wyraził tam żadnego poglądu wartościującego odnoszącego się do powódki. Istotnie użył określeń „dzieciobójstwo prenatalne”, „zabójstwo dziecka” w odniesieniu do aborcji, ale to była ekspresja jego przekonań, które są powszechnie znane, i słowa te nie mogą być oceniane jako wypowiedzi, co do faktów. Wypowiedź Marka Jurka nie obraziła powódki. Trzeba jednak odróżnić samo publiczne prezentowanie poglądów od zamieszczania wypowiedzi, które z uwagi na formę i treść obrażają, znieważają ludzi, którzy mają odmienne przekonania. W przedmiotowych tekstach „Gościa Niedzielnego” też jest mowa o „zabijaniu dziecka”, nawet o „mordowaniu dziecka”, jednakże kontekst, ogólna wymowa tych artykułów i bezpośrednie odniesienie tego do powódki powodują, że w tych konkretnych przypadkach przekroczone zostało prawo dziennikarzy do krytycznego przedstawiania zjawisk i faktów. Odnoszą się bezpośrednio do powódki, podają jej dane personalne, ukazało się też zdjęcie powódki, słowa o „zabiciu dziecka” używane są w kontekście stwierdzeń, że powódka jest matką, która nie zdołała córki zabić, która dostała nagrodę za to, że bardzo chciała zabić dziecko, ale jej nie pozwolono, dostała odszkodowanie za to, że musiała urodzić dziecko, i teraz powinna je oddać. Zadaje się też pytanie, czy życie córki było warte tyle, co zadośćuczynienie, czyli 25 tys. euro. Są to sformułowania napastliwe, obraźliwe i pogardliwe w stosunku do powódki. Ich wymowa jest, bowiem następująca: powódka z faktu urodzenia dziecka uczyniła źródło pozyskania pieniędzy, życie jej córki było dla niej tyle warte, ile to zadośćuczynienie, dostała pieniądze za to, że nie zabiła dziecka, i w tym kontekście to określenie „nie zabiła dziecka” nabiera obraźliwego charakteru. To jest zupełnie, co innego niż artykułowanie poglądu, że aborcja to jest zabicie dziecka, do czego, sąd jeszcze raz podkreśla, katolicy mają pełne i niezaprzeczalne prawo. Szczególnie obraźliwe były dla powódki dwa teksty odnoszące się do czasów II wojny światowej. W artykule „Siła przyzwyczajenia” pozwany Marek Gancarczyk wyraził pogląd, że obecnie jest równie strasznie, jak w czasach, gdy prowadzona była nazistowska działalność w obozie Oświęcim-Brzezinka, i uzasadnił tę ocenę, powołując się na fakt wydania tego wyroku Trybunału w Strasburgu dotyczącego powódki, i zamieścił taką konkluzję, że w konsekwencji powódka otrzymała odszkodowanie za to, że nie mogła zabić dziecka, w związku z tym jest równie strasznie. Mimo że to jest ocena, sąd uznał, że naruszyła dobra osobiste powódki przez zastosowanie porównania w najwyższym stopniu znieważającego dla każdej osoby, która zna historię XX wieku. Pozwani twierdzili, że ten tekst odnosił się do sędziów Trybunału w Strasburgu, a nie do powódki. Niewątpliwie do sędziów Trybunału też się odnosił. Wspomina się o nich w ostatnim zdaniu tego materiału, natomiast dwa poprzednie akapity poświęcone Alicji Tysiąc, która jest wymieniona z nazwiska, jest wskazywana jako beneficjent tego wyroku, to jej dotyczą te komentarze, że w wyniku orzeczenia otrzymała odszkodowanie za to, że nie mogła zabić dziecka. Ten artykuł rzeczywiście bezpośrednio nie porównuje jej do hitlerowców, ale świadczy o tym wymowa całej publikacji, skoro się mówi, że teraz jest równie strasznie, czyli mają miejsce równie przerażające zdarzenia, jak w czasach nazistowskich, a jednocześnie pisze się właśnie o powódce. Poza tym w „Gościu Niedzielnym” opublikowano wypowiedź Łukasza Wróbla, który przyrównał wypłacenie Powódce zadośćuczynienia do wykupywania Żydów z getta. I w tym przypadku nie ma tu bezpośredniego porównania powódki do hitlerowców, ale sens tej publikacji jest dla powódki obraźliwy, ponieważ zgodnie z przeciętnym rozumieniem czytającego to człowieka wynika z tego jasna paralela. Hitlerowcom płacono za wypuszczenie z getta, a więc ocalenie życia Żydów, a Powódka otrzymała 25 tys. euro, bo to jest cena za życie polskich obywateli, bo powinniśmy wykupywać dzieci nienarodzone. Czyli w obu wypadkach miało miejsce wypłacenie okupu za życie i powódka otrzymała okup za życie swojej córki. Także i ta wypowiedź z tych samych powodów, co poprzednia naruszyła godność powódki. Proszę państwa, esesmani z Auschwitz: dr Mengele, strażnicy z getta biorący pieniądze za wypuszczenie kogoś na aryjską stronę to są przecież w polskim społeczeństwie powszechnie postrzegane synonimy zła, zbrodni i nikczemności. Symbol odejścia od elementarnych zasad ludzkiej moralności i uczciwości. Jako osoby mające w pogardzie życie innych, ceniące pieniądze wyżej niż przyzwoitość i w kontekście takich osób postawiono powódkę. Zrównano ją z nimi. Postawiono ją w jednym szeregu. Nie może być wątpliwości, że takie porównanie nie może mieć rzeczowego uzasadnienia, a spowodowało naruszenie czci powódki. Całkowitym nieporozumieniem jest formułowanie zarzutu, jakoby sądowa ocena tych publikacji miała prowadzić do swojego rodzaju cenzurowania, ograniczania swobody wypowiadania przez katolików ich przekonań. Nie chodzi, bowiem o wyrażanie przekonań, lecz o sposób, w jaki to jest czynione. Pisanie o powódce w sposób, jak to zostało zacytowane, to nie jest prezentowanie poglądów w sprawie aborcji i krytyka wyroku Trybunału w Strasburgu. To jest atak na pojedynczą osobę i wyraz skrajnie negatywnych emocji do tej osoby skierowanych. Są to słowa pogardy, niechęci, napastliwości i nie służą niczemu innemu, jak tylko wyrażeniu tych złych uczuć, bo niczego nie wnoszą do społecznej dyskusji o aborcji. Są tylko ekspresją emocji, a nie argumentów. Powódka nie złamała prawa ani wtedy, kiedy chciała skorzystać z możliwości aborcji, ani wtedy, kiedy wystąpiła ze skargą do Trybunału. Chciała skorzystać z możliwości legalnej aborcji, jaka wynika z prawa obowiązującego w Polsce. Katolicy uważają to prawo za niedobre. Domagają się całkowitej delegalizacji aborcji. Wolno im propagować taki pogląd, jednakże ustawa z 1993 roku obowiązuje. Stanowi to, co stanowi, i w określonych wypadkach zezwala na przerwanie ciąży legalnie. Czym innym jest przekonywanie kobiet z powoływaniem argumentów moralnych czy religijnych, żeby nawet jeśli jest zagrożenie życia czy zdrowia, nie decydowały się na aborcję, a czym innym potępianie konkretnej kobiety - która z obawy o własne zdrowie chciała, by jej prawo do aborcji zostało zweryfikowane - przy pomocy uwłaczających jej porównań. Przede wszystkim należy zauważyć, że potępienie powódki wywołane zostało tym, że otrzymała zadośćuczynienie, i tutaj pozwani znowu nie mogą się powoływać na prawo do krytyki, bo te przykre i poniżające teksty o powódce miały za podstawę twierdzenie, że to była nagroda za niezamordowanie dziecka. To jest sprzeczne z treścią wyroku Trybunału w Strasburgu. Nie można, więc bronić krytyki, która miała za podstawę fałszywe twierdzenie. Dodatkowo powiem to, co w doktrynie się akcentuje, że krytyka może być ostra i przykra, ale nie powinna być obraźliwa, poniżająca osobę, o której się pisze, a ostrość użytych sformułowań, kontekst i porównania muszą mieć swoje uzasadnienie. Wskazuje się, że na przykład może to wynikać z faktu, że osoba, o której się pisze, sama używa brutalnego języka, i jest to odpowiedź na brutalny atak. Taka sytuacja nie miała miejsca w przypadku Alicji Tysiąc, więc jakie było uzasadnienie, żeby ją upokarzać sugestiami, że uzyskała korzyść za to, że nie zabiła córki? Pisać o małoletniej Julce jak o rzeczy, za którą wypłacono odszkodowanie i która powinna być zwrócona, oraz przyrównywać wypłacenie zadośćuczynienia za naruszenie uprawnień obywatelskich do wykupywania Żydów z rąk nazistów? Zdaniem sądu uzasadnienia nie było i to czyni tego rodzaju sformułowania bezprawnymi. Na koniec jeszcze sąd chciał stwierdzić, że ta silna niechęć do Alicji Tysiąc jest wyraźnie odczuwalna w artykułach. To nie są teksty spokojne i wyważone (przynajmniej niektóre z nich). Emocjonalne nastawienie autorów wynika z przyjętej przez nich formy. Szczególnie znaczącym przykładem jest tutaj tekst Franciszka Kucharczaka, który nie zawahał się napisać, że „jak się za COŚ dostaje odszkodowanie, to się TO zwraca instytucji wypłacającej pieniądze. Pani Tysiąc, po odebraniu pieniędzy, powinna oddać dziecko”. Ile w tym jest pogardy dla powódki, ile skrajnej niechęci. Czy pozwani nie mieli świadomości, jak bardzo poniżająca dla powódki jest taka wypowiedź? Wypowiedź wyrażana z pozycji wyższości moralnej. Trzeba też zauważyć, że te nieprzychylne publikacje o powódce nie miały charakteru incydentalnego. To był pewien ciąg artykułów, a w jednym tylko numerze z 7 października 2007 roku zamieszczono aż sześć takich tekstów. Siła oddziaływania tych artykułów była skomasowana. Jest faktem powszechnie znanym, że aborcja budzi w Polsce ogromne kontrowersje i niestety wywołuje silne, skrajne uczucia i często towarzyszy temu ekspresja agresji. Odwoływanie się do zasad religijnych w połączeniu z językiem niechęci skierowanym do konkretnej, wskazanej z imienia i nazwiska, znanej z powodu powszechnie dostępnego wizerunku osoby może doprowadzić u niektórych osób do eskalacji uczuć skrajnych i negatywnych wobec tej postaci. Jeszcze raz powtarzam, komentowanie tego, co powódka zrobiła, przy pomocy takich porównań i takich sformułowań, jak uczynił to „Gość Niedzielny”, nie służy niczemu innemu, jak ekspresji agresji i emocji i to złych emocji. Z przedstawionych względów sąd orzekł jak w punkcie pierwszym wyroku. Tekst nakazanych przez sąd przeprosin obejmuje tylko część tego tekstu, który postulowany był w pozwie z tych powodów, które państwu przedstawiłam. Nie ma podstaw, by pozwani przeprosili za sugerowanie, że powódka nie chciała swojego dziecka, bo to była wypowiedź o charakterze ocennym. Tak samo nie było podstaw, aby przepraszali za sugerowanie, że próbowała dopuścić się zabójstwa. W tym zakresie o oddaleniu powództwa przesądził sposób sformułowania tego żądania. Jak już powiedziałam, nie można było potraktować używania w katolickim piśmie określenia „zabicie dziecka nienarodzonego”, jako równoznacznego z postawieniem faktu zarzutu zabójstwa w potocznym rozumieniu. Gdyby, zatem powódka sformułowała postulowaną przez siebie treść przeprosin inaczej, np. że mają dotyczyć przeprosiny używania tego określenia w obraźliwym kontekście, w obraźliwych porównaniach, to wówczas być może ocena sądu byłaby inna. Natomiast, co do porównań do hitlerowskich zbrodniarzy, co do używania mowy nienawiści, naruszenia dóbr osobistych powódki sąd uwzględnił roszczenie i uznał, że za to pozwani powinni powódkę przeprosić. Jeszcze w jednej kwestii sąd przyznał rację pozwanym. Uznał mianowicie, że nie ma powodu, aby przepraszali powódkę za używanie jej wizerunku bez jej zgody. Rzeczywiście, generalną zasadą jest, że opublikowanie wizerunku jakiejś osoby wymaga jej zgody, ale z mocy artykułu 81, ustęp 2 Prawa autorskiego nie ma takiego wymogu w przypadku osób publicznych lub powszechnie znanych. Rozumie się przez to jednostki świata mediów, polityki, władzy, biznesu, ale także osoby, których działalność, np. społeczna budzi zainteresowanie i powoduje, że te osoby są powszechnie znane. Sąd uznał słuszność argumentacji pozwanych, którzy przedstawili dokumenty wykazujące, że powódka wykazywała aktywność, występując w mediach różnego rodzaju. Godząc się na publikowanie swojego wizerunku, udzielała wywiadów w prasie ilustrowanych jej zdjęciami. W telewizji brała udział w programach, w różnych konferencjach w Polsce i za granicą. Także w internecie można znaleźć mnóstwo tekstów o niej i jej zdjęć. W związku z tym wizerunek powódki jest powszechnie znany i to również w wyniku jej aktywności. W tym zakresie roszczenie podlegało oddaleniu. Krzysztof Leski
Alicja w krainie piarów Triumfalną konferencję prasową Alicji Tysiąc po wyroku katowickiego sądu rozpoczęła jej adwokatka dywagacjami o jakości polskich mediów. "Na Zachodzie są bardzo poważne zarzuty wobec Jana Pawła II, jeśli chodzi o prezerwatywy" - oznajmiła, by zaraz oburzyć się, że polskie media przed polskimi katolikami tę straszną prawdę ukrywają. Genialne zaiste wyczucie proporcji, taktu, związku tematów. Wyrok, nakazujący "Gościowi Niedzielnemu" przeprosiny i zapłatę 30 tys. zł, jest oczywiście dla wolności prasy groźny. IMHO przede wszystkim, dlatego, że sąd... część pozwu odrzucił. Pani sędzia dała w uzasadnieniu liczne dowody, że ma kłopoty z językiem polskim, że nie rozumie, czym jest publicystyka prasowa, a zarazem ma odwagę tę publicystykę sądzić. Oto pani sędzia oddaliła zarzut, iż "Gość" skłamał lub obraził kogoś tezą, że dziecko A.T. "dorasta ze świadomością, że jest dzieckiem niechcianym". - To ocena - zauważyła pani sędzia w przebłysku geniuszu. Ale w tezie o "odszkodowaniu za to, że A.T. nie pozwolono zabić własnego dziecka" - nie widzi oceny, lecz naruszenie dóbr! Dopatrzyła się "porównania z hitlerowami" w felietonie, który na tle polskiej publicystyki jest umiarkowany, a jeśli wskazuje na jakieś podobieństwa z hitlerowcami, to nie Alicji T., lecz sędziów ze Strasburga. A czy publikacja nazwiska i zdjęć w "Gościu" była nielegalna? Zdawało mi się, że sama Alicja T. uczyniła z siebie osobę publiczną - lub pozwoliła to zrobić kręcącym sie wokół niej aktywistkom. W sprawie Alicji Tysiąc przeciwko Polsce mam sporo wątpliwości, dostrzegam racje kobiety. Nie piszę tego tekstu z pozycji światopoglądowych ani religijnych. Wolność mediów w Polsce otrzymała dziś kolejny cios, nawet jeśli II instancja wyrok zmieni. Proszę też zauważyć - o czym chyba mało, kto wie - że wyrok uderza w drugi na rynku tygodnik opinii. "Gość" goni lidera - "Politykę", a "Newsweeka" i "Wprost" wyprzedził nakładem już dawno, o wiele długości. PS. "Gość" pewnie już byłby liderem w swoim segmencie, gdyby nie... ograniczenia natury administracyjnej. Kto zgadnie, o co chodzi? Krzysztof Leski
Nomokracja Któż z nas nie chciałby żyć w praworządnym państwie, w którym prawo nie tylko jest powszechnie respektowane, ale w równym stopniu dotyczy każdego, tak, więc nie ma ludzi spod tego prawa wyłączonych czy zwolnionych z jego przestrzegania? Iluż to wokół nas jest legalistów, którzy hasło „przestrzeganie prawa”, a nawet „bezwzględne przestrzeganie prawa” traktują jako pałkę w każdej, co poważniejszej dyskusji. Legaliści ci nie przejmują się wcale tym, że jakieś rozwiązanie prawne może być złe, toteż podporządkowywanie się złemu prawu, jest postawą nie tylko sprzeczną z ludzkim sumieniem, ale i irracjonalną, bo generującą zło społeczne. Z historii sowietyzmu oraz narodowego socjalizmu wiemy aż za dobrze, do jakich monstrualnych rozmiarów i ludobójczych skutków może doprowadzić wdrażanie złego prawa. Cywilizacja śmierci, czyli porządek, który posiada swoją mroczną dogmatykę (jednym z dogmatów jest „prawo do przerwania ciąży”), złe prawo skrywa za eufemizmami oraz specjalnymi konstrukcjami terminologicznymi, których znakomitym przykładem jest słynne określenie „litościwa śmierć”. U podstaw tego rodzaju zabiegów lingwistycznych leży z jednej strony magiczne przekonanie, że o tym, o czym się nie mówi, tego nie ma oraz strach lub wzdraganie się przed nazywaniem zła po imieniu. Dla narodowych socjalistów termin „rozwiązanie kwestii żydowskiej” stanowił zasłonę semantyczną wobec zwyczajnego ludobójstwa na masową skalę. Podobnie dla czerwonych „zwalczanie elementów kontrrewolucyjnych”. „Kwestia”, „element” - ot, słowa, za którymi czaiło się zwyczajne, prymitywne mordowanie. Jak wiemy jednak z naszej współczesnej historii, zabijanie ludzi i to tych najmniejszych, zupełnie niewinnych, zupełnie bezbronnych, doczekało się zaciemniających istotę rzeczy określeń typu „przerwanie ciąży” czy „aborcja”. Termin „przerwanie ciąży” wydaje się nawet lepszy, ponieważ przesuwa naszą uwagę z dziecka znajdującego się w łonie matki, na jakiś, szczególny, trwający jakiś czas, „stan kobiety”, a nawet na pewien proces. Ten proces trwa, po czym następuje jakaś przerwa. Co się dzieje dalej, tego nie wiemy? Od słynnej sędziny E. Soleckiej, której nazwisko przejdzie do historii złego prawa, dowiedzieliśmy się jednak, że przerwanie ciąży nie jest zabójstwem dziecka. Sędzina jednak nie wyjaśniła nam, choć przecież musi coś wiedzieć na ten temat, skoro tak kategorycznie zaprotestowała przeciwko takiemu zrównaniu - czym przerwanie ciąży w takim razie jest. (Proszę zapisać te dwa stwierdzenia na jakichś kamiennych tablicach, najlepiej na budynkach należących do radujących się werdyktem komunistów i ich pobratymców:„Nie można w kategorii prawda/fałsz oceniać wielokrotnie powtarzanego w „Gościu Niedzielnym” nazywania aborcji zabijaniem dzieci.”(…)„Dla kogoś, kto nie wyznaje zasad religii katolickiej lub w tym zakresie nie zgadza się z doktryną Kościoła katolickiego, zabieg przerwania ciąży nie jest zabiciem człowieka i z tego powodu stwierdzenie, że osoba, która aborcję wykonała, dopuściła się zabójstwa, jest dla kogoś o innym niż katolicki poglądzie nie do przyjęcia, niezgodne z prawdą i obraźliwe.”) Skoro, bowiem aborcja nie jest zabiciem dziecka, to powstaje pytanie, dlaczego po aborcji dzieci nie żyją? Co się z dziećmi dzieje po dokonaniu zabiegu przerwania ciąży? Podejrzewam, że sędzina Solecka nie wzbraniałaby się przed stwierdzeniem, że osoba będąca w ciąży nosi w swoim łonie dziecko. Jeśli sędzina miałaby, co do tego wątpliwości, to rzecz mogą wyjaśnić lekarze, pokazując nawet wydruki USG. Jeśli zaś w kobiecym łonie przez pewien czas jest dziecko (słychać bicie jego serca, widać, jak porusza rączkami i nóżkami; każdy zresztą, kto trzymał dłoń na brzuchu ciężarnej kobiety zna to uczucie, gdy ta mała istota „pod spodem” się porusza w wodach płodowych), a po „przerwaniu ciąży” tego dziecka nie ma, to, co się z nim dzieje? Ale żeby było jasne - wbrew temu, co głosi wiele osób o konserwatywnym i rozsądnym podejściu do tej całej szokującej sprawy ze skandalicznym werdyktem w sprawie, jak to już określiłem w jednym z komentarzy, „katolickiej mowy nienawiści” - nie uważam, by stało się źle. Przeciwnie, ten precedens powinien otrzeźwić hierarchów kościelnych, duszpasterzy i wszystkich ludzi dobrej woli i natchnąć do współdziałania w obronie swobodnego wypowiadania się o złu moralnym, zanim okaże się, iż za głoszenie Ewangelii znowu będzie się ludzi wtrącać do więzień lub eksterminować. Jeśli twierdzenie, że aborcja to zabijanie dzieci, to domagająca się penalizacji „mowa nienawiści”, to strach pomyśleć, co za chwilę zostanie zakwalifikowane jako zakazane, a przecież to zaledwie przedsmak rewolucji kulturalnej, jaką niesie ze sobą neomarksistowska wizja superpaństwa. Free Your Mind
Wycieranie gęby Alicją Tysiąc W sprawie Alicji Tysiąc nie chodzi tak naprawdę o jej dobro i zdrowie, o to jak została poszkodowana przez polskie prawo, (chociaż doktor Dębski miał medyczne przesłanki, by do aborcji nie dopuścić), o "mowę nienawiści" itd. Każdy może ocenić bzdurny i nielogiczny werdykt Pani Soleckiej. Kiedy oglądałem wczoraj TVP INFO, przekonałem się, że środowiskom lewicowym zależy tylko i wyłącznie na ideologicznej wojnie i pogłębianiu wpływów? Wojciech Cejrowski to postać kontrowersyjna, przez wielu uważana za ortodoksyjną w światopoglądzie katolickim. Wczoraj zmierzył się w debacie z jedną z feministek, Karbowską. To, co mówiła działaczka ruchu lewicowego, przyprawiało o gęsią skórkę, a włosy stawały dęba. Jeszcze nie widziałem tego pojedynku, kiedy Krzyśkowi Leskiemu na blogu napisałem, iż prawnikom Alicji Tysiąc tak naprawdę chodzi o walkę o legalizację aborcji w ogóle. I dowód tego dostałem wczoraj wieczorem, a dziś do programu wróciłem, by jeszcze raz na spokojnie wysłuchać argumentów Karbowskiej.
Oprócz tego, że Pani Marta w pełni solidaryzuje się z Alicją Tysiąc, dowiedziałem się, co w trawie piszczy. A mianowicie - "chcemy wrócić do ustawy aborcyjnej z 1956 roku".Na pytanie prowadzącego, czy środowiska lewicowe chcą aborcji ogólniedostępnej - dumna feministka odpowiedziała, że to oczywiste. Mogę spuścić zasłonę milczenia na stwierdzenie, jakoby Kościół w Polsce "szerzył język nienawiści", bo właściwie, z czym tu polemizować? Ale szczerze przyznam, że nóż otwiera się w kieszeni, gdy słyszę Karbowską, wyznającą (mniej-więcej):"Jak to dobrze, że dzieci p. Tysiąc dostaną te 30 tys. złotych zdjęte z tacy, bo te pieniądze i tak nie idą na budowy Kościołów, na cele misyjne (indoktrynacyjne!)".Środowiskom lewicowym nie zależy na czyimkolwiek dobru, ale na walce z Kościołem katolickim i wprowadzeniu totalnej degradacji moralnej społeczeństwa w Polsce. Głos feministki, że jej organizacja chce wrócić w polskim ustawodawstwie aborcyjnym do czasu z lat 1956-1993, mówi sam za siebie. Niektórzy na tyle szanują wolność w Polsce, że tęsknią za tą z PRL. Sojusz Lewicy Demokratycznej również poszedł w ślady wspaniałych organizacji feministycznych i zaprosił Alicję Tysiąc na wycieczkę po Sejmie. Dumny Napieralski, dumna Senyszyn, która chwilowo tryumfuje z żenującym: "Oślepili kobietę w obronie zarodków". Posłanka lewicy zapomniała tylko, że też kiedyś takim nędznym zarodkiem była: nic nieczującym, nie myślącym, nie przypominającym człowieka, tak samo jak feministka w studiu, TVP INFO. gw1990
Aborcja po hiszpańsku Rząd Hiszpanii zatwierdził dziś projekt ustawy, która umożliwi aborcję na życzenie. Nawet szesnastolatkom, bez wiedzy rodziców. Zdaniem organizacji społecznych, religijnych i zrzeszających rodziców ustawa godzi w rodzinę, a jej konsekwencją będzie masowe usuwanie ciąży. Obecne prawo, istniejące od 1985 roku, dopuszcza aborcję tylko, gdy ciąża była wynikiem gwałtu, zagraża zdrowiu fizycznemu lub psychicznemu matki lub wykryto deformację płodu. "Zagrożenie psychiczne" okazało się wygodną furtką prawną. W 2007 r. dokonano ponad 112 tys. aborcji, niemal wszystkie w prywatnych klinikach, których adresy można znaleźć w gazetach. Niemal, co druga usuwająca ciążę kobieta nie miała skończonych 25 lat, 6 tys. miało mniej niż 18 lat, a 500 mniej niż 15. W Barcelonie są kliniki, które usuwają ciążę nawet w siódmym miesiącu. Jeśli przyjęte dziś przez Radę Ministrów prawo zostanie w październiku zaakceptowane przez parlament, kolejne dane dotyczące aborcji będą prawdopodobnie o wiele gorsze. Nie pomogły apele organizacji społecznych, a nawet niektórych członków rządzącej partii socjalistycznej o wykreślenie z projektu przynajmniej zapisu pozwalającego osobom, które skończyły 16 lat, na aborcję bez zgody rodziców. Jak poinformował premier José Zapatero, "dokument zostanie przyjęty bez poprawek?. - To szaleństwo, głupota i brak odpowiedzialności. Takie prawo godzi w sens istnienia człowieka. Jaki będzie następny krok, odebranie rodzicom praw rodzicielskich? - mówi "Rz" Josep Miró i Arevol, przewodniczący E-Cristians, największej katolickiej organizacji w Katalonii. Podobnego zdania są organizacje zrzeszające rodziców. - Rząd nie ma prawa mieszać się do życia hiszpańskich rodzin. Podważać zaufania do rodziców, uczyć dzieci kłamstwa - twierdzi Monserrat Ripoll, przewodnicząca zrzeszenia rodziców przy jednym z barcelońskich gimnazjów. Nowe prawo skrytykowali ginekolodzy. Wielu uprzedziło, że nie będą dokonywać zabiegów, inni ostrzegają, że nie usuną ciąży nieletniej bez rozmowy z jej rodzicami. - To, co robi rząd, to nie postęp, tylko anarchia. Nie można zachęcać do usuwania ciąży w kraju, w którym co krok spotyka się automaty z prezerwatywami - mówi madrycki ginekolog Luis Crespo. - Opracowanie nowej ustawy było niezbędne - twierdzi z kolei Mercedes Mirón z platformy Kobiety za Aborcją. - Teraz, żeby usunąć ciążę, kobieta musi wydać około 400 euro w prywatnej klinice, bo publiczne odmawiają. Sektor prywatny rocznie wzbogaca się o około 40 milionów euro - dodaje. Jej zdaniem czas też zdjąć z aborcji piętno grzechu, a Zapatero i tak zwlekał bardzo długo. Nie wierzy, że nowe prawo spowoduje wzrost liczby aborcji. Dla walczących o jego zablokowanie ostatnią szansą jest odrzucenie go przez parlament. Dlatego zanim deputowani podejmą decyzję, 17 października ulicami Madrytu przejdzie wielka manifestacja "W obronie życia, kobiety i macierzyństwa". Organizatorzy liczą, że w proteście weźmie udział milion osób. Ewa Wysoka
Alicja Trzydzieścitysięcy Wydaje mi się, że nazwisko pani Alicji, która właśnie przed niezawisłym sądem w Katowicach wygrała 30 tysięcy w procesie przeciwko redaktorowi i wydawcy „Gościa Niedzielnego”, a które, jak wiadomo, brzmi „Tysiąc” - stało się nazbyt skromne i przez to nieproporcjonalne do rzeczywistości. Wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdyby pani Alicja zmieniła sobie nazwisko na „Trzydzieścitysięcy”. Alicja Trzydzieścitysięcy? Pourquoi pas? Nawet nie, dlatego, że bardziej koresponduje ono z liczbą trzydziestu srebrników, które w związku z doniesieniem o przestępstwie otrzymał był niejaki Judasz Iskariota, ale przede wszystkim, dlatego, że tyle mniej więcej wynoszą uzyskane przez nią odszkodowania. Jak wiadomo, pani Alicja w Strasburgu uzyskała od polskich podatników odszkodowanie w wysokości 25 tysięcy euro, a więc też prawie 30 tysięcy, a jeśli przeliczyć euro na złotówki, to będzie około 100 tysięcy, a więc trzydzieści tysięcy po trzykroć - i nawet z zapasem. Omne trinum perfectum, więc wydaje mi się, że nawet najsurowszy obserwant administracyjny musiałby uznać, że podstawy do przerobienia Tysiąca na Trzydzieścitysięcy są. Oczywiście w tej sprawie, podobnie jak we wszystkich innych, suwerenną decyzję podejmie sama pani Alicja, a nie - dajmy na to - kręcące się wokół niej na podobieństwo much, panie z rozmaitych lewic, pragnące wykorzystać jej casus pascudeus dla własnej propagandy. Ale mniejsza z tym, bo znacznie ważniejszy jest mozolny proces myślowy, jaki pani sędzi Ewie Soleckiej (nazwiska niezawisłych sędziów koniecznie trzeba podawać do publicznej wiadomości, żeby cnota nie pozostała bez nagrody) posłużył za uzasadnienie wyroku. Jak pisze dziennik „Dziennik”, powiedziała ona m.in., że „katolicy mogą wyrażać swoją dezaprobatę moralną wobec wykonywania zabiegu aborcji - nazywać aborcję zabójstwem - ale w sensie ogólnym, a nie w odniesieniu do konkretnej osoby”. Franciszek ks. de La Rochefoucauld napisał w swoich „Maksymach”, że „hipokryzja jest hołdem, jaki występek składa cnocie”. Wydaje mi się, że pani sędzia Ewa Solecka złożyła hołd wyjątkowo czołobitny, chociaż nie jest jasne, czy dotyczy on tylko „katolików”, a - dajmy na to - ateistów już nie, więc mogliby oni nie tylko potępiać aborcję „w sensie ogólnym”, ale też wyrażać swoją dezaprobatę moralną również wobec konkretnych osób. Ale to drobiazg w porównaniu z kwestią, czy zakaz wyrażania dezaprobaty moralnej dotyczy tylko aborcji, czy też obejmuje wszystkie zbrodnie. Jeśli pani sędzia Ewa Solecka wygłosiła tezę uniwersalną, to jej konsekwencje byłyby bardzo daleko idące. Na przykład moglibyśmy tylko „w sensie ogólnym” potępić zbrodnie „nazistów”, czy komunistów tak, jak potępia się ogólne ludzkie przywary, ale już nie wolno byłoby nam wyrazić moralnej dezaprobaty w stosunku do Adolfa Hitlera, który niewątpliwie jest „konkretną osobą”, czy zbrodniarzy sądowych w rodzaju sędziego Mieczysława Widaja lub prokuratora Zarako-Zarakowskiego. Nie jest wykluczone, że niezawisłe sądy w Polsce mogły dostać od razwiedki taki właśnie rozkaz, bo trudno się dziwić, że pragnęłaby ona położyć kres nie tylko lustracji, ale również - wypominaniu w nieskończoność „komunistycznych zbrodni”. Najlepiej przeforsować to przy pomocy wyroków, jakie zaczną ferować niezawisłe sądy, wykonujące przypadającą na nie część zadania likwidacji wolności słowa w Polsce. Pani sędzia Ewa Solecka jednym susem wskoczyła do pierwszego szeregu logofagów, więc pewnie jeszcze nie raz o niej usłyszymy. SM
Sprawa p.Tysiąc - czy sprawa logiki u prawników? Kol.Stanisław Michalkiewicz zupełnie słusznie zauważył, że p.Alicja 1000 powinna zmienić nazwisko na ”Alicja 30.000”. Jednak dla mnie problemem nie jest p.1000, nie jest problemem wyrok sądu, nie jest problem stosunek katolików - tylko stosunek do logiki. Zareagowałem na tę okoliczność tekstem, który tu mocno rozbudowałem:Ty czarny kruku! P. Ewa Solecka, SSO w Katowicach, wydała wyrok w sprawie p. Alicji Tysiąc. Wyrok, jak wyrok - ale jego uzasadnienie gwałci podstawową zasadę logiki. P. Sędzina stwierdziła, bowiem, że wolno mówić "Wszystkie kruki są czarne" - ale za nazwanie jednego kruka "czarnym" można już odpowiadać! Z czego wynika, że mówiąc: „Wszystkie kruki są czarne” wcale nie mówię, że kruk Mateusz też jest czarny! P. Solecka powiedziała jeszcze, że katolicy mogą nazywać "aborcję" zabójstwem (Naruszyła przy tym zasadę równości praw: a ateistom i żydom to już nie wolno??? Zwracam przy okazji uwagę, że z punktu widzenia ateisty aborcja oznacza nieodwracalne zniszczenie być może genialnego człowieka - i to ateiści są znacznie bardziej potencjalnie nastawieni wrogo do aborcji - niż chrześcijanie, których interesuje przecież nie życie doczesne, lecz wieczne), - ale, wedle tej interpretacji nazwanie np. lekarza, który zabił takie dziecko, "zabójcą" jest niedopuszczalne. Oczywiście jest to spór o słowa - mnie chodzi tylko o wewnętrzną LOGIKĘ. Czyli: hitlerowcy byli mordercami - ale za nazwanie Hitlera mordercą już można by zapłacić, „bo jednostce przysługuje ochrona prawna".
Ten gwałcący LOGIKĘ wyrok jest polityczny, na zamówienie degeneratów z Brukseli, którzy za wszelką niemal cenę pragną zdemoralizować Europejczyków. Wiemy, że tak jest: p. Magdalena Jungnikiel, też sędzina, uczciwie przyznała, że „polscy” sędziowie będą teraz wydawali wyroki zgodne z życzeniami UE nawet, jeśli będą sprzeczne z Konstytucją!! Tu widzimy, że również wtedy, gdy będą sprzeczne z elementarną logiką. Czy w szkołach (to pytanie do Państwa) jeszcze uczy się dziś logiki? JKM
O heroizmie i postawach mniejszego formatu W sytuacji, gdy rozpoczęła się feta zwolenników zabijania dzieci, gdy komunista Napieralski kwiatami obsypuje osobę, która domagała się aborcji, a następnie odszkodowania za to, że tej aborcji nie dokonano - aż się prosi o wspomnienie matki, która świadomie podjęła decyzję o donoszeniu ciąży i urodzeniu dziecka, wiedząc, że może to spowodować jej śmierć. Wstrząsające słowa tejże matki: „Gdybym miała jeszcze raz wybierać, wybrałabym tak samo. Jestem szczęśliwa, odchodzę spełniona”, powinny stanowić drogowskaz dla ludzi dobrej woli, nawet niekoniecznie wierzących - przecież poświęcenie własnego istnienia po to, by ochronić czyjeś życie należy do najwspanialszych form heroizmu, który porusza serca i dodaje nam sił, gdy słabniemy i gdy wydaje się nam, że grzebią nas żywcem ci, co po śródziemnomorskiej cywilizacji chcą pozostawić gruzy. Jest to zresztą przerażający paradoks naszych czasów, że ten niebywały skok technologiczny, jaki się dokonał w ostatnich dziesięcioleciach, nie przekłada się zupełnie na żaden skok etyczny. Z jednej, więc strony mamy fenomenalną maszynerię medyczną czy metody leczenia pozwalające np. nie uznawać już nowotworów za bezwzględny wyrok śmierci (i wcześnie rozpoznany rak daje się w wielu wypadkach wyleczyć), a z drugiej ofensywę środowisk postulujących zabijanie osób „beznadziejnie chorych” jako najlepszą formę pomocy, jaką cywilizowany świat może im zaoferować. Z jednej strony mamy ludzi, którzy potrafią ratować wcześniaki i dokonywać skomplikowanych, ratujących życie operacji na dzieciach w stanie prenatalnym - z drugiej, ofensywę nieubłaganych zwolenników aborcji, którzy są ślepi na cud życia i głusi na jakiekolwiek argumenty. Sam zadawałem sobie przed wielu laty pytanie, gdy moja żona była reanimowana po urodzeniu naszej córki, czy mnie Pan Bóg zostawi z dzieciną, a ukochaną kobietę po prostu wezwie do siebie. Bóg jednak sprawił, że wszystko zakończyło się szczęśliwie. Swoją drogą, iluż wokoło widzimy ludzi, którzy w młodym wieku tracą najbliższych i są w stanie zachować jakąś niesamowitą siłę duchową, częstokroć pozwalającą pocieszać tych, co przyszli ze słowami pociechy, a sami trzęsą się od łez. Jest jakąś oczywistą prawdą to, że nasze życie jest jakoś splecione z istnieniem innych ludzi, a nawet nabiera większej wagi, im bardziej jest tym innym oddane. Ludzie, którym (jakąś mroczną) radość sprawia forsowanie aborcji, nie wiedzą i nie chcą słyszeć nic o poświęceniu. Co więcej, okrucieństwo towarzyszące aborcji zbywają wzruszeniem ramion, tak jakby chodziło o „zabieg” czy operację wycięcia czegoś? Po prostu ktoś się czegoś pozbywa i koniec. Innej drogi nie ma. Nie wchodzi w grę nawet coś takiego, jak urodzenie i pozostawienie niechcianego niemowlęcia w szpitalu dla tych rodziców, którzy gotowi są dziecko przyjąć i wychować (a wiemy, że wiele jest takich par). Jakoś tak się składa, że jednocześnie zwolennicy aborcji, niezwykle uczuleni na punkcie specyficznie rozumianej wolności, są w stanie forsować takie formy jej realizowania, które mają łączyć filozofię przeciwną życiu z jakąś potworną zabawą czyimś istnieniem. Oto, zatem od lat forsowany jest pomysł łączenia par homoseksualnych w małżeństwa oraz przyznawania im praw do adopcji dzieci. Czyż można sobie wyobrazić większą i bardziej ponurą kpinę z rodzicielstwa i macierzyństwa? Powiada się, że diabeł jest „małpą Pana Boga”, czyli że z jednej strony naśladuje Boże pomysły, z drugiej jednak nieustannie je całkowicie deformuje; odbija w zwierciadle, a zarazem wykrzywia. Idea rodziny tworzonej przez dwóch mężczyzn czy dwie kobiety - posiadających dzieci - jest takim ostentacyjnym szyderstwem z tego obrazu rodziny, który istnieje od wieków i ufundowany jest na ludzkiej naturze. To szyderstwo jednak nie bierze się znikąd, jest, bowiem logiczną konsekwencją wizji człowieka jako boga będącego panem własnego i cudzego życia. Oczywiście, już od wielu dziesięcioleci trwają spory wśród zwolenników absolutystycznie rozumianej wolności, spory, jak dalece dany człowiek może być panem życia innych ludzi i o których „innych” mogłoby chodzić. Innymi słowy ci, co wiernie podążają za hasłem pewnego brodacza, by nie tyle poznawać świat, co go zmieniać, oczywiście rewolucyjnie, gdyż innych dróg nie wynaleziono, a to wskazują „klasy”, które wymagają usunięcia, a to Untermenschów, a to znowu ludzi schorowanych (nie chodzi przecież wyłącznie o osoby w podeszłym wieku, a np. dzieci z zespołem Downa), a to wreszcie dzieci nienarodzone.Ciągle (w tej ponurej i okrutnej w istocie wizji)trzeba kogoś usuwać na drodze do pełnej wolności. Ciągle trzeba komuś zamykać usta, „resocjalizować” przez pracę (jak słusznie zauważyli realizatorzy filmu „The Soviet Story”, prześmiewcze hasło „praca” widniało i nad koncłagrami, i nad obozami hitlerowskimi) lub po prostu zastraszać, szantażować, zagłuszać krzykiem. Albo i pałować, żeby zrozumiał. Wszystko to, bo oto wolność idzie, wolność idzie i śpiewa, spowita w czerwone sztandary - albo z sierpem i młotem, albo ze swastyką.Czerwień krwi, w której pławi się totalitaryzm jest nieprzypadkowa, wszak nowy świat w wielkich bólach się rodzić musi i się rodzi. A czy ktoś widział poród bez krwi? Heroizm życia. Są ludzie, którzy nam swoim heroizmem przypominają, że nie podążamy wyłącznie drogą w ciemność, że jest inna droga - i że jest Światło. 4 czerwca wspominaliśmy pierwszą rocznicę śmierci Agaty Mróz. O heroizmie tejże matki przypomnijmy sobie dzisiaj, gdy stajemy przed kolejną ofensywą zwolenników aborcji. Free Your Mind
Przemilczana uchwała Rady Federacji Rosyjski parlament składa się z dwóch izb: Dumy Państwowej i Rady Federacji, która podobnie jak nasz Senat jest izbą wyższą, ale na tym kończą się analogie, gdyż 178 członków Rady Federacji reprezentuje republiki, kraje i obwody, a więc podmioty, aczkolwiek nie samodzielne, to jednak tworzące składniki rosyjskiej federacji. Na jednym ze swoich zgromadzeń federalnych w Moskwie 18 lipca br. Rada Federacji przyjęła uchwałę "W sprawie 70 rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej". Dokument ten do dziś pozostaje bez echa nie tylko w polskich mediach. Czy dlatego, że przesłoniło go późniejsze w czasie, choć podobne w treści i tonie wystąpienie premiera Rosji Władimira Putina na Westerplatte 1 września br.? Deputowani Rady Federacji, co należy odnotować z satysfakcją, podobnie zresztą jak premier Władimir Putin w swoim wystąpieniu, potwierdzają historyczny fakt, że wojna zaczęła się 1 września 1939 roku w Polsce. To jest pozytywna zmiana, aczkolwiek w ostatnim filmie Grzegorza Brauna "Marsz wyzwolicieli" rosyjska nauczycielka historii przypomina dzieciom, że wojna światowa zaczęła się w czerwcu 1941 roku atakiem Hitlera na bezbronny Związek Sowiecki. I to przekonanie jest w Rosji nadal powszechne. Deputowani Rady Federacji zwracają się do "wspólnoty światowej" o sprawiedliwą i bezstronną ocenę przyczyn i konsekwencji II wojny światowej. Po przypomnieniu ogromu tragedii, jaką wywołała, apelują o to, aby pamięć o wojnie "pozostała czysta, niesplamiona politycznie motywowanymi zniekształceniami". (Na marginesie, stałym problemem autorów wszelkich uchwał podejmowanych przez polityczne gremia jest apelowanie i najczęściej niespełnione oczekiwanie na reakcje pozbawione motywów politycznych). Skoro, zatem pamięć ma być czysta i niesplamiona zniekształceniami, jak należy rozumieć takie oto zdanie z uchwały Rady Federacji: "II wojna światowa wyrosła z różnic nie do pogodzenia, które pomiędzy kilkoma państwami nabierały znaczenia od wczesnych lat 20 ubiegłego wieku, jak również z ich egoistycznych ambicji oraz agresywnych dążeń". Czy wśród tych "kilku państw" mowa jest też o byłym Związku Sowieckim? Albo inne zdanie: "Zarazem nie możemy zamknąć oczu na fakt, że do momentu wybuchu II wojny światowej, w dążeniu do swoich własnych celów niektóre siły polityczne, rządzące kilkoma wpływowymi państwami europejskimi, utrudniały ustanowienie skutecznego europejskiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego, który był nie do pomyślenia bez ZSRR, tak jak obecnie jest nie do pomyślenia bez Rosji". Czy kierując się troską o czystą pamięć i unikanie zniekształceń, można jeszcze zapytać, o kim jest mowa w zdaniu: "niektóre siły polityczne rządzące kilkoma wpływowymi państwami europejskimi"? Liczne i rzetelnie udokumentowane fakty historyczne niezbicie dowodzą, że ZSRS na równi z Niemcami był tą właśnie siłą, której zależało na podważeniu wersalskiego porządku w Europie oraz na pomniejszaniu znaczenia Ligi Narodów. Clou uchwały Rady Federacji zawiera się w zdaniu: "Jednak w przededniu tej smutnej daty [1 września 1939 r. - przyp. W.R.] kilka państw europejskich (w tym tych, które walczyły u boku hitlerowskich Niemiec) oraz międzynarodowych struktur parlamentarnych podjęło ożywione próby rewizji rzeczywistych przyczyn II wojny światowej oraz uznania równej odpowiedzialności za jej wywołanie przez ZSRR oraz hitlerowskie Niemcy, a zarazem rozgrzeszenia tych, którzy byli wspólnikami hitlerowskich sił zbrojnych, popełnili zbrodnie na terenach okupowanych przez nazistów, a następnie zostali pokonani razem z III Rzeszą". O kim tym razem mowa, skoro w tak rozbudowanym i zróżnicowanym opisie tylko jedno zachowanie, i to bardzo konkretne, można odnosić do Polski, a mianowicie, że wśród wrześniowych agresorów roku 1939 stawiamy i będziemy zawsze stawiać w jednym rzędzie hitlerowskie Niemcy i stalinowską Rosję. I w żadnym wypadku nie może to być odbierane jako "rewizja" czy "próba rewizji" przyczyn II wojny światowej. Wskutek tej bezpośredniej dla nas przyczyny, jaką była niemiecko-sowiecka agresja na Polskę we wrześniu 1939 roku, dokonał się IV rozbiór Polski. Straciliśmy państwo, a jego obywatele doświadczyli ludobójstwa, więzień, zsyłek, wysiedleń ze strony obu najeźdźców. Na zakończenie Rada Federacji oświadcza, że "wspomniane działania na rzecz rewizji historii mają dalekosiężne polityczne cele zmierzające w kierunku rewizji wyników II wojny światowej, a to podważa w konsekwencji istniejący system stosunków międzynarodowych oraz ustanawia nowe relacje między narodami i państwami kontynentu europejskiego, które kwestionują podstawowe zasady stosunków międzynarodowych oraz interesów bezpieczeństwa i stabilności globalnej". Powyższe uwagi także nie odnoszą się do Polski, która przecież na zawsze pożegnała swoje Kresy, chociaż konstrukcja tego zdania może dawać dużo do myślenia. W kuluarach Senatu RP dyskutuje się o uchwale Rady Federacji. Czy będzie jakaś oficjalna reakcja, skoro rosyjscy deputowani w zakończeniu swojej uchwały potwierdzają, że "liczą na zrozumienie i poparcie ze strony tych wszystkich, którzy troszczą się o prawdę historyczną, pokojową przyszłość Europy i całego świata". Wojciech Reszczyński
Symbioza USA i Rosji W USA często się słyszy opinię, że Stany Zjednoczone i Rosja są naturalnymi sprzymierzeńcami z powodów geopolitycznych. Amerykanie lubią takie tytuły jak n.p. „Od Rosji z miłością” („From Russia with love”). Spółki rosyjsko-amerykańskie mają długą tradycję. Już w 1815 roku agent Rosyjsko-Amerykańskiej Spółki otrzymał prawa handlowania na Hawajach od króla wyspy Kaua, któremu obiecał pomoc od cara Aleksandra I-go. Rosyjski Fort Elżbiety był zbudowany na Kaua w 1816 roku, ale Rosjanie musieli opuścić ten fort już 1817. Fort ten był w użyciu do 1864 roku. Przyjaźń dyplomatyczna USA z Rosją kwitła w latach 1860-1865. Prywatnie, ówczesny rosyjski ambasador krytykował prezydenta Lincoln'a za chwiejność, ignorancję oraz brak umiejętności rządzenia. Rosyjski ambasador zgłaszał się jako rozjemca w konflikcie w wojnie domowej w USA między Południem i Północą. Był on popierany przez południowców. Sprzeciwiał się temu Sekretarz Stanu William Steward, którego zakup Alaski od Rosji przez USA, początkowo nazywano „Wariactwem Steward'a” („Steward's Folly”). Ponieważ Francja i W. Brytania, ówcześni przeciwnicy Rosji, popierali Południe jak też Powstanie Styczniowe w Polsce, dlatego Rosja popierała Północ, zwłaszcza po przegraniu wojny na Krymie w 1863 roku. Amerykanie nie popierali Polaków w czasie Powstania Styczniowego w Polsce. Natomiast car Aleksander I zgodził się na zimowanie floty rosyjskiej na Atlantyku i na Pacyfiku w portach amerykańskich, jako akt poparcia dla rządu prezydenta Lincoln'a. Polacy, marynarze rosyjscy, jednocześnie solidarni z powstańcami, uciekali na ląd i często byli aresztowani przez policję amerykańską oraz wydawani na rosyjski wymiar sprawiedliwości, włącznie z karą śmierci. Zimowanie floty w USA w portach wolnych od lodu również było korzystne dla Rosjan. Prezydent Lincoln nie zgodził się potępić rosyjskiej pacyfikacji Powstania Styczniowego. Tak, więc symbioza USA i Rosji rozwijała się znacznie wcześniej niż miał miejsce zakup Alaski przez USA od Rosji w dniu 9go kwietnia, 1867 roku za 7,200,000 dolarów. Obalenie pańszczyzny i uwolnienie 20 milionów chłopów pańszczyźnianych przez cara Aleksandra I, 3go marca 1861 roku, jakoby pomogło Amerykanom starającym się obalić niewolnictwo murzynów w USA. Murzyni byli uważani za niższą rasę i w rzeczywistości nadal byli używani na plantacjach jako darmowi robotnicy-aresztanci. Działo się tak do emancypacji murzynów w USA po Drugiej Wojnie Światowej, do momentu dziejowego, kiedy elita anglo-saska traciła są czołową pozycję w Stanach Zjednoczonych na rzecz Żydów. Wcześniej, Żydzi z nowojorskiego banku Kuhn&Lobe pomogli finansować pucz Lenina i Trockiego w Petersburgu i dali pieniądze na koszty przejęcia władzy przez nich za pomocą wynajętych gangów. Rząd Lenina pięciokrotnie zwrócił bankierom żydowskim pieniądze zainwestowane przez nich w przewrót bolszewicki. Przysłowiowa przyjaźń prezydenta Roosevelt'a ze Stalinem, nazywanym „wujkiem Józiem” („uncje Joe”) ułatwiła przekazanie Rosji władzy nad Polską w 1943 roku w Teheranie. Kolosalna pomoc z USA bardzo pomogła Związkowi Sowieckiemu wygrać wojnę przeciwko Niemcom. Natomiast w okresie gwarantowanego obopólnego zniszczenia USA i Rosji, dwu super-potęg nuklearnych, od początku Zimnej Wojny do czasu obecnej „Wojny Przeciwko Terrorowi,” na pierwszym planie polityki rosyjskiej i amerykańskiej jest niedopuszczenie do konfliktu zbrojnego między nimi. Polska nie należy do tej samej ligi i musi od nowa i od podstaw budować swoją pozycję strategiczną na świecie. Obecnie Polska należy do Unii Europejskiej i do NATO jako państwo średniej wielkości i może wzmacniać swą pozycję, jeżeli potrafi znaleźć sposób na odbudowę polityki jagiellońskiej lub planów „Międzymorza” Józefa Piłsudskiego. Obecnie przed nadchodzącym spotkaniem w Nowym Jorku prezydentów Obamy i Miedwiediewa, ten ostatni też stara się o ocieplenie stosunków z USA jak to zaproponował w artykule ogłoszonym po angielsku w gazecie Washington Post, w którym przypomina, że atmosfera trójstronnych stosunków USA z Rosją oraz Unią Europejską jest postawą „transatlantyckiej polityki pokoju.” Symbioza USA i Rosji ma podstawę nie tylko w atmosferze wzajemnego zagrożenia nuklearnego, ale również takich względów geopolitycznych jak rosnąca potęga Chin. Iwo Cyprian Pogonowski
Logika Sejmu, logika Senatu W poprzednich postach wytykałem brak logiki w wyroku sądu w sprawie "Alicja T. vs. Gość N.", bo wyrok mnie przeraził. Do braku logiki w parlamencie przyzwyczailiśmy się dawno, ale odnotuję z kronikarskiego obowiązku, że Sejm przyjął dziś rano, przez aklamację, uchwałę w rocznicę sowieckiej agresji 1939. Tę ze "znamionami ludobójstwa" w Katyniu. Po południu uchwałę przyjął też Senat. Też się spierał, ale o tym w mediach było cicho. Niemniej wszyscy w końcu zaakceptowali frazę, która wydaje się iść znacznie dalej niż sejmowa: Obywatele RP doświadczyli ze strony obydwóch najeźdźców ludobójstwa, więzień, zsyłek i wysiedleń, których symbolami są niemieckie obozy zagłady i Katyń. Kto mi wyjaśni, dlaczego Senat może, gdy Sejm nie może? Kto zrozumie, czemu Sejm wg PO musiał przyjmować uchwałę przez aklamację, a Senat mógł głosować? Po co Senat głosował, skoro wynik brzmiał: 89 do zera - po wcześniejszym odrzuceniu kontrprojektu sen. Piotra Andrzejewskiego? PS. Nadal szczerze polecam polemikę z całością wyroku ws. Alicji Tysiąc oraz analizę dwóch głównych wątków - wraz z obszernym cytatem z paranoidalnego, jak dla mnie, sądowego uzasadnienia. Teraz, także gwoli prawa do informacji, publikuję uchwałę Senatu (sejmowa jest dość powszechnie znana):
Uchwała Senatu Rzeczypospolitej Polskiej z 23 września 2009 w 70 rocznicę wybuchu II wojny światowej 1 września 1939 r. wojska III Rzeszy Niemieckiej bez wypowiedzenia wojny wkroczyły w granice Rzeczypospolitej Polskiej. 17 dni później armia ZSRR najechała wschodnie obszary Rzeczypospolitej uniemożliwiając dalszy opór polskiego wojska wobec hitlerowskiej napaści. Dokonał się czwarty rozbiór Polski, uzgodniony pomiędzy agresorami i przypieczętowany 23 sierpnia 1939 r. Paktem Ribbentrop-Mołotow. Rozpoczęła się II wojna światowa, najbardziej ponury okres w dziejach ludzkości. Zapanował czas pogardy dla drugiego człowieka i zbrodni, które ponad 50 milionom ludzi przyniosły śmierć, niezliczonym rzeszom rany, tułaczkę i poniżenie. Obywatele Rzeczypospolitej Polskiej doświadczyli ze strony obydwóch najeźdźców ludobójstwa, więzień, zsyłek i wysiedleń, których symbolami są niemieckie obozy zagłady i Katyń. Koniec wojny nie przyniósł Polakom oczekiwanej wolności i na blisko pół wieku Polska straciła suwerenność, a jej mieszkańcy doświadczali dalszych zbrodni i represji, musieli znosić narzucony im totalitarny system. Zachodnia Europa przerażona okropnościami II wojny światowej nieustannie dąży do pojednania między narodami, opartego na prawdzie, pamięci tamtych strasznych zdarzeń i wzajemnym wybaczeniu win. Senat Rzeczypospolitej Polskiej wyraża wolę pojednania i budowy przyjaznych stosunków również z państwami i narodami Europy Wschodniej. Jednak szczególnie w stosunkach polsko-rosyjskich proces pojednania wymaga szczerych intencji i bezwzględnego poszanowania prawdy historycznej, którą nie można manipulować dla doraźnych politycznych korzyści. Senat Rzeczypospolitej Polskiej z nadzieją i uznaniem przyjmuje starania tych środowisk i organizacji rosyjskich, które zmierzając do ujawnienia pełnej prawdy o zbrodniach stalinowskich - popełnionych na Polakach, a także na Rosjanach i innych narodach byłego ZSRR - dążą do ich rzetelnego, wspólnego osądu. Senat Rzeczypospolitej Polskiej, przypominając o 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej, składa hołd wszystkim ówczesnym obrońcom Ojczyzny i czci pamięć wszystkich jej ofiar. Krzysztof Leski
25 września 2009 W rytm defiladowego kroku socjalizmu... Ktoś, nie pamiętam, kto, słusznie zauważył, że:” Najlepszym sprawdzianem dla prawdy jest siła myśli, która w konkurencji rynkowej zdoła uzyskać uznanie”(???) Oczywiście w demokratycznym socjalizmie, prawda jako wartość obiektywna nie istnieje, bo dzisiaj jest jedna prawda, a jutro - po głosowaniu demokratycznym i większościowym- jest inna.. Jak mogą być różne prawdy, to oznacza, że nie ma prawdy? Bo co to za prawda, jak może ona istnieć pod różnymi postaciami i to sprzecznymi ze sobą? Jedyne, co niesie ze sobą demokratyczny socjalizm, to sytuacja, w której nie mamy okazji żeby się nudzić, nie możemy zasnąć nawet na chwilę, bo ilość wariactw serwowanych nam przez demokratów, w pocie czoła budujących socjalizm, przekroczyła już dawno poziom alarmowy zdrowego rozsądku. I nigdy nie będzie tak usypiająco, żeby trzeba było podtrzymywać powieki…. zapałkami. Po prostu, szkoda zasnąć, skoro tyle się dzieje i człowiek z natury interesujący się życiem politycznym kraju, jest ciekawy dalszego ciągu, rozgrywającego się na naszych oczach serialu. I to wszystko naprawdę! Właśnie Ministerstwo Zdrowia pod wodzą pani doktor Ewy Kopacz z Platformy Obywatelskiej i nie tylko, pracuje nad powołaniem nowej instytucji, w ramach demontażu państwa demokratycznego a przy tym biurokratycznego, urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości. Urzędu koronera (???). KORoner (nie mylić z działaczami KOR-u!) będzie potwierdzał zgony i stwierdzał przyczyny tych zgonów.. Bo to, co do tej pory robili lekarze w sprawie orzekania zgonów- to za mało! Musi być, przy każdym starostwie powiatowym dodatkowy człowiek, który będzie potwierdzał, czy człowiek umarł naprawdę, czy może naumyślnie, bo przecież nie tak dawno pod Zwoleniem, niedaleko Radomia, urojona przed panią doktor denatka, ożyła nagle w worku, gdy była już w prosektorium.(????) Była to już ostatnia chwila, żeby wstawać, bo jak pochowają na dnie zimnej czeluści, to trudno będzie się stamtąd wydostać. Tak jak to spotkało Mikołaja Gogola, którego pochowano na żywca, ale to był XIX wiek, wiek kapitalizmu, wyzysku, lawinowego rozwoju gospodarczego, braku przymusowych ubezpieczeń, nieistnienia przymusowej oświaty, słabej opieki lekarskiej, ale nie wiek socjalizmu. Dopiero wiek XX przyniósł oczekiwany przez Lewiznę rozwój socjalizmu, którego przyspieszenie obserwujemy właśnie i to na własne oczy. Mikołaj Gogol, zakochany na zabój w żonie swojego kolegi, cierpiał na jakąś depresję, której objawy nie były wtedy identyfikowalne; zmarł -to zmarł. Pochowany na cmentarzu w Moskwie w pozycji horyzontalnej na wznak. Po odkopaniu grobu w latach trzydziestych dwudziestego wieku przez bolszewików, nie leżał już tak jak został pochowany, ale ręce, nogi i całe ciało, pozostawało w pozycji człowieka szarpiącego się o życie. Tam głęboko, w ciszy cmentarnej, bezgłośnie i szaleńczo. Nikt nie mógł mu pomóc. Umarł dwa razy! A poetka Szymborska pisała w jednym ze swoich wierszy, „ że „ nic dwa razy”. Zmyślała! Natomiast Ministerstwo Zdrowia, właściwie Ministerstwo Śmierci, bo zajmujące się sprawami śmierci poprzez projekt powołania urzędu koronera, potwierdzającego zgony i stwierdzającego ich przyczyny- na razie wyłącznie przy starostwach, ale w miarę rozwoju socjalizmu demokratyczno- biurokratycznego, przy gminach i województwach, gdzie będą odwoławcze i apelacyjne urzędy koronera od stwierdzonych zgonów, w ramach- ma się rozumieć- ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych. Nowelizacja ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych wprowadza także alternatywne formy pochówków i pogrzebów, między innymi rozsypywanie prochów w tzw. ogrodach pamięci czy też zatapianie zwłok w morzu, nawet, gdy się nie jest i nie było marynarzem. Można też będzie sobie przechowywać prochy zmarłych, na przykład w domu. Tu sanepid nie będzie ingerował i sprawdzał, czy ludzie o skłonnościach kanibalistycznych, przypadkiem nie pozjadali tych, których wcześniej spalono. Umiejscowiania zwłok w starych sztolniach zalanych wodą, na dnie rzek, czy jezior- nowelizacja ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych, na razie nie przewiduje. Ale kto wie? Postęp idzie pełną parą, protestantyzacja religii następuje, a Kościół Powszechny, nie zarobi na tradycyjnych pogrzebach, gdzie z prochu się powstaje i w proch się obraca, wracając do ziemi. Bo jakie ciastka jedzą hydraulicy??? - Rurki. - A Górale? - Karpatki. - A starsi dziadkowie? - Pierniki. Tworzenie alternatywnych sposobów chowania ludzi, to kolejny krok w kierunku rozmiękczania tego, co tradycyjne, uświęcone i wielowiekowe w Polsce. I jak będzie wyglądał taki pogrzeb na morzu? Jak sformować kondukt żałobny? Tak jak w ogrodach pamięci? Już nawet nazwę laicką wymyślili. „ogrody pamięci”. To nie będzie już cmentarzy- będą ogrody pamięci. I nie będzie chował ksiądz- tylko urzędnik. Bo o to chodzi! Próbują rozbijać rodzinę, nawet po śmierci.. Skorumpowany urzędnik udziela ślubu, skorumpowany urzędnik będzie chował zmarłych.. Natomiast w Ministerstwie Infrastruktury, gdzie niepodzielnie rządzi pan Cezary Grabarczyk, też z Platformy Obywatelskiej, nie zajmują się alternatywnymi sposobami chowania zmarłych, chociaż na drogach podlegających Ministerstwa Infrastruktury giną ludzie, ale - wzorem Ministerstwa Spraw Zagranicznych( tam rządzi pan Radosław Sikorski z Platformy Obywatelskiej) gdzie zakupiono 22 ekspresów do kawy po 8000 złotych każdy- pan minister Grabarczyk, zakupił: 3600 toreb foliowych, 500 zegarów ściennych z termometrami, 1000 korkowych podstawek pod kubki, 300 wizytowników ze skóry, 300 noży do rozcinania kopert, breloczki z kołami kierownicy, setki kubków(???) Pamiętam swojego czasu, jak pan Wojciech Cejrowski, w swoim programie „ WC kwadrans” też miał kubek: uderzał nim zawsze w chwili, gdy sprawa, o której mówił- tego wymagała.. Czyżby minister Grabarczyk zamierzał tymi kubkami zaklinać rzeczywistość infrastrukturalną? I uderzać nimi- wszystkimi na raz - gdy pan premier Tusk będzie go denerwował, że za mało autostrad buduje? Autostrad może i za mało, ale biurokracji jest za dużo.. Ale w socjalizmie autostrad ma być mało, a biurokracji jest zawsze niewiele. Pal licho te torby foliowe, mam nadzieję, że ekologiczne, to znaczy takie, które rozkładają się dłużej niż papierowe. Pal licho te noże do otwierania konserw, pardon- kopert. I pal licho te podstawki korkowe dla kubków… Ale męczy mnie sprawa tych 500 zegarów ściennych z termometrami… Czy nie są to przypadkiem termometry rtęciowe i nie szkodzą środowisku i czy tyle pokoi jest w Ministerstwie Infrastruktury??? Chyba, że część zegarów z termometrami kupione jest na zapas, w dobie” kryzysu:”, który dotyczy nas, a nie dotyczy urzędników, którzy radzą sobie z nim, przy pomocy naszych pieniędzy.. I ONI ten kryzys wywołali, jako rezultat tych obłędnych rządów.. No i ciekawe, czy zegarki są z kukułką.. Bo jak się jest wielkim urzędnikiem, to trudno być skromnym człowiekiem, prawda? WJR
O wyzysku Ileż atramentu wypisano na temat wyzysku człowieka przez człowieka! Przodują w tym zwłaszcza socjaliści, którzy na patencie walki z tym wyzyskiem jadą już od półtora wieku. Co prawda wprowadzają wyzysk człowieka przez państwo, który jest jeszcze straszniejszy i bardziej bezlitosny, tyle że nie zawsze i nie dla wszystkich widoczny. Chodzi mi jednak o to, że mówiąc o wyzysku człowieka przez człowieka, a nawet przez państwo, wszyscy mają na myśli ludzi żyjących. Tymczasem jeszcze łatwiej wyzyskiwać ludzi, którzy nie żyją - albo, dlatego, że jeszcze się nie urodzili, albo, dlatego, że właśnie umarli. Ludzi, którzy nie żyją, bo jeszcze się nie urodzili, prywatny wyzyskiwacz wyzyskać nie może, natomiast państwo - jak najbardziej. Na przykład - tak jak u nas - zaciągając coraz to większy dług publiczny. Dzięki niemu rządy mogą stwarzać wrażenie, że finanse państwa są płynne, ale osiąga się to kosztem zubożenia przyszłych pokoleń, na konto, których pokolenie aktualnie żyjące wypija sobie i zakąsza. Tych przyszłych pokoleń jeszcze nie ma, więc ani nie głosują, ani nie mogą przyjechać pod kancelarię premiera, by palić tam opony i krzyczeć: "Złodzieje, złodzieje!". Dlatego też politycy, nie napotykając zresztą niczyjego sprzeciwu, wyzyskują ich bez litości, sprzedając "na pniu" w niewolę lichwiarskiej międzynarodówce. No dobrze, a jak można wyzyskać człowieka, który nie żyje, bo umarł, znaczy - nieboszczyka? Przecież nieboszczyk już nic nie może, więc jakiejż korzyści można się po nim jeszcze spodziewać? Aaaa, właśnie to, że on już nic nie może, jest największą jego zaletą, największą wartością, którą można wyzyskać. Nieboszczyk nic nie może, a zwłaszcza - nie może mówić. A ponieważ już nic nie powie, to można mu w usta włożyć wszystko, w zależności od aktualnego zapotrzebowania. Ponieważ nie może mówić, więc na pewno nie zaprotestuje, a zatem ta forma wyzysku nieboszczyków jest całkowicie bezpieczna i pozbawiona ryzyka. Akurat tak się składa, że możemy obserwować ten mechanizm na żywo dzięki katastrofie w kopalni "Wujek - Śląsk". Na skutek wybuchu metanu zginęło tam kilkunastu górników i jeszcze tego samego dnia politycy piastujący w naszym państwie zewnętrzne znamiona władzy podjęli próby ich wyzyskania, oczywiście każdy do własnych celów. Jedni - żeby pokazać, że prezydent Kaczyński lekceważy górników i mimo ogłoszenia żałoby tańcuje jakby nigdy nic. Inni - że naprawdę są nieutuleni w żalu, a nie udają żałoby. Jeszcze inni - żeby pokazać, jak "Warszawa" wykorzystuje Śląsk, z czego wynika wyższość autonomii, albo jeszcze lepiej - potrzeba zmiany przynależności państwowej tego regionu. Jeszcze inni - że powinno się zlikwidować w Polsce górnictwo węglowe, a energię pozyskiwać z gazu importowanego z Rosji za pośrednictwem Niemiec przez Nordstream leżący na dnie Bałtyku. I tak dalej, i tym podobnie. Niewiarygodne, ile pieczeni można upiec przy jednym pożarze w kopalni! A wszystko, dlatego, że zginęło w nim kilkunastu górników, więc polityczne hieny, które przez starszych i mądrzejszych zostały właśnie odsunięte od poważnych spraw międzynarodowych, takiej okazji przepuścić nie mogą.
SM
Komorowski o liście Putina Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski z ulgą i nadzieją przyjął list Władimira Putina do Polaków. Rosyjski premier potępia w nim pakt Ribbentrop-Mołotow i zapewnia, że jego naród rozumie "uczulenia" Polaków związane z Katyniem. Według Komorowskiego to oświadczenie stwarza nowe szanse na wspólną historię Polski i Rosji, gdyż zawiera wiele informacji, na których nam zawsze zależało. Bronisław Komorowski wyjaśnił, że dokument zawiera potwierdzenie winy Rosji za zbrodnię katyńską oraz znaczenia daty 1 września, jako momentu rozpoczęcia wojny i pierwszej obrony Polski przed agresją niemiecką, która zmieniała bieg wojny. Marszałek Sejmu podkreślił, że najważniejsze jest potępienie paktu Ribbentrop - Mołotow. - Chciałoby się bardzo, by tym samym głosem, przedstawiciele rosyjskiego państwa mówili do Polaków i do Rosjan - podkreślał Komorowski. Premier Rosji, w liście, wyraził nadzieję, że przeszłość nie będzie wpływać na współpracę między Rosją i Polską. Zaapelował o "wyzwolenie się od nieufności i uprzedzeń" we wzajemnych relacjach, by "zamknąć tę stronę i zacząć pisać od nowa". Ten argument nie przekonuje w pełni marszałka Komorowskiego. W jego ocenie, nie ma narodu, który mógłby dobrze funkcjonować, rezygnując z własnej pamięci historycznej. Marszałek Sejmu dodał, że dla niego wzorem jest pojednanie niemiecko - francuskie po drugiej wojnie światowej, które - jak wyjaśnił - odbyło się na gruncie prawdy i wzajemnego przebaczenia. Według marszałka, doszło do niego dzięki jednoznacznemu ocenieniu polityki niemieckiej podczas II wojny światowej. Rosyjski premier późnym popołudniem przylatuje do Gdańska na jutrzejsze uroczystości upamiętniające 70-tą rocznicę wybuchu II wojny światowej. Podczas wizyty spotka się także z Donaldem Tuskiem. Szefowie rządów w cztery oczy będą rozmawiać między innymi o kwestiach energetycznych i sprawie katyńskiej.
Komorowski chwali list Putina Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski wyraził nadzieję, że opublikowany w poniedziałek w "Gazecie Wyborczej" list rosyjskiego premiera Władimira Putina "przebije się do rosyjskiej świadomości". Marszałek wyraził zadowolenie, że w liście znalazło się odniesienie do zbrodni katyńskiej i potępienie paktu Ribbentrop-Mołotow. - Jest w nim zawarte parę opinii niesłychanie ważnych. Chcielibyśmy, aby one ukształtowały wiedzę rosyjską o historii stosunków polsko-rosyjskich - stwierdził. Komorowski zwrócił uwagę, że w artykule szefa rosyjskiego rządu jest zawarte "parę stwierdzeń, na których Polsce zawsze bardzo zależało". - Jest potwierdzenie autorstwa zbrodni katyńskiej, jest potwierdzenie znaczenia dnia 1 września jako rozpoczęcia wojny, jest potępienie paktu Ribbentrop-Mołotow - wyliczał marszałek.
Więcej takich głosów Komorowski podkreślał, że chciałby bardzo, aby "tym samym głosem przedstawiciele państwa rosyjskiego mówili do Polaków i do Rosjan". - Liczę na to, że podobne wypowiedzi będą miały miejsce w Rosji. Na razie opinia publiczna w Rosji dostała sygnały raczej sprzeczne z przesłaniem premiera Putina - zauważył marszałek Sejmu. "Otwórzmy się na dialog" Według niego wypowiedź Putina zawiera także "pewne wychylenie do przodu". - Mowa o tym, że powinniśmy dokonać wielkiej pracy, aby żyć zgodnie jako narody sąsiadujące, a o to nam, Polakom, chodzi - podkreślił Komorowski. Marszałek liczy, że uroczystości organizowane 1 września na Westerplatte z okazji 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej, w których udział weźmie Putin, przyczynią się "do otwarcia na dialog i dyskusję", a zrozumienie polskiej wrażliwości na historię II wojny światowej "zostanie zademonstrowane przez czynniki państwa rosyjskiego na użytek rosyjskiej opinii publicznej, a nie tylko polskiej".
Putin w "GW" o Katyniu W artykule opublikowanym w poniedziałkowej "Gazecie Wyborczej" Putin napisał m.in.: "Bez żadnych wątpliwości można z pełnym uzasadnieniem potępić pakt Mołotow-Ribbentrop zawarty w sierpniu 1939 roku". Odnosząc się do sprawy Katynia, Putin napisał: "Naród rosyjski, którego losy zniekształcił reżim totalitarny, dobrze rozumie uczulenia Polaków związane z Katyniem, gdzie spoczywają tysiące żołnierzy polskich. Powinniśmy wspólnie zachowywać pamięć o ofiarach tej zbrodni".
"Kogo mam przeprosić i za co?" Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski spotka się we wtorek o godz. 16.30 z szefami klubów parlamentarnych w sprawie uchwały dotyczącej rocznicy 17 września 1939 roku - poinformował rzecznik marszałka Jerzy Smoliński. Od wyniku spotkania zależy, czy w tym tygodniu odbędzie się specjalne posiedzenie Sejmu. Smoliński powiedział też, że wcześniej we wtorek marszałek spotka się również z prezesem Federacji Rodzin Katyńskich Andrzejem Skąpskim. - Marszałek będzie chciał osobiście zapytać o stanowisko przedstawicieli Federacji Rodzin Katyńskich w sprawie uchwały i co sądzą na temat tego, co zaproponuje - powiedział. Rzecznik nie wykluczył także zwołania specjalnego posiedzenia Sejmu w tym tygodniu poświęconego rocznicy 17 września 1939 roku. Zastrzegł, że będzie to zależało od wyniku wtorkowego spotkania z szefami klubów. W ubiegłym tygodniu klubom nie udało się uzgodnić jednego projektu uchwały w sprawie rocznicy napaści ZSRR na Polskę 17 września 1939 r. , w związku z czym ostatecznie do sejmowej komisji trafiły trzy propozycje: jedna marszałka Komorowskiego, dwie - klubu PiS, przy czym jedna z nich to wierne powtórzenie uchwały Senatu z 2007 r. Na wtorkowym spotkaniu kompromisowy tekst uchwały przedstawić ma marszałek Sejmu. Komorowski zapowiedział w sobotę, że podejmie jeszcze raz "sam, osobiście próbę naszkicowania projektu uchwały, który może byłby szczęśliwym kompromisem". - Zrobię to na zasadzie ostatniej próby, ostatniej szansy na uniknięcie kompromitacji przez siły polityczne - powiedział Komorowski w TVN24. Zaznaczył, że nie dopuści, by jeszcze raz doszło do - jego zdaniem - bezsensownej debaty, prowadzonej tylko dla samej debaty. Jednym z powodów sporu i złożenia przez PiS własnych projektów był brak w pierwotnym projekcie uchwały, w sprawie którego konsultacje prowadził wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski (PO) - określenia, że w Katyniu doszło do ludobójstwa. Smoliński nie chciał we wtorek powiedzieć, czy w propozycji marszałka Komorowskiego termin "ludobójstwo" zostanie zastąpione przez zwrot: "zbrodnia, która miała charakter ludobójstwa", o czym pisze poniedziałkowy "Dziennik". Zdaniem rzecznika klubu PiS Mariusza Błaszczaka przedstawiona w gazecie propozycja "kompromisem nie jest". - Uważamy, że Katyń ludobójstwem był - powiedział Błaszaczak na poniedziałkowej konferencji prasowej. - W imię, czego mamy zmieniać dotychczasową politykę naszego kraju? Dlaczego mamy nie nazywać rzeczy po imieniu? W imię, czego? - pytał. Błaszczak uważa, że zastąpienie słowa "ludobójstwo" określeniem "zbrodnia, która miała charakter ludobójstwa" nie ma sensu i może być tylko "przykrywką dla ukrycia zeszłotygodniowego błędu wicemarszałka Niesiołowskiego", który powiedział, że Katyń ludobójstwem nie był. "Niech wicemarszałek Niesiołowski przyzna się do błędu" - powiedział Błaszczak. - Niech pan Błaszczak skontaktuje się z rodzinami ofiar w Katyniu i oprzytomnieje w swojej nienawiści - tak do wypowiedzi rzecznika klubu PiS odniósł się Niesiołowski. Podkreślił, że Federacja Rodzin Katyńskich także nie chce użycia w uchwale słowa "ludobójstwo". "Proszą o łagodną, wyważoną, tonującą uchwałę i ja również takiej uchwały chcę" - powiedział Niesiołowski. W podobnym tonie jak Błaszczak wypowiedział się w poniedziałek minister w Kancelarii Prezydenta Paweł Wypych, który uważa, że do rozwiązania konfliktu wokół projektu sejmowej uchwały dotyczącej 17 września 1939 r. wystarczyłoby, gdyby wicemarszałek Niesiołowski przeprosił za swoje słowa, że zbrodnia katyńska nie była ludobójstwem. - Ten minister całkowicie włącza się w nagonkę PiS-owską - tak wicemarszałek odniósł się do słów Wypycha. - Kogo mam przeprosić i za co? Co to zmienia. Przecież uchwały w PiS-owskiej wersji nie chcą trzy kluby - powiedział. Według Niesiołowskiego, Wypych udaje, że problemem w sprawie uchwały jest jego stanowisko. "Problemem nie jest moje stanowisko, bo zagłosuję za każdą uchwałą, którą poprze jednogłośnie Sejm" - powiedział Niesiołowski. We wtorkowym spotkaniu z marszałkiem Sejmu mają uczestniczyć szefowie klubów: PO - Zbigniew Chlebowski, PiS -Przemysław Gosiewski, PSL - Stanisław Żelichowski oraz SLD - Grzegorz Napieralski.
Rosyjska Duma przyjmie kontr-uchwałę? W Rosji nie ustają komentarze po uchwale polskiego Sejmu dotyczącej agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939r. Duma Państwowa zapowiada przyjęcie uchwały potępiającej działania polskich parlamentarzystów. Z inicjatywą uchwalenia takiego dokumentu wystąpiła wczoraj nacjonalistyczna Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji (LDPR) Władimira Żyrinowskiego. Wiceprzewodniczący Dumy Oleg Morozow polecił Komisji Spraw Zagranicznych izby przygotowanie projektu stosownej rezolucji. Wyraził przy tym ubolewanie, że ostatnio pojawiła się moda na historyczne kłamstwa, mające dogodzić politycznej koniunkturze. Zdaniem Morozowa, uchwała Sejmu to także "taniec na kościach tych Polaków, którzy razem z milionami Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Żydów i innych Europejczyków oddali życie w walce z faszyzmem". Duma prawdopodobnie zajmie się projektem na najbliższym posiedzeniu plenarnym, wyznaczonym na jutro. Nie wszyscy deputowani uważają jednak, że rezolucja taka jest potrzebna. W opinii przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Dumy Konstantina Kosaczowa, "rosyjscy parlamentarzyści, nie bacząc na postawę polskich kolegów, powinni trzymać się konstruktywnej linii". „Temat ten powinien być przedmiotem jak najszerszej dyskusji wśród deputowanych, jednak wydaje się wątpliwe, by trzeba było odpowiadać w formie pisemnej” - powiedział Kosaczow dziennikarzom w kuluarach Dumy. „Jeśli ten zaklęty krąg wzajemnych oskarżeń ma być przerwany, to ktoś powinien dać przykład. Uczynił to już premier Rosji (Władimir Putin), jadąc do Gdańska. Myślę, że tę linię powinna poprzeć również Duma” - dodał szef parlamentarnej Komisji Spraw Zagranicznych. Kosaczow oświadczył, że uchwała Sejmu "wywołuje rozczarowanie, gdyż polscy posłowie po raz kolejny woleli kierować się emocjami, a nie zdrowym rozsądkiem". Według niego, "nadszedł już czas, by odrzucić emocje i konstruktywnie dyskutować o przyszłości wzajemnych stosunków". Parlamentarzysta podkreślił, że właśnie z takim przesłaniem pojechał do Polski premier Putin. „Z przykrością można skonstatować, że ten bez przesady historyczny gest dobrych intencji wielu w Polsce woli przemilczeć lub nie dostrzegać go” - zauważył Kosaczow. Za rozczarowującą uchwałę Sejmu uznał również rzecznik MSZ Rosji Andriej Niestierienko. Jego zdaniem "interpretacja wydarzeń 1939 roku, zawarta w tym dokumencie, jest niezgodna ze stanowiskiem oficjalnie zaprezentowanym przez stronę polską 1 września w Gdańsku". Według Niestierenki, "takie postawienie sprawy nie sprzyja rozwojowi rosyjsko-polskich stosunków dwustronnych". "Autorzy tej rezolucji kierowali się określonymi pobudkami politycznymi" - ocenił.
MSZ Rosji: uchwała Sejmu RP szkodzi normalizacji stosunków 24.09. Moskwa (PAP) - Ministerstwo spraw zagranicznych Rosji oświadczyło w czwartek, że środowa uchwała Sejmu RP dotycząca wydarzeń 17 września 1939 roku "czyni poważną szkodę wysiłkom, zmierzającym do rozwoju normalnych, dobrosąsiedzkich relacji między naszymi krajami". Rosyjskie MSZ podkreśliło, że stanowisko Moskwy w sprawie "niejednoznacznych stronic stosunków między naszymi państwami zostało w pełni przedstawione w toku niedawnej wizyty szefa rządu Rosji Władimira Putina w Polsce". "W naszym rozumieniu był to jasny sygnał o gotowości Rosji do budowy z Polską konstruktywnych, opartych na wzajemnym szacunku relacji, w tym w kwestii trudnych problemów historycznych" - oznajmił rosyjski resort dyplomacji. (PAP)
Rosja: Gdyby nie my, Polacy byliby prostytutkami Niedługo trzeba było czekać na reakcję Moskwy na uchwałę Sejmu w sprawie agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku. "Gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby dziś służącymi i prostytutkami u Aryjczyków", "Polska wciąż zarażona infekcją nacjonalizmu" - to tylko niektóre nerwowe opinie. Leonid Słucki, wiceszef Komisji Spraw Zagranicznych Dumy Państwowej, izby niższej parlamentu Rosji nie przebierał w słowach: - Polska poszła drogą fałszowania historii II wojny światowej - ocenił. Nie miał wątpliwości, że rosyjski parlament powinien potępić uchwałę polskiego Sejmu. Uchwała najwyraźniej nie spodobała się też partii Władimira Putina Jedna Rosja, która uznała, że jest to "poważny błąd polityczny". Zdaniem Jednej Rosji, uchwała Sejmu ma też… antysemicką wymowę, bo ignoruje fakt, że to właśnie Armia Czerwona uratowała dziesiątki tysięcy Żydów z zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi przed holokaustem, pozwalając im później wyjechać w głąb Związku Radzieckiego - oświadczył polityk (sic!), dzięki czemu nie trafili do obozów koncentracyjnych. Z kolei według lidera Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Giennadija Ziuganowa, polska uchwała to "prowokacja". Według Ziuganowa wprowadzenie radzieckich wojsk na terytorium zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi we wrześniu 1939 roku było absolutnie uzasadnione. - Zajęliśmy ziemie zamieszkane przez Ukraińców i Białorusinów. Terytoria te Polska wiarołomnie podbiła. Tamtejsza ludność nie miała nic wspólnego z Polską właściwą - powiedział i dodał: - Próby stawiania nas na jednej płaszczyźnie z nazistowskimi Niemcami są nie tylko amoralne, ale wręcz obrzydliwe.
Co tak bardzo wzburzyło polityczną Rosję? To, że polski Sejm przyjął przez aklamację uchwałę w 70. rocznicę agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku? Że podkreślono w niej, iż w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow "dokonano IV rozbioru Polski"? A może to, że zbrodnię na polskich oficerach w Katyniu polscy posłowie określili jako zbrodnię wojenną, która ma znamiona ludobójstwa?
mm/kresy24.pl/PAP
GŁOS Z KREMLA Uchwała "czyni poważną szkodę wysiłkom, zmierzającym do rozwoju normalnych, dobrosąsiedzkich relacji między naszymi krajami", „ ma antysemicką wymowę, bo ignoruje fakt, że to właśnie Armia Czerwona uratowała dziesiątki tysięcy Żydów z zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi przed holokaustem, pozwalając im później wyjechać w głąb Związku Radzieckiego”, "Gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby dziś służącymi i prostytutkami u Aryjczyków", „polska uchwała to prowokacja", „Polska poszła drogą fałszowania historii II wojny światowe”, "ta uchwała to taniec na kościach tych Polaków, którzy razem z milionami Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Żydów i innych Europejczyków oddali życie w walce z faszyzmem"- to tylko nie które głosy z dzisiejszych reakcji rosyjskich na uchwałę Sejmu w sprawie agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku. W oficjalnym stanowisku Moskwy napisano, że "w sprawie niejednoznacznych stronic stosunków między naszymi państwami zostało w pełni przedstawione w toku niedawnej wizyty szefa rządu Rosji Władimira Putina w Polsce. W naszym rozumieniu był to jasny sygnał o gotowości Rosji do budowy z Polską konstruktywnych, opartych na wzajemnym szacunku relacji, w tym w kwestii trudnych problemów historycznych". Cieszy mnie stanowisko Kremla i głosy tamtejszych, rozsierdzonych polityków. Cieszy - głównie z jednego powodu. Są dowodem, że stronnicy moskiewscy, zainstalowani w polskim sejmie i obecni we wszystkich instytucjach życia publicznego, źle wykonali swoją robotę. A miało być prosto. W tworzenie sejmowej uchwały zaangażował się sam marszałek Sejmu - najgorliwszy obrońca sowieckiej agentury działającej pod firmą WSI, protektor Tobiasza i Lichockiego, pogromca niepokornych dziennikarzy i krzewiciel nowej historii opartej na „wyważonych sformułowaniach”. Tekst uchwały sporządzono według wskazówek TW „Igora” - działającego obecnie „na odcinku” prezesa Federacji Rodzin Katyńskich. Wsparto historycznymi rozważaniami o ludobójstwie marszałka Niesiołowskiego i roztropnymi uwagami na temat kompromisu, partyjnego konfratra Chlebowskiego. Zgodnie z zamiarem - uchwała miała być : „bardzo wyważona, bardzo spokojna, niezadrażniająca i nierozdrapująca, tylko tonująca”. Reakcja Moskwy świadczy, że praca Komorowskiego nie została doceniona. Nawet zachwyty nad przemówieniem Putina - nie znalazły uznania. To przecież marszałek polskiego Sejmu antycypował dzisiejsze oświadczenie rosyjskiego MSZ i zapewniał Polaków, że w przemówieniu generała KGB - „jest potwierdzenie autorstwa zbrodni katyńskiej, jest potwierdzenie znaczenia dnia 1 września jako rozpoczęcia wojny, jest potępienie paktu Ribbentrop-Mołotow” i głośno nawoływał "do otwarcia na dialog i dyskusję".- „Chciałoby się bardzo, by tym samym głosem, przedstawiciele rosyjskiego państwa mówili do Polaków i do Rosjan” - pouczał wówczas Komorowski. Dziś przedstawiciele państwa rosyjskiego przemówili do nas jednym, tym samym głosem. Tak, jak przemawiali przez ostatnie 70 lat. Nie wiem tylko - czy to jeszcze my powinniśmy bać się głosu kremlowskich krzykaczy - czy strach powinni zacząć odczuwać moskiewscy stronnicy? Aleksander Ścios
Jedziecie Państwo może w najbliższym czasie za granicę? A może ktoś do Państwa przyjeżdża? No, to: szczęść Boże na granicy. Na granicy są celnicy. Więc najpierw cytat: „Chociaż celnicy tak często w Ewangelii są nazywani grzesznikami, to jednak Pan Jezus odnosił się do nich życzliwie - odwiedzał ich, a nawet z nimi jadał. Kiedy Żydzi postawili Chrystusowi wprost zarzut: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” - Jezus wypowiedział znamienne słowa: »Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają… Bo nie przyszedłem powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników«”. Obecnie istnieje Duszpasterstwo Służby Celnej, a Konferencja Episkopatu Polski oddelegowała tam ks. gen. dyw. prof. dr hab. n.pr. Tadeusza Płoskiego, Biskupa Polowego. Ha!
Cóż: celnicy i urzędnicy fiskusa nie są winni temu, że reżym nakłada na nas takie cła i podatki. JKM
Proste rozwiązania, - czyli: o wyższości Manhattanu nad Gdynią Gdy siadałem do pisania, miałem w głowie cały tekst. Gdy napisałem tytuł (skąd wniosek: wpisywać tytuł na końcu!) opadły mnie wątpliwości. Bo co to znaczy: „proste”? Idea tekstu była taka. Gdy pojawia się jakiś problem, to Monarcha lub L*d (w zależności od ustroju) chętnie biorą się za jego rozwiązanie. Z monarchami kłopot jest mniejszy, bo na ogół są uczeni w szkole dla monarchów, (czyli przez guwernerów...), że Monarcha nie powinien się wtrącać w niepoważne sprawy - a ponadto Monarcha jest zazwyczaj leniwy. L*d też by dał sobie spokój, - ale, niestety, w praktyce decyzje podejmuje nie L*d (jakby tego chcieli d***kraci-idealisci; wyjątkiem są: Najjaśniejsza Republika Św. Marina i Konfederacja Helwecka) lecz Jego przedstawiciele: politycy i urzędnicy. Już w republice jest, więc źle, - ale w d***kracji ci urzędnicy są wybieralni; więc ze skóry wyłażą, by udowodnić, że są potrzebni. W tym celu nie tylko rozwiązują problemy, ale i wmawiają w L*d, że są wręcz niezbędni do ich rozwiązywania - a jak problemów brakuje, to je wymyślają. No, i rozwiązania mają coraz bardziej kosztowne - bo chcą przekonać ludzi, że to oni właśnie są Najlepszymi Rozwiązywaczami Problemów. Jak powiedzial bodaj p.Henryk Hazlitt: „Najpewniejszym sposobem zniewolenia ludzi jest przekonanie ich, że ich prywatne problemy są problemami społecznymi”. A te, wiadomo: wymagają do rozwiązania polityków, urzędników i... pieniędzy podatnika. W normalnym państwie kilka konkurencyjnych firm produkuje szczepionkę na „świńską grypę” - i kto chce, ten się szczepi. W dzisiejszym gosudarstwie polityk podejmuje decyzję o szczepieniu, ktoś miliony szczepionek kupuje, ktoś decyduje, kogo szczepić, a kogo nie... Po jakimś czasie ludzie zaczynają wierzyć, że jedynym sposobem rozwiązania problemu jest ingerencja polityków (na szczeblu formalnie ustawodawczym) i urzędników - egzekutorów. Spory zaczynają dotyczyć wyłącznie kwestii: „Jak rozwiązać problem?” a nie: „Czy w ogóle go rozwiązywać?” I ludzie chcą prostych decyzyj: „Zaszczepić wszystkich” - na przykład. Gdy więc pojawia się człowiek i zamiast prostej decyzji proponuje, by w ogóle nie wolno było jej podejmować, a sprawę te powierzyć ludziom - to wszyscy patrzą nań jak na wariata. Nawet całkiem rozsądni ludzie powiadają, że przecież np. taką Gdynię „musiało” wybudować państwo. Nawet nie wyobrażają sobie, że mógłby to zrobić prywaciarz. A przecież Zamość założył jeden Zamoyski - a Manhattan, też wybudowany od początku i całkowicie przez prywaciarzy, jest od Gdyni (pomijając mocno wątpliwą sensowność jej budowy!!!) trochę większy. I swoim istnieniem dowodzi, że można. I teraz pytanie teoretyczne. Czy rozwiązanie: „Zaszczepić na świńską grypę wszystkie dzieci do 14.go roku życia” jest prostsze od: „Zostawić ten problem rodzicom?” Każąc milionom ludzi podejmować heroiczne decyzje? Z punktu widzenia państwa jednak: TAK! A zresztą: to kwestia definicji „prostoty”... JKM
W muchotłuku „O czym tu dumać na warszawskim bruku, jak żuk po uszy siedząc w muchotłuku (patrz Dostojewski, "Biesy", rozdział czwarty)”? - deliberował poeta. Właśnie gazety doniosły, że nadzorczemu sowietowi państwowej telewizji udało się odwołać wprawdzie „byłego”, ale przecież „neonazistę”, - co z uporem podkreśla żydowska gazeta dla Polaków, realizując rozkaz starszych i mądrzejszych, żeby, co i rusz znajdować w Polsce ogniska antysemityzmu. Ciekawa rzecz, ale rodzice, a w niektórych przypadkach nawet dziadkowie obecnych redaktorów „Gazety Wyborczej” na rozkaz ruskich szachistów każdego dnia odkrywali ogniska stonki ziemniaczanej, którą - jak wiadomo - na urodzajne pola spółdzielni produkcyjnych zrzucały amerykańskie samoloty. („Wyjdą znów szkodniki znane niszczyć pola ziemniaczane, a i wróg jest zawsze gotów zrzucać stonkę z samolotów” - pisał Jan Brzechwa.). Dzisiaj stonka wyszła z mody, bo co tam stonka, kiedy więcej szmalcu można wycisnąć z antysemityzmu, ale przecież zaangażowanie pozostało takie samo, jak za czasów Ojca Narodów. Więc wprawdzie nadzorczy sowiet odwołał „byłego neonazistę”, ale przejmujący obowiązki „byłego neonazisty” pan Szwedo jeszcze nie wie, czy wpuszczą go do gabinetu. W tej sytuacji zapowiada rozpoczęcie groźnego kiwania palcem w bucie spoza ogrodzenia, chyba, że w międzyczasie padnie rozkaz, by nowy zarząd państwowej telewizji zaczął boksować się ze starym zarządem i który wygra, ten przejmie „rauty, gwałty, gabinety i cygarety”. Ciekawe, że przez cały ten czas państwowa telewizja puszcza programy jakby nigdy nic, co jest wyraźną wskazówką, że mogłaby funkcjonować nie tylko bez „byłego neonazisty”, ani przejmującego jego obowiązki pana Szwedo, ale i bez nadzorczego sowietu, a nawet zarządu. Dopóki jednak pozostanie państwowa, dopóty polityczne gangi nie zrezygnują z umieszczenia tam swoich totumfackich, bo to nie tylko propaganda, ale i synekura liczona w dziesiątkach tysięcy - oczywiście do podziału, bo inaczej byłoby niesprawiedliwie, znaczy - nie po Bożemu. Ponieważ te przekomarzania, ilustrujące rozkład polskiego państwa, okupowanego przez razwiedkę wykorzystującą bandy drapichrustów, żerujące na systemie wyborczym połączonym z systemem finansowania partyjnych gangów z podatkowych pieniędzy jakiś czas jeszcze potrwają, możemy odnotować oficjalne potwierdzenie przez prezydenta Obamę wycofania Stanów Zjednoczonych z aktywnej polityki w Europie. W rezultacie Polska zostaje z fiutem w garści i to jest m.in. zasługa pana ministra Sikorskiego. Ma szczęście, korzystając z przywileju późnego urodzenia, bo gdyby taki casus pascudeus zdarzył mu się, dajmy na to, za czasów Jana Sobieskiego, to niewątpliwie zostałby po wiek wieków obdarzony stosownym herbem, przedstawiającym - powiedzmy - Serce Złamane W Laurowym Wieńcu, który - jak wiadomo - oznacza pyrrusowe zwycięstwo. Na szczęście herby i tytuły zniesiono jeszcze w konstytucji marcowej z 1921 roku, więc można powiedzieć, że pan minister Sikorski ma co najmniej tyle samo szczęścia, co pan dr Andrzej Olechowski, znany ze swoich „zalet fizjologicznych i innych”. Więc kiedy już prezydent Obama swoje ogłosił, pan minister Sikorski, najwyraźniej pozazdrościwszy panu ministrowi Gradowi, też zaczął opowiadać bajki, jakie to śmiercionośne rakiety Amerykanie u nas zainstalują. To zrozumiałe, bo jakże inaczej może ratować twarz, jeśli nie - jak to mówiono w czasach sarmackich - rzucając kilimkiem? Oczywiście askarisów w Afganistanie musi zostawić, bo jeśli nie - „dałaby świekra ruletkę mu!” A tu i pan prezydent, najwyraźniej nie czekając już na zbawienne ustawy kompetencyjne, które określałyby, kto w państwie jest jest najważniejszy, a kto mniej ważny, obiecał, iż ratyfikuje traktat lizboński jak tylko przyjmą go Irlandczycy. W tej sytuacji nasze międzynarodowe położenie, a zatem i sposób, w jaki dokona się agonia naszej państwowości, mniej więcej już się rysują. Tedy, zapaliwszy gromnicę, możemy, póki, co, zająć się sprawami tak zwanej teorii. Tak się akurat złożyło, że w ubiegłą sobotę i niedzielę uczestniczyłem w zorganizowanej przez fundację PAFERE konferencji poświęconej Fryderykowi Bastiatowi. Nie mogę oprzeć się pokusie, by powtórzyć anegdotkę opowiedzianą przez pana prof. Roberta Gwiazdowskiego, która znakomicie ilustruje sytuację naszych „makroekonomistów”. Jeden skarży się drugiemu, że ani w ząb nie rozumie, o co naprawdę chodzi w tym całym kryzysie finansowym. - Ja ci to zaraz wytłumaczę - powiada drugi. - Ba! Wytłumaczyć to i ja potrafię! Nawiązując tedy do prelekcji pana red. Sheldona Richmana, który sporo uwagi poświęcił „fałszywej filantropii” właśnie w kontekście kryzysu finansowego, chciałbym dorzucić swoje trzy grosze. Wydaje się, że człowieka uczciwego oszukać niepodobna. W każdym razie oszuści zawsze starają się odwoływać do brzydkiej siostry przedsiębiorczości, która nazywamy cwaniactwem. Na tym m.in. opierała się metoda, która doprowadziła do kryzysu finansowego. Po pierwsze - banki centralne, wykorzystując przywilej nadany im prawem kaduka przez skorumpowane władze polityczne, zaczęły bez opamiętania wypłukiwać sobie złoto z powietrza, zalewając rynek „fiducjarnym” Scheissem. Ale wytworzenie „fiducjarnego” Scheissu jeszcze bankowi zysku nie przynosi. Scheiss trzeba wpuścić w obieg gospodarczy, tzn. znaleźć osobę, która go weźmie i z tego tytułu zaciągnie zobowiązanie. Tedy banki do spółki z rządami, apelując do gorszej strony natury ludzkiej, zaczęły wszystkich zachęcać, żeby pożyczali bez patrzenia, czy będą w stanie oddać, - że niby przechytrzą chytrusów. Z pozoru wygląda to na filantropię, ale to nie jest żadna, nawet „fałszywa” filantropia, tylko filantropia pozorowana, której celem jest wciągnięcie niby to cwanego, ale przecież tylko lekkomyślnego pożyczkobiorcy w pułapkę. Zaciągając zobowiązanie, staje się niewolnikiem banku, bo musi oddawać mu coraz więcej bogactwa, jakie potrafi wytworzyć. Zwróćmy uwagę; bank centralny, za przyzwoleniem skorumpowanych rządów, z którymi się dzieli, kreuje sobie „fiducjarny” Scheiss z niczego, ale niewolnictwo pożyczkobiorców jest już jak najbardziej prawdziwe. Bo trzeba nam wiedzieć, że w odróżnieniu od nauk ścisłych, gdzie udowodnione nowe teorie unieważniają sprzeczne z nimi teorie dawne, w ekonomii nowe ze starymi harmonijnie współistnieją. Dlatego i dzisiaj liczy się to samo, co liczyło się w czasach Hammurabiego - ilu, kto ma niewolników. Wprawdzie niektórzy uczeni ekonomiści uważają, że na przykład dług publiczny nie stanowi obciążenia przyszłych pokoleń, ale czegóż to się nie uważa, gdy trzeba poprzeć jedynie słuszną politykę partii? W rezultacie, w odróżnieniu od czasów dawniejszych, kiedy to reprezentatywnymi dla życia gospodarczego postaciami byli przedsiębiorcy i inżynierowie, dzisiaj zarówno jedni, jak i drudzy zostali usunięci w cień, a na ich miejscu rozpierają się finansowi grandziarze, z błogosławieństwem rządów rozprowadzający między frajerstwo wypłukany z powietrza „pieniądz fiducjarny”. Z tego powodu trudno było zgodzić mi się z optymistycznym przesłaniem filmu wyprodukowanego przez Instytut Lorda Actona, według którego niewolnictwo zostało zlikwidowane. Zlikwidowane? Ależ skądże, wcale nie! Zniknęła jedynie pewna, najbardziej ostentacyjna forma niewolnictwa, zastąpiona przez bardziej wyrafinowaną, kiedy niewolnik nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest niewolnikiem, dzięki czemu myśli, że z tą demokracją, to wszystko naprawdę. Czyż w przeciwnym razie można byłoby obrabować w biały dzień miliony amerykańskich twardzieli na najpierw 700, a potem jeszcze 800 miliardów dolarów pod pretekstem ratowania sektora finansowego przed kryzysem? Teraz słychać, że urządzają tam „tea parties” na pamiątkę zatopienia ładunku herbaty w Bostonie, co dało początek wojnie o niepodległość. Obawiam się jednak, że jest to tylko groźne kiwanie palcem w bucie - i to pozwala nam, mimo rażących dysproporcji, głęboko odczuć wspólnotę naszych losów, bo zarówno tam, w Ameryce, jak i tutaj, w Polsce, razwiedka na żadne bunty przeciwko lichwiarskiej międzynarodówce przecież nie pozwoli. SM
UPR - partia w miejsce pepiniery Jako jeden z kilkunastotysięcznej rzeszy byłych upeerowców namawiam partię do zmiany statutu. Bez Unii Polityki Realnej nie byłoby w Polsce prawicy. Sam zaliczam się do rzeszy ludzi ukształtowanych przez UPR. Oni, podobnie jak ja, mówią o tamtym etapie swojego życia z szacunkiem lub sympatią, a zwykle z szacunkiem i sympatią naraz. Wspominają go jako czas pewnej formacji, zgodnie z założeniem pierwszego prezesa, który zawsze podkreślał, że UPR jest pepinierą prawicy w Polsce. Do dziś są w partii ludzie, którzy pozostają wierni nie tylko idei, ale i partii od samego początku, tj. od lat 80. XX wieku. Jako nastolatek spotykałem niektórych 29 lat temu pod szyldem Officyny Liberałów. Podziwiam ich nie tylko ja. Wierzę, że ci ludzie swoje ogromne doświadczenie wniosą w narodowo-konserwatywno-wolnościowe przymierze Polaków, które jest warunkiem odbudowy Polski po spodziewanej długotrwałej depresji, pogłębianej etatystycznymi, keynesowskimi i socjalistycznymi nawykami wpływowych elit.
Zostawcie edukację publicystom Kiedy zapisałem się do UPR, stary znajomy, który ten etap rozwoju miał już za sobą, ostrzegł mnie, że partia jest skazana na nieskuteczność z racji swojej struktury. Ustrój UPR służyć ma bowiem nie tyle funkcjonalności, ile ciągłości i zachowaniu nieskalanego posłannictwa. Istotnie, po lekturze dokumentów partii upewniłem się, że udział we władzy publicznej jest najmniej ważnym jej celem. Na pierwszym miejscu jest kształtowanie opinii publicznej i doradzanie. Na początku swego istnienia faktycznie UPR odegrała potężną rolę edukacyjną. UPR ma w sobie więcej życia niż niejedna z partii establishmentu, ale cudowne przyjęcia u JKM i Małgorzaty Szmit oraz doskonałe pikniki nie zmienią świata. Obecnie jednak, po ponad 20 latach, główne cele i środki UPR znacznie lepiej realizuje choćby „Najwyższy CZAS!”, który regularnie trafia do wielu tysięcy ludzi, w tym do elit, które od dwóch lat nawet zaczynają go cytować. UPR aktywizuje się od wyborów do wyborów, a to oznacza, że potrzebuje struktury właściwej partiom politycznym.
Splot dziewięciu zapaśników Pierwszą zasadą statutu UPR jest równowaga władz. Statut wymienia dziewięć władz naczelnych, które w różnym stopniu mogą się nawzajem blokować, ale w mniejszym stopniu muszą się nawzajem wspierać. Łatwo policzyć, że pomiędzy dziewięcioma władzami zachodzi teoretycznie ponad 30 najprostszych tylko relacji, których nie był w stanie do końca doszlifować założyciel, mimo swego cybernetycznego umysłu. Oto mało istotny przykład: prezes oddziału może być na posiedzeniu Rady Głównej, o ile Konwentykl nie uchwali tajności jej obrad. Czy istotnie ktoś potrzebuje takiego zamieszania organizacyjnego? Drugą paraliżującą właściwością statutu są liczne wymogi, co do większości w głosowaniach - tak skonstruowane, aby potrzebna była niemal jednomyślność. Jest to słuszne w Kościele, ale nie w małej partii. Efektem muszą być okresowe paraliże. Wyobraźmy sobie, że prezes w jakimś gorącym okresie zapada na zdrowiu i trafia na zamknięty oddział szpitalny. Albo wyobraźmy sobie, że ma wszystkiego dość i wyjeżdża na Kretę na miesiąc przed wyborami. Jeśli nie poprosi o zastępstwo wiceprezesa, a Sąd Naczelny nie zdoła się zebrać i nie stwierdzi niemożności sprawowania urzędu przez prezesa, to nie ma, komu przewodzić partii, a zwłaszcza podpisywać ważniejszych dokumentów finansowych. Sąd Naczelny zresztą ostatnio wzmocnił zasadę, że wiceprezesi nie mają żadnej władzy. To tylko jeden scenariusz. Absurdów zarządczych starzy - oraz byli upeerowcy - chętnie zacytują wiele.
Prośba do Pierwszego Prezesa Sadzę, więc, że człowiek, który ukształtował pokolenia prawicy w Polsce, powinien sam wyjść z inicjatywą, aby partia edukacyjna przekształciła się w sterowną, lekką partię do celów politycznych. Tylko taka partia może sprawnie współprzewodzić niezbędnemu skupieniu prawicy w Polsce na rok przed planowanymi wyborami samorządowymi i prezydenckimi. Czasu zresztą z innych przyczyn może być znacznie mniej. Konwentykl może Konwentowi przedstawić projekt zasadniczych zmian statutu. Zwołany na 17 października Konwent może też fundamentalne zmiany przeprowadzić sam. Trzecią możliwością jest powołanie przez członków UPR, np. na Konwencie, nowej partii i jej rejestracja. Byłoby to jednak z wielu powodów ryzykowne. Wszystkich działaczy UPR proszę, aby moją sugestię odebrali zgodnie z moimi intencjami - jako wyraz hołdu dla ich wierności sprawie, która tylekroć wydawała się na zawsze przegrana, a teraz za sprawą historycznej zawieruchy wydaje się bliższa zwycięstwa. Marcin Masny
Przykład oficerów a studenci Ściągnął Pan z mojego wykładu, Panie Generale! To plagiat! M - zażartowałem sobie z generała Michaela Haydena, do niedawna szefa CIA, a przedtem NSA. Generał przemawiał u nas na uroczystości zakończenia roku akademickiego.
Przypomniał nowo upieczonym absolwentom - ilustrując przykładami ze swojej kariery - kilka starych prawd. Historia i geografia to podstawy, aby zrozumieć obce cywilizacje. Aby jednak zrozumieć kultury cudzoziemskie, trzeba najpierw znać samego siebie. Trzeba wiedzieć, kim się jest - Amerykaninem. I trzeba mieć wiarę. Najpierw, więc religia i patriotyzm, który zakotwicza człowieka, a potem dopiero można znaleźć swoje miejsce w kontekście spraw globalnych. Ale żeby funkcjonować dobrze w ramach służb dyplomatycznych, wojskowych czy specjalnych, trzeba poszukiwać prawdy: „Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli” - gen. Hayden zacytował Biblię i przypomniał, że jest to motto umieszczone na ścianie w kwaterze CIA w Langley. I dodał: „Dlatego w 2006 roku powiedziałem prezydentowi USA, że wojna w Iraku idzie kiepsko, mimo że większość ludzi władzy nie chciała tego słyszeć. A teraz powiedziałem komisji Kongresu USA, że ostre metody postępowania z terrorystami przyniosły dobre rezultaty”. Chodziło o metodę przesłuchania za pomocą podtapiania (waterboarding). Na koniec gen. Hayden podkreślił, że służba, którą większość naszych absolwentów będzie pełnić, to nie praca, lecz powołanie. Byłem bardzo zadowolony z odczytu. Przecież to jest właśnie to, co studentom stale kładę w głowę na wykładach i seminariach. Żałowałem tylko trochę, że mówca nie dodał tego, o czym mówiliśmy prywatnie, m.in. o mszy trydenckiej i o przywróceniu obowiązku chodzenia w sutannach dla księży, o krzyżach na ścianach uniwersytetów katolickich. Jak wielu konserwatystów, Mike Hayden jest katolikiem. Pochodzi z biednej rodziny. Gdy dostał się na uniwersytet, utrzymywał się, jeżdżąc taksówką. A potem służył w lotnictwie USA. Wspiął się po wszystkich szczeblach kariery. W każdym razie absolwenci nagrodzili go gromkimi brawami.
- A co, nie mówiłem? - zagadnąłem jedną z najbardziej błyskotliwych naszych studentek, Lucie Adamski. Ważne, aby dzieciaki słyszały to od osób takich jak gen. Hayden, wykształconych i doświadczonych. Od praktyków. Takich, którzy dzięki ciężkiej pracy, honorowi i patriotyzmowi wspięli się na same szczyty imperialnej struktury. Już widzę post-PRL-owskich cyników z grymasem szyderczego uśmiechu na twarzy na takie stwierdzenie. Otóż nie! Scyniczniali pod walcem chamokomuny nie zrozumieją, że właśnie można zwyciężyć, będąc prawym i dobrym. Przyglądam się naszym absolwentom i studentom i widzę na co dzień, że płonie w nich żar podobnego idealizmu, jaki obserwowałem w Polsce u harcerzy i harcerek. No, może nie w każdym, ale w wielu. A ci narzucają swój styl u nas na uczelni - i pozostali się do tego dostosowują. Zresztą nie należy się dziwić. Mamy wśród naszych „dzieci” oficerów wywiadu, kontrwywiadu i sił specjalnych, a także wszystkich rodzajów broni oraz dyplomatów i pracowników obronności i służb cywilnych. Imponują innym studentom, tym prosto po college'u. Większość wierzy, że poświęcenie i służba dla kraju mają sens. Starają się to wykazać postawą własną, ale również obserwują postawę wielu naszych gości i profesorów, którzy przecież są również na służbie. Weźmy generała Waltera Jajko - syna przedwojennego polskiego oficera. Walter był jednym z szefów wywiadu wojskowego, odpowiedzialnym za zwalczanie Sowietów w Afganistanie. Uczy u nas historii wojskowości oraz strategii militarnej. Niestety niedawno przeszedł poważny atak serca. Zwlókł się jednak z łóżka, aby uczestniczyć w uroczystości zakończenia roku, pogratulować absolwentom. Wiedzą oni, że nie ma ich w nosie. Wiedzą, że jest dokładnie taki, jak się o nim mówi; postępuje tak, jak obiecuje. A na spersonalizowanej tablicy rejestracyjnej jego samochodu stoi: „RYCERZ”. Po czynach go poznasz. Dużo łatwiej uczyć, gdy zamiast cynizmu jest zaufanie. Stąd studenci nasi chłoną opowieści, choćby takie jakie usłyszeli bardzo niedawno na spotkaniu z generałem Henrym Nowakiem. Gen. Nowak do niedawna służył jako attaché wojskowy, czyli rezydent wywiadu wojskowego (Defense Intelligence Agency) przy ambasadzie USA w Moskwie, skąd został wydalony. Było tak: Kanadyjczycy złapali postsowieckiego wojskowego „dyplomatę” na zadaniu. Wydalili go z Kanady. Federacja Rosyjska skierowała owego „dyplomatę” na placówkę do USA. Waszyngton odmówił mu akredytacji. To było zgodne z amerykańskokanadyjską umową obustronną w takich sprawach oraz z obowiązującymi w NATO zasadami wzajemności (reciprocity). W związku z tym Moskwa obraziła się trochę i wyprosiła gen. Nowaka. Oficera tego nie złapano na niczym szpiegowskim. Wydalenie było automatyczne, według protokołu - oko za oko. Teraz gen. Nowak jest szefem komórki ds. kontrterroryzmu przy Zjednoczonych Szefach Sztabu. Przyszedł do naszej uczelni podzielić się rozmaitymi nowinami. Podobnie zafascynował naszych studentów i gromadę gości inny oficer, generał Ray Odierno, dowódca sił sprzymierzonych w Iraku. Gen. Odierno, admirał Dave Buss i gen. Steve Salazar wystąpili na zorganizowanym przez nas panelu „Strategiczna transformacja w Iraku - wyzwania i możliwości na drodze do stabilizacji”. Wieści są umiarkowanie optymistyczne. Udało się stłamsić insurekcję, ale instytucje i personel państwa irackiego pozostawiają wiele do życzenia. Czyli na razie jest stabilnie, ale nie wiadomo na jak długo. Podobne rzeczy opowiada poprzedni szef sztabu gen. Odierno, płk. John Thomson „JT”, który jest u nas Senior Army Fellow - rezydentem-badaczem. JT uważa, że gdy poprawi się sytuacja gospodarcza Iraku, powinno się tam uspokoić. Jeszcze do niedawna Al-Qaida potrafiła sobie kupić „ochotnika” na samobójczego zamachowca za kilkaset dolarów, które wręczano po wykonaniu zadania jego rodzinie. Ale często szantażowano też biednych i niepiśmiennych zdrowiem i życiem ich bliskich - o ile nie zdecydowali się wykonać zamachu samobójczego „dla Allaha”. Na samym początku pobytu JT tutaj poprosiłem, aby wygłosił wykład w ramach mojego seminarium o „Geografii i strategii” u nas w IWP, a potem w Patrick Henry College, gdzie uczę stosunków międzynarodowych. JT stwierdził, że wie, jakich my mamy studentów, ale nie wie, czego spodziewać się w college'u. Zażartowałem, że tzw. undergraduates (studenci przedlicencjaccy) to długowłosi i znarkotyzowani sandaliści. W związku z tym JT ubrał się w mundur polowy i przyniósł ze sobą hełm, kamizelkę kuloodporną oraz samopodgrzewającą się żelazną rację, którą przygotował i podzielił się nią z uczestnikami zajęć. A poza tym powiedział studentom, że na wojnę zawsze ze sobą bierze atlas i Biblię. Spodobało się to bardzo, bowiem studenci PHC są gorliwymi ewangelikami. JT opowiada, że wojna jest straszna, dlatego trzeba się do niej starannie przygotować, studiując historię, geografię i kulturę innych narodów. A przede wszystkim trzeba znać siebie. I mieć wiarę. JT kończy już swoje stypendium badawcze u nas. Obejmie dowództwo brygady i najpewniej znajdzie się w Afganistanie. Od września zastąpi go w IWP jako Senior Army Fellow jego przyjaciel ze studiów i współtowarzysz walk z Iraku, ppłk Greg Gadson - sympatyczny, wielki, zwalisty, były futbolista z West Point. Bomba urwała mu nogi pod Bagdadem. Opowie naszym studentom, co to znaczy walka i poświęcenie.
Jezus w Talmudzie. Niepoprawny politycznie obraz Żydów. Zbieram sobie zawsze rozmaite informacje, szufl adkuję. Dotyczy to też spraw żydowskich. Niezwykłych spraw. Na przykład niedawno Associated Press (22 maja) podała, że Brazylia zgadza się na ekstradycję do Izraela rabina Eliora Noama Hena, który wraz ze swoimi zwolennikami „rzekomo przy pomocy noży, młotków i innych narzędzi okrutnie traktował dzieci w wieku od trzech do czterech lat”. Rabin i jego pomocnicy bili ofiary po twarzy i przypalali im dłonie. Poszkodowanych zostało ośmioro dzieci. Chodziło o egzorcyzmy - wypędzanie demonów. Jest to dość niezwykła depesza, przemilczana w większości przez tzw. media mainstreamowe, które w tym czasie zajęte były biczowaniem Kościoła katolickiego w Irlandii za surowe traktowanie sierot. Media, które natychmiast zauważają każdy element „wstecznictwa” chrześcijańskiego, użalają się nad ofiarami egzorcyzmów podłych katolickich księży czy ewangelickich pastorów. Zresztą podobnie dzieje się, gdy media rozpisują się o pedofilii wśród księży katolickich w USA. Zwykle przemilczają szerszy kontekst. Po pierwsze - jest to problem wynikający z permisywizmu wielu hierarchów Kościoła (tzw. lavender mafia - mafia fiołkowa, która opanowała seminaria). Po drugie - okazuje się, że ten odrażający problem, wynikający z rewolucji kulturowej lat 60., nie jest li tylko domeną Kościoła. Jest wręcz zjawiskiem proporcjonalnie porównywalnym do pedofilii wśród duchownych innych wyznań. Jeśli ktoś jest zainteresowany choćby kwestią gwałtów na dzieciach popełnionych przez rabinów, wystarczy poczytać witrynę “The Awareness Center, Jewish Coalition Against Sexual Abuse/Assault, Baltimore, Maryland. Z innej części tej samej beczki: niedawno pisałem w „NCz!” o „narodowych judaistach”, czyli syjonistach religijnych w Izraelu. Są ostro nacjonalistyczni, bezwzględni w stosunku do Arabów. Ale istnieją też tacy w USA. Właśnie lewicowo-liberalny „Haaretz” (9 czerwca 2009 r.) opisał sprawę mieszkającego w St. Paul w stanie Minnesota rabina Mamisa Friedmana z sekty Chabad Lubawiczów, który otwarcie wezwał do antyarabskiej przemocy w formie ekstremalnej: „Jedyny sposób, aby toczyć moralną wojnę, to żydowski sposób: niszczcie ich świątynie, zabijajcie mężczyzn, kobiety i dzieci oraz bydło” („The only way to fight a moral war is the Jewish way: destroy their holy sites, kill men, women and children, and cattle”). Jest to okrutna postawa, wynikająca z zasad starożytnej cywilizacji żydowskiej. Rabin tłumaczy: „Nie jestem wyznawcą moralności zachodniej… Żyjąc według zasad Tory, staniemy się światłem narodów, które cierpią klęski z powodu katastrofalnej moralności wynalezionej przez ludzi” („I don't believe in Western morality… Living by Torah values will make us a light unto the nations who suffer defeat because of a disastrous morality of human invention”). Według rabina Friedmana, dopiero wtedy, gdy Izraelczycy posłuchają jego porad, staną się bezpieczni i zapanuje powszechny pokój. Chyba dużo bardziej szokujące - choć podobne - są wyniki badań profesora Petera Schäfera opublikowane jako „Jesus in the Talmud” (Princeton University Press, Princeton and Oxford, 2007). Schäfer jest jednym z najważniejszych autorytetów w dziedzinie teologii hebrajskiej. Oto garść cytatów ze stron 10-13 dotyczących Jezusa i jego uczniów w świetle nauk rabinackich:
● „Jezus nie narodził się z dziewicy, jak twierdzili jego zwolennicy, ale był dzieckiem nieślubnym, synem dziwki i jej kochanka. Dlatego nie mógł być Mesjaszem z domu dawidowego czy też wręcz synem Boga”.
● „Występki seksualne mają miejsce, bowiem kult chrześcijański wciągał swoich członków w tajne praktyki wyuzdania i orgii”.
● A oto „związane z halachą szczegóły dotyczące procesu i egzekucji Jezusa: Jezusa nie ukrzyżowano, a raczej - według prawa żydowskiego - ukamienowano, a następnie powieszono na drzewie, wymierzając ostateczną pośmiertną karę zarezerwowaną dla najgorszych zbrodniarzy… Powodem tej egzekucji było to, że skazano go za uprawianie czarnej magii (sorcery) oraz przekonywanie ludu Izraela do czczenia złotych cielców (idiolatry)”.
● „Najdziwaczniejsza ze wszystkich historyjek o Chrystusie jest opowieść o tym, jak Jezus siedzi w piekle wraz z Tytusem i Balaamem, notorycznymi arcywrogami ludu żydowskiego… Los Jezusa jest taki, że siedzi do końca świata w gotujących się ekskrementach… Historyjka ma ironiczny przekaz: Chrystus nie tylko nie zmartwychwstał, ale cierpi wieczną karę w piekle. W związku z tym jego wyznawcy to banda głupców oszukanych przez cwanego kłamcę”. Taki właśnie obraz Jezusa wyłania się z interpretacji Nowego Testamentu przez niektórych rabinów w starożytności. Cel był prosty: skompromitować chrześcijaństwo, zapobiec konwersji Żydów. Trudno się dziwić, przecież Prawda Jezusowa podcinała raison d'etre judaizmu. Była to po prostu antychrześcijańska propaganda, najpewniej opracowana w Babilonii przez tamtejszą diasporę. Co więcej, tradycję tę przekazywano wyznawcom judaizmu do czasów współczesnych. O paraliżującej kontakty z ludnością chrześcijańską spuściźnie religijnej judaizmu pisałem już w swojej pracy „Żydzi i Polacy 1918-1955 - współistnienie, Zagłada, komunizm. O tym, że od małego uczono Żydów, iż Jezus był czarownikiem, a jego matka ulicznicą, o przeklinaniu symboli chrystusowych i szerzeniu nienawiści do chrześcijaństwa jako fałszywego kultu oraz o tym podobnych rzeczach zainteresowani mogą przeczytać choćby we wspomnieniach, Rachmiela Frydlanda „When Being Jewish Was a Crime” (Thomas Nelson, Nashville, 1978), str. 17, 51, 54-55; Leona Weliczkera Wellsa „Shattered Faith: A Holocaust Legacy” (The University Press of Kentucky, Lexington, 1995), str. 1-10; Albina (Tobiasza) Kaca „Nowy Sącz - miasto mojej młodości” (KhokerDapas, Kraków, 1997), str. 59-60 oraz w opracowaniach: Edward Fram, „Ideals Face Reality: Jewish Law and Life in Poland, 1550-1655 (Hebrew Union College Press, Cincinnati, 1997), str. 23; Raphael Mahler, „Hasidism and the Jewish Enlightenment: Their Confrontation in Galicia and Poland in the First Half of the Nineteenth Century” (Jewish Publication Society of America, Philadelphia, 1985), str. 16-17, 307; Israel Shahak, „Jewish Religion, Jewish History: The Weight of Three Thousand Years” (Pluto Press, London and Boulder, Colorado, 1994), str. 92-93. To wszystko byłoby normalne, gdyby nie stałe zaprzeczanie współczesnych, że coś takiego w Talmudzie stoi. A jeśli chodzi o Polskę, sprawa ta dość często wypływa w rozmaitych polemikach. Brylują tu ignorancko lewicowi intelektualiści. Na przykład David M. Crow w pracy „The Holocaust: Roots, History, and Aftermath” (Westview Press, Boulder, Colorado, 2008) na str. 371 zarzuca kłamstwo św. o. Maksymilianowi Kolbe, gdy ten opowiadał o antychrześcijańskich aspektach Talmudu, który „dyszy nienawiścią przeciw Chrystusowi i chrześcijanom”. Prof. Crow był naturalnie wykładowcą na Uniwersytecie Columbia. Trochę bardziej subtelna jest prof. Magda Teter z Wesleyan University w pracy „Jews and Heretics in Catholic Poland: A Beleaguered Church in the Post-Reform Era” (Cambridge University Press, New York, 2006), str. 117, 119. Pisze, że „znów zgodnie ze średniowieczną retoryką antyżydowską, wielu katolickich pisarzy w Polsce twierdziło, że żydowska wrogość wobec chrześcijan ma swoje korzenie w religii żydowskiej i w Talmudzie. Polscy księża powtarzali stare zarzuty, że w swych rytuałach i modlitwach Żydzi rzucali klątwy na chrześcijaństwo” (str. 117, 119). W tekście głównym Teter zamyka, więc sprawę. W ten sposób sugeruje, że takie jawnie antyżydowskie uprzedzenie nie miało żadnych podstaw. Dopiero głęboko pogrzebawszy w przypisach, znajdziemy nonszalanckie stwierdzenie, że „te zarzuty nie były całkowicie bez pokrycia. Żydowskie modlitwy rzeczywiście zawierały pewne stwierdzenia antychrześcijańskie” (str. 219, przypis 140). „Nie całkiem bez pokrycia…”. To się nazywa “understatement of the year”. Lepsza Teter od Crowa, ale trudno prowadzić dialog, kiedy druga strona albo nie wie, albo udaje, że nie wie, albo coś ukrywa, albo zajmuje się głównie głoszeniem apologii „swoich”. Zanim Polacy upiorą swoje antyżydowskie brudy, powinni po pierwsze - poznać je (a nie przepraszać w ciemno), a po drugie - dowiedzieć się o tym, co było po stronie żydowskiej. A o to na razie trudno. Marek Jan Chodakiewicz
İnalcık a Imperium Osmańskie Pierwszy raz usłyszałem o profesorze Halilu İnalcıku w połowie lat osiemdziesiątych. Pałętałem się wtedy po Berkeley i dowiedziałem się, że odbędzie się wykład o Imperium Osmańskim. Dla mnie to była „Turcja”, a odczyt, który historyk ten wygłosił, wydał mi się wielce specjalistyczny. Dopiero po kilku dobrych latach dojrzałem do delektowania się zbiorem jego rozpraw „Essays in Ottoman History” [„Eseje o historii osmańskiej”] (Eren, Istanbul, 1998). Jednak wówczas, w czasie moich studiów zasadniczych w Kalifornii, Turcy pozostawali raczej poza moimi bezpośrednimi zainteresowaniami, pojawiając się jedynie jako okupanci na Bałkanach albo przeciwnicy Rosji bądź sojusznicy Niemiec. Schyłkowe Imperium Osmańskie to „chory człowiek Europy”. A okupowane przez Turków Bałkany to tło do rozważań o równowadze siły (balance of power) czy partykularyzmach małych narodów. Taką perspektywę na wykładach u profesora Istvána Deáka, już na Uniwersytecie Columbia, utrwaliła w swoich pracach głównie niezrównana przewodniczka po Bałkanach, Barbara Jellavich. Jednak profesor Mihai Maxim, na którego bałkańsko-ottomańskie seminarium zacząłem wnet uczęszczać, odgrzebał w mojej pamięci İnalcıka. Maxim w dużo bardziej subtelny sposób przedstawił państwo Wielkiej Porty. Według niego, stanowiło ono utworzone w wyniku podboju wielokulturowe imperium, które u szczytu swej potęgi było tolerancyjne i atrakcyjne nawet dla mniejszości (uciekli do niego przecież hiszpańscy Żydzi, a Grecy długo prosperowali - str. 379-389). Dopiero u swego schyłku krwawo zapisało się w dziejach okupowanych narodów peryferyjnych i wewnętrznych mniejszości. Maxim powoływał się przy tym z wielkim szacunkiem na İnalcıka. Podobne hołdy do dziś składa mu mój kolega z pracy, profesor Doug Streusand. Jako jego były student lubi mówi o nim per „İnalcık Bej”. Co jest źródłem takiego wielkiego sukcesu İnalcıka na Zachodzie? Bezsprzecznie jest on wielkiej klasy naukowcem - wybitnym dziejopisarzem, który na swoim polu ma niewielką konkurencję wśród anglojęzycznych badaczy. Po prostu niewiele osób zajmuje się Imperium Osmańskim na tak wysokim poziomie profesjonalizmu. Niewielu tak intensywnie grzebie w tureckich archiwach, choć nie zapominajmy, że ich część pozostaje nadal zamknięta przez państwo, - ale nie przed İnalcıkiem. Ponadto historyk ten unika prymitywnej, nacjonalistycznej wykładni dziejów; jest krytycznym przewodnikiem po przeszłości swego kraju. Po prostu inne podejście nie znalazłoby posłuchu w międzynarodowych kręgach naukowych, których nacjonalizmy nie podniecają, a już zwłaszcza nacjonalizmy małych narodów. Dlatego na przykład, dyskutując nad późnośredniowiecznym opisem historii powstania państwa osmańskiego, İnalcık słusznie odrzuca dosłowną interpretację tej kroniki jako ahistoryczną: „przecież to jest topos literatury średniowiecznej, stworzony, aby legitymizować pochodzenie dynastii” (str. 39). Przy tym weryfikuje pozytywnie inne kroniki na podstawie opisów folkloru oraz „nazw własnych miejsc i szczegółów topograficznych” (str. 69). Jednak główną tajemnicą sukcesu İnalcıka jest to, że o sprawach osmańskich, a nawet tureckich potrafi on mówić językiem, który odpowiada wrażliwości intelektualnej naukowców Zachodu. İnalcık umie to robić, bowiem zna zarówno cywilizację zachodnią, jak i swoją - imperialną ottomańską muzułmańskiego kalifatu oraz zsekularyzowaną, narodowo-socjalistyczną Republiki Tureckiej. Historyk ten wie, że pewne zjawiska rodzime całkowicie obce dla ludzi Zachodu można wytłumaczyć, odszukując analogie - mniej lub bardziej trafne - które dla nich mogą być rzeczywiście czy pozornie zrozumiałe. Często ludzie znający obcą kulturę jedynie powierzchownie mają tendencję do ulegania pokusie „lustrzanego wyobrażenia” (mirror imaging). Jest to błędne porównywanie zjawisk obcych do zjawisk nam znanych i wysnuwanie na tej podstawie wniosku o tożsamości obu, mimo że w rzeczywistości brak między nimi związku (nota bene przez dekady w taki właśnie sposób liberalny establishment w USA patrzył na Związek Sowiecki: „Sowieci chcą pokoju tak jak my, a więc jeśli pozbędziemy się całej naszej broni nuklearnej, to oni nas nie zaatakują. Tylko szaleńcy chcieliby wojny” - twierdzili twórcy doktryny o jednostronnym rozbrojeniu - unilateral disarmament). W każdym razie w wydaniu İnalcıka lustrzane wyobrażenie nie prowadzi donikąd, lecz pomaga ludziom Zachodu intelektualnie ogarnąć zjawiska spoza ich sfery cywilizacyjnej, zaakceptować je jako swoje. W eseju „Stambuł jako miasto muzułmańskie”, zręcznie stosując porównania z zachodnioeuropejskim modelem urbanistycznym, İnalcık przekonuje, że islamski model miasta był do pewnego stopnia analogiczny. Ale przecież w istocie oba modele były diametralnie różne. Miasta łacińskiego chrześcijaństwa były prawie całościowo zaplanowane, wraz z kościołem, rynkiem i ulicami, gdzie znajdowały siedzibę rozmaite cechy, oraz często zamkiem i murami obronnymi. Pewien bezład dopuszczany był dopiero poza obrębem fortyfikacji miejskich. Tymczasem w miastach muzułmańskich planowanie ograniczało się do najbliższego otoczenia instytucji religijnych, państwowych i handlowych. Pozostałe obszary miejskie nie podlegały planowaniu. Nawet na cmentarzach panował chaos. Nota bene İnalcık niewątpliwie ucieszy libertarian twierdzeniem, że miało to korzenie teologiczne. „Wierzono, że w takich wypadkach ludzka interwencja jest czynem przeciw celom boskim” (str. 263). Panowała więc urbanistyczna anarchia, w morzu której wysepkami jakiegoś porządku były bazary i meczety, przy których znajdowały się nie tylko szkoły i rozmaite instytucje, ale i pałace możnych oraz centra władzy. Dlatego dla İnalcıka urbanistyka muzułmańska odzwierciedla „pobłogosławione przez Boga centrum władzy”, czyli źródło „hierarchicznej i scentralizowanej struktury Imperium Osmańskiego” (str. 258). Zresztą sam İnalcık potrafi też pisać o „lustrzanym wyobrażeniu” i jego zgubnych skutkach. Ofiarą takiej postawy padli np. włoscy mieszkańcy podstołecznego miasta Galata, którzy bez walki poddali się sułtanowi po upadku Konstantynopola. Włosi myśleli, że kapitulując, automatycznie zachowują warunki, które obowiązywały pod panowaniem ostatniego cesarza, a więc zachowają szeroką wolność, autonomię oraz przywileje. Jednak sułtan szybko im wyjaśnił, że w cywilizacji islamskiej istnieje tylko całkowite poddaństwo. Poddając się, stali się po prostu jego niewolnikami. I tak mieli szczęście - gdyby stawili opór zbrojny, nie tylko staliby się jego niewolnikami, ale również wydaliby swoje miasto i rodziny na łup armii. A to oznaczałoby rzeź i masowe gwałty, jak miało to miejsce przy podboju stolicy Imperium Bizantyjskiego (str. 197 i 275-289). Ciekawa jest periodyzacja stosowana przez İnalcıka. Badacz wychodzi z założenia, że należy odrzucić „sztywne ramy oparte na wydumanej teorii historii” (str. 18). Periodyzacja opiera się na fazach równowagi: najpierw między Imperium Osmańskim a państwami ościennymi, zaś następnie wewnątrz-imperialnej między władzą sułtana a instytucjami imperium, szczególnie w dziedzinie systemu użytkowania ziemi, który był podstawą społeczeństwa osmańskiego oraz utrzymania i funkcjonowania państwa. Państwo to sułtan. To on był właścicielem ziemi i panem wszystkiego w imperium. Ale nawet sułtan ograniczony był instytucjami: biurokracją państwową i religijną (küttâb i ulema - str. 121 i 141). Tutaj İnalcık przywołuje Maxa Webera, pokazując, że na Zachodzie nie zawsze sprowadzano system osmański do „orientalnego despotyzmu” (str. 113). İnalcık podkreśla, że podbój imperium odbył się przy udziale innowierców skłóconych z własną wspólnotą: prawosławnych Bizantyjczyków, antykatolickich Serbów czy - w mniejszym stopniu niż się powszechnie przypuszcza - postbogomilskich Bośniaków (str. 239). Oraz - szczególnie na Bałkanach - przy biernej postawie chłopstwa, które chwilowo zyskało na zniszczeniu poprzedniego systemu. Po podboju Cerkiew prawosławna kolaborowała z Portą, egzekwując od wiernych rozmaite powinności na rzecz państwa (str. 214). Innowiercy płacili podatki, a muzułmanie nie. Poziom dobrobytu tych ostatnich odzwierciedlał potęgę Porty. Państwo osmańskie przechodziło okresy upadku i reformy. Ogólnie biorąc, władzę legitymizował islam w formie kalifatu i potęga militarna. W okresie rozkwitu sułtan niepodzielnie panował w centrum. W momencie osłabienia Stambułu na znaczeniu zyskiwały siły odśrodkowe, a na peryferiach pojawiały się alternatywne ośrodki władzy. „Wszechobecne łapówkarstwo i złodziejstwo”, które zawsze istniało w Porcie, stawało się wtedy nieznośne (str. 173). Imperium Osmańskie nie było rajem dla kupców. Raison d'état spowodowała na przykład zamknięcie Morza Czarnego dla handlu międzynarodowego (str. 415-445). Siłą napędową państwa był dżihad, „Święta Wojna”. Prowadzono ją w całym świecie islamskim (od Bałkanów do Indonezji). Porta oscylowała między wojną a pokojem, aby móc skupić się tylko na jednym froncie. „Przewodnią zasadą osmańskiej polityki zagranicznej było utrzymanie podziałów w świecie chrześcijańskim” (str. 20). Dżihad zarzucono dopiero w XVIII wieku. Ale pryncypia polityki zagranicznej pozostały niezmienne do końca. İnalcık każe nam też pamiętać, że „dla muzułmanów ziemia raz zdobyta przez islam pozostaje na zawsze muzułmańska i jej utratę uznaje się za tymczasową” (str. 56).
Na potrzeby tej recenzji zaledwie otarłem się o bogactwo wiedzy, która płynie z mądrości İnalcıka Beja. Nauczyć się można od każdego, jeśli się tylko chce. Marek Jan Chodakiewicz
Sport a niepełnosprawni W sporcie ma wygrywać silniejszy, szybszy, sprawniejszy, mądrzejszy - i tak dalej. Ponieważ, niestety, nie wszyscy mają odpowiednie walory, a każdy chciałby mieć szansę zostać Mistrzem - a przynajmniej o to Mistrzostwo z jakimiś realnymi szansami powalczyć - wprowadzono rozmaite zawody dla niepełnosprawnych. Przede wszystkim: kategorie wagowe. Jest jasne, że pięściarz wagi piórkowej czy papierowej nie ma najmniejszych szans na wygranie walki z p. Andrzejem Gołotą - chyba że ten uzna, że Mu się opłaci w 7-mej sekundzie powędrować na deski. Taki pięściarz jest oczywiście niepełnosprawny; „pełnosprawny” - to taki, który nie tylko jednym uderzeniem pięści potrafi znokautować każdego, - ale i sam nie wywróci się od razu od ciosu normalnego boksera. Dziwne, że w sumo nie ma takich kategoryj… Przynajmniej ja o tym nie wiem. Nie pokazują. W koszykówce znów liczy się wzrost, - więc istnieją w USA zawody w koszykówce dla zawodników do 180 cm - i nawet jest odpowiednia liga. Tyle, że mało kogo ona interesuje. Chcesz, bracie, być sportowcem - to walcz z najlepszymi. Ale możesz się i pobawić… Podobnie i w boksie: w innych kategoriach przyznaje się jakieś-tam tytuły, - ale liczy się tylko Mistrz Świata Wszechwag. Bo on po prostu potrafi najlepiej boksować - i tyle.
Inną kategorią niepełnosprawnych są kobiety. Oczywiście, że rozgrywki między kobietami w szachach czy siatkówce są interesujące, - ale też każdy wie, że taki p. Rafał Nadal może dać samej pannie Wenerze Williamsównie fory 5:0 w setach i 30:0 w każdym gemie - i najprawdopodobniej wygra. Więc to są rozgrywki poważne - a te kobiece, to tak, żeby i panie mogły sobie powalczyć. Jeszcze inne kategorie niepełnosprawnych to juniorzy, młodzicy - i z drugiej strony old-boye (ciekawe, że nie ma zawodów dla old-girlasek). Ci „seniorzy” byli kiedyś bardzo sprawni, - ale teraz już pełnosprawni nie są, i właśnie, dlatego wydziela się dla nich osobne kategorie. Natomiast juniorzy i młodzicy kiedyś będą pełnosprawni, - ale na razie nie są, więc też startują w oddzielnych kategoriach. No i wreszcie „właściwi niepełnosprawni”, - ale z nimi jest poważny kłopot, bo „niepełnosprawność” niepełnosprawności nierówna. Jak robić zawody pływackie, gdy jeden zawodnik ma obcięte pół stopy, bo stanął za blisko tramwaju - a drugi ma nogę obciętą powyżej kolana? Trzeba by zrobić zawody w setkach kategoryj… Można by też pomyśleć o tym, że jeden pływak ma stopy wielkie jak płetwy - a drugi prawie tak małe, jak u gejszy. Skoro są zawody w koszykówce dla tych niższych - to, czemu nie zrobić zawodów pływackich dla mikropedów?
Tak sobie można się bawić, - ale prawdziwy sport jest dla pełnosprawnych. Istnienie tych kategoryj „niepełnosprawnych” stwarza, niestety, pole dla oszustw. Dopóki amatorzy bawili się w to dla własnej przyjemności - nikt nie oszukiwał. Ale teraz państwa liczą medale w konkurencji kobiet, juniorów, młodzików, seniorów - i w zależności od nich dotują poszczególne dyscypliny, - więc zaczęły się oszustwa z metrykami. Niedawno złoty medal w biegu na 800 m, (ale dla kobiet) otrzymało takie czarne cudo, nazwiskiem Caster Semenya (z RPA). I okazało się, że nie ma ono macicy ani jajników - natomiast ma męskie jądra, tyle, że we wnętrzu. W związku z tym ma więcej testosteronu niż kobiety, - więc nie jest dostatecznie niepełnosprawne, by startować w tej kategorii… Cóż: zrobi się zawody dla hermafrodytów i rozmaitych transgenderowców i transseksualistów (dla homosiów jest nawet para-olimpiada!). JKM
Z SB DO KLEWEK Działalność Aleksandra Makowskiego, funkcjonariusza wywiadu PRL, a później tajnego współpracownika UOP jest klasycznym przykładem opanowywania biznesu przez komunistyczne służby specjalne. Przez blisko dwadzieścia lat działał on na styku służb i niejasnych interesów, z których większość dotyczyła handlu bronią. Makowski jako jeden z nielicznych wysokich rangą funkcjonariuszy wywiadu PRL został w 1990 r. negatywnie zweryfikowany. Jako szeregowy funkcjonariusz SB, a później szef XI Wydziału I Departamentu prowadził i nadzorował działania wymierzone w opozycję demokratyczną, jednak najważniejszy powód jego negatywnej weryfikacji stanowiła praca w rezydenturze rzymskiej w latach 1988-1990, gdzie posługując się pseudonimem „IRT” prowadził agentów uplasowanych w najbliższym otoczeniu Jana Pawła II. Mimo że nie został przyjęty do Urzędu Ochrony Państwa jako funkcjonariusz, dawni koledzy w wywiadu nie pozostawili go samego. Szybko znalazł pracę w biznesie, będąc jednocześnie niejawnym współpracownikiem UOP. Jak to było możliwe? Według samego Makowskiego, miał to zaakceptować Gromosław Czempiński, kierujący najpierw wywiadem UOP, a później całym Urzędem.
Broń dla IRA Oficjalnie Aleksander Makowski przez całe lata uchodził za biznesmena, doktora nauk prawnych, zasiadającego m.in. we władzach firmy Konsalnet. Nieoficjalnie uczestniczył w dziwnych operacjach służb specjalnych, na czym zarabiał ogromne pieniądze. Jedna z nich polegała m.in. na współpracy z Leszkiem Cichockim, znajomym Makowskiego z czasów pracy w I Departamencie MSW. Cichocki był prezesem założonej w 1990 r. firmy NAT Import-Export, która zajmowała się materiałami biurowymi. Szybko jednak ten rodzaj działalności przestał satysfakcjonować prezesa Cichockiego i jako jeden z nielicznych w kraju prywatnych przedsiębiorców dostał w 1991 r. zgodę na obrót specjalny, czyli na handel bronią. Według byłych funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, to właśnie firma NAT na początku lat 90. miała razem z UOP uczestniczyć w operacji specjalnej polegającej na sprzedaży broni IRA. W sprawę był też zaangażowany Aleksander Makowski, który blisko dwadzieścia lat później w TVN stwierdził, że za akcję dotyczącą irlandzkich terrorystów otrzymał podziękowania „od brytyjskiego wywiadu, ministra Andrzeja Milczanowskiego i premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher”. Nie powiedział jednak, że uczestnicząc w operacji, zarobił ogromne pieniądze, a całą sprawę zainicjował UOP. Ówczesna prasa opisując akcję, nie pozostawiła na niej suchej nitki. Jak donosił brytyjski „Sunday Times”, w sierpniu 1992 r. brytyjscy agenci MI-5 przyjechali do Polski po tym, jak przedstawiciele polskich służb specjalnych przekazali Brytyjczykom, że udało im się dotrzeć do grupy Irlandczyków, którzy byli zainteresowani zakupem broni. Kilka miesięcy później w 1993 r., bez żadnej kontroli, z magazynów UOP załadowano broń na płynący ze Szczecina do Anglii statek „Inowrocław”. Ostatecznie kontener z bronią został zatrzymany w Anglii i nigdy nie dotarł do Belfastu. Mimo że przedstawiciele UOP podawali tylko szczątkowe informacje, „Życie Warszawy” ustaliło, iż firma pośrednicząca w sprzedaży broni IRA posługiwała się telefonem należącym do polskiego MSW, a broń, która miała być sprzedana terrorystom, pochodziła z MSW. Na dodatek wyszło na jaw, że polscy pośrednicy, którzy rzekomo mieli oferować broń terrorystom, to w rzeczywistości polskie służby i ich agenci. Okazało się również, że akcja UOP była niezgodna z prawem. „[…] sfałszowano dokumenty nieistniejącej firmy, wprowadzono w błąd kilka instytucji, dokonano przemytu, spowodowano zagrożenie życia załogi statku, wywieziono bez zezwolenia broń […]” - grzmiała 26 listopada 1993 r. „Gazeta Wyborcza”.Nie wiadomo, co stało się z bronią, która trafiła do Wielkiej Brytanii - na statku było 300 kałasznikowów, broń ręczna, dwie tony materiałów wybuchowych, detonatory, granaty i kilka tysięcy sztuk amunicji.
Biznesowi partnerzy Plejada nazwisk, która pojawia się w kontekście biznesowych powiązań Aleksandra Makowskiego, może przyprawić o zawrót głowy. To, że wśród nich są dawni znajomi z wywiadu i służb PRL jak np. Wiesław Bednarz (kolega z XI Wydziału) czy Jerzy Konieczny (przed 1990 r. pracownik MSW, a później wiceszef i szef UOP), nie powinno nikogo dziwić. Zaskoczenie budzi natomiast fakt, że we wspólnych przedsięwzięciach z byłym szpiegiem działali Jacek Merkel, (którego Makowski rozpracowywał w latach 90.) czy mecenas Robert Smoktunowicz, późniejszy senator Platformy Obywatelskiej, obecnie działacz Stronnictwa Demokratycznego Pawła Piskorskiego. W aktach Krajowego Rejestru Sądowego można wyczytać, że Makowski zasiadał w jednej firmie m.in. razem z Beatą Tyszkiewicz (ekspert TVN), Zbigniewem Grycanem (jak pisaliśmy, zarejestrowanym przez SB jako TW „Zbyszek) czy też związanym z lewicą Januarym Gościmskim. I chociaż wśród biznesowych partnerów pojawiają się takie nazwiska, jak Grzegorz Żemek (FOZZ) czy Edward Mazur (według polskiej prokuratury zleceniodawca zabójstwa b. szefa policji gen. Marka Papały), to najciekawszym partnerem biznesowym był jednak Rudolf Skowroński, z którym w 1997 r. pojechał do Afganistanu. Rudolf Skowroński kilka lat temu zniknął w tajemniczych okolicznościach - aktualnie jest poszukiwany przez polski wymiar sprawiedliwości m.in. za korupcję. Według jednej z hipotez może się on ukrywać w Afganistanie, tam, gdzie jeździł razem z Aleksandrem Makowskim i Robertem Smoktunowiczem robić interesy z Ahmedem Szahem Massudem.
Kneblowanie dziennikarki O Rudolfie Skowrońskim zrobiło się głośno po słynnym wystąpieniu Andrzeja Leppera w Sejmie 29 listopada 2001 r. Zapytał on wtedy o łapówki dawane politykom, mówił też o lądowaniu talibów w Klewkach, gdzie Skowroński miał posiadłość. Talibowie wywołali powszechna wesołość, a „Gazeta Wyborcza” publikowała „satyryczny” cykl „Wieści z Klewek”. Bogdan Gasiński, jeden z głównych informatorów Leppera, został wszechstronnie opisany przez media jako malwersant i pospolity przestępca. Niemal w tym samym czasie, bo w lutym 2002 r., Aleksander Makowski razem z Wiesławem Bednarzem współwłaścicielem i założycielem Konsalnetu - i z ministrem obrony narodowej Jerzym Szmajdzińskim pojechał do Afganistanu. Makowski - współpracownik Wojskowych Służb Informacyjnych - obiecywał m.in. wskazanie kryjówek czołowych szefów al Kaidy w tym Bin Ladena (za swoje usługi dla WSI wziął w sumie kilkaset tysięcy dolarów). Wytwórnia Papierów Wartościowych wydrukowała afgańskie pieniądze, które trafiły do Masuda. Makowski zauroczył Marka Dukaczewskiego, szefa WSI, i Jerzego Szmajdzińskiego, szefa MON (dla sprawiedliwości trzeba dodać, że Makowskim był też oczarowany Radosław Sikorski, minister obrony narodowej w rządzie PiS, który o byłym funkcjonariuszu SB wyrażała się w samych superlatywach). I gdy wydawało się, że wszystko jest już załatwione: Klewki i talibowie wyśmiani, Gasiński niewiarygodny, Lepper uziemiony, to nagle pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda. Była nią Maria Wiernikowska, dziennikarka TVP, która postanowiła sprawdzić, jak z tymi Klewkami było naprawdę. Wzięła kamerę i pojechała na Mazury, do gospodarstwa Skowrońskiego. Okazało się, że Afgańczycy rzeczywiście lądowali, a Skowroński przywiózł tam szmaragdy. I że biznesowym partnerem Skowrońskiego jest były funkcjonariusz służb specjalnych PRL Aleksander Makowski. Na horyzoncie pojawiły się różne firmy, nazwiska ludzi z komunistycznych służb specjalnych i znanych biznesmenów. Okazało się także, że usługi prawnicze dla Skowrońskiego świadczył Robert Smoktunowicz. Film zapowiadał się na prawdziwy hit, na jedno z największych wydarzeń minionych lat, tylko... nikt go nie chciał. Maria Wiernikowska bezskutecznie wydeptywała ścieżki do gabinetów kolejnych decydentów na Woronicza. Szybko doszło do tego, że w TVP nie ma właściwie nic do roboty, a ona jako czołowa gwiazda telewizji publicznej nagle przestała istnieć. Żadna gazeta nie chciała także jej reportażu na temat sprawy - wszyscy ją zbywali. Mimo że płacono jej kilkaset złotych miesięcznie, za własne pieniądze dokończyła film. I napisała fantastyczną książkę pt. Zwariowałam. Przedstawiła w niej m.in. mętne powiązania biznesu i służb specjalnych, wizyty Afgańczyków w Klewkach, zmowę milczenia wokół całej sprawy. Książka została wydana w 2005 r. W 2006 r., gdy prezesem TVP został Bronisław Wildstein, telewizja publiczna wyemitowała film Marii Wiernikowskiej. W „Misji specjalnej” ukazały się dwa odcinki dotyczące Aleksandra Makowskiego. W lutym 2007 r. został opublikowany raport Komisji Weryfikacyjnej WSI, w którym opisano udział Makowskiego w operacji ZEN, organizowanej przez polskie służby specjalne w Afganistanie. Dorota Kania
26 września 2009 Idą tłuste lata dla nędzy... Fundacja Leopolda Kronenberga przeprowadziła badania. Wyszło Fundacji, że, co trzeci z pół tysiąca ankietowanych stwierdził, że ma jakiekolwiek oszczędności. Polacy trzymają pieniądze w domu ( 31%) albo na koncie bieżącym w banku(43%).Pozostali zakładają lokaty lub inwestują w rozmaite fundusze. Z badań Fundacji Adenauera, pardon- Kronenberga( ciekawe skąd mają pieniądze?) wychodzi, że średnia oszczędności Polaka wynosi 1727 złotych.(???) To są ciekawe badania opublikowane przez „ Przekrój”,( nr 37/2009) pismo będące częścią Agory, a więc całego tego towarzystwa trzęsącego Polską pod każdym względem. A sam patron - pan Leopold Kronenberg - to postać nie tyle ciekawa, co intrygująca. Podczas Powstania Styczniowego pomagał powstańcom przemycać broń, finansował Powstanie, ale po jego upadku, dostał od cara order (ciekawe, za co?) i za bezcen skupował ziemię skonfiskowaną przez cara powstańcom(????). Jak on to zrobił? Przemycał broń… Musiał mieć jakieś dojścia i płacił łapówki, jak to się robi dzisiaj.. Bo celnik bez łapówki- widomo- nie przepuści. A ślepy na ogół nie jest, bo wszyscy dobierani są według umiejętności penetracji. Na plakacie wydrukowanym przez Duszpasterstwo Służby Celnej czytamy:” Przemyt to grzech i się nie opłaca, bo troska o budżet i nasze życie to celników praca”(?????). A ja myślę, że sami celnicy - to już grzech. Rabują nas cłami, jako narzędzie tortur fiskusa, zdzierają skórę, łupią i podrażają każdy towar przywożony zza granicy o wielkość cła. Doprowadzają do ruiny firmy, wikłając, je w sądowe sprawy, w kary i utrudniając swobodny przepływ towarów i ludzi. Cła są potrzebne jedynie władzy do rabowania mas i do niczego innego. A te tłumy celników na granicach utrudniają jedynie swobodny handel. Biblijny celnik - to grzesznik! Dzisiaj- będący częścią opresyjnego państwa - jego „zawód” podnoszony jest do rangi cnoty. A właśnie przemyt się opłaca, bo gdyby się nie opłacał, to nie byłoby przemytników. Gdyby nie było ceł- nie było by przestępców. Każdy by sobie przywiózł, co by chciał, i skąd by chciał. BO to jego pieniądze i jego wola. Bez udziału celników, żyjących z ceł, których wysokość musi zapłacić konsument. A im więcej pieniędzy budżecie- tym gorzej… dla nas, napełniających ten budżet. Tym lepiej dla biurokracji żyjącej pańsko z wydartych nam pieniędzy. Duży budżet - duża biurokracja; mały budżet - państwo minimum. Duży budżety- wielkie marnotrawstwo, mały budżet- marnotrawstwo minimalne.. Nie przypadkowo ludzie życzą sobie nawzajem „ślepych celników”. Opowiadał mi jeden biznesmen w Koszalinie, jak to służby celne potraktowały maszynę zakupioną za wielkie pieniądze przez jego kolegę, który miał określone terminy produkcji związane ze sprowadzoną maszyną - o ile pamiętam z Chin.. Maszynę przetrzymywano na posterunku celnym przez kilka tygodni, rozbebeszono ją dokumentnie, potem źle zapakowano, i podczas jazdy i transportu się uszkodziła. Zawalił sobie wszelkie produkcyjne plany, był stratny i wytoczył sprawę służbie celnej. Nawet jak wygra - to karę zapłacimy my, podatnicy, bo przecież nie celnicy, którzy do takiego marnotrawstwa doprowadzili. Byłoby interesującym, żeby opublikować listę spraw, których sprawcami byli i są celnicy; jak wiele złego robią, ile pieniędzy i energii marnotrawią, ile kosztują i ile skóry finansowej z ludzi ściągają. Do ilu bankructw się przyczynili, ile ludzkiej krzywdy mają za paznokciami, ile ludzkiego nieszczęścia unosi się nad ich” służbą” - państwu biurokratycznemu. Mielibyśmy wtedy prawdziwy obraz spustoszenia, jakie czynią grzeszni celnicy reprezentujący państwo socjalistyczne, które - nie ukrywajmy - jest naszym wrogiem. Bo im więcej państwa biurokratyczno- celnego- tym mniej naszej wolności danej nam przez Boga Wszechmogącego. A uczestnictwo biskupa katolickiego w tej propagandzie, której celem jest wtargnięcie w wolną wolę człowieka, daną człowiekowi przez Boga - to gorzej niż zbrodnia - to błąd! Duszpasterzem służby celnej jest ks. gen. prof. dr hab.- Tadeusz Płoski.. Smutne to, że człowiek tak wielce wykształcony, utytułowany, nie rozumie prostej rzeczy.. Dbałość o budżet jest dbałością o biedę milionów ludzi, nad którymi Kościół tak lubi się pochylać. Bo budżet tworzą biedacy! Im większy budżet- tym więcej biedaków. Biedakom trzeba pomagać, ale nie poprzez nawoływanie do wyzysku biedaków przez służby celne. Ale poprzez znoszenie obciążeń nakładanych na nich.
Już abstrahuję od faktu, że głównym celem misji Kościoła jest niesienie Słowa Bożego, a nie tworzenie socjalnego zaplecza dla wiernych. Często przy pomocy budżetu państwa polskiego. Socjalizmu biurokratycznego, na co dzień mamy dość- nie potrzeba jeszcze tworzenia socjalizmu w Kościele. Dłuższa i pionowa część krzyża oznacza posłuszeństwo Panu Bogu, a krótsza -pozioma część krzyża oznacza- pomoc bliźniemu. Ale bliźni bliźniemu, o którym wie, że pomocy potrzebuje. A nie pomoc państwa bliźniemu, czy pomoc przez pośredników. To jest zaprzeczenie chrześcijaństwa, bo pomoc została uczyniona przymusem., poprzez biurokrację państwową, która z takiej pomocy żyje. Dobroczynność musi być dobrowolna, a nie przymusowa. I ten, co pomaga wie, komu pomaga i w jakiej sprawie.. Pomoc bezpośrednia bliźniemu - tak! Pomoc przez pośredników, także kościelnych - nie! Fundacja im. Leopolda Kronenberga powinna przeprowadzić badania dotyczące obszaru nędzy, jaki rozszerza się od wielu lat, dzięki budowie państwa socjalistycznego z nadbudową biurokratyczną. Bo dla rządzących, ekonomia jest nauką zbyt prostą, dla tak wysublimowanych umysłów, jakie posiadają rządzący. Zasady przyczynowo- skutkowe, są dla nich zbyt obce. A demokracja jest elementem rzeczywistości podstawionej.. Fundacji chodzi o to, żeby w swoich badaniach spenetrować jeszcze tę grupę Polaków, która cokolwiek jeszcze ma, żeby przy najbliżej nadarzającej się okazji ich bardziej spenetrować- poprzez kradzież instytucjonalną, bo państwową. Ale czy moralne jest państwo, które tylko zajmuje się obmyślaniem sposobów jak okraść swoich poddanych obywateli? Mimo, że tak naprawdę są własnością państwa? Niewolnictwo może i zostało zniesione przez Parlament Angielski- o ile pamiętam w 1807 roku.. Ale nie zostało zniesione w Polsce? Na wszystko, co się biurokracji przyśni - musimy, musimy, musimy, musimy.. Łożyć! Niechby Fundacja Kronenberga opublikowała dane o najnowszym zadłużeniu Polaków, z których wynika, że na każdego z nas, łącznie z niemowlakami przypada po 15 000 złotych długu(????). Jesteśmy w prawdziwej niewoli, jak poddani faraona. Wszędzie gdzie nie spojrzeć za horyzont - długi.. Przedsiębiorstwa mają długi, ludzie maja długi, ZUS ma długi, „obywatele” wobec państwa mają długi.. Jedynie biurokracja nie ma długów, bo ściąga z nas niemiłosiernie i głównie marnuje.. Bo taka jest jej istota! - Dlaczego Ala ma kota? - Bo Sierotka ma - rysia! A jak pisał Fryderyk August von Hayek:” Rzeczy same się porządkują”. Ale biurokracja nie pozwoli, żeby się porządkowały. Ona lepiej wie- jak je uporządkować, a bałagan jest coraz większy.. Bo zajmują się ręcznym ich porządkowaniem… I w końcu nie zostanie kamień na kamieniu, choć pokój będzie zachowany.. WJR
O wyzysku Ileż atramentu wypisano na temat wyzysku człowieka przez człowieka! Przodują w tym zwłaszcza socjaliści, którzy na patencie walki z tym wyzyskiem jadą już półtora wieku. Co prawda wprowadzają wyzysk człowieka przez państwo, który jest jeszcze straszniejszy i bardziej bezlitosny, tyle, że nie zawsze i nie dla wszystkich widoczny. Podczas międzynarodowej konferencji poświęconej Fryderykowi Bastiatowi, jaka niedawno odbyła się w Warszawie, jeden z przybyłych z Krakowa uczestników przypomniał, że podatek w monarchii austriackiej wynosił zaledwie 2,5 procenta, podczas gdy dzisiaj, po stuleciu socjalistycznych rządów, o czymś takim nie można marzyć nawet w tzw. „rajach podatkowych”. Nawiasem mówiąc, w Polsce Bastiat jest mało znany, chyba na tej samej zasadzie, dla której w domu wisielca nie mówi się o sznurze. Bo gdyby tak na przykład pod strzechy trafiła u nas, dajmy na to, „Petycja producentów świec”, którzy domagają się od Izby Deputowanych położenia kresu nieuczciwej konkurencji ze strony Słońca, to utytułowanym socjalistom znacznie trudniej byłoby duraczyć studentów protekcjonizmami i interwencjonizmami. Dlatego też, - na co zwrócił uwagę prof. Witold Kwaśnicki - jeśli już w polskiej literaturze ekonomicznej Fryderyk Bastiat jest wymieniany, to przeważnie jako „obskurant i wróg socjalizmu”, co ma skutecznie zniechęcić doń postępową młodzież. Więc wyzysk ze strony państwa, chociaż ukryty pod pozorami legalności, przecież rozwija się w najlepsze, - przed czym Bastiat przestrzega m.in. w broszurze „Co widać i czego nie widać”. Ale dość tych dygresji, bo chodzi mi o to, że mówiąc o wyzysku człowieka przez człowieka, a nawet przez państwo, wszyscy mają na myśli ludzi żyjących. Tymczasem jeszcze łatwiej wyzyskiwać ludzi, którzy nie żyją - albo, dlatego, że jeszcze się nie urodzili, albo, dlatego, że właśnie umarli. Ludzi, którzy nie żyją, bo jeszcze się nie urodzili, prywatny wyzyskiwacz wyzyskać nie może, natomiast państwo - jak najbardziej. Na przykład - tak jak u nas - zaciągając coraz to większy dług publiczny. Dzięki niemu rządy mogą stwarzać wrażenie, że finanse państwa są płynne, ale osiąga się to kosztem zubożenia przyszłych pokoleń, na konto, których pokolenie aktualnie żyjące wypija sobie i zakąsza. Tych przyszłych pokoleń jeszcze nie ma, więc ani nie głosują, ani nie mogą przyjechać pod Kancelarię Premiera, by palić tam opony i krzyczeć „złodzieje! złodzieje!”. Dlatego też politycy, nie napotykając zresztą na niczyj sprzeciw, wyzyskują ich bez litości, sprzedając „na pniu” w niewolę lichwiarskiej międzynarodówce. No dobrze, a jak można wyzyskać człowieka, który nie żyje, bo umarł, znaczy - nieboszczyka? Przecież nieboszczyk już nic nie może, więc jakiejż korzyści można się po nim jeszcze spodziewać? Aaaa, właśnie to, że nic on już nie może, jest największą jego zaletą, największą wartością, która można wyzyskać. Nieboszczyk nic nie może, a zwłaszcza - nie może mówić. Ponieważ już nic nie powie, to można mu w usta włożyć wszystko, w zależności od aktualnego zapotrzebowania. Ponieważ nie może mówić, więc na pewno nie zaprotestuje, a zatem ta forma wyzysku nieboszczyków jest całkowicie bezpieczna i pozbawiona ryzyka. Akurat tak się składa, że możemy obserwować ten mechanizm na żywo, dzięki katastrofie w kopalni „Wujek-Śląsk”. Na skutek wybuchu metanu zginęło tam kilkunastu górników i jeszcze tego samego dnia politycy piastujący w naszym państwie zewnętrzne znamiona władzy, podjęli próby ich wyzyskania, oczywiście każdy do własnych celów. Jedni - żeby pokazać, że prezydent Kaczyński lekceważy górników i mimo ogłoszenia żałoby, tańcuje jakby nigdy nic. Inni, - że naprawdę są nieutuleni w żalu, a nie udają żałoby. Jeszcze inni - żeby pokazać, jak „Warszawa” wykorzystuje Śląsk, z czego wynika wyższość autonomii, albo jeszcze lepiej - potrzeba zmiany przynależności państwowej tego regionu. Jeszcze inni, - że powinno się zlikwidować w Polsce górnictwo węglowe, a energię pozyskiwać z gazu importowanego z Rosji za pośrednictwem Niemiec przez Nordstream leżący na dnie Bałtyku. I tak dalej i temu podobnie. Niewiarygodne, ile pieczeni można upiec przy jednym pożarze w kopalni! A wszystko, dlatego, że zginęło w nim kilkunastu górników, więc polityczne hieny, które przez starszych i mądrzejszych zostały właśnie odsunięte od spraw poważnych, takiej okazji przepuścić nie mogą. SM
Bohaterski obrońca Polski Już o 4:40 lotnicy Luftwaffe zabijali mieszkańców Wielunia. Zanim zaczął się niemiecki atak artyleryjski z pancernika „Schleswig-Holstein” na Polską Składnicę Wojskową na Westerplatte 1 września 1939 r. o godz. 4:45, tej samej nocy nieco wcześniej, bo już o 4:40 bombowce Luftwaffe zaatakowały śpiących mieszkańców wielkopolskiego miasta Wieluń, położonego blisko ówczesnej granicy z Niemcami. W tej 16 tysięcznej miejscowości nie było wówczas żadnego wojska. Podczas tego barbarzyńskiego ataku niemieccy lotnicy dokonali masakry ludności cywilnej zabijając około 1200 osób. Zbombardowany został m.in. szpital Wszystkich Świętych. Zniszczeniu uległo 75% budynków a śródmieście w 90% legło w gruzach. W innej miejscowości na zachodnim pograniczu Polski, na terenie powiatu chodzieskiego w gminie Kaczory na posterunku w Jeziorkach, krótko po północy 1 września bohatersko poległ pierwszy obrońca II RP - kapral rezerwy Piotr Konieczka, który kilka miesięcy wcześniej wiosną 1939 roku został powołany do plutonu granicznego. Kiedy kapral Konieczka pełnił służbę na posterunku granicznym w Jeziorkach 1 września około pierwszej w nocy obok wsi Zelgniewo, oddalonej 8 km od granicy, wybucha nagle pocisk artyleryjski, wystrzelony z terenu Niemiec. Był to sygnał dla specjalnej niemieckiej grupy dywersyjnej, która wcześniej tej nocy przekraczyła granicę z Polską. Dywersanci o 1:20 zaczęli ostrzeliwać z broni maszynowej placówkę Straży Granicznej i Urząd Celny w Jeziorkach. Urzędu broni polski pluton wsparcia. Ponieważ agresorzy mają przewagę liczebną, po kilkunastu minutach intensywnej wymiany ognia pluton wycofuje się w kierunku Śmiłowa. Kolegów z plutonu osłania kapral Konieczka, strzelając do Niemców z karabinu maszynowego. Około 1:40 zostaje ranny, pada na podłogę. Do budynku do mocno krwawiącego kaprala podbiegli napastnicy, którzy bagnetami zabili rannego polskiego żołnierza. Pierwszymi ofiarami wojny, obok bohaterskiego żołnierza, byli bezbronni mieszkańcy Wielunia. Kto pamięta o tej masowej zbrodni? Czy zidentyfikowano dowódców Luftwaffe, którzy wydali rozkaz zbombardowania Wielunia? Czy zostali oni ukarani za masakrę ludności cywilnej, w tym dzieci i kobiet? Główne obchody następnej rocznicy wybuchu II Wojny Światowej powinny się odbyć w Wieluniu a nie w Gdańsku. MG
Te wspaniałe pracownice socjalne! Panie Januszu, zupełnie nie na temat, ale nie moge się powstrzymać od rana, przeglądając materiały dotyczące afery w agencji ACORN w USA. Jest to, jednoznaczny dowód na to, że wszelkie socjalistyczne programy to zwykłe brednie. ACORN to organizacja poważnie subsydiowana przez rząd federalny, zajmuje się między innymi rejestracją osób ubiegających się o dotowane mieszkania komunalne. Do jednej z placówek ACORN przychodzi prostytutka (z ukrytą kamerą) i prosi o przydzielenie lokalu na dom publiczny (!!!). Pracownicy socjalni troją się w iście polskim stylu jak tu z jej biznesu zrobić legalną działalność a także zminimalizować jej dochód do opodatkowania. Pikanterii dodaje fakt, że owa prostytutka ma zamiar ściągnąć do pracy w swoim burdeliku nielegalne i nieletne imigrantki - dzielne pracownice socjalne i na to znajdą sposób... Oto, w jaki sposób wykorzystywane są pieniądze ciężko pracujących Amerykanów. Aha... Obama do niedawna chwalił się wszędzie, że "przez całe swe dorosłe życie współpracował z ACORN" JKM
300 zawodów regulowanych Gdyby Sherlock Holmes, XIX-wieczny detektyw, bohater powieści i opowiadań kryminalnych sir Artura Conan Doyle'a, żył w Polsce, nie mógłby wykonywać swojego zawodu. Bez stażu adaptacyjnego i testu kwalifikacji przed komisją nie mógłby rozwiązywać zagadek, za którym najczęściej stał profesor Moriarty, wybitny matematyk noszący przydomek „Napoleona zbrodni”, (który nota bene w Polsce też nie mógłby zostać profesorem w wieku 30 lat, bo najpierw musiałby nazbierać wystarczającą liczbę punktów KBN).
Najlepszy ochroniarz to emeryt W Polsce jest ok. 300 zawodów regulowanych. Część z nich umocowana jest prawnie w sposób tak absurdalny, że aż ciężko w to uwierzyć. Przykładowo: praca ochroniarza wymaga ukończenia drogiego kursu i zdania kosztownych egzaminów. Całość zamyka się w kwocie 3500 złotych. Wszystko fajnie, ale potem do pracy w charakterze ochroniarzy najchętniej przyjmuje się emerytów mundurowych. Dlaczego? Prawie 40% ogłoszeń jest z firm, które poszukują na stanowisko ochroniarza osób z orzeczoną niepełnosprawnością, gdyż chcą skorzystać z dotacji PFRON i dlatego chętnie zatrudniają osoby niepełnosprawne. Emerytowani wojskowi, zawczasu dbający o stosowne orzeczenia o niepełnosprawności, są tymi, którzy najczęściej dostają tę pracę. Ironia losu - skutkiem przeregulowania rynku jest zapotrzebowanie na niepełnosprawnych ochroniarzy, nawet, jeżeli mieliby to być 60-letni dziadkowie, byle tylko posiadali licencję. W końcu to państwo decyduje, kto nadaje się do pracy.
Pilot nie z tej Ziemi Przepisy unijne wymagają, żeby niektóre profesje zostały uznane za regulowane we wszystkich krajach Unii. Są to: lekarz, dentysta, aptekarz, weterynarz, pielęgniarka, położna i architekt. Bez względu na kraj muszą być wpisane na listę zawodów regulowanych. Poza tym Unia daje krajom członkowskim wolną rękę w określaniu zawodów regulowanych. Zatem reszta ograniczeń to produkty krajowej fantazji regulacyjnej. Takim przykładem jest zawód pilota i przewodnika wycieczek. To przypadek, który wymaga dłuższego komentarza, albowiem istnieje obawa, że za tym wszystkim stoi silne urzędnicze lobby przewodnickie. Na początku lat 90. był to zawód wolny. W 1997 posłowie PSL przeforsowali ustawę, która mówiła, że pilot wycieczek musi obowiązkowo przejść specjalny kurs oraz zdać urzędowy egzamin. Całość to kwota w granicach 1000 złotych. Kurs jest fikcją, egzamin także. To, co ustawodawca chciałby osiągnąć, to upewnić się, że osoba wykonująca zawód będzie fachowcem i nie narazi turystów na zagrożenie zdrowia lub straty materialne. Zgodnie z zatwierdzonym przez Ministerstwo Sportu i Turystyki „Kodeksem dobrej praktyki zarządzania w usługach turystycznych”, kluczowe są cechy osobowe przewodnika turystycznego, czyli powinien to być człowiek o pogodnym charakterze, sympatyczny, wyrozumiały, inteligentny, z szeroką wiedzą i horyzontem intelektualnym, punktualny, uprzejmy, kulturalny, chętny do udzielania odpowiedzi na pytania uczestników, mówiący żywo, umiejący przekazać uczestnikom wycieczki swój entuzjazm do krajobrazu, przyrody, zabytków. Toż te wszystkie zalety są niesprawdzalne na egzaminie!
Wykłady PTTK-u Na domiar złego w komisjach egzaminacyjnych często zasiadają ludzie, którzy wcześniej prowadzą kursy. Celuje w tym zwłaszcza PTTK. Wykłady prowadzone są pod kątem egzaminu, podając odpowiedzi bezpośrednio do pytań, tak aby „kursant” już nie musiał myśleć. Całość żywo przypomina PRL-owskie weryfikacje muzyków. Znany był wtedy slogan: weryfikacje = „papierowe kwalifikacje”. Obecnie przygotowywana jest nowelizacja ustawy o usługach turystycznych. Nie uwolni ona jednak zawodu pilota i przewodnika wycieczek. W projekcie urzędnicy Ministerstwa Sportu i Turystyki zakładają głównie gwarancje pełnego pokrycia wszystkich roszczeń klientów. Nowelizację wymusiły zastrzeżenia Unii Europejskiej, że polskie prawo zbyt słabo chroni klientów biur turystycznych - po tym jak mimo licencji, certyfikatów i zezwoleń zdarzały się bankructwa biur podróży. Wprowadzenie tego typu zabezpieczeń musi spowodować wyższą składkę za ubezpieczenia, a więc ceny wyjazdów organizowanych przez biura wzrosną.
Eksportowanie absurdu Często wydaje nam się, że tylko z Unii Europejskiej napływają do nas absurdy prawne. Niestety działa to też w drugą stronę i w zakresie bezsensownych regulacji państwo Polskie stoi na podobnym poziomie, co UE, może jedynie u nas prawo jest napisane łatwiejszym do zrozumienia językiem, choć i to jest wątpliwe. Zresztą my od czasu do czasu też próbujemy sprzedać Unii jakiś polski absurd. Krakowski europoseł z ramienia Platformy Obywatelskiej, Bogusław Sonik, w interpelacji H-1031/07 zasugerował, że dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie do wszystkich państw zrzeszonych w UE zbiurokratyzowanego, absurdalnego i antyrynkowego regulowania przewodnictwa turystycznego, jakie w tej chwili obowiązuje w Polsce. Człowiek “liberalnej”, jak wieść niesie, partii, osoba o opozycyjnej przeszłości jawi się jako zwolennik regulacji rodem z PRL. Ciekawe… Na szczęście 17 grudnia 2007 roku Komisja Europejska odrzuciła ten wniosek. W większości krajów europejskich przewodnictwo i pilotaż turystyczny to wolne zawody.
Pilnuje tego Europejski Trybunał Sprawiedliwości. W sprawie z 1991 roku (C-180/89) ETS orzekł, że art. 49 traktatu WE dotyczący swobody świadczenia usług nie zezwala państwom członkowskim na żądanie od przewodników towarzyszących grupom turystów uzyskania szczególnych kwalifikacji państwowych. Trybunał zawarł jednak wyjątek obejmujący „muzea lub pomniki historyczne, które powinny być odwiedzane tylko w towarzystwie zawodowego i wyspecjalizowanego przewodnika”. Stworzyło to znakomite pole do regulacji, zwłaszcza w Italii. Po tym orzeczeniu włoscy urzędnicy wysmarowali listę miejsc wymagających wyspecjalizowanych przewodników. Była ona tak długa, że nawet Komisja Europejska doszła do wniosku, że Włosi przesadzili. Włoski absurd turystyczny polegał na tym, że istniało kilka tysięcy miejsc, po których musiał nas oprowadzać lokalny przewodnik, co w znacznym stopniu pozbawiało wagi orzeczenie Trybunału, zwłaszcza poprzez wymóg, aby wyspecjalizowani przewodnicy towarzyszyli grupom turystów w takich miejscach jak Fontanna di Trevi, gdzie turyści mogą przebywać bez przewodnika, jeśli mają taką ochotę. Sergiusz Prokurat
JAK PZPN ZAKAZAŁ SYMBOLU POLSKI WALCZĄCEJ Zakaz wywieszania transparentów przypominających o 17 września nie był wcale najbardziej kuriozalnym wymysłem PZPN. Jak poinformowali nas kibice Cracovii, tydzień temu zakazano im wniesienia na mecz... flagi narodowej z symbolem Polski Walczącej. Mecz chorzowskiego Ruchu z Cracovią rozegrany został tydzień temu 19 września 2009. Kibice na różny sposób starali się przy tej okazji uczcić rocznicę 17 września. Wśród flag przywiezionych przez kibiców Cracovii znalazła się ta w barwach narodowych z symbolem Polski Walczącej, z charakterystyczną kotwicą. - Chciał ją wnieść jeden z naszych kolegów. Usłyszał, że to flaga niezwiązana z meczem. Nie mieściło nam się w głowie, że ktoś może nam tego zakazywać - wspomina Radomir Szaraniec ze Stowarzyszenia Kibiców „Tylko Cracovia”. Fakt, że flaga została zakazana z powodu braku związków z meczem, potwierdził w rozmowie z nim delegat PZPN. Andrzej Bińkowski z Wydziału Dyscypliny PZPN powiedział nam, że nie będzie odnosił się do sprawy flagi kibiców Cracovii. - Kibic na meczu być musi, kibic ma swoje prawa. Kibic z flagą powinien być na mecz wpuszczony, jeśli nie niesie ona za sobą żadnych zagrożeń - powiedział Niezależnej.pl Jak mówi Szaraniec, flaga była niewielka, metr na półtora metra, a do przyczepienia się do niej trzeba było niemałej złośliwości. - Tak się składa, że barwy Cracovii, podobnie jak nasze barwy narodowe, są biało-czerwone, więc dlaczego akurat ten transparent miał okazać się niezwiązany z udziałem Cracovii w meczu? - pyta.
Jak PZPN pomylił się amerykański komiks z esesmanami Jako mówi Szaraniec, zmagania z idiotycznymi zachowaniami cenzorskimi PZPN to dla kibiców Cracovii codzienność? - Moja koleżanka wchodziła na mecz w bluzie ze znaczkiem amerykańskiego komiksu Punisher, jakich wiele spotkać można na ulicy. Dowiedziała się, że to symbol zakazany przez PZPN - wspomina. Postać bohatera komiksu, Punishera (po angielsku - karzący, wymierzający karę) wymyślił Stan Lee - twórca takich słynnnych bohaterów Spider-Man, Hulk, czy X-Men. Postać Punishera pojawiła się w komiksach po raz pierwszy w 1974 roku. O co chodziło PZPN? Jak wyjaśniono zszokowanej dziewczynie, PZPN podejrzewał ją o to, że jest zwolenniczką?.. niemieckich nazistów. Na kurtce miała mieć znak „Totenkopf” kojarzony z SS. Zaskoczenie zaszokowanej niedoszłej esesmanki okazało się nie działać na jej korzyść. - Dziewczynie powiedziano, że ma oddać bluzę, albo nie wejdzie na mecz - mówi Szaraniec. To nic, że znak Punishera jest zupełnie niepodobny do Totenkopfu. Jak się okazało, przedstawiciele PZPN wiedzą lepiej.
Nigdy więcej komunizmu Jak to możliwe, że delegaci PZPN poczuli się ekspertami w sprawie symboli? Zdaniem przedstawiciela kibiców Cracovii, do absurdalnych sytuacji dochodzi m.in., dlatego, że PZPN jako obowiązujące przyjmuje rady antyfaszystowskiego stowarzyszenia „Nigdy Więcej”. Przypomnijmy, że jak pisała „Gazeta Polska”, jakiś czas temu za radą stowarzyszenia na listę symboli zakazanych PZPN wpisał... Szczerbiec. - Miałem okazję uczestniczyć w dyskusji z szefem tego stowarzyszenia i przekonałem się, że to po prostu ugrupowanie o poglądach radykalnie lewicowych. Próbowałem wytłumaczyć mu, że skoro zakazujemy nazizmu, to powinniśmy tak samo zakazywać komunizmu, bo on pochłonął wielokrotnie więcej ofiar. Ale do niego jakoś to nie docierało - mówi Szaraniec. Jak podkreśla Szaraniec, to nie działacze PZPN są od tego, by określać, co jest, a co nie jest związane z meczem? - Częścią widowiska sportowego są kibice, a kibice mają w sercu wartości, w myśl, których 17 września jest ważną datą. Taki już jest ich rys psychologiczny. Kibice to w większości ludzie, dla których ważne są sprawy narodowe, nie znam raczej kibiców o poglądach internacjonalistycznych czy kosmopolitycznych. Czyli jak najbardziej wiążą się one z widowiskami sportowymi. Jego zdaniem, cała akcja PZPN zmuszająca ludzi, by pokazywali transparenty, które chcą wywiesić, ma charakter cenzury prewencyjnej. - Jeśli transparenty nie propagują treści faszystowskich czy komunistycznych, nienawiści rasowej czy religijnej, to działacze piłkarscy nie powinni się nimi zajmować - mówi. - PZPN i Ekstraklasa S.A. stawiają się ponad konstytucją, uznając się za władzę wyższą od Trybunału Konstytucyjnego. To cenzura, podobnie jak w przypadku głośnego ostatnio wyroku w sprawie Alicji Tysiąc - dodaje. Piotr Lisiewicz Maciej Marosz
27 września 2009 Socjaliści kreują atmosferę ożywionej i pozorowanej pracy.... Pan Aleksander Sołżenicyn, autor słynnego” Archipelagu Gułag”, napisał był, w jednej ze swoich książek, że: ”Z władzą sowiecką nie będziesz się nudził”(???). Szkoda, że już nie żyje i nie obserwuje polskiej sceny politycznej. Ciekawe, czy miałby podobne zdanie o nasze władzy. Z kolei towarzysz Alfred Lampe, członek Poalej Syjon, później Komunistycznej Partii Polski, członek KP PPR, przedstawiciel KPP w Czerwonej Międzynarodówce Związków Zawodowych, odznaczony Krzyżem Grunwaldu I Klasy i pochowany w nagrodę na Powązkach napisał był, że:” Masa to bydło, które trzeba prowadzić na mocnym łańcuchu”(???). Albo napisał to w „ O nową Polskę”, albo w „Myślach o nowej Polsce”, albo w swoich prywatnych zapiskach. Też nie pamiętam dokładnie gdzie. Pamięć jest ulotna. Czy my się pod rządami Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego nudzimy? Czy nie traktują nas jak bydło, które trzeba prowadzić na łańcuchu kłamstwa, demagogii i wciskania nam coraz większych głupstw? Właśnie Platforma Obywatelska ustami pani Kudryckiej Barbary, minister od szkolnictwa wyższego, wcześniej europosłanki zamierza utworzyć państwową posadę - uwaga!- RZECZNIKA PRAW ABSOLWENTA(????) Ile ONI jeszcze tego mają w swoich socjalistycznych planach? Ile jeszcze z nas wydoją pieniędzy? Ile zmarnują i skonstruują nonsensów? Tylko Bóg chyba jedynie o tym wie.! Podobno, co piąty absolwent nie może po skończonych studiach znaleźć pracy, więc potrzebny jest mu rzecznik jego praw, to znaczy, jakich praw??? Wybrał sobie studia na przykład pod tytułem” Umiejętność korzystania z nocnika” - to teraz ma. Musi skończyć taki kierunek, którego potrzebuje rynek, a nie taki - których zresztą napłodzono mnóstwo - który jest potrzebny rynkowi, tak jak psu piąta noga. Biurokracja tworzy pod siebie, a nie na rynek. System polskiego szkolnictwa jest chory, bo nie jest rynkowy, lecz zarządzany przez biurokrację, między innymi przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. „Chory więzień nie dość, że nie był leczony, musiał jeszcze niekiedy umierać”- tak pisał o normalnych więzieniach jakiś uczeń zaindroktrynowany ideologią praw więźnia. Bo we współczesnych więzieniach można spokojnie popełnić samobójstwo, a sprawca samobójstwa nigdy nie zostanie wykryty. Mamy rzeczników praw: konsumenta, pacjenta, ucznia, więźnia, obywatela, dziecka- będziemy mieli również praw absolwenta. Dzięki postępowości Platformy Obywatelskiej, która zawsze deklarowała się jako liberalna. Ale widocznie „liberalizm” może być różny, i też może potrzebować swojego rzecznika.- Rzecznika Praw Liberalnych. Mógłby nim na początek zostać pan Donald Tusk, oczywiście po skończonej kadencji premiera, a potem prezydenta. Jeśli oczywiście Polska będzie jeszcze istnieć jako kraj, dzięki takiemu „liberalizmowi”, jaki buduje Platforma Obywatelska wespół z Polskim Stronnictwem Ludowym. Nie wiem czy państwo wiecie, że już mamy- przynajmniej od roku 2004- Rzecznika Praw Studenta(???) Postęp idzie pełną parą, co najmniej od roku 1918, z niewielkimi przerwami, a to na wojnę, a to na utrwalanie władzy ludowej. Ale takiego tempa postępu socjalizmu jak obecnie- jeszcze nie było! Rzecznik Praw Studentów istnieje przy Parlamencie Studentów Rzeczpospolitej Polskiej. To jest taka próba odwzorowania dawnego Związku Socjalistycznych Studentów Polskich, tylko pod inną nazwą. Zajmuje się takimi sprawami jak: „Czy studentom przysługuje zasiłek rodzinny”,” Studia a renta rodzinna', „Prawo do bycia nauczycielem”,” Zniżki z elementami zagranicznymi”,” Prawo do renty po zmarłym rodzicu”,” Pozwij swoją uczelnię”,” Parlament Studencki RP broni ulgowej równości studentów”,” Dyskryminacja dyplomowa”,” O równe zniżki na bilety”,” ”Tłumaczenie suplementów obowiązkiem uczelni”,” „Prawo do wyboru współlokatora w Domu Studenckim”,” „Niedziałanie prawa wstecz a zmiany regulaminów”,” Interpretacja w sprawie podatków od stypendiów”(???? Zobaczcie państwo ile socjalizmu wałkują między sobą, przyszli budowniczowie socjalizmu na wyższym szczeblu. Na szczeblu studenckim jest go wiele - a co dopiero będzie jak młodzi ludzie po przeszkoleniu, przejdą w swojej karierze na szczebel wyższy. Nie najwyższą formą życia biurokracji jest socjalizm. Jeszcze wyższą jest komunizm-, do którego zmierzamy. Tak jak najwyższą formą życia zwierzęcego jest z pewnością …żyrafa. Parlament Studencki Rzeczpospolitej Polskiej zbiera się od czasu do czasu, ostatnio zebrał się w …Kościelisku 18 lutego 2006 roku, (kto za to płaci???), podczas XII Krajowej Konferencji, gdzie rektor SGGW, pan profesor Tomasz Borecki powiedział, że:” Nie ma większego grzechu jak oszukać młodego człowieka”(???) Naprawdę nie ma większego?? A oszukiwanie, na co dzień milionów ludzi??
Po utworzeniu przez Platformę Obywatelską nowego urzędu, pod nazwą Rzecznika Praw Absolwentów, kolej przyjdzie na utworzenie Rzecznika Praw Maturzystów, Rzecznika Praw Absolwentów Podstawówek, Rzecznika Praw Absolwentów Liceów. A potem już tylko przedszkoli i żłobków. Będziemy rzeczników mieli w bród! A co z prawem? Prawo nie będzie potrzebne, bo będą rzecznicy. Zamiast sprawy być rozstrzygane w sądach i działalność sądów poprawiona, będziemy mieli tłumy rzeczników, które jeszcze bardziej będą tworzyć tumult prawny i zacieśniać pętlę chaosu wokół naszych szyi. Bo o to chodzi! Żeby ugasić do reszty tlący się jeszcze płomień zdrowego rozsądku! Zresztą prawo jest „ jest przeżytkiem burżuazyjnym” - jak twierdził klasyk. Najlepsze są trybunały… no i współcześni rzecznicy społeczni, w roli inżynierów społecznych, w zasadzie pomocników inżynierów społecznych. A przy okazji, czym zajmuje się Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Oto kilka wybranych zagadnień: „Program -partnerstwo dla wiedzy”,” „Pakt dla wiedzy”,” List ministra w sprawie propozycji uczestnictwa w strategicznych obszarach badawczych”,” List w sprawie nowych inicjatyw w obszarze infrastruktury badawczej”,” Badania naukowe w obszarze techniki i technologii obronnych”, „Zarządzanie własnością intelektualną w dziedzinie transferu wiedzy”,” „Nauka w dialogu z gospodarką- wizja rozwoju po kryzysie”. I takie tam różne sterty makulaturowej nowomowy, które twórcom tych bzdetów przychodzą do głowy.. Wszystko to za nasze pieniądze i w oprawie naukowej - rzecz oczywista! Ile my- jako państwo marnujemy pieniędzy? Ile to jeszcze potrwa? Dlaczego Pan Bóg zasyła na nas taką karę? Biurokracja- makulatura; makulatura- biurokracja! A jeszcze na dodatek 17 września, w rocznicę agresji na Polskę- ZSRR, zamiast w ciszy i skupieniu przyjąć kolejną- smutną i pouczającą dla nas rocznicę- Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, zarządzanego przez panią profesor Barbarę Kudrycką z Platformy Obywatelskiej, powołało nową biurokrację pod nazwą” Zespół do Spraw Analizy Systemu Finansowania Szkolnictwa Wyższego”(???). Biurokracja w biurokracji, a przecież herbata nie staje się słodsza od mieszania, tylko od cukru.. Nie mogli poczekać z tą, dobrą biurokratyczną nowiną, chociaż jeden dzień….. Niestety! Biurokracja Nie może czekać. Dzień bez nowych pomysłów - to dzień - dla biurokracji - stracony! - Panie doktorze, poproszę pana o jakiś środek odchudzający. - Już przepisuję. - A będzie, w tabletkach, czy w płynie? - W workach. Będziesz pan wagony rozładowywał.. Może rzeczywiście worki są sposobem na rozwiązanie problemu biurokracji… Ale czy wystarczy worków? WJR
Lichwiarski kapitalizm w USA i Galicjanie Lichwiarski kapitalizm na rzecz małej elity finansowej, głównie Żydów, panuje w USA od dawna, mimo propagandy sprawiedliwości społecznej i demokracji oraz mitu o jednakowych możliwościach wszystkich Amerykanów, żeby zdobywać milionowe fortuny. Faktycznie jeden procent ludności USA ma więcej majątku niż 95% ludności amerykańskiej, według badań działaczy społecznych. Lichwiarski kapitalizm w USA przyjmował przybyszów z nędzy galicyjskiej z otwartym ramionami. Jak wiemy w okresie 1772-1867 polskie prowincje zagarnięte przez Austrię były najbardziej wyzyskiwanymi i najokrutniej traktowanymi prowincjami imperium austryjackiego. Urzędnicy Austrii organizowali bunty chłopskie i rządzili według zasady „dziel i rządź.” Hodowali oni etniczną nienawiść między Polakami, Ukraińcami i Żydami. Głód na wsi dochodził do katastrofalnych proporcji tak, że w najgorszych latach eksploatacji kolonialnej ilość zmarłych z głodu dochodziła rocznie do 50,000. Słowo Galicja pochodzące od Halicza było perfidnie używane, żeby insynuować prawa Ukraińców do terenów całej Małopolski. Na przełomie XIX i XX wieku fale Galicjan emigrowały do USA, gdzie wówczas brakowało rąk do pracy. W niedługim czasie Galicjanie nauczyli się śpiewać wraz z z innymi Amerykanami: „Duszę sprzedałem w kompanijnym sklepie” („I sold my soul to the company store”). Chodziło o zakupy żywności i podstawowych towarów na kredyt na wysoki procent składany. Niektórzy z bardziej przedsiębiorczych przybyszów potrafili się uniezależnić od jarzma lichwy i wtedy ludzie ci oszczędzali, żeby wrócić do ojczyzny i kupić tam gospodarstwa i żyć dostatnio na własnej ziemi. Większość emigrantów galicyjskich nigdy nie wróciła głównie z tego powodu, że albo nie mogli zaoszczędzić na bilet powrotny albo było im wstyd wracać do kraju z pustymi rękami. Pozostali w Ameryce Polacy grupowali się w polskich parafiach i z czasem wytworzyli ważne w wyborach skupiska głosujących - trwało to do chwili planowego rozbić tych bloków głosów za pomocą rozmaitych planów urbanizacyjnych, odpowiednio zaplanowanych dróg przelotowych, etc. Polacy w Ameryce, tak jak reszta mieszkańców, musieli dostosować się do życia na kredyt w ramach amerykańskiego kapitalizmu lichwiarskiego. Zasadą rządzącą tego kapitalizmu jest niby wolny rynek i stały wzrost gospodarki, której potrzeba około 3% inflacji rocznie, ponieważ między innymi z chwilą, kiedy nie ma inflacji i ceny towarów tanieją, to wówczas ludzie opóźniają swoje zakupy, żeby doczekać się dalszego spadku cen i kupować po tańszych cenach. Gospodarka, której główną siła motoryczną są zakupy ludności, popada w kryzys deflacyjny w takiej sytuacji. Przyjechałem do USA w 1950 roku i wówczas znaczek pocztowy kosztował trzy centy, podczas gdy obecnie, ten sam znaczek kosztuje 42 centy w 2009 roku. Znaczek pocztowy dobrze ilustracje spadek wartości dolara. Ziemia w USA jest uważana za dobrą lokatę oszczędności, ale wiążą się z tą lokatą rozmaite konsekwencje. Jeżeli właściciel parceli lub gospodarstwa musi swoją własność sprzedać, to wówczas otrzymuje sumę w tańszych dolarach większą od jego kosztu z powodu inflacji, etc. Ponieważ cena sprzedaży, jest wyższa niż cena kupna, urząd skarbowy pobiera podatek od niby przyrostu wartości, mimo dewaluacji dolara, jako jakoby przyrost bogactwa osobistego. Niczego nie odejmuje się z powodu straty wartości dolara. Ludzie kupują domy na kredyt i nieraz zadłużają się tak, że przy obecnych wahaniach cen nieruchomości w USA, spory procent domów ma większe długi hipoteczne, niż jest wartość rynkowa tych domów, zwłaszcza w rezultacie kryzysu spowodowanego przez „szwindle na trylion dolarów.” Jednocześnie, wszyscy nominalni właściciele domów, muszą płacić podatki na podstawie pełnej wartości rynkowej ich domów mimo tego, że faktycznymi właścicielami tych posiadłości są banki hipoteczne. Podatki są konieczne dla budowy infrastruktury i utrzymania porządku publicznego. Podatki są również źródłem dochodów elity finansowej, w tym całego kompleksu wojskowo-przemysłowego, który naturalnie bogaci się na zbrojeniach, szczególnie w czasie wojny. Tak na przykład, napad USA na Irak, był okazją kolosalnych zysków korporacji zbrojeniowych i tych, którzy wynajmują wojsku ochraniarzy najrozmaitszych oraz przedsiębiorców budowlanych i innych, w ramach obecnie modnej „prywatyzacji wojny,” zwłaszcza szerzonej przez rząd byłego prezydenta Bush'a. W sumie ekonomiści, tacy jak Joseph'a Stiglitz, oceniają, że wojna w Iraku na długą metę, będzie kosztować podatników amerykańskich od trzech do pięciu trylionów dolarów, w dodatku do trylionowych subsydiów dla banków i miast oraz stanów z powodu „szwindlu na trylion dolarów” w USA. Nic dziwnego, że Amerykanie nieraz zastanawiają się ile pokoleń podatników potrzeba, żeby spłacić kolosalne długi na procent składany, już zaciągnięte przez skarb państwa, przy stratach wartości dolara. Jednocześnie Amerykanie stoją wobec obecnych problemów bardzo kosztownej służby zdrowia działającej dla zysku wielu korporacji asekuracyjnych, farmaceutycznych i innych. Większość upadłości finansowych rodzin w USA jest spowodowana wydatkami z powodu chorób. W rezultacie około 40,000,000 ludzi w USA nie ma ubezpieczenia i wielu z nich w razie potrzeby zgłasza się na pogotowie, za które nigdy nie płaci jako ludzie „nie-ściągalni.” W rezultacie służba zdrowia w USA w zestawieniu państw uprzemysłowionych jest oceniana jako mniej-więcej czterdziesta, co do jakości opieki zdrowotnej przeciętnego pacjenta. Służba zdrowia w ramach lichwiarskiego kapitalizmu jest nieproporcjonalnie droga. Student, który pożycza na studia pieniądze na wysoki procent składany, nieraz w momencie ukończenia specjalizacji, ma dług od ćwierć do pól miliona dolarów. Praktyka dla zysku wymaga bardzo kosztownych ubezpieczeń od błędów lekarskich jak również stosowania zbyt wielu bardzo drogich badań Rentgenowskich i innych. Lobby „służby zdrowia dla zysku” walczy o życie i wydaje miliardy dolarów na pranie mózgów wyborców i przekupstwo prawodawców. Straszą ludzi, że zamiast bezpośredniego kontaktu z lekarzem będą kontrolowani przez urzędników państwowych, podczas gdy faktycznie już są kontrolowani przez urzędników korporacji. Lobby „służby zdrowia dla zysku” naturalnie stara się ten fakt ukryć, za pomocą prania mózgów propagandą w mediach kosztem półtora miliona dolarów dziennie, dzień za dniem. Prezydent Obama stara się wykazać, że zreformowana służba zdrowia będzie bardziej ekonomiczna niż służba zdrowia kierowana motywem zysku korporacji, które muszą tak jak inne korporacji płacić dochody inwestorom na giełdzie. Biurokracje prywatnych korporacji służby zdrowia kosztują 20% globalnych kosztów za służbę zdrowia rocznie, podczas gdy państwowe biurokracje takiego programu jak „Medicare” kosztują 1%. Obecnie potomkowie galicyjskich emigrantów razem z innymi Amerykanami mają nadzieję, że po reformie prezydenta Obamy, służba zdrowia w USA, znajdzie się na bardzie poczesnym miejscu, w porównaniu z innymi państwami uprzemysłowionymi, niż dzisiejsze blisko czterdzieste z kolei miejsce, amerykańskiej służby zdrowia, jak dotąd zorganizowanej głównie dla zysku korporacji w ramach lichwiarskiego kapitalizmu. Natomiast emigranci polscy mieszkający we Francji, żyją w kraju najwyżej ocenianym na świecie, co do służby zdrowia, według ONZ.
Iwo Cyprian Pogonowski
SYSTEM "ORGANÓW" Nie ma wątpliwości, że w czasach PRL kontrolę nad „organami ścigania i wymiaru sprawiedliwości” sprawowała komunistyczna policja polityczna, która gdy chciała, stawała się scenarzystą i reżyserem dochodzeń milicyjnych, śledztw prokuratorskich i procesów sądowych. Czy ten system już nie działa? Upadł wraz z PZPR i SB? Kiedy ogląda się w telewizji przesłuchania przed sejmową komisją śledczą w sprawie porwania Krzysztofa Olewnika, można odnieść wrażenie, że w prokuraturach wszystkich szczebli pracują ludzie nie tylko niekompetentni, ale również głupi i podli. To wrażenie jest krzywdzące dla ogółu prokuratorów, bo jest tak oczywiście nieprawdziwe, że nie warto tego udowadniać. W tym wypadku chodzi raczej o coś innego - zadziwia jakby świadoma konsekwencja w powierzaniu śledztwa złym prokuratorom i złym policjantom. Powstaje ponure wrażenie, powtarzane publicznie przez rodzinę ofiary, że śledztwo to było blokowane i kierowane na fałszywe tory nie tylko przez osoby prowadzące je bezpośrednio, ale i przez te, które sprawowały nad nim nadzór służbowy i z urzędu zobowiązane były do usuwania błędów. Jeżeli iść tym tropem, wydaje się zasadne, by komisja uważnie zbadała sprawę również pod kątem ewentualnego istnienia w prokuraturze systemu, który jest w stanie kierować w sposób niejawny obsadą kadrową tak, że nawet w sprawie porwania i zamordowania człowieka potrafi przez całe lata nie dopuścić do wykrycia sprawców. Takie pytania pojawiały się już wcześniej i one właśnie były powodem powołania komisji sejmowej. Zeznania prokurator Danuty Bator złożone 16 września 2009 r., gdy bez zmrużenia oka odrzucała poczucie odpowiedzialności za swój niedostateczny nadzór, nie wniosło w tej sprawie nic nowego. Na pytanie, dlaczego śledztwo w tak poważnej sprawie powierzono najniższemu szczeblowi prokuratury, zamiast wydziałowi ds. przestępczości zorganizowanej, odpowiadała bez sensu, że w prokuraturach rejonowych też są dobrzy prokuratorzy. Na pytanie, dlaczego odebrano śledztwo prokurator, która przejęła je po latach bierności jej kolegów i jako jedyna prowadziła je sprawnie i z dobrą wolą, usłyszeliśmy odpowiedź, że fluktuacja kadr była rzeczą zwyczajną. Ciekawe zresztą, że ta fluktuacja nie dotyczyła takich ludzi, jak Danuta Bator. Ale przecież ta sama Bator była bardzo aktywna w innym szokującym, bo umorzonym, śledztwie - w sprawie kradzieży dokumentów TW SB „Bolek”. Jak napisali Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w książce SB a Lech Wałęsa: „Kluczową rolę odegrała tu Notatka informacyjna sporządzona przez naczelnika Wydziału I Prokuratury Krajowej prokurator Danutę Bator. Dokument stał się podstawą do narzucania konkretnych rozwiązań śledztwa. […] Zachowane dokumenty archiwalne pozwalają na wysunięcie hipotezy, że celem wspomnianego nadzoru nad śledztwem V Ds. 177/96 było głównie utrudnienie wyjaśnienia wszystkich istotnych okoliczności sprawy, a w szczególności roli Lecha Wałęsy w usunięciu dokumentów […] konsekwencją było zapewnienie mu bezkarności, mimo zebrania dowodów pozwalających na skierowanie przeciw niemu aktu oskarżenia”. Gdy się wspomni prokurator Bator, to trzeba pamiętać, że wspierał ją np. prokurator Karol Napierski, a to prosta droga do konstatacji, że oboje należeli do… (autocenzura z powodu niemożności toczenia dodatkowych, poza sprawą TW „Bolka”, procesów sądowych). W archiwum IPN można zapoznać się z takimi dokumentami SB opisującymi precyzyjne dyspozycje dla sądu przed rozprawą Błażeja Wyszkowskiego: „Przedsięwzięcia operacyjne. Przeprowadzić ustalenia i uzgodnienia z Prezesem Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku, Prokuratorem Rejonowym w Gdańsku […] proponuję: Zamianę sali rozpraw i o fakcie tym poinformować o godz.8.05 przez wywieszenie wokand […] w nowej sali około 8 miejsc pozostawić wolne, resztę zajmą funkcjonariusze […] ogłoszenie decyzji w sprawie wniosku dowodowego obrony najkorzystniejsze byłoby po złożeniu wyjaśnień ukaranego i zeznaniu świadków oskarżenia”. Czy ten system już nie działa? Upadł wraz z PZPR i SB? Krzysztof Wyszkowski
Amunicja o prawidłowym kalibrze Co tu ukrywać; francuski pisarz Antoni de Saint-Exupery albo wspierany był przez proroctwa, albo był dopuszczony do konfidencji. W przeciwnym razie nigdy by nie napisał, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Tymczasem okazało się, że miał świętą rację, a potwierdzenie trafności tego spostrzeżenia przyszło z zupełnie nieoczekiwanego kierunku, mianowicie ze strony izraelskiego dziennika „Maariv”. Gazeta ta ujawniła, że prawdziwym autorem zmiany planów, którą amerykański prezydent Barack Husejn Obama ogłosił 17 września, był izraelski prezydent Szymon Peres i rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew. Podczas wizyty, jaką prezydent Peres złożył 18 sierpnia w Soczi, obydwaj prezydenci uzgodnili, że Rosja przestanie, przynajmniej na razie, odgrażać się, iż w Okręgu Królewieckim umieści rakiety Iskander, w zamian, za co amerykański prezydent Obama odstąpi od planu zainstalowania tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Następnie obydwaj prezydenci ustalili, że odpowiedzialny za wywołanie II wojny światowej jest wyłącznie Adolf Hitler, więc Józef Stalin jest, przynajmniej w tej sprawie, czysty jak łza. A ponieważ w rewanżu prezydent Miedwiediew skwapliwie zgodził się, że największą, a właściwie jedyną godną uwagi zbrodnią II wojny światowej był holokaust, więc nic już nie stało na przeszkodzie, by obydwaj prezydenci uznali każdą inną wersję historii za „niegodziwość”. Pewnie, dlatego Stany Zjednoczone wykazały tak dalece idącą powściągliwość podczas obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte w Gdańsku, bo chociaż żaden przedstawiciel USA na najmniejszą niegodziwość oczywiście by się nie odważył, to przecież samo ryzyko wysłuchiwania niegodziwości wygłaszanych przez kogoś innego może być ryzykowne. Zwłaszcza, że uzgodnienia prezydentów Peresa i Miedwiediewa na tym się wcale nie kończyły. Rosjanie, bowiem obiecali ponadto, że zastanowią się nad sankcjami wobec złowrogiego Iranu, zaś prezydent Peres w imieniu suwerennego Izraela obiecał, że wobec tego nadlatujące znad Oceanu Indyjskiego niezidentyfikowane samoloty nie zbombardują instalacji nuklearnych w złowrogim Iranie, bo w ogóle znad Oceanu Indyjskiego nie nadlecą. W tej sytuacji amerykańskiemu prezydentowi Barackowi Husejnowi Obamie nie pozostało już nic innego, jak te ustalenia starszych i mądrzejszych ściśle wykonać. Tymczasem komentatorzy w Polsce zachodzili w głowę, jakież to błędy w polskiej polityce zagranicznej mogły zostać popełnione, kto je popełnił i tak dalej, zaś te wątpliwości ogarnęły również polityków, a zwłaszcza pana prezydenta z jednej i pana premiera oraz ministra spraw zagranicznych z drugiej strony. Tymczasem prawda jest taka, że nikt żadnych błędów w polskiej polityce zagranicznej popełnić nie mógł z tego prostego powodu, że Polska żadnej polityki zagranicznej już chyba nie prowadzi, reagując jedynie na inspiracje i prowokacje ze strony starszych i mądrzejszych. Wygląda jednak na to, że nie jest to jeszcze widoczne dla oczu, zwłaszcza dla oczu polskich parlamentarzystów. Zresztą, kto wie - może i jest, tyle, że przecież nie wypada im tego expressis verbis potwierdzić, bo zwykli obywatele mogliby zacząć lekceważyć ich jeszcze bardziej niż dotychczas. Dlatego cały ich wysiłek i pomysłowość skierowana jest na wywołanie wrażenia, że kręcą europejską, a nawet światową polityką, a wrażenie to wywołują przez groźne kiwanie palcem w bucie, które przyjmuje postać sejmowych uchwał i rezolucji. Nie można powiedzieć; starają się, jak mogą; pan marszałek Komorowski robił, co mógł, by wyjść naprzeciw poczynionym 18 sierpnia w Soczi ustaleniom obydwu prezydentów i uniknąć nazwania operacji podjętej 17 września 1939 roku „agresją” zaś bardziej od niego, powiedzmy, prostolinijny wicemarszałek Niesiołowski zdecydowanie sprzeciwił się nazwaniu zbrodni katyńskiej „ludobójstwem”. Jużci, co to za „ludobójstwo”, kiedy od 18 sierpnia każdy wie, że ludobójstwem był tylko holokaust i nic więcej, a kto o tym zapomina - dopuszcza się „niegodziwości”? Nawiasem mówiąc, w audycji telewizyjnej „Warto rozmawiać” wicemarszałek Niesiołowski wyjaśnił, że unikanie słowa „agresja” na określenie sowieckiej inwazji na Polskę 17 września 1939 roku i używanie określenia „wkroczenie” wynika z szacunku dla marszałka RydzaŚmigłego, który swój ówczesny rozkaz rozpoczął od stwierdzenia, że „Sowiety wkroczyły”. Jestem pewien, że wicemarszałek Niesiołowski w swoim respekcie dla marszałka Rydza-Śmigłego nie ogranicza się wyłącznie do zagadnień werbalnych, bo przecież marszałek nakazał ponadto, by „z bolszewikami nie walczyć”. Okazuje się, że mimo upływu 70 lat oraz co najmniej dwukrotnych transformacji ustrojowych, rozkaz ten nadal obowiązuje, w każdym razie - w polskim Sejmie. W sprawie Katynia przyjął on, bowiem jednomyślnie formułę, iż była to „zbrodnia wojenna” jedynie „o znamionach ludobójstwa”. Niestety, dopóki Polska nie pogodzi się ze statusem „bliskiej zagranicy”, dopóty ruscy szachiści będą demonstrowali pod jej adresem swoje niezadowolenie, bez względu na to, jak daleko będą polscy mężowie stanu posuwali swą ustępliwość w rezolucjach. Podejrzewam, bowiem, że nawet „Maariv” nie ujawnił wszystkich ustaleń, jakie 18 sierpnia zapadły między prezydentem Peresem i prezydentem Miedwiediewem. Najważniejsze jest przecież, przynajmniej do czasu, niewidoczne dla oczu, a czyż, przynajmniej z naszego punktu widzenia, najważniejszą sprawą nie jest pytanie, czy przypadkiem wkrótce nie nastąpi kolejny rozbiór Polski, polegający na tym, że Niemcy odzyskają tzw. „ziemie utracone”, zaś na pozostałej części zwanej już teraz „polskim terytorium etnograficznym”, zostanie ustanowiony Żydoland, w którym tubylczy naród będzie nadzorowany przez starszych i mądrzejszych? Z punktu widzenia Niemiec jest to rozwiązanie idealne, a i dla ruskich szachistów byłaby to chyba zadowalająca postać „bliskiej zagranicy”, zwłaszcza, że nasi mężykowie stanu, przynajmniej niektórzy, znowu zaciągnęliby się do służby. Oczyma wyobraźni widzę wicemarszałka Niesiołowskiego, ze świętym ogniem w oczach piętnującego pogrobowców próbujących cofnąć nieubłagane koło historii, albo tłumaczącego tubylcom, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo sprawiedliwe egzekucje elementów niepożądanych odbywają się przy pomocy amunicji o prawidłowym kalibrze, odpowiadającym „standardom europejskim”. Toteż w odpowiedzi na pojednawczą rezolucję polskiego Sejmu, w rosyjskiej Dumie pojawiły się opinie, że gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby „prostytutkami u Aryjczyków”. Najwyraźniej ten rosyjski polityk musi uważać, że bycie „prostytutką u Aryjczyków” jest czymś złym, a w każdym razie - gorszym, niż bycie prostytutką u Żydów. Ciekawe skąd Rosjanie wiedzą takie rzeczy? Żeby jednak ruskiej agentury w Polsce nie pozostawić bez żadnego punktu zaczepienia, delegacja wysokich przedstawicieli rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej zaoferowała gotowość odbycia wspólnych modłów katyńskich. O, to, to! Co to, komu szkodzi się pomodlić, zwłaszcza, gdy prezydent Miedwiediew ustalił już z prezydentem Peresem właściwą i obowiązującą hierarchię historycznych wydarzeń? A czy zostanie ona przyjęta dzięki Armii Czerwonej, czy dzięki irenizmowi - to, jerunda, bo liczy się przecież skutek. Nad tym zaś będą pracowały również tubylcze niezawisłe sądy, które najwyraźniej musiały już od starszych i mądrzejszych odebrać stosowne rozkazy i instrukcje. Świadczy o tym wyrok katowickiego sądu w sprawie wytoczonej przez Alicję Tysiąc redaktorowi naczelnemu i wydawcy katolickiego „Gościa Niedzielnego”. Pani Tysiąc, która domagała się aborcji z obawy pogorszenia wzroku, a której lekarze dlaczegoś nie chcieli wyskrobać dziecka - jak się okazało - córki, wygrała z Polską w Strasburgu, gdzie tamtejszy Trybunał przysądził jej na otarcie łez 25 tysięcy euro. Sąd w Katowicach, w ramach zadośćuczynienia za zniewagę ze strony „Gościa”, który napisał, iż chciała swoją córkę zabić, przyznał jej 30 tysięcy złotych. Przy okazji pani sędzia Ewa Solecka wygłosiła tezę, jak się wydaje - już uniwersalną, że swoją dezaprobatę moralną można wyrażać jedynie „w sensie ogólnym”, ale już nie „w odniesieniu do konkretnej osoby”. Zapowiada to stopniową likwidację wolności słowa w Polsce, z czego jak dotychczas cieszą się nie tylko starzy komunistyczni zbrodniarze ubowcy i konfidenci, którym w to graj, ale i stalinięta z „Gazety Wyborczej”. Oczywiście nie zdają sobie sprawy, że w takiej sytuacji oni również nie będą mogli powiedzieć złego słowa przeciwko Adolfowi Hilterowi, a nawet Adolfowi Eichmanowi, bo jakby nie patrzeć - to przecież były „konkretne osoby”. Nie jest, zatem wykluczone, że starsi i mądrzejsi zechcą spiżową tezę pani sędzi Ewy Soleckiej z Katowic trochę skorygować w duchu ustaleń z Soczi, chociaż oczywiście próbowała wywiązać się z zadania najlepiej jak umiała. SM
Polityka realna, - czyli jaka?Zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. Musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref wpływów, należy, więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy? Zerwanie przez USA umów dotyczących rozmieszczenia w Europie Środkowej elementów tarczy antyrakietowej nie jest wydarzeniem samym w sobie. Jest wydarzeniem symbolicznym dla zmian, które od pewnego już czasu zachodzą w geopolityce. Mniej chodzi tu o samą decyzję Waszyngtonu - być może tarcza oparta na ruchomych wyrzutniach rzeczywiście będzie sprawniejsza - bardziej o sposób potraktowania sojuszników. Jeśli Ameryka wybiera akurat 17 września, dzień naszej narodowej traumy, aby dać Kremlowi bardzo mocny sygnał, iż dobre stosunki z Rosją są dla niej ważniejsze od suwerenności narodów Europy Środkowej, a kilka dni później wzywa członków NATO, a więc między innymi nas, do zwiększenia wysiłku wojskowego w Afganistanie, to trudno nie podejrzewać obecnej administracji o kompletne dyletanctwo, by nie rzec wręcz bezmyślność. Co nie jest żadną pociechą; to, czy Waszyngton zamierza złożyć nas na ołtarzu przyjaźni z Rosją wskutek politycznych kalkulacji, czy „tylko” dlatego, że rządzą tam ignoranci nierozumiejący nawet własnych dalekosiężnych interesów, to dla nas sprawa drugorzędna. Chór uspokajaczy, przekonujących nas, że „nic się nie stało”, szermuje argumentem, iż decyzja Obamy nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, że przecież zapowiadał on radykalną zmianę polityki zagranicznej jeszcze w kampanii wyborczej. To prawda, ale cóż niby ma z tego wynikać? Że mamy do czynienia nie z jednostkową fanaberią, ale z generalnym przeorientowaniem amerykańskich priorytetów? Tym gorzej dla Polski. Trudno pojąć, jak to się dzieje, że polityka największego światowego mocarstwa tak mocno skażona jest dziecięco naiwnym idealizmem, - ale fakt, że Ameryka jest jedynym krajem, który potrafi na taką skalę kierować się mrzonkami. Mrzonką - płynącą z tradycyjnej naiwności republikanów - było przekonanie prezydenta Busha, że rozwiązaniem problemu Bliskiego Wschodu będzie przeprowadzenie w Iraku wolnych wyborów, przez co samo z siebie powstanie tam państwo w typie zachodnim, z którego demokracja liberalna promieniować będzie na cały region. I mrzonką, z kolei mocno zakorzenioną w tradycyjnej naiwności demokratów, jest przekonanie Obamy, że z każdym można się dogadać, byle tylko najpierw okazać mu odpowiednio wyraźnie dobrą wolę i życzliwość. Podobnie jak jego poprzednicy w tej wierze - Clinton, Carter czy Roosevelt - obecny prezydent USA nie potrafi zrozumieć, iż mentalność elit rosyjskich (podobnie jak i np. chińskich) każe życzliwe gesty przeciwnika odbierać jako oznakę słabości, a więc sygnał właśnie do zaostrzania stosunków, mnożenia i radykalizacji żądań, według zasady „pogłaszcz go, to cię kopnie, kopnij go, to cię pogłaszcze”. Z oferowanych „resetów” nie może, więc wyniknąć nic dobrego. Nasz problem polega na tym, że ich złe skutki odczujemy dużo szybciej i mocniej niż sami Amerykanie.
Kongres wiedeński - reaktywacja Tradycyjna naiwność demokratów wobec Rosji nakłada się jednak na procesy głębsze, odwracające uwagę światowego supermocarstwa od Europy. Nawet, więc, gdyby doszło do szybkiej zmiany w waszyngtońskich elitach, wątpliwy jest powrót Waszyngtonu do twardszej polityki. Ameryka jest osłabiona nieudaną wojną w Iraku i skutkami pęknięcia spekulacyjnej bańki, którą dęła przez dziesięciolecia coraz dalej idącą rządową interwencją na rynku kredytów. Głównym wyzwaniem dla każdego przywódcy USA stają się Chiny, południowa i środkowa Azja. Chęć wycofania się z Europy i Bliskiego Wschodu jest, więc oczywista.
Polityka rosyjska wychodzi tym oczekiwaniom naprzeciw. W istocie, od momentu przejęcia sterów władzy przez Władimira Putina okazała się ona bardziej dalekowzroczna, niż mogliśmy podejrzewać w najgorszych snach. Istotą putinowskiej polityki było wycofanie się z mrzonek o odgrywaniu roli światowego mocarstwa. Oczywiście, tęsknotę Rosjan za odgrywaniem takiej roli wciąż wykorzystuje się w rządowej propagandzie, ale realne posunięcia obliczone są na zupełnie inną ofertę: odgrywania przez Rosję roli sprzymierzonego mocarstwa regionalnego, w zamian za uznanie jego strefy wpływów. USA i inne państwa demokratyczne bardzo mocno odżegnują się od prowadzenia polityki w kategoriach „stref wpływów”, uznając takie myślenie za przeżytek, groźny anachronizm, cofający politykę światową do błędów, które powodowały wielkie konflikty zbrojne. Ale w praktyce nie są w stanie uciec od milczącego „stref wpływów” uznawania, czego dowodem w wypadku Rosji jest choćby postępowanie Zachodu wobec Gruzji. Targ, więc trwa, a pozycja Rosji rośnie, na stole kładzie ona, bowiem nie tylko kontrolę nad środkową Azją, bez której region tamten mógłby stać się dużo zasobniejszym zapleczem dla islamskiego fundamentalizmu niż Afganistan, ale także ofertę spacyfikowania Iranu, co wyleczyłoby Waszyngton z największego bólu głowy, jakim dla każdego tamtejszego przywódcy jest Bliski Wschód. Ale wizja pojednania z Rosją kusząca jest także z uwagi na Europę. Jedynym sensem poważnej obecności amerykańskiej w Europie było powstrzymywanie ekspansji sowieckiej. Jeśli Rosja przekona Waszyngton, że jej ekspansja nie zagrozi amerykańskim interesom, i że zdolna jest stworzyć stabilny ład z państwami europejskimi, które także coraz wyraźniej sobie obecności USA u siebie nie życzą, to, dlaczego mieliby się Amerykanie upierać? Tylko, dlatego, że państwa Europy Środkowej przyzwyczaiły się widzieć w nich gwaranta swej niepodległości? Przejawem dalekowzroczności, Putina było przyjęcie zasady, iż rozszerzenie NATO i Unii Europejskiej nie przesądzają ostatecznie wyjścia Europy Środkowej z rosyjskiej strefy wpływów. W niedawnym wywiadzie dla „Faktu” generalnie życzliwy nam Ron Asmus przyznaje otwarcie, iż bezpodstawna była amerykańska wiara (u nas uczyniona wyznaniem państwowym), że fakty te uznane zostaną w Moskwie za ostateczne i nieodwracalne. Tymczasem Moskwa założyła, że obie organizacje podlegać będą stopniowej erozji, i postanowiła działać tak, aby nowi członkowie zostali w nich zmarginalizowani, a w dalszej perspektywie - możliwi do wyłuskania. Elementem tej gry jest żelazna zasada, aby nie rozmawiać ani ze wspólnymi instytucjami unijnymi, ani bezpośrednio z przywódcami małych krajów, ale wszystkie ważne sprawy załatwiać ponad głowami nowych państw członkowskich z „unijnymi potęgami”, wyraźnie dając im do zrozumienia, iż tylko „wielkie narody” (by użyć retoryki Putina z przemówienia na Westerplatte) są dla siebie godnymi partnerami, i że to właśnie na ich porozumieniu musi się opierać ład w Europie. Jest to ni mniej, ni więcej tylko oferta powrotu do tradycyjnego „koncertu mocarstw”. Modnym dziś językiem można by rzec: „Kongres wiedeński - reaktywacja”.
Niemcy odzyskują Europę Do takiej gry znalazł Kreml chętnych partnerów w Paryżu i Berlinie (a także w Rzymie, ale putinofilia w wydaniu Berlusconiego ma raczej operetkowy charakter i możemy ją tu pominąć). Szczególnie brzemienne w skutki jest dla nas to drugie zbliżenie. Nie jest to sprawa, jak próbowaliśmy się pocieszać, osobistej polityki Gerharda Schrödera czy wręcz międzynarodowej korupcji. (Oczywiście, obdarowanie byłego kanclerza synekurą zasługuje na taką nazwę, ale jeśli warto zwrócić na to uwagę, to tylko dla pokazania zasadniczej różnicy między korupcją polityków zachodnich, a tych z naszego regionu: tamci biorą łapówki tylko za załatwianie spraw mieszczących się w strategicznym interesie swych krajów, jak na przykład kontrakty energetyczne, sprzedaż fregat etc., nigdy za działanie na szkodę własnego państwa.) Prorosyjska polityka Schrödera nie została po jego odejściu zmieniona, ani jego samego nie postawili Niemcy przed Trybunał Stanu, należy, więc jasno powiedzieć, że jest to po prostu polityka niemiecka. Na czym ona polega? Przede wszystkim zauważmy, że w ostatnich kilkunastu latach całkowicie wymieniła się państwowa elita Niemiec i obecne ich przywództwo myśli w sposób zasadniczo inny niż za czasów Kohla. Niemcy nie odczuwają już z powodu drugiej wojny światowej większych kompleksów niż, na przykład, z powodu brutalnego potraktowania Francji w roku 1870. W obaleniu muru berlińskiego chcą widzieć symboliczny koniec powojennej pokuty - a była to pokuta bardzo wymierna. Do dziś pozostają Niemcy głównym płatnikiem unijnego budżetu (za ostatni rok: 8,7 mld euro wpłaty netto), nie licząc innych ciężarów przeszłości. Jest oczywiste, iż nieuchronnie narasta chęć zamknięcia rozdziału „wojna i jej skutki” i powrotu do normalności. Wzorcem takiej normalności może być polityka Bismarcka, sprzed okresu szaleństw Kajzera, nie wspominając już o szaleństwie nazizmu. A więc polityka stanowczego, ale rozważnego (Bismarck domagał się np. łagodności dla pokonanej Francji) realizowania kulturowej i cywilizacyjnej ekspansji opartej na strategicznej wspólnocie interesów z Rosją. „Nigdy o tym nie mówmy i nigdy o tym nie zapominajmy” - taką zasadę, skoro akurat wspominamy rok 1870, powtarzali potem przez wiele lat francuscy politycy, budując mozolnie przez dziesięciolecia podstawy do odwojowania utraconej pozycji w Europie. W Niemczech też nikt nie mówi o tym, że pozostają one najpotężniejszym pod każdym względem państwem Europy, ani o tym, że projekt Unii Europejskiej wymyślony został po to, aby tę potęgę raz na zawsze obezwładnić, związać z innymi krajami więzami uniemożliwiającymi jej prowadzenie samodzielnej polityki, a więc także rozpętanie kolejnej wojny. Niemcy podjęli tę grę i w ostatecznym efekcie uzyskali tyle, że Unia, co najmniej w równym stopniu stała się narzędziem realizowania interesów niemieckich. Z analizy faktów można jednak wnosić, iż fakt, że niemieckie elity nie mówią o należnym im miejscu w Europie, nie musi wcale oznaczać, iż o nim zapomniały. Zwłaszcza, jeśli postulaty teoretyków o budowie „mocarstwa praw człowieka” czytać nieco mniej dosłownie. Wiara w wyhodowanie jakiegoś „narodu europejskiego”, w którym rozpuściłyby się dotychczasowe nacje, asymilując jeszcze imigrantów z innych kręgów kulturowych, tak miła sercom ciążącego ku kosmopolityzmowi postkomunistycznego salonu, na naszych oczach okazuje się kolejną mrzonką. To nie Parlament Europejski i nie Komisja Europejska będą podejmować strategiczne decyzje. Parlament może się zajmować prawami homoseksualistów, a Komisja „energooszczędnymi” żarówkami czy „zmianami klimatycznymi”, ale prawdziwa polityka robiona jest w europejskich stolicach, i to się nie zmieni, bez względu na losy traktatu lizbońskiego. Sposób jego ratyfikowania przez Niemcy - praktycznie rzecz biorąc, z pozostawieniem sobie furtki, by akceptować tylko te wspólne decyzje, które nie będą sprzeczne z ich interesami - jest znaczącym probierzem niemieckiej długoterminowej polityki. Myślę o rzeczywistej polityce, nie o medialnej paplaninie. Jeszcze lepszym, i właściwie wystarczającym probierzem prawdziwych intencji niemieckich elit jest bałtycka rura. Upór, z jakim obstaje Berlin przy projekcie, który nie ma żadnego ekonomicznego sensu, gotowość do poniesienia całości kosztów czterokrotnie większych niż w wypadku gazociągu lądowego, i wzięcia na siebie ryzyka katastrofy ekologicznej, po to tylko, aby strategiczna rura omijała kraje bałtyckie i Polskę, pokazuje bardzo jednoznacznie, co warte są bajki o „europejskiej solidarności”. Upór ten każe podejrzewać, że w intelektualnym zapleczu niemieckiej władzy, tam, gdzie ustala się polityka państwa na lata, rosyjska oferta strategicznego sojuszu i wspólnego zaprowadzenia ładu w Europie została już de facto przyjęta. Teraz trwa tylko czekanie na okoliczności, które pozwolą to jawnie ogłosić i skonsumować.
Za słabi na ULB Cała ta sytuacja nie ma nic wspólnego z naszymi wizjami przyszłości, kreślonymi przed 20 laty, na fali entuzjazmu jesieni ludów. I właściwie trudno znaleźć polityka czy komentatora, który by nie zgadzał się, że „sytuacja geopolityczna ulega zasadniczej zmianie”. Logiczną konsekwencją takiej konstatacji byłoby stwierdzenie: w takim razie również polska polityka powinna ulec zasadniczej zmianie. Ale wyciągnięcia tego logicznego wniosku wszyscy jakoś się dziwnie boją! Chwalebnym wyjątkiem jest urzędujący minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Myślę tu o jego rocznicowym artykule „1 września - lekcja historii” („GW” z 30. 08. 2009). Sikorski w sposób oględny, jaki narzuca mu pełniony urząd, ale dla uważnego czytelnika jasny, formułuje tu kilka tez. Najważniejsza, i dlatego niewypowiedziana wprost, jest taka: lekcją z 1 września 1939 jest to, że Polska nigdy więcej nie powinna „próbować robić polityki zbyt wielkiej narzędziem zbyt słabym” (takimi słowami Jan Szembek podsumował, najtrafniej chyba jak można było, działalność Józefa Becka). Jednoznacznie też wynika z artykułu Sikorskiego, iż taką polityką zbyt wielką na nasze możliwości jest hołubiona przez cały polski establishment „polityka jagiellońska”, każąca nam poczuwać się do dbania o suwerenność i niezależność od Rosji dawnych uczestników jagiellońskiej federacji, z Ukrainą na czele, i, szerzej, wspierać wszelkie kraje okupowane przez Rosję w ich staraniach o niezależność. W rozważaniach Sikorskiego zwraca też uwagę, iż poświęcone są one głównie miejscu Polski pomiędzy Niemcami a Rosją. Jak pisze minister: demokratycznymi Niemcami i Rosją, która poczyniła ogromne postępy na drodze do demokratyzacji (należy to rozumieć, w kodzie dyplomatycznym, jako stwierdzenie: bardziej demokratyczna już nie będzie?. O Unii Europejskiej umieszcza Sikorski w swym tekście tylko rytualne wzmianki, posuwa się natomiast do stwierdzenia, iż tylko „nowoczesne państwo narodowe” stanowi „najlepszą” (we wspomnianym kodzie: jedyną) odpowiedź na „dylematy geostrategiczne”. Tekst doczekał się dwóch polemik, publicysty „Gazety Wyborczej” oraz marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Obaj zakwestionowali tezę o wyczerpaniu „polityki jagiellońskiej”. Tymczasem, prawdę mówiąc, tę tezę najłatwiej jest uargumentować. Fakt, że Polska jest zbyt słaba, aby wesprzeć niepodległościową walkę Czeczenii czy Gruzji, jest oczywisty. Polityka montowania bloku państw zagrożonych rosyjskim imperializmem, jaką konsekwentnie prowadzi Lech Kaczyński, sens ma tylko wtedy, gdy uzyskamy w niej silne wsparcie. Takiego wsparcia udzielić mogła tylko Ameryka, która obecnie, jak to widzimy wyraźnie, nie jest sprawą zainteresowana. W związku, z czym nie pozostaje nic innego, niż wycofać się z pierwszej linii frontu, inaczej zostaniemy tam sami, z wiadomym skutkiem. Pokłosie polityki „UBL”, opartej na stwierdzeniu, że „Ukraina, Białoruś i Litwa razem z Polską odzyskują niepodległość i razem z Polską ją tracą”, wymaga pilnie rzeczowej, realistycznej oceny. Moim zdaniem ta ocena wypadnie fatalnie. Zaangażowanie w pomarańczową rewolucję nie dało Polsce nic, przyniosło tylko szkody moralne, jakim jest uporczywe popieranie protektora neobanderowców, nawet przez większość samych Ukraińców uznawanych za pogrobowców faszyzmu. Ponieważ aksjomatem naszej polityki stało się popieranie Juszczenki bez formułowania wobec niego jakichkolwiek oczekiwań (by nie osłabić jego pozycji), reakcją władz Ukrainy, zrozumiałą, było uznanie, iż polskie poparcie mają zapewnione zawsze, więc nie muszą niczym za nie płacić. Stąd ekscesy takie jak pomniki Bandery czy promowanie na historycznego patrona ukraińskich służb specjalnych Romana Szuchewycza, co jest zwykłym pluciem nam w twarz.
Dziadowski lider regionu Przykra prawda jest taka, że montować koalicji przeciw rosyjskiemu imperializmowi nie mamy z kim. Zafiksowaliśmy się na popieraniu Juszczenki czy Saakaszwilego, których pozycja we własnych krajach jest słaba i chwiejna, a rychły upadek - oczywisty. Państwa kaukaskie to raczej, mówiąc słowami Jasienicy, „embriony państw” niż partnerzy do jakiejś poważnej gry. Większość Ukraińców czy Białorusinów, ku naszemu pełnemu niezrozumienia oburzeniu, bardziej niż o wyemancypowaniu się spod rosyjskiego wpływu myśli o swoim bezpieczeństwie socjalnym. Dodajmy do tego Litwę, która nasze awanse przyjmuje nieodmiennie z chłodem i rezerwą. W sumie - obraz klęski, i nie poprawia go uporczywe przypominanie, że tak nas nauczał Giedroyc, który z kolei rozwijał wizję wielkiego Marszałka. Co prawda, wizja Polski jako pomostu, po którym demokracja i wolność dotrą na Wschód, opierała się pierwotnie na nadziejach wiązanych nie tyle z Ameryką, co z Europą, która z kolei wierzyła u zarania nowego porządku, iż rządy Jelcyna przyniosą nieuchronną demokratyzację i - jakby to nazwać? - dezimperializację Rosji. Ale Europa dawno już się z tych nadziei wyleczyła, i trzeba się zgodzić z Sikorskim nie tylko, że Rosja już bardziej demokratyczna nie będzie, ale też, że nikt z liczących się światowych graczy tego od niej nie wymaga i wymagać nie zamierza. Partnerstwo Wschodnie to, jak większość unijnych przedsięwzięć, tylko gadanie i tworzenie pozorów. Uzasadniona jest obawa, że tak samo jest ze wspólną polityką energetyczną. Dotychczasowe dogmaty polskiej polityki można sformułować następująco: członkostwo w UE i NATO trwale zabezpieczają naszą suwerenność, podstawą naszego znaczenia w grze jest nasz strategiczny sojusz z USA, jesteśmy naturalnym liderem Środkowej Europy. Co do dwóch pierwszych, uważam za oczywiste, iż rzeczywistość im zaprzeczyła? Co do trzeciego, trzeba powiedzieć, iż szansa na bycie takim liderem istniała i wciąż istnieje, ale na razie jest marnowana, co stanowi kompletną kompromitację III RP, w całym jej dwudziestoleciu? Nie można być liderem grupy państw, jeśli nie chce się przeznaczyć na to żadnych środków. Tymczasem poza spotkaniami, na których zapewne pada wiele gładkich deklaracji, Polska dla zbudowania rzeczywistych więzów z krajami regionu nie robi praktycznie nic. Gdzie programy stypendialne, kulturalne, studyjne, w organizowaniu, których tak celują Niemcy? Miło jest podkreślać, że jesteśmy ponoć dwudziestą pierwszą gospodarką świata, ale nasz PKB nijak nie przekłada się na stan państwa polskiego, które jest, brutalnie mówiąc, państwem dziadowskim, z wiecznie dziurawą kasą. Niezdolnym nawet do wybudowania paru autostrad czy wyjaśnienia morderstw dokonanych na Pańce, Papale czy Olewniku. Cóż tu, więc marzyć o regionalnym przywództwie czy samodzielnej polityce międzynarodowej!
Satelita Niemiec czy Rosji? Gdzie szukać odpowiedzi na tę sytuację? Na czym polegać by mogła polska „polityka realna”? Łatwiej powiedzieć, na czym polegać nie powinna. Na pewno nie na postawie, którą duchowy patron obecnej władzy Władysław Bartoszewski ujął w porównaniu Polski do „brzydkiej panny bez posagu”, która powinna się cieszyć, że ktoś w ogóle na nią skinął palcem. Polityka realna to, co innego niż uległość. Do tej ostatniej nie trzeba żadnego intelektualnego wysiłku. Być może jednak trzeba dziś wyraźnie powiedzieć, że zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. W takim razie trzeba sobie zadać pytanie o mniejsze i większe zło. Największym byłoby bez wątpienia rozdzielenie w Polsce stref wpływów pomiędzy Rosję i Niemcy, jak wielokrotnie w przeszłości. Jeśli już musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref, należy, więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy? Wystarczy porównać Wielkopolskę z Białostockiem, żeby uznać odpowiedź za oczywistą. Tym bardziej, że współczesne Niemcy nie kwestionują polskiej odrębności i prawa do państwowości, - co w wypadku Rosji nie jest oczywiste. Jestem skłonny zgodzić się z Sikorskim, że ważna dziś jest dla nas cywilizacyjna modernizacja, a nie mesjanistyczne wizje narodu niosącego wolność ludom Wschodu. Ale pojęcie „modernizacja” wymaga ukonkretnienia. Jaka jest cena, za którą warto zapłacić ograniczenie ambicji i wejście w rolę państwa satelickiego Niemiec? Jaki stopień samodzielności jesteśmy w stanie wywalczyć? Gdybym ja musiał ten dylemat rozstrzygać, powiedziałbym, że sprawą podstawową dla podniesienia naszego statusu w przyszłości jest rozwój infrastruktury gospodarczej, w tym zwłaszcza energetyki jądrowej. W żaden inny sposób nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie energetycznej niezależności - a po tym, jak arcyważny dla naszej pozycji w regionie projekt „Via Baltica” został praktycznie zniszczony w imię bagiennych porostów, można być pewnym, iż zmobilizowane zostaną przeciwko polskim roszczeniom do własnej energii potężne siły medialne (rosyjskie służby mają zresztą w tym wieloletnie doświadczenie i znaczne sukcesy). Ale to tylko pobieżny zarys odpowiedzi. Chciałbym, żeby o jej naszkicowanie pokusili się inni. Potrzebujemy w Polsce wykonania takiej pracy intelektualnej rozpaczliwie, bo czasu jest coraz mniej. Rafał A. Ziemkiewicz
Kwadratura koła Pewien publicysta (Rafał A. Ziemkiewicz) rysuje przed nami przyszłościowy scenariusz, jakobyśmy musieli dokonać wyboru: albo rosyjska strefa wpływów, albo niemiecka i wskazuje na tę ostatnią, po czym zadaje sobie pytania typu, jaką cenę trzeba by zapłacić za stanie się satelitą Niemiec i „jaki stopień samodzielności jesteśmy w stanie wywalczyć”. Tymczasem - wbrew prognozom owego publicysty - nie jest to scenariusz, który nas czeka, lecz sytuacja, z jaką mamy do czynienia od 20 lat. W telegraficznym skrócie dzieje współczesnej Polski ujmując, najpierw byliśmy w strefie wpływów rosyjskich (1944-1993), a następnie, po paru latach intensywnej propagandy, weszliśmy stopniowo w obszar wpływów niemieckich, co przypieczętowało (zachwalane przez wielu i stawiane jako bezalternatywne w okresie przedreferendalnym) włączenie Polski do „UE”. Skoro zresztą tajemnicą poliszynela jest to, iż Niemcy akurat są największym płatnikiem superpaństwa, to oczywiste było, że wchodząc do „UE” de facto znajdziemy się w relacjach satelickich z Niemcami (nie tylko ze względu na terytorialne sąsiedztwo i historyczne zaległości). Z kolei wcześniejsze wejście Polski do NATO realnie w naszej sytuacji geopolitycznej i w kwestiach naszego międzynarodowego bezpieczeństwa nie zmieniło nic, co zresztą niedawno potwierdził choćby R. Asmus, ale co my widzieliśmy na własne oczy. Dzisiejsze wzdychanie za modernizacją (na zasadzie "niechby to zrobili i Niemcy, skoro Polacy nie potrafią") to wyraz desperacji po straconych dwóch dekadach pseudomodernizacji, a zwłaszcza po świetlanym okresie rządów Mazowieckiego i Balcerowicza, którzy zastali Polskę drewnianą, a zostawili murowaną, sprawiając, że słowa „prywatyzacja”, „uwłaszczenie”, „przedsiębiorczość” zaczęły się zwykłym obywatelom kojarzyć po prostu ze złodziejstwem. Dziś oczywiście nie jest lepiej, o czym można się dowiedzieć od tychże osób, które zajmują się „projektami unijnymi”, a które, na co dzień mają do czynienia z nietykalną i wszechobecną urzędniczą mafią, rozdzielającą eurokonfitury wedle własnego uznania i politycznych koneksji. Poznałem w ostatnich latach trochę takich osób związanych z projektami i nie mogą one wyjść ze zdumienia, że korupcja i nepotyzm są w Polsce wszędzie. Czy jednak mogło być inaczej? Jeśli zasiadło się do stołu i wódy ze złodziejami i zbójami, to i złodziejskie, i zbójeckie prawo się ustanowiło, a z nim złodziejskie i zbójeckie państwo, no i nabrało się złodziejskich i zbójeckich manier. Któremu zbójowi zależałoby na modernizacji? Chyba tylko w obrębie własnej, pilnie strzeżonej przez „firmę ochroniarską”, ekskluzywnej chałupy, żeby się luksusowa bryka w błoto nie zapadała na podjeździe i by wysoki mur oddzielał barwne i bogate życie zbója od ponurego, tandetnego istnienia bandy frajerów, którzy na historyczne reformy dali się nabrać. No dobrze, ale skąd się nagle znowu wzięła Rosja na naszych ziemiach? Po pierwsze, wyjście wojsk rosyjskich z naszych ziem nie oznaczało zerwania stosunków z Moskwą, których podtrzymywaniem zajmowały się te służby i ci ludzie, których łaskawa ręka „nowego państwa” za długoletnią działalność promoskiewską nie usunęła. Po drugie, zapędy modernizacyjne Niemiec sięgają „ściany zachodniej”, wschodnią może się zająć bratnia Rosja. Po trzecie, zależność energetyczna Polski od Rosji została przez te 20 lat umocniona, a nieosłabiona. Po czwarte, zabiegi demilitaryzacyjne w Polsce, które ostatnio weszły w fazę kulminacyjną, doskonale wsparły te wszystkie wieloletnie umizgi polskich polityków do Kremla, tak że już bardziej politycznie ułożyć się z władzami rosyjskimi nie trzeba. Oczywiście najlepszym z punktu widzenia Rosji byłby taki rząd, w którym premierem jest Miller, Oleksy czy ktoś im podobny, a więc ludzie zżyci z rosyjską racją stanu od lat, ale czy jest to konieczne? Skoro niemal wszystkie polskie rządy realizowały politykę proniemiecką, zaś sami Niemcy otwarcie wzmacniają politykę i pozycję Rosji, to nie trzeba w Polsce tworzyć gabinetu a la pezetpeerowskie rządy zdrajców, tylko wystarczy takich elastycznych „mężów stanu” dobierać i wspierać (wiemy jak dokładnie obserwują sytuację w Polsce media niemieckie i rosyjskie, a z nimi tamtejszy establishment), a już oni wyczują, skąd wiatr wieje - wszak postawa elastyczna była i jest szczególnie doceniana na eurosalonach, czego znakomitym dowodem są losy wybitnie elastycznego premiera Buzka. Może zabrzmi to nieco arogancko, ale debata na temat warunków niepodległości i samodzielności militarnej, politycznej i energetycznej Polski dopiero teraz się zaczyna, a więc po doświadczeniach z „transformacją” oraz członkostwem naszego kraju w zdegenerowanych strukturach natowskich i unijnych. Skala zaniedbań, jakie popełniono w przeciągu tych dwóch dekad jest tak wielka, że można się zastanawiać, czy w ogóle przez jakiś istotny czas prowadziliśmy politykę niezależną od wpływów obcych mocarstw (zwłaszcza wewnętrzną)? Samo istnienie partii komunistycznej oraz wspierających ją finansowo i intelektualnie środowisk jest nie tylko politycznym skandalem, lecz i zbrodnią - a przecież to zaledwie jedna z patologii. To, więc, że dziś ani Niemcy, ani Rosja nie kryją swojego apetytu na Polskę jest tylko i wyłącznie rezultatem wspomnianych zaniedbań. Pewien publicysta pisze nam na pociechę, że„współczesne Niemcy nie kwestionują polskiej odrębności i prawa do państwowości - co w wypadku Rosji nie jest oczywiste”- z tego należałoby wnioskować, że już lepiej być satelitą Niemiec niż Rosji, no ale machina „unijna” skonstruowana została tak, że z czasem mają zniknąć (i faktycznie, już znikają) fundamenty odrębności i państwowości zwłaszcza co słabszych politycznie „regionów”; sam proces nieustającego „dostosowywania” polskich regulacji prawnych do „unijnych” oraz wprowadzania wspólnej waluty (z bankiem centralnym gdzie?) jest tego wyrazistą egzemplifikacją. Gdyby zaś z czasem doszło do rozsypania się „superpaństwa” możemy zostać z pękniętym na dwie strefy wpływów kraju, którego przywracanie do witalności i scalanie będzie trwało sto lat, jeśli nie więcej. No, ale czy nie na własne życzenie? Free Your Mind
Pańszczyzna pod oligarchami w USA Nadchodzi pańszczyzna pod władzą oligarchów w USA, według Paula Craig Robertsa, byłego wiceministra skarbu w Waszyngtonie w rządzie prezydenta Reagana. Pisze on o tym w artykule opublikowanym 20 sierpnia 2009 i stawia retoryczne pytanie: „Czemu Amerykanie mają się przejmować kwestią kto rządzi w Afganistanie?” Przecież Afganistan nie wspólnego ma nic wspólnego z USA, ale natomiast ma wiele wspólnego z lobby Izraela i zarobkami korporacji, które kontrolują Waszyngton i cały kompleks wojska i służb bezpieczeństwa. Twierdzi on, że USA jest pod władzą finansistów, którzy płacą astronomiczne koszty kampanii wyborczych i dyktują ustawodawcom jak mają prowadzić politykę na korzyść Izraela i zarobków zbrojeniowych. Dla przykładu, Roberts wymienia żydowski bank Goldman Sachs (największy darczyńca dla kampanii prezydenta Obamy). Bank ten w związku z „szwindlem na trylion dolarów” i kryzysu wynikającego z tego szwindlu, otrzymał od rządu USA 700 miliardów dolarów. W tym samym czasie miliony Amerykanów były eksmitowane z ich domów, traciły pracę razem z ubezpieczeniem zdrowotnym i funduszem emerytalnym. Astronomiczne zapomogi rządowe przynoszą bankom wielkie zyski tak, że podczas kryzysu Goldman Sachs ogłosił w drugim kwartale 2009 rekordowe zyski i milionowe premie dla swoich dyrektorów. Banki spekulują za pomocą „pochodnych pieniądza” jak też papierów wartościowych opartych na pożyczkach hipotecznych. Niska stopa procentowa pozwala bankom redukować prawie do zera oprocentowanie rachunków oszczędnościowych, podczas gdy banki otrzymują prawie za darmo fundusze od rządu federalnego. Jednocześnie od 1 października 2009, banki podnoszą oprocentowanie kart kredytowych i pożyczek udzielanych na te karty, jak też kar za późne uiszczanie należności za zakupy na kredyt. Tymczasem budżet USA jest dwukrotnie większy niż suma dochodów rządu tak, że zapomogi banków pochodzą z pożyczek zaciąganych głównie w Azji. Ten stan rzeczy prowadzi do spadku wartości dolara i inflacji. Obecnie finansiści bogacą się kosztem ludności, mimo tego, że w Waszyngtonie rządzą demokraci i mulat jest po raz pierwszy prezydentem USA. Roberts uważa, że trudno znaleźć rząd gorzej reprezentujący obywateli, których wysyła się na wojny. Koszty wojen są pokrywane przez długi państwowe na procent składany i z kolei obciążają one podatkami społeczeństwo. Wydatki trylionowe na wojnę w Iraku i w Afganistanie dopiero zaczynają się. Profesorowie Joseph Stiglitz i Linda Bilmes z uniwersytetu Harvard twierdzą, że rząd USA już przetrwonił ponad trzy tysiące miliardów dolarów na dwie wojny dla dobra Izraela i korporacji przemysłu zbrojeniowego, wbrew ostrzeżeniom prezydenta Eisenhowera. Obecnie wiadomo, że napad na Irak był uzasadniany kłamstwami dla dobra Izraela i przemysłu zbrojeniowego, jak też ochroniarskiego. Atak ten spowodował reakcję muzułmanów tak, jak tego sobie życzą radykalni syjoniści. Egzekucja Saddama Husseina, byłego agenta CIA, znienawidzonego przez syjonistów, nie miała żadnego efektu dla dobra pokoju, według Robertsa. Koszty wojenne skarbu idą w parze z utratą zdrowia weteranów, którzy tracą dach nad głową, są bezdomni i często opuszczani przez żony. Często są oni bez środków do życia i zwykle są w potrzebie opieki lekarskiej. Ludzie ci często są skazywani na więzienie. Roberts pyta, jaki skutek jest napadu na Irak i wojny, która trwa dłużej niż Druga Wojna Światowa i kończy się przekazaniem władzy Szyitom a Bagdadzie, sprzymierzonym z Iranem. Marionetkowy prezydent Columbii, Alvaro Uribe, przekazuje USA siedem baz wojskowych, na co rząd Wenezueli ostrzega, że zanosi się na wojnę w Ameryce Południowej. Hugo Chaves, prezydent Wenezueli odwiedził Fidela Castro na Kubie i powiedział: „Nie wiem czy nazywać cię ojcem czy bratem?” Natomiast nazywał on prezydenta Busha „diabłem.” Roberts, były wice minister skarbu w Wasztngtonie, uważa, że zbliża się w USA pańszczyzna pod oligarchami, zarabiającymi na wojnach i przygotowaniach wojennych. Miarą sukcesu oligarchów w USA jest fakt, że obecnie mienie jednego procenta najbogatszych Amerykanów jest większe, niż cały stan posiadania 95% ludności amerykańskiej. Iwo Cyprian Pogonowski
Przeszłość rzecznika Czumy Antoni Tyszka jako PR-owiec promował spółkę Ryszarda Krauzego, który jest podejrzany o składanie fałszywych zeznań w tzw. aferze przeciekowej. - Wszystko wiem i mam zaufanie - mówi “Rz” minister sprawiedliwości Andrzej Czuma pytany o przeszłość swego rzecznika Antoniego Tyszki. Jak ustaliliśmy, Tyszka od września 2007 r. do maja 2008 r. był zatrudniony w firmie MDI Strategic Solution zajmującej się m.in. public relations. Jako pracownik MDI reprezentował m.in. amerykański koncern farmaceutyczny Baxter oraz poszukującą ropy w Kazachstanie spółkę Petrolinvest Ryszarda Krauzego, jednego z najbogatszych Polaków.
Krauze jest jednym z podejrzanych m.in. o składanie fałszywych zeznań w tzw. aferze przeciekowej - czyli w głośnej aferze związanej z rzekomym ostrzeżeniem w 2007 r. ówczesnego ministra rolnictwa Andrzeja Leppera przed planowaną w resorcie akcją CBA. Pierwotna hipoteza zakładała, że za przeciekiem mieli stać były szef MSWiA Janusz Kaczmarek, Ryszard Krauze i były poseł Samoobrony Lech Woszczerowicz. Kaczmarkowi, Krauzemu i byłemu prezesowi PZU Jaromirowi Netzlowi postawiono zarzuty w związku z zatajeniem spotkania Kaczmarka i Krauzego 5 lipca 2007 r. w hotelu Marriott. Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, jest pewien, że rzecznik nie ma dostępu do informacji ze śledztw. - Nie widzę, więc większych kontrowersji, każdy gdzieś, bowiem wcześniej pracował. Widać jednak, że minister Czuma nie ma szczęścia do współpracowników. Innego zdania jest Zbigniew Ziobro, były minister sprawiedliwości, europoseł PiS. W rozmowie z “Rz” przyznaje, że rzecznik prasowy musi być wyposażony w wiedzę, by skutecznie reagować na medialne doniesienia. - Dlatego powinien być człowiekiem nieskazitelnym, bez podejrzeń o konflikt interesów - tłumaczy. Podkreśla, że dużą niezręcznością będzie występowanie Tyszki w imieniu ministra lub doradzanie mu co do strategii medialnej, gdy śledztwo w sprawie afery przeciekowej zostanie umorzone. - Dzięki swojej funkcji Tyszka bez problemu będzie mógł zdobyć wiele informacji, także o prowadzonych śledztwach. Nie wiadomo, gdzie potem może trafić taka wiedza - mówi “Rz” funkcyjny prokurator Prokuratury Krajowej.
- Wprawdzie rzecznik prasowy nie ma dostępu do informacji ze śledztwa, to jednak sprawa jest niezręczna - ocenia prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego. Sam Tyszka w przesłanym do “Rz” piśmie twierdzi, że o konflikcie interesów nie może być mowy. “Nic mnie nie łączyło i nie łączy z panem Krauzem. Nigdy pana Krauzego nie poznałem - zapewnia. - Zajmowałem się głównie przekazywaniem mediom ogólnych informacji o działalności Petrolinvestu. Poza tym, np. przygotowywałem stoisko Petrolinvestu na targi czy tłumaczyłem prezentacje na temat złóż w Kazachstanie. Zastrzegam, że nie była to praca o dużym stopniu odpowiedzialności”. Jak Tyszka trafił do resortu i kto go rekomendował? Tłumaczy, że Czumę poznał, gdy sam był szefem biura prasowego UPR. Teraz minister uznał, iż będzie on odpowiednim kandydatem na to stanowisko.
Niedoszły poseł z UPR 28-letni Antoni Tyszka jest absolwentem stosunków międzynarodowych. Rzecznikiem prasowym ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy został 15 września 2009 roku. Od sierpnia do października 2008 roku pełnił obowiązki prezesa Okręgu Mazowieckiego Unii Polityki Realnej, partii, której prezesem był wcześniej Janusz Korwin-Mikke. Od września 2008 do kwietnia 2009 roku Tyszka szefował Biuru Prasowemu UPR. W 2007 roku jako członek UPR kandydował, bez powodzenia, do Sejmu z list Ligi Polskich Rodzin. Otrzymał 55 głosów. Podczas ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego wchodził w skład sztabu wyborczego Tomasza Sommera startującego z pierwszego miejsca pomorskiej listy Libertas. Pracował też w agencjach Public Relations: United PR oraz MDI Strategic Solutions. Piotr Kubiak , Piotr Nisztor
Czuma dał pracę koledze z Chicago. Roszady w ministerstwie sprawiedliwości. Zygmunt Rygiel, dawny współpracownik Andrzeja Czumy, został szefem jego gabinetu politycznego w ministerstwie sprawiedliwości. Rygiel współprowadził "Radio Czuma", był też menedżerem w firmie transportowej. Teraz odpowiada za kontakty resortu z rządem, parlamentarzystami i samorządowcami. Jak informuje RMF FM, Rygiel to bliski przyjaciel i towarzysz Czumy podczas jego wieloletniego pobytu w Chicago. To właśnie Rygiel miał witać na lotnisku w stanach Czumę, gdy ten w maju tego roku przyjechał tam z tygodniową wizytą - jak spekulowały wtedy media - by spłacić swoje długi. Świeżo upieczony pracownik ministerstwa nie chce się wypowiadać na temat swoich kompetencji. Jednak regułą jest to, że szefami gabinetów politycznych pozostają najbardziej zaufane osoby. Rygiel będzie zarabiał około 8 tysięcy złotych miesięcznie.
Nowy współpracownik ministra. Awansował, bo pracował z Czumą w radiu "Pracowaliśmy ze sobą w tych samych mediach, a czasami tworzyliśmy te same programy" - tak o swojej znajomości z ministrem sprawiedliwości Andrzejem Czumą mówi nowy szef polityczny jego gabinetu Zygmunt Rygiel. Ma odpowiadać m.in. za kontakty ministra z politykami, samorządem czy administracją. Zygmunt Rygiel podkreśla, że przez wiele lat pracował w mediach i przede wszystkim bardzo dobrze zna się z Andrzejem Czumą. "To stanowisko, które wymaga zaufania, prawda? Więc jeśli wymaga zaufania, a minister obdarza mnie takowym, to po prostu znalazłem się na tym stanowisku, na którym jestem" - powiedział RMF FM. Rygiel, współpracownik Czumy nie ma wyższego wykształcenia, a do niedawna był menadżerem w firmie transportowej. Firma, w której pracowałem, zajmowała się wysyłką samochodów, towarów, prezentów.
Co ma "Rzepa" na rzecznika Czumy Wczoraj trafiłem na - wydawałoby się - kolejny sensacyjny artykuł z niekończącej się serii pt. wtopy Andrzeja Czumy. Po sensacjach z długami ministra sprawiedliwości i akcji z Kataryną, właściwie nic mnie już nie zdziwi. A to, że dobiera sobie kiepskich współpracowników wiadomo nie od dziś. Wczorajszy artykuł "Rzeczpospolitej" miał na celu ujawnienie przeszłości młodego rzecznika Czumy, ale chyba bezskutecznie. Mowa o Antonim Tyszce, który niegdyś był PR-owcem Ryszarda Krauzego. Ten fakt miałby dyskwalifikować go jako odpowiedzialnego za kontakt z mediami. Problem w tym, że gazeta właściwie nic nie wyjaśniła: "Jak ustaliliśmy, Tyszka od września 2007 r. do maja 2008 r. był zatrudniony w firmie MDI Strategic Solution zajmującej się m.in. public relations. Jako pracownik MDI reprezentował m.in. amerykański koncern farmaceutyczny Baxter oraz poszukującą ropy w Kazachstanie spółkę Petrolinvest Ryszarda Krauzego, jednego z najbogatszych Polaków." I o ile postać Ryszarda Krauzego jest wielce kontrowersyjna, bowiem to podejrzany ws. przecieku w sławnej aferze gruntowej i z postawionym zarzutem składania fałszywych zeznań (zatajenie spotkania z Kaczmarkiem w hotelu Marriot), o tyle nie wiemy, na czym ma polegać wstydliwa przeszłość Tyszki. Wszak tytuł artykułu wymowny: "Rzeczpospolita ujawnia: Przeszłość rzecznika Czumy". Pytań i domysłów jest wiele: czy młody rzecznik miał wgląd do akt śledztwa ws. biznesmena i afery gruntowej, co dokładnie doradzał Krauzemu i jakie więzi utrzymywali? Oczywiście jest to sytuacja w pewien sposób niezręczna i jakiś konflikt interesów być może miał miejsce. Na pewno artykuł "Rzeczpospolitej" nie daje odpowiedzi na pytania. Sam Tyszka w liście do gazety napisał: "Nic mnie nie łączyło i nie łączy z panem Krauzem. Nigdy pana Krauzego nie poznałem - zapewnia. - Zajmowałem się głównie przekazywaniem mediom ogólnych informacji o działalności Petrolinvestu. Poza tym, np. przygotowywałem stoisko Petrolinvestu na targi czy tłumaczyłem prezentacje na temat złóż w Kazachstanie. Zastrzegam, że nie była to praca o dużym stopniu odpowiedzialności.” Nie ulega wątpliwości, że Andrzej Czuma jest fatalnym ministrem, rekordzistą pod względem większych i mniejszych kompromitacji. Poza tym nie ma "szczęścia" do współpracowników - wystarczy wymienić Edwarda Zalewskiego, który kłamał nt. swojej przeszłości w PZPR czy Zygmunta Rygla - został on szefem gabinetu ministra po znajomości, bez żadnego doświadczenia i wykształcenia. Tym razem trzeba przyznać, że śledztwo "Rzeczpospolitej" w sprawie Tyszki jest kompletnym niewypałem. Warto, by dziennikarze lepiej dokumentowali niejasności wobec polityków i ich współpracowników. gw1990
Historia Romana Pogańskiego Najbardziej znany w świecie polski reżyser jest uciekinierem od 1 lutego 1978 roku, gdy zagrożony więzieniem za gwałt na nieletniej zbiegł z USA do Paryża. Przez kolejne 30 lat Polański kilkakrotnie podejmował próby uporządkowania sprawy, która omal nie doprowadziła do załamania jego kariery filmowej. Wydawało się tym prostsze, że ofiara domniemanego gwałtu już dawno przyznała, że do seksu doszło za jej zgodą a w czasie śledztwa przeciwko Polańskiemu popełniono rażące błędy proceduralne, które dyskwalifikują akt oskarżenia.- Błędy zostały popełnione, ale oskarżony powinien wrócić do USA by zwrócić się o oddalenie sprawy - ogłosił sędzia Peter Espinoza z sądu w Los Angeles, gdzie od 30 lat formalnie prowadzona jest sprawa Polańskiego. Było to w lutym, gdy prawnicy filmowca po raz ostatni starali się uzyskać umożenie postępowania. Podstawowym problemem nie jest bowiem sprawa domniemanego gwałtu, tylko list gończy, wystawiony w 1978 roku. Wobec uciekinierów amerykański wymiar sprawiedliwości jej jednak nieubłagany. Podobnie było w roku 2002, gdy "Pianista" Polańskiego miał siedem nominacji do Oscara. Reżyser, dla którego sukces "Pianisty" był zadośćuczynieniem za trzy dekady przymusowej pracy poza Hollywood bezskutecznie starał się wówczas o zgodę na przyjazd do USA. Ostatecznie Oscara odebrał za niego Harrison Ford. W obawie przed aresztowaniem Polański unikał krajów takich jak Wielka Brytania, które mają podpisaną umowę ekstradycyjną z USA. Konflikt reżysera z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości zaczął się rok przed ucieczką z USA. W marcu 1977 roku Polański został aresztowany w eleganckim Beverly Willshire Hotel w Los Angeles pod zarzutem gwałtu na 13-latce. Polak był wtedy u progu wielkiej kariery. Słynny producent Filmowy Dino de Laurentis zaproponował mu reżyserowanie superprodukcji pod roboczym tytułem "Huragan", która miała stać się dla Polaka przepustką do filmowej ekstraklasy Hollywood. Czekając na rozpoczęcie zdjęć Polański przyjął ofertę francuskiej edycji magazynu "Vogue", przygotowującego duży materiał, o nimfetkach, uwiecznianych przez znanych artystów XX wieku. Redakcja planowała wykorzystanie m.in. rysunków wykonanych przez Lewisa Carrolla, autora "Alicji w Krainie Czarów". Zdjęcia lolitek, stawiających pierwsze kroki w filmie wykonać miał właśnie Roman Polański. Wśród modelek, wybranych przez niego z katalogu była Samantha Geimer. Jej macocha, niespełniona aktorka, i regularna bywalczyni imprez organizowanych w Beverly Hills wiązała wielkie nadzieje z faktem, że znany reżyser ma robić 13 letniej Samancie zdjęcia w willi samego Jacka Nicholsona. Sesja dla "Vogue" skończyła się tak, że Samantha wylądowała z Polańskim najpierw w jaccuzi a potem w łóżku Jacka Nicholsona. Według jej późniejszych zeznań dziewczyna, która miała już duże doświadczenie seksualne sama zainicjowała zbliżenie, łącznie z zaproponowaniem seksu analnego dla zabezpieczenia się przez ciążą. Gdy pochwaliła się matce, że spała z Romanem Polańskim ta natychmiast zawiadomiła policję. Gdy Polańskiego skuwano kajdankami w Beverly Willshire Hotel inna ekipa była już w willi Nicholsona w Bell Air, gdzie miało dojść do gwałtu. Gwiazdor bawił się w wówczas w górskim kurorcie w Aspen. W domu była tylko ówczesna dziewczyna Nicholsona, Angelica Houston, która miała pecha, bo policjanci znaleźli przy niej spore ilości kokainy. Houston, która dziś jest znaną aktorką wówczas była tylko mało znaną córką słynnego reżysera Johna Houstona. W zamian za zatuszowanie sprawy posiadania narkotyków zgodziła się zeznawać przeciw Polańskiemu. Na podstawie jej zeznań i skargi matki Samanthy Geimer Polańskiemu postawiono całą litanię zarzutów, za które groziło mu nawet 50 lat więzienia. Reżyser wyszedł z aresztu następnego dnia za kaucją, ale jego kłopoty dopiero się zaczynały. Dla opanowanego przez purytańskich konserwatystów wymiaru sprawiedliwości stanu Kalifornia Roman Polański był wymarzonym celem. Prowadził rozwiązły tryb życia, był imigrantem z komunistycznej Polski, bez obywatelstwa USA. Ciągnęła się za nim sława skandalisty. Jego amerykański debiut "Dziecko Rosemary" konserwatywna Ameryka piętnowała jako film satanistyczny, przypominając, że Polański zatrudnił w nim Antona La Veya, twórcę Kościoła Satanistycznego i autora osławionej "Biblii Szatana". Reżyserowi przypomniano także fascynację szaleństwem i przemocą w jego wcześniejszych filmach "Matnia" i "Wstręt". Nie oszczędzono nawet pamięci jego żony Sharon Tate, która w 1969 roku, będąc w zaawansowanej ciąży została wraz z czwórką przyjaciół reżysera zamordowana w jego domu przez bandę Charlesa Mansona. Możliwość skazania za gwałt na nieletniej postaci z taką przeszłością była nie lada gratką dla sędziego Lawrence Rittenband, który ubiegał się o fotel gubernatora stanu Kalifornia, szermując hasłami oczyszczenia Los Angeles z rozpustników z Hollywood. Datę rozpoczęcia pokazowego procesu czarnej mocy Hollywood sędzia Rittenband wyznaczył dokładnie w rocznicę ataku bandy Mansona na dom Polańskiego. Początkowo wszystko szło po myśli oskarżonego. 13-letnia Samantha Geimer (obecnie - 2009- 45 lat) przyznała, że zgodziła się na seks i że miała wcześniej wielu innych partnerów. Większość zarzutów wycofano. Za przyznanie się do seksu z nieletnią zaproponowano Polańskiemu kilkumiesięczny wyrok w zawieszeniu. Potem jednak sędzia Rittenband zmienił zdanie i powołując się na sceny z "Dziecka Rosemary" zarządził wysłanie filmowca na 40-dniową obserwację psychiatryczną w szpitalu więziennym w Chino. Zakład specjalizował się w prostowaniu upadłych gwiazd Hollywood. To tam trzymano oskarżonego o gwałt Erola Flynna, uzależnionego od narkotyków Roberta Mitchuma czy awanturującą się na ulicach Los Angeles aktorkę Mae West. Polański, który dzieciństwo spędził w krakowskim getcie podczas hitlerowskiej okupacji ciężko przeżył pobyt w celi o wymiarach dwa na trzy metry. Lekarze z Chino nie stwierdzili u Polańskiego żadnych anomalii, ale po wyjściu okazało się, że sędzia chce go wsadzić do zakładu psychiatrycznego na kolejne 50 dni a do tego skłania się do posadzenia go do więzienia na kilka lat i deportację z USA bez prawa powrotu. Nie czekając na ogłoszenie wyroku Polański wsiadł w samolot i 1 lutego 1978 roku wylądował w Paryżu. - W Kalifornii straciłem żonę, dziecko i być może zdrowie psychiczne, ale ani ta mała kurewka ani wymiar sprawiedliwości nie odbiorą mi wolności - mówił po ucieczce z USA. Wygląda na to, że po 31 latach amerykański sąd wreszcie dopiął swego. Jakub Mielnik
Roman Polański zatrzymany w Szwajcarii Rozpoczęła się procedura ekstradycyjna Romana Polańskiego, zatrzymanego na lotnisku w Zurychu. W związku z zatrzymaniem planowana na dziś ceremonia wręczenia reżyserowi nagrody za całokształt twórczości podczas festiwalu filmowego w Zurychu została odłożona na późniejszy termin. Polski reżyser został zatrzymany w związku ze sprawą z 1978 roku gdy został oskarżony o zgwałcenie 13-letniej Amerykanki Samanthy Geimer. W ubiegłym roku kobieta wystąpiła do sądu o umorzenie sprawy. Po latach przyznała, że Polański nie zgwałcił jej. Mimo tego amerykański sąd nie wycofał listu gończego za reżyserem. Konsul RP w Szwajcarii Jolanta Chojecka powiedziała, że procedura ekstradycyjna może potrwać nawet do 40 dni. Polska konsul chce się spotkać z reżyserem. Jak informują szwajcarskie media, Polański przebywa w areszcie na lotnisku Zurych-Kloten. Prezydent jest zaskoczony zatrzymaniem Romana Polańskiego. Lech Kaczyński powiedział, że z jego doświadczenia wynika, iż będzie niezwykle ciężko negocjować w tej sprawie z Amerykanami. Zaznaczył, że niedługo będzie pewnie okazja do rozmowy z władzami Stanów Zjednoczonych w tej kwestii. Dodał jednak, że jest to sprawa władz stanowych tego kraju. Z kolei minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski rozważa wystąpienie do amerykańskiego prezydenta z wnioskiem o prawo łaski. Podczas międzylądowania w Kairze szef polskiej dyplomacji podkreślił, że MSZ zamierza tak postąpić ze względu na wielkie zasługi reżysera dla polskiej kultury i pozycji Polski na świecie. Polański posiada podwójne obywatelstwo francuskie i polskie, dlatego przysługuje mu prawo do pomocy konsularnej ze strony polskiego MSZ - mówił dziennikarzom Radosław Sikorski. Polscy filmowcy zwrócili się do prezydenta i rządu o podjęcie działań zapobiegających ekstradycji do Stanów Zjednoczonych Romana Polańskiego. Środowisko filmowe potępia zachowanie władz Szwajcarii, a areszt reżysera uważa za prowokację. Filmowcy chcą od władz Polski uniemożliwienia ekstradycji reżysera, od władz Szwajcarii - jego uwolnienia, a od Stanów Zjednoczonych - rewizję nadużyć śledczych i prokuratorskich. Pod listem podpisali się między innymi szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski, a także między innymi Andrzej Wajda, Izabella Cywińska i Janusz Morgenstern. Francuski minister kultury jest "zdumiony" informacją o zatrzymaniu Polańskiego. Frederic Mitterrand rozmawiał o sprawie reżysera z prezydentem Nicolasem Sarkozym. Minister przypomina, że Polański, który jest aktualnie przetrzymywany w Szwajcarii, "jest reżyserem filmowym o sławie międzynarodowej i obywatelem francuskim". Frederic Mitterrand podkreśla, że nie chce wtrącać się do "starej procedury prawnej". Minister wyraża jednak "wielki żal, że narzucono bolesne przeżycia komuś, kto ich tak wiele doznał już w przeszłości".
Dyrekcja szwajcarskiego festiwalu filmowego na oficjalnej stronie internetowej wyraziła zaskoczenie i zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Organizatorzy postanowili, że zaplanowana na dziś uroczystość poświęcona reżyserowi odbędzie się, ale samo wręczenie nagrody reżyserowi za całokształt pracy twórczej zostało przełożone na późniejszy termin. IAR
ZNANI ROCKMENI O ŻOŁNIERZACH WYKLĘTYCH Muzeum Powstania Warszawskiego we współpracy z Fundacją „Pamiętamy” przygotowuje kolejny projekt muzyczny. Chodzi o grupę De Press i jej najnowszy album „Myśmy Rebelianci. Piosenki Żołnierzy Wyklętych”. Z twórcami płyty rozmawia Piotr Łuczuk. Tytułowi Rebelianci to żołnierze polskich podziemnych organizacji bojowych, którzy po zakończeniu wojny w roku 1945 zdecydowali nie składać broni i walczyć z drugim okupantem - Armią Czerwoną. Partyzanckie oddziały przetrwały w lasach Podlasia, Podhala i na Ziemiach Utraconych na Wileńszczyźnie i Polesiu aż do połowy lat 50. a ostatni z partyzantów zginął z bronią w ręku w październiku roku 1963. Polsko-norweska grupa De Press powołana została do życia w 1980 r. przez Andrzeja Dziubka, polskiego emigranta znanego w Norwegii jako Andrej Nebb. Najpopularniejsze piosenki zespołu w Polsce to rzecz jasna „Bo ja Cie kochom” oraz „Potargano chałpa”, „Cy bocycie Świnty Ojce” czy „Cyrwone gorole”. Zespół znany jest z wysoce energetycznych koncertów, w czasie, których wykorzystuje niecodzienne instrumentarium jak piła tarczowa czy stalowe beczki. Charakterystyczny mocny głos Andrzeja Dziubka, punkowy pazur i podhalańska nuta dają w sumie niepowtarzalną jakość. 8 października w Muzeum Powstania Warszawskiego w Hali B (pod Liberatorem) odbędzie się koncert Andrzeja Dziubka z zespołem De Press, który będzie promował płytę. Termin koncertu zbiega się z wprowadzeniem płyty do sklepów.
Piotr Łuczuk: Czy długo zastanawialiście się nad podjęciem decyzji, kiedy zaproponowano Wam udział w projekcie „Myśmy Rebelianci”?
Andrzej Dziubek: Ja decyzję podjąłem od razu. Gdy tylko usłyszałem propozycję, wiedziałem, że biorę to na swoją odpowiedzialność. Jaką odpowiedzialność? Ja miałem ku temu powód. Mój ojciec był w AK. Gdy byłem mały, bawiłem się w partyzantkę, często nuciłem piosenki partyzanckie. To były dźwięki mojego dzieciństwa. To jest zakorzenione głęboko w mojej duszy. Darek Budkiewicz: Z nas wypłynęło to raczej naturalnie. Czuliśmy, że musimy się podjąć tego zadania i na nowo odkryć te niepublikowane w większości teksty piosenek partyzanckich. Okazało się, że ja, perkusista czy gitarzyści zespołu - Tomek i Łukasz - stwierdziliśmy razem, że najważniejsza jest tutaj idea zawarta w tekstach utworów, do którym mieliśmy skomponować muzykę. Andrzej nami pokierował i wszystko wyszło prosto z naszych serc.
P.Ł.: Skąd czerpaliście inspiracje podczas nagrywania płyty? Andrzej, mówiłeś, że duży wpływ miało na to Twoje dzieciństwo. Czy coś jeszcze w jakimś stopniu było dla was inspirujące? A. Dz.: Znasz taką piosenkę? (nuci fragment piosenki partyzanckiej). Napisano ją podczas okupacji hitlerowskiej, a jak już mówiłem, moje dzieciństwo przyczyniło się do tego, że szacunek do partyzantów i ich waleczny duch zakorzenił się we mnie głęboko. Partyzanci walczyli o coś, o czym my już teraz zapominamy albo nie przywiązujemy do tego uwagi. Oni walczyli o wolność i honor. Po zakończeniu II wojny światowej walczyli dalej przeciwko dyktaturze sowieckokomunistycznej. Uznaliśmy, że te śpiewane kiedyś przez partyzantów teksty, które dzisiaj są kompletnie nieznane, należy przypomnieć. Już gdy nagrywaliśmy płytę „Holy Toy-Warszawa”, skomponowaliśmy utwór „Kanał 44” poświęcony tematyce Powstania Warszawskiego. Do albumu dołączona była gazetka opisująca najważniejsze, przełomowe momenty w historii Polski m.in. Powstanie Warszawskie i Solidarność. Płyta niestety nie ukazała się w Polsce. Teraz natomiast mamy okazję brać udział w projekcie, który z racji na tematykę jest nam bardzo bliski. Trudno byłoby zapomnieć o czymś takim jak okres walki o wolność.
P.Ł.: No właśnie, jednak na jakiś czas o tym okresie niemal wszyscy zapomnieli. Dlaczego płyta ukazuje się akurat teraz, a nie kilka czy kilkanaście lat wcześniej? Co miało wpływ na takie zafałszowanie historii i fakt, że losy Żołnierzy Wyklętych stanowiły temat tabu? Czy do pewnych faktów po prostu musieliśmy dojrzeć? D.B.: Wiesz, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że przez te lata historia była fałszowana. Wiele dokumentów i faktów było gdzieś w ukryciu. Do dzisiaj przecież nie odnaleziono wielu grobów partyzantów. Tak naprawdę tylko przez działania takich instytucji jak Muzeum Powstania Warszawskiego czy różne fundacje zajmujące się tą tematyką możemy wydobyć wszystkie te fakty na światło dzienne. Dzięki muzyce, filmom, sztukom teatralnym czy malarstwu możemy nagle przybliżyć współczesnym pokoleniom tamte czasy i heroiczne zachowania.
A.Dz.: Trzeba zaznaczyć, że to był pierwszy ruch, który stawił czynny opór komunistom. D.B.: Działania partyzantów były swoistą furtką do przemian. To dzięki ich heroizmowi i poświęceniu w późniejszych latach Polacy mieli odwagę sprzeciwiać się reżimowi komunistycznemu. Tak naprawdę dzięki partyzantom i ich ideałom udało się z czasem doprowadzić do upadku komunizmu. Ci Rebelianci byli pierwszymi ludźmi, którzy powiedzieli „NIE” Rosji sowieckiej Stalina.
A.Dz.: Należy dodać, że w tym okresie rozstrzelano ok. 5 tys. osób, a ponad 20 tys. poniosło śmierć na polu walki. Ponad ćwierć miliona bohaterów zginęło, walcząc o wolną Polskę. Wiele osób trafiło do łagrów. Polegli nie mogli nawet liczyć na godny pochówek. Najgorsze jest to, że NKWD robiło zdjęcia zamordowanych partyzantów i porównywało ich do największych zbrodniarzy, szykan. P.Ł.: Takie metody manipulacji i szydzenia z zamordowanych czy poległych w walce partyzantów zdarzały się bardzo często. Tak postąpiono np. ze st. sierż. Mieczysławem Dziemieszkiewiczem ps. „Rój”, którego po śmierci ubrano w beret MO z trupią czaszką, a do munduru przymocowano dystynkcje, których nigdy nie nosił. Wszystko po to, aby ośmieszyć i obrzydzić wszystkim tych ludzi, którzy walczyli o wolność.
A.Dz.: Dlatego właśnie zdecydowaliśmy, że powinniśmy o losach tych bohaterów przypomnieć. Ja skomponowałem utwory, moi chłopcy dodali do tego wszystkie kolorki i osiągnęliśmy zadowalający efekt. Nie mogłem wyrazić idei partyzantów inaczej niż poprzez muzykę. Muzyka jest we mnie głęboko zakorzeniona. Można powiedzieć, że wychowałem się na tradycyjnych kolędach i pieśniach partyzanckich. P.Ł.: Wasza płyta pt. „Myśmy Rebelianci” ukazuje się 8 października. Czy cała utrzymana jest w takim rockowym klimacie jak singiel?
A.Dz.: Płyta jest raczej zróżnicowana, jednak wydaje mi się, ze zachowała spójność. Część utworów nawiązuje muzycznie do twórczości The Clash, inne utwory są rockowe, jest też kilka spokojniejszych kompozycji. P.Ł.: Materiał jednak niewątpliwie jest mocny. Czy przez taki właśnie rodzaj muzyki chcecie lepiej dotrzeć do młodych ludzi?
D.B.: Niczego nie robiliśmy z premedytacją. Nie było tak, że siedzieliśmy i stwierdziliśmy, że chcemy tak zagrać, żeby słuchały nas tłumy. To byłaby komercja, a my zarejestrowaliśmy to, co akurat grało nam w duszy. Tak właśnie gra De Press. To teraz od was dziennikarzy, a także od słuchaczy, zależy, jak materiał z płyty „Myśmy Rebelianci” zostanie odebrany. A.Dz.: Jasne jest, że nie mogliśmy na płycie odtworzyć tych utworów „harmoszką przy ognisku” tak, jak były one wykonywane w oryginalnie. Oni wtedy nie mieli możliwości korzystania z instrumentów elektrycznych, wydaje mi się jednak, że pragnienie walki o wolność można wyrazić dzisiaj w innej, bardziej współczesnej formie. Ja jestem w stanie przekazać to pragnienie do wolności za pomocą rock'n'rolla. Ludziom tamtego pokolenia towarzyszył hart ducha, który wyrażali poprzez piosenki partyzanckie. W dzisiejszych czasach najlepszym środkiem wyrazu tych ideałów jest moim zdaniem rck'n'roll. Dobry rock, niezależny od koncernów fonograficznych, jest doskonałą formą przekazania takich emocji i pragnienia wolności.
P.Ł.: Dużą popularność i rozgłos w Polsce zdobył projekt zespołu Lao Che dotyczący Powstania Warszawskiego. Czy znana jest wam twórczość tego zespołu i jak odnieślibyście się do takich przedsięwzięć? A.Dz.: Uważam, że to był wspaniały pomysł. To, że muzykom z Lao Che udało się nagrać taką płytę i promować historię naszego kraju zasługuje na pochwałę. Oni skupili się na Powstaniu Warszawskim, my poruszyliśmy temat tego, co działo się później. Cieszę się, że takie płyty ukazują się w Polsce. Dobrze też przy tej okazji wspomnieć także o utworze szwedzkiego zespołu Sabaton.
P.Ł.: Czy to nie wstyd, że historią naszego kraju bardziej interesują się artyści z zagranicy niż my sami? Gdyby USA miało takich bohaterów jak „Łupaszko”, „Nil”, „Rój”, czy „Młot”, mielibyśmy wysyp hollywoodzkich superprodukcji na ten temat, bo życie tych ludzi to niemal gotowe scenariusze. My jednak nie jesteśmy zupełnie ich losy pomijamy i nie chcemy pamiętać o ich poświęceniu dla Polski. Dlaczego tak się dzieje? A.Dz.: Zespół Sabaton pokazał nam, że mamy wielu bohaterów, o których niewielu z nas słyszało. W zasadzie dobrze się stało, że zagraniczny zespół pokazał naszym artystom, że można nagrywać takie właśnie utwory. To boli jeszcze bardziej, że nasza historia i losy naszych bohaterów bardziej interesują twórców i mieszkańców innych krajów, a nam są zupełnie obojętne. Możemy się tłumaczyć, że wcześniej nie było do tego warunków, że dopiero po upadku komunizmu mogliśmy zająć się odkłamywaniem historii, jednak wszystko działo się zbyt wolno. Władza musiała się odbudować i - jak widać - odbudowuje się jeszcze cały czas. Jest to długotrwały proces, który na szczęście został już zapoczątkowany i będzie trwał. Jedno jest pewne. Nie można zapomnieć o przeszłości. Jak mówił Piłsudski: „ Kto nie szanuje i nie ceni swojej przeszłości, ten nie jest godzien szacunku teraźniejszości, ani nie ma prawa do przyszłości?.·P.Ł.: Płyta „Myśmy Rebelianci” ma swoją premierę 8 października. Tego dnia gracie także koncert w Muzeum Powstania Warszawskiego. Czy gdzieś jeszcze będzie można was usłyszeć i zapoznać się z materiałem z płyty? D.B.: 8 października jest dla nas specjalnym dniem, bo będziemy mieli okazję zaprezentować na żywo materiał, nad którym pracowaliśmy w studiu. Jeśli ludzie ocenią, że chcą tego słuchać, my będziemy grać. A.Dz.: Jeśli zajdzie taka potrzeba, będziemy jeździć po całej Polsce z żołnierskim chórem i będziemy śpiewać te piosenki, żeby przypominać Polakom o naszej historii. Dojedziemy nawet do Kołobrzegu i Zielonej Góry, i będziemy przypominać wszystkim losy Żołnierzy Wyklętych.