16 czerwca 2009 Każde męczeństwo jest poświęceniem nowej wiary.... Ile musimy się jeszcze umęczyć, żeby nareszcie władza zbudowała ten wyśniony przez nią, najwspanialszy ustrój świata- socjalizm demokratyczny? Bo cóż warta jest demokracja bez socjalizmu, tak jak socjalizm bez demokracji”- chciałoby się zapytać. I cóż warte są podatki bez merytorycznego wyjaśnienia, z jakiego powodu? Bo na przykład z powodu „walki z otyłością i cukrzycą”, które to choroby dotkają” coraz” większą liczbę mieszkańców Wysp”, w Szkocji- bo o niej mowa- przymierzają się do wprowadzenia podatku nałożonego na czekoladę. Szkoci będą zjadać tamtejszą czekoladę wraz z podatkiem” takim samym jak na alkohol i papierosy”(???). Czyli akcyzowym- żeby czekolada była smaczniejsza, no i ma się rozumieć słodsza i…. odrobinę droższa- o wartość nałożonego podatku. Dodajmy” słodkiego podatku”- bo tak go nazwał roboczo pan doktor Walker. Doktora Dawida Walkera przeraża czekoladożerna mniejszość, która zapotrzebowanie na kalorie pokrywa 200-gramowymi tabliczkami z masy kakaowej i cukru! Ciekawe, do jakiej lewicowej organizacji należy pan dr Dawid Walker? Piszę o tym dlatego, że jesteśmy we Wspólnotach Europejskich, i jak odezwie się jedno pudło rezonansowe, w jednej części Wspólnot, to za jakiś czas odezwie się inne pudło rezonansowe- w innej części Wspólnot. Bo cele we wszystkich częściach Wspólnot Europejskich są takie same! Okraść i zniewolić” obywateli”, wmówić im dowolne głupstwa i posunąć sprawy socjalizmu przy pomocy demokracji- o krok dalej. I systematycznie posuwają… Ale jeszcze ludzie żyją w tej masie podatków, i będą żyć w masie kakaowej i cukrowej, opodatkowanej lub jeszcze nieopodatkowanej? Chcącemu jeść czekoladę oczywiście nie dzieje się krzywda, ale socjaliści uważają inaczej.. ONI wiedzą lepiej co kto powinien jeść, a najlepiej załatwić sprawę kolektywnie, ustawą, na początek próbując na tym zarobić poprzez nałożony podatek, a potem dopiero odsłodzić jedzącym czekoladę - życie. Bo jak nałożony podatek nie pomoże „ w walce z otyłością”- to może zakaz sprzedaży czekolady pomoże? Jak będzie zakaz - to będzie podziemie czekolady, w którym to podziemiu pojawi się czekoladowa mafia; polecą głowy i trup będzie się siał gęsto. .Tak jak w Chicago podczas prohibicji! Póki co jedzmy czekoladę w Polsce i nie przejmujmy się otyłością, bo każdy może sobie indywidualnie dopilnować i zaobserwować złą przemianę materii, pójść do lekarza i skonsultować z nim powód naszej otyłości, pod warunkiem oczywiście , że nasz lekarz pierwszego kontaktu, nie należy do tej samej lewicowej organizacji, co doktor Dawid Walker. Na razie mamy problem z mlekiem, no jeszcze go nie brakuje, mimo wynegocjonowanych limitów produkcji przez pana Jarosława Kalinowskiego, w ramach- ma się rozumieć wolnego rynku mleka. Bo wolny rynek oczywiście jest, tylko, że planowany przez biurokrację europejską. I tak jest lepiej, bo kto widział, żeby produkować więcej niż potrzeba? A skąd wiadomo, ile jest potrzeba? Jak to skąd? To zależy od planistów europejskich! ONI doskonale zastępują rynek ręcznym ustalaniem; kto, gdzie i ile? A za ile- dokręcają już socjaliści na miejscu, u nas. Pan Marek Sawicki z Polskiego Stronnictwa Ludowego, ostatnio zapędził się z wydatkami w Ministerstwie Rozwoju Rolnictwa i Istnienia Wsi, czy odwrotnie. Zresztą mogłyby istnieć na dobrą sprawę dwa ministerstwa rolnictwa: jedno od samego istnienia wsi , a drugie od jego rozwoju. Może być w centrum Warszawy- tak jak do tej pory. Sprawdza się doskonale! Jest dobry dojazd i rolnicy mają gdzie wyrażać swoje niezadowolenie z ustalanych cen, ingerencji w rolnictwo, marnej wysokości dopłat i nie takich limitów na produkcję rolną, jakich sobie życzą. Trzeba przyznać, że socjalistyczna władza poszła nam na rękę i skomasowała oba te ministerstwa w jednym- Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Bo ci co hodują żywiec mają swoje wyobrażenie o limitach, a ci którzy ten żywiec sprowadzają zza granicy - inny. Podobnie producenci owoców miękkich. Nie mówiąc już o hodujących karpie. Wszystkie strony trzeba jakoś pogodzić , stąd istnienie Ministerstwa Rolnictwa i oczywiście Rozwoju Wsi. Pan minister ostatnio zamówił 7,5 tysiąca bonów dla „pracowników” Ministerstwa Rolnictwa i oczywiście Rozwoju Wsi, zapłacił za nie naszymi pieniędzmi w wysokości 350 tys. złotych, ale zapomniał zapłacić 44 miliony złotych za konsekwencje akcji „Szklanka mleka”. Chodzi o wprowadzony 5 lat temu pomysł rozdawania „ darmowego” mleka w polskich szkołach dla polskich dzieci. Jak zwykle w socjalizmie rozdawczniczym idea jest piękna, bo kto nie chciałby otrzymywać mleka „ za darmo”, chociaż po szklance, tym bardziej, że pani piosenkarka Kayah systematycznie wbijała dzieciom do głów, że” Pij mleko, będziesz wielki”. Które dziecko nie chciałoby być wielkie? Od wypitej szklanki mleka.. Z socjalistycznej akcji ”Szklanka mleka „ korzysta w Polsce około 30% szkół państwowych, mleczarnie pełną parą dostarczają mleko do szkół, ale pieniędzy nie mają, bo pan minister nie płaci, ponieważ ma ważniejsze wydatki. Wynagrodzenia dla armii rolniczych urzędników, samochody służbowe na utrzymaniu no i dużo na głowie w związku z rozdzielaniem pieniędzy unijnych.. Roboty jest pełne ręce i w bród, przy tym bezproduktywnym rozdawnictwie, marnotrawnym i zbiurokratyzowanym, a tu jeszcze na dodatek rozdzielanie mleka w szkołach centralnie. Dobrze, że rozdzielania mleka w polskich szkołach - dodajmy gwoli ścisłości” darmowego mleka”- nie wzięła na siebie Bruksela, bo zamieszania byłoby jeszcze więcej niż przy rozdzielaniu z Warszawy. Chociaż kto wie? Jak powstanie rząd globalny to będzie rozdzielał mleko w sposób globalny - to oczywiste! Od przyszłego roku ministerstwo planuje likwidację utopijnej akcji rozdawnictwa mleka, ale na razie musi się jakoś wywiązać ze zobowiązań z jej trwania przez ostatnich pięć lat. Potwierdza się zasada, że socjalizm jest najlepszym ustrojem na świcie, dopóki są na niego pieniądze. Gdy brakuje- wszystko się wali, Można oczywiście zawsze podnieść podatki, ale to powoli staje się dla socjalistów - nudne! Bo tylko te podatki, podatki , podatki.. Może jakieś nowe składki? Pan minister powiedział, że „ niedługo zapłacimy wszystkie zaległości”, ale dla pani Agnieszki Maliszewskiej, pani dyrektor Polskiej Izby Mleka( też jest coś takiego?):” Problem w tym, że nie wiadomo, co dla ministra znaczy ”niedługo””? Problem też w tym, że żeby władza podjęła jakiekolwiek sensowne decyzje, cały ten socjalizm musi znowu zbankrutować, tak jak w latach osiemdziesiątych. Wtedy - w panice- szukano rozwiązań. Zdecydowano się na rozwiązania wolnorynkowe.. Ale wtedy długi państwa były małe, sięgały 20 miliardów dolarów? Dzisiaj bagno długów to 650 miliardów złotych i 190 miliardów dolarów nie licząc pozostałych długów w budownictwie, na kartach, długów konsumpcyjnych, długów między firmami.. Strach się bać! Ale gdyby znowu wyzwolić energię Polaków? Kto wie! Może szybko byśmy spłacili zaciągnięte przez szaleńców - rządzących Polską od dwudziestu lat-długi i wyszli na prostą.. I stali się znowu dziesiątą potęgą świata, oczywiście nie wdrugiej setce.. Na razie jesteśmy męczennikami nowej wiary, przymusowymi męczennikami. Wiary decydentów w socjalizm! I jednocześnie ofiarami.. WJR
Powyborcze remanenty wolnościowców Jak po każdych wyborach, również i po tych odzywają się głosy dotyczące przyczyn porażki i wniosków na przyszłość, a także propozycje, które zdaniem ich autorów naprawią sytuację. Członkowie i sympatycy wrą. Dyskusje są gorące, o czym świadczy liczba komentarzy na nczas.com i na stronie - blogu - Janusza Korwin-Mikkego. Do Redakcji przychodzą listy i apele. Jedni uważają, iż trzeba bardziej zdemokratyzować UPR, inni wręcz odwrotnie - zaprowadzić wreszcie monarchię.
Demokratyzacja UPR (Autor: Rozsądny Rynkowiec) Apel do Rady Sygnatariuszów oraz Członków Sygnatariuszy UPR. Drodzy Członkowie Sygnatariusze, przyszedł czas prawdziwych, rzetelnych zmian. To przede wszystkim od WAS zależy dobro partii (statut UPR jest tak skonstruowany, iż faktyczną władzę ma Konwentykl). Dlatego, jeżeli dobrze życzycie UPR, to WY powinniście zacząć naprawcze działania w partii. Każdy członek oraz sympatyk UPR wie, iż partia składa się głównie z niemocy i marazmu, czego skutkiem są ciągłe porażki wyborcze (patrz ostanie eurowybory). Na to już nie ma zgody! Albo uczciwe zmiany, albo dalsza katastrofa. Jakie są głównie problemy UPR? Zanim je wymienię, wspomnę tylko, iż drobniejszych jest naprawdę olbrzymia ilość. Należy zająć się problemami strategicznymi, fundamentalnymi, gdyż to one decydują o całości. Według mnie, główne problemy to:
● zły statut, który jest grzechem pierworodnym innych problemów
● prezes wybierany przez Członków Sygnatariuszy, a nie przez zjazd partii
● brak jednoznacznej wizji tego, co chce głosić partia. Gromadzą się w niej prawie wszyscy, którzy mają jakieś radykalne poglądy. Członkowie bardziej umiarkowani są mniej widoczni. Powinno być odwrotnie
● negatywny odbiór partii przez społeczeństwo
● archaiczne poglądy na wiele spraw, wypowiedzi oraz program
● brak ludzi i pieniędzy
Chcę, aby partia w bliskiej przyszłości zlikwidowała te problemy. Dlatego mam, chociaż można wymieniać wiele, jedną fundamentalną propozycję: zmiana statutu tak, aby wszyscy członkowie UPR wybierali prezesa partii (to on jest wizerunkiem każdej partii). Rozwiąże to najważniejsze problemowe kwestie:
● zakończy się podział na działaczy, którzy wybierają się między sobą oraz na członków, którzy nie mają nic do powiedzenia. Mogą się tylko przyglądać i słuchać, co robi „góra”. Tego chcą ludzie w partii?
● wewnętrzna konkurencja (główne hasło UPR) spowoduje, iż po kampanii wyborczej zostanie wybrana osoba, która będzie skuteczna, medialna, miała poparcie większości, cieszyła się zaufaniem członków, miała energię, chęć do działania i przede wszystkim pomysły
● prezes będzie prezentował poglądy większości i tym samym scalał partię
● prezes przygotuje nowy, rozsądny program społeczno-gospodarczy
● prezes przeprowadzi inne, bardziej operacyjne zmiany
Dramatycznie przegrane wybory, bliski Konwent, odleglejsze wybory samorządowe i parlamentarne to zrządzenie losu, aby takie zmiany przeprowadzić. Należy tylko:
1. zwołać Konwentykl, na którym zostanie powołana grupa przygotowująca projekt nowego statutu;
2. za dwa (trzy) tygodnie zwołać następny Konwentykl, który zaproponuje nowy statut do uchwalenia na Konwencie (jest to ważne, gdyż zmiany statutu uchwalane są większością 4/5 głosów lub zwykłą większością, jeśli wniosek wpłynął od Konwentyklu);
3. projekt zmian w statucie podać do powszechnej wiadomości członków partii co najmniej na cztery tygodnie przed terminem Konwentu;
4. założyć, iż nowy statut zostanie przyjęty;
5. ogłosić kampanię wyborczą na prezesa UPR;
6. obecne władze powinny podać się do dymisji (uczciwość wymaga, aby wszyscy kandydaci mieli takie same warunki);
7. powołać godnego zaufania członka UPR, który nie będzie kandydował, aby na czas przejściowy, czyli do wyboru nowego prezesa, kierował partią;
8. na początku Konwentu uchwalić nowy statut, a zaraz potem w tajnym głosowaniu wybrać prezesa. Oczywiście takie zmiany nie gwarantują sukcesu, ale (zapewniam!!!) bez nich jest gwarancja kontynuowania tej prawie beznadziejnej sytuacji w partii. Poglądy wolnorynkowe zasługują na głoszenie ich przez partię, która będzie w Sejmie. Podejście rynkowe to podstawa dobrobytu Polaków. Apeluję do Rady Sygnatariuszów oraz Członków Sygnatariuszy UPR! Oddajcie władzę w imię dobra partii i uczciwości. Dajcie szansę naprawy i rozwoju UPR. Pokarzcie, że nie zależy Wam tylko na władzy, lecz na przyszłości partii. Pozwólcie na zmiany! Zapoczątkujcie je!
Kasta urzędników a przyczyny niepowodzenia (Autor: ALEF1) Nie ma się co doszukiwać przyczyn niepowodzenia w ostatnich wyborach poza uświadomieniem sobie pewnych faktów. Według danych PKW udostępnionych tutaj, liczba osób uprawnionych do głosowania wynosiła 30.565.272, co przy frekwencji 24,53% daje 7.497.661 oddanych głosów. Natomiast według GUS, zatrudnienie w administracji publicznej wynosiło w 2008 roku 1.012 tys. ludzi (dokument „Aktywność ekonomiczna ludności Polski IV kwartał 2008” str. 151, dostępny tutaj). Co to oznacza? Oznacza to, iż ponad milion ludzi jest zainteresowany utrzymaniem status quo w tejże administracji, gdyż zazwyczaj są to stanowiska w mniejszym lub większym stopniu zależne od układów personalnych ze zwierzchnikami, którzy najczęściej są nadawani według klucza partyjnego. Ludzie ci będą zawsze głosować na partię, dzięki której mają stanowiska - jest to oczywiste i logiczne. I nie jest istotne, czy to będzie PiS, PO, czy inna formacja - zawsze będą to formacje, które obdzielają stanowiskami. Jaki daje to efekt? Załóżmy, że każdy z urzędników przekona cztery osoby z rodziny, przyjaciół do poparcia „jego” partii; da to w sumie 1.012.000 × 5 = 5.060.000 osób głosujących na „układ” - i moim skromnym zdaniem, są to właśnie główni uczestnicy szopki pt. „Wybory do Europarlamentu”, co daje w rezultacie 67% oddanych głosów i pokrywa się to z wynikiem 72% oddanych w sumie tylko na PO i PiS - głównych beneficjentów rozbioru administracyjnego Polski. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to pewne uproszczenie i część tych „urzędników” nie pofatygowała się nawet do urn, ale uzupełnili to pożyteczni idioci z implantami odbiorników TV w mózgach. Oznacza to jednak, że przy maksymalnej mobilizacji wyborców i 100-procentowej frekwencji sam „układ” bez pomocy pożytecznych idiotów uzyska 16,5%, a np. UPR przy szacowanym na ok. 100 tys. sympatyków poparciu (plus po czterech znajomych) uzyska 1,6%. Nie napawa to optymizmem, ale jednak wolę mieć tego świadomość. I nie jest to prawdopodobnie jedyne zabezpieczenie „układu” przed przejęciem władzy przez „trędowatych”. Mam obawy, że Libertas zostało stworzone jako pewien zawór bezpieczeństwa, mający na celu zneutralizować co aktywniejszych aktywistów prawicy, którzy chcieliby wesprzeć swoimi kandydaturami UPR czy PR. Co
prawda nie mam na to żadnych dowodów, ale fakt, że jest to partia (czy raczej grupa partii), która nie ma faktycznego, spójnego programu politycznego, oraz fakt, że jest to partia, której media poświęciły sporo uwagi (niewspółmiernie dużo), każą mi przypuszczać, że nie było to przypadkowe.
Trzeba stworzyć nową partię o profilu narodowym(Autor: Wojciech Wachowski) Sprawa jest prosta. Trzeba zmienić nazwę i stworzyć nową partię. UPR już żadnych wyborów nie wygra. Trzeba się pozbyć całego odium Korwin-Mikkego i jego nieodpowiedzialnych dziwactw. Stworzyć nowy, syntetyczny program i budować nową partię nie wokół dotychczas zaangażowanych ludzi, tylko wokół programu. I przyciągnąć do niego maksimum nowych ludzi mogących działać w partii i maksimum potencjalnych wyborców. A tych jest bardzo dużo! Chodzi o elektorat narodowy, rozbity teraz, rozproszony, niezagospodarowany. W sytuacji dominacji wroga w mediach (wiadomo kogo, nazwijmy ich wrogiem) nie można liczyć na dalsze przekonywanie argumentami społeczeństwa w niszowych publikatorach, docierających tylko do zainteresowanych. Wróg prowadzi niewypowiedzianą wojnę przeciwko narodowi, to jest naprawdę wojna. Trzeba zrobić prostą rzecz: podjąć walkę „na całego” i atakować, obrona nic nie da. Trzeba pójść ostro w kierunku narodowym i zaatakować Żydów z całą siłą - programowo, a nie emocjonalnie. Przyzwyczajeni do uległości wobec tematów żydowskich będą na początku zaskoczeni i odpowiedzą totalną, znerwicowaną medialną kampanią nienawiści. I o to chodzi. Chodzi o to, aby w swoich gazetach, radiach i telewizjach jak najczęściej nienawistnie mówili o nowej partii i aby puszczały im nerwy. Aby złorzeczyli, grozili i uruchamiali aparat państwowy do stłamszenia nowej partii (jakieś incydenty prokuratorsko-sądowe będą o tyle szkodliwe, co bardziej pomocne). Siłą rzeczy nowa parta będzie obecna w ich mediach non-stop, bo inaczej nie będą mogli, nie da się jednocześnie zwalczać „antysemityzmu”, „faszyzmu” itp., nie nagłaśniając go. A ludzie będą słuchać, patrzeć i niecierpliwić się. I będą pękać, bo to już będzie ponad ich wytrzymałość, i będą, nawet ci niewyrobieni politycznie, chcieć jednoczyć się wokół nowej partii. Zakładając, że można by, a nawet trzeba w tym czasie zastosować metody, które kiedyś dały duży sukces Samooobronie, czyli: ● wiece, ● pikiety, ● blokady uliczne. Dobrze skoordynowana akcja mogłaby nagle ustawić „nową partię” na pozycji dającej szansę na mniejszy, większy czy nawet dominujący udział we władzy, zarówno w tzw. demokratycznych rozstrzygnięciach czy obok-demokratycznych (w związku z sytuacją światową rozwijającą się w kierunku różnych dalszych i coraz ostrzejszych kryzysów różnej natury, opcja chaosu i upadku rządów w gwałtowny sposób jest całkiem realna - i na to też trzeba być przygotowanym).
Korwin Mikke i dopasowany program (Autor: trzy kroki) Nie da się racjonalnie zaprzeczyć faktowi, że JKM jest główną i jedyną lokomotywą UPR, bez której nie byłoby utrzymania mindshare'u nawet na obecnym, niszowym i elitarnym poziomie. Również strategia skandalizowania ma szansę powodzenia przy obecnych, niskich wynikach wyborczych. Strategia jednak się konsekwentnie nie sprawdza - dlaczego? Jednym z powodów może być brak sprecyzowania, kim grupa 4% wyborców, umożliwiająca przekroczenie progu wyborczego, właściwie miałaby być. Bez tego kampania strzela na ślepo we wszystkie strony. Sytuacja może wyglądać tak, że jeden temat jest ważny dla jakiejś grupy, jeden dla innej, jeden dla jeszcze innej i w rezultacie przekaz nie przekracza progu szumu. To tak jakby wysłać ulotkę o generycznej treści na wszystkie adresy w Polsce. Kosztowne i mało skuteczne. W sytuacji gdyby były to jasno zdefiniowane trzy-cztery grupy, można by dobrać dla każdej z nich kilka tematów i bombardować ją tylko nimi, racjonalniej wykorzystując środki, a przede wszystkim przekraczając poziom szumu wyborczego. Kim są ci ludzie, gdzie mieszkają, w jakim są wieku, co robią, w co wierzą? No i przede wszystkim: CZY W OGÓLE GŁOSUJĄ?! Łatwiej jest przekonać wyborcę do zmiany sympatii wyborczych - lojalność jest tu niewielka - niż zapędzić do urny. No, chyba że wierzymy, że wyborcy nie głosują, bo nie czują się reprezentowani, a nie dlatego, że mają to w d****. Swego czasu była grupa wyborców dopieszczana przez JKM - handlowcy z targowisk. Oni na pewno nie głosowali. Mieli to kompletnie w d****. Zmarnowany wysiłek, nawet jeśli teoretycznie w ich interesie było głosowanie na UPR. Potrzebny jest tu cwaniak klasy Karla Rove'a, który zorganizuje kampanię. Inne problemy UPR:
● niska jakość artykułów o tematyce gospodarczej w „NCz!”, zmniejszająca zaufanie do programu (dużo, dużo błędów na poziomie liczb i kompletności logicznego rozumowania)
● ewidentnie krótka ławka rezerwowych potrafiących „podpalić” elektorat. JKM, Michalkiewicz, ktoś jeszcze?
● brak zaangażowania bazy w kampanie (tu sam mam wiele za uszami) Błażej Górski
Wizja przyszłości Zachodu Mamy rok 2032. Mamy, jak zwykle, problemy: tempo rozwoju Polski wynosi 7% rocznie - podczas gdy Białoruś ma 8%, Rosja 9%, Indie 11% a Cesarstwo Chińskie (a, tak - restaurowano Cesarstwo, w skład którego weszły Chiny właściwe oraz Tybet, Mandżuria, Mongolia, Tajwan, Hongkong i Makau. Pierwszym posunięciem JCM Li Hao-Rena była deklaracja o uznaniu Wysp Paracelskich, Spratly i Diao Yü za integralną część Imperium…) - 13%. Ale pomalutku posuwamy się jednak do przodu.
Problem jest tylko z tym, co się dzieje na Zachodzie. A tam dzieją się rzeczy wysoce niepokojące. Kalifat Monachijski i Emirat Magdeburski zawarły sojusz - i atakują sprzymierzone z III Rzecząpospolitą Republiki: Saską, Brandenburską i Meklemburską. Niemcy są narodem praworządnym - i gdy kalif Salomon Wspaniały nakazał Bawarom przerobić wszystkie kościoły na meczety - to przerobili w pół roku. W zamian Kalif solennie przyrzekł, że chodzenie w skórzanych szortach na szelkach, kapeluszach z piórkiem oraz jodłowanie nie zostaną „po wieczne czasy” zakazane - więc Bawarowie pogodzili się z tą drobną zmianą. Tym bardziej że w Emiracie Hesji od dawna panują takie porządki. Przemysł Hesji ma ogromne zamówienia na urządzenia odsalające wodę - zapłatę otrzymując w ropie naftowej bez akcyzy. Sasi też by się pewnie z tym pogodzili - jednak na teren tych trzech republik (ostatnich kawałków terytorium Niemiec nie opanowanych przez Kurdów, Turków i innych muzułmanów) przybyła ogromna rzesza uchodźców, nie chcących pogodzić się z nowym porządkiem. Niestety trzy republiki nie mają dość pieniędzy na zakup nowoczesnej broni, którą muzułmanom dostarczają Stany Zjednoczone, robiące na tym świetny interes. Rządzący Stanami Żydzi pogodzili się już z tym, że w 2024 wojska muzułmańskie zepchnęły Izraelczyków do morza (most lotniczy, którym ewakuowano do Stanów 6 milionów Żydów z Izraela, był majstersztykiem logistyki wojennej!) i zajęli się robieniem interesów. Republika Afro (zajmująca sześć dawnych stanów południowych) jest dla nich większym zagrożeniem niż to, co się dzieje w Europie. Za Górami Skalistymi czają się też Stany Skonfederowane (połączone z zachodnimi prowincjami Kanady), które ogłosiły neutralność pod hasłem walki z komunizmem i socjalizmem - ale gdyby zostały zaczepione… Więc Stany Zjednoczone (zostało ich 12 - tyle, ile pokoleń Izraela…) kładą uszy po sobie - i zajmują się głównie handlem. Sprzedają broń, komu się da. Wracając do Europy: upadek Saksonii, Brandenburgii i Meklemburgii wydaje się pewny. Rzeczpospolita na wszelki wypadek, za zgodą Saksonii i Meklemburgii oraz muzułmanów, przyłączyła do swego terytorium Łużyce i całe Pomorze Zachodnie z Rugią, ale problemem są miliony uchodźców - chrześcijan, którzy błagają o prawo osiedlenia się w Rzeczypospolitej, mającej z muzułmanami zupełnie poprawne stosunki. I teraz powstaje to pytanie: czy pozwolić Niemcom uciekającym przed muzułmańskim jarzmem osiedlić się w Polsce? Myślę, że zdecydowana większość Polaków odpowiedziałaby na to: TAK! Dobrze. Wracamy do roku 2009. Dziś III RP broni się rękami i nogami, by nie pozwolić Niemcom wypędzonym w 1945 roku na powrót na nasze Ziemie Zachodnie. Nie chodzi o fizyczny zwrot nieruchomości - te są dawno zasiedziane przez nowych, polskich właścicieli. Nie chodzi o odszkodowania: RFN wypłacała je uchodźcom od 1949 roku - i teraz powinna tylko wypłacić odszkodowania tym wypędzonym, którzy będąc obywatelami NRD, takiej rekompensaty nie otrzymali. Chodzi o to, czy w ogóle chcemy, by w Polsce osiedliło się kilka milionów Niemców? Z jednej strony są to z reguły spokojni, pracowici ludzie, lojalni obywatele. Całe państwo polskie za czasów Piastów było nasycone niemieckimi rolnikami, rzemieślnikami, oficerami… Zarówno ja, jak i moja żona pochodzimy właśnie z rodzin niemieckich, które osiedliły się w Polsce. Mój stryj, Tadeusz Mikke, padł 12 września w Bitwie nad Bzurą jako dowódca 15. Pułku Ułanów Wielkopolskich; gdybyśmy tu nie przywędrowali, zapewne walczyłby jako Thaddeus Mücke - dowódca Pułku Grenadierów Pancernych z Dywizji Hermann Göring… Z drugiej strony paromilionowa mniejszość narodowa zazwyczaj sprawia pewne kłopoty. Dlaczego obecnie nie chcemy, by w Polsce osiedlali się Niemcy, a w wyimaginowanej sytuacji z 2032 roku przyjęlibyśmy ich z otwartymi ramionami? Różnica jest jedna - za to gigantyczna i oczywista: za uchodźcami przed muzułmańskim naporem nie stałoby żadne poważne państwo niemieckie, mogące sobie rościć pretensje do Ziem Odzyskanych. A za tymi, którzy mieliby się tu osiedlić, stałoby! Co więcej - nie jest to państwo byle jakie. Jest to niemieckie państwo narodowe. W Niemczech nie obowiązuje Prawo Ziemi - lecz Prawo Krwi. Kto urodził się w rodzinie niemieckiej, choćby w Australii, z automatu otrzymuje obywatelstwo RFN. Tak kiedyś nie było. Cesarze Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego wbrew nazwie nie kierowali się względami narodowymi, lecz poddaństwem. Stąd często rozstrzygali roszczenia książąt pomorskich przeciwko niemieckim lennikom Cesarstwa, byli uczciwymi rozjemcami w sporach między Królestwem Polskim a Zakonem Najświętszej Marii Panny - choć 95% Krzyżaków było Niemcami, a językiem obowiązującym w Zakonie był niemiecki. Nie ukrywajmy: nie boimy się „Niemców” - boimy się państwa niemieckiego. Zarówno Republiki Federalnej, jak i tego państwa, które może się z niej wyłonić - jeśli Komisja Europejska i władze RFN będą dalej tak „walczyć z kryzysem”, że będzie się on pogłębiał. Doskonale pamiętamy, jakie państwo wyłoniło się z Republiki Weimarskiej po poprzednim kryzysie. Jednak boimy się również obecnego. Jest to państwo istotnie poważne - i jeszcze na tyle silne, że dla ratowania zachwianej władzy nad Niemcami może spróbować zyskać popularność w narodzie przez Drang nach Osten. Dlatego mówię: czuwajmy i wzmacniajmy się! JKM
ROZPAD W PARTII RZĄDZĄCEJ Pomysł Grzegorza Schetyny, by Donald Tusk po ewentualnym wygraniu wyborów prezydenckich był jako głowa państwa szefem Platformy Obywatelskiej, przypomina duchem model przyjęty przez Władimira Putina, szefującego partii Jedna Rosja. Wypowiedź Schetyny nie pasowała za to zupełnie do Platformy jako partii na pierwszym miejscu stawiającej PR. Oto od dwóch lat w setkach inspirowanych przez polityków PO newsów dotyczących prezydenta Lecha Kaczyńskiego pojawiał się zarzut, że nie jest on prezydentem wszystkich Polaków (termin wylansowany przez Aleksandra Kwaśniewskiego), tylko prezydentem partyjnym. Tymczasem nagle najważniejszy polityk PO ogłasza, że ewentualny prezydent Tusk nie tylko będzie partyjny, ale jeszcze gorszy - nie tylko będzie sprzyjał swojej partii, ale stanie na jej czele. W co gra Grzegorz Schetyna?
Hołd Tuski Schetyny Jak pisała „Gazeta Polska”, to Schetyna rozdawał karty, gdy chodzi o miejsca na listach wyborczych w wielu okręgach przed niedawnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Urszula Gacek, pozytywnie oceniana eurodeputowana PO, dostała od swojej partii propozycję startu w wyborach z kiepskiego czwartego miejsca na liście w Małopolsce. Rozżalona wycofała się z kandydowania. „Ale Donald walczył o mnie” - zapewniała kolegów. Jak opowiadali nasi informatorzy, na Podkarpaciu Tusk obiecał „jedynkę” na wyborczej liście eurodeputowanej Elżbiecie Łukacijewskiej. Ale Schetyna dogadał się z byłym przewodniczącym „Solidarności” Marianem Krzaklewskim, nie przejmując się wcale obietnicami Tuska. Lokalni działacze początkowo protestowali, ale po telefonach z centrali szybko ucichli. Eksperymenty Schetyny nie przyniosły w tych okręgach sukcesu. Krzaklewski nie dostał się do Parlamentu Europejskiego, bo wyprzedziła go Łukacijewska. Narzucenie przez Schetynę Róży Thun w Małopolsce skończyło się jej widowiskową porażką ze Zbigniewem Ziobro. W tej sytuacji Schetyna postanowił złożyć widowiskowy „hołd Tuski” na wewnątrzpartyjny użytek. Doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że pomysł łączenia prezydentury z szefowaniem partii nie przejdzie ze względów zarówno konstytucyjnych, jak i zwyczajowych, ogłosił, że jest zwolennikiem maksymalnie silnej pozycji Tuska. Jako główny pretendent do schedy po Tusku zademonstrował, że jest wobec niego lojalny. Paradoksalnie - i być może z rozmysłem - przy okazji Tuskowi zaszkodził, gdy chodzi o popularność, bo informacja, że Tusk nie będzie prezydentem wszystkich Polaków, poszła w obieg. Najważniejszym efektem końcowym tej operacji ma być jednak zneutralizowanie przez Schetynę wszelkich negatywnych opinii na jego temat we własnej partii. I wzmocnienie swojej pozycji wobec potencjalnych rywali, gdy chodzi o przyszłe szefowanie PO, jak Bronisław Komorowski, Radosław Sikorski czy coraz bardziej obcesowo traktujący Schetynę Janusz Palikot. Schetyna ruch ten wykonał nie przypadkiem akurat teraz. Po wyborach w Platformie nałożyło się bowiem wiele ostrych, skrywanych dotychczas, konfliktów. O tym, że w PO w wielu regionach wrze, napisał na swoim blogu Ryszard Czarnecki, stwierdzając, że spory w PiS „to tylko kaszka z mleczkiem w porównaniu z tym, co dzieje się w innych partiach”. Według Czarneckiego w Platformie w okręgu Warmia-Mazury-Podlasie „kotłuje się na całego w związku z wojną, jaka w trakcie europarlamentarnej kampanii wybuchła między Platformą podlaską a Platformą warmińsko-mazurską”. Jak napisał eurodeputowany, „Obie te Platformy wzięły się za łeb aż miło. Lider listy PO Krzysztof Lisek nie był w stanie - jak mówią - zorganizować ani jednej konferencji prasowej w Białymstoku, bo to mu uniemożliwiała miejscowa ekipa platformersów, grająca na szefa struktur PO na Podlasiu i również kandydata do PE Tadeusza Arłukowicza. A to nie było wolnej sali, a to to, a to tamto… Koniec kampanii nie oznacza wcale końca nienawiści”. Z kolei w małopolskiej Platformie porażka stała się powodem do oskarżeń o złe skonstruowanie listy, w wyniku którego wypadła z niej wspomniana Urszula Gacek. Z tamtejszej platformianej układanki wyborcy dawno już przestali cokolwiek rozumieć. Najpierw twarzą PO, nie tylko w Krakowie, był Jan Rokita. Potem ludzi Rokity z PO odsunięto od wpływów. Później rozpoczęła się walka o przywództwo w regionie między Jarosławem Gowinem a Andrzejem Czerwińskim. Ponieważ Tuskowi i Schetynie zależało, by mimo wszystko w partii tej istniała choćby rachityczna frakcja konserwatywna, zmusili Czerwińskiego, by ustąpił z funkcji wiceprezesa PO, aby zrobić miejsce dla Gowina. Czerwiński dostał w zamian funkcję wiceszefa klubu parlamentarnego PO. Ostatnio z partii tej usunięty został szef krakowskiej struktury Paweł Sularz, który wcześniej stał na czele frakcji eliminującej ludzi Rokity. Zarząd krajowy PO wyrzucił go jednogłośnie. Miało to związek z jego pracą w firmie Creation, podejrzanej o wyprowadzanie pieniędzy z Kraków Businness Parku. Zdaniem śledczych, Creation była jedną ze spółek-córek, przez którą wyprowadzano pieniądze z KBP. Prezes Creation Mieczysław K. trafił do aresztu. Jak pisały lokalne media, Sularz nie potrafił wytłumaczyć, na czym polegała jego praca ani w jaki sposób trafił do podejrzanej firmy.
Partia władzy Wspomniana Jedna Rosja to partia władzy, z której wywodzą się zarówno premier Putin, jak i prezydent Miedwiediew. Początkowo jej liderem był Borys Gryzłow, podobnie jak Schetyna minister spraw wewnętrznych, a obecnie przewodniczący Dumy Państwowej. Obecnie jej liderem jest Władimir Putin, formalnie niebędący głową państwa, ale w rzeczywistości do spółki z byłymi generałami KGB rozdający w nim karty. Model Jednej Rosji to wbrew nazwie nie model jedności, lecz zniszczenia przez jedną grupę oligarchiczną politycznych przeciwników. Jedność poprzez eliminację inaczej myślących czy mających inne interesy. Przede wszystkim z mediów, poprzez miękkie, ale konsekwentne podporządkowywanie ostatnich enklaw wolnej myśli reżimowi. Jednocześnie Putin zapracował w Rosji na swą popularność jako pogromca oligarchów, który zrobił porządek z dorabiającymi się kosztem biednych bogaczami (np. byłym premierem Czernomyrdinem czy bossem Jukosu). Przypadek sprawił, że owymi bogaczami okazali się wrogowie Putina. Tak się akurat przypadkiem złożyło, że głośna wypowiedź Schetyny o prezydenturze Tuska zbiegła się w mediach z informacją o postawieniu przez krakowską prokuraturę zarzutów Markowi U. Marek U., który szefował kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego, był przez lata jedną z bardziej wpływowych postaci polskiej postkomunistycznej oligarchii. Obecnie otrzymał zarzut przywłaszczenia 100 tys. zł, które miały trafić na kampanię wyborczą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w 2000 roku. Jak poinformowała rzecznik Prokuratury Okręgowej w Krakowie Bogusława Marcinkowska, „10 czerwca Markowi U. przedstawiono zarzut przywłaszczenia powierzonego mu mienia”. „Dotyczy to maja 2000 roku, kiedy Marek U. przywłaszczył sobie powierzone mu pieniądze w kwocie 100 tys. zł przeznaczone na finansowanie kampanii prezydenckiej jednego z ówczesnych kandydatów” - wyjaśniła Marcinkowska. U. nie przyznał się do winy i skorzystał z prawa do odmowy wyjaśnień. Zarzucany mu czyn jest zagrożony karą do 5 lat pozbawienia wolności. Oto prokuratura pod rządami PO zadziałała prawidłowo i okazało się, że wszechwładny Marek U. nie jest dla niej świętą krową. Obywatele winni cieszyć się z sukcesu w walce z nieuprawnionymi przywilejami oligarchii. Tak się złożyło, że akurat nie tej z platformowej stajni. Piotr Lisiewicz
NIEMCY NIE ZAKOŃCZYLI JESZCZE WOJNY Niemcy jako państwo potrafią konsekwentnie przez dziesięciolecia dążyć do wytyczonego celu. Wszystkie ich "historyczne" inicjatywy - jak pomysł budowy Centrum przeciwko wypędzeniom czy powołanie międzynarodowych komisji podręcznikowych - ma służyć osiągnięciu konkretnych politycznych i ekonomicznych korzyści. „Koalicja deklaruje gotowość do społecznej i historycznej analizy zdarzeń przymusowej migracji, ucieczki i wypędzenia. W duchu pojednania chcemy również ustanowić w Berlinie widoczny znak, aby - w połączeniu z Europejską Siecią `Pamięć i Solidarność', wychodząc poza dotychczasowe państwa uczestniczące - Polskę, Węgry i Słowację - przypominać o niesprawiedliwości wypędzeń i na zawsze je potępić”. To fragment umowy koalicyjnej CDU/CSU z SPD z 11 października 2005 r. Jak widać, nasi zachodni sąsiedzi potrafią przełamać różnice polityczne i w kwestii budowania nowej wizji historii XX wieku działać „solidarnie”. Problem rewizji historii najnowszej nie dotyczy zatem tylko działań ekscentrycznej Eriki Steinbach i tzw. Związku Wypędzonych. Jest częścią planu niemieckich elit politycznych różnych opcji. Planu, który ma zdjąć cześć odpowiedzialności za okropieństwa II wojny Niemców i obłożyć nią m.in. Polaków. Odwoływanie się do elektoratu tzw. „wypędzonych” przez CDU i CSU oraz samą panią kanclerz Merkel podczas ostatnich wyborów do europarlamentu jest także tego dowodem. Pozyskiwanie głosów roszczeniowych środowisk, naginających czy wręcz fałszujących historię, przez niemieckie elity polityczne okazuje się być czymś normalnym. Potępianie tego przez stronę polską to objaw ksenofobii. Tak przynajmniej tłumaczą to nam niektórzy politycy i profesorowie. Cel tej operacji jest jeden - aby skutecznie wymusić jakiekolwiek odszkodowania od strony polskiej, należy przedstawiać ją jako odpowiedzialną za wojenne zbrodnie. Dużo trudniej byłoby dawnym katom dochodzić roszczeń od swych ofiar. Strona niemiecka całkowicie pomija ogromne koszty, jakie poniosła Polska w latach 1939-45, w wyniku niemiecko-sowieckiej agresji. Niemieckie roszczenia nasilają się równolegle z utratą pamięci wobec ogromu zbrodni popełnionych przez niemieckiego okupanta na ludności polskiej. Oczernianie Polaków rozpoczęło się na długo przed pojawieniem się w niemieckiej polityce Eriki Steinbach - niedługo po zawarciu przez RFN w 1953 r. układu o rekompensacie dla uchodźców żydowskich. Następnym krokiem było uchwalenie federalnego prawa o odszkodowaniach dla Żydów. Celem strony niemieckiej było wyciszenie ataków za zbrodnie popełnione na Żydach, co przyznał sam Konrad Adenauer, stwierdzając, że Izrael potrzebował pieniędzy, a Niemcy rehabilitacji. Równocześnie rozpoczęto akcję „obdzielania” Polaków współodpowiedzialnością za Holocaust. Jej przejawem było eksponowanie faktu, że obozy zagłady budowane były na ziemiach polskich i sugerowanie, iż zbrodnia ludobójstwa nie powiodłaby się, gdyby nie pomoc ze strony Polaków. Ta sytuacja miała swoje wytłumaczenie polityczne. Niemcy jako kraj buforowy - leżący u granic Żelaznej Kurtyny był forpocztą Zachodu w Zimnej Wojnie. Zatem wybielanie niemieckich zbrodni było na rękę państwom zachodnim, a szczególnie USA. Dostrzegały to niebezpieczne dla Polaków zjawisko polskie środowiska emigracyjne. Adam Ciołkosz - historyk i publicysta niepodległościowy - pisał w publikowanym w 1971 r. szkicu: Pełno jest obecnie takich książek, w których Żydzi występują jako ofiary polskich prześladowań, tortur, pogromów. Nie ma podobnych książek na temat Żydów niemieckich - nie ma i nie będzie. Hitleryzm uważa się za przejściową aberrację. Niemcy cesarskie były krajem ładu i bojaźni Boga. Niemcy weimarskie były wzorową demokracją z konstytucja napisaną przez Żyda - Preussa. Niemcy bońskie są znowu krajem praworządnym i demokratycznym, dały i dają Żydom wszelkie możliwe satysfakcje za lata hitleryzmu […] W Polsce natomiast antysemityzm był jakoby czymś przyrodzonym, upośledzenie i cierpienia Żydów były stanem jak gdyby naturalnym, przy czym nikt nie próbuje ani dać odpowiedzi, ani nawet postawić pytania: jak w takim razie możliwe było przeżycie tylu Żydów w Polsce siedmiu, może nawet dziesięciu stuleci? (A. Ciołkosz, Walka o prawdę. Wybór artykułów 1940-1978, Londyn 1983). Niemcy jako państwo potrafią konsekwentnie przez dziesięciolecia dążyć do wytyczonego celu. Jasnym jest, że wszelkie inicjatywy, takie jak pomysł budowy Centrum przeciwko wypędzeniom czy powoływanie międzynarodowych komisji podręcznikowych ma za zadanie nie dochodzenie do obiektywnej prawdy historycznej, ale osiągnięcie konkretnych politycznych i ekonomicznych korzyści. Dowodem na to jest zapis w konstytucji RFN, dotyczący granic z 1937 r. To największy i całkowicie bezkarny przykład niemieckiego rewizjonizmu historycznego, bez usunięcia którego strona polska w ogóle nie powinna podejmować jakichkolwiek rozmów z Niemcami w sprawie Centrum. Tymczasem w 2005 r., w rocznicę konferencji w Poczdamie, odbyły się w Berlinie dwie imprezy, na których podważano postanowienia tejże konferencji, która - przypomnijmy - ustaliła obecny kształt terytorialny Rzeczpospolitej. Rocznica konferencji, która odbywała się w Poczdamie od 17 lipca do 2 sierpnia 1945 r., nie jest w Niemczech przedmiotem oficjalnych wystąpień. Sama konferencja ani jej postanowienia nie są tu bowiem uznawane za akt prawa międzynarodowego. Przede wszystkim dlatego, że w Poczdamie nie było przedstawicieli Niemiec. Fakt ten wykorzystuje Erika Steinbach, głosząc, że decyzje konferencji nie były zgodne z zasadami prawa międzynarodowego i z obowiązującymi w tym czasie normami dotyczącymi praw człowieka. ("Rzeczpospolita" z dnia 21.07.2005). Pomijanym całkowicie problemem jest fakt niepodpisania przez Polskę i Niemcy traktatu pokojowego. Pozostałe podpisane przez obie strony traktaty i deklaracje mogą w każdej chwili zostać zakwestionowane przez Niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, właśnie w oparciu o w/w zapis w konstytucji. Łukasz Kołak
POSTĘP PROPORCJONALNIE DEGRESYWNY Wielu z pechowych kandydatów w wyborach do Parlamentu Europejskiego wydaje się nie rozumieć, jak to jest możliwe, że można w najbardziej sprawiedliwych, równych i proporcjonalnych wyborach dostać 10 razy więcej głosów niż ktoś a inny, a mandatu nie oglądać? Ludzie, których podstawowym zawołaniem politycznym jest posiadanie serca po lewej stronie, pod koniec XIX wieku wymyślili tzw. reprezentację proporcjonalną, ogłosili wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych za krzywdzące i niesprawiedliwe, a wraz z dynamicznie rozwijającym się postępem potrafili socjalizującym elitom europejskim wmówić, że postęp i sprawiedliwość mogą być realizowane jedynie w formule tzw. wyborów proporcjonalnych. W wyniku tego sprytnego zabiegu językowego, w którym słowo „proporcjonalny” kojarzy się wprost ze słowami „równy” i „sprawiedliwy”, po I Wojnie Światowej na całym kontynencie europejskim zapanował „proporcjonalizm”. Inwazję nieubłaganego postępu powstrzymały jedynie wody Atlantyku i „demokracja udoskonalona” nie przedostała się na Drugą Półkulę, a nawet nie przekroczyła Kanału La Manche. Zbyt mało postępowe społeczeństwa Wielkiej Brytanii, Kanady czy USA nie poddały się namowom znacznie bardziej rozwiniętych elit i pozostały przy tradycyjnym sposobie wybierania, w którym wybory wygrywa ten, kto zdobywa największą ilość głosów poparcia. Elitom, naturalnie, taki stan rzeczy nie odpowiada i dlatego np. w monografii największego światowego autorytetu „proporcjonalizmu” - profesora na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego, Arenda Lijpharta („Electoral Systems and Party Systems”. Oxford University Press, 2000) możemy przeczytać, że „wybory proporcjonalne są synonimem wyborów sprawiedliwych”, a nawet więcej: wybory wręcz nie mogą być wolne, jeśli nie są proporcjonalne. W tej sytuacji nawet trudno się dziwić, że tę szlachetną ideę przyjęła bez oporu wyzwalająca się z komunizmu Polska, a w ślad za nią i wszystkie inne kraje postkomunistyczne. Polscy politolodzy i konstytucjonaliści bez wahania zaakceptowali te słuszne idee i dlatego z podręczników akademickich, praktycznie bez wyjątku, nasza młodzież dowiaduje się, że sprawiedliwość wyborcza może być realizowana jedynie za pomocą list partyjnych. Aby nie było wątpliwości, że Polska już na zawsze przystąpiła do obozu postępu, zasadę proporcjonalności wyborów do Sejmu wpisano do Konstytucji. Rzeczywistość jednak skrzeczy i przez całe 20 lat stosowania tej najdoskonalszej formuły ustrojowej, bez przerwy pojawiają się najróżniejsze wątpliwości i protesty, bo wielu jest takich, którzy nijak nie rozumieją, że warunkiem prawdziwego postępu jest uznanie, że czarne jest białe, a białe jest czarne. „Skrzeczenie” to rozlega się także po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego, ponieważ nawet sami nasi prawodawcy nie chcą się pogodzić z jej logiką i wielu z pechowych kandydatów wydaje się nie rozumieć, jak to jest możliwe, że można w najbardziej sprawiedliwych, równych i proporcjonalnych wyborach dostać 10 razy więcej głosów, niż ktoś a inny, a mandatu nie oglądać? W tym konkretnym przypadku standard wyznacza nowy europoseł, Jacek Włosowicz z PiS, który zdobył zaledwie 5610 głosów poparcia. Tymczasem mandatów nie uzyskali kandydaci, którzy zdobyli nawet ponad 50 tysięcy głosów, jak np. Jan Kozłowski z PO (68.066); Jolanta Szymanek-Deresz z SLD (53.381) ,a z PiS Urszula Krupa (54.175), Arkadiusz Mularczyk (53.229) czy Beata Kempa (53.027). Taka sytuacja nie mieści się w wielu głowach i wywołuje ożywczy ferment umysłowy albowiem każe się zastanowić nad logiką systemu wyborczego, jaki nam miłościwie zafundowali. Podsuwam im więc pod rozwagę Wniosek 57 posłów do Trybunału Konstytucyjnego z dnia 12 kwietnia 2001 (Wniosek Dorna), wyjaśniający, że ówczesna Ordynacja wyborcza do Sejmu sprzeczna jest z art. 96 ust. 2 Konstytucji, albowiem w sposób rażący narusza zapisane w niej zasady równości i proporcjonalności wyborów. Zasadniczym autorem wniosku był, jak się zdaje, przyszły marszałek Sejmu dr Ludwik Dorn, ale podpisali go inni najwybitniejsi nasi znawcy Konstytucji, jak przyszły marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, trzej premierzy - Jan Olszewski, Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław Kaczyński, oraz wielu innych głównych aktorów sceny politycznej: Bronisław Geremek, Marian Krzaklewski, Władysław Frasyniuk, Henryk Wujec…Autorzy tej ciekawej skargi obszernie uzasadniają i opisują, jak kolejne ordynacje wyborcze do Sejmu łamią zasady konstytucyjne. Na użytek dzisiejszych rozważań zacytuję tylko jeden fragment „Konkluzji” Wniosku: …Miarą sprzeczności między zasadami proporcjonalności , jak i równości jest porównanie liczby głosów, jakie w wyborach do Sejmu w 1997 roku przypadały na 1 mandat posła z różnych list wyborczych. Najmniejszy iloraz liczby głosujących w skali kraju na daną listę przez liczbę uzyskanych przez tę listę mandatów wynosił 21 654. a największy - 121 179. Oznacza to, że waga głosu wyborcy jednej z list była 5,6 razy większa niż waga głosu wyborcy innej określonej listy… Idąc tropem rozważań konstytucyjnych Marszałka Ludwika Dorna and Co. spróbujmy przyjrzeć się wynikom ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego w Polsce. W wyborach tych mieliśmy 13 okręgów wyborczych. Dzieląc w każdym z okręgów liczbę wyborców przez liczbę przyznanych mandatów, a także dzieląc liczbę oddanych głosów przez liczbę mandatów, dochodzimy do następujących wniosków:
W okręgu nr 3 - województwo podlaskie i warmińsko-mazurskie - liczba uprawnionych wyborców wynosi 2 104 242, a w głosowaniu udział wzięło 425 310 osób. Okręgowi nr 3 przypadły 2 mandaty europosłów (Jacek Kurski z PiS i Krzysztof Lisek z PO). Widzimy więc, ze 1 mandat przypada tam na 1 052 121 wyborców i na 212 655 głosujących. W okregu nr 4 - cześć woj. mazowieckiego - liczba wyborców wynosi 2 143 847, a głosowało 835 865. W okręgu tym przyznano 5 mandatów. Dzieląc poprzednie liczby przez 5 widzimy, że 1 mandat przypadł na 428 769 wyborców oraz na 167 173 głosujących. W okręgu nr 13 - woj. lubuskie i zachodnio-pomorskie - uprawnionych do głosowania było 2 168 667 a głosowało 452 460. Mandatów przyznano 4. Wynika z tego, że 1 mandat w tym okręgu przypada na 113 115 głosujących oraz na 542 166 wyborców. Stosując do tych liczb logikę Ludwika Dorna i jego parlamentarnych towarzyszy, powiedzielibyśmy, że takie wybory nie są ani równe, ani proporcjonalne. Inaczej jednak powiemy, kiedy zapoznamy się bliżej z logiką obowiązującą w Unii Europejskiej. Unia Europejska, która po upadku Związku Sowieckiego przejęła pałeczkę przywództwa obozowi postępu, demokracji i sprawiedliwości społecznej, postanowiła narzucić wszystkich krajom członkowskim procedurę wyborów proporcjonalnych i sama, z bezwzględną konsekwencją, tę zasadę stosuje. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że konstruktorzy UE już całkowicie wzięli rozbrat z pojęciem proporcjonalności, jakie wciąż wynoszą ze szkół europejskie dzieci i nadali temu słowu zupełnie nową, jeszcze bardziej postępową i sprawiedliwą treść. Jest to proporcjonalność degresywna - degressive proportionality, która, najkrócej rzecz ujmując, oznacza, że temu kto ma więcej ten dostaje mniej, a ten kto ma mniej - więcej. Przykładem tej nowatorskiej proporcjonalności jest przydział mandatów parlamentarnych poszczególnym krajom członkowskim. Podział ten określa nieobowiązujący Traktat Lizboński, który jest realizowany w praktyce z pełnym rygoryzmem. I tak, na przykład:
Niemcy mają 99 mandatów przypadających na ok. 82 miliony mieszkańców, co daje 1 mandat na 832 tysiące.
Wielka Brytania ma 72 mandaty na ok. 61 milionów, co daje 1 mandat na 846 tysięcy
Polska ma 50 mandatów na ok. 38 milionów, co daje 1 mandat na 770 tysięcy.
Estonia ma 6 mandatów na 1 milion 300 tysięcy mieszkańców, co daje 1 mandat na 217 tysięcy
Luksemburg ma 6 mandatów na 486 tysięcy mieszkańców, co daje 1 mandat na 81 tysięcy.
Jak z tego widzimy głos jednego Luksemburczyka jest przeszło 10 razy „mocniejszy” od głosu Brytyjczyka, Francuza czy Niemca. Głos Esta jest silniejszy od głosu Anglika czy Francuza prawie czterokrotnie, a nawet głos każdego Polaka mocniejszy jest od głosu Niemca czy Szkota! W tej sytuacji nie może nas już dziwić, że na Podlasiu potrzeba było dwa razy więcej głosów, żeby uzyskać jeden mandat niż w Zielonej Górze czy Szczecinie, albo że na Mazowszu wypadło ponad dwa razy więcej mandatów niż na Warmii i Mazurach. To jest po prostu polskie zastosowanie wyższego pojęcia proporcjonalności, jaką jest europejska proporcjonalność degresywna. Trzeba nam się pilnie uczyć tego nowego języka, bo co to będzie, jak Traktat Lizboński będzie obowiązywał nie tylko de facto, ale i de iure?
Jerzy Przystawa
Jak Paweł Zyzak został agentem CIA Od kilku lat środki masowego przekazu transferują do polskich odbiorników zjadliwy antyamerykanizm. W Polsce nie jest on niczym osobliwym, bowiem dopiero w 1989 roku skończyła się epoka antyamerykanizmu peerelowskiego. Dzisiejszy antyamerykanizm mógłby mieć swoje korzenie na Zachodzie Europy, zwłaszcza we Francji. Antyamerykanizm francuski odznacza się przede wszystkim sprzeciwem wobec dominacji Stanów Zjednoczonych, idącym w parze z próbą spotęgowania własnej pozycji politycznej. Inny antyamerykanizm, na przykład Irański, bierze się z iskrzącego styku interesów świata islamu i anglosaskiego mocarstwa na Bliskim Wschodzie. Wenezuelski, czy kubański z indywidualnych inklinacji rodzimych dyktatorów. Meksykański z wzajemnych animozji obywateli obu północnoamerykańskich krajów. Polska niezmiennie leży w sferze oddziaływania antyamerykanizmu posowieckiego, czyli rosyjskiego. I nie ma się co oszukiwać, że „nasz” antyamerykanizm ma coś wspólnego z przerostem ambicji naszych polityków, zadawnionymi sporami, bądź próbami wyeliminowaniem nadmiernych wpływów Stanów Zjednoczonych. Dzisiejszą wrogość wobec Ameryki odgrzewają środowiska postkomunistyczne, obawiające się ewentualnego zwiększenia takowych, czyli zacieśnienia stosunków pomiędzy Rzecząpospolitą i USA. Obserwujemy to na przykładzie zamieszania wokół projektu instalacji z Polsce tarczy antyrakietowej. Federacja Rosyjska nie kryje, że nie jest zainteresowana pomyślnym zakończeniem polsko-amerykańskiego paktowania. Podobnie nie była zainteresowana wejściem Polski do struktur Sojuszu Północnoatlantyckiego (NATO). Po 2001 roku, a więc po tragedii związanej z atakiem terrorystów islamskich na terytorium Stanów Zjednoczonych istotnie doszło do zintensyfikowania współpracy militarnej pomiędzy naszym krajem a Ameryką, bez zbytnio hałaśliwych pretensji Rosjan. Jednakże musimy sobie przypomnieć, iż Rosja musiała wówczas uwzględnić co najmniej dwa czynniki: szok, w którym znalazł się ówczesny świat, a także własne zaangażowanie w walce z „terroryzmem” czeczeńskim. Antyamerykanizm dostrzegalny jest także w innych sferach życia publicznego. Dla przykładu polskie media, będące pośrednikiem owego neo-peerelowskiego antyamerykanizmu, próbują przeorientować sympatie społeczeństwa względem antykomunistycznej i patriotycznej polonii amerykańskiej. Znalazły nawet dla niej zastępcę w postaci emigracji brytyjskiej, której mają towarzyszyć wartości zastępcze: nowoczesność i europejskość. Co więcej, zaogniają wrogość wobec amerykańskich polityków, wojska, wywiadu… W dalszym ciągu są to próby zatarcia dawnych sympatii społecznych do Stanów Zjednoczonych, przez dziesięciolecia faktycznego nosiciela wolności. Bohaterem staje się Barack Obama, polityk znany z przynależności do rasistowskiego i antyamerykańskiego zgromadzenia (wystąpił zeń przed wyborami prezydenckimi, by po ich zakończeniu doń powrócić), w młodości związany z środowiskami komunizującymi, czy wręcz terrorystycznymi. Paradoksalnie wyrazistym wrogiem dla mediów staje się amerykańskie CIA, a nie sowiecki, czy posowiecki wywiad, mogący dla nas stanowić rzeczywiste zagrożenie. Wstydliwe mogą być agenturalne powiązania z tym pierwszym, zaś niekoniecznie z WSW, lub SB. Ba, czasami te drugie stają się powodem do dumy, bo przecież odnoszą się do ludzi rzekomo złamanych… Lech Wałęsa w swojej najnowszej autobiografii wyraził następujące zdanie o pułkowniku Ryszardzie Kukliński, który w pierwszej połowie lat 80-tych podjął działania wymierzone w okupanta sowieckiego: „Cała sprawa Kuklińskiego była zresztą tajemnicza; słyszałem co nieco i potem zarzucano mi, że jestem niechętny jego rehabilitacji. […] Pułkownikowi Kuklińskiemu należą się największe odznaczenia, największe uznanie, ale to jest przykład walki o wolność w innych czasach, w czasach zniewolenia. Warto się starać, żeby Polacy nie musieli zachowywać się dwulicowo” (Droga do prawdy, s. 171). Dziwne to wynurzenia z ust byłego tajnego współpracownika komunistycznej policji politycznej. Nieprawdaż? Przyzwolenie mass mediów na konstruowanie tak skandalicznych tez jak ta, panuje w Polsce nie od dziś. Do napisania tego tekstu zainspirował mnie artykuł zamieszczony w gazecie „Super Expres”. Planowałem, że pierwszy mój wpis zaadresowany do Was nastąpi po przyjeździe do Polski i będzie próbą podzielenia się z czytelnikiem wrażeniami z pobytu w Stanach Zjednoczonych. Po otrzymaniu informacji o artykule, do którego odniosę się za moment, poczułem się zmuszony do zweryfikowania swoich zamierzeń. Tekst ukazał się 12 czerwca bieżącego roku w gazecie, która przez niektórych dziennikarzy nazywana jest „brukowcem”. Nie bacząc na to przeczytajcie uważnie artykuł, który, jak sądzę, doskonale komponuje się z powyższym wywodem: Autor książki o Wałęsie zrobi karierę w "szkole szpiegów"? Wystarczyło, że kontrowersyjny historyk Paweł Zyzak (25 l.) napisał książkę, w której zarzucił Lechowi Wałęsie (65 l.) agenturalną przeszłość, i od razu tajny świat szpiegów i spisków uderzył mu do głowy. - Dostałem propozycję otrzymania stypendium w The Institute of World Politics w Waszyngtonie - wyznaje w rozmowie z "SE" Zyzak. To prestiżowa szkoła, której absolwenci pracują m.in. dla amerykańskiego wywiadu. W „szkole agentów” wykładają np. Richard Haver - były oficer CIA, czy Stanislav Levchenko - były oficer KGB. Jednym z wykładowców jest też polski historyk Marek Chodakiewcz, który zaproponował stypendium Zyzakowi. Pokrywałoby ono koszt nauki na uczelni, a za kilkumiesięczny kurs płaci się tam aż 4 tysiące USD. - Nie przypuszczałem, że przyjadę kiedyś do Stanów. A o nauce tutaj nawet nie śmiałem myśleć. Muszę tylko podszkolić swój angielski - mówi Zyzak. Autor książki "Lech Wałęsa - idea i historia" przybył do USA na zaproszenie Klubu Myśli Politycznej. Nie tylko promuje swoją książkę, ale już marzy o tym, by zostać agentem, takim jak Bond, James Bond.
Marta Kossecka-Rawicz Proponuję byśmy analizę powyższego artykułu przeprowadzili, według popełnionych przeze mnie podkreśleń. Rozumiem, że określenia: „kontrowersyjny”, „PiStoryk”, jeśli przyjąć, że bieżąca rzeczywistość polityczno-medialna będzie trwała w nieskończoność, będą towarzyszyły mi do końca życia. Bardziej martwi mnie jednak, może nie tyle brak szacunku i dobrej woli względem mojej osoby oraz pracy wśród niektórych komentatorów, ile ich czysto zawodowa rzetelność, która pozostawia wiele do życzenia. „Napisał książkę (…) i od razu tajny świat szpiegów i spisków uderzył mu do głowy” - rzecze we wstępie autorka. A cóż tak zawróciło Zyzakowi w głowie? Ano profesor Marek Chodkiewicz, „zaproponował stypendium Zyzakowi. Pokrywałoby ono koszt nauki na uczelni”. Zaskakujące, że sama propozycja mogła Zyzakowi zawrócić w głowie. No tak, Zyzak może mieć przecież słabą psychikę. Wszak na to właśnie wskazuje zdjęcie, którym okraszono artykuł. Problem w tym, że Pani redaktor nie zdecydowała się na doprecyzowanie swoich myśli. Trudno więc powiedzieć, czy chęć poduczenia się języka angielskiego jest objawem zawrotu głowy u Zyzaka, czy może dowodem na to, że już podjął decyzję. Zostawiając ironię na boku, chcę się z Wami zastanowić, jaki mógł być cel owego braku precyzji. Mojej rozmowie telefonicznej z Panią Martą przysłuchiwało się dwóch „polonusów”. Podobnie do mnie ulegli wrażeniu, że 80 procent naszej dyskusji dotyczyło moich osobistych wrażeń z pobytu w Stanach Zjednoczonych. Rzeczywiście z początku Pani redaktor poprowadziła temat waszyngtońskiej uczelni. Otóż oświadczyła, że dowiedziała się, iż The Institute of World Politics, zaproponował mi naukę pod jego patronatem, na co odpowiedziałem twierdząco. Jak zatem powinienem traktować fragment omawianego artykułu brzmiący następująco: „(…) Wyznaje w rozmowie z "SE" Zyzak”, przypisujący mi rzekome wyznania? Szkoda, że Pani redaktor uznała, że jeśli w ogóle Polaków interesują moje perypetie, to należy im nadać negatywny wymiar, a nie choćby optymistyczny rys chłopaka, który dostał szansę wyjechania w podróż do Stanów Zjednoczony, spotkania się posolidarnościową Polonią i zobaczenia kraju, zadziwiającego ludność całego świata nie tylko swoimi rozmiarami. Nie wiem Pani Marto, może chciała Pani napisać właśnie o moich wrażeniach. Przecież nie zawsze była Pani zagraniczną korespondentką polskiej prasy. Kiedyś był ten pierwszy raz, gdy zobaczyła Pani Stany Zjednoczone i uaktywniła drzemiące w niej emocje. Może po prostu Pani napisać tego nie pozwolono… Paweł Zyzak
Kanon polskiej polityki 1. Sens prawdziwej polityki - zagwarantowanie prymatu prawa naturalnego nad stanowionym Zgodnie z nauczaniem św. Tomasza z Akwinu, celem polityki jest "bonum commune" - dobro wspólne, ład społeczny oparty na zasadach religijnych i moralnych. Dlatego zadaniem prawicy narodowej powinno być dążenie do przywrócenia takich wartości jak: miłość ojczyzny, narodu, poszanowanie kultury, historii, tradycji, obyczajów. Udział w tak rozumianej polityce to praktyczna realizacja wiary w podporządkowanie dziejów ludzi i narodów Bożej Opatrzności, poddanie się tym planom i gotowość uczestnictwa w rządach Bożych. Święty Tomasz zwraca uwagę, że "człowiek jest z natury stworzeniem społecznym i politycznym". Stąd też zwolennicy chrześcijańskiego ładu społecznego nie mogą ograniczać się do akcji charytatywnej, pozostawiając polityczną sferę aktywności obywatelskiej ośrodkom lewicowym, liberalnym i masońskim. Zasadniczym celem polityki powinno być zagwarantowanie prymatu prawa naturalnego nad stanowionym. Przyjęcie nadrzędności prawa naturalnego jest warunkiem, aby Rzeczpospolita stała się państwem respektującym ład społeczny cywilizacji łacińskiej i zasadę dobra wspólnego. Musimy odrzucić państwo moralnie neutralne, agnostyczne, takie, jakiego chcą liberałowie. Oczywiście zasada suwerenności narodu i państwa nie oznacza jej nieograniczoności. Wszak naród, podobnie jak rodzina, jest rzeczywistością natury człowieka, wspólnotą historyczno-cywilizacyjną, a nie stowarzyszeniem kontraktowym ("umową społeczną"), jak głosił Rousseau. Granicę suwerenności zakreśla prawo naturalne i jego najwyższy prawodawca - Bóg. Istnieje konieczność przywrócenia słowu "polityka" właściwego znaczenia zgodnie z przesłaniem św. Pawła: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem".
2. Obrona tożsamości narodowej i istoty państwa Relacje między państwem i narodem zostały znakomicie opisane przez Feliksa Konecznego (m.in. w "Państwie w cywilizacji łacińskiej") i w piśmiennictwie Romana Dmowskiego. Naród, w ujęciu Konecznego, to zrzeszenie cywilizacyjne, które przynależeć musi do jednej i tej samej cywilizacji. Jedno z podstawowych praw, jakie sformułował wybitny polski uczony, mówi, że nie można być cywilizowanym na dwa sposoby. Naród i państwo polskie istnieć mogą tylko w cywilizacji łacińskiej. Oznacza to, że państwo oparte jest na narodzie, który tworzy jego siłę. Państwo jest emanacją narodu, jego polityczną organizacją. Państwo nie może być machiną biurokratyczną, ale służebną i pomocniczą strukturą wobec wspólnoty narodowej.
3. Stworzenie systemu polityki prorodzinnej Jednym z najważniejszych warunków trwania Narodu Polskiego jest przywrócenie rozwoju demograficznego (pamiętamy, że w latach 70. XX wieku Klub Rzymski określił oczekiwaną przez "mędrców" tego świata liczebność ludności Polski na poziomie 15 milionów). W ostatnich trzech latach Polska miała najniższy współczynnik dzietności w całej Unii Europejskiej. Według prognoz, w ciągu najbliższych 40 lat ubędzie Polaków o 17 procent, a liczba ludności zmniejszy się do niespełna 32 milionów. Istnieje konieczność stworzenia w naszym kraju systemu (modelu) polityki prorodzinnej. W pierwszej kolejności wymaga to prawnego zagwarantowania ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, przeciwstawienie się "legalizacji" dewiacyjnych i tzw. nietradycyjnych form życia małżeńskiego i rodzinnego. Przecież już teraz wrogowie cywilizacji łacińskiej wprowadzili do słownika prawnego pojęcie "związku partnerskiego" chronionego przez prawo. System polityki prorodzinnej nie powinien w żadnym stopniu przybierać modelu etatystycznego, a w konsekwencji ideologicznego, liberalno-socjalistycznego. Taki model obowiązuje w Szwecji, gdzie na przykład świadczenia w okresie długiego urlopu wychowawczego są wprawdzie wysokie, ale i wszystkie dzieci (od roku do pięciu lat) mają zapewnione miejsce w przedszkolu. W rezultacie "etatyzm prorodzinny" prowadzi do przejmowania praw rodzicielskich przez państwo.
4. Przeciwstawienie się antypolonizmowi Walka z antypolonizmem, zarówno wewnętrznym (krajowym), jak i zewnętrznym, wymaga współdziałania z Polonią. Stopień naszego zorganizowania, skuteczność działania w tym zakresie, to test naszych narodowych możliwości.
5. Obrona cywilizacji łacińskiej Trzeba mieć świadomość, że walka o tożsamość narodową musi być połączona z uniwersalizmem chrześcijańskim, który kształtował nasz kontynent. Europa staje w obliczu masowych ruchów migracyjnych. W połowie obecnego stulecia Europa będzie obszarem wielokulturowym. Udział osób pochodzenia pozaeuropejskiego w całej ludności wzrośnie z około 9 do 35 procent. Szacuje się, że w ciągu najbliższych czterech dekad w Europie zamieszka 235 milionów imigrantów. W 2050 roku wyznawcą Allacha będzie co piąty mieszkaniec kontynentu. Podczas gdy kraje europejskie odnotują spadek ludności, w Turcji ludność wzrośnie w tym czasie aż o 38 procent, to jest z 73 mln w 2005 roku do ponad 100 mln w 2050 roku. W kontekście projektu włączenia Turcji do Unii Europejskiej znaczenie islamu jeszcze się zwiększy. Islamizacja Europy postępuje niezwykle szybko i skutecznie. Imigracja to także potencjalne zagrożenie dla naszego kraju. O tym, że jest to realny problem, świadczą chociażby słowa jednego z głównych przedstawicieli środowisk liberalnych: "Moja intuicja mówi, że wcześniej niż za 40 lat, bo pewnie już za 20 lat, struktura ludności naszego kraju zacznie ulegać istotnym zmianom, nie tylko pod względem wieku, lecz nawet pod względem koloru skóry. Będziemy bowiem potrzebowali ludzi do pracy. Już przygotowania do Euro 2012 prawdopodobnie niedługo uruchomią taką potrzebę. Można się spodziewać rosnącego natężenia ruchów imigracyjnych, oznaczających zwiększony napływ ludzi z wielkiego rezerwuaru azjatyckiego, a może i afrykańskiego. Chiny są tu szczególnie interesujące, gdyż trzeba mieć świadomość ogromnej ekspansywności narodu chińskiego, który bez krzyku, bez nagłośnienia, w sposób nader sprawny opanowuje rozmaite części świata, jak np. Australię. Nie można wykluczać imigracji z tego kierunku do Polski, a może i w ogóle Europy" (Zdzisław Sadowski, Kłopoty z perspektywą 2050, w: Europa w perspektywie roku 2050, PAN, Warszawa 2007, s. 27-28). Nie ulega wątpliwości, że działania Unii Europejskiej będą zmierzały w kierunku uczynienia z Polski kraju imigracyjnego.
6. NIE dla Unii Europejskiej Europę (chrześcijańską) łączą wspólne wartości. Nasz kontynent jest kolebką cywilizacji, ma swoją misję i przeznaczenie. Zaprzeczeniem wspólnych korzeni narodów europejskich jest obecny model Unii Europejskiej. Polski interes narodowy nakazuje odrzucenie tzw. integracji europejskiej. UE zniszczy naszą tożsamość narodową, przeniesie suwerenność państwową na superpaństwo europejskie, narzuci wspólny pieniądz - euro, wprowadzi dyktat swoich instytucji jak Komisja Brukselska itd. Akceptacja UE oznacza rezygnację z naszych praw narodowych, naszych swobód i wolności słowa. Z Unii Europejskiej praktycznie nie można wystąpić. Podobnie jak w XIX wieku z federacji Stanów Zjednoczonych nie mogły wystąpić niektóre stany. Podjęta walka o niepodległość została brutalnie spacyfikowana przez federalną armię Północy. UE będzie zmierzała w najbliższym czasie w kierunku unifikacji i przyłączenia innych państw - krajów byłej Jugosławii, a następnie Albanii i Mołdawii. W dalszej kolejności Turcji, a w perspektywie kilkunastu lat: Ukrainy, Białorusi, Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu. Najbardziej prawdopodobne wydaje się, że Rosja stanie się strategicznym partnerem Unii, połączonym z nią unią celną i innymi licznymi powiązaniami. Scenariusz ten oznacza, że UE będzie się nadal rozwijała. Ale możliwe jest też inne rozwiązanie, które przewiduje były dysydent sowiecki Władimir Bukowski - rozpad UE. Oby nastąpiło to jak najszybciej i nie towarzyszyły temu zjawisku konflikty cywilizacyjne, religijne i etniczne. Alternatywą dla budowanej na utopii wielokulturowości i laicyzacji Unii Europejskiej może być konfederacja suwerennych państw narodowych.
7. Konfederacja Środkowoeuropejska Strategicznym kierunkiem polskiej polityki zagranicznej powinno być działanie na rzecz współpracy państw i narodów środkowoeuropejskich w obszarze międzymorza: Bałtyk - Morze Czarne - Adriatyk. Ideę konfederacji środkowoeuropejskiej popierały wszystkie polskie partie i ugrupowania niepodległościowe w czasie II wojny światowej. Propagował ją zarówno ruch socjalistyczny, ludowy, środowiska katolickie, ugrupowania postsanacyjne, obóz narodowy. Projekty rozwiązań tej koncepcji były zróżnicowane, ale kierunek wspólny - konfederacja środkowoeuropejska. Stworzenie bloku państw międzymorza to niezrealizowany testament Polskiego Państwa Podziemnego. Dr Krzysztof Kawęcki
Toksyczna elita w Polsce Polską rządzi toksyczna elita, która wpaja Polakom zaniżoną samoocenę, aby łatwiej jej było panować. Tak twierdzi dr. Barbara Fedyszak-Radziejewska w ciekawej wypowiedzi na rocznicę 4 czerwca, a której w Salonie Free Your Mind poświęcił entuzjastyczny wpis.
Zdegradowana polskość Zgadzam się z tymi oceami w wielu punktach. Krytyka polskości poszła za daleko. Pobudza rodzaj choroby umysłowej i politycznej, zamiast prowadzić do zdrowia. Niestety, oboje nie poświęcili należnej uwagi pytaniu, skąd się wzięła ta toksyczna elita, jak gdyby stanęli krok od przepaści, zajrzęli w jej otchłań i cofnęli się. Ja również się cofnę. Nadszedł czas odbudowy szacunku do siebie, jak 30 lat temu, kiedy Marek Roztworowski urządził przełomową wystawę "Polaków portret własny". Skoro III RP odtwarza struktury PRL, jak twierdzi Pani Barbara, to rada nasuwa się sama. Należy sięgnąć po podobne środki. Dlatego warto "Polaków portret własny" pokazać na nowo, ale poszerzając o trzy wątki, które w PRL nie mogły zostać rozwinięte. Po pierwsze, podkreślić fakt, że Polacy zbudowali cywilizację łacińską na Kresach pozyskując ten teren dla Europy. Po drugie, fantastyczną odbudowę państwa i patriotyzmu w II Rzeczpospolitej. Po trzecie, pokazać Polskę jako arkę dla wdzięcznych (?) Żydów we wrogiej Europie i udział polskich Żydów w wysadzeniu w powietrze Cesarstwa Rosyjskiego. (Rosja nie wpuszczała do siebie Żydów, ale ich przejęła z ziemiami zaborów - i po stu latach srogą zapłaciła cenę.) W wypowiedziach Pani Barbary i FYM-a brak mi przyznania, że krytyka polskości jest uzasadniona. Brak mi też programu pozytywnego. Czasem zastanawiam się, czy sam nie należę do elity toksycznej, chociaż pochodzę poniekąd od Gombrowicza, a nie od "Młodziaków". Jestem jednak autorem artykułu "Program dla P" sprzed sześciu lat w "Rzepie", który wywołał spore zamieszanie. Byłem w krytyce bardzo agresywny. Dzisiaj, po kompromitacji obozu modernizatorów, bardziej bym ważył słowa, docenił solidną robotę Jagiellonów i panów krakowskich. Jednak daję program pozytywny, staram się odpowiedzieć na pytanie - co robić? - choć wielu to może zgorszyć. Ale przecież to wszystko jest do dyskusji. Nie jestem polskim nacjonalistą, może raczej chwiejnym patriotą. Czemu więc sympatyzuję ze stronnictwem patriotycznym? Po pierwsze, z oburzenia na kłamstwa, które szerzą jego wrogowie. Po drugie, ze zwykłego zdrowego rozsądku. Nie wolno żyć w pogardzie dla siebie. To największa trucizna. Trzeba w siebie wierzyć. "Yes, you can", jak uczy Ameryka. Krzysztof Kłopotowski
Niemiecki rewizjonizm historyczny „Koalicja deklaruje gotowość do społecznej i historycznej analizy zdarzeń przymusowej migracji, ucieczki i wypędzenia. W duchu pojednania chcemy również ustanowić w Berlinie widoczny znak, aby - w połączeniu z Europejską Siecią `Pamięć i Solidarność', wychodząc poza dotychczasowe państwa uczestniczące - Polskę, Węgry i Słowację - przypominać o niesprawiedliwości wypędzeń i na zawsze je potępić”. To fragment umowy koalicyjnej CDU/CSU z SPD z 11 października 2005 r. Jak widać nasi zachodni sąsiedzi potrafią przełamać różnice polityczne i w kwestii budowania nowej wizji historii XX wieku działać „solidarnie”. Problem rewizji historii najnowszej nie dotyczy zatem tylko działań ekscentrycznej Eriki Steinbach i tzw. Związku Wypędzonych. Jest częścią planu niemieckich elit politycznych różnych opcji. Planu, który ma zdjąć cześć odpowiedzialności za okropieństwa II wojny Niemców i obłożyć nią m.in. Polaków. Odwoływanie się do elektoratu tzw. „wypędzonych” przez CDU i CSU oraz samą panią kanclerz Merkel podczas ostatnich wyborów do europarlamentu jest także tego dowodem. Pozyskiwanie głosów roszczeniowych środowisk, naginających czy wręcz fałszujących historię, przez niemieckie elity polityczne okazuje się być czymś normalnym. Potępianie tego przez stronę polską to objaw ksenofobii. Tak przynajmniej tłumaczą to nam niektórzy politycy i profesorowie. Cel tej operacji jest jeden - aby skutecznie wymusić jakiekolwiek odszkodowania od strony polskiej, należy przedstawiać ją jako odpowiedzialną za wojenne zbrodnie. Dużo trudniej byłoby dawnym katom dochodzić roszczeń od swych ofiar. Strona niemiecka całkowicie pomija ogromne koszty jakie poniosła Polska w latach 1939 - 45, w wyniku niemiecko - sowieckiej agresji. Niemieckie roszczenia nasilają się równolegle z utratą pamięci wobec ogromu zbrodni popełnionych przez niemieckiego okupanta na ludności polskiej. Oczernianie Polaków rozpoczęło się na długo przed pojawieniem się w niemieckiej polityce Eriki Steinbach - niedługo po zawarciu przez RFN w 1953 r. układu o rekompensacie dla uchodźców żydowskich. Następnym krokiem było uchwalenie federalnego prawa o odszkodowaniach dla Żydów. Celem strony niemieckiej było wyciszenie ataków za zbrodnie popełnione na Żydach, co przyznał sam Konrad Adenauer, stwierdzając, że Izrael potrzebował pieniędzy a Niemcy rehabilitacji. Równocześnie rozpoczęto akcję „obdzielania” Polaków współodpowiedzialnością za Holocaust. Jej przejawem było eksponowanie faktu, że obozy zagłady budowane były na ziemiach polskich i sugerowanie, że zbrodnia ludobójstwa nie powiodłaby się gdyby nie pomoc ze strony Polaków. Ta sytuacja miała swoje wytłumaczenie polityczne. Niemcy jako kraj buforowy - leżący u granic Żelaznej Kurtyny był forpocztą Zachodu w Zimnej Wojnie. Zatem wybielanie niemieckich zbrodni było na rękę państwom zachodnim a szczególnie USA. Dostrzegały to niebezpieczne dla Polaków zjawisko polskie środowiska emigracyjne. Adam Ciołkosz - historyk i publicysta niepodległościowy, pisał w publikowanym w 1971 r. szkicu: Pełno jest obecnie takich książek, w których Żydzi występują jako ofiary polskich prześladowań, tortur, pogromów. Nie ma podobnych książek na temat Żydów niemieckich - nie ma i nie będzie. Hitleryzm uważa się za przejściową aberrację. Niemcy cesarskie były krajem ładu i bojaźni Boga. Niemcy weimarskie były wzorową demokracją z konstytucja napisaną przez Żyda - Preussa. Niemcy bońskie są znowu krajem praworządnym i demokratycznym, dały i dają Żydom wszelkie możliwe satysfakcje za lata hitleryzmu […] W Polsce natomiast antysemityzm był jakoby czymś przyrodzonym, upośledzenie i cierpienia Żydów były stanem jak gdyby naturalnym, przy czym nikt nie próbuje ani dać odpowiedzi, ani nawet postawić pytania: jak w takim razie możliwe było przeżycie tylu Żydów w Polsce siedmiu, może nawet dziesięciu stuleci? (A. Ciołkosz, Walka o prawdę. Wybór artykułów 1940 - 1978,Londyn 1983). Niemcy jako państwo potrafią konsekwentnie, przez dziesięciolecia dążyć do wytyczonego celu. Jasnym jest, że wszelkie inicjatywy, takie jak pomysł budowy Centrum przeciwko wypędzeniom, czy powoływanie międzynarodowych komisji podręcznikowych ma za zadanie nie dochodzenie do obiektywnej prawdy historycznej, ale osiągnięcie konkretnych politycznych i ekonomicznych korzyści. Dowodem na to jest zapis w konstytucji RFN, dotyczący granic z 1937 r. To największy i całkowicie bezkarny przykład niemieckiego rewizjonizmu historycznego, bez usunięcia którego, strona polska w ogóle nie powinna podejmować jakichkolwiek rozmów z Niemcami w sprawie Centrum. Tymczasem w 2005 r. w rocznicę konferencji w Poczdamie, odbyły się w Berlinie dwie imprezy, na których podważano postanowienia tejże konferencji, która przypomnijmy, ustaliła obecny kształt terytorialny Rzeczpospolitej. Rocznica konferencji, która odbywała się w Poczdamie od 17 lipca do 2 sierpnia 1945 r., nie jest w Niemczech przedmiotem oficjalnych wystąpień. Sama konferencja ani jej postanowienia nie są tu bowiem uznawane za akt prawa międzynarodowego. Przede wszystkim dlatego, że w Poczdamie nie było przedstawicieli Niemiec. Fakt ten wykorzystuje Erika Steinbach, głosząc, że decyzje konferencji nie były zgodne z zasadami prawa międzynarodowego i z obowiązującymi w tym czasie normami dotyczącymi praw człowieka. (Rzeczpospolita z dnia 21.07.2005). Pomijanym całkowicie problemem jest fakt nie podpisania przez Polskę i Niemcy traktatu pokojowego. Pozostałe podpisane przez obie strony traktaty i deklaracje, mogą w każdej chwili zostać zakwestionowane przez Niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, właśnie w oparciu o w/w zapis w konstytucji. Łukasz Kołak
Wykończyć eko-terrorystów !! "NEW SCIENTIST" opublikował wyniki badań uczonych z Uniwersytetu Kalifornii. Potwierdziły to, o czym uparcie piszę od 40 lat - za co, oczywiście, uważano mnie za maniaka. Otóż jeśli policzyć ilość zanieczyszczeń, jakie powoduje tramwaj (zanieczyszczenia w kopalniach, elektrowniach - a trzeba wziąć pod uwagę straty przy przesyle energii!!) to autobus jest znacznie bardziej ekologiczny od pociągu czy tramwaju. Ba! Bardziej „ekologicznie” jest lecieć odrzutowcem, niż jechać koleją! Oczywiście z mojego punktu widzenia to w ogóle bzdury, bo cała ta emisja nie ma poważniejszego wpływu na ekosystem - a ponadto CO2 jest dla roślinek korzystny; więc o czym ta mowa? Ważne jest jedno: ta gadanina „ekologów” to jedna wielka bzdura. Motywowana jest dwoma czynnikami: szeregowi członkowie to idioci, a kierownictwo „Zielonych” to po prostu niedojrzali Czerwoni, którzy tramwaj i pociąg uwielbiają, bo są „zbiorowe”, „kolektywne” i „dla ludu” - a samochód prywatny i odrzutowiec są indywidualne lub "luksusowe".
Tyle, że dziś, dzięki wolnemu rynkowi i „dzikiej konkurencji”, przelot prywatną tanią linią do Londynu i z powrotem kosztuje mniej, niż nocna taksówka z jednego krańca Wrocławia na drugi... Tragiczne dla eko-terrorystów wieści doszły też z socjalistycznego Wiednia. Policja i prokuratora wzięły się za tych, co to oblewają farbami kobiety chodzące w futrach (nb. sami noszą skórzane buty, jak najbardziej...). Anty-terroryści weszli do mieszkania ober-terrorysty, p.Marcina Ballucha, szefa „Związku Przeciwko Fabrykom Zwierząt” („Verein gegen Tierfabriken” - VGT). Jak podaje „Gazeta Wyborcza”: „Skuli go, a mieszkanie dokładnie przeszukali, podobnie jak biura VGT i kilku innych organizacji. Balluch został umieszczony w areszcie śledczym, gdzie postawiono mu zarzut: udział w grupie terrorystycznej „Front Wyzwolenia Zwierząt” („Animal Liberation Front” - ALF,), która w ostatnich latach podpalała i demolowała sklepy należące do kilku koncernów odzieżowych i spożywczych. Zniszczenia oszacowano na €600.000. Najbardziej ucierpiała produkująca m.in futra firma Kleider Bauer; ALF miała oblewać jej wyroby kwasem masłowym, niszczyć samochody zarządu i wysyłać pogróżki”. P. Balluch przedstawiał się jako profesor od etycznej hodowli zwierząt. Wykorzystywał to, że rzeczywiście jest tam wiele zupełnie zbędnego okrucieństwa. Dzięki temu zbił ogromny majątek - i jego ferajna też. „We wtorek opublikowano raport z pracy grupy dochodzeniowej i okazuje się, że 40 obrońcom zwierząt śledczy chcą postawić nowe zarzuty, tym razem z paragrafu o zwalczaniu mafii. (…) ekolodzy popełnili przestępstwo, zmuszając sieć piekarń w Wiedniu, by korzystała z jaj z tzw. wolnego chowu (kur niosek nie trzyma się w klatkach, tylko na świeżym powietrzu). Prokuratorzy obliczyli, że firma ulegając szantażowi ekologów i zmieniając dostawcę jaj straciła €80.000. (…) Przestępstwem były też protesty przeciwko sprzedaży żywych homarów. (...) - Zarzuty nie trzymają się kupy, ale kampania policji przynosi rezultaty. Zastraszeni działacze od nas odchodzą. Nie możemy pracować, bo zarekwirowano nam dokumenty - wylicza Balluch.
Osobne postępowanie prowadzi też austriacki fiskus. Chce odebrać VGT status organizacji pożytku publicznego, ponieważ na zlecenie sieci supermarketów badała, czy w ich sklepach sprzedaje się jaja z wolnego chowu. Według fiskusa nie miało do tego prawa, bo o badaniach nie ma słowa w statucie związku. Balluch ma więc oddać państwu 700 tys. euro zaległego podatku dochodowego. - To dla nas będzie oznaczać koniec - mówi”. Proszę sobie policzyć: jeśli podatek wyniósł €700.000 - to na ile ci cwani „ekologowie” nacięli oficjalnie różne firmy - i „wypromowali” od naiwnych? A ile ściągnęli nielegalnie - bo przecież lepiej dać im pod suknem 50.000 niż oficjalnie 100.000 plus podatek; szefowie się dzielą, szeregowi członkowie o niczym nie wiedzą... Powtórzmy: „ekologowie” dzielą się na dwie grupy: cwaniaków, którzy z tego żyją - i idiotów, którzy naprawdę wierzą, że tramwaj jest bardziej „ekologiczny” od autobusu. A walka o nie zadawanie zwierzętom zbędnych cierpień jest słuszna - w XXI wieku naprawdę można niewielkim kosztem bezboleśnie uśmiercić zwierzę rzeźne i inne. I tym warto by się zająć - a nie losem ostryg, terroryzowaniem kobiet w futrach lub np. - jak to zrobili „Zieloni” w Finlandii - wypuszczaniem w zimę z klatek 50.000 norek (5000 uczniów z okolicznych szkół na ochotnika pomagało łapać te nieszczęsne, marznące w śniegu, zwierzątka...). Ale tych „etyków'” co na tym robią pieniądze, to nie obchodzi. Liczy się”udana akcja”. A nie jakieś-tam zwierzęta... JKM
Bez orkiestry, ale z godnością Jeżeli KUL nada doktorat honoris causa nacjonaliście Wiktorowi Juszczence, to polscy patrioci powinni zaprzestać finansowania tej uczelni W sobotę 6 bm. w Kędzierzynie - Koźlu, w którym mieszka wielu wypędzonych z Wołynia i Małopolski Wschodniej, odbył się po raz szósty Dzień Kresowy. Był to efekt gigantycznej pracy Witolda Listowskiego, prezesa oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa, byłego oficera. Całą uroczystość przygotowano z wojskową precyzją. Jeszcze parę dni wcześniej wydawało się, że wszystko się zawali. Pan prezydent Trzeciej RP odmówił bowiem patronatu, co dla środowisk kombatanckich i kresowych było ogromnym ciosem. Tym większym, że środowiska te masowo głosowały na Lecha Kaczyńskiego, licząc, że przywróci on prawdę historyczną o ludobójstwie na Kresach. Do Kędzierzyna-Koźla przyjechała jedynie pani minister z Kancelarii Prezydenta, a jej udział ograniczył się do złożenia wieńca. Do zebranych nie powiedziała ani słowa, tłumacząc się... ciszą wyborczą. Kolejnym problemem była odmowa ze strony dowództwa Śląskiego Okręgu Wojskowego przysłania kompanii honorowej i orkiestry wojskowej. Dopiero interwencja w MON spowodowała, że kompania w końcu przybyła, ale orkiestra nie. Uroczystości odbyły się więc w ciszy, ale z ogromną godnością. Dzień Kresowy wypełniła sesja naukowa w Gimnazjum im. Orląt Lwowskich, a następnie msza św. w kościele św. Jadwigi z udziałem pocztów sztandarowych i delegacji młodzieży szkolnej oraz bardzo wielu gości z różnych miast. Po mszy św. ogromny pochód przeszedł ulicami miasta. Pod tablicą ku czci pomordowanych Polaków przez OUN-UPA, która znajduje się na frontonie gimnazjum, najpierw padła salwa honorowa, a następnie delegacje władz województwa, powiatu i miast złożyły wieńce. W czasie sesji wygłosiłem wykład pt. "Spór o prawdę" oraz kazanie. Mówiłem zarówno o prawdzie, która prowadzi do pojednania i przebaczenia, jak i o obowiązku jedności i solidarności pomiędzy organizacjami kresowymi i patriotycznymi. Zachęcałem do pracy z młodzieżą, aby tradycje kresowe i pamięć o ludobójstwie nie odeszły w zapomnienie. W czasie sesji wiele osób wypowiadało się przeciwko decyzji senatu KUL o nadaniu doktoratu h.c. nacjonaliście Wiktorowi Juszczence. Nazywano to hańbą i polityczną głupotą. Wyrażono też oburzenie z powodu oskarżeń ze strony ks. rektora Stanisława Wilka. Kresowianie ustalali kolejną akcję protestacyjną, która odbędzie się w Lublinie 1 lipca br., czyli w dniu przyjazdu wielbiciela UPA i SS na KUL. Niektórzy wzywali do bojkotu finansowego uczelni. Powoływano się tutaj na precedens, który niedawno zaistniał w USA, kiedy to wielu katolików amerykańskich odmówiło dawania składek na uniwersytet Notre Dame za nadanie doktoratu h.c. Barackowi Obamie, zwolennikowi aborcji, przez co uczelnia straciła miliony dolarów. Do organizatorów protestu wpłynęło wiele listów od studentów i doktorantów KUL, którzy wstydzą się za władze uczelniane. Wstydzą się także za tych swoich profesorów, którzy na wykładach są bardzo "bohaterscy", krytykując, kogo się da, ale w życiu publicznym chowają głowę w piasek. Nawiasem mówiąc, protest przeciwko doktoratowi podpisało wielu profesorów i doktorów z różnych uczelni, ale z kadry naukowej KUL odwagę miał tylko ks. prof. dr hab. Roman Dzwonkowski, wybitny specjalista od historii Kościoła katolickiego na Wschodzie.
Podobna uroczystość, dwudniowa, odbyła się tydzień wcześniej we Wschowie na ziemi lubuskiej. Jej organizatorem było Stowarzyszenie "Huta Pieniacka", kierowane przez Małgorzatę Gośniowską-Kolę, córkę jednej z osób nielicznie ocalałych z zagłady wioski. Pierwszego dnia, w sobotę 30 maja, na tamtejszym zamku królewskim odbyła się konferencja naukowa, na której wygłosiłem referat pt. "Ludobójstwo na ziemi tarnopolskiej". Mówiłem o wielowiekowej historii tej ziemi oraz o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich, którzy 28 lutego 1944 r. wymordowali Hutę Pieniacką i Korościatyn k. Monasterzysk, rodzinną miejscowość mojego ojca. W niedzielę natomiast wraz z innymi księżmi koncelebrowałem mszę św. za pomordowanych, wygłaszając przesłanie do zebranych. Kościół był nabity ludźmi. Przybyła kompania 5. Kresowego Dywizjonu z Leszna, chór górniczy z Lubina, orkiestra hutnicza z Głogowa oraz liczne poczty sztandarowe. Po mszy św. pochód pomaszerował pod pomnik Kresowian, na którym wyryte są nazwy dziesiątek miejscowości wymordowanych przez UPA. Tutaj przemawiali m.in. burmistrz Krzysztof Grabka, poseł PiS Marek Ars oraz dr Lucyna Kulińska, historyk z Krakowa, która publicznie poruszyła sprawę skandalu na KUL. Pod pomnikiem zgromadziło się, co bardzo cieszy, dużo młodzieży, w tym Grupa Katyń z jednej ze szkół podstawowych. Wszystko było świetnie przygotowane, za co organizatorom należą się ogromne słowa uznania. Podziękowanie należy się także organizatorom spotkań autorskich i wykładów o ludobójstwie na Kresach: rektorowi WSNS w Poznaniu, starostwu w Miliczu, dyrekcji i nauczycielom Zespołu Szkół w Miliczu i Zespołu Szkół Budowlano-Drzewnych w Żywcu oraz gimnazjów w Sycowie i Szarowie k. Niepołomic, Centrum Badań Historycznych w Raciborzu, a także animatorom spotkań w Domu Katechetycznym w Kluczborku, Resursie Obywatelskiej w Radomiu i parafii w Jaworznie-Szczakowej. Już teraz zapraszam w niedzielę 5 lipca o g. 11.00 na XV Światowy Zjazd i Pielgrzymkę Kresowian na Jasną Górę. Uroczystości odbędą się pod hasłem "Kresowianie nie tracą nadziei!". Wszystkich czytelników "GP", niezależnie od ich korzeni, serdecznie zapraszam. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Czy banki w Polsce pójdą pod młotek ? W najbliższych miesiącach zmiana krajobrazu bankowego w Polsce jest nieunikniona. Pamiętamy dobrze zapowiedzi ministra finansów Jana Vincenta-Rostowskiego i niektórych analityków finansowych, że mamy silny, stabilny system bankowy, którego żaden kryzys się nie ima. To od dawna nieprawda. Przede wszystkim nie mamy polskich banków i polskiego systemu bankowego, tylko zagraniczne banki komercyjne w Polsce, z wyjątkiem PKO BP, BOŚ i BGK. Jak pokazują ostatnie tygodnie, system wcale nie jest tak stabilny i silny. Nie tylko nastroje bankowców są coraz gorsze, ale i zagrożenia dla systemu bankowego są coraz poważniejsze. Komisarz Unii Europejskiej ds. systemu finansowego ostrzega od miesięcy: „Aktywa banków w Europie Środkowo-Wschodniej z powodu kryzysu mogą wyparować”.
Dawno ostrzegano Rzecznik prasowy Kredyt Banku właśnie ogłosił publiczny apel, że pomimo gigantycznych strat belgijskiej grupy KBC, bank ten potrzebuje natychmiastowej pomocy rzędu 5,5 mld euro, a kolejnych gwarancji i pomocy w dłuższej perspektywie na kwotę aż 22,5 mld euro. KBC działa również w Polsce jako dwie marki: Kredyt Bank i Warta. Niedawno Kredyt Bank zrezygnował z ratingów agencji Fitch i Moody's jako pierwszy bank giełdowy w Polsce.
Na polu minowym Pod koniec 2008 r. w Polsce działało 70 banków komercyjnych oraz 579 banków spółdzielczych. Zysk netto osiągnęło 56 banków komercyjnych i 577 banków spółdzielczych. Co ciekawe, te drugie, banki spółdzielcze, miały aż około 2,5-krotnie wyższą rentowność. To już jednak koniec eldorado dla zagranicznych banków komercyjnych działających w Polsce. Kryzys tak długo lekceważony, ukrywany, daje o sobie znać coraz wyraźniej w sektorze bankowym. Zaklinanie rzeczywistości pożera dziś w tempie przyspieszonym między innymi zyski banków. Kolejne ogłaszane wyniki finansowe są coraz gorsze, a niektóre z nich będą wręcz dramatycznie złe w kolejnych kwartałach.
Nadejdą problemy Odpisy i rezerwy banków w końcu 2009 r. mogą osiągnąć astronomiczną kwotę 15 - 20 mld zł. Banki bowiem przestały praktycznie dawać kredyty przedsiębiorstwom. W kwietniu 2009 r. banki wypłaciły z banków 5 mld zł swoich oszczędności, aby tylko związać jakoś koniec z końcem. Zaczynają żyć w całkowicie nowej rzeczywistości - rzeczywistości kryzysowej i recesyjnej i w przededniu krachu realnej gospodarki oraz poważnego załamania budżetu państwa, a niewykluczone, że również polskiego złotego w drugiej połowie 2009 r. Fala tsunami dopiero liznęła brzegi polskiego sektora bankowego w Polsce. Główna fala uderzeniowa nadejdzie w drugiej połowie 2009 r., a naprawdę dramatyczny będzie dla polskiej gospodarki, polskiego budżetu i polskiego systemu bankowego i systemu finansowego dopiero 2010 r.
Spadki, spadki… Zyski większości banków komercyjnych spadły w I kw. 2009 r. średnio o 70 - 80 proc., choć są i takie, którym zysk spadł nawet o 90 proc., są również tacy, którzy w ogóle nie mieli zysków. Najlepsi mają wyniki w granicach 30 do 90 proc. Gorsze niż w I kw. 2008 r. Nie wiadomo też, na ile są one dotknięte cudowną, kreatywną księgowością. Niewątpliwie to nie koniec kłopotów banków zarówno z odpisami z tytułu opcji, innych kredytów, z tytułu wojny depozytowej czy też potencjalnego bankructwa coraz większej liczby polskich przedsiębiorstw. I to nawet tych dużych przedsiębiorstw. Nie mówiąc już o kłopotach, jakie mogą się pojawić w związku z kredytami walutowymi, np. we frankach szwajcarskich, po nowelizacji budżetu na przełomie czerwca i lipca i po powstaniu gigantycznej dziury budżetowej Rostowskiego rzędu 10 mld zł, z powodu której znacznie osłabi się polski złoty. Niewykluczone, że będzie to 5,50 zł za euro. Nawet najbardziej rozpaczliwe sposoby ratowania wyników banków poprzez podnoszenie opłat, drakoński wzrost marż i prowizji, dodatkowe opłaty, grupowe zwolnienia pracowników nie dadzą spodziewanego rezultatu. To półśrodki w obecnej fazie kryzysowej.
Kto pierwszy pod młotek? Kilka znanych banków w najbliższych miesiącach może zniknąć z polskiego rynku. I to nie tylko z powodu dramatycznych problemów ich spółek matek, takich jak ING Group, KBC, irlandzkiego AIB, niemieckiego Commerzbanku. Mogą też zniknąć z powodu gigantycznych błędów w zarządzaniu, zwłaszcza w pozbawionej wszelkiej refleksji skali zagrożeń związanych z rynkiem akcji kredytowej, wojną depozytową. Ostatnio wyszło na jaw, że właściciel BRE Banku, niemiecki Commerzbank, ma ponad 100 mld złych kredytów i toksycznych aktywów i pilnie potrzebuje pomocy państwa. A przypomnijmy - zysk netto BRE Banku w I kw. tego roku spadł z 344 mln w zeszłym roku do zaledwie 77 mln.
Na pozór atrakcyjne Irlandzki AIB mimo 3,5 mld euro zastrzyku pomocy od rządu w Dublinie wcale nie jest w dobrej kondycji i będzie potrzebował kolejnej, co najmniej 1,5 mld euro pomocy. Jego złe długi zbliżyły się do kwoty aż 5 mld euro. Właściciel 70 proc. działającego w Polsce BZ WBK zamierza więc sprzedawać co się da, nawet to, co na pozór jest jeszcze atrakcyjne. Na razie pakiet akcji BZ WBK był oceniany przez analityków na 3,8 mld złotych. To około 700 - 800 mln euro. Ale to pobożne życzenia właściciela i cena na dziś abstrakcyjna. Czy ktoś da tyle za bank, który ma zysk w I kw. o 51 proc. mniejszy niż w I kw. 2008 r., choć i tak na tle innych banków to wynik niezły. Ale ten bank ma też 160 mln zł rezerw odpisanych w I kw. tego roku.
Śmiech przez łzy Czy ktoś tyle da za BZ WBK, skoro ten bank udzielił kredytów na kwotę 36 mld zł, a samym deweloperom pożyczył aż 13 mld zł ? Ciekawe kiedy, i czy w ogóle, te pieniądze od deweloperów wrócą do banku, gdy wielu polskim deweloperom grozi realne bankructwo. Będą więc niewątpliwie w tym banku potrzebne nowe rezerwy i nowe odpisy. BZ WBK jest bardzo mocno zaangażowany w kredytowanie nieruchomości - to aż 51 proc. jego portfela kredytów korporacyjnych. Dziś nikt na świecie nie płaci przecież premii za przejęcie kontroli nad bankiem. Tłumu chętnych na nabywanie banków nie ma. Nic dziwnego, że Danny DeVito w reklamie banku BZ WBK łapie się za głowę i mówi coś o „kaszanie”, ale być może to tylko przypadkowy zbieg okoliczności.
Gigantyczne straty ING, właściciel obecnego i tak świetnie reklamowanego ING BSK, traci z kwartału na kwartał. W pierwszym kwartale 2009 r. ING stracił kolejne 800 mln euro, a rezerwy na złe długi to odpis kolejnych blisko 800 mln euro. Istniejący od XVIII w. bank również rozważa bardzo poważnie wyprzedaż swych aktywów, mimo że już otrzymał od państwa pomoc w wysokości 10 mld euro. Chce na wyprzedaży zarobić aż 8 mld euro. Nie można wykluczyć, że obejmie to również aktywa holenderskiego banku w Europie Środkowo-Wschodniej, i to na przykład w Polsce, czyli ING BSK.
Raty się nie skończą Bank ten ma olbrzymi, bo aż 10-proc. udział w rynku kredytów korporacyjnych i udzielił tych kredytów na kwotę aż 18 mld zł. Wyniki ING BSK w Polsce za pierwszy kwartał nie są zachwycające. Zysk banku spadł ze 173 mln w I kw. ubiegłego roku do zaledwie 80 mln w pierwszym kwartale obecnego roku. W Polsce rynek kredytów korporacyjnych wynosi 18 mld zł, kredytów detalicznych 8 mld zł. Współczynnik ROE z 20 spadł zaledwie do 8 proc. Raty na odpisach za I kw., jak widać, raczej się nie skończą. Zostają jeszcze przecież problemy opcyjne. Zysk ING BSK jest więc niższy aż o 53 proc. w stosunku do ubiegłorocznego.
Belgowie nad przepaścią Belgijski bank KBC, właściciel Kredyt Banku i Warty, która miała w pierwszym kwartale 41 mln straty, poprosił o zawieszenie notowań akcji na giełdzie w Brukseli i prowadzi rozmowy o gigantycznej pomocy ze strony rządów z Walonii, Flandrii i Belgii, a jest już po dwóch akcjach ratowania przez władze w kwocie 7 mld euro. Belgijski KBC stanął niewątpliwie nad przepaścią. Nowy plan pomocy i gwarancji dla tego banku opiewa na astronomiczną kwotę 22,5 mld euro. Czy to może mieć wpływ na losy Kredyt Banku i Warty? Oczywiście że tak i to decydujący w nieodległej przyszłości. W pierwszym kwartale Kredyt Bank zanotował 36 mln zł straty. Licząc jednak zmiany w kapitale Kredyt Banku, to strata w kategorii dochód całkowity przekroczyła 155 mln zł. Fundusze własne banku zmniejszyły się aż o 122 mln zł. Współczynnik wypłacalności spadł do poziomu 8,43, a odpisy sięgnęły kwoty 160 mln zł. To wszystko dopiero w pierwszym kwartale.
Włoski problem Ryzyko bankructwa europejskich banków wyraźnie rośnie. Czy pociągną za sobą swoje spółki córki? Kredyt Bank obok BZ WBK, Millennium czy Citi Handlowego może być jednym z pierwszych banków wystawionym w ramach tzw. kryzysowej wyprzedaży. Inny potentat, włoski Unicredito, właściciel jednego z największych w Polsce banków Pekao S.A., od dawna przeżywa ciężkie chwile. A przyszłość wcale nie rysuje się dla niego różowo. W pierwszym kwartale Włosi zarobili 447 mln euro i było to o 60 proc. mniej niż w roku ubiegłym. Jeśli sytuacja na Ukrainie i Węgrzech oraz w Polsce, Bułgarii, Rumunii, Słowacji oraz krajach bałtyckich będzie się nadal pogarszać, straty Unicredito mogą być jeszcze większe. A Unicredito czerpie z Europy Środkowo-Wschodniej aż 55 proc. swoich zysków. W sumie sytuacja może być jeszcze gorsza. Rezerwy Unicredito na niespłacone długi w pierwszym kwartale 2009 r. to kwota 1 mld 650 mln euro. I to nie koniec, bardzo drogo, jeszcze drożej będą kosztować Unicredito straty na Ukrainie.
Pekao ma problemy? Zysk banku Pekao SA, którego właścicielem jest właśnie Unicredito, za pierwszy kwartał spadł do 566 mln zł z ponad 1 mld 140 mln w ubiegłym roku i był o blisko 30 proc. mniejszy niż w pierwszym kwartale 2008 r. Bank zaprzestał jednak podawania wielkości swych przychodów - bardzo ważnego wskaźnika. Wydaje się, że Pekao SA ma spore problemy, gdy idzie właśnie o przychody i spadek marży. Najprawdopodobniej w II kw. tego roku będzie musiał zawiązać znacznie większe rezerwy, bo te w I kw. były niewystarczające. Pamiętajmy, że Pekao SA obsługuje 15 tys. dużych polskich firm, które będą dopiero miały poważne problemy w drugiej połowie tego roku oraz 250 tys. małych i średnich przedsiębiorstw, które już mają poważne problemy, a kredyty udzielone firmom przez Pekao SA to kwota 60,5 mld zł. Kredyty dla ludności to też niebagatelna kwota ok. 29 mld zł.
Nikt nie chce AIG Również wyniki innego giganta na polskim rynku PKO BP za I kw. nie zachwyciły. Zysk PKO BP za I kw. wyniósł zaledwie 540 mln zł. Analogicznie w I kw. 2008 r. było to blisko 1 mld zł, dokładnie 951 mln zł. Zysk spadł zatem o 43 proc. Wynik odsetkowy spadł o 18 proc., rezerwy są na razie na poziomie 374 mln zł, ale olbrzymie straty w wypadku KredoBanku na Ukrainie mogą dramatycznie powiększyć te odpisy. Straty ukraińskiego ramienia PKO BP w I kw. tego roku wynoszą aż 43 mln zł. PKO BP właśnie zrezygnował z zakupu AIG Polska w obawie o jakość portfela kredytowego. Nikt nie zapłaci przecież za AIG ani półtora miliarda złotych, ani nawet miliarda. Tym bardziej, że chętnych do wykupienia AIG Polska będzie coraz mniej. PKO chce też wyjść z Banku Pocztowego pod presją Ministerstwa Skarbu Państwa, a przypomnijmy, że ma on tam 25 proc. akcji, pozostałe 75 proc. ma Poczta Polska. Akcje Banku Pocztowego posiadane przez PKO BP wyceniane są na 175 mln zł. PKO BP ma również 5 proc. akcji Banku Ochrony Środowiska. Ale najgroźniejsze dla samego PKO BP byłoby odebranie dywidendy przez Ministerstwo Skarbu, na co minister skarbu Aleksander Grad już sobie ostrzy zęby. Dziś PKO BP powinno raczej przejmować upadające banki, a nie pozbywać się gotówki w niebagatelnej kwocie 1,5 mld zł, gdyby dywidendę odebrano.
Pompowanie nie pomaga Teraz też widać, co wart był podział BPH, a następnie fuzja z Pekao SA w 2007 r., dla której zmieniono nawet polskie prawo bankowe. Zysk BPH był ujemny w I kw. Było to 34 mln straty. Był więc niższy aż o 91 proc. od wyników I kw. A bank czekają jeszcze znaczne odpisy związane z redukcją zatrudnienia w tych bankach. Zysk Millennium Banku spadł ze 127 mln zł do 12 mln zł i był mniejszy aż o 90 proc. Był dwa razy niższy od tego, co zakładali analitycy. Rośnie również poziom jego kredytów wyraźnie zagrożonych. Trudno nie wspomnieć także o poważnych tarapatach właściciela Banku Handlowego Citibanku, którego sytuacja w USA okazała się jedną z najgorszych. Potrzebuje on dokapitalizowania w USA rzędu 30 - 40 mld USD. Z przyzwoitego Banku Handlowego uczyniono podrzędnego gracza z poważnymi kłopotami. Zysk Citi Handlowego w I kw. 2009 r. był aż trzykrotnie niższy niż w I kw. 2008 r. Spadł ze 180 mln do 46 mln zł. Rezerwy wzrosły zaś do 150 mln zł, z czego 57 mln zł to rezerwy na opcje walutowe i wydaje się, że to nie koniec rezerw i odpisów w tym banku.
Listy transferowe otwarte Właściciela zmienił już obecny w Polsce Fortis Bank. Jego strata za I kw. to 52 mln zł. Belgów zastąpili Francuzi z BNP Paribas. Niektórzy już czekają aż sytuacja na polskim rynku jeszcze się pogorszy, a to stanie się w kolejnym kwartale. Wyceny potencjalnych ofiar do połknięcia jeszcze spadną. Problem w tym, że decyzje o fuzjach i przejęciach będą już teraz zapadać poza Polską, bo głupio pozbyliśmy się sektora bankowego i tym samym wpływu na polską gospodarkę. Jeżeli chodzi o Bank Santander, to na razie znika polski oddział kredytów hipotecznych i zapewne już wkrótce całkowicie zniknie z naszego rynku.
Prezesi liczą na cud Z dnia na dzień przybywa zmartwień prezesom banków komercyjnych działających w Polsce. Jedni spodziewają się szybkiego zakończenia kryzysu, inni oczekują dokapitalizowania przez zagraniczne centrale. Większość prezesów banków uważa, że gorzej już być nie może, więc teraz już będzie tylko lepiej. Tymczasem mogą się poważnie zdziwić, gdy straty się jeszcze powiększą w kolejnych kwartałach. Tym bardziej, że recesja może przekroczyć spodziewane przeze mnie minus 2 proc. Bo niby dlaczego mamy być znacząco lepsi niż Niemcy, Węgry czy Słowacja. Rozwój wypadków i nonszalancja decydentów oraz absolutna klęska wzrostu gospodarczego w Niemczech, szacowana na 6 - 7 proc. recesji i u naszych wschodnich sąsiadów powoduje, że wynik PKB w Polsce w 2009 r. może być nawet gorszy. Nikt nie będzie dokładał pieniędzy, gdy sam musi prosić o pomoc. A chodzi tu o ogromne sumy. Co ciekawe, banki obecne w Polsce już transferują pieniądze do swych central macierzystych. Niewielki stosunkowo Raiffeissen Bank Polska udzielił na polskim rynku kredytów na kwotę ok. 18 mld zł. Był również dość aktywny na rynku opcji walutowych.
W czarnej dziurze Zagraniczne centralne banków działających w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej nie tylko są w coraz większych kłopotach finansowych, ale i coraz większej panice i zakłopotaniu. Wali się bowiem z hukiem dobrobyt zbudowany na kredyt na dotychczasowych dojnych krowach czy kurach znoszących złote jaja. W Europie Środkowo-Wschodniej totalnej destrukcji ulegają przecież budżety, finanse publiczne, między innymi Litwy, Łotwy, Estonii, Węgier, a wkrótce również Słowacji i Polski. PKB w tych krajach spada w skali od 15 do 18 proc. w ciągu roku i to bez trzęsienia ziemi. I to również bez względu na to, czy ten kraj ma euro czy nie - jak na Słowacji, gdzie PKB za pierwszy kwartał szacowany jest na poziomie -5 proc.
Dłużej i poważniej W tym całym szale deficytu, obrotu pieniądzem, produkcja przemysłowa i eksport notują w kolejnych miesiącach kolejne minima w Europie Środkowo-Wschodniej. Niestety, już wkrótce dołączymy do tej niechlubnej czołówki. Do Polski wszystko przychodzi z pewnym opóźnieniem, ale trwa dłużej, a negatywne skutki są znacznie głębsze. Tak będzie również z kryzysem bankowym. Kryzys bowiem potrwa co najmniej dwa lata. Banki przestają już udzielać kredytów przedsiębiorstwom. Jeżeli komuś udzielają, to jeszcze klientom indywidualnym. Przedsiębiorcy wycofują więc swoje oszczędności z banku, aby jakoś powiązać koniec z końcem. Kredyty stają się zbyt drogie, a fala bankructw, zwłaszcza większych przedsiębiorstw, dopiero przed nami. Tyle banków, ile obecnie funkcjonuje nie będzie potrzebne na polskim rynku. Tym bardziej, że te, które weszły ostatnio, radzą sobie lepiej niż te, które były pierwsze.
Zatoniemy? Jak mówi premier Donald Tusk - Polska jeszcze jest nad wodą, ale chciałoby się zadać pytanie: jak długo? Można oczywiście podchodzić do problemu tak, jak do prywatyzacji stoczni, czego wyrazem jest stanowisko wicepremiera Pawlaka, który mówi, że coś tam słyszał o inwestorach w polskich stoczniach w Internecie, czy wiceministra skarbu, który mówi, że lepiej nie grzebać w szczegółach, kto kupił polskie stocznie. Ale takie zamykanie oczu na rzeczywistość niczego dobrego nie przyniesie. Janusz Szewczak
Agenci bardziej znani Nie będzie o wyborach do Parlamentu Europejskiego, tu powiedziano już wszystko. Platforma Obywatelska utrwaliła swój stan posiadania, Prawo i Sprawiedliwość wzmocniło swoją pozycję głównej siły opozycyjnej, mimo że miało nieprzekonująca kampanię i nie potrafiło medialnie dotrzeć do młodego pokolenia. Przegranymi są PSL i postkomuniści. O wielkiej katastrofie mogą mówić mające imperialne zapędy prawicowe efemerydy, np. takie partie jak Prawica Polska Marka Jurka i Libertas Polska, de facto LPR-bis. Zwrócę tylko uwagę na jeden element. Propaganda sondażowa - analizująca elektoraty poszczególnych partii - po raz enty postanowiła wmówić nam, że młodzi, wykształceni, ambitni i praworządni mieszkańcy miast zagłosowali na „światłą" Platformę Obywatelską. Z kolei „bydło" - by użyć soczystego określenia Władysława Bartoszewskiego, platformerskiego guru i wzoru dobrego wychowania - a więc ciemni i ksenofobiczni mieszkańcy miejscowości poniżej 5 tysięcy osób, w wieku powyżej 65 lat, o wykształceniu niepełnym podstawowym, noszący moherowe berety i słuchający na okrągło tylko Radia Maryja, oddali swe głosy na Prawo i Sprawiedliwość.
Ten schemat jest powielany od kilku już lat, podobnie jak epatowanie w mediach powyborczymi wewnętrznymi sporami w partii Kaczyńskiego, czytaj - walką o stołki. W Platformie, naturalnie, nic takiego nie ma miejsca, gdyż są to ludzie na poziomie i dobrze wychowani, czyli „swojaki". A że przy okazji od czasu do czasu wkręcą się w jakąś aferę? Widać wyborcy to lubią, podobnie jak niespełnione obietnice o „drugiej Irlandii" i cudzie gospodarczym. Najważniejsze, by nikt, odmiennie niż PiS, nie pokazywał obywatelom, kto z elit ma brud za paznokciami. Koniec, kropka. Oczywiście, tak jak przy innych okazjach, psy wieszane są na Lechu Kaczyńskim. - Wynik Prawa i Sprawiedliwości to klęska prezydenta. To zawsze miłe - cieszył się Stefan Niesiołowski z PO. - Prezydent jeździł po Polsce. Jak kogoś pojechał poprzeć, to ten kandydat zawsze przegrał - dodał marszałek Sejmu, który jest dziś osobą nietykalną dla organów sprawiedliwości. Według ustaleń „Newsweeka", bydgoski prokurator Jarosław Duś za próbę przesłuchania Niesiołowskiego w związku z jedną ze spraw korupcyjnych został w kwietniu odsunięty od sprawy i wysłany na przymusowy urlop. Próba przesłuchania polityka PO miała się nie spodobać ministrowi sprawiedliwości Andrzejowi Czumie, współbojownikowi polityka PO w walce z komuną w ramach organizacji „Ruch". Postać Stefana Niesiołowskiego jest charakterystyczna. W 1992 r. ponoć był zwolennikiem lustracji, co nie przeszkodziło mu uczestniczyć podczas słynnej nocy teczek w tajnej naradzie w Sejmie, w gabinecie prezydenta Wałęsy, na której opracowano plan obalenia rządu Jana Olszewskiego. No ale wtedy nie śnił, że będzie coś takiego jak IPN, a teczki kapusiów i pracowników służb nie zostaną zalane betonem. Gdy powstał „IPN Kurtyki" obecny wicemarszałek Sejmu stał się głównym atakującym ujawnienie agentury i esbeków. Teraz będzie miał kolejną okazję do krzyków i wszczynania burd. Instytut Pamięci Narodowej na dniach umożliwi dziennikarzom i badaczom dostęp do komputerowej bazy danych zawierającej półtora miliona wpisów dotyczących osób, którymi zajmowała się bezpieka. Będzie to taka poszerzona „lista Wildsteina" zawierająca dane zarówno ofiar UB i SB, jak i funkcjonariuszy tych służb oraz ich agentów. Wrzask PO czy postkomuny podniesie się tak, jak w 1992 r. i za czasów PiS z tego samego powodu: ochrony ludzi aparatu bezpieczeństwa PRL wciąż obecnych w polskim życiu publicznym, niedopuszczenia do pokazania Polakom, kto był bohaterem, a kto zdrajcą, powstrzymania zrzucania z cokołów kolejnych nieskalanych obalaczy komunizmu, czego w przypadku Lecha Wałęsy z sukcesem dokonali Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz. Decyzja IPN jest niezwykle ważna, mimo że dostęp do dokumentów będą mieć tylko dziennikarze i naukowcy, zaś dane - mimo możliwości technicznych - nie zostaną umieszczone w Internecie. Być może ograniczenia te wynikają z obaw IPN przed wszczęciem kolejnej wojny lustracyjnej - pamiętamy bowiem jeszcze doskonale, pod jakim ostrzałem znaleźli się prezes Kurtyka i jego pracownicy po ujawnieniu agenturalności Lecha Wałęsy. Mimo wszystko należało pójść na całość i zastosować rozwiązania czeskie. Tam kwestie lustracyjne załatwiono kilkoma ostrymi posunięciami. Czeski odpowiednik „listy Wildsteina" to rok 1992, gdy były dysydent Petr Cibulka ujawnił na łamach dwutygodnika „Rude Kravo" listę 220 tys. nazwisk etatowych agentów bezpieki oraz dane personalne potencjalnych współpracowników i osób pozostających w rozpracowaniu StB. By dopełnić obrazu różnic pomiędzy Czechami a Polską - jedynym kraju w byłym bloku wschodnim, gdzie lustracji nie przeprowadzono - warto przypomnieć, że ustawa lustracyjna obowiązuje tam na czas nieokreślony, a każda osoba ubiegająca się o stanowisko wymienione w ustawie musi wystąpić do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o wydanie stosownego świadectwa. W 2003 r. na stronach internetowych czeskiego MSW opublikowano listę współpracowników służby bezpieczeństwa - mimo obaw nie wywołało to burzy politycznej ani indywidualnych aktów zemsty. Mam nadzieję, że IPN poszerzy dostęp do prawdy o latach PRL. Ograniczenia nie są kluczem do sukcesu. Ten może zapewnić jedynie danie każdemu prawa do poznania faktów, co o kim i kiedy pisała bezpieka i jej donosiciele. Piotr Jakucki
Adam Wielomski: "Jaruzelski, realizm, monarchizm" Realizm polityczny zawsze przyjmowany był w Polsce źle, gdyż tradycja romantyczna żądała podporządkowania decyzji politycznych osądom moralnym, nawet jeśli kończyło się to zwykle (jeśli nie zawsze) ogłoszeniem formuły Gloria victis! Niestety, w historii najnowszej Polski odnosiliśmy zwykle tzw. zwycięstwa moralne, często wręcz miażdżące, co w praktyce oznaczało, że dostaliśmy w skórę. Miło mi poinformować Czytelników, że ukazał się nowy numer (2 w tym roku) kwartalnika „Pro Fide, Rege et Lege”. Jego osnowę stanowi problem tzw. realizmu politycznego, czyli tego jak powinno uprawiać się politykę w konserwatywnym rozumieniu tego słowa. Problem to szczególnie ważny w Polsce, gdyż od 200 lat polskie rozumienie polityki zdominowane jest przez romantyków, wieszczów i wariatów rozmaitej maści. Realizm polityczny zawsze przyjmowany był w Polsce źle, gdyż tradycja romantyczna żądała podporządkowania decyzji politycznych osądom moralnym, nawet jeśli kończyło się to zwykle (jeśli nie zawsze) ogłoszeniem formuły Gloria victis! Niestety, w historii najnowszej Polski odnosiliśmy zwykle tzw. zwycięstwa moralne, często wręcz miażdżące, co w praktyce oznaczało, że dostaliśmy w skórę. Jednak to właśnie my - ludzie prawicy winniśmy mocno stawiać ten problem, gdyż to z naszych szeregów wyszli tak wybitni mężowie stanu jak Richelieu, Bismarck, Metternich czy Aleksander Wielopolski i Roman Dmowski na ziemiach polskich. Niestety, dyskurs po prawej stronie sceny politycznej opanowany został przez rozmaitych romantyków, którym przewodzi Lech Kaczyński - pamiętacie Państwo jeszcze występ naszego Prezydenta w Tbilisi i tekst o „wrogu”? Panuje dziś w naszym kraju polityka gestu, polityka słowa, gdzie przywołuje się wzniosłe hasła i zaciska maleńkie piąsteczki wygrażając sąsiadom i wrogom, po części zresztą wyimaginowanym, przypominając bez końca naszą historyczną martyrologię. W naszym konserwatywnym przekonaniu tak polityki się po prostu nie robi. Dlatego postanowiliśmy zająć się tym tematem na łamach „Pro Fide, Rege et Lege”. W tym celu w dziale „Idee” znajdują się dwa duże teksty autorstwa Macieja Słęckiego i Adama Danka, poświęcone zachodniej i polskiej myśli konserwatywnej - jej istocie, naturze i sposobie pojmowania polityki. Teksty te należy potraktować jako wprowadzenie do działu „Polityka”, gdzie o realizmie wypowiadają się Jan Engelgard i Konrad Rękas, przedstawiając postać i rozumienie polityki Bolesława Piaseckiego - człowieka, który zakładając ONR stał na skrajnym skrzydle politycznego romantyzmu, a zakładając po wojnie PAX został najzimniejszym realistą w historii polskiej prawicy. Dyskusję tę uzupełniają teksty Ryszarda Mozgola o Aleksandrze Bocheńskim, a także mojej skromnej osoby - polemika z koncepcją „duszy polskiej” Ryszarda Legutki (Kancelaria Prezydenta, polityk PiS). Nie ma jednak wątpliwości, że największe kontrowersje wzbudzić musi wywiad z gen. Wojciechem Jaruzelskim - częściowo (ok. 40% tekstu) - opublikowany nie tak dawno na łamach „Myśli Polskiej” i stronie internetowej konserwatyzm.pl. Z góry pragnę zaznaczyć, że wywiad z Jaruzelskim nie powinien być odczytywany jako apologia. Jest to po prostu wywiad i to dosyć nietypowy. Wszyscy zadają autorowi Stanu Wojennego pytanie „a weszliby czy by nie weszli?”. Pytań takich nie stawialiśmy tym razem, gdyż generał nie jeden raz na nie odpowiadał i wątpliwe, aby powiedział nam cokolwiek nowego. Interesowały nas inne rzeczy: Wojciech Jaruzelski pochodzi ze szlachty kresowej, jako młody człowiek - co ujawnił w wywiadzie - sympatyzował z endecją i nawet nosił Mieczyk Chrobrego. Interesowało nas co kierowało nim gdy przeszedł na stronę prosowiecką? Czy był to „realizm polityczny”, gdyż był świadomy faktu, że Polska na trwale wpadła w szpony Związku Radzieckiego? Czy też chodziło o zwykłe „ustawienie się” w nowej rzeczywistości? Czy był to jeszcze realizm, czy już zwykła narodowa apostazja? Myślę, że uważna lektura tego wywiadu daje jednoznaczną odpowiedź na to pytanie - i dlatego warto było zrobić ten kontrowersyjny wywiad, warto było „zbrukać” szlachetne łamy „Pro Fide, Rege et Lege”, aby uzyskać odpowiedź na to pytanie. W tym wywiadzie jest odpowiedź! Z lektury tego wywiadu dowiedzieć się można także innych ważnych rzeczy. Często - szczególnie w publicystyce Janusza Korwin-Mikkego - pojawia się sugestia, że Stan Wojenny nie byłby taki zły, gdyby wykorzystano sytuację, że lud został „wzięty za mordę” i wprowadzono by liberalizm gospodarczy na wzór Chile Pinocheta. Nie omieszkaliśmy zadać tego pytania Wojciechowi Jaruzelskiemu i uzyskaliśmy bardzo konkretną odpowiedź. Nasza figlarność i złośliwość spowodowała, że musieliśmy Wojciechowi Jaruzelskiemu także zadać - niezwykle aktualne - pytanie, dlaczego w grudniu 1981 roku Jarosław Kaczyński nie został internowany tak jak wszyscy działacze „Solidarności”? Odpowiedź także znajduje się w „Pro Fide, Rege et Lege”. Mam nadzieję, że nasi Czytelnicy wzniosą się ponad estetyczne „Afe! Jaruzelski w Pro Fide!” i rzetelnie przeczytają najnowszy numer „Pro Fide, Rege et Lege”. Jesteśmy gotowi odpowiedzieć na wszelkie zarzuty, na wszelkie ataki, ale tylko od tych, którzy „Pro Fide, Rege et Lege”, a szczególnie wywiad z Wojciechem Jaruzelskim, przeczytali. Adam Wielomski
Dlaczego odszedłem z „Pro Fide Rege et Lege”? Pragnę naprzód zaznaczyć, że nie było moim zamiarem nadawanie rozgłosu decyzji wystąpienia z Rady Programowej oraz zaniechania współpracy z pismem Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, z którym byłem związany przez wiele lat, i to więzami silniejszymi, aniżeli tylko fakt nadsyłania tekstów: ten tytuł to spory i ważny dla mnie, już na zawsze, choć teraz właśnie zamknięty, odcinek mojego życia jako publicysty. Skoro jednak fakt mojej absencji został zauważony i tu i ówdzie jest komentowany - czuję się w obowiązku podać do publicznej wiadomości tych kilka słów wyjaśnienia. Powód bezpośredni jest znany i oczywisty: nie było dla mnie do przyjęcia sąsiadowanie na tych samych łamach z Wojciechem Jaruzelskim, a poniekąd i firmowanie takiego pomysłu, jak zamieszczanie wywiadu z nim, skoro w stopce redakcyjnej figurowałem jako przewodniczący Rady Programowej. Nie zamierzam nikogo zanudzać szczegółowym uzasadnianiem mojego stanowiska; w każdym razie Redaktorowi Naczelnemu „PFRL”, prof. Adamowi Wielomskiemu jest ono znane doskonale, gdyż prowadziliśmy korespondencję na ten temat przez kilka tygodni. Niestety, nie udało mi się przekonać go o niestosowności nobilitowania człowieka będącego żywym przykładem „poturczeńca” zamieszczaniem wywiadu z nim we flagowym piśmie polskiego konserwatyzmu. Mnie z kolei nie przekonuje argument o „ciekawości” wyciągniętych z niego „zeznań”. Być może: ale czy szlachetne łamy „Pro Fide Rege et Lege” mają być wyżymaczką do wyciskania brudnych ścierek? Tymczasem, prof. Wielomski opublikował autokomentarz do najnowszego numeru „PFRL”, zatytułowany znacząco „Jaruzelski, realizm, monarchizm”, który utwierdza mnie w słuszności - już nie tylko incydentalnej, lecz długofalowej - mojej decyzji. Tekst ten można potraktować jako czytelny manifest programowy nowej linii pisma KZM, której osnową ma być tzw. realizm polityczny, traktowany jako kategoryczna dyrektywa polityki konserwatywnej, przeciwstawionej „polskiemu rozumieniu polityki”, zdominowanemu przez - jak to syntetycznie a z gracją ujął Autor - „romantyków, wieszczów i wariatów rozmaitej maści”. Nie chcę tu również rozwodzić się nad grubymi symplifikacjami w ujęciu romantyzmu, jak i nieodpowiedzialnym i ekstrawaganckim mieszaniu różnych znaczeń i zakresów pojęcia „realizm” w publicystyce Adama Wielomskiego: kto ciekaw, ich szerszą analizę znajdzie w mojej polemice, która ukaże się w najbliższym numerze dwumiesięcznika „Arcana”. Ograniczę się tu do jednej kwestii. Zdaniem prof. Wielomskiego, realizm polityczny miał się w Polsce zawsze źle dlatego, że „tradycja romantyczna żądała podporządkowania decyzji politycznych osądom moralnym”. Jeśli tak, znaczyłoby to, że rzekoma „tradycja romantyczna” jest niesłychanie stara: obejmowałaby nawet Sokratesa, Platona, Arystotelesa, Cycerona, no i oczywiście całą polityczną parenetykę chrześcijańską oraz nauczanie społeczne Magisterium Kościoła.
Jak zatem pogodzić tak osobliwe kryterium delimitacji pojęć: realizm - romantyzm polityczny, jakie proponuje prof. Wielomski, z faktem, że bardzo surową a „moralistyczną” właśnie krytykę sztandarowo romantycznego Konrada Wallenroda - dzieła wyczerpującego swoją apologią zdrady i podstępu w służbie „wyższych” celów wszystkie znamiona nikczemnego realizmu makiawelskiego - przeprowadzali niewątpliwi konserwatyści, jak OO. Zmartwychwstańcy, Norwid czy Stanisław hr. Tarnowski? A czy nie był makiawelistą (czyli realistą w znaczeniu zachwalanym przez prof. Wielomskiego) inny romantyk par excellence, „cynik wolności” Maurycy Mochnacki? „Nie wchodzę w charakter, w naturę siły - pisał autor Powstania narodu polskiego - utrzymuję, że cokolwiek albo jest siłą, albo nią stać się może, jest dobre w powstaniu” (Pisma rozmaite, w: Dzieła. Wydanie jedynie prawne, Poznań 1863, t. IV, s. 113). Gdyby z powyższego zdania odjąć słowo „w powstaniu”, można by je przecież uznać za wyjęte z tekstu prof. Wielomskiego. Różnica zatem pomiędzy „romantyzmem” a „realizmem” nie polega zatem na „moralizowaniu” pierwszego a „amoralizmie” drugiego, lecz raczej na zakreślaniu stawianych sobie celów politycznych. (Dla jasności: nie cytuję Mochnackiego, aby go „naiwnie” potępiać: w zupełności zgadzam się pod tym względem z prof. Bronisławem Łagowskim, który w swoim znakomitym studium o filozofii politycznej Mochnackiego podkreśla, że Mochnacki nie był czcicielem siły dla niej samej, traktując ją jako fakt, a nie wartość; tym też różnił się od apostaty Adama Gurowskiego, który w równoważności stosunków politycznych stosunkom sił dopatrzył się nie faktu, lecz normy i wyciągnął stąd (logiczny?) wniosek, że skoro Polska okazała słabość, to nie reprezentuje żadnej wartości. Obawiam się natomiast, że w swoim antymoralistycznym - czyli, według niego, antyromantycznym - zapale prof. Wielomski nie dostrzega tej różnicy między faktem a normą: może właśnie to jest przyczyną tej fatalnej decyzji umieszczenia wywiadu z zaprzańcem, tak czy inaczej w kontekście rozważań o politycznym realizmie?). Z drugiej zaś strony: jak można natrząsać się z formuły Gloria victis!, a jednocześnie apoteozować Aleksandra Wielopolskiego, który najniewątpliwiej ostatecznie i z kretesem przegrał? Ktoś, kogo oburza głoszenie „chwały zwyciężonych”, powinien nad grobem Margrabiego wypowiedzieć bezlitosne „biada zwyciężonemu!”. Znów dla jasności: ja nie oskarżam ani nie potępiam Margrabiego, który w moich oczach jest postacią wielką i tragiczną zarazem; lecz jak wielkie klapki trzeba założyć na oczy, żeby w imię przywiązania do topornego schematu nie dostrzec tak prostego faktu, że to postać przegrana właśnie! No, bo chyba nieugięty obrońca realizmu nie zniży się do jakże typowo „polsko-romantycznego” wyjaśnienia, że Wielopolski „chciał dobrze”, tylko „wariaci” go nie rozumieli i mu przeszkodzili? „Klasyk” tym właśnie przecież różni się od „romantyka”, że swojej klęski nie tłumaczy „nieprzyjaznymi wiatrami” czy zawiścią podwładnych. Mówiąc bez ogródek: propozycję, aby dystynkcję konserwatyzmu i mainstreamowego dziś demoliberalizmu, prawicy i lewicy, oprzeć na opozycji: realizm - romantyzm polityczny, i to w aż tak uproszczonym („realizm” - kult siły i cynizm, „romantyzm” - naiwne moralizatorstwo i „wygrażanie piąsteczkami” przez „wariatów”), że zupełnie fałszywym pojmowaniu, uważam za najgorszą z możliwych. Prowadzony na takich zasadach i w oparciu o takie kategorie poznawcze spór „realistów” z „romantykami” jest najbardziej jak tylko mogę sobie wyobrazić czczy, jałowy oraz przemiędlony do mdłości w maszynkach do mielenia sloganów. Chyba, że chodzi o to, aby kłonicą na romantyków dźgać dzisiejszych politycznych wrogów, a balsamem realizmu goić wstydliwe wysypki na duszach rozmaitych dwuznacznych herosów, z przeszłości i obecnych; lecz to nie interesuje mnie tym bardziej. Jeżeli natomiast cokolwiek w najnowszej historii nam się udawało, to tylko wówczas, kiedy dla „romantycznych” celów potrafiono dobrać „realistyczne” środki. To oczywiście okropny banał, ale prawdy banalne też są prawdami. Cała reszta to „zwykłe wahanie nastrojów” - „teraz kiedy piszę te słowa zwolennicy ugody / zdobyli pewną przewagę nad stronnictwem niezłomnych”. W jednej ze swoich ostatnich wypowiedzi prof. Wielomski oświadczył z pewną ostentacją, że nie interesuje go klub miłośników średniowiecznej monarchii. Faktycznie, da się zauważyć, że monarchizm (wciąż figurujący przecież w nazwie KZM) zaczyna go uwierać jak drażniący kamyk w bucie - mimo iż doskonale zdaje sobie sprawę, że w naszym kręgu nikt nigdy nie traktował idei monarchicznej jako programu politycznego. W ogóle racją bytu takich środowisk integralnego konserwatyzmu, jak KZM było i jest, jak sądzę, pewne, świadome i dobrowolne oddalenie metapolityczne od zgiełku bieżącej „polityki” uprawianej przez demoliberalnych „mężyków stanu”. Może nawet, mówiąc nieco patetycznie, bycie jak zamek na urwisku, w którym strzeżony jest Graal prawd wieczystych, wskazujący którędy prowadzi droga do portus salutis. Wiem oczywiście, że prof. Wielomski ma na takie dictum gotową formułkę: „romantyczny radykalizm prawicowy” czy coś w tym guście. Ja jednak pozwolę sobie zauważyć, że na przykład tak skromny cel w ramach swego rodzaju „pracy organicznej” nad słowami, jak ocalenie choćby kilkunastu młodych ludzi przed posługiwaniem się frazesem: „jak w średniowieczu” w funkcji wskazania niewyobrażalnych wprost okropności jest o wiele bardziej sensowny i realistyczny niż wdawanie się w ciągłe połajanki i dysputy (o których za pięć lat nikt nie będzie pamiętał) ze wszystkimi „PiSiakami”, „Libertasami”, „Platformersami” i kim tam jeszcze, czego tak pełno na targowisku, którym stał się portal Klubu, a obawiam się, że może się stać również i jego pismo. Wszystko to, reasumując, stanowi powód, dla którego straciłem motywację dla podtrzymywania współpracy z pismem KZM, a już na pewno ponoszenia współodpowiedzialności za jego kierunek polityczny. Jeżeli nawet w przyszłości miałbym cokolwiek opublikować w „Pro Fide Rege et Lege”, to już wyłącznie jako „gość” z innego „archipelagu”, a nie jako „współgospodarz”. Albowiem, z konserwatyzmem tak definiowanym i uprawianym, jak to jest w „aktualnej linii” Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, po prostu mi nie po drodze. Jacek Bartyzel
Za trzydzieści parę lat... Czterdzieści lat temu na festiwalu w Opolu Jan Pietrzak zaśpiewał piosenkę pod wymownym tytułem „Za trzydzieści parę lat” - w której przedstawił dwa możliwe scenariusze. Jeden - tragiczny - że „cisza nieznana, spokój odwieczny, kilka bakterii w głębi mórz; nie obliczy nikt, że już rok dwutysięczny”. I drugi - pogodny - że „w kiosku „Ruchu” kupię „Świat” - „Forum” nie będzie; zaparzę ziółka, zapalę „Sporta”...”. Scenariusz tragiczny zawierał aluzję do nuklearnej zagłady, która w latach 60-tych wydawała się całkiem możliwa, a z kolei scenariusz pogodny zakładał przetrwanie PRL-owskiej martwoty, która na tle nuklearnej zagłady wydawała się całkiem zachęcająca. I o to właśnie chodziło. Inaczej zresztą cenzor nie dopuściłby piosenki na festiwal, który przecież transmitowany był na całą Polskę. Pierwszy scenariusz na szczęście się nie ziścił, ale nie ziścił się również scenariusz drugi, co pokazuje że alternatywy, jakie aktualnie podsuwa nam wyobraźnia, wcale nie muszą wyczerpywać wszystkich możliwości. Na przykład teraz, gdy 50 synekur w Parlamencie Europejskim garstka statystujących w tym konkursie wyborców rozdzieliła między PO, PiS, SLD i PSL - wszystko wskazuje na to, że na taka scenę polityczną jesteśmy skazani - co do złudzenia przypomina PRL-owską martwotę, z PZPR-em w roli głównej oraz dwoma „stronnictwami sojuszniczymi”. Dzisiaj rolę PZPR, która za komuny pełniła u nas rolę sowieckiego prokurenta, przejęła Platforma Obywatelska, z którą PiS, porzuciwszy zamiar wysadzenia w powietrze „grupy trzymającej władzę” i zajęcie jej miejsca, dobrotliwie się przekomarza, chociaż tak naprawdę wszyscy chcą tego samego, bo jakież niespodzianki mogą nas czekać po ratyfikacji - albo wprowadzeniu go w życie i bez ratyfikacji, bo i takie projekty są całkiem serio rozważane - traktatu lizbońskiego? Właśnie kierująca Eurokołchozem biurokratyczna międzynarodówka, pod osłoną demokratycznej retoryki, kończy domykać totalniacki system, wyposażony w prawne i instytucjonalne narzędzia inwigilacji i terroru. Czeka nas zatem recydywa PRL-owskiej martwoty, która może okazać się nawet jeszcze bardziej martwa (o ile to w ogóle możliwe) od tamtej. O ile bowiem wtedy mogliśmy jeszcze pocieszać się istnieniem normalnego świata i do niego tęsknić, o tyle w tej martwocie, która stanie się jedynym dostępnym sposobem życia, nie będzie już nawet do czego tęsknić, co pokazuje, ile racji mieli Francuzi wymowni, tworząc przysłowie, że „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. Ale nigdy nie jest całkiem martwo. Nawet w więzieniach zawsze coś się dzieje, a cóż dopiero, gdy rodzajem więzienia stanie się cała Zachodnia i Środkowa Europa? W takim dużym więzieniu narodów zawsze coś tam musi się zdarzyć, zwłaszcza, gdy z dzisiejszych trendów można z dużym prawdopodobieństwem antycypować na przykład ewolucję tak zwanej polityki historycznej. Zainspirowany nie tylko postępami badawczymi, jakie objawiła przed nami pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, ale również rewelacjami objawionymi przez płk Sergiusza Kowalowa na stronach internetowych rosyjskiego Ministerstwa Obrony, postanowiłem puścić wodze fantazji, jak to będzie wyglądało za trzydzieści parę lat. Właśnie Ministerstwo Prawdy Unii Europejskiej przesłało gubernatorowi Polskiego Terytorium Etnograficznego, doktorowi Chaimowi Rotenschwanzowi zatwierdzony podręcznik historii dla ostatnich klas szkół elementarnych, wraz z zestawem gotowych pytań i odpowiedzi, które najpierw mają expedite opanować nauczyciele ludowi, a potem przy jego pomocy realizować program nauczania. Wprawdzie poziom świadomości europejskiej na Polskim Terytorium Etnograficznym systematycznie się podnosi, niemniej jednak gubernator postanowił nadal utrzymać w mocy surowe prawa, wprowadzone w ramach usuwania skutków zdradzieckich zamachów na europejskie dzieło odbudowy, dokonywanych przez watahy osobników cierpiących na schizofrenię bezobjawową, których miejscowe władze nie zdołały w porę wykryć i izolować. W myśl tych praw, wszelkie próby kwestionowania zatwierdzonej prawdy historycznej, nawet przy pomocy mimiki lub gestów, są przestępstwami ściganymi z urzędu, w związku z czym, każdy mieszkaniec Terytorium jest pod rygorem odpowiedzialności sądowej zobowiązany do informowania władz o każdym dostrzeżonym kłamstwie. Zgodnie z porozumieniem Komisji Europejskiej z COMECE, dotyczy to również duchownych, którzy o przestępstwach tych dowiedzieli się przy okazji tak zwanej spowiedzi. Podręcznik uwzględnia rezultaty najnowszych badań Instytutów Polityki Historycznej, z których wynika, iż przyczyną drugiej wojny światowej stała się zatwardziałość polskich nazistów, którzy złośliwie odmawiali spełnienia słusznych i umiarkowanych postulatów niemieckich i rosyjskich, a ponadto zbudowali polskie obozy zagłady, w których rozpoczęli nie mającą precedensu w dziejach świata zbrodnię holokaustu. W tej sytuacji Tewie Bielski i Claus von Stauffenberg wzniecili przeciwko polskim nazistom zarzewie walki partyzanckiej, w której odnieśli wiele znaczących i niezapomnianych sukcesów. Dzięki bratniej pomocy Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, oddziały partyzanckie pod zjednoczonym dowództwem Tewie Bielskiego i Clausa von Stauffenberga zepchnęły polskich nazistów do Warszawy, gdzie wzniecili oni tak zwane powstanie, obliczone na wymordowanie resztek pozostałych przy życiu Żydów. Kiedy wojska Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich stłumiły to tzw. powstanie, polscy naziści ruszyli na zachód, pędząc przed sobą niemieckich wypędzonych, a następnie, obawiając się sądu zagniewanych narodów, w okolicach Berlina, po uprzednim całkowitym zniszczeniu miasta, rozproszyli się, mniemając, że w ten sposób unikną dziejowej odpowiedzialności. Ale europejska społeczność międzynarodowa, wprawdzie po upływie dziesięcioleci, niemniej jednak, doprowadziła do godziwego i sprawiedliwego zadośćuczynienia, podejmując zarazem działania zapobiegające powtórzeniu się podobnych zbrodni w przyszłości. SM
17 czerwca 2009 Działanie jest fundamentem naszego życia.. Pani Magdalena Kunewa, eurokomisarka ds. konsumentów, poinformowała opinię publiczną Wspólnot Europejskich, że władze i organizacje ochrony konsumentów w Europie usunęły z rynku w 2008 roku o 16% więcej niebezpiecznych produktów konsumpcyjnych niż w latach poprzednich(????). W większości były to produkty dla dzieci, a następnie urządzenia elektryczne, samochody i ubrania.(???). Usuwanie administracyjne produktów z rynku- to jest dopiero pomysł socjalistów. Tak naprawdę to prawie wszystkie produkty obecne na rynku mogą być niebezpieczne. Rybą można się udławić, pralka może przygnieść stopę, a od butów można dostać odcisków. Na sznurze od bielizny można się przecież powiesić. Chyba, że jest atestowany, wtedy oczywiście- nie! Jak w socjalistycznej Europie zorganizują „Bitwę o handel” według pomysłu Hilarego Minca- to może nawet uda im się zlikwidować całość towarów i nareszcie będzie jako taki porządek na rynku. W podziemiu gospodarczym wszystkie towary będą bezpieczne! Tam nie będą działały żadne organizacje konsumenckie, chroniące konsumentów przed nimi samymi. Tam wystarczy solidna konkurencja, która wyeliminuje złe towary, a pozostawi dobre. No i każdy będzie miał prawo do kupienia sobie towaru niebezpiecznego- jak mu się będzie podobało. Bo lubi smak niebezpieczeństwa. Bezpieczni czują się klienci w Finlandii , gdzie otwarto kawiarnię , w której oprócz napojów i słodyczy oddaje się również do dyspozycji gości poduszki, koce, a nawet pluszowe misie- przytulanki. Klienci przesypiają tam średnio 1,5 godziny(??). To znaczy otwarto chyba noclegownię, a nie kawiarnię, ale we Wspólnotach Europejskich wszystko jest możliwe, bo w nich ślimak jest rybą, marchewka owocem, a dwóch facetów małżeństwem.
Właścicielem kawiarnio- noclegowni z pluszakami jest pan Jeremiasz Mast, który taką kawiarnię otworzył dzięki wsparciu Wspólnot Europejskich. Klientela składa się ze studentów, nastolatków, urzędników i sporej liczby matek z niemowlakami. Jak to w socjalizmie usługa jest „ bezpłatna”, ale niektórzy klienci zostawiają datki na utrzymanie tego przedsięwzięcia. Jeśli biurokracja europejska ubzdura sobie, ze coś można dofinansować, to powstanie wszystko, co normalnie na rynku by nie powstało.. Jak dofinansują burdele w kwiaciarniach, pardon- kawiarniach, to będą darmowe burdele w kwiaciarniach, pardon- w kawiarniach. Bo warunkiem otrzymania unijnych pieniędzy będzie spełnienie odpowiednich wymogów. Poprzez dofinansowanie - można ukształtować rynek według umyślonych wzorów niekoniecznie zgodnych ze zdrowym rozsądkiem i zapotrzebowaniem klientów. Bo każda dotacja deformuje rynek i powoduje na nim zakłócenia, a przy tym uskutecznia marnotrawstwo, bo dotacja przecież kosztuje. I wszyscy muszą się złożyć na jaką fanaberię. którą umyślą sobie urzędnicy. Równie dobrze można dofinansować pluszaki, koce czy misie - przytulanki w fabrykach, biurach i państwowych urzędach. I wyznaczyć godziny w których urzędnicy zamiast do urzędniczek będą mogli się przytulać do misiów- przytulanek w godzinach- powiedzmy- od 12.00 do 13.30. Przytulanie się w kacach, pardon- w kocach do misiów i pluszaków poza tymi godzinami byłoby karane grzywną bądź zakazem przytulania się w ogóle! To oduczyłoby co poniektórych przytulania się wtedy kiedy chcą, i do kogo chcą . Musi być przecież jakiś porządek do jasnej cholery! Tak jak porządek mamy- na przykład- w sprawie krótkoterminowych pożyczek, których spłata przypada akurat w tym roku. Zadłużenie Polski przypadające do spłaty w tym roku wynosi 63,9 miliarda euro- podał Narodowy Bank Polski. Ponad połowa tego długu będzie zrolowana, a przy okazji zrolowania, zrolowani będziemy my podatnicy, którzy za fanaberie rządzących płacimy te potworne sumy(!!!). Zrolowanie polegać będzie na płaceniu tych lichwiarskich sum- przy pomocy innej pożyczki.. „Rolowanie” przez dłużnika długu to nic innego, jak kupowanie przez niego czasu. Mimo spodziewanej możliwości” rolowania” mogą być kłopoty ze spłatą wymaganych( koniecznych do zapłacenia!) 24,1 mld euro, chociaż Narodowy Bank Polski uspokaja; będzie dobrze- nie musimy się martwić, Możemy naprawdę spać spokojnie! A ONI nadal będą nas zadłużać i od zadłużania nas jak bydło- płacić odsetki, nakładając na nas kolejne podatki.. Niedawno Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował szacunki potrzeb pożyczkowych Polski. Według tego międzynarodowego lewiatana, wynoszą one 140% posiadanych rezerw walutowych szacowanych na około 48 mld euro.. Rezerwy wspiera 20,58 mld dolarów pochodzących z linii kredytowej przyznanej w kwietniu bieżącego roku przez MFW, na oprocentowanie 40 milionów dolarów rocznie.(???). Jak nam jeszcze więcej pożyczą, to jeszcze więcej oprocentują, i jeszcze więcej zadłużą(!!!!). Bo o to chodzi! I „polski” rząd bierze udział w rabowaniu swoich „ obywateli”. A przecież dobry zwyczaj nie pożyczaj.. Żyj z tego co masz! Co wyprodukowałeś i na czym stoisz? Nie żyj na kredyt, bo kredyt cię zje.. Tym bardziej nie zadłużaj państwa, czyli ludzi którzy w nim mieszkają jako dobru wspólnym. Jeśli ktoś zadłuża się sam na własny rachunek i odpowiedzialność- to jego indywidualny problem. Zadłużanie człowieka , jego rodziny, jego wnuków i prawnuków, za jego plecami, w imieniu państwa- to zbrodnia na narodzie! Przecież nikt nie pyta ludzi czy chcą zadłużania- tylko zadłużają! Demokratyczne państwo prawa urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości- tak wygląda. Jest demokracja proporcjonalna i jest sprawiedliwość antyspołeczna. Proporcjonalnie zadłużają, i demokratycznie miedzy sobą przegłosowują. A jak szybko potrzeba- to sam minister finansów zadłuża.. W powodzi długów powodzi się jedynie tym co z tej powodzi żyją.. Bo powódź wypłukuje resztki zasobów w kieszeni, ale kształtuje koryto. Przy tak ukształtowanym korycie, można się nieźle nachłapać. I niekoniecznie napracować! Polska tonie, nie tylko w bagnie głupoty, przepisów, długów.. Polska tonie! I nie jest w dobrym tonie o tym mówić! Najlepiej mieć usta uśmiechnięte od ucha do ucha i nie zasmucać otoczenia. Otoczenie jest dość zasmucone, tym co się dookoła dzieje. Żona męża dowiedziała się w dziale reklamacji, że tak duży rachunek za telefon jest spowodowany tym, że ktoś często z tego numeru dzwonił na sekstelefon. Pyta męża: - Dzwoniłeś na sekstelefon? - Dzwoniłem… - Ale ja tylko słuchałem…(???). A Dorota Rabczewska ps .Doda zapowiedziała, że nie wystąpi z koncertem w swoim rodzinnym Ciechanowie, dopóty, dopóki jedna z ulic nie zostanie nazwana jej imieniem.
I ma na to szansę, bo jej tata jest tamtejszym radnym. Panie Pawle, do roboty! I przy okazji pomnik! WJR
Pani Aniela woli pluralizm „Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi” - zauważył Adam Mickiewicz. I słusznie - o czym możemy się przekonać na przykładzie pana premiera Donalda Tuska. Pan premier zapragnął zostać tubylczym prezydentem i wiele wskazuje na to, że już w przyszłym roku to jego marzenie może się spełnić. Ale nie w każdych okolicznościach, a tylko wtedy, gdy będzie słuchał starszych i mądrzejszych, a zwłaszcza - pani Anieli. Wbrew bowiem krzywdzącym stereotypom, jakoby naród nasz składał się z zapatrzonych we własny pępek indywidualistów, jesteśmy coraz bardziej zdyscyplinowani. Nie mówię już o nonkonformistycznej młodzieży, która identycznie się munduruje, ale w ogóle - o reakcjach społecznych. Ledwo tylko wicepremier Schetyna wyraził przypuszczenie, że dobrze byłoby, gdyby Donald Tusk, zostawszy prezydentem, pozostał nadal pierwszym sekretarzem Platformy Obywatelskiej, a już nie tylko poseł Janusz Palikot, ale wszyscy „Polacy”, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom pani Anieli, która przecież musi mieć w Polsce jakąś - również personalną - alternatywę, zdecydowanie taki pomysł skrytykowali. Na wypadek, gdyby to zdecydowane stanowisko „Polaków” nie zniechęciło premiera Tuska do rojeń o bulanżyzmach, odezwał się pan dr Andrzej Olechowski oświadczając, że „nie wyklucza” wystawienia własnej kandydatury w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Dla kandydata Tuska byłby to bolesny powrót do rzeczywistości, bo taka sytuacja oznacza poważne ryzyko odjęcia mu wszystkich atutów, które razwiedka dotychczas stawiała do jego dyspozycji, a w takich warunkach marzenia o tubylczej prezydenturze mogą rozwiać się w mglistość, niczym większość zapowiadanych cudów na kiju. SM
Suwerenność za Buzka Jak tylko Państwowa Komisja Wyborcza pod kierownictwem Ferdynanda Rymarza, który ma chyba ambicje pełnić swój urząd dożywotnio, ogłosiła wyniki wyborów, natychmiast wszyscy żyjący z komentowania poczynań tzw. klasy politycznej zaczęli epatować naród perspektywami karier, jakie panowie Buzek i Lewandowski mogą zrobić w instytucjach unijnych. Nikt wprawdzie nie potrafi do dzisiaj objaśnić, na czym konkretnie miałyby polegać korzyści naszego państwa z tego tytułu, ale widocznie jest to tak oczywiste, że nie daje się wytłumaczyć, po prostu jest to kolejny przykład "oczywistej oczywistości". O tym, że korzyści te muszą być wyjątkowej miary, świadczyć może dość niespodziewana współpraca pomiędzy premierem Tuskiem i prezydentem Kaczyńskim w dziele popierania tych "naszych" kandydatów, podobno nawet obaj dygnitarze podczas kolejnego spotkania w "cztery oczy" nie musieli pić zbyt dużo wińska, aby dojść do porozumienia. Po tym spotkaniu z kancelarii prezydenta do ciekawskich dziennikarskich uszu miały także dojść przecieki, jakoby w akcji lobbowania na rzecz tubylczych dygnitarzy prezydent miał mieć "asa w rękawie", a tym asem ma z kolei być obietnica podpisania traktatu europejskiego. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyż już od dłuższego czasu można zauważyć, że prezydent oczekuje na byle jaki pretekst, który usprawiedliwiłby taki podpis, a że w najbliższej przyszłości nie zapowiada się nic co taki pretekst mogłoby stanowić, dlatego też Kaczyński przehandluje naszą państwową suwerenność za jakieś stanowisko, które jeśli przyniesie jakieś wymierne korzyści - to jedynie Buzkowi i Lewandowskiemu. Z tej domniemywanej transakcji może wynikać, że dla niektórych naszych "mężów stanu" państwo i naród waży tyle samo co europejska synekura dla Buzka, zwanego niekiedy przez tuzy salonowego dziennikarstwa "niezłym je..ką". Zapewne sztabowcy od propagandy działający w otoczeniu prezydenta już mocno pracują nad oświadczeniami, z których dowiemy się, jaki to kolejny sukces odnieśliśmy na arenie międzynarodowej, zresztą co prawda to prawda - w końcu prezydent mógł podpisać traktat bez żadnych targów, a tak przynajmniej na konto Buzka będzie regularnie wpływać konkretna sumka. Kto wie, czy kandydatura Buzka nie jest też jakimś większym znakiem? W końcu pamiętamy, że jednym z wiekopomnych osiągnięć jego rządu - a rządził Buzek najdłużej z dotychczasowych premierów - była słynna reforma administracyjna, w wyniku której w miejsce 49 województw pojawiło się 16 i dodatkowo przybyło tysiące nowych stołków urzędniczych - w powiatach i województwach samorządowych. Dla nikogo kto potrafi samodzielnie myśleć, nie jest żadnym odkryciem, że Niemcy są głównym motorem i sponsorem UE i że ci sami Niemcy chętnie zobaczyliby pewne korekty na dotychczasowej mapie Europy. Takich korekt nie musi się dokonywać expressis verbis, można to robić małym krokami tak, jak instaluje się właśnie w Europie nowy totalitaryzm. Nieprzypadkowo przecież całymi latami operowano hasłem europejskich regionów, których granice tak się składało - często nie pokrywały się z granicami państwowymi. Wprawdzie ostatnimi czasy o idei euroregionów nieco ucichło, ale gdyby nagle taki pomysł odświeżyć, to kto najbardziej - ex professo - nadawałby się na przeprowadzenie europejskiej reformy administracyjnej, jak nie Jerzy Buzek? W rzeczywistości obecnie nie trzeba nawet uciekać się do takich pośrednich etapów budowania nowego europejskiego porządku, zresztą po co, skoro traktat konstytucyjny można kupić za jeden marny urzędniczy stołek? Z historii pamiętamy, że jak królowi Stasiowi, który ociągał się podpisywaniem aktu abdykacji, przypomniano długi do spłacenia, to natychmiast położył na dokumencie swoją sygnaturkę, czym formalnie przypieczętował finis Poloniae. Ludziom pewne byty mające pozór wielkości i trwałości, jak np. państwo i jego granice, wydają się mieć jakąś wewnętrzną stabilność, której nie może przewrócić bieżący kaprys czy nawet wola grupy ludzi. Sam byłem świadkiem rozmowy, podczas której jeden z jej uczestników wyraził szokującą - przynajmniej dla mnie - opinię, że nawet jak Niemcy zechcą upomnieć się o swoje alimenty, to nie nastąpi to już za jego życia. Nie dotyczy to zresztą jedynie problemu integralności państwowego terytorium, gdyż tak samo może dotyczyć problemu zamachu różnych instytucji na nasze podstawowe, osobiste wolności. Okazuje się jednak, że część społeczeństwa pojęcie narodu sprowadza jedynie do życia swojego pokolenia, wedle zasady, że po nas nawet i potop. Jest to postawa niesłychana nie tylko przez wzgląd na tzw. patriotyzm, ale nawet ze względu na podejście ludzi do przyszłości ich własnych dzieci. Widocznie owa zabójcza niefrasobliwość stanowi już normę, skoro całkiem poważnie spekuluje się, że pan prezydent mógłby przehandlować naród za jeden stołek dla Buzka. Krzysztof Mazur
ONI znów nas straszą - a ja ICH Powrócił pomysł rejestrowania działalności w Sieci jako „wydawnictw”. Oczywiście: posypały się pełne zaniepokojenia - lub pełne oburzenia - listy. Proponuję zachować spokój. W ciągu najbliższych dziesięciu lat wszystkie gazety znikną - czyli na ogół przeniosą się do Sieci. Oczywiście: te same Urzędy, które rejestrowały wersje papierową, będą chciały rejestrować wersje elektroniczne. Podejście to jest niesłuszne. Na papierze można drukować anonimowo. W Sieci się nie da: jakieś IP zawsze zostanie. Dlatego nie ma sensu jakakolwiek rejestracja. Zarejestrowanym się jest przez sam fakt operowania w Sieci. Jeśli zajdzie potrzeba - delikwenta się znajdzie. Po co więc kazać rejestrować się wszystkim? Odpowiedź brzmi: by urzędniczki nie straciły pracy... A ludziki czuły, że spoczywa na nich argusowe oko Wielkiego Brata. Jest to więc zbędne. Nie należy jednak tragizować: jak się rejestrowało pismo papierowe, to można i elektroniczne; co za różnica? Oczywiście powstaje problem kategorii; co jest blogiem, co stroną, co witryną, a co portalem? Sądy miałyby więc pełne łapki roboty. ONI bardzo lubią komplikować nam życie. Myślałem, że robią to nieświadomie - ale nie. Mój znajomy przysięga, że jeden z profesorów uczciwie tłumaczył studentom I roku Prawa (i Administracji...), że „Przepisy trzeba robić skomplikowane, byśmy my, prawnicy, mieli z czego żyć!”... To ja mam pytanie: gdyby inżynier tak konstruował maszynę, by klient musiał ją u niego naprawiać - to o co byśmy go oskarżyli? O sabotaż... To trzeba będzie w Wolnej Polsce postawić pod sąd tych, co produkują te przepisy... JKM
18 czerwca 2009 Podnieść podatki bez ich podnoszenia.. No nareszcie coś pozytywnego. Pan minister od naszych finansów, profesor Jacek Rostowski, na naradzie w Luksemburgu oświadczył, że najbogatsze kraje powinny wziąć na siebie koszty walki ze zmianami klimatycznymi na świecie. Oczywiście abstrahując już od faktu, czy lewicowy człowiek jest w stanie walczyć ze zmianami klimatu i czy czasami te zmiany go nie przerastają.. chociaż lewica zawsze mierzyła „ siły na zamiary”. I może im się uda! W ramach wsparcia krajów trzecich w ich wysiłkach w dziedzinie ochrony klimatu potrzeba w sumie 100 mld euro, a część tych kosztów będzie musiała pokryć Unia Europejska. No właśnie 100 mld euro na ochronę klimatu- to chyba niezbyt dużo, żeby mieć odpowiedni klimat klimatyzowany tymi 100 miliardami. Na Polskę, której energetyka opiera się na węglu, przypadałoby nawet 12%. Pomimo oporu Danii, Holandii i Niemiec, profesor Rostowski wymógł wykreślenie z przyjętego dokumentu zapisu, że w Unii Europejskiej podział kosztów ma się opierać na podobnych zasadach jak na świecie, gdyż Polski i biednych krajów Unii Europejskiej na to nie stać(!!!!). Naprawdę zuch z pana profesora! Bronił nas jak lew, ale i tak będziemy płacić na te wyimaginowane bzdury, tylko na podobnych zasadach jak na świecie. Bo nie mógł powiedzieć, że są to zwykłe banialuki, i to bardzo wysoko kosztowe, i że odcinamy się od walki ze zmianami klimatycznymi, i pozostawiamy tę sprawę- tak jak dotychczas- Panu Bogu. Ale wtedy zebrani w Luksemburgu wyśmialiby pana profesora, a nie ma nic wstydliwszego, jak obciach przy mędrcach w sprawie walki ze zmianami klimatu. Ale 100 miliardów euro- to niezła sumka, na wszelkiego rodzaju wynagrodzenia, konferencje, granty, podróże pseudobadania, nasiadówki, pozorowane dyskusje i straszenie ludzkości roztapiającymi się lodowcami. Na szczęście ludzkość już przejrzała te hecę, i robi swoje nie przejmując się dyrdymałami płynącymi z walki o ochronę klimatu. Ale ludzkość będzie musiała zapłacić ze te banialuki, bo przecież podniesie się ludzkości podatki.
Na razie minister Jacek Vincent Rostowski zamierza podnieść podatki w Polsce od września, w tym akcyzę na paliwa i składkę zdrowotną, bo w Polsce straszna dziura budżetowa wytworzona przez tutejszą biurokrację, a nie można pozwolić, żeby biurokracja pozostała bez wynagrodzenia. A zresztą, czy ktoś kiedyś słyszał, żeby socjalistyczny aparat biurokratyczny miał kiedykolwiek opóźnienia w wypłatach nienależących im się wynagrodzeń? Co innego w firmach prywatnych, żyjących uczciwie z rynku. Tam wynagrodzeń może nawet nie być miesiącami, bo właściciel najpierw musi oddać pieniądze nienależne państwu, a potem może dopiero zapłacić pracownikom za pracę. Największym udziałowcem prywatnej firmy, jest oczywiście państwo demokratyczne urzeczywistniające dziadostwo społecznej i biurokratycznej sprawiedliwości na co dzień. Ono chce od prywatnego właściciela pieniędzy! Jak taka zorganizowana mafia. Pieniądze albo życie.. I w tym celu wysyła do prywatnych firm swoich zaufanych urzędników państwowych żeby popatrzyli sobie po kątach, co by tu jeszcze skubnąć; strzyc , ale nie obdzierać ze skóry! Tak jak owce! Każdy paranoik wie, że jeśli wszystko jest dobrze, to znaczy, że wszystko jest dobrze zamaskowane. Kontrole to dobrze zamaskowane szalbierstwo, na podstawie genialnie sformułowanych przepisów.. Tak żeby dopieprzyć i obskubać! Nie wytrzymałem napięcia. Musiałem wyciągnąć palce z gniazdka - powiedział jeden samobójca do innego , też potencjalnego. Ale mamy zmiany na Lewicy. Ten co siedział przy oknie, teraz siedzi przy drzwiach. To znaczy Wojtek Olejniczak z Sojuszu Lewicy Demokratycznej przetoczył się przez próg wyborczy i został europarlamentarzystą. Jego miejsce, jako szefa klubu parlamentarnego zajął pan Grzegorz Napieralski. No to teraz masz, Grzegorzu Napieralski. Cała partia na twojej lewicowej głowie. Nie dość, że Grzegorz Napieralski będzie łączył funkcję szefa klubu parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej z szefem całego SLD, to jeszcze zamierza połączyć „ młodość z doświadczeniem”(???). Tak przynajmniej powiedział, a komu jak komu, ale podwójnemu szefowi należy wierzyć! Powiedział coś jeszcze:” W eurowyborach wzięło udział siedem komitetów prawicowych i dwa lewicowe”(???).A dziesiąty- to jakiej proweniencji? Te lewicowe, to Sojusz Lewicy Demokratycznej i Centrolewica.. A Polska Partia Pracy?- to pies! A Platforma Obywatelska, a Prawo i Sprawiedliwość, a Polskie Stronnictwo Ludowe.. Panu Grzegorzowi pomyliły się demokratycznie kierunki polityczne.. „My tworzymy klub merytoryczny”(???). Cokolwiek miałoby to znaczyć! Merytoryczność w rozumieniu lewicy polega na tym, komu by tu zabrać, żeby komu innemu dać, ale najwięcej zatrzymać dla siebie.. Przećwiczyli to już wielokrotnie! Socjalizm oczywiście od zawsze jest kradzieżą, ale kradzieżą zalegalizowaną demokratycznie, bo przegłosowaną i uświęconą merytorycznie. „Cały klub pracuje na rzecz Sojuszu Lewicy Demokratycznej”- perrorował pan Grzegorz Napieralski. Och jaki zadziorny, jaki bezkompromisowy, jaki zdecydowany- no i jaki fachowiec! Przynajmniej tak fachowy jak pani Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej na stanowisku prezesa Narodowego Banku Polskiego, z doktoratem pohabilitowanym z prawa kanonicznego. Bo wariat z rozwiązanym kompleksem przestaje być groźny dla otoczenia- jak ktoś słusznie zauważył. A starzy wyjadacze z SLD wniosą do całości i merytorycznie, element powagi i doświadczenia, a naiwna młodzież- element entuzjazmu i nadziei, a ta jak wiadomo jest powiązana z głupotą. A i tak „ demokratyczne wybory rozstrzygają o tym, kto będzie uciskany w majestacie prawa”- pisał Mikołaj Davila. No i będą uchwalać ustawy, bo skoro już parlament jest- to do czegoś służy! Do uchwalania ustaw! Im większy rozkład w państwie- tym liczniejsze ustawy. Im bardziej kolejna- tym mądrzejsza- ma się rozumieć. A lewica ma naprawdę wprawę w tym uchwalaniu i wie, że im więcej uchwalonych ustaw- tym mniej elementarnej sprawiedliwości, a państwo choruje coraz bardziej od ich nadmiaru. I od przybytku wszystkich boli! Demokratyczna zasada maksymalizacji głosów święci triumfy największe - gdzie? W demokracji! - Mamo, kiedy się urodziłem? - pyta mały Zenonek.- Dokładnie o północy. - Ojejku, ale chyba cię nie obudziłem? Po wrześniowej nawale podatkowej, następną nawałę mamy w styczniu. Zgodnie z unijnym prawem, bo ono teraz w ramach naszego nowego pojęcia suwerenności jest ponad prawem polskim- minimalny poziom akcyzy dla Polski na olej napędowy wzrasta z 0,274 euro do 0,302 euro za litr. To jest od stycznia 2010 roku. Bo od stycznia 2009 roku minimalna akcyza na benzynę bezołowiową wzrosła z 0,287 euro do 0, 359 euro za litr.
Najlepszym sposobem na rozwój krajów - w pojęciu socjalistycznym- jest właśnie podwyżka podatków, one są najlepszym motorem rozwoju gospodarczego. Nie licząc oczywiście bombardowania dywanowego! Dlaczego ten piesek jest taki chudy - sama skóra i kości?- pyta jedna pani inną panią. I jak się wabi? - Anoreksio. Ano - co będzie z nami, po kolejnej nawale podatkowej, która według socjalistów wszelkiej maści jest najlepszym sposobem walki z „kryzysem”?. Anoreksja gospodarcza sama przyjdzie.. WJR
Dziura recydywa Wprawdzie Komisja Europejska bombarduje nas dyrektywami w liczbie większej niż jedna dziennie, ale to nie przeszkadza wcale naszym dygnitarzom w toczeniu sporów, który z nich ważniejszy. Przeciwnie - im mniej zależy od nich w świecie realnym, tym bardziej angażują się w spory prestiżowe, no bo w końcu coś muszą robić. Teraz najważniejszą sprawą jest wybór charyzmatycznego, byłego premiera Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Sam zainteresowany też wydaje się tą możliwością przejęty do tego stopnia, że aż postanowił zapisać się do partii - oczywiście do Platformy Obywatelskiej. Inną niezwykle ważną dla Polski sprawą, ma być objęcie stanowiska ludowego komisarza w Unii Europejskiej przez pana Janusza Lewandowskiego. Objęcie stanowiska komisarza w Unii Europejskiej rozwiązuje zainteresowanemu wszystkie problemy socjalne i to na takim poziomie, że wystarcza na założenie starej rodziny. W ten sposób w Europie tworzy się nowa, spinaczowa arystokracja. Natomiast zupełnie inną sprawą jest, co z tego będzie miała, dajmy na to, Polska. Na przykład ze sprawowania urzędu komisarza przez panią Danutę Huebner Polska nie miała nic, a nawet - mniej niż nic, ponieważ pani komisarz Danuta działała czasami na szkodę polskich obywateli. Dlatego też te wszystkie ekscytacje, zarówno wokół posady byłego charyzmatycznego premiera Buzka, jak i desygnowanego na ludowego komisarza pana Janusza Lewandowskiego, jeśli czegokolwiek dowodzą, to tylko stopnia oderwania się polityków od rzeczywistości. Nie mogąc poradzić sobie z realnymi problemami, zajmują się już wyłącznie sobą i w ciasnym kółku, jak w krzywym zwierciadle, narkotyzują się zewnętrznymi znamionami władzy. I kiedy politycy tak się nawzajem odurzają, finanse państwa chwieją się w posadach. Według ostrożnych szacunków, pod koniec roku może pojawić się dziura budżetowa o rozmiarach sięgających nawet 40 miliardów złotych - a więc taka sama, jaka pojawiła się po zakończeniu rządów charyzmatycznego premiera Buzka. Charyzmatyczny premier Buzek, stojąc na czele - początkowo koalicyjnego rządu AWS - UW, który potem był już firmowany przez rozpadającą się AWS - wprowadził w życie cztery wiekopomne reformy. Wskutek tego gwałtownie wzrosła liczba synekur w sektorze publicznym, na których swoimi zadami zasiedli przedstawiciele zaplecza politycznego obydwu koalicyjnych ugrupowań. Celem tych reform było bowiem dostarczenie pretekstu do wzięcia na utrzymanie Rzeczypospolitej dziesiątków tysięcy darmozjadów. Oczywiście od stworzenia tylu kosztownych synekur koszty funkcjonowania państwa gwałtownie wzrosły do tego stopnia, że nie były w stanie sprostać im nawet podwyżki podatków. W rezultacie pojawiła się wspomniana dziura budżetowa, którą załatano powiększeniem długu publicznego. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas powtórka z tej sytuacji. Już wkrótce trzeba będzie znowelizować tegoroczny budżet i łatać go powiększaniem podatków, przede wszystkim - VAT-u i akcyzy. Są to podatki pośrednie, ukryte w cenach towarów, stąd też wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że je płaci. A czego oczy nie widzą, o to serce nie boli - i na tym właśnie patencie jadą wszystkie rządy charakteryzujące się tak zwaną społeczną wrażliwością. Oczywiście te podwyżki podatków to dla naszego dobra, bo pieniądze, jak wiadomo, psują charakter. Im więcej pieniędzy rząd nam skonfiskuje, tym lepiej dla nas. Tak w każdym razie myślą politycy, którzy wprawdzie nieustannie pragną naszego dobra, ale nam niestety już coraz mniej go zostało. Zresztą nie tylko nasi politycy. Były ambasador Izraela w Warszawie, pan Dawid Peleg wystąpił niedawno z inicjatywą, by Polska wypłaciła „miliardy dolarów” założonej, czy też kierowanej przez niego organizacji, jako rekompensatę za mienie Żydów którzy nie pozostawili spadkobierców. Ta inicjatywa jeszcze raz pokazuje, jakim błędem jest wdawanie się polskiego rządu w rozmowy z różnymi żydowskimi organizacjami. Polskiemu rządowi powinny wystarczyć kontakty z innymi państwami. Jeśli państwo coś podpisze, to jest szansa, że tego dotrzyma, chociaż oczywiście też nie zawsze. Natomiast organizacje Bóg wie, kogo reprezentują, więc zawsze - po pierwsze - mogą się pod kogoś podszywać, a po drugie - nie są związane ustaleniami poczynionymi z innymi tego rodzaju organizacjami. Niestety kolejne polskie rządy, zapominając, że nie można wdawać się w pertraktacje z szantażystami, prowadziły rozmaite rozmowy i składały obietnice, co niewątpliwie zachęca amatorów łatwych pieniędzy, na przykład w osobie byłego ambasadora Izraela w Polsce, pana Dawida Pelega. W tej sytuacji należy spodziewać się nasilenia propagandy sukcesu w mediach, które od swoich dysponentów otrzymały rozkaz wspierania rządu pana premiera Tuska. Nawet ewentualna porażka byłego charyzmatycznego premiera Buzka w staraniach o fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, może zostać przedstawiona jako sukces - bo już sam fakt, że przez chwilę chciał to stanowisko zdobyć, świadczy o naszej mocarstwowej pozycji w Europie. Tak samo, jak wyprawa ministra Sikorskiego na Ukrainę w charakterze pasażera należącego do kanclerza Niemiec samolotu Luftwaffe. SM
Bielecki za Tuska Nie Grzegorz Schetyna, nie Jan Vincent-Rostowski, ale prezes Pekao SA przejmie posadę po premierze Choć do wyborów prezydenckich jeszcze ponad rok, to w Platformie Obywatelskiej już trwają przygotowania do przejęcia schedy po Donaldzie Tusku, który według swoich partyjnych kolegów ma bez problemu wygrać wybory prezydenckie. Ale obecny szef rządu i lider PO nie zamierza biernie przyglądać się wydarzeniom i zanim ruszy do decydującego boju o Pałac Prezydencki, zdecyduje, kto będzie nowym szefem partii, a przede wszystkim kto zajmie fotel premiera. Jeszcze do niedawna wydawało się, że to drugie stanowisko obejmie wicepremier Grzegorz Schetyna. Teraz jednak dociera coraz więcej sygnałów o tym, że do gmachu w Alejach Ujazdowskich wprowadzi się ponownie były premier Jan Krzysztof Bielecki. To ma być element szerszego planu, który polega na tym, aby Donald Tusk mimo odejścia z PO i posady premiera zachował ogromny wpływ na partię i rząd. Bo Tusk boi się tego, aby nie podzielić losu Aleksandra Kwaśniewskiego, który wygrał prezydenturę, ale stracił wpływy w SLD na rzecz premiera Leszka Millera. Im bliżej wyborów prezydenckich, tym w Platformie będzie trwała coraz gorętsza dyskusja o obsadzie funkcji szefa partii i rządu. Teraz łączy je Donald Tusk, ale po wygraniu prezydentury (w partii niewielu dopuszcza myśl o innym scenariuszu) nie będzie mógł być ani przewodniczącym PO, ani premierem. Co prawda wicepremier Grzegorz Schetyna sugerował, że Tusk może być i prezydentem, i przewodniczącym PO, jednak konstytucjonaliści uznali, że byłoby to złamaniem ustawy zasadniczej, która zabrania głowie państwa sprawowania jakiejkolwiek innej funkcji publicznej. Co ciekawe, Tusk już w zasadzie zdecydował, że w 2010 roku dojdzie do rozdzielenia stanowisk premiera i szefa partii, więc w PO szykują się dwie ciekawe wewnętrzne kampanie wyborcze. - Donald Tusk nigdy nie zgodzi się na to, aby jedna osoba zdobyła aż tak dominującą pozycję w partii, bo chce zachować jak największy wpływ na to, co będzie się działo w PO i rządzie po jego odejściu - tak strategię premiera tłumaczy jeden z najlepiej poinformowanych posłów Platformy. I co ciekawe, to walka o fotel premiera wydaje się jak na razie bardziej absorbować liderów partii rządzącej. Tym też nasi rozmówcy z PO tłumaczą słowa Schetyny o pozostawieniu Tuska na czele Platformy, bo wicepremier chce wzmocnić swoją pozycję w zabiegach o stanowisko szefa rządu. Ale Tusk i jego najbliższe otoczenie wolałoby na tym stanowisku kogoś innego - najchętniej Jana Krzysztofa Bieleckiego. O tym, że Bielecki miałby objąć jakieś ważne stanowisko państwowe, słychać od czasu wygrania przez PO wyborów w 2007 roku. Jeszcze niedawno był wymieniany także w gronie kandydatów na nowego komisarza unijnego, ale ostatecznie to stanowisko ma objąć jego przyjaciel Janusz Lewandowski. Dlatego w PO coraz głośniej nazwisko byłego premiera (rządził od stycznia do grudnia 1991 roku) jest wymieniane w kontekście obsady funkcji szefa rządu w grudniu 2010 roku, gdy prezydentem zostałby Tusk. Co ważne, pogłoski na ten temat krążą także na korytarzach banku Pekao SA, któremu Bielecki prezesuje od 2003 roku. - Na jednym z niedawnych szkoleń przedstawiciel banku UniCredito [to główny, większościowy udziałowiec Pekao SA - przyp. red.] w luźnej rozmowie przy winie zdradził, że "trzeba się szykować na szukanie nowego prezesa dla banku, bo Bielecki ma awansować" - powiedział nam jeden z pracowników centrali banku. - I nie chodzi tu o awans w ramach grupy, ale o awans polityczny - podkreślił. Polakom, którzy politykę śledzą głównie za pośrednictwem telewizji, może się wydawać, że naturalnym kandydatem na nowego premiera powinien być wicepremier Grzegorz Schetyna, teraz wręcz prawa ręka premiera, czy - jak mówią niektórzy - jego cień. To prawda, że przy pomocy Schetyny Donald Tusk osiągnął hegemonię w PO, ale szef rządu wolałby, żeby jego następcą został Jan Krzysztof Bielecki. Dlaczego? Ogromne znaczenie ma mieć nie tylko doświadczenie Bieleckiego na arenie krajowej i zagranicznej. Był on już wszak premierem, gdy po wyborach w 1990 roku powierzył mu tę funkcję prezydent Lech Wałęsa. Bielecki, wtedy działacz Kongresu Liberalno-Demokratycznego, zyskał w przychylnych mediach opinię sprawnego technokraty i reformatora, który zatrzymał w rządzie Leszka Balcerowicza i rozruszał prywatyzację. To jego rząd podpisał układ stowarzyszeniowy z Europejską Wspólnotą Gospodarczą (poprzedniczka UE), a potem Bielecki w rządzie Hanny Suchockiej (1992-1993) był ministrem ds. integracji z EWG. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że Jan Krzysztof Bielecki jest bliskim przyjacielem Tuska, razem grają także w piłkę, co dla premiera ma zawsze spore znaczenie. - Ale mało kto wie, że Tusk radził się i radzi Bieleckiego w wielu sprawach. Prezes Pekao SA jest w PO szarą eminencją - podkreśla parlamentarzysta Platformy, świadek kilku nieformalnych spotkań obu polityków. Na Bieleckiego wskazuje także Paweł Piskorski, niegdyś jedna z ważniejszych osobistości w Platformie, który do tej pory ma tam wielu przyjaciół i wie, co w trawie piszczy. - Jan Krzysztof Bielecki jest przyjacielem premiera Tuska od czasów Kongresu Liberalno-Demokratycznego i dlatego ma mocniejszą pozycję od Grzegorza Schetyny - uważa Piskorski. Bo trzeba pamiętać, że wtedy, gdy Jan Krzysztof Bielecki był premierem, Tusk został przewodniczącym KLD. Co prawda Schetyna też był w Kongresie, ale nie należał do środowiska "gdańskich liberałów". Oficjalnie w PO tematu Bieleckiego nie ma, jak również nie mówi się o nazwiskach innych kandydatów. Zbigniew Chlebowski, przewodniczący klubu Platformy Obywatelskiej, wszelkie dywagacje na ten temat i snucie rozważań nad tym, kto ma być nowym premierem, kwituje krótko: to political fiction. - Ale nie widać, aby ktokolwiek miał zagrozić Donaldowi w odniesieniu zwycięstwa: prezydent Kaczyński ma ogromny negatywny elektorat, my mamy nie tylko duże poparcie wyborców, ale i przychylność mediów, a inni kandydaci nie będą się liczyć - analizuje senator PO. - Dlatego zastanawiamy się już teraz, kto przejmie schedę po Tusku - podkreśla. I nie ma złudzeń, że decyzję w przypadku wygranych wyborów będzie i tak podejmował Donald Tusk, a przyszłoroczny zjazd Platformy ją zatwierdzi. Z rozmów, jakie odbyliśmy z politykami PO, wynika, że szanse prezesa banku Pekao SA są naprawdę bardzo duże, chyba że sam zrezygnuje z możliwości powrotu do rządu.
Nie skończyć jak Kwaśniewski Tuskowi zależy nie tylko na prezydenturze. Nie chce on dać się wymanewrować tak jak Aleksander Kwaśniewski, z którym często jest porównywany i który co prawda był głową państwa aż przez dwie kadencje, ale utracił kontrolę nad SLD. Było to widoczne zwłaszcza w czasie, gdy partii i rządowi szefował Leszek Miller. - Jeśli ktoś miałby być "Millerem Platformy", to tylko Schetyna i dlatego Tusk nie chce mu oddać pełni władzy w partii i rządzie - twierdzi polityk z otoczenia obecnego premiera. - Dla Donalda Tuska najlepiej byłoby, żeby żaden polityk nie osiągnął dominującej pozycji - dodaje. Zakładając, że premierem jest Jan Krzysztof Bielecki, a przewodniczącym PO Grzegorz Schetyna, wiadomo, że wtedy oba ośrodki: rządowy i partyjny, będą w równowadze. Bielecki to silna osobowość i nie da się nikomu zdominować, to samo dotyczy zresztą Schetyny. Tym samym nieformalna pozycja Tuska - prezydenta będzie wciąż bardzo mocna, bo to on będzie łagodził i rozstrzygał ewentualne spory na linii rząd - zarząd PO. I Tusk byłby dalej ważnym rozgrywającym na scenie politycznej w kontekście wyborów w 2011 roku. - Kwaśniewskiemu nie udało się utrzymać SLD, przez co po odejściu z fotela prezydenta jego pozycja drastycznie zmalała. Jeśli Donald Tusk będzie prezydentem przez dwie kadencje, a bardzo na to liczy, odejdzie z urzędu w wieku 63 lat. To dla niego za wcześnie na polityczną emeryturę i żeby jej uniknąć, musi mieć gdzie wrócić - tłumaczy inny z polityków PO. Dlatego wkrótce możemy być świadkami rozpoczęcia procesu powolnego przygotowywania Polaków do "premiera Bieleckiego". I to jak na razie najpoważniejszy kontrkandydat dla Schetyny, bo trudno w poważnych kategoriach traktować jako kandydata na premiera ministra finansów Jana Vincenta-Rostowskiego (promuje go poseł PO Jarosław Gowin). Nie ma on ani zaplecza politycznego, ani "potencjału marketingowego", gdyż jest zwyczajnie bezbarwnym ministrem, klasycznym biurokratą, który nie porwie wyborców. Co więcej, jeśli Schetyna nie zostanie premierem, wcale nie jest pewne, że wtedy dostanie fotel przewodniczącego PO. Na ten bowiem ostrzą sobie zęby inni politycy, tacy jak marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Może więc dojdzie do jakiegoś porozumienia i narzucenia Tuskowi woli partii? To prawdopodobne. Pokazuje, że w PO trwa już walka o polityczne łupy, choć Tusk jeszcze prezydentem nie został i nie wiadomo, czy nim zostanie. Ale przed czerwcem 2010 roku ma się odbyć kongres partii i działacze chcieliby do tego czasu mieć już "jasność sytuacji".
Czy to mi się opłaca? Jan Krzysztof Bielecki nie komentuje doniesień na swój temat. Ale jak wynika z naszych nieoficjalnych informacji, może to być dla niego kusząca propozycja. W banku prezes pełni bowiem raczej funkcje reprezentacyjne, nie jest to stanowisko, które absorbowałoby go przez 24 godziny. Dlatego kusząca jest perspektywa powrotu na salony władzy i stanięcia w świetle jupiterów. - Dla prezesa Bieleckiego to ostatnia szansa na powrót do wielkiej polityki. Potem Schetyna i inni na pewno mu na to nie pozwolą - uważa były działacz KLD, znajomy Jana Krzysztofa Bieleckiego. Czy jednak w banku nie zatrzymają prezesa pieniądze? Według oficjalnych danych Związku Banków Polskich, w 2008 roku pensja prezesa Pekao SA Jana Krzysztofa Bieleckiego wyniosła 4,5 mln zł, tymczasem Donald Tusk jako premier zarobił 202 tys. złotych. Różnica jest ponad 20-krotna. Jeśli więc patrzeć na sprawę z księgowego punktu widzenia, fotel szefa rządu nie jest wart zabiegów. Ale Bielecki jest prezesem banku od 2003 roku i zarobił już dość pieniędzy (część pewnie bardzo dobrze zainwestował), aby nie martwić się o przyszłość, i teraz może się skupić na wyższych celach. - Ale zanim zostanie premierem, jeszcze zarobi kilka milionów "na starość" - żartuje poseł PO niechętny Bieleckiemu. Bo takich osób też w Platformie nie brakuje. Twierdzą one, że Bielecki może być "prezentem" dla opozycji, ponieważ jego dokonania z lat 90. są co najmniej dyskusyjne. Krzysztof Losz
Lewandowski - komisarz liberał Kandydatem rządu na stanowisko komisarza Unii Europejskiej od spraw gospodarczych (w grę wchodzą komisje: przemysłu, handlu, budżetu, jednolitego rynku oraz Partnerstwa Wschodniego) został Janusz Lewandowski, główny ideolog i menedżer polskich liberałów spod znaku Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ze względu na fakt, że jest równocześnie starym przyjacielem premiera Donalda Tuska kandydatura ta została przyjęta przez Platformę Obywatelską wręcz entuzjastycznie. Wiceszef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, poseł PO Robert Tyszkiewicz stwierdził nawet, że Janusz Lewandowski jako wybitny specjalista od gospodarki pomoże Unii Europejskiej w walce z kryzysem, tym bardziej że "nasze doświadczenia w tym zakresie na tle innych państw europejskich wyglądają okazale". Jak mają się odnieść do tej kandydatury ci, którzy nie uwłaszczyli się na państwowym majątku i nie zbili kasy kosztem innych dzięki wielu pomysłom gospodarczym Lewandowskiego w minionych kilkunastu latach? A jak mają zareagować ci, którzy, choć podzielają liberalne poglądy na gospodarkę, nigdy nie zaakceptowali polskiej drogi do kapitalizmu w wydaniu naszych "liberałów", a ponadto w Unii Europejskiej widzą przede wszystkim projekt na wskroś socjalistyczny i etatystyczny? Odpowiem za tych, którzy najwyraźniej mają jakieś wrodzone problemy z elastycznością myślenia i kręgosłupa. Należy się cieszyć, że Janusz Lewandowski będzie pracował jako komisarz w Unii Europejskiej z dala od Polski, ale i smucić, gdyż jego decyzje mogą mieć dla kraju tak samo fatalne skutki gospodarcze jak jego dawne pomysły, np. Program Powszechnej Prywatyzacji czy obecny usilnie lansowany pomysł w postaci szybkiego wprowadzenia euro zamiast złotówki. Stwierdzenie posła PiS Karola Karskiego, że jak Janusz Lewandowski zostanie już komisarzem, to będzie mógł liczyć na głosy eurodeputowanych z jego partii, mam nadzieję, że należy traktować wyłącznie jako kurtuazję. Janusz Lewandowski w Brukseli może okazać się dla Polski jeszcze bardziej szkodliwy niż wtedy, gdy pełnił funkcję ministra przekształceń własnościowych. A to z dwóch powodów. Po pierwsze, jako komisarz UE, nawet jeśliby chciał, nie może forsować żadnych interesów narodowych, dlatego właśnie składa ślubowanie, za to jest sowicie opłacany i z tego rozliczany. Janusz Lewandowski nie może być związany z polskimi interesami gospodarczymi, co najwyższej z europejskimi czy międzynarodowymi grupami interesów. Po drugie, swoją wysoką pozycję w unijnej Europie Janusz Lewandowski zawdzięcza właśnie temu, że nad polskie interesy narodowe zawsze przedkładał interesy międzynarodowych grup menedżerskich czy kapitałowych i oczywiście głównych państw UE. I trzeba przyznać, że przychodziło mu to dość łatwo, gdyż "nasi" liberałowie w państwie komunistycznym najbardziej nienawidzili państwa i tak im już pozostało po upadku komuny. Systematyczne pozbawianie państwa jego funkcji prospołecznych, kulturalnych, edukacyjnych i oczywiście narodowych prowadzi do jego powolnej i systematycznej likwidacji. Ale bez państwa nie powstanie społeczeństwo obywatelskie, czego oczekiwali podobno liberałowie, a wolność, sztandarowe hasło liberałów, było i jest tylko dla wybranych, czyli bogatych. Równocześnie to ich liberalne państwo rozszerzyło koncesje i zezwolenia, podwoiło biurokrację, ale już tylko w interesie tych, którzy "kręcą" w gospodarce. Kiedy Janusz Lewandowski zwalczał projekt ustawy o Powszechnym Uwłaszczeniu Obywateli RP, mówił w Sejmie wprost: "W naszym pokoleniu, i to jest przesłanka naszego myślenia, źródłem poprawy losu polskich rodzin będą dochody z pracy, a nie dochody z własności". Polacy mieli tylko pracować i zapomnieć o własnej części majątku narodowego, dlatego ten musiał być sprywatyzowany, czyli wyprzedany za grosze, za 1/10 jego wartości. Już jako młody liberał Lewandowski zapowiadał, że polska gospodarka powinna być oparta na handlu, usługach, ale nie na produkcji. Dlatego tak bliski był mu projekt Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Miały one zarządzać, pomnażać majątek przedsiębiorstw przez sprawne zarządzanie, by przygotowywać je na sprzedaż z zyskiem. Obłowili się na tym tylko wybrani. Zatrzymali dla siebie własność albo pieniądze. Państwo polskie i jego obywatele nic z tego nie mieli i nie mają. Ale mogą sobie poczytać ze strony internetowej Janusza Lewandowskiego szczere wyznanie, jak np. to: "Uczestnictwo w wielkich wydarzeniach epoki uważam za szczęśliwy dar losu". Dlatego zastanawiam się, jak to jest, że w nagrodę za to wszystko złe, co zrobił w Polsce, komisarzem UE zostaje człowiek, na którego w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego głosowało w województwie pomorskim ponad 107 tysięcy obywateli. Większość to z pewnością członkowie i sympatycy Platformy Obywatelskiej. Ale przecież i wśród nich muszą być tacy, którzy zauważyli, że na Wybrzeżu zlikwidowano praktycznie cały morski przemysł. Czy za to właśnie wspierają oni takich ludzi jak Lewandowski? A może ktoś pamięta, by Lewandowski bronił naszych stoczni przed likwidacją? Co się w ogóle dzieje z Polakami? Wojciech Reszczyński
MILCZENIE Dawno temu Leszek Kołakowski napisał znamienne słowa - „ Ci, co liche swoje przywileje okupują tylko milczeniem w obliczu świństwa, na które mogą reagować, będą musieli za te same przywileje płacić rychło aktywnym udziałem w świństwie”. Nie wiem czy nadszedł już czas, czy może dopiero nadejdzie, gdy za milczenie w sprawie Bronisława Komorowskiego zapłacimy wszyscy. Szczególnie zaś ci, którzy zwodzeni przez medialnych propagandystów, rzucają się codziennie na podtykane im pod nos informacyjne newsy i dostrzegają rzeczywistość, tylko na odległość dzielącą ich od ekranu telewizyjnego. Jeśli nawet dziś nie widzą wysokości „rachunku”, jaki przyjdzie nam zapłacić, wkrótce odczują go dotkliwie na własnej skórze. Trzeba przyjąć, jako znak polskiej patologii, że o najważniejszej od kilkunastu lat aferze politycznej milczą ludzie, mieniący się być dziennikarzami. Podła musi być kondycja naszych mediów, skoro nawet tragiczne doświadczenia, które dotknęły Wojciecha Sumlińskiego, nie obudziły w jego kolegach odruchu zwykłej, ludzkiej przyzwoitości. Może kiedyś sami rozstrzygną tę kwestię we własnym sumieniu i odpowiedzą sobie na pytanie - czy tchórzliwym milczeniem nie wykluczyli się ze społeczności ludzi wolnych? Jeśli tego pytania sobie nie postawią - nigdy wolnymi nie byli. Skoro zaś chcą chronić swoje „liche przywileje”, płacąc służalczością wobec oszustów i kanalii - ich sprawa. Nam milczeć nie wolno. Bo sprawa, w którą jest uwikłany poseł Komorowski może kosztować więcej, niż marne, dziennikarskie apanaże. Nie chodzi, bowiem o to, że marszałek sejmu zachowuje się niczym prosty cham, nie licząc się z opinią kilku milionów swoich rodaków. Nie chodzi o to, że jest pospolitym kłamcą i oszczercą, nieznającym pojęć honoru i odpowiedzialności. Nie chodzi nawet o to, że popełnił przestępstwo i zakpił z obowiązującego w Polsce prawa. Niebezpieczeństwo, które dotyczy każdego z nas tkwi w fakcie, że człowiek, pełniący urząd drugiej osoby w Rzeczpospolitej, wykorzystał ten urząd oraz struktury państwa, by zrealizować własne, partykularne cele i chronić się przed odpowiedzialnością polityczną lub karną. Marszałek polskiego Sejmu potraktował własne państwo i powierzony mu przez przedstawicieli społeczeństwa urząd, jak funkcjonalne narzędzie, za pomocą, którego zdołał odwrócić grożące mu niebezpieczeństwo. Ktoś, kto w taki sposób widzi własne państwo, objawia wobec tego państwa i jego obywateli niesłychaną wręcz pogardę i arogancję, a traktując je przedmiotowo, ustanawia sam siebie ponad prawem i zasadami demokracji. Niebezpieczeństwo tkwiące w takich działaniach dotyczy nas wszystkich, ponieważ to państwo jest reprezentantem każdego z nas. Można być wobec niego krytycznym lub nawet uznawać je za chorą, patologiczną strukturę. W niczym jednak taki osąd nie zmienia faktu, że jest to państwo suwerenne i niepodległe.
Co zrobił Bronisław Komorowski? Oto do marszałka polskiego Sejmu przychodzi człowiek, który w latach 80. był dwukrotnie szkolony przez KGB, współodpowiedzialny za niszczenie akt byłej WSW i działania na szkodę państwa polskiego. Człowiek, znany w środowiskach biznesowo-politycznych, między innymi tych, w których poszukuje się winnego zamordowania generała Papały. Człowieka tego i jego sprawę, anonsuje marszałkowi jeden z generałów Wojska Polskiego, którego III RP uhonorowała najwyższymi odznaczeniami. Pan Komorowski doskonale wie, z kim ma do czynienia, oraz w jakiej sprawie ma spotkać się z tym człowiekiem. Podczas spotkania człowiek ten wyraźnie i jednoznacznie „sugerował możliwość dotarcia albo do tekstu, albo do treści całości lub fragmentu dotyczącego mojej osoby-aneksu do raportu WSI” - stwierdza sam Komorowski. Ta propozycja, to nic innego jak oferta przestępcy - sprawcy, który poszukuje pasera, gotowego zapłacić żądaną cenę i ułatwić wykonanie roboty. Marszałek Sejmu wyraża zainteresowanie przestępczą ofertą wykradzenia aneksu do Raportu - dokumentu, objętego najściślejszą tajemnicą państwową. Jest zainteresowany przestępstwem - „Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją.” Przez kolejne ponad dwa tygodnie Komorowski odbywa różne spotkania z innymi oficerami WSW i WSI. Jak twierdzi Antoni Macierewicz, poza Lichockim i Tobiaszem , marszałek spotykał się jeszcze z dwiema innymi osobami, związanymi z WSI. Nie powiadamia o tych spotkaniach nikogo, nie ujawnia organom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo państwa faktu otrzymania przestępczej propozycji. Dopiero po upływie 17 dni od daty spotkania z Lichockim, Komorowski odbył rozmowę na ten temat ze swoim partyjnym kolegą Pawłem Grasiem - który nie posiadał żadnych ustawowych uprawnień, w zakresie zarządzania służbami specjalnymi. Gdy okazuje się, że ludzie „zatrudnieni” przez Komorowskiego nie mogą wykonać zlecenia dotarcia do aneksu, marszałek Sejmu tworzy układ, którego celem jest skompromitowanie i zniszczenie legalnie działającej instytucji państwowej. Posługując się funkcyjnymi pracownikami mediów, funkcjonariuszami służb specjalnych oraz ludźmi komunistycznych służb, Komorowski doprowadza do medialnej nagonki na członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i sfabrykowania przeciwko nim rzekomych dowodów winy. W działania te zostaje włączona prokuratura, ABW i inne służby państwowe. Cel jest precyzyjny - nie dopuścić do publikacji aneksu oraz zastraszyć i skompromitować jego twórców. Na skutek działań, inspirowanych przez Komorowskiego, legalna instytucja państwowa, jaką była, powołana na podstawie ustawy sejmowej Komisja Weryfikacyjna WSI, została sparaliżowana i zmuszona do działania w ekstremalnie trudnych warunkach. Dokonano wielu aktów zastraszania i inwigilowania członków Komisji, pomawiano ich publicznie o popełnianie przestępstw, zastosowano restrykcje karne wobec Bączka, Pietrzaka i Sumlińskiego, doprowadzając tego ostatniego do załamania nerwowego i próby samobójczej. Zniszczono lub ukryto efekty wielomiesięcznej pracy instytucji, która miała za zadanie ujawnienie przestępczych tajemnic struktury WSI - służby nieudolnej i skompromitowanej, zarządzanej przez ludzi wiernych sowieckim mocodawcom. Rozpętano gigantyczną kampanię dezinformacji, oszukując społeczeństwo i manipulując jego nastrojami. Jestem przekonany, że wszystkie te działania zostały podjęte, by uchronić od odpowiedzialności politycznej lub karnej marszałka Sejmu III RP. Wiemy z całą pewnością, że aneks do Raportu zawiera istotne informacje dotyczące osoby Komorowskiego, a wzmianka o jego wezwaniu przed Komisję była prawdopodobną przyczyną rozpętania afery „marszałkowej”. Oczywiście, na kompromitacji Komisji i aneksu korzystają wszyscy prawdziwi beneficjenci III RP, czyli środowisko Triumwiratu: PRLowskiej agentury - biznesu i polityków, działających w mafijnym układzie obejmującym struktury państwa.. Jak wiemy, najważniejszy wątek aneksu, dotyczył wskazania mechanizmów wpływu służb sowieckich na służby PRL, czego również wiele osób i środowisk mogło się obawiać. To, czego dopuścił się poseł Komorowski, paktując potajemnie z przestępcami i tworząc groźny układ do walki z legalną instytucją państwową, wydaje się działaniem bez precedensu. Jeden człowiek, potraktował państwo polskie i jego najważniejsze organy niczym swoją własność. W obronie swojego prywatnego wizerunku, nie cofnął się przed pogwałceniem prawa i kontaktami z ludźmi komunistycznych, wrogich Polsce służb, nie zawahał się fałszywie oskarżać i pomawiać, nie wstrzymał przed rozpętaniem szkodliwej dla Polski i naszego bezpieczeństwa kampanii medialnej. Pan Komorowski potraktował Polskę i Polaków niczym komunistyczny aparatczyk, korzystając z przywileju władzy i poczucia bezkarności. To zachowanie, nawiązujące do najgroźniejszych wzorców rodem z PRL-u , łącznie z wykorzystywaniem „aparatu represji” i dyspozycyjnych mediów. Jeśli przemilczymy to dziś, idąc za przykładem tchórzliwych publicystów i koniunkturalnych polityków - wkrótce pojawią się całe zastępy „Komorowskich”, traktujących Polskę jak swój folwark, a Polaków jak stado idiotów. Słabość państwa, a w jeszcze większym stopniu bierność jego obywateli, jest stanem szczególnie pożądanym przez obce agentury, układy mafijne, czy pospolitych, kryminalnych przestępców. Ośmiela ich i zwalnia nawet z poczucia ostrożności. Nie warto oglądać się na zachowania polityków opozycji, przedkładających doraźne interesy nad sprawy zasadnicze, nie warto tym bardziej czekać na reakcje publicystów i dziennikarzy. Każdy z nas, w miarę posiadanych możliwości i predyspozycji, może przecież o sprawie Komorowskiego mówić, pisać, informować znajomych i własne środowiska. Takie działania, i będzie to uprawnioną paralelą - przynosiły skutki w czasach komunistycznego zniewolenia, pozwalały rozpowszechniać informacje wbrew zakazom cenzury i milczeniu oficjalnych mediów. Pozostają również formy wyrażania swojej opinii poprzez żądania, kierowane do posłów, instytucji pozarządowych, mediów. Zachowaniem najgorszym z możliwych jest milczenie - ze strachu, z wygodnictwa, z wyrachowania…. Bronisław Komorowski - marszałek Sejmu III RP, już jest człowiekiem przegranym. Jeśli ma odrobinę wyobraźni, by przypomnieć sobie relacje z czasów PRL-u, aroganckie i bezkarne zachowania ówczesnych kacyków, powinien zrozumieć, że żadna władza nie jest dość potężna i wszechmocna, by uniknąć gniewu oszukanego i pogardzanego społeczeństwa.
Protokół z posiedzenia Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka /nr 71/ z dn. 23-09-2008r MARSZAŁEK O AFERZE "MARSZAŁKOWEJ" „Mamy głębokie przekonanie o tym, że była to akcja zmierzająca absolutnie nie do wyjaśnienia kwestii wadliwych powiązań między światem mediów a służbami specjalnymi, ale akcja zmierzająca do wystraszenia dziennikarzy, powstrzymania ich przed zajmowaniem się kwestiami niewygodnymi dla niektórych polityków. Problem polega na tym, że dzisiaj ci politycy zajmują bardzo ważne miejsca w hierarchii, w strukturze państwa polskiego. Stawiamy pytanie w związku z tym, o powołanie komisji nadzwyczajnej, która miałaby zbadać kwestie związane z tymi wydarzeniami. Zadajemy to pytanie w przekonaniu, że sprawa ta nie może pozostać ukryta, nie może być pod korcem, musi być wyjaśniona, jeśli chcemy uczciwie mówić o usunięciu z państwowego życia polskiego patologii. Bo patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami. Zwracamy się z pytaniem, czy to nie jest najwyższa pora, aby powołać komisję nadzwyczajną i być może, aby pan premier w imię sanacji życia publicznego w Polsce podjął działania zmierzające do wyjaśnienia tej wstydliwej sprawy. „Wynika, że został uruchomiony na nieprawdopodobną skalę aparat ścigania i kontroli, były wszelkiego rodzaju przesłuchania, notatki, i jeszcze dodatkowe wątki gdzieś badane. Kilkadziesiąt osób przesłuchanych to jest naprawdę bardzo duża skala (…) dlatego moje dodatkowe pytanie jest takie: czy (…)wystarczającym uzasadnieniem dla uruchamiania tak dużego i tak kosztownego aparatu może być plotka dziennikarska - nawet gdyby była prawdziwa - że ktoś zamierza kogoś zdyskredytować przy użyciu prasy czy w polityce, to czy jest to wystarczające uzasadnienie dla uruchomienia aparatu ścigania na taką skalę? Może się zdarzyć, że ja jutro też panią poproszę - czy ktokolwiek inny - o wszczęcie takiego samego śledztwa, bo usłyszymy od swojego kolegi albo od swojego konkurenta, że ktoś kogoś zamierza politycznie nadwerężyć poprzez prasę. „Jeśli chodzi o sprzedaż aneksu, to pewnie pan wie lepiej, bo wśród dziennikarzy krążyły różne informacje na ten temat. Ja sprawy nie znam, ale z ułomków informacji widać, że ewentualna korupcja dotyczy też zweryfikowania pozytywnego za pieniądze. Innymi słowy, próby (niewiadomo czy udanej) załatwienia sobie pracy w wywiadzie i w kontrwywiadzie, tworzonym przez Antoniego Macierewicza, za pieniądze. To jest zagrożenie dla interesów państwa. Bo za pieniądze może sobie załatwić coś zrozpaczony funkcjonariusz WSI, ale może i obcy wywiad może załatwić coś komuś, kto z frustracji związał się z obcymi wywiadami.” „Nie znam takiego przypadku, żeby ktoś potwierdził, że znał i się przyjaźnił z tego rodzaju postaciami. To właśnie prokuratura musi zbadać, czy był jakiś związek. Ale rozumiem, że jakieś podstawy do aresztowania tych dwóch panów są. I do przeszukania gdzie indziej. W imię interesu państwa nie powinno się krzyczeć, histeryzować wokół tej sprawy, tylko pozwolić prokuraturze dokonać wszystkich czynności śledczych i podjąć decyzję, czy występują do sądu o zatrzymanie, czy nie? Czy sprawa jest błaha, czy też śmiertelnie poważna? Na to nie wolno patrzeć z punktu widzenia jakiejś rozgrywki politycznej, bo to nie jest rozgrywka polityczna. Tylko trzeba na to patrzeć z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa.”
„Znam pana płk. Aleksandra Lichockiego.” „Śledztwo musi wykazać, czy pan Aleksander L. i ten dziennikarz mieli swoje kontakty w komisji weryfikacyjnej. Na czym te kontakty polegały? Co załatwiali, a co próbowali tylko załatwić? W związku z tym uważam, że nie wolno się śpieszyć z żadnymi wyrokami w tej kwestii.” „Pan gen.Buczyński poinformował mnie, że jest taki pan pułkownik, który może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące. Wymienił nazwisko pułkownika Lichockiego. Postanowiłem przyjąć go w swoim biurze poselskim przy ul.Krakowskie Przedmieście. Było to około 19 listopada 2007r. Lichocki przyszedł sam. W rozmowie z nim nikt więcej nie uczestniczył. Pan Lichocki w rozmowie ze mną sugerował możliwość dotarcia albo do tekstu, albo do treści całości lub fragmentu dotyczącego mojej osoby-aneksu do raportu WSI. (…) Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją . Umówiliśmy się, że on odezwie się gdy będzie na pewno miał możliwość dotarcia do tych dokumentów. Miał się wtedy do mnie odezwać poprzez telefon mojego biura.” „Prokuratura była u mnie, składałem zeznania, w związku z tym, że wcześniej informowałem opinię publiczną o tym, że pan pułkownik Lichocki, jeszcze człowiek z dawnych służb peerelowskich, no, był u mnie z dosyć dziwną taką ofertą, którą trudno nazwać korupcyjną, ale niewątpliwie sugerował możliwość uzyskania przeze mnie wglądu w Aneks do raportu o likwidacji WSI, o czym powiadomiłem odpowiednie służby, no a teraz prokuratura chciała mnie na tę okoliczność przesłuchać.” „Podczas drugiej rozmowy Lichocki nie potwierdził ani nie zaprzeczył możliwości dotarcia do aneksu. Chwalił się natomiast, że on sporo wie, że ma szerokie kontakty. Odniosłem wrażenie jakby stawiał się do dyspozycji. Odpowiedziałem wymijająco, że w razie czego się odezwę. Więcej się z nim nie spotkałem.” - „Jak pan myśli, dlaczego pułkownik Lichocki przyszedł właśnie do pana? - Ja myślę, że prozaiczna sprawa - po pierwsze sądził, że ja jestem zainteresowany, bo jak pan Antoni Macierewicz publicznie mówił... moje nazwisko jest wymieniane w jego Aneksie tajnym, a po drugie nastąpiła zmiana władzy, ja już byłem marszałkiem Sejmu, więc mógł sądzić, że się „przeflancuję”, mówiąc takim językiem polityczno-ogrodniczym, na nową grządkę, na nowy układ sił politycznych. Wcześniej, jak odnoszę wrażenie, znakomicie funkcjonował w otoczeniu poprzedniej ekipy, PiS-owskiej ekipy władzy i próbował się „przeflancować” na drugą stronę. Taka jest moja ocena, ale to już prokuratorzy badają.” „Zdziwiła mnie inicjatywa pana Lichockiego co do mojej osoby - jednak w rozmowie ze mną nie wyrażał żadnych pretensji związanych z przeszłością i moją rolą w odejściu jego osoby ze służby.” „Wie pan, ja nie chciałbym... ja składałem zeznania, prawda, w prokuraturze i niech te zeznania będą na razie własnością prokuratury, bo każde ujawnienie szczegółów tej dziwnej rozmowy z panem Lichockim może mu pomóc w uniknięciu ewentualnej odpowiedzialności. Więc póki toczy się śledztwo, póki jest perspektywa procesu, niech ta informacja, ta wiedza niech będzie własnością na razie prokuratorów.” „Po kilku dniach pani Jadwiga Zakrzewska, poseł PO, przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem. Spotkanie odbyło się w moim biurze poselskim. Rozmówcą okazał się nieznany mi wcześniej pułkownik Leszek Tobiasz” „Pod koniec rozmowy z Tobiaszem powiedziałem mu, że do mnie próbował docierać płk. Lichocki. Od samego początku rola Lichockiego wydawała mi się dziwna tym bardziej zachowałem dużą ostrożność i przeciągałem w czasie drugie spotkanie z nim - Lichocki bowiem odzywał się do mnie poprzez gen. Buczyńskiego. Tobiasz chciał mi okazać zdobyte dowody w postaci nagrań i na kolejne spotkanie, 3 grudnia 2007 r. - przyniósł je.” „Tobiasz pytał się co ma z tym materiałem zrobić. Odpowiedziałem mu, że powinien to zabrać, a ja wyjaśnię to z odpowiednimi organami.” - „Odpowiednie służby pan powiadomił. Jakie to były służby, panie marszałku? - No właśnie, ja myślę, że to zostawmy na razie. Wiadomo, że ich jest parę w Polsce, to są wojskowe, to są kontrwywiad...” „Nie, nie, nie, nie, właśnie to jest niezdrowa sugestia, że jakby to jest interes służb specjalnych. Otóż służby specjalne mogą być o tyle w sprawie, że korupcja, o którą jest podejrzany pan Sumliński, gdzieś się miała... mogła się toczyć w otoczeniu służb specjalnych. No ale proszę wybaczyć, to nie jest ani w spr... nie działają służby specjalne w sprawie Sumlińskiego, a sugerowanie tego jest według mnie mocno nie w porządku, no bo na razie sprawa jest w prokuraturze i sąd ocenia propozycje prokuratury, czy jest potrzebne izolowanie takiego pana, czy też nie. Jeżeli ocenia, że tak, no to wychodzi z założenia, że wchodzi w grę ryzyko matactwa. Ja uważam, że w takie delikatne sprawy, jak przebieg postępowania prokuratorskiego, absolutnie nie powinien Sejm ingerować, no bo Sejm nie ma wiedzy o tym, jaki jest pomysł na śledztwo, jakie są uwarunkowania tego śledztwa. No, próba ingerowania w to wszystko według mnie byłaby nadużyciem.” „Patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami." „Właśnie mówimy o autorytecie parlamentu i marszałka. Marszałek jest drugą osobą w państwie po prezydencie, więc kwestia jego wiarygodności, jego słowa jest sprawą bardzo istotną. Oczywiście, z punktu widzenia prawnego nie musi tego zrobić, bo jest jeszcze druga instancja, są procedury sejmowe, ale jeżeli mówimy o autorytecie, no to od polityków odpowiedzialnych, którzy deklarują swoje propaństwowe myślenie należy oczekiwać trochę więcej niż takie pełne tylko i wyłącznie podporządkowanie się prawu. Tu chodzi o autorytet państwa, autorytet prawa, autorytet parlamentu również.” „Jeśli ktoś skłamał i oszukał, własne środowisko polityczne także, no to musi ponieść tego konsekwencje. I Platforma na pewno nie będzie kombinowała, jak tutaj kogoś osłonić, (…). Dla takich osób w Platformie Obywatelskiej nie ma i nie będzie miejsca.” „Jeżeli ktoś skłamał w sposób tak drastyczny i w tak w sumie w brzydkiej sprawie, no to według mnie nie powinien w ogóle mieć odwagi stawania przed opinią publiczną. I uważam, że to jest w ogóle najłagodniejsza forma nawet nie tyle ukarania, pozbycia się pewnych ludzi z polityki właśnie.” „Natomiast według mnie rolą marszałka jest jako właśnie drugiej osoby w państwie jednak tworzenie możliwości debaty publicznej w Parlamencie, bo inaczej jak tego nie ma, to się ona toczy na ulicach. Taka jest zawsze reguła.” „Przestępcami dzisiaj są ci, którzy korumpują w polityce, a korumpują przedstawiciele władzy, rządu. Przestępcami są ci, który dopuszczają się korupcji, oni mają tajne służby w rękach. Więc rozumiem, że przy stoliku zmienili się gracze i toczą swoją grę, a tylko próbują stworzyć wrażenie, że wspaniałemu, cudownemu, czystemu moralnie rządowi (…)zagrażają jacyś Marsjanie. Im zagraża własna nieodpowiedzialność, nieudacznictwo, także właśnie korupcja polityczna, którą uprawiają na dużą skalę. To im zagraża. Niestety, to samo grozi całej Polsce, bo Polską rządzą tacy ludzie.” „ Zwracamy się z pytaniem, czy to nie jest najwyższa pora, aby powołać komisję nadzwyczajną i być może, aby pan premier w imię sanacji życia publicznego w Polsce podjął działania zmierzające do wyjaśnienia tej wstydliwej sprawy”. Wszystkie powyższe słowa są autorstwa Bronisława Komorowskiego.
ONI ŻYJĄ - (BYDGOSZCZ 1984 - ABW 2008 ) Gdy przed kilkoma dniami zamieściłem wpis ZEMKE - BRAKUJĄCE OGNIWO sądziłem, że wkrótce pojawi się więcej informacji, wzmacniających tezę, że motywem akcji ABW wobec Pietrzaka, Bączka i Sumlińskiego była sprawa zabójstwa ks. Jerzego, a inspiratorem tych działań mógł być Janusz Zemke, reprezentujący środowisko służb PRL-u. Ponieważ od kilku tygodni, media i politycy PIS-u, jako jedyny cel działań ABW wskazują prowokację wobec Komisji Weryfikacyjnej, rola Janusza Zemke i jego udziału w tej operacji zeszła z pola widzenia. Nie negując faktu, iż motywem kombinacji operacyjnej przeciwko członkom Komisji była chęć skompromitowania tego organu i zastraszenia jego członków twierdzę, że ten motyw mógł stanowić „przykrycie” dla celu znacznie ważniejszego, z punktu widzenia zagrożenia interesów komunistycznej nomenklatury. W poprzednim wpisie na ten temat wskazywałem, że w marcu 2007r. Janusz Zemke był „bohaterem” programu, wyemitowanego w telewizji bydgoskiej, w którym powoływano się na akta lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Do 2004 r. śledztwo w sprawie śmierci ks. Popiełuszki nadzorował lubelski zespół śledczy, pod kontrolą prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Nazwisko posła Zemke pojawia się w dokumentach tego śledztwa. Zapisano w nich zeznania Stefana Stefańskiego., byłego szefa wojewódzkich struktur Służby Bezpieczeństwa w Bydgoszczy, który twierdzi, że był naciskany przez ówczesnego sekretarza wojewódzkiego partii Janusza Zemke, żeby nie angażować się mocno w śledztwo dotyczące morderstwa. Jednym z dziennikarzy tworzących ten program był Wojciech Sumliński, autor książki „Kto naprawdę Go zabił?”. Podczas rewizji w dniu 15 maja br. ABW zabrało dziennikarzowi dokumenty związane ze śledztwem w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki. W wypowiedzi dla regionalnego Radia Podlasie, Sumliński stwierdził, że „w mieszkaniu zarekwirowano trzy tysiące tajnych, poufnych i niejawnych dokumentów. Były to dokumenty dotyczące sprawy ks. Popiełuszki, którą zajmuję się od kilku lat.” Sumliński zbierał również dokumenty związane z WSI - „Dziennikarz przyznał, że dokumenty, które posiadał nie pochodzą z komisji weryfikacyjnej, mogą być jedynie z nią związane. Przyznał także, że od dłuższego czasu zbierał dokumenty o WSI gdyż miał napisać książkę o służbach.” Okazuje się, że również druga z ofiar akcji ABW - Leszek Pietrzak, jest bezpośrednio związany ze śledztwem w sprawie zabójstwa ks. Jerzego, gdyż uczestniczył jako biegły w postępowaniu, prowadzonym przez lubelski IPN. 17 października 2007r. Pietrzak opublikował w gazecie „Polska” obszerny artykuł, w którym podzielił się wiedzą na temat śledztwa. - "Bezpieka chciała torturami zmusić ks. Popiełuszkę do współpracy. Kapłan zginął, bo nie chciał zostać tajnym współpracownikiem SB" - napisał w artykule Pietrzak. Ujawnił też, że „politycznie i prawnie za śmierć ks. Jerzego odpowiadają gen. Wojciech Jaruzelski, ówczesny szef państwa, i gen. Czesław Kiszczak, szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych". Pietrzak przypomniał również o złowrogiej roli oddziału Wojskowych Służb Wewnętrznych, które śledziły kpt. Grzegorza Piotrowskiego, mordercę ks. Jerzego.” (podr. moje) Kilka dni po opublikowaniu artykułu, Pietrzak został wezwany na przesłuchanie, w charakterze świadka. Miał zeznawać w sprawie "funkcjonowania w okresie od 28 listopada 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych związku kierowanego przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, który miał na celu dokonywanie przestępstw, w tym zabójstw działaczy opozycji politycznej i duchowieństwa". Zdaniem niektórych prawników, wezwanie biegłego na świadka jest sprzeczne z art. 200 kodeksu post. karnego. Mówi on, że "osoby, które brały udział w wydaniu opinii, w razie potrzeby przesłuchiwane były w charakterze biegłych". Dlaczego więc Pietrzak otrzymał takie wezwanie? On sam twierdził wówczas, że takimi działaniami próbuje zamknąć mu się usta i zmusić do milczenia. Pojawia się pytanie - czy można uznać za przypadek fakt, że akcją ABW objęto tych właśnie dwóch ludzi, mających dużą wiedzę na temat zabójstwa ks. Jerzego i mogących posiadać dokumenty, związane ze sprawą? Czy jest dziełem przypadku, że w kombinacji tej pojawia się Janusz Zemke, o którego roli w roku 1984 Stefan Stefanowski zeznawał w śledztwie IPN-u oraz jego przyjaciel, bydgoski esbek, Henryk Grobelny? Nie jest tajemnicą, że również Piotr Bączek był autorem wielu publikacji na temat zabójstwa ks. Jerzego, a jego znajomość z Sumlińskim miała ścisły związek z wieloletnim śledztwem dziennikarza. Przypomnę jedynie ważną rozmowę Bączka z Krzysztofem Kąkolewskim, na temat zabójstwa ks. Popiełuszki, z kwietnia 2004 roku, zamieszczoną w nr.15-16 „GŁOSU”.
Śledząc doniesienia medialne o działaniach ABW oraz wypowiedzi polityków i publicystów, nie znajduje w nich jakiejkolwiek wzmianki o roli Janusza Zemke i Henryka Grobelnego. A przecież z artykułu „Handel aneksem Macierewicza” z dn.27 kwietnia br., zamieszczonym w „Dzienniku” wyraźnie wynika, że szef sejmowej komisji ds.specsłużb brał udział w tej operacji i nie była to rola biernego świadka.
- „Szef komisji ds. służb specjalnych Janusz Zemke opowiedział nam, że dostał sygnał o handlu aneksem. "W lipcu ub.r. przyszedł do mnie pewien przedsiębiorca spoza Warszawy, który chciał się poradzić. Powiedział, że ktoś oferuje mu kupno fragmentów aneksu, w którym jest wymieniony" - mówi polityk SLD. Zemke poradził przedsiębiorcy, żeby w żadnym wypadku nie wchodził w "śmierdzącą transakcję". - „Wersja Lichockiego jest taka: we wrześniu 2007 Zemke wysyła do niego Grobelnego, Grobelny prowokuje rozmowę o aneksie i ją nagrywa, taśmę ma przekazać dziennikarzom.”- „Co na to Zemke? - To jakieś bzdury! Nic nie wiem o rozmowach Grobelnego z Lichockim na temat aneksu. Zapewniam, że człowiek, który przyszedł do mnie w lipcu po poradę to nie był Grobelny." Tylko wówczas i tylko w tym artykule pojawia się Janusz Zemke. Później, ani „Dziennik” ani inne media nie wspominają o jego udziale. Ostatni artykuł z „Gazety Wyborczej” - „Kto kręcił weryfikacją WSI”, jest już typowym „zapodaniem”, w którym z łatwością można dopatrzyć się inspiracji służb, chcących skierować uwagę na inne tory. Taką samą „osłoną” jest celowo pomijana przez prokuraturę rola spółki Agora, dzięki czemu w bardzo pożądany sposób absorbuje się uwagę polityków i mediów. Jak to się stało, że w śledztwie Prokuratury Krajowej w ogóle nie występuje poseł SLD i nikt nie pyta o jego rolę w tej sprawie? Śledztwem nie objęto również Henryka Grobelnego, o którym opowieści Zemkego i Lichockiego są pospolitą bajką. Po co bowiem człowiek ten miałby zabiegać o wykreślenie z aneksu, skoro jego nazwisko i niechlubną historię znajdujemy już w Raporcie z weryfikacji WSI? Skoro jednak pojawia się w sprawie, to warto skonfrontować ten udział z faktem, że ten bliski przyjaciel Janusza Zemke był w latach 1972-1990 funkcjonariuszem MSW w województwie bydgoskim. Czy to ponownie przypadek? Mamy, zatem z jednej strony - szefa sejmowej komisji ds. służb specjalnych, byłego wiceministra ON, dawnego aparatczyka, sekretarza KW PZPR w Bydgoszczy oraz jego dobrego przyjaciela z czasów partyjnej młodości, esbeka po moskiewskiej szkole KGB, który w roku 1984 był funkcjonariuszem SB w woj. bydgoskim. Z drugiej zaś - trzech ludzi zaangażowanych w tropienie prawdy o śmierci ks.Jerzego, którzy przez ostatnie lata wielokrotnie próbowali przedstawić tę prawdę społeczeństwu. Jeżeli istnieje jakikolwiek związek pomiędzy tymi osobami, to należy dopatrywać się go właśnie w tym zakresie i w tej sprawie. Udział Janusza Zemke i Henryka Grobelnego w tzw. aferze aneksowej, byłby zupełnie niezrozumiały i bezprzedmiotowy bez kontekstu sprawy ks. Popiełuszki. Ponieważ podjęcie bezpośrednich działań wobec Bączka, Sumlińskiego i Pietrzaka, w celu poznania materiałów, jakimi dysponują w sprawie ks. Popiełuszki, związane było z ryzykiem ujawnienia mocodawców i negatywnym odbiorem społecznym, posłużono się starą i zawsze aktualną metodą działania pod „przykryciem”, akcentując jako motyw działania służb, cel równie medialny i nośny lecz znacznie mniej kontrowersyjny w odbiorze. Tak, jak w ramach „osłony” kontrwywiadowczej, przeprowadza się pozorowane operacje, mające na celu odwrócenie uwagi przeciwnika od celu nadrzędnego - tak obecnie, posłużono się tematem Komisji Weryfikacyjnej i prowokacją w sprawie aneksu, by ukryć znacznie głębszy i ważniejszy cel. Oczywiście, nie bez znaczenia pozostaje fakt, że niejako „przy okazji” zebrano materiały operacyjne przeciwko członkom Komisji, zastraszono ich metodami represyjnymi i przypisano motywacje kryminalne, w miejsce politycznych celów weryfikacji. Późniejsze wydarzenia, a w szczególności przyjęcie przez rząd nowelizacji ustawy o SKW i SW, umożliwiającej powrót do służby wszystkim żołnierzom byłych WSI - świadczą, że maksymalnie wykorzystano efekty kombinacji operacyjnej. Niestety, zachowania polityków PIS-u i tej części dziennikarzy, którzy obiektywnie relacjonowali działania ABW, wpisują się w scenariusz, sporządzony przez służby. Brak jakiegokolwiek zainteresowania rolą Janusza Zemke i Henryka Grobelnego oraz pomijanie motywu śledztwa w sprawie ks. Jerzego, musi niepokoić. Milczenie środowisk prawicowych - również. W doskonałym artykule Leszka Pietrzaka, na temat „arystokracji WSI” zatytułowanym „ Sołdokraci”, znaleźć można następujący akapit: - „Na członkach bractwa spoczywał obowiązek wspierania się nawzajem. Łączyło ich przekonanie, że światem można manipulować pozostając niezauważonym w ukryciu. Ten specyficzny rodzaj myślenia był dodatkowo wzmacniany bardzo wyrazistym stosunkiem do obowiązującego prawa. Głębokie przeświadczenie o wyższości działań operacyjnych nad innymi, skutkowało bowiem instrumentalnym traktowaniem prawa i uznaniem, że jest ono nieprzydatne w życiu codziennym WSI.” Wielki, tragiczny spektakl, jakiego jesteśmy niemymi świadkami, zdaje się potwierdzać, że przeświadczenie „sołdokracji” mogło być uzasadnione.
CZEGO BOI SIĘ MARSZAŁEK POLSKIEGO SEJMU ? „Ostatnio kilkakrotnie widziałem marszałka w stanie silnego podenerwowania. Pierwszy raz, gdy pytano go o związaną z WSI spółkę „Pro civili”. Drugi raz niedawno, gdy pytano go o kontakty z Leszkiem Tobiaszem i Aleksandrem L.” - te słowa Antoniego Macierewicza sprzed trzech tygodni wracają dziś, niczym echo, po zeznaniach Wojciecha Sumlińskiego podczas wczorajszego posiedzenia sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Specyfika prac tej komisji wyklucza jawność posiedzeń, zatem ludziom zainteresowanym aferą „Marszałkową” i losem dziennikarza wypadało jedynie czekać na informacje z wiarygodnych źródeł. Ponieważ czwartkowa wizyta Sumlińskiego w Sejmie została, z zachowaniem wszelkich prawideł sztuki dezinformacji, „przykryta” zeznaniami kilku renegatów, występujących na forum speckomisji ds. rzekomych nacisków - należało spodziewać się kompletnego, zwyczajowego milczenia mediów w tej sprawie. Tym bardziej na słowa uznania zasługuje postawa Wojciecha Wybranowskiego, który jako jedyny dziennikarz „z jajami” odważył się poinformować dziś o szczegółach zeznań Sumlińskiego i ujawnił kolejne kłamstwo Bronisława Komorowskiego. Kłamstwo - na tyle istotne, że może stanowić ważną przesłankę wskazującą na motywy, jakimi kierował się Komorowski, inicjując nagonkę na dziennikarza. Dowiedzieliśmy się, że marszałek polskiego Sejmu kłamał przed prokuratorem twierdząc, że nie zna Wojciecha Sumlińskiego. Przypomnę, że kłamał również publicznie, przed mikrofonami radia, gdy 1 sierpnia br. twierdził: „Akurat o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych...” Tymczasem, przed sejmową komisją ds.specłużb dziennikarz oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civil. Niewykluczone, że to wówczas Komorowski zorientował się, iż wiedza Sumlińskiego na temat kontaktów posła PO z wojskowymi służbami, może stanowić zagrożenie dla jego dalszej kariery politycznej. Najwyraźniej, pytania zadane przez Sumlińskiego wywarły wówczas tak ogromne wrażenie na Komorowskim, że przez kilka następnych dni lutego 2007r. wciąż wspominał sprawę Fundacji Pro Cyvili. Oto w wywiadzie dla Moniki Olejnik 19 lutego 2007r ( trzy dni po opublikowaniu Raportu z Weryfikacji WSI), Komorowski tak komentuje ujawnienie przez prezydenta treści Raportu: „Myślę, że pan prezydent nie do końca w pełni świadomie wszystko, nie wszystko przeanalizował. Tam jest na przykład taki przypadek, że pan prezydent mówi zresztą o tym na konferencji prasowej, że jakimś dowodem na zbrodnie WSI miały być nieprawidłowości w ramach Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie byli zamieszani oficerowie, słynna fundacja Pro Civili.” Trzy dni później, 22 lutego 2007r w wywiadzie dla Gazety.pl, poświęconym w całości ocenie Raportu, na pytanie dziennikarza - „Czyli właściwie z WSI nie było problemów?” - Komorowski stwierdza: - „Były. Ale znaczna większość grzechów WSI przytoczonych w raporcie nie jest żadną sensacją. Te sprawy od dawna bada prokuratura. Np. afera fundacji Pro Civili. Rozpracowały ją same WSI za czasów gen. Rusaka. W 2000 roku, kiedy kierowałem MON, sprawa została skierowana do prokuratury i znalazła finał w sądzie. „Cóż takiego tkwi w sprawach dotyczących fundacji, co sprawiło, że Komorowski, najwyraźniej pod wpływem rozmów z Wojciechem Sumlińskim, próbuje bagatelizować problem i zapewnia publicznie, że jako minister ON dopełnił swoich obowiązków? Czy na pewno dotyczy okresu, gdy Komorowski szefował w MON, czy może ma związek z czasem innej aktywności obecnego marszałka i jego przyjaciółmi z WSI? Sprawa musi być ważna, skoro Komorowski „wytypował” dziennikarza jako ofiarę kombinacji operacyjnej służb i świadomie skazał go na zawodową śmierć. Jeśli pamiętać, jakimi metodami środowisko WSI „zamykało usta” ludziom zainteresowanym fundacją Pro Cyvili, można bez cienia sarkazmu uznać, że Wojciech Sumliński „miał szczęście”. Dziennikarz Dariusz Kos, tak w lutym 2007 roku opisywał okoliczności, w jakich wspólnie z Robertem Zielińskim próbowali w „Super Expresie” badać sprawę fundacji: „Był przełom czerwca i lipca 1999 roku. Pracowałem wtedy w “Super Expressie”. Razem z Robertem Zielińskim stanowiliśmy “śledczy team” dziennikarski “SE”. Robert zadzwonił, przejęty. Dostał “cynk” o dużej aferze w wojsku. W redakcji opowiedział o co chodzi. Chodziło o “Pro Civili”, Wojskową Akademię Techniczną i PKO BP. W tle WSI.” [...] I wtedy zaczęły się dziać wokół mnie dziwne rzeczy. Nagle moją pracę szefostwo “SE” zaczęło źle oceniać. Nagle przestała liczyć się jakość materiałów, a zaczęłą ilość. W dodatku ważne było na jakiej stronie i ile publikowano moje artykuły. Podliczano ile miałem “jedynek”, ile “trójek”, a ile “cover story”. Spadały, jak iskry dziwne plotki. Atmosfera wokół mnie gęstniała z dnia na dzień. W końcu w połowie 1999 roku szefostwo “SE” postanowiło się ze mną rostać. Dziwne, że wtedy gdy zaczęliśmy porządnie rozpracowywać z Robertem akurat sprawę Pro Cyvili. Po latach wiem, że było to na rękę WSI. Musieli spokojnie kończyć swoje przekręty z innymi bankami i rozpocząć tuszowanie sprawy. Robertowi w końcu udało się całą aferę opisać, lecz dopiero w marcu 2000 roku. Po ponad pół roku od kiedy wspólnie zabraliśmy się za tą sprawę. Po moim odejściu z “SE”, a przed publikacją tekstu Roberta działy się dziwne rzeczy z osobami zaangażowanymi w przekręt. Jeden z wojskowych inicjatorów akcji z drenowaniem PKO BP i innych banków zginął w wypadku. Innego zasztyletowano, kogoś pobili nieznani sprawcy. Zaś pewien J. S., który dysponował jednym z kont przekręciarzy poleciał w Sekułę, czyli dwukrotnie postrzelił się w brzuch. Można więc powiedzieć, iż ze mną postąpiono łagodnie. Wyrzucono tylko z pracy i pozbawiono środków do życia. Lecz nie pozbawiono samego życia. Ot, takie tam utrudnienia.” Choć zakładam, że temat fundacji Pro Cyvili jest powszechnie znany, spróbujmy zauważyć, w jakim kontekście nazwa ta wielokrotnie pojawia się w Raporcie z Weryfikacji WSI: „Na początku marca 1993 r. rozpoczęto prowadzić sprawę pod krypt. „PACZKA”, której głównym figurantem był kpt. Piotr Polaszczyk (ten sam, który w 1991 r. nawiązał kontakty z politykami prawicy. Na przełomie 1992/93 r. rozpoczął on działalność w branży samochodowej, gdzie m.in. kooperował z firmą Polmot Trading. W toku tej sprawy WSI zajmowała się również Fundacją „Pro Civili” (założoną m.in. przy współudziale obywateli Austrii, Manfreda Hollestscheka i Antona Kasco), mającą pomagać b. funkcjonariuszom państwowym. Z fundacją związany był również kpt. P. Polaszczyk, którego żona pełniła funkcję Dyrektora Generalnego Fundacji. Członkami Rady Fundacji byli również m.in. Janusz Maksymiuk. Fundacja ostatecznie została całkowicie przejęta przez oficerów WSI (w tym m.in. przez płk. Marka Wolnego) i współtworzyła sieć spółek wykorzystujących Wojskową Akademię Techniczną. Z upływem czasu rozpracowanie „aktywności gospodarczej” kpt. P. Polaszczyka przestało być zasadniczym celem sprawy. Prowadzący ją zainteresowali się przede wszystkim kontaktami figuranta sprawy ze środowiskami politycznymi, a zwłaszcza z politykami z rządu J. Olszewskiego. M.in. dokonano rozpoznania operacyjnego kontaktów kpt. Polaszczyka z b. ministrem J. Parysem, który w tym czasie pełnił funkcję szefa Hotelu „Merkury” w Warszawie i skupił wokół siebie grupę polityków prawicy, organizując u siebie spotkania polityczne. Spotkania polityków w Hotelu „Merkury” były operacyjnie monitorowane (obserwacja stacjonarna). Ponadto aktywnie zbierano informacje o E. Małeckim (byłym burmistrzem dzielnicy Warszawa-Praga a następnie prezesie Fundacji „Pro Civili”), pośle Mariuszu Marasku, Witoldzie Nieduszyńskim (współtwórca Ruchu Chrześcijańsko-Społecznego), red. Józefie Szaniawskim i red. Pawle Rabieju. W toku dalszych działań powiązania kpt. Polaszczyka ze środowiskami prawicowymi były rozpoznawane za pomocą OZI („PACZKA-2” i „PACZKA-3”). W końcowym okresie prowadzenia sprawy wątek związany z kontaktami kpt. Polaszczyka ze środowiskami prawicowymi i rozpoznanie tego środowiska stanowiły wątek dominujący. Dokumentacja sprawy „PACZKA” jest jednak niekompletna, ponieważ znajdują się w niej prawie wyłącznie dokumenty wytworzone w roku 1995, choć - jak wspomniano - sprawa miała być prowadzona do lutego 2000 r.” [...]Centrala WSI wyhamowywała działania szczebla operacyjnego a informacji na ten temat nie przekazywała systematycznie innym organom państwa. Podobnie było z inwigilacją polityków i z aferą fundacji „Pro Civili”, a w konsekwencji z aferą związaną z działaniem grupy żołnierzy WSI i międzynarodowych aferzystów wyłudzających pieniądze na szkodę Wojskowej Akademii Technicznej.[...] Okoliczności powstania Fundacji „Pro Civili” nie są do końca znane. W końcu 1999 r. postępowanie w tej sprawie wszczęła Prokuratura Wojskowa, jednak aż do chwili obecnej żadnej osobie związanej z Fundacją „Pro Civili” nie przedstawiono zarzutów. Szerzej temat ten został opisany w rozdziale „Działalność oficerów WSI w WAT”. W Radzie Fundacji zasiadały następujące osoby: Piotr Polaszczyk, Krzysztof Werelich, Marek Olifierczuk, Stanisław Świtalski, Dariusz Czapski, Janusz Maksymiuk, Tomasz Lis (Komisja nie ustaliła tożsamości tej osoby). Zarząd Fundacji tworzyli: Tadeusz Dousa i Elżbieta Polaszczyk.” W rozdziale Raportu, zatytułowanym „Inwigilowanie prawicy” możemy przeczytać: „WSI prowadziły też działania operacyjne przeciwko środowiskom cywilnym. Z materiałów posiadanych przez Komisję Weryfikacyjną wynika, że na początku 1990 r. płk. Henryk Dunal z Zarządu II SG wydał Grzegorzowi Żemkowi dyspozycję, by ten wszedł do środowiska braci Kaczyńskich i podjął ich rozpracowanie. Według tychże materiałów działania, jakie następnie Żemek podejmował wobec braci Kaczyńskich i ich współpracowników miały charakter operacyjny i były próbą realizacji postawionego mu zadania. Oficerami związanymi z Żemkiem byli Łada, Żyłowski i Klamecki. Informacja ta jest o tyle istotna, że nazwiska tych samych oficerów pojawiają się na początku lat 90. przy okazji rozpracowywania Porozumienia Centrum przez WSI. [...] Mniej więcej w tym samym czasie dwóch młodych oficerów WSI - por. Piotr Polaszczyk.i kmdr por. K.[nazwisko w aktach Komisji Weryfikacyjnej] - nawiązało kontakty z środowiskiem cywilnych polityków. W drugiej połowie 1991 r. nawiązywali oni kontakty z politykami ugrupowań prawicowych (m.in. z Janem Parysem i Janem Olszewskim). [...] K. ocenił, że kontakty por. Polaszczyka z politykami prawicy z lat 1991-1993 mogły być inspirowane przez wysokich rangą byłych oficerów Szefostwa WSW: płk. Aleksandra Lichockiego (ostatniego szefa Zarządu I Szefostwa WSW) oraz płk. Marka Wolnego (ostatniego szefa Oddział II w Zarządzie III, a wcześniej szefa Oddziału III w Zarządzie I Szefostwa WSW). Według K. por. Polaszczyk utrzymywał w tym czasie częste kontakty z tymi oficerami. „Znamiennym jest fakt, że ten właśnie, wyłuszczony przeze mnie fragment Raportu stał się obiektem szczególnie zaciekłego ataku ze strony PO i zasłużył na uwagę anonimowych twórców tzw. „Opinii zespołu ekspertów Platformy Obywatelskiej”. Na str.16 i nast. tego dzieła czytamy: „Autorzy Raportu stawiają popularną w publicystyce i debacie politycznej tezę, że szczególnemu rozpracowaniu przez WSI podlegały środowiska prawicowe, prekursorzy obecnej formacji Prawo i Sprawiedliwość. Usprawiedliwieniem braku twardych dowodów jest dość wygodna teza - acz nie potwierdzona w innych zarzutach - o niszczeniu i fałszowaniu dokumentacji operacyjnej WSI. Dlatego zapewne na potwierdzenie najbardziej sensacyjnych tez nie przedstawia się żadnych wiarygodnych danych, poza jednostkową rutynową procedurą operacyjną, relacją anonimowego świadka wysłuchanego przez Komisję oraz relatywistycznie traktowanymi zeznaniami osób zamieszanych w aferę FOZZ. [...] kontakty polityczne i zbieranie informacji dotyczących środowisk politycznych oraz próby dotarcia do wiodących polityków prawicy, nie muszą jeszcze oznaczać zamiaru podejmowania wobec nich aktywnych działań operacyjnych o charakterze inspiracyjnym, a zwłaszcza działań nielegalnych. Mogą natomiast wskazywać po prostu na zamiar swoistego „ustawienia się” wybranych oficerów na wypadek ewentualnego dojścia do władzy tych polityków. Takie wrażenie można odnieść np. w kwestii omawianej w Raporcie sprawy porucznika Polaszczyka, przez autorów uznanej jednak autorytatywnie za działania prowadzone przeciwko prawicy. W celu zmanipulowania czytelnika autorzy Raportu stosują sformułowanie, że działania por. Polaszczyka „mogły być inspirowane”. Być może autorzy obawiają się zarzutu, iż kontakty części polityków prawicy z porucznikiem Polaszczykiem i innymi żołnierzami WSI miały niejasny charakter i związane były z ich ambicjami politycznymi i gospodarczymi. Zainteresowanie WSI osobą porucznika i jego kontaktami nie wydaje się być bezzasadne z uwagi na utrzymywanie przez niego nieformalnych kontaktów z politykami oraz jego aktywność w fundacji Pro - Civili. O zasadności wszczęcia sprawy może świadczyć fakt późniejszego zainteresowania fundacją i członkami jej statutowych organów przez prokuraturę. „Otóż w ramach inwigilacji środowisk prawicowych „WSI rozpracowywały również środowisko polityczne Bronisława Komorowskiego. Pretekstem do tego typu ingerencji były jego kontakty z Januszem Paluchem. Jednak wojskowe służby zebrały informacje zdecydowanie wykraczające poza ich zakres kompetencji. Pretekstem do takich działań miało być zwalczanie ingerencji obcych służb, lecz zdobyte informacje mogły posłużyć do nacisku na wymienione osoby.” Nie trzeba przypominać, że płk.A Lichocki jest człowiekiem doskonale znanym Komorowskiemu, a obu panów łączą wieloletnie, zażyłe kontakty. Ich znajomość datuje się od początku lat 90 -tych, gdy Komorowski był wiceministrem ON, odpowiedzialnym za kontrwywiad. Czy w sprawie fundacji Pro Cyvili zbiegają się wspólne sprawy obu „bohaterów” afery „Marszałkowej”? Co łączyło Komorowskiego z fundacją i jaką rolę odegrał Lichocki w odzyskaniu środków zainwestowanych w tzw. bank Palucha? Jakie „działania inspirujące” wobec porucznika Polaszczyka podjął Lichocki i czy miały one związek z osobą dzisiejszego marszałka Sejmu? Jeśli Komorowski - kłamiąc wielokrotnie na temat swoich kontaktów z Lichockim i Tobiaszem, uznał również za konieczne zataić fakt znajomości z Wojciechem Sumlińskim, ze względu na temat sprawy, która stanowiła przedmiot rozmów z dziennikarzem - czy nie należy w niej właśnie upatrywać przyczyn wytypowania Sumlińskiego na ofiarę kombinacji operacyjnej służb specjalnych? Jeśli „wyrok” na Sumlińskiego zapadł już w lutym 2007 roku, jak oceniać rolę Lichockiego, który w tym właśnie czasie próbował szczególnie zbliżyć się do dziennikarza? A wreszcie - czy Komorowski rozpętując nagonkę na członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i Wojciecha Sumlińskiego - chronił wyłącznie własne interesy, czy też był wykonawcą „działań inspirujących”? Pytań w tej sprawie jest znacznie więcej, a ponieważ nie wolno liczyć, by ktokolwiek z polityków lub pracowników medialnych podjął się próby znalezienia na nie odpowiedzi - należy szukać jej samemu.
ZEMKE - BRAKUJĄCE OGNIWO Istnieją realne przesłanki wskazujące, że niedawnym działaniom ABW mógł patronować Janusz Zemke, szef sejmowej komisji ds.służb specjalnych, a faktyczne intencje twórców akcji były bardziej złożone, niż obecnie się przypuszcza.
Artykuł „Dziennika" z 28 kwietnia br., zawiera fragment rozmowy dziennikarzy z Aleksandrem Lichockim, w którym ten ostatni tak charakteryzuje rolę Janusza Zemke: „we wrześniu 2007 Zemke wysyła do niego (Lichockiego) Grobelnego, Grobelny prowokuje rozmowę o aneksie i ją nagrywa, taśmę ma przekazać dziennikarzom. Ale co jest na tej taśmie? Proponował pan Grobelnemu aneks? - Nie, tylko na odczepnego powiedziałem mu, że to będzie kosztowało duże pieniądze! Co na to Grobelny? - Lichockiego widziałem ostatnio 2 - 3 lata temu. O aneksie nie rozmawiałem z nim nigdy. Co na to Zemke? - To jakieś bzdury! Nic nie wiem o rozmowach Grobelnego z Lichockim na temat aneksu. Zapewniam, że człowiek, który przyszedł do mnie w lipcu po poradę to nie był Grobelny."Kim jest Henryk Grobelny? Jego nazwisko znajdziemy w Raporcie z weryfikacji WSI. Mjr. Henryk Grobelny w okresie 1997-2002 był zastępcą Prezesa Agencji Mienia Wojskowego, w latach 2003-2005 dyrektorem Departamentu Infrastruktury MON. W 2005 r. został doradcą Prezesa Agencji Mienia Wojskowego. W okresie PRL był wieloletnim funkcjonariuszem cywilnych służb specjalnych. W latach 1972-1990 był funkcjonariuszem MSW w województwie bydgoskim. W 1976 r. ukończył WSO MSW w Legionowie. Na przełomie 1987/88 przebywał w Moskwie na szkoleniu kontrwywiadowczym KGB dla kadry kierowniczej WSW, MON i MSW. Na kurs ten był delegowany przez MSW z racji zajmowanego stanowiska. Major Grobelny jest wieloletnim przyjacielem Janusza Zemke. Ich znajomość może datować się z okresu, gdy Zemke był aparatczykiem w KW PZPR w Bydgoszczy, a Grobelny funkcjonariuszem MSW w woj.bydgoskim. W czasach, gdy Zemke był wiceministrem Obrony Narodowej, a Grobelny dyrektorem Departamentu Infrastruktury MON, spotykamy tę parę przy okazji wielu kontrowersyjnych spraw, związanych z inwestycjami MON. Przetarg na budowę bazy NATO w Gdyni, budowa „Pentagonu" w Warszawie, budowa Centrum Szkolenia NATO w Bydgoszczy, sprzedaż mieszkań MON po zaniżonych cenach - to „sztandarowe" inwestycje pary Zemke-Grobelny. W wielu przypadkach stwierdzano nadużycia i rażące błędy. W sprawach tych, toczą się postępowanie prokuratorskie. Nie to jednak zajmuje moją uwagę. W dniu 6 marca 2007r. w regionalnym paśmie bydgoskiej TV wyemitowano program poświęcony bydgoskiemu posłowi Januszowi Zemke. Dziennikarze poinformowali, że w aktach lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej nazwisko posła pojawia się w dokumentach śledztwa, dotyczącego śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Zapisano w nich zeznania Stefana S., byłego szefa wojewódzkich struktur Służby Bezpieczeństwa w Bydgoszczy, który twierdzi, że był naciskany przez ówczesnego sekretarza wojewódzkiego partii Janusza Zemke, żeby nie angażować się mocno w śledztwo dotyczące tego morderstwa. Stefan S. to nieżyjący już Stefan Stefanowski - zastępca Komendanta Wojewódzkiego MO ds. SB w latach 1983-1990, wieloletni (od 1949r) funkcjonariusz UB i SB. Wkrótce po tym poseł Zemke poszukuje kasety z nagrania 30 - minutowego programu, zastanawiając się nad skierowaniem oskarżenia przeciwko jego autorom. Wśród nich, jak donosi Ekspres Bydgoski, jest „prawdopodobnie autor książki o śmierci ks. Jerzego Przypomnę, że w październiku 2004r. Witold Kulesza - szef pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej, odsunął prokuratora Andrzeja Witkowskiego od śledztwa w sprawie zabójstwa Popiełuszki, akurat wtedy, gdy prokurator miał zamiar posadzić Kiszczaka na ławie oskarżonych. Następnie Kulesza usiłował wymusić na Piotrze Zającu, naczelniku Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Lublinie, publiczne przyjęcie odpowiedzialności za tą decyzję. Wkrótce po odsunięciu Witkowskiego, w październiku 2005 r. wydawnictwo Rosner i Wspólnicy, opublikowało książkę Wojciecha Sumlińskiego Kto naprawdę Go zabił. Książka ujawnia dotychczasowe ustalenia IPNowskiego śledztwa i obszernie cytuje nikomu dotąd nieznane dokumenty. Publikacja spotkała się z gwałtowną reakcją poprzednich władz IPN. Ustalenia autora określono jako kłamliwe twierdząc, że zawierają nie zweryfikowane materiały ze śledztwa prok.Witkowskiego. W wyniku pisma IPN w tej sprawie Prokuratura Rejonowa dla Warszawy Pragi - Północ wszczęła śledztwo nr I DS 469/05/II przeciwko Sumlińskiemu, w sprawie rozpowszechniania materiałów z nieukończonego śledztwa. Wojciech Sumliński podkreśla dziś, że nie miał nic wspólnego z Komisją Weryfikacyjną WSI. Zapewnia też, że nie rozmawiał na temat raportu z likwidacji WSI, z Lichockim, Bączkiem czy Pietrzakiem. Z tym ostatnim, konsultował natomiast pewne rzeczy, związane z książką na temat księdza Jerzego Popiełuszki. Dziennikarza mają obciążać zeznania Lichockiego i płk Leszka Tobiasza - również byłego oficera WSI. To właśnie Tobiasz miał zawiadomić prokuraturę, że proponowano mu pozytywną weryfikację za 200 tys. zł. i nagrał przebieg spotkania z Aleksandrem Lichockim. Czy to właśnie płk. Tobiasz jest osobą, która przyszła po poradę do Janusza Zemke - o czym Zemke wspomina, w cytowanym na początku artykule Dziennika? A jeśli tak - to jakiej „rady" udzielił Zemke, że w sprawie Raportu WSI, pojawia się nagle nazwisko Sumlińskiego? Dziennikarz twierdzi, że podczas przeszukania ABW zabrało mu kilkaset stron dokumentacji dotyczącej sprawy księdza Jerzego. Zarekwirowano też dokumenty SB, które powierzyli Sumlińskiemu ludzie badający komunistyczną przeszłość. Prócz tego płyty DVD i laptop. Wszystkie te okoliczności zdają się świadczyć, że Sumlińskiego „dołożono" do sprawy Raportu, właśnie z powodu materiałów o zabójstwie ks.Jerzego. Być może, funkcjonariusze ABW szukali u Bączka i Pietrzaka nie tylko dokumentów Komisji Weryfikacyjnej, ale również rzeczy, które miały związek z dziennikarskim śledztwem Sumlińskiego. Możliwe też, że cała kombinacja operacyjna miała podwójny cel - zdyskredytować prace Komisji i zastraszyć jej pracowników oraz odzyskać materiały, zgromadzone przez Sumlińskiego, - przy czym to pierwsze, mogło stanowić rodzaj medialnej zasłony dla ukrycia rzeczywistego celu działań ABW. Jeśli tak właśnie było, sprawa staje się zbyt poważna, by zamknąć ją w kręgu niesprawdzonych domniemań. Wiemy, że zbrodnia popełniona na ks. Popiełuszce, nie może od 24 lat doczekać się wyjaśnienia, że nadal wokół tej sprawy panuje polityczna zmowa milczenia, zastraszani są świadkowie, giną dowody i dokumenty. Janusz Zemke w roku 1984 był etatowym funkcjonariuszem aparatu partyjnego PZPR, w dwa lata po pamiętnej zbrodni został z-cą kierownika Wydziału Polityczno-Organizacyjnego KW PZPR w Bydgoszczy, a kilka lat później I sekretarzem KW. W tym samym województwie, pracował jego przyjaciel Henryk Grobelny - oficer policji politycznej PRL. Tych dwoje ludzi ,pojawia się dziś w sprawie rzekomych nieprawidłowości, związanych z Raportem Komisji Weryfikacyjnej, lecz z kontekstu zdarzeń wynika jednoznacznie, że ich rola może dotyczyć sprawy zabójstwa ks. Jerzego i mieć związek z publikacjami Wojciecha Sumlińskiego. Pojawia się cały szereg pytań, związanych z osobą Janusza Zemke. Co wie, na temat zabójstwa ks. Jerzego i z jakim powodów naciskał na Stefana Stefanowskiego, by ten zaniechał angażowania się w śledztwo dotyczące tej sprawy? Jakie ustalenia poczynił lubelski oddział IPN, czy badał udział funkcjonariuszy PZPR w ukrywaniu śladów komunistycznej zbrodni? Jaką rolę w kombinacji operacyjnej służb spełniali mjr. Henryk Grobelny i płk. Leszek Tobiasz? Czy ludzie ci, mają jakikolwiek związek z wydarzeniami sprzed 24 lat? I najważniejsze - czy szef sejmowej komisji MON, człowiek doskonale zorientowany w działaniach służb specjalnych - jest inspiratorem akcji ABW, a jej celem mogło być odzyskanie materiałów dziennikarskich, dotyczących zabójstwa ks. Popiełuszki i zablokowanie kolejnej publikacji red. Sumlińskiego? Udzielenie odpowiedzi, na niektóre choćby z tych pytań, przekracza możliwości szarego blogera - w.s_media. To zadanie dla rzetelnych dziennikarzy śledczych, którzy mogą zbadać zasadność powyższej tezy i spróbować rozwikłać intrygującą zagadkę. Nie mam, bowiem najmniejszych wątpliwości, że organy państwa, powołane do przestrzegania prawa nie będą zainteresowane dotarciem do prawdy. Przypomnę, że Roman Giertych - pełnomocnik Sumlińskiego twierdził, że właśnie nieprawidłowości związane ze śledztwem ws. zabójstwa ks. Jerzego, miały być powodem zatrzymania jego klienta. - Trudno mi komentować takie niedorzeczności - odpowiedział na to prokurator Robert Majewski. Jeśli takie podejrzenia się potwierdzą lub choćby uprawdopodobnią - konieczne byłoby powołanie sejmowej komisji śledczej, dla wyjaśnienia sprawy. To już rola PIS- owskiej opozycji. Nie powinniśmy dopuścić, by tak ważna sprawa nie doczekała się wyjaśnienia.
AFERA MARSZAŁKOWA - „POLITYCZNA PROWOKACJA” „Dziennikarz Wojciech Sumliński miał trafić do aresztu w wyniku prowokacji tajnych służb, której celem było rozbicie Komisji Weryfikacyjnej WSI. Ten ogromny, polityczny skandal próbuje dziś zatuszować Prokuratura Krajowa, gdyż negatywnymi bohaterami afery są marszałek Sejmu Bronisław Komorowski i szef sejmowej komisji do spraw służb specjalnych - Janusz Zemke. W tle pojawia się również dziwna rola Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego” - tymi słowami Leszek Szymowski rozpoczyna swój artykuł, zamieszczony w najnowszym numerze „Najwyższego Czasu” (25/996 z 20 czerwca 2009) Zaiste - żyjemy w niewiarygodnie osobliwym kraju - w którym istotne i porażające swoją ważkością zarzuty pod adresem obecnego marszałka Sejmu, nie wzbudzają żadnej reakcji. Ponieważ artykuł Leszka Szymowskiego przynosi szereg wyjątkowo ważnych informacji na temat obecnego stanu „afery marszałkowej”, zatem istnieje bardzo realna perspektywa, że zostanie skazany na zamilczenie w mainstreamowych mediach. Rzeczą najważniejszą wydaje się fakt, iż uzyskaliśmy potwierdzenie, że akcja ABW z maja ubiegłego roku nie była zwykłym, rutynowym działaniem służb specjalnych lecz starannie wyreżyserowaną kombinacją operacyjną, która miała przynieść określone polityczne cele. Szymowski wskazuje jednoznacznie, że „Celem zasadniczym było skompromitowanie komisji weryfikacyjnej WSI i jej szefa - Antoniego Macierewicza. Ten scenariusz zakładał aresztowanie Wojciecha Sumlińskiego pod zarzutem handlu ściśle tajnym aneksem. Z portretu psychologicznego dziennikarza sporządzonego w ABW wynikało wyraźnie, że zrobi on wszystko, aby wyjść na wolność i pomóc swojej rodzinie. W zamian za wolność, musiałby złożyć fałszywe zeznania obciążające kluczowych polityków PiS w tym Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Wassermanna. Po tym, do akcji miała wkroczyć prokuratura, postawić zarzuty osobom rzekomo odpowiedzialnym za przeciek i najprawdopodobniej też samemu Macierewiczowi. Tak skompromitowaną komisję natychmiast można byłoby rozwiązać, zakończyć jej prace, a przez to umożliwić powrót do służby negatywnie zweryfikowanym żołnierzom WSI”. Leszek Szymowski z wielką precyzją kreśli obraz zdarzeń, które doprowadziły do rozpętania „afery marszałkowej”. Utrzymuje, że dla sprawy zatrzymania Sumlińskiego, kluczowe są wydarzenia z 2007 roku, gdy dziennikarz opublikował protokół przesłuchania pułkownika Stefana Stefanowskiego - w 1984 roku szefa bydgoskiej Służby Bezpieczeństwa. „Stefanowski twierdził, że Janusz Zemke - dziś poseł Lewicy, członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych i przewodniczący komisji obrony narodowej, w latach 80. sekretarz wojewódzki PZPR w Bydgoszczy - w 1984 r. miał go naciskać do tego, by zbytnio nie angażować się w śledztwo w sprawie Popiełuszki. Według tych samych zeznań, osobą, która miała uczestniczyć w zacieraniu śladów zbrodni miał być nieżyjący już brat - bliźniak Janusza Zemkego, Zbigniew - wówczas zastępca szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bydgoszczy do spraw SB”.
Pisałem o tej sprawie obszernie w maju 2008 roku, w tekście - ZEMKE-BRAKUJĄCE OGNIWO. Przypomniałem wówczas, że 6 marca 2007r. w regionalnym paśmie bydgoskiej TV wyemitowano program poświęcony bydgoskiemu posłowi Januszowi Zemke. Dziennikarze poinformowali, że w aktach lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej nazwisko posła pojawia się w dokumentach śledztwa, dotyczącego śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Zapisano w nich zeznania Stefana Stefanowskiego, - zastępcę Komendanta Wojewódzkiego MO ds.SB w latach 1983-1990, wieloletniego (od 1949r) funkcjonariusza UB i SB., który twierdził, że był naciskany przez sekretarza wojewódzkiego PZPR Janusza Zemke, żeby nie angażować się mocno w śledztwo dotyczące tego morderstwa. Wkrótce po emisji, poseł Zemke poszukiwał kasety z nagrania 30 - minutowego programu, zastanawiając się nad skierowaniem oskarżenia przeciwko jego autorom. Wśród nich, był Wojciech Sumliński - autor książki „Kto naprawdę Go zabił”, demaskującej prawdziwe okoliczności zbrodni na ks.Jerzym. Gdy 27 kwietnia 2008 roku „Dziennik”, w artykule „„Handel aneksem Macierewicza” opublikował rozmowę z pułkownikiem Lichockim, okazało się, że to Janusz Zemke wysłał do niego pułkownika Henryka Grobelnego - byłego wiceprezesa Agencji Mienia Wojskowego. Grobelny zaś to dobry znajomy wspomnianego wyżej Zbigniewa Zemke. Jak pisze Szymowski - „Najwyższy Czas” ustalił, że ich znajomość zaczęła się w latach 80. kiedy obaj kształcili się w Moskwie na kursach organizowanych przez KGB dla oficerów służb specjalnych państw demokracji ludowej. Według Lichockiego, Grobelny prowokował rozmowę na temat zakupu aneksu”. Choć Janusz Zemke nazwał opowieści Lichockiego „bzdurą”, to nigdy rola członka sejmowej komisji ds. służb specjalnych w tej aferze nie została wyjaśniona. Podobne znaczenie, dla wytypowania Wojciecha Sumlińskiego, jako ofiary kombinacji operacyjnej miały reportaże telewizyjne o Wojskowych Służbach Informacyjnych, powstałe wiosną 2007 roku, których współtwórcą był dziennikarz. Ujawniono w nich m.in. agenturę WSI w mediach oraz poruszono temat fundacji „Pro Civili”, którą wspierał Bronisław Komorowski. Nazwa fundacji pojawia się wielokrotnie w Raporcie z Weryfikacji WSI. Jak stwierdza się na str.133 „ [...] z fundacja powiązany był również uważany za przedstawiciela mafii włoskiej Andreas Edlinger oraz Jarosław Sokołowski ps. „Masa”. Proces powołania tej fundacji przypomina powołanie działającej przy MSW fundacji „Bezpieczna Służba”. Fundacja „Pro Civili” oraz powiązane z nią firmy były jednocześnie tzw. „pralnią pieniędzy”, które mogły pochodzić również z nielegalnej działalności grup przestępczych. W Radzie Fundacji zasiadał m.in. oficer WSI Piotr Polaszczyk. Z materiałów posiadanych przez Komisję Weryfikacyjną wynika, że na początku 1990 r. płk. Henryk Dunal z Zarządu II SG wydał Grzegorzowi Żemkowi dyspozycję, by ten wszedł do środowiska braci Kaczyńskich i podjął ich rozpracowanie. Mniej więcej w tym samym czasie dwóch młodych oficerów WSI - por. Piotr Polaszczyk.i kmdr por. K - nawiązało kontakty z środowiskiem cywilnych polityków. W drugiej połowie 1991 r. nawiązywali oni kontakty z politykami ugrupowań prawicowych (m.in. z Janem Parysem i Janem Olszewskim). [...]Kontakty por. Polaszczyka z politykami prawicy z lat 1991-1993 mogły być inspirowane przez wysokich rangą byłych oficerów Szefostwa WSW, w tym przez płk. Aleksandra Lichockiego (ostatniego szefa Zarządu I Szefostwa WSW). Przypomnę, że Bronisław Komorowski kłamał podczas swoich zeznań przed prokuratorem, twierdząc, iż nie zna Wojciecha Sumlińskiego. Kłamał również publicznie, przed mikrofonami radia, gdy 1 sierpnia 2008 r twierdził: „Akurat o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych...” Tymczasem, w listopadzie 2008 roku, zeznając przed sejmową komisją ds.specłużb Sumliński oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civil. Jak pisałem w tekście CZEGO BOI SIĘ MARSZAŁEK POLSKIEGO SEJMU?, niewykluczone, że to wówczas Komorowski zorientował się, iż wiedza Sumlińskiego na temat kontaktów posła PO z wojskowymi służbami, może stanowić zagrożenie dla jego dalszej kariery politycznej.
Jak wskazuje Leszek Szymowski - „pod koniec 2007 roku Wojciech Sumliński prowadził dziennikarskie śledztwo dotyczące nieprawidłowości przy gospodarowaniu mieszkaniami operacyjnymi ABW. Odkrył (napisał to później w liście do mediów), że wiceszef ABW - ppłk Jacek Mąka - nielegalnie przejął jedno z takich mieszkań”. Temat ABW pojawia się w artykule Szymowskiego, w związku z działaniami głównego i jedynego oskarżyciela - pułkownika Leszka Tobiasza. Twierdził on, iż Sumliński oferował mu możliwość załatwienia za pieniądze pozytywnej weryfikacji dla niego i dla jego syna. To ostatnie wydaje się nieprawdopodobne. Syn Tobiasza został zweryfikowany pozytywnie rok wcześniej, jesienią 2006 roku. Pułkownik twierdził również, że posiada nagrania rozmów z Sumlińskim, na których zarejestrowane są propozycje korupcyjne. Jednak później, na żadnym etapie śledztwa, nie był w stanie ich dostarczyć. Mimo tego, jego zeznania były jedyną podstawą zatrzymania dziennikarza i postawienia mu zarzutów. Pisząc o śledztwie, prowadzonym przeciwko Tobiaszowi przez Prokuraturę Garnizonową w Warszawie, w którym oficer WSW/WSI był oskarżony o składanie fałszywych zeznań, Leszek Szymowski twierdzi, iż „Kilka dni przed decyzją wojskowej prokuratury o zawieszeniu śledztwa, Tobiasz został zarejestrowany w ewidencji operacyjnej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jako Tajny Współpracownik. Zachowane dokumenty wskazują, że od tamtego momentu lojalnie pracował dla ABW, nie chcąc wznowienia śledztwa przeciwko sobie. Sam Tobiasz, gdy zadzwoniliśmy do niego, zbył nas, używając słów obraźliwych” - pisze dziennikarz.Ten fakt, ma bez wątpienia kluczowe znaczenie dla oceny roli Agencji w inspirowaniu kombinacji operacyjnej przeciwko Sumlińskiemu i Komisji Weryfikacyjnej WSI. To przecież funkcjonariusze ABW dokonali 13 maja 2008 roku, zatrzymania Sumlińskiego i przeszukania w jego mieszkaniu. To funkcjonariusze ABW weszli również do mieszkań dwóch członków Komisji weryfikacyjnej: Leszka Pietrzaka i Piotra Bączka. Z mieszkania Pietrzaka zabrano kserokopie dokumentów dotyczących lat 40. i 50., które były jawne, a ponadto nie miały nic wspólnego ze sprawą aneksu. Tych dokumentów, Pietrzak do dziś nie odzyskał. Podobnie, Wojciechowi Sumlińskiemu Prokuratura Krajowa usilnie odmawia oddania wielu niezwiązanych ze sprawą dokumentów, w tym m.in. protokołów przesłuchania świadków koronnych i kserokopii akt śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Warto zauważyć, że ABW wykazywało tak dalece idącą gorliwość w działaniu, iż przeprowadziło również rewizję u Piotra Bączka - byłego dziennikarza, członka Komisji weryfikacyjnej WSI, a później podpułkownika w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Z uwagi na stanowisko Bączka w SKW, wszystkie czynności z jego udziałem winna przeprowadzać Żandarmeria Wojskowa.
Leszek Szymowski podaje również kapitalną dla oceny sprawy informację, gdy pisze, iż na kilka tygodni przed zatrzymaniem Sumlińskiego, w ABW sporządzono bezprawnie jego portret psychologiczny. Szymowski twierdzi, iż pomógł w tym znany dziennikarz, ongiś bliski współpracownik Sumlińskiego, dziś niejawnie współpracujący z ABW. W kontekście udziału kolegów i koleżanek Wojciecha Sumlińskiego w rozpętaniu medialnej nagonki na dziennikarza, ta informacja nabiera szczególnego znaczenia. Można domniemywać, że ów „pomocnik” ABW ma otwartą drogę kariery zawodowej i może liczyć na pomoc służb. Szczególnie - jeśli reprezentuje tzw. prawicową opcję. Podobnego uśmiechu losu, zdaje się nie doświadczać autor artykułu w „Najwyższym Czasie”, który właśnie stał się bezrobotnym dziennikarzem i niewykluczone, że ma prawo łączyć to nowe doświadczenie, z odrzuceniem propozycji współpracy z agencją pana Bondaryka. Artykuł Leszka Szymowskiego zawiera szokujące informacje ze śledztwa, nadzorowanego przez Prokuraturę Krajową. Dziennikarz pisze: „Pułkownik Leszek Tobiasz jesienią 2007 roku spotykał się z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim w jego gabinecie poselskim. W trakcie najważniejszego spotkania, Komorowski miał obiecać Tobiaszowi, że po zeznaniach obciążających Sumlińskiego pomoże mu załatwić posadę attache wojskowego w Tadżykistanie (wiąże się to z prestiżem i dodatkową pensją w wysokości 7-8 tys. zł.) Po tej rozmowie, Tobiasz pojechał do ABW i złożył tam zeznania. I tu kolejna, zaskakująca sprawa: Tobiasz został przewieziony do siedziby ABW służbowym samochodem Agencji oddanym do dyspozycji jej szefostwa.Z akt śledztwa wynika, że Bronisław Komorowski równolegle spotykał się z pułkownikiem Aleksandrem Lichockim. Lichocki był w czasach PRL szefem kontrwywiadu WSW. To właśnie on zaoferował marszałkowi dostęp do aneksu. Komorowski powiadomił o tym koordynatora służb specjalnych Pawła Grasia. Z protokołu przesłuchania Grasia wynika, że ostrzegł on Komorowskiego, że Lichocki jest rozpracowywany przez kontrwywiad ABW na okoliczność kontaktów z wywiadem rosyjskim. Płynie z tego wniosek, że Komorowski, umawiając się po raz kolejny z Lichockim, wiedział, że spotyka się z osobą podejrzewaną o szpiegostwo na rzecz Rosji! [...] Z akt śledztwa wynika jednak, że Komorowski powiadomił ABW dopiero wtedy, kiedy Leszek Tobiasz pokazał mu nagrania, na których widać i słychać jak Lichocki powołuje się na wpływy w komisji weryfikacyjnej i oferuje dostęp do aneksu. - Ciąg wydarzeń wskazuje, że Komorowski zawiadomił ABW dopiero wtedy, gdy zorientował się, że Tobiasz nagrał Lichockiego na korupcyjnej propozycji, a sam Lichocki nie może przynieść aneksu - mówi znający sprawę oficer ABW”. Szymowski wspomina również o udziale w aferze Jerzego G. - byłego oficera WSI, oficjalnie prezesa warszawskiej spółki zajmującej się systemami telekomunikacyjnymi. Z akt operacyjnych ABW wynika, że we wrześniu 2007 roku, ( jeszcze przed Lichockim i Tobiaszem), do marszałka Komorowskiego zgłosił się właśnie Jerzy G. , propozycją zakupu aneksu. Według informacji Szymowskiego, G. nagrał z ukrycia rozmowę z Komorowskim. Gdy sprawa wyszła na jaw, ABW wszczęła przeciwko Jerzemu G. śledztwo dotyczące jego udziału w nielegalnym handlu bronią oraz przeszukała jego mieszkanie i biuro. Ponieważ nagrania nie znaleziono, sprawa stanęła w miejscu. Odpowiedź na pytanie - dlaczego ludzie WSI traktowali Komorowskiego jako osobę żywo zainteresowaną aneksem, wydaje się oczywista. Pisze o tym Leszek Szymowski: „Oficerom WSI mogło się wydawać, że marszałek Sejmu będzie zainteresowany zakupem aneksu. Ustalili oni, że aneks do raportu z likwidacji WSI zawiera informacje kompromitujące wielu wpływowych polityków Platformy Obywatelskiej i Lewicy. Jego autorzy wiele miejsca poświęcili m.in. Jerzemu Szmajdzińskiemu, Januszowi Zemke i Bronisławowi Komorowskiemu. Zdaniem autorów aneksu, w czasach, gdy kierowali oni MON dochodziło tam do licznych nieprawidłowości związanych z funkcjonowaniem WSI i rozstrzyganiem przetargów zbrojeniowych. W tym kontekście aneks wymienia m.in. spółkę Profus Management i spółkę Prodigy Ltd należącą do lobbysty Marka Dochnala. Autorzy aneksu zarzucają również Komorowskiemu odpowiedzialność za przekazanie w obce ręce technologii rozwijanych w ramach projektów badawczych w WAT. „Wojskowe Służby Informacyjne, które odpowiedzialne były za kontrwywiadowczą osłonę technologii rozwijanych w ramach projektów badawczych na Wojskowej Akademii Technicznej, same przekazały je w obce ręce. Odpowiedzialność za to ponosi nie tylko ówczesny szef WSI, ale także były szef Ministerstwa Obrony narodowej. Bronisław Komorowski w szczególny sposób traktował wszystkie kwestie związane z WAT i interesami tej uczelni” - czytamy w aneksie. Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią tego raportu - zeznał Komorowski w prokuraturze 24 lipca 2008 r”. Autor artykułu w „Najwyższym Czasie” pisząc o prawdziwych intencjach akcji służb specjalnych przeciwko legalnemu organowi państwa, trafnie wskazuje na korzyści, jakie dzięki tej sprawie osiągnęliby politycy Platformy. Kompromitacja Komisji weryfikacyjnej i nagłe zakończenie jej prac, pozwalałoby politykom PO poznać zawartość aneksu i ośmieszyć zawarte w nim tezy, zwłaszcza te dotyczące powiązań WSI z obozem politycznym PO. „Taki przebieg zdarzeń - pisze Szymowski - byłby bardzo na rękę wielu wpływowym politykom PO. Tym bardziej, że kompromitując komisję Macierewicza, zamknęliby również usta dziennikarzowi posiadającemu ogromną wiedzę o nieprawidłowościach w tajnych służbach i związkach z nimi ważnych polityków PO i Lewicy. Śledztwo w tej sprawie stoi w miejscu. I nic dziwnego. Wydaje się bowiem, że wyjaśnienie tej afery nie jest na rękę ani tajnym służbom ani rządzącym politykom”. Obraz kombinacji operacyjnej, jaki wyłania się z artykułu Leszka Szymowskiego nie może szokować tych wszystkich, którzy z uwagą śledzili przebieg „afery marszałkowej”. Warto jednak zauważyć, - że jest to twierdzenie wysoce znaczące, ponieważ świadczy, że przyjmujemy tego rodzaju patologiczne sytuacje jako naturalne. Informacje ze śledztwa, którymi dzieli się z nami Leszek Szymowski, potwierdzają ogrom aberracji państwa i uwikłania czołowych polityków. To, czego dopuścił się poseł Komorowski, paktując potajemnie z przestępcami i tworząc groźny układ do walki z legalną instytucją państwową, wydaje się działaniem bez precedensu. Jeden człowiek, potraktował państwo polskie i jego najważniejsze organy niczym swoją własność. W obronie swojego prywatnego wizerunku, nie cofnął się przed pogwałceniem prawa i kontaktami z ludźmi komunistycznych, wrogich Polsce służb, nie zawahał się fałszywie oskarżać i pomawiać, nie wstrzymał przed rozpętaniem szkodliwej dla Polski i naszego bezpieczeństwa kampanii medialnej. Ten sam człowiek, przed kilkoma laty powiedział niezwykle znamienne słowa: „Mamy głębokie przekonanie o tym, że była to akcja zmierzająca absolutnie nie do wyjaśnienia kwestii wadliwych powiązań między światem mediów a służbami specjalnymi, ale akcja zmierzająca do wystraszenia dziennikarzy, powstrzymania ich przed zajmowaniem się kwestiami niewygodnymi dla niektórych polityków. Problem polega na tym, że dzisiaj ci politycy zajmują bardzo ważne miejsca w hierarchii, w strukturze państwa polskiego. Stawiamy pytanie w związku z tym, o powołanie komisji nadzwyczajnej, która miałaby zbadać kwestie związane z tymi wydarzeniami. Zadajemy to pytanie w przekonaniu, że sprawa ta nie może pozostać ukryta, nie może być pod korcem, musi być wyjaśniona, jeśli chcemy uczciwie mówić o usunięciu z państwowego życia polskiego patologii. Bo patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami. Zwracamy się z pytaniem, czy to nie jest najwyższa pora, aby powołać komisję nadzwyczajną i być może, aby pan premier w imię sanacji życia publicznego w Polsce podjął działania zmierzające do wyjaśnienia tej wstydliwej sprawy”.Trzeba koniecznie zadawać to pytanie i uczynić wszystko, by polskie życie publiczne było wolne od wszechwładzy służb i ludzi, pokroju Bronisława Komorowskiego. Źródła: Leszek Szymowski - Polityczna prowokacja - „Najwyższy Czas” nr.25 (966) z 20 czerwca 2009r.
AFERA MARSZAŁKOWA - "POLITYCZNA PROWOKACJA" „Dziennikarz Wojciech Sumliński miał trafić do aresztu w wyniku prowokacji tajnych służb, której celem było rozbicie Komisji Weryfikacyjnej WSI. Ten ogromny, polityczny skandal próbuje dziś zatuszować Prokuratura Krajowa, gdyż negatywnymi bohaterami afery są marszałek Sejmu Bronisław Komorowski i szef sejmowej komisji do spraw służb specjalnych - Janusz Zemke. W tle pojawia się również dziwna rola Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego” - tymi słowami Leszek Szymowski rozpoczyna swój artykuł, zamieszczony w najnowszym numerze „Najwyższego Czasu” (25/996 z 20 czerwca 2009) Zaiste - żyjemy w niewiarygodnie osobliwym kraju - w którym istotne i porażające swoją ważkością zarzuty pod adresem obecnego marszałka Sejmu, nie wzbudzają żadnej reakcji. Ponieważ artykuł Leszka Szymowskiego przynosi szereg wyjątkowo ważnych informacji na temat obecnego stanu „afery marszałkowej”, zatem istnieje bardzo realna perspektywa, że zostanie skazany na zamilczenie w mainstreamowych mediach. Rzeczą najważniejszą wydaje się fakt, iż uzyskaliśmy potwierdzenie, że akcja ABW z maja ubiegłego roku nie była zwykłym, rutynowym działaniem służb specjalnych lecz starannie wyreżyserowaną kombinacją operacyjną, która miała przynieść określone polityczne cele. Szymowski wskazuje jednoznacznie, że „Celem zasadniczym było skompromitowanie komisji weryfikacyjnej WSI i jej szefa - Antoniego Macierewicza. Ten scenariusz zakładał aresztowanie Wojciecha Sumlińskiego pod zarzutem handlu ściśle tajnym aneksem. Z portretu psychologicznego dziennikarza sporządzonego w ABW wynikało wyraźnie, że zrobi on wszystko, aby wyjść na wolność i pomóc swojej rodzinie. W zamian za wolność, musiałby złożyć fałszywe zeznania obciążające kluczowych polityków PiS w tym Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Wassermanna. Po tym, do akcji miała wkroczyć prokuratura, postawić zarzuty osobom rzekomo odpowiedzialnym za przeciek i najprawdopodobniej też samemu Macierewiczowi. Tak skompromitowaną komisję natychmiast można byłoby rozwiązać, zakończyć jej prace, a przez to umożliwić powrót do służby negatywnie zweryfikowanym żołnierzom WSI”. Leszek Szymowski z wielką precyzją kreśli obraz zdarzeń, które doprowadziły do rozpętania „afery marszałkowej”. Utrzymuje, że dla sprawy zatrzymania Sumlińskiego, kluczowe są wydarzenia z 2007 roku, gdy dziennikarz opublikował protokół przesłuchania pułkownika Stefana Stefanowskiego - w 1984 roku szefa bydgoskiej Służby Bezpieczeństwa. „Stefanowski twierdził, że Janusz Zemke - dziś poseł Lewicy, członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych i przewodniczący komisji obrony narodowej, w latach 80. sekretarz wojewódzki PZPR w Bydgoszczy - w 1984 r. miał go naciskać do tego, by zbytnio nie angażować się w śledztwo w sprawie Popiełuszki. Według tych samych zeznań, osobą, która miała uczestniczyć w zacieraniu śladów zbrodni miał być nieżyjący już brat - bliźniak Janusza Zemkego, Zbigniew - wówczas zastępca szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bydgoszczy do spraw SB”.
Pisałem o tej sprawie obszernie w maju 2008 roku, w tekście - ZEMKE-BRAKUJĄCE OGNIWO. Przypomniałem wówczas, że 6 marca 2007r. w regionalnym paśmie bydgoskiej TV wyemitowano program poświęcony bydgoskiemu posłowi Januszowi Zemke. Dziennikarze poinformowali, że w aktach lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej nazwisko posła pojawia się w dokumentach śledztwa, dotyczącego śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Zapisano w nich zeznania Stefana Stefanowskiego, - zastępcę Komendanta Wojewódzkiego MO ds. SB w latach 1983-1990, wieloletniego (od 1949r) funkcjonariusza UB i SB., który twierdził, że był naciskany przez sekretarza wojewódzkiego PZPR Janusza Zemke, żeby nie angażować się mocno w śledztwo dotyczące tego morderstwa. Wkrótce po emisji, poseł Zemke poszukiwał kasety z nagrania 30 - minutowego programu, zastanawiając się nad skierowaniem oskarżenia przeciwko jego autorom. Wśród nich, był Wojciech Sumliński - autor książki „Kto naprawdę Go zabił”, demaskującej prawdziwe okoliczności zbrodni na ks. Jerzym. Gdy 27 kwietnia 2008 roku „Dziennik”, w artykule „„Handel aneksem Macierewicza” opublikował rozmowę z pułkownikiem Lichockim, okazało się, że to Janusz Zemke wysłał do niego pułkownika Henryka Grobelnego - byłego wiceprezesa Agencji Mienia Wojskowego. Grobelny zaś to dobry znajomy wspomnianego wyżej Zbigniewa Zemke. Jak pisze Szymowski - „Najwyższy Czas” ustalił, że ich znajomość zaczęła się w latach 80. kiedy obaj kształcili się w Moskwie na kursach organizowanych przez KGB dla oficerów służb specjalnych państw demokracji ludowej. Według Lichockiego, Grobelny prowokował rozmowę na temat zakupu aneksu”. Choć Janusz Zemke nazwał opowieści Lichockiego „bzdurą”, to nigdy rola członka sejmowej komisji ds. służb specjalnych w tej aferze nie została wyjaśniona. Podobne znaczenie, dla wytypowania Wojciecha Sumlińskiego, jako ofiary kombinacji operacyjnej miały reportaże telewizyjne o Wojskowych Służbach Informacyjnych, powstałe wiosną 2007 roku, których współtwórcą był dziennikarz. Ujawniono w nich m.in. agenturę WSI w mediach oraz poruszono temat fundacji „Pro Civili”, którą wspierał Bronisław Komorowski. Nazwa fundacji pojawia się wielokrotnie w Raporcie z Weryfikacji WSI. Jak stwierdza się na str.133 „ [...] z fundacja powiązany był również uważany za przedstawiciela mafii włoskiej Andreas Edlinger oraz Jarosław Sokołowski ps. „Masa”. Proces powołania tej fundacji przypomina powołanie działającej przy MSW fundacji „Bezpieczna Służba”. Fundacja „Pro Civili” oraz powiązane z nią firmy były jednocześnie tzw. „pralnią pieniędzy”, które mogły pochodzić również z nielegalnej działalności grup przestępczych. W Radzie Fundacji zasiadał m.in. oficer WSI Piotr Polaszczyk. Z materiałów posiadanych przez Komisję Weryfikacyjną wynika, że na początku 1990 r. płk. Henryk Dunal z Zarządu II SG wydał Grzegorzowi Żemkowi dyspozycję, by ten wszedł do środowiska braci Kaczyńskich i podjął ich rozpracowanie. Mniej więcej w tym samym czasie dwóch młodych oficerów WSI - por. Piotr Polaszczyk.i kmdr por. K- nawiązało kontakty z środowiskiem cywilnych polityków. W drugiej połowie 1991 r. nawiązywali oni kontakty z politykami ugrupowań prawicowych (m.in. z Janem Parysem i Janem Olszewskim). [...]Kontakty por. Polaszczyka z politykami prawicy z lat 1991-1993 mogły być inspirowane przez wysokich rangą byłych oficerów Szefostwa WSW, w tym przez płk. Aleksandra Lichockiego (ostatniego szefa Zarządu I Szefostwa WSW).Przypomnę, że Bronisław Komorowski kłamał podczas swoich zeznań przed prokuratorem, twierdząc, iż nie zna Wojciecha Sumlińskiego. Kłamał również publicznie, przed mikrofonami radia, gdy 1 sierpnia 1008 r twierdził: „Akurat o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych...” Tymczasem, w listopadzie 2008 roku, zeznając przed sejmową komisją ds.specłużb Sumliński oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civil. Jak pisałem w tekście CZEGO BOI SIĘ MARSZAŁEK POLSKIEGO SEJMU?, niewykluczone, że to wówczas Komorowski zorientował się, iż wiedza Sumlińskiego na temat kontaktów posła PO z wojskowymi służbami, może stanowić zagrożenie dla jego dalszej kariery politycznej. Jak wskazuje Leszek Szymowski - „pod koniec 2007 roku Wojciech Sumliński prowadził dziennikarskie śledztwo dotyczące nieprawidłowości przy gospodarowaniu mieszkaniami operacyjnymi ABW. Odkrył (napisał to później w liście do mediów), że wiceszef ABW - ppłk Jacek Mąka - nielegalnie przejął jedno z takich mieszkań”. Temat ABW pojawia się w artykule Szymowskiego, w związku z działaniami głównego i jedynego oskarżyciela - pułkownika Leszka Tobiasza. Twierdził on, iż Sumliński oferował mu możliwość załatwienia za pieniądze pozytywnej weryfikacji dla niego i dla jego syna. To ostatnie wydaje się nieprawdopodobne. Syn Tobiasza został zweryfikowany pozytywnie rok wcześniej, jesienią 2006 roku. Pułkownik twierdził również, że posiada nagrania rozmów z Sumlińskim, na których zarejestrowane są propozycje korupcyjne. Jednak później, na żadnym etapie śledztwa, nie był w stanie ich dostarczyć. Mimo tego, jego zeznania były jedyną podstawą zatrzymania dziennikarza i postawienia mu zarzutów. Pisząc o śledztwie, prowadzonym przeciwko Tobiaszowi przez Prokuraturę Garnizonową w Warszawie, w którym oficer WSW/WSI był oskarżony składanie fałszywych zeznań, Leszek Szymowski twierdzi, iż „Kilka dni przed decyzją wojskowej prokuratury o zawieszeniu śledztwa, Tobiasz został zarejestrowany w ewidencji operacyjnej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jako Tajny Współpracownik. Zachowane dokumenty wskazują, że od tamtego momentu lojalnie pracował dla ABW, nie chcąc wznowienia śledztwa przeciwko sobie. Sam Tobiasz, gdy zadzwoniliśmy do niego, zbył nas, używając słów obraźliwych” - pisze dziennikarz. Ten fakt, ma bez wątpienia kluczowe znaczenie dla oceny roli Agencji w inspirowaniu kombinacji operacyjnej przeciwko Sumlińskiemu i Komisji Weryfikacyjnej WSI. To przecież funkcjonariusze ABW dokonali 13 maja 2008 roku, zatrzymania Sumlińskiego i przeszukania w jego mieszkaniu. To funkcjonariusze ABW weszli również do mieszkań dwóch członków Komisji weryfikacyjnej: Leszka Pietrzaka i Piotra Bączka. Z mieszkania Pietrzaka zabrano kserokopie dokumentów dotyczących lat 40. i 50., które były jawne, a ponadto nie miały nic wspólnego ze sprawą aneksu. Tych dokumentów, Pietrzak do dziś nie odzyskał. Podobnie, Wojciechowi Sumlińskiemu Prokuratura Krajowa usilnie odmawia oddania wielu niezwiązanych ze sprawą dokumentów, w tym m.in. protokołów przesłuchania świadków koronnych i kserokopii akt śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Warto zauważyć, że ABW wykazywało tak dalece idącą gorliwość w działaniu, iż przeprowadziło również rewizję u Piotra Bączka - byłego dziennikarza, członka Komisji weryfikacyjnej WSI, a później podpułkownika w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Z uwagi na stanowisko Bączka w SKW, wszystkie czynności z jego udziałem winna przeprowadzać Żandarmeria Wojskowa. Leszek Szymowski podaje również kapitalną dla oceny sprawy informację, gdy pisze, iż na kilka tygodni przed zatrzymaniem Sumlińskiego, w ABW sporządzono bezprawnie jego portret psychologiczny. Szymowski twierdzi, iż pomógł w tym znany dziennikarz, ongiś bliski współpracownik Sumlińskiego, dziś niejawnie współpracujący z ABW. W kontekście udziału kolegów i koleżanek Wojciecha Sumlińskiego w rozpętaniu medialnej nagonki na dziennikarza, ta informacja nabiera szczególnego znaczenia. Można domniemywać, że ów „pomocnik” ABW ma otwartą drogę kariery zawodowej i może liczyć na pomoc służb. Szczególnie - jeśli reprezentuje tzw. prawicową opcję. Podobnego uśmiechu losu, zdaje się nie doświadczać autor artykułu w „Najwyższym Czasie”, który właśnie stał się bezrobotnym dziennikarzem i niewykluczone, że ma prawo łączyć to nowe doświadczenie, z odrzuceniem propozycji współpracy z agencją pana Bondaryka. Artykuł Leszka Szymowskiego zawiera szokujące informacje ze śledztwa, nadzorowanego przez Prokuraturę Krajową. Dziennikarz pisze: „Pułkownik Leszek Tobiasz jesienią 2007 roku spotykał się z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim w jego gabinecie poselskim. W trakcie najważniejszego spotkania, Komorowski miał obiecać Tobiaszowi, że po zeznaniach obciążających Sumlińskiego pomoże mu załatwić posadę attache wojskowego w Tadżykistanie (wiąże się to z prestiżem i dodatkową pensją w wysokości 7-8 tys. zł.) Po tej rozmowie, Tobiasz pojechał do ABW i złożył tam zeznania. I tu kolejna, zaskakująca sprawa: Tobiasz został przewieziony do siedziby ABW służbowym samochodem Agencji oddanym do dyspozycji jej szefostwa. Z akt śledztwa wynika, że Bronisław Komorowski równolegle spotykał się z pułkownikiem Aleksandrem Lichockim. Lichocki był w czasach PRL szefem kontrwywiadu WSW. To właśnie on zaoferował marszałkowi dostęp do aneksu. Komorowski powiadomił o tym koordynatora służb specjalnych Pawła Grasia. Z protokołu przesłuchania Grasia wynika, że ostrzegł on Komorowskiego, że Lichocki jest rozpracowywany przez kontrwywiad ABW na okoliczność kontaktów z wywiadem rosyjskim. Płynie z tego wniosek, że Komorowski, umawiając się po raz kolejny z Lichockim, wiedział, że spotyka się z osobą podejrzewaną o szpiegostwo na rzecz Rosji![...] Z akt śledztwa wynika jednak, że Komorowski powiadomił ABW dopiero wtedy, kiedy Leszek Tobiasz pokazał mu nagrania, na których widać i słychać jak Lichocki powołuje się na wpływy w komisji weryfikacyjnej i oferuje dostęp do aneksu. - Ciąg wydarzeń wskazuje, że Komorowski zawiadomił ABW dopiero wtedy, gdy zorientował się, że Tobiasz nagrał Lichockiego na korupcyjnej propozycji, a sam Lichocki nie może przynieść aneksu - mówi znający sprawę oficer ABW”. Szymowski wspomina również o udziale w aferze Jerzego G. - byłego oficera WSI, oficjalnie prezesa warszawskiej spółki zajmującej się systemami telekomunikacyjnymi. Z akt operacyjnych ABW wynika, że we wrześniu 2007 roku, ( jeszcze przed Lichockim i Tobiaszem), do marszałka Komorowskiego zgłosił się właśnie Jerzy G. , propozycją zakupu aneksu. Według informacji Szymowskiego, G. nagrał z ukrycia rozmowę z Komorowskim. Gdy sprawa wyszła na jaw, ABW wszczęła przeciwko Jerzemu G. śledztwo dotyczące jego udziału w nielegalnym handlu bronią oraz przeszukała jego mieszkanie i biuro. Ponieważ nagrania nie znaleziono, sprawa stanęła w miejscu. Odpowiedź na pytanie - dlaczego ludzie WSI traktowali Komorowskiego jako osobę żywo zainteresowaną aneksem, wydaje się oczywista. Pisze o tym Leszek Szymowski: „Oficerom WSI mogło się wydawać, że marszałek Sejmu będzie zainteresowany zakupem aneksu. Ustalili oni, że aneks do raportu z likwidacji WSI zawiera informacje kompromitujące wielu wpływowych polityków Platformy Obywatelskiej i Lewicy. Jego autorzy wiele miejsca poświęcili m.in. Jerzemu Szmajdzińskiemu, Januszowi Zemke i Bronisławowi Komorowskiemu. Zdaniem autorów aneksu, w czasach, gdy kierowali oni MON dochodziło tam do licznych nieprawidłowości związanych z funkcjonowaniem WSI i rozstrzyganiem przetargów zbrojeniowych. W tym kontekście aneks wymienia m.in. spółkę Profus Management i spółkę Prodigy Ltd należącą do lobbysty Marka Dochnala. Autorzy aneksu zarzucają również Komorowskiemu odpowiedzialność za przekazanie w obce ręce technologii rozwijanych w ramach projektów badawczych w WAT. „Wojskowe Służby Informacyjne, które odpowiedzialne były za kontrwywiadowczą osłonę technologii rozwijanych w ramach projektów badawczych na Wojskowej Akademii Technicznej, same przekazały je w obce ręce. Odpowiedzialność za to ponosi nie tylko ówczesny szef WSI, ale także były szef Ministerstwa Obrony narodowej. Bronisław Komorowski w szczególny sposób traktował wszystkie kwestie związane z WAT i interesami tej uczelni” - czytamy w aneksie. Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią tego raportu - zeznał Komorowski w prokuraturze 24 lipca 2008 r”. Autor artykułu w „Najwyższym Czasie” pisząc o prawdziwych intencjach akcji służb specjalnych przeciwko legalnemu organowi państwa, trafnie wskazuje na korzyści, jakie dzięki tej sprawie osiągnęliby politycy Platformy. Kompromitacja Komisji weryfikacyjnej i nagłe zakończenie jej prac, pozwalałoby politykom PO poznać zawartość aneksu i ośmieszyć zawarte w nim tezy, zwłaszcza te dotyczące powiązań WSI z obozem politycznym PO. „Taki przebieg zdarzeń - pisze Szymowski - byłby bardzo na rękę wielu wpływowym politykom PO. Tym bardziej, że kompromitując komisję Macierewicza, zamknęliby również usta dziennikarzowi posiadającemu ogromną wiedzę o nieprawidłowościach w tajnych służbach i związkach z nimi ważnych polityków PO i Lewicy. Śledztwo w tej sprawie stoi w miejscu. I nic dziwnego. Wydaje się bowiem, że wyjaśnienie tej afery nie jest na rękę ani tajnym służbom ani rządzącym politykom”. Obraz kombinacji operacyjnej, jaki wyłania się z artykułu Leszka Szymowskiego nie może szokować tych wszystkich, którzy z uwagą śledzili przebieg „afery marszałkowej”. Warto jednak zauważyć, - że jest to twierdzenie wysoce znaczące, ponieważ świadczy, że przyjmujemy tego rodzaju patologiczne sytuacje jako naturalne. Informacje ze śledztwa, którymi dzieli się z nami Leszek Szymowski, potwierdzają ogrom aberracji państwa i uwikłania czołowych polityków. To, czego dopuścił się poseł Komorowski, paktując potajemnie z przestępcami i tworząc groźny układ do walki z legalną instytucją państwową, wydaje się działaniem bez precedensu. Jeden człowiek, potraktował państwo polskie i jego najważniejsze organy niczym swoją własność. W obronie swojego prywatnego wizerunku, nie cofnął się przed pogwałceniem prawa i kontaktami z ludźmi komunistycznych, wrogich Polsce służb, nie zawahał się fałszywie oskarżać i pomawiać, nie wstrzymał przed rozpętaniem szkodliwej dla Polski i naszego bezpieczeństwa kampanii medialnej. Ten sam człowiek, przed kilkoma laty powiedział niezwykle znamienne słowa:„Mamy głębokie przekonanie o tym, że była to akcja zmierzająca absolutnie nie do wyjaśnienia kwestii wadliwych powiązań między światem mediów a służbami specjalnymi, ale akcja zmierzająca do wystraszenia dziennikarzy, powstrzymania ich przed zajmowaniem się kwestiami niewygodnymi dla niektórych polityków. Problem polega na tym, że dzisiaj ci politycy zajmują bardzo ważne miejsca w hierarchii, w strukturze państwa polskiego. Stawiamy pytanie w związku z tym, o powołanie komisji nadzwyczajnej, która miałaby zbadać kwestie związane z tymi wydarzeniami.Zadajemy to pytanie w przekonaniu, że sprawa ta nie może pozostać ukryta, nie może być pod korcem, musi być wyjaśniona, jeśli chcemy uczciwie mówić o usunięciu z państwowego życia polskiego patologii. Bo patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami. Zwracamy się z pytaniem, czy to nie jest najwyższa pora, aby powołać komisję nadzwyczajną i być może, aby pan premier w imię sanacji życia publicznego w Polsce podjął działania zmierzające do wyjaśnienia tej wstydliwej sprawy”. Trzeba koniecznie zadawać to pytanie i uczynić wszystko, by polskie życie publiczne było wolne od wszechwładzy służb i ludzi, pokroju Bronisława Komorowskiego.
Spoko, to tylko wybory Przegraliśmy, przerżnęliśmy wybory do Parlamentu Europejskiego w sposób zatrważający. Trzeba sobie to otwarcie powiedzieć. Nie udało się nam wykreować żadnego poważnego podmiotu politycznego na prawo od PO-PiSu. Jest to fakt z którym trudno polemizować. Nasi kandydaci z „jedynek” zrobili wyniki na poziomie „jedynek” w wyborach samorządowych na poziomie gminy. Pośród prawicowych polityków i komentatorów istniały przed wyborami do PE dwie opinie dotyczące możliwości powołania poważnego podmiotu politycznego na prawo od braci Kaczyńskich, co zaowocowało dwoma sposobami podejścia do wyborów do PE. Opinia pierwsza głosiła, że prawica nie ma w tych wyborach żadnych szans, gdyż nie będzie zdolna przełamać oligarchicznego układu czterech rządzących partii, finansowanych hojnie z budżetu państwa, „znanych” wyborcom z mediów i zasiedziałych w świadomości społecznej. Po prawej stronie sceny politycznej obowiązki prawicy pełnił PiS. Wiele osób uważało, że prawica musi poczekać na porażkę wyborczą Lecha Kaczyńskiego w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, gdyż to wydarzenie uruchomi procesy dekompozycji PiS. Porażka Lecha spowoduje załamanie się pozycji politycznej Jarosława Kaczyńskiego. Wtedy nastanie szansa na jakiś ciekawy rozłam w tej partii lub na wykreowanie zupełnie nowego podmiotu, ruszą się w Toruniu, ruszy się Ziobro itd. Opinia druga - do której osobiście się przychylałem - głosiła, że zapewne opinia pierwsza jest prawdziwa, iż po porażce (zapewne miażdżącej) Lecha Kaczyńskiego „PiS się sypnie”, ale nie powinniśmy tyle czasu czekać. Jeśli PiS pójdzie w rozsypkę, a nie będzie dla niego żadnej alternatywy po prawej stronie, to Polsce grozi zagłada całej prawej części sceny politycznej. Donald Tusk rozsiądzie się na stolcu prezydenckim, PiS się posypie i pogrąży w wewnętrznych walkach diadochów o władzę nad strukturą, której zabraknie głowy. Skutek może być taki, że PiS się zupełnie rozsypie, nie wejdzie do następnego Sejmu i prawicą sejmową zostanie prawe skrzydło PO, a Jarosław Gowin będzie w następnym Sejmie pełnił obowiązki „skrajnej prawicy” i „katolickiego fundamentalisty”. Osobiście uważałem więc, że należy poprzeć każdą sensowną inicjatywę na prawo od PO-PiS, a więc poparłem Libertas, który był pomysłem nowym i ciekawym z punktu widzenia politologicznego; niestety, wyborcy mieli inne zdanie i gremialnie nie zagłosowali ani na Libertas, ani na prawicę jako taką. Ale nie żałuję tego, że udzieliłem mojego poparcia - i głosu - Arturowi Zawiszy. Głos się nie zmarnował, gdyż padł na godnego człowieka. Na kogo zresztą miałbym głosować, aby głos się „nie zmarnował”? Na Michała Kamińskiego? Dwa-trzy razy w miesiącu, przez całą kadencję europarlamentu, bym się musiał potem tego wstydzić. Kto się wyrzekł Augusto Pinocheta, ten wyrzeknie się każdej prawicowej idei. Dziś już wiemy, że opinia numer jeden była trafna: do wyborów prezydenckich prawicy nie uda się wrócić do gry politycznej. Do wyborów prezydenckich zostało ponad 500 dni, czyli półtora roku. Najprawdopodobniej przez ten czas nie stanie się już nic takiego, co da prawicy szansę na powrót na scenę polityczną. Ale głowa do góry; świat się nie zawalił. To były tylko demokratyczne wybory, których konserwatysta nigdy nie traktuje poważne, a wiedząc coś niecoś o pijarze ma świadomość, że ich wynik jest przypadkowy i nie ma nic wspólnego z rozumnością. Nicolas Gómez Davila pewnie by się nawet zdziwił, że się podniecamy tym jak pospólstwo wrzuca karteczki do urn. Co więcej, to były wybory od których nie wiele zależy. Oczywiście, fajnie byłoby mieć kilku europosłów, gdyż daje to zaplecze finansowe i infrastrukturę dla działalności politycznej krajowej; także efekt świadomościowy, że „prawica wróciła do gry” byłby czymś, czym pogardzić nie wolno. Ale trudno, Bóg nie dał nam wiktorii. Przez następne 500 dni - do wyborów prezydenckich - czekają nas dwa zadania. Po pierwsze, musimy się zastanowić czy mamy w naszych szeregach kogoś, kto może skutecznie reprezentować prawicę jako konkurencję dla kandydatów POPiS. Nie może to być nikt ze zgranych polityków, bez ludzi, bez pieniędzy, bez zaplecza. Ktoś taki może tylko podążyć drogą prezydencką prof. Religi: znakomite wyniki w pierwszych sondażach i gwałtowny zjazd gdy kampania rozwinęła się na dobre. Prawica winna wystawić kogoś z potencjałem i zapleczem, albo nie wystawiać nikogo, biernie przypatrując się walce Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem, walce której zwycięzca jest nam obojętny. Po drugie, wracamy na pole metafizyczne i walki o władzę kulturową. Trzeba pisać nowe książki, nowe artykuły, drukować tygodniki i kwartalniki, otwierać nowe strony internetowe i fora dyskusyjne. Tworzyć klimat dla odrodzenia się prawicy w Polsce; opracowywać koncepcje, przedyskutować idee. Ja wracam do pracy. Adam Wielomski
Seans nienawiści do Polaków Antypolski film "Taras Bulba", nakręcony przez znanego reżysera Władimira Bortkę, ma mieć swą głośną premierę w Rosji - określanej w reklamach jako "niepobiedimoje gosudarstwo", czyli państwo niepokonane (istotnie, małej Gruzji nie udało się pokonać Rosję na polu walki). Najwyraźniej gdy w obliczu kryzysu gospodarczego coraz trudniej w Rosji o chleb codzienny, władze są zdecydowane dostarczać swym obywatelom nacjonalistyczne igrzyska. Już dnia 2 kwietnia kina w całej w Rosji od Królewca do Władywostoku demonstrowały Rosjanom znakomicie nakręcony film, uczący nienawiści do okrutnych i podstępnych Polaków. Antypolskie emocje są gwarantowane w stopniu jeszcze większym niż w nakręconej przed kilku laty pseudohistorycznej agitce "Rok 1612". Podstawą do scenariusza stanowi głośna nowela Mikołaja Gogola pod tytułem "Taras Bulba", napisana przez niego w 1842 roku, czyli w dziesięć lat po upadku polskiego powstania narodowego zwanego w Polsce listopadowym. Mikołaj Gogol - światowej sławy pisarz i dramaturg rosyjski - pochodził z ukraińskiej szlachty prawosławnej. Jako literat był przeciwieństwem Tarasa Szewczenki - piszącego swe poezje po ukraińsku i za to represjonowanego przez władze carskie i zabranego "w sołdaty" dla służby w Azji z pozbawieniem prawa do pisania oraz malowania. Przezorniejszy od niego Mikołaj Gogol pisał po rosyjsku swe utwory sceniczne oraz opowiadania petersburskie, traktując ojczystą Ukrainę jako krainę o pięknych pejzażach, ale zamieszkałą przez śmiesznych prowincjuszy nie umywających się do kulturalnych mieszkańców Petersburga. Wyjątek pod tym względem stanowi nowela "Taras Bulba" opiewająca kozactwo ukraińskie jako forpocztę rosyjskiego ducha w walce z Polakami. Treść noweli jest następująca: na wieś ukraińską do swego ojca, sławnego kozaka zaporoskiego wracają po naukach w Kijowie dwaj jego synowie Ostap oraz Andrij. Po króciutkim pobycie na wsi ojciec wbrew protestom matki zarządza wyjazd na Sicz Zaporoską. Tam Taras korzysta ze wpływów wśród kozaków, by zainicjować podjęcie uchwały o wojnie z Turkami i sprzymierzonymi z nimi Tatarami krymskimi mimo zawartego i zaprzysiężonego na wszystkie świętości pokoju. W tym czasie na Sicz dociera grupa kozaków z zachodnich powiatów Ukrainy. Jeden z nich wygłasza płomienną mowę o prześladowaniu prawosławia przez katolickich księży oraz Żydów. Z braku katolików na Siczy cały gniew podpitych kozaków wyładowuje się na żydowskich rzemieślnikach i kupcach, których wrzucają na pohybel do Dniepru. Jedynie znajomemu z Tarasem Bulbą Jankielowi udaje się przeżyć ten pogrom. Cała Sicz wyrusza na Zachód, by wymierzyć swą zemstę Lachom oraz Żydom. Ich drogę znaczyły pożary okolicznych ukraińskich wsi, straszliwe męki napotkanej ludności: pomordowane dzieci, niewiasty z obciętymi piersiami, mężczyźni obdzierani ze skóry, popalone kościoły. Mieszkańcy pierwszego na ich szlaku miasta Dubna odparli na wałach ataki zaporożców, więc ci otoczyli miasto, zamierzając wymusić kapitulację głodem. Do młodszego syna Tarasa - Andrija w nocy dociera tatarska służąca pięknej Polki, córki wojewody, poznanej przez niego jeszcze w Kijowie. Opowiada, że wojewodzianka oraz cała rodzina od kilku dni nie mieli nic w ustach. Andrij w workiem chleba wyprawia się więc z ową Tatarką tajnym przejściem do miasta i w ten sposób przechodzi na polską stronę. O zdradzie syna powiadamia ojca Żyd Jankiel, który zdołał nawiedzić oblegane miasto i tam widział Andrija ustrojonego w husarską zbroję. Podczas zbrojnego wypadu podjętego przez obrońców miasta Taras napotyka Andrija, nakazuje mu zejść z konia i ze słowami: "Jam cię porodził, ja cię i zabiję", morduje go jednym wystrzałem. Wkrótce do miasta dociera polska odsiecz i podczas kolejnego wypadu w ręce Polaków trafia starszy syn Ostap. Wówczas Taras przy pomocy wciąż tego samego Żyda Jankiela przedostaje się do Warszawy i jest świadkiem okrutnej śmierci Ostapa i jego towarzyszy z ręki kata na rynku Starego Miasta. By pomścić męczeńską śmierć syna, Taras na czele swych kozaków wyprawia się aż pod Kraków siejąc śmierć i pożogę. Mikołaj Gogol z detalami opisuje okrutne czyny kozaków, do których apeluje Taras, by nie mieli litości ani do kobiet, ani do dzieci, ani do księży. Dopiero hetman koronny Potocki zmusza go do odwrotu. W bitwie nad brzegiem Dniepru Polacy schwytali Tarasa i za karę za jego zbrodnie spalili go żywcem uwiązanego do drzewa. Rosyjski czytelnik kończy lekturę noweli pełen jak najgorszych emocji wobec Lachów. Nowela "Taras Bulba" jest arcydziełem literatury pięknej i zarazem arcydziełem kłamliwej, antypolskiej propagandy. Można sobie wyobrazić, jakie antypolskie treści wydobędzie z niej film Władimira Bortki. Jest to historia fałszywa, gdyż nigdy w czasie wojen kozackich nie było walk pomiędzy Polakami oraz Ukraińcami w czystej postaci. Aż do upadku Rzeczypospolitej w skład jej sił zbrojnych wchodziły pułki kozackie walczące ramię w ramię z Polakami przeciwko Turkom, Tatarom, Szwedom, Moskalom, a gdy zaszła potrzeba to i przeciwko zbuntowanym formacjom kozackim. I nigdy kozacy ukraińscy nie czuli się Rosjanami, czyli Moskalami - jak sugeruje to pełen uczuć wiernopoddańczych ukraiński targowiczanin Gogol. On też bodaj pierwszy w literaturze rosyjskiej opiewał jako cnotę mordowanie jeńców, ba!, opisywał jako wzór do naśladowania zamordowanie syna przez ojca. Później w czasie powstania styczniowego Moskale dobijali bagnetami rannych polskich powstańców, a następnie przenieśli te "chlubne" obyczaje i na stosunki wewnątrzrosyjskie, mordując sobie nawzajem - bezbronnych jeńców podczas wojny domowej w Rosji i na Ukrainie. Następstwem tego zdziczenia stała się też i zbrodnia katyńska. "Taras Bulba" jest ważnym składnikiem lektur szkolnych w Rosji i nie ma żadnego absolwenta rosyjskiej szkoły, który by nie znał jego treści. W Polsce jest to utwór praktycznie nieznany, choć przetłumaczył go na polski Piotr Głowacki już w roku 1850. Ostatnio - w roku 2002 ukazało się drukiem współczesne tłumaczenie pióra Aleksandra Ziemnego. Bogate są również dzieje ekranizacji noweli. Po raz pierwszy nakręcono "Tarasa Bulbę" w carskiej Rosji w dobie filmu niemego w roku 1909. Kolejnej ekranizacji noweli podjął się emigracyjny reżyser rosyjski Aleksiej Granowski w Niemczech w roku 1924. W porewolucyjnej Rosji wątek walki kozaków z Polakami byłby na czasie dla cenzury po wojnie 1920 roku, ale w bezbożnej Sowdepii nie do przyjęcia było ich hasło obrony prawosławia. Od tego czasu widzowie oglądali w kinach wersję francuską w 1936 roku, angielską - w 1938, zaś po II wojnie światowej - w 1962 roku amerykańską ze znanym aktorem Yulem Brynnerem w roli głównej. Po Amerykanach film o Tarasie Bulbie nakręcili jeszcze Włosi w 1963 roku oraz Czesi w roku 1987. Jeśli Francuzi, Anglicy czy Włosi traktowali konflikty polsko-kozackie jako coś egzotycznego na kształt walk kowbojów z Indianami na prerii, to można podejrzewać, że w Czechach przed aksamitną rewolucją władze komunistyczne zaplanowały film jako odtrutkę na polską "Solidarność". Odtwarzany od 2 kwietnia film został nakręcony przez słynnego reżysera Władimira Bortkę, znanego z głośnej ekranizacji "Mistrza i Małgorzaty" według znanej powieści Michaiła Bułhakowa. Pierwotnie - według zamierzeń reżysera rolę Tarasa Bulby miał zagrać znany aktor francuski Gerard Depardieu. Ostatecznie podjął się jej genialny aktor ukraiński Bohdan Stupka, znany polskiemu widzowi z roli Bohdana Chmielnickiego w filmie Jerzego Hoffmana "Ogniem i mieczem" według Henryka Sienkiewicza. Rolę pięknej wojewodzianki - u Mikołaja Gogola pozbawionej nawet imienia - w filmie W. Bortki ochrzczonej imieniem Elżbieta - zagrała nasza urodziwa aktorka Magdalena Mielcarzówna, znana polskiej widowni z roli Ligii w filmie Jerzego Kawalerowicza "Quo Vadis". Nie oglądaliśmy jeszcze filmu, ale z reklam przedpremierowych w rosyjskiej TV oraz w internecie widać, że W. Bortko swobodnie sobie poczyna względem gogolewskiego oryginału. Na reklamowych migawkach widać scenę rozbierania przez Andrija wojewodzianki, czego w oryginale u Gogola nie ma i być nie mogło. Przecież młody i przystojny kozak zaporoski nie mógł dotknąć wojewodzianki bez ślubu, a ten byłby z kolei niemożliwy bez nobilitacji kozaka za zasługi bojowe. Oceniając nowelę Gogola jako propagandowe łgarstwo, musimy więc ocenić film jako łgarstwo do kwadratu. Jedyne co pozostaje - to antypolska propaganda. Nie przeszkadzało to ani Magdalenie Mielcarzównie, ani znacznie starszemu od niej i bardziej społecznie wyrobionemu Danielowi Olbryskiemu w zagraniu w tym głośnym, ale wyraźnie antypolskim filmie. Dodajmy gwoli informacji, że budżet filmu wynosi - bagatela! - około 25 mln dolarów. Kręcono film w ciągu ostatnich trzech lat. Mimo antypolskiej treści filmu, niektóre sceny (zapewne sceny z egzekucji Ostapa i jego towarzyszy) nagrywano w Warszawie. Premiera filmu zaplanowana była na jesień ubiegłego roku. Ponieważ UNESCO ogłosiło rok 2009 rokiem Mikołaja Gogola, premierę wyznaczono na 2 kwietnia br. Tak antypolski film stanie się ozdobą czy wręcz centralnym punktem obchodów 200. rocznicy urodzin wielkiego pisarza. Obchody te ponownie dzielą Rosję i Ukrainę, co nie powinno dziwić, zważywszy postawę autora. Polska jest ojczyzną wielkiego angielskiego pisarza Josepha Conrada - po polsku Józefa Konrada Korzeniowskiego. J. Conrad choć pisał swe powieści morskie po angielsku, nigdy nie wypierał się polskości i był polskim patriotą, zwolennikiem niepodległości Polski. Mikołaj Gogol pochodził z Ukrainy, ale był targowiczaninem, zwolennikiem przynależności Małorosji do Wielkorosji i głosił hasła imperialne. Świadczy to o potwornych stratach kultury ukraińskiej wskutek drenażu tylu zrodzonych na jej ziemi talentów przez Rosję. Mimo to Ukraina nie odrzuca z pogardą swego syna marnotrawnego i również organizuje obchody 200. rocznicy urodzin Mykoły Gogola. Wniosek nasuwa się wszelako jeden: gdy ma się swoje niepodległe państwo, nie musi Ukrainiec szukać rozgłosu literackiego aż w Petersburgu. Własne państwo posłuży mu jako odskocznia dla kariery. Antoni Zambrowski
Trwa ofensywa przeciwko rodzinie Istnieją ludzie uważający - na ogół słusznie - że są skrzywdzeni przez życie. Po czym - niemal zawsze niesłusznie - domagający się, by państwo „coś z tym zrobiło”. Jeśli nie mogło pomódz im - niech pomoże innym w ich sytuacji.
Wielu jest mężczyzn uważających, że mieli mniejsze szanse, ponieważ są niscy. Jest prawdą, że np. zarobki wysokich są znacznie wyższe od zarobków niskich - ale to statystyka. W praktyce wiemy, że Napoleon, Stalin, Wałęsa, Bielecki i inni byli niewielkiego wzrostu - ale jakoś im to nie przeszkodziło... Warunki życia w rodzinie ludzie też mieli różne. Np. śp.Ingmar Berman, słynny szwedzki reżyser, uskarżał się, że miał bardzo złych rodziców. Zwracam jednak uwagę, że wyrósł z Niego słynny reżyser - a gdyby miał przeciętnych, poczciwych rodziców - to zapewne wyrósłby z Niego... przeciętny reżyser. „Co cię nie zabije - to cię wzmocni”. Jeśli chcemy mieć w społeczeństwie ludzi zahartowanych na rozmaite przeciwności - to źli rodzice są jednym ze sposobów. Natomiast Czerwoni - szwedzcy socjaliści są tu przykładem - chcieliby, by wszystkie dzieci były wychowywane w „optymalnych” warunkach. Oczywiście „optymalne warunki” może zapewnić tylko reżymowa biurokracja w oparciu o wymyślone przez postępowych naukowców optymalne zasady. Zaczyna się od zabierania dzieci „złym” rodzicom. Wiemy jednak, że żadna rodzina nie spełni „optymalnych” kryteriów - więc zakres odbierania dzieci rodzicom musi się poszerzać... Do 100% Jedyną obroną jest przyjęcie Zasady, że urzędnikom nie wolno wtrącać się do rodziny. Nawet, jeśli rodzicami są idioci, sadyści, czciciele Szatana, katolicy czy anty-semici. Na ONETcie widzę wyjątkowo wredny tekst pt. „Blizny na całe życie” z podtytułem ”W dzień zmuszano je do ciężkiej pracy, a w nocy budzono i bito, niekiedy gwałcono” (tak nawiasem: dotyczy to dzieci, które właśnie ODEBRANO rodzicom!!) Cytuję: „Gdy się skarżyły, było jeszcze gorzej. Wtedy miały po 10-12 lat, dziś są ludźmi po sześćdziesiątce (…) To zniszczyło nasze późniejsze życie - mówią zgodnie dzieci z irlandzkich placówek wychowawczych. Tymczasem w Polsce co drugi rodzic uważa, że przemoc fizyczna wobec dzieci to dobry środek wychowawczy”. Co ma wspólnego spranie tyłka dziecku przez rodziców - z problemem maltretowania dzieci w placówkach „wychowawczych”? Tak właśnie robi się Państwu wodę z mózgów... JKM