Blagierstwo i przywództwo Wprawdzie prima aprilis powoli dobiega już końca, ale - jak to mówią - lepiej późno, niż wcale, zwłaszcza, gdy tak wiele jest spraw, o których nie można mówić inaczej, niż pół serio, ale też - pół żartem. Powiadają mądrzy ludzie, że niektórym osobom należy tylko pozwolić mówić, a prędzej, czy później obnażą swoją prawdziwą naturę. Wydaje się, że do takich osób należy były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa. Najwyraźniej uwierzył on w pochlebstwa, którymi bezustannie był okadzany i - podobnie jak pan Frasyniuk, któremu się ubzdurało, że jest „intelektualistą” - uwierzył, że jest kolejnym naszym „skarbem narodowym”, podobnie, jak „drogi Bronisław”, czy najsławniejszy w Niemczech „profesor” Władysław Bartoszewski. Wprawdzie Amerykanie odwołali niedawno globalne ocieplenie, ale kto wie, czy tego dwutlenku węgla nie jest jednak w atmosferze za dużo, skoro tylu osobom gaz ten uderza do głowy w postaci wody sodowej? Oto bowiem były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa, zirytowany książką Pawła Zyzaka, który obszedł się z nim bez należytej rewerencji oświadczył, że chyba odda wszystkie ordery, którymi został wcześniej obwieszony, zrzeknie się wszystkich tytułów i wyemigruje za granicę. Widocznie spodziewa się, że za granicą znowu obsypią go orderami, obdarzą tytułami, a kto wie - może zaproponują prezydenturę całej Europy, albo - ach, milcz serce! - cesarski tron? Wszystko to oczywiście być może. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, chociaż z drugiej strony nie wydaje mi się, żeby były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa, rzeczywiście był za granicą aż z takim utęsknieniem oczekiwany. W końcu nawet w słynnej „radzie mędrców” czuje się on trochę nieswojo, czemu zresztą trudno się dziwić - a cóż dopiero, gdyby pojawił się za granicą jako emigrant? Kto wie, czy mógłby tam liczyć na prezydencka emeryturę? Już prędzej - tylko na zasiłek, a to przecież żaden luksus, bo wprawdzie wypłacają go w euro, albo w dolarach, ale ceny też są w euro, albo w dolarach. Oczywiście zawsze można do emigranckiego zasiłku trochę dorobić, na przykład pisząc książki o „organicznym polskim antysemityzmie”, jakie na obstalunek trzaska jedną po drugiej „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross. Za takie książki Światowy Kongres Żydów, ewentualnie Niemcy mogą nawet dobrze zapłacić, ale - czy były prezydent naszego państwa naprawdę potrafiłby samodzielnie napisać książkę, niechby nawet na ten temat? Nie wszyscy chcą w to wierzyć i prawdę mówiąc, mają ku temu podstawy. Więc w tej sytuacji pogróżki byłego prezydenta naszego państwa, pana Lecha Wałęsy nie brzmią specjalnie wiarygodnie. Już Franciszek książę de La Rochefoucauld zauważył, że „łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny”. Pan Lech Wałęsa być może nie zna tej maksymy, ale przecież i bez tego wie, że nigdzie nie będzie mu tak dobrze, jak w Polsce. Kto za granicą chciałby wysłuchiwać bajań, jak to przeskoczył przez płot i obalił komunizm? Jeśli nawet wytrzymaliby przez grzeczność kilka dni, to potem nasz były prezydent musiałby pewnie wygłaszać kazania na puszczy. Tymczasem w Polsce, dopóki ze względów politycznych mądrość etapu tego wymaga, okadza go nieustannie i „Gazeta Wyborcza” i poseł Palikot, a nawet sam premier Donald Tusk gotowy jest bronić jego tak zwanej „legendy” do upadłego. Nieomylny to znak, że razwiedka wiąże z byłym prezydentem naszego państwa pewne nadzieje, ale oczywiście tutaj, w Polsce, a nie za granicą. Za granicą nowa świecka tradycja w postaci kultu Lecha Wałęsy nie ma szans, podczas kiedy w Polsce taki kult nie tylko znajdzie wyznawców w postaci grona farbowanych lisów, ale kto wie, czy nawet nie kapłanów, spośród wpływowego zakonu Ojców Konfidencjałów? Nie znaczy to, że ten kult będzie jakiś powszechny. Co to, to nie. Większość opinii publicznej zdaje się bowiem w odniesieniu do byłego prezydenta naszego państwa podzielać opinię, jaką w swoim czasie sformułował Maurycy Mochnacki odnośnie wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza: „Los swej ironii wobec nas dalej posunąć nie chciał. Może też i nie śmiał”. To bardzo uprzejme ze strony losu, że nie chciał lub nie śmiał, ale i były prezydent naszego państwa, pan Lech Wałęsa nie powinien bez potrzeby losu kusić, bo co będzie, jeśli jednak ośmieli się posunąć swą ironię względem, już tym razem nie nas, tylko względem niego, nieco dalej? Może się wtedy narazić na niespodziankę, jaka stała się udziałem meksykańskiej cesarzowej Charlotty. Przyjechała do Paryża prosić cesarza Napoleona III o pomoc dla swego męża, cesarza Maksymiliana, zagrożonego rewolucją. Widząc, że Napoleon III do żadnej pomocy się nie kwapi, zagroziła abdykacją. - Ależ abdykujcie jak najprędzej! - wykrzyknął cesarz Francuzów, na co Charlotta dostała spazmów, zaczęła wyrzucać Napoleonowi różne wstydliwe zakątki życiorysu, a wreszcie zwariowała. Oczywiście byłemu prezydentowi naszego państwa aż takie konsekwencje nie grożą; w końcu Charlotta, cokolwiek by o niej nie powiedzieć, była osobą o wrażliwej psychice, podczas gdy pan Lech Wałęsa mógłby nawet takiej aluzji nie zrozumieć. Jednak na wszelki wypadek ostrożność nie zawadzi i lepiej nie eksperymentować nie tylko z emigracją, ale nawet - z pogróżkami na ten temat. Po co wywoływać wilka z lasu? Ale, jak wspomniałem, prima aprilis dobiega już końca, a tymczasem jutro przypada czwarta rocznica śmierci Jana Pawła II. Słychać, że przygotowywane są uroczyste obchody. To bardzo dobrze, bo powinniśmy pamiętać o naprawdę wielkich postaciach naszego narodu, choćby dlatego, żeby nie podstawiono nam zamiast nich jakichś filutów czy blagierów. Ale nawet najbardziej uroczyste obchody nie przesłonią kryzysu przywództwa, z jakim mamy do czynienia, nie tylko zresztą w państwie, które pod tym względem przedstawia się wręcz rozpaczliwie. Tym bardziej rozpaczliwie, że dzisiejszą sytuację i dzisiejszych pretendentów do przewodzenia narodowi możemy porównać z Prymasem Tysiąclecia, kardynałem Stefanem Wyszyńskim, przywódcą wzorowym. Był on naszym przywódcą nie tylko religijnym, ale także niekwestionowanym przywódcą politycznym i to w czasach, kiedy groziło to prawdziwym męczeństwem, a nie męczeństwem pluszowym. A dlaczego Prymas Wyszyński był takim przywódcą? Po pierwsze dlatego, że rozumiał, iż szlachectwo zobowiązuje i potrafił stanąć na wysokości tego zobowiązania. Po drugie - że nie bał się nas, nie bał się naszego narodu, tylko nas lubił - i każdy, kto się z nim nawet przelotnie zetknął, szóstym zmysłem natychmiast to wyczuwał. I po trzecie - nie bał się nas, bo nie zamierzał nas zdradzić, nie zamierzał zdradzić Polski, tylko chciał nas wychować do wolności, żebyśmy wraz z nim, a także, kiedy jego już wśród nas nie będzie, potrafili Polsce służyć i potrafili Polski bronić. I dopiero na tym tle możemy odczuć głębię dzisiejszego kryzysu przywództwa. Dobrze to nie wygląda, ale w tej przygnębiającej sytuacji jest też i nadzieja, że przynajmniej mamy kogoś, kto dostarcza nam właściwej miary. SM
Życzenia dla grupy G-20 Szczyt G-20 w Londynie, który tworzą najbogatsze i najdynamiczniej rozwijające się państwa świata, ma opracować plan przeciwdziałania światowemu kryzysowi finansowemu. Kto ustalił listę najbogatszych krajów i według jakich kryteriów, nie wiemy. Podobnie nie wiemy, dlaczego jedne kraje zaliczono do najdynamiczniej rozwijających się, a inne nie. Polska w szczycie G-20 nie bierze udziału, choć mogłaby się zaliczać do pierwszej dwudziestki, np. pod względem PKB. Nie bierze udziału, bo się o to nie starała nasza dyplomacja, twierdzi szef PiS Jarosław Kaczyński, przypominając "zasadę klientyzmu", którą kieruje się nasza polityka zagraniczna. Najprawdopodobniej jednak decyzja zapadła w Brukseli i nie ma o czym gadać. A skoro tak, to jak powiedział wicepremier Waldemar Pawlak, "nie wpraszajmy się na nieproszone spotkania". Unię Europejską jako członka grupy G-20 mają reprezentować Czechy i one przedstawią wspólne stanowisko UE. Ma być to zatem szczyt 18 najbardziej uprzemysłowionych państw świata, Stanów Zjednoczonych z prezydentem Barakiem Obamą i Unii Europejskiej. Media oczywiście najwięcej miejsca poświęcają sprawom zabezpieczenia szczytu przed atakami terrorystów, anarchistów i alterglobalistów, którzy szykują podobno porwania znanych polityków. I takie pewnie wrażenie pozostanie po tym szczycie, bo trudno sobie wyobrazić, żeby zapadły na nim jakieś konkretne ustalenia. Jest to raczej kolejna "konsultacja" wielkich tego świata w sprawie kryzysu finansowego, grożącego totalną recesją, taka wielka polityczna konsultacja na temat koncepcji gospodarczych, politycznych, społecznych globalnego świata. Na razie wszyscy zgadzają się, że tak jak było dawniej, przed kryzysem, tak być nie może, bo czeka nas światowa katastrofa. Pewnie jest w tym sporo przesady, ale nie ulega wątpliwości, że na światowej szachownicy nastąpią największe od II wojny światowej przetasowania. I jak to w życiu bywa, dzięki kryzysowi jedni pójdą w górę, inni stoczą się w dół. Oczywiście nikt nie chce stracić więcej niż inni. Renesans przeżywają nauki ekonomiczne. Do łask wracają stare teorie i ich autorzy, znani w świecie ekonomiści. Ekonomię jako naukę społeczną prezydent Lech Kaczyński zaliczył nawet do nauk humanistycznych. I jest w tym dużo prawdy. Do "dawno zmarłych ekonomistów" nawiązał w swoim ostatnim wystąpieniu w Sejmie minister Jacek Rostowski. Warto zacytować fragment Johna Maynarda Keynesa: "Idee i pomysły ekonomistów, zarówno złe, jak i dobre, mają większą moc oddziaływania, niż nam się wydaje. Nic innego nie kształtuje świata aż w takim zakresie. Nawet ludzie praktyczni, którzy sądzą, że są wolni od jakiegokolwiek intelektualnego wpływu, tak naprawdę są niewolnikami poglądów jakiegoś, nawet czasem dawno już zmarłego ekonomisty". Nawet gdybyśmy zgodzili się z poglądem, że świat jest pod wpływem ścierania się kapitalizmu z socjalizmem, wolności gospodarczej z państwowym interwencjonizmem, to byłoby to i tak zbytnie uproszczenie. Świat jest dziś znacznie bardziej zróżnicowany i skomplikowany. Definiowanie współczesnego kapitalizmu i socjalizmu niewiele wnosi. Oba terminy funkcjonują głównie w świadomości ludzi jako dwa historycznie przeciwstawne sobie światopoglądowe i ekonomiczne pojęcia. O pomieszaniu pojęć świadczy przekonanie Chińczyka, że w swoim kraju buduje socjalizm, i przekonanie Amerykanina, że u siebie tworzy gospodarkę kapitalistyczną. Podstawową jednostką ekonomii jest gospodarstwo domowe. W skali kraju jest to gospodarstwo narodowe. Sięgnijmy zatem do naszego dawno już, niestety, "zmarłego ekonomisty" prof. Wincentego Lutosławskiego i jego "Zarysu polskiej teorii gospodarstwa narodowego". Zdaniem tego zapomnianego wybitnego filozofa, prawdziwa walka, jaka toczy się od wieków między ludźmi, jest: "walką między ludźmi uczciwymi a złodziejami, między ludźmi zdolnymi i pomysłowymi a ludźmi tępymi i rutynistami, między ludźmi pracowitymi a leniuchami". Czy mogłoby dojść do światowego kryzysu finansowego, ot tak sobie, z powodu obiektywnych przyczyn ekonomicznych, gdyby nie złodzieje? Przykłady dwóch amerykańskich finansistów Bernarda Madoffa i Allena Stanforda, z których jeden zdefraudował 80 miliardów dolarów, a drugi "tylko" 6 miliardów, nie mają nic wspólnego z prawami ekonomicznymi ani z kapitalizmem czy socjalizmem. Obaj okazali się złodziejami. Delegacje na światowym szczycie w Londynie muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, ilu jeszcze złodziei mogło kraść bezkarnie oraz na jaką skalę i co należy zrobić, żeby z gospodarowania kapitałem wyeliminować złodziei. To jest kluczowe pytanie. Znacznie ważniejsze od zastanawiania się nad mechanizmami tworzenia wirtualnych pieniędzy, wirtualnych zobowiązań, finansowych piramid, kreatywnych zysków i strat. Ilu ludzi i ile jeszcze kierowanych przez nich instytucji żyje całkiem legalnie, ale w złodziejski sposób. Ot choćby nasz ZUS, w którym nowi pracownicy utrzymują przy życiu okradzionych z oszczędności byłych pracowników - obecnych emerytów i rencistów. Podstawowe pytanie dla grupy G-20 to pytanie nie o ekonomię, ale o podstawowe zasady moralne współczesnego świata. Walka z kryzysem finansowym to walka z najstarszą słabością człowieka, przed którą Mojżesz przestrzegał w siódmym przykazaniu: "Nie kradnij". I jeszcze raz prof. Wincenty Lutosławski, który u progu rodzącego się socjalizmu optymistycznie prorokował: "Gdy w tej walce ludzie uczciwi, zdolni i pracowici osiągną ostateczne zwycięstwo, to ilość ludzi posiadających kapitał i - co za tym idzie - pewną niezależność materialną, swobodę ruchów (...) będzie szybko wzrastała, aż dojdziemy do tego, że wszyscy będziemy kapitalistami i robotnikami zarazem". Wojciech Reszczyński
MY - Z IPN-u „Historyk, który mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby” - to ważne zdanie z wypowiedzi zmarłego niedawno prof. Pawła Wieczorkiewicza, warto przypomnieć w chwili, gdy rządzący Polską układ chce groźbą i szantażem narzucić nam wizję historii dla idiotów i prostaków. Wizję, - którą dzięki medialnym fałszerstwom podziela połowa moich rodaków, uznając okres po roku 1989 za najlepsze lata Polski w minionym stuleciu. Człowiek, który wypowiedział te znamienne słowa miał świadomość życia w państwie, w którym głos profesora - historyka, zawierający tak wielki ciężar prawdy o naszej rzeczywistości, może się ukazać dopiero po jego śmierci. To haniebny znak czasu. Najwyraźniej, 20 lat systemowego fałszowania najnowszej historii, niedostatecznie zadowoliło ambicje twórców IIIRP, skoro mają czelność sięgać po najważniejszą instytucję historyczną i posługując się metodami terroru politycznego próbują zniszczyć pamięć Polaków, za cenę obrony własnych, zafajdanych życiorysów.
Ludzie, którzy stworzyli kolejną hybrydę komunizmu, nadając jej niezasłużone miano IIIRP doskonale wiedzą, dlaczego lęk przed IPN-em przybiera cechy politycznej paranoi. Otóż, niemal każda, kolejna publikacja Instytutu dotycząca historii najnowszej, zadaje kłam systemowej wizji tego państwa, dowodząc, iż powstało ono w procesie gigantycznej i w pełni kontrolowanej operacji komunistycznych służb i zostało zbudowane na relacjach agenturalnych. Czy będzie to książka Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie, czy ostatnia publikacja o represjach wobec księdza Jerzego - obraz wyłaniający się z rzetelnych badań historycznych, musi przerażać wizją gier operacyjnych, zza których policja polityczna PRL jawi się, jako kreator i decydent we wszystkich obszarach polskiej rzeczywistości ostatnich lat. To obraz, który establishment IIIRP próbuje ukryć przed wzrokiem swoich obywateli. Jako nieprzystający do oficjalnej wersji solidarnościowych czy korowskich „herosów”, którzy siłą patriotyzmu i potęgą własnej mądrości zdołali obalić ustrój komunistyczny. Tego obrazu - państwa jako tworu służb i agentury - nie chce dostrzegać samo społeczeństwo; obawiając się, że otwarcie oczu wymusi wysiłek intelektualny, że spowoduje rewolucję w systemie fałszywych wartości i pojęć, pozbawiając Polaków nędznych przywilejów kontrolowanej demokracji i złudnego poczucia bezpieczeństwa. Z tej, być może przyczyny medialna „historia dla idiotów i prostaczków” znajduje posłuch u rzeszy moich rodaków i sprawia, że Instytut Pamięci Narodowej nie cieszy się szacunkiem i zaufaniem, na jaki zasługuje. Marianna Birthler, pełnomocnik rządu niemieckiego ds. akt Stasi i szefowa Instytutu Gaucka, powiedziała kiedyś, że "Historie komunizmu i służb specjalnych składają się na historię Europy". Ta niechętnie przyjmowana prawda oznacza, że teczki po byłych komunistycznych służbach specjalnych są dziś dziedzictwem archiwalnym całej Europy. Są świadectwem okresu bezprawia i pogardy czasów komunizmu, choć również bohaterstwa i odwagi ludzi gotowych powiedzieć "nie" ideologii Imperium Zła. Oznacza to również, że pozbywając się lub ukrywając przed społeczeństwem archiwa służb komunistycznych, dokonuje się tym samym historycznego fałszu, zubaża i zniekształca własną przeszłość. Nie istnieją żadne racje moralne ani polityczne, które byłby w stanie usprawiedliwić takie postępowanie. Hołdujący temu poglądowi politycy, publicyści (a nawet część historyków) są przekonani, że wystarczy "zakazać", "ograniczyć dostęp", "spalić", "zabetonować" lub po prostu wpisać takie czy inne zastrzeżenie do kolejnej wersji ustawy o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa, by zapobiec niepotrzebnemu wstrząsowi związanemu z odkrywaniem stresującej, niewygodnej przeszłości. Nic bardziej błędnego. Dzięki przemianom na geopolitycznej mapie Europy archiwalia komunistycznych specsłużb nabrały międzynarodowego charakteru. Od tej chwili, powstałe na gruzach sowieckiego obozu państwa zaczęły dysponować dossier nie tylko własnych obywateli, ale i obywateli krajów obcych. Stało się tak, ponieważ każda z policji politycznych w „demoludach” była integralną częścią sowieckiego systemu kontroli i represji - w pełni zależną i dyspozycyjną wobec sowieckiego hegemona i spełniała określoną przez okupanta rolę w mechanizmie megasłużb komunistycznych. System ten zakładał, że archiwa poszczególnych służb służą celom strategicznym całego Bloku Sowieckiego i na tej podstawie wymuszał ścisłe współdziałanie i znaczną transparentność posiadanych informacji. Wszechobecna w komunizmie zasada „kontroluj kontrolującego” powodowała, że służby jednych państw zbierały i archiwizowały informacje o innych (tu rolę szczególną powierzono Stasi), a wszystkie zbiory danych musiały być przekazywane do moskiewskiej centrali. Można przypomnieć instrukcję pracy wywiadu SB PRL przygotowaną przez sowieckie KGB w 1980 r., zgodnie z którą prowadzono wspólnie długofalowe działania operacyjne w celu: „wywierania wpływu na papieża, pogłębiania różnic poglądów między Watykanem a Stanami Zjednoczonymi, pogłębiania wewnętrznych różnic w Watykanie, analizowania, planowania i prowadzenia działań operacyjnych szkodzących watykańskim planom umocnienia kościołów i rozwoju nauki religii w krajach socjalistycznych, wykrywania kanałów, którymi Kościół katolicki w Polsce zwiększa swe wpływy i podsyca działalność Kościoła w Związku Sowieckim”. To były faktyczne zadania, które KGB m.in. stawiała przed wywiadem PRL i które ów wywiad realizował. Już tylko ten fakt, że w okresie PRL-u nie mieliśmy do czynienia ze służbami chroniącymi bezpieczeństwo obywateli i interesy państwa polskiego, świadczy o naiwności tych, którzy zakładają kontrolę instytucji państwowych nad wiedzą historyczną ukrytą w dokumentach z okresu PRL. Lecz, czy tylko o naiwności? Jestem przekonany, że za głosem szeregu postaci domagających się dziś likwidacji IPN-u, widoczne są znacznie groźniejsze intencje, niż tylko ochrona komunistycznej agentury i jej interesów. W tych intencjach, nawet żądanie ograniczenia uprawnień jedynej instytucji zarządzającej zasobami historycznymi archiwów bezpieki, urasta do rangi aktu zdrady. Wiemy oto, że istotna wiedza o przeszłości jest ukryta w wielu dokumentach znajdujących się poza Polską, i to nie tylko w rękach służb Federacji Rosyjskiej. Dowodów na to, że Rosjanie dysponują dokumentami obciążającymi polskie elity i że mogą się posunąć w tej kwestii do szantażu, jest aż nadto. Dzięki likwidacji WSI wiemy, że w 1990 r. ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej gen. Edmund Buła przekazał Sowietom całą kartotekę kontrwywiadu wojskowego. W Raporcie z Weryfikacji WSI, w części dotyczącej operacji o kryptonimie "Gwiazda" możemy dowiedzieć się, że jeszcze w latach 90-tych (a nawet później) Rosjanie wykorzystywali w pracy operacyjnej wiedzę zdobytą w czasach Związku Sowieckiego na temat oficerów Ludowego Wojska Polskiego, którzy później znaleźli się w szeregach armii III RP. Już tylko z tej przyczyny, ujawnienie w Raporcie nazwisk oficerów WSW/WSI i nielegalnie werbowanej agentury, stanowiło akt historycznej i politycznej dalekowzroczności. Byłoby rzeczą absurdalną uważać, że rosyjskie służby, dysponując największym na świecie zbiorem archiwów nie zechciałyby używać ich do rozgrywek politycznych i utrzymywania kontroli nad ludźmi uwikłanymi we współpracę agenturalną.
Warto w tym miejscu odwołać się do opublikowanych u nas pamiętników Borysa Jelcyna, który w szczególny sposób opisał konsternację Lecha Wałęsy podczas przekazania mu części dokumentacji tzw. komisji Michaiła Susłowa. Czytamy tam m.in.: "Wiadomo, że KGB usiłowało kierować likwidacją związku zawodowego „Solidarność”. Przywiozłem Lechowi Wałęsie kopie materiałów komisji Susłowa - pełne dossier ”Solidarności”. Polscy i radzieccy czekiści rozłożyli na czynniki pierwsze całe życie przywódców tego ruchu robotniczego. Niekiedy czytanie owych dokumentów wywoływało wręcz przerażenie - do tego stopnia bezlitosny był KGBowski rentgen. Położyłem rękę na teczce i powiedziałem: „Tutaj jest wszystko. Proszę”. Wałęsa zbladł". Opisując tę sytuację, rosyjski prezydent chciał zapewne podkreślić, że KGB dysponuje pełną dokumentacją na temat "Solidarności", i dać do zrozumienia, że polskie elity ogarnia strach na samą myśl o ujawnieniu jakichkolwiek dokumentów, nad którymi nie sprawują pieczy. O istotnym dowodzie, świadczącym, iż archiwum polskiej bezpieki znajduje się w Moskwie, pisał przed laty Sławomir Cenckiewicz, wskazując na dokument z 20 stycznia 1990 r., podpisany przez płk. Henryka Jasika, dyrektora Departamentu I MSW, dotyczący sytuacji w pogrążonej wówczas w chaosie Niemieckiej Republice Demokratycznej. Oto szef PRLowskiego wywiadu zwraca uwagę, że kryzys polityczny w NRD na tyle wstrząsnął wschodnioniemieckim państwem, że "aktualnie działalność wywiadu (NRD) jest znacznie ograniczona". Nie to jednak jest w tym dokumencie najciekawsze. Jasik odnotowuje, że podczas szturmu na berlińską siedzibę Stasi "w jednym z przeszukiwanych pokojów znaleziono, a następnie zabezpieczono materiały dot. działalności „Solidarności” i jej przywódcy oraz korespondencję obywateli polskich (materiały te zostały uzyskane w wyniku działań operacyjnych MSW NRD)". Niewykluczone, że chodzi o "urobek" z działalności tzw. grupy operacyjnej Warszawa, powołanej jesienią 1980 r, o której pisałem w tekście GRUPA OPERACYJNA "WARSZAWA"- STASI W POLSCE. I oto dyrektor Departamentu I MSW dodaje, że dokumentacja dotycząca współpracy wywiadowczej NRD z bratnimi krajami socjalistycznymi, w tym z wywiadem PRL, została "zniszczona bądź zmikrofilmowana i w kontenerach przekazana partnerom radzieckim na przechowanie".
„Nie jest jasne - pisze Sławomir Cenckiewicz - , skąd wywiad PRL/RP pozyskał informacje o istnieniu i "zabezpieczeniu" materiałów o "Solidarności" i "jej przywódcy". Rezydentura w Berlinie mogła mieć własne źródła informacji w NRD, ale mogła je też uzyskać od swoich partnerów z KGB lub ze Stasi, tym bardziej że po przełomie politycznym w Polsce kontynuowano współpracę pomiędzy SB a Stasi (np. sprawa o kryptonimie "Sycylia", dotycząca rozpracowania Solidarności Walczącej). W każdym razie w świetle dokumentu płk. Jasika możemy uznać za pewne, iż po 1990 r. posiadane wcześniej przez Stasi, a więc i przez KGB, dossier "Solidarności" i "jej przywódcy" stało się wspólną wiedzą państwa rosyjskiego i zjednoczonych już wkrótce Niemiec”. Czy trzeba udowadniać, że ograniczenie ustawowych uprawnień IPN-u, z których jedno dotyczy archiwizacji dokumentów związanych z działalnością aparatu represji w latach 1944-1989, lub uprawnień pionu śledczego IPN - czyli uniemożliwienie niezależnym historykom dostępu do archiwów komunistycznej bezpieki - będzie działaniem na korzyść i w interesie rosyjskich i niemieckich służb? Jakiekolwiek nawoływanie do „zakazania", "ograniczenia", "spalenia" czy "zabetonowania” tych archiwów służy wyłącznie interesom obcym polskiej racji stanu. Mając pewność, że cała wiedza o dzisiejszych elitach IIIRP znajduje się w Moskwie, a ogromna jej część również w Berlinie - chcąc ukryć tę wiedzę przed własnym narodem - ludzie obecnego układu skazują Polskę na rolę bezwolnego, zależnego przedmiotu w politycznych i gospodarczych rozgrywkach. Bez znaczenia pozostaje fakt, czy autorami takich wypowiedzi są komunistyczni aparatczycy, „zasłużeni” opozycjoniści bądź ludzie Kościoła - wszyscy oni świadomie lub nieświadomie, źle służą sprawie polskiej. Już raz, na początku polskiej „transformacji” dokonano aktu podporządkowania interesów niepodległej Rzeczpospolitej wpływom obcego mocarstwa. Niczym innym, bowiem nie była celowa rezygnacja „elit” politycznych IIIRP z przeprowadzenia dekomunizacji i rzetelnej lustracji. Ukrywając przed własnym społeczeństwem wiedzę o przeszłości, dano wówczas Rosjanom (lecz również Niemcom) groźną i niezwykle skuteczną broń w rozgrywaniu „kwestii polskiej” - naciski i szantaż wobec czołowych postaci życia publicznego, o których agenturalnej przeszłości posiadały wiedzę służby państw obcych. Ten oręż - w choćby niewielkim stopniu - wytrąciła z rak naszych sąsiadów działalność historyków IPN-u, odkrywających w archiwach służby bezpieczeństwa ponurą prawdę o „ludziach z papieru”. Ujawnienie współpracy agenturalnej niemal wszystkich „zalegalizowanych” komunistów, tworzących w IIIRP tzw. lewicę, czy prace archiwalne księdza Isakowicza-Zaleskiego - ukazujące agenturę ulokowaną w Kościele, a wreszcie publikacje na temat „opozycyjnej ikony” Lecha Wałęsy - stanowiły istotny, dotkliwy cios, wytrącając z rąk rodzimych i obcych gangsterów broń politycznego szantażu i nacisków. Fakty te musiały wywołać wściekłość i reakcję. Myślę, że doskonale z obecnego zagrożenia zdaje sobie sprawę prezes IPN-u Janusz Kurtyka, skoro wspomniał o agenturalnej przeszłości Aleksandra Kwaśniewskiego, przypominając, znaną od 9 lat prawdę, że postać TW ALEK „gwarantuje Sowietom przynależność Polski do ich imperium zewnętrznego”. Odważne twierdzenie prezesa Instytutu zawiera głęboki sens. Każdy z byłych współpracowników policji politycznej PRL, a w szczególności - pełniący w IIIRP najwyższe funkcje państwowe - który ukrywa lub po ujawnieniu zaprzecza swojej agenturalnej przeszłości, dowodzi tym samym, że nadal znajduje się w obszarze wpływów obcych służb specjalnych i nadal wykonuje swoją agenturalną „misję”. Wpływów obcych - bowiem działalność perelowskiej bezpieki i zgromadzona przez nią wiedza należała i należy do zakresu działań wrogich Polsce, związanych z długoletnią okupacją sowiecką. Dla państwa mieniącego się wolną Rzeczpospolitą - wiedza na temat najwyższych przedstawicieli IIIRP przekazana przez „polską” bezpiekę do archiwów rosyjskich czy niemieckich, powinna stanowić najpoważniejsze zagrożeniem ze strony obcego państwa. Gdyby było tak, jak wmawiają Polakom rozliczne „autorytety” IIIRP, że ludzie uwikłani w zależności agenturalne wyzbyli się tych obciążeń i godnie służą wolnej Polsce - jak wytłumaczyć fakt, że wszyscy oni przeczą swojej agenturalnej przeszłości i nawet wobec niezbitych dowodów zachowują arogancki upór? Tak wygląda irracjonalna z punktu widzenia interesów wolnej Rzeczpospolitej, lecz dogodna, wyuczona postawa, charakterystyczna dla metod szkolenia agentury, zalecanych w instrukcjach operacyjnych Służby Bezpieczeństwa. Dobitnie świadczy to, że ludzie ci mentalnie, a w wielu przypadkach realnie tkwią nadal w zależnościach i relacjach właściwych dla obcych ekspozytur. Obecność wśród osób domagających się likwidacji IPN-u, postaci takich jak Bronisław Komorowski - który w niemal wszystkich swoich wypowiedziach otwarcie stoi na straży ochrony interesów rosyjskich w Polsce, nakazuje widzieć w tej umiejętnie podsycanej histerii ukrytą celowość i prawdziwy sens. Mówiąc o wpływach służb rosyjskich, profesor Wieczorkiewicz, w cytowanym już wywiadzie postawił przenikliwie jasną diagnozę: „Służby, które łączą bezwzględność z wielkimi koncepcjami i potrafią patrzeć daleko do przodu. Jak pisał Bułhakow: dokumenty nie płoną. Wszelkie palenie akt to zwykły teatr. Niszczy się zawsze jakieś duplikaty, bezwartościowe kwity administracyjne i tym podobne rzeczy. To co najważniejsze, to co ma prawdziwe znaczenie - zawsze się zachowuje. W przypadku PRL - w Moskwie. Nie jest tajemnicą, że kopie akt polskiej bezpieki szły do Moskwy. Oni mają wszystko i dzięki temu do dziś kontrolują wielu agentów. Agentury tej prędko nie odkryjemy. Dopiero teraz, po 60, 70 latach z trudem dokopujemy się do prawdy o agenturze sowieckiej w II RP. Ale warto mieć świadomość, że tacy ludzie u nas działają. I to na najwyższych szczeblach. Należy o tym pamiętać zawsze, gdy dochodzi do jakichś konfliktów czy sporów polsko-rosyjskich. Należy wówczas uważnie wsłuchać się w debatę publiczną: artykuły prasowe, wypowiedzi polityków. Od razu widać, kto reprezentuje rosyjski punkt widzenia”. Mając pełną świadomość, że państwa sąsiadujące z Polską posiadają dogłębną i realną wiedzę na temat przeszłości establishmentu IIIRP należałoby dokonać rzetelnej, obejmującej wszystkie obszary życia publicznego lustracji, a wszystkich współpracowników policji politycznej PRL odsunąć na zawsze od wpływów na nasze sprawy. Wiemy już, że to postulat niemożliwy do wykonania, a obecna Rzeczpospolita pozostanie państwem przeżartym agenturalną dżumą. Nie wolno jednak dopuścić do sytuacji, gdy wspólny, zmasowany atak komunistów i ludzi partii powstałej z inspiracji służb specjalnych PRL, doprowadzi do likwidacji lub ubezwłasnowolnienia niezależnej instytucji badającej dziedzictwo archiwalne PRL. W państwie zbudowanym na relacjach agenturalnych, w którym istnieją ogromne i wpływowe grupy interesu sprzecznych z polskimi, pozbawienie społeczeństwa tej jedynej możliwości poznania własnej historii i odebranie mu wiedzy o przeszłości „elit”, urasta do rangi sprawy najważniejszej. To dziś niezwykle realna groźba, że o polskiej przyszłości decydować będą obce służby i przywódcy państw, posiadający wiedzę z archiwów PRL-u. Niepotrzebne wydają się wielkie słowa, nawoływanie do patriotyzmu i obrony prawa narodu do posiadania pamięci. Wspólny wszystkim nam instynkt samozachowawczy powinien obudzić zdecydowany sprzeciw wobec planów likwidacji IPN-u i zdecydować o wszelkich, dostępnych środkach obrony. Również tych, które stosowaliśmy w czasach PRL-u. Tak nakazywałby realizm i trzeźwa ocena sytuacji. Ci, którzy jej obecnie nie rozumieją lub tchórzliwie zamykają oczy na niewygodną rzeczywistość - powinni milczeć, w nadziei, że nie staną się współwinnymi tej antypolskiej, groźnej koncepcji. Aleksander Ścios
Ujawniamy zarobki eurokomisarzy: Milionerzy z Komisji Komisja Europejska to nie tylko fabryka najróżniejszych dyrektyw i rozporządzeń, ale przede wszystkim producent milionerów. Dosłownie. Komisarze Komisji otrzymują rocznie ponad milion złotych pensji. To bez dodatków. Polska komisarz Danuta Hübner w ciągu pięciu lat wzbogaciła się o ponad 6 mln złotych. A to nie wszystkie jej zarobki. Ujawniamy, ile zarobiła p. Hübner i ile kosztuje utrzymanie 27 unijnych komisarzy. O pensjach członków Komisji Europejskiej nie pisze się wiele w polskiej prasie. Właściwie w ogóle się nie pisze. Panuje tu istna zmowa milczenia. „Dziennikarze śledczy” największych gazet w kraju jakoś nie mogą wyśledzić, jak wysokie pensje pobierają z kieszeni europejskich podatników komisarze Komisji Europejskiej i 34 tys. jej urzędników zatrudnionych w Brukseli. Po wpisaniu do wyszukiwarki hasła „zarobki komisarzy UE” wyskakują linki do artykułów o biedzie i walce z dyskryminacją zarobkową. Jednak ani słowa o tym, jak bardzo wzbogaciła się polska komisarz Danuta Hübner i jej 26 koleżanek i kolegów z unijnej Komisji.
Kasa, Danka, kasa… Brytyjski instytut Open Europe opublikował 21 marca tego roku specjalny raport o zarobkach członków Komisji Europejskiej i spodziewanych odprawach dla nich po czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego oraz o powołaniu nowego „rządu UE”. Lektura opracowania brytyjskiego think-tanku ukazuje obraz okradania podatników przez urzędników ponadpaństwowej struktury. Według tych danych, Danuta Hübner w ciągu pięciu lat zasiadania w Brukseli zarobiła prawie 1,5 miliona euro, a dokładnie - 1.410.204,25 euro. Przy kursie 4,50 zł za euro daje to kwotę ponad 6,3 mln zł za pięć lat bycia unijnym komisarzem. Oczywiście przez ten czas kurs złotówki do euro był płynny i wahał się, ale nawet licząc po 3,20 zł za euro, daje to kwotę 4,5 mln zł. Danuta Hübner zarobiła więc w ciągu pięciu lat ok. 5 mln złotych. Według „Open Europe”, złożyły się na to: roczna pensja komisarza - 238.919 euro, coroczny dodatek mieszkaniowy - 35.837,85 euro oraz coroczny fundusz reprezentacyjny - 7284 euro. To jednak nie wszystko. Komisarz Hübner może jeszcze „wyciągnąć” grubo ponad półtora miliona złotych. Po czerwcowych wyborach do Europarlamentu i ukonstytuowaniu się nowego PE obecna Komisja Europejska podaje się do dymisji. Na jesieni zostanie powołana nowa. Każdy z komisarzy za sam fakt zakończenia swej kadencji i odejścia z KE otrzyma wypłacaną przez trzy lata odprawę. Dla komisarz Hübner oznacza to wzbogacenie się o 358.378,50 euro, czyli ok. 1,6 mln zł. Do tego dojdzie tzw. zasiłek przeprowadzkowy w wysokości 19.909,92 euro, co daje prawie 90 tys. złotych. Tak więc samo pożegnanie Danuty Hübner ze stołkiem eurokomisarza będzie kosztować podatników prawie 1,7 mln zł przelanych na jej prywatne konto. Ale na tym nie koniec. Komisarz Hübner dostanie jeszcze więcej kasy.
Miękkie lądowanie Hübner Każdemu byłemu członkowi KE należy się dożywotnia emerytura w wysokości 51.068,94 euro rocznie, czyli ok. 230 tys. zł, a więc ok. 19 tys. zł miesięcznie. Oczywiście emerytura jest co jakiś czas rewaloryzowana, by nie zjadała jej inflacja. Think-tank Open Europe wyliczył, iż Danuta Hübner do końca swego życia (przyjmując średnią europejską długość tego ostatniego) otrzyma z tytułu owej emerytury kwotę 852.851,24 euro - i to tylko za okres pięciu lat zasiadania w „europejskim rządzie”. Jednakże to jeszcze nie koniec pieniędzy, jakie z naszych kieszeni zabierze komisarz Hübner. Platforma Obywatelska ogłosiła właśnie, iż Danuta Hübner (już milionerka - i to liczona w euro) będzie kandydowała z listy tej partii do Europarlamentu. Jeśli się dostanie, od czerwca będzie zarabiała ponad 7 tys. euro z tytuły bycia europosłem. Od nowej kadencji wchodzą bowiem w życie nowe zasady naliczania zarobków deputowanych do PE - i to już nie poszczególne kraje decydują o wysokości pensji. Europarlamentarzyści sami sobie będą ją teraz wyznaczać. Do tego dojdzie też ok. 12 tys. euro na prowadzenie biur i pensje asystentów. Europosłowie mogą także korzystać z dofinansowywania organizowanych przez siebie różnego rodzaju konferencji, seminariów itp. imprez oraz dotować swoje broszury, ulotki tudzież inne wydawnictwa o tematyce europejskiej.
Układ pieniędzy Komisarzy Komisji Europejskiej powołuje na stanowiska Rada Unii Europejskiej, a więc szczyt przywódców państw członkowskich WE. De facto zatem nominacja zależy od premiera lub prezydenta danego kraju, bowiem każde państwo ma „swojego” komisarza. Zarabiający miliony euro komisarze nie więc są przez nikogo wybierani, a jedynie mianowani przez najróżniejsze rządowo-partyjne układy. Danuta Hübner dostała swoją posadkę w wyniku porozumienia prezydenta Kwaśniewskiego z premierem Millerem w 2004 roku. Ówczesny szef polskiego rządu był słaby, sponiewierany przez aferę Rywina, słabnące notowania i dziennikarzy ciągle pytających o jego dymisję. Dlatego zdecydował się desygnować na polską komisarz byłą szefową Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego i jego bliską współpracowniczkę. Teraz to rząd PO będzie decydował, kogo wysłać na „milionową” posadkę do Brukseli. Być może jednak prezydent Kaczyński też będzie chciał mieć wpływ na obsadę tego intratnego, jak się okazuje, stołka. Może dojdzie do kompromisu? W końcu pieniądze podatników niejedną spółkę stworzyły. PO jednak powinna się solidnie wyspowiadać z tego, czy aby za propozycją złożoną Hübner nie poszły jakieś profity finansowe. Na dodatek powinniśmy się dokładnie przyglądać procesowi wyłaniania przez rządzącą partię nowego komisarza za miliony. Dariusz Kos
UPR, PJKM, Libertas Wybory do Parlamentu Europejskiego mam kompletnie w nosie - jako wybory, bo oczywiście dla każdej partii jest to okazja, by napiąć muskuły, by rozruszać aparat, by pokazać się w telewizji. Dlatego specjalnie nie martwi mnie, że w tych wyborach wystartują być może trzy, a być może więcej ugrupowań uniosceptycznych. Trzy razy więcej ludzi napręży muskuły i rozrusza się, będzie trzy razy więcej czasu w radiu i telewizji, gazeciarze będą mieli o czym pisać. Oczywiście jest jeszcze efekt końcowy. Dobrze byłoby odnotować jakiś sukces. Rozważywszy starannie wszystkie aspekty tego problemu, podjąłem parę dni temu decyzję uruchomienia Platformy Janusza Korwin-Mikkego - z następującą dyrektywą:
1. PJKM ma w tych wyborach wystartować - jednak celem nie jest wejście do PE, lecz ośmieszanie PE, ukazywanie ukrytych cech Wspólnoty Europejskiej, błędów Komisji Europejskiej i straszenie komunistyczno-faszystowską Unią Europejską - w radiu, w prasie i w telewizji. Jak rozumiem, zarówno Libertas, jak i UPR startują po to, aby wejść (w takim jednak razie należało chyba utworzyć koalicję…)
2. Założeniem PJKM jest - po ośmieszeniu PE - wycofać się z wyborów i wezwać do ich bojkotu, chyba że: a) Ta taktyka spodoba się wyborcom - i PJKM będzie miała w sondażach powyżej 7%; w takim razie będziemy ośmieszali PE już w Brukseli… b) UPR będzie miała (w sondażach) realne szanse na wejście; w takim razie, wycofując się, PJKM poprze UPR c) gdyby tak nie było, a w podobnej sytuacji znalazła się Libertas - to wezwiemy do poparcia Libertas. Uważam to rozwiązanie za bardzo dobre - pod warunkiem, że wszystkie trzy ugrupowania pozbierają podpisy. Dlatego bardzo proszę o ich zbiórkę, pamiętając, że można zbierać na kilka list, a każdy wyborca może poprzeć swoim podpisem kilka partyj. Rozwiązanie to uważam za bardzo dobre - ale jest ono częściowo wymuszone schizofrenią panującą w części kierownictwa UPR. Uważa się tam mianowicie z jednej strony, że JKM szkodzi Partii - a z drugiej strony, gdy trzeba coś zrobić, posyła się JKM… Taki układ będzie więc też jakimś sprawdzianem, testem wyborczym. O ile oczywiście sondaże nie dadzą UPR 0,1%, a PJKM 0,2% - lub odwrotnie… W każdym razie mowy nie ma o jakiejkolwiek „wojnie” pomiędzy UPR, PJKM i Libertas. Ta ostatnia to zresztą formacja, która może w Polsce odnieść spory sukces - a może skończyć się kompletnym blamażem. A jak się nie wie - to trzeba spróbować. I bardzo dobrze, że p. Deklan Ganley próbuje. Z tym, że p. Ganley wychodzi z innego założenia niż my - co uzasadnia decyzję Rady Głównej UPR o starcie samodzielnym. Trudno UPR popierać - na gruncie krajowym - partię wzywająca do większej d***kratyzacji Wspólnoty Europejskiej. Już widzę te powstające „wielonarodowe koalicje”, tworzone w celu uzyskania 51% głosów w jakimś decydującym o czymś ciele - by zgnoić i obrabować z pieniędzy pozostałe 49%. To już z dwojga złego wolę ten „Wielki Wschód” - przynajmniej wiadomo, czego można oczekiwać, a - jak kiedyś powiedział mi z westchnieniem śp. Bronisław Geremek: „Bo widzi Pan, my umiemy zdobywać władzę, ale nie umiemy jej utrzymać”. Więc zapewne szybko by ją stracili. A widzicie już Państwo wybór „prezydenta Unii” w głosowaniu powszechnym, równym, tajnym i bezpośrednim? To, co się dzieje z tej okazji w Polsce, to by było małe piwo! Ja zakładam, że p. Ganley głosi to, co głosi - bo większość Irlandczyków pozytywnie reaguje na słowo „demokracja” i nic (lub niewiele…) ma przeciwko Wspólnocie. P. Ganley koncentruje się na walce z Traktatem Reformującym. I tu Go oczywiście popieramy, tylko co z tym wspólnego mają wybory do PE? To przecież nie PE ratyfikuje ów nieszczęsny traktat - tylko Czechy z Morawami, Irlandia, Niemcy i Polska. To, czy Libertas uzyska w skali krajów Wspólnoty Europejskiej 7%, 10%, 15% czy 20% głosów, nie ma dla ratyfikacji tego nieszczęsnego traktatu najmniejszego znaczenia. Dlatego RG UPR podjęła słuszną decyzję, by iść osobno. Dewiza śp. feldmarszałka Helmuta von Moltkego brzmiała: Getrennt marschieren, vereint schlagen! - i była to słuszna decyzja. Maszerując osobno, uzbieramy na pewno więcej głosów. Na Libertas zagłosują ci, którzy są za d***kracją, którzy w projekcie UE nie widzą wielkiego zagrożenia (bo są zresztą przekonani, że już jesteśmy w Unii!) i lubią ludzi zza granicy (jak np. p. Stanisława Tymińskiego). Na UPR zagłosuje wierna klientela UPR, nie znosząca UE, nie do końca przekonana co do słuszności taktyki JKM; na PJKM odwrotnie - ci, co uważają, że taktyka JKM jest jedynie słuszna, lubią przebojowość, a o d***kracji mają zdanie jak najgorsze. Jeśli zaistnieją warunki, by pod koniec tej komed… - pardon: kampanii wyborczej uderzyć, jak chciał von Moltke, razem - to uderzymy. Ważne jest jedno: znamy swoje stanowiska - i po wyborach je ocenimy. Na razie powinniśmy współzawodniczyć w opluwaniu na wyścigi rozmaitych sprzedawczyków-federastów z SLD, UP, PD, a nawet PO i w demaskowaniu oszustów z PiS (przypominam: działacze PiS jawnie głosili, że głosując nad upoważnieniem p. Prezydenta do ratyfikacji Traktatu Reformującego, głosują przeciw, bo… wiedzą, że nie grozi nie przejście traktatu, gdyż dostatecznie wielu posłów zagłosuje ZA!). Tak więc najważniejsza jest w tej chwili zbiórka podpisów. JKM
Komentarz: PJKM i LPR - podobne strategie? No i mamy kolejny byt wyborczy, który będzie aspirował do głosów uniosceptyków - JKM ogłosił, że reaktywuje Platformę JKM, z której ma zamiar wystartować. Tak więc powstał prawicowy organizm numer 6 - obok, przypomnijmy, UPR, Libertas, LPR, Prawicy Rzeczpospolitej oraz partii o nazwie Naprzód Polsko! - „Piast”. JKM deklaruje wprawdzie, że chodzi mu głównie o zwiększenie ilości czasu antenowego, który jest dzielony równo pomiędzy wszystkie zarejestrowane komitety i tuż przed wyborami ma zamiar ogłosić ich bojkot lub scedować poparcie na UPR. Ale z drugiej strony zastrzega się, że jeśli dostrzegłby jakieś szanse na sukces, udział w wyborach jednak weźmie. Paradoksalnie w podobny sposób postępują politycy LPR. Wprawdzie ich głównym szyldem jest Libertas, ale na wszelki wypadek zbierają też podpisy na LPR. Sam jestem ciekaw, jak ostatecznie sprawę rozegrają. Być może LPR też w ostatnim momencie zaproponuje swoim zwolennikom przerzucenie głosów, tyle że na Libertas? Sam Libertas, zgodnie z założeniami, jest dość silnie promowany w TVP, choć moim skromnym zdaniem, teraz jej prezesi powinni pójść na całość, całkowicie przestać się przejmować głosami krytyki i zupełnie otwarcie rozpocząć kampanię wyborczą. Przecież lewicowi czy katolewicowi poprzednicy obecnego zarządu TVP zawsze postępowali w taki właśnie sposób i uważali to za rzecz najnormalniejszą na świecie. Krytyka promowania Libertas zresztą jest paranoidalnie silna - najwyraźniej dopiero teraz został naruszony układ medialny i osoby, które straciły na tym swoje programy, wpływy i pieniądze, zjednoczyły się ponad podziałami. A wśród zjednoczonych są dla przykładu i Adam Michnik z „Gazety Wyborczej”, i Rafał Ziemkiewicz z „Rzeczpospolitej”, i Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej”, którzy jak dotąd jednoczyli się tylko podczas wytaczanych sobie wzajemnie spraw sądowych (oczywiście Ziemkiewicz z Sakiewiczem spraw sobie nie wytaczali). W sumie więc żadnych kroków w kierunku uformowania się wspólnego bloku uniosceptycznego w minionym tygodniu nie udało mi się zaobserwować. Polityczne ruchy były skierowane raczej na rozdrobnienie. Pozostał miesiąc, by pójść po rozum do głowy. Być może część komitetów prawicowych nieco otrzeźwieje w miarę postępu zbierania podpisów pod listami wyborczymi. Tomasz Sommer
Finanse: Sto lat dla złotówki Rząd Donalda Tuska wbrew wszystkim, za wszelką cenę próbuje wepchnąć Polskę do strefy euro. Czy wbrew wszystkim? Nie… Grupa ponadnarodowych banków ma w tym interes. Tusk wie, że już zapewne nic nie zdąży załatwić. Nie obali suwerenności monetarnej Polski, nie wprowadzi in vitro ani eutanazji, ani szpiclowania rodzin w poszukiwaniu pedofilów. Ale chce przynajmniej udowodnić swoim biznesowym i ideologicznym sponsorom, że bardzo się starał - po to, żeby po jego wymuszonym odejściu przyjęli go do swoich przybytków. Dyskusja nad korzyściami i stratami z przyjęcia eurowaluty jest o tyle bezprzedmiotowa, że narasta prawdopodobieństwo katastrofy groteskowego eksperymentu ze wspólnym pieniądzem. Pisałem o niej jesienią. Przed szczytem UE w dniach 19-20 marca były szef Komisji Europejskiej Jacques Delors, uważany za ojca eurolandu i jednolitego rynku wewnętrznego, w wywiadzie dla niemieckiego miesięcznika „Capital” wyraził wątpliwość, czy eurowaluta przeżyje kryzys. Przyczyną ma być to, że „wzrośnie nacisk silnych na słabych, żeby lepiej realizować politykę albo opuścić unię monetarną”. Silni to oczywiście Niemcy. Delors wytknął niedostatek gotowości do komunikowania w unii o rozbieżnościach gospodarczych. Tu zganił po imieniu Niemców za brak konsultacji i współpracy. Delors skrytykował też Unię Europejską jako całość za lekceważenie jego spuścizny politycznej i protekcjonizm w poszczególnych państwach członkowskich. Także w marcu Grupa z Brugii (The Bruges Group), organizacja eurosceptyczna, opublikowała raport Richarda Conquesta: „Czy euro da się utrzymać”. Autor zwraca uwagę na to, że Grecja, Włochy, Hiszpania, Portugalia i Irlandia mogą „tymczasowo” wycofać się ze strefy euro, żeby ratować gospodarkę dewaluacją swojego pieniądza. Tymczasem reguły wyjścia z eurostrefy nigdzie nie są zapisane, a wprowadzenie własnej waluty (jak choćby w Polsce w 1924 roku) jest zawsze trudną operacją. Natomiast pozostanie tych pięciu państw w strefie euro oznaczałoby, zwłaszcza dla silniejszych gospodarek, np. dla Niemiec, ogromny ciężar. Wyborcy, którzy wczesną jesienią ocenią wysiłki rządzących największych partii, w obliczu transferu resztek bogactwa do upadających gospodarek mogą dać władzę postkomunistycznej lewicy lub partii narodowej. W Niemczech przypomina się, że warunkiem niemieckiej demokracji jest niemiecki dobrobyt. Establishment zaś chce bronić demokracji, a wraz z nią własnej pozycji. Niemcy zatem mogą zdecydować się na desperacki ruch i wdrożyć procedurę demontażu eurostrefy, zwłaszcza że kłopoty może im sprawić trójka państw bałtyckich, które swoją zapaść gospodarczą przeżywają w warunkach węża walutowego. Oczywiście oficjele w Berlinie nie będą o tym publicznie debatować, chociaż hasło powrotu do marki spodobałoby się niemieckim obywatelom. W tej sytuacji jest nieprawdopodobne, aby władze unijne z Europejskim Bankiem Centralnym zgodziły się przyjąć Polskę do węża walutowego. Dla Polski jest to też wyzwanie pozytywne. Wobec zawału finansów publicznych i niechęci bankierów do pożyczania Polsce na dłuższe niż rok terminy, wobec kolidujących wzajemnie rynkowych tendencji deflacyjnych (żywność, odzież) i wymuszonych przez monopole trendów inflacyjnych (paliwa, energia) ktoś wreszcie powinien opracować wielowariantową strategię polskiej suwerennej władzy monetarnej. Powinna ona uwzględniać perspektywę globalnego przejścia do twardego pieniądza towarowego. Niestety, o ile wiem, ani w rządzie, ani w NBP, ani w ośrodku prezydenckim, ani w partiach politycznych, ani w placówkach naukowych nikt takich planów nie konstruuje. Cała obecna elita polityczno-urzędnicza i naukowa okazuje się zatem całkowicie niedojrzała do sytuacji. Marcin Masny
Wałęsa: Nie nasikałem do kropielnicy Były prezydent rozprawia się z Pawłem Zyzakiem, który napisał jego biografię. "Zyzak, zanim cokolwiek napiszesz na kogoś, to sprawdź choćby przybliżoną prawdę" - napisał Lech Wałęsa na blogu. Za "barbarzyńskie kłamstwo" uznał historię o tym, że nasikał do kropielnicy. "Człowieku, czy Ty jesteś tej samej wiary co ja? Czy Ty wiesz, na jakiej wysokości jest chrzcielnica? Na pewno wyżej niż 8-latka głowa" - pisze na blogu Lech Wałęsa. I dodaje, że byłoby to "fizycznie nie do wykonania".
Były prezydent podkreśla również, że nie ma nieślubnego dziecka. "O dziewczynie, dzieciach i kochaniu jako dżentelmen nie wiem, co napisać. Znałem dziewczynę, bardzo mi się podobała, ale ona miała chłopaka przed poznaniem mnie, za którego wyszła za mąż, ma swoje starsze od moich dzieci, a i chyba wnuki. Założyła rodzinę znacznie wcześniej, niż ja to zrobiłem. Widać nie była mi pisana" - chaotycznie pisze Wałęsa. A na koniec dodaje. "Widzisz, chłoptasiu, ja nigdy nie byłem w sądzie, nigdy nie miałem żadnej sprawy sądowej ani nie byłem przesłuchiwany, ani zatrzymany czy nawet legitymowany do 1970 roku. Po tej dacie spotykały mnie te zaszczyty, ale tylko w sprawach politycznych, nie innych" - podkreśla Lech Wałęsa. I stwierdza, że wszystko, co Zyzak nieprzychylnego o nim napisał, "jest wprost barbarzyńskim kłamstwem i wymysłem chorej fantazji". 24-letni Paweł Zyzak napisał w biograficznej książce o Lechu Wałęsie m.in., że były lider "Solidarności" i były prezydent współpracował z SB, a w czasach młodości miał nieślubne dziecko, "sikał do kropielnicy" i "był nożownikiem z kompleksem Edypa".
Autor książki o Wałęsie straci magisterium? Czy Paweł Zyzak, autor kontrowersyjnej biografii Lecha Wałęsy, straci dyplom magistra Uniwersytetu Jagiellońskiego, bo jego książka stawia byłego prezydenta w krytycznym świetle? Minister szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka zarządziła nadzwyczajną kontrolę na Wydziale Historycznym UJ. To właśnie tu Zyzak obronił pracę magisterską, na kanwie której powstała opublikowana właśnie biografia byłego przywódcy Solidarności. Dlatego Kudrycka poprosiła Państwową Komisję Akredytacyjną o skontrolowanie krakowskiej uczelni w trybie nadzwyczajnym. Minister uzasadniała, że kontrola ma być przeprowadzona "w związku z nieprawidłowościami metodologicznymi w procedurze przygotowania, zrecenzowania i obrony pracy magisterskiej pana Pawła Zyzaka". Najpierw jednak Kudrycka oczekuje od dziekana Wydziału Historycznego przedstawienia "raportu samooceny". Dopiero potem na uniwersytecie pojawią się przedstawiciele komisji. Jak mówi jej szef prof. Marek Rocki, a zarazem senator PO, będzie to najwcześniej za półtora miesiąca. "Proszę bardzo, wydział nie ma nic do ukrycia" - odpowiedział na zapowiedź kontroli dziekan Wydziału Historycznego UJ prof. Andrzej Kazimierz Banach. "Ubolewam, że coś takiego się zdarzyło, bo ja bym w ogóle takiego tematu nie dał" - zastrzegał się. Dziekan tłumaczył się, że za poziom pracy magisterskiej odpowiadają promotor i recenzent pracy Pawła Zyzaka. Podobnie twierdzi rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Karol Musioł. Poinformował, że sprawą Zyzaka oraz jego naukowych opiekunów zajmuje się już Rada Wydziału, na którym praca powstała. "Książka, która jest oparta na anonimowych źródłach musi budzić emocje, w tym moje" - powiedział rektor. Promotor pracy Zyzaka prof. Andrzej Nowak, a zarazem szef wydawnictwa Arcana, w którym ukazała się krytyczna biografia Wałęsy, żali się, że decyzja o kontroli zapadła bez czytania książki jego magistranta. "Ta ewidentna ingerencja polityczna zawstydza, boli i będzie bardzo uciążliwa dla moich kolegów z wydziału, za co ich przepraszam" - mówi prof. Nowak. Historyk jest przekonany, że celem ministerialnej kontroli jest pozbawienie Zyzaka tytułu magistra. Ale nie tylko jego. Również jego promotora i recenzenta tytułów profesorskich. Prof. Nowak broni pracy Zyzaka. Nazywa ja ponadprzeciętną i bezprecedensową, bo powołuje się na setki źródeł, 54 relacje, w tym tylko 13 anonimowych. "W ocenie niektórych to nie praca magisterska, tylko paszkwil i polityczny atak" - - powiedział Donald Tusk. Zdaniem premiera jest to całkowicie wystarczające uzasadnienie dla kontroli "jakości kształcenia” na Uniwersytecie Jagiellońskim". Iwona Dudzik
Zyzaka witano tak, jak kiedyś Wałęsę Paweł Zyzak, autor kontrowersyjnej książki o Lechu Wałęsie, spotkał się z czytelnikami "Gazety Polskiej". Powitano go jak bohatera. W pewnym momencie prowadzący spotkanie podniósł rękę Zyzaka w geście triumfu. - "Tak honoruje się zwycięzców na ringu" - podkreślał. Historyk powiedział, że zbiera kolejne materiały na temat pierwszego przywódcy "Solidarności". Chce napisać drugi tom swojej pracy "Lech Wałęsa. Idea i historia" - czytamy w "Gazecie Wyborczej". "Jest jeszcze wiele nieujawnionych materiałów na temat Lecha Wałęsy, które mogą okazać się ciekawe" - mówił Zyzak na spotkaniu w Krakowskim klubie "Gazety Polskiej". "Wstęp na spotkanie był wolny. Sala była nabita. Ludzie stali pod ścianami. Przyszło dużo młodych osób. Padało mnóstwo pytań" - mówi DZIENNIKOWI przewodniczący krakowskiego klubu "Gazety Polskiej" Ryszard Bocian. "Ludzie pytali Zyzaka, jak znosi krytykę. Czy dostaje złośliwe e-malie. Odpowiedział, że sam jest zaskoczony tym, jak to znosi. To młody człowiek, ale stonowany. Nie reaguje emocjonalnie" - mówi Bocian. "Mimo to przyjęto go niezwykle gorąco. Ludzie odśpiewali mu <Sto lat>. Przyjęli go tak, jak kiedyś przyjmowano Wałęsę". Bocian potwierdza, że uniósł rękę Zyzaka, tak jak robi się to na ringu, gdy wskazuje się boksera, który wygrał walkę. "To się mu należało mu się. Każdy śmiertelnie bał się napisać takie rzeczy o byłym prezydencie. A on się nie bał, o tym powiedzieć. Dotarł do świadków i spisał ich relację". Zyzak dodał, że dzięki młodemu wiekowi mógł napisać swoją książkę o Wałęsie z pozycji "odkrywcy". Uczestnicy spotkania bili mu gromkie brawa. Kiedy była mowa o Wałęsie, skandowali: "Opuszczaj! Wyjeżdżaj!".
"Kaczyński jest symbolicznym ojcem Zyzaka" "Prezes PiS Jarosław Kaczyński jest symbolicznym ojcem autora głośnej książki o Lechu Wałęsie, zaś PO bierze na siebie odpowiedzialność za wyczyny historyka i całego IPN" - tak wydarzenia ostatnich dni widzi Ryszard Kalisz. Oskarża też ministra sprawiedliwości o niekompetencję. - "Zyzak symbolicznie jest dzieckiem Kaczyńskiego. Był możliwy w atmosferze, którą wytworzyli Jarosław Kaczyński, mentalność PiS-owska i Kurtyka(…) Nikt nie zaprzeczy, że Zyzak jest osobą, która dla sposobu myślenia IPN była bliska" - tłumaczył dziś Ryszard Kalisz w Radio Zet. Podkreśla także, że jeżeli PO nic nie zrobi w sprawie IPN to: "będzie ponosił odpowiedzialność za dalsze wyczyny Kurtyki i całego IPN." Poseł Kalisz miota też ciężkie zarzuty pod adresem ministra sprawiedliwości, który poparł Janusza Kurtykę, gdy ten nazwał Aleksandra Kwaśniewskiego agentem i komunistycznym aparatczykiem. -"Kurtyka kompromituje urząd państwowy. W 2000 roku było orzeczenie Sądu Lustracyjnego. Jeżeli prezes Kurtyka, jako osoba, szef instytucji państwowej (…) bądź Andrzej Czuma, jako minister sprawiedliwości, mają jakiekolwiek informacje, powinni wnieść do sądu wniosek o wznowienie postępowania. I wtedy by się zachowali, jak urzędnicy państwowi, jak organy władzy publicznej. A tak się zachowują, jak ludzie, którzy nie mają pojęcia o funkcjonowaniu państwa” - mówi Kalisz.
Zemsta na uniwersytecie - za Zyzaka Broniąc dobrego imienia Lecha Wałęsy, rząd nie przebiera w środkach. Nie waha się nawet sprawdzać najstarszą w Polsce uczelnię - Uniwersytet Jagielloński. Minister nauki zdecydowała o nadzwyczajnej kontroli na Wydziale Historii w związku z głośną pracą Pawła Zyzaka o Wałęsie. "To moja osobista decyzja i pierwsza tego typu kontrola" - nie ukrywa minister nauki Barbara Kudrycka. Twierdzi, że zdecydowała się na to posunięcie, po tym jak pojawiły się komentarze, że praca Zyzaka mogła powstać z naruszeniem standardów charakteryzujących prace historyków. "Mam nadzieję, że wszystko jest OK, ale chcę być tego pewna. Po to państwo ma do dyspozycji instytucje kontrolne, aby je wykorzystywać" - przekonywała Kudrycka To Kudrycka wystosowała prośbę do Państwowej Komisji Akredytacyjnej "o wysłanie komisji (...) w celu przeprowadzenia kontroli akredytacyjnej w trybie nadzwyczajnym". PKA czuwa nad poziomem kształcenia na uczelniach wyższych. W skrajnych przypadkach może uczelni zabronić przyznawania tytułów naukowych na danym kierunku czy też zakazać prowadzenia określonych zajęć. Kontrola ma być przeprowadzona "w związku z nieprawidłowościami metodologicznymi w procedurze przygotowania, zrecenzowania i obrony pracy magisterskiej pana Pawła Zyzaka na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego ujawnionymi w artykułach prasowych i szerokiej debacie publicznej". Dziekan Wydziału Historii UJ Andrzej Kazimierz Banach powiedział, że "wydział nie ma nic do ukrycia, jeżeli Ministerstwo Nauki podejmie kontrolę, to proszę bardzo". "Za poziom pracy magisterskiej odpowiadają promotor i recenzent, tym bardziej że obydwaj są samodzielnymi pracownikami nauki" - dodał Banach. Jak podkreślił, nie ma powodów, aby władze uczelni, np. dziekan, prorektor czy rektor prowadzili w sprawie Zyzaka jakieś specjalne dochodzenie. "Warto zwrócić uwagę, że nasz wydział nie przyjął Zyzaka na studia doktoranckie. To o czymś świadczy" - podkreślił dziekan historii. Paweł Zyzak powiedział, że już zbiera kolejne materiały na temat pierwszego przywódcy "Solidarności". Chce napisać drugi tom swojej pracy "Lech Wałęsa. Idea i historia".
"Wysłanie komisji na UJ pachnie polityką" Wysłanie specjalnej komisji, która skontroluje Wydział Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego po publikacji książki Pawła Zyzaka, wzbudza ogromne kontrowersje. Choć Donald Tusk broni tej decyzji, to część profesorów ostro go krytykuje. "Nie przypominam sobie w ogóle, żeby ministerstwo kiedykolwiek tak głęboko interweniowało w zasady przyznawania tytułów naukowych i bronienia prac. To bardzo pachnie polityką" - powiedział DZIENNIKOWI profesor Longin Pastusiak. "Poziom prac naukowych to wewnętrzna sprawa uczelni. Konsekwencje wobec promotora pracy pana Zyzaka powinien wyciągnąć rektor, ale nie ministerstwo" - dodał. "Nie będę komentował decyzji Ministerstwa Nauki. To totalna żenada" - powiedział nam prof. Andrzej Paczkowski. Z kolei prof. Andrzej Friszke uważa, że "obrona pracy magisterskiej pana Zyzaka to skandal". Manipulacje źródłami są wręcz nieprawdopodobne. Błędy metodologiczne widać gołym okiem. To niesłychane, żeby tak skomplikowanym tematem zajmował się tak młody człowiek. On się musiał na tym wywrócić. Biografie to przecież najtrudniejszy rodzaj publikacji historycznej" - mówi "Trudno mi się jednak wypowiadać w kwestiach prawnych kontroli na UJ, bo jako pracownik PAN słabo się orientuję w procedurach uczelnianych" - zaznaczył prof. Friszke. Decyzję o wysłaniu Państwowej Komisji Akredytacyjnej na Uniwersytet Jagielloński podjęła minister nauki Barbara Kudrycka. Ma to związek z publikacją książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie. Zyzak obronił na Wydziale Historii UJ pracę magisterską. PKA czuwa nad poziomem kształcenia na uczelniach wyższych. W skrajnych przypadkach może uczelni zabronić przyznawania tytułów naukowych na danym kierunku czy też zakazać prowadzenia określonych zajęć.
Autor książki o Wałęsie straci magisterium? Czy Paweł Zyzak, autor kontrowersyjnej biografii Lecha Wałęsy, straci dyplom magistra Uniwersytetu Jagiellońskiego, bo jego książka stawia byłego prezydenta w krytycznym świetle? Minister szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka zarządziła nadzwyczajną kontrolę na Wydziale Historycznym UJ. To właśnie tu Zyzak obronił pracę magisterską, na kanwie której powstała opublikowana właśnie biografia byłego przywódcy Solidarności. Dlatego Kudrycka poprosiła Państwową Komisję Akredytacyjną o skontrolowanie krakowskiej uczelni w trybie nadzwyczajnym. Minister uzasadniała, że kontrola ma być przeprowadzona "w związku z nieprawidłowościami metodologicznymi w procedurze przygotowania, zrecenzowania i obrony pracy magisterskiej pana Pawła Zyzaka". Najpierw jednak Kudrycka oczekuje od dziekana Wydziału Historycznego przedstawienia "raportu samooceny". Dopiero potem na uniwersytecie pojawią się przedstawiciele komisji. Jak mówi jej szef prof. Marek Rocki, a zarazem senator PO, będzie to najwcześniej za półtora miesiąca. "Proszę bardzo, wydział nie ma nic do ukrycia" - odpowiedział na zapowiedź kontroli dziekan Wydziału Historycznego UJ prof. Andrzej Kazimierz Banach. "Ubolewam, że coś takiego się zdarzyło, bo ja bym w ogóle takiego tematu nie dał" - zastrzegał się. Dziekan tłumaczył się, że za poziom pracy magisterskiej odpowiadają promotor i recenzent pracy Pawła Zyzaka. Podobnie twierdzi rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Karol Musioł. Poinformował, że sprawą Zyzaka oraz jego naukowych opiekunów zajmuje się już Rada Wydziału, na którym praca powstała. "Książka, która jest oparta na anonimowych źródłach musi budzić emocje, w tym moje" - powiedział rektor. Promotor pracy Zyzaka prof. Andrzej Nowak, a zarazem szef wydawnictwa Arcana, w którym ukazała się krytyczna biografia Wałęsy, żali się, że decyzja o kontroli zapadła bez czytania książki jego magistranta. "Ta ewidentna ingerencja polityczna zawstydza, boli i będzie bardzo uciążliwa dla moich kolegów z wydziału, za co ich przepraszam" - mówi prof. Nowak. Historyk jest przekonany, że celem ministerialnej kontroli jest pozbawienie Zyzaka tytułu magistra. Ale nie tylko jego. Również jego promotora i recenzenta tytułów profesorskich. Prof. Nowak broni pracy Zyzaka. Nazywa ja ponadprzeciętną i bezprecedensową, bo powołuje się na setki źródeł, 54 relacje, w tym tylko 13 anonimowych. "W ocenie niektórych to nie praca magisterska, tylko paszkwil i polityczny atak" - - powiedział Donald Tusk. Zdaniem premiera jest to całkowicie wystarczające uzasadnienie dla kontroli "jakości kształcenia” na Uniwersytecie Jagiellońskim". Iwona Dudzik
Lustracyjny Maj '68 Pawła Zyzaka Sztandarem polskiego prawicowego Maja '68, za pomocą którego młodzi mogą wykończyć starych, bo mają dość ich zrzędzenia - może być lustracja (oczywiście nie sama, ale z towarzyszeniem pewnej odmiany religii czy kulturowej wojny). Ja już należę do starych, więc Maja '68 Pawła Zyzaka nie poprę - pisze Cezary Michalski. Przypomnijmy, czym był Maj '68 w Paryżu. We Francji rządziło wówczas od kilkudziesięciu lat pokolenie starych prawicowych gaullistów i starych lewicowych komunistów. Obie frakcje miały za sobą piękne biograficzne karty, w latach II wojny światowej walczyły z nazistami (komuniści dopiero od 1941 roku, jak im Stalin pozwolił, ale jednak też walczyli, i to jak na francuskie normy nawet dzielnie). Obie frakcje starszego pokolenia miały w swoich biografiach realne bitwy, realne męczeństwo, realne rozstrzeliwania i tortury na gestapo. Lewicowi i prawicowi kombatanci wielkiej wojny wciąż zamęczali młodzież moralizowaniem. Wciąż opowiadali jej, jak to było ciężko na wojnie. Powtarzali, że z tego - bardzo realnego oporu i walki - wynika naturalne prawo tego pokolenia do rządzenia Francją. A młodzież, która "nic nie przeżyła", może się co najwyżej przyglądać i czekać. Więc młodzi znaleźli sobie nowe ideologie, leninizm czy maoizm, wyszli na ulice, zajęli budynki uniwersytetu, nazwali francuską policję gestapo, a de Gaulle'a faszystą - i mieli swoją własną wojnę, nawet jeśli nieco groteskową. Mieli swoje własne biograficzne "wydarzenie", uznali je nawet za legitymację do zastąpienia upierdliwych kombatantów i rządzenia Francją. W Polsce zazdrość młodych o "wydarzenie" pierwszej "Solidarności", a nawet o pacyfikację lat 80., także jest ogromna. Nigdy nie powiedzieliśmy im prawdy o tym, jak bardzo tamte lata były smętne i obrzydliwie bezsilne. Przeciwnie, wciąż się przed nimi puszymy. Lubimy zgrywać bohaterów. A oni dość już mają naszego zrzędzenia na temat rocznic, manifestacji, strajków, pałowania. Pierwszy o własnym Maju '68 marzył Sierakowski, tyle że o lewicowym. Kiedy rozpoczynały się manifestacje uczniów przeciwko ministrowi edukacji narodowej Romanowi Giertychowi, Sierakowski i "Krytyka Polityczna" mieli nadzieję, że to już polski Maj '68, a oni staną na czele. Manifestacje uczniowskie skończyły się jednak, zanim się zaczęły. Na lewicowy Maj '68 trzeba będzie poczekać. Paweł Zyzak, autor obrazoburczej, pamfletowej biografii Wałęsy, to forpoczta Maja '68 po stronie postsolidarnościowej prawicy. Ma dość rocznicowych fotografii i obchodów. Widzi, jak bohaterowie tamtych lat rzucają się sobie do gardeł i wzajemnie zaciągają w błoto. Poza tym nie są wystarczająco twardzi ideowo, za mało twarda jest ich wiara religijna, za mało twarde ideologie. A ta "Solidarność" to w ogóle nie bardzo wiadomo, co znaczy. On szuka swojego prawicowego maoizmu, leninizmu, twardej ideologii, w imię której mógłby pójść na barykady. Nazwać komunistami Tuska, Niesiołowskiego, Wałęsę. Przeżyć własny Sierpień '80 albo Grudzień '81. Znajduje tę ideologię w potępieniu "pedałów", w obalaniu pomników. Lech Wałęsa miał we wsi kochankę - to dla niego likwidacyjny zarzut tej samej mocy jak to, że Wałęsa był "Bolkiem". W dodatku całe starsze solidarnościowe pokolenie jest takie jak Wałęsa, miękkie, upadłe, zbyt niemoralne, za mało wyraziste ideologicznie. Sztandarem polskiego prawicowego Maja '68, za pomocą którego młodzi mogą wykończyć starych, bo mają dość ich zrzędzenia - może być lustracja (oczywiście nie sama, ale z towarzyszeniem pewnej odmiany religii czy kulturowej wojny, ale to lustracja najpewniej przebije serce legendom). Ja już należę do starych, więc Maja '68 Pawła Zyzaka nie poprę, będę sobie nawet z niego szydził. Ale to nie przeszkadza mi w tym, żeby go zrozumieć. Ja tak samo rzucałem się kiedyś do gardła Michnikowi. Bo nie mogłem już wytrzymać mocno przechodzonej martyrologii używanej do trzymania młodych za mordę. Nie chciałem spędzić całego życia w polskim przedszkolu. Zyzak jest podobny. Tyle że jego narzędzia - ideologia, purytańskie moralizowanie, ahistoryczność - nie budzą już mojego entuzjazmu (nawet jeśli dwadzieścia lat temu sam tęskniłem do narzędzi podobnych). Nie urządzałbym mu, tak jak panowie z "Gazety Polskiej" czegoś na podobieństwo rzymskiego tryumfu. Antykomuniści z "Gazety Polskiej" są starsi od Zyzaka, więcej widzieli, ale tak bardzo złomotała ich polityka i życie, że dzisiaj podłączą się nawet do dziecięcej krucjaty. Cezary Michalski
Tusk sprawdza magisteria. Jak na Białorusi? W obronie dobrego imienia Lecha Wałęsy, który to cel skądinąd rozumiem, Platforma przekroczyła już próg własnego ośmieszenia. Teraz zbliża się niebezpiecznie do progu dyskusji o granicach wszechwładnego wtrącającego się we wszystko państwa. Bo w przypadku prac historycznych bardzo trudno wytyczyć granice między badawczą rzetelnością a poglądem, także politycznym - pisze Piotr Zaremba. Na jakiej podstawie premier Donald Tusk sądzi, że magisterium Pawła Zyzaka nie spełnia kryteriów pracy naukowej? Poprawmy - że jest takie podejrzenie. Ile było poświadczających to recenzji? Czyżby jedyną podstawę stanowiła krytyczna ocena Piotra Gontarczyka, autora innej książce o Wałęsie, która też się premierowi nie podobała? Ale czy Gontarczyk wypowiadał się na temat magisterium Zyzaka? I czy premier, sam magister historii, zna standardy przyznawania tego najniższego stopnia naukowego? Tego wszystkiego nie wiemy. Wiemy, że minister nauki Barbara Kudrycka chce kontroli przyznawania stopni naukowych na Uniwersytecie Jagiellońskim . A szef rządu nie widzi w tym żądaniu członka swojego rządu niczego dziwnego ani nagannego. Na miły Bóg! Czy minister zajmujący się pojedynczą pracą magisterską na jednej z uczelni nie powinien mieć poczucia własnej śmieszności? I dalej - czy jeśli ta krytyczna ocena nie dotyczy podejrzenia, że magisterium mogło zostać kupione albo być przedmiotem nadużycia, jeśli dotyczy ona de facto politycznej wymowy tekstu, możemy mówić tylko o śmieszności? Mnie się zdaje, że w tym momencie śmieszność się kończy. A zaczyna? No właśnie - co? Usiłuję sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby to Jarosław Kaczyński jako premier zachęcał do sprawdzania, jak powstała czyjakolwiek praca naukowa. W sytuacji gdy ta praca mogła dotknąć ważnej politycznej postaci związanej z jego obozem. Czy nie zostałoby to uznane za akt bezprzykładnej presji świata polityki na świat nauki? Przestrogi przed państwem autorytarnym, jeśli nie faszystowskim, wylewałyby się godzina po godzinie z ekranów telewizorów i radiowych głośników. Za rządów PiS duża część profesury uznała, że autonomia uczelni chroni w praktyce ich wykładowców przed lustracją. Dziś w oczach jakiejś części polskich elit nie chroni dosłownie przed niczym. Okazuje się, że to polski rząd jest od tego, aby troskać się, co napisał jakiś student, a zatwierdził jakiś profesor, bo, jak tłumaczył nam premier, stało się to za nasze pieniądze. W obronie dobrego imienia Lecha Wałęsy, który to cel skądinąd rozumiem, Platforma Obywatelska przekroczyła już próg własnego ośmieszenia. Teraz zbliża się niebezpiecznie do progu dyskusji o granicach wszechwładnego wtrącającego się we wszystko państwa. Bo w przypadku prac historycznych bardzo trudno wytyczyć granice miedzy badawczą rzetelnością a poglądem, także politycznym. A nawet gdyby taką granicę wytyczyć się dało, to nie jest zadanie dla rządu. No chyba że dla białoruskiego rządu Łukaszenki. Ale do tej pory nie były to wzorce premiera Tuska. Piotr Zaremba
Kwaśniewski to TW Alek - nowe dowody IPN Wywiad, którego prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka udzielił "Polsce", wywołał polityczne trzęsienie ziemi. Najbardziej dotknięty poczuł się Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo Kurtyka powiedział, że Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany jako TW Alek. Prezes IPN dodał, że były prezydent nie jest w stanie nikogo obrazić, bo był komunistycznym aparatczykiem działającym na rzecz obcego mocarstwa. Te stwierdzenia rozgrzały polityków lewicy do białości. Na konferencję prasową, na której SLD zgłosił pomysł odwołania Janusza Kurtyki z funkcji prezesa IPN, przyszło aż dziewiętnastu posłów tej partii. - Opowieść prezesa Kurtyki o Aleksandrze Kwaśniewskim jest w całości zmyślona - grzmiał Wojciech Olejniczak, szef klubu parlamentarnego SLD. Zdaniem polityków lewicy sprawę przeszłości Kwaśniewskiego zamknął wyrok sądu lustracyjnego z 2000 r., który uznał, że były prezydent nie był agentem. Ale sprawa wcale nie jest tak oczywista. - Około dziesięciu miesięcy po wyroku otrzymałem nowe dokumenty dotyczące Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi "Polsce" Bogusław Nizieński, były rzecznik interesu publicznego. - Niestety nie mogę ujawnić, co w nich było, bo były objęte klauzulą "ściśle tajne". Były rzecznik nie chciał też oceniać, czy sąd wydałby inny wyrok, gdyby miał te dokumenty podczas procesu lustracyjnego. - W sądach działy się takie rzeczy, że nie jestem w stanie tego ocenić - stwierdza Bogusław Nizieński. Być może na właśnie te dokumenty powoływał się Janusz Kurtyka, stwierdzając, że Kwaśniewski był zarejestrowany jako TW Alek. Dowiemy się tego za miesiąc. Prezes Instytutu ogłosił wczoraj, że wszystkie informacje o Kwaśniewskim ukażą się w majowym biuletynie IPN. Dr Antoni Dudek, historyk Instytutu, ujawnił, że publikacja będzie zawierała materiały zgromadzone już po procesie lustracyjnym byłego prezydenta. Janusz Kurtyka: Kwaśniewski złamał obyczaj, zgodnie z którym postkomuniści nie atakowali IPN Janusz Kurtyka wczoraj kolejny raz zaatakował Kwaśniewskiego. Stwierdził, że były prezydent złamał niepisany obyczaj, zgodnie z którym postkomuniści nie obrażali Instytutu. Chodziło tu o wtorkową wypowiedź byłego prezydenta, który nazwał IPN instytutem kłamstwa narodowego. W sukurs przyszedł mu minister sprawiedliwości Andrzej Czuma. Stwierdził on, że Kurtyka tylko przypomniał Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, kim był wcześniej. - Na to Kwaśniewski nie powinien się gniewać - stwierdził Czuma. Słowa Czumy tylko dolały oliwy do ognia rozpalonej z wściekłości lewicy. - W obronie Kurtyki staje minister o nadszarpniętej opinii. To pokazuje poziom polityków Platformy - mówił ironicznie Napieralski. Przy okazji wytknął politykom Platformy, że to właśnie jej głosami Janusz Kurtyka został szefem IPN. Mimo to SLD ma nadzieję, że Platforma poprze jej wniosek o odwołanie Janusza Kurtki oraz likwidację IPN. Aby pozbawić prezesa IPN stanowiska, za wnioskiem musiałoby zagłosować 3/5 posłów. Ale Waldy Dzikowski z PO studzi nastroje. - Dziś nie ma możliwości prawnej odwołania prezesa IPN. Bo wniosek o jego odwołanie musiałoby złożyć kolegium Instytutu, a takiego pisma nie ma - tłumaczy. Zresztą nawet gdyby był, to i tak los Janusza Kurtyki nie byłby przesądzony. Platforma jest podzielona w sprawie oceny IPN i jej prezesa. Co prawda Stefan Niesiołowski grzmi, że każdy kolejny dzień, który Kurtyka spędzi na swoim stanowisku, jest kompromitacją dla Polski, ale nie jest to opinia obowiązująca w Platformie. Kurtyka był przecież kandydatem PO i ciągle ma w partii wielu zwolenników. Dlatego na razie Platforma chce tylko zmienić ustawę o IPN. Oddzielałaby ona pion śledczy od naukowego. To mogłoby zapobiec mieszaniu się polityki i historii. Mariusz Staniszewski
"Isakowicz-Zaleski powinien zdjąć sutannę i iść do IPN" Ksiądz Isakiewicz-Zaleski powinien zdjąć sutannę i iść do IPN, gdzie razem z Kurtyką, Zyzakiem i Cenckiewiczem mógłby pisać paszkwile. Tacy ludzie ośmieszyli lustrację, tak że w tej chwili jest ona mało ważna. Ale coś z tym trzeba zrobić - powiedział w "Radiu Zet" wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski. A gościem Radia ZET jest wicemarszałek sejmu Stefan Niesiołowski, witam Monika Olejnik, dzień dobry. Stefan Niesiołowski: Dzień dobry pani, dzień dobry państwu. W dzienniku „Polska” Janusz Kurtyka szef IPN mówi o tym, że Polacy nie mają odwagi, nawet nie zdobyliśmy się na to, żeby w 1989 r. wysadzić w powietrze Pałac Kultury i Nauki - i co pan na to?
Stefan Niesiołowski: No, że traci chyba kontakt z rzeczywistością. Myślę, że to jest przykład tego, że właściwie ten człowiek nie wie, co mówi. Może był nie do końca w formie, no taki pomysł, żeby wysadzić, można było zdemontować, przerobić, ale wysadzać w powietrze? No mówię, czy warto się zajmować jakimiś … pana Kurtyki. Ale wie pan, w końcu to jest szef publicznej instytucji, IPN.
Stefan Niesiołowski: Ale już chyba niedługo. Mówi tak „Rzeczpospolita II potrafiła zerwać symboliczną więź z czasami niewoli i zburzyć cerkiew, która należała do najpiękniejszych w cesarstwie rosyjskim i stała się…”
Stefan Niesiołowski: To prawda, to prawda, ale trzeba pamiętać, że ta cerkiew do niczego innego by nie służyła, nie było prawosławnych w Warszawie, jak Rosjanie wyjechali, właściwie była niepotrzebna. Natomiast tutaj to Pałac Kultury to jest ogromnie, bardzo użyteczna budowla, tam jest bardzo wiele instytucji. No można było taki gest wykonać, no ale to budynek KC trzeba byłoby zburzyć. Wysadzić.
Stefan Niesiołowski: Wysadzić, no to wiele, jeżeli pan Kurtyka chce taką akcję wysadzania to może stanąć na jej czele, założyć partię, która to wpisze sobie do programu i dojść do władzy i to wykonać, tylko dlaczego chce zacząć, no może zacząć budynek KC, ja go zawsze mijam, jak idę do Sejmu i też sobie myślę, że tu towarzysz Gomułka… Tam jest giełda, więc może nie wysadzajmy.
Stefan Niesiołowski: Może wysadzić, no ale Pol Pot wysadził giełdę, więc może pan Kurtyka tymi śladami pójdzie. Jeszcze raz mówię, czy warto się zajmować, myślę, że ten człowiek chyba lekko traci kontakt z rzeczywistością. Janusz Kurtyka w tymże wywiadzie również mówi, że Kwaśniewski został zarejestrowany jako TW „Alek”, agent.
Stefan Niesiołowski: Niech sobie mówi pan Kurtyka, ale czy ja mam się zajmować panem Kurtyką. Dla mnie ten człowiek powinien odejść i ważniejsze nie jest to, co mówi na temat Pałacu Kultury, tylko to, że doprowadził do tego, że państwowa instytucja, której szefuje stała się niestety instytucją kłamstwa, nienawiści, podłości . Instytucja, która albo wprost wydaje książki zakłamane, jak Cenckiewicza i Gontarczyka, albo odpowiada pośrednio, bo ten autor, ten Zyzak pracuje w Instytucie i to jest już granica podłości, która myślę - doszliśmy do granicy, dość tego. No czas pana Kurtyki, Żaryna, Gontarczyka, Zyzaka czas tych panów się kończy myślę. Trzeba zmienić ustawę o IPN i trzeba temu towarzystwu podziękować. Ale jak zmienić ustawę o IPN, jak powinna ta ustawa brzmieć.
Stefan Niesiołowski: Trzeba znaleźć większość w sejmie, myślę, że się znajdzie, bo trzeba weto prezydenta, bo pan prezydent Kaczyński oczywiście będzie bronił tej PIS-owskiej przybudówki, ale myślę, że znajdziemy większość, odrzucimy weto pana prezydenta Kaczyńskiego, uchwalimy ustawę. Istota to jest taka - zlikwidować cały ten pion śledczy, otworzyć archiwa, tak myślę, ja tego nie konsultowałem, ale podobne właściwie wypowiedzi w Platformie wielu polityków mówi. Także to powinna być instytucja w gruncie rzeczy, która pilnuje, otwiera archiwa. Rozmowa Roberta Mazurka
Żona Palikota: Nie mogę tknąć jego wina Mój były mąż ma zasadę, że nieważne jak, byle o nim mówiono. Mówi z uśmiechem, jak ta zachłanna żona go prześladuje. Zwłaszcza że on teraz nie ma nic. Według oświadczeń majątkowych nie ma domu, a firma przynosi straty - mówi DZIENNIKOWI Maria Nowińska, była żona Janusza Palikota.
Robert Mazurek: Dlaczego zgodziła się pani na wywiad? Maria Nowińska*: Dotychczas wiele mówiono o mnie, ale nie mówiłam ja. I już miałam dość czytania kłamstw o sobie. Obawiam się tylko, że czytelnicy mogą mieć dość sytuacji, kiedy w poniedziałek, środę i piątek w gazetach króluje Palikot, a w sobotę - pani Palikotowa (śmiech).
Janusz Palikot chyba nie lubi, kiedy rozmawia pani z dziennikarzami. Zażądał nawet notarialnej deklaracji, że do końca życia nie wypowiem się na jego temat, ale zablokowali ją prawnicy. A we wtorek, dzień po tym, jak udzieliłam DZIENNIKOWI krótkiej wypowiedzi, odciął mi prąd i gaz.
Słucham?! Po powrocie do domu zastałam w drzwiach kartkę, że od jutra nie mamy z synem prądu i gazu, bo mój były mąż wypowiedział umowy. A Janusz Palikot jest wciąż formalnie współwłaścicielem domu.
Mówi, że go pani darował. Mówi wiele rzeczy, a podział majątku się nie skończył. Pan Palikot sporządził szczegółowy regulamin zarządzania naszym wspólnym majątkiem Jabłonna. Zgodnie z nim mogę mieszkać w domu, ale muszę przycinać bukszpan, leczyć kasztany i opiekować się jego winami. Wyliczył przy tym roczniki, z których nie wolno mi pić. W zamian mieliśmy współfinansować posiadłość. Ja mogę płacić za całość, nie ma problemu, ale cóż to za sposób załatwiania sprawy - odcinanie prądu...
Kim jest kobieta, której mąż dał 30 milionów, a jej ciągle mało? Z tego pytania prawdziwe jest tylko "kobieta", bo ani nie 30 milionów, tylko mniej, ani nie dał. Z równym powodzeniem mogłabym powiedzieć, że to ja dałam posłowi Palikotowi jego miliony, domy i samolot. Przecież on nie miał własnego majątku. Do wszystkiego doszliśmy wspólnie, pracując razem. To nasze wspólne pieniądze, nasz majątek, który on po rozwodzie zgarnął, łaskawie wydzielając mi i dzieciom jedną dziesiątą tego, co nam się należało!
Podkreśla, że dał dom, pieniądze... Media przedstawiają mnie jako żmiję, która zatruła życie mężowi i ciągle jej mało. Przecież to nie o mnie chodzi. Jestem lekarką, prowadzę gabinet dermatologiczny w Lublinie i naprawdę umiem na siebie zarobić.
To po co te podziały majątku? Byliśmy wspólnikami i jestem pewna, że gdyby zamiast mnie partnerem pana Palikota w interesach był mężczyzna, to panowie by się dogadali. Media stanęłyby po stronie skrzywdzonego przez polityka przedsiębiorcy.
Jest pani rozgoryczona? Spotyka mnie czysty seksizm. Ja sobie jakoś dam radę, ale w takiej samej sytuacji jest wiele kobiet, których mężowie decydują o rozwodzie. Nikt nie pozwoliłby sobie na kpinki, gdyby chodziło o konflikt dwóch równorzędnych partnerów, ale była żona to zawsze zachłanna jędza, której można na odczepnego rzucić jakieś ochłapy i mówić, że się jej coś "dało".
I dlatego proces? Za życiową porażkę odczuwam to, że rozwód i podział majątku, zamiast przez mediatora, prowadzimy w sądach i na łamach brukowców. Ale to nie ja pierwsza poszłam z tym do gazet. A teraz idę tylko dlatego, by bronić dobrego imienia. Mój mąż robi ze mnie pieniaczkę, opowiada w telewizji, że wygrał ze mną wszystkie procesy. Przecież to ewidentne kłamstwo, bo żaden się jeszcze nie zakończył!
Dlaczego wybrała pani na obrońcę Romana Giertycha? Kiedy mąż zaangażował się w politykę, mój dotychczasowy adwokat dał do zrozumienia, że nie chce mieć kłopotów i lepiej, bym poszukała kogoś innego. W Lublinie nikt taki się nie znalazł. Pan Palikot nie przegrał tu żadnego procesu, bo zawsze można znaleźć językoznawcę, który uzna, że słowo "cham" nie jest obraźliwe. Wszystkie postępowania przeciw niemu są umarzane.
Bo to niewinny człowiek, którego pani szkaluje! Nie ja jedna. Jego byli partnerzy biznesowi też szukali sprawiedliwości w sądach, ustawiają się kolejki wierzycieli. Proszę zrozumieć, on jest w Lublinie baronem, rozdaje karty. Szefem izby skarbowej został jego przyjaciel, pan Gawda. Inny przyjaciel, pan Łątka, został sekretarzem rady miasta i prasa pisała, że specjalnie na potrzeby jego biura wynajęto willę w centrum, koło biura poselskiego pana Palikota, by miał blisko na popołudniowe winko. Mogę tak wymieniać w nieskończoność, cytując lokalne gazety. To nie paranoja.
No dobrze, ale dlaczego akurat Giertych? Potrzebny był ktoś, kto się nie przestraszy, nie ulęknie politycznych wpływów pana Palikota i kto da sobie z tym radę. I nie ma to nic wspólnego z poglądami pana Giertycha, których nie podzielam.
Fatyguje się pani do sądu po pieniądze? Po sprawiedliwy podział wspólnego dorobku, który gdzieś zniknął. Na przykład część przejęła JP Family Foundation zarejestrowana w Curacao.
JP to inicjały pani byłego męża. On twierdzi, że to pewnie chodzi o JP Morgan, a poza tym on przecież nie wie, bo nie ma z tą firmą nic wspólnego, nawet jeśli na jej czele stoi jego wieloletni współpracownik. Co za tupet! JP Family posłużyła do ukrycia pieniędzy przed JP rodziną. To sprytne posunięcia męża, teraz to ja muszę mu udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że JP Family Foundation to jego firma.
To po co pani proces, skoro wie pani, że trudno go będzie wygrać? Jak czytam uzasadnienie prokuratury o umorzeniu śledztwa w sprawie nielegalnego finansowania kampanii Palikota w 2005 roku, to zastanawiam się, jak będzie brzmiało uzasadnienie w mojej sprawie. Ale dla mnie to postępowanie honorowe. Po prostu nie można oszukiwać wspólnika, nawet jeśli jest byłą żoną.
A nie chce mu pani tak zwyczajnie zaszkodzić? Ależ proszę pana, mój były małżonek hołduje zasadzie, że nie ważne jak, byle o nim mówiono! Przecież on sobie z tego robi darmową reklamę. To ja się czuję zażenowana tymi wszystkimi procesami, a on z uśmiechem na ustach opowiada w telewizji, jak to go ta okropna, zachłanna żona prześladuje. Zwłaszcza że on teraz w ogóle nie ma majątku. Według jego kolejnych oświadczeń majątkowych nie ma domu, a jego firma przynosi straty. Sprzedał akcje, ale nie ma z tego żadnych pieniędzy. Jest więc pierwszym w Polsce milionerem, który nie ma nic.
A co ma pani? Zostało mi po rozwodzie trochę pieniędzy i ów dom.
Z wyposażeniem, jak podkreśla pani mąż. Wolałabym do tych czasów nie wracać, tym bardziej że kilka tygodni po przeprowadzce mąż zarządził inwentaryzację domu.
Chyba majątku? Nie, majątku, którym się mieliśmy podzielić nigdy nie wyceniono, natomiast do domu przyjechał wynajęty przez pana Palikota jego przyjaciel Jacek Czeczot-Gawrak, później powołany na stanowisko dyrektora Łazienek i szybko odwołany. Spisywał nie tylko dzieła sztuki, lecz także sprzęt kuchenny, talerze, sztućce. Nie żebym była specjalnie przywiązana do foteli, ale w spisie była krajalnica do szynki i kuchenka, którą sobie kupiłam w Toskanii. Prosiłam męża, by zostawił mi je na pamiątkę, ale pozostał nieugięty... (długie milczenie). Trudno mi o tym mówić.
Jest pani bohaterką prasy jako kobieta, która dostaje największe alimenty w Polsce. Nie dostaję ani grosza. Alimenty sąd zasądził moim synom, ponieważ mąż zniknął na rok i tylko czasem przez kierowcę przysyłał jakieś sumy na dzieci. Alimenty, którymi się chełpi, były nieadekwatne do tego, jakie mógłby płacić, ale pijarowcy mojego męża już zadbali o to, by prasa pokazała to z zupełnie innej strony.
Skąd pani wie, że zatrudnia pijarowców? Sam mi powiedział, że chyba nie znam realiów, bo żeby wygrać proces z kimś takim, jak on, to oprócz najlepszych adwokatów powinnam zatrudnić też agencję PR. Wtedy nie rozumiałam, co ma na myśli, ale kiedy widzę, jak buduje swój wizerunek i ze skandalisty zmienia się w autorytet, muszę przyznać mu rację. Choć fakt, że Janusz Palikot wypowiada się publicznie na temat przejrzystości i etyki w biznesie, jednak mnie bulwersuje.
Ale te akcje pijarowców nie są wymierzone w panią. Czyżby? Swego czasu w "Super Expressie" ukazało się jego zdjęcie leżącego na pieniądzach i obok w chmurce ja z podpisem, że ta kobieta dostaje największe alimenty w Polsce. Poprosiłam męża, by nie robił takich rzeczy, bo mieszkam sama z synami na wsi, nie mamy ochrony i po prostu się boję. Odpowiedział, że nie rozumiem, że czytelnicy "Super Expressu" to jego target.
Podziela pani poglądy polityczne byłego męża? Janusz Palikot nie ma żadnych poglądów politycznych. Znam go od 20 lat i to wiem. Odnalazłby się w każdej partii w zależności od potrzeby. On prowadzi politykę nowego typu, taką, której kierunki wyznaczają oczekiwania wyborców i sondaże. Był już ateistą, człowiekiem związanym z Kościołem, inne poglądy też ma całkowicie elastyczne.
A pani ma swoje? Mam, ale nie zamierzam się z nimi afiszować, bo jeszcze zostałoby to odebrane jako chęć odegrania się na byłym mężu.
Mam rozumieć, że ma pani aspiracje polityczne? Tego się chyba boi mój były mąż. Niczego nie przesądzam, ale na Wiejską wybiorę się dopiero, gdy skończy się tam epoka marketingu politycznego, a takie słowa jak "uczciwość" czy "honor" przestaną być używane jako przykrywka dla drobnych lub wielkich afer. Jestem osobą wierzącą i ubolewam nad tym, że z powodu rozwodu wylądowałam poniekąd w przedsionku Kościoła w przeciwieństwie do mojego męża, który zorganizował huczne zaręczyny u dominikanów.
Napisała pani list do liderów PO, by nie korzystali z pieniędzy Palikota, bo najpierw powinien się podzielić nimi z dziećmi i z panią. On podkreśla, że z własnych pieniędzy sponsoruje działania PO, bardzo kosztowną kampanię wyborczą, wkładki reklamowe do gazet. A przecież to nasze wspólne pieniądze, bo jesteśmy w trakcie rozliczeń, a mnie nikt nie pytał, czy chcę sponsorować PO. Poza tym, skoro go nie stać na prąd i gaz, to może powinnam się upomnieć i spytać o te pieniądze władze partii?
Rozumiem, że robił kampanię sobie. Co mają do tego władze PO? Czy pan uważa, że finansowanie gigantycznej ilości billboardów i książki Donalda Tuska to prywatna kampania Palikota? Albo wkładka o komisji "Przyjazne państwo"? Oczywiście, że on dba w ten sposób o własną popularność, ale o partię również. Jestem przekonana, że jak wcześniej pieniędzmi kupował przychylność środowisk opiniotwórczych, tak teraz finansowaniem rozmaitych wydarzeń zaskarbia sobie życzliwość władz partii. Gdyby nie zaplecze finansowe pana Palikota, to jego wybryki nie byłyby tolerowane. On o tym wie, dlatego czuje się bezkarny.
Zmieńmy temat. Jak pani poznała Janusza Palikota? Na ślubie jego brata, 20 lat temu. Byłam licealistką, a on absolwentem filozofii, pracował w Polskiej Akademii Nauk i zastanawiał się, co zrobić z życiem.
Był czarującym, młodym człowiekiem. Tak, a ja zostałam uwiedziona, jak klasyczne młode dziewczę.
Czym panią uwiódł? Długi, czerwony, ręcznie szyty płaszcz, egzemplarz Husslera pod pachą, a w teczce Don Perignon. A był rok 1988!
Filozof z butelką Dom Perignon?! Kilka miesięcy po spotkaniu nastąpił przyspieszony ślub, egzaminy na studia i po pół roku syn. Mąż nie chciał, bym studiowała, ale się zawzięłam i skończyłam medycynę. Jednocześnie założyliśmy firmę.
To był czas gwałtownego wzbogacenia pani męża, państwa. Mój mąż rzeczywiście gwałtownie się wzbogacił, zwłaszcza na starcie.
Pani pochodziła z zamożnej rodziny. Zwłaszcza na ówczesne czasy. Tata był rzemieślnikiem. Dostaliśmy dom w Biłgoraju, samochód, pieniądze na założenie firmy i pomysł na nią - produkowanie europalet.
Pani zajmowała się dziećmi, a mąż - firmą? Firmą zajmowaliśmy się razem. Jeździliśmy po Włoszech szlakiem winnic, bo przywiezienie do Polski win musujących wydało nam się świetnym pomysłem. Może nie Don Perignon, ale właśnie wina musujące. Wtedy nie zatrudnialiśmy agencji reklamowych - to my, nad stołem, zastanawialiśmy się, jak będzie nazywało się wino, uzgadnialiśmy, że ma być słodkie, przaśne i łatwe. Oczywiście to mąż szefował firmie, bo ja miałam też na głowie i dzieci, i studia, ale pracowaliśmy dla niej razem.
I to się popsuło, razem z małżeństwem. Zmieniliśmy się, mieliśmy inny stosunek do pieniędzy, do sposobów ich wykorzystywania. Zaczął mi przeszkadzać rosyjski sposób prowadzenia biznesu przez mojego męża. Wyniosłam z domu przekonanie, że nie należy pożyczać więcej, niż będzie się w stanie zwrócić. Mąż, któremu pieniądze przyszły szybko i łatwo, nie miał takich oporów. On nazywał to ekspansją, ja - nieodpowiedzialnością.
Pani chciała mieć warsztat garncarski po dziadziusiu, a mąż - gigantyczną fabrykę garnków? Kiedy mąż bawił z nowymi przyjaciółmi w Wenecji, ja musiałam przeglądać księgi finansowe firmy, bo okazało się, że BRE Bank zamknął przede mną drzwi, gdyż mieliśmy zaległości w spłacaniu rat, a nasze zobowiązania przekroczyły wartość majątku. Partnerzy biznesowi opuścili męża, a on został sam ze swoimi wizjami i długami.
Wychodzi na to, że poróżnił państwa biznes. To był tylko jeden z powodów. Zmienił się styl życia męża i mnie trudno było to zaakceptować. Ogłosił, że jako osoba publiczna prowadzi dom otwarty, cała energia męża poszła w poszukiwanie nowych przyjaciół, których hojnie wspierał finansowo.
To nie byli również pani przyjaciele? To byli nowi przewodnicy duchowi mojego męża.
Mówi pani o tym z przekąsem. Bo byłam przez tych ludzi źle traktowana, postrzegali mnie jako zagrożenie.
Jakiego rodzaju? Przypominałam, że długi się oddaje, nie byłam zachwycona szaleńczymi imprezami, które mąż im organizował.
Może była pani po prostu sztywna? Ale to ja musiałam odbierać przykre telefony od żon tych panów, które w bardzo nieprzyjemny sposób zwracały mi uwagę, że podejmujemy ludzi chorych, uzależnionych od alkoholu. To byli artyści poszukujący wsparcia, dyrektorzy okolicznych teatrów, aktorzy, warszawscy pisarze. Mąż, co tu kryć, kupował sobie ich życzliwość, utrzymując ich, przekupując.
Może dobrze, że pojawił się mecenas kultury wysokiej? Na pewno dobrze, ja tylko apelowałam o zachowanie proporcji między dziećmi i rodziną a jego przedsięwzięciami podejmowanymi tylko po to, by zyskać przychylność salonów.
Kto zaproponował rozwód? Nie było żadnej propozycji. Po prostu pan Palikot przeprowadził się do narzeczonej i zarządził rozwód. Postępowanie rozwodowe trwało półtora roku.
A jak wygląda życie hrabiny w pałacu? Budzi się rano, wbiega służba, by podać kapcie? Nie mam służby, tak samo jak ochrony i stylisty.
Tak trudno dziś o dobrą służbę? (śmiech) Dobra służba przeszła do byłego męża. Wstaję, piję kawę i jadę do pracy do Lublina.
Maybachem? Kabrioletem - jak mówi były mąż? Nowym garbusem.
Zimą Courchevel, latem Maledywy? Courchevel to przeszłość, bywałam tam z mężem.
A jednak! Wiedziałem, gdzie jeżdżą Rosjanie. Teraz tam jeździ nowa pani Palikotowa, a ja odnajduję po latach siebie, swoją swobodę i wolność. Odzyskałam godność, mogę każdemu spojrzeć w oczy, otaczam się prawdziwymi przyjaciółmi.
Co pani lubi? Ptaki. Choćby kury, bo lubię odgłosy wsi. Chciałabym zrekonstruować wokół majątku Jabłonna gospodarstwo rolne, bo większość dworów jest zamieniana na hotele, spa czy centra konferencyjne, a ja chciałabym, by mój żył swoim życiem. Nie chcę, by stał się kaprysem zamożnej mieszczki, jakąś chimerą, tylko by wrócił do roli wiejskiej posiadłości. Nie będzie teatru antycznego ani czytania Rilkego w winiarni (śmiech).
Jest pani wrogiem teatru i poezji? Ale za to dobrze gotuję i wypełniam zmarszczki. (śmiech). Słucham? Jestem dermatologiem i moje pacjentki czasem sobie życzą wypełniania zmarszczek. To wymaga sporej zręczności.
Mogłaby pani przeczytać napis na szklance, w jakiej podano nam wodę mineralną? "Wódka Żołądkowa Gorzka" (śmiech). Nie piję. Choć czasem myślę, żeby się solidnie upić. *Maria Nowińska, lekarz dermatolog, była żona Janusza Palikota
Faszystka z Ministerstwa Nauki Czegoś takiego jeszcze nie było!! Gdyby coś w tym stylu zrobił „rząd” WCzc. Jarosława Kaczyńskiego to byłby wrzask pod Niebiosa - i „faszysta” byłoby łagodnym określeniem. JE Barbara Kudrycka, Ministerka Nauki (w normalnych krajach czegoś takiego nie ma: nauka nie nadaje się absolutnie do biurokratycznej kontroli!) nakazała skontrolowanie Wydziału Historii UJ - bo praca magisterska p. mgra Pawła Zyzaka była „niewłaściwa merytorycznie”. W Polsce widzieliśmy już doktoraty „o jedzeniu zupy łyżką" (autentyczne!), prace przepisywane z cudzych prac i w ogóle prace całkowicie skandaliczne - i jakoś Ministerstwo Nauki nie interweniowało. Pracę magisterską ocenia recenzent, czyta promotor - i nie zajmuje się nią w ogóle rada wydziału - bo ma co innego do roboty. Za sanacji (tylko w Polsce „sanacja” nie jest klasyfikowana jako ustrój faszystowski!!) była ustawa „o ochronie Imienia Marszałka Piłsudskiego” - z którego był taki „marszałek” jak z koziej d**y trąba, ale można było za znieważenie Jego pamięci dostać dwa lata. Czasami przychodzili oddelegowani wojskowi i po prostu bili obrażającego w mordę. Za komuny przysyłano bezpiekę, która robiła z obrażającym cześć Lenina czy Stalina niezbyt przyjemne rzeczy. Za socjalizmu „siermiężnego” po cichu zmieniano władze wydziału. Obecnie tylko „nasyłają kontrolę”. W dodatku nasyłają na najstarszy w Polsce Uniwersytet, jeden z nielicznych uniwerków będący na jakim-takim poziomie. Ciekaw jestem, na jakim poziomie będą ludzie posłani dla zrobienia tej kontroli? Współczuję p. prof. Markowi Rockiemu, który akurat jest senatorem z tej samej partii co p. Kudrycka - a jednocześnie przyjdzie do Niego formalne pismo w tej sprawie. Myślę, że zadanie wysłania stupajek na UJ będzie miał o tyle ułatwione, że po prostu żaden naukowiec się tej hańbiącej roli nie podejmie. Jedynymi, którzy na tej aferze zarobią jest p.mgr Zyzak i wydawnictwo „Arcana”, którzy sprzedadzą tej książki 50 razy więcej, niż oczekiwali. Książki nie czytałem - i zapewne rację ma p. dr Piotr Gontarczyk, nie spełnia ona kryteriów pracy naukowej. Przypominam jednak, że najniższym stopniem naukowym jest od 1970 roku „doktor” - nie „magister”... Być może więc ten i ów fragment pracy p. Zyzaka nie spełnia kryteriów „pracy naukowej”. No - i co z tego? Komisja odkryje w szufladach IH UJ długopis, którym napisano te nie-całkiem-naukowe fragmenty?!? A teraz sprawa podstawowa. Bo to już nie są żarty. JE Donald Tusk zapowiadał, że będzie się starał o ochronę czci p. Lecha Wałęsy. Otóż ja zawsze dbam o ochronę imienia prezydenta - bo reprezentuje on Rzeczpospolitą. Natomiast nie dotyczy to byłych prezydentów. I wyrażam zdumienie, że na JE Lechu Kaczyńskim jakoś wolno wieszać psy, nawet nierasowe - a nie wolno na agencie SB (i zapewne potem WSI) wciąganym przez bezpiekę za uszy na posadę prezydenta. A „nie wolno” - bo bezpieka zwarła siły, by bronić zagrożonej III RP. Gdyby ludzie zrozumieli, jak ona powstała... Do tego bezpieka nie może dopuścić. Więc będzie broniła każdego agenta jak niepodległości. Co ja piszę: niepodległości przecież to ONI nie bronią... PS. Jestem mocno zdumiony. Bodaj trzy osoby po moim wczorajszym wpisie o TW „Alku” nawymyślały mi, że (jako najemnik komuchów zapewne)... atakuję IPN!!! Takie są skutki powszechnej oświaty. Dawniej też były matoły, ale - ponieważ nie umiały czytać i pisać - to nie zawracały nikomu głowy!!! JKM
03 kwietnia 2009 Tworzenie regulaminów dla naszego życia... „Proszę uprzejmie Wysoki Sąd o nakazanie mojej żonie, z którą prowadzę proces rozwodowy, aby wydała mi z naszego mieszkania, które zmuszony byłem opuścić- następujące moje przedmioty: dwie sztuki koszul, jedną parę spodni, materac, kalosze i dwa karnisze, bez których dalsza moja egzystencja jest niemożliwa”- zwracał się uprzejmą prośbą poszkodowany w sprawie rozwodowej. Rozwodu z biurokratycznym Polskim Związkiem Piłki Nożnej nie będzie na pewno… Mimo, że aresztowano już 198 osobę. Rzecz rozwija się jak u Mrożka.. Ale kto aresztuje agentów Centralnego Biura Śledczego? Cały ten biurokratyczny syf będzie trwał i trwał, bo nie można uwolnić piłki nożnej i pozostałych dyscyplin sportowych od biurokratycznych czap , których merytoryczną stronę stanowi rządząca biurokracja… To ona się korumpuje, korumpuje drużyny, korumpuje zawodników… „ .. i dlatego nie wiem, czy ta 18-letnia córka mojej zmarłej pierwszej żony należy też do spadku, jaki został po nieboszczce, czy też nie”… W tym czasie pan minister Grzegorz Schetyna, szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji , podjął decyzję o pozbawieniu ochrony Biura Ochrony Rządu pana Jarosława Kaczyńskiego, prezesa Prawa i Sprawiedliwości no i oczywiście byłego premiera. Pan Jarosław miał ochronę przez sześć miesięcy po odejściu z funkcji i jesienią została ona przedłużona, ponieważ stwierdzono, że może być narażony na niebezpieczeństwo ze względu- uwaga!- podobieństwo do swojego brata, prezydenta Rzeczpospolitej.(???). Dobrze, że nie mamy więcej przypadków sprawowania władzy przez braci bliźniaków, bo wszystkim podobnym do siebie bliźniakom należałoby zapewniać ochronę.. A tym bardziej, że jeden z bliźniaków, bliźniakiem na pewno jest.. Ministerstwo Spraw i tak dalej, co pół roku przeprowadza analizę zagrożeń chronionych osób.. Ostatnio badającym zagrożenie wyszło, że to zagrożenie jest niewielkie, więc można cofnąć ochronę panu Jarosławowi Kaczyńskiemu.. Podobało mi się podsumowanie tej decyzji w „ Najwyższym Czasie”: „Zmniejszyło się podobieństwo do brata”(???). W każdym razie musiało… Innego wytłumaczenia nie ma, chyba, że Platforma Obywatelska coś niecnego planuje wobec byłego premiera, najlepszego premiera w III RP- jak mówią działacze Prawa i Sprawiedliwości, i najgorszego- jak mawiają działacze Platformy Obywatelskiej. Podobnie jest z obecnym premierem, Donaldem Tuskiem.. Jest on najlepszym premierem od czasu Okrągłego Stołu, no może pominąwszy premiera Mazowieckiego, jest najlepszym dla działaczy Platformy Obywatelskiej, a najgorszym dla działaczy Prawa i Sprawiedliwości… I tak jest w kółko… Chociaż między Panem Bogiem a prawdą, obaj są tyle samo warci w sensie solidarnym i w sensie liberalnym… Dwie strony tego samego socjalistycznego medalu i obaj ciągle na podium III Rzeczpospolitej… Właśnie premier Donald Tusk z Platformy, że tak powiem- Obywatelskiej, przystąpił do tworzenia kolejnej rady, jakby w Kraju Rad- rad- było mało… Będzie to Rada Służby Cywilnej(???). Będą radzić jakby tu jeszcze powiększyć biurokrację w naszym kraju, żebyśmy jeszcze więcej darmozjadów mieli na utrzymaniu, ale przypominam arabskie przysłowie:” Przychodzi taki czas, że nawet mała słomka złamie grzbiet wielbłąda”.. Trockiści mają to do siebie, że największe zaufanie pokładają w radach, dlatego są zwolennikami wiecznego dialogu, ciągnącego się latami. ,ciągłych konsultacji, najlepiej społecznych, cokolwiek to określenie miałoby znaczyć… Dzisiaj decyzja - dzisiaj odpowiedź… Na decyzję pana premiera Tuska natychmiast odpowiedział pan prezydent Lech Kaczyński, też wielki zwolennik rad, bo jak radzić to na całego… Zresztą pośród radzących też jest wielu zwolenników rad, doradza jeden drugiemu, jakby tu doradzić, żeby parę groszy dostać, ale żeby dana rada, nie spowodowała przypadkiem zmiany czegokolwiek w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości, co mogłoby zagrozić radzącej biurokracji..
Tak radzić, żeby i wilk był syty - i owca była cała… Pan prezydent też powołuje radę.. Będzie to Rada do spraw WSI, pardon -Wsi i czegoś tam, czego nie zapamiętałem, bo mam pamięć oczywiście dobrą, ale bardzo krótką.. Oczywiście te rady nam są zupełnie do niczego niepotrzebne, do tej pory ich nie było to obeszlibyśmy się bez nich nadal.. Ale pan prezydent uważa inaczej, a przy tym jeszcze bliskie mu są sprawy polskiej wsi i musi je rozwiązać… A kto je tak zapętlił? Że trzeba je teraz rozwiązywać i to na szczeblu prezydenckim? Może podpisać jak najszybciej Traktat Lizboński, a ten je rozwiąże, tak jak przystąpienie Polski do Unii Europejskiej miało rozwiązać wszystkie nasze problemy.. A problemów oczywiście narosło , bo Wspólna Polityka Rolna to nic innego jak neokomunizm, a w komunizmie nic- tylko rozwiązywać problemy, na szczeblu centralnym... Trzeba być kompletnym idiotą, żeby połowę budżetu wypracowywanego przez niewolników europejskich przekazywać na dofinansowywanie komunizmu w europejskim rolnictwie.. I marnować miliardy euro.. Albo niespełna rozumu, albo… w tym szaleństwie jest metoda, metoda na stworzenie doskonałych warunków dla żerowania biurokracji.! I pan prezydent wpisuje się w ten pomysł tworząc kolejną radę, tym razem do spraw wsi.. A do spraw miast i miasteczek?- zapytam przy okazji. Czy miasta i miasteczka sobie poradzą bez prezydenckiej rady? Tak jak Uniwersytet Jagielloński nie poradzi sobie prawdopodobnie bez kontroli z ministerstwa szkolnictwa wyższego i czegoś tam jeszcze, w związku z wielką aferą dotyczącą znowu pana Lecha Wałęsy, a wywołaną przez magistra Pawła Zyzaka, bo napisał tam pracę magisterską” niewłaściwą merytorycznie”(??). Faszyzm tuż za drzwiami.. Wkrótce będą kontrolować każde słowo i zarządzać kontrolę, tak jak Platforma Obywatelska potrafi najlepiej w osobie pani Barbary Kudryckiej, która też pisała prace magisterską, a także doktorską, której tytułu nie chce mi się szukać, ale była z pewnością przezabawna merytorycznie.. O liberalizmie już nawet nie wspominają! Po co nam liberalizm- jak wkrótce będziemy mieli faszyzm! Tym bardziej, że dług na jednego tzw. statystycznego Polaka przekroczył już 15 000 złotych,(!!!!) jak podają stacje rozpowszechniające takie informacje, ale to nikomu nie przeszkadza, bo im większy dług - tym jesteśmy bardziej nowoczesnym krajem i ma się rozumieć społeczeństwem.. „Zarzuty przeciwko mnie, jakobym był nałogowym alkoholikiem, nie są prawdziwe, ponieważ nie piję wódki, niestety, codziennie….” Ale nałogowych zadłużaczy nas - nie brakuje.. I bimbają sobie na wszystko! WJR
Koszerna świnia z rogami Ach, jaka szkoda, że nie jestem redaktorem Bogdanem Wróblewskim z „Gazety Wyborczej”! Już nawet nie dlatego, że też stylizowałbym się na coś pośredniego między Herszlem Jehudą, bardziej znanym, jako Henryk Jagoda, słynny czekista, co to „rękę miał niechybną”, no i „samego jeszcze znał Stalina”, a innym wybitnym przywódcą socjalistycznym Adolfem Hitlerem, o którym złośliwe języki plotkowały, że ma „korzenie” - ale przede wszystkim dlatego, że pisałbym sobie co chciał - chociaż o redaktorze Michniku - ma się rozumieć - tylko hagiograficznie. Ukazała się właśnie hagiografia redaktora Michnika, zwana dla niepoznaki „biografią”, ale to pewnie dopiero początek, bo z czasem hagiografowie będą pisali o redaktorze Michniku tak, jak należy pisać o Umiłowanym Przywódcy - że, dajmy na to, jaskółki śpiewały nad jego kolebką nie tylko ludzkim, ale w dodatku przecudnym głosem, no i w ogóle - ale na razie jeszcze trochę się wstydzą. Więc gdybym był redaktorem Bogdanem Wróblewskim z „Gazety Wyborczej”, to napisałbym, że podczas demonstracji policjantów i celników, jaka 26 marca odbyła się w Poznaniu, demonstrujących policjantów w pewnym momencie zaatakowało ZOMO pałami i gazami, zaś towarzysząca demonstracji straż pożarna polewała ich wodą z sikawek. Czytelnicy mieliby sporo uciechy, bo przecież w czasach kryzysu im też należy się trochę radości, zwłaszcza, że już w czerwcu będą musieli statystować w konkursie o 2 miliony złotych, do jakiego stają kandydaci do Parlamentu Europejskiego. Jak dotąd, jedynie pan Krzysztof Martens powiedział, o co w tych wyborach naprawdę chodzi i gdybym mieszkał na Podkarpaciu, to dałbym mu kreskę bez wahania, chociaż komuch z niego podobnież zaprzysięgły. Czy jednak nie lepszy prawdomówny komuch, niż jakieś farbowane lisy? Zresztą mniejsza już o pana Martensa, daj mu Panie Boże za tę szczerość jak najlepiej; kto wie, może się w końcu nawróci, a wiadomo, że większa będzie w Niebiesiech radość z jednego nawróconego komucha, niż z dziesięciu socjalistów pobożnych, bo zwykli ludzie też muszą mieć trochę radości - a cóż może sprawić im większą radość, niż, niechby nawet zmyślona, opowieść o pogromieniu ich codziennych pogromców? Niestety, nie jestem panem redaktorem Bogdanem Wróblewskim z „Gazety Wyborczej”, więc nawet z okazji prima aprilisu nic o poznańskiej demonstracji policyjnej nie napiszę, chociaż z drugiej strony, skoro policja demonstruje przeciwko rządowi, to nieomylny to znak, że całe państwo zaczyna się rozłazić, jak stare prześcieradło. Inna sprawa, że rząd premiera Tuska wcale się tym nie przejmuje, co skłania do podejrzeń, że o to mu właśnie chodzi - ale jak było naprawdę, przekonamy się dopiero wtedy, gdy nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela, udekoruje premiera Tuska i ministra Schetynę jakimści orderem pour le merite. Ach, jakże żałuję, że nie jestem redaktorem Bogdanem Wróblewskim z „Gazety Wyborczej”, bo wtedy spod mego pióra też wychodziłyby nie tylko takie smakowite zbitki, jak „były neonazista” („neo”, a już „były”!), ale i takie oto zdania, że ktoś - konkretnie chodzi o Jana Kobylańskiego z Urugwaju, na którego żydowska gazeta dla Polaków najwyraźniej zagięła nosa - jest „znany z antysemickich wypowiedzi i wspierania Radia Maryja”. Najwyraźniej wśród redaktorów żydowskiej gazety dla Polaków „wspieranie Radia Maryja” uchodzić musi za przestępstwo samoistne, podpadające pod słynny europejski nakaz aresztowania. Wprawdzie na razie możemy jeszcze pocieszać się przysłowiem, że „nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła”, ale eksperymenty genetyczne postępują naprzód i kto wie, czy nie doprowadzą przypadkiem do skonstruowania świni z rogami - oczywiście koszernej, bo jakże by inaczej? A wtedy - jak przewidział w profetycznym natchnieniu Janusz Szpotański - „wnet się posypią piękne wyroki”, które niezawisłe sądy zaczną wymierzać wszystkim „wspierającym Radio Maryja”. Na razie jednak, chociaż siekiera już do pnia przyłożona, w stolicy Polski ruszył proces gigant przeciwko najsłynniejszym autorytetom moralnym i Umiłowanym Przywódcom. Wprawdzie na widok takiego świętokradztwa żal duszę ściska a serce boleść czuje, ale widocznie tak musi być, aby dopełniła się miara. Nie muszę dodawać, że inicjatorem tego procesu jest właśnie Jan Kobylański, który nie dość, że usiłuje podnieść karzącą rękę sprawiedliwości na samego Adama Michnika, to jeszcze postawił przed sądem Jerzego Baczyńskiego, Grzegorza Gaudena, Tomasza Wróblewskiego, Ryszarda Schnepfa, Jarosława Gugałę, Jerzego Morawskiego i nawet niebożę, redaktora nomen omen Lizuta, słowem - sam cymes żurnalistyki i dyplomatołkizmu! Henryk Jagoda, czy inny Jeżow, wiedziałby co z tym zrobić, a czy niezawisły sąd stanie aby na wysokości zadania? Nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, że kiedy niezawisły sąd oczyma i uszami duszy (bo dusze, podobnie jak ściany, mają uszy; jedne ośle, drugie słoniowe, trzecie gumowe - i tak dalej) ujrzy i usłyszy klangor, jaki podniósłby, dajmy na to Eliasz Wiesel po wyroku skazującym Adama Michnika, to zadrży mu nie tylko ręka, ale i nogi i prędzej umorzy postępowanie z braku społecznej szkodliwości. Ale bo też Eliasz Wiesel mógłby nas wszystkich przekląć do dziesiątego pokolenia, podobnie jak grandziarza Madoffa, który mu przekręcił 20, czy nawet więcej milionów dolarów. Okazuje się, że z rozpamiętywania holokaustu można ciągnąć niezłą forsę i pewnie dlatego taki nacisk na wymuszenie na światowej opinii uznania kosmicznej wyjątkowości tego wydarzenia. A gdyby przekleństwo pana Wiesela nie wystarczyło, to przecież zawsze może dodatkowo przekląć nas Jego Ekscelencja zwany Filozofem, który zawsze wie, kiedy wkroczyć, nawet bez specjalnej zachęty ze strony oficera prowadzącego, który, nawiasem mówiąc, też czuwa i to nie w odosobnieniu, ale w porozumieniu z oficerami czuwającymi na odcinku niezawisłego sądownictwa. Kto wie, może właśnie dlatego zapanowała u nas ostatnie szalenie jurydyczna atmosfera, która udzieliła się nawet J.Em. kardynałowi Bertone, aż w oświadczeniu podkreślił, że Episkopat „nie był zobowiązany” do lustracji. Ciekawe, czy Eminencja sam tak dobrze zna ustawy lustracyjne (z późniejszymi zmianami), czy też korzystał z jakichś wyjaśnień JE nuncjusza Józefa Kowalczyka? Zresztą nieważne, bo ważniejsza jest ta jurydyczna atmosfera, skłaniająca do poddawania każdej sprawy pod rozstrzygnięcie niezawisłego sądu. Nawet pan prezydent przekomarzający się panem premierem, zwrócili się do niezawisłego Trybunału Konstytucyjnego, żeby rozsądził, który z nich ważniejszy. Widocznie jednak w TK sytuacja jest patowa, bo postanowił cunctando rem restituere. Jużci, jeszcze rok, czy półtora i spór stanie się bezprzedmiotowy, nawet gdyby pani Aniela postanowiła odroczyć rozbiór Polski ad calendas graecas. Ale w sprawach naprawdę ważnych czekać nie można, więc inne niezawisłe sądy starają się jednak wychodzić naprzeciw społecznemu zapotrzebowaniu, dzięki czemu wiemy ponad wszelką wątpliwość, że Doda miała na sobie dessous, bo wyrok w tej sprawie chyba nawet się uprawomocnił. Więc gdybym był redaktorem Bogdanem Wróblewskim z „Gazety Wyborczej” zaraz bym napisał artykuł z morałem - ale co tam marzyć o tym? SM
Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi... W dzisiejszych czasach niczego już nie można być pewnym. Jeszcze nie zdążyliśmy przyzwyczaić się do myśli o globalnym ociepleniu, jeszcze nie uzgodniono, kto ma zarobić, a kto stracić na handlu limitami emisji dwutlenku węgla, jeszcze nie podjęto decyzji, czy zmagazynowany dwutlenek węgla przerabiać na suchy lód i dosypywać go do lodowców, żeby oziębić klimat, czy może zwiększyć produkcję wody sodowej dla intelektualistów - a tu Amerykanie odwołali globalne ocieplenie, a zaraz potem uczyniła to samo Polska Akademia Nauk! No i za co teraz będą dawać nagrody Nobla? Co zrobią pozarządowe bandy ekologiczne, które na konto walki z globalnym ociepleniem zdążyły już sobie wypić i zakąsić? Ale to jeszcze nic w porównaniu z wyborami do Parlamentu Europejskiego, które z kolei też są bez znaczenia w porównaniu z wyborem I sekretarza NATO. Miał nim zostać minister Radosław Sikorski, ale podobno nikt go nie popiera, poza prezydentem Lechem Kaczyńskim, no i panem Schwarzenbergiem. Miała poprzeć go Republika Czeska, ale chyba nasi dygnitarze zapomnieli powiedzieć o tym prezydentowi Klausowi i teraz nie wiadomo, co będzie. A tymczasem to szalenie ważna sprawa, bo skoro rząd postanowił rozbroić państwo i przerobić je na strefę buforową, to obsadzenie przez ministra Sikorskiego stanowiska I sekretarza NATO staje się podstawowym elementem naszej doktryny obronnej. Wprawdzie głęboko ukorzeniony Amerykanin Ron Asmus, którego minister Sikorski podobno dobrze zna, powiada, że nie wszyscy członkowie Paktu będą jednakowo chronieni, ale chyba ci, co wystawili I sekretarza, będą chronieni najlepiej? Taki sekretarz w razie czego przykryje wroga nie tyle czapkami, co papierami, a wiadomo, jak wrogowie boją się papierów. Zatem taka strategia obronna ma same zalety, bo nie trzeba wydawać pieniędzy na wojsko, a państwo jest bezpieczne, jak u Pana Boga za piecem. Żeby tylko minister Sikorski został tym sekretarzem, bo jak nie - to mamy problem. Ani wojska, ani sekretarza... Dobrze to nie wygląda. A właśnie Leszek Miller twierdzi, że minister Sikorski nie zostanie I sekretarzem NATO, bo popiera go prezydent Kaczyński, składając na jego czole pocałunek śmierci. Leszek Miller twierdzi, że prezydenta Kaczyńskiego nikt nie lubi, jak w słynnym wierszyku: „nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, tata i mama, chudzi i grubi”. Kto wie - może to i prawda, bo Leszek Miller, jako w swoim czasie zaufany, czyli, jak to mówią - konfident Rosjan, pewnie wie, kogo oni tam lubią, a kogo nie. No dobrze, ale w NATO Rosjan nie ma, tylko Amerykanie. Czy Leszek Miller wie, kogo lubią Amerykanie? Tego wykluczyć nie można, bo pewna, dobrze poinformowana osoba już ładnych parę lat temu przekazała mi fałszywą pogłoskę, że Leszek Miller przewerbował się do Amerykanów. A to ci dopiero siurpryza, a to ci dopiero historia! Kim pan jest, doktorze Sorge? Tajemnica to wielka, bo przecież i Józef Oleksy był oskarżany o szpiegostwo na rzecz Rosji, a tymczasem jest pełen wigoru i planów na przyszłość! Co tu ukrywać; gołym okiem widać, że w dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym, zwłaszcza gdy nie jest się niczyim konfidentem. SM
Westchnienie za panem Zagłobą „Milcz, koński łbie!” - huknął pan Zagłoba na Rocha Kowalskiego, kiedy ten oficer próbował się wymądrzać. Jaka to szkoda, że pan Zagłoba był tylko postacią literacką, a nawet gdyby nią nie był, to i tak byłby dzisiaj już bardzo starym nieboszczykiem. W rezultacie tak czy owak nie miałby kto huknąć w podobny sposób na byłego prezydenta naszego państwa w sytuacji, gdy roztacza on cały repertuar chamskich wyzwisk i bezpodstawnych oskarżeń, w ramach nagonki na IPN. Wszystko wskazuje na to, iż nagonka ta musiała zostać zaplanowana wcześniej, a z związku z tym wyjaśnienia wymaga również rola pana Pawła Zyzaka - czy ten młody człowiek tylko dopuścił się lekkomyślności, czy może był podstawionym prowokatorem. Były prezydent naszego państwa domaga się wyznaczenia specjalnego prokuratora, który wybieliłby mu życiorys i ustalił wersję prawnie obowiązującą pod rygorem odpowiedzialności sądowej. Mam nadzieję, że żaden rząd takiego głupstwa nie zrobi, chociaż pewności mieć nie można w sytuacji, gdy kolejne rządy, pod batutą razwiedki skaczą z gałęzi na gałąź. Niezależnie od tego należy położyć kres dolewaniu panu Lechowi Wałęsie wody sodowej w postaci rytualnego podkreślania jego „roli” w „marszu ku wolności”. Tak samo prowadził nas on ku wolności, jak końska czaszka na kiju prowadziła armie Czyngis-Chana. Przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to Jacek Kuroń z „drogim Bronisławem” wahali się, którego naturszczyka postawić na czele „klasy robotniczej” - Lecha Wałęsę, czy Zbigniewa Bujaka. Wybór padł na byłego prezydenta naszego państwa, którego polityczna kariera powinna być dla nas wszystkich ostrzeżeniem przed możliwościami sprawnej, zmasowanej propagandy. Mianowanie przez Kaligulę konia Incitatusa na senatora nie przynosiło przecież zaszczytu ani Rzymowi, ani Senatowi. SM
Kto psuje postępowania IPN? W Polsce brakuje politycznej woli, by rozliczyć osoby odpowiedzialne za liczne zbrodnie okresu komunizmu. To powoduje, że kolejni oprawcy umykają sprawiedliwości. Tak stało się m.in. w przypadku wojskowej prokurator Heleny Wolińskiej-Brus (właśc. Fejga Danielak), współodpowiedzialnej za mord sądowy na gen. Emilu Auguście Fieldorfie "Nilu", która zmarła, zanim postawiono ją przed sądem. Za tę małą skuteczność w rozliczaniu oprawców nie można winić Instytutu Pamięci Narodowej. Odpowiedzialnych trzeba raczej szukać wśród "politycznych opiekunów", którzy jak dotąd skutecznie odwlekają procesy lustracyjne i dekomunizacyjne. Zdaniem senatora Piotra Łukasza Andrzejewskiego (PiS), prawnika konstytucjonalisty, wykonywanie zadań powierzonych Instytutowi Pamięci Narodowej należy ocenić pozytywnie. - Uprawnienia prokuratorskie IPN w mojej ocenie są pełnione w sposób wystarczający, na miarę posiadanych środków i możliwości Instytutu - podkreślił w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". W jego ocenie fakt umykania przestępców komunistycznych przed sprawiedliwością nie leży po stronie IPN, lecz po stronie procedur, które Instytut właściwie rozpoczyna, a które następnie toną w inercji ich wykonawców. - To nie jest rzeczą IPN, to sprawa funkcjonowania administracji rządowej, prokuratur, sądów, obiegu dokumentów. Wydaje się, że trzeba przyjrzeć się, jak struktura państwa, realizująca dalsze etapy postępowań zainicjowanych przez IPN, działa. Wydaje mi się, że nie można tutaj mówić o opieszałości IPN. Owszem, można mówić o skierowaniu dodatkowych środków, dodatkowych etatów dla Instytutu - gdyby była taka wola polityczna - na przyspieszenie jego działań, ale na pewno nie można tutaj obciążać winą IPN - dodał. Także w ocenie sędziego Bogusława Nizieńskiego, byłego rzecznika interesu publicznego, za obecny stan rzeczy nie można winić IPN. Sędzia wskazał na brak woli politycznej do ukarania oprawców z czasów funkcjonowania systemu komunistycznego. - Oni mają zbyt wielu opiekunów w kręgach polityków, którzy nie dopuścili do tego, ażeby można było zwalczyć tę hydrę, osądzić tych, którzy dopuścili się tylu zbrodni w okresie PRL - podkreślił w rozmowie z nami. Tymczasem krytykowany jest tylko IPN, i to zarówno za swą działalność o charakterze dokumentacyjnym, jak i jako Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. - W III Rzeczypospolitej układ okrągłostołowy czuje się zagrożony prawdą, która kole w oczy. To, co dziś się dzieje, przybiera charakter histeryczny - ocenił senator Piotr Andrzejewski. Jak zauważył, nie wolno zapominać, że działalność Instytutu dotyczy treści dokumentów i tylko pośrednio tego, co w tych dokumentach jest o danych osobach. - Te osoby mają wszelkie prawa, żeby zanegować zawartość tych dokumentów. Nie można fałszować ani przemilczać ich treści, bo właśnie wówczas IPN nie wypełniłby obowiązków na niego nałożonych przez ustawę - podkreślił. Ataki na Instytut, w ocenie senatora Andrzejewskiego, pokazują, że ci, którzy mają coś na sumieniu, w tej chwili czują się bardzo zaniepokojeni. - A jak mówi przysłowie: "Uderz w stół, a nożyce się odezwą" - zauważył. Zdaniem Andrzejewskiego, obecnie IPN jest jedyną instytucją, która potrafi weryfikować i ujawniać treść dokumentów, zwłaszcza przy "meandrach, kamuflażu i praktycznie zaciemnieniu samej lustracji". Jak dodał, uniemożliwienie lustracji oznacza "pozostawienie nas w rękach tych, którzy kierowali aktami i sporządzali je". - Dlatego godność i rozwaga, i odporność prezesa IPN zasługują na uznanie tych, którzy chcieliby, aby to prawda funkcjonowała w naszym życiu, a nie manipulacja polityczna - dodał.
Marcin Austyn
Oprawcy komunistyczni pod parasolem polityków Z sędzią Bogusławem Nizieńskim, byłym rzecznikiem interesu publicznego, rozmawia Marcin Austyn Gdzie, Pana zdaniem, należy dopatrywać się powodów tego, że do dziś wielu oprawców z czasów komunistycznych nie zostało osądzonych? - Oni mają zbyt wielu opiekunów w kręgach polityków, którzy nie dopuścili do tego, ażeby można było zwalczyć tę hydrę, osądzić tych, którzy dopuścili się tylu zbrodni w okresie PRL. Mieliśmy przecież próby podjęcia zarówno lustracji, jak i dekomunizacji - wszystko to nie wypaliło. A procesy oprawców, jeśli już stają oni przed sądem, toczą się latami. Nie ma woli politycznej do tego, by zlikwidować to, co zostało po PRL. Jesteśmy więc skazani na to, że osoby odpowiedzialne za krzywdy wielu naszych rodaków będą uciekały sprawiedliwości? - Tak to wygląda. Przecież widzimy, jak długo toczył się np. katowicki proces w sprawie zbrodniarzy, którzy dokonali pacyfikacji kopalni "Wujek". Niektórzy z nich są już na "drugim świecie" i sprawiedliwość ludzka ich nie dosięgnie. Już odeszli, taka jest kolej rzeczy. Przeczekali to, co najgorsze dla nich mogło nastąpić, a myśmy nie potrafili zrobić nic, by sprawiedliwości stało się zadość. Według Pana, można za to winić Instytut Pamięci Narodowej? - W żadnym wypadku. Obecnie patrzymy na to, co się dzieje, jak atakuje się IPN, jak żąda się jego likwidacji. Nie mówię już nawet o samym prezesie Januszu Kurtyce, którego się niszczy od samego początku. Najwyraźniej bolało to tych, którzy go niszczą, że był związany ze stowarzyszeniem byłych WiN-owców. Ten człowiek ma dużą wiedzę na temat zbrodni, jakie zostały popełnione przez ludzi aparatu komunistycznego. On ma w swoich rękach dokumenty, z których wynika ich zbrodnia. Argumentem na obronę IPN może być też fakt, że osądzenie zbrodni stalinowskich było możliwe dopiero po roku 1989, a Instytut powstał dziesięć lat później... - Naturalnie, że tak. Powstaje tu jednak pytanie: dlaczego IPN powołany został tak późno? Tak samo należy zapytać: dlaczego w Polsce tak późno ruszyła lustracja i z jakich powodów nie dopuszczono do dekomunizacji? Trudno mówić mi spokojnie o tych sprawach, bo zbrodnie popełniane były masowo, a sprawców zbrodni nie osądzono. Patrząc na obecnie panujące nastroje polityczne, te sprawy mają szansę być załatwione? - Nie. To nie jest ten klimat, który pomógłby sprawie, by wreszcie rozliczyć tych, którzy jeszcze zostali. Dziękuję za rozmowę.
Wyziewy z perfumerii "Pianista pierze bieliznę swą w chemicznej pralni i wszyscy śliczni tacy są i kulturalni" - pisał Gałczyński o wyobrażeniach prowincjusza o życiu stołecznym. W atmosferze takiej wytworności łatwo przeoczyć, że bielizna pianisty - tak czy owak - wcześniej musiała się gdzieś pobrudzić, a kto wie, czy nawet nie splamić, skoro zdecydował się oddać ją do pralni, wprawdzie chemicznej, niemniej jednak. Więc mimo że artykuł JE abp. Józefa Życińskiego "Daleko od Jana Pawła" w "Gazecie Wyborczej" przesycony jest wytwornością, to przecież metoda recenzowania wywiadu udzielonego przez ks. prof. Waldemara Chrostowskiego swoją konstrukcją przypomina "widok znajomy ten". Widok z czasów, gdy środowisko obecnie skupione wokół "Gazety Wyborczej" było jeszcze w awangardzie sił postępu maszerujących ku świetlanej przyszłości pod kierunkiem Józefa Stalina. Ekscelencja bierze ks. Chrostowskiego we dwa kije: jeden - to odstępstwo od jedynie słusznej linii, a drugi - to słynna "żenada", jakim salonowcy z Czerskiej kwitują nieprzyjemne prawdy. "Żenada" objawiająca się we wzgardliwym milczeniu sugeruje odmowę dyskusji niby z powodu nikczemności przeciwnika, ale tak naprawdę ma maskować brak merytorycznych argumentów. Przedmiotem krytyki jest niewłaściwy stosunek ks. prof. Chrostowskiego do Żydów i sławnego dialogu. Na przykład ks. Chrostowski uważa, że "żydokomuna" to również "zjawisko", podczas gdy Ekscelencja twierdzi, że takiego zjawiska nie ma. Filozofom to się niekiedy zdarza; Hegel też twierdził, że jeśli jego teoria jest sprzeczna z faktami, to tym gorzej dla faktów. Cóż dopiero, kiedy fakty są niewygodne i na przykład wskazują, że ktoś jednak coś tam palił, a nawet się zaciągał? Wtedy jedynym wyjściem z sytuacji staje się "żenada", więc nic dziwnego, że tak się w ostatnich czasach i w pewnych środowiskach spopularyzowała. Ale niekiedy Ekscelencja wychyla się spoza "żenady", dzięki czemu można stanąć na udeptaną ziemię. Na przykład krytykuje opinię ks. Chrostowskiego, że w ciągu 20 lat, jakie upłynęły od wizyty Jana Pawła II w rzymskiej synagodze, w stosunkach chrześcijańsko-żydowskich nie odnotowano "żadnego znaczącego postępu". Tymczasem dokument "Dabru Emet" (Mówcie prawdę) - a więc deklaracja 120 rabinów z 10 września 2000 roku - stwierdza, że "w ostatnim czasie nastąpiła dramatyczna, bezprecedensowa zmiana w stosunkach żydowsko-chrześcijańskich" - powiada Ekscelencja. Zmiana rzeczywiście nastąpiła i ks. Chrostowski temu nie zaprzecza, tylko twierdzi, że nie ma "znaczącego postępu". I rzeczywiście - za Piusa XII było nie do pomyślenia, żeby jacyś rabini sztorcowali Papieża, którego katolicy uważają przecież za Namiestnika Chrystusa na ziemi, że kanonizował niewłaściwego świętego lub mianował niewłaściwego biskupa. A tak właśnie sztorcowany był Jan Paweł II za kanonizację Edyty Stein, nie mówiąc już o Benedykcie XVI, który sztorcowany jest za wszystko. Być może Ekscelencja właśnie to uważa za postęp. Wykluczyć tego nie można, bo dokument "Dabru Emet", najwyraźniej dla Ekscelencji autorytatywny, zaleca w punkcie 6, iż nie należy "wmawiać", że jedna ze stron "zinterpretowała Pismo bardziej właściwie niż inni". No proszę! Czyżby w imię podtrzymania przyjemnej atmosfery "dialogu" należałoby zaprzestać "wmawiania" asystencji Ducha Świętego w Kościele katolickim? Inne określenia już się nowej interpretacji doczekały, np. "antysemityzm". Przedstawiciele strony żydowskiej uskarżają się na antysemityzm w Indiach, podczas gdy Polska należy do krajów "najbardziej przyjaznych Izraelowi" - cytuje z aprobatą Ekscelencja. Tymczasem Guy Sorman, francuski autor żydowskiego pochodzenia, w książce "Made in USA" zwraca uwagę na amerykańską osobliwość polegającą na postawieniu znaku równości między antysemityzmem (wrogością do Żydów) a antysyjonizmem (krytycznym stosunkiem do Izraela), wskazując, iż jej przyczyną jest przeświadczenie pewnego odłamu protestantów, iż Królestwo Boże na ziemi musi być poprzedzone politycznym panowaniem Izraela w skali światowej. Okazuje się, że podtrzymywanie niechby nawet pozorów wytworności w sławnym "dialogu" ma swoją - jak się wydaje - coraz bardziej rosnącą cenę. SM
Minister dba o czystość "wałęsologii" W związku z pracą magisterską Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego zostanie przeprowadzona nadzwyczajna kontrola - zadecydowała minister nauki Barbara Kudrycka. Władze wydziału odpowiadają, że nie mają nic do ukrycia. Oburzony natomiast jest prezes PiS Jarosław Kaczyński. Według niego, to decyzja "niebywale skandaliczna". Zaskoczony postępowaniem Kudryckiej jest nawet szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. - Skierowałam list do Państwowej Komisji Akredytacyjnej, aby zbadała funkcjonowanie Wydziału Historii UJ na podstawie informacji, które trafiły do mnie z mediów, że metodologia pracy magisterskiej pana Piotra Zyzaka nie była do końca prawidłowa - uzasadnia swoją decyzję Kudrycka. - Nigdy czegoś takiego nie robiliśmy. W prośbie pani minister jest wskazanie, by punktowo zbadać sprawę magisterium Pawła Zyzaka. Nie mamy doświadczeń w takim zakresie - powiedział przewodniczący Państwowej Komisji Akredytacyjnej Marek Rocki, senator PO. Dodał, że być może komisja podejmie decyzję o stworzeniu specjalnej procedury do zbadania przypadku tego magisterium. - Najwcześniej coś takiego może być za półtora miesiąca - wskazał. Kudrycka podkreśla, że PKA zbada także inne prace z zakresu historii. - Celem kontroli będzie sprawdzenie także innych prac na tym wydziale. Państwowa Komisja Akredytacyjna zbada je i oceni. - Nie nam wyrokować, czy doszło tam do nieprawidłowości - podkreślała szefowa resortu nauki. Według zapowiedzi Rockiego, komisja zbada wnikliwie dokumentację toku studiów na wydziale i systemu ocen na UJ. - Musimy pomyśleć, jak to przeprowadzić. Najpierw poprosimy wydział o przygotowanie dla nas raportu-samooceny. To pierwsza czynność - wyjaśnił. - Na Wydziale Historii nie mamy nic do ukrycia, jeżeli ministerstwo nauki podejmie kontrolę, to proszę bardzo - zareagował na zapowiedź kontroli dziekan Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego Andrzej Banach. - Za poziom pracy magisterskiej odpowiadają promotor i recenzent, tym bardziej że obydwaj są samodzielnymi pracownikami nauki - wskazywał. Według rektora UJ Karola Musioła, oparcie pracy na źródłach anonimowych jest "wpadką" i dlatego tą sprawą zajmie się także Rada Wydziału Historii. Dodał jednak, że żałuje, iż uniwersytet został wciągnięty "w pewną akcję polityczną". Pracy Zyzaka broni jej promotor prof. Andrzej Nowak, który podkreśla, iż na blisko 1000 źródeł wykorzystanych w pracy jego magistranta zaledwie kilkanaście powołuje się na anonimowych informatorów. Stało się tak tylko z tej racji, że te osoby bały się podania w pracy swoich nazwisk. Wynikało to z akcji zastraszania ich przez UOP na początku lat dziewięćdziesiątych. - Jeżeli towarzyszy temu pełna informacja i pełny zapis dokumentacyjny, usprawiedliwia to użycie tych źródeł wobec braku innych - mówił prof. Nowak. Dodał, że jeżeli dziennikarze tak bardzo interesują się tym tematem, to dlaczego nie pojadą w rodzinne strony byłego prezydenta, by sprawdzić te informacje, i dlaczego nie zapytają tych samych osób, co Zyzak. - Niech pojadą i sprawdzą, nie byłby to duży problem - ocenił historyk. Profesor Nowak podkreśla, że obie recenzje były bardzo dobre, a Zyzak wykonał pracę, jakiej nie podjął się do tej pory żaden starszy historyk. - Nikt się tym nie zajął, co stało na przeszkodzie? - pytał. Oburzony decyzją Kudryckiej jest szef PiS. - To jest decyzja wręcz skandaliczna. Mamy w Polsce dzisiaj do czynienia z sytuacją zagrożenia wolności nauki i słowa. Można źle oceniać tę książkę, ale próby przesłuchiwania promotora, ataki na autora, ta cała histeria - to jest coś niebywałego w państwie demokratycznym - mówił były premier.- Nie organizujemy tutaj żadnej akcji przeciwko żadnemu naukowcowi czy studentowi - zastrzega Kudrycka. - Sądzę, że naszym obowiązkiem - obowiązkiem Prawa i Sprawiedliwości - jest przygotowanie ustawy, która będzie chroniła wolność nauki i wolność słowa w Polsce. Ponieważ dzisiaj niestety chronione nie są - uważa Jarosław Kaczyński. Zaskoczony decyzją resortu nauki jest Zbigniew Chlebowski, szef klubu PO. - Jest to trochę niestosowne - powiedział. Decyzję Kudryckiej popiera natomiast premier Donald Tusk, który powiedział, że pojawiające się oceny pracy Zyzaka określanej paszkwilem i politycznym atakiem z całą pewnością wystarczają do zlecenia kontroli. Zenon Baranowski
Rząd sam się wyżywi Platforma Obywatelska zapowiedziała, że będzie chciała jak najszybciej wprowadzić projekt Lewicy ograniczenia finansowania partii z budżetu państwa i jeszcze jutro uchwalić ustawę w tej sprawie. Pozostałe ugrupowania obroniły się wczoraj, odrzucając zgodnie projekt PO o całkowitym zawieszeniu dotacji dla partii politycznych. Argument do likwidacji dotacji, zwłaszcza wiedząc, że projekt nie przejdzie, Platforma miała dobry: pomysł się spodoba wyborcom, którzy widząc ciągle awanturujących się polityków, nie chcą ich dalej finansować. Ale swoje wiedziała także opozycja: Platforma Obywatelska chce pozbawić pozostałe partie pieniędzy na kampanię wyborczą, sama zaś niewiele straci. A jak pokazują ostatnie wydarzenia, PO jako partia rządząca potrafi wyżywić się sama, i to również na budżetowych pieniądzach. Choć projekt Platformy Obywatelskiej o wstrzymaniu do końca grudnia 2010 roku finansowania partii politycznych z budżetu państwa przepadł w Sejmie w pierwszym czytaniu, to kierownictwo PO zamierza teraz poprzeć projekt Lewicy o ograniczeniu dotacji dla partii. Projekt zakłada, że najbardziej po kieszeni dostaną największe partie - obcięcie około połowy dotacji, a w mniejszym stopniu o blisko 10 proc., ograniczone będą pieniądze dla mniejszych ugrupowań. Wiceprzewodniczący PO Waldy Dzikowski już zapowiedział, że jeszcze w tym tygodniu ten projekt mógłby przejść przez Sejm, tak aby w przyszłym mógł zająć się nim Senat. Dzikowski zapowiedział, że dla przyspieszenia procedury uchwalania ustawy poprawki o jeszcze większym ograniczeniu dotacji Platforma zgłosi do projektu dopiero w Senacie. Projektu w takim kształcie nie poprze raczej Prawo i Sprawiedliwość. - Chodzi o to, żeby uderzyć w jedyną rzeczywistą opozycję. Oczywiście o 15 procent możemy obniżyć nasze dotacje, ale odebranie połowy oznacza np. niemożność przeprowadzenia kampanii prezydenckiej w pełnej skali, i o to tutaj chodzi. To jest, jak sądzę, dla każdego oczywiste. I dziwię się, że media o tym nie piszą - powiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński. Misiak, Misiak! Projekt o czasowym całkowitym wstrzymaniu dotacji wywołał w Sejmie ostrą dyskusję, a poparła go tylko Platforma. Przeciwko opowiedzieli się zarówno posłowie rządowego koalicjanta PO - Polskiego Stronnictwa Ludowego, jak i Lewicy oraz Prawa i Sprawiedliwości. O tym, że projekt miał dla Platformy wielką wagę propagandową, świadczy obecność na sali sejmowej premiera Donalda Tuska, który zabrał głos, wiedząc, że projekt i tak zostanie odrzucony, gdyż nie jest uzgodniony nawet z koalicjantem. - Zawsze wtedy, kiedy rozmawiamy o milionach złotych, które partie polityczne biorą z kieszeni podatnika, jakiś histeryczny krzyk rodzi się w ławach PiS. Bardziej zawstydzających spektakli niż ta rozpaczliwa obrona milionów złotych wyciąganych z kieszeni podatnika ta sala nie widziała - mówił w Sejmie premier Tusk. Według szefa rządu, protesty partii przeciw zawieszeniu finansowania z budżetu to "rozpaczliwa próba obrony stanu posiadania". - Traci ta partia polityczna, która broni tego systemu wyciągania pieniędzy od podatnika, moralne prawo do zabierania głosu w sprawie oszczędzania w dobie kryzysu - dodał premier. Wypowiedzi szefa rządu towarzyszyły okrzyki z sali: "Misiak, Misiak!", przypominające Tuskowi, jaki pomysł na zarabianie z publicznych pieniędzy, bynajmniej nie na dotacjach dla partii, miała firma senatora Platformy. Za chwilę premier Tusk doczekał się ostrej riposty, i to ze strony Polskiego Stronnictwa Ludowego. - To, co dzisiaj wydarzyło się w tej Izbie, jest na tyle istotne, że pokazuje wyraźnie, iż ze względu na kampanię do Parlamentu Europejskiego chcemy tą sprawą tylko grać. I padły słowa, które dla każdego uczciwego parlamentarzysty uczestniczącego w debacie publicznej paść nie powinny. Na przykład takie, że jak będę głosował inaczej, to nie mam prawa moralnego podejmować dyskusji w debacie publicznej. Otóż nie, nikt, nawet premier, lider koalicyjnego, mojego rządu, nie jest w stanie mnie, posła RP, pozbawić moralnego prawa - mówił z trybuny sejmowej Janusz Piechociński (PSL). Inny z ludowców powiedział nawet, że trzeba będzie się zastanowić, czy koalicja PSL z Platformą ma nadal sens. Uspokajał jednak wicepremier Waldemar Pawlak, tłumacząc, że nie ma powodu, by kończyć współpracę w koalicji. Na wystąpienie premiera ostro zareagował prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. - Wystąpienie było bezczelne i nikczemne w kontekście tego, co dzieje się z panem Palikotem i śledztwem w jego sprawie. Wy chcecie się finansować z kieszeni "zasobnych" emerytów i studentów. Znamy te metody, znamy was. Wiemy, że chcecie doprowadzić do wielkiego, gigantycznego oszustwa - mówił Jarosław Kaczyński. Prokuratura zdecydowała niedawno o umorzeniu śledztwa w sprawie finansowania kampanii wyborczej Palikota. Poseł PO miał przekazywać, omijając przepisy o finansowaniu kampanii, studentom i emerytom kilkunastotysięczne sumy, które ci później wpłacali z powrotem na konto kampanii posła PO. Sprawę umorzono, mimo że - jak zauważył Kaczyński - zgłosiły się osoby uczestniczące w tym procederze. - Pod rządami Platformy Obywatelskiej nie ma w Polsce elementarnej praworządności. A cała ta operacja, która w tej chwili jest prowadzona, jest niesłychanym wykwitem hipokryzji i nikczemności - mówił Jarosław Kaczyński. Prezes PiS podkreślał, że partie finansowane są z budżetu w wielu państwach Europy, m.in. w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech i Włoszech. Nie tylko przykłady senatora Misiaka czy niejasności wokół kampanii wyborczej Palikota wskazują, iż Platforma Obywatelska będzie potrafiła się wyżywić nawet bez budżetowych dotacji. Niedawno prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz przyznała swoim urzędnikom 58 milionów złotych premii, co przy 220 milionach, które PO chciała "zaoszczędzić" na dotacjach dla partii, jest kwotą ogromną. Normalne, zdaje się, ze względu na brak reakcji ze strony PO, jest dla Platformy zatrudnianie hurtem swoich polityków i członków ich rodzin w urzędach publicznych. Opisaliśmy to w czwartek w artykule poświęconym sytuacji w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych. Występujący dziś o zaniechanie dotacji budżetowych dla partii już kilka razy w tej sprawie zmieniał zdanie. Na początku lat 90. głosił, że partie powinny być finansowane z budżetu, w przeciwnym razie będziemy świadkami afer finansowych z udziałem polityków. W kadencji 2001-2005 PO jednak nie pobierała należnej partii dotacji budżetowej, a politycy Platformy zarzekali się, że nie tkną pieniędzy budżetowych. Po tamtej kadencji zmienili jednak zdanie, a dzisiaj, jak widać, ponownie zmieniają swoje standardy.
Artur Kowalski
Leszka Wałęsy gry w zbijanego Sprawa nieślubnego dziecka Lecha Wałęsy opisana w książce Pawła Zyzaka oburzyła polityków. Poseł Arkadiusz Rybicki orzekł, że Wałęsę opisali zawistni wieśniacy. Czyżby w Cypriance i Łochocinie doszło do zbiorowej halucynacji? Sprawdziliśmy, jak mieszkańcy rodzinnych stron byłego prezydenta reagują na rewelacje, które młody magistrant opisał w książce "Lech Wałęsa. Idea i historia”. Ludzie w Popowie, rodzinnej wsi Lecha Wałęsy i w Chalinie, w którym uczęszczał do szkoły, niechętnie mówią o najsławniejszym krajanie: - To sprawa międzynarodowa. Wałęsa jest znany na całym świecie, czy to mądre, żeby na oczach świata prać różne brudy? - bije się z myślami Zdzisław Czachorowski, kolega Lecha z czasów szkolnych. I sam sobie odpowiada. - Ale gdyby Leszek powiedział otwarcie całą prawdę o różnych sprawach, ludzie nic by mu przecież nie zrobili. Wręcz przeciwnie - nie byłoby człowieka, który by za nim nie poszedł. Ale on ma z tym problem.
Fachowiec od świateł Czas pozwala nabrać odpowiedniego dystansu. Nawet ci, którym prezydencki wizerunek Wałęsy nie przypadł do gustu, tonują wypowiedzi. Podkreślają, że kąśliwe plotki nie mają zwykle wiele wspólnego z prawdą. Na przykład o tym, że przyszły prezydent wszczynał burdy na wiejskich zabawach, że dźgnął kogoś nożem. Owszem, historia z nożem jest prawdziwa, ale dotyczy jednego z braci Lecha. Ostatecznie zresztą skończyło się na draśnięciu, a sprawca wyrósł na porządnego człowieka. Ludzie zapamiętali, że - za czasów pracy w POM-ie w Łochocinie i Leniach - Leszek dał się poznać jako najlepszy w okolicy fachowiec od elektryki. - Nikt tak dobrze nie potrafił zreperować świateł i migaczy w ciągnikach i przyczepach - przyznaje Kazimierz Sadowski. Obecna żona Sadowskiego, Henryka, była szkolną sympatią Wałęsy: - Takie tam szkolne zaloty i wspólne tańce - śmieje się Sadowska. - Chodziłam z Leszkiem do siódmej klasy, bo on nie dostał się do szkoły w Lipnie, więc jeszcze jeden rok musiał przeczekać. Sprytny był chłopak, miał głowę na karku, wszędzie go było pełno i nie dał sobie w kaszę dmuchać. Zdzisław Czachorowski zapamiętał Leszka jako mistrza gry w zbijanego: - Czasem szedł prosto na człowieka, śmiał się prosto w oczy, a nie było szansy, żeby go trafić. Nie pamiętam, żeby ktoś kiedykolwiek go trafił, taki miał refleks.
Żelazna para Pozostałości rodzinnego domu Wałęsy zachowały się do dziś. Ściany odlane z betonu i czerwonego żużla z włocławskiej celulozy stoją przy niewielkim bagienku. Kilkanaście lat temu dom wraz z ziemią odkupił od Lecha jego krewniak, Stefan Wałęsa. Były prezydent wpada do Stefana zwykle raz w roku, na Wszystkich Świętych, gdy przyjeżdża na grób rodziców. - Jako prezydent pomógł szkole w Chalinie, do której kiedyś chodził, a która dziś nosi jego imię. Ale drogi w Popowie nie zrobił, więc tu cały czas piaski - mówi Stefan Wałęsa, któremu przerywam reperowanie maszyny na podwórzu. W autobiografii "Droga nadziei”, wydanej w 1990 roku, Lech Wałęsa pisze, że z rodzinnymi stronami niewiele go łączy. Pisze o okrucieństwie wsi, toczących się latami sporach o ziemię. Przyznaje, że do rodzinnych stron nie wyniósł sentymentu: "Może to rodzaj defektu, a może spowodowały to surowe warunki życia”. Wspomina, że męczyła go monotonia i podwójna socjalistyczna moralność w zakładzie pracy: "Ta codzienna szarpanina z kierownikiem, ten układ najlepszego w POM-ie i okolicy wydał mi się miałki, mało ważny, śmieszny. Nie znoszę śmieszności - śmieszności świadomej. Potrzebuję poczucia, że coś, co się dzieje, co robię - jest serio, jest ważne, ma jakiś ciężar gatunkowy”. Dlatego wyjechał szukać szczęścia do Gdańska. Ale nie tylko dlatego: "Doszła do tego sprawa z dziewczyną. Miłość - nie miłość, sprawa, w którą brnąłem bez przekonania i coraz głębiej. Chyba była mądrą dziewczyną, bo to ona, nie ja, podjęła w końcu decyzję za nas oboje. I zerwała ze mną. Wyjechała. Żal, nie żal, w każdym razie poczucie pustki, samotności. W oczach wszystkich od dawna uchodziliśmy za żelazną parę i teraz ona "puszczała mnie w trąbę”. Cios w ambicję. I taki odruch: wyjechać gdziekolwiek, byle dalej stąd. Był i wstyd przed matką. Ona jakby czegoś oczekiwała ode mnie, miałem coś spełnić. (...)"
Wanda nie chciała - Wanda mieszkała w Cypriance. Dziewczyna była galante - szczupła, zgrabna brunetka, mogła się podobać. Tyle że ze strasznej biedy, no i bez wykształcenia - wspomina Leszek Śmiechowski z Łochocina. Kuzynka Wandy (prosi o anonimowość): - Do dziś jest ładną kobietą. Z charakteru szybka, zdecydowana i wygadana. Zofia Sawicka, najbliższa sąsiadka Wandy: - Dom to była rozsypująca się lepianka, wokół wyplatany z witek płot. Mieszkałam w bezpośrednim sąsiedztwie Wandy, więc Leszka widywałam często. Ładny chłopak - czarny, z wąsem, w marynarce i przykrótkich spodniach. Mówił do niej "Wandula”, co ją trochę denerwowało, nie lubiła tego zdrobnienia. Pamiętam, jak dziś, ten dzień. Spotkałyśmy się, a ona mówi: jestem w ciąży z Leszkiem. Leszek Śmiechowski: - Gdy dowiedział się, że dziewczyna jest w ciąży, zostawił ją. Sawicka uważa, że było inaczej: - Nie wiem dokładnie, o co poszło, ale to raczej Wanda nie chciała Leszka. Podobnego zdania jest Adam, brat Wandy: - To była jej decyzja, ale nigdy nie pytałem, dlaczego tak się stało. Później przez dłuższy czas była sama. Chłopcu, który przyszedł na świat, dała na imię Grzegorz. Piękny to był chłopak, czarny, o ładnej buzi. - Nawet po tym wypadku, w trumience pięknie wyglądał - zapamiętała Maria Ośmiałowska, sąsiadka Wandy. - Ludzie mówili na Grześka Wałęsiak.
Tylko ten grób To był nieszczęśliwy wypadek. Gromadka dzieci poszła z dziadkiem Jankiem wypasać kozy. Dziadek przysnął na łące. Halina Podgórska mieszkała najbliżej stawu: - Nagle przybiegł mały Krzysiu Korpalski. Krzyczał "Mój Bozie! Mój Bozie!” Złapałam tylko sękaty kij i pobiegłam, ale Grzesiek już buzią w dół pływał. Staw był głęboki, brzeg urwisty, a chłopczyk miał ledwie cztery lata. Mąż Podgórskiej był chrzestnym Grzesia. - Spytałam Wandę, czy wiązaneczkę kupić, ale ona poprosiła, żeby jej dać pieniądze za te kwiaty, bo nie miała na trumienkę. Leszek się pojawił na pogrzebie, ale pamiętam, że jak do Wandzi podszedł, ona go odtrąciła. Za konduktem później szedł - przypomina sobie Śmiechowski. Grobem chłopca nikt się nie zajmował i pewnie zanikłby całkowicie, gdyby nie Śmiechowski: - Żal mi się zrobiło, więc naprawiłem kopczyk. Chciałem nawet wymalować tabliczkę z przypomnieniem, że "tu leży syn prezydenta”, ale żona powiedziała, żeby lepiej tego nie robić, bo możemy sobie narobić kłopotów.
Przeszłość wymazali Dziś piaszczyste pagórki wokół domu porosły dzikimi sosnami. Staw niemal wysechł. Wanda jakiś czas po śmierci Grzesia poznała chłopaka, który w okolicy odbywał służbę wojskową. Wzięli ślub, wyjechali do dużego miasta w południowej Polsce. Mąż Wandy pracował przy ochronie kolei, dobrze im się wiodło. Wymazali przeszłość, wyłączają telewizor, gdy leci program o Wałęsie. - Są udanym małżeństwem, mają czwórkę dzieci, wnuki, niech sobie żyją w spokoju nie wracając do przeszłości - mówi brat Wandy. Śmiechowski: - Leszek to był normalny chłopak, wiele razy z nim jeździłem na zabawy wiejskie, czasem pożyczałem trochę grosza. Nic do Leszka nie mam. Tylko ten grób. Adam Willma
LIKWIDACJA W IMIENIU WSI „Istnieją trzy dziedziny życia, gdzie kłamstwo pozostaje głównym narzędziem pracy. Jedną jest propaganda, drugą - wywiad wojskowy, a trzecią - polityka, We wszystkich trzech przypadkach kłamie się nie tylko przez przeinaczanie faktów i informacji; o wiele częściej przemilcza się prawdę lub modyfikuje w ten sposób, aby skutecznie, choćby tylko częściowo, wprowadzać w błąd odbiorcę „ - pisał Włodzimierz Paźniewski. Czy istnieją podstawy by podejrzewać, że histeryczny spektakl obrońców dobrego imienia „legendy Solidarności”, domagających się likwidacji lub ograniczenia kompetencji IPN-u, stanowi element zaplanowanej i wyreżyserowanej gry, której scenariusz napisały służby IIIRP? Czy fakt, że udział w tej sprawie biorą wszystkie trzy wymienione w cytacie środowiska, pozwala postawić tezę, że powód ataku na IPN jest zgoła inny, niż starają się nam wmówić media i politycy? Choć nie jest tajemnicą, że rządzący Polską układ, od chwili przejęcia władzy, przy pomocy licznych groźby i prób nacisku czynił starania, by ograniczyć aktywność historyków IPN-u, warto zadać sobie pytanie - dlaczego właśnie teraz, dlaczego w tym momencie zdecydowano się na podjęcie gwałtownego i frontalnego ataku? Mało przekonującą przesłanką, wydaje się być publikacja kolejnej książki o Wałęsie, wydanej przez prywatną oficynę. Tym mniej wiarygodną, że nikt z arogantów, rzucających gromy na IPN nie próbuje nawet wykazać związku pomiędzy książką Zyzaka, a żądaniem likwidacji Instytutu. Również nawoływanie do ograniczenia budżetu IPN-u, ma się nijak, do faktu jednej publikacji Gontarczyka i Cenckiewicza, wobec kilkuset wydawnictw finansowanych ze środków Instytutu. Wielodniowe, emocjonalne zaangażowanie premiera polskiego rządu w walkę o „dobre imię” Wałęsy, w żaden sposób nie może stanowić dostatecznego uzasadnienia dla konkretnych działań, jakie pod tym pretekstem podejmuje rząd. Oto bowiem wczoraj, dzięki publikacji portalu Niezależna.pl mogliśmy dowiedzieć się, że przygotowywany naprędce projekt nowelizacji ustawy o IPN zakłada likwidację pionu śledczego i przeniesienie wszystkich śledztw do prokuratury. Drugim pomysłem jest powszechne otwarcie archiwów, choć nikt chyba nie wie, jak dokonać tej niewykonalnej czynności. Warto zatem postawić istotne pytanie - co wspólnego z rzekomą obroną Wałęsy lub „niszczeniem po 20 latach po obaleniu komunizmu tego, co w Polsce jest tak ważne” ma wspólnego likwidacja pionu śledczego IPN? Pod tą powszechnie używaną nazwą kryje się bowiem Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu powołana jako pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej ustawą z 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Pion śledczy nadzoruje w trybie instancyjnym i służbowym postępowania prowadzone w jedenastu Oddziałowych Komisjach Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu działających w miastach, w których mają swe siedziby Sądy Apelacyjne. Nadzór nad tymi postępowaniami sprawują prokuratorzy Głównej Komisji w ramach pracy Wydziału Nadzoru nad Śledztwami Głównej Komisji. W chwili obecnej prokuratorzy IPN-u nadzorują ponad 1200 śledztw prowadzonych w Oddziałowych Komisjach w całym kraju w sprawach o zbrodnie komunistyczne, nazistowskie oraz zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne. Występują również we wszystkich postępowaniach odwoławczych przed Sądami Apelacyjnymi. Jest rzeczą oczywistą, że działalność pionu śledczego IPN nie ma żadnego związku z publikacją Cenckiewicz i Gontarczyka, a tym bardziej z książką Zyzaka. Nie sposób racjonalnie wykazać zależności, pomiędzy śledztwami prowadzonymi przez Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, a publikacjami dotyczącymi agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Wydaje się, że częścią Instytutu „odpowiedzialną” za tego rodzaju prace badawcze historyków jest Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów, w ramach którego działa pięć wydziałów: Ewidencji; Gromadzenia, Opracowywania i Obsługi Magazynów; Udostępniania i Informacji Naukowej; Obsługi Bieżącej; Badań Archiwalnych i Edycji Źródeł. Drugim, ewentualnym „współwinowajcą” mogłoby być Biuro Lustracyjne, prowadzące rejestr i analizę oświadczeń lustracyjnych i przygotowujące katalogi zawierające dane osobowe. Gdyby projekt Platformy dotyczył ograniczenia uprawnień tych biur IPN-u, można byłoby sądzić, że ma to związek z obroną Wałęsy. Ale skąd pomysł likwidacji pionu śledczego? Wskazówką w tych dociekaniach mogą być słowa rzeczywistego „ojca” Platformy - Andrzeja Olechowskiego, który już przed ponad miesiącem (gdy nikt o książce Zyzaka jeszcze nie słyszał) wyraziście sformułował postulat dotyczący likwidacji właśnie pionu śledczego. W wywiadzie, udzielonym „Dziennikowi” w dn.2 marca br. TW MUST powiedział na temat IPN-u i działań Platformy: „Stworzyliśmy sobie instytucję, która to zacietrzewienie z konieczności wymusza, ponieważ nie jest sądem. A Platforma, która mówiła, że tę sprawę załatwi, nic nie zrobiła. Miała otworzyć archiwa, teraz słyszałem, że chce zlikwidować pion śledczy w IPN, i nadal cisza. Wzięła się natomiast do odbierania całej grupie ludzi uprawnień emerytalnych. To przecież musi być niezgodne z konstytucją!” Ponieważ (co wielokrotnie już wskazywałem) pan Olechowski ma zwyczaj instruowania swojej partii poprzez medialne wystąpienia - byłoby rzeczą nierozważną uznać, że głos założyciela nie został i tym razem wysłuchany. Ta okoliczność, nie wyjaśnia wszakże gwałtowności obecnego ataku na IPN i pospiesznego, a jak na dotychczasowe dokonania Platformy - wprost ekspresowego - trybu przygotowania nowelizacji ustawy. Byłoby truizmem zwracanie uwagi, że likwidacja pionu śledczego pozwoli zamknąć wszystkie śledztwa dotyczące generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego oraz na zawsze zlikwiduje potencjalne zagrożenie procesem karnym, dla setek żyjących dostatnio oprawców komunistycznych. Ta niewątpliwa korzyść dla zaplecza tzw. lewicy, wtórującej Platformie w pomyśle kasacji Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, nadal nie wyjaśnia specyfiki obecnej sytuacji. Warto więc przyjrzeć się bliżej niektórym śledztwom, prowadzonym obecnie przez pion śledczy IPN, by dostrzec, które z nich i dlaczego mogłoby stanowić dostateczne alibi dla działań podjętych przez rządzący układ. Pomocą w tych dociekaniach niech będzie, znajdująca się na stronie internetowej IPN-u - „Informacja o działalności Instytutu Pamięci Narodowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w okresie 1 stycznia 2008 r. - 31 grudnia 2008 r”, a w szczególności Część II - Aneks do Informacji o działalności Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, w którym wymienia się wszystkie najważniejsze śledztwa, prowadzone obecnie przez prokuratorów IPN. Tak oto, na str.54 aneksu, po sygnaturą S 17/06/Zk znajdziemy śledztwo w sprawie tzw. Grupy „D”: „dotyczące funkcjonowania w okresie od 28 listopada 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie związku, w którego skład wchodzili funkcjonariusze byłej Służby Bezpieczeństwa, kierowanego przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, który miał na celu dokonywanie przestępstw, a w szczególności zbrodni zabójstw osób - działaczy opozycji politycznej i duchowieństwa. W ramach prowadzonego śledztwa są wyjaśniane zdarzenia, które były przedmiotem prac Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW (tzw. Raport Rokity). […] Zakresem śledztwa objęto 46 wątków zdarzeń związanych z działaniami funkcjonariuszy SB przeciwko duchowieństwu i działaczom opozycji antykomunistycznej. Przedmiotem śledztwa jest w szczególności sprawa dokonania w nocy z 19 na 20 października 1984 r. w Górsku, woj. toruńskie i w okolicach Włocławka pozbawienia wolności i zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, w części dotyczącej kierowania wykonaniem tego zabójstwa przez osoby zajmujące wyższe stanowiska państwowe od Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Ponadto są badane również okoliczności m.in. zabójstw: ks. Stanisława Suchowolca, ks. Sylwestra Zycha, ks. Stefana Niedzielaka, ks. Leona Błaszczaka oraz śmierci: ks. Stanisława Kowalczyka (ojca „Honoriusza”), ks. Romana Kotlarza, ks. Stanisława Palimąki i ks. Antoniego Kija. Zakresem postępowania objęto także wyjaśnianie przyczyn nieprawidłowości, ujawnionych w postępowaniach prowadzonych w minionych latach. […]. W toku prowadzonych czynności są dokonywane oględziny nieznanych wcześniej materiałów MSW, pochodzących z archiwów IPN, Policji i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Odtwarzana jest agentura zajmująca się dostarczaniem informacji o pokrzywdzonych. Ustalane są jej zadania, które następnie są oceniane pod kątem ewentualnego wyczerpania znamion czynu zabronionego. W drodze przesłuchań świadków, weryfikowane są ustalenia wynikające z akt operacyjnych MSW oraz akt personalnych funkcjonariuszy. Do chwili obecnej przesłuchano łącznie ponad 220 świadków. W wyniku dotychczas prowadzonych czynności uzyskano wiele nowych informacji istotnych dla poszczególnych wątków postępowania, które są w toku dalszych czynności śledczych pogłębiane. Informacje dotyczące tych ustaleń z uwagi na dobro prowadzonego postępowania nie mogą być obecnie upublicznione, można jedynie stwierdzić, że odnoszą się one do wykonawców przestępstw popełnianych na szkodę poszczególnych pokrzywdzonych. Obecnie postępowanie jest na etapie uzupełniania zgromadzonego materiału dowodowego oraz merytorycznego opracowywania wątków śledztwa, w których wyczerpano inicjatywę dowodową”. (podr..moje) Niewątpliwie, na uwagę zasługuje również śledztwo przejęte z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, pod syg.S 51/01/Zk - „kontynuowane od dnia 30 sierpnia 2001 r., swoim zakresem obejmuje przekroczenie uprawnień służbowych przez funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych, działających na szkodę wymiaru sprawiedliwości w latach 1983-1984 w związku z prowadzonym przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie śledztwem dotyczącym śmierci Grzegorza Przemyka, utrudnianie śledztwa Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka w latach 1983-1984 przez funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych oraz kierowanie gróźb bezprawnych przez funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych w celu wywarcia wpływu na czynności, w tym zeznania świadków występujących przez sądem w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. […]Śledztwo obecnie jest kontynuowane w kierunku ustalenia zakresu odpowiedzialności karnej pozostałych sprawców ze szczebla kierowniczego resortu spraw wewnętrznych oraz funkcjonariuszy z Wydziału III Służby Bezpieczeństwa Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Warszawie w zakresie czynności operacyjnych prowadzonych wobec Michała W”. Czy którekolwiek z tych postępowań - o ogromnej doniosłości - mogłoby uzasadniać ekspansywność i pośpiech obecnych dążeń Platformy? Dzięki ostatniej publikacji IPN-u - „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984”, t. 1, wiemy, że prace historyków Instytutu weszły w nowy i zapewne groźny dla wielu środowisk etap odkrywania sieci agenturalnej, oplatającej księdza Jerzego. Czy ustalenia śledztwa w sprawie działalności Grupy „D”, mogą mieć związek z planami likwidacji pionu śledczego? W cytowanej Informacji IPN-u pojawia się jednak wzmianka o śledztwie, którego konsekwencje, mogą w znacznie większym stopniu dotyczyć faktycznego zaplecza rządzącego układu i - jak sądzę - być prawdziwą przyczyną obecnej sytuacji. Oto na str.52, pod sygnaturą S 8/05/Zk znajdziemy „śledztwo Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie prowadzone w sprawie wyłudzenia w latach 80. XX w. przez funkcjonariuszy Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego środków finansowych, pochodzących z zagranicznych mas spadkowych po obywatelach polskich, którzy zmarli poza granicami PRL, poprzez przedkładanie organom spadkowym kraju zamieszkiwania spadkodawców fałszywych dokumentów, potwierdzających rzekome uprawnienia do tych mas spadkowych osób podstawionych przez Zarząd II Sztabu Generalnego WP. W toku wszczętego w dniu 12 grudnia 2006 r. postępowania, ujawniono materiały potwierdzające udział oficerów Zarządu II Sztabu Generalnego WP w przejmowaniu mas spadkowych po obywatelach polskiego pochodzenia, zmarłych w Kanadzie i w Szwajcarii. Na podstawie materiału dowodowego zgromadzonego dotychczas w sprawie mechanizmu przestępczego, działania miały następujący przebieg. Rezydentom Zarządu II Sztabu Generalnego WP, umiejscowionym przy placówkach dyplomatycznych PRL, wydano polecenie przeglądania postępowań spadkowych prowadzonych przez Wydziały Konsularne. Kopie dokumentów postępowań spadkowych, drogą dyplomatyczną były przesyłane do Zarządu II Sztabu Generalnego WP, gdzie były poddawane dalszemu opracowaniu. Po wytypowaniu konkretnego postępowania spadkowego, który ze względu na osobę spadkodawcy i wartość mienia nadawał się do przejęcia, dokonywano sprawdzenia spadkodawcy i jego rodziny w kraju w celu ustalenia ewentualnych spadkobierców, którzy nieoczekiwanie mogli zgłosić swoje roszczenie do spadku. Podobnego sprawdzenia w miarę możliwości dokonywano za granicą. Po ustaleniu, iż określony spadek nadaje się do nielegalnego przejęcia, dokonywano wyboru dokumentów, które należy sfałszować i ustalano stopień pokrewieństwa, który powinien posiadać podstawiony spadkobierca. Typowano agenta, który najbardziej odpowiadał roli podstawionego spadkobiercy i nawiązywano z nim kontakt. Po uzyskaniu zgody agenta na odegranie roli spadkobiercy podejmowano kroki mające na celu wystawienie na dane tego agenta legalizowanych dokumentów, a także dokonywano sfałszowania stosownych spisów w aktach USC. Po zgromadzeniu dokumentów potwierdzających rzekome roszczenia podstawionej osoby do spadku zgłaszano w MSZ w Wydziale Spadków roszczenie o przyznaniu podstawionemu agentowi masy spadkowej. Cała operacja była nadzorowana przez oficerów Zarządu II Sztabu Generalnego WP. Obecnie prowadzone są czynności procesowe mające na celu ujawnienie kolejnych przypadków zaangażowania się funkcjonariuszy Zarządu II Sztabu Generalnego WP w dokonywanie tego typu przestępstw oraz ustalenie pełnego kręgu osób uczestniczących w popełnianiu tych przestępstw”. Z informacji pochodzącej z wykazu śledztw, możemy się nadto dowiedzieć, że „trwają czynności zmierzające do ustalenia podobnych przypadków oraz innych ewentualnych działań przestępczych, których dopuścili się funkcjonariusze Oddziału Y”. Dlaczego to właśnie śledztwo mogłoby mieć związek z dążeniem do likwidacji pionu śledczego? Stanowi ono jedyny, ocalały z „pogromu” ostatnich miesięcy rządów Platformy wątek dotyczący działalności Wojskowych Służb Informacyjnych. Warto przypomnieć, że Komisja Likwidacyjna i Komisja Weryfikacyjna WSI skierowała do prokuratury wojskowej ponad 200 zawiadomień o popełnieniu przestępstw przez żołnierzy WSI. Ponieważ nie słyszymy o jakikolwiek postępowaniach sądowych, wszczętych na tej podstawie, należy domniemywać, że zgodnie z logiką działania układu IIIRP, zostały one umorzone lub odmówiono wszczęcia postępowania. Jedynie śledztwo w sprawie działalności Oddziału Y, którego prowadzenie zlecono IPN-owi doczekało się kontynuacji i efektów procesowych. Jak wynika z cytowanej publikacji, bardzo dokładnie odtworzono mechanizm dokonywania wyłudzeń spadków oraz - co najważniejsze - podjęto czynności celem ustalenia podobnych przypadków i innych działań przestępczych, których dopuścili się funkcjonariusze Oddziału Y.A chodzi tu o nie byle jaki oddział i nie poślednie osoby. W toku prac Komisji Weryfikacyjnej WSI ujawniono tajne dokumenty MSW i Sztabu Generalnego z lat 1987-1988. Wskazywały one jednoznacznie, że w tamtym czasie, w służbach specjalnych PRL-u powstały tajne komórki: "X" (odpowiedzialne za wpływy na władzę), "Y" (odpowiedzialne za gospodarkę) i "Z" (odpowiedzialne za media). Niezależnie od nich, powstał jeszcze oddział "C", którego zadaniem było pomaganie byłym kolegom w unikaniu odpowiedzialności karnej za przestępstwa popełniane po roku 1989. Najważniejszy był Oddział "Y" i to również on jako pierwszy rozpoczął działalność. Jego zadanie polegało na przejęciu strategicznych resortów gospodarczych i zabezpieczenieniu w nich najważniejszych miejsc dla ludzi ze specsłużb. Miało to pozwolić przejąć kontrolę nad biznesem, po planowanej transformacji ustrojowej. Sam Oddział Y stanowiła bardzo wąska grupa ludzi. W sumie przez cały czas jego istnienia (a istniał od 1 listopada roku 1983, do prawie końca 1991 roku,) przeszło przezeń nie więcej jak 30 osób, jeśli chodzi o samych oficerów. Za to agentura tego oddziału, zarówno współpracownicy, jak cały aparat pomocniczy szedł w setki ludzi. To był bardzo wydajny zespół - podkreślał Antoni Macierewicz. Działalność oddziału "Y" jest jednym z dowodów tezy, że WSI były przedłużeniem GRU, sowieckiego wywiadu wojskowego, a jego powstanie w roku 1983 miało na celu przygotowanie komunistów do marszu ku „transformacji ustrojowej”. „Ludzie ci byli szkoleni przez służby sowieckie i wykonywali najistotniejsze zadania werbunkowe i finansowe na rzecz ZSRR. To ludzie niesłychanie niebezpieczni" - twierdził Macierewicz. "Mowa tu o osobach o dużej sile oddziaływania i dużej samodzielności" - dodaje. O faktycznym znaczeniu oddziału niech świadczą nazwiska agentów, których wymienia Macierewicz. Byli to m.in. Ireneusz Sekuła, były wicepremier, który zginął w tajemniczych okolicznościach, oraz Grzegorz Żemek, dyrektor generalny Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. To Oddział Y stał za „matką afer” III RP - sprawą FOZZ-u. Z innych nazwisk oficerów O/Y można wymienić: Kazimierza Głowackiego, Zenona Klameckiego, Krzysztofa Ładę, Konstantego Malejczyka, Cezarego Liperta, Marka Dukaczewskiego, czy doradców Samoobrony - Lecha Szymańskiego i Marka Mackiewicza. Nie miejsce tu, by szczegółowo opisywać działalność Oddziału Y. Dość stwierdzić, że ludzie z tej elitarnej grupy oraz prowadzona przez nich agentura, przejęli kontrolę nad głównymi obszarami gospodarki i nadal czynnie uczestniczą w życiu publicznym IIIRP. Analizując chronologię wydarzeń, widać, że proces przejmowania gospodarki przez służby specjalne PRL-u przebiegał trójetapowo. Najpierw, emeryci ze służb objęli kierownicze stanowiska w państwowych przedsiębiorstwach, które potem kupowali za bezcen, zostając w ten sposób pionierami biznesu III RP. Inni korzystali z wiedzy o planowanych zmianach prawnych, zezwalających zarobić miliony. Kolejni uzyskiwali koncesje na działalności gospodarcze (handel bronią, ochrona, koncesje na eksploatacje złóż w innych krajach). Gdy na rynku wykrystalizowały się najbardziej dochodowe branże i najwięcej warte państwowe spółki, kluczowe stanowiska w nich zajęli ludzie związani ze służbami. Trzecim etapem było zmonopolizowanie najważniejszych segmentów rynku i uzyskanie nad nimi pełnej kontroli. Działo się to przy cichym wsparciu służb specjalnych III RP. Otóż, można sobie wyobrazić, że prowadzone przez IPN rzetelne śledztwo, w sprawie działań Oddziału Y, doprowadziłoby do sformułowania aktu oskarżenia i postawienia przed sądem kilku lub kilkunastu prominentnych i nadal wpływowych żołnierzy lub agentów WSW/WSI. Nie trzeba przekonywać, że ciężar zarzutów, które można byłoby postawić tym ludziom musiałby być znaczny. Ponieważ Platforma Obywatelska, od początku swoich rządów uznaje za priorytet zapewnienie bezpieczeństwa ludziom ze środowiska WSI - czy wolno wykluczyć, że w sytuacji realnego zagrożenia śledztwem IPN-u , zdecydowano się na frontalny atak na Instytut, wykorzystując jako medialną „zasłonę” sprawę książki o Lechu Wałęsie? Sądzę, że ten motyw działania wydaje się znacznie bardziej prawdopodobny, od rzekomej „obrony ikony Solidarności”. Trudno posądzać ludzi, którzy mając w głębokim poważaniu polską tradycję i historię, wykazują nagłą, niemal histeryczną reakcję na książkę młodego historyka i tej reakcji podporządkowują natychmiastowe działania rządu. Tym bardziej, nie należy się spodziewać, by faktyczne zaplecze PO było zainteresowane wspieraniem politycznego bankruta - jakim jest Lech Wałęsa. Nic natomiast nie stało na przeszkodzie, by umiejętnie spożytkować osobę krzykliwego, impulsywnego Wałęsy i w powiązaniu ze sterowanym, medialnym szumem wokół książki Zyzaka wykorzystać okazję do przeprowadzenia planu likwidacji pionu śledczego IPN. Jeśli nawet, ten przeprowadzany „pod przykryciem” zamysł, przyniesie krótkotrwały spadek notowań Platformy i wzbudzi krzyk otumanionych odbiorców - o ileż stanowi to mniejsze zło, od ujawnienia rzeczywistych intencji, związanych z ukryciem przestępczych działań sowieckiej agentury.
Polityczny alkoholik to ja AMELIA ŁUKASIAK: Wszyscy żyją kryzysem i przypadkami Kazimierza Marcinkiewicza. Od czego zaczniemy?
ANDRZEJ OLECHOWSKI*: Od kryzysu! Ale przecież sprawa Marcinkiewicza też łączy się z kryzysem. Dobrze więc. Powiem tak. Nie umiem rozstrzygnąć, w jakim stopniu jego obecność w mediach wynika z jego inicjatywy, a w jakim jest na nim wymuszona. Jeśli został do niej zmuszony, to jest mi go żal. Oglądanie tego wszystkiego jest przykre dla jego rodziny i dla wielu innych osób. Jeśli natomiast dzieje się to z jego inicjatywy, to ma on duże problemy ze swoją osobowością.
Mnie chodziło o związki Kazimierza Marcinkiewicza z bankiem Goldman Sachs, który spekulował na walucie i pogłębił kryzys gospodarczy. Czy były premier powinien doradzać bankowi? Gdyby pan Marcinkiewicz całkowicie wyłączył się z życia politycznego i najwyżej komentował politykę - tak jak ja to robię - to może w biznesie robić, co mu się podoba. Natomiast on jedną nogą pozostał w polityce, prowadził na przykład jakieś negocjacje z PO w sprawie swojej przyszłości. Prezentuje się jako członek klasy politycznej. W takiej sytuacji pewnych rzeczy nie wolno mu robić. Nie można występować z dwóch stron lustra.
Marcinkiewicz zagrał się na śmierć? Nie wiem nawet, co grał, jeśli w ogóle coś grał. To wszystko jest bardzo niejasne.
Wróćmy do naszej gospodarki. Toniemy? To może za mocno powiedziane, ale jest gorzej, niż sądziliśmy. Mamy niezły statek: dobre przedsiębiorstwa - doświadczone w poprzednich kryzysach, dobrych pracowników, dobre produkty. Nie ma powodów twierdzić, że toniemy. Ale fale są większe, niż sądziliśmy.
Czy nie wygląda to groźnie, skoro najbliższy współpracownik pana premiera Sławomir Nowak twierdzi, że Polska może zbankrutować, jeśli nie znajdziemy się w grupie państw, które wypuszczą obligacje? To przesada. Wizja, że będą kupowane tylko i wyłącznie obligacje Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej i nic więcej, jest po prostu nieprawdziwa. Są jeszcze Japonia, Szwajcaria, kraje skandynawskie i te nasze 150 mld zł też by się zmieściło. Ale faktem jest, że dziś bezpieczniej i taniej jest mieć euro niż własną, ale niewielką walutę. Bo są momenty, że nikt jej nie chce kupić. Stąd rosnące w Polsce poparcie dla jak najszybszego wprowadzenia euro.
Minister Nowak ujawniał plany Europejskiego Banku Centralnego w sprawie emisji obligacji. Sam bank zaprzecza. Czy to odpowiedzialne zachowanie? Nie ma wątpliwości, że takie prace trwają. I możliwe, że jeśli się powiodą, to skutki będą dla nas niekorzystne. Ale nie będą tak natychmiastowe i tak groźne, jak zapowiadali pan Nowak i pan premier. Rząd i opozycja mają kompletnie różne recepty na walkę z kryzysem. Opozycja jest za dosypywaniem do gospodarki, rząd za zaciskaniem pasa.
A pan? To jest tak jak w chorobie: są lekarstwa, które mogą być bardziej skuteczne, ale są niedostępne, bo chorego na nie nie stać. To jest właśnie opcja z dosypywaniem.
Rząd ma rację? W tym wypadku tak. My nie mamy skąd tych pieniędzy pożyczyć. A gdybyśmy nawet mieli, to po tak paskarskich cenach, że skórka nie byłaby warta wyprawki. To oznacza masowe bankructwa, zamykanie przedsiębiorstw i bezrobocie. Jest obawa, że produkcja i handel międzynarodowy bardzo się załamią, bardziej niż mogliśmy oczekiwać. Ale i tak nie sądzę, aby bezrobocie tak dramatycznie u nas wzrosło jak np. w Hiszpanii. To dość słabe pocieszenie. Pan też przestrzelił się w swoich prognozach. W listopadzie zeszłego roku mówił pan o czterech, pięciu procentach wzrostu gospodarczego. Mówiłem o dwóch i pół, trzech i pół procentach wzrostu.
Ten wywiad jest w internecie, można sprawdzić… Słynny ekonomista John M. Keynes zapytany, dlaczego zmienił zdanie, odpowiedział: „Jeśli zmieniają się fakty, to ja zmieniam zdanie.
A pan?”. Mamy do czynienia z wydarzeniem niesłychanym i jednostkowym. Gubimy się w domysłach, mylimy.
Jeśli tacy ludzie jak pan są zagubieni, to co ma robić zwykły człowiek? Być ostrożnym. Myśleć trzeźwo, bez złudzeń. Zakładać, że co może się nie udać, to się nie uda. I unikać wypadków i kolizji. To nie jest czas na pokłócenie się z szefem czy szukanie lepszych warunków dla rozwoju swojej osobowości. Te najbliższe dwa lata trzeba przeczekać. Będziemy je źle wspominać.
A bardziej konkretnie? Gotówka jest królem. Banki w Polsce są bezpieczne, obligacje rządowe również. Nie należy uganiać się za najwyższymi dochodami, ale dbać o to, żeby nie stracić.
Kto pierwszy wyjdzie z kryzysu? Z pewnością Amerykanie. Oni oczekują, że ich gospodarka zacznie wychodzić z recesji pod koniec tego roku. Jeśli tak, to europejska zacznie podnosić się jakieś dwa kwartały później. A nasza - po kolejnych dwóch. Czyli gdzieś pod koniec 2010 r. My do USA prawie nic nie eksportujemy, więc nie skorzystamy z tego, że tam ludzie zaczną znów wydawać pieniądze. Ożywienie musi najpierw przenieść się do Europy Zachodniej, przede wszystkim do Niemiec, bo tam idzie jedna trzecia naszego eksportu. Jak Niemcy zaczną znów produkować, to wkrótce po nich i my. Mówiliśmy o Kazimierzu Marcinkiewiczu, że nie wiadomo, czy jest politykiem, czy lobbystą. A pan? Zasiada pan w kilku radach nadzorczych spółek, wciąż podróżuje po świecie w sprawach biznesowych.
Jestem szeregowym członkiem PO. Nie zajmuję się działalnością polityczną. Jestem konsultantem gospodarczym i członkiem władz przedsiębiorstw. Generalnie jestem finansistą i w tej dziedzinie doradzam.
W jednym z wywiadów powiedział pan o sobie, że jest „politykiem po odwyku” - czyli wyleczonym z polityki? Alkoholik nigdy nie jest wyleczony z nałogu, ale z żelazną konsekwencją nie pije. Tak samo jest ze mną. Nie jestem wyleczony z polityki, ale z żelazną konsekwencją jej nie uprawiam.
Bo nie ma dla Pana miejsca? Nie chodzi o miejsce, ale o misję, potrzebę. O wewnętrzne przekonanie, że wszystko jest do kitu i powinienem - muszę! - coś zrobić. Dziś nie mam takiego przekonania. Nie jestem aż takim megalomanem, aby uważać, że beze mnie naród sobie nie poradzi. Zaangażowanie się utrudnia też to, że polityka stała się zawodem. Kiedyś tak nie było. W polityce działało się dla dobra wspólnego. W Ameryce jest tak nadal. Ludzie przychodzą do polityki z różnych ścieżek życia. I wychodzą jak przez drzwi obrotowe. W Polsce jest inaczej. To zresztą nie jest polski wymysł. Tony Blair w całym swoim zawodowym życiu tylko dziewięć miesięcy pracował poza polityką.
A może pan nie wyobraża sobie bycia zawodowym politykiem za 12 tys. zł miesięcznie? Ja pochodzę z bardzo skromnego domu. Za 12 tys. zł spokojnie dałbym sobie radę. Ale ważna jest dla mnie stabilność. Dobrze pamiętam troski mojej matki, która budżet ustalała z miesiąca na miesiąc. Powiedziałem sobie, że ja swojej rodziny nigdy w takiej sytuacji nie postawię. A nie dopuszczam myśli, że musiałbym robić trudne kompromisy, zmieniać poglądy itd., aby tylko mieć pewność, że wygram następne wybory i nie pozostawię rodziny na lodzie. Dlatego, gdy tworzyliśmy PO, od samego początku mówiłem, że nie będę kandydował do parlamentu. Byłem tzw. czynnikiem społecznym. Tusk i Płażyński byli politycznymi etatowcami.
I panu się to nie podoba? Nie. Bo politycy funkcjonują obecnie jak inne korporacje zawodowe ze wszystkimi ich wadami.
Ma pan poglądy centroprawicowe, ale do współpracy zaprasza pana lewica: Kwaśniewski, Rosati, Onyszkiewicz.
Nie jestem centroprawicowy, ale centrowy. Do dziś pamiętam „talmudyczne” dyskusje z Maciejem Płażyńskim i Donaldem Tuskiem, czy my się mamy nazywać centroprawica, czy środek. Ja ostatecznie ustąpiłem na rzecz centroprawicy, ponieważ zapewnili mnie, że chodzi o prawą stronę centrum, a nie prawą od centrum. Więc ja już dałem sobie ten język narzucić. Ale w swojej kampanii prezydenckiej podkreślałem, że jestem człowiekiem środka. Dostałem nawet nagrodę Kisiela za trafienie w środek. Dlatego do mnie „lgną” ludzie z umiarkowanej lewicy - jak Rosati. I z umiarkowanej prawicy - jak Piskorski.
A za Pawła Piskorskiego jako lidera Stronnictwa Demokratycznego trzyma pan kciuki? Lubię Piskorskiego, ale nie tylko dlatego trzymam za niego kciuki. Wydaje mi się, że w mojej części sceny politycznej robi się coraz bardziej duszno. Chodzi o to, żeby było więcej możliwości wypowiedzi niż tylko w wewnętrznej dyskusji w PO. Ta dyskusja nie należy bowiem do najlepszych przykładów swobody i demokracji na świecie. Dobrze by więc było, aby powstała taka płaszczyzna, taki Hyde Park dla ludzi o centrowych poglądach.
Paweł Piskorski sprawia wrażenie, jakby chciał odnieść sukces w SD z zemsty na Platformie, że to go napędza. Czytałem dossier na temat zarzutów formułowanych wobec Pawła Piskorskiego, począwszy od afery mostowej, przez układ warszawski i sprawy jego majątku. Gdy Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy, złożył - zdaje się - ok. 800 zawiadomień do prokuratury. Minęło trochę czasu i systematycznie wszystkie te śledztwa i zarzuty wobec Piskorskiego zostały umorzone.
Czy taka rzecz by pani nie napędzała? To możliwe. Więc jego też napędza. Ale mam nadzieję, że nie w kierunku rewanżu, ale w zdrowej intencji: ja wam pokażę! Piskorski sugeruje w wywiadach, że może być pan kandydatem SD na prezydenta. Nie wiem. Mam kalendarz na pół roku do przodu, więc nie mówmy, co będzie za półtora. Jest nadzieja, że dobry organizator Paweł Piskorski - napędzany zdrowymi poglądami i zdrowym poczuciem niesprawiedliwości - stworzy w tej części sceny politycznej, która jest mi bliska, sprawną instytucję polityczną. Za to trzymam kciuki.
I sprzeciwia się pan kandydowaniu na prezydenta Donalda Tuska? Nie chciałbym, żeby prezydentem był przywódca jednej z głównych partii. Prezydentura Lecha Kaczyńskiego powinna być dla nas ważnym ostrzeżeniem. Fatalnie jest, gdy prezydent jest tak silnie związany z jedną partią polityczną. I nie jest w stanie się z tego wyzwolić. Tak nie powinno być. Dlaczego pan Tusk miałby być inny niż pan Kaczyński? Będzie tak samo, tylko w drugą stronę. Jeśli Platforma będzie rządzić, to będziemy mieli władzę absolutną. A wiemy, że każda władza korumpuje, więc władza absolutna korumpuje absolutnie. Jeśli natomiast Platforma nie będzie rządzić, to będziemy mieli nieustającą awanturę. Ale ustawianie się w środku sceny politycznej to bycie nigdzie.
To jest łatwy zarzut. Ludzie środka wydają się niedookreśleni, gdyż są umiarkowani. Im dalej od centrum, tym bardziej wyraziście. Najbardziej określeni są radykałowie. Nie ma problemu z określeniem panów: Kaczyńskiego, Giertycha czy Millera.
Czyżby? Miller na lewicy, a jako premier forsował podatek liniowy. Prowadząc dużą partię, musiał się w takim szpagacie rozciągnąć, że zmieścił mu się podatek liniowy.
Poglądy gospodarcze prezesa PiS też nie są prawicowe? Nie są prawicowe ani lewicowe, ale po prostu populistyczne. One wywodzą się z takiego paternalistycznego myślenia, że ludziom trzeba dać jeść, trzeba się nimi zająć i zmusić bogatych, aby wyłożyli pieniądze na biednych. Ja mam bardzo surową ocenę obu braci Kaczyńskich. Widzę w nich wszystkie złe myśli leżące u podstaw prawicowych nurtów. Polaków bardzo dzieli stosunek do Lecha Wałęsy.
Czy według pana bycie bohaterem i agentem się wyklucza? Jestem już na tyle siwy, że wiem, że nie ma kryształowych ludzi. Co do Lecha Wałęsy, nie widziałem niczego, co by mnie przekonało, że był współpracownikiem SB. I zostanę nie przekonany do czasu stosownego wyroku sądowego.
A książka Gontarczyka i Cenckiewicza z opublikowanymi dokumentami pana nie przekonała? Nie będąc zawodowym historykiem, nie jestem w stanie tej książki ocenić. Mnie z historycznych książek najbardziej podoba się Sienkiewicz (śmiech), a przecież nie jest prawdziwy. Natomiast słyszę i czytam opinie zawodowych historyków, którzy twierdzą, że to nie jest prawda. Więc co ja mogę?
Czy w miejsce merytorycznej debaty nie wkroczyło zacietrzewienie? Stworzyliśmy sobie instytucję, która to zacietrzewienie z konieczności wymusza, ponieważ nie jest sądem. A Platforma, która mówiła, że tę sprawę załatwi, nic nie zrobiła. Miała otworzyć archiwa, teraz słyszałem, że chce zlikwidować pion śledczy w IPN, i nadal cisza. Wzięła się natomiast do odbierania całej grupie ludzi uprawnień emerytalnych. To przecież musi być niezgodne z konstytucją! Nie wierzę, że można w Polsce wprowadzać blankietowe rozwiązania. Jeśli tak, to ratuj się, kto może. To znaczy, że każdemu grozi, że w każdej chwili większość parlamentarna może go zakwalifikować jako członka jakiejś grupy zła.
A nie burzy się w panu krew, że gigantyczne emerytury dostają ludzie komunistycznego reżimu? Ależ burzy się. Ale trzeba znaleźć rozwiązanie zgodne z konstytucją.
Wie pan, że niektórzy od razu sobie pomyślą: broni esbeków, bo sam ma na koncie współpracę z wywiadem PRL? Dlatego sam się ze swoimi opiniami na temat IPN nie pcham. Odpowiadam na pani pytania. Mam poczucie, że w tych sprawach moja opinia jest mniej ważna niż innych. To nie jest część mojego życiorysu, z której jestem szczególnie dumny. Nie uważam, że ona mnie dyskwalifikuje, ale też nie stanowi podstawy do formułowania propozycji w tej dziedzinie.
W jednym z portali zajmujących się tworzeniem profili osobowych jest pan określony jako „dziecko szczęścia”. Tak się pan czuje? Jestem dzieckiem szczęścia dlatego, że w swoim życiu ufałem ludziom i nie przejechałem się na tym. Swoje szczęście zawdzięczam innym. Piszą jeszcze, że potrafi pan wydajnie pracować, ale tylko w komfortowych warunkach, zawsze może pan liczyć na poparcie kobiet, na Zachodzie zrobiłby pan większą karierę niż w Polsce… Wszystko się zgadza, z wyjątkiem tych komfortowych warunków. Pracowałem w hucie, na budowach, przeładowywałem węgiel… Brzmi to trochę tak, jakby wybierał się pan na polityczną emeryturę.
Nie! Mam dopiero 62 lata. Jestem dojrzały, ale nie przejrzały. Nie kończę aktywności.
Coś pan planuje? Powiem szczerze, choć zabrzmi to trochę patetycznie: jeśli zobaczy mnie pani w aktywnej roli politycznej, będzie to oznaczać, że sytuacja gospodarcza i polityczna rozwija się w niebezpiecznym kierunku. Nie jestem chętny do konkurowania dla samej konkurencji. Nie szukam w polityce zarobku. Nie lubię też brać udziału w widowiskach. Nie mam parcia na szkło.
*Andrzej Olechowski, polski polityk i ekonomista. Były minister finansów i minister spraw zagranicznych, kandydat na prezydenta RP w 2000 r., jeden z założycieli Platformy Obywatelskiej rozmawiała Amelia Łukasiak
Blondynka o sobie z humorem No, i jak tu nie opowiadać dowcipów o blondynkach? Oto jedna z blondynek, p. Jolanta Szymanek-Dereszowa (ja chyba z Jej mężem, Pawłem, kiedyś grałem w tenisa - był w SD i redaktorem „Kuriera Polskiego”...) opowiada we „WPROST” (pt. „Na korcie z młotkowym”) o swoich przygodach w polityce i na korcie. Oto autentyczny cytat: Potem przyszedł czas na politykę. Gdy podczas jednego z turniejów toczyłam kolejny bój na korcie, pojawił się Jerzy Szmajdziński. Stanął za mną i chcąc mnie wesprzeć, krzyczał: „Graj na jego backhand!". U większości tenisistów backhand jest słabszy od forhandu. Stosując się do rady, starałam się uderzać w jedną stronę kortu. Dopiero pod koniec meczu zorientowałam się, że nie miało to sensu, bo mój przeciwnik był leworęczny. Tak nawiasem - około 20% kobiet (a tylko 0,5% mężczyzn) ma problemy z odróżnieniem strony „prawej” od „lewej”. Natomiast mężczyźni mają często problemy z odróżnieniem „lewej” i „prawej” strony... swetra - z czym kobiety nie mają żadnych trudności!
Jeszcze głębszym nawiasem: w korespondencji śp. Izaaka Newtona ze śp. Gotfrydem Wilhelmem Leibnitzem jest spora dyskusja n/t tego, czy w zupełnie pustej przestrzeni może istnieć lewa ręka. Nie chodziło Im o to, że w przestrzeni 3-wymiarowej tak - a w 4 -wymiarowej już nie, bo lewą można zamienić na prawą; chodziło o to, czy pojęcie lewej ręki można zdefiniować, gdy nie istnieje ręka prawa. Rację miał Leibnitz. Tak przy okazji: WPROST chce, by ten artykuł p. Dereszowej odeń kupić by znaleźć go za darmo w całej krasie. Co prawda jest to strona (tfu, tfu!) SLD - ale skoro, jak na komunistów przystało,dają tam za darmo...„Nie tylko dla kobiet „ - Na korcie z młotkowym Europa ma problem z Václavem Klausem. Co może pomóc znaleźć wspólny język z eurosceptykiem? Tenis. Prezydent Czech jest pasjonatem tego sportu. Mam tę samą słabość. Tenis miał nadzwyczajny wpływ na moje życie. Podczas wizyty Aleksandra Kwaśniewskiego w Pradze, w której uczestniczyłam, Klaus nas zaskoczył. Pierwszym miejscem, które nam pokazał w letniej rezydencji, był kort. Tylko dzięki tenisowi znalazłam z nim wspólny język. W dawnej Czechosłowacji spędziliśmy z mężem cztery lata i mogę się uznać za przedstawicielkę czeskiej szkoły tenisa. Tam nie był to sport elitarny. Graliśmy na kortach należących do dużego przedsiębiorstwa, na których można było spotkać zarówno dyrektora, jak i młotkowego. Spędzałam tam dużo czasu z malutkim dzieckiem: córka leżała w wózku przy korcie, a ja grałam. To wszystko przez męża. Gdy go poznałam, oświadczył, że mogę być jego narzeczoną i ewentualnie żoną, ale pod jednym warunkiem: musiałam przyjąć do wiadomości, że u niego na pierwszym miejscu jest praca, potem tenis i ukochany piesek. Pieska udało mi się szybko wyeliminować z trzeciego miejsca. Z tenisem było gorzej. Mąż spędzał każdą wolną chwilę na korcie. A ja się tylko przyglądałam. Nie miałam więc wyjścia: nauczyłam się grać. Zaczęliśmy grać razem jako para mieszana. Potem startowałam w turniejach singlowych. W tym czasie zostałam adwokatem. Przez kolejnych 10 lat dzierżyłam tytuł mistrzowski w zawodach adwokackich. Wcześniej mistrzynią korporacji była pewna dama ciesząca się dużym poważaniem w środowisku. Odbierając jej tytuł, mogłam popaść w środowiskowe tarapaty. Stało się jednak odwrotnie: po porażce nie tylko okazywała mi sympatię, ale zaczęła mnie zapraszać na spotkania i dyskusje. Dzięki tenisowi weszłam więc do prawniczej elity. Potem przyszedł czas na politykę. Gdy podczas jednego z turniejów toczyłam kolejny bój na korcie, pojawił się Jerzy Szmajdziński. Stanął za mną i chcąc mnie wesprzeć, krzyczał: „graj na jego backhand!". U większości tenisistów backhand jest słabszy od forhendu. Stosując się do rady, starałam się uderzać w jedną stronę kortu. Dopiero pod koniec meczu zorientowałam się, że nie miało to sensu, bo mój przeciwnik był leworęczny. W tenisie jak w polityce - pomylenie lewicy z prawicą nie kończy się dobrze. Gdy zostałam szefową Kancelarii Prezydenta, nie zarzuciłam gry. Aleksander Kwaśniewski potrafi ł zrywać się o świcie, by o 6.00 rano być na korcie. Ja grywałam zwykle nieco później. Po takim wysiłku zupełnie inaczej się pracuje. Również jako posłanka nie odłożyłam rakiety, choć przeciwników mogę szukać tylko wśród parlamentarnych kolegów. Niejednego z posłów udało mi się pokonać. Pominę nazwiska, bo wiem, jak bardzo ambitni są moi koledzy. Gra z kobietą jest dla mężczyzny trudniejsza. Kobiety traktują takie mecze jako wyzwanie. Natomiast męska próżność nieraz nie radzi sobie z porażką. Niektórzy próbują dorabiać do tego ideologię. Jeden z moich kolegów twierdzi, że w grze przeciw kobiecie uderza piłkę słabiej. I dlatego nie potrafi ze mną wygrać. Na szczęście tenis nie dyskryminuje. Wspaniałymi, pełnymi pasji tenisistami są również niepełnosprawni. Jednym z nich jest grający na wózku Jerzy Kulik z Płocka, z którym wielokrotnie grywałam. W tenisie towarzyskim ważną rolę odgrywa dyplomacja. Nikt nie lubi przegrywać, a siły są często nierówne. Sztuka polega na uderzaniu piłki tak, by słabszy przeciwnik się nie zorientował, że dajemy mu fory. To trudna sztuka, ale udało mi się ją opanować. Zasadą powszechnie przyjętą jest też to, że wynik meczu towarzyskiego pozostaje tajemnicą graczy. Dlatego moi sejmowi koledzy mogą liczyć na dyskrecję. Chociaż ostatnio się przekwalifikowali i wolą grywać w futbol. W tej sytuacji może też zacznę kopać piłkę. Jolanta Szymanek-Deres
Jolanta Szymanek-Deresz - posłanka i wiceprzewodnicząca Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Była szefową kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Jest liderką łódzkiej listy wyborczej swojej partii do Europarlamentu. Za „komuny” opowiadano dowcip, jak śp. Anicet („Nikita”) Chruszczow zmarł - i trafił (oczywiście) do Piekła. Wchodzi do przedsionka - a tam dwa okienka: „PIEKŁO KAPITALISTYCZNE” - i przed nim puchy - i „PIEKŁO SOCJALISTYCZNE” - a przed nim nieprawdopodobnie długa kolejka. Gdy wahał się, gdzie podejść, zobaczył stojącego w niej jeszcze śp. Dwighta Eisenhowera. Podszedł - i pyta: „Dlaczego Pan, zwolennik kapitalizmu, stoi w tej kolejce?”„Wie Pan - odparł Eisenhower - bo w tym piekle socjalistycznym to jest tak: jak smoła jest - to węgla nie ma...” JKM
04 kwietnia 2009 Cynizm przeistoczony w marnotrawstwo... Jasio wraca ze szkoły do domu, a tata pyta go: - Jasiu , zdałeś?
- Tak tato, z III a do III c.. A propos TATY: Właśnie w Indiach (kto by pomyślał jeszcze dwadzieścia lat temu!) wyprodukowano samochód przypominający „cinquecento”. Wiecie państwo - miej więcej ile tam kosztuje ten nowy samochód? Niecałe 7000 złotych!!!! Przy korzystnym kursie złotego - 6700, 6700 zł.. Producenci samochodu TATA twierdzą, że żeby wejść na rynek europejski, z uwagi na przepisy wspólnoty( komunizmu europejskiego) cena musi wynosić- uwaga!- 27300 złotych(???!!!!). To dopiero jest skala strat jakie ponosimy przystępując do komunizmu europejskiego.. Wymogi , dyrektywy, biurokracja, podatki, marnotrawstwo… Brak wolnego rynku skutkuje supercenami.. Komunizm kosztuje! A jak czerwoni komisarze, na przykładzie pani Danuty Hubner, zarabiają po milionie złotych rocznie i sterują wspólnym rynkiem rolnym, w którym marnują połowę budżetu Unii- to jakie są prawdziwe straty- gdyby dopuścić w ramach wolnego rynku( ale zlikwidować komunizm rolny Unii Europejskiej)- wszystkich mieszkańców Unii????? Ceny spadłyby cztero, może pięciokrotnie…. Nie zarobiłaby co prawda pasożytująca biurokracja europejska, ale państwa europejskie( po likwidacji Unii Europejskiej) dostałyby dynamiki gospodarczej!… A tak skansen się utrwala, skansen się umacnia, skansen się pogrąża, skansen w końcu zbankrutuje.. kwestia tylko kiedy! Najprędzej wtedy ,gdy zabraknie pieniędzy, bo każda utopia kończy się wtedy, gdy kończą się źródła zasilania.. Ale nie skończą się źródła zasilania działaczami partyjnymi, po „ zmianie” ordynacji wyborczej… Podczas ostatniej debaty na temat tych „ zmian” wszystkie kluby opowiedziały się za dalszymi pracami nad zmianami w ordynacjach:: oba projekty- Lewicy SLD i Lewicy Platformy Obywatelskiej- przewidują m.in. dwudniowe wybory, możliwość głosowania przez pełnomocnika oraz zakaz kandydowania dla osób skazanych prawomocnym wyrokiem (!!!!) Można przedłużyć głosowanie i na rok, pełnomocnicy będą kombinować z głosami ile się da, a jeśli chodzi o skazywanie , pardon -uniemożliwianie kandydowania dla osób skazanych prawomocnymi wyrokami. , wystarczy połapać potencjalnych kandydatów za jazdę po” pijanemu” i wykryć w nim 05 promila alkoholu.. Natomiast skazani prawomocnymi wyrokami będą nadal mieli prawo głosować w więzieniach,( na razie naczelnika nie będą sobie wybierać!) może nawet zwiększy się ilość urn i wprowadzi obowiązek „patriotyczny”, ale samego systemu proporcjonalnego ( partyjnego) się nie zmieni… I progu wyborczego też się nie zmieni… Czyli wszystko po staremu, a nawet gorzej, bo pojawią się pełnomocnicy. Będzie wiele kombinacji, nadużyć wyborczych, więcej wyjaśnień w komisjach wyborczych… Będzie- rzecz jasna- więcej demokracji… A więcej demokracji to większy chaos! O wyborach jednomandatowych ani mru, mru.. A tyle się nagadało podczas bachanalii wyborczych o okręgach jednomandatowych, tak jak teraz się ględzi o likwidacji dotacji budżetowych dla partii politycznych.. I jaki zrobili teatr! Jaki hałas, jak się pięknie różnili w Sejmie, sercu bijącej demokracji.. Lewicowa Platforma Obywatelska wrzeszczała, że chce wstrzymania finansowania na dwa lata( dlaczego tylko na dwa lata, a nie na zawsze!), a pan Tusk doskonale wiedział, że nic z tego nie będzie, bo lewica PSL chce nadal wozić się na plecach biedaków i szyć z ich skóry buty dla bogaczy , jak powiedział kiedyś pan profesor Tomasz Nałęcz, też z lewicy, bo Unii Pracy.. Pan Tomasz Nałęcz powiedział też kiedyś o komisji śledczej, nie pamiętam już jakiej „:komisja śledcza zanurza się w sambie po szyje, a niedługo będzie robiła przysiady”(???) Przysiady to robimy systematycznie my, podatnicy, pod ciężarem pomysłów, które zalewają demokratyczną Rzeczpospolitą.. Lewica Prawa i Sprawiedliwości też była przeciw, bo naprawdę miło jest pożyć sobie na rachunek tych, którzy na dane ugrupowanie nie głosują.. Zadowoleni byli również weterani socjalizmu z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a szczególnie demokratycznej.. Oprócz socjalistów pobożnych i bezbożnych , mamy przecież socjalistów starych i nowych.. CI starzy wyjadacze wytyczają drogę nowym.. Wytyczają stare- nowe koleiny., w które wchodzą kolejni chętni do budowy socjalizmu.. BO socjalizm jest dla nich, nie dla nas.. Bo socjalizm to przede wszystkim biurokracja.. „Oskarżony , będąc w stanie pijanym, dobijał się do budynku urzędu, do drzwi ustępu, i to nie do ustępu dla ludzi, ale dla pracowników”..(????) Prawda, że niezłe.. A tak naprawdę wszystkie te partie: PO, PiS, SLD i PSL powinny być w jednej partii, bo tak naprawdę niczym się nie różnią.. Oprócz hałasu jaki robią wokół siebie, żeby udawać, że się różnią, bo elektorat, bo wyborcy, bo lud pracujący miast i wsi.. Taka parta mogłaby nosić roboczą nazwę… Front Jedności Narodu… ale tylko na razie, tymczasem, jak pojawi się na scenie partia znacząca, ale inna od tej jednej, która dla zgrywy politycznej się „podzieliła” , żeby był” pluralizm i wybór”, a jakże demokratyczny… Bo „ wybór” jest , taki sam jaki był w radzieckiej stołówce: można było jeść lub nie… No i skutecznie nabierają tym ludzi… Mają media i są nieźli , a jakże skutecznie pijarują na co dzień, jak mataczą, jak oszukują.. Wynajęli nawet specjalistów do okłamywania mas, przepraszam-nas? Pan Donald Tusk pozatrudniał ich całe mnóstwo u siebie! Celnie, ale chyba nie na ten temat, wyraził się pan poseł Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości, najbliższy brat pana Jarosława Kurskiego , zastępcy naczelnego Gazety Wyborczej, która to gazeta sympatyzuje akurat z Platformą Obywatelską.. Jeden brat jest tu, a inny- tam.. Czy to nie jedna wielka rodzina? Może to akurat przypadek, ale ja w przypadki- jak państwo wiecie- nie wierzę, bo są to jedynie znaki.. Ale co celnego powiedział pan Jacek Kurski?: „ Jest takie ukraińskie przysłowie, że jak się obrócisz, d…..jest zawsze z tyłu”(???). Ale pan poseł Kurski nie powiedział nam, gdzie ONI nas wszystkich tak naprawdę mają…Ominął skrzętnie ten temat… „Chcesz mieć mniejszą gorączkę -zbij termometr”- powiedział swojego czasu Lech Wałęsa No, nie bardzo , panie prezydencie, bo kilka dni temu wszedł zakaz produkcji termometrów rtęciowych, jako zagrażających środowisku naturalnemu..(???). Szczególnie jak się „obywatelowi” raz na czterdzieści lat taki termometr zbije.. Albo i nigdy! Ten „postęp” przyszedł z socjalistycznej Unii Europejskiej, będącej na najlepszej drodze do komunizmu, co pokazał ostatni szczyt G20 w Londynie.. A może „ Lepiej być czerwonym niż martwym”- jak głosili swojego czasu pacyfiści. A III Rzeczpospolita to istny bal przebierańców.. Nieprawdaż? WJR
Do dwóch razy sztuka Sejm odrzuca ustawę, którą chciałaby przyjąć Platforma Obywatelska, i co dalej? Jeszcze tego samego dnia ustawa jest ponownie zgłaszana do Sejmu i w trybie ekspresowym trwają prace nad jej uchwaleniem. Taki patent na demokrację ma ekipa Donalda Tuska. Sejm cały dzień pracował wczoraj nad uchwaleniem przedłożonej przez Lewicę ustawy o częściowym ograniczeniu finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Za ograniczeniem subwencji dla partii opowiedziały się: Platforma Obywatelska, Polskie Stronnictwo Ludowe i lewica. Przeciw było Prawo i Sprawiedliwość. - Mam wielką satysfakcję, niezależnie od tego, jak wyglądał dzisiaj ten festiwal głosowań, że jesteśmy już o krok od ograniczenia finansowania partii z budżetu państwa. Jedna z rzeczy niemożliwych stała się możliwa - mówił premier Donald Tusk. Ustawa przewiduje, że do końca 2010 roku subwencja dla PO będzie mniejsza o 44 proc., dla PiS - o 41 proc., SLD - o 11 proc., a dla PSL - o 7 procent. Wprowadza także ograniczenie dysponowania pieniędzmi z subwencji. Nie będzie można ich przeznaczać na płatne reklamy w radiu i telewizji poza okresem kampanii wyborczej. Z subwencji partie nie będą mogły również promować się na billboardach. Sejm wczoraj rano odrzucił taki projekt ustawy. Stało się tak dlatego, że do ustawy wprowadzono zapis zaproponowany przez koło Polska XXI o całkowitym zniesieniu finansowania partii z budżetu. Wprowadzenie tego zapisu poparli posłowie PO i część PSL. Ustawa o całkowitej likwidacji subwencji dla partii nie mogła znaleźć poparcia zarówno PiS, Lewicy, jak i PSL. Sytuacja była o tyle dziwna, że wcześniej koalicja PO - PSL - SLD uzgodniła, że żadnych poprawek na sejmowym etapie prac nie będzie wprowadzać. Po ostatecznie niepomyślnym dla Platformy głosowaniu i naradzie z koalicjantami postanowiono, że projekt Lewicy zostanie zgłoszony w Sejmie po raz kolejny i w ciągu kilku godzin uchwalony przez Sejm. - Jeżeli jakaś ustawa zostaje odrzucona, to powracanie do niej tego samego dnia jest po prostu kpiną z parlamentarnego obyczaju - skarżył się prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wyjaśniając postawę swojej partii, Jarosław Kaczyński tłumaczył, że działania Platformy na rzecz obcięcia lub zawieszenia dotacji zmierzają do pozbawienia Prawa i Sprawiedliwości pieniędzy na kampanię prezydencką. Artur Kowalski
Gry Platformy pod publiczkę Zależnie od tego, jakie są potrzeby partii i jak pomysł mogą ocenić wyborcy, Donald Tusk przekonuje o potrzebie lub nie finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Postulujący dziś zawieszenie dotacji budżetowych dla partii politycznych premier kilkakrotnie już w tej sprawie zmieniał zdanie. Opozycja przytaczała jego wypowiedzi z początku lat 90. o tym, że partie polityczne powinny być finansowane z budżetu państwa, gdyż w przeciwnym razie będziemy mieć do czynienia z aferami finansowymi z politykami w rolach głównych, szukającymi pieniędzy na działalność partii. Gdy powstała Platforma Obywatelska, by przypodobać się wyborcom, jej politycy, w tym Donald Tusk, deklarowali się jako przeciwnicy dotacji z budżetu państwa dla partii - bo kto ma ochotę finansować awanturujących się ciągle polityków? Dobrze pamiętamy słowa Grzegorza Schetyny, który zarzekał się, iż Platforma nie tknie grosza z budżetu państwa. Opozycyjna PO bez pieniędzy z budżetu wytrzymała jedną kadencję: 2001-2005, a następnie zmieniła zdanie, wyciągając rękę po publiczny grosz. Dziś Donaldowi Tuskowi znowu się odmieniło. Nie bez przyczyny. Po raz pierwszy bowiem partii udało się dojść do władzy i położyć rękę na państwowej kasie. W takiej sytuacji nawet bez budżetowych dotacji Platformie Obywatelskiej będzie się dobrze powodzić. Zawsze jakiś senator mógłby zdobyć dla swojej firmy jakiś rządowy kontrakt, a później opodatkować się na rzecz partii odpowiednio wysoką składką. Ktoś inny z kolei mógłby z politycznego nadania dostać pracę nieprzystającą do jego kwalifikacji i w zamian płacić z pensji określony haracz dla swojej partii. Na wstrzymaniu finansowania partii z budżetu PO chciała oszczędzić 220 milionów złotych, a tylko w Warszawie wiceprzewodnicząca Platformy prezydent miasta Hanna Gronkiewicz-Waltz zarządziła 58 milionów premii dla swoich urzędników. Olbrzymie pieniądze wydawane są też na gabinety polityczne w samorządach. W gabinetach tych zasiadają osoby z politycznego nadania, które doradzają urzędnikom, a właściwie tylko pobierają pieniądze. Rocznie na ten cel w obecnej kadencji przeznaczono 500 mln złotych. AKW
Wildstein pokazał klasę Stefan Niesiołowski od paru lat łamie elementarne zasady dyskusji i kultury. Wszędzie widzi spisek, PiS i Kaczyńskich, a tak naigrywał się ze sławnego słowa "układ". Według teorii jego i nie tylko, są tylko dwa typy dziennikarzy - "normalnych" i "pisowskich". Każdy historyk, oprócz tych z IPN, należy do grona "normalnych". Wszystko, co da się wykorzystać na użytek kampanii, Niesiołowski nazywa "pisiorskim" i obraża ludzi. Nie dziwi więc reakcja Wildsteina w dzisiejszym programie "Forum". Panowie dyskutowali nt. IPN i jego przyszłości. Oczywiście, Niesiołowski jest gorącym przeciwnikiem Kurtyki i historyków instytutu, ale oczywiście nie zdążył - mam pewność, podobnie jak Tusk - przeczytać ani jednej publikacji - czy to Cenckiewicza i Gontarczyka, czy Zyzaka. Krytykuje IPN oczywiście w kontekście najnowszej biografii Wałęsy, która została wydana przez wydawnictwo "Arcana". Znajdują się i tacy zacietrzewieni, którzy na pustych stronach widzą logo IPN, co głoszą otwarcie. Do nich należy właśnie wicemarszałek. Wszędzie tylko PiS, PiS...IPN, IPN. Niesiołowski otwarcie wystrzelił do Wildsteina, że jest "pisowskim awanturnikiem". Czytam i oglądam programy tego dziennikarza i nigdy nie zauważyłem tonu awanturniczego, w którym lubuje się poseł PO. Riposta Wildsteina była dosadna, cięta i właściwa - nazwał go "politycznym klaunem". Zasłużenie, nie słyszałem nigdy z ust żadnego dziennikarza tego zdania wobec tego - drugiego, obok Palikota - sejmowego błazna. Wildstein nie mógł znieść chamstwa Niesiołowskiego i wyszedł ze studia. Zachował się, jak facet z jajami - nie ciągnął głupiej rozmowy, z której liczy się tylko połajanka, a meritum jest nieosiągalne - za to m.in. cenię dziennikarza. Niesiołowski ewidentnie wyszedł na właśnie awanturnika i ktoś dał mu pstryczka w nos - zasłużenie. Działania rządu i zapowiedzi minister Kudryckiej w sprawie rewizji Uniwersytetu Jagiellońskiego, są niebywale skandaliczne. Daleko od komunizmu, argumenty typu Sonderaktion Krakau 2 wydają się po stokroć przesadzone, ale stało się coś dotąd niespotykanego. Politycy ogłaszają bowiem wszem i wobec swoje kompromitacje (jak minister Kudrycka), zupełnie się tego nie wstydząc. O wycofaniu swoich słów politycy nawet nie myślą. To są te rządy miłości? Polegające na kłamstwie, propagandzie i sprawdzaniu uczelni, bo student napisał niewygodną dla Lecha Wałęsy pracę magisterską?
“Grzegorz Wałęsa, żył lat cztery” - świadkowie o młodości L. Wałęsy “Express Bydgoski”: Lokalna prasa rozpisuje się o młodości Lecha Wałęsy. Opinie o młodym byłym prezydencie są w jego rodzinnych stronach różne. Ksiądz Jan Płaciszewski, proboszcz z parafialnego kościoła w Sobowie, do którego należy Popowo, mówi: - Znam go doskonale, jak całą tę rodzinę. Kłamać przecież nie mogę, to i nie powiem, że widywałem ich w kościele. “Express Bydgoski” publikuje obszerny reportaż z rodzinnych stron Lecha Wałęsy. Reporterzy dotarli do świadków wydarzeń z lat 60., wyjaśniają oni wydarzenia, które opisał Paweł Zyzak w książce “Lech Wałęsa. Idea i historia”, m.in. sprawę nieślubnego syna i nasikania do kościelnej chrzcielnicy. Pani Zenona przyznała, że doskonale pamięta czas, kiedy w okolicy mieszkali Wałęsowie. - Ten Lech, co wówczas robił w POM-ie, chodził do Wandy dzień w dzień, aż się cała ulica śmiała, że taki uparty. Dziewczyna, biedna bardzo i skromna, mieszkała pod lasem. Gdy zaszła w ciążę, prysnął. Ja jej mówiłam: jedź do Popowa, do starej Wałęsowej, niech wpłynie na syna. Pojechała, spotkała się z nią, nic to nie dało. Czy Wałęsę pamiętam? Trudno zapomnieć. W marynarce zawsze chodził i z takim wąskim krawatem. Tak samo ubrany do roboty, jak i do niej na wieczorną wizytę. Za dnia na rowie siedział, piwo pił i czekał wieczora - opisuje. Wandzie urodził się syn, Grzegorz - pisze “EB”. Jednak, gdy Grzegorz miał 4 lata, doszło do tragedii. Zsunął się ze skarpy, wpadł do wody i utopił się. Relacje z pogrzebu dziecka są różne. Leszek Śmichowski, dalszy krewny Wandy, matki chłopca, mówił “EB”: - Ludzie na Wałęsę strasznie pomstowali. Krzywo patrzyli. Czemuś zostawił, gnoju?! (…) Na tabliczce przymocowanej do krzyżyka było napisane: “Grzegorz Wałęsa, żył lat 4″. Potem, gdy już Wanda wyjechała do Lublina z mężem, krzyż i tabliczka zginęły - opowiada. I dodaje, że gdy zniszczał nagrobek, to go odnowił. - Znalazłem jakiś krzyż metalowy i postawiłem. Chciałem nawet napisać: “Tu leży syn Wałęsy”, ale pewnie miałbym kłopoty. Teraz się jednak nie boję, jak słyszę, że on się syna wypiera, to mogę stanąć i powiedzieć mu prosto twarz: nie kłam! Były prezydent odniósł się do sprawy nieślubnego dziecka. - O dziewczynie, dzieciach i kochaniu jako dżentelmen nie wiem, co napisać. Znałem dziewczynę bardzo mi się podobała, ale ona miała chłopaka przed poznaniem mnie, za którego wyszła za mąż, ma swoje starsze od moich dzieci, a i chyba wnuki. Założyła rodzinę znacznie wcześniej niż ja to zrobiłem. Widać nie była mi pisana - pisał Wałęsa na swoim blogu. Czy Wałęsa nasikał do kropielnicy w kościele? Na to pytanie odpowiada w “Expressie Bydgoskim” Józef Krysztoforski, który razem z Lechem Wałęsą przyjmował Pierwszą Komunię Świętą. - Mieliśmy wtedy po dziewięć chyba lat. (…) Uczył nas organista Dąbrowski. W kościele to było. Gdy on wyszedł, Wałęsa podszedł do kropielnicy, wyjął… kranik i nasikał do święconej wody. No, nie da się ukryć, tak było. Teraz wy to napiszecie, a mnie tu napadną. Nożowniki jedne. Ale co tam, mogę mu to w oczy powiedzieć. I do tej sprawy ustosunkował się były prezydent. Określił to, co napisał historyk Paweł Zyzak, mianem “następnej potwarzy”. - Człowieku, czy Ty jesteś tej samej wiary co ja? Czy Ty wiesz, na jakiej wysokości jest chrzcielnica? Na pewno wyżej niż 8-latka głowa - odpowiada, dodając, że byłoby to “fizycznie nie do wykonania”. Wałęsa zwraca uwagę na to, że w wiosce było 100% ludzi wierzących i to tej samej wiary. W jego opinii, gdyby ktoś nasikał do chrzcielnicy, to zostałby przez “rodzoną matkę ze skóry obdarty”. Na swoim blogu Wałęsa napisał, że Zyzak posłużył się w swojej książce “zmyślonymi, obrzydliwymi, barbarzyńskimi pomówieniami”.
Reportaż z rodzinnych stron Lecha Wałęsy do przeczytania w “Expressie Bydgoskim”. Burza wokół książki Pawła Zyzaka Lokalna prasa ruszyła w rodzinne strony Wałęsów, po publikacji książki Pawła Zyzaka. Praca “Lech Wałęsa. Idea i historia” została wydana przez wydawnictwo Arcana, nie powstała w Instytucie Pamięci Narodowej, nie była też finansowana przez IPN. Praca ta jest pracą magisterską, obronioną na Uniwersytecie Jagiellońskim w czerwcu 2008 roku. Jej autor jest pracownikiem IPN od października 2008 r. zatrudnionym na czas bezpłatnego urlopu innego pracownika. Termin zatrudnienia upływa w kwietniu. Zyzak napisał m.in., że b. przywódca Solidarności był agentem SB i w czasach młodości miał nieślubne dziecko, “sikał do kropielnicy” i “był nożownikiem z kompleksem Edypa”. B. prezydent skrytykował tę publikację i zapowiedział m.in., że jeśli instytucje państwowe ostatecznie nie wyjaśnią zarzutów o jego agenturalne związki z SB, zrezygnuje z udziału w uroczystościach rocznicowych, odda nagrody, a nawet wyjedzie z kraju. Minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka zdecydowała o nadzwyczajnej kontroli na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w związku z pracą Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie. Kontrola, która może się zacząć za ok. półtora miesiąca, poprzedzona będzie raportem-samooceną dziekana Wydziału Historycznego UJ.
Ludzie mówią: Lechu, nie kłam W głośnej książce Pawła Zyzaka o Wałęsie bardziej bulwersujące od rozdziałów mówiących o agenturalnej działalności byłego prezydenta zdają się być wyciągane brudy z jego młodości. Nie podając pełnych personaliów swoich rozmówców autor naraził się na oczywisty zarzut, że... ich wymyślił. Postanowiliśmy pójść śladem Zyzaka. - Na tabliczce przymocowanej do krzyżyka było napisane: „Grzegorz Wałęsa, żył lat 4”. Potem, gdy już Wanda wyjechała do Lublina z mężem, krzyż i tabliczka zginęły - wspomina Leszek Śmichowski, który opiekuje się grobem dziecka. Dwaj mężczyźni przed sklepem w Łochocinie przy drodze z Włocławka do Lipna aż podskakują na widok znanej już im z telewizji okładki grubej cegły poświęconej Wałęsie. - Polityka to najgorsze gówno... O Wałęsie nie będziemy gadać! Idź pan stąd! - zaczyna się kiepsko. Od słowa do słowa obaj jednak przyznają, że Lecha znali przed laty, bo też pracowali w tutejszym POM-ie. Są jednak nieustępliwi. - A to wiadomo, co z tego będzie? Przyjadą jacyś z kijami... golfowymi, po łbach dadzą. Nie ma rozmowy. Podobnie reaguje jedna ze sprzedawczyń. - Ja znam tę Wandę, co miała dzieciaka z Wałęsą, ale nie powiem wam, gdzie mieszka. To stare dzieje, zostawcie... Jednak ostatecznie wprost ze sklepu trafiamy do Niuńki, czyli Zenony Kramarczyk, mieszkającej kilkaset metrów dalej. - Nie gadałabym z wami, gdybym nie zobaczyła w telewizji, jak Wałęsa
dzieciaka się wypiera. Jak można tak kłamać?! - pani Zenona jest skarbnicą informacji o życiu Łochocina. Lata sześćdziesiąte, jak zapewnia, pamięta doskonale: - Ten Lech, co wówczas robił w POM-ie, chodził do Wandy dzień w dzień, aż się cała ulica śmiała, że taki uparty. Dziewczyna, biedna bardzo i skromna, mieszkała pod lasem. Gdy zaszła w ciążę, prysnął. Ja jej mówiłam: jedź do Popowa, do starej Wałęsowej, niech wpłynie na syna. Pojechała, spotkała się z nią, nic to nie dało. Czy Wałęsę pamiętam? Trudno zapomnieć. W marynarce zawsze chodził i z takim wąskim krawatem. Tak samo ubrany do roboty, jak i do niej na wieczorną wizytę. Za dnia na rowie siedział, piwo pił i czekał wieczora. Wanda Śląskiewicz zapewnia, że była świadkiem tego, że przed pogrzebem dziecka w domu swej dawnej dziewczyny pojawił się Lech Wałęsa. Wandzie urodził się syn, Grzegorz. Dziecko, podobno, bardzo żywe i bystre. - Wszyscyśmy go tu znali. Cały Łochocin wiedział, że to tego Wałęsy, co w POM-ie robi - zapewnia pani Zenona. - Jak dlaczego? Bo z nikim innym Wanda się nie zadawała. A zresztą, dowód dał, że to jego dzieciak, gdy na pogrzeb przyjechał. Do tragedii doszło, gdy czteroletni Grzegorz łowił z kuzynem ryby w bagienku kawałek za domem rodzinnym Wandy. Dziecko zsunęło się ze skarpy i wpadło do wody. Nim nadeszła pomoc, chłopiec już nie żył. - Za paznokciami miał trawę, musiał walczyć o życie - podsumowuje nasza rozmówczyni. - Jak ta Wanda rozpaczała...! Tuliła go i mdlała! Bąkiewiczowa ubierała dzieciaka do trumny, a matka Śląskiewiczowej dała Wandzie suknię, by jakoś wyglądała na pogrzebie. Julia Bąkiewicz przyznaje, że to prawda: - Nie chcę już do tego wracać. Co to zmieni? Pomoże komuś? Całą tę Polskę rozkradli i zniszczyli, a ludziom, co robili całe życie, emerytury po 700 złotych dają... - Napiszcie, że tych groźnych Wałęsów to tu okradają. O, bramę zakosili kiedyś w nocy - mówi Stefan Wałęsa. Zdecydowanie bardziej rozmowna jest inna mieszkanka Łochocina, Wanda Śląskiewicz. - Grzesia pamiętam świetnie, bo codziennie rano tu do nas wpadał. Zawsze pytał: Kawa je? Dostawał śniadanie, bo w domu rodziców Wandy była prawdziwa bieda. Raz potem przyjechała tu kobieta, która mówiła, że jest z Wałęsą i słyszała, że ma dziecko. Przyprowadziliśmy jej Grzesia. Obejrzała go i pojechała. Pani Wanda zapewnia, że była świadkiem sceny, gdy przed pogrzebem chłopca w domu swej dawnej dziewczyny pojawił się Lech Wałęsa: - Jak dziś to pamiętam, bo wszedł do środka w tych swoich przeciwsłonecznych okularach. Aż wszyscy się żachnęli, czemu ich nie zdejmie, przecież tam ciemno było. A on podszedł do Grzesia i pocałował go przez własną dłoń, którą przyłożył do czoła dzieciaka. Odwrotnie Wanda, ta tuliła małego w trumnie i wyła z bólu. Kropielnica z kościoła w Sobowie, do której siusiu miał zrobić przyszły prezydent, wówczas podobno dziewięciolatek Pani Śląskiewicz pamięta też sam pogrzeb. Jej zdaniem, Wałęsa miał wyjąć portfel i już na cmentarzu zapłacić księdzu za pochówek: - A ludzie gadali na niego ostro: „To teraz jesteś?! Gdzie byłeś przez te lata?” Inaczej sam pogrzeb Grzesia pamięta Leszek Śmichowski, dalszy krewny Wandy, matki chłopca. - Ludzie na Wałęsę strasznie pomstowali. Krzywo patrzyli. Czemuś zostawił, gnoju?! I takie tam. A on stał z boku, z tyłu właściwie. Ja tam nie widziałem, żeby pieniądze dawał. On nigdy ich nie miał. Jak wcześniej na zabawy razem chodziliśmy, to ja mu piwo zawsze stawiałem. Na tabliczce przymocowanej do krzyżyka było napisane: „Grzegorz Wałęsa, żył lat 4”. Potem, gdy już Wanda wyjechała do Lublina z mężem, krzyż i tabliczka zginęły. Później grobek ktoś wyrównał. Ja go dopiero odnowiłem, znalazłem jakiś krzyż metalowy i postawiłem. Chciałem nawet napisać: „Tu leży syn Wałęsy”, ale pewnie miałbym kłopoty. Teraz się jednak nie boję, jak słyszę, że on się syna wypiera, to mogę stanąć i powiedzieć mu prosto twarz: nie kłam!
Żaden z Lecha nożownik - zapewnia Henryka Sadowska, szkolna sympatia Leszek Śmichowski zapewnia, że w latach 60. Wałęsy nie znał jako gangstera i nożownika, jakim opisuje go Paweł Zyzak. - Tutaj, w Płochocinie, to on był grzeczny raczej. Na zabawach spokojny. No, ale jakby nie był spokojny..., to by dostał. Jedźcie w jego rodzinne strony. Henryka Sadowska mieszka w Chalinie. Chodziła z Wałęsą do szkoły. To jej, podczas „helikopterowej” wizyty na początku lat 90. prezydent wyznał, że była jego sympatią. - Chwilę przed wami był tu jakiś dziennikarz. Co się dzieje? - śmieje się i zaprasza do stołu. - Żeby z niego nożownik był, to absolutnie nie można powiedzieć. Jego młodszy brat, Zygmunt, to i faktycznie groźny był i kogoś tam pokroił, ale on...? Nigdy w życiu. To jakieś wymysły. Pytałam też ludzi o to sikanie do wody święconej, o którym teraz głośno. Brat cioteczny Wałęsy, mieszka naprzeciwko, też wtedy szykował się do Pierwszej Komunii Świętej, ale niczego takiego nie pamięta. To też wymysł. Podstawówka i gimnazjum w Chalinie noszą imię Lecha Wałęsy. To tu uczył się przyszły wódz „Solidarności”, a następnie prezydent RP. Od lat regularnie przyjeżdża właśnie do tej szkoły, by spotkać się z młodzieżą. Mąż pani Henryki, Kazimierz, bardzo dobrze wspomina Lecha: - W niedzielę na zabawie się pojawiał, czasem piwo postawił. W porządku był. Zysiek, to i owszem, nożownik, ale nie Lechu. Innego zdania są dwaj rolnicy jadący traktorem, spotkani na polu, którzy zapewniają, że o wyczynach licznej rodziny Wałęsów do dziś krążą tu legendy. - Zadziory straszne,
w grupie groźne. A Lech taki jak reszta. Postanawiamy zajechać do zupełnie przypadkowej chałupy, i to kawałek z boku, w stronę Trzcianki. - Wałęsa podszedł do kropielnicy, wyjął... kranik i nasikał do święconej wody. No, nie da się ukryć, tak było. Mogę mu to w oczy powiedzieć - zapewnia Józef Krysztoforski. - Wałęsów było sporo - wspomina Kazimierz Perszyński. - Mieszkali o tam, kawałek dalej. Wolałem z nimi nie mieć do czynienia. Lepiej było schodzić z drogi. Albo iść inną drogą. Dawne obejście rodziny Wałęsów jest dziś ogrodzone siatką. W domu z pustaków, który powstał w miejscu dawnej glinianej konstrukcji, nikt nie mieszka. Za to kawałek dalej swoje gospodarstwo ma Stefan Wałęsa, starszy brat Lecha: - Jak my to odbieramy? Głupoty ludzie mówią. Napiszcie, że tych groźnych
Wałęsów tu okradają. O, bramę zakosili kiedyś w nocy. A taka była ładna. Kuta. Z literami LW - to dopiero od brata byłego prezydenta dowiadujemy się, że nieznana z żadnej mapy Pokrzywnica, o której wspomina w swojej książce Paweł Zyzak, zapewniając, że właśnie tam mieszka człowiek, który był świadkiem słynnego sikania Lecha Wałęsy do kropielnicy, jest tuż obok. - Pokrzywnica to stara nazwa. Teraz już mało kto ją pamięta. Nasza matka stamtąd pochodziła. - Ja tam w jego przemianę duchową nigdy nie uwierzyłem, bo go znam. O dziecku też słyszałem. A ta historia o sikaniu wcale mnie nie dziwi - mówi ks. Jan Płaciszewski. Pokrzywnicę jednak znaleźć trudno. Pętamy się pomiędzy zarośniętymi bagienkami, a spotkani ludzie rozkładają ręce. Pierwsze słyszą tę nazwę. Zna jednak tę znikającą już wieś były proboszcz z parafialnego kościoła w Sobowie, do którego przynależy Popowo, ksiądz Jan Płaciszewski. Nic dziwnego, nastał w tej parafii w 1958 roku. To on w książce Pawła Zyzaka z mocnym przekąsem wypowiada się o religijności Lecha Wałęsy. - Znam go doskonale, jak całą tę rodzinę. Kłamać przecież nie mogę, to i nie powiem, że widywałem ich w kościele - mówi nam ks. Płaciszewski. - Za to potem, jak już pan Lech działał w „Solidarności”, to się tu u mnie często wyżywił. Jego żona Danusia po świniaki przyjeżdżała. Przywoził i Geremka i Celińskiego, ofiarodawcą na rzecz kościoła był. W ramach rewanżu chciałem mu przekazać dwa pokoje w organistówce, by mógł z rodziną przyjeżdżać. Znaczy, i tak przyjeżdżał, ale miało być wszystko załatwione formalnie. Nawet radni gminni to poparli. A mi przełożeni powiedzieli twardo: nie. Zgłupiałem. O co chodzi? Teraz tak myślę, że może coś już wiedzieli o tej jego współpracy... bo inaczej do dziś tamtej odmowy nie potrafię sobie wyjaśnić. Ksiądz Płaciszewski wspomina szczególnie jeden pobyt Lecha Wałęsa w swoim domu. - Po kolacji zasiadaliśmy do telewizji, więc akurat mi się przypomniało... Mówię mu: „Panie Leszku, dwa razy tak się przed telewizorem śmiałem, że aż leżałem na dywanie. Raz, gdy Jaroszewicz odwoływał podwyżki, bo on zawsze taki pewny siebie, czujący poparcie Gierka, a tu był bladziutki jak ściana, a drugi raz, gdy pana, panie Leszku, zobaczyłem z tym różańcem na szyi”. Nic nie powiedział. Ja tam w jego przemianę duchową nigdy nie uwierzyłem, bo go znam. O dziecku też słyszałem. A ta
historia o sikaniu wcale mnie nie dziwi. Ksiądz, choć lekko przeziębiony, postanawia poprowadzić nas do świadka tamtych wydarzeń z naprawdę odległej przeszłości. Trafiamy do jednego z gospodarstw w tajemniczej Pokrzywnicy. Gospodarz jest na polu, bronuje łąkę. Na widok księdza zatrzymuje ciągnik. - Do kościoła chodzę, kłamać nie będę. Było tak - zapewnia Józef Krysztoforski, który razem z Lechem Wałęsą przyjmował Pierwszą Komunię Świętą. - Mieliśmy wtedy po dziewięć chyba lat. Wieki temu. Ale takich rzeczy się nie zapomina. Uczył nas organista Dąbrowski. W kościele to było. Gdy on wyszedł, Wałęsa podszedł do kropielnicy, wyjął... kranik i nasikał do święconej wody. No, nie da się ukryć, tak było. Teraz wy to napiszecie, a mnie tu napadną. Nożowniki jedne. Ale co tam, mogę mu to w oczy powiedzieć. Wracając do kościoła, w którym chcemy sfotografować osławioną kropielnicę, próbujemy bronić Wałęsę. Obaj z fotoreporterem głosowaliśmy na niego, kiedy tylko była okazja. Doceniamy wielkość jego dokonań. - Przecież dobrze świadczy o nim fakt, że pojawił się na pogrzebie syna, ruszyło go - próbujemy przekonać księdza. - Na pogrzeb można przyjechać, żeby zobaczyć, czy to na pewno koniec, żeby mieć pewność - cedzi spokojnie ksiądz Płaciszewski. - To dla mnie żaden argument na plus.
Jacek Kiełpiński
Dziś "Skrzynka Odpowiedzi" {~Aleksander Dobrowolski} napisał: „Widzę, że komuszy pomiot uaktywnił się w komentarzach na FORUM... Pewnie to taka lokalna siermiężna wersja HASBARY... Panie Januszu dziękuję za Pana cały trud w niesieniu światła wiedzy o normalności w tym przepełnionym matołami kraju..."Nie - on się bardzo uaktywnił parę miesięcy temu. A obecnie {~Żartowniś} tylko świetnie to sparodiował - DZIĘKUJĘ! To znacznie lepsze, niż moderowanie... Proszę o jeszcze! Tym niemniej poważnie dyskutować tu się nie daje. Dlatego chętnych na poważne dyskusje (tam trzeba się zalogować - i można zostać zbanowanym!) zapraszam na FORUM na portalu http://korwin-mikke.pl - zakładka FORUM i „... a JKM powiedział na blogu...” Tam-że dziś na blogu odpowiedź na artykuł w „DZIENNIK”u „UPR szykuje się do 16. przegranej kampanii” "Kto nie był UPR-owcem za młodu, ten na starość będzie łajdakiem". Autor parafrazy słynnej dziś maksymy Bismarcka nie jest znany, choć zyskała ona swego czasu sporą popularność. Głównie w gronie młodych prawicowców, dla których pierwsze polityczne inicjacje wiązały się z fascynacją Januszem Korwin-Mikkem, jego publicystyką, felietonami umieszczanymi od niemal 20 lat na łamach tygodnika "Najwyższy Czas!". Kpina, szyderstwo, paradoks, ironia i - wydawało by się - żelazna logika zdobywały sobie grono zadeklarowanych fanów. Gdyby zliczyć wszystkich, których pisanie Mikkego inspirowało, fascynowało, a równocześnie politycznie bałamuciło, to dziś Unia Polityki Realnej powinna być znaczącą siłą polityczną w Polsce. A już z pewnością partią z licznymi kadrami i strukturami w terenie. Lista polityków, którzy przewinęli przez się UPR, jest bardzo ciekawa. Są wśród nich Julia Pitera, Cezary Grabarczyk i Sławomir Nitras - dziś znaczący politycy Platformy Obywatelskiej. Współtwórcą partii był na początku lat 90. nieżyjący dziś Jacek Dębski. Epizody polityczne związane z UPR mają w życiorysie również: znany publicysta i pisarz Rafał Ziemkiewicz, adwokat Robert Smoktunowicz czy analityk Centrum im. Adama Smitha Andrzej Sadowski. Tymczasem fenomen J.K.M., jak i UPR sprowadza się do tego, że co kilka lat grono ich sympatyków wymienia się niczym pobory kolejnych roczników w wojsku. Ci którzy na "korwinizm-mikkizm” załapali się wcześniej, po jakimś czasie, z różnych powodów "odchodzą do cywila", a w ich miejsce pojawiają się kolejni wyznawcy nawróceni na polską wersję liberalizmu. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedzi jest chyba tak wiele, jak wielu próbowało osobiście rozliczyć się z fenomenem UPR-yzmu, a więc polskiej wersji doktryny konserwatywno-liberalnej. Odmiana uosabiana przez Korwin-Mikkego jest dość bezkompromisowa i osobliwa. Wydaje się być silnie inspirowana filozofią obiektywizmu amerykańskiej pisarki Alisy Rosenbaum, znanej szerzej jak Ayn Rand. Choć sam Mikke przyznaje się raczej do szkoły austriackiej z Ludwigiem von Misesem czy Augustem von Hayekiem oraz rodzimych przedwojennych ekonomistów liberalnych: Adama Heydla czy Edwarda Taylora. Mimo iż inspiracje są wielkie, to nie przeszkadzało mu lansować tak dziwacznych pomysłów jak podatek pogłówny. Kiedy na początku lat 90. studenci matematyki i ekonomii działający w kole ekonomicznym przy warszawskim oddziale UPR postanowili, pełni entuzjazmu, zbilansować wpływy z takiej daniny do kasy państwa, byli bardzo zaskoczeni. Dokonali wyliczeń, rozpisali budżet państwa w kilku wariantach, po czym wyszło im, że po kilku miesiącach państwo doprowadzone zostałoby do bankructwa i nie wystarczyłoby nawet na wojsko. "Potem zjechali działacze partii, którym to pokazywaliśmy, udowadnialiśmy naszymi wyliczeniami, ale... nie uwierzyli. Korwin-Mikke jak to zobaczył, to też ledwo uwierzył i trudno było mu się z tym pogodzić" - wspomina po latach, śmiejąc się, były działacz UPR i autor artykułów do "Najwyższego Czasu!”. Jak dodaje: "Doznałem wówczas olśnienia, że to jest sekta, nie partia polityczna, ale kupa wariatów”.
Wielu wrogów na prawicy „PO swoimi rządami zawiodła całkowicie elektorat wolnorynkowy, a symbolem tego są osoby ekskomunistki pani Huebner i pana Krzaklewskiego na ich listach wyborczych” - uważa dzisiejszy prezes UPR Bolesław Witczak. Według niego PO zamiast nieść Europie wolność, umacnia tam socjalizm. To chyba najczęściej stosowany chwyt publicystyczny. Każde ugrupowanie, które stawało na drodze UPR, dostawało łatkę partii socjalistycznej czy etatystycznej. W szczególności etykietki zdobywała krajowa centroprawica jak PiS, AWS, LPR czy wcześniej ZChN, PC czy RdR. Rzadziej SLD. Dzisiaj stygmat socjalisty dostała Platforma, co dla zwolenników UPR ma być czytelnym sygnałem do niegłosowania na partię Tuska. "W tej sytuacji UPR jest oczywistą alternatywą dla dużej części elektoratu PO" - zapewnia prezes Witczak. Z pewnością byłoby tak, gdyby rzeczywiście Platforma była partią liberalną. Jak słusznie wskazuje prof. Paweł Śpiewak, w dzisiejszej Platformie działają już tylko ludzie o poglądach liberalnych lub z liberalnymi korzeniami. Jednak samo ugrupowanie stało się partią bezideową, a i na wielkie idee nie ma dziś wielkiego popytu. Słowa bliżej nieznanego prezesa Witczaka to jedno, ale apel Janusza Korwin-Mikkego drugie. Nauczony doświadczeniem z 2001 r., gdy UPR startowała na wspólnych listach ze świeżo założoną Platformą Obywatelską, przed kilkoma dniami zaapelował do swoich sympatyków o zbierania podpisów na trzy listy równocześnie. Poza gromadzeniem poparcia dla komitetu wyborczego UPR lokalni działacze mają zbierać je również dla Platformy JKM oraz Libertas Polska. "Zadzwonił do mnie Korwin-Mikke z taką informacją, że zbierają podpisy również pod inicjatywą Libertas, co przyjmuję z dużą życzliwością" - mówi Artur Zawisza, szef Libertas Polska. Jednak nie zdradza, czy toczą się rozmowy miedzy poszczególnymi komitetami. Jeśli jednak do ewentualnych negocjacji dojdzie, to dwie zarejestrowane listy dają możliwość korzystania z bezpłatnego czasu antenowego, mobilizują struktury do działania oraz są polisą ubezpieczeniową na wypadek fiaska jakiegoś wspólnego projektu politycznego. Właśnie w 2001 r. działacze UPR startowali z list PO, jednak ostatecznie nie znaleźli się na nich Stanisław Michalkiewicz oskarżany o antysemickie wystąpienia ani sam Korwin-Mikke. Ten po interwencji Andrzeja Olechowskiego nie został wystawiony jako kandydat Platformy, a jedynie jako kandydat do Senatu wystawiony przez Blok Senat 2001, rekomendowany zresztą m.in. przez Kazimierza Kutza czy Krzysztofa Piesiewicza, uzyskując ponad 100 tys głosów. Mandatu jednak nie zdobył, a partia musiała zmagać się z kolejnym kryzysem kadrowym, bo alians z Platformą wyssał z niej część działaczy i wprowadził pewną dezorientację. UPR zresztą rzadko sama startowała do wyborczej rywalizacji, ale wspólnie z innymi ugrupowaniami, tworząc rozmaite komitety wyborcze. W 1997 r. wraz z republikanami Jerzego Eysymontta tworzyła Unię Prawicy Rzeczypospolitej, którą wspierał Jan Pietrzak i Zbigniew Religa. W ostatnich wyborach parlamentarnych Korwin-Mikke został wystawiony na listach LPR i nie przeszkadzało mu, że swego czasu również określał ją mianem "socjalistycznej". Natomiast w 2005 r. z listy Platformy JKM, którą współtworzyła UPR, startował nawet filozof prof. Bogusław Wolniewicz oraz pisarz Andrzej Pilipiuk.
"Nieliczni, ale fanatyczni" Innym fenomenem Unii jest z pewnością nieliczny, ale żelazny elektorat, którym cieszy się partia i jej historyczny lider. To poparcie oscyluje między 1,5 proc., a w porywach nawet 3 proc., jeśli frekwencja wyborcza nie jest zbyt wysoka. Jednak pierwszy start w wyborach w 1989 r., firmowany poparciem Ruchu Polityki Realnej, okazał się klęską i katastrofą. "Już wówczas nie mieliśmy złudzeń, że każde kolejne wybory to będzie jakiś wynik w granicach 1 proc." - tłumaczy Aleksander Popiel, wówczas zaangażowany w działalność RPR i kampanię wyborczą Mikkego. I tutaj się nie mylił, choć momentami wydawało się, że przy odrobinie szczęścia Unia stanie się poważniejszą siłą polityczną w kraju, choćby taką, jaką przez moment była na lewicy Unia Pracy. W 1990 r. Mikkemu nie udało się zarejestrować swojej kandydatury w wyborach prezydenckich, jednak silnie proporcjonalna ordynacja wyborcza z 1991 r. sprawiła, że UPR, osiągając 2,25-proc. poparcie, wprowadziła do Sejmu swoich posłów. Jednym z nich był Korwin-Mikke, dla którego dwuletni epizod w ławach parlamentarnych stał się niespodziewaną okazją do szerszego lansowania siebie i swoich idei. To właśnie w tym czasie zarzucał rządowi Hanny Suchockiej, że "rżnie głupa", a jego liczne sejmowe wystąpienia stały paliwem, które na pewien czas zasiliło polityczny wehikuł, który - jak słusznie zauważali współpracownicy "wodza" - nie miał nigdy szans na prawdziwą polityczną przyszłość. Działalność Mikkego w parlamencie miała jednak również bardzo poważne polityczne konsekwencje. To przecież on był tym, który w 1992 r. zgłosił uchwałę lustracyjną. Jej wykonanie, a w oczach Mikkego spartaczenie przez ówczesnego szefa MSW Antoniego Macierewicza nieodwracalnie tąpnęło polską sceną polityczną i doprowadziło do obalenia ówczesnego rządu. Nie ma chyba komentatora, który nie przyznałby, że podział sceny politycznej, jaki wówczas się dokonał, obowiązuje po dziś dzień. Potwierdzają to nawet dzisiejsze, dość histeryczne awantury wokół kolejnych biografii Lecha Wałęsy, lustracji czy likwidacji WSI.
Wirtualny sukces UPR Jednak wybory z 1993 r. okazały się porażką, a UPR mimo swego najlepszego wyniku w historii (3,18 proc.) posłów do Sejmu nie wprowadziła - obowiązywała już inna niż w 1991 r. ordynacja. Od tego czasu partia, jeśli w ogóle odnosiła jakieś sukcesy, to raczej wirtualne niż realne. To zresztą kolejny fenomen godny odnotowania. Podczas prawyborów we Wrześni w 1993 r., chęć głosowania na UPR zadeklarowało niemal 9 proc wyborców. Cztery lata później w prawyborach w Wieruszowie UPR zdobyła 4,7 proc. Nawet katastrofalne wybory prezydenckie 2000 r. dały Januszowi Korwin-Mikkemu powody do dumy, bo pokonał w nich samego Wałęsę. I nic to, że uzyskał w nich niespełna 1,5 proc głosów. Od kilku lat jego internetowy blog jest jedną z najbardziej obleganych witryn w kraju. Liczne swego czasu badania preferencji wyborczych wśród internautów, wykazywały niesłabnące poparcie dla Korwin-Mikkego i jego partii. Ba, niezliczone kalkulacje, jakich dokonywał w swoich felietonach, wskazywały, że obiektywnie w Polsce poparcie dla antyestablishmentowej partii wolnościowej powinno z roku na rok sukcesywnie powiększać się. Tymczasem UPR wciąż tkwi na marginesie polityki, Mikke wciąż jest blogerem i felietonistą, który od czasu do czasu wywoła jakiś skandal. A to pokłóci się z matką chorego dziecka na wiecu wyborczym, a to przyrówna obecny system fiskalny do tego z czasów III Rzeszy. Nawet Stanisław Michalkiewicz zaczął flirtować z Radiem Maryja, widząc fiasko dotychczasowych działań. W 1995 r., po kolejnym fiasku w wyborach prezydenckich, Mikke zgolił brodę, a z partii postanowiła go wyeliminować grupa jego dotychczasowych politycznych współpracowników. Oponenci od lat przeciwstawiali się jego polityce, nie zgadzali z ideą lustracji i popierali ideę silnej prezydentury Wałęsy. Przewrót się nie udał, jednak po kilkunastu latach Korwin-Mikke dokonał wielkiego przewartościowania, które umknęło w potoku wyrażanych przez niego opinii na wszelkie możliwe tematy. "Część Kolegów uważała - tłumaczy w rozmowie z Tomaszem Sommerem w książce »Wolnościowiec z misją« - że lustracja była katastrofalnym błędem, że nie należało liczyć na demokrację, lecz zdobyć wpływy wśród bezpieki i sił zbrojnych i przejąć władzę tą drogą. Z dzisiejszej perspektywy twierdzę: to oni mieli rację” - odpowiada Korwin-Mikke. Realia są jednak brutalne: działacze znów zbierają podpisy - tym razem dla trzech komitetów wyborczych. Maciej Walaszczyk
w którym Autor stara się ośmieszyć UPR. Na ogół robi to rzeczowo - ale w jednym miejscu mija się z prawdą zupełnie, co łatwo można policzyć. Co uczyniłem. Oczywiście: wyślę sprostowanie. A „Hasbara” to technika organizowania przez Izrael (i chyba w ogóle środowiska żydowskie) publicystycznych grup nacisku. Bardzo ciekawe. Zacytuję to w „Najwyższym CZAS!”ie. A Państwo mogą zajrzeć tutaj:
„Co to jest i jak działa Hasbara” Znalezione w sieci. Wydaje się dobrze tłumaczyć ton, treść i częstotliwość wielu opinii ukazujących się na Onecie. Cytuję: Jak wielu dziennikarzy, o "operacji Hasbara" usłyszałem pierwszy raz w czasie izraelskiej inwazji Libanu w 2006 roku. Izraelskie MSZ ogłaszało wtedy nabór do programu PR, który miałby wpływ na opinie o konflikcie na Bliskim Wschodzie, wyrażane w Internecie. W brytyjskim Guardianie Richard Silverstein pisze, że wraz z ofensywą izraelską w Gazie Hasbara nasila swoją działalność i wznawia rekrutację. Przedstawia nawet tekst e-maila, wysyłanego do potencjalnych kandydatów... Drodzy przyjaciele, Mamy przewagę militarną, ale przegrywamy walkę w międzynarodowych mediach. Musimy zyskać na czasie, by wojsko odniosło sukces. Możemy mu pomóc pozostając kilka minut więcej w Internecie. Ministerstwo Spraw Zagranicznych podejmuje wysiłki, by zrównoważyć media, ale wszyscy wiemy, że ta bitwa rozgrywa się na poziomie ilości. Im bardziej angażujemy się w komentarzach, blogach, odpowiedziach i sondażach, tym więcej zdobywamy opinii przychylnych naszej sprawie. Izraelskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych poprosiło mnie o zorganizowanie sieci ochotników, którzy chcieliby uczestniczyć w tym wspólnym wysiłku. Jeśli się zgodzicie, będziecie codziennie dostawać odpowiednie informacje, programy komputerowe i listę celów. Jeśli się zgodzicie, prosimy o odpowiedź na tę wiadomość. Według Silversteina osoba, która na początku stycznia przystąpiła do Hasbary, dostała na początek argumentariusz na rzecz wyrobienia pozytywnej opinii o akcji w Gazie, a potem listę mediów. Hasbara jest nastawiona głównie na media europejskie. Zadaniem uczestników jest odpowiednie reagowanie na artykuły czy wypowiedzi dotyczące konfliktu. Każdy z nich dostaje oprogramowanie o nazwie Megaphone, które wyświetla argumenty dostosowane do aktualnej chwili i wyznacza media, na które należy właśnie zwrócić większą uwagę. W tamtym momencie były to Times, Guardian, Sky News, BBC, Yahoo!News, Huffington Post i Dutch Telegraaf. Uczestnicy, rekrutowani w Izraelu i krajach diaspory, mają pełną swobodę formy i treści oddziaływania, ale dla tych, którzy mają mniej czasu, przewidziano gotowce, które da się wkleić wszędzie jednym kliknięciem. Czasem to rozbudowane wypowiedzi, czasem pojedyncze, te same zdania w różnych wersjach, do wyboru w kilku językach.
7 zasad Hasbara Handbook Hasbara jest starsza niż wojna w Libanie. Pierwszy podręcznik Hasbary był przeznaczony dla Światowego Związku Studentów Żydowskich. Wydano go w 2002, jednak chodziło wówczas głównie o walkę z tzw. witrynami alternatywnymi, przeważnie lewicowymi, jeśli krytykowały politykę izraelską. Hasbara Handbook - Promoting Israel on Campus krótko, na 130 stronach, wyjaśnia pozytywne znaczenie propagandy i omawia jej "7 zasad", trochę jakby niechlujną mieszaninę starych sposobów politycznej retoryki (erystyki) ze współczesnymi metodami sprzedaży proszków do prania i szczyptą "czarnego PR". Wszyscy to znają. Pierwsza to name calling - próba trwałego przypisania jakiejś osobie lub idei pozytywnego lub negatywnego symbolu czy atrybutu. Podręcznik radzi np. nazywać wszystkie palestyńskie partie polityczne "organizacjami terrorystycznymi", a żydowskie kolonie na terytoriach okupowanych "społecznościami", "wsiami" lub "osiedlami". Name calling jest bardzo trudny do skontrowania - zapewniają autorzy i przypominają, że najważniejsze w nim jest powtarzanie dokładnie tych samych słów (np. przymiotników) w odniesieniu do konkretnych celów. Druga, glittering generality ("lśniący ogólnik"), polega na trwałym łączeniu opisu działań rządu izraelskiego z pojęciami cenionymi przez audytorium (np. "wolność", "cywilizacja", "demokracja" itd.). Podręcznik przypomina też techniki zwalczania "błyszczącego ogólnika", gdyby stosował go przeciwnik. Transfer, trzecia zasada, to przypisanie prestiżu jakiegoś autorytetu bądź idei czemuś innemu (nam - jeśli jest pozytywny, przeciwnikom - jeśli negatywny). Na czwartym miejscu jest testimonial (świadectwo szacunku), czyli wciąganie popularnych gwiazd czy osobistości do publicznego poparcia odpowiedniego stanowiska. Osoba, która nas popiera, wcale nie musi popierać Izraela we wszystkim. Jej słowa mogą służyć za testimonial, nawet jeśli są pozbawione aktualnego kontekstu. Podręcznik radzi, by nie zadowalać się Britney Spears, tylko szukać wśród środowisk inteligenckich. Większość sławnych osób bardziej kłopocze się własnym wizerunkiem niż tym, co mogą zrobić dla Palestyńczyków. Groźba zabrudzenia tego wizerunku może ich przekonać do porzucenia kontrowersyjnych opinii politycznych. Piąta, plain folks, to prezentowanie odpowiednich poglądów jako ogólnie przyjętych, wychodzących prosto "z uczciwego ludu". Podręcznik radzi jednak - z powodów etycznych - ostrożnie obchodzić się ze stosowaniem wypowiedzi populistycznych o charakterze rasistowskim (np. "Arabowie to..."). Szósta to zwykły strach, metoda "jeśli mnie nie posłuchasz stanie się coś strasznego". Strach jest łatwy do manipulowania w klimacie zagrożenia terroryzmem, może być z sukcesem stosowany do wzmocnienia odpowiedniego przekazu. Podręcznik podaje przykłady technik, które mogą rozbroić tę metodę, jeśli jest stosowana przez przeciwnika. Ostatnia to bandwagon, tworzenie sztucznej większości. Zwolennicy Izraela mogą np. zamawiać sondaże opinii wśród grup przychylnych Izraelowi i wykorzystać je dla wzmocnienia poparcia. Według podręcznika krytykom Izraela udało się stworzyć wrażenie, że mają przewagę w Internecie - jako antidotum radzi stosować przede wszystkim plain folks. Dla wielu Hasbara jest przykładem profesjonalnej, dobrze skoordynowanej akcji PR (według Guardiana w "operacji" bierze aktywny udział kilkadziesiąt tysięcy osób). Działa inspirująco i stosuje się do zwykłych kampanii politycznych. Dla innych to próba zniekształcenia czy sfałszowania debaty publicznej. W każdym razie Izraelczycy podkreślają, że w europejskim Internecie przegrywają, a to by znaczyło, że "operacja Hasbara" natrafia tu na pewne ograniczenia. Jedni to tłumaczą europejskim indywidualizmem, inni zakorzenionym antysemityzmem. Niewykluczone też, że popełniono jakiś błąd, o którym nie da się mówić przez megafon. Koniec Cytatu {~radek } pyta krótko: „O co Panu chodzi z tym doktorem i magistrem z 1970 roku?” O to, że Ustawa o stopniach i tytułach naukowych stanowi, że najniższym stopniem naukowym jest stopień doktora - a wyższym tytuł doktora habilitowanego. I tyle. Tym samym prace magisterskie nie muszą spełniać „kryteriów naukowości”. Przy okazji przypominam, że Ustawa o ochronie tytułów mówi o „ochronie tytułów naukowych i zawodowych”; ponieważ tytuł „mgr” nie jest od 1970 stopniem ani tytułem („tytuły” to: doc, prof...) naukowym, a nie jest też zawodowym, więc obecnie nie podlega ochronie prawnej! Oczywiście przedstawiając się bezprawnie jako „mgr” - co zrobił np. p. Aleksander Kwaśniewski przy wyborach AD 1995 - można odpowiadać cywilnie za wprowadzenie w błąd... Czasem pytania naprawdę zdumiewają. Np. p. {~Paweł Szwarcbach} (o ile wiem związany jakoś z MENSA) nawiązując do mojej przedwczorajszej wypowiedzi: „Małżeństwo” to (z definicji) związek zawarty w celu posiadania dzieci - i jeśli ma pewne (moim zdaniem: niesłuszne!) przywileje - to tylko dlatego, że może przysporzyć nam dzieci, które w przyszłości będą na nas pracować. Ponieważ homosie tego zrobić nie mogą, więc żadne takie przywileje im się nie należą." - pyta:1. Skąd ta definicja, bo to dość istotne. Panie! Pan tu potrzebuje „definicji”??? Śp. ks. Benedykt Chmielowski w w swojej encyklopedii napisał: „Koń - jaki jest, każdy widzi”. - i to wystarcza. Nawet Kościół Rzymsko-katolicki, skądinąd wyznający zasadę nierozerwalności małżeństw, w przypadku stwierdzonej (a nieznanej przed ślubem drugiemu małżonkowi) niezdolności do prokreacji uznaje małżeństwo za nieważne! Oczywiście tak, jak pieniądz służy do kupowania towarów i usług, ale można też zapalić stuzłotówką papierosa - tak i małżeństwo można zawrzeć w innym celu. Np. ucieczki od podatków lub naturalizacji cudzoziemca.... 2. Powstaje problem: czy jeśli homosie (p. P. Szw. pisze „geje” - ale to chyba ogólniejsze) otrzymają prawo do adopcji dzieci, to czy, z powyższej definicji, będą mogli zawierać "małżeństwo"? Powstają tu dwa dodatkowe problemy: A. Czy "przysparzanie nam dzieci" ogranicza się wyłącznie do "produkcji nowych dzieci"? Tak; „przysparzanie Polsce krzeseł” nie polega na tym, że kupi Pan ode mnie krzesło.... B. „Czy jeśli już im dostaną to prawo i założymy, że wtedy mogą być małżeństwem, to: najpierw dzieci, potem małżeństwo; czy może małżeństwo pod warunkiem adopcji na przestrzeni pewnego okresu czasu?” Nie mogą dostać „prawa do adopcji dzieci”; nawet zwolennicy prawa par homosiów do adopcji domagają się najpierw „legalizacji homo-małżeństw”. Gdyby jednak je dostali, to mogliby istotnie obiegać się o to, by tak się nazywać. To logiczne. „BTW: co z małżeństwami hetero-, które nigdy nie chciały i nigdy nie będą mieć dzieci?” ??? To samo, co z człowiekiem, który trzyma w domu stuzłotówkę, po to, by zapalić od niej papieros. NIC. A co by miało być? Istotnie może się zdarzyć, że ludzie wezmą ślub z góry się umawiając, że nie chcą mieć dzieci, a zechcą też potem adoptować dziecko. Jest to lekkie nadużycie instytucji - ale niekaralne, a moralnie wywołujące lekkie podniesienie brwi, a nie potępienie.
P. Szwarcbach na końcu dodaje klauzulę, której nie rozumiem, - ale zapewne ma Go przed czymś zabezpieczyć prawnie: „Pragnę przy tym zauważyć, że cały mój powyższy wpis w żaden sposób nie pozostaje w korelacji ani nie ma na celu wyrażenia mojego stosunku do gejów, ich małżeństw ani małżeństw w ogóle”. Zapomniał Pan o analogicznym zastrzeżeniu w stosunku do „dzieci”, „adopcji dzieci” i „ adopcyj w ogóle”!! JKM
05 kwietnia 2009 Za duża proporcja między zasadami... Szachista zwraca się do rywala: - Dlaczego tak długo zastanawia się pan nad swoim kolejnym ruchem? - Ja? Przecież teraz pana ruch! - Mój? To nie mógł mi pan tego powiedzieć pięć dni temu ???? Od początku swojego istnienia Unia Polityki Realnej powtarza, że dopłacanie do czegokolwiek nie ma żadnego ekonomicznego sensu… Najwyżej polityczny, wyborczy, biurokratyczny… Przy dopłatach pęcznieje biurokracja, rozrasta się państwo, wszyscy kradną, bo utworzony w ten sposób- socjalizm - jest oczywiście kradzieżą.. A do tego demokracja jako narzędzie przy pomocy którego można „ zalegalizować” wszystko… Wystarczy przegłosować większościowo.. Do 2011 roku w Japonii ma powstać 400 000 nowych miejsc pracy. Tamtejszy rząd ma w zanadrzu „pakiet stymulacyjny” za - co najmniej- dwa miliardy dolarów, która to góra dolarów zostanie zainwestowana w telekomunikację, w tym w budowę pojemnej sieci optycznej, która dostarczać ma szerokopasmowy Internet do każdego zakątka Japonii. Subsydiowany ma być rozwój nowych technologii jak np. bezprzewodowa komunikacja do samochodów(???). Będzie to trzyletni plan budowy socjalizmu, obliczany summa summarum na - uwaga!!- 200 miliardów dolarów(!!!). Dobrze, że socjalistyczny rząd Japonii nie ma więcej… Bo więcej by zainwestował w budowę socjalizmu.. Będzie to” wspomaganie gospodarki”(????). Gospodarka powinna służyć ludziom samodzielnie, a nie być kulą u podatkowej nogi.. Przecież te 200 miliardów dolarów będzie trzeba wyciągnąć z kieszeni Japończyków, by wspomóc wybrane działy gospodarki, służące Japończykom, ale nie wszystkim.. Jak skończą się pieniądze skończy się socjalizm ,a te 40 0 000 ludzi pójdzie na bruk na powrót… Plus dodatkowo jakieś 100 000, które ucierpiały, bo firmom w których pracowali, rząd japoński odebrał pieniądze… Oczywiście są rzeczy, które widać, i te , których nie widać- jak pisał Bastiat. Likwidowanych miejsc pracy oczywiście nie widać i na nie zarzuci się zasłonę propagandowego milczenia.. Co tam mieszkania, przepraszam Internet w Japonii dla wszystkich., zamiast 100 milionów dolarów dla wszystkich.. i tysiąca szkół na tysiąc lecie Japonii..- też dla wszystkich. Mentalność socjalistów na całym świecie jest taka sama…! Dopłacać, dopłacać, dopłacać za wszelką cenę! Jak najwięcej dopłacać!. W Indonezji - tam to dopiero wyprawiają ekonomiczne cuda.. Tamtejszy minister energii (ooo??? - u nas jeszcze nie ma takiego stanowiska, a przydałoby się w ramach szybszego rozwoju socjalizmu biurokratycznego no i oczywiście rozwoju sektora energetycznego), pan Purnomo Yusgiantoro - uwaga!- nie obniży dopłat do benzyny i ropy, które pochłaniają znaczną część budżetu państwa. Nie mam danych ile, ale w tym curiosum, subsydia wynoszą 60% ceny paliw(????).Bo 100% być nie może... Dopłacać do paliw - tego jeszcze w socjalizmie nie było… Do leków, do mieszkań, do rolnictwa, do kultury, do happeningów wszelkiego rodzaju, do fundacji propagujących nienormalność, do niepełnosprawnych, do sportu, do alkoholików, do alkoholików chorych na AIDS, do narkomanów, do więźniów, do przedszkoli, do żłobków, do zakupu samochodów, do Internetu, do buraków cukrowych, do państwowego lecznictwa, do państwowej oświaty, do wozów strażackich, do mundurów strażackich, do areału ziemi, do szkół muzycznych, do teatrów i oper, do wkładek ortopedycznych, do operacji miednic ( do miednic metalowych na razie państwo nie dopłaca), do produkcji samochodów, do czynności oddania samochodu na złom, do biurokracji w powiatach i województwach, do 51 000 samochodów służbowych w np., Polsce, do dzieci, do becikowego , do znaków zakazu i nakazu, do policjantów rabujących nas mandatami na co dzień, do pracowników socjalnych zwanych przez nas bezpieką socjalną, do wyższych uczelni, które coraz bardziej nie wiadomo czego uczą., do tworzenia człowieka poprzez In vitro, do probówek In vitro, do zabijana dzieciaków w łonach matek, do podręczników dla dzieci, do wszelkiego rodzaju wyprawek dziecięcych, do policyjnej akcji ”Znicz”, do radarów na drogach, do środków dzieciobójczych zwanych antykoncepcyjnymi, do programów telewizyjnych, do programów radiowych, do stadionów i chmary działaczy tzw. sportowych, do prasy tzw. niskonakładowej, do książek , których nikt nie czyta(dzieł Lenina, Marksa i Stalina są tu najlepszym przykładem), do transportu kolejowego, do stoczni , kopalń i hut, do malin i wiśni, do drzewek owocowych, do” chorych” kasztanowców, do szybownictwa, do badań geotermalnych, do portów gazowych, do „ nauki”, która z nauką ma tyle wspólnego co ja z socjalizmem, do lotów kosmicznych, do dokarmiania zwierząt w lasach, do rzadko występujących ptaków, do obszarów bagiennych, do premier teatralnych, do giełd papierów wartościowych, do banków, do wodolotów, do hodowli owiec, do komputerów w szkołach, do liczenia dżdżownic, do ogródków jordanowskich dla dzieci, do osobników rządowych zajmujących się ingerencją w prace magisterskie studentów, do labudowych przeprowadzaczy przez jezdnię na pasach, do wolnych parkingów stojących pusto już na obrzeżach miast, do muzeów tzw. sztuki współczesnej, które propagują nihilizm i antytradycję, do sztuk teatralnych sięgających samba, a nie perfumerii, do operacji wyrostka, do prywatnych ochraniarzy chroniących obiekty wojskowe, do ulg na farby, ale bez pędzli, do dalekowidzów i bliskowidzów, do wyjazdu sportowców na zwody zagraniczne, do poczty państwowej, do wózków inwalidzkich, do obszarów Natura 2000, do…. Państwo z pewnością wiedzą do czego socjaliści dopłacają jeszcze… Na pewno nie dopłacają do pasty do zębów i do szczoteczek do zębów, no i do butów.. Na razie „obywatele” pastę i szczoteczki mogą sobie kupić na wolnym rynku, jeszcze do końca nie wyregulowanym.. Ale to tylko kwestia czasu! I już zupełnie bliskiego! Bo kto by jeszcze 10 lat temu pomyślał, że socjalistyczny rząd w Ameryce będzie dopłacał do prywatnych banków? Jeśli w Indonezji nie dopłacają do tych wszystkich rzeczy, które wymieniłem, a dopłacają jedynie do benzyny - to chwała im za to.. Niech żyje Indonezja! U nas z pieniędzy podatkowych zawartych w paliwach dopłacają do wszystkiego co wymieniłem powyżej… Czy socjalistom eksperyment dopłacania do wszystkiego wszystkim - się uda? Oczywiście nie! Już wszystkie te państwa są na krawędzi bankructwa, ma razie dodrukowują pieniędzy bo im brakuje na te socjalistyczne eksperymenty.. Będzie najpierw euforia, a potem depresja- tak jak uważał pan profesor Friedman. Ale socjalizm ma to do siebie, gdy zabraknie na niego pieniędzy..- bankrutuje! I znowu trzeba będzie obalać komunizm, bo do takiego ustroju zmierzamy.. I znowu przeskakiwać przez płot, którego nie było… Był mur, ale o wysokości 3,5 metra.. Jak przez niego przeskoczył Lech Wałęsa? Doprawdy , nie wiem.. Lepsze włosy z łupieżem niż łupież bez włosów.. A lepszy wróbel w garści niż skrzypek na dachu.. A alkohol podobno zabija komórki mózgowe, u tych którzy je jeszcze mają.. Ale zabija nie wszystkie. Tylko te, które odmawiają picia.. WJR
Piekło światowe i prowincjonalne Ten cały Karol Marks musiał mieć niezłe odloty, skoro całkiem serio twierdził, że „byt określa świadomość”. Za jego czasów zwolennicy wolności gospodarczej nie wprowadzili jeszcze zakazu handlu narkotykami, więc pewnie palił jakieś piekielne mieszanki. „Dawniej ludzie mniej mieli kultury lecz byli szczersi” - twierdził Tadeusz Boy-Żeleński. Mniej kultury? Od razu widać, że nie znał byłego prezydenta naszego kraju, pana Lecha Wałęsy. Wracając jednak do Karola Marksa, to oczywiście nie miał on racji z tym cały „bytem”, bo wystarczyłoby mu przeczytać wiersz Juliana Tuwima „mocarstwo anonimowe”, żeby się przekonał, że to „świadomość” a konkretnie - literatura kształtuje „byt”. Oto co pisał Tuwim jeszcze w latach 30 ubiegłego wieku: „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży, amunicję przenoszą czarni przemytnicy, naradzają się szeptem berlińscy bankierzy, dzwoni tajny telefon w warszawskiej bóżnicy”. Tę warszawską bóżnicę możemy sobie darować nawet gdyby dzwoniono tam zębami, bo ważniejszy jest początek kolejnej zwrotki: „W Londynie, w wielkiej loży już postanowiono; siedem pieczęci kładą masoni pod dekret, nad skrwawionym Talmudem żółte świece płoną, w płachtę zwinęli szczątki i przysięgli sekret”. Czy to nie jest opis londyńskiego szczytu G-20, na którym zapadły decyzje podyktowane formułą: „wolna gospodarka - oczywiście tak, ale przecież ktoś musi tym kierować”? Zatem „postanowiono” ograbić podatników, przy czym każde państwo będzie suwerennie ograbiało własnych, by wyfutrować lichwiarzy, no i oczywiście - „ochronić miejsca pracy”. Tak samo argumentował Ugolino twierdząc, że dlatego zjadł własne dzieci, by uratować im ojca. Kiedyś, w czasach „dzikiego” kapitalizmu, kiedy „obrońcy ludzi pracy” słusznie gnili w więzieniach, albo dyndali na szubienicach, najważniejszymi postaciami życia gospodarczego byli przedsiębiorcy i inżynierowie. Dzisiaj - lichwiarze i adwokaci, a na każde ich skinienie przywódcy demokratycznych państw prawnych skaczą z gałęzi na gałąź. Zatem - socjalizm zatriumfował, więc tylko patrzeć, jak pojawią się nieuchronne rezultaty w postaci rosnących obszarów niedostatku, kryzysu, jako stanu permanentnego, wzbierającego terroru, a wreszcie - wojny. Amerykanie mają porzekadło, że wprawdzie Pan Bóg uczynił ludzi wolnymi, ale dopiero pułkownik Colt uczynił ich równymi. Ciekawe czy skaczący przed lichwiarzami z gałęzi na gałąź dobroczyńcy ludzkości zdążą zawczasu rozbroić swoje narody, czy też zdesperowani ludzie zdążą jeszcze schwycić za Colty i powysyłać lichwiarzy na łono Abrahama. Do Polski oczywiście dochodzą tylko słabe echa tych wydarzeń, bo za sprawą niezależnych mediów rozpamiętujemy świętokradztwo popełnione na legendzie Lecha Wałęsy. Oto młody historyk Paweł Zyzak napisał pracę magisterską, a na jej podstawie - książkę, w której podał, podobno niezbyt dobrze, a kto wie - czy w ogóle udokumentowane rewelacje, jakim to Lech Wałęsa w młodości był obszczymurkiem, że nasikał nawet do chrzcielnicy, a także - że miał nieślubne dziecko, czyli tak zwanego „bąka”. Były prezydent naszego państwa zdenerwował się z tego powodu jeszcze bardziej niż po książce Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza, z informacjami na temat „Bolka”, co różnym ludziom dało powody do domysłów, że o ile z powodu „Bolka” nie miał żadnych przykrości domowych, to za tego „bąka” małżonka musiała urządzić mu piekło na ziemi. Ale mniejsza już o tajemnice domowe, bo ciekawsze jest coś innego - że mianowicie zarówno były prezydent naszego państwa uruchomił cały repertuar wyzwisk, zapamiętanych z czasów, gdy jeszcze nie był członkiem „rady mędrców”, jak i całe grono jego obrońców zaczęło kierować gwałtowne oskarżenia pod adresem... Instytutu Pamięci Narodowej. Urządzono nawet coś w rodzaju wynagradzającego nabożeństwa z udziałem abpa Gocłowskiego, ojca Macieja Zięby OP i starego faryzeusza, Tadeusza Mazowieckiego, który mimo zaawansowanego wieku zawsze w takich przypadkach przyjmuje słynną „postawę służebną”. Widocznie pani Aniela nakazała przejąć kartoteki na razie przez Ministerstwo Prawdy, bo po dokończeniu procedury Anschlussu na pewno zostaną przekazane w gestię gestapo. W awangardzie likwidatorów IPN tradycyjnie wystąpił SLD, który tym razem zyskał dodatkowy powód, w postaci przygotowywanej książki o Aleksandrze Kwaśniewskim. Drugi były prezydent naszego państwa musiał przeczuwać coś złego, bo ledwie ukrywał wściekłość. I rzeczywiście - zirytowany oskarżeniami prezes IPN Kurtyka ogłosił, że Aleksander Kwaśniewski był konfidentem SB o pseudonimie „Alek”. Ajajajajajajaj! A przecież niezawisły sąd uroczyście oczyścił go hyzopem z wszelkich podejrzeń! Ano - tyle właśnie są warte werdykty niezawisłych sądów w sprawach lustracyjnych. Na widok takiej wściekłości SLD Platforma Obywatelska, która najpierw też stanęła na nieubłaganym gruncie obrony „legendy” Lecha Wałęsy, zaczęła się w osobie szefa swego klubu parlamentarnego posła Chlebowskiego dystansować od pomysłów natychmiastowej likwidacji IPN, optując raczej za przejściem na ręczne sterowanie kartotekami. Najwyraźniej premier Tusk nie traci nadziei, że dzięki temu będzie mógł zapewnić sobie poparcie różnych środowisk w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, a kto wie - może i życzliwą neutralność Episkopatu nawet gdyby przeforsował finansowanie zapładniania in vitro, czyli w szklance. Temu bowiem celowi podporządkowuje on już wszystkie działania swego rządu, oczywiście oprócz tych, które zleca pani Aniela, czy to bezpośrednio, czy za pośrednictwem resortowych ministrów. Wszechświatowy kryzys stwarza ku temu znakomitą okazję. Można bowiem całkowicie bezpiecznie zademonstrować solidarność z najuboższymi obywatelami. Więc Platforma Obywatelska wystąpiła z wnioskiem o zawieszenie budżetowych subwencji dla partii politycznych na dwa lata, tzn. do końca 2010 roku, kiedy to odbywać się mają wybory prezydenckie, a kto wie, czy nie przyśpieszone parlamentarne. W atmosferze tumultu wniosek został oczywiście odrzucony, więc Platforma mogła jednocześnie i pokazać wianuszek i nie stracić 38 milionów, które co roku doi z kieszeni podatników. Ale samo złożenie wniosku wywołało gniew w PSL, który za nic w świecie nie chce utracić swoich 14 milionów, podobnie jak PiS - swoich 35 milionów. W obliczu zagrożenia trwałości koalicji sejm postanowił skierować do komisji projekt SLD, który przewiduje tylko „redukcję”. No - to już lepiej, zwłaszcza, że w komisji, gdzie telewizji nie ma, więc rozmawia się konkretnie, tę redukcję można będzie wynegocjować na jakimś znośnym poziomie, żeby nie stracić zbyt wielu konfitur i żeby znękany naród też miał jakąś satysfakcję. Świadomość takich konieczności może zapewnić byt nie tylko na jedną, ale nawet - na dwie kadencje parlamentarne i prezydenckie, więc co tu ukrywać - od razu widać, że ten cały Karol Marks miał odloty. SM
Czy te oczy mogą kłamać? No cóż, skoro Prezydent Lech Kaczyński zniweczył na arenie międzynarodowej kolejny finezyjny plan wielkiego wizjonera i męża stanu światowego formatu Donalda Tuska pozostają nam sukcesy jego rządu w walce z kryzysem. Tu niemal, co dzień lana jest otucha w nasze serca. Z ust premiera i jego ministrów słyszymy, że świat z uznaniem patrzy jak Polska opiera się kryzysowi. Nikt sobie tak nie radzi z kryzysem jak Tusk. Pewnie to wszystko dzięki temu, że na szczęście, co do polityki gospodarczej i finansowej konstytucja nie zawiera żadnego prawnego kruczka, który umożliwiłby głowie państwa i w tej dziedzinie sypanie piachu w dobrze naoliwione koła rządowego wehikułu. Za rządów wrażej junty Kaczorów Polska jednak wyraźnie szła w górę w różnych gospodarczych rankingach, więc pewnie teraz jest jeszcze lepiej skoro w walce z kryzysem Tusk jest mistrzem świata i radzi sobie lepiej niż inni? A może zamiast spijać ze słodkich usta Tuska czy Chlebowskiego hymny chwalące samych siebie warto czasem zerknąć do nie nagłaśnianych informacji typu: „W rankingu Banku Światowego spadliśmy o cztery miejsca. Gdy nasi politycy opowiadają o reformach, inne kraje po prostu wprowadzają je w życie” - czytamy w "Rzeczpospolitej". „Raport przygotowany przez firmę doradczą Pricewaterhouse Coopers oraz Bank Światowy - przedstawia wyniki przekrojowych badań na temat legislacji i praktyki podatkowej na całym świecie z punktu widzenia działalności gospodarczej. Spośród 181 państw, które objął ranking, Polska zajęła 141. miejsce. W Unii Europejskiej gorzej wypadła tylko Rumunia”. „Jak wynika z opublikowanego we wtorek przez firmę doradczą A.T. Kearney raportu pt. "Foreign Direct Investment (FDI) Polska spadła w 2008 roku o 17 pozycji na 22-ie miejsce w rankingu atrakcyjności dla kadry zarządzającej decydującej o bezpośrednich inwestycjach zagranicznych „(BIZ). „Polska spadła na 22. miejsce, z 5. w ub.r., w rankingu atrakcyjności dla bezpośrednich inwestycji zagranicznych - poinformowali we wtorek przedstawiciele firmy A.T. Kearney na konferencji prasowej”. „W opublikowanym już po raz czwarty rankingu "Forbesa" na najlepsze państwo do inwestowania, po raz drugi z rzędu zwyciężyła Dania. W klasyfikacji gazety Polska zajęła dopiero 43. miejsce, plasując się za większością państw z Europy Środkowo-Wschodniej”. Ten rząd zajmuje się głównie autoreklamą, a jedyny ranking, który go interesuje to ranking popularności partii politycznych i polityków. Oni kłamią patrząc nam prosto w oczy.
NIEPRAWDOPODOBNY SKANDAL W WARSZAWSKIM SĄDZIE !!! Wydawało się, że w Polsce już nikt i nic nie jest w stanie niczym nas zadziwić, a szczególnie popisy byłego prezydenta Lecha Wałęsy i jego dworu. Nic bardziej błędnego. 27 listopada ubiegłego roku w Sądzie Rejonowym w Warszawie odbywała się rozprawa sądowa z powództwa Lecha Wałęsy przeciwko Grzegorzowi Braunowi - reżyserowi głośnego filmu ,,Plusy dodatnie -plusy ujemne”. Na sali rozpraw byli obecni dziennikarze, w tym dwóch z kamerami filmowymi. Gdy posiedzenie sądu zostało zamknięte, człowiek z otoczenia pana Wałęsy na oczach wszystkich, także obecnej na sali policji (sic !!!), ni z tego ni z owego podszedł do niezależnego dziennikarza i dokumentalisty, filmującego przebieg rozprawy pana Ryszarda Szołtysika i pięścią walnął w jego kamerę tak, że kamera silnie uderzyła w twarz właściciela raniąc ją, co potwierdzono na ostrym dyżurze w jednym z warszawskich szpitali klinicznych. Szok wywołany tym skandalicznym incydentem nie trwał długo. Obecne na sali sądowej dzienniki NATYCHMIAST zażądały od policji wylegitymowania i zatrzymania napastnika, którym - jak się potem okazało - był niejaki Piotr Gulczyński, prezes Instytutu Lecha Wałęsy. Tymczasem policja nie tylko nie zareagowała na tą napaść, ale wręcz zaczęła blokować drogę dziennikarzom, usiłującym ścigać coraz szybciej uciekającego do samochodu pana prezesa wraz z jego pryncypałem. Sprawca napaści bezpiecznie odjechał, a dziennikarze bezskutecznie próbowali wymusić na kolejnych policjantach wszczęcie najbardziej elementarnej w takich wypadkach procedury. Wszystko to można I TO OD DAWNA obejrzeć na filmie ,,Cios prezesa” na różnych internetowych forach, stronach i blogach nawet znanych polityków, bo TVP podobno odmówiła emisji tego filmu. Szokuje nie tyle chamska napaść na sadowej sali, bo takie rzeczy w całym świecie się zdarzają, ile dwa podstawowe fakty. Pierwszy, że napastnikiem był bliski współpracownik byłego prezydenta RP. I drugi - że jak do tej pory nic się w tej niebywale skandalicznej sprawie nie dzieje. Media, tak łase na wszelkie sensacje, szczególnie dotyczące autentycznie patriotycznych środowisk i polityków, o tym skandalu milczą jak zaklęte. Nie słychać, aby minister sprawiedliwości z urzędu wszczął jakiekolwiek postępowanie wobec sprawcy napaści, a minister administracji i spraw wewnętrznych zajął się RAŻĄCYM niedopełnieniem obowiązków służbowych przez funkcjonariuszy Policji Państwowej. W związku z powyższym należy skierować do ministra Czumy i ministra Schetyny zapytanie: - czy Panowie w ogóle zamierzacie się tą skandaliczną sprawą zająć i pociągnąć winnych do odpowiedzialności karnej i dyscyplinarnej? W każdym normalnym państwie napastnik byłby dawno już ukarany, a nieudolni (?!) policjanci pociągnięci do odpowiedzialności służbowej. Rząd, który by taki skandal zignorował, dawno by już upadł. Tymczasem w rzekomo wolnej, demokratycznej i praworządnej Polsce bije się niewinnego człowieka na sądowej sali na oczach policji i - rząd się tak zachowuje, jakby się nic nie stało. Taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia ,,nawet” na Białorusi, przedstawianej przez nasze media jako rodzaj gułagu. Normalny obywatel zaczyna więc zadawać sobie i otoczeniu pytania. Czy my JESZCZE w ogóle mamy autentyczną Policję Państwową, na której utrzymanie idzie przecież część naszych podatków? Czy pan Wałęsa i jego otoczenie są już postawieni ponad jakimkolwiek prawem? Czy w Polsce zanikła już jakakolwiek praworządność i normalni ludzie nie powinni zacząć tworzyć coś na kształt obywatelskiej samoobrony? Czy Polska to są już Dzikie Pola czy jeszcze ,,tylko” Dziki Zachód? Wyglądać zaczyna na to, że latynizacja Polski - przed którą tak ostrzegały Polaków środowiska narodowe - stała się faktem. Taka scena na sądowej sali była w Polsce nie do pomyślenia do tej pory. Nawet w czasach najbardziej mrocznego stalinizmu. Ostatnio na półkach księgarni pojawiła się książka Henryka Pająka pod tytułem ,,Konspirację czas zaczynać?” i w świetle powyższego tytułowe zapytanie jakby zaczyna być na rzeczy. Waldemar Rekść
Głowy do pozłoty czy do roboty? Przeczytałem właśnie, że uczniowie II LO w Tarnowie (od p. prof. Roberta Zielińskiego), będą reprezentować Polskę „międzynarodowych konkursach z zakresu zarządzania firmą (pp. Kamil Bardo i Grzegorz Zegar) oraz bankiem (pp. Filip Ropicki i Patryk Walkowicz). Cytuję tekst p. Agnieszki Dudy: „Rozgrywki prowadzone są przez Internet w języku angielskim, w oparciu o komputerową symulację procesów gospodarczych. Zarządzając firmą należy uzyskać lepsze wyniki od konkurencji. Aby osiągnąć cel, trzeba podejmować trafne decyzje, analizując raporty dotyczące np. koniunktury gospodarczej, kursu walut, preferencji klientów, bezrobocia… Gra toczy się w warunkach zmieniającej się sytuacji ekonomicznej (wzrost gospodarczy, recesja)”. Piszę to po to, by rozwiać Ich złudzenia. Udział w tej grze może Im zaszkodzić! To znaczy: ja bardzo się cieszę, że wygrali w tej konkurencji. Udowodnili, że górują intelektualnie nad setkami innych, młodych ludzi. Opanowali reguły tej skomplikowanej gry - i okazali się lepsi. Gratuluję! Jednak znacznie bardziej bym się cieszył, gdyby wygrali w turnieju w szachy, w brydża, w GO, w warcaby, w pokera czy w kierki! Dlaczego? Dlatego, że też udowodniliby tam, że opanowali reguły gry - i są sprawniejsi umysłowo od innych. Natomiast nie nabraliby błędnych, szkodliwych nawyków! Obawiam się bowiem, że zwycięzcy (co trochę w mniejszym stopniu dotyczy „bankierów”) nabrali przekonania, że dowiedzieli się czegoś o prawdziwej gospodarce. Nic bardziej błędnego. Życie składa się z nieskończonej ilości cech, które musimy brać pod uwagę. O kontraktach decyduje sytuacja polityczna, uśmiech (lub nieprzyjemny zapach!) kontrahenta, to, że dyrektor sypia z sekretarką, która znów zna sekretarkę firmy konkurencyjnej… W modelu komputerowym liczba cech jest skończona. Uczniowie II LO w Tarnowie wygrali w grę, która ma tyle samo wspólnego z prawdziwym życiem gospodarczym, co gra w brydża. Tyle, że przy brydżu nie nabraliby ani błędnych nawyków, ani przekonania, że już coś wiedzą o życiu gospodarczym! A to, obawiam się, im grozi. Jest to gospodarka w stylu lansowanym przez PO: wziąć pożyczkę, wynająć sklep przy głównej ulicy, wynająć firmę marketingową, która podpowie, co ludzie chcą kupować, firmę PR, która namówi klientów, do kupowania w moich sklepach i… po paru miesiącach szokująca plajta. Bo na rynek wszedł obdarty, niepiśmienny jegomość, który - rozmawiając z tysiącem ludzi dostrzegł, że klienci potrzebują czegoś, czego nie dostrzegły firmy „marketingowe” - bo po prostu o to nie pytały. Przed Henrykiem Fordem nikt przecież nie pytał ludzi, czy potrzebują samochodu - bo samochodów nie było! Ford żadnych „badan marketingowych” nie robił. I dlatego wygrał. Dodam, że jeśli nawet firmy marketingowe dadzą poprawną odpowiedź, nawet jeśli ludzie nie będą kłamać (ja np. w odpowiedziach na ankiety ZAWSZE kłamię: po co ONI mają o mnie coś wiedzieć?) - ale chodzi o tych, którzy szczerze mówią, że chcą zwiedzić Paryż (a potem jadą do Budapesztu) - to dadzą taką sama odpowiedź moim konkurentom. I mój zysk spada do średniej. Prawdziwy kapitalizm opisał śp. Henryk Goldszmit (ps. ”Janusz Korczak”) w książeczce: „Bankructwo małego Dżeka” - o uczniu, który zakłada sklepik zaopatrujący kolegów w ołówki i wycinanki. Prawdziwy kapitalizm - the grass root capitalism - powstaje właśnie tak. Trzeba przyznać, że Wspólnota Europejska robi co może, by niepiśmienny obdartus nie mógł założyć własnej firmy - i konkurować ze Zwycięzcami Konkursów; po to jest ta przerażająca robota papierkowa. Jednak Zwycięzcy Konkursów wygrywają w programach układanych przez tych samych ludzi, którzy doprowadzili właśnie do gigantycznego krachu finansowego. I wg tych samych reguł. Uczą Was, Kochani, zgubnych nawyków i teoryj. Dlatego radzę: natychmiast po maturze (albo i wcześniej!!) zakładajcie własne firmy. Zróbcie COŚ! Gdy Wasi koledzy będą kończyć studia i rozglądać się za pożyczką na inwestycje w Inkubatorze Młodej Przedsiębiorczości - Wy już będziecie milionerami! JKM
Dla kogo pracuje handel? Handlowcy wszelkiej rangi na ogół to w Polsce wiedzą, a przynajmniej czują. Ale warto ten problem postawić na ostrzu noża. Istnieje bowiem niebezpieczna koncepcja, którą ilustruje powiedzenie: „Co dobre dla General Motors, to dobre dla Ameryki”! To oczywista nieprawda. W świecie ścierają się bowiem dwie „klasy”: Producentów (chcących robić możliwie szybko i byle jak i sprzedać możliwie drogo) i Konsumentów (z których większość to… producenci, ale po godzinach pracy - chcący kupić możliwie tani i dobry towar). Kapitalizm to ustrój wyzysku Ludziów Pracy. Zarówno kapitalistów jak i robotników. Im bardziej robotnik boi się, że straci pracę, im bardziej kapitalista boi się, że zbankrutuje - tym lepiej! Ze strachu zadowalają się mniejszymi zarobkami i pracują solidniej. Wyzysk Ludziów Pracy, zwany „wyścigiem szczurów” jest tak straszny, że kapitaliści glosują zazwyczaj na Lewicę, na socjalistów. Już za śp.Ronalda Reagana ¾ Wielkiego Kapitału głosowało na Demokratów - obecnie na JE Baracka Husseina Obamę poszło ponad 80% pieniędzy Wall Street!!! Kapitalista liczy, że rząd, czyli podatnicy, uchroni go przed konkurencją, uchroni przed upadłością (jak obecnie) za łapówkę da zamówienie rządowe… Wśród robotników jest trochę inaczej: tylko część uważa się za Ludziów Pracy - część pamięta, że po pracy są Konsumentami, żyjącymi z wyzysku innych Ludziów Pracy - i głosuje odpowiednio… Nie pracujące gospodynie domowe powinny w szczególności głosować murem za wyzyskiem Ludziów Pracy - bo w ich interesie jest, by towary były dobre i tanie. A że chłop będzie przez osiem godzin tyrał jak dziki i potem dwie godziny musiał odpoczywać na kanapie? Niech tyra - po to Bóg stworzył mężczyznę: by tyrał dla swojej baby i dzieciaków… Handlowcy wiedzą, że w tej walce muszą stać po stronie Konsumenta. W Jego imieniu wyzyskiwać producentów, wybierając dla nich najlepsze i najtańsze towary. Kupiec jest wyspecjalizowanym narzędziem „klasy” Konsumentów - i jeśli czytam, że producenci narzekają, że supermarkety wyciskają z nich ostatni grosz, zmuszając do obniżek - to bardzo dobrze! Skoro mimo to się tam pchają z towarami - to znaczy, że to się nadal bardzo opłaca. I kupcy indywidualni nie powinni być gorsi. Kupiec indywidualny nie może zaszantażować producenta (ale sieć kupiecka - już tak!) - ale może bardzo starannie odrzucać towary zbyt drogie jak na swoją jakość. I kupcy to robią. Robią to między innymi dlatego, że Konsumentów mają na setki na co dzień, widzą ich, rozmawiają z nimi - a Ludziów Pracy, wytwarzających te towary, nie widzą. Więc w tej branży wszystko jest, chwalić Boga, jak najlepiej.. A piszę to, bo pojawiają się oznaki niepokojące. Wyjątkowo bezczelne harpie, czy np. przemysł farmaceutyczny, wysyłają swoje macki do lekarzy - oferując im łapówki w postaci luksusowych wyjazdów lub wręcz procentu - za to, by wciskali Konsumentom (pacjentom) te towary, które za właściwe dla nich uznają Ludzie Pracy. Jest to możliwe, bo w sklepie decyzję o zakupie podejmuje sam klient, bez „doradców” - w medycynie pacjent w 95% ma zaufanie do swojego lekarza - więc kupuje to, co ten mu zapisze. Firma sprzedaje sześć razy (!! -tak, to nie przesada!!) za drogie lekarstwo, lekarz ma z tego procent, państwo to toleruje, bo ma z tego dziesięć razy (progresja!!) więcej z podatków - a płaci za wszystko nieszczęsny Konsument. Patrząc na swoich klientów pamiętajcie Państwo: pracujecie dla nich! JKM
P. Kwaśniewski: aparatczyk - czy agent? P. Janusz Kurtyka, prezes IPN, udzielił dziennikowi „POLSKA” wywiadu, w którym stwierdza, że p. Aleksander Kwaśniewski to TW „Alek” i „komunistyczny aparatczyk gwarantujący Sowietom przynależność Polski do ich imperium”. Z wnioskami p. Kurtyki nie zgadzam się całkowicie. Zwracam jednak uwagę, że IPN nie pełni funkcji sędziowskiej, lecz prokuratorską - i ma pełne prawo przesadzać i przedstawiać fakty możliwie drastycznie. I tę role pełni bardzo dobrze. Jeśli ktoś powie, że p. Kurtyka nie jest obiektywny, lecz - zaślepiony nienawiścią do PRL - wszystko przedstawia dla PRL niekorzystnie - to odpowiadam: jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Prokurator ścigającym złodziei powinien być nie „chłodny i obiektywny”, lecz „nienawidzący złodziejstwa”. Co nie oznacza, że ja PRL uważam za państwo jakoś szczególnie zbrodnicze. Każde państwo socjalistyczne jest oczywiście organizacją przestępczą - i jako sędzia skazałbym p. Aleksandra Kwaśniewskiego czy p. Benedykta Huseina Obamę na długoletnie więzienie, z kilku paragrafów - ale porównując PRL (po 1956 roku!!) z innymi państwami socjalistycznymi (a nawet nie socjalistycznymi) żadnej „nadmiernej” zbrodniczości nie widzę. Dla mnie istotne jest, że p. Kwaśniewski był kapusiem. I jest mi całkowicie obojętne, czy p. Kwaśniewski kapował dla PRL, dla III RP czy dla USA. Każdy uczeń wie, że kapuś donoszący na kolegów nie nadaje się na kolegę. Po pierwsze kapowanie jest czymś obrzydliwym. Być może jest niezbędne, jak np. usuwanie nieczystości - ale szambiarze inkasują za swoją ciężką i brudną pracę spore pieniądze, natomiast nie pchają się na urzędy. Choć, oczywiście, szambiarz może zostać prezydentem. Kapuś - nie! Nie - bo polityk musi być umysłowo niezależny. Człowiek, który donosi, nie jest niezależny - i na zawsze zostaje mu ta skaza na charakterze. Oczywiście: w państwie rządzonym przez bezpiekę jest to zaleta - w państwie normalnym: nieusuwalna wada. Tak więc: od p. Kurtyki biorę informację, że p. Kwaśniewski był kapusiem. I to jest istotne. To chcę wiedzieć. Dziękuję. Natomiast reszta wypowiedzi p. Kurtyki to typowe dla PiSmenów bredzenie. Agent bezpieki na ogół nie był (i nawet od 1960 roku: nie miał prawa być!!) członkiem PZPR. Warto byłoby pokazać, jak WSI i SB łamały ten zakaz, wreszcie obaliły PZPR i samodzielnie przejęły władzę w tzw. "III RP". Przynależność do PZPR nie „ gwarantowała Sowietom przynależności Polski do ich imperium” podobnie jak nie gwarantowała w przypadku Envera Hoxhy, Mikołaja Ceauşescu, Józefa Broza (ps. ”Tito”), Emeryka Nagya (zamordowanego przez Sowietów, bo... był agentem NKWD, który zdradził NKWD), Aleksandra Dubčeka () - czy p. Kurtyka powie, że Oni wszyscy „wysługiwali się Sowietom”? P. Prezesie: niech Pan robi SWOJĄ robotę - a nie zajmuje się polityką! JKM
Wpłacali na Palikota, wygrali etaty Studenci, którzy w 2005 r. sponsorowali jego kampanię, pracują w urzędach kierowanych przez Platformę. Agnieszka O. ma etat w lubelskim ratuszu od 2007 r. Najpierw była podinspektorem w Kancelarii Prezydenta Lublina, teraz jest kierownikiem referatu ds. relacji z organizacjami pozarządowymi. Dwa lata wcześniej, jako studentka, wpłaciła 10 tys. zł na konto kampanii Janusza Palikota (PO) do Sejmu. - Wpłata wynikała z mojego wewnętrznego przekonania. Nie oczekiwałam ani nie dostałam w zamian żadnych korzyści - zeznała w Prokuraturze Okręgowej w Radomiu, która badała sprawę finansowania tej kampanii. Pod koniec lutego śledztwo umorzono. Powód? Nieprawidłowości, których doszukała się prokuratura, były wykroczeniem, a ono przedawnia się po roku. Czterech świadków wskazało, że gotówkę (po 21 tys. zł) dostali od jednego z najbliższych współpracowników Palikota - Krzysztofa Łątki (dziś dyrektor w Urzędzie Miasta w Lublinie). Prokuratura sprawdza, dlaczego Łątka nie zgłosił do opodatkowania pieniędzy, którymi wtedy dysponował. Ten wątek śledztwa został wyłączony do odrębnego rozpoznania. Na konto kampanii Palikota w 2005 r. wpłacono ponad 856 tys. zł. Śledczy ustalili, że wśród darczyńców było kilkunastu studentów, których nie było stać na darowizny sięgające kilkunastu tys. zł. W tej grupie wymieniono też Agnieszkę P., która dziś pracuje w Kancelarii Prezydenta Lublina na stanowisku podinspektora. Zanim wygrała konkurs, wsparła kampanię Palikota. Jak zapewniała w prokuraturze - bezinteresownie. Prokuratura miała też wątpliwości w przypadku Macieja Z., który pod koniec studiów wpłacił na kampanię Palikota 12,5 tys. zł. Dziś jest kierownikiem referatu ds. wdrażania projektów w lubelskim ratuszu. - Te sprawy nie mają ze sobą związku - przekonuje Maciej Z. - Wsparłem lidera partii, z której programem się identyfikowałem. Iwona Blajerska, rzecznik prezydenta Lublina: - Wszystkie te stanowiska zostały obsadzone w konkursach. Nie mamy powodów, by kwestionować kwalifikacje osób, które je wygrały. Z ustaleń „Rz” wynika, że podobnych karier było więcej. Finansowego wsparcia udzielił Palikotowi też świeżo upieczony absolwent filologii polskiej Radosław G. - dziś kierownik oddziału organizacyjnego w gabinecie wojewody lubelskiego. Magdalena Gąsior, studentka ekonomii, wygospodarowała 12 tys. zł. Rok później z listy PO weszła do rady miasta w Lublinie i dostała posadę w kontrolowanym przez PO urzędzie marszałkowskim. Potem została wystawiona jako kandydatka Platformy do Sejmu. Dziś Magdalena Gąsior-Marek jest najmłodszą posłanką. - Moja kariera to wynik jasno określonych celów, ciężkiej pracy i szczęścia - mówi „Rz”. - Wygląda na to, że PO spłaca jakieś nieformalne zobowiązania wobec młodych ludzi, którzy wspierali jej kandydata - komentuje Jarosław Stawiarski, poseł PiS z Lubelszczyzny.
Poseł: może prosili ojca i matkę Ustalenia prokuratury dotyczące kampanii Palikota w 2005 r. „Rz” ujawniła w ubiegłym tygodniu. Śledczy prześwietlili historię kont bankowych i deklaracje podatkowe wszystkich darczyńców. Okazało się, że kwoty darowizn były wpłacane na ich konta bezpośrednio przed wydaniem polecenia przelewu tych pieniędzy na rachunek funduszu wyborczego. Kilka osób zeznało, że wpłacało nie swoje pieniądze. Wczoraj w „Kropce nad i” Palikot stwierdził, że nawet gdyby taka sytuacja miała miejsce, to nie widziałby w tym nic złego. - Każdy może dać pieniądze, komu chce - powiedział poseł PO. Nie dziwiło go, że wpłat sięgających kilkunastu tys. zł dokonywali m.in. emeryci: - Może dostawali od swoich dzieci, które z różnych powodów nie chciały zrobić tego osobiście i poprosiły ojca, matkę, żeby dokonali wpłaty, skoro tak kochają Palikota. Tomasz Niepiał
Ministerstwo „Nauki” wycofało się z pomysłu kontrolowania WH UJ! Pod huraganowym atakiem wszystkich: UPR-wców, PiSowców, a nawet liberałów z szeregów PO - oraz po prostu zwykłych, trzeźwo myślących, obywateli -JE Jak-Jej-Tam porzuciła pomysł karnej ekspedycji na Wydział Historii UJ. Oczywiście nie oznacza to, że PO czy PiS nie będą chciały opanować tzw. „polskiej nauki” - jednak jaka ona jest, taka jest - ale z pewnością tego typu kontrole by jej nie pomogły. Jednocześnie coraz bardziej wychodzi na to, że w sprawie najbardziej bulwersującej tzw. „L*d prosty” - czyli nieślubnego dziecka p. Lecha Wałęsy - p. Paweł Zyzak miał rację. Co oznacza, że bezpieka tym bardziej będzie się starała rozwalić IPN. Bo IPN mówiący od rzeczy jest dla NICH bardzo sympatyczny; IPN mający rację - to dopiero groźny przeciwnik. Przy niedzieli - Skrzynka Odpowiedzi: {~antares} twierdzi: Nie zdołamy Panie Januszu wybić tego kurewstwa z łbów polskiego pospólstwa. Szkoda zachodu! Trzeba się też wziąć za dojenie tych przygłupów. Bez skrupułów.
Rzymianie mawiali: „Populus vult decipi - ergo: decipiatur!” Ale, oczywiście, dojenie bez skrupułów idiotów nie stoi w sprzeczności z kaptowaniem mądrych... {~?} sugeruje, że nie ma nic złego w tym, że Ministerstwo Nauki robi kontrolę na Wydz. Hist. UJ - jeśli ma do tego prawo. Jak Izba Skarbowa urządzi Mu w firmie kontrolę trwająca półtorej roku (do czego ma prawo...) - to zobaczymy, co powie...
Przypominam, że za słynnego komucha, śp.Jana F.Kennedyego, wprowadzono ustawę o „niedyskryminacji”. Prywatne firmy wzruszyły na to ramionami - na co Kennedy oświadczył, że na każdą firmę, która się nie podporządkuje, naśle kontrolę skarbową. Podobno tylko jedna firma w USA odważyła się nie podporządkować tej absurdalnej ustawie (liczba zatrudnionych pracowników musiała być proporcjonalna do liczby danej mniejszości w danym mieście; co, nawiasem pisząc, oznaczałoby, że w każdej drużynie koszykówki ogromną większość musieliby stanowić Biali - ale tego jakoś nie przestrzegano...). {~seth.destructor} pyta: „A Pan kandydował na urząd prezydenta jako czyj agent?” Niczyj. Stąd takie wyniki... {~zbynio} wątpi w moją doskonałość (słusznie: nikt nie jest doskonały - ja również) i twierdzi, że byłoby dziwne, gdyby śp.Józef Piłsudski jako agent niemiecki, planował w 1933 roku prewencyjny atak na Niemcy. Niekoniecznie: np. śp. Emeryk Nagy, agent NKWD, wystąpił czynnie przeciwko Sowietom (co przypłacił życiem). Piłsudski był agentem Cesarstwa Niemiec - a nie III Rzeszy, więc mógł to planować. Tyle, że nie planował. Po Jego śmierci w ramach walki w obozie sanacyjnym (zakończonej objęciem władzy przez śp. Edwarda Rydza (ps. ”Śmigły”) i śp. Józefa Becka - a samobójstwem śp. Walerego Sławka) tworzono legendę, że „proponował Francji wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom”. Jednakże żadne źródła francuskie tego nie potwierdzają. A poza tym: proponować to można... Np. JE Aleksander Łukaszenka tyle już razy proponował Rosjanom zjednoczenie obydwu państw - i jakoś udało Mu się tego uniknąć... JKM
Rząd rżnie głupa... W swoim życiu napisałem i opublikowałem ( a jeszcze więcej wypowiedziałem) rozmaitych złotych, srebrnych i brązowych myśli - na pewno jeśli nie głębszych i trafniejszych, to bardziej aktualnych niż myśli śp.Franciszka markiza de la Rochefucault. Jednak żyjemy w d***kracji, więc tylko jedna, najgłupsza, została dostrzeżona i odnotowana w zestawie „Skrzydlatych myśli” .
Mendel lat temu ministrem finansów III Rzeczypospolitej był p.dr.Jerzy Epaminondas Osiatyński. Ówczesny „Rząd” właśnie podniósł był - jak to u rządów w zwyczaju - ceny energii elektrycznej. Po kilku dniach zdrożało pieczywo. I w'ówczas p.Doktor-Minister wlazł był na trybunę sejmową - i oświadczył, że „Rząd” przeprowadzi śledztwo, dlaczego piekarze podnieśli te ceny!!! Nie wytrzymałem nerwowo - i też z trybuny sejmowej oświadczyłem, że „Rząd rżnie głupa”. Po prawicy rozległy się oklaski - na lewicy gwałtowne protesty pod pretekstem, że słownictwo nie takie... W'obec tego poprosiłem o głos raz jeszcze i oświadczyłem, że poprawiam się: „Rząd udaje Greka”.
Śmiech - z uwagi na drugie imię Jego Ekscelencji zrobił się jeszcze większy. Co prawda p.Minister wywodzi się z nacji zamieszkującej obecnie jeszcze dalej, niż Grecy - no, ale ten Epaminondas... Na tydzień przed napisaniem tego tekstu przeczytałem, że Rząd wniósł do Senatu i Sejmu ustawę stanowiącą, iż ubezpieczyciele maja pokrywać koszty leczenia ofiar wypadku. Komentował to p.Minister, który oświadczył, że ubezpieczyciele nie powinni z tego powodu podnieść zbytnio składek... a dziś właśnie czytam, że ubezpieczyciele w ogóle nie muszą ich podnosić =- bo sam Parlament z urzędu podnosi składki o 20%! Co ciekawe: tylko 12% pójdzie na pokrycie kosztów leczenia ofiar wypadków. Pozostałe 8% - to po prostu brutalny rabunek zmotoryzowanych obywateli. Przecież od tych zwiększonych składek tzw, Rząd pobiera nieliche podatki. I o to chodzi!! A - przepraszam bardzo: czy Parlament obniżył składkę na „służbę zdrowia”? Przecież do tej pory to z tej składki pokrywano leczenie wszystkich - brunetów, ofiar wypadku, palących, pijaków, narkomanów i chorych psychicznie. Być może (ja jestem przeciw!) należy koszty leczenia alkoholików przerzucić na Polski Monopol Spirytusowy - ale w takim razie należy o tyle samo obniżyć składkę na leczenie... ONI oczywiście tego nie robią - bo chodzi IM po prostu o naszą kasę. Reszta jest pretekstem. Dopóki ludzie nie zrozumieją, że tzw. „ubezpieczenia” to hazard, na którym zarabia, jak zawsze, dom gry, czyli ubezpieczyciel - zaś „przymusowe ubezpieczenia” to nie „zdobycz świata pracy” tylko ohydny rabunek w biały dzień - przed którym obywatel nie może się obronić - dopóty rządy będą idiotów-wyborców bezkarnie rabowały z pieniędzy. Większość tzw. „przypadkowego społeczeństwa” stanowią bowiem ludzie sądzący, że podwyżki podatków od energii elektrycznej zapłacą piekarze, a od samochodów - firmy transportowe. W rzeczywistości, oczywiście, za podwyżkę ceny prądu zapłacili i będą płacić szarzy zjadacze chleba, bułek i ciasteczek. A także tysięcy innych towarów wytwarzanych przy pomocy energii - od pralni poczynając (chyba, że któraś jest ekologiczna, czyli pierze kijanką). I towarów transportowanych - a kto nie jest transportowany? Ja zapowiedziałem, że gotów jestem przez pół roku jeść chleb ze smalcem - byle Koalicja rozwaliła III Rzeczpospolitą, przebiła kołkiem osikowym, okadziła miejsce i zaczęła budować Nowe Państwo Polskie. Minął rok, III Rzeczpospolita trwa w najlepsze - tyle, że jedne układy są powoli i w morderczej walce o stołki zamieniane przez inne układy... Ja smalec w zasadzie lubię - ale zaczynam z wolna tracić cierpliwość! JKM