Sorokin Władimir Trzydziesta miłość Mariny



Władimir_Sorokin Trzydziesta miłoœć Mariny
przełożył Jerzy Czech

Marina trzasnęła efektownie drzwiami taksówki i zacišgajšc się po drodze papierosem przecięła znany do obrzydzenia plac i weszła na brudne schody Uniwermagu. Zaczynało się już zmierzchać, œwieciły rozcišgnięte w szereg witryny, roiły się w nich dziesištki ludzi, trzeszczały kasy, przesuwały się wypełnione zakupami druciane siatki. Oszklone drzwi, pchnięte z rozmachem przez brzydkiego, otyłego mężczyznę, uderzyły Marinę w nadstawionš dłoń. Zacišgnęła się po raz ostatni i rzuciła papieros pod nogi, na zapchanš błotem kratę, przydeptała go i weszła do sklepu. W œrodku było duszno i ciasno. Marina znalazła wolny koszyk i ruszyła ku ladom, zasłoniętym przez tłoczšcych się ludzi. Na mięsnym panowało potworne zamieszanie, zbity tłum rozchwytywał towar wyrzucony na ladę, słychać było wymyœlanie i poskramiajšce riposty sprzedawczyń. "Lud, Co się zgina pod pak ciężarem, Sam sobie wielbłšdem i sam sobie carem..." - przypomniała sobie Marina i ze wzgardliwym uœmieszkiem przeszła obok. Przy nabiałowym pchało się mniej ludzi, na oszronionych kontuarach poniewierały się brykiety margaryny i paczkowany ser. Wybrała kawałek, włożyła go do koszyka, a zderzywszy się wzrokiem z tęgš pracownicš spytała:- Przepraszam, a masła nie ma?
- Zara przywiozom - odrzekła tamta, z surowš obojętnoœciš patrzšc gdzieœ w drugš stronę. Rzeczywiœcie, dwaj podpici pracownicy przywieŸli metalowš skrzynię, unieœli jš postękujšc, przechylili. Żółte cegły posypały się na stoisko, ktoœ popchnšł Marinę. Nie zdšżyła zrobić kroku, a już przed jej oczyma zamiast masła w zwartš masę stężały ludzkie plecy. "Bydlaki!" - krzywišc się pomyœlała Marina.
Jedna para pleców wyrwała się z tłumu i zmieniła w starszawš kobietę z przyciœniętym do piersi naręczem kostek. Na jej twarzy malowało się pełne napięcia zatroskanie.- Czekajcie no... pięć starczy...
Podjęła głoœne postanowienie i wybrała jednš kostkę do odrzucenia.- Niech pani da mnie - cicho poprosiła Marina, a kobieta omiotła jš roztargnionym spojrzeniem i podała jej masło. Marina wzięła je i niepostrzeżenie wsunęła do kieszeni płaszcza.
Od tej chwili serce zaczęło jej bić słodko i trwożliwie.
Lawirujšc wœród ludzi wzięła chleb ze stoiska z pieczywem, mleko z nabiałowego i poszła w kierunku kas. Ku białym, trzeszczšcym kasjerkom wiodły długie kolejki.
"Jak do spowiedzi" - uœmiechnęła się Marina i ustawiła za sympatycznym staruszkiem, podobnym do skoczka pustynnego. Staruszek przeżuwał zapadniętymi ustami, œmiesznie poruszajšc pędzelkami wšsów i gapił się na boki.

Marina czekała, wsłuchana w narastajšcy stukot serca.
Stukało prawie jak wtedy - odzywajšc się echem w skroniach, wypełniajšc całš pierœ. Kobieta siedzšca przy kasie była niewiarygodnie gruba, kędzierzawa, miała otłuszczonš, apatycznš twarz i fioletowe policzki. Szybko stukajšc w klawisze zerkała na koszyki z produktami, mruczała należnš sumę, brała pienišdze tak, jakby zwracano jej należny dług, szperała w plastykowych szufladkach w poszukiwaniu drobnych i ponownie stukała w klawisze. Marina rozebrała jš w myœlach i wzdrygnęła się z obrzydzenia: Olbrzymie, obwisłe piersi z winogronami pomarszczonych brodawek spoczywały na potężnych fałdach białożółtego brzucha i na systematycznie wsysanym przez ciemny lej pępku; białe, guzowate szynki nóg, posiekane drobnymi nitkami żył, rozwierały się, odsłaniajšc mroczne włochate monstrum z zastygłym pionowym uœmiechem czerwonych warg..."Ciekawe, ile kostek masła zmieœciłoby się w jej pochwie?" - pomyœlała Marina przesuwajšc się razem z kolejkš. Wydało się jej, że tam, we wnętrzu monstrum, kryje się już z tuzin kostek, które spokojnie roztapiajš się sprasowujšc w żółtš owalnš bryłę...- Co pani ma? - zajrzała matrona do koszyka Mariny, chociaż wszystko i tak było widać.- Dwa mleka, pszenny za dwadzieœcia pięć, ser...
Pulchna ręka przekręciła zapakowany w celofan kawałek:
- Dziewięćdziesišt trzy... tak... trzydzieœci dwa... dwadzieœcia pięć.
Wszystko?
- WszyStko - odrzekła Marina uœmiechajšc się drgajšcymi nerwowo ustami i spoglšdajšc w zielone oczy kasjerki. Serce waliło ogłuszajšco, kolana przyjemnie dygotały, zimna kostka cišżyła w kieszeni.- Rubel pieesišt.
Marina podała różowiutkiego motyla - dziesięciorublówkę, odebrała niedogodnie nastroszonš resztę. Z płonšcš twarzš podeszła do lady.

"Siedemdziesišta druga kostka" - przemknęło jej przez głowę; rozchyliła wargi lekko się uœmiechajšc. Przełożyła zakupy ze sklepowego koszyka do swojej foliowej torby i wyjęła kostkę z kieszeni. Staruszek-skoczek, który znalazł się tuż obok, również przekładał do swojej zielonej torby chleb, margarynę i mleko. Kiedy kolejny raz nachylił się nad koszykiem, Marina zręcznie wrzuciła kostkę do jego torby, wzięła reklamówkę i podšżyła ku wyjœciu. Od dawna już kradła państwu masło. Było to przyjemne i dojmujšce odczucie, niepodobne do żadnego innego. Przyjemnie było stać w ponurej kolejce ze œwiadomoœciš, że się popełnia przestępstwo, opanowywać wewnętrzne drżenie, podchodzić do kasy, czujšc mocne uderzenia krwi w skroniach, kłamać z uœmiechem i drgajšcymi kšcikami ust... Kiedyœ Marina trafiła na młodziutkš, nadzwyczaj pocišgajšcš dziewczynę, która niezdarnie naciskała klawisze i pytała czarujšcymi usteczkami: I co jeszcze?
- Wszystko. To już wszystko - cicho rzekła Marina, z uœmiechem przyglšdajšc się dziewczynie. Strasznie wtedy pragnęła, żeby to cud-dziewczę jš nakryło, a potem porozpinało całš i przeszukało swoimi krótkimi paluszkami o połamanych paznokciach, czerwienišc się przy tym i odwracajšc oczka. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby to Marina pracowała jako kasjerka, a milutka kleptomanka została przez niš złapana z kawałkiem sera w siatce. - Pójdzie pani ze mnš - spokojnie powiedziałaby Marina, kładšc rękę na jej skamieniałym ze strachu ramieniu. Przeszłyby wówczas przez smród i œcisk uniwersamu do odludnego, mrocznego gabinetu dyrektora. Marina przekręca klucz, odgradzajšc się od œmierdzšcego gwaru, zacišga zasłony, zapala biurowš lampę.

- Przepraszam, ale muszę paniš poddać oględzinom.
Dziewczyna płacze, płacze beznadziejnie i szczerze, nie orientujšc się, jak coraz rozkoszniejsza robi się jej mokra twarzyczka. - Ppproszę...ppprro...szę...paniš...nie zzaawia...daamiać...instytutu...
- Wszystko będzie zależało od pani - miękko odpowiada Marina, rozpinajšc jej bluzeczkę i pstrykajšc zapinkš stanika, œcišga dziewczynie dżinsy i majtki. Przez chwilę patrzy na swojš brankę - nagusieńkš, œlicznš, bezradnie chlipišcš, a potem mówi tym samym miękkim głosem:- Przepraszam, ale muszę jeszcze obejrzeć pani organy płciowe.
Pani wie, że niektóre chowajš nawet tam...
Dziewczyna rozchyla drżšce kolana, ręka Mariny dotyka puszystego wzgórka, długo go obmacuje, potem rozwiera przeœliczne usteczka i... Pisk opon na mokrym asfalcie doszczętnie wymazał te rojenia. \
Marina instynktownie odchyliła się do tylu i ocknęła w realnym œwiecie moskiewskiego zmierzchu: zielona "Wołga", która opryskała jš wodnym pyłem, przejechala obok, a kierowca zdšżył złoœliwie postukać się palcem w czoło. "Do œwiętego Piotra też można wczeœniej. - Uœmiechnęła się, przekładajšc torbę z zakupami do lewej ręki. - No i co? Odfrunšć podczas takich marzeń... To zabawne..." Plac się kończył, drogę przegradzał teraz œwieżo wykopany rów, Marina, przechodzšc z łatwoœciš po przerzuconej nad nim desce, zdšżyła dostrzec pustš butelkę na mokrym dnie rowu. Przed niš, œwiecšc oknami, piętrzyły się oœmiopiętrowe bloki.
Mieszkała już od siedmiu lat w tej dzielnicy, którš uważano za nowš, chociaż wyglšdała na starš i zapuszczonš.- Pani, a którš ma pani na czasie? - krzyknęła do niej z ławki podłużna plama w kapeluszu. "Kutafon" - pomyœlała smętnie, skręciła za róg i znalazła się na swoim podwórzu.

Dozorczyni nieœpiesznie odłupywała lód z chodnika, jej siedmioletni synek puszczał coœ białego na ciemnej wstędze ciurkajšcego w lodzie strumyka. Na skwerku skupiła się gromada graczy w domino, a kostki stukały dŸwięcznie. Marina skrócila sobie drogę po chrzęszczšcym zbitym, brudnym œniegu, przeskoczyla kałużę z napęcznialym niedopałkiem, po czym otrzepujšc œnieg z bucików, przycišgnęla do siebie drzwi wejœciowe.żarówka nie œwiecila się od trzech dni, za to guzik od windy palił się zlowrogim, rubinowym żarem.Winda wkrótce przyjechała, drzwi rozsunęły się z obrzydliwym zgrzytem, po czym pykajšc ze spłaszczonego "Bielomora" wytoczyl się z nich krótkonog1 grubas z bialym pudlem na smyczy.Na prawym skrzydle drzwi, Obok znajomych i spowszedniałych DUPA, SPARTAK i NADIA pojawił się lakoniczny aksjomat: CHUJ + PIZDA = RUCHANIE.- Niewštpliwie... - wyraziła pelnš znużenia zgodę Marina, przypomniawszy sobie ulubione slówko Walentina. Pomyœlala też: "Onanizm jednak nie wybawia chłopCÓW. Libido rwie się na swobodę, sublimuje.Masz rację, Zygmuncie..." Otworzyla torebkę, wyjęla zawieszone na agrafce klucze.Winda stanęła, Marina wyszla i skierowala się ku swoim drzwiom, jedynym, które nie były obite, mialy zwyklš, spóldzielczš k1amkę.Puszczalski zamek nie stawial przesadnego Oporu kluczowi, bucik popchnšł drzwi, palec szczęknšl wylšcznikiem.Nie rozbierajšc się, Marina przeszla do kuchni, włożyla jedzenie do lodówki, postawiła na gazie nowy, niklowany czajnik (prezent od Saszeńki) i dogasajšcš zapałkš zapalila papierosa.Kuchnia była niewielka, po kobiecemu przytulna: lniane firanki z ukraińskim wzorem, blękitny abażur w ksztalcie gruszki, kolekcja gżelskiej porcelany na schludnych póleczkach, trzy ma10wane talerze nad prostym, drewnianym sto1em i takimiż taboretami.

Marina wróciła na korytarz, zaklęła, potykajšc się o matę, rozebrała się, wsunęła zmęczone nogi w miękkie kapcie, zacišgajšc się papierosem zajrzała na krótko do toalety, przywróciła głos staremu, gadatliwemu zbiornikowi i z rozpędu rzuciła się na szeroki tapczan. Głowa jej utonęla w ukochanej babcinej poduszce.
Rozpięla spodnie i machajšc nogami uwolniła się od nich.
Popiół bezszelestnie opadł na sweter, Marina dmuchnęła i szary słupek się rozleciał. Zacišgajšc się z rozkoszš, przeœlizgiwała się roztargnionym wzrokiem po swoim dwudziestometrowym pokoju: żyrandol babci, babcine pianino, półki z ksišżkami, skrzynka z plytami, gramofon, telewizor, zielona stojšca lampa, półmetrowa gipsowa kopia "Amora i Psyche", wersja "Paszportu" Rabina nad niedużš sofš, martwa natura Krasnopiewcewa, akwaforta Kandaurowa i... tak, cišgle ta sama, do bólu znajoma twarz z bosmańskš bródkš, z ledwo dostrzegalnš pionowš szramkš na wysokim, pokrytym zmarszczkami czole i z niezwyklymi oczami. Przez rozpływajšcy się dym z papierosa Marina spotkała się z nimi po raz tysięczny i westchnęła. Zawsze patrzył tak, jak gdyby oczekiwał odpowiedzi na pytanie swoich przeszywajšcych oczu: co zrobiłaœ, żeby nosić miano CZŁOWIEKA ? "Staram się nim być" - odrzekła swoimi po jeleniemu wielkimi i skoœnymi oczami. Potem jak zawsze, po pierwszej niemej rozmowie, jego twarz zaczęła się robić życzliwsza, podwinięte wargi straciły swojš surowoœć, zmarszczki w okolicy oczu ułożyły się miękko i spokojnie, rozpadajšce się kosmyki opadły na czoło z dobrze znanš ludzkš bezradnoœciš. Trójkštna twarz zajaœniała zwyczajnš domowš dobrociš. "Czlowiek" - objawiło się w myœlach Mariny, a on od razu wysunšł skrzypišce krzesło i usiadł obok - wielki, ciężki i piękny. Często wyobrażała sobie tę znajomoœć - albo w przeszłoœci, przed banicjš, albo w przyszłoœci, po owym spotkaniu na Szeremietiewie czy Wnukowie: niejasne różnobarwne tło rozmawiajšcych w skupieniu ludzi, fale tytoniowego dymu, niewyraŸne wnętrze nieznanego pokoju, jego uœmiech, szeroka dłoń, mocny uœcisk ręki... Wszystko, co było dalej, przeczuła i zobaczyła aż do drobiazgów:
długš rozmowę, spotkanie, powierzony rękopis, terkoczšcš przez całš noc maszynę, biały œwit, œwieżo zadrukowane i przywiezione o umówionej porze kartki, "dziękuję, bardzo mi pani pomogła, Marino", "Ale Co też pan, dla mnie to nie praca, tylko rozkosz", koniecznoœć zatrudnienia sekretarki, wspólna praca do póŸna na zamiejskiej daczy, żółty księżyc, zaplštany w wilgotnym listowiu nocnych jabłoni, energicznie otwarte okno, "no, toœmy się zasiedzieli", nieœpiesznie zduszony papieros, spojrzenie zmęczonych, ukochanych oczu, zetknięcie się ršk i...Marina była przekonana, że z Nim wszystko będzie jak należy. Tak, jak powinno się zdarzać, ale co niestety ani razu nie zdarzyło się jej z żadnym mężczyznš. Głupie, medyczne słOWO ORGAZM wyrzucała z odrazš ze swoich marzeń, szukała dlań synonimów, ale i te nie były w stanie wyrazić tego, co tak dotkliwie i dokładnie czuło jej serce... Tak, jeszcze żaden mężczyzna nie potrafił dać jej tego ubogiego, czysto fizjologicznego minimum, które tak łatwo wydobywały z jej ciała kobiece dłonie, wargi i języki. Na poczštku było to dziwne i straszne, Marina płakała wsłuchana w senne mamrotanie zaspokojonego partnera, zasypiajšcego błogo po trzykrotnym zroszeniu jej nieczułej pochwy. PóŸniej się przyzwyczaiła, Lesbos wzięło górę, mężczyŸni stali się czysto zewnętrznš dekoracjš, a on... on... zawsze pozostawał wiedzš tajemnš, ukrytš możliwoœClš prawdziwej miłoœci, tej samej, o której tak marzyła Marina, której pragnęło jej smagłe, smukłe ciało, zasypiajšce w objęciach kolejnej przyjaciółki...Papieros dawno się skończył i zgasł. Marina wrzuciła go do tłustego brzucha glinianego Sziwy i poszła do kuchni. Czajnik od Saszy kipiał rozpaczliwie, z dzióbka wyrywał się gęsty strumień pary.

- Ooooch... Marinko-kurwinko... - ziewnęła Marina, zdjęła czajnik i wyłšczyła gaz. Ulubione słowa ukochanej niegdyœ Milki sprawiły, że przypomniala sobie to, co zaplanowała jeszcze wczoraj:- Boże, całkiem mi wyleciało...
Kiedy wróciła do pokoju, powiesiła spodnie na oparciu krzesła, usiadła przy masywnym biurku, wyjęła klucz zza estońskiego cacka, po czym otworzyła i wycišgnęła szufladę. Szuflada była wielka, ale mieœciła w sobie jeszcze więcej - Marina w każdym razie za jej zawartoœć oddałaby bez wahania całe swoje mieszkanie. Z lewej strony leżała Biblia w bršzowej oprawie, obok - bursztynowy różaniec babci i postrzępiony kieszonkowy psałterz, spod którego wyzierał modlitewnik. Z prawej solidne tomy Archipelagu, Lolita, Dal; Maszeńka i Ofiara Nabokova, Wierny Rusłan Władimowa, orwellowski Rok 1984, Kret historii Kormera i dwie ksišżki Czukowskiej. Dalej w starannie ułożonym bloku leżała poezja: Pasternak, Achmatowa, Mandelsztam, Częœć mowy i Koniecpięknej epoki Brodskiego, kseroodbitka oberiutów, tomiki Korżawina, Samojłowa i Lisnianskiej. Wszystkie ksišżki, ułożone jedna na drugiej, przypominały trójstronny blindaż, poœrodku niego zaœ na dębowym dnie szuflady spoczywał Zeszyt. Zeszyt. Zeszyt był nieduży, składał się z kartek mocnego papieru. Z okładki niewinnie i ze zdziwieniem patrzyła Wenus Botticellego, a do prawego górnego rogu przywarło starannie wykaligrafowane... Marina wzięła zeszyt, położyła go na biurku i zasunęła szufladę.
"...Uczuć twoich rudonoœne złoże, serca tajnie œwiecšcy się pokład..." - przypomniała sobie ulubione wersy i otworzyła Zeszyt. Była to lakoniczna kronika Miłoœci - dwadzieœcia osiem wklejonych fotografii - po jednej na każdej stronie. Dwadzieœcia osiem kobiecych twarzy. Maria... Masza Sołowiowa... Maszeńka... 7x9, piękna gabinetowa fotografia na marszczonym papierze, czarne błyszczšce oczy, półobrót, półuœmiech... Maria była pierwsza. Swoimi wytwornymi palcami, surowymi ustami i elastycznym ciałem otwarła w Marinie Różowe Podwoje Lesbos, otwarła je energicznie i władczo wpuszczajšc tam na zawsze potok spopielajšcych promieni. Miłoœć ich cišgnęła się przez pół roku - mšż nieodwołalnie wywiózł Maszę do Leningradu, tajemne schadzki w mieszkaniu jej przyjaciółki się skończyły, została tylko sama przyjaciółka.
Była następnš.
Marina przewróciła kartkę.
œwietlana Swietłana... œwiecidełko- Bawidełko...Swieta. Swieta Rajtner... , , Tego lata, kiedy babcia nadal jeszcze piastowała w Leningradzie bordowego od wrzasku Kolkę, we dwie z Maszš często zostawały na noc u Swiety - dwudziestoszeœcio1etniej, dwukrotnie rozwiedzionej, kędzierzawo-czamowłosej, z kršgłymi bułkami barków, dojrzałymi gruszkami piersi i kapryœnymi pšsowymi wiœniami warg.Zazwyczaj po małej popijawie kladła się w kuchni, a potem czuwajšce przez calš noc kochanki słyszały tęskne skrzypienie jej rozkładanego łóżka.Pewnego razu zbrzydło jej wiercenie się, toteż nad ranem zjawiła się jak tłuœciutkie, jedwabne widmo w czarnej czapce na głowie:- Dzie'Nczyny, puœćcie mnie na trzeciš... zimno tam...
w mieszkaniu, podobnie jak na ulicy, panował upal, Masza i Marina leżały nagie na wilgotnym przeœcieradle i odpoczywaly po długotrwalej walce, zakończonej obustronnš porażkš-zwycięstwem.- KładŸ się - uœmiechnęła się Maria i przysunęła do œciany;
Zaszeleœciła zdejmowana koszula, Swieta położyła swoje biale, chlodne cialo między dwa smagle, powo1i stygnšce węgle. Dlugo milczaly patrzšc na sufit, który zaczynał bieleć, a potem Masza zaproponowala, żeby się okryć przeœcieradłem i przespać.Tak też zrobily.
Nakrochmalone zbytnio przeœcieradło chrzęœcilo i gięło sięjak tek-

tura, Maria zdrzemnęła się szybko, Marina także zamierzala pójœć w jej œlady, gdy nagle ręka Swiety spoczęla najej genitaliach.Marina z westchnieniem zdjęla chlodnš dloń, odwrócila się i zasnęla... A potem spotkały się w ki1ka miesięcy póŸniej, nieoczekiwanie rozpoznajšc się nawzajem w zaganianym arbackim tłumie...Miała białe żydowskie cialo o charakterystycznej ostrej woni pach i organów p - łciowych. Lubila tańczyć nago na stole przy œpiewie Charlesa Aznavoura, pić z butelki czerwone wino, chichotać histerycznie, stroić
się i udajšc modelkę sprężyœcie wchodzić z korytarza do pokoju, kršżyć po nim i ko1ysać się na wysokich, niemodnych już szpilkach.Swieta wcišgala do ust lechtaczkę Mariny i rytmicznie dotykalajej koniuszkiemjęzyka. Byla rnniej zręczna niż Maria, za to bardziej szczodra -już po tygodniu można bylo u Mariny zobaczyć drogijugoslowiański stanik i perfumy "Kamea".Swieta patrzyla z fotografii surowo i wyzywajšco, calkiemjak wtedy - po zajadlym sporze, ordynamych słowach i gluchym trzaœnięciu drzwiami...
lra... lreczka-mróweczka... lrenka-lrusia-słodziutka pizdusia...
Legitymacyjne zdjęcie 3x2 ze œciętym narożnikiem, przyklejone bršzowš kancelaryjnš lurš, która niemilosiemie powyginala kartkę. Chlopięca grzywka, malutkie wœcibskie oczka, cienkie wargi, cienkie ręce,
cienka talia, dwa dziewicze wzgórki na torsie i jeden, ten, który utracil dziewictwo w bursie szko1y cyrkowej - na dole, między chudymi bioderkami.
- Poglaskaj, pogłaskaj mnie tak wlaœnie - mówila w mroku urywanym szeptem, pokazujšc Coœ ledwie widocznš ršczkš...Spotykaly się w wšskim pokojU jej koleżanek-studentek, Okno zaslaniajšc na głucho kocem. lrina lubila najbardziej dotykać się z Marinš genitaliami, szeroko rozstawiajšc nogi...Na drugim roku wyrzucono jš za kradzież, więc deszczowym, 1etnim wieczorem Marina odprowadzila jš na Dworzec Bialoruski.

- PrzyjedŸ do nas, Marińciu, pomieszkasz trochę, mama da grzybów, słoniny - mamrotala, pospiesznie całujšc Marinę i wyrywajšc jej z ršk mokrš, lœnišcš walizkę. - Miejsca mamy od metra, ojciec od nas odszedl, przyjedŸ. Poznam cię z fajnymi chłopakami...Podobna do œwini konduktorka groŸnie zgrzytala opuszczanym schodkiem. lrina cmoknęla zaschniętymi ustami po raz ostatni i zastukala sandalami po metalowych stopniach:- Do szybkiego, Marinuœ!
Zdawało się, że zawolała jej niebieska welniana bluzka...
Sonieczka Fazliejewa... Cudo z grubym warkoczem do pasa, wšskimi oczami, drobnymi ustami, pulchnymi biodrami i kršglš pupkš.Uczyla się u Drobmana, zaczęla o rok wczeœniej.
- Beethoven jest ordynamy, Marina, Skriabin to co innego... - taki byl pulap jej tatarskiego estetyzmu.Grala okropnie, Drobman dawno machnšl na niš rękš, przespala się dwa razy z dyrektorem, a zastępcy podarowala krysztalowy wazon.Marina sama wprowadzilajš na safickie œcieżki - dojrzalš, leniwš, udręczonš brakiem seksualnej satysfakcji: kiedy Sonieczka miala osiemnaœcie lat, rówieœnik deflorowałjš po prostacku i od tej poryjej akty plciowe mialy charakter czysto rytualny.Sonieczka dlugo i głupio kokietowala Marinę, słuchajšcšjej tradycyjnego "jakaœ ty piękna, mężczyŸni nie sš ciebie godni", a1e oddala się œmialo i latwo - póŸnš jesieniš pojechaly na opustoszale letnisko i tam wlšczyly obdrapany grzejnik, po czym pieœcily się przez caly dzień na chlodnej pierzynie... lch romans nie mógł~išgnšć się długo - Marinie znudzila się głupota Soni, a Soni - lesbijskie pieszczoty.K1ara... Marina uœmiechnęla się i westchnęła wpatrujšc się w ladnš, rasowš twarz czterdziestoletniej kobiety.K1ara z urody bardzo przypominala Beatę Tyszkiewicz.
- Piękno otrzymujemy dzięki lasce Bożej - powtarzala częSto, kiedy glaskala Marinę.

Odslonila Marinie Boga, potrafiła kochać, potrafiła być wiemš, oddanš, bezinteresownš. Umiała nie dostrzegać swojego wieku.- Jestem takš samš dziewczyneczkš jak ty, mój anie1e - szeptala rankiem spinajšc swoje bujne lniane loki.Jej przeœliczna lechtaczka miala w sobie coœ z wnętrza rozkrojonego kasztana. Wyzierala z wygolonego, przypudrowanego sromu jak wdzięczny różowy języczek.- Pocaluj mnie w tamte usteczka - szeptala z rozmarzeniem i pokomie rozkladała grube biale nogi.Marina kochala to biale, lekko przejrzałe cialo o grubych, obwislych, lecz niebywale delikatnych piersiach.Klara umiala jakoœ niepostrzeżenie doprowadzać Marinę do orgazmu: lekkie, niezobowišzujšce dotknięcia sumowaly się i nieoczekiwanie rozwijaly w goršcy kwiatostan omdlenia. Marina krzyczala bezradnie, usta Klary szeptaly uspokajajšco:- Pokrzycz sobie, pokrzycz, dziewczynko moja... slodka moja dziewczyneczko... pokrzycz...Tania Wiesielowska... Wybuchla jak cienkonoga, plomiennowlosa kometa i po dwutygodniowym szaleństwie milosnym przepadla w ko1owrocie jakichœ podejrzanych ormian. Rozpaczliwie gryzla swymi drobnymi zšbkami i popiskiwala, zaciskajšc usta dlońIni, żeby sšsiedzi z komunalki nie slyszeli...Mila Szewcowa...
Zina Koptiańska...
Tonia Kruglowa...
W szystkie trzy byly na jedno kopyto - chude neurasteniczne narkomanki, kręcšce się w pobliżu cudzoziemców.Bogaci klienci byli ich bogami, trawka - niezbędnym do życia stymulatorem, restauracja - mlejscem sakralnym, Lesbos - ukrytš slaboœciš.Ubraly Marinę w firmowe szmatki, nauczyly fachowo nabijać papierosy marihuanš, namówily, żeby "spróbowała z Murzynem". Murzyn

męczyl jš przez póltorej godziny, wpychajšc swój gruby czlonek, gdzie tylko się dało, a potem dyszšc jak zajeżdżOny koń i błyskajšc w ciemnoœciach bialkami oczu, wypił z butelki calš "Chwanczkarę" i zachrapal...Wika. Biedna, nieszczęœliwa Wika... Ogromne blękitne oczy, jasnokasztanowe wlosy, dobre, zawsze uœmiechnięte usta. Poznaly się pod natryskamibasenu "Moskwa" i zrozumialy w pół slowa. Miesišc, ich miesišc miodowy na wybrzeżu ryskim, jesienna Moskwa z mokrymi liœćmi na asfalcie, odpowiedŸ nieznajomego glosu na telefon Mariny:- Rozumie pani... Nie majuż Wiki... Wpadla pod elektrowóz...
Marina nawet się z niš nie pożegnala.
Nowy plotek na Cmentarzu Smoleńskim z lepišcš się do ršk srebmš farbš, granitowa płyta, uschnięte bratki...Kochana Wika... Calowala się aż do zmętnienia oczu, ubierała Marinę w swoje sukienki, czytała jej hinduskš ksišżkę o miloœci, prosiła czule, szepczšc po dziecinnemu:- Marineczko, a teraz wlóż mi kołeczek...
Marina wycišgala spod poduszki obcišgniętš prezerwatywš stearynowš œwiecę, delikatnie wsuwala jš w rozwartš waginę...Ludzie mówili, że lokomotywa przecięła Wikę na pół...
Sonieczka Glikman...
Tuœka Suchnina...
Standardowa fotografia paszportowa.
obie uczyły się w Instytucie Stroganowskim, dorabiajšc tam jako modelki.- Dziewczęta, trzeba szukać nowych doznań, bo inaczej ani się nie og1šdniecie, jak życie wam przeleci - mówila go1a Tuœka, rozlewajšc tanie wino na trzy kieliszki."Cętkowana lania" - nazywalajš Marina za częste siniaki od pocałunków. Pewnego razu wpuœcily "na czwartego" dawnego kochanka Sonieczki, czamowlosego i ciemnozadego Aszota o dziecięcym uœmiechu, umięœnionym ciele i długim, lekko zakrzywionym penisie. Często bawily

się z nim w ciuciubabkę - zawišzywaly mu oczy Soninym szalem a 1a boheme, obracaly dookola i kazaly mu się szukać. Uœrniechajšc się, goly Aszot chodzil jak lunatyk po pokoju, a piszczšce dziewczęta gryzly jego podrygujšce, ociekajšce œluzem berlo.Barbara Benigen...
Typowa wschodnia Niemka z czamš fryzurš, chlopięcymi rysami i wulgarnymi nawykami.Marina czekala na niš zwykle koło Ostankina, otulajšc się swoim kożuszkiem, a potem jechaly do akademika Barbary.Barbara przywiozla jej skórzane spodnie i pudelko szwedzkich tabletek antykoncepcyjnych...Tamarka...
Andżelika...
Maszeńka Wolkowa...
Kapa Czyrkasska...
Nataszka... Nataszka Gusiewa. To bylo coœ niewiarygodnego. Tłusta, trzydziestosiedmioletnia. Za pierwszym razem wydawala się ociężala, a1e zręcznie pracowała językiem. Za drugim przyjechala ze swoim "materacykiem" - okršglym walkiem od kanapy. Na walek wkladało się czystš, upranš powloczkę, po czym gola Natasza, postękujšc œciskala go między nogami i kładla się twarzš do lóżka, mruczšc z rezygnacjš:- Już można...
Do pokoju z lagodnymi slowami wkraczała Marina, obwišzujšc dłoń szerokim oficerskim pasem ze œciętš sprzšczkš:- Już leżysz, kotuœ... no, leż sobie, leż.
Tłuste plecy i poœladkiNataszy zaczynały podrygiwać, wiercšc się na walku, lamentowala i prosila o przebaczenie.Marina czekala chwilę, a potem pas chlastał ze œwistem po tym bialym, galaretowatym cielsku.Natasza dziko wrzeszczala w poduszkę, zacisnšwszy na amen materacyk między udami, jej głowa lekko trzęsla się z napięcia, szyja

purpurowiała. Marina bila jš, dogadujšc pieszczotliwie:
- Pocierp, kiciusiu... pocierp, kochanie...
Wychodzila rano z poszarzalš twarzš, pomarszczona z bólu, ledwie dŸwigajšc grube nogi, zabierala do następnej soboty swoje pulchne ciało, a razem z nim - sekretny materacyk... Zamknięto jš za spekulację lekarstwami.Ania... Ania-Anusia... Drobne, jasne kędziorki do ramion, perkaty nosek, usiany piegami. Różowe wrota Lesbos otworzyła w niej Barbara, Marinie pozostawalo tylko pomóc jej w oswojeniu i utrwaleniu tego, czego doœwiadczyła.- To jest takie ciekawe. A przede wszystkim niezwykle... - mówila Ania i jej urodziwa twarz przybierała tajemniczy wyraz.Lubiła godzinami przesiadywać z Marinš w wannie, pieszczšc się przy œwietle kapišcej œwiecy.- Pogwałć mnie - szeptała, bojaŸliwie wynurzajšc się z wody. Marina patrzyla, jak znika za drzwiami jej mokre ciało, potem także wyłazila i pędziła, żeby zlapać jš w ciemnoœciach, wykręcić œliskie ręce i zacišgnšć do lóżka, rzucić się na nie i przygnieœć szlochajšcš teatralnieAnetkę-Minetkę.Tamara lwosjan... Czarne węgle OCZU, nieprzebyte druty włosów, nieprawdopodobnie szeroka pochwa, która zawiodła jš na safickie œcieżki: w takiej przestrzeni mężczyzna byl bezradny.- Ne rodzil się chlop, co by zapeczentował te studnie! - mamrotala z dumš, bezlitoœnie poklepujšc się po bujnie poroœniętych organach. Marina szybko znalazła klucz do jej pelnego temperamentu ciała i wkrótce Tamara, oslabła od niezliczonych orgazmów, płakala tulšc sięjak dziecko do Mariny.- Dżiana... och... dżiaaana...
Za każdym razem o œwicie proponowała:
- ChodŸ, pogryzemy sie na pamiontke!
Następnie nie czekajšc na odpowiedŸ, mocno gryzła Marinę w po-

œladek. Marina w odpowiedzi gryzła Tamarę, zmuszajšc jš do słodkich
pojękiwań i szczerzenia białych zębów...
Dwie niebieœciutkie podkówki zostawały na długo, og1šdajšc j~,
Marina się wyginała, wspominała woń pach Tamary, zręczne wargi i ła()czywe ręce.

Ira Rogowa... Mila okršgla twarz, spokojne półprzymknięte oczy. ..
Cudownie grala na gitarze, a1e w łóżku była bezradna. Mężczyzn bala się panicznie. Marina własnoręcznie go1ila jej srom, nauczyła jš technik WSChodu, "gry na flecie", "pocałunku Wenery" i wielu innych rzeczy...
Marinka... bliŸniaczka-dwojaczka... kpišcy wyraz ust, oczy głębC\-
ko schowane pod brwi, rozluŸniony chód, niebieskie dżinsy...
Jej mšż "robił za chemika" podArchangielskiem, dziecko niańczyla matka, a sama Marinka piła i rżnęła się bez pamięci, czujšc przerażt1,-
nie rosnšce w miarę tego,jak upływał terrnin mężowskiego wyroku... Przt1,rażenie. Ono właœnie pchnęło jš we wprawne objęcia imienniczki.
Lubka Barminowska...
Ich oczy spotkały się w przepełnionym, lipcowym trolejbusie i od razu wszystko było jasne: Luba, przyciœnięta do okna przez jakšœ bab~, przesunęła koniuszkiem języka po górnej wardze. Marina, stojšca w pClbliżu, powtórzyła gest po sekundzie.
Przy placu Puszkina wyszły już jako stare znajome, u Jelisiejewa kupiły rozkisły torcik, butelkę białego wina, potem z trudem złapały t~sówkę i wkrótce chciwie całowały się w ciemnym, pachnšcym kotan'\i korytarzu...
Tak. Lubeczka-gołšbeczka była prawdziwš profesjonalistkš - nie,pohamowanš, zręcznš i nieprawdopodobnie czułš... Marina przypomnišla jej ruchliwš, go1utkš figurkę, siedzšcš na szerokim parapecie.
- Bez dziewuszek nie umiem po prostu żyć - mówiła wesoło, pocišgajšc gorzkie wino z wysokiej, wšskiej szklanki - przecież nawet w dzieciństwie przyjaŸniłam się tylko z dziewczynkami...

Luba posiadała niewiarygodnie długš łechtaczkę, która prężyła się i wysuwała z jej pulchnych organów jak grubiutki różowy stršczek i nieznacznie drgała. Marina wcišgała go powoli w usta i delikatnie ssała, wpijajšc się paznokciami w kręcšce się poœladki kochanki...
Lubka nauczyła jš bawić się w "seksualny obciach". ubierała się, wchodziła do łazienki, przeglšdała się w lustrze, podczas gdy Marina przystawiała Oko do szpary w naumyœlnie uchylonych drzwiach. Luba zaczynała się rozbierać, posyla.išc dłoniš pocałunki swemu o- dbiciu. Kiedy już była w samych majtkach, długo pozowała przed lustrem, wypinajšc tyłek, glaszczL!C się po piersiach i przesuwajšc języczkiem po wargach. Potem œcišgała swoje liliowe majteczki, siadała na skraju wanny i zaczynała się onanizować: palce skubały pobłyskujšcš łechtaczkę, ko1ana konwulsyjnie zbliżały się i oddalały, po1iczki płonęły rumieńcem. Tak mijało kilka minut, potem jej ruchy stawały się coraz bardziej goršczkowe, pÓłotwarte usta ze œwistem wcišgały powietrze, kolana drgały, a Lubka wstawała dajšc do zrozumienia, że upragniony orgazm jest tuż tuż.
W tym momencie Marina otwierała drzwi na oœcież, wpadała z okrzykiem "och, ty suko' ." i zaczynała bić jš po rozpalonych po1iczkach. Nie przestajšc skubać swojego stršczka, Luba bladła katastrofalnie, mamrotała "kochana, już nie będę, kochana nie będę...", trzęsła się, jęczała i bezsilnie osuwała się na podlogę. Jej urodziw,l twarz uderzała w owej chwili przedziwnš pięknoœciš: oczy się zataczały, wargi napływały krwiš, rozpuszczone wlosy splywaly po białych policzkach. Na poczštku Marinie żal bylo jej bić, Luba jednak żšdała bólu:
- Jak ty tego nie rozumiesz, przecież to dla mnie przyjemnoœć. To przecież słodki ból...
Kiedy Marina to zrozumiała, przestała się litować, tylko trzaskała po białej twarzy, siarczyste odglosy po1iczków miotały się w dusznej łazience, Lu ba płakała dziękczynnie...
Frida Romanowicz... Dziwaczne stworzenie w różowych bermudach, dżinsowej kurtce i srebrnych sandałach. Bialomorek nie opuszczał jej olbrzymich, cynicznie uœmiechniętych ust, zwinne ręce szczypały, bi-

ły, œciskały, atakowały. W metrze, korzystajšc z ogólnego tłoku, Frida przyciskała Marinę do drzwi, WężOWO œliska ręka wpełzała w dżinsy, palce rozchylały wargi sromowe, a jeden z nich wnikał do pochwy i zginał się:- Teraz cię Brunner złapal na haczyk - Fridka dyszała jej złowieszczo do ucha. - Dupa zimna, kochaneczko...W swojej brudnej, zawalonej butelkami komórce włL!czala magnetofon na pełnš moc, poiła Marinę koniakiem z własnych ust, potem bezlitoœnie jš rozbierała, przewracała na łóżko...Czujšc bezsens jakiejko1wiek inicjatywy, Marina posłusznie poddawała się jej na poły sadystycznym pieszczotom, zmurszałe łóżko trzeszczało, grożšc rozwaleniem, magnetofon ryczał, pełzajšc po podłodze... N ina... "Kapłanka miłoœci"... "S iostrzenicaAfrod yty" ... "Ani gram, ani œpiewam, ani smyczkiem wodzę czarnogłosym"...Wysoka, szczupła, z równš achmatowskš grzywkš. Na poczštku nie spodobała się Marinie: powœcišgliwie wytworne zaloty z bukietem pełnych róż, wycieczkami doAbramcewa-Kuskowa-Szachmatowa i podmiejskimi piknikami na daczy, zdawały się do niczego nie prowadzić. Ale Fridka tak dopiekła Marinie swoimi pijackimi wybrykami, propozycjami, żeby "spróbowała z dogiem", "usiadła na butelce od szampana", "poœciskała gówniarza", że udręczone szczypaniem ciało zapragnęło spokoju:Frida została w swojej "chacie", żeby dopijać jerez, Marina przeprowadziła się do Niny.Historyk-trybada-poetka...
Jakże się to wszystko splotło w tej chudej, mšdrej kobiecie...
-W poprzednim wcieleniu byłam George Sand, we wczeœniejszym Joannš d'Arc, a w jeszcze wczeœniejszym - wędrownym sufi zakonu Kadiri, a w jeszcze, jeszcze... - uœmiechała się tajemniczo i poważnie dodawała - byłam Safonš.- Pamiętasz to? - pytała Marina, oglšdajšc jej malutkie piersi.
- Oczywiœcie - kiwała Nina, a cienki palec z podobnym do migdału paznokciem wbijał się w obszemš mapę Lesbos. Tu właœnie stała

willa, tu mieszkały służebne, tu się kšpałyœmy, tam pasły się owce...
Marina zgadzała się w milczeniu.
Nina siadała na łóżku, wzdychała, patrzšc w ciemne oknO:
- Tak... Plato nazwał rnnie wtedy dziesištš Muzš...
Nierzadko po pieszczotach czytała œpiewnym głosem swoje przekłady jakichœ greckich tekstów, w rodzaju:Morskš ociekajšce pianš, Dyszšce perłowš macicš, Jedynie z konchš de1ikatnš Łono twoje mogę porównać...Romans z niš został przerwany niespodziewanie: ku swemu przerażeniu Marina dowiedziała się, że Nina zna Mitię, który od dawna już zabawiał wszystkich opowieœciami o filo10gicznej lesbijce, majšcej bzika na punkcie Achmatowej i Safony."Jeszcze tylko tego brakuje, żeby Mitia wzišł mnie najęzyk" - myœlała Marina, kiedy wykręcała numer Niny.- Tak, słucham cię, Kal1isto - z ostentacyjnš godnoœciš zaœpiewał w słuchawce piersiowy głoS.- Nino, wiesz... kocham innš...
Przez chwilę słuchawka powœcišgliwie milczała, po czym nastšpiło spokojne:- To twoja rzecz. Czyli że mam na ciebie już nie czekać?
- Nie czekaj. Nie mogę kochać dwóch...
- Dobrze. Tylko oddaj rni Eurypidesa.
Tego wieczoru Marina wysłała wytarty tomik paczkš wartoœciowš.
Miłka... 9x12... prawie na całš stroniczkę... Modelka, handlara, a1koholiczka... Wieczny pijacki wir pozostawił w pamięci tylko jedno: na wpół oœwietlonš sypialnię, poplštane, œmiertelnie znużone ciała, butelki i niedopałki na podłodze, ręce Miłki, zdejmujšce skórkę z banana:- Słoneczko, to banan naszej miłoœci...
Cišgle te same ręce ostrożnie wsuwajš go do przepełnionej œlu-

zem waginy i oto jest - lepki, pulchny, o mało nie złamany - już koło ust Mariny.- No, dalej, chap i po nim...
Marina gryzie go i mšczysto-mdłe miesza się z cierpko-kwaœnym...
Milka jak pelikan łyka drugš połowę i opada na poduszkę...
Natasza...
Rajka...
Dwie żałosne neurasteniczne idiotki.Trudno cokolwiek sobie przypomnieć... jakieœ wieczory, popijawy, ciuchy, nieustanna zazdroœć, łzawe monologi w łóżku, nocne dzwonki telefonu, niezgrabne pieszczo-
ty... bzdury...
No i właœnie ona.
Marina uœmiechnęła się, podniosła do ust nie wklejonš jeszcze fotografię Saszy i ucałowała jš.Kochana, kochana...
Przedwczoraj to nieduże zdjęcie podały jej czułe ręce Saszeńki:
- Masz, Marinko... Ale tu jestem brzydka...
Brzydka... Blękitnookie cudo, przedziwne dziecię. Gdyby wszystkie były tak brzydkie, zniknęłoby wręcz samo pojęcie piękna..., Anielska twarz w aureoli złocistych kędziorków, dziecięco wypu-
kle czo1o, młodzieńczo zdziwione OCzy, po dorosłemu zmysłowe wargi.
Marina spotkała jš po wielu miesišcach trudnej do rozszyfrowania
szarpaniny z Rajkonataszkš, po której niesmak na długo wybił jš z różowej, lesbijskiej ko1einy w szarš jamę depresji.Jakże"'fozjaœniły złote kędziorki Saszeńki ten zimowy monochromatyczny wieczór! Weszła do zadymionego, pełnego marnroczšcych po pijacku ludzi pokoju, a wtedy papieros wypadł ze zdrętwiałych palców Mariny, serce szarpnęło się konwulsyjnie:MIŁOœć!
Dwudziesta dziewišta miłoœć...
Saszeńka nie była nowicjuszkš w lesbijskiej pasji. Zrozumiały się

od razu i tak samo od razu po wieczorze pojechały do domu Mariny.
Zdawało się, że wszystko będzie jak zazwyczaj - wypita przy cichej muzyce butelka wina, wypalony na spółkę papieros, pocałunki - i noc, pełna słodkich szeptów, długich jęków i krótkich okrzyków...Ale - nie. Saszeńka pozwoliła tylko na dwa pocałunki, położyła się na sofie, a rano obudziła się w przedœwitowej ciernnoœci, ostrożnie się ubrała, pogłaskała Marinę po ręce i wyszła, mimo niewyraŸne namowy sennej Mariny.Nie dzwoniła przez trzy dni, zmuszajšc Marinę, żeby upiła się aż do utraty przytomnoœci i płakala, rozcišgnięta na brudnej kuchennej podłodze.Na czwarty dzień krótki dzwonek podrzucił Marinę na nie posłanym tapczanie. Otuliła się szlafrokiem i, chwiejšc się, dotarła do drzwi, otworzyła je i oœlepła od wesoło chichoczšcego kędzierzawego złota:- To właœnie ja!
Tak... dwudziesta dziewišta miłoœć...
Marina westchnęła, wyjęła z lewej szuflady tubkę z gumowym klejem, wycisnęła bršzowy sopel na odwrotnš stronę fotografii, ostrożnie rozsmarowała go i przykleiła zdjęcie do kartki.Do drzwi ktoœ szybko zadzwonił.
- A to twój oryginał - szepnęła do fotografii, schowała zeszyt do biurka. - Idę, Saszeńko , Rozklekotany zamek niedługo się opierał, drzwi się otwarły, kobiety się objęły, nie zdšżywszy nawet przyjrzeć się sobie:- Dziewczynko moja...
- Marineczko...
- Kędzioreczki moje...
Marina ujęła jej chłodnš twarz w dłonie, pokryła jš gwałtownymi pocałunkami:- Aniołeczku mój... złotko... dziecinko moja...
Sasza uœmiechała się, głaszczšc jej włosy:

- No, dajże mi się rozebrać, Marińciu...
Ręce Mariny rozpięły różowy płaszcz, pomogły Saszy przy zdejmowaniu chustki, potargały kędziorki i zeœlizgnęły się w dół - ku lekko zabłoconym bucikom.- No, co ty, Marinuœ, ja sama... - Sasza uœmiechnęła się z wdzięcznoœciš, ale Marina już się zabrała za zdejmowanie:- Nóżki moje... zmęczyły się, kochane... skšd przyszłaœ?
- Z WDNCh...
- Boże... zmęczonajesteœ?
- Bardzo, Marinuœ... chce mi się jeœć...
Marina postawiła buciki w kšcie i znowu objęla ukochanš:
- Tak tęsknię, jak ciebie nie ma...
- Ja też strasznie.
- Mam tu Coœ dla ciebie.
-Co?
- Zamknij oczy i czekaj.
Saszeńka usłuchała i schowała twarz w dłoniach. Marina pobiegła do pokoju, wyjęła z biurka srebrny pierœcionek z kropelkš niebiańskiego turkusu, wróciła z powrtem, zabrała jednš z ršczek z ukochanej twarzy i zgrabnie wsunęła pierœcionek na serdeczny palec Saszeńki:- Już można.
Czarne skrzydełka rzęs załopotały, turkusowe oczy ze zdumieniem popatrzyły na maciupciego krewniaka:- oj...jakie cudo... Marinuœ... kochana moja...
Saszeńka rzuciła się jej na szyję.
- Noœ na zdrowie... - mruczała Marina, glaszczšc i całujšc przyjaciólkę.- Duszeńko moja...
- Jaskółeczko...
- Marineczko...
- Saszeńko...

Chłodne wargi Saszeńki powoli się zbliżyły, zetknęły, przycisnęły, otwarły, przepuszczajšc delikatnyjęzyczek, Marina powitała go swoim...Długo się całowały, postękujšc i œciskajšc się nawzajem, po czym Marina szepnęła do poczerwieniałego uszka Saszeńki:- Kiciu, właŸ do wanny, ja wszystko przygotuję i przyjdę.
- Dobrze - uœmiechnęła się z rozmarzeniem Saszeńka.
Marina spojrzała na niš z nietajonym uwielbieniem.
Saszeńka była dziœ piękna jak nigdy. złote kędziorki opadały na szeroki kołnierz bialego swetra, który swobodnie spływał, zwężajšc się w ta1ii i obmywajšc przeœliczne, œciœnięte dżinsami biodra.Marina z zachwytem pokiwała głowš:
- Ty... ty...
- Co ja? - uœmiechnęła się Saszeńka i wyszeptała prędko: - Kocham cię...- Kocham cię... - powtórzyła z przydechem Marina.
- Kocham cię...
- Kocham cię...
- Kocham...
- Kocham... kocham...
- Kocham-kocham-kocham...
Marina znowu objęła te przedziwne młodzieńcze rarniona, ale Saszeńka szepnęła ze skruchš w głosie:- Marińciu... strasznie chce rni się psi-psi....
- Marzeńko moje, chodŸ, pójdziemy ci zrobić kšpiel...
objęte weszły do łazienki; wšskie dżinsy niechętnie wyniosły się z bioder, odkręcana zatyczka - z jugosłowiańskiego flakonu.Chlusnęły dwa niecierpliwe strumienie - biały, szeroki- do wanny, cieniutki, żóhy - do ustępu...Wkrótce Saszeńka tonęła błogo w obłokach szepczš~ej o czymœ niezrozumiale piany, a Marina, która z trudem wycišgnęła korek z brzuchatej, węgierskiej butelki, smażyła obtoczona w jajku i mšce
174
kurczaki, krzštajšc się z wdziękiem i œpiewajšc "nie wymyœliliœmy tego ~wiata..."
- Odjazdowo... - Saszeńka rzuciła ogryzione skrzydełko na talerz, oblizała palce -jesteœ po prostu czarodziejkš...~ Jestem jeno uczennicš - uœmiechnęła się podchmielona Marina, roz1ewajšc resztki wm . a-'do obszemych niskich kieliszków.Siedziały naprzeciwko siebie w przepełnionej wannie, oddzielone wšskš, przykrytš gofrowanym ręcznikiem deskš. Na mokrymjuż ręczniku spoczywała srebma taca babci z resztkami kurczaka i kieliszki z winem. Maleńka nocna lampka w kształcie grzybka wypełniała łazienkę dziwacznym błękitnym œwiatłem.Marina postawiła pustš butelkę na mokrej kafelkowej podłodze, podniosła kieliszek:- Twoje zdrowie, jaskółeczko...
- Twoje, Marińciu...
Cmoknęły się, a wargi powoli wcišgnęły wino, które wydawało się fio1etowe.Piana dawno zdšżyła opaœć, na błękitnawej wodzie jeden po drugim występowały niespieszne refleksy, rysowały się nieruchome kształty ciał.- 0, œwietnie. Jak w raju... - Saszeńka zaczerpnęła kieliszkiem wody i wypiła łyczek. - Marinuœ, z tobšjest tak dobrze...- Z tobš jeszcze lepiej.
- Tak cię kocham...
- Ja ciebie jeszcze mocniej...
- Nie, poważnie... kochana, œliczna taka... - ręka Saszeńki spoczęła na ramieniu Mariny. - Masz piersi jak Lol10brigida...- Ty masz lepsze.
- Ee, co ty, ja mam całkiem drobne...
- Nie bšdŸ skrornna, moja jaskółeczko...

- Kochanie moje...
Sasza podniosła się i, rozpryskujšc wodę, ucałowała Marinę.
Kieliszek obsunšł się z krańca deski i bezszelestnie zniknšł wœród błękitnych refleksów.Marina poczuła go u siebie na ko1anach, ale ręce miala zajęte szyjš Saszeńki.Całowały się pijanymi wargami, nasycone winem języki niemilosiernie tarły się o siebie.Saszeńka odetchnęła i musnęła czubkiem języka kšcik ust przyjaciółki, Marina z kolei oblizała jej wargi. Zmyœlny języczek Saszy przespacerował się po policzku i podbródku, otarl o skrzydełko nosa i znowu delikatnym ostrzem ugodził Marinę w usta.Marina zaczęła całować jej szyję, lekko wsysajšc delikatnš œniadš skórę, Saszeńka pojękujšc ssała płatki uszu Mariny, lizała skronie, wtykala do uszu język.Woda pluskała cicho przy ich gwałtownych ruchach.
Pocałunki i pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne, z ust kochanek częSto wydobywały się krótkie jęki, drżšce ręce œlizgały się po mokrych ramionach.- ChodŸmy, kochana, chodŸmy... - pierwsza nie wytrzymała Sasza, bioršc w garœć pierœ Mariny.- ldziemy, kotku... - Marina wyjęła kieliszek i z trudem zaczęła wycišgać z wody oniemiałe ciało. - Tam jest przeœcieradło, Saszuœ...A1e Saszeńka nie słuchała, cišgnęło jš do czamego prostokšta otwartych na oœcież drzwi, pijane oczy błagały uparcie, półotwarte usta coœ szeptały, ze œniadego ciała kapała woda.W œlad za wiedzionš instynktem rękš Saszy znalazły się w mroku, w którym nie można się było rozeznać; rozrzucajšc niewidzialne, ale dŸwięczne krople, z trudem wydostały się z korytarza i objęte upadły na łóżko...

Dopalajšca się zapałka zaczęła się wyginaćjak czamy ogonek skorpiona, płomyczek szybko podpełznšł w stronę perłowych paznokci Mariny, tajednak zdšżyła podnieœć papieros, zacišgnęła się i wrzuciła zapałkę do popielniczki. Saszeńka, która przypaliła o sekundę wczeœniej, leżała obok z rękš pod głoWš, z 1ekka przykryta koldrš.Przyniesiona z łazienki nocna lampka paliła się przy wezgłowiu na szafce.Na œcianie miedziany zegar babci pokazywał drugš w nocy.
Marina przysunęła się do Saszeńki. Ta wycišgnęła rękę spod głowy i objęla jš.- Marinuœ, a nie mamy czegoœ do picia?
- Nie majuż, zajšczku...
- Szkoda...
Marina pogłaskała jš po po1iczku, po czym nag1e potrzšsnęła głowš:- Nie, poczekaj, mam przecież trawkę!
- Naprawdę?
- Naprawdę! To idiotka ze mnie! Całkiem zapomniałam!
Usiadła, odebrała Saszeńce papierosa:
- Wystarczy palenia tego gówna... zaraz odfruniemy...
Bezlitoœnie rozpłaszczyła końce papierosów o brzuch Sziwy, podeszła do półki z ksišżkami, wycišgnęła dwutomowego Płatonowa, z utworzonego w ten sposób otworu wyjęła napoczętš paczkę "Biełomorów" i nieduży kapciuch.Saszeńka uniosła się na łokciu i przecišgnęła się z rozmarzeniem:
- Ooooj... jak tu jednak u ciebie przytulnie...
- Dobrze?
- Bardzo. Obłędny kšcik. Fajnie tu się kochać. I lampka przyjemna...- No to cieszę się... - Marina usiadła przy biurku, zapaliła lampę, wyjęła z kapciucha szczyptę zielonkawego narkotyku i koœciany sztyf -

cik. Jej ladne nagie ciało, oœwietlone tajemniczo b1adš żółciš i bladym błękitem, wydawało się jak z marmuru.Saszeńka odrzuciła koldrę i siadła po turecku :
- Marińciu, kocham cię do ocipienia.
- Ja ciebie też, zajšczku...
Marina wydmuchnęła na dłoń tytoń z tutki i zaczęła mieszać go z narkotykiem.- Nabij parkę, Marinuœ - Szasza klepnęła się po biodrach.
- Jasne, kotku...
- Mariniu.
- Co, kotku?
- A nie miałaœ mężczyzn przez ten czas?
- Nie, kocištko... a ty?
Saszeńka zaœmiała się cicho, odrzuciwszy w tył głowę:
- Był chłopak...
- Twój Loszka?
- Niee. lnny... taki jeden znajomy...
- Bezwstydnica.
- No, już nie będę, Marińciu...
- Ładny chłopak?
- Aha. Taki delikatny. Pieœcił mnie długo. Co prawda szybko kończy.- Młody jeszcze.
- Ehe. To nic, nauczy się...
- Jasne...
Szaszeńka zdjęła słuchawkę ze stojšcego na szafce telefonu, na chybil trafil wykręciła numer.- Znowu rozrabiasz - uœmiechnęła się Marina.
Sasza skinęła głowš, odczekała chwilę i szybko powiedziałit do słuchawki:- Skarbie mój, mogłabym ci possać łechtaczkę?

Marina się zaœmiała.
Saszeńka zachichotała, nacisnęła widełki i znowu wykręciła numer:
- Kutasku, a kiedy się ostatnio pierdoliłeœ? Co? Nie, Coœ ty. Mam wszystkich w domu. Aha... aha... samjesteœ idiota...Jej palce przycisnęły widełki, nagie ciało zatrzęsło się od œmiechu:
- Oj, nie mogę! Co za kretyny' .
Rzuciła słuchawkę na widełki i przecišgnęła się, wyginajšc ciało.
Blękitne œwiatło oblewało jej zgrabnš, chudš figurę, czynišc Saszeńkę jeszcze bardziej smukłš i pocišgajšcš.Napełniajšc drugš tutkę, Marina zerknęła na ukochanš.
Saszeńka poczuła jej wzrok, z wolna uniosła się na kolanach i wygięła.- Jakież z ciebie cudo - uœmiechnęła się Marina, zapomniawszy o papierosie. - Tylko jeszcze, jeszcze troszkę do przodu... o tak...Sasza wygięła się mocniej, nieduże piersištka zadrgały, fioletowy cień porzucił trójkštnš przestrzeń między biodrami a brzuchem, œwiatło zaiskrzyło się na białych włoskach jej pulchnego czółka.Rozmarzona zamknęła oczy i pojękujšc, oblizała wargi.
- Afrodyto...
Ręce Saszeńki zeœlizgnęły się wzdłuż ciała i spotkały w pachwinie.
?
- Chciałabyœ )uż, kotku . - spytała Marina.
- Ja bym zawsze chciała - wyszeptała Sasza i wycišgnęła się na kołdrze, głaszczšc się po sromie i dajšc Marinie znaki językiem.- Zaraz, kochana...
. Marina skończyła nabijanie, podeszła, włożyła papieros w usta przyjaciółki, drugi w swoje, potarła zapałkę.Saszeńka uniosła się na łokciu, odpaliła od Mariny, mocno się zacišgnęła, z,.króciutkim sz10chem przepuœciła hauœcik powietrza. Zawsze paliła "maryœkę" fachowo - ani jednego zacišgnięcia na darmo.Marina podpaliła czubek papierosa, położyła się obok.
- Gagby dodyć boody... :- wymamrotała Sasza, œciskajšc papie-

rosa zębami i głaszczšc się po biodrach.
- Ten jest dobry - Marina chciwie wcišgała gorzkawy dym, długo przetrzymujšc go w płucach.Nad tapczanem zawisnšł mętny obłok.
Kiedy papieros prawie się skończył, Marina poczuła pierwsze "uderzenie". pokój miękko się zakołysał, rozszerzył, gole nogi Mariny podšżyły w œlad za oddalajšcym się oknem.Marina zaœmiała się, zasłoniła oczy. W głowie jej pulsowały rytmicznie różnoko1orowe rozbłyski.- Oj, popłynęłyœmy' . - Roz1egł się w pobliżu niezmiemie donoœny głos Saszy. - Ocipiajšcy ten ćmik, Marińciu! Nabij jeszcze po jednym!Marina popatrzyła na niš, dławišc się ze œmiechu.
obok leżała ogrornna blękitnobiała kobieta: nogi majaczyły w oddali, pierœ i brzuch trzęsły się od gromopodobnego chichotu, w grubych wargach tańczyło tlšce się drewno.Marina odwróciła się w poszukiwaniu popielniczki. Zamiast niej na nocnej, rozpełzajšcej się we wszystkie strony szafce ziała nieprawdopodobna kamienna ba1ia z górkš brudnych brzozowych polan.Chichoczšc, Marina wrzuciła tam papierosa.
Coœ masywnego przeleciało koło jej skroni i z głoœnym trzaskiem rozgniotło tlšce się drewno o dno balii.- MARIŃCIU, CZEMU SIĘ ODWRÓCIŁAœ?' . , . - zagrzrniało nad głowš jak wybuch Wezuwiusza, a potem marmurowe dłonie, które wzięły się nie wiadomo skšd, œcisnęły jej piersi.Zrobiło się bardzo przyjemnie, po nowemu i lekko.
Marina się odwróciła.
Spoczywał przed niš, jasny, wielometrowy Budda. Jego wielkie usta otwarły się z hukiem.- oBEJMIJ MNlE!!
Ręce wycišgnęły się ku Saszeńce, pokonujšc spory dystans w ki1ka sekund.

Objęcia i dotyk obcego ciała były na tyle błogie, że Marina jęknęla. Zajęczała też Saszeńka.Zaczęły się całować, szlochajšc i postękujšc.
Marinie wydawało się, że całuje się pierwszy raz w życiu. Cišgnęło się to nieskończenie długo, po czym wargi i języki zapragnęły innych warg i innych języków: przed oczyma Mariny przepłynšł brzuch Saszeńki, ukazały się złociste krzaczki na skrajach różowego wšwozu, a z jego rozwierajšcej się glębi wionšł słodkawy zapach i wyzierało Coœ bliskiego i znajomego.Marina chwyciła to coœ wargami i w tym samym momencie poczuła, jak gdzieœ tam daleko usta Saszeńki wessały jej łechtaczkę, a razem z niš brzuch, wnętrznoœci, piersi, serce...Przy trzecim orgazmie narkotyk przestał działać.
Przy siódmym Saszeńka długo płakała na kolanach Mariny.
Do jedenastego szły długo i z uporem, niczym radzieccy alpiniœci na Mount Everest, a kiedy osišgnęły szczyt, radoœnie i z ulgš płakały, jak siostry całowały się w zaczerwienione policzki, troskliwie otulały nawzajem, bełkotały dziecinne czułoœci, opowiadały sobie o tym, co im doskwierało, przysięgały sobie wiemoœć w miłoœci, klęły mężczyzn i władzę radzieckš, znowu się całowały, dzieliły wspomnieniami z przeszłoœci, znowu sobie przysięgały, znowu się tuliły, znowu całowały, znowu przysięgały i zasypiały, zasypiały, zasypiały...
Marina szła ostrożnie długim korytarzem z błękitnej, lekko trzaskajšcej piany. Mimo swojš eterycznoœć piana była solidna i pewnie utrzymywała Marinę, chrzęszczšc głoœno pod jej gołymi stopami.Z przodu przeœwitywał koniec korytarza.
Z tyłu ktoœ zawołał nadzwyczaj donoœnie:
- BlEGNIJ!
Pobiegła zatem - szybko, szybko, ledwie dotykajšc niezwyczajnej podłogi, tak że aż wiatr zasyczał we włosach.

œwiatło się zbliżało, zbliżało i - ach! - Marina nie obliczyła dobrze i wyleciała z korytarza na jasny, słoneczny œwiat, upadajšc na soczystš zie10nš murawę. Wokół było ciepło i przestronnie, bezdenne niebieskie niebo rozpostarło się nad jej głowš, stykajšc się na ledwie dostrzegalnym horyzoncie z tak samo bezkresnym morzem.Obok niej pojawiły się biale ludzkie postacie. Były to kobiety w długich chitonach. Zbliżyły się i rozstšpiły, przepuszczajšc SWojš władczynię. Była niš Nina. Co prawda była bardzo młoda, smukła, jej twarz i ręce pokrywała spiżOwa opalenizna. Na głowie spoczywał wieniec laurowy.- Witaj, Marino - głoœno rzekła Nina, podchodzšc ku niej. - Mieszkanki Lesbos pozdrawiajš cię.Pozostałe kobiety chóralnie wypowiedziały COœ po grecku.
- Jestem na Lesbos? Nie mogę w to uwierzyć - przemówiła Marina, œmiejšc się radoœnie.- Uwierz więc, mój aniele' . - Nina podeszła bliżej i ucałowała jš w policzek.- Ninko, jestem całkiem naga... - zaczęła Marina, przyciskajšc ręce do piersi, ale Nina jej przerwała:- Po pierwsze, nie jestem Ninš, lecz Safonš, po drugie, żebyœ się nie czuła niezręcznie...Powledziała coœ do przyjaciółek, po czym wszystkie naraz zrzuciły chitony.Ciała ich okazały się kształtne i œliczne.
- ChodŸmy, cudzoziernko - przemówiła Nina przyjaŸnie, bioršc Marinę pod rękę. - Czuj się jak w domu. Jesteœ na Wyspie Różowej Miłoœci, na wyspie Poetów.Miga wšska œcieżka, rozłożyste kasztany i 01iwki, leniwe, plšczšce się pod nogami owce, służšca z wišzkš chrustu, szum i piana przyboju...Wszystko urywa się na wieczerzy pod naturalnym okapem z rozroœniętej winoroœli. Wprost na trawie rozœcielonajest wielka pleciona mata w czamy egipski wzór, nagie niewolnice stawiajš na nieJ . amfory z wi-
182
nem, miodem, kratery z wodš Ÿródlanš, wazy z so10nymi 01iwkami, pólmiski z pieczonš baraninš, smażonymi rybami, œlimakami winniczkami, koszyki z chlebem.- Jak tu dużo wszystkiego - radoœnie œmieje się Marina.
Siedzšca naprzeciwko w otoczeniu przyjaciółek Nina uœmiecha się:
- Tak. Zazwyczaj nasza wieczerza wyglšda skromniej. Dzisiaj jednak ty jesteœ z nami.obok Mariny siedzi wdzięcznie miła, błękitnooka dziewczyna.
Z pojemnego koszyka wyjmuje wielki wieniec, upleciony z narcyzów, anemonów i płomiennych maków.Wieniec miękko układa się na głowie, odurzajšc Marinę aromatem.
Marina podnosi oczy na współbiesiadniczki, ale tejuż dšwno ozdobiły głowy wiankami - z mirtu, winoroœli, narcyzów.Jedynie na gładkich włosach Niny spoczywa laurowy.
- Dla kogo wyprawimy biesiadę? - pyta błękitnooka dziewczyna.
- Dla Afrodyty, dla Afrodyty... - słychać wokoło.
Służšca podaje dymišcy ołtarz. Nina wstaje, wypowiada coœ œpiewnym głosem i wylewa czarę wina na węgle.Węgle syczš, roztaczajšc słodkawy dymek.
- Pij, mój anie1e... - Nina zwraca się do Mariny.
obiema rękami Marina przyjmuje czarę i chciwie jš opróżnia.
Wino jest niezwykle smaczne.
0d dymišcych kawałków baraniny bije odurzajšcy zapach.
Marina wycišga rękę, a1e Nina surowo jš powstrzymuje:
- Stój! Poczekaj... Boski płomień mnie ogarnšł...
Nagie przyjaciółki zastygajš.
Nina szybko zapisuje coœ rylcem, dumnie podnosi głowę i deklamuje:" Tutaj przeszedł zagadki tajemniczy paznokieć. Już póŸno, przeœpię się, skoro œwit przeczytam i zrozumiem. A na razie tak dotknšć przez sen ukochanej, tak poruszyć, jak ja, nie dam nikomu."

Marina patrzy na niš ze zdziwieniem.
Nina uœmiecha się triumfalnie:
- Podoba ci się?
- Ale... Ninuœ, to przecież Pasternak...
Twarz Niny robi się zawzięta:
- ldiotko! To ja! Pastemak pojawi się dopiero za dwa tysišce lat!
Popatrz !
Obraca tabliczkę na drugš stronę i rzeczywiœcie - cała tabliczka jest zapisana greckimi literami. Szkarłatne, za~hodzšce słońce igra na nich przeszywajšcymi iskierkami.- Kłamstwo ' . - rozlega się nad uchem Mariny, a przyjaciółki razem z Ninš piszczš żałoœnie.Marina odwraca się i spostrzega JEGo.
Spazm chwyta jš za gardlo.
Jest ubrany w półkożuszek, to znaczy w zwykłš koziš skórę, przepasany szerokim skórzanym pasem, krzepkie nogi obute sš w zwyczajne sandały, opalone ręce œciskajš dębowy kostur, a trójkštna twarz z bosmańskš bródkš... o Boże! 0n chwyta ciężki krater i ze strasznym hukiem rozbija go o przeładowanš pokarmami matę.Nagie kobiety wrzeszczš histerycznie, kawałki baraniny, oliwki, œlimaki rozlatujš się na wszystkie strony.Zbliża swojš bladš z niesamowitego napięcia twarz tuż tuż do samej twarzy Mariny i woła ogłuszajšco.To wszystko twoje kochanki! ! ! WSZYSTKIE DW ADZIEœCIA DZIEWIĘć ! ! ! DW ADZIEœCIA DZIEWIĘć ! ! !Marina zamiera z przerażenia.
Jego twarz jest tak blisko, że widać liczne pory na skórze, mikroskopijne włoski na nozdrzach, brud na dnie zmarszczek i drobne krople potu. W każdej z kropel grajš jasne tęcze.- Dwadzieœcia dziewięć kochanek! - cišgnie i niespodziewanie ogłusza raz jeszcze - 1 ANl JEDNEJ UKOCHANEJ! ! ! ANl JEDNEJ! ! !

Serce zatrzymuje się w piersi Mariny od tej potwomej prawdy.
Marina pada na wznak bez zmyslów, ale on nachyla się nad niš. Nie można się nigdzie schować przed jego pobladłš twarzš:-NIGDYNIKOGONIEKOCHAŁAœ' .' .' .NIGDY' .' .' .NIKOGO' .' .' .
- Kochałam... kochałam... Pana... - szepcze Marina drętwiejšcymi wargami, ale w odpowiedzi jak ryk gromu dudni surowe:-KŁAMSTWO' .' .' .NIE TY MNIE KOCHASZ, LECZONA!!!
oNA! ! !
Jego ciężka dłoń zawisa nad Marinš i zasłania całe niebo. Jest o1brzymia, czerwonobrunatna, nieskończona i niezwykle realna. Marina wpatruje się uważniej... ależ to jest Rosja! Tam spiętrzył się grzbiet Uralu, głęboka Linia Mšdroœci zamieniła się w Wołgę, Linia życia w Jenisiej, Losu - w Lenę, na dole urosły szczyty Kaukazu...- Rosja... - wyszeptała Marina i nagle zrozumiała Coœ niezwykle dla siebie ważnego.- NIE TAMTA ROSJA, NlE TAMTA!!! - cišgnšł surowy głoS ROSJA NIEBIESKA!!!Dłoń zaczęła jaœnieć i błękitnieć, zarysy rzek, gór i jezior zbladły i urosły, wypełniajšc niebo, pomiędzy niedokładnie œciœniętymi palcami błysnęła szczelinka i zaœwieciła oœlepiajšco białš gwiazdš: Moskwa! Gwiazda rozcišgnęła się w kształt krzyża, a gdzieœ pod niebiosami ożył glęboki bas protodiakona z Jełochowskiego:
Aleksandrze przesłaaaaawny, 0d młodoœci Chrystusa Pana miłujššššcy, Lekkie brzemię Jego na się przyjmujšššššcy, lże mnogiiiiimi cudaaaaami Pan nasz cię wsłaaaaawił, Módl się za zbawienie dusz naaaaszych...
A gdzieœ wyżej, w dzwonišcym błękicie odpowiedział niewidzialny chór:

Na wieki wieeeeeeków... Na wieki wieeeeeeków...
Ale Marina jasno pojmowała, że tu nie o protodiakona chodzi, nie o chór i nie o krzyż oœlepiajšcy, ale o Coœ całkiem, ale to całkiem innego.A On, również to pojmujšc, rzucił swoje unicestwiajšce spojrzenie w kierunku stłoczonych kochanek Mariny. lch widok był żałosny: lamentujšce, na wpół pijane, zbite w jednš gromadkę, wykrzywiały gęby, zasłaniały się łokciami, rzucaly przekleństwa... Maria, Nataszka, Swietka, Barbara, Nina... wszystkie, wszystkie... i Sasza, i Saszeńka też! Także obrzydliwie się kryguje, spluwa, załamuje błękitne marmurowe ręce...Marina wzdrygnęła się ze wstrętu, ale w tejże chwili on przemówił przy akompaniamencie narastajšcego uroczyœcie chóru, przemówił donoœnie i mężnie, tak że Marinš zatrzęsło, sz1och wezbrał w jej gardle:- MAJESTAT SŁAWNEJ NASZEJ RUSl I NARODU JEJ WIELKIEGO I HlSTORll JEJ BOHATERSKIEJ I PAMIĘCl JEJ PRA WOSŁA WNEJ I MILIONÓW ROZSTRZELANYCH ZAMĘCZONYCH ZGŁADZONYCH I SWOBODY JEJ PODEPTANEJ I BŁATNYCH CO SERCE TWOJE WYJMUJĽ I WYSYSAJĽ I JEJ ROZMACHU WIELKIEGO I PRZESTRZENl JEJ NIEoBJĘTEJ I PROSTEGO ROSYJSKIEGO CHARAKTERU I DOBROCI JEJ LUDZKIEJ I ŁAGRÓW GROŸNYCH I OKRUTNEGO JEJ MROZU I DRUTU OSZRONIONEGOW RĘCE SIĘWPIJAJĽCEGO I ŁEZ JEJ I BÓLU I WIELKIEGO CIERPIENIA I WIELKIEJ NADZIEl...Marina płacze z zachwytu i rozkoszy, płacze łzalni rzewnej skruchy, radoœci i miłoœci, oN zaœ mówi i mówi, jak gdyby przewracał stronice wielkiej, nie napisanej jeszcze księgi.Znowu pojawia się głoS protodiakona, kunsztownym recitativem dolšcza się do chóru :

Kto œmiał powiedzieć, żeœ ty nie bojownik?
Prawda jest bojem, choćby i w cichoœci.
Partyjnyœ bardziej niż dranie wymowni, Co chcieliby cię uczyć partyjnoœci...
Marina nie rozumie, po cóż on to recytuje, nagle jednak całš swojš istotš pojmuje, że nie chodzi wcale o to, a1e o Coœ innego, coœ ważnego, bardzo dla niej ważnego!Znowu zbliża się do niej b1ada trójkštna twarz w nieładzie na poły siwych kosmyków: NlE MOżNA żYć BEZ MIŁOœCl, MARINO' . NlE MOżNA!! NlE MOżNA!!! Twarz się rozpływa, a na wysokim granato-
wym niebie poœród ledwie dostrzegalnie pobłyskujšcych gwiazd rysujš się równe srebrzyste słowa:
NlE MOżNA żYć BEZ MIŁOœCl, MARINO' .

- Ale jak tu żyć? - pyta szeptem Marina i od razu zamiast srebra ukazuje się wyraŸne złote:
KOCHAć!

- KOgo? - pyta Marina głoœniej, ale niebo wybucha straszliwym dudnieniem, grunt się trzęsie, żałosne ciała kochanek migajš wœród drzew, przez ziemię przebiega szerokie pęknięcie, a Marina rozumie, że się budzi...
Naga Sasza, niezgrabnie nagięla się nad Marinš, podniosła lampkę z podłogi:- Obudziłam cię, Marinuœ?
- Obudziłaœ... - niezadowolonym głosem wymruczała Marina, mrużšc oCZy w bijšcym od okna słonecznym blasku - Fuuu... a to mi się przyœniło...

- Ładnie? - przysuwajšc się, ochryple spytała Saszeńka.
- Bardzo - smutno uœmiechnęła się Marina, odsuwajšc się na poduszkę. - Głupszy sen trudno wymyœlić...Sasza złożyła głowę na piersiach Mariny.
- A mnie się nic nie przyœnilo... dawno mi się nie œni.
- Szkoda - niespodziewanie zimno rzekła Marina, czujšc dziwnš obojętnoœć wobec kędziorków przyjaciółki, wobec jej ciepłego, tulšcego się ciała."Ciężki sen... - pomyœlała, przypominajšc go sobie. - Czekaj, ależ ja... tam przecież było Coœ najważniejszego, zasadniczego... zapomniałam, a niech to diabli..." Leciutko odepchnęła głoWę Saszy.- Muszę już wstawać...
Saszeńka popatrzyła na niš ze zdziwieniem:
- Już?
- Już... - mruknęła sennie Marina, wygramo1iła się spod niej i bosa, naga poszła do łazienki.- PrzyjdŸ zaraz! - zawołała Sasza, ale Marina nie odpowiedziała.
Poœladki zetknęły się z nieprzyjemnie zimnym owalem, ręka w roztargnieniu oderwała kawałek papieru toaletowego:- Najważniejsze... zapomniałam to najważniejsze...
Strumyczek chlusnšł na dno ustępu, a potem wpadł do pionowej rury i zabulgotał w wodzie...Marina już dawno nie miała podobnych snów, a jeœli nawet miała, to mimo wszystko nigdy w nich prawda nie objawiała się tak zwyczajnie.A ten - wyraŸny, donoœny, wstrzšsajšcy dał jej odczuć coœ ważnego, coœ, czego tak długo i uparcie szukała jej dusza... Ale co?
Podtarła się, nacisnęła czamš dŸwigienkę.
Zbiomik z rykiem rzygnšł wodš i zabełkotał z przyzwyczajenia.
Marina obejrzała się w lustrze:

- Boże, co za gęba...
Wzięła szczotkę-jeżyka, ziewajšc przesunęła niš po włosach, pu-

œciła wodę i podstawiła twarz pod przeszywajšcy zimnem strumień.
Umyła się i znowu spotkała wzrokiem z ponurš, zaspanš kobietš:
- Koszmar...
Pod czerwonymi zaognionymi oczami zaległy sine woreczki, opuchnięte od pocałunków wargi wydawały się obrzydliwie wielkie.
- A to ci gęba... doczekałam się...
Sasza powitała jš uœciskiem, z którego Marina długo musiała się
wyswobadzać wœród niespokojnych pytań kochanki:
- Co z tobš, Marińciu? Co, czy cię czymœ obraziłam? Co, Mari-
nuœ? No, Co z tobš? No, nie strasz mnie' .
W końcu różowa obręcz ršk zostala otwarta, Marina w milczeniu
zaczęła zbierać swoje porozrzucane ubranie.
- Mariniu ! No, Co się stało?
- Nic...
- No, Marinuœ! Kochana moja!
Marina skrzywiła się ze wstrętu.
- Ty... ty Co, nie kochasz mnie? - zadrżal głos Saszeńki.
Marina podniosła sweter i zerknęła na niš - nagš, kudłatš trybadę z bezwstydnie sterczšcš piersiš i nabrzmiałš twarzš.
"Suczka bo1ońska po prostu... Jakie to wszystko ghlpie... - pomyœlała z goryczš i uœmiechnęła się. - Dwudziesty dziewišty raz. Jak głupio..." Sasza czekała na odpowiedŸ.
Sweter przełknšł głowę i ręce, zsunšł się po nagim brzuchu :
- Nie kocham.
Usta Saszy się otwarły, jedna ręka machinalnie zasłoniła pierœ, druga - rudawe łono.
"Na pewno takiego kurwiszona malował Botticelli jako swojš Wenus..." - pomyœlała Marina, dziwišc się do jakiego stopnia jest jej wszystko jedno.

- Jak to?
Właœnie tak.
- Jak to? Nie kochasz?
- Nie kocham.
- Jak to? Jak to?
- Srakto! - ze złoœciš obróciła się ku niej Marina. - No, nie kocham cię, nie kocham! Ani ciebie, ani nikogo, rozumiesz?
- Mariniu... no co się z tobš stało... - ostrożnie zbliżyła się do niej Saszeńka.
Tylko nie podchodŸ do mnie!
- Marinuœ... - wargi Saszeńki zadrżały, zaczęla chlipać. - No Marinuœ, przebacz mi... jak się poprawię...
- Nie zbliżaj się do mnie! ! ! - krzyknęła histerycznie Marina, czujšc jak twarz jej blednie, a kończyny robiš się zimne.
Saszeńka, której zbierało się na płacz, odskoczyła ze strachem, blednšc i nie mogšc poznać przyjaciółki.
Marina wcišgnęła spodnie i poszła do kuchni postawić czajnik.
Kiedy wrócila, ubrana Saszeńka skierowała się na korytarz omijajšc jš ze strachem.
"Boże, Co za idiotka... - uœmiechnęła się Marina, obserwujšc, jak ta owieczka pospiesznie wkłada buty. - œwięta bladessa... A ja co? Czy jestem lepsza? Takie samo kurwiszcze nad kurwiszczami..." Zmęczonym gestem potarła skroń.
- oddaj mi czterdzieœci rubli za sukienkę - zapiszczała obrażonym głosem Saszeńka, zapinajšc płaszcz. u sta miała nadęte, oCZy patrzyły w bok.
- !dŸ do chuja - spokojnie powiedziała Marina, składajšc ręce na piersiach.
- Jak... jak?.. - wyszeptała zmieszana Sasza.
- A tak.
- Ale... to przecież... przecież to moje pienišdze... ja... powinnaœ mi oddać...

- Co oddać? - złowieszczo zapytała Marina, zbliżajšc się do niej w półmroku korytarza.
-Nojak to... pienišdze... moje pienišdze... - Sasza cofała się z przestrachem.
- Oddać? Pienišdze?
- Pienišdze... czterdzieœci rubli... przecież zapłaciłam z góry...
- Z góry?
- Tak... z góry...
- Mówisz zatem - pienišdze?
- Pienišdze... chciałam po...
Saszeńka nie zdšżyła dokończyć, jak Marina z całej siły uderzyła jš w twarz. Saszeńka zapiszczała, rzuciła się do drzwi, a1e ręce Mariny wczepiły się jej we włosy i zaczęły tłuc jej głowš o drzwi:
- A masz pienišdze... masz pienišdze... masz... masz... masz...
Pisk zrobił się nie do zniesienia, Marinie œwidrowało od niego w uszach. Namacała gałkę zamka, przekręciłajš, otwarła drzwi nogš i ze wstrętem wyrzuciła byłš koChankę na podest schodów:
- Suka...
Zatrzasnęła drzwi i, dyszšc ciężko, przycisnęła się do nich plecarni, postała chwilę, dobmęła do bezwstydnie rozwalonego tapczanu, upadła twarzš na poduszkę, która zachowała jeszcze w białych fałdach zapach kędziorków Saszy.
Ręce same wsunęły się pod poduszkę, objęły jš.
Marina rozpłakała się.
Skšpe zrazu łzy popłynęły łatwo i już po minucie trzęsła się od szlochu w poczuciu bezradnoœci i rozżalenia:
- Bo... że... i... dio... tka... idiotka...
Ramiona jej drgały, w oczach miala przerażonš twarz Saszeńki, w uszach dŸwięczał ukochany głos:
- I... dio... tka... prze... klę... ta...
Wkrótce nie rniałajuż czym płakać, osłabłe ciało drgalo tylko bez-

dŸwięcznie, wycišgnięte wœród zmiętej poœcieli.
Marina poleżała trochę, po czym wstała, otarla rękawem zapłakanš twarz, wyszła na korytarz, ubrała się, przeliczyła pienišdze i trzasnęła drzwiami tak, że z futryny aż się posypało.

[***]

- Tak. No to z tobš wszystko jasne - Sergiusz Nikołaicz ze znużonym uœmiechem rozlał resztki koniaku do szklaneczek.
Zacišgajšc się papierosem, Marina skinęła w milczeniu głowš.
Siedzieli w kuchni przy œwietle cišgle tej samej nocnej lampy. Dym z papierosów powoli wœlizgiwał się do otwartego właœnie wywietrznika, jasnobršzowa marynarka Sergiusza Nikołaicza po domowemu wisiała na oparciu krzesła, jego leżšcy na stole zegarek elektroniczny wyraŸnie pokazywał 24.09.
- Ze rnnšjuż od dawna wszystko byłojasne - Marina wstała, stuknęla opróżnionym czajnikiem.
- Niedobrze, Marino !wanowna - westchnšł Sergiusz Nikołaicz i podniósł swojš szklaneczkę - Twoje zdrowie.
- Mersi... - podstawiła czajnik pod kran, napełniła go z szumem.
- Powiedz... fuuuu - zmarszczył się po wypiciu Sergiusz Nikołaicz.
- A czemuœ nie poszła się da1ej uczyć? W konserwatorium?
- Bo rni palec przygnietli.
-Jak?
- W trolejbusie. Drzwiami.
- A niech to diabli... No i co?
- No i nic. Na razie żyję. A1e nieczynna zawodowo - zaœmiała się Marina, stawiajšc na kuchence ciężki i migotliwy czajnik.
- Tak - westchnšł - wszystko nie jak u ludzi... życie nie ma1ina...
- Słuchaj, może pójdziemy tam? - mruknęła, krzywišc się Marina.
- Bo tutaj nadymione...

Czajnik pozostał, żeby samotnie migotać na kuchence, blękitna lampka powędrowała do pokoju.
Rozcierajšc zdrętwiałe plecy, Sergiusz Nikołaicz przechadzał się, og1šdajšc wiszšce na œcianach obrazy.
Marina usiadła po turecku na tapczanie.
Zatrzymał się na długo przed wariantem "Paszportu" Rabina, potem zwrócił się do niej:
- No proszę, wytłumacz mi, Co w tymjest pięknego?
Marina przeniosła wzrok na słabo oœwietlony nocnš lampš obraz:
Cóż... jest bardzo prawdziwy...
- Prawdziwy? Co tu jest prawdziwego? Sama naga złoœć i nic więcej... Tam, widzisz, gdzie zdechnie... w lzraelu, albo pod płotem... też wymyœlił!
- Miał bardzo ciężkie życie...
-Wszyscy mamy ciężkie życie! - ostro przerwałjej Sergiusz Nikołaicz, wsuwajšc ręce do kieszeni i spacerujšc po pokoju. - WeŸ mojego wujka -Włodka. Żaden tam artysta czy poeta. Zwyczajny stolarz. N a wojnę poszedł jako szczeniak. Pod Kijowem urwało mu obie nogi. Po wojnie poszedł na protezach do technikum, a w czterdziestym ósmym zarnknęli go nie wiadomo za Co. Odsiedział pięć lat, gruŸlicy się nabawił. Potem go zrehabilitowali...
Zamilkł na chwilę, og1šdajšc wyczyszczone czubki swoich butów, i mówił dalej :
-Ani żony, ani dzieci. Renty też się porzšdnej nie dorobił. Mieszka pod Podolskiem, pracuje jako stróż. No, zdawałoby się, że wtedy to już każdy by się obraził na cały œwiat. A on...
Sergiusz Nikołaicz obrócił się w jej stronę, przyłożył rękę do piersi:
- Musiałabyœ zobaczyć tego człowieka. Ani grosza przy duszy, oprócz szczudeł nic nie ma. A ile razy go widzę, nigdy nie słyszałem, żeby narzekał. Nigdy' . A żeby się Choć raz na los poskarżył? . , . Tego ni-

- Ale system radziecki jest przecież do niczego...
- Kto ci to powiedział?
- No jakże... wszyscy to mówiš...
Potrzšsnšł drwišco głoWš:
- Gdyby był do niczego, to by nas już dawno rozgnietli. Mokra plama by po nas nie została.
- No, to już zanadto...
- Nie zanadto. W sam raz! - ucišł i mocno oparł rękę na welwetowym ko1anie Mariny. - No tak, Marino lwanowna, pogadajmy sobie po męsku. Powiedz, jesteœ Rosjankš?
- Rosjankš.
- Gdzie się urodziłaœ?
- Pod Moskwš.
- Znaczy się w Rosji. Mieszkasz też w Rosji. Do 'Ameryki nie zamierzasz nawiewać?
- No, nie...
- Tak. A teraz powiedz mi, kochasz ludzi radzieckich?
- No... ja kocham wszystkich ludzi...
- Nie, powiedz, czy kochasz naszych? Naszych! Rozumiesz? Naszych! Kochasz?
Marma uœmiechnęła się smutno, westchnęła. Ten silny człowiek w bialej koszuli, z niezgrabnie zawišzanym krawatem, szerokimi barkami i szerokimi szorstkimi dłońmi patrzył swoimi szarozielonymi, lekko pijanymi oczami natarczywie i surowo.
Mimo woli przenoszšc wzrok na ledwie widocznš fotografię, która .po staremu wisiała nad biurkiem, Marina ze zdumieniem dostrzegła mistycznš metamorfozę: patrzyły na niš dwie jednakowe twarze o jednakowym wyrazie, a1e jakże odmi. ennie patrzyły: Jedna - daleka, niewyraŸna, szarawa patrzyła widmowo i bezcieleœnie, druga - zupełnie bliska, żywa, rozgoršczkowana, z perełkami potu na czole wbijała się swoim upartym wzrokiem w jej oczy i każdym mięœniem czekała na odpowiedŸ.

- No, ja... - wymamrotała Marina, czerwona z powodu zupełnej bezradnoœci. - Nie wiem...
Daleka twarz milczała, a bliska szybko poruszyła upartymi wargami:
- A ja wiem ! Wiem, że kocham! Kochałem, kocham i będę kochał swój naród! Dlatego że innego narodu nie mam! lnnej Ojczyzny też nie!
Dlatego że tutaj się urodziłem. tutaj wyrosłem, po tej trawie biegalem na bosaka, głodowałem, marzłem, cieszyłem się, gubiłem, znajdowałem wszystko tutaj ! Człowiekiem też tutaj się stałem i ludzi nauczyłem się rozumieć. Rozumieć i kochać. A ci tam! - palcem machnšł w kierunku obrazu - ci się nie nauczyli! Chociaż nie takich znowu głupich matka ich na œwiat wydała! Ani kochać, ani rozumieć! No i zostali obcymi, i za to też ich wywalili z kraju do wszystkich diabłów' Ty tam mówisz - prawda, prawdziwy' . 0 to właœnie chodzi, że każdy ma swojš prawdę! Tamci malowali nie naszš, tylko swojš, swojš, zachodniš! A my tu mamy całkiem innš! Naszš! Rozumiesz?
Przysunšł się mocniej i oparł rękami o tapczan:
- Rozumiesz?
Marina instynktownie cofnęła się przed tym gniewnym naporem szczeroœci, słusznoœci i zdrowia, ale chłodna œciana jej nie puszczała.
Jego oczy były zupełnie blisko.
Biła z nich jakaœ goršca, przepalajšca energia, od której nie, wcale nie robiło się nieprzyjemnie, przeciwnie, Marinę ogamęło uczucie ciepła, zrozumienia i współuczestnictwa, przeniknęła jš nag1e sympatia do tego szorstkiego człowieka, pragnšcego za wszelkš cenę podzielić się sobš z innymi.
U œmiechnęła się :
- Rozumiem... ale...
- Co - ale?
- Ale... a może się mylisz?
Pokręcił przeczšco głoWš.

gdy nie było! A ten obraz? W lzraelu! Pod płotem! A on sam to gdzie jest teraz?
- Rabin? W Ameryce...
- Masz! W Ameryce. No i pewnie już nie zdechnie pod płotem, tylko umrze w ciepłym łóżeczku. Znaczy, jak smarował ten bohomaz, to wiedział już, wiedział, że do Ameryki sobie pojedzie! Wiedział! Czyli że klamal! A ty mówisz - prawdziwy obraz! Kłamstwo. Kłamstwo i złoœć.
A czego może nas nauczyć? Kłamstwa i złoœci. Sam lajdak napaskudził, no i zwiał, a ty, twoje poko1enie, które się wychowało na takim go 'wnie, teraz za to płacicie !
Umilkł i w rozdrażnieniu pocierał zaczerwienione policzki, a potem podszedł i usiadł koło niej na brzegu tapczanu:
- Wiesz, Marina, człowiek ze mnie zasadniczo ciemny, niewykształcony.
- No, nie bšdŸ za skromny...
- A co tu ma skromnoœć. Fakt jest faktem. Szkoła, technikum, wojSko, studia zaoczne, fabryka. Byłem i robotnikiem, i mistrzem, i zastępcš kierownika wydziału i samym kierownikiem. A teraz masz - sekretarzem KZ rnnie wybrali. Tak że na wystawy chodziłem rzadko, na izmach się nie znam. Ale jedno wiem dobrze - że cała ta zaraza do niczego nie prowadzi.
Albo raczej prowadzi - za granicę. Bo tutaj wszystko kończy się tylko na Złoœci, chlaniu i plotkowaniu. Całe to wasze głupie dysydenctwo.
- Dlaczego głupie?
- No bo głupie. Bo pomyœl tylko, co w nim jest dobrego? Krzyczeć, krytykować, wyœmiewać się? Myœlisz, że my to nic nie wiemy, tylko wyœcie nam otworzyli oczy? , - Nie, wcale tak nie myœlę - znużona Marina oparła się plecami o œcianę.
- Zrozum, że krytykować - to najłatwiej. A trudniej - robić, co do nas należy. Tak, jak należy, tak, jak trzeba. Robić swojš robotę. A nie wróżyć, jak zbawić RoSję...

- Nie mówię teraz w swoim imieniu. Jasne, że mogę się mylić. Ale naród nie może się mylić. Nie może się mylić dwieœcie osiemdziesišt milionów. A ja rozmawiam z tobš w imieniu narodu.- A jednak... a co z tymi więzieniami, obozami?
- A co byœ chciała? Cały œwiat jest przeciwko nam. I wewnštrz, i na zewnštrz niemało jest drani, którzy nie chcš żyć po nowemu.żeby jš przekonać, otworzył przed niš swoje szerokie dłonie:
- Czy wiesz, że takiego eksperymentu w historii jeszcze nie było?
Nie było! Pierwsi idziemy tš drogš, wiele nam nie wychodzi. A dlacze? No przecież dlatego, że nam przeszkadzajš, rozumiesz? Stary œwiat go.przeszkadza, jak może! A teraz to szczególnie - Reagan już całkiem się rozbestwił, wprost szykuje się do wojny. Chociaż mogę ci powiedzieć otwarcie - tamci nigdy nie zacznš wojny, nigdy. Bo to tchórze i bojš się nas. No i sš zgubieni, to fakt. Cała ich histeria płynie ze słaboœci. A my jak mur. Nic nas nie zatrzyma oprócz siły. A siły to się bojš użyć, bo wszyscy majš wille, klimatyzacje, auta, wymyœlne żarcie, kuPę rozrywek. A u nas tego wszystkiego nie ma. Na razie. Potem, jak ich nie będzie. to nie będziemy musieli wydawać na wyœcig zbrojeń i będzie wszystko. Ale na razie nie ma. No i w takim razie nie mamy czego tracić. Jasne? Dlatego jak się z nimi zderzymy, to przegrajš, nie ma co gadać. A najważniejsze, rozumiesz, to że to my jesteœmy przyszłoœciš. My - to... jakby ci powiedzieć... brakuje mi słowa... w ogóle... ja to całym sobš czuję, że racjajest po naszej stronie. Jak pić dać...Zamilkł i wytarł pot z czoła grzbietem dłoni.
Błękitne œwiatło skrzyło się w jego rzadkich, miękkich włosach, œlizgało po upartych szczękach, spływało w fałdy koszuli.Marina przycisnęła się do œciany i milczała.
Działo się w niej coœ ważnego. czuła to całš swojš istotš. Po llifernalnej próżni depresji daremnie starała się przezwyciężyć rozczarowanie co do dawnych swoich ideałów Lesbos. cyganerii, opozycji.A tu w dodatku ten uparty, dyszšcy racjš 1 wszechzwyclęskš siłš wital-

nš człowiek tak zdecydowanie zasłonił jej przeszłoœć...
Mroczny, upiornie oœwietlony pokój wydawał się nierealny zajego białymi, szerokimi barkami. Tam, w półmrocznej mieszaninie przedmiotów, zastygły błękitnawe cienie przesiłoœci - rozmowy, pijatyki, pocałunki, splecione ciała, zawzięte spory, niezależne myœli, tajne spotkania, wiara, nadzieja, miłoœć i On.Marina westchnęła:
- Przynieœ mi, proszę, zapałki...
Sergiusz Nikołaicz wstał, poszedł do kuchni...
Kiedy zapalili, a dym rozwarstwiajšc się popłynšł po pokoju, Marina zapytała:- Słuchaj, a czy ty wierzysz w komunizm?
Spacerujšc po pokoju, skinšł głowš poważnie:
- Wierzę.
- Poważnie ?
- Absolutnie.
- A kiedy on nastšpi?
- Kiedy nie będzie kapitalistycznego otoczenia. , - No, to oczywiste... Ale przecież na razie ono istnieje...- To tylko na razie.
- No, a jak sobie wyobrażasz komunizm?
- Że jest w porzšdku.
Znowu opadł na skraj tapczanu, wycišgnšł rękę, strzšsnšł popiół do Sziwy.- Rozumiesz, to, co jest u nas teraz - to, powiedziałbym, tylko poczštkowa faza socjalizmu. Ledwo, ledwo staliœmy się ludŸmi radzieckimi. Nie rosyjskimi, tylko radzieckimi. Rosyjskich już nie ma. Jasne, że jest nam bardzo ciężko - burżuje takich wojen i wszystkich tych wstrzšsów nie mieli. U nich mechanizm układał się przez całe wieki.A nasz zbudowano dopiero niedawno. No a jak go budowano - w biegu, kiedy był głód, ruina. Przez cały czas wojny. Ale teraz już jesteœmy

siłš. Bojš się nas. Wyczuwajš, jak pies wilka. Dlatego właœnie ujadajš.
Jesteœmy nowymi ludŸmi - rozumiesz? Nowymi. No i do nas powinna należeć ziemia - do młodych. A najważniejsze, że jest nas wielu, prawie połowa œwiata. Jesteœmy jakjedna rodzina. Mamy pierwsze w dziejach społeczeństwo, gdzie wszyscy sš równi. Wszystko jest bezpłatne przedszkole, szkoła, uczelnia. Szpitale to samo. u nich trzeba pracować do siódmych potów, a u nas - w miarę sił. Tylko, żeby się nie spóŸniać do pracy, ale potem już - pracować bez poœpiechu, jak kto potrafi, byle bez leserowania. N o i to wszystko. Mieszkania też sš za darmo. W szystko dla człowieka. A że nie starcza towarów, to chwilowo, przez rozmaitych durniów. Ale durnie to nie przeszkoda, przeszkoda to tacy właœnie jak ten Rubim... Rabin - zacišgajšc się, poprawiła Marina.
- Niech będzie Rabin, jeden czort. On nie jest nasz, rozumiesz? On jest ich. Tamtego œwiata. No więc niech zjeżdża do nich. Albo do obozu.Ni cholery nie rozumie, a pcha się, żeby pouczać. Nic nie rozumie. No i nie zrozumie. Bo nie nauczył się kochać naszego narodu, tylko przez cały czas patrzył się z zachodu. Że niby kolejki sš po kiełbasę, piwo kiepskie, mieszkania małe - czyli że tu jest Ÿle , . Oni tak właœnie myœlš.A wiesz dlaczego? Dlatego że żydzi w ogóle nie wiedzš, co to ojczyzna.
Dla nich gdzie lepsze piwo, tam już zaraz ojczyzna. Nie majš żadnego celu, co im tam komunizm, jasna przyszłoœć! Kałdun napełnić, pospać ot i wszystko! Wiesz, w ogóle, to nie wiem, jak ty, ale ja tam do żydów to coœ nie tego...Zasępił się, pokiwał głowš i cišgnšł:
- Kiedyœ tego nie rozumiałem, a teraz już rozumiem. To jest naród jakiœ... diabli wiedzšjaki. Nie można nawet zrozumieć, czego chcš.A przede wszystkim wyglšd majš... no nie wiem... jakiœ taki wstrętny. Niby Ormianie też sš włochaci i garbonosi, Gruzini, ci z Baku... włosy majš podobne... a jednak mów, co chcesz, żydzi sš po prostu jacyœ nieprzyjemni.Coœ jest w nich brzydkiego. Nie umiem tego wyjaœnić, jakbym nie próbo-

wał... I cišgle tylko swoich, swoich. Gdzie się jeden urzšdzi - tam zaraz inni lezš. Karaluchy po prostu, jak pragnę zdrowia...Zacišgnšł Slę i szybko wypuœcił dym.
- Uczciwie mówišc, ja bym ich stšd wszystkich przegonił do diabła. Niech sobie jadš. Korzyœci z nich nie ma żadnej - same tylko szkody.Niech lepiej się piorš z Arabami, jak majš tu szkodzić...
Wolnš rękš rozluŸnił krawat:
- Nie o kiełbasę teraz chodzi, nie o piwo...
Marina wzruszyła ramionami:
- Ale przecież dobrobyt też odgrywa rolę...
Pokiwał głowš ze znużeniem:
-Ty teżjeszcze nie rozumiesz.Ta zaraza na długo ci zakleiła oczy.r.
Jakby to wyjaœnić... WeŸmy na przykład, że mieszkasz z rodzinš, z bliskimi w nowym domu. Dom dopiero co został zbudowany. Jeszcze żywica nie zaschła na belkach, jeszcze pachnie od niego lasem. Znaczy, dopiero co się urzšdziliœcie, z mebli macie - stół, taboret, ze statków - kociołek, sagan. Ale rodzina jest duża, zgodna, więc ojciec mówi do was: pocierpcie trochę, powiada, popracujemy kilka latek i będziemy żyć w dostatku. A obok waszego domu jest inny. Stary, solidny, dobra tam majš mnóstwo. A mieszka tam staruszek ze staruszkš; dzieci nie majš. No i załóżmy, że wyszłaœ kiedyœ wieczorem na ulicę, przypuœćmy, w jakiejœ tam sprawie, a ci staruszkowie mówiš do ciebie: zamieszkaj z nami. Będziesz nam córkš, damy ciposag, ubierzemyjak należy, a przede wszystkim lżej będzie ci się u nas pracowało. Pójdziesz do nich?- Pewnie, że nie.
- A dlaczego? - podniósł brwi zmęczonym ruchem.
- No... dlatego, że bardziej kocham swoich.
- Właœnie! - klepnšł jš dłoniš w kolano. - Masz tu właœnie odpowiedŸ! Kochasz swoich! O to chodzi. Na tym się wszystko opiera. Na miłoœci. Stš~ jest i cierpliwoœć, i obowišzek, i patriotyzm. Jeœli kochasz Rosję, to gwiżdżesz na amerykańskie klimatyzacje i pepsi kole! A poza

tym zapamiętaj sobie: wszystko, co tamci majš teraz, my - będziemy mieli!
Po prostu musimy się zbroić, żeby nas nie rozgnietli. Musimy. Ale naj-

ważniejsze, że nabieramy siły. To jest ważne. A tamci swojš tracš. Tracš z każdym rokiem. No i nadejdzie czas, że upadnš przed nami na kolana.Tyle że żałować ich nie będziemy. Ani trochę. Właœnie za te kolejki, za

chwilowo ubogie życie - wszystko œcišgniemy, niczego nie zapomnimy , .
Mocno wkręcił niedopałek w popielniczkę, przesunšł rękš po włosach:
- To nic. Teraz Andropycz solidnie zabrał się do rzeczy. Wzmocnimy dyscyplinę, pasożytów - obiboków weŸmiemy pod obcas, zaopatrzenie doprowadzimy do porzšdku, zbudujemy drogi na wsi, zajmiemy się technikš. Teraz już tam na peryferiach pojawiły się towary. Trzeba by tylko skończyć z bandziorami, wszystko skierować na tor państwowy i w porzšdku...
W stał, wsunšł ręce w kieszenie, po czym podszedł do białychAmora i Psyche:- To na przykład, to rozumiem - sztuka. I piękne, i wzniosłe. Dla

duszy masz wszystko i oko cieszy...A tamtego nie potrzebujemy. Wyrzucić na œmietnik i tyle...- Jakiœ ty pewien swoich racji - rzekła Marina, obserwujšc jego

mocne ręce.
- No a jak. Inaczej nie można. Tylko że ja nie jestem głupkiem jak jakiœ Chruszczow. W głupstwa nie wierzę. Wierzę w realnoœć. W realne,
konkretne zadania. Tak jak w fabryce - jest plan, to trzeba go wykonać.
A wróżenie, kiedy zakład będzie całkowicie zautomatyzowany - koń by się z tego uœmiał. Ideologia powinna być konkretna, a nie... jak to się mówi... mitio...
- Mitologiczna?
- Tak. Nie mitologiczna. Bańki mydlane nam niepotrzebne.
- A co jest potrzebne?

- Robota. Prawdziwa, codzienna. Głupich do niej nie potrzeba. No więc, Marino Iwanowna, przestań strugać wariata. Nie wybieraj się z motykš na słońce. Naród nie może się mylić, od tego jest narodem. Chruszczow może się mylić, Stalin może, a naród nie. Tyœ mi tutaj całe swoje wnętrze pokazała od podszewki, jak uczennica.A dlaczego? Właœnie dlatego, że zabrnęłaœ w œlepš uliczkę z tymi swoimi wszystkimi bzdurami. Kochać baby , Zadawać się z dysydentami. Kraœć masło, żeby mieć mocne doznania. Cóż to za jakiœ zajob, przepraszam za wyrażenie .?! żyjesz w oderwaniu od narodu, rozumiesz? Stšd właœnie cały ten mętlik. Trzeba żyć razem z narodem, razem.Wtedy i ty będziesz miała lżej, i narodowi wyjdzie na korzyœć. Trzeba kochać swój naród, kochać, Marino. Kochać , . To przecież jasne jak dwa razy dwa! Amerykanin kocha swój naród, Anglik kocha, a tyœ co - gorsza od nich? Cóż tojestto wasze dysydenctwo?Wesz na kundlu. Nie było nigdzie czegoœ takiego, żeby żyć w swoim kraju i nienawidzić swoich. No ijeszcze gapić się na Zachód z rozdziawionymiustami. Przecież to nie jest ludzkie, m .e jest normalne, zrozum! N o i prawidłowo, że ich wsadzajš do czubków, bo to właœnie sš czubki! Trzeba robić swojš robotę. Co dzień, co godzinę. Wtedy będziesz miała i zadowolenie, i korzyœć. Wiesz, jaki ja jestem zadowolony? Jak nikt. Do pracy idę, jakby to było œwięto. Cieszę się. Nie czuję ani zmęczenia żadnego, ani rozdrażnienia. Zalewać też nie mam czego. A ile dookoła radoœci! Ty się tylko obejrzyj, otwórz oczy: kraj ogromny, możesz jeŸdzić, gdzie chcesz - na północ, na południe, do jakiego chcesz miasta. Jakie lasy, góry! A jakie budowy' Aż dech zapiera! Skierowanie ze zwišzków - czterdzieœci rubli! Powiedz, gdzie jeszcze masz coœ takiego? Wszystko jest bezpłatne, już raz ci mówiłem. Obozy pionierskie dla dzieci, chleb najtańszy na œwiecie, bezrobotnych nie ma, rasizmu nie ma. Nie pisze się u nas na ławkach: "Ty1ko dla białych". A tam się musisz kręcić jak trybik, trzšœć się, żeby cię nie wyrzucili. A jaka tam przestęPczoœć - strach wyjœć wieczorem...Umi1kł, ze znużeniem pocierajšc twarz.
Marina rzuciła niedopałek do niemal pełnego brzucha Sziwy, odepchnęła się od œciany i ziewnęła:

- Aaaaa... wiesz, że to dobrze, że wierzysz w to, czym się zajmujesz.
- No a jak inaczej?
- Po prostu po raz pierwszy w cišgu trzydziestu lat spotykam człowieka, który szczerze wierzy w komunizm...Zaœmiał się:
- No, tak to znowu nie jest. Wielu wierzy. Ty1ko bojš się powiedzieć. Bo ich przekabaciły takie właœnie rabiny. Zachód szkodzi, jak mo-
że. Teraz w modzie jest wymyœlać na wszystko, co radzieckie. Ci to nie chcš niczego widzieć poza kolejkami. Kolejki, powiadajš. Ciężkie życie.
A tego, żeœmy z zacofanego kraju stali się supermocarstwem - tego to nikt nie widzi. Ale nic to. Przyjdzie pora - i zobacz'š wszyscy...
Marina uœmiechnęła się:
-Wiesz... to dziwne... kiedy mówisz,jest mijakoœ ciepło i dobrze...
i nie mam ochoty się sprzeczać...
- To przecież dlatego, że nie rozmawiam z tobš w swoim imieniu.
Czuję za sobš siłę. I prawdę... ooooaa... która to godzina? Druga pewnie?
- Za kwadrans.
- Zagadaliœmy się...
- Żona się nie przyczepi ?
- Nie, nie, jest na starym mieszkaniu. A mama przywykła już do moich nocnych posiedzeń...Znowu ziewnšł, zakrywajšc usta grzbietem zaciœniętej dłoni:
-Aaaach... Marinko, metrojuż niejeŸdzi, mógłbym się zdrzemnšć
do szóstej?
- Oczywiœcie. Zaraz poœcielę.
- Nie, nie, żadnej poœcieli. Ja tu, na sofie.
- Przygotuję wszystko, jak trzeba...
- Ależ nie kłopocz się. Ty się kładŸ, a ja sobie trochę popalę. Jutro muszę być o siódmej, jest narada w sprawie planu, żadnęj jasnoœci nie ma... Marinko, cały czas chciałem zapytać, kto to jest teri brodaty, co wisi nad biurkiem? Nie Stendhal?

- Stendhal... - z uœmiechem skinęła głowš Marina.
- Tak właœnie myœlałem. Dobry pisarz. Czerwone i czarne. Normalnie napisane. Film też niezły...Kiedy Sergiusz Nikołaicz palił w kuchni papierosa, Marina wyjęła z szafy kupkę czystej bielizny, poœcieliła sobie na tapczanie, jemu zaœ na sofie, zgasiła nocnš lampkę, rozebrała się i dała nurka pod tchnšcš krochmalowym chłodem kołdrę:- Wszystko gotowe...
Sergiusz Nikołaicz zgasił œwiatło w kuchni, przespacerował się do toalety, potem siedzšc na skrzypišcej sofie, zaczšł się w ciemnoœciach rozbierać.Z wywróconych spodni posypał się bilon:
- Kur zapiał !
Powiesił spodnie i koszulę na oparciu krzesła:
- Marinko, masz może budzik?
- Czego nie mam, tego nie mam - uœmiechnęła się Marina.
- Znaczy się, nie jesteœ człowiek pracy...
- No to włšcz radio. Program zaczyna się o szóstej.
- Rzeczywiœcie. A gdzie ono jest?
- Na pianinie, obok mnie.
-Aha...jest...
- Przekręć gałkę.
- Dobra jest. Jutro, to znaczy dzisiaj - nie zaœpimy. No, dobrej nocy...- Dobranoc - mruknęła Marina z rozkoszš przewracajšc się na czystym przeœcieradle.Po krótkim milczeniu w mroku ożył zachrypnięty głos Sergiusza Nikołaicza:- Szczerze mówišc, ładna z ciebie baba. Jakbym był kawalerem, to bym się z tobš faktycznie ożenił. A twoje życie wspólnie byœmy wyprostowali...

Marina nic nie odpowiedziała, ty1ko uœmiechała się i przygryzała brzeg poszwy. Dopiero teraz poczuła, jak się przez ten dzień zmęczyła.Cišżyły jej nogi, w głowie się kręciło, przypominajšc o kacu.
"Zabawny - pomyœlała, zapadajšc w sen - A najzabawniejsze, że ma absolutnš rację. We wszystkim. Rację... rację... rację..."
Długo, nieskończenie długo nastęPowały po sobie bloki, gnijšce szopy, moskiewskie zaułki, auta, obrazy, działkiprzyzagrodowe, zaroœnięte stawy, dudnišce puste muzea, mroczne korytarze urzędów, przepełnione ruchome schody, rozłożyste zagajniki, obszerne œmietniki...W końcu Marina przedarła się przez ten chaos i z radoœciš rozpoznała stare mieszkanie babci na Warsonofiewskim: dwie niebieskobiałe latarnie œwiecš w zasłonięte do połowy okno, odbijajšc się w politurowanym wieku pianina i rozrzucajšc blade cienie po wysokim suficie. Drzwi balkonowe sš szeroko otwarte, tiul słabo się kołysze, a za nim jest czerń.Ciepła letnia czerń.
Chrzęœci przycisk garbatej lampy, zapala się zielonkawe œwiatło i zbliża się twarz Marii z półprzymkniętymi oczami. Czujšc narastajšce bicie serca, Marina długo się z niš całuje, potem odrywa się, żeby złapać oddech, i spostrzega twarz Swiety. Ta szybko przycišga Marinę za ramiona i całuje - chciwie, zapamiętale. To zresztš wcale nie jest Swieta, to Irinka. Wšskie, chłodnawe wargi niezdarnie obejmujš wargi Mariny, języczek szuka podobnego sobie... nie, tojęzyczek Sonieczki... Sonieczki...Alejuż ręce sš Klary - czułe, zręczne. Pieszczš szyję Mariny, głaszczšjej ramiona, piersi... nie, to ręce TaniWiesiełowskiej...jak ona boleœnie całuje, łaskoczšc Marinę wszędobylskimi rudymi kędziorkami.Miłka ssie górnš wargę, palcami pieœci uszy... Zina... całuje ostrożnie, patrzšc w oczy...Tonia... chłodnymi wargami dotyka kšcika ust i zastyga... Wika. Kochana... Marina obejmuje jš - mokra jest, przed chwilš wybiegła z ryskiego przyboju... ich pocałunek trwa wiecznoœć... ale nie, to Sonieczka Glikman... łagodnie liże języczkiem wargi Mariny i zaraz

potem przytula się policzkiem... policzkiem Tuœki, bladym, z drobnymi jasnymi włoskami... Marina całuje ten policzek, Barbara odwraca się twarzš do niej, z uœmiechem bierze jej twarz w dłonie i całuje powoli, wyraŸnie pozujšc... ich nosy się stykajš, toteżTamara zabiera swój, szuka ust Mariny... Angelika przyciska się nagimi piersiami, całuje i ssie podbródek... Maszka pojękujšc okrywa twarz Mariny szybkimi pocałunkami, dziobie niczym ptaszek. Kapa całuje się długo, hałaœliwie oddychajšc perkatym nosem... ręce Mariny tonš w pulchnych ramionach Nataszki... Ania poszturchuje jš niezręcznie, bškajšc coœ zdrobniałego, potem ustęPuje miejsca czarnym oczyskom Tamary, ale nie na długo Ira spoglšda przestraszona, następnie krótko jš całuje i cofa się już jako bliŸniaczka-dwojaczka... jakże długo się całujš, zupełnie jakby wypijały się nawzajem... nie, to Lubka, oczywiœcie, że Lubka. Jej miękkie usta pachnš winem... oj! Fridka gryzie jš w usta i głoœno chichocze, odchylajšc do tyłu kudłatš głowę i potrzšsajšc niš... warga boli, ale ciepła, szczupła ręka Niny głaszcze jš, po czym surowe usta zbliżajš się, zbliżajš i całujš - powœcišgliwie i ostrożnie...N ataszka płacze, płaczšc i kapryszšc prosi o coœ, póŸniej dotyka Marinę chłodnymi, mokrymi od łez wargami... Nie, nie sš mokre, tylko słodkie, słodkie... Rajka chichocze, żujšc czekoladkę i pokazujšc Marinie bršzowy języczek, skšdże, wcale nie jest bršzowy, ten języczek Saszeńki jest błękitny od stojšcej w pobliżu lampy, z wdziękiem œlizga się po tak samo błękitnych wargach, oblizuje je, przygotowujšc do pocałunku...Twarzyczka Saszeńki zbliża się, szepcze tkliwie:
- Marina... Marina... Marinko...
Ale szeptjuż niejestjej,jest w nim coœ nowego, coœ bardzo ważnego, zasadniczego, sekretnego i kochanego...
- Marina... Marina... Marinko...
Rozwierajšc z trudem powieki, ledwie rozpoznała w ciemnoœciach

zwieszajšcš się nad niš postać Sergiusza Nikołaicza.
- Marinko... ja tego... taka jesteœ ładna...
Jego szorstkie ręce głaskały jej ramiona.
Zdawało się, że nocne œwiatło w oknie nieco pojaœniało.
Sergiusz Nikołaicz nachylił się i zaczšł całować jej twarz.
Jego usta były takie, jak ręce - suche, szorstkie i lekko czuć je było koniakiem. Po ki1ku pocałunkach w policzek zaczšł szukać ust Mariny.- Oj... strasznie chce mi się spać... - z rozdraz . nieniem stwierdziła Marina, starajšc się odwrócić, ale szorstka dłoń miękko powstrzymała policzek. Zaczšł całować jš w usta, zasłonił sobš okno, jego ręka uniosła kołdrę i za chwilę mocno pachnšce tytoniem i mężczyznš ciało już leżało obok niej.Marina czuła œmiertelnš sennoœć, pragnęła przyjemnie œnić, a już najmniej całować się z ciężko dyszšcym chłopem.Lekko odsunęła się i wzdychajšc sennie, podniosła koszulę nocnš do piersi i położyła się na plecach:- Ty1ko szybko... chce mi się spać... umieram...
Słychać było poœpieszne œcišgan , ie majtek i podkoszu1ka, opadł na niš, ciężki, goršcy i całujšc jš, wszedł od razu, szorstko, nieprzyjemnie.Słabnšc i uciekajšc przedjego natrętnymiustami, Marina zamknęła oczy.
Odłamki nie całkiem zniszczonego snu zaczęły się gromadzić, starajšc się odbudować cišgle ten sam miły sercu widok: ciemne mieszkanie babci, œwiatło latarni w oknie, kołyszšcy się tiul, łańcuszek znajomych ust.Sergiusz Nikołaicz poruszał się równomiernie, często dyszał jej do ucha, jego palce œciskały Marinę w talii, brzuch ocierał się o brzuch, a szeroka pierœ przytłaczała jš ciasno, bez odrobiny luzu.Sen powracał, ciało utraciło wrażliwoœć, rytmy męskich ruchów i oddechów zlały się w monotonne następstwo ciepłych fal: przypływ-odpływ..., przypływ-odpływ... przypływ-odpływ...

Otwarły się drzwi do pokoju babci, błękitne cienie popłynęły po suficie, zachrzęœcił wyłšcznik lampy, ale natrętny przybój pospiesznymi wahadłowymi ruchami zmył to wszystko i wyrzucił Marinę w cišgle to samo bezkresne niebo-morze, którego drugi człon z szumem spadałjej na nogi, a pierwszy dyszał nad głowš ciepłym błękitem.Marina stała nad tym morzem, obrócona plecami do nieznanego brzegu, który owiewał jej kark i szyję gęstym aromatem traw.Fale napływały powoli, migoczšc w słońcu, wyginały się i ciężko rozbijały o jej nogi, mocno poszturchiwały jš w krocze, łaskotały ciepłš pianš kolana i biodra.Było to przyjemne aż do upojenia - stać poddajšc się żywiołowi, czujšc jak z każdš falš woda robi się cieplejsza. A i wiatr, słony, porywiœcie dyszšcy jej do ucha, też robił się gorętszy, syczał, wplštywał się we włosy, spływał po łopatkach.Czujšc, że brzeg jest bezludny, Marina wygięła się, rozłożyła nogi, przyjmujšc łonem uderzenia goršcego przyboju, pojękujšc z zadowolenia.Nagle na bezkresnej morskiej gładziŸnie nabrzmiał biały, pienišcy się wzgórek, rozwinšł się w malowniczy wybuch, który energicznie podšżył wzwyż i zastygł we wszystkich detalach Wieży Spasskiej.Popłynęło z niej ogłuszajšce, przecišgłe dzwonienie.
Morze zrobiło się zupełnie goršce, buchnęła z niego para, rozpalony wiatr zaœwiszczał w uszach.Dzwonienie ustšpiło miejsca potężnym uderzeniom, od których, zdawało się, rozpadnie się niebo:- Bmmmmmmm...
I od razu - porażajšca fala przyboju.
- Bmmmmmmm...
I słodkie uderzenie o łono.
- Bmmmmmmm...
I piana, piana, piana na nogach i brzuchu.

- Bmmmmmmm...
I drżšce biodra, które rozchyla nowa fala.
- Bmmmmmmm...
I narastajšce znużenie na dole, w piersiach, w kolanach.
- Bmmmmmmm...
I nie do wytrzymania, słodkie, przywodzšce do szaleństwa O... Boże...
Orgazm i to jaki - o niespotykanej sile i czasie trwania.
Wybucha w łechtaczce palšcym węgielkiem, rozżarza się, rozpłomienia rozgrzane przez przybój ciało i nagle -jasny toniczny oddech najpotężniejszej z wszystkich orkiestr i w samym tyle głowy - chór. Majestatyczny, ogromny, kryształowo czysty w swoim alikwotowym spektrum, a zaczyna się zaraz za plecami Mariny - tam, tam stojš miliony rozpromienionych ludzi, ludzie ci œpiewajš, œpiewajš, œpiewajš, zgodnie dyszš jej nad karkiem, wiedzš i czujš, jak jej jest dobrze, cieszš się i œpiewajš dla niej:
NIEZŁOMNY JEST ZWIĽZEK REPUBLIK SWOBODNYCH,
RUœ WIELKA NA SETKI ZŁĽCZYŁA JE LAT'
NIECH żYJE POTĘżNY JEDNOœCIĽ NARODÓW
Z ICH WOLI ZRODZONY NASZ KRAJ, ZWIĽZEK RAD'
Marina płacze, serce rozsadza jej nowei, niewytłumaczalne uczucie, a słowa, słowa... sš zdumiewajšce, upajajšce, jasne, uroczyste i radosne, sš zrozumiałe.jak nigdy i wpadajš wprost do serca:
CHWAŁA CI, OJCZYZNO, TYœ ZIEMIA SWOBODY.
LUDÓW PRZYJANI OSTOJA I STRAż SZTANDAR RADZIECKI,
SZTANDAR LUDOWY DROGĽ ZWYCIĘSTW A NIECH KRAJ WIEDZIE NASZ!

Morze różowieje, potem czerwienieje, nabiera jasnego odcienia.
Wieża Spasska z białej robi się czerwona, wskazówki i ozdoby błyskajš złotem, nieznoœnym szkarłatem goreje pięcioramienna gwiazda, od niej we wszystkie strony rozchodzš się promieniste fale, współbrzmišce z wielkim chorałem.
SKROœ BURZE œWIECIŁO NAM SŁOŃCE SWOBODY, NAS WIÓDŁ WIELKI LENIN, WSKAZYWAŁ NAM CEL!DO WALKI O WOLNOœć PODERWAŁ NARODY, DO WIELKICH WYCHOWAŁ NAS TRUDÓW I DZIEŁ.
Orgazm jeszcze się tli, łzy płynš z oczu, ale Marina już się cofnęła i zajęłajedyne wolne miejsce w marszowej kolumnie wielomilionowego chóru, zajęła swojš komórkę, która przez tyle lat była pusta.
CHW AŁA CI, OJCZYZNO, TY. ~ ZIEMIA SWOBODY , .
LUDÓW PRZYJAŸNI OSTOJA I STRAż! SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĽZWYCIĘSTWANIECH KRAJ WIEDZIE NASZ!
Jakież to niesamowite, jakie urzekajšce ! Zjednoczyła się ze wszystkimi i -jakiż cud! - wystarczy otw~~~ć usta, a pieœń, ta najlepsza pieœń ze wszystkich pieœni sama wyrywa gardła - czysto, bez wysiłku, bez trudnoœci leci w bezkresny błękit. A wszystko jest zrozumiałe - wszystko, wszystko, wszystko, i wszyscy, którzy œpiewajš, sšjej bliscy, a potęga zespolonych w jedno głosów wstrzšsa całym wszechœwiatem.

ZWYCIĘSTWO NALEżY DO SIŁ KOMUNIZMU, W NIM RADOœć I SZCZʜCIE DOSTRZEGA NASZ LUD,
A SZTANDAR CZERWONY NAD NASZĽOJCZYZNĽ WSKAZUJE NAM DROGĘ PRZEZ BÓJ I PRZEZ TRUD!

Marina odczuwa tę radoœć, której brakowało jej przez całe życie.
CHWAŁA CI, OJCZYZNO, TYœ ZIEMIA SWOBODY' .
LUDÓW PRZYJAŸNI OSTOJA I STRAż!
SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĽZWYCIĘSTWANIECH KRAJWIEDZIE NASZ!
Pieœń się rozpływa, z warg zrywajš się ostatnie dŸwięki i po paru chwilach zupełnej ciszy wszechœwiat na cały głos odzywa się do zamarłych milionów.
DZIEŃ DOBRY, TOWARZYSZE!
MÓWI PIERWSZY PROGRAM RADIA ZWIĽZKU RADZIECKIEGO!
Marina z trudem otworzyła oczy.
NiewyraŸnie dostrzegalna w mroku ręka Sergiusza Nikołaicza wycišgnęła się ponad jej twarzš ku stojšcemu nad pianinem odbiornikowi i przykręciła wyłšcznik, nie pozwalajšc spikerowi dokończyć.- Do licha, zupełnie zapomniałem...
Nachylił się i w ciszy, która nastšpiła, pocałował Marinę w policzek. Marina leżała w milczeniu na plecach, nic jeszcze nie rozumiejšc, patrzyła w bledniejšcy wyraŸnie sufit.W ciele jej nadal jeszcze dŸwięczały słowa cudownej pieœni, wargi jej drżały, na policzkach zasychšły łzy.Sergiusz Nikołaicz położył się obok, objšwszy ostrożnie Marinę.
Twarz miał rozgoršczkowanš, dyszał ze zmęczenia i oblizywał zaschnięte wargi.Marina znowu zamknęła oczy.

Palce Sergiusza Nikołaicza dotknęły jej mokrego policzka:
- Jaskółeczko moja... coœ ty tak płakała... jakby pierwszy raz...
dziewczynko moja...
Przysunšł się, wetknšł swoje szorstkie wargi do jej ucha i szepnšł tkliwie:- Marinko...jesteœ po prostu królewna... wiesz... miałem wiele bab, ale takiej... i ciało masz takie delikatne... moja złociutka... korale z agatu ci kupię... na twojš szyjkę delikatnš...Jego ręka zeœlizgnęła się pod kołdrę, przesunęła po brzuchu Mariny i ostrożnie legła na mokrych włosach wzgórka:- Ptaszyneczko moja... dzięki ci... jesteœ jakaœ... po prostu... nawet nie wiem, jak to powiedzieć...Marina odwróciła się i spojrzała mu w twarz, uœmiechnęła się i westchnęła z ulgš.Nigdy jeszcze nie czuła się tak dobrze i spokojnie jak teraz.
Pogłaskała go po policzku, który przez noc pokrył się lekkim nalotem szczeciny i w odpowiedzi pocałowała:- Dziękuję ci...
- A mnie za co? - uœmiechnšł się.
- Za wszystko... Jajuż wiem, za co.
Po czym znowu ucałowała jego szorstki policzek.
Leżeli przez chwilę objęci, a potem Sergiusz Nikołaicz westchnšł:
- Wiesz, pewnie na mnie już czas.
- Już?
- Już. Dzisiaj mam naradę.Tak, czuję, że się zasiedzimy do dwunastej... kwartał się kończy, plan nas goni.Odrzucił kołdrę, na siedzšco wcišg:t)šł majtki, wstał i odchrzškujšc dziarsko, wykonał kilka bokserskich ruchów rękami.Marina podniosła się z uczuciem, jakby na nowo się narodziła i radoœnie dotykajšc swego ciała poczłapała do łazienki.Wszystko było nowe, nieoczekiwane, zdumiewajšce: błyszczšce

w elektrycznym œwietle kafle, chłodny strumień wody, mokra szczecina szczoteczki do zębów. Powoli płuczšc usta, oglšdała się w zachlapanym lustrze. w twarzy nic się nie zmieniło: te same wielkie, skoœne oczy, œliczny nosek, pulchne wargi. Ale jej wyraz... wyraz zrobił się całkiem inny, jakiœ radoœnie spokojny.Marina przesunęła rękš po policzku i uœmiechnęła się:
- Jak dobrze...
To było zdumiewajšce. Nigdy jeszcze nie czuła się tak spokojna.
Dosłownie w cišgu jednej nocy zrzucone zostało ciężkie brzemię, które przez tyle lat przygniatało jej barki.Rozsunęła nogi i dotknęła bioder w okolicy pachwiny. Powoli œciekała po nich œwieża sperma.Uœmiechajšc się w dalszym cišgu, Marina wytarła się mokrym ręcznikiem, narzuciła na siebie szlafrok i wyszła.Przed drzwiamipospiesznie zapinał guzikikoszuli Sergiusz Nikołaicz:
- Marinko, dalej w tempie tanga... zaraz lecę...
- A œniadanie ?
- Na pewno nie zdšżę...
- Zdšżysz. Umyj się, a ja przygotuję...
- Spróbujemy. A przy okazji, nie masz czegoœ do golenia?
- Tam na półeczce.
- Aha.
Kiedy mył się głoœno parskajšc, a potem golił, Marina sprzštnęła ze stołu resztki wczorajszej kolacji, usmażyłajajecznicę z kiełbasš, zagotowała trochę wody.Wkrótce Sergiusz Nikołaicz wszedł dziarsko do kuchni, wystawiajšc podbródek i zawišzujšc w marszu węzeł krawata:- No. w porzšdku...
- Siadaj - Marina zręcznie przełożyła jajecznicę na talerz.
- œwietnie - uœmiechnšł się, cmoknšł jš w skroń i usiadł. - No, migiem umiesz szykować... .

- Zaraz zrobię herbatę - powiedziała Marina wytrzšsajšc do wiadra niedopałki z popielniczki.Odłamał kawałek chleba, przysunšł do siebie dymišcy talerz i pytajšco podniósł oczy.-A ty?
- Ja potem - machnęła rękš Marina parzšc mu herbatę w wie1kim kubku.- Nie, tak nie da rady. Siadaj. To z trzech jajek?
- Z czterech.
- No to akurat na dwoje.
- Ale ja nie chcę, Sierioża...
- Siadaj bez gadania. Nie mam czasu na gadkę-szmatkę.
Marina usiadła obok niego.
W milczeniu zaczęli jeœć z talerza.
Sergiusz Nikołaicz krzepko trzymał widelec swoimi si1nymi palcami, mały palec zgišł w kółeczko. Jego szczęki poruszały się szybko, pod ich smagłš skórš migały sprężyste wzgórki mięœni.Marina ostrożnie przewracała widelcem goršcš jajecznicę, patrzšc jak szorstko i zdecydowanie jego widelec tnie żółtobiałš masę.- Sierioża, masz braci albo siostry? - spytała.
- Jak œniadanie, to nie gadanie... Mariwanowna...jedz, bo nie zdšżymy...Marina posłusznie zabrała się do jedzenia.
Skończyli jeœć w milczeniu.
Sergiusz Nikołaicz ułamał kawałek chleba, nabił go na widelec, wytarł nim talerz, włożył chleb do ust, po czym strzelił palcami:- A teraz herbatka...
Marina rozlała esencję, dolała wrzštku.
- Miałem braciszka - rzekł, głoœno i szybko mieszajšc cukier w herbacie. - Trzy lata młodszego ode mnie. W pięćdziesištym drugim umarł na zwapnienie tętnic płucnych.

- Jak to?
- Ano właœnie tak. Miał zapalenie. A rejonowy felczer pożałował penicyliny. Pielęgnowaliœmy go jakoœ, a potem komplikacje i komplikacje... Ledwie szesnaœcie lat miał wtedy...- A gdzieœcie mieszkali ?
- Pod Archangielskiem.
- Na wsi?
- Tak...
Zrobił sobie solidnš kanapkę, ugryzł jš energicznie i szybko przeżuwajšc, łyknšł zaraz herbaty.- Ja w ogóle to... mmm... rano zuPę... bardzo uważam... wiesz, jak kapuœniaku wsuniesz albo barszczu z wieprzowinš... do wieczora na cały regulator możesz robić... siła'tylko od zupy... a kanapki i kawusie... to nie po roboczemu...- Nie lubisz kawy?
- Nienawidzę. Jedna gorycz, a sytoœci żadnej. Lepiej mleczka z chlebem... mmm... kubek wlejesz w siebie i w porzšdku... wiesz, jak tak sobie witamin...Marina piła niespiesznie herbatę, obserwujšc jak niesamowicie szybko Sergiusz Nikołaicz rozprawia się z kanapkš.- Mmm... albo jeszcze serdelek rano... to normalnie... serdelek, ziemniaczki... mleczko... mmm... to pożywne... a ty czego jesz bez chleba?- Nie mam ochoty.
- Chleb trzeba jeœć. Od niego cała siła - kiedy kończył przeżuwać, zacisnšł pięœć. - Chleb jest najpożywniejszy. Krzepę daje, podstawę...Zakołysał filiżankš i wlał resztki do ust, wstał, k1asnšł w dłonie, zatarł je:- Normalnie. Dzięki, Marinko.
Marina wstała z filiżankš w ręku:
- Może jeszcze coœ?
- Nie, dzięki.

Przeszedł na korytarz i podœpiewujšc coœ, zaczšł się ubierać, Marina odstawiła niedopitš filiżankę, wyszła w œlad za nim i stanęła oparta o futryhę.Sergiusz Nikołaicz owinšł szalik wokół szyi, przytrzymujšc go podbródkiem, zdjšł palto z wieszaka, energicznie i głoœno wdarł się rękami do obszernych rękawów, że aż bilon brzęknšł w wielkich nakładanych kieszeniach.- Hej hop...
Marina popatrzyła na niego z uœmiechem:
- Wiesz... tak ci zazdroszczę...
- Czego? - spytał szybko zapinajšc guziki.
Marina wzruszyła ramionami i westchnęła.
Sergiusz Nikołaicz wyjšł z kieszeni rękawice i zdjšł czapkę z półki:- No więc czemu mi zazdroœcisz?
Marina patrzyła w milczeniu' na tego człowieka, który ani podejrzewał, CO otworzył dla niej minionej nocy.Westchnęła i opuœciła głowę.
Sergiusz Nikoła1 .cz uważnie popatrzył na niš, potem na zegarek i nagle gestem Czapajewa przecišł dłoniš mroczne powietrze korytarza:- No to ubieraj się! Pojedziemy razem!
Marina drgnęła, mrówki przebiegły jej po plecach, krew napłynęła do policzków.- Jak...
- A tak! Doœć wegetowania, Marino Iwanowna. Żyć trzeba, a nie wegetować. Żyć!Nacišgnšł czapkę i dotknšł zamka:
- Na pozbieranie się daje ci pięć minut. WeŸ z sobš dowód. No i ubierz się norma1nie, bez strojenia się. Do fabryki pojedziemy...Otworzył drzwi i wyszedł.
Marina rzuciła się do pokoju, otworzyła szafę z sukienkami.

Skórzana rockerska kurtka, welwetowy kombinezon, włochaty sweter... nie, to nie to...Wydostała z tej sterty zwyczajne, dawno już nie noszone spodnie, szarš trykotowš koszulkę, biały stanik i wełniane majteczki.- Zaraz, Sierioża, zaraz...
Staniczek niewprawnie œcisnšł pierœ, majteczki wspięły się wzdłuż nóg:- Zaraz, zaraz...
Ubrała się szybko i podbiegła do biurka:
- Tak... dowód... ,
Dowód leżał z boku w górnej szufladzie.
Dyplom... obligacje babci... listy, listy, listy... dowód.
Szybko wycišgnęła go spod stosu listów, uœmiechnęła się i dopiero teraz poczuła, że ktoœ mšci jej tę radoœć. Podniosła oczy i zderzyła się z kłujšcym, nieżyczliwym spojrzeniem.Wyraz trójkštnej twarzy na zdjęciu tak jš uderzył, że przez kilka chwil patrzyła na niš bez ruchu. W cišgu nocy twarz nabrała wyrazu złoœci, niezadowolenia i mœciwoœci. Ponure oczy przewiercały jš na wylot. Opadłe na czoło kosmyki trzęsły się ze złoœciš. - Sssuka - syczały wšskie usta.Różowawe refleksy igrały na fotografii.
Marii1a instynktownie spojrzała przez okno.
Tam na dole, w bladym powietrzu brzasku wprost naprzeciwko czarnego wejœcia do sklepu płonęło olbrzymie ognisko, w którym palono zgniłe skrzynki.Nagła decyzja olœniła jš swojš prostotš. Uœmiechnęła się, a on jak gdyby zrozumiał, bo zatrzšsł się jeszcze mocniej :- Sssuka... sssuka...
Wycišgnęła rękę, zerwała go ze œciany i tylko szpilki posypały się na biurko.Sterczšcy w wie1kiej szufladzie klucz przypominał o jej zawartoœci.

Pomyœlała chwilę, po czym pobiegła do kuchni, zdjęła z gwoŸdzia niedużš plastykowš torbę, wróciła do pokoju i czujšc upajajšcš, rosnšcš z każdym ruchem wolnoœć, wycišgnęła szufladę z rowków. Ciężka i masywna, od razu pocišgnęłajej ręce w dół, ale tamjuż czekał mętny, odrapany plastyk: Biblia, Czukowska, Gułag - wszystko to pokoziołkowało, otwierajšc się, migajšc fotografiami i akapitami. Marina wytrzepała całš szufladę, wstawiłajš na miejsce, włożyła zdjęcie do torby, wzięła wszystko pod pachę i wybiegajšc obejrzała się za siebie.Nikt już nie patrzył na niš ze œciany.
Widniał na niej jedynie blady, ledwie dostrzegalny kwadrat.

Sergiusz Nikołaicz nerwowo palił w bramie papierosa, kiedy Marina wybiegła, œciskajšc kanciastš torbę.- A to co znowu? - nachmurzył się.
Marina się uœmiechnęła:
- To tak... trzeba to spalić... - niepotrzebna przeszłoœć.
- Aaaa... - beznamiętnie przecišgnšł sylabę i skinšł na Marinę. No, chodŸmy szybciej.Ognisko było po drodze. Płonęło jasno i z trzaskiem.
Dwaj zaspani œmieciarze w poszarpanych waciakach dorzucili do niego nowe skrzynki i zniknęli w czarnym otworze drzwi.Zdyszana Marina podeszła do ogniska, a widzšc, jak mocno roztopiło ono lód dookoła, zamachnęła się i rzuciła wypchanš ksišżkami torbę. Ta przeleciała przez porywiste, żółte języki i z chrzęstem zwaliła się w kruchy, bursztyoowy żar, plastyk zaœ, skręcajšc się, od razu przeraŸliwie zatrzeszczał. Ksišżki się rozsypały, ogarnšł je płomień.Fotografia skurczyła się, trójkštna twarz mignęła ze wstrętnym grymasem i zniknęła na zawsze. Solidna oprawa Biblii zaczęła się wyginać, płomień zlizał złoty krzyż. Zeszyt poruszał się, płonšce kartki zwijały się w czarne, rozsypujšce się tršbki, migały fotografie.Wika... Natasza... Nina...

Dwie brudne, połamane skrzynki z hukiem runęły do ogniska i przykryły palšce się ksišżki.- No i już... - szepnęła Marina, czujšc na twarzy ciep~ ognia.
- A Stendhala czemu? - uœmiechnšł się Sergiusz Nik~łaicz wrzucajšc niedopałek do ogniska. \ - Tak trzeba - rzeœko potrzšsnęła głowš i wydała westchnienie ulgi. - No, teraz idziemy...Na przystanku autobusowym tłoczyli się ludzie.
Brzask nabierał siły: brudny, zbity œnieg pobladł, mętnosine obłoki na wschodzie poróżowiały.Sergiusz Nikołaicz odchylił rękaw i spojrzał na zegarek:
- Mamy spóŸnienie. Kiepska sprawa.
- Może weŸmiemy taksówkę? - spytała Marina, która kuliła się, Ÿle znoszšc zimno.- Macie, jaka taksiarka - uœmiechnšł się. - Przywykłaœ szastać pieniędzmi. Nie, Marino. Taksówka to zbytek. Proletariat ma do przemieszczania się transport publiczny. Znaczy, że jedziemy jak wszyscy.Nadjechał autobus.
Autobus był solidnie przepełniony i nawet lekko osiadł na prawš stronę. Ludzie szybko go obstšpili.Drzwi się otwarły, ale nikt nie wysiadł, przeciwnie, gęsto stłoczeni pasażerowie cofnęli się do œrodka.- Naprzód! - Rumiancew dziarsko chwycił rękę Mariny i przepychajšc się, zaczšł się wdzierać do autobusu.Oboje z trudem się wcisnęli, wspięli po stopniach, rozpychajšc i naciskajšc na stojšcych.- Czego się pchasz... - sennie odwrócił się do nich jakiœ chłopak w nylonowej, granatowej kurtce.Sergiusz Nikołaicz nie odpowiedział nic, tylko zwrócił się do Mariny.
- Masz sieciówkę, czy...
- Nie mam. Tu jest pištka.

- Dawaj.
Jego palce chwyciły monetę, ręka wycišgnęła się ponad cudzymi barkami:- Proszę wrzucić...
Autobusem ostro rzuciło, stojšcy z tyłu przycisnęli ich, a Marina wczepiła się w pionowš poręcz, oblepionš mnóstwem ršk.Dawno już nie musiała jechać tak wczeœnie - za mętnymi szybami autobusu œwieciły się jeszcze okna i latarnie, wybuchajšcy bez przerwy różem wschód migał za szarawymi pudełkami domów.- Jak tam, żyjesz? - mruknšł jej nad karkiem Sergiusz Nikołaicz.
Z trudem obracajšc się ku niemu, kiwnęła głowš:
- Ile ludzi...
- No i dobrze - uœmiechnšł się. - W ciasnocie, ale w zgodzie.
Sergiusz Nikołaicz podniósł rękę i ukradkiem pogłaskał Marinę po policzku.- Wyspałaœ się?
- Wyspałam... - uœmiechnęła się Marina.
- No, aja tak codziennie. Chociaż pracę mam od dziewištej.
- Dlaczego?
- Inaczej nie mogę i już. Przyzwyczaiłem się i wstaję o szóstej.
Według budzika. Nie mogę się obijać, jak inni pracujš.
- A własnego auta nie masz?
- Zrzekłem S1 .ę. Fabryczkę mamy niedużš.Wszystkiego trzy "Wołgi" nam przydzielili. Należały się dyrektorowi, głównemu mechanikowi i mnie. Tylko że ja odstšpiłem głównemu inżynierowi. Mieszka w Krasnogorsku. Starszy człowiek. A musi koniecznie być na siódmš jak nic.No to mu odstšpiłem...
- Ale z nowego domu masz całkiem blisko...
- Tak. Blisko. Za to do komitetu dzielnicowego niedogodnie. Dwoma autobusami...Autobus się zatrzymał, powoli rozpełzły się połówki drzwi, pasa-

żerowie zaczęli wychodzić.
- A ty masz metro pod samym nosem - mruknšł Sergiusz Nikołaicz, pomagajšc Marinie zejœć.- Tak. Dziesięć minut jazdy.
- Masz szczęœcie - zaœmiał się, upychajšc wycišgnięty w tłoku szalik.
W metrze było tak samo ciasnojak w autobusie. Półsenni ludzie stali w pocišgu blisko siebie, ich twarze wyglšdały na zmęczone i niezadowolone. Marina przyglšdała się im z ciekawoœciš i uœmiechała się do siebie.Kiedyœ zerkała na nie z pogardš, starajšc się jeŸdzić taksówkš, żeby nie oglšdać z bliska tych apatycznych, zaspanych twarzy.A teraz... to było takie nowe, że uœmiech niedowierzania coraz bardziej rozcišgał jej usta.- Z czego się œmiejesz? - nachylił się do niej Sergiusz Nikołaicz.
- A tak... nic takiego... - westchnęła z ulgš.
Nieoczekiwanie pocišg zatrzymał się między dwiema stacjami.
Za oknami znieruchomiały jakieœ rury i kable, absolutna cisza zawisła w wagonie, szeleœciły tylko palta opierajšcych się o siebie ludzi.Stojšcy ciasno pasażerowie milczeli.
Marina w dalszym cišgu przyglšdała się ich nieruchomym postaciom, rękom, głowom, twarzom.Bylijej bliscyjak nigdy, ale ich milczenie stawało się przygniatajšce.
Marina obróciła się twarzš do Sergiusza Nikołaicza, żeby nie naruszyć tej ciszy, spytała ledwie dosłyszalnie:- Czyżby nie było nic do powiedzenia ?
Westchnšł, jego twarz zrobiła się poważna:
- Czas jeszcze nie nadszedł. A powiedzieć byłoby co.
Pocišg drgnšł, posunšł się naprzód i zaczšł nabierać prędkoœci.
- A co przeszkadza ?
- Ameryka - odrzekł poważnie i znowu westchnšł. - Czy to zrozumiałaœ?Skinęła głowš, oblizujšc wargi w roztargnieniu...

Zakład kompresorów małogabarytowych znajdował się niedaleko stacji metra - skręcili za róg wielkiego, starego domu, przecięli linię tramwajowš i znaleŸli się przed portierniš.Na wielkiej bramie z siatki widniały odrapane litery: ZKM. Przy portierni nie było nikogo.- SpóŸniliœmy się - mruknšł Sergiusz Nikołaicz, patrzšc na zegarek. - No, nic. Dzisiaj jest szczególny dzień.Otworzył brzęczšce drzwi, puœcił Marinę przodem, kwinšł głowš siedzšcemu obok obrotowych drzwi strażnikowi:- Czeœć, Michałycz.
- Czołem, Sierioża - uœmiechnšł się staruszek - coœ póŸnawo dzisiaj...
- Racja. To dlatego, że dzień jest wyjštkowy.
-Tak?
- Ehe. Jest tu ze mnš towarzysz.
- Rozumiem - uœmiechnšł się strażnik.
Przeszli przez drzwi i poszli szerokim korytarzem, po czym znaleŸli się na schodach.- Widzisz, nikogo nie ma. W szyscy już na swoich miejscach. Dyscyplina...- To fabryka tak szumi? - spytała Marina, wsłuchujšc się w jednostajne dudnienie.- Tak, na parterze sš u nas wszystkie wydziały. A na piętrze - administracja... - rzekł Sergiusz Nikołaicz, rozpinajšc w marszu palto. Idziemy!Weszli na piętro.
Napotkali kilkoro ludzi, wszyscy życzliwie powitali Rumiancewa.
- Sierioża, a ilu ludzi macie w fabryce? - zapytała Marina.
- Tysišc siedemset czterdziestu.
- Dużo.
- Niezbyt. Zakładzik mamy niewielki. Ale za to w dzielnicy mamy trzecie miejsce wœród przedsiębiorstw. Masz.

- Brawo...
Przeszlijasno oœwietlonym korytarzem z mnóstwem obitych drzwi, po czym Sergiusz Nikołaicz wyjšł klucze.Jego gabinet mieœcił się przy samym zakręcie .- bršzowe drzw1 ;
z oszklonš tabliczkš:
Sekretarz Komitetu Zakładowego S.N.RUMIANCEW
Wsunšł klucz w zamek, przekręcił i energicznie otworzył drzwi:
- WejdŸ.
Marina weszła.
Gabinet był nieduży - dwa biurka, dwa bršzowe sejfy, portret Lenina na œcianie, wieszak w kšcie.- Rozbierz się - rzekł Sergiusz Nikołaicz, goršczkowo zrzucajšc
z siebie palto. - No i jak moje apartamenty?
- Przytulny gabinecik - uœmiechnęła się Marina, zdejmujšc płaszcz.
- A drugie biurko po co?
- Tu siedzi sekretarka, Zinka. Ale ona przychodzi o dziewištej. Tak jak zresztš jest ustalone.
Marina powiesiła swój płaszcz obokjego palta, zdjęła chustkę i poprawiła włosy.Sergiusz Nikołaicz wyjšł grzebień, szybko się przyczesał, podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer:- Lusia? Dzień dobry... Władimira Iwanycza zastałem? Tak? Do-
kšd? Aaaa. Jasne... a o której teraz?..Aaaa... No a co z naradš? A zdšży dojedenastej? Na pewno? No, dobrze... wszystkiego...Odłożył słuchawkę i uœmiechnšł się do Mariny:
-Alarm odwołany. Narada ojedenastej.
Marina oglšdała dyplom uznania, który wisiał na œcianie pod portretem:

- Byłeœ kierownikiem wydziału?
- Tak. No i wyróżnili mnie.
- Brawo...
Wyjšł papierosy, poczęstował jš, ale pokręciła przeczšco głowš.
- Wiesz - mruknšł zapalajšc papierosa. - Pójdziemy się przejœć po fabryce. Pokażę ci cały nasz ul, całe gospodarstwo... Tylko włosy czymœ przewišż. u nas takich rusałek do maszyn się nie dopuszcza.Marina przewišzała włosy chustkš, œcisnšwszy jš węzłem z tyłu.
- Tak jest w porzšdku. Wykapany kapitan Blood! - papieros zatańczył w rozcišgniętych uœmiechem ustach Sergiusza Nikołaicza. Idziemy' .Ruszyli tym samym korytarzem, zeszli po schodach, skręcili i znaleŸli się na wielkim, przestronnym wydziale.Głoœno pracowały tutaj jakieœ wysokie, podobne do mrówek maszyny, bez przerwy kujšce w coœ, co głoœno zgrzytało.Wokół maszyn krzštali się robotnicy. Byli to przeważnie mężczyŸni.
Na widok przybyszów któryœ z nich pomachał przyjaŸnie do Sergiusza Nikołaicza. Ten w odpowiedzi potrzšsnšł splecionymi dłońmi.- Czołem.
Marina z radosnym zdumieniem oglšdała wydział.
Maszyny-mrówki stały w dwóch szeregach po cztery w każdym.
- Cóż to za cuda? - krzyknęła do ucha Sergiuszowi Nikołaiczowi.
- To wydział tłoczenia! - tak samo głoœno odpowiedział Sergiusz Nikołaicz. -Tu się tłoczy niektóre częœci do kompresora. ChodŸ, to popatrzysz !Podeszli do stojšcej z brzegu maszyny.
Stał przy niej rosły, barczysty chłopak z czuprynš kędzierzawych włosów.Chwycił rękawicami dwa nieduże żółte arkusze, włożył je pod prasę w specjalne wgłębienia, po czym przestawił dŸwigienkę.Okršgła prasa opadła ze œwistem. Potem szybko się cofnęła.

We wgłębieniach leżały teraz dymišce żółte dziwaczne pokrywki.
- Fajnie... - bšknęła Marina, ale nikt tego nie słyszał.
Chłopak zabrał pokrywki, wrzuciłje do pustej w połowie skrzynki, a z drugiej znowu wycišgnšł dwa paski.Paski znowu posłusznie spoczęły we wgłębieniach, prasa ponownie opadła, cofnęła się i nowe pokrywki z brzękiem wleciały do skrzynki."Jakie to proste i genialne - pomyœlała Marina. - Na pewno tak samo robi się pokrywki od garnków kuchennych. A ja w ogóle sobie tego nie wyobrażałam..." Sergiusz Nikołaicz wyjšł ze skrzynki jednš z żółtych pokrywek, położył Marinie na dłoni.Pokrywka była ciepła i bardzo ładna. Neonowe œwiatło grało w jej zgięciach i wypukłoœciach.- To górny korpus kompresora! - zawołał Rumiancew.
- Bardzo podobne do pokrywki!
- Bo to w praktyce właœniejest pokrywka! A dolny korpus odlewa się z żeliwa. Ładne?- Tak. A dlaczego dolnej częœci nie można tak samo wytłaczać?
- Jest bardziej skomplikowana! W niej tam mocuje się wszystkie podstawowe zespoły , . Bez odlewania się nie obejdzie , .- A co robi tamta maszyna?
- Tłoczy zawory zwrotne ! - A dlaczego tak głoœno?- Tak już wyszło ! - zaœmiał się Rumiancew i wzišł Marinę pod rękę. - No to idziemy do odlewni!Odlewnia mieœciła się obok.
Pachniało w niej czymœ ciepłym i kwaœnawym, piętrzyły się dwa kolosy, stały żelazne skrzynie, pełne prostych, szarawych częœci, cišgnšł się taœmowy przenoœnik.- To sš piece - rzekł Sergiusz Nikołaicz, wskazujšc kolosy. - Tam

obcierać ręce gałganami. - Jest tu na co popatrzeć.
Jego długa, pomalowana na niebiesko obrabiarka niesamowicie szybko obracała czymœ podłużnym, podobnym do niedużego wałka. Wokół wałka drżała równa odkrawana strużyna, coœ tam poskrzypywało, a z kraniku wylewała się mętna ciecz o ostrej woni.Wšsaty robotnik ciepło i z życzliwoœciš obserwował Marinę.
- Ciekawe?
- Bardzo - szczerze uœmiechnęła się Marina. - A cóż to takiego?
- Półautomatyczna tokarnia - odrzekł Sergiusz Nikołaicz. - Obrabia stalowy wałek, który potem tnie się na tłoki.- A po co leje się ta woda?
- To nie woda, ty1ko emulsja. Emulsja chłodzi nóż. Tutaj prędkoœć cięcia jest duża, nóż może się spalić. żeby do tego nie doszło, trzeba go chłodzić.- Znakomicie...
Z tyłu podeszło dwóch robotników w granatowych kombinezonach:
- Dzień dobry, Sergiuszu Nikołaiczu.
- Dzień dobry. Jak idzie robota?
- Dobrze. Tylko Sielezniow chory.
- Mistrz?
- Aha.
- A kto go zastęPuje?
- Bachiriow, a któżby inny...
- Rozumiem.
Marina podziwiała taniec odkrawanej strużyny. Strużyna wijšc się i skręcajšc spadała na szerokš wstęgę, która pełzła powoli, po czym zrzucała strużynę do obszernej skrzyni.- Sergiuszu Nikołaiczu ! - krzyknšł zza obrabiarki tęgi, łysawy robotnik. - Może byœ tak pogonił Kuzowlewa, niechby nam tu jeszcze przysłali paru nastawiaczy, bo frezarka jak stała, tak stoi! Potem będš ręce rozkładać !

- O tam, na tamtej obrabiarce pracowałem - pokazał palcem Sergiusz Nikołaicz. - Co prawda, teraz jš wymienili na nowš, moja była starej produkcji. Ale czynnoœci sš te same. ChodŸ, to ci pokażę.Ruszyli wzdłuż rzędów i skręcili w stronę dwóchjednakowych obrabiarek.Koło jednej z nich było pusto, przy drugiej pracował młody kręPY chłopak. !- Dzdobry, Sergiuszu Nikołaiczu.
- Dzień dobry, Wołodia. Jak się pracuje?
- Dziękuję, dobrze. Coœ rzadko ostatnio do nas zaglšdacie uœmiechnšł się chłopak, przycišgajšc bliżej wózek z nieobrobionymi jeszcze częœciami.- A cóż to, zginiecie beze mnie? Macie swoje kierownictwo.
- Kierownictwo kierownictwem, a wy też o nas pamiętajcie - chłopak nachylił S1 .ę nad obrabiarkš.- Nie bój się, nie zostawię was - zażartował Sergiusz Nikołaicz i podprowadził Marinę do tej, która była wolna. -To jest wytaczarka czeskiej produkcji. Bardzo fajna maszyna.Z miłoœciš poklepał obrabiarkę dłoniš.
- Pamiętasz, jak byliœmy w odlewni?
- Pamiętam.
- Tam odlewa się korpusy, a tu, na tym wydziale, się je obrabia, wykonuje inne częœci i zbiera, oooo tam, w montażowni.- A dlaczego ta obrabiarka nie pracuje? - spytała Marina, z ciekawoœciš oglšdajšc niezwykłš maszynę.- Pracuje, tylko że pracownika nie ma.
- Dlaczego?
- Brakuje ršk do pracy. Pracował tu jeden, ale potem odszedł. Teraz Wołodia robi za dwóch.- Ciężko ma ?
- Nie szkodzi, to silny chłopak. Przy tym u nas płaci się akordowo.

Te œmiałe, muskularne ręce szczegółowo i wyczerpujšco opowiajej opowiedz1 .eć sam Sergiusz dały jej to, czego nie zdšżył albo nie umiał . .Nikołaicz. Ich monolog był prosty, jasny i frapujšcy.
Marina pojęła swoim sercem jego istotę, posunęła się do przodu, żeby nie uronić ani chwili z cudownego plšsu tworzenia.On zaœ - ów taniec - cišgnšł się i cišgnšł, sterta obrobionych korpusów rosła, zdawało się, że zajmie całš przestrzeń wokół obrabiarki, na- .gle jednak ręce Sergiusza Nikołaicza zdjęły ostatni korpus, nacisnęły czarny guzik, dudnienie ustało, Marina podniosła głowę i drgnęła zdziwiona: obrabiarkę ze wszystkich stron otaczali stojšcy w milczeniu ludzie.Wszyscy oni patrzyli na Rumiancewa.
-Wszystko...- odetchnšł zmęczony, oddychajšc ciężko i ocierajšc pot z czoła grzbietem dłoni.- N o, bohater z ciebie, Sergiuszu Nikołaiczu ! - przerwał ciszę starszy siwowłosy człowiek w eleganckim, szarym garniturze i z uœmiechem klasnšł w dłonie. - Patrzcie, jak trzeba pracować, towarzysze !Wszyscy bili brawo z ożywieniem, tylko Marina patrzyła jak zaczarowana na stertę częœci.Rumiancew wytarł ręce podanš mu przez kogoœ szmatkš i wzišł marynarkę od Mariny.- Takiego chłopaka nam zabraliœcie! - ze œmiechem zwróciła się do siwowłosego Zina . - Sam jeden by połowę planu wykonał!- Któż to go niby zabrał?' -jak kogut szarpnšł głowš siwowłosy. Samiœcie go zrobili sekretarzem! A wy mówicie - zabraliœcie! Trzeba było wczeœniej pomyœleć , .ObstęPujšcy ich robotnicy zaœmiali się jeszcze głoœniej.
Siwy klepnšł Sergiusza Nikołaicza po ramieniu:
- Za takim sekretarzem można przez ogień i wodę! Zuch!
Sergiusz Nikołaicz podniósł uspokajajšco ręce:
- Nie zapesz, Walentynie Andrieiczu. Ja przecież... ja zwyczajnie, żeby pokazać człowiekowi, jak pracuje obrabiarka. Poznajcie się zresztš.

Nie żałujemy. No co... chyba przypomnimy sobie dawne czasy...
Sergiusz Nikołaicz prędko zdjšł marynarkę, oddał Marinie:
- Dalej, potrzymaj...
Marina wzięła tę woniejšcš tytoniem i mężczyznš marynarkę i przewiesiła jš przez rękę.- No! Sergiuszu Nikołaiczu! Teraz nie zginiemy' . - mrugnšł zaczepnie Wołodia. Rumiancew zakasał rękawy, nacisnšł czerwony guzik i migiem przysunšł do siebie jeden z zapełnionych półproduktami wózków.Chwycił częœć, założył jš na dwa bolce, przekręcił dŸwigienkę.
Metalowe chwytaki zacisnęły się na amen, ręka przekręciła drugš dŸwigienkę.Dwa wałki ożyły, zakręciły się i przesunęły. Wkrótce dotknęły częœci, słychać było syk rozcinanego metalu, a na brezentowš taœmę poleciała cienka strużyna.Po minucie Sergiusz Nikołaicz wymienił częœć i znowu noże chciwie się w niš wryły.Marina patrzyła z zapartym oddechem.
Jego smagłe, muskularne ręce z każdym ruchem nabierały zdumiewajšcej szybkoœci i zręcznoœci, częœci posłusznie nakładały się na bolce, dŸwigienki przekręcały się momentalnie, noże obracały się zawzięcie, a wiórki strumyczkiem wypływały spod nich.Ręce, silne męskie ręce... Jak im wszystko wychodziło! Zjakšż swobodš radziły sobie z groŸnš maszynš, lekko i pewnie kierujšc jej dzikš potęgš.Czoło Sergiusza Nikołaicza pokryło się potem, wargi zacisnęły się w skupieniu, oczy nieustannie obserwowały obrabiarkę.Marina patrzyła, zapomniawszy o całym œwiecie.
Jej serce biło radoœnie, krew napłynęła do policzków, usta się otwarły.Przed niš działo się coœ bardzo ważnego, czuła to całš swojš istotš.

Marina Aleksiejewa. Pierwszy raz na zakładzie.
Wszyscy zwrócili się w stronę Mariny, siwy zaœ wycišgnšł swojš suchš, ale silnš dłoń:- Walentyn Andrieicz Czerkasow. Główny inżynier zakładu.
- Marina...
- A po tatusiu jak?
- I wanowna.
- Całkiem nieŸle - uœmiechnšł się Czerkasow i prędko spytał: Przyszła pani tak po prostu z ciekawoœci?. Marina się zawahała.
- Ja... ja w ogóle...
Wszyscy dookoła patrzyli na niš w milczeniu.
Spojrzała w oczy Sergiuszowi Nikołaiczowi, który odpowiedział skupionym, poważnym spojrzeniem.Opanowujšc nieoczekiwanie ogarniajšcy jš dreszcz Marina nabrała w płuca więcej powietrza i wypaliła:- Ja... chciałabym pracować przy tej obrabiarce.
Czarne oczy Czerkasowa spojrzały cieplej, wokół nich zebrały się drobne bruzdy:- To jest rzeczowa rozmowa. Jeszcze jak potrzeba nam młodzieży , .
Gwałtownie przesunšł dłoniš po gardle i zaraz zapytał:
- Gdzie wczeœniej pani pracowała ?
- Ja... w studium...
- To znaczy w fabryce po raz pierwszy?
- Tak.
- Wykształcenie?
- œrednie. œrednie artystyczne.
- Tak. No cóż, nich pani załatwia formalnoœci.
Uœmiechnšł się i znowu mocno uœcisnšł jej rękę:
- życzę powodzenia, Marino Iwanowna! Sergiuszu Nikołaiczu, ja idę, pomówimy potem na naradzie...

Sprężystym krokiem skierował się do wyjœcia.
Wszyscy z ożywieniem obstšpili Marinę.
- N o patrzcie, płci żeńskiej nam przybyło !
- Teraz wszystkich przeœcigniemy, prawda, Lenka?
- Z takimi œlicznotkami jak byœmy nie mieli przeœcignšć!
- No, chłopy, trzymajcie się!
Sergiusz Nikołaicz uœmiechnšł się do Mariny.
- Pójdziemy załatwiać formalnoœci?
- Formalnoœc1.
.? - spiesznie odpowiedziała pytaniem na pytanie zaczerwieniona, błyskajšca wilgotnymi oczami, Marina i od razu dodała: A może... może ja zaraz zacznę?- Już teraz?
- A cÓż to takiego? Tak czy siak kartę pracy mam w studium...
- No jasne, niech zaczyna! - klepnęła jš w ramię smagła niewysoka dziewczyna. - Co się tam bawić z papierkami! Zinka, weŸ od KuŸminicznej nowy kombinezon, rękawice i okulary. W naszej brygadzie będziesz pracować.Różowolica Zina poszła po kombinezon.
- No rzeczywiœcie, stawaj tak od razu - zgodził się Rumiancew. A ja w dziale kadr załatwię wszystko. Potem przywieziesz im kartę pracy. Gdzie masz dowód?- Został tam w płaszczu.
- Dobra. Wezmę go. To jest Lena Turuchanowa, twoja brygadzistka - zwrócił się w stronę smagłej dziewczyny. - Jej brygadajest komsomolska, znakomita. Zapisz, Lena, do swojej brygady towarzyszkę Aleksiejewš, naucz jš czego trzeba.- N auczymy, Sergiuszu Nikołaiczu, nauczymy , . - zaœmiała się dziewczyna.- A teraz, towarzysze - na stanowiska! - głoœno rzekł Rumiancew i machnšł rękš do Mariny. - Zobaczymy się przy obiedzie. Oswajaj się...

Przez ostatni tydzień wiele zmieniło się w życiu Mariny.
Zamieszkała w jednym pokoju ze Swietš i małym Miszkš, obcięła włosy i paznokcie, rozdała cały swój welwetowy, skórzany i dżinsowy majštek, przestała się pudrować, malować oczy i usta. Całkowicie poœwięciła się pracy i opanowała zawód na tyle, że w pištek obrobiła trzysta dwadzieœcia cztery częœci, sprawiajšc, że Iwan Michajłowicz gwizdnšł ze zdumienia:- Trzysta dwadzieœcia cztery... niemożliwe...
- u nas wszystko jest możliwe - zawołała stojšca obok Lena.
- Taaa... - Sokołow kiwał głowš. - Macie Marinę - muzyka. Macie nowicjuszkę...Marina radoœnie czyœciła obrabiarkę, zmiatajšc szczotkš szarawe zwitki wiórów.Wieczorem zaœ w hotelu dziewczęta uczciły sukces Mariny.
Stół został rozłożony i nakryty ładnym liliowym obrusem. Na obrusie stała bute1ka szampana, szeroka waza z owocami i cieszył oczy wielki, upieczony staraniem dwóch pokojów tort, na którego czekoladowej powierzchni różowym kremem było wypisane:
Butelka w rękach Leny strzeliła głoœno, a dziewczyny, œmiejšc się, z ożywieniem zaczęły łowić kieliszkami pienistš strugę:- Zdrowie, Marinko , .
- Oj, Lenko, nie przelej!
- Wystarczy, dla mnie wystarczy...
Kiedy wino zostało rozlane, a pusta butelka sprzštnięta ze stołu,

Lena wstała, spojrzała na iskrzšcy się Pęcherzykami kielich, zamilkła na chwilę, a potem przemówiła:- Jak wiecie, dziewczęta, mamy dziœ szczególny wieczór. Było nas wczeœniej szeœcioro, a terazjest siedmioro. Pojawił się u nas nowy, prawdziwy przyjaciel - Marina Aleksiejewa.Czujšc na sobie spojrzenia przyjaciółek, Marina poczerwieniała.
- Nie przejęzyczyłam się - cišgnęła Lena. - Właœnie przyjaciel, a nie przyjaciółka! Przyjaciel, na którego można liczyć, który dotrzymuje danego słowa, który nie oszuka. Marina ledwie ponad tydzień przepracowała w naszej fabryce, a już prawie osišgnęła normę. Zostało jej dwadzieœcia szeœć sztuk, ty lko dwadzieœcia szeœć ! A u nas niektóre Pędziwiatry dopiero po miesišcu ledwie, ledwie zaczynajš wyrabiać normę! Bioršc pod uwagę, że Marina w przeszłoœci była pracownikiem muzycznym, nigdy z bliska nie widziała obrabiarki, taki sukces jest godny podziwu.A zdarzyło się to nie "za dotknięciem czarodziejskiej różdżki", tylko dzięki uœwiadomieniu Mariny i jej zamiłowaniu do pracy. Właœnie za te wspaniałe cechy jej charakteru chciałabym wznieœć toast.- Słusznie !
- Brawo, Marina!
- Dalej, dziewczyny, za œwieżo upieczonš robotnicę!
- Za twój sukces, Marino...
Wypiły z kieliszków, Ola zaczęła krajać tort.
Marina przyłożyła dłonie do zaczerwienionych policzków i potrzšsnęła głowš:-Aż się wierzyć nie chce...
Jedzšc jabłko, Lena pogłaskałajš po ramieniu:
To nic. Uwierzysz. Twój los jest teraz w twoich rękach. W tych właœnie...Wzięła rękę Mariny i przekręciła jš dłoniš do góry.
Marina spojrzała na swojš rękę.
Przez ostatni czas z wypielęgnowanej, wydelikaconej kremami

zmieniła się w silnš rękę robotnicy, na palcach i dłoni zaznaczyły się pierwsze odciski.- Nie chce się wierzyć. Przecież całkiem niedawno byłam zupełnie, ale to zupełnie inna... Nie żyłam, tylko bytowałam.- Słusznie - przytaknęła Swieta. -Ale teraz twoje bezmyœlne bytowanie się skończyło, a zaczęło się życie. życie z dużej litery.Kiedy Ola uporała się z tortem, rozłożyła równe kawałki na talerzyki i rozdała je dziewczętom. Tort był bardzo smaczny - rozpływał się delikatnie w ustach, orzechy pochrupywały pod zębami. Marina popijała go szampanem.- Teraz Marinie brakuje tylko dwudziestu szeœciu częœci, żeby została fachowcem - uœmiechnęła się Tania.- Ona już od dawna jest fachowcem - odezwała się Lena. - A została nim, kiedy tylko podeszła do obrabiarki.- Oj, Marinko, jak to dobrze, żeœ trafiła do naszej brygady' . - powiedziała Zoja. - Jak najwięcej takich dziewczyn! żeby i rysować umiały, i pracować.Do drzwi ktoœ ostrożnie zastukał.
- To Wołodia i Sierioża - mruknęła, wstajšc, Ola. - Obiecali, że wpadnš...Otworzyła drzwi.
Na progu, uœmiechajšc się nieœmiało, stali Wołodia i Sergiusz.
Wołodia miał w rękach olbrzymi bukiet czerwonych róż, a Sergiusz - masywny futerał z akordeonem.- WejdŸcie, chłopaki - zaprosiła ich Ola.
- Dzień dobry - przywitał się Wołodia.
- Czeœć.
- WchodŸcie, wchodŸcie, nie kręPujcie się.
Sergiusz usiadł zaraz na wolnym krzeœle, ładujšc sobie futerał na kolana, Wołodia zaœ, czerwienišc się, podał przez cały stół kwiaty Marinie :

Wiatru w sadzie już się nie słyszy, Ptaki do snu kładš się też.Nie zamšci nic letniej ciszy.
Podmoskiewski zapada zmierzch.

Przyłšczył się Wołodia, a nawet sam Sergiusz. Ich silne młode głosy zlały się z dziewczęcymi.Marina œpiewała lekko i radoœnie, na duszy było jej spokojnie i ciepło.
Purpurowe róże stały na stole.

Błyœnie rzeki toń, potem ginie, Księżycowy blask złoci jš.W dali cichnie œpiew i znów płynie, Ciepła noc owładnęła mnš.
Sergiusz zagrał głoœniej i z większš swobodš, a pieœń popłynęła tak samo głoœniej i swobodniej.
Gwiazdy jeszcze lœniš do tej pory, Chociaż blisko poczštek dnia.Zapamiętaj więc te wieczory I pokochaj je, tak jak ja.
Piosenka oczarowała ich swojš cudownš melodiš do tego stopnia, że zaœpiewali jš jeszcze raz.
Kiedy akordeon zamilkł, pokój wypełniła chwila ciszy.
Słychać było, jak za oknem z ożywieniem przekrzykujš się wróble.
Lena westchnęła:
Ej, dziewczyny, jakby tak w drugim kwartale przycisnšć, to by nasza brygada była w pierwszym półroczu najlepsza na wydziale.

- To nic, nadrobimy. Popracujemy w sobotę - zaoponowała Zoja. Prawda, dziewczyny?- Oczywiœcie - przytaknęła Lena - to nie takie skomplikowane.
Najważniejsze, żeby udoskonalić nasz łańcuch brygadowy. Wyobrażacie sobie, ile czasu zaoszczędzi bliskie położenie obrabiarek?- A jeszcze można by postawić przy każdej obrabiarce po wentylatorze - przysunšł się bliżej Sergiusz. - Wiecie, latem na wydziale panuje temperatura wyższa niż na ulicy, to zaœ wywołuje nadmiemš potliwoœć i powoduje szybkie zmęczenie.Rozlewajšca herbatę Lena wyraziła zgodę:
- Sergiusz ma rację. Wentylatory ustawione na maszynach niewštpliwie wpłynš na zwiększenie wydajnoœci pracy.- A ja z kolei chciałabym poruszyć problem rękawic - powiedziała Marina, podnoszšc swojš filiżankę z herbatš. - Chodzi o to, że rękawice, ochraniajšc wprawdzie ręce przed skaleczeniem strużynš, ograniczajš zarazem ruchy palców, co w pewien sposób wpływa na szybkoœć mocowania częœci.- Co zatem proponujesz? - spytała Tania, mieszajšc herbatę.
- Proponuję zastšpić rękawice rękawiczkami, jednakże nie gumowymi, tylko brezentowymi, ażeby skóra ršk otrzymywała dostateczny dopływ powietrza.- Aleksiejewa ma rację - nadpił herbaty Wołodia. - Rękawiczki zwiększš szybkoœć mocowania częœci. Jestem o tym przekonany.- Ja i Swieta również jesteœmy przekonane - odezwała się Ola. Niezbędne jest zgłoszenie tego wniosku racjonalizatorskiego.- Nie tylko tego - zauważyła Lena. -Wszystkie dyskutowane wczeœniej wnioski zasługujš na najwyższš uwagę. Niezbędne jest przekazanie ich do wiadomoœci kierownictwa wydziału.- A także fabrycznego Biura d/s Racjonalizacji - stwierdził Wołodia.- Niewštpliwie - skinęła głowš Lena. - Dokonamy tego w ponie-

działek. A teraz, koledzy, po tym, jak uczciliœmy sukces zawodowy naszej przyjaciółki Mariny Aleksiejewej, proponuję, żebyœmy poszli do kina na nowy film "œmierć w locie". Jest on wyœwietlany w wielu kinach stolicy. Czy zgadzacie się z mojš propozycjš?- Zgadzamy - odpowiedziała za wszystkich Aleksiejewa.
Dziewczęta prędko sprzštnęły ze stołu, podczas gdy chłopcy czekali na nie na dole.
Wieczorem kładšc się spać przyjaciółki żywo dyskutowały na temat obejrzanego właœnie filmu.- Więcej takich filmów - mówiła Turuchanowa, rozkładajšc poœciel. - Film ten zmusza do myœlenia o dzisiejszym œwiecie, o złożonej sytuacji międzynarodowej.Łopatina starannie rozwieszała żakiet na oparciu krzesła:
- Bardzo przekonujšco ukazuje również cele i metody amerykańskiej agentury w ZSRR.- Ja dodałabym jeszcze - rzekła Gobziewa rozplatajšc warkocz że w filmie tym z prawdziwie artystycznym obiektywizmem przeciwstawia się dwie zasadniczo różne psychologie - ludzi radzieckich i amerykańskich szpiegów.- Co najbardziej jednak uderza w omawianym filmie, to stopniowy upadek człowieka, który w pogoni za łatwym życiem zatracił obywatelskš czujnoœć - dodała Pisarczuk, gaszšc œwiatło i kładšc się do łóżka.Aleksiejewa leżała już w swoim, przykryta ciepłš kołdrš.
Westchnęła i odezwała się:
- Wiecie, przyjaciółki, a we mnie budzi zachwyt w najwyższym stopniu precyzyjna i niezawodna praca naszego kontrwywiadu. Chcšc nie chcšc jesteœmy zafascynowani męstwem, wytrwałoœciš i przenikliwoœciš czekistów.Przewracajšc się na bok, Turuchanowa odgamęła z twarzy kosmyk włosów.

- W swym wydŸwięku film "Smierć w locie" stanowi aktualnš i wymownš przestrogę pod adresem tych radzieckich obywateli, którzy niekiedy tak niefrasobliwie zapominajš o potrzebie czujnoœci, idšc tym samym na rękę obcym wywiadom i lch dywersyjnej działalnoœci przeciwko Zwišzkowi Radzieckiemu.- W całej rozcišgłoœci zgadzamy się z tobš, Leno - odrzekła za wszystkie Łopatina. Ciemny pokój pogršżył się w ciszy.
Dni wolne od pracy były poœwięcone sprzštaniu hotelu.
Dziewczyny zamiotły i wymyły podłogę, umyły okna, parapety .i œciany, zrobiły porzšdek w kuchni.Ponadto przejrzały ksišżki w hotelowej bibliotece, podkleiły te, które były zniszczone, do nowo zakupionych zaœ wypisały karty, rozwiesiły plakaty w sieni, naprawiły przepalonš kuchenkę elektrycznš.W niedzielę wieczorem przyjaciółki włożyły czerwone ormowskie opaski i udały się na służbę.Przez okres czterech godzin czujnie obserwowały porzšdek publiczny na terenie ulicy XVII Zjazdu Zwišzków Zawodowych i przylegajšcych do niej zaułków.W tym czasie zostali przez nie zatrzymani dwaj naruszajšcy porzšdek publiczny obywatele, W. P. Konowałow i L. I. Birko, którzy znajdowali się w stanie nietrzeŸwym, awanturowali się i zaczepiali przechodniów.Dziewczęta zatrzymały pijanych chuliganów, a następnie odstawiły ich na posterunek Milicji Obywatelskiej nr 98, gdzie w obecnoœci starszego sierżanta W G. Denisowa i sierżanta I. I. Łoktiewa sporzšdzono protokół, po czym zatrzymani zostali skierowani do izby wytrzeŸwień.Po zakończeniu dyżuru starszy sierżant Denisow w imieniu milicji wyraził dziewczętom ustne podziękowanie.
W poniedziałek Aleksiejewa obudziła się na długo przed dzwonkiem budzika i do chwili przebudzenia się koleżanek zdšżyła przygoto-

wać smaczne œniadanie.
Kiedy koleżanki słały swoje łóżka, Aleksiejewa weszła do pokoju z patelniš apetycznie pachnšcego omletu i dziarsko powitała wstajšce:- Dzień dobry , towarzyszki !
- Dzień dobry, towarzyszkoAleksiejewa! - zgodnie odpowiedziały dziewczęta.Aleksiejewa postawiła omlet na stole:
- œniadanie gotowe.
- Bardzo dobrze - uœmiechnęła się Turuchanowa. - Pięknie dziękujemy.Koleżanki umyły się, ubrały, po czym usiadły przy stole.
- Jakidziœ wspaniały ranek - powiedziała Gobziewa, mrużšc oczy na widok wschodzšcego słońca.- Tak - zgodziła się Łopatina, krajšc omlet. - Ranek rzeczywiœcie jest niezwykły dzięki czystemu, bezchmumemu niebu i ciepłej bezwietrznej pogodzie.Turuchanowa, która rozlewała herbatę, twierdzšco kiwnęła głowš.
- Zazwyczaj pod koniec marca wiosna upomina się o swoje prawa.
Ten rok nie stanowi wyjštku.
Łopatina rozłożyła kawałki omletu na talerze, a przyjaciółki z apetytem zaczęły go jeœć.Zegar nad stołem wskazywał szóstš dwadzieœcia.
Kiedy dziewczęta zjadły omlet i wypiły po filiżance mocnej aromatycznej herbaty, szybko sprzštnęły ze stołu, umyły naczynia, ubrały się i wyszły z hotelu.N a ulicy panowała wiosenna pogoda: słońce œwieciło jasno, dŸwięcznie kapały krople, wróble ćwierkały z ożywieniem.Jasnoczerwony tramwaj prędko dowiózł przyjaciółki do fabryki, toteż dokładnie za pięć siódma stały już przy swoich obrabiarkach, przygotowujšc stanowiska pracy do rozpoczynajšcego się roboczodnia.Wkładajšc okulary ochronne Aleksiejewa spostrzegła szybko wbie-

gajšcego do wydziału Zołotariowa. Wsuwajšc w biegu ręce w rękawice podbiegł do swojej obrabiarki i pospiesznie jš włšczył.- Dzień dobry, towarzyszu Zołotariow - odezwała się Aleksiejewa, przysuwajšc bliżej wózek z nieobrobionymi częœciami.- Dzień dobry, towarzyszko Aleksiejewa... - ciężko dyszšc odrzekł Zołotariow.- Wydaje mi się, że w celu rozpoczęcia pracy o należytej porze konieczne jest stawanie przy obrabiarce za pięć siódma, a nie punkt siódma, ponieważ obrabiarka wymaga niezbędnego przygotowania.- Zgadzam się z tobš, towarzyszko Aleksiejewa - marnrotał Zołotariow, goršczkowo umocowujšc częœć i włšczajšc noże - zazwyczaj absolutnie œciœle trzymam się tej zasady, dzisiaj jednak przeszkodziły mi pewne niemiłe okolicznoœci.Nie zdšżył skończyć, jak oba noże złamały się wydajšc ostry dŸwięk.
Jak się okazało, Zołotariow w poœpiechu niedokładnie umocował częœć.Zatrzymał więc obrabiarkę i poszedł szukać nastawiacza.
W tym czasie Aleksiejewa obrabiała swój pierwszy korpus.
Obrabiarkę Zołotariowa naprawiono dopiero około godziny dwunastej, to znaczy wtedy, kiedy przecišgły sygnał obwieœcił poczštek przerwy obiadowej.Do tego czasu Aleksiejewa zdšżyła już obrobić dwieœcie dziewięć korpusów.Kiedy uprzštała wióry ze swojej obrabiarki, podszedł do niej mistrz Sokołow.- Jak tam osišgnięcia, towarzyszko Aleksiejewa? - zapytał.
- Nie najgorzej, towarzyszu Sokołow - odparła. - Obrobiłam dwieœcie dziewięć korpusów.- Bardzo dobrze - uœmiechnšł się Sokołow.
-A co z obrabiarkš Zołotariowa? - spytała zatroskanaAleksiejewa.
- Teraz wszystko w zupełnym porzšdku. Miała złamane obie gło-

wice. Po obiedzie jednak zostanie włšczona w proces produkcji.
Aleksiejewa pokiwała głowš:
- Oto co znaczy nie przygotować w porę obrabiarki.
- Tak - zgodził się Sokołow. - Niefrasobliwoœć Zołotariowa pocišgnęła za sobš poważne uszkodzenie sprzętu i straty w produkcji. Jego postępek omówimy na zebraniu komitetu wydziałowego.- My zaœ osšdzimy zachowanie towarzysza Zołotariowa na zebraniu organizacji komsomolskiej wydziału - głoœno odezwała się Turuchanowa. - Zachowywał się w dniu dzisiejszym w sposób niegodny.- Całkowicie popieram twojš propozycję - stwierdziła Aleksiejewa. -Tym bardziej że nieprzyjemne zajœcie miało miejsce w mojej obecnoœci.- A także w mojej - rzekł Kołomyjcew, podchodzšc ku nim. - Zołotariow ledwo ledwo zdšżył stanšć o siódmej przy obrabiarce i włšczył jš, nie obejrzawszy jak należy. Następnie niestarannie umocował częœć, która przy zetknięciu się z głowicami wytaczarki nie utrzymała się na swoim miejscu, wskutek czego uszkodziła noże i odkształciła głowicę.- Myœlę, towarzysze, że dzisiejsze wydarzenie to lekcja dla nas wszystkich - poważnie stwierdziła Turuchanowa. - Robotnik winien przestrzegać dyscypliny produkcyjnej nie formalnie, jak Zołotariow, lecz aktywnie.- Słusznie - potwierdzajšco skinšł głowš Sokołow. - Dyscyplina produkcji jest konieczna nie w celu "odfajkowania", tylko dla zwiększenia wydajnoœci pracy.Odwrócił się i poszedł do stołówki.
Członkowie brygady udali się w œlad za nim.

W stołówce panowała ożywiona i rodzinna atmosfera: setki ludzi jadły obiad, siedzšc przy pięknych czerwonych stołach.Brygada Turuchanowej jak zawsze usiadła przy dwóch zestawionych razem stołach.

Obiad upłynšł w milczeniu: wszyscy byli pod wrażeniem niedawnego zajœcia:.Zołotariow siedział na prawo od Aleksiejewej i jadł szybko, nie podnoszšc głowy.Zjedli bigos i rumsztyk z zielonym groszkiem, wypili smakowity kompot z gruszek.- Dziœ wieczór, w pierwszym prograrnie telewizji nadana zostanie transmisja meczu o mistrzostwo kraju w piłce nożnej - odezwał się żurawlew, wycierajšc usta serwetkš. - Grajš moskiewski Spartak i tbiliskie Dynamo.Gawrylczuk kiwnšł głowš:
- Mecz zapowiada się interesujšco. Obie drużyny osišgnęły przecież znakomite wyniki w ubiegłorocznych rozgrywkach.- Spartak całkowicie zasłużenie zaliczany jest do czołowych drużyn radzieckiej piłki nożnej - wypowiedziała się Gobziewa.- Pomimo to jestem kibicem CSKA - uœmiechnšł się Gawrylczuk.
- Dlaczego? - spytała Gobziewa.
- Chodzi o to, że naszš rodzinę od dawna łšczš bliskie zwišzki z wojskiem: ojciec walczył podczas Wielkiej Wojny OjczyŸnianej, przechodzšc szlak bojowy od Stalingradu do Berlina, matka pracowała w Wojskowej Komendzie Rejonowej, brat służył ponadterminowo, zdobywajšc wyróżnienia na zajęciach szkolenia ogniowego i politycznego, ja zaœ odsłużyłem wymagane dwa lata w Wojskach Obrony Przeciwlotniczej i przeszedłem do rezerwy w stopniu starszego sierżanta.- Ja również odczuwam wielkš rniłoœć doArmii Radzieckiej - włšczył się do rozmowy żurawlow - a jednak kibicuję Dynamu. Chodzi o to, że mój stryj, Wiktor Trofimowicz żurawlow, już od trzydziestu dwóch lat służy w szeregach radzieckiej milicji. Jego losy budzš podziw: jako młody, siedernnastoletni chłopaczek wyruszył w 1944 roku na wojnę. W czterdziestym pištym zaœ przyjechał do rodzinnej wsi Griebniewo w obwodzie kostromskim jako kawaler dwóch orderów Czerwonej Gwiazdy.

W owym czasie kraj dopiero zaczynał leczyć rany, które zadała mu wojna, wszędzie rozwijało się budownictwo socjalistyczne. Wiktor Trofimowicz postanowił więc poœwięcić życie ochronie porzšdku publicznego.Przez te cztery dziesištki lat wszystkie siły oddał umiłowanej pracy. A ileż razy zmuszony był stawać twarzš w twarz z niebezpieczeństwem! W trudnych sytuacjach przychodziły mu jednak z pomocš bojowe walory żołnierza radzieckiego.Naród radziecki godnie uhonorował niełatwš służbę starszego lejtnanta żurawlowa: w cišgu tych lat otrzymał on cztery medale i Order Zasługi.Opowiadanie żurawlowa zostało przez członków brygady wysłuchane z wielkš uwagš.- Nieprzeciętny życiorys - stwierdziła Turuchanowa. - Towarzysz Żurawlow stanowi godny naœladowania wzór dla młodzieży.Właœnie o takich ludziach pisał w swoim czasie znany poeta radziecki Mikołaj Tichonow.
GwoŸdzie z tych ludzi robić możecie Nie ma mocniejszych gwoŸdzi na œwiecie !
Stary kadrowy robotnik Bezrucznikow bez poœpiechu wygładził piękne siwe wšsy.- Mocno powiedziane. Z autentycznš prostotš i bezkompromisowoœciš...Zamilkł na chwilę, po czym dodał:
- Istotnie, człowiek powinien całkowicie poœwięcić się swemu ulubionemu zajęciu. Dopiero wtedy staje się człowiekiem przez duże C.A jeœli przy pracy nie zakasze się rękawów i przez cały czas spoglšda się na zegarek, to taka praca może przynieœć jedynie szkodę. Szkodę sobie i krajowi.Siedzšcy obokAleksiejewej Zołotariow poczerwieniał i jeszcze niżej opuœcił głowę.

- Wszystko wskazuje na to, że już czas, abyœmy zajęli swoje stanowiska pracy - odezwała się Turuchanowa.Członkowie brygady wstali i ruszyli w stronę wydziału.

Podczas drugiej połowy dnia pracy Aleksiejewa zdołała obrobić sto szeœćdziesišt dwa korpusy. W ten sposób ogólna liczba obrobionych przez niš w cišgu zrniany korpusów wyniosła371, to znaczy o 21 powyżej normy.Cała brygada gratulowała obsługujšcej wytaczarkę osišgnięcia produkcyjnego.Brygadzistka uœcisnęła jej rękę, mówišc:
-W imieniu brygady i swoim własnym gratuluję wam, Marino Iwanowna, sukcesu zawodowego. W dniu dzisiejszym nie tylko wypełniliœcie, ale i przekroczyliœcie normę, potwierdzajšc tym samym swoje szczere pragnienie włšczenia się w kolektyw ZKM i pomnożenia jego znakomitych wyników.Mistrz wydziałowy Sokołow również złożyłAleksiejewej gratulacje, życzšc jej, by nadal pracowała z takim samym entuzjazmem i wytrwałoœciš w dšżeniu do wytyczonego celu, z każdym dniem pracy pomnażajšc w miarę sił swój wkład do skarbnicy robotniczego honoru zakładu.Członkowie brygady wraz z innymi robotnikami wydziału zgotowali Aleksiejewej serdecznš owację.
Wieczorem w Domu Kultury ZKM odbyło się zebranie organizacji komsomolskiej wydziału mechanicznego.W zebraniu wzišł udział pierwszy sekretarz komitetu zakładowego towarzysz Rumiancew.W pierwszym punkcie obrad komsomolcy omówili stan przygotowań do Wszechzwišzkowego Leninowskiego Czynu Komunistycznego.Z comiesięcznym komsomolskim sprawozdaniem wystšpił towarzysz Kalinin. .Powiedział on między innymi:

- Przygotowujšc się do zbliżajšcego się Wszechzwišzkowego Le-
ninowskiego Czynu Komunistycznego, wydział nasz w osobach przodujšcych komsomolców zobowišzał się poczštkowo do przekroczenia norm œrednio o 15%. Zwiększone obowišzki przyjęły na siebie brygady Łukianowa, Parfionowa, Sołowiejczyk, Turuchanowej, Skrypnikowa i Gabramiana. Bioršc jednak pod uwagę fakt, że wykonanie planu za pierwszy
kwartał wymaga z kolei zwiększenia wydajnoœci pracy, komsomolcy postanowili poddać rewizji wymienione wyżej zobowišzania i podwyższyć je œrednio jeszcze o 10%. W ten sposób komsomolskie zobowišzania dajš w sumie 25%.Brygada nastawiaczy pod kierownictwem Gołowlewa jeszcze na

ostatnim zebraniu postanowiła przyjšć zwiększone zobowišzania poprzez skrócenie czasu remontu i przygotowania obrabiarki do pracy o 30%.Należy zaznaczyć, że w tygodniu ubiegłym członkowie brygady słowa dotrzymali.Ale na przykład brygady Katina, Burakowskiej i Wichriowa wyraŸnie odstajš, obniżajšc tym samym ogólne, uzyskane przez wydział
wskaŸniki. Naszym zdaniem dysproporcja ta spowodowana jest nie doœć wysokim stopniem dyscypliny pracy, brakiem koordynacji i niskš œwiadomoœciš członków brygad. Winę za to w pierwszym rzędzie ponoszš
brygadziœci, komuniœci oraz komsomolcy. W brygadzie Burakowskiej na przykład, komsomolcy Strielników i Łuńkow już dwa razy w cišgu tygodnia spóŸnili się do pracy, a frezer Sokołowski zjawił się w pracy w stanie nietrzeŸwym.
Niepokój budzš również odosobnione wypadki uszkodzeń sprzętu, co niewštpliwie opóŸnia pracę brygad i obniża wydajnoœć pracy. Niezbędne jest zwrócenie przez komsomolców stałej uwagi na fakty uszkodzeń, wytworzenie klimatu dezaprobaty wobec naruszajšcych zasady dyscypliny
produkcyjnej oraz surowa społeczna kontrola.
Następnie towarzysz Kalinin bardziej szczegółowo zatrzymał się
przy ocenie pracy komsomolskiego aktywu wydziałowego.

W sprawie pracy na odcinku prasowym głos zabrała towarzyszka Gobziewa.Opowiedziała ona o niedawno opublikowane.i gLlzetce wv . dziLlłowej œciennej ,,0 stLlchanowskš pracę", omawiLljšc szczegółowo niektóre aktuLllne materiały tego numeru.NLlstępnie sprawę pracy komsomolskiego "ReflektorLl poruszył towarzysz Sawczuk.NLlœwietliwszy pracę, wykonanš przez "Reflektor" w cišgu ostatniego miesišca, mówca podkreœlił ważnoœć i efektywnoœć tego komsomolskiego orgLillu kontroli, przy którego pomocy prowadzona jest nieustępliwa wLlika z bumelLmtLlmi, obibokami i tymi, którz. v naruszajš dyscyplinę prLlcy.W .jawnym głosowLilliu we wszystkich trzech punktach zebrLmi przyjęli referaty tOWLlrZySZy KalininLl, Sawczuka i Gobziewej do aprobu.išcej wiadomoœci i zLltwierdzili nowe zobowišzaniLl komsomolskich brygad.W dyskus.ii udziLlł wzięli komsomolcy: TuruchLmowa, Zimin, JLlszyna, Gobziewa, Łukianow i żyrnow.W dalsze.i częœci czckało zebranych rozpalrzenic sprawy komsomolcLl Zołotariowa.W sprawie te.i głos zabrali brygadzistkLl TuruchLlI10WLl i wytaczacz Aleksiejewa. Szczegółowo opowiedziały one o fakcie naruszenia przez komsomolcLl Zołotariowa zasLld dyscypliny prLlcy. w rezultacie czego nLlstšpiło poważne uszkodzenie obrabiarki, które pocišgnęło za sobš pięciocrodzinny przestój. Zabierajšcy głos podkreœlLlli również materialny b uszczerbek, jaki przyniosła zakładowi awaria.Zebranie oddało głos komsomolcowi Zołotariowowi.
Powiedział on między innymi:
- Całkowicie i bez zastrzeżeń uznaję swojš winę, to znaczy: opóŸnienie w przygotowaniu obrabiarki, niestarLmne umocowanie częœci, uszkodzenie noży i głowicy wytaczarki.JLlko usprLlwiedliwienie mogę podać fakt, że niektórzy kierowcy

autobusów, jeżdżšcy na trasie linii 108, często naruszajš normatywy pięciominutowych odstępów, co w ostatecznym rachunku powoduje spóŸnianie się pasażerów do pracy.Bioršc pod uwagę powyższe fakty, zobowišzuję się odtšd wstawać o 15 minut wczeœniej niż zwykle, co winno tym samym zapewnić czas niezbędny do przygotowania obrabiarki do procesu produkcyjnego.W dyskusji na ten temat głos zabrali towarzysze: Łaszkow, Gobzie. wa, Turuchanowa, żurawlow, Rumiancew, Sotskowa.Zgłoszono dwa wnioski:
1. Udzielić komsomolcowi W. P Zołotariowowi nagany z wpisaniem do akt członkowskich.2. Udzielić komsomolcowi W. P. Zołotariowowi nagany bez wpisania do akt członkowskich.Większoœciš głosów (145 przeciwko 46) zebrani opowiedzieli się za drugim wnioskiem.Następnie zebrani oddali głos pierwszemu sekretarzowi komitetu zakładowego, towarzyszowi Rumiancewowi.Powiedział on:
- Towarzysze komsomolcy , . W pierwszej kolejnoœci pozwólcie, że w irnieniu zakładowej organizacji partyjnej złożę wam najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżajšcej się 165 rocznicy urodzin i stulecia œrnierci płorniennego rewolucjonisty i twórcy naukowego komunizmu, Karola Marksa.Komsomolcy odpowiedzieli na te życzenia długotrwałymi burzliwymi oklaskami.- W szyscy ludzie radzieccy - cišgnšł towarzysz Rumiancew - składajš w tych dniach hołd œwietlanej pamięci Karola Marksa poprzez swojš ofiamš walkę z powodzeniem urzeczywistniajšc wielkie ideały marksizmu-leninizmu. Pod przewodnictwem Partii Komunistycznej i jej Komitetu Centralnego ludzie pracy naszego kraju będš nadal niezachwianie kroczyć drogš wytkniętš przez Marksa i Lenina, drogš budownictwa komunistycznego.

Ten niezwykłv . jubileusz t:;ały nasz zaklad, a w szczególnoœci WLlSZ wydział powinien uczcić czynem, nowymi osišgnięciami produkcyjn. vmi.Co się tyczy całoœci pracy wv . działu mechanicznego w pierwszym, kończšc- ym się obecnie kwartLl1e, to zasługu.ie ona moim zdaniem na dobrš ocenę. Plan kwartalny zostLlł już przez wydział wykonany, w cz. ym niewštpliwie czołowš rolę odegrLlli komsomolcy, stanowišcy na wydziale mechanicznym p . rzeszło siedemdziesišt procent, Sala odpowiedziała burzliwymi oklaskami.- Dlatego też, towLlrzysze komsomolcy, zakładowa organizacja partyjna już teraz składLl wLlm grLltulacje z okazji tego sukcesu i życzy wam na przyszłoœć, żebyœcie nie zwalniLlii kom,5omolskiego tempa, to znaczy, że podobne przekroczeniLl plLlI1u winny StLlć się normš.W sLlii ponownie rozleL gły się oklaski.
- W przeddziell Wszechzwišzkowego Leninowskiego Czynu Komunistycznego prLlgnšłbym zwrócić szczególnš uwagę komsomolców wydziLlłu na poszukiwLillie .ieszcze efektywnic.iszych sposobów intensyfikac.ii proccsów produkcy.jnych, na surowš, po komsomolsku pryncypialnš kontrolę dyscyplin- v pracy i zLlsad technologii, na efektywnš walkę z bumelanctwem. spóŸnieniami i innymi wykroczeniami.PrLlgnšłbym życzyć wLlm, naszym młodym następcom, więcej SLlmodzielnoœci i OdwLlgi w pracy, we wdrażaniu wniosków racjonalizatorskich. we wdrażaniu nowej, przodujšcej techniki.Wystšpienie towarzysza Rumiancewa wywołało burzliwe, przez dhlgi czas nie milknšce oklaski...
Wieczorem w hotelu robotniczym przyjaciółki omawiały zakończone właœnie zebranie.- Bardzo mi się podobało przemówienie towarzysza Rumiancewa - powiedziała Gobziewa, wycierajšc ręcznikiem œwieżo umyte filiżanki .- Z absolutnš jasnoœciš zostLlła w nim przedstawiona ocena pracy kom-

somolców naszego wydziału w bieża ,cv - m kwartale.
- Wytyczone w nim także zostałv J ważkie pers. pektywy dLliszej pracy - zauważyła Turuchanowa. Towarzysz Rumiancew mówił krótko, treœciwie i z partyjnš pryncv " pialnoœciš.- A jakże doniosłe życzenie wyraził pod adresem komsomolców naszego wydziału: żeby przekroczenie planu stało się normš. Dobrze powiedziane, prawda ?- Bardzo dobrze - zgodzilJ v się przyjaciółki.
- Wydaje mi się, że sprawozdanie towarzyszLl Kalinina również było pryncypiLllne i w rzeczowy sposób lLlkoniczne. W krótkim wystšpieniu towarzysz KLllinin potrat-il przedstLlwić wyczerpujšcy obraz prLlcy brygad komsomolskich w pierwszym kwartale.- Zwrócił także uwaL gę komsomolców na nicktóre fLlkty naruszaniLl dyscyplin- v pracy, co niewštpliwie powinno ulLltwić wa.lkę z brLlkorobami i bumelantami.TuruchLillowa zd.ięlLl przykrycie ze swego łóżkLl i zLlczęla je stLlrannie składać.- A co powiecie, kolcżLillki, nLl znakomite wyslL!fJienie Alcksiejewej w sprawie komsomolcLl ZolotLlriowLl'?- Bardzo dobrze mówilLlœ, towarzyszko Aleksiejewa - zwrócila się Łopatina doAleksiejewej. -TrafilLlœ w sedno, bezlitoœnie obnażylaœ fakty naruszenia przez Zołotariowa dyscypliny pracy i zasad technologii.Aleksiejewa wzruszyla rLlmionami:
- Starałam się opowiedzieć komsomolcom wszystko to, co zaszło wówczas w mojej obecnoœci...- Bylo to bardzo przekonujšce - przerwałajejTuruchanowa. - Często slowo żywego œwiadkajest o wiele ważniejsze niż teoretyczne rozważania. A co ty myœlisz o tej sprawie, towarzyszko Pisarczuk?Pisarczuk wieszala sukienkę na oparciu krzesła:
- Mnie również spodobało się wystšpienie towarzyszki Aleksiejewej, wiecie jednak, koleżanki, że do tej pory nie mogę zrozumieć, dlacze-

go większoœć zebranych glosowała za naganš bez wpisania do akt czlonka Komsomolu?
Turuchanowa uœmiechnęla się, ubijajšc poduszkę:
- Przemawia teraz przez ciebie ów maksymalizm, który już niejednokrotnie pOtępiLlł towarzysz Lenin. " Wyznaczyć człowiekowi karę partyjnšjest najłatwiej - mówil. -Trudniej nauczyć go, żeby dostrzegal swo-
je uczynki." "-- J ak to ładnie powiedziane - uniosła głowę Aleksiejewa.- Bardzo ladnie -- zgodzila się Turuchanowa. - Ładnie i precyzyjnie. Przecież, towarzyszko Pisarczuk, caly wydzial zna komsomolca Zolotariowa w zasadzie nie jLlko bumelanta i nieroba, lecz jako œwiadomego pracownika i aktywnego komsomolca. W danym wypadku jego występek nie wynika z ustalonej reguły, ale jest przykrym wypadkiem, któremu zapobiec na przyszloœć należy w sposób jak najbardziej zdecydowany. Wystarczy w tym celu, aby Zołotariow zrozumiał i uœwiadomił some swoje niedbalstwo i po wycišgnięciu odpowiednich wniosków zastosowal œrodki niezbędne po temu, by się ono nigdy nie powtórzylo. Gdy już.ie wykorzeni, zLlpomni wkrótce o przykrej Llwarii. Wpisanie zaœ nagany do akt mogłoby boleœnie zapisać się w jego pamięci i w efekcie przyćmić nastrój jego codziennej pracy. Czy rozumiesz sens moich wywodów?
- Rozumiem - skinęła głowš Pisarczuk. - Szczerze mówišc, o tym nie pomyœlalam. Wydawalo mi się, że ze wszystkimi, którzy naruszajš
dyscyplinę, walczyć należy w sposób jak najbardziej zdecydowany.
- Zgadzam się z tobš - cišgnęła Turuchanowa. - Komsomol jednak według mnie nie powinien karać, ale wychowywać ludzi, których
wykroczenia majš charakter odosobnionych przypadków.
- Masz słusznoœć, towarzyszko Turuchanowa - zgodziła się Gobziewa. - Sprawa Zołotariowa jest jasna. Na zebraniu głosowałam za drugim wnioskiem, rozumiejšc, że już fakt poddaniajej osšdowi na zebraniu komsomolskim sam w sobie stanowi karę. Nie mÓWiL!cjuż o naganie bez wpi-

sania do akt. Zołotariow jest œwiadomym komsomolcem i nigdy więcej nie dopuœci się podobnych wykroczeń.- Z pewnoœciš się nie dopuœci - skinęła głowšAleksiejewa. -W cišgu tych tygodni obserwowałam pracę Zołotariowa i doszłam do wniosku, że zawsze pracuje on z pełnym oddaniem, twórczo podchodzšc do procesu produkcji.- Niewštpliwie - poparła jej zdanie Turuchanowa i po niedługiej pauzie zapytała milczšcš w napięciu Łopatinę. - Zauważyłam, towarzyszko Łopatina, że jesteœ przez cały dzisiejszy wieczór czymœ zaaferowana. Co się stało?Łopatina westchnęła i usiadła na zaœcielonym łóżku:
- Jestem w najwyższym stopniu wzburzona nowymi zbrodniami izraelskiej soldateski, o których informacje otrzymaliœmy dziœ z Bejrutu.Powtórkš tragedii w obozach Sabra i Szatila stała się barbarzyńska zbrodnia Izraelczyków w miastach okupowanego Zachodniego Brzegu Jordanu. Masowe zatrucie gazem o działaniu nerwowo-paraliżujšcym ludnoœci arabskiej w miastach Dżenin i Nablus spowodowalo liczne ofiary wœród ich mieszkańców...Przyjaciółki umilkly i zamienily się w sluch.
Łopatina cišgnęła:
- Szczególnie ucierpieli uczniowie miejscowych szkól. Według napływajšcych informacji tylko w cišgu wczorajszego dnia do szpitali i lecznic przywiezionych zostało ponad 600 osób. Siedmioro Palestyńczyków, w tym dwoje dzieci, poniosło œmierć...- Straszne... - szepnęła Aleksiejewa, kryjšc twarz w dloniach.
- Ogółem, jak donoszš z Zachodniego Brzegu, zatruciu gazami uleglo około 1100 osób. Lekarze szpitali, w których znalazly się ofiary bandyckiej akcji, zdemaskowali nieudolne próby ukrycia masowych zatruć mieszkańców pod nazwš "nieznanej infekcji"...- Obłuda syjonistycznych barbarzyńców nie zna granic - ze wzburzeniem pokiwala głowš Gobziewa. - Ta barbarzyńska akcja raz jeszcze

ukazała œwiatu prawdziwe oblicze syjonizmu - to oblicze krwawych morderców.- Gniew i oburzenie wypełnily mojš duszę - rzekla Łopatina - kiedy tylko dowiedziałam się o tej nowej zbrodni. Cel rozzuchwalonej izraelskiej soldateski jest absolutnie jasny - chodzi o całkowitš likwidację rdzennej arabskiej ludnoœci okupowanych terenów. Brak slów, żeby wyrazić uczucia, jakie to w nas wywoluje.- Izraelscy agresorzy czujš się bezkarni wyłšcznie dlatego, że za ich plecami stojš USA - dodała Pisarczuk. - Obecna amerykańska administracja na wszelkie sposoby poblaża Izraelowi, pragnšc tym samym traktować Bliski W schód .iako swój "folwark", wcišgnięty w strefę amerykańskich wplywów.- Potężna fala ogólnonarodowego gniewu i oburzenia objęła okupowany przez Izrael Zachodni Brzeg Jordanu oraz strefę Gazy - cišgnęła Łopatina. - Mialy tam miejsce masowe demonstracje Arabów przeciwko izraelskim grabieżcom. Wojsko, wyslane w celu zdlawienia demonstracji, otworzylo ogiel1 do manifestantów i obrzuciło ich granatami z gazem lzawišcym. W rezultacie tego w rejonie Al-Halil ZLlbity zostal mlody Palestyńczyk, kilka osób zostalo rannych, wiele aresztowano. Mieszkańcy Nablus, Gazy, Al-Halil i innych większych miast oglosili strajk generalny. W nieopisanie ciężkich warunkach przebywajšArabowie palestyńscy w obozie Al-Dżelsun na Zachodnim Brzegu Jordanu. od trzech tygodni mieszkańcy obozu znajdujš się w sytuacji więŸniów...Turuchanowa poprawila spadajšce na oczy wlosy.
- Uczciwi ludzie calej planety napiętnowali izraelskich agresorów i ich zamorskich protektorów. Naród radziecki zawsze okazywal solidarnoœć z walkš narodu palestyńskiego przeciwko izraelskiej soldatesce.Wiece solidarnoœci odbywajš się obecnie w wielu miastach na calym œwiecie - stwierdzilaAleksiejewa. - N a przyklad w kwaterze głównej PFN odbylo się rozszerzone posiedzenie, poœwięcone sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jego uczestnicy - liderzy partii politycznych, wybitni działacze społeczni i polityczni ARE, przedstawiciele społeczeństwa egipskiego z oburzeniem potępili zbrodnie Tel-Awiwu, wyrażajšc calkowite poparcie dla sprawiedliwej walki narodu palestyńskiego o urzeczywistnienie swoich słusznych praw.- Palestyńczycy pragnš decydować o swoim losie, a nie znosić ucisk i poniżenie ze strony najeŸdŸców - powiedziała Turuchanowa. - Proponuję przepracować jutrzejszy dzień na rzecz Funduszu Pokoju. Jak zapatrujecie się na tę propozycję?- Jednomyœlnie akceptujemy jš i popieramy - odpowiedziała za wszystkieAleksiejewa. - Przesyłajšc zarobione pienišdze na Fundusz Pokoju nasza brygada wniesie godny wkład w sprawę umocnienia pokoju na œwiecie i zmniejszenia napięcia międzynarodowego.-A także poparcia sprawiedliwej walki narodu palestyńskiego przeciwko izraelskim agresorom - dodała Pisarczuk. Dziewczęta spoczęły w lóżkach, Łopatina zgasiła œwiatło:
- Dobranoc, towarzyszki.
- Dobranoc, towarzyszko Łopatina - zgodnie odrzekły przyjaciółki.
Następnego dnia brygada Turuchanowej przystšpiła do pracy o 6.40, pracowała z entuzjazmem i w całkowitym skupieniu. Aleksiejewej udało się obrobić 440 korpusów do kompresorów.Po zakończeniu dnia pracy brygadę goršco pozdrowił sekretarz zakładowej organizacji partyjnej towarzysz Rumiancew, występujšc z krótkim przemówieniem do zebranych na wydziale robotników.Tow. Rumiancew powiedział:
-Towarzysze! w dniu dzisiejszym na waszym wydziale miało miejsce znaczšce wydarzenie. Brygada Turuchanowej postanowiła przesłać zarobione w tym dniu pienišdze na Fundusz Pokoju. Decyzję tę podjęli komsomolcy z uwagi na zaostrzajšcš się sytuację międzynarodowš i niebezpiecznš aktywizację okreœlonych kół wojskowych na Zachodzie. Brygada pracowała ofiamie i zarobiła ogółem 82 ruble 48 kopiejek. Na pierwszy rzut oka suma ta może się wydać niewielka, wyobraŸcie sobie jednak, co by się stało, gdyby cała nasza fabryka pracowala przez jeden dzień w miesišcu na rzecz Funduszu Pokoju. Wówczas ta postęPowa organizacja otrzymałaby w sumie znaczšcy wkład rzędu kilku dziesištek tysięcy rubli, co niewštpliwie wplynęłoby na umocnienie pokoju.Komsomolska brygada towarzyszki Turuchanowej dowiodła czynem swojego wysokiego uœwiadomienia, wyrobienia komsomolskiego i samodzielnoœci. Szczególnie pragnšlbym wyróżnić członka tej brygady, towarzyszkę Aleksiejewš. Pracujšc w naszym zakładzie zaledwie ponad dwa tygodnie, towarzyszka Aleksiejewa zdšżyła nie tylko wykonać, ale i przekroczyć wymaganš normę produkcyjnš.Również dzisiaj przekroczyla normę prawie o 30%.
Chciałbym życzyć wszystkim komsomolcom wydzialu takiej samej ofiarnoœci w pracy.W imieniu zakladowej organizacji partyjnej pragnę pogratulować brygadzie Turuchanowe.i komsomolskiego i zawodowego sukcesu.Tak trzymać, komsomolcy I Zebrani odpowiedzieli długotrwLlłymi burzliwymi oklaskami. Robotnicy wydzialu obstšpili brygadę i serdecznie gratulowali komsomolcom, œciskajšc im dłonie.Do Aleksiejewej podszedl stary kadrowy robotnik Jerszow. Uœcisnšł jej dłoń i powiedzial:
- Z uczuciem głębokiej satysfakcji dowiedzieliœmy się o waszym dniu pracy na rzecz pokoju na œwiecie. Gratuluję wam, towarzyszkoAleksiejewa. Jesteœcie naszymi godnymi następcami zdolnymi pomnożyć proletariacki dorobek pokolenia ojców.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sorokin Władimir Trzydziesta miłość Mariny
Anastazja tom VIII cz 2 Rytuały Miłości Władimir Megre
Megre Władimir Anastazja tom VIII cz2 Rytuały Miłości
milosc jest jak bezmiar wod www prezentacje org
De Sade D A F Zbrodnie miłości
Jest na swiecie milosc solo viol
30 JAK BYĆ ŚWIADKIEM BOŻEJ MIŁOŚCI
Miłość matki
boza milosc w sercu
99 SPOSOBÓW OKAZYWANIA DZIECIOM MIŁOŚCI, Różne Spr(1)(4)
MILOSC, Wypracowania
Czekam na twą miłość mała, Teksty
35 - FILMOWA MIŁOŚĆ, Teksty piosenek
MIŁOŚĆ - rodzaje 2, Emocje i motywacja
bajka o miłości i szaleństwie, bajka o miłości i szaleństwie

więcej podobnych podstron