Władimir_Sorokin Trzydziesta miłoć Mariny
przełożył Jerzy Czech
Marina trzasnęła efektownie drzwiami taksówki i zacišgajšc się po drodze papierosem przecięła znany do obrzydzenia plac i weszła na brudne schody Uniwermagu. Zaczynało się już zmierzchać, wieciły rozcišgnięte w szereg witryny, roiły się w nich dziesištki ludzi, trzeszczały kasy, przesuwały się wypełnione zakupami druciane siatki. Oszklone drzwi, pchnięte z rozmachem przez brzydkiego, otyłego mężczyznę, uderzyły Marinę w nadstawionš dłoń. Zacišgnęła się po raz ostatni i rzuciła papieros pod nogi, na zapchanš błotem kratę, przydeptała go i weszła do sklepu. W rodku było duszno i ciasno. Marina znalazła wolny koszyk i ruszyła ku ladom, zasłoniętym przez tłoczšcych się ludzi. Na mięsnym panowało potworne zamieszanie, zbity tłum rozchwytywał towar wyrzucony na ladę, słychać było wymylanie i poskramiajšce riposty sprzedawczyń. "Lud, Co się zgina pod pak ciężarem, Sam sobie wielbłšdem i sam sobie carem..." - przypomniała sobie Marina i ze wzgardliwym umieszkiem przeszła obok. Przy nabiałowym pchało się mniej ludzi, na oszronionych kontuarach poniewierały się brykiety margaryny i paczkowany ser. Wybrała kawałek, włożyła go do koszyka, a zderzywszy się wzrokiem z tęgš pracownicš spytała:- Przepraszam, a masła nie ma?
- Zara przywiozom - odrzekła tamta, z surowš obojętnociš patrzšc gdzie w drugš stronę. Rzeczywicie, dwaj podpici pracownicy przywieli metalowš skrzynię, unieli jš postękujšc, przechylili. Żółte cegły posypały się na stoisko, kto popchnšł Marinę. Nie zdšżyła zrobić kroku, a już przed jej oczyma zamiast masła w zwartš masę stężały ludzkie plecy. "Bydlaki!" - krzywišc się pomylała Marina.
Jedna para pleców wyrwała się z tłumu i zmieniła w starszawš kobietę z przyciniętym do piersi naręczem kostek. Na jej twarzy malowało się pełne napięcia zatroskanie.- Czekajcie no... pięć starczy...
Podjęła głone postanowienie i wybrała jednš kostkę do odrzucenia.- Niech pani da mnie - cicho poprosiła Marina, a kobieta omiotła jš roztargnionym spojrzeniem i podała jej masło. Marina wzięła je i niepostrzeżenie wsunęła do kieszeni płaszcza.
Od tej chwili serce zaczęło jej bić słodko i trwożliwie.
Lawirujšc wród ludzi wzięła chleb ze stoiska z pieczywem, mleko z nabiałowego i poszła w kierunku kas. Ku białym, trzeszczšcym kasjerkom wiodły długie kolejki.
"Jak do spowiedzi" - umiechnęła się Marina i ustawiła za sympatycznym staruszkiem, podobnym do skoczka pustynnego. Staruszek przeżuwał zapadniętymi ustami, miesznie poruszajšc pędzelkami wšsów i gapił się na boki.
Marina czekała, wsłuchana w narastajšcy stukot serca.
Stukało prawie jak wtedy - odzywajšc się echem w skroniach, wypełniajšc całš pier. Kobieta siedzšca przy kasie była niewiarygodnie gruba, kędzierzawa, miała otłuszczonš, apatycznš twarz i fioletowe policzki. Szybko stukajšc w klawisze zerkała na koszyki z produktami, mruczała należnš sumę, brała pienišdze tak, jakby zwracano jej należny dług, szperała w plastykowych szufladkach w poszukiwaniu drobnych i ponownie stukała w klawisze. Marina rozebrała jš w mylach i wzdrygnęła się z obrzydzenia: Olbrzymie, obwisłe piersi z winogronami pomarszczonych brodawek spoczywały na potężnych fałdach białożółtego brzucha i na systematycznie wsysanym przez ciemny lej pępku; białe, guzowate szynki nóg, posiekane drobnymi nitkami żył, rozwierały się, odsłaniajšc mroczne włochate monstrum z zastygłym pionowym umiechem czerwonych warg..."Ciekawe, ile kostek masła zmieciłoby się w jej pochwie?" - pomylała Marina przesuwajšc się razem z kolejkš. Wydało się jej, że tam, we wnętrzu monstrum, kryje się już z tuzin kostek, które spokojnie roztapiajš się sprasowujšc w żółtš owalnš bryłę...- Co pani ma? - zajrzała matrona do koszyka Mariny, chociaż wszystko i tak było widać.- Dwa mleka, pszenny za dwadziecia pięć, ser...
Pulchna ręka przekręciła zapakowany w celofan kawałek:
- Dziewięćdziesišt trzy... tak... trzydzieci dwa... dwadziecia pięć.
Wszystko?
- WszyStko - odrzekła Marina umiechajšc się drgajšcymi nerwowo ustami i spoglšdajšc w zielone oczy kasjerki. Serce waliło ogłuszajšco, kolana przyjemnie dygotały, zimna kostka cišżyła w kieszeni.- Rubel pieesišt.
Marina podała różowiutkiego motyla - dziesięciorublówkę, odebrała niedogodnie nastroszonš resztę. Z płonšcš twarzš podeszła do lady.
"Siedemdziesišta druga kostka" - przemknęło jej przez głowę; rozchyliła wargi lekko się umiechajšc. Przełożyła zakupy ze sklepowego koszyka do swojej foliowej torby i wyjęła kostkę z kieszeni. Staruszek-skoczek, który znalazł się tuż obok, również przekładał do swojej zielonej torby chleb, margarynę i mleko. Kiedy kolejny raz nachylił się nad koszykiem, Marina zręcznie wrzuciła kostkę do jego torby, wzięła reklamówkę i podšżyła ku wyjciu. Od dawna już kradła państwu masło. Było to przyjemne i dojmujšce odczucie, niepodobne do żadnego innego. Przyjemnie było stać w ponurej kolejce ze wiadomociš, że się popełnia przestępstwo, opanowywać wewnętrzne drżenie, podchodzić do kasy, czujšc mocne uderzenia krwi w skroniach, kłamać z umiechem i drgajšcymi kšcikami ust... Kiedy Marina trafiła na młodziutkš, nadzwyczaj pocišgajšcš dziewczynę, która niezdarnie naciskała klawisze i pytała czarujšcymi usteczkami: I co jeszcze?
- Wszystko. To już wszystko - cicho rzekła Marina, z umiechem przyglšdajšc się dziewczynie. Strasznie wtedy pragnęła, żeby to cud-dziewczę jš nakryło, a potem porozpinało całš i przeszukało swoimi krótkimi paluszkami o połamanych paznokciach, czerwienišc się przy tym i odwracajšc oczka. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby to Marina pracowała jako kasjerka, a milutka kleptomanka została przez niš złapana z kawałkiem sera w siatce. - Pójdzie pani ze mnš - spokojnie powiedziałaby Marina, kładšc rękę na jej skamieniałym ze strachu ramieniu. Przeszłyby wówczas przez smród i cisk uniwersamu do odludnego, mrocznego gabinetu dyrektora. Marina przekręca klucz, odgradzajšc się od mierdzšcego gwaru, zacišga zasłony, zapala biurowš lampę.
- Przepraszam, ale muszę paniš poddać oględzinom.
Dziewczyna płacze, płacze beznadziejnie i szczerze, nie orientujšc się, jak coraz rozkoszniejsza robi się jej mokra twarzyczka. - Ppproszę...ppprro...szę...paniš...nie zzaawia...daamiać...instytutu...
- Wszystko będzie zależało od pani - miękko odpowiada Marina, rozpinajšc jej bluzeczkę i pstrykajšc zapinkš stanika, cišga dziewczynie dżinsy i majtki. Przez chwilę patrzy na swojš brankę - nagusieńkš, licznš, bezradnie chlipišcš, a potem mówi tym samym miękkim głosem:- Przepraszam, ale muszę jeszcze obejrzeć pani organy płciowe.
Pani wie, że niektóre chowajš nawet tam...
Dziewczyna rozchyla drżšce kolana, ręka Mariny dotyka puszystego wzgórka, długo go obmacuje, potem rozwiera przeliczne usteczka i... Pisk opon na mokrym asfalcie doszczętnie wymazał te rojenia. \
Marina instynktownie odchyliła się do tylu i ocknęła w realnym wiecie moskiewskiego zmierzchu: zielona "Wołga", która opryskała jš wodnym pyłem, przejechala obok, a kierowca zdšżył złoliwie postukać się palcem w czoło. "Do więtego Piotra też można wczeniej. - Umiechnęła się, przekładajšc torbę z zakupami do lewej ręki. - No i co? Odfrunšć podczas takich marzeń... To zabawne..." Plac się kończył, drogę przegradzał teraz wieżo wykopany rów, Marina, przechodzšc z łatwociš po przerzuconej nad nim desce, zdšżyła dostrzec pustš butelkę na mokrym dnie rowu. Przed niš, wiecšc oknami, piętrzyły się omiopiętrowe bloki.
Mieszkała już od siedmiu lat w tej dzielnicy, którš uważano za nowš, chociaż wyglšdała na starš i zapuszczonš.- Pani, a którš ma pani na czasie? - krzyknęła do niej z ławki podłużna plama w kapeluszu. "Kutafon" - pomylała smętnie, skręciła za róg i znalazła się na swoim podwórzu.
Dozorczyni niepiesznie odłupywała lód z chodnika, jej siedmioletni synek puszczał co białego na ciemnej wstędze ciurkajšcego w lodzie strumyka. Na skwerku skupiła się gromada graczy w domino, a kostki stukały dwięcznie. Marina skrócila sobie drogę po chrzęszczšcym zbitym, brudnym niegu, przeskoczyla kałużę z napęcznialym niedopałkiem, po czym otrzepujšc nieg z bucików, przycišgnęla do siebie drzwi wejciowe.żarówka nie wiecila się od trzech dni, za to guzik od windy palił się zlowrogim, rubinowym żarem.Winda wkrótce przyjechała, drzwi rozsunęły się z obrzydliwym zgrzytem, po czym pykajšc ze spłaszczonego "Bielomora" wytoczyl się z nich krótkonog1 grubas z bialym pudlem na smyczy.Na prawym skrzydle drzwi, Obok znajomych i spowszedniałych DUPA, SPARTAK i NADIA pojawił się lakoniczny aksjomat: CHUJ + PIZDA = RUCHANIE.- Niewštpliwie... - wyraziła pelnš znużenia zgodę Marina, przypomniawszy sobie ulubione slówko Walentina. Pomylala też: "Onanizm jednak nie wybawia chłopCÓW. Libido rwie się na swobodę, sublimuje.Masz rację, Zygmuncie..." Otworzyla torebkę, wyjęla zawieszone na agrafce klucze.Winda stanęła, Marina wyszla i skierowala się ku swoim drzwiom, jedynym, które nie były obite, mialy zwyklš, spóldzielczš k1amkę.Puszczalski zamek nie stawial przesadnego Oporu kluczowi, bucik popchnšł drzwi, palec szczęknšl wylšcznikiem.Nie rozbierajšc się, Marina przeszla do kuchni, włożyla jedzenie do lodówki, postawiła na gazie nowy, niklowany czajnik (prezent od Saszeńki) i dogasajšcš zapałkš zapalila papierosa.Kuchnia była niewielka, po kobiecemu przytulna: lniane firanki z ukraińskim wzorem, blękitny abażur w ksztalcie gruszki, kolekcja gżelskiej porcelany na schludnych póleczkach, trzy ma10wane talerze nad prostym, drewnianym sto1em i takimiż taboretami.
Marina wróciła na korytarz, zaklęła, potykajšc się o matę, rozebrała się, wsunęła zmęczone nogi w miękkie kapcie, zacišgajšc się papierosem zajrzała na krótko do toalety, przywróciła głos staremu, gadatliwemu zbiornikowi i z rozpędu rzuciła się na szeroki tapczan. Głowa jej utonęla w ukochanej babcinej poduszce.
Rozpięla spodnie i machajšc nogami uwolniła się od nich.
Popiół bezszelestnie opadł na sweter, Marina dmuchnęła i szary słupek się rozleciał. Zacišgajšc się z rozkoszš, przelizgiwała się roztargnionym wzrokiem po swoim dwudziestometrowym pokoju: żyrandol babci, babcine pianino, półki z ksišżkami, skrzynka z plytami, gramofon, telewizor, zielona stojšca lampa, półmetrowa gipsowa kopia "Amora i Psyche", wersja "Paszportu" Rabina nad niedużš sofš, martwa natura Krasnopiewcewa, akwaforta Kandaurowa i... tak, cišgle ta sama, do bólu znajoma twarz z bosmańskš bródkš, z ledwo dostrzegalnš pionowš szramkš na wysokim, pokrytym zmarszczkami czole i z niezwyklymi oczami. Przez rozpływajšcy się dym z papierosa Marina spotkała się z nimi po raz tysięczny i westchnęła. Zawsze patrzył tak, jak gdyby oczekiwał odpowiedzi na pytanie swoich przeszywajšcych oczu: co zrobiła, żeby nosić miano CZŁOWIEKA ? "Staram się nim być" - odrzekła swoimi po jeleniemu wielkimi i skonymi oczami. Potem jak zawsze, po pierwszej niemej rozmowie, jego twarz zaczęła się robić życzliwsza, podwinięte wargi straciły swojš surowoć, zmarszczki w okolicy oczu ułożyły się miękko i spokojnie, rozpadajšce się kosmyki opadły na czoło z dobrze znanš ludzkš bezradnociš. Trójkštna twarz zajaniała zwyczajnš domowš dobrociš. "Czlowiek" - objawiło się w mylach Mariny, a on od razu wysunšł skrzypišce krzesło i usiadł obok - wielki, ciężki i piękny. Często wyobrażała sobie tę znajomoć - albo w przeszłoci, przed banicjš, albo w przyszłoci, po owym spotkaniu na Szeremietiewie czy Wnukowie: niejasne różnobarwne tło rozmawiajšcych w skupieniu ludzi, fale tytoniowego dymu, niewyrane wnętrze nieznanego pokoju, jego umiech, szeroka dłoń, mocny ucisk ręki... Wszystko, co było dalej, przeczuła i zobaczyła aż do drobiazgów:
długš rozmowę, spotkanie, powierzony rękopis, terkoczšcš przez całš noc maszynę, biały wit, wieżo zadrukowane i przywiezione o umówionej porze kartki, "dziękuję, bardzo mi pani pomogła, Marino", "Ale Co też pan, dla mnie to nie praca, tylko rozkosz", koniecznoć zatrudnienia sekretarki, wspólna praca do póna na zamiejskiej daczy, żółty księżyc, zaplštany w wilgotnym listowiu nocnych jabłoni, energicznie otwarte okno, "no, tomy się zasiedzieli", niepiesznie zduszony papieros, spojrzenie zmęczonych, ukochanych oczu, zetknięcie się ršk i...Marina była przekonana, że z Nim wszystko będzie jak należy. Tak, jak powinno się zdarzać, ale co niestety ani razu nie zdarzyło się jej z żadnym mężczyznš. Głupie, medyczne słOWO ORGAZM wyrzucała z odrazš ze swoich marzeń, szukała dlań synonimów, ale i te nie były w stanie wyrazić tego, co tak dotkliwie i dokładnie czuło jej serce... Tak, jeszcze żaden mężczyzna nie potrafił dać jej tego ubogiego, czysto fizjologicznego minimum, które tak łatwo wydobywały z jej ciała kobiece dłonie, wargi i języki. Na poczštku było to dziwne i straszne, Marina płakała wsłuchana w senne mamrotanie zaspokojonego partnera, zasypiajšcego błogo po trzykrotnym zroszeniu jej nieczułej pochwy. Póniej się przyzwyczaiła, Lesbos wzięło górę, mężczyni stali się czysto zewnętrznš dekoracjš, a on... on... zawsze pozostawał wiedzš tajemnš, ukrytš możliwoClš prawdziwej miłoci, tej samej, o której tak marzyła Marina, której pragnęło jej smagłe, smukłe ciało, zasypiajšce w objęciach kolejnej przyjaciółki...Papieros dawno się skończył i zgasł. Marina wrzuciła go do tłustego brzucha glinianego Sziwy i poszła do kuchni. Czajnik od Saszy kipiał rozpaczliwie, z dzióbka wyrywał się gęsty strumień pary.
- Ooooch... Marinko-kurwinko... - ziewnęła Marina, zdjęła czajnik i wyłšczyła gaz. Ulubione słowa ukochanej niegdy Milki sprawiły, że przypomniala sobie to, co zaplanowała jeszcze wczoraj:- Boże, całkiem mi wyleciało...
Kiedy wróciła do pokoju, powiesiła spodnie na oparciu krzesła, usiadła przy masywnym biurku, wyjęła klucz zza estońskiego cacka, po czym otworzyła i wycišgnęła szufladę. Szuflada była wielka, ale mieciła w sobie jeszcze więcej - Marina w każdym razie za jej zawartoć oddałaby bez wahania całe swoje mieszkanie. Z lewej strony leżała Biblia w bršzowej oprawie, obok - bursztynowy różaniec babci i postrzępiony kieszonkowy psałterz, spod którego wyzierał modlitewnik. Z prawej solidne tomy Archipelagu, Lolita, Dal; Maszeńka i Ofiara Nabokova, Wierny Rusłan Władimowa, orwellowski Rok 1984, Kret historii Kormera i dwie ksišżki Czukowskiej. Dalej w starannie ułożonym bloku leżała poezja: Pasternak, Achmatowa, Mandelsztam, Częć mowy i Koniecpięknej epoki Brodskiego, kseroodbitka oberiutów, tomiki Korżawina, Samojłowa i Lisnianskiej. Wszystkie ksišżki, ułożone jedna na drugiej, przypominały trójstronny blindaż, porodku niego za na dębowym dnie szuflady spoczywał Zeszyt. Zeszyt. Zeszyt był nieduży, składał się z kartek mocnego papieru. Z okładki niewinnie i ze zdziwieniem patrzyła Wenus Botticellego, a do prawego górnego rogu przywarło starannie wykaligrafowane... Marina wzięła zeszyt, położyła go na biurku i zasunęła szufladę.
"...Uczuć twoich rudonone złoże, serca tajnie wiecšcy się pokład..." - przypomniała sobie ulubione wersy i otworzyła Zeszyt. Była to lakoniczna kronika Miłoci - dwadziecia osiem wklejonych fotografii - po jednej na każdej stronie. Dwadziecia osiem kobiecych twarzy. Maria... Masza Sołowiowa... Maszeńka... 7x9, piękna gabinetowa fotografia na marszczonym papierze, czarne błyszczšce oczy, półobrót, półumiech... Maria była pierwsza. Swoimi wytwornymi palcami, surowymi ustami i elastycznym ciałem otwarła w Marinie Różowe Podwoje Lesbos, otwarła je energicznie i władczo wpuszczajšc tam na zawsze potok spopielajšcych promieni. Miłoć ich cišgnęła się przez pół roku - mšż nieodwołalnie wywiózł Maszę do Leningradu, tajemne schadzki w mieszkaniu jej przyjaciółki się skończyły, została tylko sama przyjaciółka.
Była następnš.
Marina przewróciła kartkę.
wietlana Swietłana... wiecidełko- Bawidełko...Swieta. Swieta Rajtner... , , Tego lata, kiedy babcia nadal jeszcze piastowała w Leningradzie bordowego od wrzasku Kolkę, we dwie z Maszš często zostawały na noc u Swiety - dwudziestoszecio1etniej, dwukrotnie rozwiedzionej, kędzierzawo-czamowłosej, z kršgłymi bułkami barków, dojrzałymi gruszkami piersi i kaprynymi pšsowymi winiami warg.Zazwyczaj po małej popijawie kladła się w kuchni, a potem czuwajšce przez calš noc kochanki słyszały tęskne skrzypienie jej rozkładanego łóżka.Pewnego razu zbrzydło jej wiercenie się, toteż nad ranem zjawiła się jak tłuciutkie, jedwabne widmo w czarnej czapce na głowie:- Dzie'Nczyny, pućcie mnie na trzeciš... zimno tam...
w mieszkaniu, podobnie jak na ulicy, panował upal, Masza i Marina leżały nagie na wilgotnym przecieradle i odpoczywaly po długotrwalej walce, zakończonej obustronnš porażkš-zwycięstwem.- Kład się - umiechnęła się Maria i przysunęła do ciany;
Zaszeleciła zdejmowana koszula, Swieta położyła swoje biale, chlodne cialo między dwa smagle, powo1i stygnšce węgle. Dlugo milczaly patrzšc na sufit, który zaczynał bieleć, a potem Masza zaproponowala, żeby się okryć przecieradłem i przespać.Tak też zrobily.
Nakrochmalone zbytnio przecieradło chrzęcilo i gięło sięjak tek-
tura, Maria zdrzemnęła się szybko, Marina także zamierzala pójć w jej lady, gdy nagle ręka Swiety spoczęla najej genitaliach.Marina z westchnieniem zdjęla chlodnš dloń, odwrócila się i zasnęla... A potem spotkały się w ki1ka miesięcy póniej, nieoczekiwanie rozpoznajšc się nawzajem w zaganianym arbackim tłumie...Miała białe żydowskie cialo o charakterystycznej ostrej woni pach i organów p - łciowych. Lubila tańczyć nago na stole przy piewie Charlesa Aznavoura, pić z butelki czerwone wino, chichotać histerycznie, stroić
się i udajšc modelkę sprężycie wchodzić z korytarza do pokoju, kršżyć po nim i ko1ysać się na wysokich, niemodnych już szpilkach.Swieta wcišgala do ust lechtaczkę Mariny i rytmicznie dotykalajej koniuszkiemjęzyka. Byla rnniej zręczna niż Maria, za to bardziej szczodra -już po tygodniu można bylo u Mariny zobaczyć drogijugoslowiański stanik i perfumy "Kamea".Swieta patrzyla z fotografii surowo i wyzywajšco, calkiemjak wtedy - po zajadlym sporze, ordynamych słowach i gluchym trzanięciu drzwiami...
lra... lreczka-mróweczka... lrenka-lrusia-słodziutka pizdusia...
Legitymacyjne zdjęcie 3x2 ze ciętym narożnikiem, przyklejone bršzowš kancelaryjnš lurš, która niemilosiemie powyginala kartkę. Chlopięca grzywka, malutkie wcibskie oczka, cienkie wargi, cienkie ręce,
cienka talia, dwa dziewicze wzgórki na torsie i jeden, ten, który utracil dziewictwo w bursie szko1y cyrkowej - na dole, między chudymi bioderkami.
- Poglaskaj, pogłaskaj mnie tak wlanie - mówila w mroku urywanym szeptem, pokazujšc Co ledwie widocznš ršczkš...Spotykaly się w wšskim pokojU jej koleżanek-studentek, Okno zaslaniajšc na głucho kocem. lrina lubila najbardziej dotykać się z Marinš genitaliami, szeroko rozstawiajšc nogi...Na drugim roku wyrzucono jš za kradzież, więc deszczowym, 1etnim wieczorem Marina odprowadzila jš na Dworzec Bialoruski.
- Przyjed do nas, Marińciu, pomieszkasz trochę, mama da grzybów, słoniny - mamrotala, pospiesznie całujšc Marinę i wyrywajšc jej z ršk mokrš, lnišcš walizkę. - Miejsca mamy od metra, ojciec od nas odszedl, przyjed. Poznam cię z fajnymi chłopakami...Podobna do wini konduktorka gronie zgrzytala opuszczanym schodkiem. lrina cmoknęla zaschniętymi ustami po raz ostatni i zastukala sandalami po metalowych stopniach:- Do szybkiego, Marinu!
Zdawało się, że zawolała jej niebieska welniana bluzka...
Sonieczka Fazliejewa... Cudo z grubym warkoczem do pasa, wšskimi oczami, drobnymi ustami, pulchnymi biodrami i kršglš pupkš.Uczyla się u Drobmana, zaczęla o rok wczeniej.
- Beethoven jest ordynamy, Marina, Skriabin to co innego... - taki byl pulap jej tatarskiego estetyzmu.Grala okropnie, Drobman dawno machnšl na niš rękš, przespala się dwa razy z dyrektorem, a zastępcy podarowala krysztalowy wazon.Marina sama wprowadzilajš na safickie cieżki - dojrzalš, leniwš, udręczonš brakiem seksualnej satysfakcji: kiedy Sonieczka miala osiemnacie lat, rówienik deflorowałjš po prostacku i od tej poryjej akty plciowe mialy charakter czysto rytualny.Sonieczka dlugo i głupio kokietowala Marinę, słuchajšcšjej tradycyjnego "jaka ty piękna, mężczyni nie sš ciebie godni", a1e oddala się mialo i latwo - pónš jesieniš pojechaly na opustoszale letnisko i tam wlšczyly obdrapany grzejnik, po czym piecily się przez caly dzień na chlodnej pierzynie... lch romans nie mógł~išgnšć się długo - Marinie znudzila się głupota Soni, a Soni - lesbijskie pieszczoty.K1ara... Marina umiechnęla się i westchnęła wpatrujšc się w ladnš, rasowš twarz czterdziestoletniej kobiety.K1ara z urody bardzo przypominala Beatę Tyszkiewicz.
- Piękno otrzymujemy dzięki lasce Bożej - powtarzala częSto, kiedy glaskala Marinę.
Odslonila Marinie Boga, potrafiła kochać, potrafiła być wiemš, oddanš, bezinteresownš. Umiała nie dostrzegać swojego wieku.- Jestem takš samš dziewczyneczkš jak ty, mój anie1e - szeptala rankiem spinajšc swoje bujne lniane loki.Jej przeliczna lechtaczka miala w sobie co z wnętrza rozkrojonego kasztana. Wyzierala z wygolonego, przypudrowanego sromu jak wdzięczny różowy języczek.- Pocaluj mnie w tamte usteczka - szeptala z rozmarzeniem i pokomie rozkladała grube biale nogi.Marina kochala to biale, lekko przejrzałe cialo o grubych, obwislych, lecz niebywale delikatnych piersiach.Klara umiala jako niepostrzeżenie doprowadzać Marinę do orgazmu: lekkie, niezobowišzujšce dotknięcia sumowaly się i nieoczekiwanie rozwijaly w goršcy kwiatostan omdlenia. Marina krzyczala bezradnie, usta Klary szeptaly uspokajajšco:- Pokrzycz sobie, pokrzycz, dziewczynko moja... slodka moja dziewczyneczko... pokrzycz...Tania Wiesielowska... Wybuchla jak cienkonoga, plomiennowlosa kometa i po dwutygodniowym szaleństwie milosnym przepadla w ko1owrocie jakich podejrzanych ormian. Rozpaczliwie gryzla swymi drobnymi zšbkami i popiskiwala, zaciskajšc usta dlońIni, żeby sšsiedzi z komunalki nie slyszeli...Mila Szewcowa...
Zina Koptiańska...
Tonia Kruglowa...
W szystkie trzy byly na jedno kopyto - chude neurasteniczne narkomanki, kręcšce się w pobliżu cudzoziemców.Bogaci klienci byli ich bogami, trawka - niezbędnym do życia stymulatorem, restauracja - mlejscem sakralnym, Lesbos - ukrytš slabociš.Ubraly Marinę w firmowe szmatki, nauczyly fachowo nabijać papierosy marihuanš, namówily, żeby "spróbowała z Murzynem". Murzyn
męczyl jš przez póltorej godziny, wpychajšc swój gruby czlonek, gdzie tylko się dało, a potem dyszšc jak zajeżdżOny koń i błyskajšc w ciemnociach bialkami oczu, wypił z butelki calš "Chwanczkarę" i zachrapal...Wika. Biedna, nieszczęliwa Wika... Ogromne blękitne oczy, jasnokasztanowe wlosy, dobre, zawsze umiechnięte usta. Poznaly się pod natryskamibasenu "Moskwa" i zrozumialy w pół slowa. Miesišc, ich miesišc miodowy na wybrzeżu ryskim, jesienna Moskwa z mokrymi lićmi na asfalcie, odpowied nieznajomego glosu na telefon Mariny:- Rozumie pani... Nie majuż Wiki... Wpadla pod elektrowóz...
Marina nawet się z niš nie pożegnala.
Nowy plotek na Cmentarzu Smoleńskim z lepišcš się do ršk srebmš farbš, granitowa płyta, uschnięte bratki...Kochana Wika... Calowala się aż do zmętnienia oczu, ubierała Marinę w swoje sukienki, czytała jej hinduskš ksišżkę o miloci, prosiła czule, szepczšc po dziecinnemu:- Marineczko, a teraz wlóż mi kołeczek...
Marina wycišgala spod poduszki obcišgniętš prezerwatywš stearynowš wiecę, delikatnie wsuwala jš w rozwartš waginę...Ludzie mówili, że lokomotywa przecięła Wikę na pół...
Sonieczka Glikman...
Tuka Suchnina...
Standardowa fotografia paszportowa.
obie uczyły się w Instytucie Stroganowskim, dorabiajšc tam jako modelki.- Dziewczęta, trzeba szukać nowych doznań, bo inaczej ani się nie og1šdniecie, jak życie wam przeleci - mówila go1a Tuka, rozlewajšc tanie wino na trzy kieliszki."Cętkowana lania" - nazywalajš Marina za częste siniaki od pocałunków. Pewnego razu wpucily "na czwartego" dawnego kochanka Sonieczki, czamowlosego i ciemnozadego Aszota o dziecięcym umiechu, umięnionym ciele i długim, lekko zakrzywionym penisie. Często bawily
się z nim w ciuciubabkę - zawišzywaly mu oczy Soninym szalem a 1a boheme, obracaly dookola i kazaly mu się szukać. Urniechajšc się, goly Aszot chodzil jak lunatyk po pokoju, a piszczšce dziewczęta gryzly jego podrygujšce, ociekajšce luzem berlo.Barbara Benigen...
Typowa wschodnia Niemka z czamš fryzurš, chlopięcymi rysami i wulgarnymi nawykami.Marina czekala na niš zwykle koło Ostankina, otulajšc się swoim kożuszkiem, a potem jechaly do akademika Barbary.Barbara przywiozla jej skórzane spodnie i pudelko szwedzkich tabletek antykoncepcyjnych...Tamarka...
Andżelika...
Maszeńka Wolkowa...
Kapa Czyrkasska...
Nataszka... Nataszka Gusiewa. To bylo co niewiarygodnego. Tłusta, trzydziestosiedmioletnia. Za pierwszym razem wydawala się ociężala, a1e zręcznie pracowała językiem. Za drugim przyjechala ze swoim "materacykiem" - okršglym walkiem od kanapy. Na walek wkladało się czystš, upranš powloczkę, po czym gola Natasza, postękujšc ciskala go między nogami i kładla się twarzš do lóżka, mruczšc z rezygnacjš:- Już można...
Do pokoju z lagodnymi slowami wkraczała Marina, obwišzujšc dłoń szerokim oficerskim pasem ze ciętš sprzšczkš:- Już leżysz, kotu... no, leż sobie, leż.
Tłuste plecy i poladkiNataszy zaczynały podrygiwać, wiercšc się na walku, lamentowala i prosila o przebaczenie.Marina czekala chwilę, a potem pas chlastał ze wistem po tym bialym, galaretowatym cielsku.Natasza dziko wrzeszczala w poduszkę, zacisnšwszy na amen materacyk między udami, jej głowa lekko trzęsla się z napięcia, szyja
purpurowiała. Marina bila jš, dogadujšc pieszczotliwie:
- Pocierp, kiciusiu... pocierp, kochanie...
Wychodzila rano z poszarzalš twarzš, pomarszczona z bólu, ledwie dwigajšc grube nogi, zabierala do następnej soboty swoje pulchne ciało, a razem z nim - sekretny materacyk... Zamknięto jš za spekulację lekarstwami.Ania... Ania-Anusia... Drobne, jasne kędziorki do ramion, perkaty nosek, usiany piegami. Różowe wrota Lesbos otworzyła w niej Barbara, Marinie pozostawalo tylko pomóc jej w oswojeniu i utrwaleniu tego, czego dowiadczyła.- To jest takie ciekawe. A przede wszystkim niezwykle... - mówila Ania i jej urodziwa twarz przybierała tajemniczy wyraz.Lubiła godzinami przesiadywać z Marinš w wannie, pieszczšc się przy wietle kapišcej wiecy.- Pogwałć mnie - szeptała, bojaliwie wynurzajšc się z wody. Marina patrzyla, jak znika za drzwiami jej mokre ciało, potem także wyłazila i pędziła, żeby zlapać jš w ciemnociach, wykręcić liskie ręce i zacišgnšć do lóżka, rzucić się na nie i przygnieć szlochajšcš teatralnieAnetkę-Minetkę.Tamara lwosjan... Czarne węgle OCZU, nieprzebyte druty włosów, nieprawdopodobnie szeroka pochwa, która zawiodła jš na safickie cieżki: w takiej przestrzeni mężczyzna byl bezradny.- Ne rodzil się chlop, co by zapeczentował te studnie! - mamrotala z dumš, bezlitonie poklepujšc się po bujnie poroniętych organach. Marina szybko znalazła klucz do jej pelnego temperamentu ciała i wkrótce Tamara, oslabła od niezliczonych orgazmów, płakala tulšc sięjak dziecko do Mariny.- Dżiana... och... dżiaaana...
Za każdym razem o wicie proponowała:
- Chod, pogryzemy sie na pamiontke!
Następnie nie czekajšc na odpowied, mocno gryzła Marinę w po-
ladek. Marina w odpowiedzi gryzła Tamarę, zmuszajšc jš do słodkich
pojękiwań i szczerzenia białych zębów...
Dwie niebieciutkie podkówki zostawały na długo, og1šdajšc j~,
Marina się wyginała, wspominała woń pach Tamary, zręczne wargi i ła()czywe ręce.
Ira Rogowa... Mila okršgla twarz, spokojne półprzymknięte oczy. ..
Cudownie grala na gitarze, a1e w łóżku była bezradna. Mężczyzn bala się panicznie. Marina własnoręcznie go1ila jej srom, nauczyła jš technik WSChodu, "gry na flecie", "pocałunku Wenery" i wielu innych rzeczy...
Marinka... bliniaczka-dwojaczka... kpišcy wyraz ust, oczy głębC\-
ko schowane pod brwi, rozluniony chód, niebieskie dżinsy...
Jej mšż "robił za chemika" podArchangielskiem, dziecko niańczyla matka, a sama Marinka piła i rżnęła się bez pamięci, czujšc przerażt1,-
nie rosnšce w miarę tego,jak upływał terrnin mężowskiego wyroku... Przt1,rażenie. Ono włanie pchnęło jš we wprawne objęcia imienniczki.
Lubka Barminowska...
Ich oczy spotkały się w przepełnionym, lipcowym trolejbusie i od razu wszystko było jasne: Luba, przycinięta do okna przez jakš bab~, przesunęła koniuszkiem języka po górnej wardze. Marina, stojšca w pClbliżu, powtórzyła gest po sekundzie.
Przy placu Puszkina wyszły już jako stare znajome, u Jelisiejewa kupiły rozkisły torcik, butelkę białego wina, potem z trudem złapały t~sówkę i wkrótce chciwie całowały się w ciemnym, pachnšcym kotan'\i korytarzu...
Tak. Lubeczka-gołšbeczka była prawdziwš profesjonalistkš - nie,pohamowanš, zręcznš i nieprawdopodobnie czułš... Marina przypomnišla jej ruchliwš, go1utkš figurkę, siedzšcš na szerokim parapecie.
- Bez dziewuszek nie umiem po prostu żyć - mówiła wesoło, pocišgajšc gorzkie wino z wysokiej, wšskiej szklanki - przecież nawet w dzieciństwie przyjaniłam się tylko z dziewczynkami...
Luba posiadała niewiarygodnie długš łechtaczkę, która prężyła się i wysuwała z jej pulchnych organów jak grubiutki różowy stršczek i nieznacznie drgała. Marina wcišgała go powoli w usta i delikatnie ssała, wpijajšc się paznokciami w kręcšce się poladki kochanki...
Lubka nauczyła jš bawić się w "seksualny obciach". ubierała się, wchodziła do łazienki, przeglšdała się w lustrze, podczas gdy Marina przystawiała Oko do szpary w naumylnie uchylonych drzwiach. Luba zaczynała się rozbierać, posyla.išc dłoniš pocałunki swemu o- dbiciu. Kiedy już była w samych majtkach, długo pozowała przed lustrem, wypinajšc tyłek, glaszczL!C się po piersiach i przesuwajšc języczkiem po wargach. Potem cišgała swoje liliowe majteczki, siadała na skraju wanny i zaczynała się onanizować: palce skubały pobłyskujšcš łechtaczkę, ko1ana konwulsyjnie zbliżały się i oddalały, po1iczki płonęły rumieńcem. Tak mijało kilka minut, potem jej ruchy stawały się coraz bardziej goršczkowe, pÓłotwarte usta ze wistem wcišgały powietrze, kolana drgały, a Lubka wstawała dajšc do zrozumienia, że upragniony orgazm jest tuż tuż.
W tym momencie Marina otwierała drzwi na ocież, wpadała z okrzykiem "och, ty suko' ." i zaczynała bić jš po rozpalonych po1iczkach. Nie przestajšc skubać swojego stršczka, Luba bladła katastrofalnie, mamrotała "kochana, już nie będę, kochana nie będę...", trzęsła się, jęczała i bezsilnie osuwała się na podlogę. Jej urodziw,l twarz uderzała w owej chwili przedziwnš pięknociš: oczy się zataczały, wargi napływały krwiš, rozpuszczone wlosy splywaly po białych policzkach. Na poczštku Marinie żal bylo jej bić, Luba jednak żšdała bólu:
- Jak ty tego nie rozumiesz, przecież to dla mnie przyjemnoć. To przecież słodki ból...
Kiedy Marina to zrozumiała, przestała się litować, tylko trzaskała po białej twarzy, siarczyste odglosy po1iczków miotały się w dusznej łazience, Lu ba płakała dziękczynnie...
Frida Romanowicz... Dziwaczne stworzenie w różowych bermudach, dżinsowej kurtce i srebrnych sandałach. Bialomorek nie opuszczał jej olbrzymich, cynicznie umiechniętych ust, zwinne ręce szczypały, bi-
ły, ciskały, atakowały. W metrze, korzystajšc z ogólnego tłoku, Frida przyciskała Marinę do drzwi, WężOWO liska ręka wpełzała w dżinsy, palce rozchylały wargi sromowe, a jeden z nich wnikał do pochwy i zginał się:- Teraz cię Brunner złapal na haczyk - Fridka dyszała jej złowieszczo do ucha. - Dupa zimna, kochaneczko...W swojej brudnej, zawalonej butelkami komórce włL!czala magnetofon na pełnš moc, poiła Marinę koniakiem z własnych ust, potem bezlitonie jš rozbierała, przewracała na łóżko...Czujšc bezsens jakiejko1wiek inicjatywy, Marina posłusznie poddawała się jej na poły sadystycznym pieszczotom, zmurszałe łóżko trzeszczało, grożšc rozwaleniem, magnetofon ryczał, pełzajšc po podłodze... N ina... "Kapłanka miłoci"... "S iostrzenicaAfrod yty" ... "Ani gram, ani piewam, ani smyczkiem wodzę czarnogłosym"...Wysoka, szczupła, z równš achmatowskš grzywkš. Na poczštku nie spodobała się Marinie: powcišgliwie wytworne zaloty z bukietem pełnych róż, wycieczkami doAbramcewa-Kuskowa-Szachmatowa i podmiejskimi piknikami na daczy, zdawały się do niczego nie prowadzić. Ale Fridka tak dopiekła Marinie swoimi pijackimi wybrykami, propozycjami, żeby "spróbowała z dogiem", "usiadła na butelce od szampana", "pociskała gówniarza", że udręczone szczypaniem ciało zapragnęło spokoju:Frida została w swojej "chacie", żeby dopijać jerez, Marina przeprowadziła się do Niny.Historyk-trybada-poetka...
Jakże się to wszystko splotło w tej chudej, mšdrej kobiecie...
-W poprzednim wcieleniu byłam George Sand, we wczeniejszym Joannš d'Arc, a w jeszcze wczeniejszym - wędrownym sufi zakonu Kadiri, a w jeszcze, jeszcze... - umiechała się tajemniczo i poważnie dodawała - byłam Safonš.- Pamiętasz to? - pytała Marina, oglšdajšc jej malutkie piersi.
- Oczywicie - kiwała Nina, a cienki palec z podobnym do migdału paznokciem wbijał się w obszemš mapę Lesbos. Tu włanie stała
willa, tu mieszkały służebne, tu się kšpałymy, tam pasły się owce...
Marina zgadzała się w milczeniu.
Nina siadała na łóżku, wzdychała, patrzšc w ciemne oknO:
- Tak... Plato nazwał rnnie wtedy dziesištš Muzš...
Nierzadko po pieszczotach czytała piewnym głosem swoje przekłady jakich greckich tekstów, w rodzaju:Morskš ociekajšce pianš, Dyszšce perłowš macicš, Jedynie z konchš de1ikatnš Łono twoje mogę porównać...Romans z niš został przerwany niespodziewanie: ku swemu przerażeniu Marina dowiedziała się, że Nina zna Mitię, który od dawna już zabawiał wszystkich opowieciami o filo10gicznej lesbijce, majšcej bzika na punkcie Achmatowej i Safony."Jeszcze tylko tego brakuje, żeby Mitia wzišł mnie najęzyk" - mylała Marina, kiedy wykręcała numer Niny.- Tak, słucham cię, Kal1isto - z ostentacyjnš godnociš zapiewał w słuchawce piersiowy głoS.- Nino, wiesz... kocham innš...
Przez chwilę słuchawka powcišgliwie milczała, po czym nastšpiło spokojne:- To twoja rzecz. Czyli że mam na ciebie już nie czekać?
- Nie czekaj. Nie mogę kochać dwóch...
- Dobrze. Tylko oddaj rni Eurypidesa.
Tego wieczoru Marina wysłała wytarty tomik paczkš wartociowš.
Miłka... 9x12... prawie na całš stroniczkę... Modelka, handlara, a1koholiczka... Wieczny pijacki wir pozostawił w pamięci tylko jedno: na wpół owietlonš sypialnię, poplštane, miertelnie znużone ciała, butelki i niedopałki na podłodze, ręce Miłki, zdejmujšce skórkę z banana:- Słoneczko, to banan naszej miłoci...
Cišgle te same ręce ostrożnie wsuwajš go do przepełnionej lu-
zem waginy i oto jest - lepki, pulchny, o mało nie złamany - już koło ust Mariny.- No, dalej, chap i po nim...
Marina gryzie go i mšczysto-mdłe miesza się z cierpko-kwanym...
Milka jak pelikan łyka drugš połowę i opada na poduszkę...
Natasza...
Rajka...
Dwie żałosne neurasteniczne idiotki.Trudno cokolwiek sobie przypomnieć... jakie wieczory, popijawy, ciuchy, nieustanna zazdroć, łzawe monologi w łóżku, nocne dzwonki telefonu, niezgrabne pieszczo-
ty... bzdury...
No i włanie ona.
Marina umiechnęła się, podniosła do ust nie wklejonš jeszcze fotografię Saszy i ucałowała jš.Kochana, kochana...
Przedwczoraj to nieduże zdjęcie podały jej czułe ręce Saszeńki:
- Masz, Marinko... Ale tu jestem brzydka...
Brzydka... Blękitnookie cudo, przedziwne dziecię. Gdyby wszystkie były tak brzydkie, zniknęłoby wręcz samo pojęcie piękna..., Anielska twarz w aureoli złocistych kędziorków, dziecięco wypu-
kle czo1o, młodzieńczo zdziwione OCzy, po dorosłemu zmysłowe wargi.
Marina spotkała jš po wielu miesišcach trudnej do rozszyfrowania
szarpaniny z Rajkonataszkš, po której niesmak na długo wybił jš z różowej, lesbijskiej ko1einy w szarš jamę depresji.Jakże"'fozjaniły złote kędziorki Saszeńki ten zimowy monochromatyczny wieczór! Weszła do zadymionego, pełnego marnroczšcych po pijacku ludzi pokoju, a wtedy papieros wypadł ze zdrętwiałych palców Mariny, serce szarpnęło się konwulsyjnie:MIŁOć!
Dwudziesta dziewišta miłoć...
Saszeńka nie była nowicjuszkš w lesbijskiej pasji. Zrozumiały się
od razu i tak samo od razu po wieczorze pojechały do domu Mariny.
Zdawało się, że wszystko będzie jak zazwyczaj - wypita przy cichej muzyce butelka wina, wypalony na spółkę papieros, pocałunki - i noc, pełna słodkich szeptów, długich jęków i krótkich okrzyków...Ale - nie. Saszeńka pozwoliła tylko na dwa pocałunki, położyła się na sofie, a rano obudziła się w przedwitowej ciernnoci, ostrożnie się ubrała, pogłaskała Marinę po ręce i wyszła, mimo niewyrane namowy sennej Mariny.Nie dzwoniła przez trzy dni, zmuszajšc Marinę, żeby upiła się aż do utraty przytomnoci i płakala, rozcišgnięta na brudnej kuchennej podłodze.Na czwarty dzień krótki dzwonek podrzucił Marinę na nie posłanym tapczanie. Otuliła się szlafrokiem i, chwiejšc się, dotarła do drzwi, otworzyła je i olepła od wesoło chichoczšcego kędzierzawego złota:- To włanie ja!
Tak... dwudziesta dziewišta miłoć...
Marina westchnęła, wyjęła z lewej szuflady tubkę z gumowym klejem, wycisnęła bršzowy sopel na odwrotnš stronę fotografii, ostrożnie rozsmarowała go i przykleiła zdjęcie do kartki.Do drzwi kto szybko zadzwonił.
- A to twój oryginał - szepnęła do fotografii, schowała zeszyt do biurka. - Idę, Saszeńko , Rozklekotany zamek niedługo się opierał, drzwi się otwarły, kobiety się objęły, nie zdšżywszy nawet przyjrzeć się sobie:- Dziewczynko moja...
- Marineczko...
- Kędzioreczki moje...
Marina ujęła jej chłodnš twarz w dłonie, pokryła jš gwałtownymi pocałunkami:- Aniołeczku mój... złotko... dziecinko moja...
Sasza umiechała się, głaszczšc jej włosy:
- No, dajże mi się rozebrać, Marińciu...
Ręce Mariny rozpięły różowy płaszcz, pomogły Saszy przy zdejmowaniu chustki, potargały kędziorki i zelizgnęły się w dół - ku lekko zabłoconym bucikom.- No, co ty, Marinu, ja sama... - Sasza umiechnęła się z wdzięcznociš, ale Marina już się zabrała za zdejmowanie:- Nóżki moje... zmęczyły się, kochane... skšd przyszła?
- Z WDNCh...
- Boże... zmęczonajeste?
- Bardzo, Marinu... chce mi się jeć...
Marina postawiła buciki w kšcie i znowu objęla ukochanš:
- Tak tęsknię, jak ciebie nie ma...
- Ja też strasznie.
- Mam tu Co dla ciebie.
-Co?
- Zamknij oczy i czekaj.
Saszeńka usłuchała i schowała twarz w dłoniach. Marina pobiegła do pokoju, wyjęła z biurka srebrny piercionek z kropelkš niebiańskiego turkusu, wróciła z powrtem, zabrała jednš z ršczek z ukochanej twarzy i zgrabnie wsunęła piercionek na serdeczny palec Saszeńki:- Już można.
Czarne skrzydełka rzęs załopotały, turkusowe oczy ze zdumieniem popatrzyły na maciupciego krewniaka:- oj...jakie cudo... Marinu... kochana moja...
Saszeńka rzuciła się jej na szyję.
- No na zdrowie... - mruczała Marina, glaszczšc i całujšc przyjaciólkę.- Duszeńko moja...
- Jaskółeczko...
- Marineczko...
- Saszeńko...
Chłodne wargi Saszeńki powoli się zbliżyły, zetknęły, przycisnęły, otwarły, przepuszczajšc delikatnyjęzyczek, Marina powitała go swoim...Długo się całowały, postękujšc i ciskajšc się nawzajem, po czym Marina szepnęła do poczerwieniałego uszka Saszeńki:- Kiciu, wła do wanny, ja wszystko przygotuję i przyjdę.
- Dobrze - umiechnęła się z rozmarzeniem Saszeńka.
Marina spojrzała na niš z nietajonym uwielbieniem.
Saszeńka była dzi piękna jak nigdy. złote kędziorki opadały na szeroki kołnierz bialego swetra, który swobodnie spływał, zwężajšc się w ta1ii i obmywajšc przeliczne, cinięte dżinsami biodra.Marina z zachwytem pokiwała głowš:
- Ty... ty...
- Co ja? - umiechnęła się Saszeńka i wyszeptała prędko: - Kocham cię...- Kocham cię... - powtórzyła z przydechem Marina.
- Kocham cię...
- Kocham cię...
- Kocham...
- Kocham... kocham...
- Kocham-kocham-kocham...
Marina znowu objęła te przedziwne młodzieńcze rarniona, ale Saszeńka szepnęła ze skruchš w głosie:- Marińciu... strasznie chce rni się psi-psi....
- Marzeńko moje, chod, pójdziemy ci zrobić kšpiel...
objęte weszły do łazienki; wšskie dżinsy niechętnie wyniosły się z bioder, odkręcana zatyczka - z jugosłowiańskiego flakonu.Chlusnęły dwa niecierpliwe strumienie - biały, szeroki- do wanny, cieniutki, żóhy - do ustępu...Wkrótce Saszeńka tonęła błogo w obłokach szepczš~ej o czym niezrozumiale piany, a Marina, która z trudem wycišgnęła korek z brzuchatej, węgierskiej butelki, smażyła obtoczona w jajku i mšce
174
kurczaki, krzštajšc się z wdziękiem i piewajšc "nie wymylilimy tego ~wiata..."
- Odjazdowo... - Saszeńka rzuciła ogryzione skrzydełko na talerz, oblizała palce -jeste po prostu czarodziejkš...~ Jestem jeno uczennicš - umiechnęła się podchmielona Marina, roz1ewajšc resztki wm . a-'do obszemych niskich kieliszków.Siedziały naprzeciwko siebie w przepełnionej wannie, oddzielone wšskš, przykrytš gofrowanym ręcznikiem deskš. Na mokrymjuż ręczniku spoczywała srebma taca babci z resztkami kurczaka i kieliszki z winem. Maleńka nocna lampka w kształcie grzybka wypełniała łazienkę dziwacznym błękitnym wiatłem.Marina postawiła pustš butelkę na mokrej kafelkowej podłodze, podniosła kieliszek:- Twoje zdrowie, jaskółeczko...
- Twoje, Marińciu...
Cmoknęły się, a wargi powoli wcišgnęły wino, które wydawało się fio1etowe.Piana dawno zdšżyła opać, na błękitnawej wodzie jeden po drugim występowały niespieszne refleksy, rysowały się nieruchome kształty ciał.- 0, wietnie. Jak w raju... - Saszeńka zaczerpnęła kieliszkiem wody i wypiła łyczek. - Marinu, z tobšjest tak dobrze...- Z tobš jeszcze lepiej.
- Tak cię kocham...
- Ja ciebie jeszcze mocniej...
- Nie, poważnie... kochana, liczna taka... - ręka Saszeńki spoczęła na ramieniu Mariny. - Masz piersi jak Lol10brigida...- Ty masz lepsze.
- Ee, co ty, ja mam całkiem drobne...
- Nie bšd skrornna, moja jaskółeczko...
- Kochanie moje...
Sasza podniosła się i, rozpryskujšc wodę, ucałowała Marinę.
Kieliszek obsunšł się z krańca deski i bezszelestnie zniknšł wród błękitnych refleksów.Marina poczuła go u siebie na ko1anach, ale ręce miala zajęte szyjš Saszeńki.Całowały się pijanymi wargami, nasycone winem języki niemilosiernie tarły się o siebie.Saszeńka odetchnęła i musnęła czubkiem języka kšcik ust przyjaciółki, Marina z kolei oblizała jej wargi. Zmylny języczek Saszy przespacerował się po policzku i podbródku, otarl o skrzydełko nosa i znowu delikatnym ostrzem ugodził Marinę w usta.Marina zaczęła całować jej szyję, lekko wsysajšc delikatnš niadš skórę, Saszeńka pojękujšc ssała płatki uszu Mariny, lizała skronie, wtykala do uszu język.Woda pluskała cicho przy ich gwałtownych ruchach.
Pocałunki i pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne, z ust kochanek częSto wydobywały się krótkie jęki, drżšce ręce lizgały się po mokrych ramionach.- Chodmy, kochana, chodmy... - pierwsza nie wytrzymała Sasza, bioršc w garć pier Mariny.- ldziemy, kotku... - Marina wyjęła kieliszek i z trudem zaczęła wycišgać z wody oniemiałe ciało. - Tam jest przecieradło, Saszu...A1e Saszeńka nie słuchała, cišgnęło jš do czamego prostokšta otwartych na ocież drzwi, pijane oczy błagały uparcie, półotwarte usta co szeptały, ze niadego ciała kapała woda.W lad za wiedzionš instynktem rękš Saszy znalazły się w mroku, w którym nie można się było rozeznać; rozrzucajšc niewidzialne, ale dwięczne krople, z trudem wydostały się z korytarza i objęte upadły na łóżko...
Dopalajšca się zapałka zaczęła się wyginaćjak czamy ogonek skorpiona, płomyczek szybko podpełznšł w stronę perłowych paznokci Mariny, tajednak zdšżyła podnieć papieros, zacišgnęła się i wrzuciła zapałkę do popielniczki. Saszeńka, która przypaliła o sekundę wczeniej, leżała obok z rękš pod głoWš, z 1ekka przykryta koldrš.Przyniesiona z łazienki nocna lampka paliła się przy wezgłowiu na szafce.Na cianie miedziany zegar babci pokazywał drugš w nocy.
Marina przysunęła się do Saszeńki. Ta wycišgnęła rękę spod głowy i objęla jš.- Marinu, a nie mamy czego do picia?
- Nie majuż, zajšczku...
- Szkoda...
Marina pogłaskała jš po po1iczku, po czym nag1e potrzšsnęła głowš:- Nie, poczekaj, mam przecież trawkę!
- Naprawdę?
- Naprawdę! To idiotka ze mnie! Całkiem zapomniałam!
Usiadła, odebrała Saszeńce papierosa:
- Wystarczy palenia tego gówna... zaraz odfruniemy...
Bezlitonie rozpłaszczyła końce papierosów o brzuch Sziwy, podeszła do półki z ksišżkami, wycišgnęła dwutomowego Płatonowa, z utworzonego w ten sposób otworu wyjęła napoczętš paczkę "Biełomorów" i nieduży kapciuch.Saszeńka uniosła się na łokciu i przecišgnęła się z rozmarzeniem:
- Ooooj... jak tu jednak u ciebie przytulnie...
- Dobrze?
- Bardzo. Obłędny kšcik. Fajnie tu się kochać. I lampka przyjemna...- No to cieszę się... - Marina usiadła przy biurku, zapaliła lampę, wyjęła z kapciucha szczyptę zielonkawego narkotyku i kociany sztyf -
cik. Jej ladne nagie ciało, owietlone tajemniczo b1adš żółciš i bladym błękitem, wydawało się jak z marmuru.Saszeńka odrzuciła koldrę i siadła po turecku :
- Marińciu, kocham cię do ocipienia.
- Ja ciebie też, zajšczku...
Marina wydmuchnęła na dłoń tytoń z tutki i zaczęła mieszać go z narkotykiem.- Nabij parkę, Marinu - Szasza klepnęła się po biodrach.
- Jasne, kotku...
- Mariniu.
- Co, kotku?
- A nie miała mężczyzn przez ten czas?
- Nie, kocištko... a ty?
Saszeńka zamiała się cicho, odrzuciwszy w tył głowę:
- Był chłopak...
- Twój Loszka?
- Niee. lnny... taki jeden znajomy...
- Bezwstydnica.
- No, już nie będę, Marińciu...
- Ładny chłopak?
- Aha. Taki delikatny. Piecił mnie długo. Co prawda szybko kończy.- Młody jeszcze.
- Ehe. To nic, nauczy się...
- Jasne...
Szaszeńka zdjęła słuchawkę ze stojšcego na szafce telefonu, na chybil trafil wykręciła numer.- Znowu rozrabiasz - umiechnęła się Marina.
Sasza skinęła głowš, odczekała chwilę i szybko powiedziałit do słuchawki:- Skarbie mój, mogłabym ci possać łechtaczkę?
Marina się zamiała.
Saszeńka zachichotała, nacisnęła widełki i znowu wykręciła numer:
- Kutasku, a kiedy się ostatnio pierdoliłe? Co? Nie, Co ty. Mam wszystkich w domu. Aha... aha... samjeste idiota...Jej palce przycisnęły widełki, nagie ciało zatrzęsło się od miechu:
- Oj, nie mogę! Co za kretyny' .
Rzuciła słuchawkę na widełki i przecišgnęła się, wyginajšc ciało.
Blękitne wiatło oblewało jej zgrabnš, chudš figurę, czynišc Saszeńkę jeszcze bardziej smukłš i pocišgajšcš.Napełniajšc drugš tutkę, Marina zerknęła na ukochanš.
Saszeńka poczuła jej wzrok, z wolna uniosła się na kolanach i wygięła.- Jakież z ciebie cudo - umiechnęła się Marina, zapomniawszy o papierosie. - Tylko jeszcze, jeszcze troszkę do przodu... o tak...Sasza wygięła się mocniej, nieduże piersištka zadrgały, fioletowy cień porzucił trójkštnš przestrzeń między biodrami a brzuchem, wiatło zaiskrzyło się na białych włoskach jej pulchnego czółka.Rozmarzona zamknęła oczy i pojękujšc, oblizała wargi.
- Afrodyto...
Ręce Saszeńki zelizgnęły się wzdłuż ciała i spotkały w pachwinie.
?
- Chciałaby )uż, kotku . - spytała Marina.
- Ja bym zawsze chciała - wyszeptała Sasza i wycišgnęła się na kołdrze, głaszczšc się po sromie i dajšc Marinie znaki językiem.- Zaraz, kochana...
. Marina skończyła nabijanie, podeszła, włożyła papieros w usta przyjaciółki, drugi w swoje, potarła zapałkę.Saszeńka uniosła się na łokciu, odpaliła od Mariny, mocno się zacišgnęła, z,.króciutkim sz10chem przepuciła haucik powietrza. Zawsze paliła "marykę" fachowo - ani jednego zacišgnięcia na darmo.Marina podpaliła czubek papierosa, położyła się obok.
- Gagby dodyć boody... :- wymamrotała Sasza, ciskajšc papie-
rosa zębami i głaszczšc się po biodrach.
- Ten jest dobry - Marina chciwie wcišgała gorzkawy dym, długo przetrzymujšc go w płucach.Nad tapczanem zawisnšł mętny obłok.
Kiedy papieros prawie się skończył, Marina poczuła pierwsze "uderzenie". pokój miękko się zakołysał, rozszerzył, gole nogi Mariny podšżyły w lad za oddalajšcym się oknem.Marina zamiała się, zasłoniła oczy. W głowie jej pulsowały rytmicznie różnoko1orowe rozbłyski.- Oj, popłynęłymy' . - Roz1egł się w pobliżu niezmiemie donony głos Saszy. - Ocipiajšcy ten ćmik, Marińciu! Nabij jeszcze po jednym!Marina popatrzyła na niš, dławišc się ze miechu.
obok leżała ogrornna blękitnobiała kobieta: nogi majaczyły w oddali, pier i brzuch trzęsły się od gromopodobnego chichotu, w grubych wargach tańczyło tlšce się drewno.Marina odwróciła się w poszukiwaniu popielniczki. Zamiast niej na nocnej, rozpełzajšcej się we wszystkie strony szafce ziała nieprawdopodobna kamienna ba1ia z górkš brudnych brzozowych polan.Chichoczšc, Marina wrzuciła tam papierosa.
Co masywnego przeleciało koło jej skroni i z głonym trzaskiem rozgniotło tlšce się drewno o dno balii.- MARIŃCIU, CZEMU SIĘ ODWRÓCIŁA?' . , . - zagrzrniało nad głowš jak wybuch Wezuwiusza, a potem marmurowe dłonie, które wzięły się nie wiadomo skšd, cisnęły jej piersi.Zrobiło się bardzo przyjemnie, po nowemu i lekko.
Marina się odwróciła.
Spoczywał przed niš, jasny, wielometrowy Budda. Jego wielkie usta otwarły się z hukiem.- oBEJMIJ MNlE!!
Ręce wycišgnęły się ku Saszeńce, pokonujšc spory dystans w ki1ka sekund.
Objęcia i dotyk obcego ciała były na tyle błogie, że Marina jęknęla. Zajęczała też Saszeńka.Zaczęły się całować, szlochajšc i postękujšc.
Marinie wydawało się, że całuje się pierwszy raz w życiu. Cišgnęło się to nieskończenie długo, po czym wargi i języki zapragnęły innych warg i innych języków: przed oczyma Mariny przepłynšł brzuch Saszeńki, ukazały się złociste krzaczki na skrajach różowego wšwozu, a z jego rozwierajšcej się glębi wionšł słodkawy zapach i wyzierało Co bliskiego i znajomego.Marina chwyciła to co wargami i w tym samym momencie poczuła, jak gdzie tam daleko usta Saszeńki wessały jej łechtaczkę, a razem z niš brzuch, wnętrznoci, piersi, serce...Przy trzecim orgazmie narkotyk przestał działać.
Przy siódmym Saszeńka długo płakała na kolanach Mariny.
Do jedenastego szły długo i z uporem, niczym radzieccy alpinici na Mount Everest, a kiedy osišgnęły szczyt, radonie i z ulgš płakały, jak siostry całowały się w zaczerwienione policzki, troskliwie otulały nawzajem, bełkotały dziecinne czułoci, opowiadały sobie o tym, co im doskwierało, przysięgały sobie wiemoć w miłoci, klęły mężczyzn i władzę radzieckš, znowu się całowały, dzieliły wspomnieniami z przeszłoci, znowu sobie przysięgały, znowu się tuliły, znowu całowały, znowu przysięgały i zasypiały, zasypiały, zasypiały...
Marina szła ostrożnie długim korytarzem z błękitnej, lekko trzaskajšcej piany. Mimo swojš eterycznoć piana była solidna i pewnie utrzymywała Marinę, chrzęszczšc głono pod jej gołymi stopami.Z przodu przewitywał koniec korytarza.
Z tyłu kto zawołał nadzwyczaj dononie:
- BlEGNIJ!
Pobiegła zatem - szybko, szybko, ledwie dotykajšc niezwyczajnej podłogi, tak że aż wiatr zasyczał we włosach.
wiatło się zbliżało, zbliżało i - ach! - Marina nie obliczyła dobrze i wyleciała z korytarza na jasny, słoneczny wiat, upadajšc na soczystš zie10nš murawę. Wokół było ciepło i przestronnie, bezdenne niebieskie niebo rozpostarło się nad jej głowš, stykajšc się na ledwie dostrzegalnym horyzoncie z tak samo bezkresnym morzem.Obok niej pojawiły się biale ludzkie postacie. Były to kobiety w długich chitonach. Zbliżyły się i rozstšpiły, przepuszczajšc SWojš władczynię. Była niš Nina. Co prawda była bardzo młoda, smukła, jej twarz i ręce pokrywała spiżOwa opalenizna. Na głowie spoczywał wieniec laurowy.- Witaj, Marino - głono rzekła Nina, podchodzšc ku niej. - Mieszkanki Lesbos pozdrawiajš cię.Pozostałe kobiety chóralnie wypowiedziały CO po grecku.
- Jestem na Lesbos? Nie mogę w to uwierzyć - przemówiła Marina, miejšc się radonie.- Uwierz więc, mój aniele' . - Nina podeszła bliżej i ucałowała jš w policzek.- Ninko, jestem całkiem naga... - zaczęła Marina, przyciskajšc ręce do piersi, ale Nina jej przerwała:- Po pierwsze, nie jestem Ninš, lecz Safonš, po drugie, żeby się nie czuła niezręcznie...Powledziała co do przyjaciółek, po czym wszystkie naraz zrzuciły chitony.Ciała ich okazały się kształtne i liczne.
- Chodmy, cudzoziernko - przemówiła Nina przyjanie, bioršc Marinę pod rękę. - Czuj się jak w domu. Jeste na Wyspie Różowej Miłoci, na wyspie Poetów.Miga wšska cieżka, rozłożyste kasztany i 01iwki, leniwe, plšczšce się pod nogami owce, służšca z wišzkš chrustu, szum i piana przyboju...Wszystko urywa się na wieczerzy pod naturalnym okapem z rozroniętej winoroli. Wprost na trawie rozcielonajest wielka pleciona mata w czamy egipski wzór, nagie niewolnice stawiajš na nieJ . amfory z wi-
182
nem, miodem, kratery z wodš ródlanš, wazy z so10nymi 01iwkami, pólmiski z pieczonš baraninš, smażonymi rybami, limakami winniczkami, koszyki z chlebem.- Jak tu dużo wszystkiego - radonie mieje się Marina.
Siedzšca naprzeciwko w otoczeniu przyjaciółek Nina umiecha się:
- Tak. Zazwyczaj nasza wieczerza wyglšda skromniej. Dzisiaj jednak ty jeste z nami.obok Mariny siedzi wdzięcznie miła, błękitnooka dziewczyna.
Z pojemnego koszyka wyjmuje wielki wieniec, upleciony z narcyzów, anemonów i płomiennych maków.Wieniec miękko układa się na głowie, odurzajšc Marinę aromatem.
Marina podnosi oczy na współbiesiadniczki, ale tejuż dšwno ozdobiły głowy wiankami - z mirtu, winoroli, narcyzów.Jedynie na gładkich włosach Niny spoczywa laurowy.
- Dla kogo wyprawimy biesiadę? - pyta błękitnooka dziewczyna.
- Dla Afrodyty, dla Afrodyty... - słychać wokoło.
Służšca podaje dymišcy ołtarz. Nina wstaje, wypowiada co piewnym głosem i wylewa czarę wina na węgle.Węgle syczš, roztaczajšc słodkawy dymek.
- Pij, mój anie1e... - Nina zwraca się do Mariny.
obiema rękami Marina przyjmuje czarę i chciwie jš opróżnia.
Wino jest niezwykle smaczne.
0d dymišcych kawałków baraniny bije odurzajšcy zapach.
Marina wycišga rękę, a1e Nina surowo jš powstrzymuje:
- Stój! Poczekaj... Boski płomień mnie ogarnšł...
Nagie przyjaciółki zastygajš.
Nina szybko zapisuje co rylcem, dumnie podnosi głowę i deklamuje:" Tutaj przeszedł zagadki tajemniczy paznokieć. Już póno, przepię się, skoro wit przeczytam i zrozumiem. A na razie tak dotknšć przez sen ukochanej, tak poruszyć, jak ja, nie dam nikomu."
Marina patrzy na niš ze zdziwieniem.
Nina umiecha się triumfalnie:
- Podoba ci się?
- Ale... Ninu, to przecież Pasternak...
Twarz Niny robi się zawzięta:
- ldiotko! To ja! Pastemak pojawi się dopiero za dwa tysišce lat!
Popatrz !
Obraca tabliczkę na drugš stronę i rzeczywicie - cała tabliczka jest zapisana greckimi literami. Szkarłatne, za~hodzšce słońce igra na nich przeszywajšcymi iskierkami.- Kłamstwo ' . - rozlega się nad uchem Mariny, a przyjaciółki razem z Ninš piszczš żałonie.Marina odwraca się i spostrzega JEGo.
Spazm chwyta jš za gardlo.
Jest ubrany w półkożuszek, to znaczy w zwykłš koziš skórę, przepasany szerokim skórzanym pasem, krzepkie nogi obute sš w zwyczajne sandały, opalone ręce ciskajš dębowy kostur, a trójkštna twarz z bosmańskš bródkš... o Boże! 0n chwyta ciężki krater i ze strasznym hukiem rozbija go o przeładowanš pokarmami matę.Nagie kobiety wrzeszczš histerycznie, kawałki baraniny, oliwki, limaki rozlatujš się na wszystkie strony.Zbliża swojš bladš z niesamowitego napięcia twarz tuż tuż do samej twarzy Mariny i woła ogłuszajšco.To wszystko twoje kochanki! ! ! WSZYSTKIE DW ADZIECIA DZIEWIĘć ! ! ! DW ADZIECIA DZIEWIĘć ! ! !Marina zamiera z przerażenia.
Jego twarz jest tak blisko, że widać liczne pory na skórze, mikroskopijne włoski na nozdrzach, brud na dnie zmarszczek i drobne krople potu. W każdej z kropel grajš jasne tęcze.- Dwadziecia dziewięć kochanek! - cišgnie i niespodziewanie ogłusza raz jeszcze - 1 ANl JEDNEJ UKOCHANEJ! ! ! ANl JEDNEJ! ! !
Serce zatrzymuje się w piersi Mariny od tej potwomej prawdy.
Marina pada na wznak bez zmyslów, ale on nachyla się nad niš. Nie można się nigdzie schować przed jego pobladłš twarzš:-NIGDYNIKOGONIEKOCHAŁA' .' .' .NIGDY' .' .' .NIKOGO' .' .' .
- Kochałam... kochałam... Pana... - szepcze Marina drętwiejšcymi wargami, ale w odpowiedzi jak ryk gromu dudni surowe:-KŁAMSTWO' .' .' .NIE TY MNIE KOCHASZ, LECZONA!!!
oNA! ! !
Jego ciężka dłoń zawisa nad Marinš i zasłania całe niebo. Jest o1brzymia, czerwonobrunatna, nieskończona i niezwykle realna. Marina wpatruje się uważniej... ależ to jest Rosja! Tam spiętrzył się grzbiet Uralu, głęboka Linia Mšdroci zamieniła się w Wołgę, Linia życia w Jenisiej, Losu - w Lenę, na dole urosły szczyty Kaukazu...- Rosja... - wyszeptała Marina i nagle zrozumiała Co niezwykle dla siebie ważnego.- NIE TAMTA ROSJA, NlE TAMTA!!! - cišgnšł surowy głoS ROSJA NIEBIESKA!!!Dłoń zaczęła janieć i błękitnieć, zarysy rzek, gór i jezior zbladły i urosły, wypełniajšc niebo, pomiędzy niedokładnie ciniętymi palcami błysnęła szczelinka i zawieciła olepiajšco białš gwiazdš: Moskwa! Gwiazda rozcišgnęła się w kształt krzyża, a gdzie pod niebiosami ożył glęboki bas protodiakona z Jełochowskiego:
Aleksandrze przesłaaaaawny, 0d młodoci Chrystusa Pana miłujššššcy, Lekkie brzemię Jego na się przyjmujšššššcy, lże mnogiiiiimi cudaaaaami Pan nasz cię wsłaaaaawił, Módl się za zbawienie dusz naaaaszych...
A gdzie wyżej, w dzwonišcym błękicie odpowiedział niewidzialny chór:
Na wieki wieeeeeeków... Na wieki wieeeeeeków...
Ale Marina jasno pojmowała, że tu nie o protodiakona chodzi, nie o chór i nie o krzyż olepiajšcy, ale o Co całkiem, ale to całkiem innego.A On, również to pojmujšc, rzucił swoje unicestwiajšce spojrzenie w kierunku stłoczonych kochanek Mariny. lch widok był żałosny: lamentujšce, na wpół pijane, zbite w jednš gromadkę, wykrzywiały gęby, zasłaniały się łokciami, rzucaly przekleństwa... Maria, Nataszka, Swietka, Barbara, Nina... wszystkie, wszystkie... i Sasza, i Saszeńka też! Także obrzydliwie się kryguje, spluwa, załamuje błękitne marmurowe ręce...Marina wzdrygnęła się ze wstrętu, ale w tejże chwili on przemówił przy akompaniamencie narastajšcego uroczycie chóru, przemówił dononie i mężnie, tak że Marinš zatrzęsło, sz1och wezbrał w jej gardle:- MAJESTAT SŁAWNEJ NASZEJ RUSl I NARODU JEJ WIELKIEGO I HlSTORll JEJ BOHATERSKIEJ I PAMIĘCl JEJ PRA WOSŁA WNEJ I MILIONÓW ROZSTRZELANYCH ZAMĘCZONYCH ZGŁADZONYCH I SWOBODY JEJ PODEPTANEJ I BŁATNYCH CO SERCE TWOJE WYJMUJĽ I WYSYSAJĽ I JEJ ROZMACHU WIELKIEGO I PRZESTRZENl JEJ NIEoBJĘTEJ I PROSTEGO ROSYJSKIEGO CHARAKTERU I DOBROCI JEJ LUDZKIEJ I ŁAGRÓW GRONYCH I OKRUTNEGO JEJ MROZU I DRUTU OSZRONIONEGOW RĘCE SIĘWPIJAJĽCEGO I ŁEZ JEJ I BÓLU I WIELKIEGO CIERPIENIA I WIELKIEJ NADZIEl...Marina płacze z zachwytu i rozkoszy, płacze łzalni rzewnej skruchy, radoci i miłoci, oN za mówi i mówi, jak gdyby przewracał stronice wielkiej, nie napisanej jeszcze księgi.Znowu pojawia się głoS protodiakona, kunsztownym recitativem dolšcza się do chóru :
Kto miał powiedzieć, że ty nie bojownik?
Prawda jest bojem, choćby i w cichoci.
Partyjny bardziej niż dranie wymowni, Co chcieliby cię uczyć partyjnoci...
Marina nie rozumie, po cóż on to recytuje, nagle jednak całš swojš istotš pojmuje, że nie chodzi wcale o to, a1e o Co innego, co ważnego, bardzo dla niej ważnego!Znowu zbliża się do niej b1ada trójkštna twarz w nieładzie na poły siwych kosmyków: NlE MOżNA żYć BEZ MIŁOCl, MARINO' . NlE MOżNA!! NlE MOżNA!!! Twarz się rozpływa, a na wysokim granato-
wym niebie poród ledwie dostrzegalnie pobłyskujšcych gwiazd rysujš się równe srebrzyste słowa:
NlE MOżNA żYć BEZ MIŁOCl, MARINO' .
- Ale jak tu żyć? - pyta szeptem Marina i od razu zamiast srebra ukazuje się wyrane złote:
KOCHAć!
- KOgo? - pyta Marina głoniej, ale niebo wybucha straszliwym dudnieniem, grunt się trzęsie, żałosne ciała kochanek migajš wród drzew, przez ziemię przebiega szerokie pęknięcie, a Marina rozumie, że się budzi...
Naga Sasza, niezgrabnie nagięla się nad Marinš, podniosła lampkę z podłogi:- Obudziłam cię, Marinu?
- Obudziła... - niezadowolonym głosem wymruczała Marina, mrużšc oCZy w bijšcym od okna słonecznym blasku - Fuuu... a to mi się przyniło...
- Ładnie? - przysuwajšc się, ochryple spytała Saszeńka.
- Bardzo - smutno umiechnęła się Marina, odsuwajšc się na poduszkę. - Głupszy sen trudno wymylić...Sasza złożyła głowę na piersiach Mariny.
- A mnie się nic nie przynilo... dawno mi się nie ni.
- Szkoda - niespodziewanie zimno rzekła Marina, czujšc dziwnš obojętnoć wobec kędziorków przyjaciółki, wobec jej ciepłego, tulšcego się ciała."Ciężki sen... - pomylała, przypominajšc go sobie. - Czekaj, ależ ja... tam przecież było Co najważniejszego, zasadniczego... zapomniałam, a niech to diabli..." Leciutko odepchnęła głoWę Saszy.- Muszę już wstawać...
Saszeńka popatrzyła na niš ze zdziwieniem:
- Już?
- Już... - mruknęła sennie Marina, wygramo1iła się spod niej i bosa, naga poszła do łazienki.- Przyjd zaraz! - zawołała Sasza, ale Marina nie odpowiedziała.
Poladki zetknęły się z nieprzyjemnie zimnym owalem, ręka w roztargnieniu oderwała kawałek papieru toaletowego:- Najważniejsze... zapomniałam to najważniejsze...
Strumyczek chlusnšł na dno ustępu, a potem wpadł do pionowej rury i zabulgotał w wodzie...Marina już dawno nie miała podobnych snów, a jeli nawet miała, to mimo wszystko nigdy w nich prawda nie objawiała się tak zwyczajnie.A ten - wyrany, donony, wstrzšsajšcy dał jej odczuć co ważnego, co, czego tak długo i uparcie szukała jej dusza... Ale co?
Podtarła się, nacisnęła czamš dwigienkę.
Zbiomik z rykiem rzygnšł wodš i zabełkotał z przyzwyczajenia.
Marina obejrzała się w lustrze:
- Boże, co za gęba...
Wzięła szczotkę-jeżyka, ziewajšc przesunęła niš po włosach, pu-
ciła wodę i podstawiła twarz pod przeszywajšcy zimnem strumień.
Umyła się i znowu spotkała wzrokiem z ponurš, zaspanš kobietš:
- Koszmar...
Pod czerwonymi zaognionymi oczami zaległy sine woreczki, opuchnięte od pocałunków wargi wydawały się obrzydliwie wielkie.
- A to ci gęba... doczekałam się...
Sasza powitała jš uciskiem, z którego Marina długo musiała się
wyswobadzać wród niespokojnych pytań kochanki:
- Co z tobš, Marińciu? Co, czy cię czym obraziłam? Co, Mari-
nu? No, Co z tobš? No, nie strasz mnie' .
W końcu różowa obręcz ršk zostala otwarta, Marina w milczeniu
zaczęła zbierać swoje porozrzucane ubranie.
- Mariniu ! No, Co się stało?
- Nic...
- No, Marinu! Kochana moja!
Marina skrzywiła się ze wstrętu.
- Ty... ty Co, nie kochasz mnie? - zadrżal głos Saszeńki.
Marina podniosła sweter i zerknęła na niš - nagš, kudłatš trybadę z bezwstydnie sterczšcš piersiš i nabrzmiałš twarzš.
"Suczka bo1ońska po prostu... Jakie to wszystko ghlpie... - pomylała z goryczš i umiechnęła się. - Dwudziesty dziewišty raz. Jak głupio..." Sasza czekała na odpowied.
Sweter przełknšł głowę i ręce, zsunšł się po nagim brzuchu :
- Nie kocham.
Usta Saszy się otwarły, jedna ręka machinalnie zasłoniła pier, druga - rudawe łono.
"Na pewno takiego kurwiszona malował Botticelli jako swojš Wenus..." - pomylała Marina, dziwišc się do jakiego stopnia jest jej wszystko jedno.
- Jak to?
Włanie tak.
- Jak to? Nie kochasz?
- Nie kocham.
- Jak to? Jak to?
- Srakto! - ze złociš obróciła się ku niej Marina. - No, nie kocham cię, nie kocham! Ani ciebie, ani nikogo, rozumiesz?
- Mariniu... no co się z tobš stało... - ostrożnie zbliżyła się do niej Saszeńka.
Tylko nie podchod do mnie!
- Marinu... - wargi Saszeńki zadrżały, zaczęla chlipać. - No Marinu, przebacz mi... jak się poprawię...
- Nie zbliżaj się do mnie! ! ! - krzyknęła histerycznie Marina, czujšc jak twarz jej blednie, a kończyny robiš się zimne.
Saszeńka, której zbierało się na płacz, odskoczyła ze strachem, blednšc i nie mogšc poznać przyjaciółki.
Marina wcišgnęła spodnie i poszła do kuchni postawić czajnik.
Kiedy wrócila, ubrana Saszeńka skierowała się na korytarz omijajšc jš ze strachem.
"Boże, Co za idiotka... - umiechnęła się Marina, obserwujšc, jak ta owieczka pospiesznie wkłada buty. - więta bladessa... A ja co? Czy jestem lepsza? Takie samo kurwiszcze nad kurwiszczami..." Zmęczonym gestem potarła skroń.
- oddaj mi czterdzieci rubli za sukienkę - zapiszczała obrażonym głosem Saszeńka, zapinajšc płaszcz. u sta miała nadęte, oCZy patrzyły w bok.
- !d do chuja - spokojnie powiedziała Marina, składajšc ręce na piersiach.
- Jak... jak?.. - wyszeptała zmieszana Sasza.
- A tak.
- Ale... to przecież... przecież to moje pienišdze... ja... powinna mi oddać...
- Co oddać? - złowieszczo zapytała Marina, zbliżajšc się do niej w półmroku korytarza.
-Nojak to... pienišdze... moje pienišdze... - Sasza cofała się z przestrachem.
- Oddać? Pienišdze?
- Pienišdze... czterdzieci rubli... przecież zapłaciłam z góry...
- Z góry?
- Tak... z góry...
- Mówisz zatem - pienišdze?
- Pienišdze... chciałam po...
Saszeńka nie zdšżyła dokończyć, jak Marina z całej siły uderzyła jš w twarz. Saszeńka zapiszczała, rzuciła się do drzwi, a1e ręce Mariny wczepiły się jej we włosy i zaczęły tłuc jej głowš o drzwi:
- A masz pienišdze... masz pienišdze... masz... masz... masz...
Pisk zrobił się nie do zniesienia, Marinie widrowało od niego w uszach. Namacała gałkę zamka, przekręciłajš, otwarła drzwi nogš i ze wstrętem wyrzuciła byłš koChankę na podest schodów:
- Suka...
Zatrzasnęła drzwi i, dyszšc ciężko, przycisnęła się do nich plecarni, postała chwilę, dobmęła do bezwstydnie rozwalonego tapczanu, upadła twarzš na poduszkę, która zachowała jeszcze w białych fałdach zapach kędziorków Saszy.
Ręce same wsunęły się pod poduszkę, objęły jš.
Marina rozpłakała się.
Skšpe zrazu łzy popłynęły łatwo i już po minucie trzęsła się od szlochu w poczuciu bezradnoci i rozżalenia:
- Bo... że... i... dio... tka... idiotka...
Ramiona jej drgały, w oczach miala przerażonš twarz Saszeńki, w uszach dwięczał ukochany głos:
- I... dio... tka... prze... klę... ta...
Wkrótce nie rniałajuż czym płakać, osłabłe ciało drgalo tylko bez-
dwięcznie, wycišgnięte wród zmiętej pocieli.
Marina poleżała trochę, po czym wstała, otarla rękawem zapłakanš twarz, wyszła na korytarz, ubrała się, przeliczyła pienišdze i trzasnęła drzwiami tak, że z futryny aż się posypało.
[***]
- Tak. No to z tobš wszystko jasne - Sergiusz Nikołaicz ze znużonym umiechem rozlał resztki koniaku do szklaneczek.
Zacišgajšc się papierosem, Marina skinęła w milczeniu głowš.
Siedzieli w kuchni przy wietle cišgle tej samej nocnej lampy. Dym z papierosów powoli wlizgiwał się do otwartego włanie wywietrznika, jasnobršzowa marynarka Sergiusza Nikołaicza po domowemu wisiała na oparciu krzesła, jego leżšcy na stole zegarek elektroniczny wyranie pokazywał 24.09.
- Ze rnnšjuż od dawna wszystko byłojasne - Marina wstała, stuknęla opróżnionym czajnikiem.
- Niedobrze, Marino !wanowna - westchnšł Sergiusz Nikołaicz i podniósł swojš szklaneczkę - Twoje zdrowie.
- Mersi... - podstawiła czajnik pod kran, napełniła go z szumem.
- Powiedz... fuuuu - zmarszczył się po wypiciu Sergiusz Nikołaicz.
- A czemu nie poszła się da1ej uczyć? W konserwatorium?
- Bo rni palec przygnietli.
-Jak?
- W trolejbusie. Drzwiami.
- A niech to diabli... No i co?
- No i nic. Na razie żyję. A1e nieczynna zawodowo - zamiała się Marina, stawiajšc na kuchence ciężki i migotliwy czajnik.
- Tak - westchnšł - wszystko nie jak u ludzi... życie nie ma1ina...
- Słuchaj, może pójdziemy tam? - mruknęła, krzywišc się Marina.
- Bo tutaj nadymione...
Czajnik pozostał, żeby samotnie migotać na kuchence, blękitna lampka powędrowała do pokoju.
Rozcierajšc zdrętwiałe plecy, Sergiusz Nikołaicz przechadzał się, og1šdajšc wiszšce na cianach obrazy.
Marina usiadła po turecku na tapczanie.
Zatrzymał się na długo przed wariantem "Paszportu" Rabina, potem zwrócił się do niej:
- No proszę, wytłumacz mi, Co w tymjest pięknego?
Marina przeniosła wzrok na słabo owietlony nocnš lampš obraz:
Cóż... jest bardzo prawdziwy...
- Prawdziwy? Co tu jest prawdziwego? Sama naga złoć i nic więcej... Tam, widzisz, gdzie zdechnie... w lzraelu, albo pod płotem... też wymylił!
- Miał bardzo ciężkie życie...
-Wszyscy mamy ciężkie życie! - ostro przerwałjej Sergiusz Nikołaicz, wsuwajšc ręce do kieszeni i spacerujšc po pokoju. - We mojego wujka -Włodka. Żaden tam artysta czy poeta. Zwyczajny stolarz. N a wojnę poszedł jako szczeniak. Pod Kijowem urwało mu obie nogi. Po wojnie poszedł na protezach do technikum, a w czterdziestym ósmym zarnknęli go nie wiadomo za Co. Odsiedział pięć lat, grulicy się nabawił. Potem go zrehabilitowali...
Zamilkł na chwilę, og1šdajšc wyczyszczone czubki swoich butów, i mówił dalej :
-Ani żony, ani dzieci. Renty też się porzšdnej nie dorobił. Mieszka pod Podolskiem, pracuje jako stróż. No, zdawałoby się, że wtedy to już każdy by się obraził na cały wiat. A on...
Sergiusz Nikołaicz obrócił się w jej stronę, przyłożył rękę do piersi:
- Musiałaby zobaczyć tego człowieka. Ani grosza przy duszy, oprócz szczudeł nic nie ma. A ile razy go widzę, nigdy nie słyszałem, żeby narzekał. Nigdy' . A żeby się Choć raz na los poskarżył? . , . Tego ni-
- Ale system radziecki jest przecież do niczego...
- Kto ci to powiedział?
- No jakże... wszyscy to mówiš...
Potrzšsnšł drwišco głoWš:
- Gdyby był do niczego, to by nas już dawno rozgnietli. Mokra plama by po nas nie została.
- No, to już zanadto...
- Nie zanadto. W sam raz! - ucišł i mocno oparł rękę na welwetowym ko1anie Mariny. - No tak, Marino lwanowna, pogadajmy sobie po męsku. Powiedz, jeste Rosjankš?
- Rosjankš.
- Gdzie się urodziła?
- Pod Moskwš.
- Znaczy się w Rosji. Mieszkasz też w Rosji. Do 'Ameryki nie zamierzasz nawiewać?
- No, nie...
- Tak. A teraz powiedz mi, kochasz ludzi radzieckich?
- No... ja kocham wszystkich ludzi...
- Nie, powiedz, czy kochasz naszych? Naszych! Rozumiesz? Naszych! Kochasz?
Marma umiechnęła się smutno, westchnęła. Ten silny człowiek w bialej koszuli, z niezgrabnie zawišzanym krawatem, szerokimi barkami i szerokimi szorstkimi dłońmi patrzył swoimi szarozielonymi, lekko pijanymi oczami natarczywie i surowo.
Mimo woli przenoszšc wzrok na ledwie widocznš fotografię, która .po staremu wisiała nad biurkiem, Marina ze zdumieniem dostrzegła mistycznš metamorfozę: patrzyły na niš dwie jednakowe twarze o jednakowym wyrazie, a1e jakże odmi. ennie patrzyły: Jedna - daleka, niewyrana, szarawa patrzyła widmowo i bezcielenie, druga - zupełnie bliska, żywa, rozgoršczkowana, z perełkami potu na czole wbijała się swoim upartym wzrokiem w jej oczy i każdym mięniem czekała na odpowied.
- No, ja... - wymamrotała Marina, czerwona z powodu zupełnej bezradnoci. - Nie wiem...
Daleka twarz milczała, a bliska szybko poruszyła upartymi wargami:
- A ja wiem ! Wiem, że kocham! Kochałem, kocham i będę kochał swój naród! Dlatego że innego narodu nie mam! lnnej Ojczyzny też nie!
Dlatego że tutaj się urodziłem. tutaj wyrosłem, po tej trawie biegalem na bosaka, głodowałem, marzłem, cieszyłem się, gubiłem, znajdowałem wszystko tutaj ! Człowiekiem też tutaj się stałem i ludzi nauczyłem się rozumieć. Rozumieć i kochać. A ci tam! - palcem machnšł w kierunku obrazu - ci się nie nauczyli! Chociaż nie takich znowu głupich matka ich na wiat wydała! Ani kochać, ani rozumieć! No i zostali obcymi, i za to też ich wywalili z kraju do wszystkich diabłów' Ty tam mówisz - prawda, prawdziwy' . 0 to włanie chodzi, że każdy ma swojš prawdę! Tamci malowali nie naszš, tylko swojš, swojš, zachodniš! A my tu mamy całkiem innš! Naszš! Rozumiesz?
Przysunšł się mocniej i oparł rękami o tapczan:
- Rozumiesz?
Marina instynktownie cofnęła się przed tym gniewnym naporem szczeroci, słusznoci i zdrowia, ale chłodna ciana jej nie puszczała.
Jego oczy były zupełnie blisko.
Biła z nich jaka goršca, przepalajšca energia, od której nie, wcale nie robiło się nieprzyjemnie, przeciwnie, Marinę ogamęło uczucie ciepła, zrozumienia i współuczestnictwa, przeniknęła jš nag1e sympatia do tego szorstkiego człowieka, pragnšcego za wszelkš cenę podzielić się sobš z innymi.
U miechnęła się :
- Rozumiem... ale...
- Co - ale?
- Ale... a może się mylisz?
Pokręcił przeczšco głoWš.
gdy nie było! A ten obraz? W lzraelu! Pod płotem! A on sam to gdzie jest teraz?
- Rabin? W Ameryce...
- Masz! W Ameryce. No i pewnie już nie zdechnie pod płotem, tylko umrze w ciepłym łóżeczku. Znaczy, jak smarował ten bohomaz, to wiedział już, wiedział, że do Ameryki sobie pojedzie! Wiedział! Czyli że klamal! A ty mówisz - prawdziwy obraz! Kłamstwo. Kłamstwo i złoć.
A czego może nas nauczyć? Kłamstwa i złoci. Sam lajdak napaskudził, no i zwiał, a ty, twoje poko1enie, które się wychowało na takim go 'wnie, teraz za to płacicie !
Umilkł i w rozdrażnieniu pocierał zaczerwienione policzki, a potem podszedł i usiadł koło niej na brzegu tapczanu:
- Wiesz, Marina, człowiek ze mnie zasadniczo ciemny, niewykształcony.
- No, nie bšd za skromny...
- A co tu ma skromnoć. Fakt jest faktem. Szkoła, technikum, wojSko, studia zaoczne, fabryka. Byłem i robotnikiem, i mistrzem, i zastępcš kierownika wydziału i samym kierownikiem. A teraz masz - sekretarzem KZ rnnie wybrali. Tak że na wystawy chodziłem rzadko, na izmach się nie znam. Ale jedno wiem dobrze - że cała ta zaraza do niczego nie prowadzi.
Albo raczej prowadzi - za granicę. Bo tutaj wszystko kończy się tylko na Złoci, chlaniu i plotkowaniu. Całe to wasze głupie dysydenctwo.
- Dlaczego głupie?
- No bo głupie. Bo pomyl tylko, co w nim jest dobrego? Krzyczeć, krytykować, wymiewać się? Mylisz, że my to nic nie wiemy, tylko wycie nam otworzyli oczy? , - Nie, wcale tak nie mylę - znużona Marina oparła się plecami o cianę.
- Zrozum, że krytykować - to najłatwiej. A trudniej - robić, co do nas należy. Tak, jak należy, tak, jak trzeba. Robić swojš robotę. A nie wróżyć, jak zbawić RoSję...
- Nie mówię teraz w swoim imieniu. Jasne, że mogę się mylić. Ale naród nie może się mylić. Nie może się mylić dwiecie osiemdziesišt milionów. A ja rozmawiam z tobš w imieniu narodu.- A jednak... a co z tymi więzieniami, obozami?
- A co by chciała? Cały wiat jest przeciwko nam. I wewnštrz, i na zewnštrz niemało jest drani, którzy nie chcš żyć po nowemu.żeby jš przekonać, otworzył przed niš swoje szerokie dłonie:
- Czy wiesz, że takiego eksperymentu w historii jeszcze nie było?
Nie było! Pierwsi idziemy tš drogš, wiele nam nie wychodzi. A dlacze? No przecież dlatego, że nam przeszkadzajš, rozumiesz? Stary wiat go.przeszkadza, jak może! A teraz to szczególnie - Reagan już całkiem się rozbestwił, wprost szykuje się do wojny. Chociaż mogę ci powiedzieć otwarcie - tamci nigdy nie zacznš wojny, nigdy. Bo to tchórze i bojš się nas. No i sš zgubieni, to fakt. Cała ich histeria płynie ze słaboci. A my jak mur. Nic nas nie zatrzyma oprócz siły. A siły to się bojš użyć, bo wszyscy majš wille, klimatyzacje, auta, wymylne żarcie, kuPę rozrywek. A u nas tego wszystkiego nie ma. Na razie. Potem, jak ich nie będzie. to nie będziemy musieli wydawać na wycig zbrojeń i będzie wszystko. Ale na razie nie ma. No i w takim razie nie mamy czego tracić. Jasne? Dlatego jak się z nimi zderzymy, to przegrajš, nie ma co gadać. A najważniejsze, rozumiesz, to że to my jestemy przyszłociš. My - to... jakby ci powiedzieć... brakuje mi słowa... w ogóle... ja to całym sobš czuję, że racjajest po naszej stronie. Jak pić dać...Zamilkł i wytarł pot z czoła grzbietem dłoni.
Błękitne wiatło skrzyło się w jego rzadkich, miękkich włosach, lizgało po upartych szczękach, spływało w fałdy koszuli.Marina przycisnęła się do ciany i milczała.
Działo się w niej co ważnego. czuła to całš swojš istotš. Po llifernalnej próżni depresji daremnie starała się przezwyciężyć rozczarowanie co do dawnych swoich ideałów Lesbos. cyganerii, opozycji.A tu w dodatku ten uparty, dyszšcy racjš 1 wszechzwyclęskš siłš wital-
nš człowiek tak zdecydowanie zasłonił jej przeszłoć...
Mroczny, upiornie owietlony pokój wydawał się nierealny zajego białymi, szerokimi barkami. Tam, w półmrocznej mieszaninie przedmiotów, zastygły błękitnawe cienie przesiłoci - rozmowy, pijatyki, pocałunki, splecione ciała, zawzięte spory, niezależne myli, tajne spotkania, wiara, nadzieja, miłoć i On.Marina westchnęła:
- Przynie mi, proszę, zapałki...
Sergiusz Nikołaicz wstał, poszedł do kuchni...
Kiedy zapalili, a dym rozwarstwiajšc się popłynšł po pokoju, Marina zapytała:- Słuchaj, a czy ty wierzysz w komunizm?
Spacerujšc po pokoju, skinšł głowš poważnie:
- Wierzę.
- Poważnie ?
- Absolutnie.
- A kiedy on nastšpi?
- Kiedy nie będzie kapitalistycznego otoczenia. , - No, to oczywiste... Ale przecież na razie ono istnieje...- To tylko na razie.
- No, a jak sobie wyobrażasz komunizm?
- Że jest w porzšdku.
Znowu opadł na skraj tapczanu, wycišgnšł rękę, strzšsnšł popiół do Sziwy.- Rozumiesz, to, co jest u nas teraz - to, powiedziałbym, tylko poczštkowa faza socjalizmu. Ledwo, ledwo stalimy się ludmi radzieckimi. Nie rosyjskimi, tylko radzieckimi. Rosyjskich już nie ma. Jasne, że jest nam bardzo ciężko - burżuje takich wojen i wszystkich tych wstrzšsów nie mieli. U nich mechanizm układał się przez całe wieki.A nasz zbudowano dopiero niedawno. No a jak go budowano - w biegu, kiedy był głód, ruina. Przez cały czas wojny. Ale teraz już jestemy
siłš. Bojš się nas. Wyczuwajš, jak pies wilka. Dlatego włanie ujadajš.
Jestemy nowymi ludmi - rozumiesz? Nowymi. No i do nas powinna należeć ziemia - do młodych. A najważniejsze, że jest nas wielu, prawie połowa wiata. Jestemy jakjedna rodzina. Mamy pierwsze w dziejach społeczeństwo, gdzie wszyscy sš równi. Wszystko jest bezpłatne przedszkole, szkoła, uczelnia. Szpitale to samo. u nich trzeba pracować do siódmych potów, a u nas - w miarę sił. Tylko, żeby się nie spóniać do pracy, ale potem już - pracować bez popiechu, jak kto potrafi, byle bez leserowania. N o i to wszystko. Mieszkania też sš za darmo. W szystko dla człowieka. A że nie starcza towarów, to chwilowo, przez rozmaitych durniów. Ale durnie to nie przeszkoda, przeszkoda to tacy włanie jak ten Rubim... Rabin - zacišgajšc się, poprawiła Marina.
- Niech będzie Rabin, jeden czort. On nie jest nasz, rozumiesz? On jest ich. Tamtego wiata. No więc niech zjeżdża do nich. Albo do obozu.Ni cholery nie rozumie, a pcha się, żeby pouczać. Nic nie rozumie. No i nie zrozumie. Bo nie nauczył się kochać naszego narodu, tylko przez cały czas patrzył się z zachodu. Że niby kolejki sš po kiełbasę, piwo kiepskie, mieszkania małe - czyli że tu jest le , . Oni tak włanie mylš.A wiesz dlaczego? Dlatego że żydzi w ogóle nie wiedzš, co to ojczyzna.
Dla nich gdzie lepsze piwo, tam już zaraz ojczyzna. Nie majš żadnego celu, co im tam komunizm, jasna przyszłoć! Kałdun napełnić, pospać ot i wszystko! Wiesz, w ogóle, to nie wiem, jak ty, ale ja tam do żydów to co nie tego...Zasępił się, pokiwał głowš i cišgnšł:
- Kiedy tego nie rozumiałem, a teraz już rozumiem. To jest naród jaki... diabli wiedzšjaki. Nie można nawet zrozumieć, czego chcš.A przede wszystkim wyglšd majš... no nie wiem... jaki taki wstrętny. Niby Ormianie też sš włochaci i garbonosi, Gruzini, ci z Baku... włosy majš podobne... a jednak mów, co chcesz, żydzi sš po prostu jacy nieprzyjemni.Co jest w nich brzydkiego. Nie umiem tego wyjanić, jakbym nie próbo-
wał... I cišgle tylko swoich, swoich. Gdzie się jeden urzšdzi - tam zaraz inni lezš. Karaluchy po prostu, jak pragnę zdrowia...Zacišgnšł Slę i szybko wypucił dym.
- Uczciwie mówišc, ja bym ich stšd wszystkich przegonił do diabła. Niech sobie jadš. Korzyci z nich nie ma żadnej - same tylko szkody.Niech lepiej się piorš z Arabami, jak majš tu szkodzić...
Wolnš rękš rozlunił krawat:
- Nie o kiełbasę teraz chodzi, nie o piwo...
Marina wzruszyła ramionami:
- Ale przecież dobrobyt też odgrywa rolę...
Pokiwał głowš ze znużeniem:
-Ty teżjeszcze nie rozumiesz.Ta zaraza na długo ci zakleiła oczy.r.
Jakby to wyjanić... Wemy na przykład, że mieszkasz z rodzinš, z bliskimi w nowym domu. Dom dopiero co został zbudowany. Jeszcze żywica nie zaschła na belkach, jeszcze pachnie od niego lasem. Znaczy, dopiero co się urzšdzilicie, z mebli macie - stół, taboret, ze statków - kociołek, sagan. Ale rodzina jest duża, zgodna, więc ojciec mówi do was: pocierpcie trochę, powiada, popracujemy kilka latek i będziemy żyć w dostatku. A obok waszego domu jest inny. Stary, solidny, dobra tam majš mnóstwo. A mieszka tam staruszek ze staruszkš; dzieci nie majš. No i załóżmy, że wyszła kiedy wieczorem na ulicę, przypućmy, w jakiej tam sprawie, a ci staruszkowie mówiš do ciebie: zamieszkaj z nami. Będziesz nam córkš, damy ciposag, ubierzemyjak należy, a przede wszystkim lżej będzie ci się u nas pracowało. Pójdziesz do nich?- Pewnie, że nie.
- A dlaczego? - podniósł brwi zmęczonym ruchem.
- No... dlatego, że bardziej kocham swoich.
- Włanie! - klepnšł jš dłoniš w kolano. - Masz tu włanie odpowied! Kochasz swoich! O to chodzi. Na tym się wszystko opiera. Na miłoci. Stš~ jest i cierpliwoć, i obowišzek, i patriotyzm. Jeli kochasz Rosję, to gwiżdżesz na amerykańskie klimatyzacje i pepsi kole! A poza
tym zapamiętaj sobie: wszystko, co tamci majš teraz, my - będziemy mieli!
Po prostu musimy się zbroić, żeby nas nie rozgnietli. Musimy. Ale naj-
ważniejsze, że nabieramy siły. To jest ważne. A tamci swojš tracš. Tracš z każdym rokiem. No i nadejdzie czas, że upadnš przed nami na kolana.Tyle że żałować ich nie będziemy. Ani trochę. Włanie za te kolejki, za
chwilowo ubogie życie - wszystko cišgniemy, niczego nie zapomnimy , .
Mocno wkręcił niedopałek w popielniczkę, przesunšł rękš po włosach:
- To nic. Teraz Andropycz solidnie zabrał się do rzeczy. Wzmocnimy dyscyplinę, pasożytów - obiboków wemiemy pod obcas, zaopatrzenie doprowadzimy do porzšdku, zbudujemy drogi na wsi, zajmiemy się technikš. Teraz już tam na peryferiach pojawiły się towary. Trzeba by tylko skończyć z bandziorami, wszystko skierować na tor państwowy i w porzšdku...
W stał, wsunšł ręce w kieszenie, po czym podszedł do białychAmora i Psyche:- To na przykład, to rozumiem - sztuka. I piękne, i wzniosłe. Dla
duszy masz wszystko i oko cieszy...A tamtego nie potrzebujemy. Wyrzucić na mietnik i tyle...- Jaki ty pewien swoich racji - rzekła Marina, obserwujšc jego
mocne ręce.
- No a jak. Inaczej nie można. Tylko że ja nie jestem głupkiem jak jaki Chruszczow. W głupstwa nie wierzę. Wierzę w realnoć. W realne,
konkretne zadania. Tak jak w fabryce - jest plan, to trzeba go wykonać.
A wróżenie, kiedy zakład będzie całkowicie zautomatyzowany - koń by się z tego umiał. Ideologia powinna być konkretna, a nie... jak to się mówi... mitio...
- Mitologiczna?
- Tak. Nie mitologiczna. Bańki mydlane nam niepotrzebne.
- A co jest potrzebne?
- Robota. Prawdziwa, codzienna. Głupich do niej nie potrzeba. No więc, Marino Iwanowna, przestań strugać wariata. Nie wybieraj się z motykš na słońce. Naród nie może się mylić, od tego jest narodem. Chruszczow może się mylić, Stalin może, a naród nie. Ty mi tutaj całe swoje wnętrze pokazała od podszewki, jak uczennica.A dlaczego? Włanie dlatego, że zabrnęła w lepš uliczkę z tymi swoimi wszystkimi bzdurami. Kochać baby , Zadawać się z dysydentami. Krać masło, żeby mieć mocne doznania. Cóż to za jaki zajob, przepraszam za wyrażenie .?! żyjesz w oderwaniu od narodu, rozumiesz? Stšd włanie cały ten mętlik. Trzeba żyć razem z narodem, razem.Wtedy i ty będziesz miała lżej, i narodowi wyjdzie na korzyć. Trzeba kochać swój naród, kochać, Marino. Kochać , . To przecież jasne jak dwa razy dwa! Amerykanin kocha swój naród, Anglik kocha, a ty co - gorsza od nich? Cóż tojestto wasze dysydenctwo?Wesz na kundlu. Nie było nigdzie czego takiego, żeby żyć w swoim kraju i nienawidzić swoich. No ijeszcze gapić się na Zachód z rozdziawionymiustami. Przecież to nie jest ludzkie, m .e jest normalne, zrozum! N o i prawidłowo, że ich wsadzajš do czubków, bo to włanie sš czubki! Trzeba robić swojš robotę. Co dzień, co godzinę. Wtedy będziesz miała i zadowolenie, i korzyć. Wiesz, jaki ja jestem zadowolony? Jak nikt. Do pracy idę, jakby to było więto. Cieszę się. Nie czuję ani zmęczenia żadnego, ani rozdrażnienia. Zalewać też nie mam czego. A ile dookoła radoci! Ty się tylko obejrzyj, otwórz oczy: kraj ogromny, możesz jedzić, gdzie chcesz - na północ, na południe, do jakiego chcesz miasta. Jakie lasy, góry! A jakie budowy' Aż dech zapiera! Skierowanie ze zwišzków - czterdzieci rubli! Powiedz, gdzie jeszcze masz co takiego? Wszystko jest bezpłatne, już raz ci mówiłem. Obozy pionierskie dla dzieci, chleb najtańszy na wiecie, bezrobotnych nie ma, rasizmu nie ma. Nie pisze się u nas na ławkach: "Ty1ko dla białych". A tam się musisz kręcić jak trybik, trzšć się, żeby cię nie wyrzucili. A jaka tam przestęPczoć - strach wyjć wieczorem...Umi1kł, ze znużeniem pocierajšc twarz.
Marina rzuciła niedopałek do niemal pełnego brzucha Sziwy, odepchnęła się od ciany i ziewnęła:
- Aaaaa... wiesz, że to dobrze, że wierzysz w to, czym się zajmujesz.
- No a jak inaczej?
- Po prostu po raz pierwszy w cišgu trzydziestu lat spotykam człowieka, który szczerze wierzy w komunizm...Zamiał się:
- No, tak to znowu nie jest. Wielu wierzy. Ty1ko bojš się powiedzieć. Bo ich przekabaciły takie włanie rabiny. Zachód szkodzi, jak mo-
że. Teraz w modzie jest wymylać na wszystko, co radzieckie. Ci to nie chcš niczego widzieć poza kolejkami. Kolejki, powiadajš. Ciężkie życie.
A tego, żemy z zacofanego kraju stali się supermocarstwem - tego to nikt nie widzi. Ale nic to. Przyjdzie pora - i zobacz'š wszyscy...
Marina umiechnęła się:
-Wiesz... to dziwne... kiedy mówisz,jest mijako ciepło i dobrze...
i nie mam ochoty się sprzeczać...
- To przecież dlatego, że nie rozmawiam z tobš w swoim imieniu.
Czuję za sobš siłę. I prawdę... ooooaa... która to godzina? Druga pewnie?
- Za kwadrans.
- Zagadalimy się...
- Żona się nie przyczepi ?
- Nie, nie, jest na starym mieszkaniu. A mama przywykła już do moich nocnych posiedzeń...Znowu ziewnšł, zakrywajšc usta grzbietem zaciniętej dłoni:
-Aaaach... Marinko, metrojuż niejedzi, mógłbym się zdrzemnšć
do szóstej?
- Oczywicie. Zaraz pocielę.
- Nie, nie, żadnej pocieli. Ja tu, na sofie.
- Przygotuję wszystko, jak trzeba...
- Ależ nie kłopocz się. Ty się kład, a ja sobie trochę popalę. Jutro muszę być o siódmej, jest narada w sprawie planu, żadnęj jasnoci nie ma... Marinko, cały czas chciałem zapytać, kto to jest teri brodaty, co wisi nad biurkiem? Nie Stendhal?
- Stendhal... - z umiechem skinęła głowš Marina.
- Tak włanie mylałem. Dobry pisarz. Czerwone i czarne. Normalnie napisane. Film też niezły...Kiedy Sergiusz Nikołaicz palił w kuchni papierosa, Marina wyjęła z szafy kupkę czystej bielizny, pocieliła sobie na tapczanie, jemu za na sofie, zgasiła nocnš lampkę, rozebrała się i dała nurka pod tchnšcš krochmalowym chłodem kołdrę:- Wszystko gotowe...
Sergiusz Nikołaicz zgasił wiatło w kuchni, przespacerował się do toalety, potem siedzšc na skrzypišcej sofie, zaczšł się w ciemnociach rozbierać.Z wywróconych spodni posypał się bilon:
- Kur zapiał !
Powiesił spodnie i koszulę na oparciu krzesła:
- Marinko, masz może budzik?
- Czego nie mam, tego nie mam - umiechnęła się Marina.
- Znaczy się, nie jeste człowiek pracy...
- No to włšcz radio. Program zaczyna się o szóstej.
- Rzeczywicie. A gdzie ono jest?
- Na pianinie, obok mnie.
-Aha...jest...
- Przekręć gałkę.
- Dobra jest. Jutro, to znaczy dzisiaj - nie zapimy. No, dobrej nocy...- Dobranoc - mruknęła Marina z rozkoszš przewracajšc się na czystym przecieradle.Po krótkim milczeniu w mroku ożył zachrypnięty głos Sergiusza Nikołaicza:- Szczerze mówišc, ładna z ciebie baba. Jakbym był kawalerem, to bym się z tobš faktycznie ożenił. A twoje życie wspólnie bymy wyprostowali...
Marina nic nie odpowiedziała, ty1ko umiechała się i przygryzała brzeg poszwy. Dopiero teraz poczuła, jak się przez ten dzień zmęczyła.Cišżyły jej nogi, w głowie się kręciło, przypominajšc o kacu.
"Zabawny - pomylała, zapadajšc w sen - A najzabawniejsze, że ma absolutnš rację. We wszystkim. Rację... rację... rację..."
Długo, nieskończenie długo nastęPowały po sobie bloki, gnijšce szopy, moskiewskie zaułki, auta, obrazy, działkiprzyzagrodowe, zaronięte stawy, dudnišce puste muzea, mroczne korytarze urzędów, przepełnione ruchome schody, rozłożyste zagajniki, obszerne mietniki...W końcu Marina przedarła się przez ten chaos i z radociš rozpoznała stare mieszkanie babci na Warsonofiewskim: dwie niebieskobiałe latarnie wiecš w zasłonięte do połowy okno, odbijajšc się w politurowanym wieku pianina i rozrzucajšc blade cienie po wysokim suficie. Drzwi balkonowe sš szeroko otwarte, tiul słabo się kołysze, a za nim jest czerń.Ciepła letnia czerń.
Chrzęci przycisk garbatej lampy, zapala się zielonkawe wiatło i zbliża się twarz Marii z półprzymkniętymi oczami. Czujšc narastajšce bicie serca, Marina długo się z niš całuje, potem odrywa się, żeby złapać oddech, i spostrzega twarz Swiety. Ta szybko przycišga Marinę za ramiona i całuje - chciwie, zapamiętale. To zresztš wcale nie jest Swieta, to Irinka. Wšskie, chłodnawe wargi niezdarnie obejmujš wargi Mariny, języczek szuka podobnego sobie... nie, tojęzyczek Sonieczki... Sonieczki...Alejuż ręce sš Klary - czułe, zręczne. Pieszczš szyję Mariny, głaszczšjej ramiona, piersi... nie, to ręce TaniWiesiełowskiej...jak ona bolenie całuje, łaskoczšc Marinę wszędobylskimi rudymi kędziorkami.Miłka ssie górnš wargę, palcami pieci uszy... Zina... całuje ostrożnie, patrzšc w oczy...Tonia... chłodnymi wargami dotyka kšcika ust i zastyga... Wika. Kochana... Marina obejmuje jš - mokra jest, przed chwilš wybiegła z ryskiego przyboju... ich pocałunek trwa wiecznoć... ale nie, to Sonieczka Glikman... łagodnie liże języczkiem wargi Mariny i zaraz
potem przytula się policzkiem... policzkiem Tuki, bladym, z drobnymi jasnymi włoskami... Marina całuje ten policzek, Barbara odwraca się twarzš do niej, z umiechem bierze jej twarz w dłonie i całuje powoli, wyranie pozujšc... ich nosy się stykajš, toteżTamara zabiera swój, szuka ust Mariny... Angelika przyciska się nagimi piersiami, całuje i ssie podbródek... Maszka pojękujšc okrywa twarz Mariny szybkimi pocałunkami, dziobie niczym ptaszek. Kapa całuje się długo, hałaliwie oddychajšc perkatym nosem... ręce Mariny tonš w pulchnych ramionach Nataszki... Ania poszturchuje jš niezręcznie, bškajšc co zdrobniałego, potem ustęPuje miejsca czarnym oczyskom Tamary, ale nie na długo Ira spoglšda przestraszona, następnie krótko jš całuje i cofa się już jako bliniaczka-dwojaczka... jakże długo się całujš, zupełnie jakby wypijały się nawzajem... nie, to Lubka, oczywicie, że Lubka. Jej miękkie usta pachnš winem... oj! Fridka gryzie jš w usta i głono chichocze, odchylajšc do tyłu kudłatš głowę i potrzšsajšc niš... warga boli, ale ciepła, szczupła ręka Niny głaszcze jš, po czym surowe usta zbliżajš się, zbliżajš i całujš - powcišgliwie i ostrożnie...N ataszka płacze, płaczšc i kapryszšc prosi o co, póniej dotyka Marinę chłodnymi, mokrymi od łez wargami... Nie, nie sš mokre, tylko słodkie, słodkie... Rajka chichocze, żujšc czekoladkę i pokazujšc Marinie bršzowy języczek, skšdże, wcale nie jest bršzowy, ten języczek Saszeńki jest błękitny od stojšcej w pobliżu lampy, z wdziękiem lizga się po tak samo błękitnych wargach, oblizuje je, przygotowujšc do pocałunku...Twarzyczka Saszeńki zbliża się, szepcze tkliwie:
- Marina... Marina... Marinko...
Ale szeptjuż niejestjej,jest w nim co nowego, co bardzo ważnego, zasadniczego, sekretnego i kochanego...
- Marina... Marina... Marinko...
Rozwierajšc z trudem powieki, ledwie rozpoznała w ciemnociach
zwieszajšcš się nad niš postać Sergiusza Nikołaicza.
- Marinko... ja tego... taka jeste ładna...
Jego szorstkie ręce głaskały jej ramiona.
Zdawało się, że nocne wiatło w oknie nieco pojaniało.
Sergiusz Nikołaicz nachylił się i zaczšł całować jej twarz.
Jego usta były takie, jak ręce - suche, szorstkie i lekko czuć je było koniakiem. Po ki1ku pocałunkach w policzek zaczšł szukać ust Mariny.- Oj... strasznie chce mi się spać... - z rozdraz . nieniem stwierdziła Marina, starajšc się odwrócić, ale szorstka dłoń miękko powstrzymała policzek. Zaczšł całować jš w usta, zasłonił sobš okno, jego ręka uniosła kołdrę i za chwilę mocno pachnšce tytoniem i mężczyznš ciało już leżało obok niej.Marina czuła miertelnš sennoć, pragnęła przyjemnie nić, a już najmniej całować się z ciężko dyszšcym chłopem.Lekko odsunęła się i wzdychajšc sennie, podniosła koszulę nocnš do piersi i położyła się na plecach:- Ty1ko szybko... chce mi się spać... umieram...
Słychać było popieszne cišgan , ie majtek i podkoszu1ka, opadł na niš, ciężki, goršcy i całujšc jš, wszedł od razu, szorstko, nieprzyjemnie.Słabnšc i uciekajšc przedjego natrętnymiustami, Marina zamknęła oczy.
Odłamki nie całkiem zniszczonego snu zaczęły się gromadzić, starajšc się odbudować cišgle ten sam miły sercu widok: ciemne mieszkanie babci, wiatło latarni w oknie, kołyszšcy się tiul, łańcuszek znajomych ust.Sergiusz Nikołaicz poruszał się równomiernie, często dyszał jej do ucha, jego palce ciskały Marinę w talii, brzuch ocierał się o brzuch, a szeroka pier przytłaczała jš ciasno, bez odrobiny luzu.Sen powracał, ciało utraciło wrażliwoć, rytmy męskich ruchów i oddechów zlały się w monotonne następstwo ciepłych fal: przypływ-odpływ..., przypływ-odpływ... przypływ-odpływ...
Otwarły się drzwi do pokoju babci, błękitne cienie popłynęły po suficie, zachrzęcił wyłšcznik lampy, ale natrętny przybój pospiesznymi wahadłowymi ruchami zmył to wszystko i wyrzucił Marinę w cišgle to samo bezkresne niebo-morze, którego drugi człon z szumem spadałjej na nogi, a pierwszy dyszał nad głowš ciepłym błękitem.Marina stała nad tym morzem, obrócona plecami do nieznanego brzegu, który owiewał jej kark i szyję gęstym aromatem traw.Fale napływały powoli, migoczšc w słońcu, wyginały się i ciężko rozbijały o jej nogi, mocno poszturchiwały jš w krocze, łaskotały ciepłš pianš kolana i biodra.Było to przyjemne aż do upojenia - stać poddajšc się żywiołowi, czujšc jak z każdš falš woda robi się cieplejsza. A i wiatr, słony, porywicie dyszšcy jej do ucha, też robił się gorętszy, syczał, wplštywał się we włosy, spływał po łopatkach.Czujšc, że brzeg jest bezludny, Marina wygięła się, rozłożyła nogi, przyjmujšc łonem uderzenia goršcego przyboju, pojękujšc z zadowolenia.Nagle na bezkresnej morskiej gładzinie nabrzmiał biały, pienišcy się wzgórek, rozwinšł się w malowniczy wybuch, który energicznie podšżył wzwyż i zastygł we wszystkich detalach Wieży Spasskiej.Popłynęło z niej ogłuszajšce, przecišgłe dzwonienie.
Morze zrobiło się zupełnie goršce, buchnęła z niego para, rozpalony wiatr zawiszczał w uszach.Dzwonienie ustšpiło miejsca potężnym uderzeniom, od których, zdawało się, rozpadnie się niebo:- Bmmmmmmm...
I od razu - porażajšca fala przyboju.
- Bmmmmmmm...
I słodkie uderzenie o łono.
- Bmmmmmmm...
I piana, piana, piana na nogach i brzuchu.
- Bmmmmmmm...
I drżšce biodra, które rozchyla nowa fala.
- Bmmmmmmm...
I narastajšce znużenie na dole, w piersiach, w kolanach.
- Bmmmmmmm...
I nie do wytrzymania, słodkie, przywodzšce do szaleństwa O... Boże...
Orgazm i to jaki - o niespotykanej sile i czasie trwania.
Wybucha w łechtaczce palšcym węgielkiem, rozżarza się, rozpłomienia rozgrzane przez przybój ciało i nagle -jasny toniczny oddech najpotężniejszej z wszystkich orkiestr i w samym tyle głowy - chór. Majestatyczny, ogromny, kryształowo czysty w swoim alikwotowym spektrum, a zaczyna się zaraz za plecami Mariny - tam, tam stojš miliony rozpromienionych ludzi, ludzie ci piewajš, piewajš, piewajš, zgodnie dyszš jej nad karkiem, wiedzš i czujš, jak jej jest dobrze, cieszš się i piewajš dla niej:
NIEZŁOMNY JEST ZWIĽZEK REPUBLIK SWOBODNYCH,
RU WIELKA NA SETKI ZŁĽCZYŁA JE LAT'
NIECH żYJE POTĘżNY JEDNOCIĽ NARODÓW
Z ICH WOLI ZRODZONY NASZ KRAJ, ZWIĽZEK RAD'
Marina płacze, serce rozsadza jej nowei, niewytłumaczalne uczucie, a słowa, słowa... sš zdumiewajšce, upajajšce, jasne, uroczyste i radosne, sš zrozumiałe.jak nigdy i wpadajš wprost do serca:
CHWAŁA CI, OJCZYZNO, TY ZIEMIA SWOBODY.
LUDÓW PRZYJANI OSTOJA I STRAż SZTANDAR RADZIECKI,
SZTANDAR LUDOWY DROGĽ ZWYCIĘSTW A NIECH KRAJ WIEDZIE NASZ!
Morze różowieje, potem czerwienieje, nabiera jasnego odcienia.
Wieża Spasska z białej robi się czerwona, wskazówki i ozdoby błyskajš złotem, nieznonym szkarłatem goreje pięcioramienna gwiazda, od niej we wszystkie strony rozchodzš się promieniste fale, współbrzmišce z wielkim chorałem.
SKRO BURZE WIECIŁO NAM SŁOŃCE SWOBODY, NAS WIÓDŁ WIELKI LENIN, WSKAZYWAŁ NAM CEL!DO WALKI O WOLNOć PODERWAŁ NARODY, DO WIELKICH WYCHOWAŁ NAS TRUDÓW I DZIEŁ.
Orgazm jeszcze się tli, łzy płynš z oczu, ale Marina już się cofnęła i zajęłajedyne wolne miejsce w marszowej kolumnie wielomilionowego chóru, zajęła swojš komórkę, która przez tyle lat była pusta.
CHW AŁA CI, OJCZYZNO, TY. ~ ZIEMIA SWOBODY , .
LUDÓW PRZYJANI OSTOJA I STRAż! SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĽZWYCIĘSTWANIECH KRAJ WIEDZIE NASZ!
Jakież to niesamowite, jakie urzekajšce ! Zjednoczyła się ze wszystkimi i -jakiż cud! - wystarczy otw~~~ć usta, a pień, ta najlepsza pień ze wszystkich pieni sama wyrywa gardła - czysto, bez wysiłku, bez trudnoci leci w bezkresny błękit. A wszystko jest zrozumiałe - wszystko, wszystko, wszystko, i wszyscy, którzy piewajš, sšjej bliscy, a potęga zespolonych w jedno głosów wstrzšsa całym wszechwiatem.
ZWYCIĘSTWO NALEżY DO SIŁ KOMUNIZMU, W NIM RADOć I SZCZĘCIE DOSTRZEGA NASZ LUD,
A SZTANDAR CZERWONY NAD NASZĽOJCZYZNĽ WSKAZUJE NAM DROGĘ PRZEZ BÓJ I PRZEZ TRUD!
Marina odczuwa tę radoć, której brakowało jej przez całe życie.
CHWAŁA CI, OJCZYZNO, TY ZIEMIA SWOBODY' .
LUDÓW PRZYJANI OSTOJA I STRAż!
SZTANDAR RADZIECKI, SZTANDAR LUDOWY DROGĽZWYCIĘSTWANIECH KRAJWIEDZIE NASZ!
Pień się rozpływa, z warg zrywajš się ostatnie dwięki i po paru chwilach zupełnej ciszy wszechwiat na cały głos odzywa się do zamarłych milionów.
DZIEŃ DOBRY, TOWARZYSZE!
MÓWI PIERWSZY PROGRAM RADIA ZWIĽZKU RADZIECKIEGO!
Marina z trudem otworzyła oczy.
Niewyranie dostrzegalna w mroku ręka Sergiusza Nikołaicza wycišgnęła się ponad jej twarzš ku stojšcemu nad pianinem odbiornikowi i przykręciła wyłšcznik, nie pozwalajšc spikerowi dokończyć.- Do licha, zupełnie zapomniałem...
Nachylił się i w ciszy, która nastšpiła, pocałował Marinę w policzek. Marina leżała w milczeniu na plecach, nic jeszcze nie rozumiejšc, patrzyła w bledniejšcy wyranie sufit.W ciele jej nadal jeszcze dwięczały słowa cudownej pieni, wargi jej drżały, na policzkach zasychšły łzy.Sergiusz Nikołaicz położył się obok, objšwszy ostrożnie Marinę.
Twarz miał rozgoršczkowanš, dyszał ze zmęczenia i oblizywał zaschnięte wargi.Marina znowu zamknęła oczy.
Palce Sergiusza Nikołaicza dotknęły jej mokrego policzka:
- Jaskółeczko moja... co ty tak płakała... jakby pierwszy raz...
dziewczynko moja...
Przysunšł się, wetknšł swoje szorstkie wargi do jej ucha i szepnšł tkliwie:- Marinko...jeste po prostu królewna... wiesz... miałem wiele bab, ale takiej... i ciało masz takie delikatne... moja złociutka... korale z agatu ci kupię... na twojš szyjkę delikatnš...Jego ręka zelizgnęła się pod kołdrę, przesunęła po brzuchu Mariny i ostrożnie legła na mokrych włosach wzgórka:- Ptaszyneczko moja... dzięki ci... jeste jaka... po prostu... nawet nie wiem, jak to powiedzieć...Marina odwróciła się i spojrzała mu w twarz, umiechnęła się i westchnęła z ulgš.Nigdy jeszcze nie czuła się tak dobrze i spokojnie jak teraz.
Pogłaskała go po policzku, który przez noc pokrył się lekkim nalotem szczeciny i w odpowiedzi pocałowała:- Dziękuję ci...
- A mnie za co? - umiechnšł się.
- Za wszystko... Jajuż wiem, za co.
Po czym znowu ucałowała jego szorstki policzek.
Leżeli przez chwilę objęci, a potem Sergiusz Nikołaicz westchnšł:
- Wiesz, pewnie na mnie już czas.
- Już?
- Już. Dzisiaj mam naradę.Tak, czuję, że się zasiedzimy do dwunastej... kwartał się kończy, plan nas goni.Odrzucił kołdrę, na siedzšco wcišg:t)šł majtki, wstał i odchrzškujšc dziarsko, wykonał kilka bokserskich ruchów rękami.Marina podniosła się z uczuciem, jakby na nowo się narodziła i radonie dotykajšc swego ciała poczłapała do łazienki.Wszystko było nowe, nieoczekiwane, zdumiewajšce: błyszczšce
w elektrycznym wietle kafle, chłodny strumień wody, mokra szczecina szczoteczki do zębów. Powoli płuczšc usta, oglšdała się w zachlapanym lustrze. w twarzy nic się nie zmieniło: te same wielkie, skone oczy, liczny nosek, pulchne wargi. Ale jej wyraz... wyraz zrobił się całkiem inny, jaki radonie spokojny.Marina przesunęła rękš po policzku i umiechnęła się:
- Jak dobrze...
To było zdumiewajšce. Nigdy jeszcze nie czuła się tak spokojna.
Dosłownie w cišgu jednej nocy zrzucone zostało ciężkie brzemię, które przez tyle lat przygniatało jej barki.Rozsunęła nogi i dotknęła bioder w okolicy pachwiny. Powoli ciekała po nich wieża sperma.Umiechajšc się w dalszym cišgu, Marina wytarła się mokrym ręcznikiem, narzuciła na siebie szlafrok i wyszła.Przed drzwiamipospiesznie zapinał guzikikoszuli Sergiusz Nikołaicz:
- Marinko, dalej w tempie tanga... zaraz lecę...
- A niadanie ?
- Na pewno nie zdšżę...
- Zdšżysz. Umyj się, a ja przygotuję...
- Spróbujemy. A przy okazji, nie masz czego do golenia?
- Tam na półeczce.
- Aha.
Kiedy mył się głono parskajšc, a potem golił, Marina sprzštnęła ze stołu resztki wczorajszej kolacji, usmażyłajajecznicę z kiełbasš, zagotowała trochę wody.Wkrótce Sergiusz Nikołaicz wszedł dziarsko do kuchni, wystawiajšc podbródek i zawišzujšc w marszu węzeł krawata:- No. w porzšdku...
- Siadaj - Marina zręcznie przełożyła jajecznicę na talerz.
- wietnie - umiechnšł się, cmoknšł jš w skroń i usiadł. - No, migiem umiesz szykować... .
- Zaraz zrobię herbatę - powiedziała Marina wytrzšsajšc do wiadra niedopałki z popielniczki.Odłamał kawałek chleba, przysunšł do siebie dymišcy talerz i pytajšco podniósł oczy.-A ty?
- Ja potem - machnęła rękš Marina parzšc mu herbatę w wie1kim kubku.- Nie, tak nie da rady. Siadaj. To z trzech jajek?
- Z czterech.
- No to akurat na dwoje.
- Ale ja nie chcę, Sierioża...
- Siadaj bez gadania. Nie mam czasu na gadkę-szmatkę.
Marina usiadła obok niego.
W milczeniu zaczęli jeć z talerza.
Sergiusz Nikołaicz krzepko trzymał widelec swoimi si1nymi palcami, mały palec zgišł w kółeczko. Jego szczęki poruszały się szybko, pod ich smagłš skórš migały sprężyste wzgórki mięni.Marina ostrożnie przewracała widelcem goršcš jajecznicę, patrzšc jak szorstko i zdecydowanie jego widelec tnie żółtobiałš masę.- Sierioża, masz braci albo siostry? - spytała.
- Jak niadanie, to nie gadanie... Mariwanowna...jedz, bo nie zdšżymy...Marina posłusznie zabrała się do jedzenia.
Skończyli jeć w milczeniu.
Sergiusz Nikołaicz ułamał kawałek chleba, nabił go na widelec, wytarł nim talerz, włożył chleb do ust, po czym strzelił palcami:- A teraz herbatka...
Marina rozlała esencję, dolała wrzštku.
- Miałem braciszka - rzekł, głono i szybko mieszajšc cukier w herbacie. - Trzy lata młodszego ode mnie. W pięćdziesištym drugim umarł na zwapnienie tętnic płucnych.
- Jak to?
- Ano włanie tak. Miał zapalenie. A rejonowy felczer pożałował penicyliny. Pielęgnowalimy go jako, a potem komplikacje i komplikacje... Ledwie szesnacie lat miał wtedy...- A gdziecie mieszkali ?
- Pod Archangielskiem.
- Na wsi?
- Tak...
Zrobił sobie solidnš kanapkę, ugryzł jš energicznie i szybko przeżuwajšc, łyknšł zaraz herbaty.- Ja w ogóle to... mmm... rano zuPę... bardzo uważam... wiesz, jak kapuniaku wsuniesz albo barszczu z wieprzowinš... do wieczora na cały regulator możesz robić... siła'tylko od zupy... a kanapki i kawusie... to nie po roboczemu...- Nie lubisz kawy?
- Nienawidzę. Jedna gorycz, a sytoci żadnej. Lepiej mleczka z chlebem... mmm... kubek wlejesz w siebie i w porzšdku... wiesz, jak tak sobie witamin...Marina piła niespiesznie herbatę, obserwujšc jak niesamowicie szybko Sergiusz Nikołaicz rozprawia się z kanapkš.- Mmm... albo jeszcze serdelek rano... to normalnie... serdelek, ziemniaczki... mleczko... mmm... to pożywne... a ty czego jesz bez chleba?- Nie mam ochoty.
- Chleb trzeba jeć. Od niego cała siła - kiedy kończył przeżuwać, zacisnšł pięć. - Chleb jest najpożywniejszy. Krzepę daje, podstawę...Zakołysał filiżankš i wlał resztki do ust, wstał, k1asnšł w dłonie, zatarł je:- Normalnie. Dzięki, Marinko.
Marina wstała z filiżankš w ręku:
- Może jeszcze co?
- Nie, dzięki.
Przeszedł na korytarz i podpiewujšc co, zaczšł się ubierać, Marina odstawiła niedopitš filiżankę, wyszła w lad za nim i stanęła oparta o futryhę.Sergiusz Nikołaicz owinšł szalik wokół szyi, przytrzymujšc go podbródkiem, zdjšł palto z wieszaka, energicznie i głono wdarł się rękami do obszernych rękawów, że aż bilon brzęknšł w wielkich nakładanych kieszeniach.- Hej hop...
Marina popatrzyła na niego z umiechem:
- Wiesz... tak ci zazdroszczę...
- Czego? - spytał szybko zapinajšc guziki.
Marina wzruszyła ramionami i westchnęła.
Sergiusz Nikołaicz wyjšł z kieszeni rękawice i zdjšł czapkę z półki:- No więc czemu mi zazdrocisz?
Marina patrzyła w milczeniu' na tego człowieka, który ani podejrzewał, CO otworzył dla niej minionej nocy.Westchnęła i opuciła głowę.
Sergiusz Nikoła1 .cz uważnie popatrzył na niš, potem na zegarek i nagle gestem Czapajewa przecišł dłoniš mroczne powietrze korytarza:- No to ubieraj się! Pojedziemy razem!
Marina drgnęła, mrówki przebiegły jej po plecach, krew napłynęła do policzków.- Jak...
- A tak! Doć wegetowania, Marino Iwanowna. Żyć trzeba, a nie wegetować. Żyć!Nacišgnšł czapkę i dotknšł zamka:
- Na pozbieranie się daje ci pięć minut. We z sobš dowód. No i ubierz się norma1nie, bez strojenia się. Do fabryki pojedziemy...Otworzył drzwi i wyszedł.
Marina rzuciła się do pokoju, otworzyła szafę z sukienkami.
Skórzana rockerska kurtka, welwetowy kombinezon, włochaty sweter... nie, to nie to...Wydostała z tej sterty zwyczajne, dawno już nie noszone spodnie, szarš trykotowš koszulkę, biały stanik i wełniane majteczki.- Zaraz, Sierioża, zaraz...
Staniczek niewprawnie cisnšł pier, majteczki wspięły się wzdłuż nóg:- Zaraz, zaraz...
Ubrała się szybko i podbiegła do biurka:
- Tak... dowód... ,
Dowód leżał z boku w górnej szufladzie.
Dyplom... obligacje babci... listy, listy, listy... dowód.
Szybko wycišgnęła go spod stosu listów, umiechnęła się i dopiero teraz poczuła, że kto mšci jej tę radoć. Podniosła oczy i zderzyła się z kłujšcym, nieżyczliwym spojrzeniem.Wyraz trójkštnej twarzy na zdjęciu tak jš uderzył, że przez kilka chwil patrzyła na niš bez ruchu. W cišgu nocy twarz nabrała wyrazu złoci, niezadowolenia i mciwoci. Ponure oczy przewiercały jš na wylot. Opadłe na czoło kosmyki trzęsły się ze złociš. - Sssuka - syczały wšskie usta.Różowawe refleksy igrały na fotografii.
Marii1a instynktownie spojrzała przez okno.
Tam na dole, w bladym powietrzu brzasku wprost naprzeciwko czarnego wejcia do sklepu płonęło olbrzymie ognisko, w którym palono zgniłe skrzynki.Nagła decyzja olniła jš swojš prostotš. Umiechnęła się, a on jak gdyby zrozumiał, bo zatrzšsł się jeszcze mocniej :- Sssuka... sssuka...
Wycišgnęła rękę, zerwała go ze ciany i tylko szpilki posypały się na biurko.Sterczšcy w wie1kiej szufladzie klucz przypominał o jej zawartoci.
Pomylała chwilę, po czym pobiegła do kuchni, zdjęła z gwodzia niedużš plastykowš torbę, wróciła do pokoju i czujšc upajajšcš, rosnšcš z każdym ruchem wolnoć, wycišgnęła szufladę z rowków. Ciężka i masywna, od razu pocišgnęłajej ręce w dół, ale tamjuż czekał mętny, odrapany plastyk: Biblia, Czukowska, Gułag - wszystko to pokoziołkowało, otwierajšc się, migajšc fotografiami i akapitami. Marina wytrzepała całš szufladę, wstawiłajš na miejsce, włożyła zdjęcie do torby, wzięła wszystko pod pachę i wybiegajšc obejrzała się za siebie.Nikt już nie patrzył na niš ze ciany.
Widniał na niej jedynie blady, ledwie dostrzegalny kwadrat.
Sergiusz Nikołaicz nerwowo palił w bramie papierosa, kiedy Marina wybiegła, ciskajšc kanciastš torbę.- A to co znowu? - nachmurzył się.
Marina się umiechnęła:
- To tak... trzeba to spalić... - niepotrzebna przeszłoć.
- Aaaa... - beznamiętnie przecišgnšł sylabę i skinšł na Marinę. No, chodmy szybciej.Ognisko było po drodze. Płonęło jasno i z trzaskiem.
Dwaj zaspani mieciarze w poszarpanych waciakach dorzucili do niego nowe skrzynki i zniknęli w czarnym otworze drzwi.Zdyszana Marina podeszła do ogniska, a widzšc, jak mocno roztopiło ono lód dookoła, zamachnęła się i rzuciła wypchanš ksišżkami torbę. Ta przeleciała przez porywiste, żółte języki i z chrzęstem zwaliła się w kruchy, bursztyoowy żar, plastyk za, skręcajšc się, od razu przeraliwie zatrzeszczał. Ksišżki się rozsypały, ogarnšł je płomień.Fotografia skurczyła się, trójkštna twarz mignęła ze wstrętnym grymasem i zniknęła na zawsze. Solidna oprawa Biblii zaczęła się wyginać, płomień zlizał złoty krzyż. Zeszyt poruszał się, płonšce kartki zwijały się w czarne, rozsypujšce się tršbki, migały fotografie.Wika... Natasza... Nina...
Dwie brudne, połamane skrzynki z hukiem runęły do ogniska i przykryły palšce się ksišżki.- No i już... - szepnęła Marina, czujšc na twarzy ciep~ ognia.
- A Stendhala czemu? - umiechnšł się Sergiusz Nik~łaicz wrzucajšc niedopałek do ogniska. \ - Tak trzeba - rzeko potrzšsnęła głowš i wydała westchnienie ulgi. - No, teraz idziemy...Na przystanku autobusowym tłoczyli się ludzie.
Brzask nabierał siły: brudny, zbity nieg pobladł, mętnosine obłoki na wschodzie poróżowiały.Sergiusz Nikołaicz odchylił rękaw i spojrzał na zegarek:
- Mamy spónienie. Kiepska sprawa.
- Może wemiemy taksówkę? - spytała Marina, która kuliła się, le znoszšc zimno.- Macie, jaka taksiarka - umiechnšł się. - Przywykła szastać pieniędzmi. Nie, Marino. Taksówka to zbytek. Proletariat ma do przemieszczania się transport publiczny. Znaczy, że jedziemy jak wszyscy.Nadjechał autobus.
Autobus był solidnie przepełniony i nawet lekko osiadł na prawš stronę. Ludzie szybko go obstšpili.Drzwi się otwarły, ale nikt nie wysiadł, przeciwnie, gęsto stłoczeni pasażerowie cofnęli się do rodka.- Naprzód! - Rumiancew dziarsko chwycił rękę Mariny i przepychajšc się, zaczšł się wdzierać do autobusu.Oboje z trudem się wcisnęli, wspięli po stopniach, rozpychajšc i naciskajšc na stojšcych.- Czego się pchasz... - sennie odwrócił się do nich jaki chłopak w nylonowej, granatowej kurtce.Sergiusz Nikołaicz nie odpowiedział nic, tylko zwrócił się do Mariny.
- Masz sieciówkę, czy...
- Nie mam. Tu jest pištka.
- Dawaj.
Jego palce chwyciły monetę, ręka wycišgnęła się ponad cudzymi barkami:- Proszę wrzucić...
Autobusem ostro rzuciło, stojšcy z tyłu przycisnęli ich, a Marina wczepiła się w pionowš poręcz, oblepionš mnóstwem ršk.Dawno już nie musiała jechać tak wczenie - za mętnymi szybami autobusu wieciły się jeszcze okna i latarnie, wybuchajšcy bez przerwy różem wschód migał za szarawymi pudełkami domów.- Jak tam, żyjesz? - mruknšł jej nad karkiem Sergiusz Nikołaicz.
Z trudem obracajšc się ku niemu, kiwnęła głowš:
- Ile ludzi...
- No i dobrze - umiechnšł się. - W ciasnocie, ale w zgodzie.
Sergiusz Nikołaicz podniósł rękę i ukradkiem pogłaskał Marinę po policzku.- Wyspała się?
- Wyspałam... - umiechnęła się Marina.
- No, aja tak codziennie. Chociaż pracę mam od dziewištej.
- Dlaczego?
- Inaczej nie mogę i już. Przyzwyczaiłem się i wstaję o szóstej.
Według budzika. Nie mogę się obijać, jak inni pracujš.
- A własnego auta nie masz?
- Zrzekłem S1 .ę. Fabryczkę mamy niedużš.Wszystkiego trzy "Wołgi" nam przydzielili. Należały się dyrektorowi, głównemu mechanikowi i mnie. Tylko że ja odstšpiłem głównemu inżynierowi. Mieszka w Krasnogorsku. Starszy człowiek. A musi koniecznie być na siódmš jak nic.No to mu odstšpiłem...
- Ale z nowego domu masz całkiem blisko...
- Tak. Blisko. Za to do komitetu dzielnicowego niedogodnie. Dwoma autobusami...Autobus się zatrzymał, powoli rozpełzły się połówki drzwi, pasa-
żerowie zaczęli wychodzić.
- A ty masz metro pod samym nosem - mruknšł Sergiusz Nikołaicz, pomagajšc Marinie zejć.- Tak. Dziesięć minut jazdy.
- Masz szczęcie - zamiał się, upychajšc wycišgnięty w tłoku szalik.
W metrze było tak samo ciasnojak w autobusie. Półsenni ludzie stali w pocišgu blisko siebie, ich twarze wyglšdały na zmęczone i niezadowolone. Marina przyglšdała się im z ciekawociš i umiechała się do siebie.Kiedy zerkała na nie z pogardš, starajšc się jedzić taksówkš, żeby nie oglšdać z bliska tych apatycznych, zaspanych twarzy.A teraz... to było takie nowe, że umiech niedowierzania coraz bardziej rozcišgał jej usta.- Z czego się miejesz? - nachylił się do niej Sergiusz Nikołaicz.
- A tak... nic takiego... - westchnęła z ulgš.
Nieoczekiwanie pocišg zatrzymał się między dwiema stacjami.
Za oknami znieruchomiały jakie rury i kable, absolutna cisza zawisła w wagonie, szeleciły tylko palta opierajšcych się o siebie ludzi.Stojšcy ciasno pasażerowie milczeli.
Marina w dalszym cišgu przyglšdała się ich nieruchomym postaciom, rękom, głowom, twarzom.Bylijej bliscyjak nigdy, ale ich milczenie stawało się przygniatajšce.
Marina obróciła się twarzš do Sergiusza Nikołaicza, żeby nie naruszyć tej ciszy, spytała ledwie dosłyszalnie:- Czyżby nie było nic do powiedzenia ?
Westchnšł, jego twarz zrobiła się poważna:
- Czas jeszcze nie nadszedł. A powiedzieć byłoby co.
Pocišg drgnšł, posunšł się naprzód i zaczšł nabierać prędkoci.
- A co przeszkadza ?
- Ameryka - odrzekł poważnie i znowu westchnšł. - Czy to zrozumiała?Skinęła głowš, oblizujšc wargi w roztargnieniu...
Zakład kompresorów małogabarytowych znajdował się niedaleko stacji metra - skręcili za róg wielkiego, starego domu, przecięli linię tramwajowš i znaleli się przed portierniš.Na wielkiej bramie z siatki widniały odrapane litery: ZKM. Przy portierni nie było nikogo.- Spónilimy się - mruknšł Sergiusz Nikołaicz, patrzšc na zegarek. - No, nic. Dzisiaj jest szczególny dzień.Otworzył brzęczšce drzwi, pucił Marinę przodem, kwinšł głowš siedzšcemu obok obrotowych drzwi strażnikowi:- Czeć, Michałycz.
- Czołem, Sierioża - umiechnšł się staruszek - co pónawo dzisiaj...
- Racja. To dlatego, że dzień jest wyjštkowy.
-Tak?
- Ehe. Jest tu ze mnš towarzysz.
- Rozumiem - umiechnšł się strażnik.
Przeszli przez drzwi i poszli szerokim korytarzem, po czym znaleli się na schodach.- Widzisz, nikogo nie ma. W szyscy już na swoich miejscach. Dyscyplina...- To fabryka tak szumi? - spytała Marina, wsłuchujšc się w jednostajne dudnienie.- Tak, na parterze sš u nas wszystkie wydziały. A na piętrze - administracja... - rzekł Sergiusz Nikołaicz, rozpinajšc w marszu palto. Idziemy!Weszli na piętro.
Napotkali kilkoro ludzi, wszyscy życzliwie powitali Rumiancewa.
- Sierioża, a ilu ludzi macie w fabryce? - zapytała Marina.
- Tysišc siedemset czterdziestu.
- Dużo.
- Niezbyt. Zakładzik mamy niewielki. Ale za to w dzielnicy mamy trzecie miejsce wród przedsiębiorstw. Masz.
- Brawo...
Przeszlijasno owietlonym korytarzem z mnóstwem obitych drzwi, po czym Sergiusz Nikołaicz wyjšł klucze.Jego gabinet miecił się przy samym zakręcie .- bršzowe drzw1 ;
z oszklonš tabliczkš:
Sekretarz Komitetu Zakładowego S.N.RUMIANCEW
Wsunšł klucz w zamek, przekręcił i energicznie otworzył drzwi:
- Wejd.
Marina weszła.
Gabinet był nieduży - dwa biurka, dwa bršzowe sejfy, portret Lenina na cianie, wieszak w kšcie.- Rozbierz się - rzekł Sergiusz Nikołaicz, goršczkowo zrzucajšc
z siebie palto. - No i jak moje apartamenty?
- Przytulny gabinecik - umiechnęła się Marina, zdejmujšc płaszcz.
- A drugie biurko po co?
- Tu siedzi sekretarka, Zinka. Ale ona przychodzi o dziewištej. Tak jak zresztš jest ustalone.
Marina powiesiła swój płaszcz obokjego palta, zdjęła chustkę i poprawiła włosy.Sergiusz Nikołaicz wyjšł grzebień, szybko się przyczesał, podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer:- Lusia? Dzień dobry... Władimira Iwanycza zastałem? Tak? Do-
kšd? Aaaa. Jasne... a o której teraz?..Aaaa... No a co z naradš? A zdšży dojedenastej? Na pewno? No, dobrze... wszystkiego...Odłożył słuchawkę i umiechnšł się do Mariny:
-Alarm odwołany. Narada ojedenastej.
Marina oglšdała dyplom uznania, który wisiał na cianie pod portretem:
- Byłe kierownikiem wydziału?
- Tak. No i wyróżnili mnie.
- Brawo...
Wyjšł papierosy, poczęstował jš, ale pokręciła przeczšco głowš.
- Wiesz - mruknšł zapalajšc papierosa. - Pójdziemy się przejć po fabryce. Pokażę ci cały nasz ul, całe gospodarstwo... Tylko włosy czym przewišż. u nas takich rusałek do maszyn się nie dopuszcza.Marina przewišzała włosy chustkš, cisnšwszy jš węzłem z tyłu.
- Tak jest w porzšdku. Wykapany kapitan Blood! - papieros zatańczył w rozcišgniętych umiechem ustach Sergiusza Nikołaicza. Idziemy' .Ruszyli tym samym korytarzem, zeszli po schodach, skręcili i znaleli się na wielkim, przestronnym wydziale.Głono pracowały tutaj jakie wysokie, podobne do mrówek maszyny, bez przerwy kujšce w co, co głono zgrzytało.Wokół maszyn krzštali się robotnicy. Byli to przeważnie mężczyni.
Na widok przybyszów który z nich pomachał przyjanie do Sergiusza Nikołaicza. Ten w odpowiedzi potrzšsnšł splecionymi dłońmi.- Czołem.
Marina z radosnym zdumieniem oglšdała wydział.
Maszyny-mrówki stały w dwóch szeregach po cztery w każdym.
- Cóż to za cuda? - krzyknęła do ucha Sergiuszowi Nikołaiczowi.
- To wydział tłoczenia! - tak samo głono odpowiedział Sergiusz Nikołaicz. -Tu się tłoczy niektóre częci do kompresora. Chod, to popatrzysz !Podeszli do stojšcej z brzegu maszyny.
Stał przy niej rosły, barczysty chłopak z czuprynš kędzierzawych włosów.Chwycił rękawicami dwa nieduże żółte arkusze, włożył je pod prasę w specjalne wgłębienia, po czym przestawił dwigienkę.Okršgła prasa opadła ze wistem. Potem szybko się cofnęła.
We wgłębieniach leżały teraz dymišce żółte dziwaczne pokrywki.
- Fajnie... - bšknęła Marina, ale nikt tego nie słyszał.
Chłopak zabrał pokrywki, wrzuciłje do pustej w połowie skrzynki, a z drugiej znowu wycišgnšł dwa paski.Paski znowu posłusznie spoczęły we wgłębieniach, prasa ponownie opadła, cofnęła się i nowe pokrywki z brzękiem wleciały do skrzynki."Jakie to proste i genialne - pomylała Marina. - Na pewno tak samo robi się pokrywki od garnków kuchennych. A ja w ogóle sobie tego nie wyobrażałam..." Sergiusz Nikołaicz wyjšł ze skrzynki jednš z żółtych pokrywek, położył Marinie na dłoni.Pokrywka była ciepła i bardzo ładna. Neonowe wiatło grało w jej zgięciach i wypukłociach.- To górny korpus kompresora! - zawołał Rumiancew.
- Bardzo podobne do pokrywki!
- Bo to w praktyce właniejest pokrywka! A dolny korpus odlewa się z żeliwa. Ładne?- Tak. A dlaczego dolnej częci nie można tak samo wytłaczać?
- Jest bardziej skomplikowana! W niej tam mocuje się wszystkie podstawowe zespoły , . Bez odlewania się nie obejdzie , .- A co robi tamta maszyna?
- Tłoczy zawory zwrotne ! - A dlaczego tak głono?- Tak już wyszło ! - zamiał się Rumiancew i wzišł Marinę pod rękę. - No to idziemy do odlewni!Odlewnia mieciła się obok.
Pachniało w niej czym ciepłym i kwanawym, piętrzyły się dwa kolosy, stały żelazne skrzynie, pełne prostych, szarawych częci, cišgnšł się tamowy przenonik.- To sš piece - rzekł Sergiusz Nikołaicz, wskazujšc kolosy. - Tam
obcierać ręce gałganami. - Jest tu na co popatrzeć.
Jego długa, pomalowana na niebiesko obrabiarka niesamowicie szybko obracała czym podłużnym, podobnym do niedużego wałka. Wokół wałka drżała równa odkrawana strużyna, co tam poskrzypywało, a z kraniku wylewała się mętna ciecz o ostrej woni.Wšsaty robotnik ciepło i z życzliwociš obserwował Marinę.
- Ciekawe?
- Bardzo - szczerze umiechnęła się Marina. - A cóż to takiego?
- Półautomatyczna tokarnia - odrzekł Sergiusz Nikołaicz. - Obrabia stalowy wałek, który potem tnie się na tłoki.- A po co leje się ta woda?
- To nie woda, ty1ko emulsja. Emulsja chłodzi nóż. Tutaj prędkoć cięcia jest duża, nóż może się spalić. żeby do tego nie doszło, trzeba go chłodzić.- Znakomicie...
Z tyłu podeszło dwóch robotników w granatowych kombinezonach:
- Dzień dobry, Sergiuszu Nikołaiczu.
- Dzień dobry. Jak idzie robota?
- Dobrze. Tylko Sielezniow chory.
- Mistrz?
- Aha.
- A kto go zastęPuje?
- Bachiriow, a któżby inny...
- Rozumiem.
Marina podziwiała taniec odkrawanej strużyny. Strużyna wijšc się i skręcajšc spadała na szerokš wstęgę, która pełzła powoli, po czym zrzucała strużynę do obszernej skrzyni.- Sergiuszu Nikołaiczu ! - krzyknšł zza obrabiarki tęgi, łysawy robotnik. - Może by tak pogonił Kuzowlewa, niechby nam tu jeszcze przysłali paru nastawiaczy, bo frezarka jak stała, tak stoi! Potem będš ręce rozkładać !
- O tam, na tamtej obrabiarce pracowałem - pokazał palcem Sergiusz Nikołaicz. - Co prawda, teraz jš wymienili na nowš, moja była starej produkcji. Ale czynnoci sš te same. Chod, to ci pokażę.Ruszyli wzdłuż rzędów i skręcili w stronę dwóchjednakowych obrabiarek.Koło jednej z nich było pusto, przy drugiej pracował młody kręPY chłopak. !- Dzdobry, Sergiuszu Nikołaiczu.
- Dzień dobry, Wołodia. Jak się pracuje?
- Dziękuję, dobrze. Co rzadko ostatnio do nas zaglšdacie umiechnšł się chłopak, przycišgajšc bliżej wózek z nieobrobionymi jeszcze częciami.- A cóż to, zginiecie beze mnie? Macie swoje kierownictwo.
- Kierownictwo kierownictwem, a wy też o nas pamiętajcie - chłopak nachylił S1 .ę nad obrabiarkš.- Nie bój się, nie zostawię was - zażartował Sergiusz Nikołaicz i podprowadził Marinę do tej, która była wolna. -To jest wytaczarka czeskiej produkcji. Bardzo fajna maszyna.Z miłociš poklepał obrabiarkę dłoniš.
- Pamiętasz, jak bylimy w odlewni?
- Pamiętam.
- Tam odlewa się korpusy, a tu, na tym wydziale, się je obrabia, wykonuje inne częci i zbiera, oooo tam, w montażowni.- A dlaczego ta obrabiarka nie pracuje? - spytała Marina, z ciekawociš oglšdajšc niezwykłš maszynę.- Pracuje, tylko że pracownika nie ma.
- Dlaczego?
- Brakuje ršk do pracy. Pracował tu jeden, ale potem odszedł. Teraz Wołodia robi za dwóch.- Ciężko ma ?
- Nie szkodzi, to silny chłopak. Przy tym u nas płaci się akordowo.
Te miałe, muskularne ręce szczegółowo i wyczerpujšco opowiajej opowiedz1 .eć sam Sergiusz dały jej to, czego nie zdšżył albo nie umiał . .Nikołaicz. Ich monolog był prosty, jasny i frapujšcy.
Marina pojęła swoim sercem jego istotę, posunęła się do przodu, żeby nie uronić ani chwili z cudownego plšsu tworzenia.On za - ów taniec - cišgnšł się i cišgnšł, sterta obrobionych korpusów rosła, zdawało się, że zajmie całš przestrzeń wokół obrabiarki, na- .gle jednak ręce Sergiusza Nikołaicza zdjęły ostatni korpus, nacisnęły czarny guzik, dudnienie ustało, Marina podniosła głowę i drgnęła zdziwiona: obrabiarkę ze wszystkich stron otaczali stojšcy w milczeniu ludzie.Wszyscy oni patrzyli na Rumiancewa.
-Wszystko...- odetchnšł zmęczony, oddychajšc ciężko i ocierajšc pot z czoła grzbietem dłoni.- N o, bohater z ciebie, Sergiuszu Nikołaiczu ! - przerwał ciszę starszy siwowłosy człowiek w eleganckim, szarym garniturze i z umiechem klasnšł w dłonie. - Patrzcie, jak trzeba pracować, towarzysze !Wszyscy bili brawo z ożywieniem, tylko Marina patrzyła jak zaczarowana na stertę częci.Rumiancew wytarł ręce podanš mu przez kogo szmatkš i wzišł marynarkę od Mariny.- Takiego chłopaka nam zabralicie! - ze miechem zwróciła się do siwowłosego Zina . - Sam jeden by połowę planu wykonał!- Któż to go niby zabrał?' -jak kogut szarpnšł głowš siwowłosy. Samicie go zrobili sekretarzem! A wy mówicie - zabralicie! Trzeba było wczeniej pomyleć , .ObstęPujšcy ich robotnicy zamiali się jeszcze głoniej.
Siwy klepnšł Sergiusza Nikołaicza po ramieniu:
- Za takim sekretarzem można przez ogień i wodę! Zuch!
Sergiusz Nikołaicz podniósł uspokajajšco ręce:
- Nie zapesz, Walentynie Andrieiczu. Ja przecież... ja zwyczajnie, żeby pokazać człowiekowi, jak pracuje obrabiarka. Poznajcie się zresztš.
Nie żałujemy. No co... chyba przypomnimy sobie dawne czasy...
Sergiusz Nikołaicz prędko zdjšł marynarkę, oddał Marinie:
- Dalej, potrzymaj...
Marina wzięła tę woniejšcš tytoniem i mężczyznš marynarkę i przewiesiła jš przez rękę.- No! Sergiuszu Nikołaiczu! Teraz nie zginiemy' . - mrugnšł zaczepnie Wołodia. Rumiancew zakasał rękawy, nacisnšł czerwony guzik i migiem przysunšł do siebie jeden z zapełnionych półproduktami wózków.Chwycił częć, założył jš na dwa bolce, przekręcił dwigienkę.
Metalowe chwytaki zacisnęły się na amen, ręka przekręciła drugš dwigienkę.Dwa wałki ożyły, zakręciły się i przesunęły. Wkrótce dotknęły częci, słychać było syk rozcinanego metalu, a na brezentowš tamę poleciała cienka strużyna.Po minucie Sergiusz Nikołaicz wymienił częć i znowu noże chciwie się w niš wryły.Marina patrzyła z zapartym oddechem.
Jego smagłe, muskularne ręce z każdym ruchem nabierały zdumiewajšcej szybkoci i zręcznoci, częci posłusznie nakładały się na bolce, dwigienki przekręcały się momentalnie, noże obracały się zawzięcie, a wiórki strumyczkiem wypływały spod nich.Ręce, silne męskie ręce... Jak im wszystko wychodziło! Zjakšż swobodš radziły sobie z gronš maszynš, lekko i pewnie kierujšc jej dzikš potęgš.Czoło Sergiusza Nikołaicza pokryło się potem, wargi zacisnęły się w skupieniu, oczy nieustannie obserwowały obrabiarkę.Marina patrzyła, zapomniawszy o całym wiecie.
Jej serce biło radonie, krew napłynęła do policzków, usta się otwarły.Przed niš działo się co bardzo ważnego, czuła to całš swojš istotš.
Marina Aleksiejewa. Pierwszy raz na zakładzie.
Wszyscy zwrócili się w stronę Mariny, siwy za wycišgnšł swojš suchš, ale silnš dłoń:- Walentyn Andrieicz Czerkasow. Główny inżynier zakładu.
- Marina...
- A po tatusiu jak?
- I wanowna.
- Całkiem niele - umiechnšł się Czerkasow i prędko spytał: Przyszła pani tak po prostu z ciekawoci?. Marina się zawahała.
- Ja... ja w ogóle...
Wszyscy dookoła patrzyli na niš w milczeniu.
Spojrzała w oczy Sergiuszowi Nikołaiczowi, który odpowiedział skupionym, poważnym spojrzeniem.Opanowujšc nieoczekiwanie ogarniajšcy jš dreszcz Marina nabrała w płuca więcej powietrza i wypaliła:- Ja... chciałabym pracować przy tej obrabiarce.
Czarne oczy Czerkasowa spojrzały cieplej, wokół nich zebrały się drobne bruzdy:- To jest rzeczowa rozmowa. Jeszcze jak potrzeba nam młodzieży , .
Gwałtownie przesunšł dłoniš po gardle i zaraz zapytał:
- Gdzie wczeniej pani pracowała ?
- Ja... w studium...
- To znaczy w fabryce po raz pierwszy?
- Tak.
- Wykształcenie?
- rednie. rednie artystyczne.
- Tak. No cóż, nich pani załatwia formalnoci.
Umiechnšł się i znowu mocno ucisnšł jej rękę:
- życzę powodzenia, Marino Iwanowna! Sergiuszu Nikołaiczu, ja idę, pomówimy potem na naradzie...
Sprężystym krokiem skierował się do wyjcia.
Wszyscy z ożywieniem obstšpili Marinę.
- N o patrzcie, płci żeńskiej nam przybyło !
- Teraz wszystkich przecigniemy, prawda, Lenka?
- Z takimi licznotkami jak bymy nie mieli przecignšć!
- No, chłopy, trzymajcie się!
Sergiusz Nikołaicz umiechnšł się do Mariny.
- Pójdziemy załatwiać formalnoci?
- Formalnoc1.
.? - spiesznie odpowiedziała pytaniem na pytanie zaczerwieniona, błyskajšca wilgotnymi oczami, Marina i od razu dodała: A może... może ja zaraz zacznę?- Już teraz?
- A cÓż to takiego? Tak czy siak kartę pracy mam w studium...
- No jasne, niech zaczyna! - klepnęła jš w ramię smagła niewysoka dziewczyna. - Co się tam bawić z papierkami! Zinka, we od Kuminicznej nowy kombinezon, rękawice i okulary. W naszej brygadzie będziesz pracować.Różowolica Zina poszła po kombinezon.
- No rzeczywicie, stawaj tak od razu - zgodził się Rumiancew. A ja w dziale kadr załatwię wszystko. Potem przywieziesz im kartę pracy. Gdzie masz dowód?- Został tam w płaszczu.
- Dobra. Wezmę go. To jest Lena Turuchanowa, twoja brygadzistka - zwrócił się w stronę smagłej dziewczyny. - Jej brygadajest komsomolska, znakomita. Zapisz, Lena, do swojej brygady towarzyszkę Aleksiejewš, naucz jš czego trzeba.- N auczymy, Sergiuszu Nikołaiczu, nauczymy , . - zamiała się dziewczyna.- A teraz, towarzysze - na stanowiska! - głono rzekł Rumiancew i machnšł rękš do Mariny. - Zobaczymy się przy obiedzie. Oswajaj się...
Przez ostatni tydzień wiele zmieniło się w życiu Mariny.
Zamieszkała w jednym pokoju ze Swietš i małym Miszkš, obcięła włosy i paznokcie, rozdała cały swój welwetowy, skórzany i dżinsowy majštek, przestała się pudrować, malować oczy i usta. Całkowicie powięciła się pracy i opanowała zawód na tyle, że w pištek obrobiła trzysta dwadziecia cztery częci, sprawiajšc, że Iwan Michajłowicz gwizdnšł ze zdumienia:- Trzysta dwadziecia cztery... niemożliwe...
- u nas wszystko jest możliwe - zawołała stojšca obok Lena.
- Taaa... - Sokołow kiwał głowš. - Macie Marinę - muzyka. Macie nowicjuszkę...Marina radonie czyciła obrabiarkę, zmiatajšc szczotkš szarawe zwitki wiórów.Wieczorem za w hotelu dziewczęta uczciły sukces Mariny.
Stół został rozłożony i nakryty ładnym liliowym obrusem. Na obrusie stała bute1ka szampana, szeroka waza z owocami i cieszył oczy wielki, upieczony staraniem dwóch pokojów tort, na którego czekoladowej powierzchni różowym kremem było wypisane:
Butelka w rękach Leny strzeliła głono, a dziewczyny, miejšc się, z ożywieniem zaczęły łowić kieliszkami pienistš strugę:- Zdrowie, Marinko , .
- Oj, Lenko, nie przelej!
- Wystarczy, dla mnie wystarczy...
Kiedy wino zostało rozlane, a pusta butelka sprzštnięta ze stołu,
Lena wstała, spojrzała na iskrzšcy się Pęcherzykami kielich, zamilkła na chwilę, a potem przemówiła:- Jak wiecie, dziewczęta, mamy dzi szczególny wieczór. Było nas wczeniej szecioro, a terazjest siedmioro. Pojawił się u nas nowy, prawdziwy przyjaciel - Marina Aleksiejewa.Czujšc na sobie spojrzenia przyjaciółek, Marina poczerwieniała.
- Nie przejęzyczyłam się - cišgnęła Lena. - Włanie przyjaciel, a nie przyjaciółka! Przyjaciel, na którego można liczyć, który dotrzymuje danego słowa, który nie oszuka. Marina ledwie ponad tydzień przepracowała w naszej fabryce, a już prawie osišgnęła normę. Zostało jej dwadziecia szeć sztuk, ty lko dwadziecia szeć ! A u nas niektóre Pędziwiatry dopiero po miesišcu ledwie, ledwie zaczynajš wyrabiać normę! Bioršc pod uwagę, że Marina w przeszłoci była pracownikiem muzycznym, nigdy z bliska nie widziała obrabiarki, taki sukces jest godny podziwu.A zdarzyło się to nie "za dotknięciem czarodziejskiej różdżki", tylko dzięki uwiadomieniu Mariny i jej zamiłowaniu do pracy. Włanie za te wspaniałe cechy jej charakteru chciałabym wznieć toast.- Słusznie !
- Brawo, Marina!
- Dalej, dziewczyny, za wieżo upieczonš robotnicę!
- Za twój sukces, Marino...
Wypiły z kieliszków, Ola zaczęła krajać tort.
Marina przyłożyła dłonie do zaczerwienionych policzków i potrzšsnęła głowš:-Aż się wierzyć nie chce...
Jedzšc jabłko, Lena pogłaskałajš po ramieniu:
To nic. Uwierzysz. Twój los jest teraz w twoich rękach. W tych włanie...Wzięła rękę Mariny i przekręciła jš dłoniš do góry.
Marina spojrzała na swojš rękę.
Przez ostatni czas z wypielęgnowanej, wydelikaconej kremami
zmieniła się w silnš rękę robotnicy, na palcach i dłoni zaznaczyły się pierwsze odciski.- Nie chce się wierzyć. Przecież całkiem niedawno byłam zupełnie, ale to zupełnie inna... Nie żyłam, tylko bytowałam.- Słusznie - przytaknęła Swieta. -Ale teraz twoje bezmylne bytowanie się skończyło, a zaczęło się życie. życie z dużej litery.Kiedy Ola uporała się z tortem, rozłożyła równe kawałki na talerzyki i rozdała je dziewczętom. Tort był bardzo smaczny - rozpływał się delikatnie w ustach, orzechy pochrupywały pod zębami. Marina popijała go szampanem.- Teraz Marinie brakuje tylko dwudziestu szeciu częci, żeby została fachowcem - umiechnęła się Tania.- Ona już od dawna jest fachowcem - odezwała się Lena. - A została nim, kiedy tylko podeszła do obrabiarki.- Oj, Marinko, jak to dobrze, że trafiła do naszej brygady' . - powiedziała Zoja. - Jak najwięcej takich dziewczyn! żeby i rysować umiały, i pracować.Do drzwi kto ostrożnie zastukał.
- To Wołodia i Sierioża - mruknęła, wstajšc, Ola. - Obiecali, że wpadnš...Otworzyła drzwi.
Na progu, umiechajšc się niemiało, stali Wołodia i Sergiusz.
Wołodia miał w rękach olbrzymi bukiet czerwonych róż, a Sergiusz - masywny futerał z akordeonem.- Wejdcie, chłopaki - zaprosiła ich Ola.
- Dzień dobry - przywitał się Wołodia.
- Czeć.
- Wchodcie, wchodcie, nie kręPujcie się.
Sergiusz usiadł zaraz na wolnym krzele, ładujšc sobie futerał na kolana, Wołodia za, czerwienišc się, podał przez cały stół kwiaty Marinie :
Wiatru w sadzie już się nie słyszy, Ptaki do snu kładš się też.Nie zamšci nic letniej ciszy.
Podmoskiewski zapada zmierzch.
Przyłšczył się Wołodia, a nawet sam Sergiusz. Ich silne młode głosy zlały się z dziewczęcymi.Marina piewała lekko i radonie, na duszy było jej spokojnie i ciepło.
Purpurowe róże stały na stole.
Błynie rzeki toń, potem ginie, Księżycowy blask złoci jš.W dali cichnie piew i znów płynie, Ciepła noc owładnęła mnš.
Sergiusz zagrał głoniej i z większš swobodš, a pień popłynęła tak samo głoniej i swobodniej.
Gwiazdy jeszcze lniš do tej pory, Chociaż blisko poczštek dnia.Zapamiętaj więc te wieczory I pokochaj je, tak jak ja.
Piosenka oczarowała ich swojš cudownš melodiš do tego stopnia, że zapiewali jš jeszcze raz.
Kiedy akordeon zamilkł, pokój wypełniła chwila ciszy.
Słychać było, jak za oknem z ożywieniem przekrzykujš się wróble.
Lena westchnęła:
Ej, dziewczyny, jakby tak w drugim kwartale przycisnšć, to by nasza brygada była w pierwszym półroczu najlepsza na wydziale.
- To nic, nadrobimy. Popracujemy w sobotę - zaoponowała Zoja. Prawda, dziewczyny?- Oczywicie - przytaknęła Lena - to nie takie skomplikowane.
Najważniejsze, żeby udoskonalić nasz łańcuch brygadowy. Wyobrażacie sobie, ile czasu zaoszczędzi bliskie położenie obrabiarek?- A jeszcze można by postawić przy każdej obrabiarce po wentylatorze - przysunšł się bliżej Sergiusz. - Wiecie, latem na wydziale panuje temperatura wyższa niż na ulicy, to za wywołuje nadmiemš potliwoć i powoduje szybkie zmęczenie.Rozlewajšca herbatę Lena wyraziła zgodę:
- Sergiusz ma rację. Wentylatory ustawione na maszynach niewštpliwie wpłynš na zwiększenie wydajnoci pracy.- A ja z kolei chciałabym poruszyć problem rękawic - powiedziała Marina, podnoszšc swojš filiżankę z herbatš. - Chodzi o to, że rękawice, ochraniajšc wprawdzie ręce przed skaleczeniem strużynš, ograniczajš zarazem ruchy palców, co w pewien sposób wpływa na szybkoć mocowania częci.- Co zatem proponujesz? - spytała Tania, mieszajšc herbatę.
- Proponuję zastšpić rękawice rękawiczkami, jednakże nie gumowymi, tylko brezentowymi, ażeby skóra ršk otrzymywała dostateczny dopływ powietrza.- Aleksiejewa ma rację - nadpił herbaty Wołodia. - Rękawiczki zwiększš szybkoć mocowania częci. Jestem o tym przekonany.- Ja i Swieta również jestemy przekonane - odezwała się Ola. Niezbędne jest zgłoszenie tego wniosku racjonalizatorskiego.- Nie tylko tego - zauważyła Lena. -Wszystkie dyskutowane wczeniej wnioski zasługujš na najwyższš uwagę. Niezbędne jest przekazanie ich do wiadomoci kierownictwa wydziału.- A także fabrycznego Biura d/s Racjonalizacji - stwierdził Wołodia.- Niewštpliwie - skinęła głowš Lena. - Dokonamy tego w ponie-
działek. A teraz, koledzy, po tym, jak uczcilimy sukces zawodowy naszej przyjaciółki Mariny Aleksiejewej, proponuję, żebymy poszli do kina na nowy film "mierć w locie". Jest on wywietlany w wielu kinach stolicy. Czy zgadzacie się z mojš propozycjš?- Zgadzamy - odpowiedziała za wszystkich Aleksiejewa.
Dziewczęta prędko sprzštnęły ze stołu, podczas gdy chłopcy czekali na nie na dole.
Wieczorem kładšc się spać przyjaciółki żywo dyskutowały na temat obejrzanego włanie filmu.- Więcej takich filmów - mówiła Turuchanowa, rozkładajšc pociel. - Film ten zmusza do mylenia o dzisiejszym wiecie, o złożonej sytuacji międzynarodowej.Łopatina starannie rozwieszała żakiet na oparciu krzesła:
- Bardzo przekonujšco ukazuje również cele i metody amerykańskiej agentury w ZSRR.- Ja dodałabym jeszcze - rzekła Gobziewa rozplatajšc warkocz że w filmie tym z prawdziwie artystycznym obiektywizmem przeciwstawia się dwie zasadniczo różne psychologie - ludzi radzieckich i amerykańskich szpiegów.- Co najbardziej jednak uderza w omawianym filmie, to stopniowy upadek człowieka, który w pogoni za łatwym życiem zatracił obywatelskš czujnoć - dodała Pisarczuk, gaszšc wiatło i kładšc się do łóżka.Aleksiejewa leżała już w swoim, przykryta ciepłš kołdrš.
Westchnęła i odezwała się:
- Wiecie, przyjaciółki, a we mnie budzi zachwyt w najwyższym stopniu precyzyjna i niezawodna praca naszego kontrwywiadu. Chcšc nie chcšc jestemy zafascynowani męstwem, wytrwałociš i przenikliwociš czekistów.Przewracajšc się na bok, Turuchanowa odgamęła z twarzy kosmyk włosów.
- W swym wydwięku film "Smierć w locie" stanowi aktualnš i wymownš przestrogę pod adresem tych radzieckich obywateli, którzy niekiedy tak niefrasobliwie zapominajš o potrzebie czujnoci, idšc tym samym na rękę obcym wywiadom i lch dywersyjnej działalnoci przeciwko Zwišzkowi Radzieckiemu.- W całej rozcišgłoci zgadzamy się z tobš, Leno - odrzekła za wszystkie Łopatina. Ciemny pokój pogršżył się w ciszy.
Dni wolne od pracy były powięcone sprzštaniu hotelu.
Dziewczyny zamiotły i wymyły podłogę, umyły okna, parapety .i ciany, zrobiły porzšdek w kuchni.Ponadto przejrzały ksišżki w hotelowej bibliotece, podkleiły te, które były zniszczone, do nowo zakupionych za wypisały karty, rozwiesiły plakaty w sieni, naprawiły przepalonš kuchenkę elektrycznš.W niedzielę wieczorem przyjaciółki włożyły czerwone ormowskie opaski i udały się na służbę.Przez okres czterech godzin czujnie obserwowały porzšdek publiczny na terenie ulicy XVII Zjazdu Zwišzków Zawodowych i przylegajšcych do niej zaułków.W tym czasie zostali przez nie zatrzymani dwaj naruszajšcy porzšdek publiczny obywatele, W. P. Konowałow i L. I. Birko, którzy znajdowali się w stanie nietrzewym, awanturowali się i zaczepiali przechodniów.Dziewczęta zatrzymały pijanych chuliganów, a następnie odstawiły ich na posterunek Milicji Obywatelskiej nr 98, gdzie w obecnoci starszego sierżanta W G. Denisowa i sierżanta I. I. Łoktiewa sporzšdzono protokół, po czym zatrzymani zostali skierowani do izby wytrzewień.Po zakończeniu dyżuru starszy sierżant Denisow w imieniu milicji wyraził dziewczętom ustne podziękowanie.
W poniedziałek Aleksiejewa obudziła się na długo przed dzwonkiem budzika i do chwili przebudzenia się koleżanek zdšżyła przygoto-
wać smaczne niadanie.
Kiedy koleżanki słały swoje łóżka, Aleksiejewa weszła do pokoju z patelniš apetycznie pachnšcego omletu i dziarsko powitała wstajšce:- Dzień dobry , towarzyszki !
- Dzień dobry, towarzyszkoAleksiejewa! - zgodnie odpowiedziały dziewczęta.Aleksiejewa postawiła omlet na stole:
- niadanie gotowe.
- Bardzo dobrze - umiechnęła się Turuchanowa. - Pięknie dziękujemy.Koleżanki umyły się, ubrały, po czym usiadły przy stole.
- Jakidzi wspaniały ranek - powiedziała Gobziewa, mrużšc oczy na widok wschodzšcego słońca.- Tak - zgodziła się Łopatina, krajšc omlet. - Ranek rzeczywicie jest niezwykły dzięki czystemu, bezchmumemu niebu i ciepłej bezwietrznej pogodzie.Turuchanowa, która rozlewała herbatę, twierdzšco kiwnęła głowš.
- Zazwyczaj pod koniec marca wiosna upomina się o swoje prawa.
Ten rok nie stanowi wyjštku.
Łopatina rozłożyła kawałki omletu na talerze, a przyjaciółki z apetytem zaczęły go jeć.Zegar nad stołem wskazywał szóstš dwadziecia.
Kiedy dziewczęta zjadły omlet i wypiły po filiżance mocnej aromatycznej herbaty, szybko sprzštnęły ze stołu, umyły naczynia, ubrały się i wyszły z hotelu.N a ulicy panowała wiosenna pogoda: słońce wieciło jasno, dwięcznie kapały krople, wróble ćwierkały z ożywieniem.Jasnoczerwony tramwaj prędko dowiózł przyjaciółki do fabryki, toteż dokładnie za pięć siódma stały już przy swoich obrabiarkach, przygotowujšc stanowiska pracy do rozpoczynajšcego się roboczodnia.Wkładajšc okulary ochronne Aleksiejewa spostrzegła szybko wbie-
gajšcego do wydziału Zołotariowa. Wsuwajšc w biegu ręce w rękawice podbiegł do swojej obrabiarki i pospiesznie jš włšczył.- Dzień dobry, towarzyszu Zołotariow - odezwała się Aleksiejewa, przysuwajšc bliżej wózek z nieobrobionymi częciami.- Dzień dobry, towarzyszko Aleksiejewa... - ciężko dyszšc odrzekł Zołotariow.- Wydaje mi się, że w celu rozpoczęcia pracy o należytej porze konieczne jest stawanie przy obrabiarce za pięć siódma, a nie punkt siódma, ponieważ obrabiarka wymaga niezbędnego przygotowania.- Zgadzam się z tobš, towarzyszko Aleksiejewa - marnrotał Zołotariow, goršczkowo umocowujšc częć i włšczajšc noże - zazwyczaj absolutnie cile trzymam się tej zasady, dzisiaj jednak przeszkodziły mi pewne niemiłe okolicznoci.Nie zdšżył skończyć, jak oba noże złamały się wydajšc ostry dwięk.
Jak się okazało, Zołotariow w popiechu niedokładnie umocował częć.Zatrzymał więc obrabiarkę i poszedł szukać nastawiacza.
W tym czasie Aleksiejewa obrabiała swój pierwszy korpus.
Obrabiarkę Zołotariowa naprawiono dopiero około godziny dwunastej, to znaczy wtedy, kiedy przecišgły sygnał obwiecił poczštek przerwy obiadowej.Do tego czasu Aleksiejewa zdšżyła już obrobić dwiecie dziewięć korpusów.Kiedy uprzštała wióry ze swojej obrabiarki, podszedł do niej mistrz Sokołow.- Jak tam osišgnięcia, towarzyszko Aleksiejewa? - zapytał.
- Nie najgorzej, towarzyszu Sokołow - odparła. - Obrobiłam dwiecie dziewięć korpusów.- Bardzo dobrze - umiechnšł się Sokołow.
-A co z obrabiarkš Zołotariowa? - spytała zatroskanaAleksiejewa.
- Teraz wszystko w zupełnym porzšdku. Miała złamane obie gło-
wice. Po obiedzie jednak zostanie włšczona w proces produkcji.
Aleksiejewa pokiwała głowš:
- Oto co znaczy nie przygotować w porę obrabiarki.
- Tak - zgodził się Sokołow. - Niefrasobliwoć Zołotariowa pocišgnęła za sobš poważne uszkodzenie sprzętu i straty w produkcji. Jego postępek omówimy na zebraniu komitetu wydziałowego.- My za osšdzimy zachowanie towarzysza Zołotariowa na zebraniu organizacji komsomolskiej wydziału - głono odezwała się Turuchanowa. - Zachowywał się w dniu dzisiejszym w sposób niegodny.- Całkowicie popieram twojš propozycję - stwierdziła Aleksiejewa. -Tym bardziej że nieprzyjemne zajcie miało miejsce w mojej obecnoci.- A także w mojej - rzekł Kołomyjcew, podchodzšc ku nim. - Zołotariow ledwo ledwo zdšżył stanšć o siódmej przy obrabiarce i włšczył jš, nie obejrzawszy jak należy. Następnie niestarannie umocował częć, która przy zetknięciu się z głowicami wytaczarki nie utrzymała się na swoim miejscu, wskutek czego uszkodziła noże i odkształciła głowicę.- Mylę, towarzysze, że dzisiejsze wydarzenie to lekcja dla nas wszystkich - poważnie stwierdziła Turuchanowa. - Robotnik winien przestrzegać dyscypliny produkcyjnej nie formalnie, jak Zołotariow, lecz aktywnie.- Słusznie - potwierdzajšco skinšł głowš Sokołow. - Dyscyplina produkcji jest konieczna nie w celu "odfajkowania", tylko dla zwiększenia wydajnoci pracy.Odwrócił się i poszedł do stołówki.
Członkowie brygady udali się w lad za nim.
W stołówce panowała ożywiona i rodzinna atmosfera: setki ludzi jadły obiad, siedzšc przy pięknych czerwonych stołach.Brygada Turuchanowej jak zawsze usiadła przy dwóch zestawionych razem stołach.
Obiad upłynšł w milczeniu: wszyscy byli pod wrażeniem niedawnego zajcia:.Zołotariow siedział na prawo od Aleksiejewej i jadł szybko, nie podnoszšc głowy.Zjedli bigos i rumsztyk z zielonym groszkiem, wypili smakowity kompot z gruszek.- Dzi wieczór, w pierwszym prograrnie telewizji nadana zostanie transmisja meczu o mistrzostwo kraju w piłce nożnej - odezwał się żurawlew, wycierajšc usta serwetkš. - Grajš moskiewski Spartak i tbiliskie Dynamo.Gawrylczuk kiwnšł głowš:
- Mecz zapowiada się interesujšco. Obie drużyny osišgnęły przecież znakomite wyniki w ubiegłorocznych rozgrywkach.- Spartak całkowicie zasłużenie zaliczany jest do czołowych drużyn radzieckiej piłki nożnej - wypowiedziała się Gobziewa.- Pomimo to jestem kibicem CSKA - umiechnšł się Gawrylczuk.
- Dlaczego? - spytała Gobziewa.
- Chodzi o to, że naszš rodzinę od dawna łšczš bliskie zwišzki z wojskiem: ojciec walczył podczas Wielkiej Wojny Ojczynianej, przechodzšc szlak bojowy od Stalingradu do Berlina, matka pracowała w Wojskowej Komendzie Rejonowej, brat służył ponadterminowo, zdobywajšc wyróżnienia na zajęciach szkolenia ogniowego i politycznego, ja za odsłużyłem wymagane dwa lata w Wojskach Obrony Przeciwlotniczej i przeszedłem do rezerwy w stopniu starszego sierżanta.- Ja również odczuwam wielkš rniłoć doArmii Radzieckiej - włšczył się do rozmowy żurawlow - a jednak kibicuję Dynamu. Chodzi o to, że mój stryj, Wiktor Trofimowicz żurawlow, już od trzydziestu dwóch lat służy w szeregach radzieckiej milicji. Jego losy budzš podziw: jako młody, siedernnastoletni chłopaczek wyruszył w 1944 roku na wojnę. W czterdziestym pištym za przyjechał do rodzinnej wsi Griebniewo w obwodzie kostromskim jako kawaler dwóch orderów Czerwonej Gwiazdy.
W owym czasie kraj dopiero zaczynał leczyć rany, które zadała mu wojna, wszędzie rozwijało się budownictwo socjalistyczne. Wiktor Trofimowicz postanowił więc powięcić życie ochronie porzšdku publicznego.Przez te cztery dziesištki lat wszystkie siły oddał umiłowanej pracy. A ileż razy zmuszony był stawać twarzš w twarz z niebezpieczeństwem! W trudnych sytuacjach przychodziły mu jednak z pomocš bojowe walory żołnierza radzieckiego.Naród radziecki godnie uhonorował niełatwš służbę starszego lejtnanta żurawlowa: w cišgu tych lat otrzymał on cztery medale i Order Zasługi.Opowiadanie żurawlowa zostało przez członków brygady wysłuchane z wielkš uwagš.- Nieprzeciętny życiorys - stwierdziła Turuchanowa. - Towarzysz Żurawlow stanowi godny naladowania wzór dla młodzieży.Włanie o takich ludziach pisał w swoim czasie znany poeta radziecki Mikołaj Tichonow.
Gwodzie z tych ludzi robić możecie Nie ma mocniejszych gwodzi na wiecie !
Stary kadrowy robotnik Bezrucznikow bez popiechu wygładził piękne siwe wšsy.- Mocno powiedziane. Z autentycznš prostotš i bezkompromisowociš...Zamilkł na chwilę, po czym dodał:
- Istotnie, człowiek powinien całkowicie powięcić się swemu ulubionemu zajęciu. Dopiero wtedy staje się człowiekiem przez duże C.A jeli przy pracy nie zakasze się rękawów i przez cały czas spoglšda się na zegarek, to taka praca może przynieć jedynie szkodę. Szkodę sobie i krajowi.Siedzšcy obokAleksiejewej Zołotariow poczerwieniał i jeszcze niżej opucił głowę.
- Wszystko wskazuje na to, że już czas, abymy zajęli swoje stanowiska pracy - odezwała się Turuchanowa.Członkowie brygady wstali i ruszyli w stronę wydziału.
Podczas drugiej połowy dnia pracy Aleksiejewa zdołała obrobić sto szećdziesišt dwa korpusy. W ten sposób ogólna liczba obrobionych przez niš w cišgu zrniany korpusów wyniosła371, to znaczy o 21 powyżej normy.Cała brygada gratulowała obsługujšcej wytaczarkę osišgnięcia produkcyjnego.Brygadzistka ucisnęła jej rękę, mówišc:
-W imieniu brygady i swoim własnym gratuluję wam, Marino Iwanowna, sukcesu zawodowego. W dniu dzisiejszym nie tylko wypełnilicie, ale i przekroczylicie normę, potwierdzajšc tym samym swoje szczere pragnienie włšczenia się w kolektyw ZKM i pomnożenia jego znakomitych wyników.Mistrz wydziałowy Sokołow również złożyłAleksiejewej gratulacje, życzšc jej, by nadal pracowała z takim samym entuzjazmem i wytrwałociš w dšżeniu do wytyczonego celu, z każdym dniem pracy pomnażajšc w miarę sił swój wkład do skarbnicy robotniczego honoru zakładu.Członkowie brygady wraz z innymi robotnikami wydziału zgotowali Aleksiejewej serdecznš owację.
Wieczorem w Domu Kultury ZKM odbyło się zebranie organizacji komsomolskiej wydziału mechanicznego.W zebraniu wzišł udział pierwszy sekretarz komitetu zakładowego towarzysz Rumiancew.W pierwszym punkcie obrad komsomolcy omówili stan przygotowań do Wszechzwišzkowego Leninowskiego Czynu Komunistycznego.Z comiesięcznym komsomolskim sprawozdaniem wystšpił towarzysz Kalinin. .Powiedział on między innymi:
- Przygotowujšc się do zbliżajšcego się Wszechzwišzkowego Le-
ninowskiego Czynu Komunistycznego, wydział nasz w osobach przodujšcych komsomolców zobowišzał się poczštkowo do przekroczenia norm rednio o 15%. Zwiększone obowišzki przyjęły na siebie brygady Łukianowa, Parfionowa, Sołowiejczyk, Turuchanowej, Skrypnikowa i Gabramiana. Bioršc jednak pod uwagę fakt, że wykonanie planu za pierwszy
kwartał wymaga z kolei zwiększenia wydajnoci pracy, komsomolcy postanowili poddać rewizji wymienione wyżej zobowišzania i podwyższyć je rednio jeszcze o 10%. W ten sposób komsomolskie zobowišzania dajš w sumie 25%.Brygada nastawiaczy pod kierownictwem Gołowlewa jeszcze na
ostatnim zebraniu postanowiła przyjšć zwiększone zobowišzania poprzez skrócenie czasu remontu i przygotowania obrabiarki do pracy o 30%.Należy zaznaczyć, że w tygodniu ubiegłym członkowie brygady słowa dotrzymali.Ale na przykład brygady Katina, Burakowskiej i Wichriowa wyranie odstajš, obniżajšc tym samym ogólne, uzyskane przez wydział
wskaniki. Naszym zdaniem dysproporcja ta spowodowana jest nie doć wysokim stopniem dyscypliny pracy, brakiem koordynacji i niskš wiadomociš członków brygad. Winę za to w pierwszym rzędzie ponoszš
brygadzici, komunici oraz komsomolcy. W brygadzie Burakowskiej na przykład, komsomolcy Strielników i Łuńkow już dwa razy w cišgu tygodnia spónili się do pracy, a frezer Sokołowski zjawił się w pracy w stanie nietrzewym.
Niepokój budzš również odosobnione wypadki uszkodzeń sprzętu, co niewštpliwie opónia pracę brygad i obniża wydajnoć pracy. Niezbędne jest zwrócenie przez komsomolców stałej uwagi na fakty uszkodzeń, wytworzenie klimatu dezaprobaty wobec naruszajšcych zasady dyscypliny
produkcyjnej oraz surowa społeczna kontrola.
Następnie towarzysz Kalinin bardziej szczegółowo zatrzymał się
przy ocenie pracy komsomolskiego aktywu wydziałowego.
W sprawie pracy na odcinku prasowym głos zabrała towarzyszka Gobziewa.Opowiedziała ona o niedawno opublikowane.i gLlzetce wv . dziLlłowej ciennej ,,0 stLlchanowskš pracę", omawiLljšc szczegółowo niektóre aktuLllne materiały tego numeru.NLlstępnie sprawę pracy komsomolskiego "ReflektorLl poruszył towarzysz Sawczuk.NLlwietliwszy pracę, wykonanš przez "Reflektor" w cišgu ostatniego miesišca, mówca podkrelił ważnoć i efektywnoć tego komsomolskiego orgLillu kontroli, przy którego pomocy prowadzona jest nieustępliwa wLlika z bumelLmtLlmi, obibokami i tymi, którz. v naruszajš dyscyplinę prLlcy.W .jawnym głosowLilliu we wszystkich trzech punktach zebrLmi przyjęli referaty tOWLlrZySZy KalininLl, Sawczuka i Gobziewej do aprobu.išcej wiadomoci i zLltwierdzili nowe zobowišzaniLl komsomolskich brygad.W dyskus.ii udziLlł wzięli komsomolcy: TuruchLmowa, Zimin, JLlszyna, Gobziewa, Łukianow i żyrnow.W dalsze.i częci czckało zebranych rozpalrzenic sprawy komsomolcLl Zołotariowa.W sprawie te.i głos zabrali brygadzistkLl TuruchLlI10WLl i wytaczacz Aleksiejewa. Szczegółowo opowiedziały one o fakcie naruszenia przez komsomolcLl Zołotariowa zasLld dyscypliny prLlcy. w rezultacie czego nLlstšpiło poważne uszkodzenie obrabiarki, które pocišgnęło za sobš pięciocrodzinny przestój. Zabierajšcy głos podkrelLlli również materialny b uszczerbek, jaki przyniosła zakładowi awaria.Zebranie oddało głos komsomolcowi Zołotariowowi.
Powiedział on między innymi:
- Całkowicie i bez zastrzeżeń uznaję swojš winę, to znaczy: opónienie w przygotowaniu obrabiarki, niestarLmne umocowanie częci, uszkodzenie noży i głowicy wytaczarki.JLlko usprLlwiedliwienie mogę podać fakt, że niektórzy kierowcy
autobusów, jeżdżšcy na trasie linii 108, często naruszajš normatywy pięciominutowych odstępów, co w ostatecznym rachunku powoduje spónianie się pasażerów do pracy.Bioršc pod uwagę powyższe fakty, zobowišzuję się odtšd wstawać o 15 minut wczeniej niż zwykle, co winno tym samym zapewnić czas niezbędny do przygotowania obrabiarki do procesu produkcyjnego.W dyskusji na ten temat głos zabrali towarzysze: Łaszkow, Gobzie. wa, Turuchanowa, żurawlow, Rumiancew, Sotskowa.Zgłoszono dwa wnioski:
1. Udzielić komsomolcowi W. P Zołotariowowi nagany z wpisaniem do akt członkowskich.2. Udzielić komsomolcowi W. P. Zołotariowowi nagany bez wpisania do akt członkowskich.Większociš głosów (145 przeciwko 46) zebrani opowiedzieli się za drugim wnioskiem.Następnie zebrani oddali głos pierwszemu sekretarzowi komitetu zakładowego, towarzyszowi Rumiancewowi.Powiedział on:
- Towarzysze komsomolcy , . W pierwszej kolejnoci pozwólcie, że w irnieniu zakładowej organizacji partyjnej złożę wam najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżajšcej się 165 rocznicy urodzin i stulecia rnierci płorniennego rewolucjonisty i twórcy naukowego komunizmu, Karola Marksa.Komsomolcy odpowiedzieli na te życzenia długotrwałymi burzliwymi oklaskami.- W szyscy ludzie radzieccy - cišgnšł towarzysz Rumiancew - składajš w tych dniach hołd wietlanej pamięci Karola Marksa poprzez swojš ofiamš walkę z powodzeniem urzeczywistniajšc wielkie ideały marksizmu-leninizmu. Pod przewodnictwem Partii Komunistycznej i jej Komitetu Centralnego ludzie pracy naszego kraju będš nadal niezachwianie kroczyć drogš wytkniętš przez Marksa i Lenina, drogš budownictwa komunistycznego.
Ten niezwykłv . jubileusz t:;ały nasz zaklad, a w szczególnoci WLlSZ wydział powinien uczcić czynem, nowymi osišgnięciami produkcyjn. vmi.Co się tyczy całoci pracy wv . działu mechanicznego w pierwszym, kończšc- ym się obecnie kwartLl1e, to zasługu.ie ona moim zdaniem na dobrš ocenę. Plan kwartalny zostLlł już przez wydział wykonany, w cz. ym niewštpliwie czołowš rolę odegrLlli komsomolcy, stanowišcy na wydziale mechanicznym p . rzeszło siedemdziesišt procent, Sala odpowiedziała burzliwymi oklaskami.- Dlatego też, towLlrzysze komsomolcy, zakładowa organizacja partyjna już teraz składLl wLlm grLltulacje z okazji tego sukcesu i życzy wam na przyszłoć, żebycie nie zwalniLlii kom,5omolskiego tempa, to znaczy, że podobne przekroczeniLl plLlI1u winny StLlć się normš.W sLlii ponownie rozleL gły się oklaski.
- W przeddziell Wszechzwišzkowego Leninowskiego Czynu Komunistycznego prLlgnšłbym zwrócić szczególnš uwagę komsomolców wydziLlłu na poszukiwLillie .ieszcze efektywnic.iszych sposobów intensyfikac.ii proccsów produkcy.jnych, na surowš, po komsomolsku pryncypialnš kontrolę dyscyplin- v pracy i zLlsad technologii, na efektywnš walkę z bumelanctwem. spónieniami i innymi wykroczeniami.PrLlgnšłbym życzyć wLlm, naszym młodym następcom, więcej SLlmodzielnoci i OdwLlgi w pracy, we wdrażaniu wniosków racjonalizatorskich. we wdrażaniu nowej, przodujšcej techniki.Wystšpienie towarzysza Rumiancewa wywołało burzliwe, przez dhlgi czas nie milknšce oklaski...
Wieczorem w hotelu robotniczym przyjaciółki omawiały zakończone włanie zebranie.- Bardzo mi się podobało przemówienie towarzysza Rumiancewa - powiedziała Gobziewa, wycierajšc ręcznikiem wieżo umyte filiżanki .- Z absolutnš jasnociš zostLlła w nim przedstawiona ocena pracy kom-
somolców naszego wydziału w bieża ,cv - m kwartale.
- Wytyczone w nim także zostałv J ważkie pers. pektywy dLliszej pracy - zauważyła Turuchanowa. Towarzysz Rumiancew mówił krótko, treciwie i z partyjnš pryncv " pialnociš.- A jakże doniosłe życzenie wyraził pod adresem komsomolców naszego wydziału: żeby przekroczenie planu stało się normš. Dobrze powiedziane, prawda ?- Bardzo dobrze - zgodzilJ v się przyjaciółki.
- Wydaje mi się, że sprawozdanie towarzyszLl Kalinina również było pryncypiLllne i w rzeczowy sposób lLlkoniczne. W krótkim wystšpieniu towarzysz KLllinin potrat-il przedstLlwić wyczerpujšcy obraz prLlcy brygad komsomolskich w pierwszym kwartale.- Zwrócił także uwaL gę komsomolców na nicktóre fLlkty naruszaniLl dyscyplin- v pracy, co niewštpliwie powinno ulLltwić wa.lkę z brLlkorobami i bumelantami.TuruchLillowa zd.ięlLl przykrycie ze swego łóżkLl i zLlczęla je stLlrannie składać.- A co powiecie, kolcżLillki, nLl znakomite wyslL!fJienie Alcksiejewej w sprawie komsomolcLl ZolotLlriowLl'?- Bardzo dobrze mówilLl, towarzyszko Aleksiejewa - zwrócila się Łopatina doAleksiejewej. -TrafilLl w sedno, bezlitonie obnażyla fakty naruszenia przez Zołotariowa dyscypliny pracy i zasad technologii.Aleksiejewa wzruszyla rLlmionami:
- Starałam się opowiedzieć komsomolcom wszystko to, co zaszło wówczas w mojej obecnoci...- Bylo to bardzo przekonujšce - przerwałajejTuruchanowa. - Często slowo żywego wiadkajest o wiele ważniejsze niż teoretyczne rozważania. A co ty mylisz o tej sprawie, towarzyszko Pisarczuk?Pisarczuk wieszala sukienkę na oparciu krzesła:
- Mnie również spodobało się wystšpienie towarzyszki Aleksiejewej, wiecie jednak, koleżanki, że do tej pory nie mogę zrozumieć, dlacze-
go większoć zebranych glosowała za naganš bez wpisania do akt czlonka Komsomolu?
Turuchanowa umiechnęla się, ubijajšc poduszkę:
- Przemawia teraz przez ciebie ów maksymalizm, który już niejednokrotnie pOtępiLlł towarzysz Lenin. " Wyznaczyć człowiekowi karę partyjnšjest najłatwiej - mówil. -Trudniej nauczyć go, żeby dostrzegal swo-
je uczynki." "-- J ak to ładnie powiedziane - uniosła głowę Aleksiejewa.- Bardzo ladnie -- zgodzila się Turuchanowa. - Ładnie i precyzyjnie. Przecież, towarzyszko Pisarczuk, caly wydzial zna komsomolca Zolotariowa w zasadzie nie jLlko bumelanta i nieroba, lecz jako wiadomego pracownika i aktywnego komsomolca. W danym wypadku jego występek nie wynika z ustalonej reguły, ale jest przykrym wypadkiem, któremu zapobiec na przyszloć należy w sposób jak najbardziej zdecydowany. Wystarczy w tym celu, aby Zołotariow zrozumiał i uwiadomił some swoje niedbalstwo i po wycišgnięciu odpowiednich wniosków zastosowal rodki niezbędne po temu, by się ono nigdy nie powtórzylo. Gdy już.ie wykorzeni, zLlpomni wkrótce o przykrej Llwarii. Wpisanie za nagany do akt mogłoby bolenie zapisać się w jego pamięci i w efekcie przyćmić nastrój jego codziennej pracy. Czy rozumiesz sens moich wywodów?
- Rozumiem - skinęła głowš Pisarczuk. - Szczerze mówišc, o tym nie pomylalam. Wydawalo mi się, że ze wszystkimi, którzy naruszajš
dyscyplinę, walczyć należy w sposób jak najbardziej zdecydowany.
- Zgadzam się z tobš - cišgnęła Turuchanowa. - Komsomol jednak według mnie nie powinien karać, ale wychowywać ludzi, których
wykroczenia majš charakter odosobnionych przypadków.
- Masz słusznoć, towarzyszko Turuchanowa - zgodziła się Gobziewa. - Sprawa Zołotariowa jest jasna. Na zebraniu głosowałam za drugim wnioskiem, rozumiejšc, że już fakt poddaniajej osšdowi na zebraniu komsomolskim sam w sobie stanowi karę. Nie mÓWiL!cjuż o naganie bez wpi-
sania do akt. Zołotariow jest wiadomym komsomolcem i nigdy więcej nie dopuci się podobnych wykroczeń.- Z pewnociš się nie dopuci - skinęła głowšAleksiejewa. -W cišgu tych tygodni obserwowałam pracę Zołotariowa i doszłam do wniosku, że zawsze pracuje on z pełnym oddaniem, twórczo podchodzšc do procesu produkcji.- Niewštpliwie - poparła jej zdanie Turuchanowa i po niedługiej pauzie zapytała milczšcš w napięciu Łopatinę. - Zauważyłam, towarzyszko Łopatina, że jeste przez cały dzisiejszy wieczór czym zaaferowana. Co się stało?Łopatina westchnęła i usiadła na zacielonym łóżku:
- Jestem w najwyższym stopniu wzburzona nowymi zbrodniami izraelskiej soldateski, o których informacje otrzymalimy dzi z Bejrutu.Powtórkš tragedii w obozach Sabra i Szatila stała się barbarzyńska zbrodnia Izraelczyków w miastach okupowanego Zachodniego Brzegu Jordanu. Masowe zatrucie gazem o działaniu nerwowo-paraliżujšcym ludnoci arabskiej w miastach Dżenin i Nablus spowodowalo liczne ofiary wród ich mieszkańców...Przyjaciółki umilkly i zamienily się w sluch.
Łopatina cišgnęła:
- Szczególnie ucierpieli uczniowie miejscowych szkól. Według napływajšcych informacji tylko w cišgu wczorajszego dnia do szpitali i lecznic przywiezionych zostało ponad 600 osób. Siedmioro Palestyńczyków, w tym dwoje dzieci, poniosło mierć...- Straszne... - szepnęła Aleksiejewa, kryjšc twarz w dloniach.
- Ogółem, jak donoszš z Zachodniego Brzegu, zatruciu gazami uleglo około 1100 osób. Lekarze szpitali, w których znalazly się ofiary bandyckiej akcji, zdemaskowali nieudolne próby ukrycia masowych zatruć mieszkańców pod nazwš "nieznanej infekcji"...- Obłuda syjonistycznych barbarzyńców nie zna granic - ze wzburzeniem pokiwala głowš Gobziewa. - Ta barbarzyńska akcja raz jeszcze
ukazała wiatu prawdziwe oblicze syjonizmu - to oblicze krwawych morderców.- Gniew i oburzenie wypełnily mojš duszę - rzekla Łopatina - kiedy tylko dowiedziałam się o tej nowej zbrodni. Cel rozzuchwalonej izraelskiej soldateski jest absolutnie jasny - chodzi o całkowitš likwidację rdzennej arabskiej ludnoci okupowanych terenów. Brak slów, żeby wyrazić uczucia, jakie to w nas wywoluje.- Izraelscy agresorzy czujš się bezkarni wyłšcznie dlatego, że za ich plecami stojš USA - dodała Pisarczuk. - Obecna amerykańska administracja na wszelkie sposoby poblaża Izraelowi, pragnšc tym samym traktować Bliski W schód .iako swój "folwark", wcišgnięty w strefę amerykańskich wplywów.- Potężna fala ogólnonarodowego gniewu i oburzenia objęła okupowany przez Izrael Zachodni Brzeg Jordanu oraz strefę Gazy - cišgnęła Łopatina. - Mialy tam miejsce masowe demonstracje Arabów przeciwko izraelskim grabieżcom. Wojsko, wyslane w celu zdlawienia demonstracji, otworzylo ogiel1 do manifestantów i obrzuciło ich granatami z gazem lzawišcym. W rezultacie tego w rejonie Al-Halil ZLlbity zostal mlody Palestyńczyk, kilka osób zostalo rannych, wiele aresztowano. Mieszkańcy Nablus, Gazy, Al-Halil i innych większych miast oglosili strajk generalny. W nieopisanie ciężkich warunkach przebywajšArabowie palestyńscy w obozie Al-Dżelsun na Zachodnim Brzegu Jordanu. od trzech tygodni mieszkańcy obozu znajdujš się w sytuacji więniów...Turuchanowa poprawila spadajšce na oczy wlosy.
- Uczciwi ludzie calej planety napiętnowali izraelskich agresorów i ich zamorskich protektorów. Naród radziecki zawsze okazywal solidarnoć z walkš narodu palestyńskiego przeciwko izraelskiej soldatesce.Wiece solidarnoci odbywajš się obecnie w wielu miastach na calym wiecie - stwierdzilaAleksiejewa. - N a przyklad w kwaterze głównej PFN odbylo się rozszerzone posiedzenie, powięcone sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jego uczestnicy - liderzy partii politycznych, wybitni działacze społeczni i polityczni ARE, przedstawiciele społeczeństwa egipskiego z oburzeniem potępili zbrodnie Tel-Awiwu, wyrażajšc calkowite poparcie dla sprawiedliwej walki narodu palestyńskiego o urzeczywistnienie swoich słusznych praw.- Palestyńczycy pragnš decydować o swoim losie, a nie znosić ucisk i poniżenie ze strony najedców - powiedziała Turuchanowa. - Proponuję przepracować jutrzejszy dzień na rzecz Funduszu Pokoju. Jak zapatrujecie się na tę propozycję?- Jednomylnie akceptujemy jš i popieramy - odpowiedziała za wszystkieAleksiejewa. - Przesyłajšc zarobione pienišdze na Fundusz Pokoju nasza brygada wniesie godny wkład w sprawę umocnienia pokoju na wiecie i zmniejszenia napięcia międzynarodowego.-A także poparcia sprawiedliwej walki narodu palestyńskiego przeciwko izraelskim agresorom - dodała Pisarczuk. Dziewczęta spoczęły w lóżkach, Łopatina zgasiła wiatło:
- Dobranoc, towarzyszki.
- Dobranoc, towarzyszko Łopatina - zgodnie odrzekły przyjaciółki.
Następnego dnia brygada Turuchanowej przystšpiła do pracy o 6.40, pracowała z entuzjazmem i w całkowitym skupieniu. Aleksiejewej udało się obrobić 440 korpusów do kompresorów.Po zakończeniu dnia pracy brygadę goršco pozdrowił sekretarz zakładowej organizacji partyjnej towarzysz Rumiancew, występujšc z krótkim przemówieniem do zebranych na wydziale robotników.Tow. Rumiancew powiedział:
-Towarzysze! w dniu dzisiejszym na waszym wydziale miało miejsce znaczšce wydarzenie. Brygada Turuchanowej postanowiła przesłać zarobione w tym dniu pienišdze na Fundusz Pokoju. Decyzję tę podjęli komsomolcy z uwagi na zaostrzajšcš się sytuację międzynarodowš i niebezpiecznš aktywizację okrelonych kół wojskowych na Zachodzie. Brygada pracowała ofiamie i zarobiła ogółem 82 ruble 48 kopiejek. Na pierwszy rzut oka suma ta może się wydać niewielka, wyobracie sobie jednak, co by się stało, gdyby cała nasza fabryka pracowala przez jeden dzień w miesišcu na rzecz Funduszu Pokoju. Wówczas ta postęPowa organizacja otrzymałaby w sumie znaczšcy wkład rzędu kilku dziesištek tysięcy rubli, co niewštpliwie wplynęłoby na umocnienie pokoju.Komsomolska brygada towarzyszki Turuchanowej dowiodła czynem swojego wysokiego uwiadomienia, wyrobienia komsomolskiego i samodzielnoci. Szczególnie pragnšlbym wyróżnić członka tej brygady, towarzyszkę Aleksiejewš. Pracujšc w naszym zakładzie zaledwie ponad dwa tygodnie, towarzyszka Aleksiejewa zdšżyła nie tylko wykonać, ale i przekroczyć wymaganš normę produkcyjnš.Również dzisiaj przekroczyla normę prawie o 30%.
Chciałbym życzyć wszystkim komsomolcom wydzialu takiej samej ofiarnoci w pracy.W imieniu zakladowej organizacji partyjnej pragnę pogratulować brygadzie Turuchanowe.i komsomolskiego i zawodowego sukcesu.Tak trzymać, komsomolcy I Zebrani odpowiedzieli długotrwLlłymi burzliwymi oklaskami. Robotnicy wydzialu obstšpili brygadę i serdecznie gratulowali komsomolcom, ciskajšc im dłonie.Do Aleksiejewej podszedl stary kadrowy robotnik Jerszow. Ucisnšł jej dłoń i powiedzial:
- Z uczuciem głębokiej satysfakcji dowiedzielimy się o waszym dniu pracy na rzecz pokoju na wiecie. Gratuluję wam, towarzyszkoAleksiejewa. Jestecie naszymi godnymi następcami zdolnymi pomnożyć proletariacki dorobek pokolenia ojców.