01 lutego 2009 "Prawica", lewica- nerwica... Jak ktoś jeszcze ma wątpliwości , jaka to jest różnica pomiędzy „prawicowym” PiS-em a „ prawicowym” PO oraz lewicowym SLD i lewicowym PSL- nich przeczyta jaki to pomysł ma Prawo i Sprawiedliwość. Domaga się, żeby Polacy mogli wybierać między emeryturą wypłacaną z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i z tzw. drugiego filaru, czyli Otwartych Funduszy Emerytalnych (???). Jest to klasyczny wybór między cholerą i dżumą, jak mówił kiedyś Janusz Korwin-Mikke, bo obie możliwości polegają na przymusie a prawdziwego wyboru, żeby płacić lub - nie, być nie może, bo skończyłby się socjalizm., którego podstawą jest przymus ubezpieczeń.. Co to za wybór, jeśli ja muszę wybrać??? To już bardziej wyborny był wybór w sowieckiej stołówce, w której wyboru podobno nie było… A właśnie, że był! Można było jeść, albo nie… Nie było przymusu niejedzenia! Natomiast w III Rzeczpospolitej, a jakże demokratycznej( gdzie propaganda codziennie wmawia nam , że żyjemy w kraju wolności) trzeba się domagać, żeby móc wybierać pomiędzy dwoma przymusami.. A niewola coraz większa.. Nawet kaski na rowerach będziemy musieli mieć, na razie tylko ci, którzy jeszcze nie ukończyli osiemnastu lat.. To jest „ liberalizm” Platformy Obywatelskiej.. To jest „liberalny” zamordyzm, a właściwie zakaskizm! A wszystkie kobiety będą musiały się badać mammograficznie i cytologicznie, to też „ liberalny” pomysł „liberalnej” Platformy Obywatelskiej., który reklamuje minister Ewa Kopacz, szykująca się- po wielkich , zdrowotnych osiągnięciach- na stabilną posadę w Parlamencie Europejskim, który nic nie może… Demokracja jest po prostu zaprzeczeniem wolności! Przegłosowali, że musimy płacić przymusowo na swoją przyszłą emeryturę i przymusowo musimy.. Wyprowadzili z przymusowego ZUS-u w 1999 roku 100 miliardów złotych, żeby utworzyć tzw. II filar, gdzie są „nasze” pieniądze, ale nie możemy ich zabrać, za to spółki zarządzające naszymi pieniędzmi mogą z nimi zrobić parę rzeczy , na przykład kupić obligacje państwowe( jakbyśmy sami nie mogli tego zrobić!), albo kupić akcje firm giełdowych ( które też możemy kupić sobie sami!), na których można stracić lub zarobić.. Właśnie OFE straciły na operacjach giełdowych, raz pojawia się informacja, że 27 miliardów złotych, a raz 22 mld(!!!). A co dla nich różnica 5 miliardów złotych? A co to ich pieniądze? Ale zarabiają na nas firmy zarządzające Otwartymi Funduszami Emerytalnymi, a my ze swoimi pieniędzmi nie możemy zrobić nic!… Robią tylko pośmiewisko medialne, czy możemy sobie wybrać, żeby mogli nas rabować w ZUS, czy rabować w OFE? Oddajcie ludziom ich zrabowanie - pieniądze! Niech sami zadecydują co chcą z nimi zrobić! Prowizje firm sięgają, jak mota propaganda- raz 20 miliardów, innym razem 15 miliardów, gdzieś spotkałem, 2 miliardy, teraz przeczytałem w gazecie, że 1,8 miliarda..(??) Nawet nie można się rzetelnie dowiedzieć, ile skóry z nas zdzierają.. A może o to chodzi? Prawo i Sprawiedliwość proponuje następujące warunki niewoli: osoby idące pierwszy raz w niewolę ubezpieczeń społecznych powinny mieć prawo wyboru niewoli w ZUS lub OFE; wszyscy którzy zostali zapędzeni do niewoli w OFE przymusowo, żeby sobie wybrali niewolę dobrowolnie, bo byli urodzeni po 1968 roku( chodziło widocznie o wydarzenia marcowe). A teraz niewolę ubezpieczeń będą mogli wybrać sobie wszyscy urodzeni między 1948 a 1968 rokiem?? No naprawdę, jak długo jeszcze oni bezkarnie będą robili sobie z nas jaja? Za chwilę PSL zaproponuje, żeby wszyscy urodzeni między 1929, a 1945 też mieli prawo wyboru zorganizowanej przez biurokrację niewoli, Platforma Obywatelska zaproponuje wybór niewoli dla tych urodzonych między 1976 ( wydarzenia radomskie) a 1980( I Solidarności), a SLD- wybór niewoli dla tych wszystkich, którzy urodzili się podczas „mrocznej nocy stanu wojennego”(??) A ci wszyscy, którzy urodzili się 4 lipca? Co z nimi..? I jeszcze jedno… Możliwość wyboru pomiędzy przymusem w OFE a przymusem ZUS była jednym z założeń zawartych” w pakiecie antykryzysowym przedstawionym przez Prawo i Sprawiedliwość”.(???) No naprawdę! Cały ten system przymusu ubezpieczeń powoduje ciągły kryzys finansów publicznych, jak również kryzys prywatnych firm i kryzys rodziny.. Permanentny kryzys jako podstawa rozwoju gospodarki socjalistycznej.- oto nowe hasło! TRZEBA ZNIEŚC PRZYMUS UBEZPIECZEŃ TZW. SPOŁECZNYCH!!!!!!!! Rzecz się działa w sądzie: - Jak to? Więc dla 50 groszy wymordował pan siekierą całą rodzinę?- mówi zdziwiony sędzia. - Ano tak, panie sędzio. Tu 50 grozy, tam 50 groszy i jakoś się żyje… W przypadku przymusowych państwowych i państwowo- prywatnych ubezpieczeń - chodzi o grube miliardy! Gdyby nie było przymusu- wydrwigrosze nie zarobiliby nic! A tylko powtarzają, że gdyby nie było przymusowych ubezpieczeń ludzi umieraliby na ulicach bez emerytur, a całość ratuje państwowa tzw. służba zdrowia, która umiera, ale się nie poddaje- jak gwardia Napoleona, ale tego decydenci nie widzą.. W Niemczech, państwie na wskroś policyjnym- też jest przymus ubezpieczeń od czasów tow. Bismarcka. Niemcom żyje się coraz gorzej, rosną koszty, wzrosły ceny - po wprowadzeniu euro- tak jak na Słowacji od 1 stycznia.. Na Podhalu aż roi się od Słowaków, a Polacy już tak ochoczo nie jeżdżą na narty na Słowację.. W ubiegłym tygodniu w Zakopanem nie było wolnych miejsc! Nareszcie Górale zarobią, ale tylko do czasu wprowadzenia w Polsce politycznej waluty euro, która spowoduje wzrost cen również w Polsce.. Ale ja nie o tym.. W Niemczech zdrożały wartości mandatów, które kierowcy będą płacić za przekroczenie ustalonych przepisów bezpiecznej jazdy.. Prawie o sto procent, tak jak zresztą u nas, gdzie potrzeby budżetu, w dobie” kryzysu” są coraz większe… Bo jedynym celem istnienia mandatów- moim zdaniem- jest napełnianie wiecznie głodnego budżetu, czyli zachcianek biurokracji państwowej.. Zapamiętałem tylko jedną cyfrę.. Za jazdę w odległości mniejszej niż 10 metrów za innym pojazdem- 240 euro!!! A za jazdę w odległości większej niż dziesięć metrów- musi być nagroda.. A najlepiej, żeby samochód jechał dokładnie w odległości 10 metrów.. I ani centymetra , w jedną, ani centymetra - w drugą stronę.. Jak ktoś nie ma przy sobie pieniędzy mogą zatrzymać samochód lub cokolwiek innego , wartościowego np. kamerę, komórkę… Mogą kierować na badania techniczne, jakieś ekspertyzy, pobierać kaucję…. Co to za cyrk! „Grab zagrabione” - mawiał tow. Lenin. Ale ja też nie o tym…. Rząd niemiecki wpadł na genialny pomysł poprawy koniunktury w przemyśle samochodowym.. Jeśli ktoś zezłomuje swój stary samochód, będzie sobie mógł kupić nowszy.. Rząd niemiecki dopłaci mu do tego 2500 euro(!!!!). To znaczy zabierze wszystkim tym, którzy mają samochody nowsze i dopłaci tym, którzy mają samochody starsze, żeby mogli mieć nowe.. Wszyscy Niemcy będą mogli mieć teraz samochody nowsze, a Polacy będą mieli kłopoty z zakupem samochodów starszych.. Na tę operację przeznaczono 1,5 miliarda euro… Lobby samochodowe musi być bardzo silne, skoro wymusiło taki haracz na niemieckich podatnikach… Skoro pomysł jest dobry, to trzeba go powielić w innych dziedzinach.. Dopłacać do butów po 100 euro, żeby Niemcy mogli sobie wymienić na nowe, do skarpet - po 20 euro; do szalików i kurtek męskich - po 30 euro, a do majtek po 5 euro… Wszystkie stare rzeczy na śmietnik pod przymusem… Zwiększy się oczywiście popyt na dotowane dobra… I problem kryzysu Niemcy będą mieli za sobą.. Oczywiście jeśli nie poumierają pod ciężarem nakładanych na nich podatków i ujemnego PKB…. Dlaczego wmieszałem w walkę z kryzysem zwykłe majtki?. Bo mogą być one kluczem do rozwiązania tej zawiłej sprawy! Na pierwszej stronie” Super Ekspresu” była ciekawa informacja, że „ Doda kupiła sobie tanie majtki”.. Nie wiem dokładnie o co chodziło, bo tylko przeczytałem nagłówek w tej poważnej gazecie.. Czy chodziło, że w szmateksie, czy, że w ogóle jej się tak pogorszyło po występach podczas sylwestra, że postanowiła się ratować w szmateksach.. No , ale mniejsza o to.. A obok było zdjęcie pana premiera Kazimierza Marcinkiewicza ze swoją nową narzeczoną, dla której rzucił żonę i czworo dzieci, z którymi kontaktuje się e- mailami. Atrakcyjny Kazimierz z Kryzysową Narzeczoną.. I kiedyś był nawet w Zjednoczeniu Chrześcijańsko- Narodowym…. I w takiej gazecie, na pierwszej stronie, razem ze skandalistką Dodą.. Awans wielki… Z nauczyciela fizyki na samą górę.. Aż do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju- utworzonego przez biurokrację europejską… Co za szyk! Co za ton! A jaki wdzięk? WJR
Walka z kryzysem - po bratersku Jeszcze niedawno rząd premiera Tuska, podobnie, jak i prezydent Kaczyński uważali, że pustoszący Stany Zjednoczone, a konkretnie - kieszenie tamtejszych podatników straszliwy kryzys wszechświatowy, ominie Polskę. Miało się złożyć na to szereg zagadkowych przyczyn, a w szczególności taką, że tylko Polska może pochwalić się posiadaniem tylu skarbów narodowych, które każdy kryzys nam sprawnie zamortyzują. Wprawdzie „drogi Bronisław” przeniósł się już na łono Abrahama, ale przecież jest jeszcze „profesor” Władysław Bartoszewski, a do roli skarbu narodowego dojrzewa również Leszek Balcerowicz, stojąc, nawiasem mówiąc, na czele długiej kolejki pretendentów. Ostatnio można było zauważyć tam marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, który z wyżyn swego autorytetu pryncypialnie skrytykował Benedykta XVI za to, że „popełnia błąd za błędem”. Od razu widać, że papież chyba nie czyta „Gazety Wyborczej”. Marszałek Borusewicz to co innego; on bez codziennej lektury tej gazety nie wiedziałby nawet, co myśli. A jak przeczyta - od razu wie, że myśli i dzięki temu żadnego błędu nie popełnia. Ale mniejsza z tym, bo wbrew wcześniejszym własnym zapowiedziom, nasi dygnitarze zmienili stanowisko o 180 stopni. Kryzys jest ante portas i w związku z tym trzeba „coś” zrobić. Czy kryzys jest, czy też go nie ma - to jednak sprawa, natomiast drugą sprawą, może nawet ważniejszą, są przyczyny, dla których rząd premiera Tuska przeszedł od propagandy antykryzysowej, do propagandy kryzysu. Są one pewnie jeszcze bardziej zagadkowe od tych, dla których wszechświatowy kryzys miał ominąć Polskę, ale to i owo możemy sobie o nich wydedukować. W Stanach Zjednoczonych, które wszechświatowy kryzys najpierw zaatakował, administracja prezydenta Busha podjęła z nim nieubłaganą walkę. W ramach tej walki podjęła decyzję o przekazaniu bankierom 700 miliardów dolarów. Jak mówią Francuzi, l`appetit vient en mangeant, toteż na widok takich pieniędzy do walki z wszechświatowym kryzysem zapragnęli włączyć się również przedstawiciele wielkich korporacji - tych współczesnych państw socjalistycznych - w związku z czym prezydent Barack Obama zażądał od kongresu dodatkowego biliona, czyli po amerykańsku - tryliona dolarów, między innymi na bony żywnościowe dla najbiedniejszych. Skąd prezydent Obama weźmie te pieniądze? Ano, skądże by, jak nie z miejsc, w których one są, to znaczy - z branż, które wytwarzają dochody? Nie da się ukryć, że walka z kryzysem, polegająca na drenowaniu pieniędzy z branż wytwarzających dochody i pompowaniu ich do miejsc gdzie te dochody są trwonione, jest niezwykle obiecująca i musi doprowadzić do ciekawych rezultatów. Co tu dużo mówić - chińskie przekleństwo: „obyś żył w ciekawych czasach” może nabrać aktualności. W takiej sytuacji wyjaśnienia wymagałoby już tylko to, które środowiska nacisnęły premiera Tuska, żeby włączył je do aktywnej walki z kryzysem. Wydaje mi się, że w pierwszej kolejności - biznesy związane z razwiedką, wobec której premier Tusk zaciągnął niezbywalny dług wdzięczności. Kiedy widzą, jak świetnie na walce z kryzysem wychodzą ich koledzy z innych krajów Unii Europejskiej, gdzie rządy już rozpoczęły przepompowywanie forsy, to nie mogą się doczekać, kiedy i one włączą się do tej walki. Wprawdzie premier Tusk surowo zapowiedział, że nie będzie futrował banków i innych firm, ale - po pierwsze - książę Gorczakow nie wierzył tylko informacjom nie zdementowanym, a po drugie - jak partia mówi - to mówi. Na razie propaganda kryzysu zaowocowała interesującą akcja poszukiwania 17 miliardów złotych. Premier Tusk nakazał ministrom swego rządu, by do końca stycznia tę kwotę znalazły, bo jak nie, to... Ano właśnie - tego jeszcze nie wiemy. Najprawdopodobniej wtedy ta kwota nie będzie znaleziona i następne tygodnie rząd poświęci na dochodzenie przyczyn niepowodzenia, może nawet powoła specjalną parlamentarną komisje śledczą, podczas gdy banki i związane z razwiedką biznesy już bez rozgłosu włączą się w walkę z wszechświatowym kryzysem. Ale może nie wszystkie, bo właśnie słychać, że najwięcej pieniędzy można będzie znaleźć w Ministerstwie Obrony. Na 25 miliardów, jakimi MON dysponuje, ma się tam „znaleźć” aż 5, czyli 20 procent. Wojsko już bije na alarm, że oznacza to początek rozbrajania państwa, a SLD zapowiada wniosek o postawienie ministra finansów, pana Rostowskiego przed Trybunałem Stanu, w czym podobno będzie miał poparcie ze strony PiS. O co tu chodzi - czyżby SLD nie brał pieniędzy od Niemiec, tylko z jakiegoś innego kierunku? Ale przecież rozbrojenie Polski leży w interesie obydwu strategicznych partnerów, więc o co właściwie chodzi? Jak zwykle - chodzi o propagandę, bo każde dziecko wie, że Trybunał Stanu jeszcze nikomu krzywdy nie zrobił, więc jeśli SLD występuje z taką poważną zastawką, to po pierwsze - żeby wystąpić jako unus defensor patriae, a po drugie - by do walki z wszechświatowym kryzysem włączyć również przemysł zbrojeniowy. Jest to zresztą logiczne, bo skoro już wojujemy z tym kryzysem, to jakże bez przemysłu zbrojeniowego? To tak, jakby strzelać bez prochu! Lecz na tym się oczywiście nie kończy, bo partie polityczne postanowiły dać wyraz swojej solidarności w udręczonym przez wszechświatowy kryzys narodem, ze to niby „ z szlachtą polską - polski lud”. Zatem, skoro tylko posłowie podwyższyli sobie wynagrodzenia o 400 złotych, zaczęli prześcigać się w pomysłach, jakby tu się jakoś z udręczonym ludem zsolidaryzować w cierpieniu. Najsampierw pojawiła się propozycja, żeby zmniejszyć, a nawet - niewiarygodne, ale prawdziwe - „zawiesić” budżetowe subwencje dla partii politycznych. Na przykład Platforma miała wziąć ponad 40 milionów, PiS - prawie 38, PSL - ponad 15, SLD - ponad 13, Socjaldemokracja Polska 3,5, Partia Demokratyczna, 2,3 i Unia Pracy - ponad pół miliona. Wprawdzie każde dziecko wie, że jak partia mówi, że sobie odejmie, to mówi, ale nawet gdyby ta pogróżka została spełniona i partie „zawiesiły” sobie te subwencje, to nic nie szkodzi, przeciwnie - wszystko się zazębia. Pamiętamy bowiem, że partie uchwaliły sobie subwencje, bo w przeciwny razie musiałyby się korumpować. Zatem - jeśli teraz by sobie subwencje zawiesiły, to skąd wezmą pieniądze? Jak to „skąd”? Z funduszy przeznaczonych na „walkę z kryzysem” - bo chyba bankierstwo i powiązani z razwiedką biznesmeni sami wszystkiego nie zjedzą i po bratersku się podzielą? W przeciwny razie cała ta walka z kryzysem nie byłaby warta funta kłaków. Skoro jednak rząd tak sprawnie i skwapliwie przestawił się z propagandy antykryzysowej na prokryzysową, a PiS twierdzi, że z kryzysem poradziłoby sobie „jeszcze lepiej”, to przypuszczam, że wszystko jest dogadane. Dlatego też na sobotnim kongresie Prawa i Sprawiedliwości będą forsowane niezwykle rewolucyjne projekty, na przykład - żeby obniżyć liczbę posłów do 360 a senatorów - do 50. To i tak skromniej, niż w projekcie konstytucji, jaki przedstawiłem w roku 1992; proponowałem tam Sejm złożony ze 120 posłów. Niestety większość posłów nie chciała o tym nawet słyszeć. I dopiero teraz, kiedy wszechświatowy kryzys, a konkretnie - walka z nim wymagają, by na wszelki wypadek - „bo na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” - demonstrować solidarność z udręczonym ludem, parlamentarzyści powracają do tych pomysłów. Oczywiście nie po to, by je zrealizować; potrzeba solidarności aż tak daleko nie idzie, ale na kongresie będzie to wyglądać nieźle, podobnie jak likwidacja placówek dyplomatycznych polskich. To akurat jest zrozumiałe; jeśli już rozbrajamy państwo, to po co utrzymywać jakieś placówki, skoro po ratyfikacji traktatu lizbońskiego wysoki komisarz do stosunków zewnętrznych, czyli unijny minister spraw zagranicznych będzie miał wszędzie swoich przedstawicieli, którzy przecież i nas będą reprezentowali? W tej sytuacji nic dziwnego, że na spotkaniu w Davos rosyjski premier Włodzimierz Putin spełnił prośbę premiera Tuska, który chciał porozmawiać z nim, „jak równy z równym”. Chciał - no to porozmawiali. Nic konkretnego z tego nie wynikło, poza obietnicą ponownego spotkania obydwu rozmówców w Warszawie, gdzie premier Putin będzie już z premierem Tuskiem rozmawiał normalnie. SM
"Wszystkie dzieci są nasze"... Jak ktoś Państwu powie takie hasełko - to proszę się od razu najeżyć. Bo ono oznacza, że moje dziecko nie jest już moje, dziecko p. Kowalskiej nie jest już dzieckiem p. Kowalskiej... One są „nasze”, czyli wspólne - co w praktyce oznacza, że decyduje o nich (w „naszym” imieniu..) jakiś „wybrany przez nas” urzędnik. Akurat mamy kolejny kwiatek - właściwie już banalny: Okazuje się, że Sąd Najwyższy Królestwa Hiszpanii oświadczył, że rodzicom nie wolno nie posyłać dzieci na lekcje „wychowania” - nawet, jeśli obowiązkowym podręcznikiem jest np. "Gejowski przewodnik bezpiecznego seksu", a materiałami pomocniczymi komiks „Ali Baba i 40 pedałów”. I znowu: problem nie w tym, że „gejowskie” - tylko w tym, że Władzuchna ma prawo zmuszać nas do posyłania dzieci do szkół - i ma prawo zatwierdzania programów tych szkół. Ja też bym chętnie dorwał się do MEN i zalecił studiowanie jako historii wyłącznie „Historii ruchów konserwatywnych i liberalnych” - ale właśnie dlatego coś takiego jak MEN nie powinno istnieć. Kopernik kształcił się bez Ministerstwa Edukacji Narodowej. Poprzedni wpis był dłuuuuuugi - więc na tym koniec, i tylko krótko odpowiadam. {~mieszczuch} ma rację: głosujących na UPR jest raptem dwa razy tyle, co homosiów i „gejów” zusammen do kupy - więc jesteśmy (w Polsce!) „nienormalni” (co, jak już mu zaraz po tym komentarzu wyjaśniło kilku innych Komentatorów, nie jest oceną - geniusz też jest nienormalny!). Jednak analogia {mieszczuch} -a „Mikke i jego wyborcy są nienormalni (stanowią mniej-więcej tyle % populacji, co geje): odebrać im prawa rodzicielskie!” jest bez sensu, bo zwolennicy JKM mogą mieć dzieci - a ani homosie, ani „geje” - nie! Nikt zatem „gejom”, choćby chciał, nie może odebrać praw rodzicielskich - z tych samych powodów, dla których krowie nie można odebrać prawa do fruwania: homosie ani „geje” nie mogą być rodzicielami!!! Innym jest pytanie: czy „gejom” lub „korwinistom” odebrać prawa do adopcji? Otóż poglądy polityczne (ani np. wzrost adoptujących... NB.: ciekawe, czy sąd przyznałby prawo adopcji dziecka o normalnym wzroście parze liliputów?) - nie zakłócają podstawowego procesu wychowania dzieci. Natomiast wychowanie przez „gejów” niewątpliwie zakłóca, bo musieliby oni musieli tłumaczyć dziecku, że normalnym sposobem współżycia jest współżycie dwóch mężczyzn - co może istotnie zaburzyć zdolność prokreacji - i nie tylko - a więc wyrządzić dziecku zasadniczą szkodę. Trochę podobnie z {~ityle} piszącym: »Cytuję: "A jeśli dziecko tego hartowania nie przeżyje? No, to trudno...". Ja też mogę sobie tak odpowiedzieć: "A co jeśli pracownicy socjalni odbiorą bez wyroku sądu dziecko rodzicom? NO TO TRUDNO....!!!!"« Różnica jest dokładnie taka, jak między selekcją naturalną - a selekcją uprawianą np. w socjalistycznej Szwecji czy narodowo-socjalistycznych Niemczech, czyli eugeniką. Selekcja naturalna jest motorem rozwoju - natomiast selekcja „racjonalna” jest nad wyraz niebezpieczna, bo kryterium stosowane przez eugenika może okazać się tragicznym dla narodu. To bardzo ważna uwaga: obroną przed katastrofą jest to, że selekcja naturalna jest ślepa! Nie ma żadnego „celu”. Jeśli postawimy sobie „cel” - to może go i osiągniemy, ale przy okazji możemy zniszczyć tysiące potrzebnych gatunkowi cech! Manipulując cechami rozrodczości postępowalibyśmy jak maoiści, którzy kazali Chińczykom wyłapać wszystkie wróble („zżerające ziarna”). Po roku musieli kazać obywatelom ChRL... wyłapywać muchy - bo te, bez wróbli, strasznie się rozmnożyły... Z tym, że cech gatunku jest tysiące razy więcej, niż zależności w ekosystemie! Więcej pokory wobec tworów Boga (dla niewierzących: wobec Natury!) JKM
Racjonalność racjonalistów. UWAGA: temat trudny! Dopiero po wstawieniu poprzedniego wpisu na blog uświadomiłem sobie, że zapewne dla większości z Państwa - nie tylko tych z portalu „Racjonalista.pl” - słowo „racjonalny” jest mocno pozytywne. Np.: „wybór racjonalny” vs. „wybór irracjonalny” (już nie pisząc o zwrocie: „wybór nieracjonalny”!). Otóż jest to złudzenie starannie pielęgnowane przez większość wykształciuchów. W rzeczywistości jest ono nie tyle "fałszywe", co "bezsensowne". W życiu bowiem (w odróżnieniu od np. gry w brydża) nie podejmujemy decyzyj „racjonalnych” - a to dlatego, że nic takiego jak „racjonalność” nie daje się zdefiniować. (UWAGA: pojęcie „racjonalności” ma jeszcze inny sens - ale to za skomplikowana i za długa sprawa) Wybory, jakie podejmujemy w życiu, oparte są o nieskończoną liczbę cech - natomiast decyzja „racjonalna” podjęta być musi z konieczności w oparciu o skończoną ich liczbę. Co z tego, że ustalę 20 racjonalnych kryteriów optymalnej ekspedientki, gdy ta, która wygra, po prostu nieładnie wonieje (jak racjonalnie odróżnić zapach przyjemny dla klientów?) - albo ma w oczach „coś takiego”, że klientom przechodzi chęć ponownego odwiedzenia sklepu? Albo nawet nie wiemy, czy to we wzroku - no, po prostu „jest jakaś taka”? I - proszę PT racjonalistów - jest to trudność nieusuwalna, bo cech mogących wchodzić w rachubę jest nieskończenie wiele. Co więcej: ekspedientka z krzywym zgryzem może być zła, ekspedientka z zezem może być zła - a ekspedientka mająca i krzywy zgryz i zeza akurat ma te cechy tak harmonijnie wpasowane w twarz, że przyjemnie jest do tego sklepu zajść! W życiu ŻADNEJ decyzji nie podejmujemy „racjonalnie”. Jak pisał śp.Stanisław Lem: „Kilku z Panów, którzy najgłośniej krzyczą o racjonalności, ma na sobie koszulki w kwiatki; proszę mi wyjaśnić, jakim racjonalnym kryterium kierowali się kupując je w sklepie?”.„Racjonalność” jest dobra przy masówce. Ludzi inteligentnych jest te 5% - i tworzą oni kryteria „racjonalności” by ułatwić praktyczne wybory pozostałym 95%-om. Zakłada się - i słusznie - że lepiej by podejmowali decyzje w oparciu o te kryteria (acz czasem zawiodą...) - niż by kierowali się po prostu własnym rozumkiem. Wykształciuchy tłumaczą np., w oparciu o swoją najlepszą wiedzę, że masło bez cholesterolu jest zdrowsze - i ludzie tym się kierują. Dopóki jedzenie masła „niezdrowego” nie jest zakazane, wszystko jest tak, jak być powinno. Natomiast, rzecz jasna, nie można dopuścić, by ludzie twórczy sami zostali skrępowani formułkami stworzonymi przez nich po to, by pomódz w wyborze innym!!! Dlaczego zakaz jest niedopuszczalny? Dlatego, że nie wiemy na 100%, czy rzeczywiście masło bez cholesterolu (czy czegoś-tam...) jest zdrowsze. Nie wiemy! Może brak cholesterolu, dobry na wątrobę, wpływa niekorzystnie np. na liczbę plemników u mężczyzn? Albo niszczy gen odpowiedzialny za wytwarzanie przysadki u dzieci jedzącego? Zakażemy cholesterolu - i CAŁA Ludzkość wyginie... Słynny przykład: ewidentna choroba, jaką jest anemia sierpowata, znacznie podnosiła szanse przeżycia Murzynów w okolicach zagrożonych malarią. Zakaz spożywania wieprzowiny (pozornie z'ubożający dietę, a więc i szanse przeżycia) był korzystny dla semitów w okresie, gdy trychinoza była powszechna. Nie można było go jednak racjonalnie uzasadnić, bo bez mikroskopu i wiedzy trychin się nie usunie ani nie zobaczy. Ignoramus et ignorabimus. Owszem: wiemy coraz więcej (choć czasem zdarza się, że „wiedza” okazuje się fałszywa - i bez „zdobyczy wiedzy” mielibyśmy się lepiej!!) - ale nigdy nie będziemy wiedzieli WSZYSTKIEGO. Dlatego nie wolno narzucać wszystkim „optymalnych, racjonalnych” rozwiązań. W szczególności w tak delikatnej materii, jak dobór naturalny i selekcja naszego gatunku. Jeśli hodowca psów wskutek niepełnej wiedzy wyprowadzi nową rasę, która po trzech pokoleniach (wskutek pechowego nawarstwiania się letalnych genów) całkowicie wymrze - to pal licho. Jeśli jednak jakiś przyszły „Rząd Światowy” narzuci jednolity, „racjonalny” dobór cech ludzkich - to pozostaje mieć tylko nadzieję w jakich-ś nieracjonalnych plemionach w Nepalu czy w puszczy Amazonii... Bo robiąc takie eksperymenty prędzej czy później musi się popełnić fatalny błąd! JKM
02 lutego 2009 Pieniędzy raz zdobytych nie oddadzą nigdy! „Życie Warszawy” doniosło, że na warszawskich ulicach, oprócz straży miejskiej i policji, pojawiła się również Żandarmeria Wojskowa. Brakuje jedynie koksowników i skotów. Czyżby inscenizacja trzynastego grudnia? A może naprawdę wprowadzili stan wojenny, a my nic nie wiemy?… Jak tak dalej pójdzie odbieranie nam wolności, to stan wojenny będzie trwał permanentnie, a „ obywatele” nawet tego nie zauważą.. Tak jak wielu rzeczy! Mimo, że cały lewicowy świat obchodził wczoraj Światowy Dzień Terenów Podmokłych, w Krakowie trwał festiwal głupoty, kłamstwa i demagogii. Zjechali się działacze Prawa i Sprawiedliwości z całego kraju, żeby przyklasnąć swojemu szefowi, gdy ten- z wyćwiczoną swadą- opowiadał kolejne demagogiczne głupstwa, jakby mu było mało dwóch lat, żeby cokolwiek dobrego dla nas i dla Polski zrobić.. Ale zrobić nie miał czasu, bo zajęty był wymiksowaniem ze sceny politycznej Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony.. To był cały jego program polityczny.. Zrealizował go dokładnie, tak jak obiecał w określonych gremiach. „Ktokolwiek myśli, że życie jest sprawiedliwe, jest fałszywie poinformowany”- ktoś słusznie zauważył. Chyba trafnie określił ten obrazek jako” spektakl dla idiotów” pan poseł Janusz Palikot z Platformy Obywatelskiej. Gdyby jeszcze dodał, że spektakle codzienne, onanizowane, pardon, organizowane przez Platformę Obywatelską - też są spektaklami dla idiotów- to mielibyśmy rzeczywisty obraz tego, co wyrabia się w naszym kraju. I znowu utopili w tym wariactwie morze naszych pieniędzy, których nie oddadzą nam, nigdy, tak jak władzy okrągłostołowej- raz zdobytej.. „Nowy” program Prawa i Sprawiedliwości zapisany jest na dwustu stronach(????). Czym jest dłuższy tym, mętniejszy.. I o to chodzi! Jak tylko dojdą do władzy natychmiast zorganizują igrzyska olimpijskie, jakbyśmy codziennych igrzysk nie mieli dość.. Program nie jest jeszcze dopracowany, bo nie wiadomo, czy będą to igrzyska zimowe, czy letnie… Ale to jest szczegół, o którym obecnie- na tym etapie- nie warto rozmawiać.. Będzie też Narodowy Program Informatyzacji Polski(???). Jeśli prezes Kaczyński ma na myśli zwiększanie kontroli nad nami.. to mu serdecznie dziękuję! Dość tych kamer, straży miejskich, polujących policjantów, zamiast ścigania przestępców. Dość już tych kontroli, domiarów, kar- gdzie nie ma pokrzywdzonych.. Są tylko urojenia władzy! Dość tych wyludnionych i wysamochodowanych miejskich centrów.. gdzie życie zamiast tętnić- zamiera! I dosyć tej „ reformatorskiej destabilizacji”, jak słusznie prezes Kaczyński określił ostatnie dwadzieścia lat rządów. okrągłostołowych formacji.. w tym Prawa i Sprawiedliwości! Nie dodał tylko, że wieczni reformatorzy, żyją z wiecznych reform.. Reforma goni reformę, a my już nie możemy się doczekać, kiedy skończy się okres permanentnej rewolucji, pardon permanentnych reform.. Polska nie potrzebuje reform- Polska potrzebuje zmian fundamentalnych! A będziemy mieli „prywatne agencje pracy”, które mają być „ uzupełnieniem państwowych urzędów pracy”..(???). Tak jak za tamtej komuny.. Przemysł ciężki powinien być państwowy, a drobnica okołoprzemysłowa może być prywatna.. Będzie tolerowana! Nowy lokaj mówi zakłopotany do kucharki, która jest już dawno u państwa. - Niech mi panna Julia poradzi, co robić.. - Z przyjemnością. O co chodzi? - Pan mi powiedział, żebym go obudził o szóstej rano.. - No więc? - Teraz jest siódma rano, a pan się jeszcze nie położył! Ciekawe, czy na te „prywatne agencje” będą koncesje państwowe? I po co państwowe urzędy pracy, jak lepsze byłyby prywatne agencje pracy, ale bez państwowych koncesji..? I czy powstanie nowy urząd do rozdzielania koncesji na „prywatne agencje pracy”.. i ile będą kosztowały te koncesje? Na jaki okres będą wydawane?… I jakie wykształcenie będzie wymagane w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości..? Ile tych pytań ciśnie się na usta każdemu, kto chciałby założyć sobie taką „ prywatną agencję pracy”? A może to po prostu chodzi o agencje towarzyskie..(???). Zanim się to wszystko wyjaśni pan prezydent Lech Kaczyński zwróci się do Najwyższej Izby Kontroli z wnioskiem o zbadanie kondycji budżetu państwa(???). A nie wystarczy zadzwonić do ministra Vincenta Rostowskiego o którym poseł Niesiołowski wyraził się, że to „perła” i po prostu , po przyjacielsku zapytać, jak się całość ma.?. Albo zapytać brata, bo PiS zgłosił ponad 300 poprawek do budżetu, mówiąc , że merytorycznych, a ja mam podejrzenia , że nic nie znaczących.. Jak zwykle, że niby to opozycja konstruktywna, przepracowana i uważna, że niby to dba o nasze pieniądze, których nam nigdy nie odda. Bo pieniądze raz przez biurokrację zdobyte, do nas nie wracają nigdy.. Gdy już poprzez łańcuch pokarmowy przetrawią, to wołają następne… I zawsze im mało! „Pętakom trzęsą się portki w czasach kryzysu”- powiedział pan wicepremier Waldemar Pawlak, któremu portki się nie trzęsą, mimo, że cała gospodarka na jego peeselowskiej głowie. To jest naprawdę minister zuch! Jak uda mu się ten „program” dopłaty do zaciągniętych kredytów, jak podniesie podatki, żeby rozdać i dopłacić, żeby najnormalniej pomóc potrzebującym kolegom z Polskiego Stronnictwa Ludowego, to Polska z pewnością wyjdzie na prostą i uniknie „ kryzysu”, czyli rezultatu sumy postępowań przez ostatnich 20 lat…. Bo najlepszym sposobem na wyjście z kłopotów jest nie dopuszczenie do nich... A jak zachciało się budowy socjalizmu- to musiało się tak skończyć.. Jeśli coś zbankrutuje- to socjalizm biurokratyczny! Ale w ogóle to nie jest tak źle, bo według obliczeń Głównego Urzędu Statystycznego, przeciętne wynagrodzenie miesięczne w sektorze przedsiębiorstw w grudniu wynosiło 3419,82 złotych(???). No to jest ponad 1000 dolarów! No ale od stycznia rząd podniósł płacę minimalną o 50 złotych, co spowoduje podwyżkę składki na ZUS, a tym samym podwyżkę kosztów prowadzenia firmy.. Niektóre małe firmy żegnajcie! Wasz los był i jest w rękach rządu! To jest ta pomoc dla małych i średnich przedsiębiorstw…. Krew człowieka zalewa, że musi ten podatek ZUS bulić, bo rząd tak chce. I to coraz wyższy... Tak jak ścieki zalały materiały zamordowanego Olewnika w piwnicy w Płocku.. Na szczęście tylko z zewnątrz, do wewnątrz fekalia się nie dostały.. Zasmrodziły całą prokuraturę i chyba dlatego Unia Europejska domaga się od nas kar za brudne i śmierdzące powietrze. Mamy to powietrze straszne.. Nie da się oddychać! Jest takie jakieś nieprzyjemne, takie stęchłe, takie śmierdzące, takie duszące.. Należy nam się kara! Ale jak zapłacimy to nam powietrze komisarze oczyszczą? Nie oczyszczą, bo potrzebują pieniędzy na pijar zachwalający Unię Europejską.. Wydają na ten pijar 3 mld euro rocznie(!!!). Na propagandę pieniędzy nie ma co żałować.. To się zawsze opłaca.. Ale całymi dniami informują nas, że jest „ kryzys”. Jak pisał tow. Lenin:” Należy umieć bezbłędnie określić jakie są w odniesieniu do danej kwestii nastroje mas, gdzie są ich rzeczywiste dążenia, potrzeby i myśli”..( „O czystce partii” -1921). Żyjemy w kraju, w którym ignorancja jest cnotą, nieprawdaż? WJR
O racjonalizmie - i o liczbie parlamentarzystów Bardzo mnie rozbawił {~wredny racjonalista} piszący: Dla mnie racjonalność, to po prostu zasada wierności temu co podpowiada rozum. Jeżeli odrzucimy racjonalność to co pozostaje? Nieracjonalność? Jeżeli zaczniemy postępować nieracjonalnie to długo nie pożyjemy. Zacznijmy zatrudniać pracowników którzy na 99% okażą się niekompetentni i doprowadzą firmę do bankructwa, przekazujmy sieroty na wychowanie pedofilom, naprawiajmy zlew w kamizelce ratunkowej, zaatakujmy jutro jednocześnie Rosję i USA ... Nawet jeżeli niekompetentni pracownicy przyniosą nam ogromne zyski, pedofile okażą się świetnymi rodzicami, kamizelka ratunkowa ocali nam życie przed połamaniem kręgosłupa na mokrej podłodze, a oba ataki okażą się zwycięskie to nie zmienia to faktu, że postąpiliśmy nieracjonalnie. Wybór koszulki w kwiatki również może być racjonalny. Koszulka taka może być wygodna, wprawiać w dobry nastrój kupującego, prowokować, ułatwiać odnalezienie w szarym tłumie lub ułatwiać wmieszanie się w tłum kolorowy w zależności od tego co kupujący chciał osiągnąć. P.S. Socjalizm to również nieracjonalność. Otóż wredny racjonalista} popełnia błąd logiczny zwany "petitio principii". Istotnie: "racjonalne" jest to, co podpowiada nam rozum - ale która z podpowiedzi rozumu jest "racjonalna"? Różnym ludziom ich rozumy podpowiadają różne rzeczy - i pracownicy socjalni ze Szkocji z całą pewnością są przekonani, że decyzja o odebraniu dziadkom ich wnuków i przekazanie ich na wychowanie "gejom" jest racjonalna!! Co więcej: w pewnym sensie istotnie jest bardziej "racjonalna" - niż decyzja o pozostawieniu ich dziadkom, oparta o atawistyczne "uczucia" i tradycje!! Co najciekawsze: {~wredny racjonalista} jest absolutnie odporny na empirię!!! Gdyby działania "nieracjonalne" okazywały się słuszne, on nadal będzie uważał je za "irracjonalne"!! A przecież warunki życia się zmieniają, i to co było "racjonalne" wczoraj może jutro racjonalnym nie być. {~wredny racjonalista} nie przyjmuje tego do wiadomości. A koszulka poza wzorem w kwiatki ma setki innych cech (splot tkaniny, na przykład) których na pewno racjonalnie nie wybraliśmy. Po prostu: taka nam się podobała - i tyle! Przechodzimy do drugiego tematu. Tak - UPR chce, by liczba Senatorów wynosiła 32 (po dwóch z województwa); uważam, że można by tu dodać byłych Prezydentów jako Senatorów Dożywotnich (b. prezydent jest w Polsce obecnie biezprizornyj) - przy czym ostatni z automatu zostawałby Marszałkiem Senatu.. Tak - UPR chce, by liczba Posłów była mniej-więcej równa obecnej liczbie Senatorów - jakieś 120-130 sztuk; jednak każdy Poseł liczy sobie, że przy 115 posłach miałby cztery razy mniejszą szansę ponownego wyboru - i głosuje przeciw. Dlatego prędzej przejdzie kompromisowa formuła „Jeden Powiat - Jeden Poseł” (powiatów mamy 308 + 65 miejskich) - w dodatku wchodząca w życie dopiero po jednej kadencji Parlamentu (by nie zmniejszało to ich szans w następnych wyborach; 95% Posłów o dalszej perspektywie nie myśli! JKM
Kim jest Declan Ganley? Na pewno nie zostanie obrany politykiem 2008 roku. A przecież wywołał wielkie zamieszanie i kociokwik na politycznych salonach Europy. Eurofile patrzą na niego z nienawiścią. Eurosceptykom daje nadzieję, że można rozbroić brukselską biurokrację. Declan Ganley biznesmen, który sprawił, że Irlandia odrzuciła Traktat Lizboński zawitał nad Wisłę. Właśnie tworzy ogólnoeuropejską partię eurosceptyków i przymierza się do budowy polskiej gałęzi tego ugrupowania. - Rozmawialiśmy już z wieloma polskimi eurodeputowanymi. Chcemy utworzyć tu swoje stowarzyszenie i fundację, a potem założyć polski oddział partii. Już zarejestrowaliśmy Libertas jako paneuropejską partię w Brukseli. Zamierzamy wystawić własnych, polskich kandydatów w wyborach do Parlamentu Europejskiego - ujawnił w specjalnym wywiadzie, którego udzielił TVP Info. W obrębie jego zainteresowań były prawicowe ugrupowania m.in.: Naprzód Polsko Janusza Dobrosza, prawica RP Marka Jurka i PSL-Piast Zdzisława Podkańskiego a także UPR. - Chcemy dać Polakom szansę zagłosowania na silną, demokratyczną i odpowiedzialną Europę. Głos na kandydata Libertasu to „nie” dla traktatu lizbońskiego i „tak” dla Europy przejrzystej i bogatej - agitował łamaną polszczyzną. O Declanie Ganleyu świat usłyszał gdy wbrew wszelkim rachubom Irlandczycy odrzucili w referendum traktat lizboński. Okazało się, że biznesmen z Galway niemal całkowicie sfinansował skuteczną kampanię eurosceptyków. Według irlandzkiej Komisji Referendalnej grupa Ganleya wydała na kampanię najwięcej ze wszystkich irlandzkich organizacji - około 1,3 miliona euro. Pracownicy Libertasu rozdali 2 miliony broszur. Dla porównania, rządząca prawicowa partia Fianna Fail przeznaczyła na kampanię za przyjęciem traktatu tylko około 700 tys. euro. Skąd wziął na to pieniądze? Eurofile nie mają wątpliwości: dostał je od KGB albo CIA. Ganley daremnie tłumaczył, że z własnej kieszeni przeznaczył na obalenie Lizbony zaledwie 6 tysięcy euro. Reszta miała pochodzić z darowizn i składek. Ganley ma 40 lat. Urodził się w Londynie, dokąd jego rodzice wyemigrowali z irlandzkiej prowincji w poszukiwaniu pracy. Żył tam przez kilkanaście lat i dlatego do dziś mówi z londyńskim akcentem. Gdy skończył 13. rok życia, jego rodzice wrócili do ojczyzny i osiedli w rodzinnym miasteczku ojca, Glenamaddy. Ganley miał kłopoty z adaptacją w nowym środowisku. Nie znał dobrze języka swych kolegów. Poza tym słabo grał w piłkę. Wśród rówieśników był nikim, za to od szczenięcych lat miał smykałkę do interesów. Po lekcjach pracował na budowie, trochę handlował, a za zarobione pieniądze kupował i sprzedawał akcje na giełdzie. Zaraz po zdaniu matury opuścił Irlandię i znów wyjechał do Wielkiej Brytanii. Z chłopca na posyłki szybko awansował na drobnego urzędnika w firmie ubezpieczeniowej. Etatowa praca szybko mu się znudziła i zaczął próbować sił, rozkręcając własny biznes. Zarabiał, gdzie tylko mógł. Działał niekonwencjonalnie, szukając zysku w miejscach, które inni biznesmeni omijali z daleka, np. w Iraku i Albanii. Szczególne zainteresowanie wzbudzała w nim Rosja oraz państwa byłego bloku sowieckiego, gdzie po upadku komunizmu otworzyły się szerokie perspektywy dla zrobienia kokosowych interesów. Pierwsze duże pieniądze zarobił na handlu aluminium pochodzącym z upadającego Związku Sowieckiego. Przewoził je z Rosji na Łotwę, a stamtąd statkiem do Rotterdamu. Jak wspomina, Rosjanom płacił za tonę 30 dol., a w Holandii inkasował 10 razy więcej. Handlował też drewnem na Łotwie, miał telewizję kablową w Bułgarii i sieci satelitarne. Gdy doszedł do wielkich pieniędzy, próbował realizować bardzo ambitne projekty. Proponował między innymi ubezpieczanie zachodnich satelitów, które mieliby wystrzeliwać w kosmos Rosjanie. Nie udało się. Za to całkiem nieźle mu szło w telekomunikacji. Jego firma Broadnet działała w dziesięciu państwach UE, zanim sprzedał ją za ogromne pieniądze. Po epizodzie środkowoeuropejskim Ganley wrócił do Irlandii już jako milioner. Ustabilizował się, ożenił się z Amerykanką polskiego pochodzenia, z którą ma czwórkę dzieci. W 2006 r. jego majątek szacowano na ok. 300 mln euro. Dziś mieszka w XIX-wiecznym pałacyku w Galway, którego poprzednim właścicielem był słynny Donovan. Do pracy dojeżdża rolls-royce'em, w pogotowiu czeka również prywatny helikopter. Mocno zaangażował się w interesy z Amerykanami, zresztą i tym razem nie do końca przejrzyste. Grupa europosłów wręcz zarzuciła mu współpracę z CIA. Ich zdaniem Amerykanie posłużyli się Ganleyem, by obalić traktat lizboński, który “zbyt mocno wzmacniał pozycję Europy”. Wśród tych, którzy zarzucili Irlandczykowi chodzenie na pasku wywiadu, znaleźli się Daniel Cohn-Bendit i sam szef europarlamentu Hans-Gert Poettering. Oskarżenia mają podstawy. Rivada Networks, której jest prezesem, zatrudnia kilku byłych amerykańskich wojskowych. A sam Ganley zalicza do swych bliskich przyjaciół dowódcę amerykańskiej armii na Pacyfiku admirała Timothy J. Keatinga oraz byłego podsekretarza stanu USA do spraw handlu Johna Kneuera. Kontakty z przedstawicielami Pentagonu do dziś budzą wiele wątpliwości, jak choćby kontrakt na stworzenie sieci telefonii satelitarnej dla policji w Iraku. Firma Irlandczyka miała być jednym z udziałowców konsorcjum starającego się o przetarg. A nie trzeba mieć tęgiego rozumu by pojąć, że zawarcie kontraktów z amerykańską armią nie jest możliwe bez kontaktu ze służbami specjalnymi. Podobnie jak wcześniej, robiąc forsę w Rosji, z pewnością musiał mieć kontakt jeśli nie z emisariuszami tamtejszej bezpieki, to niemal na pewno z przedstawicielami mafii. Spełniwszy się w biznesie Ganley najwyraźniej zamarzył o karierze politycznej. Jego przystąpienie do kampanii przeciw traktatowi lizbońskiemu było dla zwolenników „tak” niczym grom z jasnego nieba. Irlandzka klasa polityczna, niemal w całości prolizbońska, miała przeciw sobie tylko kilka biednych jak mysz kościelna antylizbońskich organizacji lewicowych. Myślała więc, że referendum pójdzie jak po maśle. Aż tu nagle pojawił się Ganley ze swoją fortuną i „ukradł” zwycięstwo. Antylizbońską krucjatę poprowadził znakomicie. I nie tylko wydawał pieniądze. - Popieram europejską ideę. Jednak nie o takiej Unii marzył Robert Schuman. Chcę Europy demokratycznej, a nie zarządzanej przez elitę, która nie musi odpowiadać przed ludźmi za swe decyzje. To nasza ostatnia szansa na uświadomienie eurokratom, że nie godzimy się na to, by robiono z nas idiotów. Chcemy mieć wpływ na politykę unijną. Mamy do tego prawo. Nie można podsuwać ludziom liczącego 400 stron traktatu, wiedząc, że nie będą w stanie go przeczytać - tłumaczył Irlandczykom. I nieskończoną ilość razy powtarzał, że ta „pseudokonstytucja Europy” jest tekstem niestrawnym, nieczytelnym i niezrozumiałym, a jedynym beneficjentem przyjęcia Traktatu Lizbońskiego będzie europejska biurokracja. Był niezwykle skuteczny. W publicznych debatach obnażał i ośmieszał polityków będących bezkrytycznymi i bezmyślnymi entuzjastami Brukseli. Zmusił wręcz premiera Irlandii Briana Cowena do wstydliwego wyznania, że „nie przeczytał traktatu w całości”. Nic więc dziwnego, że dzisiaj nikt z dublińskiego establishmentu nie przyznaje się do znajomości z wyklętym miliarderem, choć przed laty nie mieli skrupułów w korzystaniu z jego hojności. Wbrew złorzeczeniom politycznych przeciwników Genley zdobył wielką popularność w Irlandii ale stał się także ikoną dla eurosceptyków na Starym Kontynencie. Teraz stara się to wykorzystać. Zdecydował się na niezwykle interesujący eksperyment. Zdaje sobie sprawę, że Unię można zmienić wyłącznie od wewnątrz. Ma propozycję zbudowania nowej formacji, której Bruksela nie może dłużej ignorować. Postanowił połączyć wszystkie środowiska uznawane za eurosceptyczne i w czerwcowych wyborach wprowadzić ich liczną reprezentację do Parlamentu Europejskiego. By do końca zdławić próby reanimacji Traktatu Lizbońskiego oraz rozbić dotychczasowy błogostan i nieróbstwo zasiadających tam w większości europejskich chadeków i socjalistów wszelkiej maści. Właśnie przez strasburski europarlament chce wprowadzić zasadę, że to wolne, suwerenne narody mają prawo decydować o przyszłości Europy w powszechnych referendach (na wzór Irlandii), a nie poprzez arbitralne decyzje pseudoelit, tak jak ma to miejsce dzisiaj. Będzie dążył do zastąpienia obecnie rządzącego establishmentu, odpowiedzialny m. in. za moralny i ekonomiczny kryzys w Unii, nowymi elitami, bardziej związanymi z żywotnymi interesami narodów europejskich. I na dodatek chce to wszystko budować na fundamencie wartości tradycyjnych i rodzinnych. Dla brukselskich biurokratów taki scenariusz to istne trzęsienie ziemi. Olgierd Domino
Skrajna niemoralność polityków Wyżsi urzędnicy administracji, a także P.T. Senatorowie i Posłowie mają otrzymać kilkusetzłotowe podwyżki (na nczas.com pisaliśmy o tym 28 stycznia 2009). Co prawda ONI mówią, że nie są to „podwyżki” tylko „rewaloryzacja inflacji”… No to sprawdzamy: zarobki posła wynoszą ok. 7000 zł, podwyżka 400 zł - co daje 5,7%; tymczasem wg. GUS inflacja w 2008 roku wyniosła 3,3%. Czyli mieliby dostać prawie dwa razy więcej! Po prostu wstyd tak oszukiwać - ale skoro P.T. Posłowie bodaj PiS składali fałszywe oświadczenia, by nie stracić 300 zł - to tu zarobiliby rocznie prawie 1800… Pewno więc wstyd można połknąć. Przy okazji przypominam, że liderzy Platformy Obywatelskiej obiecywali, że ich partia zrzeknie się przysługujących jej pieniędzy… Dobra - nie będę się już znęcał. Sumy wchodzące w grę są - w skali budżetu - niewielkie, są też niewielkie w porównaniu do zarobków i innych dochodów prominentów. Rzecz więc nie w pieniądzach - lecz w skrajnej niemoralności. Jak mogą ludzie nawołujący do oszczędności, wzywający, by przedsiębiorcy ograniczyli swe wydatki, a pracownicy swoje zarobki (bo niby „kryzys”) - bezczelnie podnosić swoje? Jak ja studiowałem, to podręczniki jasno mówiły, że w momencie trudności lider organizacji musi dać przykład: zrezygnować z jakichkolwiek podwyżek dla siebie i kierownictwa - a najlepiej swoje zarobki zredukować. Dziś czytam, że kierownictwa banków amerykańskich - również tych, które doprowadziły swoje banki do konieczności szukania pomocy z pieniędzy podatników - najspokojniej wypłaciły sobie 18 miliardów dolarów rozmaitych premii!!! Oczywiście z tych 800 miliardów, które banki otrzymały w ramach „planu Paulsena”. Jest świętą prawdą, że USA przeszły już z fazy tworzącego się socjalizmu w fazę socjalizmu dojrzałego - co widać po rozmiarach demoralizacji klasy rządzącej. Socjaliści w początkowym okresie kierują się bowiem ideami - absurdalnymi, oczywiście, ale ideami. Dopiero potem, gdy dostrzegają, że ideały te są kretyńskie i nie dają się wcielić w życie, z rozpaczy i frustracji zaczynają kraść. Więc USA są w fazie dojrzałej - a Polska od 1989 roku jest już w fazie socjalizmu gnijącego. W socjalizm nikt nie wierzy (zwłaszcza SLD…), już nawet nie mówi się, że chodzi o budowę socjalizmu - za to kradnie się i grabi na potęgę. Nawet takie groszowe sumy. Cóż: pewien morderca, zapytany przez sąd:„Panie Kitafon: jak pan mógł zamordować człowieka dla dziesięciu złotych?!?” - odparł sentencjonalnie: „Tu dziesięć złotych, Wysoki Sądzie, tam dziesięć złotych…”. Mamy więc P.T. Posłów, potrafiących starannie liczyć swoje pieniądze. Gorzej, że tu oszczędzają 200 złotych - natomiast bez większego wahania potrafią wywalić na jakąś głupotę 10 miliardów, albo i 50 miliardów. Bo to nie ich pieniądze. Dlatego niezmordowanie i od lat powtarzam: politycy powinni decydować tylko o pieniądzach na niezbędne wspólne wydatki: wojsko, policja - i jakąś skromną administrację. Wszystko inne: lecznictwo, edukację itd. powinniśmy opłacać sami (po zwróceniu nam pieniędzy z podatków!). Wtedy wydawalibyśmy pieniądze oszczędnie - i sensownie. Bo wydawalibyśmy własne… Jeśli zostawiamy szkoły w rękach polityków, to nie tylko są one b. drogie (przecież szkoły nie są „bezpłatne”: w podatkach płacimy i na szkoły… i na urzędników MEN!) - ale ponadto robią na naszych dzieciach eksperymenty. Np. Sąd Najwyższy Królestwa Hiszpanii orzekł, że rodzice muszą posyłać dzieci na lekcje „wychowania” - gdzie jeden z podręczników ma tytuł: „Gejowski przewodnik bezpiecznego seksu”. No cóż: ten eksperyment ONI znów przeprowadzają na cudzych dzieciach. Swoje dzieci uczą w szkołach prywatnych. Najchętniej: za granicą Królestwa… JKM
03 lutego 2009 Jeść słodycze jako danie główne... „Marnotrawstwo jest pomnikiem wystawionym perfidii ku oburzeniu wieczności”—ktoś słusznie zauważył, ale nie powiem państwu kto, bo nie wszystko pamiętam. Pan Bogusław Śmigielski, marszałek województwa śląskiego. Zapowiedział dekapitalizowanie kwotą 34 milionów złotych spółki Górnośląskie Towarzystwo Lotnicze, która zarządza Międzynarodowym Portem Lotniczym Katowice- Pyrzowice. Samorząd województwa( czytaj biurokracja samorządowa!) województwa śląskiego ma 39,7% akcji GTL. I to jest” kapitalizm” budowany w Polsce po 1989 roku.. gdzie zamiast rynku i prywatnej własności rządzi biurokracja samorządowo- marnotrawna. Jeśli już pozostać przy słowie kapitalizm, to to, co się w Polsce buduje na co dzień - to jest kapitalizm państwowy, wcześniej zwany socjalizmem, a dzisiaj także demokracją, no nie socjalistyczną. W tamtej „ komunie” demokrację na tzw. Zachodzie - propaganda nazywała demokracją burżuazyjną, w odróżnieniu od tej lepszej- socjalistycznej. Jakoś słowo socjalizm wyszło na razie z użycia, chociaż Polską zarządzają partie socjalistyczne, ale tego określenia boją się jak diabeł święconej wody.. Wczoraj oglądałem u znajomego program pana redaktora Lisa, na żywo, z panem premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem, ale bez narzeczonej, z którego to programu - o dziwo- dowiedziałem się, że jest on z przekonań- uwaga!- „konserwatywnym - liberałem”(???). Mało nie spadłem z krzesła! Pan Marcinkiewicz i konserwatywny- liberał, który wprowadził do ustawodawstwa- o ile pamiętam- piętnaście ustaw socjalistycznych między innymi o regulowanym rynku nasiennym, czy coś takiego, no i te słynne biura, między innymi na Dworcu Centralnym. Idąc do powołanego przez premiera biura można było dowiedzieć się co słychać w innych biurach na terenie Warszawy, jak się z nimi skontaktować, gdzie je znaleźć. Biurokracja - jak wiadomo- już dawno żyje własnym życiem, ale zawsze będzie potrzebowała naszych pieniędzy, no i odrobinę nas- jako alibi , że jest potrzebna.. Bo ktoś musi nam służyć, rzecz jasna za nasze- przemocą nam odebrane pieniądze.. Wiecie państwo co jeszcze powiedział pan premier Kazimierz Marcinkiewicz, który kiedyś nawet w klapie nosił Mieczyk Chrobrego? Powiedział, że jest konserwatywnym-liberałem, tak jak premier Donald Tusk??????? Tak jak słynna skandalistka Doda powiedziała, że „ pan premier zauroczył Polskę, tak jak ja”(???). Chyba nie było na świecie przypadku, żeby konserwatywny - liberał, może nawet dwóch - budowało w kraju socjalizm biurokratyczny odchodząc od wolnego rynku i twierdząc zarazem, że są konserwatystami… Ci socjaldemokraci- w najlepszym tego słowa znaczeniu- walczą na co dzień z wyłażącym zewsząd socjalizmem i dokładają kolejne cegiełki do tego potwornego gmachu. Pan Marcinkiewicz na razie nie ma rządu dusz, ale pan Tusk- jak najbardziej! Pan Tusk został nawet „ Człowiekiem Roku” według tygodnika „ Wprost”, który przyznaje te tytuły według jakiegoś dziwnego klucza… Bo „ Człowiekiem Roku_ został swojego czasu też pan Leszek Miller, socjalista jak się zowie.. I pan premier Buzek, o ile się nie mylę,- chyba za te cztery reformy, których jedynym celem było rozbudowanie biurokracji i wrzucenie jej nam na plecy, bo ktoś musi to tałatajstwo utrzymywać… No i udało się! Będzie pogrzeb! Według mnie człowiekiem roku powinien zostać również pan Vincent Rostowski, minister finansów sprowadzony do tego celu specjalnie z zagranicy, który całe dwa tygodnie powtarzał slogany o oszczędności, a tu nagle wybuchła bomba, że u siebie w resorcie przekazał na premie dla urzędników sobie podległych w liczbie 2500( O Boże!)- uwaga 23 miliony złotych(???). Te dwadzieścia trzy miliony, to jedynie wierzchołek góry lodowej, bo ile kosztują nas podatników wynagrodzenia wszystkich tych zalegających we wszystkich pokładach urzędniczej nieprawości- urzędowi obywatele? Gdyby uprościć system podatkowy, co się za żadne skarby nie stanie, populacja urzędnicza musiałby spaść do jakiegoś normalnego poziomu.. A tak? Musimy składać się na ich premie.. Im więcej z nas wydoją- tym większa uzyskają od nas premię. IM więcej nas zgnębią, tym większą uzyskają nagrodę.. I jak tu nie myśleć o Polsce jako o kraju podbitym i eksploatowanym przez naszych urzędniczych okupantów..? Pan premier Marcinkiewicz mówił, że jest „człowiekiem zmiany” i „ jest nadal człowiekiem rodzinnym” i że „ tańczył z wilkami” przez ostatni czas.. Raczej jest człowiekiem wielorodzinnym, no i oczywiście człowiekiem zmiany, ale nie jako premier, ale jako człowiek wielorodzinny..i wielopartyjny.. OD ZCHN-u począwszy.. Rząd polski zafascynowany decyzjami rządu niemieckiego w sprawie dopłacania 2500 euro do zakupionych samochodów, byleby zostały zezłomowane- rozważa możliwość zastosowania tego socjalistycznego wariantu u nas… Na razie nie ma pieniędzy, ale jak się postara- drogą ma się rozumieć oszczędności- to pożądaną sumę znajdzie.. Wystarczy jak podniesie nam podatki, w ramach „ konserwatywnego-liberalizmu”, którego wyznawcą jest pan premier Donald Tusk. To w takim razie jaka partią jest Unia Polityki Realnej, bo do tej pory była konserwatywno -liberalna? A może pieniądze będą pochodzić z oszczędności wynikłych ze zlikwidowania ponad tysiąca poczt w całym kraju, bo do nich poczta dokładała( ciekawe skąd brała?)? Zamiast zrobić autentyczny rynek usług pocztowych, będą konstruować samochodowy rynek pocztowy, gdzie samochód z okienkiem będzie raz dziennie przyjeżdżał do danej miejscowości i tam świadczył usługi seksualne, pardon pocztowe okolicznym mieszkańcom. Mieszkańcy będą musieli się dostosować do wymogów zorganizowanych przez pocztę, tak jak było w Rosji Sowieckiej z kinami objazdowymi, które zorganizował niejaki Ulianow PS... Lenin.. Ale on z kolei uważał, że największą ze sztuk jest film, bo rozwiązywało mu to problem propagandy. I dlatego między innymi to zorganizował.. Pomysłodawcy ruchomych państwowych poczt uważają, że największą sztuką jest państwowa poczta, do której dopłacamy na różne sposoby.. Ale jak rząd „ konserwatywnego- liberała” pana Donalda Tuska dopłaci biurokracji pocztowej do samochodów pocztowych, bo pieniądze wymodli u Pana Boga, a tak naprawdę odbierze podatnikom, na co zgody Pan Bóg na pewno nie da- to poprawi się wszystkim! Bo” żeby było lepiej. Wszystkim!”- jak głosiło hasło wyborcze Platformy Obywatelskiej. I jeszcze jedno… Ciekawe, że Poczta Polska podlega przecież rządowi.. Czy przypadkiem rząd sam sobie nie organizuje tej kolejne hucpy???? Wszystko to w ramach kolejnych oszczędności… Ale mam do premiera jedna prośbę.. Panie premierze! Proszę nie mieszać do tego konserwatywnego-liberalizmu? Czym on panu zawinił? No i gratuluję z okazji przyznania panu tytułu „ Człowieka Roku…”… Przy okazji… Co z tą dziurą budżetową, która pan Jarosław Kaczyński nazwał” dziurą Tuska”? Biurokracja musi się po tym jakoś pozbierać.. Na początek oczywiście wystarczy te 23 milionów , który członek rządu „ konserwatywno- liberalnego rozdał podległym sobie urzędnikom… Ale czy pan minister Vincent- Rostowski jest konserwatywnym - liberałem? WJR
Barany idące na rzeź? Deficyt budżetowy to właściwie elegancka nazwa ordynarnego złodziejstwa - mówi w wywiadzie dla nczas. com Witold Falkowski, prezes Instytutu Ludwiga von Misesa. W jaki sposób rynek mógłby sobie poradzić z aktualnym „problemem gazowym”? Przede wszystkim w warunkach wolnego rynku powstanie takiego kryzysu byłoby bardzo mało prawdopodobne. Konkurencja wymuszałaby solidność i dywersyfikację. Gazociągów byłoby wielokrotnie więcej, a ich właściciele nie mieliby powiązań politycznych. Ewentualne spory między dostawcami a odbiorcami paliwa rozstrzygałyby w pół godziny sądy arbitrażowe. Gdyby wolny rynek wprowadzić dzisiaj jakimś dekretem („wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm”, jak mawiał Kisiel), to sytuacja na rynku paliw unormowałaby się w ciągu kilku miesięcy, podobnie jak unormowała się w produkcji i handlu detalicznym po zniesieniu państwowego monopolu w tych sferach, który obowiązywał np. w Polsce. Powstałyby setki firm i rurociągów. Jeśli pojawiłyby się kłopoty, np. gaz zacząłby drożeć, złoża by się wyczerpywały, to dziesiątki Edisonów i Łukasiewiczów przystąpiłyby do poszukiwań alternatywnych źródeł energii. Nawet ekolodzy mogliby odegrać pozytywną rolę, wynajdując wreszcie opłacalną metodę pozyskiwania tzw. energii odnawialnej. Jeśli gazem handlują de facto państwa, a nie prywatni przedsiębiorcy, to każde zakręcenie kurka grozi międzynarodowym konfliktem. Wbrew zapewnieniom premiera Donalda Tuska o ograniczeniu państwa, w 2009 roku wydatki publiczne wzrosną aż o 9,8 proc. (z 544 mld zł w 2008 roku do 597,3 mld zł w 2009 roku - wydatki publiczne wzrosną z 42,5 proc. do 43,2 proc. PKB). Jakie można dać premierowi rady w tej kwestii? Rada jest oczywiście jedna: skoro dochody budżetu państwa w 2009 r. planuje się na poziomie 301,8 mld zł, a wydatki na 320 mld zł, to trzeba zmniejszyć natychmiast wydatki do 301,8 mld zł. Następnie należałoby opracować plan zmniejszenia owych wydatków najlepiej do zera w ciągu najbliższych 20 lat. Premier Tusk mógłby zostać bohaterem międzynarodowym już przez samo to, że pokusiłby się o myślenie w perspektywie dłuższej niż 4 lata. Wystarczy spojrzeć w przeszłość, by zrozumieć, co byłoby możliwe w przyszłości. Otóż jeszcze w 1929 roku wydatki publiczne USA nie przekraczały 12 procent PKB, a wydatki rządu federalnego stanowiły zaledwie 3 procent PKB. Teraz wydatki publiczne USA wynoszą ok. 40 procent, a wydatki rządu federalnego ok. 30 procent. W Polsce te liczby są jeszcze większe. Jednym słowem, rola rządów centralnych wzrosła w ciągu 80 lat dziesięciokrotnie. Najwyższa pora, by pomyśleć o tym, jak rolę rządu centralnego w Polsce zmniejszyć dziesięciokrotnie. To, co obserwujemy - jak widać nie tylko w Polsce - to pełzająca rewolucja bolszewicka. Jeśli chcemy ten proces zahamować, jeśli nie godzimy się na rolę baranów idących na rzeź, musimy sobie z tego jasno zdać sprawę i przeciwstawić się kolektywistom. Premier Tusk jako były działacz opozycji antybolszewickiej ma pewne dane po temu, żeby podjąć się roli lokalnego lidera kontrrewolucji. Przewiduje się wzrost dziury budżetowej z powodu zmniejszających się wpływów podatkowych. Na szczęście Zbigniew Chlebowski stwierdził, że PO nie będzie zwiększać deficytu, a raczej ciąć wydatki. Co należałoby zrobić w tej sytuacji? Informacja zawarta w tym pytaniu jest jakby sprzeczna z informacją podaną w poprzednim. Dowiadujemy się, że wydatki rosną, by potem usłyszeć, że wydatki będziemy redukować. Informacje na ten temat podaje się w trybie nagłym, potem się je dementuje, łagodzi. Sprawia to wrażenie chaosu i chyba jest chaosem. Myślę, że tak na prawdę nikt dokładnie nie wie, jak jest z tymi wydatkami i dziurami, a polityków obchodzą one tylko o tyle, o ile mogą być tematem dnia i okazją do zabłyśnięcia w mediach. Minister Chlebowski chce akurat uchodzić za twardego realistę, ale nie mam pewności, czy jutro nie zachce być wrażliwym społecznie obrońcą uciśnionych. Rozważania na temat dziur budżetowych i cięcia wydatków prowadzi się właściwie nieustannie od 20 lat z przerwami na wybory i długie weekendy. Są to dywagacje jałowe, jeśli nie przyjmie się radykalnie nowej niezależnej perspektywy i nie spróbuje wprowadzić istotnych systemowych zmian, a więc prywatyzacji służby zdrowia, ZUS, szkolnictwa wszystkich szczebli i wielu innych instytucji i obiektów. W przeciwnym razie każde cięcie wydatków skończy się strajkami i ponownym zwiększeniem deficytu. A zapewne nawet się nie zacznie, bo cięcia są niepopularne, a politycy muszą być popularni. Należy dodać, że deficyt budżetowy to właściwie elegancka nazwa ordynarnego złodziejstwa. Państwo zadłuża się u obywateli (czasem poprzez banki lub inne instytucje), żeby następnie zwrócić im pożyczkę (i wypłacić odsetki) ze środków uzyskanych od tychże obywateli, tzn. z podatków. Deficyt wysysa oszczędności i hamuje rozwój gospodarczy. Żadne werbalne sztuczki tego nie zmienią. W 2009 r. PKB Niemiec ma się zmniejszyć o 2,25 proc., Francji - o ponad 1,2 proc., Hiszpanii - o 2 proc., podobna sytuacja ma być w innych krajach Unii Europejskiej, w tym w krajach bałtyckich. W jaki sposób może się to przełożyć na polską gospodarkę? Spadek PKB to zazwyczaj zmniejszenie się dochodów ludzi. Jeśli Niemcy będą mieli mniej pieniędzy, to mniej od nas kupią. Jeśli mniej kupią, to również mniej sprzedadzą. Zmniejszenie obrotów handlowych to zawsze spowolnienie rozwoju, czyli tempa wzrostu dobrobytu, bo wzrost ten jest możliwy przede wszystkim dzięki prawu korzyści komparatywnych i podziałowi pracy. Cudów nie ma. Wszyscy ci, którzy jeszcze kilka tygodni temu mówili, że Polsce kryzys nie grozi, świadomie kłamali (nie chcę nawet dopuścić myśli, że kłamali nieświadomie, bo to by było równoznaczne z podejrzeniem o brak umiejętności kojarzenia faktów). Jeśli jeden z członków rodziny popada w narkomanię, trwoni majątek czy popełnia przestępstwa, to cierpi na tym cała rodzina. Analogicznie rzeczy się mają w wypadku wspólnoty międzynarodowej. Duże problemy wielkiego kraju (USA) muszą dotknąć pozostałych. Być może wyjątkiem będzie Korea Północna, ale to niewielka pociecha. Kłamali też ci, którzy po pierwszych objawach kryzysu uspakajali, że ogranicza się on wyłącznie do sfery finansów i nie wpłynie na „realną” gospodarkę. Otóż, jak pisał Ludwig von Mises, nie ma czegoś takiego jak gospodarka bez pieniądza (pominąwszy stadium „naturalne”) i nie ma pieniądza neutralnego. Jeśli ktoś fałszuje lub kradnie pieniądze, to ktoś inny musi na tym ucierpieć. Kradzież w sferze finansów nie różni się niczym od kradzieży chleba czy samochodów, poza tym, że jest łatwiejsza do ukrycia. W dzisiejszym świecie pieniądza kredytowego, rezerwy cząstkowej i licznych „instrumentów finansowych” jest to wyjątkowo łatwe - oczywiście dla tych, którzy pociągają za sznurki, czyli politycznych i finansowych władz centralnych i ich przybudówek. Czy Barack Obama wyciągnie amerykańską gospodarkę z kryzysu, czy jeszcze bardziej pogrąży ją w chaosie? Gospodarkę USA już pogrążył w chaosie plan Paulsona i inne działania rządu o podobnym charakterze. Obama może tylko wpływać na nastroje społeczne, czyli może odgrywać rolę wielkiego terapeuty łagodzącego ból. I to może mu się udać, bo jest kimś nowym, innym, więc przez jakiś czas ludzie będą pod urokiem jego słów. Dla samej gospodarki Obama zrobiłby najwięcej, gdyby ograniczył w niej rolę państwa, a więc obniżył podatki i sprywatyzował upaństwowione branże. Wątpię, czy to zrobi. Z tego, co dotychczas mówił, wynika, że raczej ma zamiar wprowadzić roboty publiczne, czyli obozy pracy. Jak oświadczył Barack Obama w inauguracyjnym przemówieniu, problem nie polega na tym, czy nasz rząd jest zbyt mały, czy zbyt wielki, tylko czy spełnia swoje zadania, i zapowiedział, że nieskuteczne, marnotrawne programy rządowe będą eliminowane. Czy to dobry, czy zły kierunek dla amerykańskiej i światowej gospodarki? Jest to kierunek nijaki. To tak jakby powiedzieć, że nie ważne, czy pożar jest duży, czy mały, ważne, żeby się paliło pięknie. Nie istnieją skuteczne i niemarnotrawne programy rządowe. Gdyby były skuteczne, to ich realizacją zająłby się dawno wolny rynek, który stwarza najlepsze warunki skutecznemu działaniu. Rząd centralny ze swej istoty specjalizuje się w działaniach nikomu niepotrzebnych (nikomu poza może establishmentem). Z drugiej strony Obama zapowiedział państwowe inwestycje w naprawę infrastruktury, alternatywne źródła energii, rozwój nauki i nowych technologii oraz reformę oświaty. Czy państwo powinno się tym zajmować? Nie powinno. Dopóki ludzie tego nie zrozumieją, a właściwie nie przypomną sobie, że inny świat jest możliwy, dopóty USA i reszta świata będzie zmierzać ku bolszewizmowi, a przywódców będzie się czcić za takie zapowiedzi i próby ich realizacji. Im większy udział państwa w gospodarce, tym biedniejsi jego obywatele. Nie jest to żaden ideologiczny slogan, lecz logiczny wniosek z konstatacji, że państwo jako takie niczego nie produkuje. Państwo może jedynie zabierać jednym i dawać innym. Bajki o wspieraniu czy ratowaniu gospodarki przez rząd Mises skwitował słynnym zdaniem z Ludzkiego działania: „Jest to legenda o bogatym wujaszku, którą lord Keynes podniósł do rangi teorii ekonomicznej, co z entuzjazmem przyjmują wszyscy ci, którzy oczekują osobistych korzyści związanych z wydatkami rządu”. Niestety Keynes nadal cieszy się dużą popularnością wśród różnych wujaszków i wujów Tomów. Jakie plany ma Instytut Misesa na najbliższy rok i w dalszej perspektywie? Odpowiem w odwrotnej kolejności, tzn. zaczynając od planów najbardziej dalekosiężnych. Społeczeństwa i ich elity intelektualne są przesiąknięte marksizmem. Nie jest to wcale teza jakiegoś skrajnego prawicowca. Niedawno przeczytałem podobną opinię w książce ideowego komunisty, który z satysfakcją stwierdził, że kapitalizm zmienił swoje, jak to nazwał, mało atrakcyjne oblicze pod wpływem rewolucji bolszewickiej. I to jest prawda: żyjemy w półkomunizmie, często nie dostrzegając tego. Socjalizm to, jak wykazał Mises w Ludzkim działaniu, atak na racjonalizm, próba zanegowania logiki. Instytut Misesa próbuje zachęcić do powrotu do logicznego myślenia o tym, czym ludzie są najżywotniej zainteresowani: o gospodarce, działaniu, wolności tworzenia i myślenia. Polskich specjalistów, którzy mieliby coś do powiedzenia w ekonomii austriackiej, jest wciąż niewielu, a ci którzy mają coś do powiedzenia, nie zawsze chcą się z tym ujawniać. Musimy więc ich „stworzyć”, wykształcić elitę intelektualną operującą odmiennym paradygmatem, wyzwoloną z tyranii intelektualnego status quo. W perspektywie 20 lat chcemy wydać kilkadziesiąt ważnych książek (głównie tłumaczeń) i zmobilizować setki studentów, którzy w przyszłości będą tę elitę stanowić. Ten plan już zaczęliśmy realizować. W najbliższym czasie wydamy świetną książkę profesora Jesúsa Huerty de Soto Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne, która stanowi doskonałą, wizjonerską analizę obecnego kryzysu, choć powstała ponad 10 lat temu. W październiku br. będziemy gościć jej autora w Warszawie. Pod koniec sierpnia organizujemy II Letnie Seminarium Austriackie w Radziejowicach pod Warszawą, gdzie spotkają się studenci i młodzi naukowcy „austriaccy”. W trakcie seminarium odbędą się warsztaty dla nauczycieli przedmiotów ekonomicznych - nowość może nawet w skali światowej. W kilkunastu ośrodkach w Polsce odbywają się regularnie spotkania Klubów Austriackiej Szkoły Ekonomii przy Instytucie Misesa, w których uczestniczą głównie studenci. Kontynuujemy seminaria prowadzone na zamówienie firm i instytucji. Roboty przybywa, co świadczy o tym, że jest wokół nas więcej mądrych ludzi, niżby się zdawało. Tomasz Cukiernik
Wiśnia usycha - koniec Japonii? Pod koniec października ubiegłego roku indeks tokijskiej giełdy Nikkei 225 spadł do najniższego poziomu od 1982 r. U inwestorów i tak zwanych „zwykłych obywateli” zdecydowanie przeważyły lęki przed skutkami recesji. Jen jest coraz mocniejszy, a japoński eksport staje się coraz droższy. Tymczasem nowy rok japońska giełda powitała lekkimi zwyżkami. Publiczna telewizja poświęciła temu wydarzeniu obszerne relacje. Reporterzy filmowali rozanielonych inwestorów popijających szampana. Było to duże wydarzenie, bo indeks wzrósł po raz pierwszy… od ponad dwóch lat.
Toyota jedzie do tyłu Prawda jest taka, że indeks Nikkei niemalże nikogo na Wyspach Japońskich nie obchodzi. Stagnacja gospodarcza w Japonii trwa już od blisko 20 lat. Japończycy przyzwyczaili się do recesji tak jak Polacy do telewizyjnych telenoweli… Sytuacja w tej chwili robi się jednak bardzo poważna. Druga gospodarka świata już nie stoi w miejscu - tak jak przez ostatnie dwie dekady - tylko zaczyna się cofać. Dla Polaków karmionych przez lata ideałem „japońskiego cudu gospodarczego” takie informacje są mocno zaskakujące. Oczywiście stagnacja utrzymuje się na niebywale wysokim poziomie - nie osiągalnym dla przeciętnego Polaka - jednak sygnałów alarmowych nie brakuje. Nie pomogły zapewnienia tokijskich władz o wdrożeniu kolejnego pakietu ratunkowego (600 miliardów jenów) oraz ustabilizowaniu bardzo wysokiego i tym samym niekorzystnego dla japońskiego eksportu kursu jena (obecny kurs jena w stosunku do dolara jest najwyższy od 13 lat). Wiele czołowych japońskich koncernów musiało lub będzie zmuszonych dokonać ostrej korekty prognoz (np. na każdym jenie płaconym więcej od dolara koncern Sony traci ok. 40 milionów dolarów). Przyczyną kłopotów japońskiej gospodarki jest niezwykle archaiczna struktura przemysłu. Od czasów restauracji Meiji (zaczęła się mniej więcej sto pięćdziesiąt lat temu) władze kładły nacisk na rozwój przemysłu ciężkiego: zbrojeniowego, wydobywczego, produkcji okrętów i maszyn. Z czasem Japończycy niesamowicie rozkręcili przemysł samochodowy i elektroniczny. Dziś sześć z dziesięciu największych koncernów samochodowych świata ma swe siedziby w Japonii. Sęk w tym, że to co było dobre pod koniec XIX wieku, a nawet jeszcze pięćdziesiąt lat temu, dziś jest kompletnie bezużyteczne. Japończycy nie chcą kupować samochodów, bo nie są im do niczego potrzebne. Japonia stała się ofiarą własnego sukcesu. Niesamowicie rozwinięty system transportu publicznego sprawia, że własne cztery kółka nikomu nie są potrzebne. Żaś zakup kolejnego gadżetu z oferty Sony czy Panasonic też na nikim nie robi najmniejszego wrażenia. Japończycy stali się syci komfortu.
Tylko komiksy i gry komputerowe Próżno dziś szukać uznanej firmy produkującej nowoczesny sprzęt komputerowy czy oprogramowanie w Japonii. W najbardziej innowacyjnych branżach dominują Amerykanie (Apple, Intel czy Dell) oraz Europejczycy (Nokia). Japończycy zadowalają się produkcją infantylnych gier komputerowych, bez których nie może obejść się przeciętny mieszkaniec Kraju Kwitnącej Wiśni. Tymczasem takie branże jak turystyka czy usługi w Japonii kuleją. Odwiedzając Japonię próżno szukać pracowników hoteli, muzeów czy informacji choćby na dworcach kolejowych, którzy choćby w stopniu minimalnym opanowaliby znajomość języka angielskiego. To zdecydowanie utrudnia poruszanie się po tym pięknym skąd innąd kraju turystom nie mówiącym w języku japońskim. Odwiedzający Wyspy mogą bez problemu dostrzec za to na każdym kroku potęgę japońskiego przemysłu budowlanego. Niektórzy mówią nawet, że Japonia nie jest krajem niekapitalistycznym lecz krajem budowlanym.
Beton ponad wszystko! Turysta, który dotrze do najdzikszych rejonów położonych na odległych od metropolii wyspach Kiusiu czy Sikoku może przeżyć coś w rodzaju wstrząsu estetycznego. Dzikie góry położone choćby wokół pięknej doliny rzeki Ija pokryte są w dużej mierze surowym betonem i pokryte zabezpieczającymi przed osunięciem się gruntu siatkami. Wszelkie górskie potoki wybetenowaane są z każdej strony cementem, zaś dno również przekształca się w potężne stopnie wodne. Szczyty wzniesień, często przekraczające dwa tysiące metrów ponad poziomem morza, pokryte są gęstym lasem stalowych masztów wysokiego napięcia. Wszystko w okolicy niemalże nie zamieszkałej, gdzie w okresie, w którym ja odwiedzałem Sikoku mieszkali tylko pensjonariusze domu spokojnej starości. Nie muszę dodawać, że cała dolina poszatkowana jest gęstą siecią nowoczesnych dróg, w tym dwóch autostrad. Publiczne autobusy punktualnie podjeżdżają pod puste przystanki i wożą powietrze. Kolej obsługuje kilkanaście kursów dziennie.
Subwencje, subwencje Budowlany amok Japończyków wynika z niewydolnego systemu publicznych subwencji. Rząd chętnie przyznaje dotacje na różnorodne bezsensowne inwestycje budowlane, jak choćby akcja betonowania wybrzeży morskich. Urzędnicy ministerialni są przeżarci korupcją i ściśle uzależnieni od wielkich korporacji budowlanych. Program wielkich inwestycji traktowany jest zresztą w Japonii jako świetna metoda walki z bezrobociem i sposób na polepszanie samopoczucia obywateli. - Ludzie muszą czuć, że żyją w dobrobycie - to opinia jednego z burmistrzów niewielkiego miasta na wyspie Honsiu, który za publiczne pieniądze zafundował swoim obywatelom wielką halę widowiskowo-koncertową. Po co miejscowości wielkości Grójca hala na kilka tysięcy miejsc nie wiadomo. Oczywiście burmistrz nie mógł odmówić przyjęcia subwencji. Pieniądze natychmiast powędrowałyby do sąsiedniej prefektury, a sam burmistrz straciłby w oczach wyborców. Urzędnicy decydujący o przyznaniu subwencji nazywani są w Japonii „Amakudari” czyli „zstępujący z niebios”. Japończycy uważają ich za absolutną elitę i wcale nikogo nie bulwersuje ich otwarta wręcz skłonność do korupcji. „Amakudari” po kilkunastu latach pracy na „państwowym” zawsze znajdują pracę w prywatnych korporacjach. Zapał władz w marnotrawieniu publicznych funduszy jaskrawo widać odwiedzając japońskie metropolie. Wszystkie aglomeracje są do siebie nużąco podobne. I choć panuje w nich sterylna czystość próżno poszukiwać w nich „miejsc magicznych”. Kioto - starożytna stolica cesarska oprócz tuzina świątyń nie ma nic do zaproponowania. W Osace czy Tokio atrakcje turystyczne ograniczają się do kilku ulic. Japonia to kraj fanatyków tam i elektrowni wodnych. Spośród 30 tysięcy rzek i potoków tylko TRZY nie zostały jeszcze przedzielone zaporą. I jest tylko jeden problem… Już naprawdę nie ma co budować!
Szansą ekspansja Nic dziwnego, że w tej chwili jedynym pomysłem kolejnych rządów jest ucieczka do przodu. Japońscy politycy marzą o kolejnych terytoriach, gdzie mogliby realizować swoje budowlane fantazje. Naturalnym terenem wydawały się Chiny. Jednak uprzedzenia i wzajemna niechęć jest tak silna, że chińscy komuniści nie chcą słyszeć o inwestorach zza morza. Szybko rozwijające się kraje Azji Południowo-Wschodniej także nieźle radzą sobie także bez pomocy Japończyków. W tej sytuacji perspektywy pobudzenia drugiej gospodarki świata wyglądają marnie. Uzdrowić sytuację mogłaby całkowita zmiana struktury gospodarki. Postawienie na rozwój nowych technologii i usług, w tym turystyki i rezygnacja z absurdalnej polityki budowlanej. Ale to zadanie na kilka dziesięcioleci… Japończycy zamiast działać wolą gry na Nintendo i dziecięce komiksy. Marek Skalski
Ponad podziałami płciowymi Chociaż w dzisiejszych czasach głoszenie takich poglądów staje się niebezpieczne, niektórzy utrzymują, że symptomem upadku jakiegoś zawodu jest jego feminizacja. Głoszenie takich poglądów jeszcze chyba nie jest karane więzieniem, ale ponieważ w Unii Europejskiej i Ameryce faszyzm robi niebywałą konkietę, to tylko patrzeć, jak niezawisłe sądy zaczną za to wsadzać. Tak to już jest, że każda epoka ma swoje przesądy i nie ulega wątpliwości, że 70 lat temu taka na przykład prokuratura w Regensburgu przygotowałaby solidny akt oskarżenia przeciwko osobie podważającej zasadność karania tzw. Rassenschande, podobnie, jak dzisiaj wszczyna śledztwo przeciwko biskupowi Williamsowi z paragrafu o tzw. „kłamstwie oświęcimskim” (Holocaustleugnung). Wszystko zależy od „polityki historycznej”, czyli forsowania takiej wersji wydarzeń, jaka akurat jest najbardziej przydatna. Polityki historyczne niekiedy bardzo się różnią; Antoni Słonimski twierdził nawet, że dzieje świata mają charakter dwusuwowy: suw pierwszy - chrześcijanie dla lwów - suw drugi - Lwów dla chrześcijan. Ponieważ rabini Dawid Rosen i Abraham Foxman ogłosili „wstyd” dla całego Kościoła, nie jest wykluczone, że właśnie wchodzimy w suw pierwszy. Ale mniejsza o to, bo chociaż polityki historyczne bardzo się niekiedy różnią, to przecież wspólnym ich mianownikiem jest przekonanie, że w dyskusjach historycznych i w ogóle - wszystkich innych, ostatnie słowo należy do policji, prokuratury i niezawisłego sądu. Ten charakterystyczny dla totalniactwa pogląd właśnie podbija Unię Europejską i Amerykę, systematycznie niszcząc autentyzm społecznego dyskursu, w którym coraz częściej recytowane są mantry zatwierdzone przez anonimowych, albo i znanych dobroczyńców ludzkości. Co ciekawe, recytujący te mantry często nie wiedzą, że są faszystami, ale to nic nie szkodzi, bo pan Jourdain też nie wiedział, że mówi prozą, a przecież mówił. Faszyzm, wbrew pozorom, wcale nie polega na wymachiwaniu rękami, czy kultywowaniu sentymentu dla wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera. Najtwardszym jądrem faszyzmu jest przekonanie, że władza państwowa wszystko wie lepiej i z tego tytułu może dyktować, co i jak ludzie mają myśleć i mówić. Konsekwencją tego mniemania jest przekonanie, że wszyscy powinni głosić tylko poglądy zatwierdzone, zaś wszelką „ekstremę” państwo powinno wypalać ogniem i żelazem. Kiedyś, wraz z kolegą Januszem Korwin-Mikke, zostałem zaproszony przez Fundację Neumanna na dyskusję pod tytułem: co to znaczy być liberałem w Polsce. Okazało się, że naszymi partnerami są panowie z Unii Demokratycznej. Oczywiście zaniepokoiło nas to, ale mimo wszystko próbowaliśmy zacząć od zdefiniowania najistotniejszego dla liberałów pojęcia wolności. Nie udało się, więc spróbowaliśmy uzgodnić granice wolności indywidualnej, proponując formułę, że tą granicą są takie same prawa i wolności innych osób. Nasi partnerzy zgodzili się z tym i wtedy Korwin-Mikke zapytał, czyje prawa i wolności narusza, nie chcąc ubezpieczyć się pod przymusem. Odpowiedzieli, że wprawdzie niczyich praw ani wolności nie narusza, ALE TAK NIE MOŻNA! Na takie dictum oświadczyliśmy, że z faszystami nie chcemy mieć nic wspólnego i na tym dyskusja się zakończyła. Właśnie w dzienniku „Dziennik” z 26 stycznia panie redaktorki tamtejszego działu politycznego Anna Monkos i Iwona Dudzik uderzyły na alarm, że „dyrektor Radia Maryja wymyślił kolejny pomysł na biznes - kursy w internecie”. Czyżby nie wiedziały, że te „kursy” od wielu lat funkcjonują na świecie i nawet w Polsce jako tzw. „kształcenie na odległość”? Wykluczyć tego nie można, bo taka wiedza, podobnie zresztą jak żadna inna, do uprawiania dziennikarstwa politycznego w dzienniku „Dziennik” nie jest pewnie konieczna i publikacja ta nie byłaby warta uwagi, gdyby nie zaniepokojenie autorek, że w ramach owych „kursów” będzie można nauczyć się „rozpoznawania metod manipulacji”. Taka umiejętność rzeczywiście może być dla totalniaków kłopotliwa i pewnie z tego właśnie powodu w PRL cenzura starannie ukrywała nie tylko swoje ingerencje, ale nawet samo swoje istnienie. Dopiero pierwsza „Solidarność” wymusiła zgodę na ujawnianie cenzorskich ingerencji, ale tylko kilka pism odważyło się je zaznaczać. Na przykład w „Trybunie Ludu” i „Żołnierzu Wolności” żadnych ingerencji nie zaznaczano. Być może dlatego, że ich nie było, bo do cenzury trafiały już publikacje przez autorów uprzednio staranie wyczyszczone z wszelkich opinii niezgodnych z aktualnym stanem zbiorowej mądrości partii. Nazywało się to świadomą dyscypliną. Wygląda na to, że wytresowani w świadomej dyscyplinie dziennikarze „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności” dochowali się licznego potomstwa, dzięki któremu, mimo rozmaitych przekształceń własnościowych, wiele polskich mediów kontynuuje tamtą tradycję. Jednak wcale nie musi to być następstwem feminizacji zawodu dziennikarskiego, bo w przeszłości podobne publikacje zamieszczali w dzienniku „Dziennik” również redaktorzy płci męskiej. SM
Tajemnica bankowa Euro-socjaliści pod pretekstem „walki z terroryzmem” bezczelnie łamią tajemnicę korespondencji (co najmniej: elektronicznej”). Znamieniem czasu jest, że nikt przeciwko temu nie protestuje - a przecież jeszcze 150 lat temu otwarte łamanie tajemnicy korespondencji nie uszłoby na sucho. O tempora, o mores... Mores chamorum, oczywiście. Cham nie widzi nic złego w tym, że się jego korespondencję czyta. Więc tzw. „Większość” nie protestuje... Obecnie KE wzięła się za tajemnicę bankową. Zażądała od Republiki Austrii, Królestwa Belgii i W.Ks.Luksemburg, by zmieniły swoje przepisy prawne - tak, by na żądanie innych państwa WE banki działające na terenie okupowanym przez te trzy państwa musiały udzielać odpowiedzi na pytania dotyczące sum na kontach!! KE nie ukrywa przy tym, że jest to wstęp do zażądania tego samego pod ks.Liechtenstein i Republiki Helweckiej. Pyta jednak: „Jak możemy żądać tego od tych państw, skoro państwa będące członkami Wspólnoty przestrzegają elementarnych praw człowieka”.. No... Komisja ujęła to w innych słowach - ale istota rzeczy jest niezmienna. Ciekawe... Przez Wiedeń idą nici powiązań finansowych całej Lewicy światowej. Ugną się - czy nie? JKM
04 lutego 2009 Wyrwać się z pola grawitacyjnego fałszywych wizji.... Podczas gdy socjalistyczny rząd ugania się za szukaniem” oszczędności” - co jest jedną wielką propagandową lipą, bo próbuje się oszczędzać na inwestycjach , a pasożytującą biurokrację zostawiając na boku, szykuje się kolejne zadłużenie naszego państwa, czyli nas, naszych dzieci, wnuków, dzieci naszych wnuków i jeszcze dalej. Socjalistyczny rząd szykuje 155 miliardów zadłużenia obligacyjnego(???!!!). Na razie jeszcze nie obligatoryjnego.. Ale jak będzie trzeba zaczną się konfiskaty. Bo nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy.. Chciałbym, żeby już nikt nie kupił tych obligacji… Wtedy w całej okazałości ukazałaby się nam naga prawda.. A byłaby ona okrutna!. Państwo nasze tonie długach!!!!! Za sprawą kolejnych ekip będących u steru III Rzeczpospolitej Zadłużeniowej… 600 miliardów złotych długu? To mógł zrobić jedynie szaleniec, a ponieważ mamy demokrację- jest to szaleństwo zbiorowe i demokratyczne zarazem. I nigdy nie będzie winnych, bo w demokracji nie ma odpowiedzialności.. A może odrobina szaleństwa pozwoli człowiekowi zachować normalność? Kto wie? Jak ruszy akcja odbierania dzieci rodzicom przez funkcjonariuszy państwa socjalnego- to może będzie to moment przełomowy.. Bo co może ruszyć naród, jak nie odbieranie im dzieci? Zakazy, nakazy, rozporządzenia, dyrektywy, wysokie podatki, wszechogarniająca biurokracja- nic nie rusza… To może nacjonalizacja dzieci? I wiecie państwo co powiedział rzecznik praw dziecka z Platformy Obywatelskiej:” Lepiej popełnić błąd nadgorliwości”(?????). To samo mówili komisarze sowieccy, że lepiej rozstrzelać stu niewinnych, niż puścić jednego winnego.(???).. Najpierw zabiorą dziecko, a potem będą się zastanawiać co z tym dalej zrobić.. Kolejny gwałt na prawie naturalnym! Dziecko jest rodziców , a nie państwa.. Ale budują ustrój gdzie państwo ponad wszystkim.. A przecież państwo zawsze było wtórne wobec jednostki.. I nie ma tu analogii z państwem Adolfa Hitlera.. „Precz z miłością bliźniego! Nam nade wszystko potrzebna jest nienawiść”- twierdził Ulianow. Natomiast nasz prezydent, Lech Kaczyński skierował do Trybunału Konstytucyjnego ustawę o organizacji rynku rybnego. Jego zdaniem zapisy ustawy ograniczają zapisaną w Konstytucji swobodę działalności gospodarczej i mogą prowadzić do monopolizacji tego rynku(???). No, no, no…. Naprawdę niezłe! Pan prezydent staje w obronie wolnego rynku, tego jeszcze nie grali! Jak słyszę lub czytam, że ustawa o „ organizacji”- to dostaje gęsiej skórki…Znaczy się urzędnicy będą nam organizować jakiś obszar naszego życia. Panie prezydencie! Jeśli to naprawdę, to należy od razu dążyć do anulowania ustawy o „ organizacji rynku rybnego”.. Bo jak coś będzie zorganizowane, to nie będzie swobodne, jak nie będzie swobodne, to będzie ograniczone, jak będzie ograniczone- to będą określone ramy, które wyznaczą urzędnicy zza biurka. I kółko się zamyka! Nie będzie wolnego rynku i rzeczywiście będzie monopol, ale nie firm… Będzie monopol urzędniczy! Oni będą ustalali, limitowali, decydowali, pobierali opłaty, wyznaczali rodzaj sieci, okresy- jakby sami zainteresowanie nie wiedzieli co należy czynić. Na twoje ryby zarzucą sieci - parafrazując powiedzenie ewangeliczne.. U nas pan prezydent walczy o „liberalizm” w organizacji rynku rybnego, a w USA rozbudowują dotacyjny socjalizm.. Średnia pensja najwyższych dyrektorów wynosiła 2,6 miliona dolarów, dolarów np. pięciu najważniejszych dyrektorów banku Goldman Sachs otrzymało 242 miliony dolarów. Szef banku Merrill Lynch, John A.Thain otrzymał 83 miliony dolarów, pomimo tego, że firma oznajmiła o stracie 7,8 miliarda dolarów(!!!). NO cóż… i w Ameryce są równi i równiejsi… „Trochę pożyczyliśmy, trochę nie, w zasadzie nie księgowaliśmy tych kwot”(!!!!!). I jeszcze przypominam inną wypowiedź:” -Jeden dolar wypływa, drugi wpływa, nie śledzimy tego. Niestety nie da się sprawdzić, co konkretnie dzieje się z pieniędzmi”(!!!!) A pod Czarnobylem do lekarza przychodzi baba i pyta:- Panie doktorze, czy to normalne, że lewą głowę mam mniejszą od prawej?- chciałoby się uzupełnić.. Zauważyłem również , że mój dawny kolega z Unii Polityki Realnej, pan redaktor Rafał Ziemkiewicz święci triumfy na salonach, nazywając nawet swój program niedzielny w TVP Info „ Antysalonem” A jaki to „ Antysalon”? W programie uczestniczy na stałe pani Zuzanna Dąbrowska z „ Dziennika”, prywatnie żona pana Ikonowicza Jarecki Polskiej Partii Socjalistycznej bez frakcji,, pan Janecki - z „antysalonowego” tygodnika „ Wprost”, który” Człowiekiem Roku „ okrzyknął pana Donalda TUska, jak twierdzi pan Marcinkiewicz konserwatywnego- liberała, pan Warzecha z brukowca „Fakt” oraz przedstawiciel „ Neewsweeka”- redaktor Stankiewicz.. To jest „ antysalon”? Naprawdę niezłe panie Rafale, kiedyś rzeczniku Unii Polityki Realnej.. Toż to pełnokrwiści salonowcy.. i jakie do tego lwy? Pan Rafał robi niebywałą karierę, popierając demokrację, Unię Europejską o pana Leszka Balcerowicza i jego wiekowopomne „reformy”.. Widocznie nie czytał tych socjalistycznych pomysłów ograniczających wolność gospodarczą, zapomniał, że przez szesnaście miesięcy pan Leszak Balcerowicz utrzymywał stałą wartość złotówki do dolara( 1 dolar = 9500 złotych) a rozpętaną przez siebie inflację tłumił podnoszeniem oprocentowania do 40% rujnując tym samym wielu ludzi.. Oto kilka tytułów ustaw Planu Balcerowicza”Ustawa o działalności gospodarczej prowadzonej przez inwestorów zagranicznych”(obowiązek odsprzedawania państwu dewiz po kursie ustalonym przez bank centralny);”Ustawa o zatrudnieniu”( zmieniała zasady funkcjonowania państwowych biur pośrednictwa pracy);”Ustawa o szczególnych warunkach zwalniania pracowników”( wprowadzała okresowe zasiłki dla bezrobotnych i wprowadzała nowe przepisy chroniące pracowników); Jeśli to jest liberalizm, to ja jestem maharadżdża.. Ostatnio , co jakiś czas pan redaktor atakuje Radio Maryja. W „Rzeczpospolitej” w dniu 9 stycznia pan Rafał powiedzia:” Radiomaryjni postendecy obwieszczają(…), że powinnyśmy podczepić się pod rydwan Putina., i konsekwentnie chwalą go za odbudowywanie imperium, napaść na Gruzję czy bezwzględność wobec Czeczenów”.. Może i tak, nie wiem, nie słyszałem… Ale panie Rafale spodobało mi się określenie „postendecy”, czyli według pana- ludzie wychwalający pod niebiosa socjalistę Piłsudskiego. Bo w Radiu Maryja chwali się socjalistę Piłsudskiego!Wiem, że ktoś z pana rodziny był endekiem, bo mówił pan kiedyś o tym.. Ale , że nie potrafi pan - przy dużym zasobie wiedzy-odróżnić endecka chwalącego Dmowskiego od piłsudczyka chwalącego Piłsudskiego?Co z człowieka robi umożliwienie mu zrobienia kariery..? To samo dotyczy pani Julii Pitery, kiedyś nawet członkini Rady Głównej Unii Polityki Realnej..\„ Jeśli chcesz, możesz pisać po pijanemu, ale bądź na czczo, kiedy będziesz to czytał”- ktoś słusznie zauważył.No i czas przestać chwalić, bardzo inteligentnie i umiejętnie Prawo i Sprawiedliwość, socjaldemokrację propiłsudczykowską..A wiecie państwo kto wprowadził obowiązek zameldowania?W 1928 roku właśnie piłsudczycy, w ramach budowy państwa policyjnego.. WJR
Linia porozumienia co do walki „Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce. Ale czy forsę ma? Niestety, nie!” - pisał Bertold Brecht. Właśnie premier Tusk ogłosił, że z uwagi na kryzys, który jeszcze miesiąc wcześniej miał ominąć naszą gospodarkę z uwagi na fundamenty, położone przez samego santo subito Leszka Balcerowicza, odracza o dwa lata wszystkie zbawienne reformy. Podobnie Jarosław Kaczyński odroczył o dwa lata ogłoszenie zbawiennego programu. Wygląda na to, że na spotkanie z kryzysem wyjdziemy nie tylko bez reform, ale i bez programu. Na razie zatem będziemy musieli zadowolić się jego namiastką w postaci podziału 91 mld zł, jakie rząd premiera Tuska preliminował na walkę z kryzysem. Żeby jednak i masy ludowe miały w tym okresie przejściowym jakieś zajęcie, można by ogłosić na wiosnę nieubłaganą walkę z globalnym ociepleniem, a jesienią - z globalnym oziębieniem, które podobno też nadciąga. SM
Ile kosztuje nas WE? Federaści zupełnie gonią już w piętkę. Z jednej strony ostrzegają przed nadciągającym z Zachodu kryzysem - a z drugiej piszą, że np. „Słowacja zdążyła przed kryzysem uciec w strefę €uro”. Poczekamy, zobaczymy... €urosceptycy też nie chwytają problemu. Oto „Gazeta Polska”: jęczy - a właściwie oskarża tzw. „Rząd” JE Donalda Tuska, że nie tylko nie umie wydoić WE z pieniędzy, ale jeszcze od kilku miesięcy do Wspólnoty dopłacamy. Co, zapewne jest prawdą. W dodatku dziwi - bo co jak co, ale PO i PSL znane są z umiejętności wyromowania każdego grosza, skąd tylko się da. Być może są to umiejętności przejawiające się wyłącznie na rynku krajowym... Jednak „Gazeta Polska” w ogóle nie pojmuje, na czym polega gospodarka! Gospodarka tak dużego kraju, jak Polska, w ogóle nie zależy od dotacji z zewnątrz. Czy Bruksela dopłaci do nas miliard, czy my dopłacimy Brukseli - jest bez większego znaczenia. Oczywiście: dla budżetu III RP są to sumy spore - ale budżet obejmuje raptem parę procent widocznej (dla budżetu...) gospodarki - i może jakieś promille prawdziwej gospodarki (nie chodzi tylko o „szarą” i „czarną” strefę!!). Natomiast przepisy „unijne” - o, te powodują nieodmiennie potężne straty. Ktoś powie: „No, dobrze: ale lepiej jest dostać, niż dopłacić...”. Bynajmniej nie jest to pewne. Widziałem wczoraj plakat: „Przyszłość twojej firmy - w dotacji z Unii” (czy jakoś podobnie). Sama możność otrzymania dotacji powoduje, że dziesiątki tysięcy ludzi, zamiast rozpaczliwie ratować swoje firmy, zajmują się wypełnianiem jakich-ś absurdalnych formularzy niezbędnych do podania o dotacje. Czyli tracą czas i wysiłek, miliony ludzi zamiast liczyć na siebie liczą na dotacje, dziesiątki tysięcy zamiast choćby zamiatać chodniki zajmuje się doradztwem przy wypełnianiu tego barachłà... Przy okazji ludzie ci kosztują, co odciąga środki z firm na rzeczy nonsensowne. Jedna dyrektywa z Brukseli (np. ta, by budować liczne rondka i wysepki mające na celu spowolnienie ruchu pojazdów) kosztuje nas ciężkie miliardy - nie, koszt budowy tych wysepek (zamiast budowy dróg szybkiego ruchu...) to drobiazg: CZAS TO PIENIĄDZ, więc to, że ludzie jeżdżą wolniej przynosi dziennie straty idące w setki milionów - jeśli nie w miliardy. A są przepisy znacznie bardziej absurdalne - nieodmiennie angażujące czas ludzki, zmuszające do wykonywania czynności, których nikt normalny by nie wykonywał... A wiecie Państwo ile nas dziennie kosztuje przepis, że wszelkie transakcje MUSZĄ przechodzić przez rachunki bankowe?!? I to jest problem „Polski w WE” - a nie głupi miliard w tę czy w tamtę!! JKM
Odpowiedzialność za czyny w anty-cywilizacji Komar z dębu spadł, łamał sobie gnat - głosi popularna dziecięca wyliczanka. I żadnemu dziecku nie przychodzi do głowy, że winnym złamania gnata jest kto inny, niż sam komar: jak się nie umie spadać, to się nie wchodzi na dęby. Wiemy też, że „Gdyby kózka nie skakała/ To by nóżki nie złamała/ Ale gdyby nie skakała/ To by smutne życie miała” - pisał śp. Julian Tuwim. W świecie dzieci wszystko jest normalnie. Zupełnie inaczej jest w świecie dorosłych - jeśli tak można nazwać ludzi żyjących w dzisiejszej anty-cywilizacji. Oto w „Super Expressie” czytamy, że gdy śp. Jerzy Kukla spadł z remontowanego dachu domu WCzc. Zbigniewa Wassermanna (PiS, Kraków) to winnym jest albo sam p. Wassermann (który Go „nielegalnie” zatrudniał), albo p. Janusz Kukla, brat nieboszczyka, który miałby być pracodawcą!!! Sąd w ogóle nie bierze pod uwagę możliwości, że jak człowiek spadnie z dachu to jest to tylko i wyłącznie wina (a raczej: sprawa, bo czy można być „winnym” wobec siebie?) tego, kto spadł. Dekarze zarabiają duże pieniądze. Czytam właśnie, że ludzie z dyplomami magistrów idą na kursy dekarskie - i dobrze to o nich świadczy. Jest to zawód specyficzny i ryzykowny („W naszym fachu/ Nie ma strachu/ Spadniesz z dachu/ I do piachu”) - stąd takie zarobki - ale sprawa dotyczy każdego zawodu. I nie tylko zawodu, jeśli człowiek włazi na dach, płynie łódką naokoło świata, skacze na bungee czy jeździ samochodem - to robi to na własne ryzyko. To znaczy: tak jest w normalnym kraju, należącym do normalnej cywilizacji. Jest przy tym kompletnie wszystko jedno, czy facet włazi na dach jako lunatyk, jako dekarz czy jako włamywacz. Jako dekarz samodzielny, zatrudniony w legalnej firmie - czy „nielegalnie” (nb. w normalnym kraju pojęcie „nielegalna praca” nie istnieje…). Wlazł, spadł - i konsekwencje mają dotyczyć tylko jego samego. Kodeks Pracy traktuje pracowników gorzej niż dzieci. Zgodnie z zasadami obecnej anty-cywilizacji to nie człowiek jest odpowiedzialny za swoje czyny - tylko „społeczeństwo”. W tym konkretnym przypadku: pracodawca. Ale w Stanach Zjednoczonych parę lat temu zdarzył się przypadek, że włamywacz wszedł w nocy na dach szkoły, który był oszklony. Włamywacz wpadł do środka, potłukł się - i… pozwał szkołę o odszkodowanie, gdyż na parę miesięcy „utracił zdolność do pracy” (tak!!!), a szkło na dachu nie spełniało jakiejś tam normy budowlanej - tak cienkiego szkło nie powinno się ponoć kłaść na dachu… I wygrał!!! Tak - nawet w USA reżym troszczy się o to, czym człowiek kryje swój własny dach. W USA od 50 lat nie ma już kapitalizmu - panuje tam normalna komuna, i JE Barack Hussein Obama ze swoimi poglądami jest tam jak najbardziej na miejscu. O ile oczywiście ma jakieś poglądy, a nie mówi to, co wczoraj wychodzi z sondaży opinii publicznej. A opinia publiczna… Cóż - Karol Marx wyraźnie powiedział, że wystarczy wprowadzić d***kracje, a już Większość sama wprowadzi socjalizm… Więc w USA też już wprowadziła, Nazywa się to „Państwo opiekuńcze” („Nanny state”). A w Europie to już koszmar. Wielki Brat kontroluje, byśmy jedli zdrowe potrawy, pili zdrowe napoje, zapobiegali chorobom, nie rozwijali nadmiernej prędkości, a już na pewno nie chodzili po dachach. Natomiast w normalnym kraju o tym, czy wejść na dach, decyduje wyłącznie wchodzący. Przecież nieboszczykowi nikt nie kazał przyjmować zlecenia od p. Wassermanna (czy od swojego brata). Robotnik w normalnym kraju zarabia spore pieniądze - i za nie albo wykupuje sobie ubezpieczenie - albo nie. Jego sprawa. Ja bym nie wykupywał - a inny by sobie wykupił… W normalnym kraju nikogo to nie obchodzi. W normalnym kraju zakłada się, że człowiek sam podejmuje optymalne decyzje o swoim życiu, o swoich pieniądzach… Za „komuny” mawiało się, że „Człowiek jest dla Partii największym skarbem - więc trzeba go trzymać pod kluczem”. Dziś tak samo: „Człowiek jest dla NICH największym skarbem - więc trzeba go trzymać pod kuratelą”. Bo pozostawiony sam sobie na pewno nie podejmie właściwej decyzji! Dotyczy to zwłaszcza „człowieków pracy”. KE wydała nawet „człowiekom pracy” dyrektywę, że „Z drabiny należy schodzić tyłem”. Dbają… JKM
Drgnęło na prawicy? Libertas! Kiedy piszę tę słowa, cała Polska usłyszała już wiadomość, że irlandzki milioner Declan Ganley zdecydował się zainwestować swój czas i pieniądze w stworzenie polskiego oddziału swojej partii, skierowanej przeciwko postępującej oligarchizacji w Brukseli. Gdy na naszych oczach rodzi się tyrania, wtenczas trzeba rzucić hasło „Libertas”! Od dłuższego już czasu w licznych felietonach prowadziłem rozważania czy istnieje jeszcze w Polsce szansa na stworzenie formacji politycznej na prawo od PiS? Przypomnijmy, jej powstaniu przeszkadza nie brak elektoratu, ale przede wszystkim ustawa o finansowaniu partii politycznych, dająca PiS-owi miażdżącą przewagę finansową nad każdą nowopowstającą strukturą na prawicy. Oznaczało to, że być może skazani jesteśmy na wieloletnią okupację prawej części sceny politycznej przez niepodległościową lewicę braci Kaczyńskich. Ale chyba właśnie coś drgnęło. Powstanie Libertas w Polsce zbiegło się z obaleniem partyjnych rządów Andrzeja Urbańskiego w TVP. Przypadkowo tak się złożyło, że z Ganley'em dogadały się niedobitki po LPR (nie mówię tu o grupie eurodeputowanych na czele z Bogdanem Pękiem, ale o strukturze „krajowej” LPR), gdy w tym samym czasie TVP zostało odbite z rąk PiS dokładnie przez to samo środowisko polityczne. Tym samym prawica narodowa uzyskała coś, czym może zrównoważyć miażdżącą przewagę finansową braci Kaczyńskich, wynikłą z ustawy o partiach politycznych, która to ustawa prowadziła wprost do oligarchizacji sceny politycznej przez „bandę czworga”, czyli cztery partie systemowe (PiS, PO, SLD, PSL). Pieniądze z Irlandii i dostęp do centralnego medium daje poważne możliwości wylansowania - w obliczu czerwcowych wyborów do Parlamentu Europejskiego - prawicowego ugrupowania o eurosceptycznym charakterze. Środowiska pisowskie natychmiast dostrzegły to zagrożenie i przeraziły się możliwością odbudowania prawicy eurosceptycznej. Zareagowały w typowy dla siebie sposób, oskarżając zwolenników powstającej Libertas o konszachty z WSI (na portalu niezalezna.pl). Język to dla tego środowiska typowy: wszak ekspozyturą WSI miałaby być w Polsce SLD, PO i wszystko co jest na prawo od PiS. Właściwie, wedle tej narracji, to cała scena polityczna dzieli się na PiS i agenturę, co jako żywo przypomina typologię partii politycznych Józefa Wissarionowicza: partie dzielą się na komunistyczne i faszystowskie… Ale taki jest język politycznej paranoi. W dniu 27 stycznia 2009 roku gdy Wojciech Wierzejski zakomunikował na kilku stronach internetowych o powstaniu Libertas, miała miejsce charakterystyczna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego: lider PiS zaoferował swoje poparcie dla nowej ustawy medialnej, która miałaby doprowadzić do podporządkowania TVP rządowi. Zauważmy, że Kaczyński zaproponował oddanie TVP wprost w ręce w PO, którą od trzech lat z taką zajadłością zwalczał! Dlaczego? Odpowiedź wydaje się banalnie prosta: lepsza PO w telewizji publicznej niż LPR przekształcona w Libertas! Rządy PO w TVP oznaczają, że iluś działaczy i sympatyków PiS straci pracę i kurs prorządowy samej telewizji. Rządy LPR/Libertas oznaczają, że na prawo od PiS istnieje szansa wykreowania autentycznie eurosceptycznej i autentycznie prawicowej formacji politycznej. W niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” (20 XI 2008) Jarosław Kaczyński powiedział wprost, że „jest zasada, którą chyba pierwszy sformułował Konrad Adenauer, że dla partii prawicowej, która chce rządzić, na prawo może być tylko ściana. Nie można tej prawdy absolutyzować, bo w końcu rządziliśmy, mając na prawo od siebie LPR. Ale na pewno nie byłoby dobrze z naszego punktu i dla polskiej polityki w ogóle, żeby coś takiego jak LPR znów powstało”. Tymczasem dzięki zasobom finansowym z Irlandii i przejęciu TVP zaistniała realna szansa powstania takiej prawicy. Właśnie dlatego Kaczyński zaproponował oddanie TVP rządowi Donalda Tuska. Kaczyński jest po prostu przerażony! Tak proszę Państwa: Prezes PiS drży! Wiele wskazuje na to, że PO zrozumiała dramatyzm sytuacji PiS. Nie jest przypadkiem, że Donald Tusk - w reakcji na ofertę Kaczyńskiego oddania mu TVP - zareagował powściągliwie. Z jednej strony TVP kusi, gdyż można tam obsadzić setki działaczy za pieniądze lepsze niż w ministerstwach. Ale Tusk wie, że partia eurosceptyczna może odebrać PiS wiele elektoratu zawiedzionego tą partią, a który w chwili obecnej nie ma na kogo przerzucić głosów. Pożądliwość nakazuje PO przejąć TVP, ale rozsądek mówi, że trzeba pozwolić rozwinąć się tej inicjatywie. Czy Libertas ma szansę? Za wcześnie o tym decydować. Zależy to od wielu czynników, choć pierwsze kroki są zachęcające. Nominacje w TVP wskazują na to, że kierownictwo LPR wyciągnęło wnioski z porażki i postanowiło stworzyć szeroki obóz prawicy a nie wąską partię „wiernych pretorian”. Libertas - grupująca prawicę narodową, konserwatywną i konserwatywno-liberalną - ma szansę uszczknąć z 1/3 głosów z elektoratu PiS, czyli z 8%. Jeśli ośrodek w Toruniu postanowi wesprzeć tę inicjatywą (gołym okiem widać zawiedzenie PiS-em w tym środowisku), to PiS zostanie zupełnie zmarginalizowany i na partię Kaczyńskich będą głosować już tylko czytelnicy „Gazety Polskiej” i fanatyczni wyznawcy teorii agenturalno-spiskowych. Słabością Libertas jest w tej chwili brak wyrazistego lidera - kandydata do zbliżających się wyborów prezydenckich, który będzie mógł odebrać Lechowi Kaczyńskiemu resztki złudzeń, że poprze go katolicki i prawicowy elektorat. W moim przekonaniu, od tego czy lider zostanie znaleziony i wylansowany zależy to, czy Libertas walczyć będzie o 6 lub 10% głosów, czy też dostanie szansę eliminacji PiS ze sceny politycznej i zapędzenia tego środowiska go rezerwatu z napisem „Gazeta Polska”. Libertas nie może ograniczyć się do myślenia o eurowyborach! Te wybory to folklor polityczny! Istotna bitwa rozegra się o to, czy za 650 dni w drugiej turze wyborów prezydenckich Donald Tusk zmierzy się z kandydatem rzeczywistej prawicy czy tylko z Lechem Kaczyńskim.
Jasne układy czynią przyjaciół… W samochodzie jest część zwana rozrządem. Kiedyś sterował nim wałek, dziś często jest to komputer - ale ważne, że jest to automat, na który kierowca nie ma wpływu. Gdyby ktoś zaproponował kierowcy, by ręcznie włączał on iskrę - postukałby się w głowę. Choć dzięki temu miałby większy wpływ na pracę silnika. Z tajemniczych powodów ten sam człowiek godzi się na ręczne sterowanie czymś znacznie bardziej skomplikowanym od silnika: gospodarką. Tymczasem Wolny Rynek nie jest może doskonałym mechanizmem - ale rozrząd też czasem „zapomni” dać iskrę - co nie jest powodem, by przechodzić na ręczne sterowanie. Również Prawo powinno w jak największej mierze być automatyczne lub… prywatne. Jeśli np. przyjęłoby się zasadę, że w przypadku rozwodu synowie pozostają przy ojcu, a córki przy matce (o ile rodzice zgodnie nie podejmą innej decyzji) - to, być może, w parędziesięciu przypadkach rocznie decyzja taka byłaby zła, ale za to w parędziesięciu tysiącach przypadków oszczędziłoby się i rodzicom i dzieciom miesięcy (albo i lat) walk w sądzie, wzajemnego oskarżania się, kłamstw, napuszczania dzieci na drugie z rodziców… Ten cały koszmar zniknąłby jak ręką odjął. Co więcej: w bardzo wielu przypadkach nie dochodziłoby w ogóle do rozwodu - bo strona wiedziałaby, że nie ma szans na przyznanie jej dziecka. Jasne układy czynią przyjaciół… Niestety: taka reforma nie może się udać, bo przeciwko niej murem stanie aparat sądów rodzinnych, których sędziowie po prostu straciliby nieźle płatną pracę. I będą szermować tymi kilkudziesięcioma przypadkami by zastraszyć zwolenników automatu i prawa prywatnego. Będą straszyć, że „syn znalazłby się pod opieką ojca pijaka” - zapominając, że po miesiącu sprawowania opieki taki facet najprawdopodobniej znudziłby się i zadzwonił do b. żony: „Słuchaj-no, a może byś się tak Jasiem przez parę dni zajęła?” Po czym poszedłby pić. I pewno wyszłoby na to, że Jasio jest u Taty, jak Tata nie pije - a u Mamy, jak Tata pije. A jak oboje piją to u dziadków… Jeśli powierzymy decydowanie o dzieciach ludziom spoza rodziny, którzy znają tę rodzinę tylko upozowaną, fałszywą - to skutki są żałosne. Niedawno w Szkocji sąd rodzinny odebrał dziecko dziadkom (matka-narkomanka była na odwyku), bo pracownicy socjalistyczni (ok.: „socjalni”) twierdzili, że małżeństwo w wieku 46 i 59 lat jest „za stare” by wychowywać dzieci. By było śmieszniej i straszniej, dzieci oddano do adopcji parze… gejów!!! To niewątpliwe nieszczęście wynikło tylko dlatego, że „pracownicy socjalistyczni” i sądy rodzinne w ogóle mogą się w te sprawy wtrącać. Gdyby nie to, matka w momencie przytomności powiedziałaby: „Niech się tato i mama nimi zajmą” - i koniec sprawy. Żadni „pracownicy socjalni”, żadne „sądy rodzinne” nie byłyby potrzebne. I tak było zawsze. Dopóki te neofaszystowskie państwa nie zaczęły wysyłać swych pachołków, by ci w imię „dobra dzieci” włazili z butami do łóżek tysięcy i milionów rodzin. :”Pracownicy socjalni” i „sądy rodzinne” - to wyrobnicy realizujący wytyczne Architektów Świata. Im zaś chodzi o to, by ludzie (w d***kracji potrzebna jest przecież Większość!) nie zaprotestowali przeciwko zasadzie, że „Urzędnik Państwowy wie lepiej od obywatela, co robić z jego dzieckiem, pieniędzmi, a nawet z nim samym”. Robi się to z reguły dla „zapewnienia dzieciom bezpieczeństwa” - ale to jest tylko i wyłącznie pretekst! ONI mają głęboko w nosie dobro dzieci - ONI chcą mieć Władzę. Odbierają dzieci menelom i ćpunom nie po to, by tym dzieciom było lepiej - lecz po to, byśmy w przyszłości nie mogli protestować, kiedy zaczną odbierać je nam. Kiedy każą posyłać je pod przymusem (na razie dotyczy to dopiero 6-latków - ale poczekajcie Państwo…) do żłobków, gdzie będzie się im we śnie przez słuchawki wpajać w podświadomość, że muszą kochać Wielkiego Brata. To już niedługo - jeśli nie pozbawimy ICH władzy. A właśnie do Sejmu wpłynął rządowy projekt ustawy zezwalającej „pracownikom socjalnym” na odbieranie dzieci nawet rodzicom… JKM
05 lutego 2009 Łaska jurora na pstrym koniu jeździ... Konkurs konkursem, ale musi być po lewicy stronie… No i stało się to co mogłem przypuszczać. Jeśli prawicowe poglądy są oceniane przez lewicowego dziennikarza, pana redaktora Jacka Żakowskiego, to lewicowy dziennikarz, od którego zależy, kto będzie nominowany do nagrody głównej, zadecyduje, żeby poglądy prawicowe się nie przebiły… Oczywiście jest to zgodne z zasadami konkursu; ale czy te zasady są mądre? To już oczywiście inna sprawa… Właściwie cała ta zabawa powinna się odbywać jedynie przy akceptacji tylko pana redaktora Jacka Żakowskiego- i to by wystarczyło. Po co były głosowania sms- e? I po co całe to zawracanie głowy? Ja i pan Stanisław Michalkiewicz startując w kategorii „Polityka”, zajmując odpowiednio pan Stanisław pierwsze miejsce, a ja drugie nie otrzymaliśmy tzw. koperty, czyli symbolu zakwalifikowania się do nagrody głównej. Natomiast otrzymała taką kopertę pani posłanka Sojuszu Lewicy Demokratycznej , pani profesor Joanna Senyszyn, która była trzecia- za nami. Okazuje się, że łaska redaktora Jacka Żakowskiego na pstrym i lewicowym koniu jeździ, i oczywiście potrzebna jest różnorodność i wszelkie kolory, ale pod warunkiem, że będzie to kolor czerwony. Rację miał swojego czasu pan JKM, porównując USA do Europy, że te pierwsze rozwijają się lepiej, bo tam „ czerwonych” trzymają w rezerwatach, a w Europie rządzą... Teraz oczywiście rządzą również w USA, i widać co się z nimi dzieje- tak jak w konkursie na najlepszy blog. A propos kolorów: Wkrótce czerwoni wariaci powołają w Warszawie jakiś biurokratyczny byt o nazwie” Studium barwne dla stolicy”. Będzie to coś w rodzaju cenzury kolorów, które będzie można umieszczać w krajobrazie stolicy, i takie których umieszczać nie będzie można.. No dajcie spokój, czego oni nie są w stanie wymyślić? Warszawa będzie mała swoją paletę barw, a znając życie konstruowane przez lewicowe masy urzędnicze, będzie dominował kolor czerwony i masa jego odcieni.. Pomogą urzędnikom w tym zadekretowanym kolorowym świecie absolwenci Akademii Sztuk Pięknych, realizując hasło socjalizmu realnego „ Sztuka w służbie socjalizmu”. Teraz urzędnicy będą decydować jakie kolory mogą być używane- a jakie nie! I to wszystko ma być realizowane już pod koniec przyszłego roku.. Ciekawy jestem co zrobią urzędnicy, jak podczas wiosny i jesieni, Warszawa zakolorowana zostanie przez naturę w kolorach nie mieszczących się w kanonie ustalonym przez urzędniczą brać? Chyba tak jak swojego czasu w Ludowym Wojsku Polskim przystąpią do przemalowywania liści i traw na kolory ustalone przez gremium specjalistów od obowiązujących kolorów… Będą oczywiście posiedzenia komisji i wszelkiego rodzaju rad, jak to w Kraju Rad.. A ponieważ mamy „ kryzys”, który nie wiadomo jak długo potrwa, to bezrobotnych będzie można z wielkim powodzeniem zatrudnić przy przemalowywaniu traw , gałęzi i liści.. Jedynie z tęczą na niebie nie bardzo będzie wiadomo co zrobić… Bo skąd tu wziąć taką drabinę, żeby do nieba…? Bo światełko do nieba nie wystarczy.. Może skorzystać z rady braci Kaczyńskich, którzy w czasach PRL-u grali w filmie i próbowali ukraść Księżyc..? Też mają jakieś swoje tajemnice? Nienawidzą dzisiaj PRL-u, a sami grali w peerelowskim filmie; zagrać wtedy w filmie- to trzeba było być kimś, albo mieć znaczących rodziców.. Miejmy nadzieję, że wszystkich kolorów absolwenci Akademii Sztuk Pięknych nie wyeliminują z naszego życia i nie stanie się ono bardziej szare.. Ale zanim decydenci przystąpią do eliminacji niektórych kolorów z kolorystki Warszawy, a potem z innych miast- pan wicepremier Waldemar Pawlak już przystąpił do eliminowania ze swojego Ministerstwa Gospodarki tradycyjnych żarówek, które są nie dobre, bo nie są oszczędne, a kazał zainstalować energooszczędne świetlówki.. Bo jak nowoczesne Ministerstwo Gospodarki, co prawda niepotrzebne w gospodarce rynkowej , ale za to potrzebne biurokracji w ich działaniach biurokratycznych, może nie iść z postępem w awangardzie socjalizmu? A co będzie się wlokło w ariergardzie, tak jak polska armia odsłaniająca odwrót armii Napoleona spod Moskwy? W ramach promocji świetlówek pan Waldemar Pawlak zamierza rozdać tych świetlówek jakąś straszną ilość, bo całość będzie kosztowała 500 milionów złotych…(???). Dlaczego tak mało?- chciałoby się zapytać. Bo mamy „kryzys” i jest to ilość kryzysowa, tak jak kryzysowe narzeczone panów Marcinkiwicza i Korzeniowskiego.., zamieniających swoje życie na nowy model.. Jak ruszy prawdziwie batalia administracyjnego zamieniania żarówek tradycyjnych na energooszczędne, pojawi się wiele problemów, jak to w gospodarce administrowanej wolnorynkowo przez administrację starczą i której starczy pieniędzy na organizowany postęp.. Bo w biurach i urzędach rzecz się zrobi szybko i sprawnie.. Będzie wiele kosztowało, ale przecież nie urzędników, którzy złotówki dochodu nie tworzą, ale nas podatników.. W samochodach też rzecz całą się załatwi się szybko i bezceremonialnie, bo takie ilości policjantów drogowych wymuszą rzecz postępową mandatami.. Ale jak przeprowadzić szybko i sprawnie wymianę żarówek tradycyjnych( konserwatywnych) na postępowe( lewicowe) w prywatnych domach? Przychodzi mi do głowy tylko jeden pomysł.. Powołać urząd w randze ministerstwa, żeby nadać mu odpowiednia rangę, bo cóż warty jest urząd bez odpowiedniej rangi.? Taki urząd to i pies ojszczy.. i pójdzie dalej! Musi być odpowiednia marketingowa nazwa, odpowiednie szyldy i odpowiedni wystrój, muszą być obowiązkowo kwiaty, które swojego czasu pani Kamela Sowińska , ministerska skarbu ukochała nad życie, kiedy jeszcze urzędowała i wypełniała nimi swój gabinet.. Trzeba przyznać, że zawsze były świeże.. w przeciwieństwie do pomysłów jakie miała na prywatyzację.. Kiedyś związana była z Blokiem dla Polski Romana Giertycha.. Potem zmieniła zapatrywania zgodnie z zasadą, że „Tylko krowa nie zmienia poglądów”. No tak! Zamiast trawy nowoczesna krowa ma jeść inną krowę konserwatywno- reakcyjną przerobioną na mączkę - tak jak to zrobili socjaliści europejscy wywołując Chorobę Wściekłych Krów. Taki urząd mógłby nosić roboczą nazwę: Centralny i Bezceremonialny Urząd do Walki z Sabotowaniem Wymiany Żarówek. Podległe mu wydziały dostałyby od Sejmu specjalne prerogatywy do wkraczania do prywatnych mieszkań w celu sprawdzenia, czy „ obywatel”, który już dawno jest własnością państwa- wymienił żarówki tradycyjne na postępowe.. Jeśli nie? Marny jego los… Poza protokółem nieposłuszeństwa obywatelskiego otrzymałby od urzędnika specjalnie wytypowanego i przeszkolonego antycertyfikat krnąbrności, który na zawsze pozbawiałby go uczestnictwa w publicznej dyskusji dotyczącej wymiany zbiorowej żarówek.. Skoro te żarówki energooszczędne są takie dobre i korzystne dla wszystkich, to dlaczego „obywatele” sami nie garną się do spontanicznej wymiany? Tylko musi być na nich wywierany nacisk.. A w przyszłości obowiązek..! Zwykła żarówka kosztuje 1,5 zł, a świetlówka 15 złotych… I nie wolno jej wyłączać z chwili na chwilę.. bo się przepali! Musi się palić permanentnie.. Skąd wiem? Bo parę lat temu nabrałem się na te żarówki; wszystkie się poprzepalały, a została tylko jedna.. Straciłem trochę grosza.. bo też chciałem zaoszczędzić.. Muszę zrobić sobie zapas tradycyjnych żarówek na kilkanaście lat, do końca mojego życia, żeby nie wikłać się w te nowoczesne.. Wbrew pozorom nie będzie tego dużo… Wymieniam jedną, dwie rocznie. A gdy przyjdzie kontrola wykpię się łapówką.. No chyba, żeby… No właśnie! A jeśli przyjdzie im do głowy pomysł obowiązkowej wymiany oprawek i zmiana wielkości gwintu w żarówkach energooszczędnych? Kończę, bo muszę zająć kolejkę, żeby zakupić sobie zapas odpowiednich oprawek…(!!!) Najgorzej jak zamiast żyrandoli tradycyjnych, wymyślą nowoczesne i wprowadzą je obowiązkowo Zapasu żyrandoli nie będą robił.. Nie dam się do reszty zwariować! WJR
Festiwal dla idiotów Zbliża się 20 rocznica rozpoczęcia obrad okrągłego stołu i już rozpoczął się festiwal tak zwanej „polityki historycznej”, to znaczy - podawania do wierzenia wersji nie tyle zgodnych z prawdą, co wychodzących naprzeciw aktualnym politycznym zamówieniom. Festiwal ten rozpoczął się od zwierzeń generała Czesława Kiszczaka, jak to nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie przekaże władzę Lechowi Wałęsie. Oczywiście kto słucha generała Czesława Kiszczaka, a co gorsza - kto mu wierzy, ten sam sobie szkodzi. Generał Kiszczak jest bowiem biegły w sztuce dezinformacji, czyli - inaczej mówiąc - wprowadzania ludzi w błąd przy pomocy kłamstw mających pozory prawdy. Ponieważ te kłamstwa od 20 lat wbija ludziom do głów pozostający na usługach komunistycznych tajnych służb aparat propagandowy oraz „Gazeta Wyborcza”, to wielu ludzi nawet uwierzyło, że okrągły stół był wielkim zwycięstwem narodu polskiego. No dobrze, ale jeśli już naród zwyciężył, to nad kim, albo nad czym to zwycięstwo zostało odniesione? Oczywiście - nad komunizmem, którego reprezentacją była w Polsce Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, wraz z jej pierwszym sekretarzem, generałem Wojciechem Jaruzelskim. Cóż może być lepszą ilustracją zwycięstwa narodu nad komunizmem, niż fakt, że przywódca komunistów został prezydentem zwycięskiego narodu? Oto jak przypomnienie powszechnie przecież znanych faktów wywraca do góry nogami kłamstwa przygotowane przez zaprawionych w kłamstwie bezpieczniaków i ich współpracowników. Warto w takim razie przypomnieć, że „gospodarzem” okrągłego stołu był generał Czesław Kiszczak, który zapraszał nie tylko osobistości uczestniczące w obradach po stronie rządowej - co było poniekąd zrozumiałe - ale również selekcjonował i zapraszał do wzięcia udziału w obradach reprezentantów tak zwanej „strony społecznej”. Warto zatem przypomnieć również i to, że wśród liczącej 25 osób reprezentacji „strony społecznej”, było co najmniej 6 byłych działaczy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i co najmniej 4 konfidentów Służby Bezpieczeństwa, którzy dzisiaj już zostali ujawnieni. Tych konfidentów mogło być zresztą po stronie społecznej co najmniej o dwóch więcej, ale to są niestety tylko domysły. Z tego między innymi powodu uważam, że okrągły stół był mistyfikacją, zaaranżowaną przez komunistyczne tajne służby przy pomocy swoich konfidentów oraz tak zwanych pożytecznych idiotów - żeby zakamuflować w ten sposób umowę między razwiedką a tak zwaną „lewicą laicką” - czyli stalinowcami, którzy w różnych okresach i z różnych powodów wystąpili przeciwko partii - umowę o podział władzy nad narodem polskim. Stworzono wprawdzie pozory, iż dzięki tej umowie naród odzyskał polityczna suwerenność, ale te pozory zostały odrzucone 4 czerwca 1992 roku, kiedy to próba ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa została błyskawicznie storpedowana przez obydwie strony umowy okrągłego stołu. Dlatego właśnie, w dwudziestym roku po sławnej transformacji ustrojowej, generał Czesław Kiszczak po staremu wydaje podległym sobie funkcjonariuszom polecenia, jak mają zeznawać w razie potrzeby przed niezawisłymi sądami, a oficerowie - jak już widzimy - demonstrują wzorową dyscyplinę. Ale nie tylko w tej dziedzinie ujawnia się prawda o naszym zwycięstwie nad komunizmem. Cóż byśmy powiedzieli, co świat by powiedział, gdyby się okazało, że w roku 2009 w Niemczech nadal, jak gdyby nigdy nic, obowiązują, dajmy na to, ustawy norymberskie? A przecież podstawą polskiego systemu prawnego w roku 2009 są nadal komunistyczne dekrety wywłaszczeniowe, wydane przez bandę uzurpatorów - zresztą w większości, a może nawet w stu procentach złożoną z agentów NKWD - która nazwała się Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego! Żaden Trybunał Konstytucyjny nie ośmielił się podważyć tej świętości, wskutek czego tamto bezprawie również i dzisiaj w niezawisłych sądach i urzędach III Rzeczypospolitej drapowane jest w pozory legalności. Oto pan Olgierd Steckiewicz, który poszedł na wojnę w 1939 roku ze swego majątku w Ciecierzynie pod Lublinem, po powrocie z niemieckiej niewoli dowiedział się, że na podstawie dekretu PKWN został wyzuty ze swojej własności. Nie miał pretensji o ziemię rolną, ale żal mu było domu, położonego w pięknym parku. Ten park spodobał się również innym osobom - między innymi lubelskim dygnitarzom sądowym, którzy pobudowali sobie tam domy. I kiedy, po rzekomym zwycięstwie naszego narodu nad komunizmem, państwo Steckiewiczowie podjęli starania o odzyskanie własności domu i parku wskazując, że zostali zeń wywłaszczeni niezgodnie nawet z tamtymi, bolszewickimi zasadami - władze III Rzeczypospolitej ani myślały zadośćuczynić ich prośbie. Ale bo też za dwójką starszych ludzi nikt nie stał, więc w żadnym dygnitarzu nie wzbudzali najmniejszych obaw. Kto inny dałby może za wygraną, ale państwo Steckiewiczowie, mimo upokarzających porażek, nie tracili nadziei. I po kilkunastu latach stał się cud: Sąd Administracyjny w Warszawie 5 marca 2007 roku wydał wyrok stwierdzający, że decyzja o przejściu domu i parku na rzecz państwa była niezgodna nawet ze wspomnianym dekretem PKWN. Ale wojewoda lubelski ten wyrok niezawisłego sądu ostentacyjnie zlekceważył, najwyraźniej uważając, że sąd może mu „skoczyć”. Jak gdyby nigdy nic, 15 lutego 2008 roku zadekretował, że wszystko było zgodne z prawem, to znaczy - z dekretem PKWN. Słowem - pop swoje, a czort swoje. Państwo Steckiewiczowie odwołali się oczywiście do Ministerstwa Rolnictwa, które - chwytając się tak zwanego prawnego kruczka - umorzyło postępowanie administracyjne, to znaczy - w praktyce przyklepało dekret lubelskiego wojewody. I dopiero interwencja Rzecznika Praw Obywatelskich oraz deputowanego do Parlamentu Europejskiego, pana Janusza Wojciechowskiego sprawiła, że sprawą zajęła się z urzędu lubelska prokuratura. Czy jednak i ta próba przywrócenia praworządności nie rozbije się o butę przekonanych o swej bezkarności naszych okupantów? Zobaczymy. Na przykładzie tej sprawy - a przecież nie jest ona odosobniona - najlepiej widać, że komunizm wcale nie został u nas pokonany, że nie tylko komunistyczna agentura kręci całym państwem, ale przede wszystkim - że u fundamentów systemu prawnego naszego państwa leżą komunistyczne dekrety wywłaszczeniowe, które nadal zatruwają nasze życie publiczne swoim jadem. Czy w takiej sytuacji wypada fetować zwycięstwo? Zależy komu. Przy okrągłym stole zwyciężyli ci, którzy przez dziesięciolecia wysługiwali się Związkowi Sowieckiemu i nie wahali się na jego rozkaz wdeptywać współrodaków w ziemię. Ci mogą fetować rocznicę rozpoczęcia obrad okrągłego stołu - chciałem powiedzieć, że z czystym sumieniem, ale to nieprawda, bo przecież nie mają oni żadnego sumienia, ponieważ oddali je w arendę partii komunistycznej. Mogą fetować też agenci, no i oczywiście - pożyteczni idioci, bo przecież ten festiwal to właśnie dla nich. SM
Komunizm coraz bliżej... Niedawno czytałem (bodaj w popularno-naukowym „FOCUS”ie), że uczeni zrobili eksperyment na koczkodankach: dano małpiątkom do zabawy piłki i samochody - oraz pluszowe małpki. Samiczki natychmiast chwyciły za lalki - a samczyki zaczęły się bawić piłkami i samochodami... Czytałem też w Sieci zwierzenia pani, która wierzyła w równouprawnienie. W związku z tym na urodziny kupiła córeczce nie lalkę, lecz tramwaj. Na drugi dzień zobaczyła, że mała owinęła tramwaj w pieluszkę, tuli w ramionach i mówi: „Aaaa”. Poddała się. Dziś czytam że z przedszkola - w ramach „wspieranego przez WE programu „Równość od przedszkola” - ma się wycofać czołgi, samochody i pistolety - i uczyć chłopców gotowania, zaś dziewczynki... naprawiania dachów. Ja już to przeżyłem. Właśnie tak było za „komuny” (i to tej najgorszej komuny). „Kobiety na traktory” itd. Równość totalna - po wsiem! Oczywiście: takie sztuczne wychowanie jest możliwe. Jezuici mówili: „Dajcie nam dziecko do piątego roku życia, a zrobimy zeń to, co chcemy”. Federaści chcą więc nam chłopaków owałaszyć, przerobić na dziewczynki - a dziewczynki... czytamy: „psycholog i pedagog Małgorzata Jonczy-Adamska, pomysłodawczyni projektu: Chcieliśmy skończyć z dzieleniem zabaw w przedszkolach na chłopięce i dziewczęce, bo w wieku kilkunastu lat na edukację o równości płci może być już za późno. Pozwalając chłopcom bawić się pistoletami, też przyzwyczajamy ich do tego, że „po męsku” sprawy załatwia się siłą. Skutek: potem to oni częściej są sprawcami przemocy w rodzinie, a ich ofiarami - kobiety. Nasz program ma za zadanie zmienienie takich zjawisk” Czyli by sprawcami przemocy w rodzinie częściej były kobiety... Piękny cel! Co prawda: nieco spóźniony: wedle danych pogotowia ratunkowego znacznie (parokrotnie!) więcej jest mężów poszkodowanych przez żony, niż odwrotnie. Tyle, że mężczyźni niemal nigdy się nie przyznają, że dali się pobić żonie. No, i nie bronią się pełną siłą. Powiedzmy sobie jednak jasno: „damska przemoc” to wyrżnięcie w głowę wałkiem albo patelnią. Jeśli rodzina zostanie zaatakowana przez prawdziwych bandytów, kobieta jej nie obroni - jest za lekka i ma za mało testosteronu. A gwałt musi się gwałtem odciskać: ktoś musi być wytresowany do walki w obronie rodziny... Jednak p. Adamskiej zależy właśnie na tym, by w razie najścia przez, powiedzmy, bandytów (albo przez funkcjonariuszy powstającego komunistycznego państwa...) rodzina była bezbronna. Dlatego Lewica nie chce by mężczyźni byli agresywni, by ludzie mieli w domach broń... Ciekaw jestem, tak nawiasem: czy gdyby część obywateli II RP, konkretnie: Żydzi, mieli w domach broń - i był uczeni, jak jej używać - to hitlerowcom udałoby się dokonać Holokaustu? Ciekawe też, jak czułaby się p. Adamska, gdyby chciano Ją zgwałcić, a przechodzący obok mężczyzna, zamiast sflekować gwałciciela, wdał się z nim w "dialog" - nie uciekając się, broń Boże, do przemocy? Przemoc, Droga Pani, jest DOBRA! Mężczyźni muszą być od przedszkola uczeni stosować przemoc - bo tylko oni to umieją; tylko oni są w razie czego do tego zdolni. Oczywiście: muszą też być uczeni, kiedy jej nie stosować. Np. trzeba ich uczyć, że nie stosuje się jej przeciwko kobietom... ale jak tego dokonać, gdy „sponsorowany przez WE program” zabrania czynić różnice między dziewczynkami, a chłopcami??!? JKM
Grzeszna przyjaźń Jaruzelskiego i Kiszczaka Pomnik postawiony dla generała? Czy raczej generał postawiony przed sądem - wraz z drugim generałem i zarazem serdecznym przyjacielem? Jerzy Jachowicz przedstawia szczegółowy raport o długoletniej współpracy Jaruzelskiego z Kiszczakiem zapoczątkowanej... werbunkiem do zbrodniczej stalinowskiej Informacji Wojskowej. Wściekłość i brutalne zachowanie się gen. Czesława Kiszczaka sprzed kilku dni, kiedy dziennikarz TVN-u Bogdan Rymanowski zapytał go sprawę śmierci dwóch kapłanów Stanisława Suchowolca i Stefana Niedzielaka, są dla mnie zrozumiałe. Z całą pewnością Kiszczak najchętniej wyrzuciłby ze swojej pamięci przykre dlań epizody z dorobku człowieka służb specjalnych. Bo nikt nie wątpi, że do dziś niewykryci sprawcy tych mordów, a w czasie ich dokonania określani mianem „nieznanych sprawców”, wywodzą się ze specsłużb. To Kiszczakowi podlegali fachowcy od skręcania karków, ciężkich pobić bez pozostawiania śladów i wszelkiej innej „mokrej roboty”. To on ich nagradzał za perfekcyjne wykonania tajnych operacji wymierzanych w opozycję polityczną, w tym także we wspierających ją niepokornych duchownych katolickich. To on ich krył i polecał kierować śledztwa na fałszywe tropy albo wręcz obciążać nimi niewinnych ludzi. On więc ponosi odpowiedzialność za wiele zbrodni popełnionych w PRL-u, a szczególnie za te dokonane w okresie stanu wojennego. Misja specjalna
Nie można mu się dziwić, że Kiszczak najchętniej zapomniałby też o innych rzeczach, które ma w swoim bogatym dorobku. A swoją przygodę z ciemnymi siłami zaczął wcześnie. I to od razu z jedną z najczarniejszych, w której ujście dla swoich ambicji i aspiracji znajdowali ludzie najpodlejsi. W wieku 20 lat zostaje oficerem Informacji Wojskowej. Najbardziej zbrodniczej organizacji istniejącej przez pierwsze lata powojenne. Kierowali nią przez blisko 10 lat oficerowie rosyjscy. Informacja słynęła z okrucieństwa i brutalności. Jej zadaniem była walka z „reakcyjnym” podziemiem, czyli żolnierzami AK oraz armii Andersa. Pod pretekstem tropienia szpiegów służących imperializmowi amerykańskiemu i Polaków współpracujących z faszystami, praktycznie likwidowała, wsadzała do więzień elitę przedwojennych oficerów, której niedobitki uchowały się po wojnie. Wszyscy funkcjonariusze Informacji mieli świetne rozeznanie, czym się zajmują. Wiedzieli o fingowanych procesach, w których siedzący na ławie oskarżonych pod wpływem tortur przyznawali się do niepopełnionych przestępstw. Rok po wstąpieniu do Informacji, Czesław Kiszczak został wysłany do Londynu w misji specjalnej. Jego zadaniem, jak twierdził, było wyławianie esesmanów i folksdojczów spośród oficerów Polskich Sił Zbrojnych walczących na Zachodzie. Tymczasem, tajnymi szyfogramami przesyłanymi wprost do centrali Informacji w Warszawie z polskiej ambasady w Londynie przekazywał listę oficerów AK oraz żołnierzy walczących w armiach zachodnich, którzy wracali do kraju. Na tej podstawie przypływających z Anglii wojskowych przechwytywali oprawcy z Informacji, niemal wprost z trapów. Dziś Kiszczak temu zaprzecza. Zapewnia też, że nie miał w ogóle pojęcia o torturach, prowokacjach i fingowanych procesach. Wyjawia, że czasami dostawał fragmenty zeznań od oficerów śledczych, ale nie wiedział, w jaki sposób zdobywali oni ich wyjaśnienia, bo wydział śledczy od pozostałych był oddzielony od innych kratą i trzeba było mieć specjalną przepustkę, żeby tam wejść. Przyznaje jednak, że werbował agentów, zarówno za granicą, jak i w kraju. Z tamtych czasów pozostało mu przekonanie, że każdego można zwerbować, bo prawie każdy ma jakieś słabości. Jeden lubi hazard, drugi kobiety, trzeci alkohol, a czwarty ma odmienne upodobania seksualne.
Niewiniątko w Legnicy Dziś już wiadomo, że wśród zwerbowanych przez młodego wówczas kapitana Informacji Czesława Kiszczaka był porucznik Wojciech Jaruzelski, który przybrał pseudonim „Wolski”. W szczątkach materiałów, jakie pozostały, nie można się doszukać śladów, co było głównym motywem tego werbunku. Kapitan Kiszczak powoli wspinał się w hierarchii Informacji, aby w 1951 r. zostać szefem jej lokalnego oddziału w Ełku. Od 1957 r. na miejsce zlikwidowanej Informacji działają Wojskowe Służby Wewnętrzne. Kiszczak buduje w nich struktury kontrwywiadowcze. Kiedy w 1967 r. zaczęto usuwać z wojska „syjonistów i rewizjonistów”, aktywną rolę w przygotowywaniu kompromitujących materiałów odegrał kontrywywiad WSW, w którym od czterech lat funkcję szefa pełni Kiszczak. Dziś mówi, że jego w te sprawy nie wprowadzano, choć przyznaje, że „Marzec '68 to rzecz bardzo nieprzyjemna”. W tym samym roku Czesław Kiszczak bierze aktywny udział w przygotowaniu napaści naszego wojska na Czechosłowację. I w tej sprawie dziś udaje niewiniątko. Mówi, że został wezwany do Legnicy przez dowódców radzieckich, którzy wszystko sami przygotowali i pokazali, dokąd mają dotrzeć nasze oddziały. Do czasu powstania „Solidarności” Kiszczak osiąga najwyższe stanowiska w WSW. Jednocześnie od 1970 r. staje się ścisłym współpracownikiem Wojciecha Jaruzelskiego, często jego informatorem, powiernikiem i doradcą. O tym związku wie tylko niewielu wtajmniczonych. Coraz częściej zadania, na które do tej pory monopol miała SB, Jaruzelski powierza WSW. Kiedy w 1981 r. w kraju narasta napięcie, Jaruzelski w lipcu powołuje swoją „prawą rękę” na stanowisko ministra spraw wewnętrznych. Prosi Kiszczaka, by pomógł mu w opanowaniu sytuacji. Ta pomoc sprowadzała się do uszczegółowienia i udoskonalenia planów operacji wprowadzenia stanu wojennego.
Tajny szyfrogram do kopalni „Wujek” Na nowym stanowisku Kiszczak mógł wreszcie rozwinąć w pełni skrzydła. 13 grudnia był dla niego wielkim świętem - pokazał wtedy, że nie tylko resort trzyma twardą rękę, ale potrafi również sterroryzować cały kraj. Próbkę swojej bezwzględności dał już w trzy dni po wprowadzeniu stanu wojennego podczas słynnej pacyfikacji w kopalni „Wujek” w Katowicach. Dzień wcześniej, 15 grudnia, przy pomocy broni palnej rozpędzono górników protestujących przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu Zdroju. Rany postrzałowe odniosły cztery osoby. Ten sam pluton ZOMO nazajutrz strzelał do okupujących kopalnię „Wujek”. Na miejscu zostało zabitych dziewięciu górników, 21 odniosło rany. Już w wolnej Polsce, przez wiele lat toczył się proces w tej sprawie, gdzie Kiszczak był oskarżonym. Uznawano go za winnego tej zbrodni, ponieważ nocą 13 grudnia rozesłał tajny szyfrogram, który bezprawnie zezwalał dowódcom oddział na użycie broni palnej. Sprawa toczyła się przez 16 lat i zakończyła się w 2008 r. kuriozalnym wyrokiem. Sąd umorzył sprawę, choć uznał, że Kiszczak przyczynił się do śmierci dziewięciu górników, ale miał to zrobić „nieumyślnie”. Kolejną głośną ofiarą resortu kierowanego przez Kiszczaka stał się warszawski maturzysta Grzegorz Przemyk. Dziś można powiedzieć, że został zakatowany na śmierć -13 maja 1983 r. przez zomowców w komisariacie na warszawskiej Starówce. Kiszczak nie po raz pierwszy, bo wcześniej resort mataczył śledztwem w sprawie „Wujka”, chronił oprawców z MO. Nad skierowaniem śledztwa na fałszywe tory pracowało blisko 150 funkcjonariuszy SB i MO. Dyspozycja Kiszczaka była jednoznaczna: „Może być tylko jedna wersja śledztwa - sanitariusze”. W ten sposób na więzienie skazani zostali dwaj niewinni ludzie, pielęgniarze z pogotowia ratunkowego, którzy przewozili karetką Grzegorza Przemyka i jechali z nim windą do gabinetu lekarskiego.
Nagradzani mordercy Jednym z koszmarów, który do dziś śni się Kiszczakowi po nocach, jest morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Trzej funkcjonariusze specjalnej komórki do zwalczania kleru katolickiego 19 października 1984 r. uprowadzili księdza Jerzego Popiełuszkę, a następnie w sposób okrutny go zamordowali, a jego ciało wrzucili do zalewu na Wiśle koło Włocławka. Szybko złapano bezpośrednich sprawców tej zbrodni, oraz wspierającego ich dyrektora wydziału. Cała czwórka w błyskawicznym procesie skazana została na wieloletnie więzienia. Do dziś nie znamy odpowiedzi na najważniejsze pytanie: Kto wydał rozkaz zamordowania księdza? Kiszczak całkowicie uchyla się od odpowiedzialności za śmierć kapłana „Solidarności”. Ale to przecież on kierujący MSW kilka miesięcy wcześniej dał sowite nagrody przyszłym zabójcom księdza za udaną prowokację w jego mieszkaniu na ul. Chłodnej w Warszawie. Zostali wyróżnieni za to, że podrzucili księdzu kompromitujące go materiały. To Kiszczak zadbał o to, aby szybko zmniejszyć niemal dwukrotnie wyroki zabójcom księdza.
Czarna seria na otwarcie Śmierć księdza Popiełuszki była początkiem czarnej serii zabójstw trzech innych duchownych, którzy kilka lat później zginęli w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach: Stanisława Suchowolca, Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha. Cała trójka związana była z opozycją, Niedzielak z „Solidarnością”, a dwaj pozostali z radykalną Konfederacją Polski Niepodległej. Suchowolca i Niedzielaka zabito na krótko przed rozpoczęciem obrad Okrągłego Stołu. Niedzielak został zamordowany w nocy z 19 na 20 stycznia 1989 r. w swojej plebanii na Powązkach. Prawdopodobnie zginął od ciosu specjalisty od wschodnich sztuk walk. Najważniejszym obrażeniem było złamanie kręgosłupa szyjnego, ale miał też wyraźne zewnętrzne obrażenia twarzy i głowy. Kierowane przez generała Kiszczaka ministerstwo, nie wiadomo na jakiej podstawie, wykluczało morderstwo i forsowało wersję o śmiertelnym upadku z fotela. Dziesięć dni później w mieszkaniu na plebanii w Białymstoku znaleziono ciało zamordowanego ks. Suchowolca. MSW początkowo twierdziło, że ksiądz zatruł się w nocy czadem, spowodowanym pożarem niesprawnego pieca. Dopiero trzy lata potem prokuratura ustaliła niezbicie, że przyczyną pożaru w mieszkaniu, a tym samym śmierci kapłana, było podpalenie. Już po zwycięskich wyborach czerwcowych, 10 lipca 1989 r., na przystanku autobusowym w Krynicy Morskiej, nad ranem znaleziono zwłoki księdza Sylwestra Zycha. „Zapił się na śmierć” - lansował tezę ówczesny rzecznik generała Kiszczaka. Przez wiele miesięcy próbowano za pomocą fałszywych świadków wmówić opinii publicznej, że ks. Zych zmarł w wyniku przedawkowania alkoholu. Tymczasem, i najbliższa rodzina, i bliscy znajomi kapłana od początku twierdzili, że praktycznie był abstynentem. Zaś kluczowi świadkowie, jak się później okazało, byli tajnymi współpracownikami bezpieki. Generał Kiszczak odpiera podejrzenia o udział jego resortu w zabójstwach ks. Niedzielaka i ks. Suchowolca. Głównym argumentem wedle niego jest to, że obydwie te zbrodnie były wymierzone w Okrągły Stół, którego przecież on sam był jednym z głównych inicjatorów. Ale jak wytłumaczy Kiszczak zabójstwo ks. Zycha, które miało miejsce już pół roku po Okrągłym Stole?
Zwierzchnik? Przyjaciel? Tajny współpracownik? Wypróbowany towarzysz broni Kiszczaka, generał Wojciech Jaruzelski, również w ostatnich latach oficjalnie próbuje sobie przypiąć do piersi ordery za sprawy, które według jego opinii przysłużyły się dobrze Polsce. Ostatni order, jaki kilka miesięcy temu przypinał sobie, jest nagrodą za wprowadzenie stanu wojennego. W mowie obrończej na procesie autorów stanu wojennego wyliczał swoje zasługi, które miały uratować Polskę przed rozlewem krwi. Jednocześnie w przemówieniu tym przypuścił bezwzględny atak na „Solidarność”, która w 1981 r. miała doprowadzić jego zdaniem do kompletnego rozkładu kraju. Mimo tej apoteozy stanu wojennego, zakładam, że Jaruzelski najchętniej wyrzuciłby ze swej pamięci i swego życia ten ważny i dramatyczny okres w swojej biografii, choćby z najprostszego powodu - żeby nie być teraz nękanym przez wymiar sprawiedliwości.
Porucznik TW. „Wolski” Do tego ostatniego, zaprzątającego dziś jego głowę epizodu, wrócę później. Teraz chciałbym przedstawić inne ważne fakty, o których generał również chciałby zapomnieć. Przez dziesiątki lat udawało się Jaruzelskiemu ukrywać haniebną przeszłość. Niewielu zresztą największych jego wrogów i krytyków przypuszczało, że aż tak ciemną plamę ma z czasów wczesnego PRL-u. Sprawa wyszła na jaw wiosną 2006 r. Odnaleziono dokumenty mówiące o tym, że generał Jaruzelski był agentem Informacji Wojskowej. Jaruzelski nawet nie przeczył mocno tej informacji. Jego pierwszą reakcją była odmowa komentowania tych doniesień. Szybko się jednak zreflektował i uznał, że korzystniej będzie, jeśli powie, że „nasilają się ataki i pomówienia na jego osobę”. Ciekawe było to, że w odnalezionej dokumentacji dane dotyczące Jaruzelskiego próbowano zamazać. Do rejestru Informacji wpisany został w połowie 1946 r. i przybrał pseudonim „Wolski”. Agentem został w momencie, kiedy w okolicach Częstochowy i Piotrkowa Trybunalskiego walczył z oddziałami określanymi wówczas jako podziemie antykomunistyczne. Dziś wiadomo, że byli to żołnierze AK i WiN-u. Przypomnę tylko jednym zdaniem, że to Informacja Wojskowa dostarczała prokuraturze fałszywe oskarżenia, a w wielu spreparowanych procesach wydawano wyroki śmierci na przedwojennych wysokich stopniem dowódców. To z tamtych czasów wywodzą się trwające do dziś związki Jaruzelskiego i Kiszczaka. Fakt, że stanowią nierozłączną parę od ponad 60 lat, sprawia, że mają na sumieniu kilka wspólnych spraw, które najchętniej razem zakopaliby do grobu i zabetonowali. Wkrótce po odkryciu akt o agenturalnej współpracy Jaruzelskiego z Informacją, wśród materiałów Stasi znaleziono dokumenty mówiące o tym, że to Czesław Kiszczak, wówczas młody kapitan, zwerbował porucznika Jaruzelskiego do współpracy i był jego pierwszym oficerem prowadzącym. Odnalezione szczątkowe notatki oficerów Informacji z początku lat 50. mówią, że agent „Wolski” jest bardzo wiarygodnym i inteligentnym donosicielem. I że można mu zlecać samodzielne operacje.
Dla młodego politruka Rokossowski idolem Nie ma żadnej pewności, czy związki agenturalne wpłynęły na przyspieszenie kariery wojskowej Jaruzelskiego. Być może na pierwszym etapie szkolenia wojskowego awanse i stanowiska Jaruzelski zawdzięcza własnej pracowitości i inteligencji. Nie można jednak wykluczyć cichego wspierania Jaruzelskiego w jego doprawdy błyskawicznej i oszałamiającej karierze. Niektórzy eksperci twierdzą, że miał swoich popleczników w służbach rosyjskich. Czyżby potwierdzeniem tej wersji miał być fakt, że w październiku 1956 r. Jaruzelski - awansowany krótko przedtem na generała, a został nim jako najmłodszy żołnierz w historii Ludowego Wojska Polskiego - jako jedyny polski generał opowiedział się za pozostaniem Rokossowskiego w LWP. Był już w tym czasie także uformowanym i zaangażowanym ideowo komunistą. Z najwyższą oceną na początku lat 50. ukończył dwuletni Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu i Leninizmu. Pewnie to przesądziło, że w 1960 r. powołany został na szefa Głównego Zarządu Politycznego WP. Tzw. politrucy w wojsku polskim byli najbardziej znienawidzoną i podłą grupą oficerów. Nie tylko dlatego, że ich zadaniem była indoktrynacja, zarówno młodych żołnierzy służby zasadniczej, jak i oficerów, ale przede wszystkim dlatego, że ich funkcja przypominała działania prokuratorów. Oficerowie polityczni byli postrachem zwykłych oficerów. Najmniejsze podejrzenie rzucone na jakiegoś oficera przez politruka o „niepewność polityczną” groziło ostrymi sankcjami dyscyplinarnymi, a nawet sprawą prokuratorską. To jedna z rzeczy, którą Jaruzelski wypycha ze swej pamięci. Tym bardziej, że w jego dalszej karierze wojskowej miały miejsce działania mające swój rodowód w jego postawie jako typowego politruka.
Rozprawa z Mońkami Od 1962 r. był już jednym z wiceminstrów obrony narodowej, a od połowy lat 60. pełnił funkcję szefa Sztabu Generalnego WP. Krótko mówiąc, należał już do ścisłego kierownictwa resortu obrony. Wtedy właśnie, w latach 1967-68, w Polsce nasiliła się fala antysemityzmu. Pierwszym środowiskiem, które objęły antysemickie czystki, była armia. Niewątpliwie niemały udział w tych czystkach musiał mieć Jaruzelski. Usuwano z armii oficerów pochodzenia żydowskiego, ale także Polaków ożenionych z Żydówkami. W ramach antysemickiej operacji fałszywie przypisano żydowskie pochodzenie ówczesnemu ministrowi obrony, Marianowi Spychalskiemu. Kiedy w wyniku tych represji, Spychalski stracił stanowisko, jego miejsce zajął Jaruzelski. Dziś tłumaczy się on, że o antysemickich czystkach zorientował się, kiedy było już niemal po wszystkim. Trudno dziś przyjąć jego wersję za dobrą monetę. Brzmi to i naiwnie, i niewiarygodnie. To jest niemal tak, jakby ktoś chciałby nam wmówić, że o remoncie własnego mieszkania dowiedział się dopiero w momencie jego ukończenia. Tym bardziej, jest to niewiarygodne, że Jaruzelski oraz wspomagający go gen. Józef Urbanowicz, były politruk z armii radzieckiej, za pośrednictwem swych bezpośrednich podwładnych, na zebraniach partyjnych wskazywali na Spychalskiego jako rzekomego Żyda oraz męża również rzekomej Żydówki. Już na początku kampanii antysemickiej w wojsku do Jaruzelskiego musiały dotrzeć informacje, jakie wznoszono podczas zebrań partyjnych: „Nie będziemy służyć pod Mońkiem!”.
Rozprawa z wolnością Na koncie Jaruzelskiego jest napaść wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w sierpniu 1968 r. Od kilku miesięcy generał Jaruzelski był już ministrem obrony, a więc najwyższym dowódcą armii. Na przełomie sierpnia i września tego roku Jaruzelski dowodził 2. Armią Wojska Polskiego, która w sojuszu z innymi wojskami z demoludów brutalnie stłumiły tzw. praską wiosnę. W ramach akcji „Dunaj” na czele polskich żołnierzy wykonując rozkazy generała Jurija Pawłowskiego, który dowodził całą operacją w Czechosłowacji, Jaruzelski zajął miasto Hradec-Kralowe. Sprawa była jednoznaczna. Na rozkaz Moskwy Jaruzelski wziął udział w zbrodniczej operacji militarnej, której celem było stłumienie przemocą wolnościowego zrywu narodów czeskiego i słowackiego. Oficjalna propaganda, jaką się posługiwano wówczas mówiła o „ochronie sąsiedzkiego kraju przed przejęciem władzy przez siły antysocjalistyczne”. Tłumaczono, że w Czechosłowacji podnoszą głowy siły reakcyjne, które dążą do przewrotu. Interwencja naszego wojska, podkreślano wówczas, zapobiegła rozlewowi krwi. Tego samego argumentu użył Jaruzelski 13 lat później przy wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Trzeba przypomieć, że w operacji „Dunaj” od kul zginęło 90 osób, a kilkaset zostało rannych.
Armia wspiera partię Generał Wojciech Jaruzelski, kiedy trzeba było bronić socjalizmu, nie wahał się wysłać czołgów także przeciwko własnym rodakom. W grudniu 1970 r. to Polak kazał strzelać do innych Polaków. W czasie wydarzeń grudniowych, a ściślej protestów robotniczych przeciwko kolejnej podwyżce cen mięsa, od kul wojskowych zginęło 49 osób, a ponad 110 zostało rannych. Zdarzało się, że rodziny zabitych nie wiedziały, gdzie zakopani są ich najbliżsi. A kiedy już odkryli miejsce pochówku, nie pozwolono im odwiedzać mogił zabitych. Dziś Jaruzelski swoim zwyczajem odpowiedzialnością za masakrę przed Stocznią Gdyńską obciąża innych, m.in. Zenona Kliszkę i Stanisława Kociołka. I w związku z tym nie czuje się odpowiedzialny za tamte tragiczne wydarzenia. Twierdzi też, że rozkaz strzelania do robotników został wydany na najwyższym szczeblu partyjnym przez Biuro Polityczne KC PZPR. Pomija jednak to, że jako zastępca członka tego Biura wchodził w skład ścisłego kierownictwa. Ale to przecież on był ministrem obrony i to wyłącznie za jego zgodą wojsko mogło otworzyć ogień do robotników. To jedna ze spraw, za którą Jaruzelski nie został do tej pory rozliczony.
Partia wspiera wojsko Jaruzelski nie poniósł też do dzisiaj najmniejszej kary za stan wojenny. A przecież dla wielu ta decyzja o wprowadzenie stanu wojennego jest jego najcięższym grzechem podczas całej kariery. Za nią szły aresztowania tysięcy działaczy „Solidarności” kierowanych do więzień nazywanych enigmatycznie miejscami odosobnienia albo obozami dla internowych. Od dłuższego czasu Jaruzelski usiłuje bronić się groźbą rosyjskiej interwencji, jaka nieuchronnie nastąpiłaby, gdyby nie wprowadził stanu wojennego. Dziś na podstawie wielu źródeł wiadomo już, że jest to najprawdopodobniej teza fałszywa. Mówią o tym zarówno dokumenty rosyjskich wojskowych, jak i materiały ujawnione przed dwoma miesiącami, przechowywane przez CIA, a otrzymane w latach 80. od Ryszarda Kuklińskiego. Jaruzelski po prostu tą decyzją bronił reżimu komunistycznego i własnej władzy. Dziś nadaje temu wymiar dramatu, w którym musiał zdecydować o wyborze mniejszego zła.
Druhów dwóch - wspólne konto Jaruzelski wspólnie z Kiszczakiem ponoszą odpowiedzialność za wszystkie dramatyczne wydarzenia, które miały miejsce po wprowadzeniu stanu wojennego. Nie tylko dlatego, że stworzył sytuację, w której te zbrodnie były możliwe. Ale przede wszystkim dlatego, że można go nazwać ich współautorem. To on bowiem wspólnie z Kiszczakiem wytworzyli warunki do bezprawnego działania SB, milicji i wojskowych służb specjalnych. Dzięki tej atmosferze przyzwolenia na używanie najbardziej bezwzględnych metod w walce z przeciwnikami socjalizmu, możliwe się stały kolejne zbrodnie. Wprawdzie przypisywałem je wcześniej Kiszczakowi, ale one niemal w równym stopniu obciążają konto Jaruzelskiego. Przypomnę, że chodzi o masakrę w Kopalni „Wujek”, o śmiertelne pobicie Grzegorza Przemyka, o mord na ks. Jerzym Popiełuszce, wreszcie o tajemnicze zgony księży Stanisława Suchowolca, Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha. Współpraca: Jerzy Ignatowicz Jerzy Jachowicz
06 lutego 2009 "W czasie kryzysów strzeżcie się agentów..." (Józef Piłsudski) Niezależnie od wszystkiego co dzieje się w kraju, a dzieje się wiele, jak to w socjalizmie biurokratycznym, prezydium Sejmu zdecydowało o wywieszeniu przed gmachem polskiego parlamentu flagi Unii Europejskiej. Ciekawa to rzecz, bo w wielkiej Brytanii o ile się nie mylę - nie wywiesza się flagi Unii Europejskiej, z prostego powodu, bo ustawodawstwo brytyjskie zabrania wywieszania flagi nieistniejącego państwa.(!!!). A Unii Europejskiej przecież formalnie nie ma, ale za to jest flaga i hymn. Po podpisaniu Traktatu oczywiście Unia powstanie, ale na razie jej nie ma.. Dzięki bohaterskim Irlandczykom, którzy sprzeciwili się centralizmowi demokratycznemu, czyli po prostu biurokratycznemu zamordyzmowi. Komisarze robią z Europą co im się żywnie podoba, ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie… Wierzę, że kolejny raz sprawdzi się spiżowa teza tow. Stalina, że „ w miarę rozwoju socjalizmu zaostrza się walka klasowa”. Oczywiście tym razem walka pomiędzy biurokracją pasożytującą, a zwykłymi mieszkańcami Europy. Właśnie do Polski przyleciał pan Ganley, którego zamysłem jest skonsolidowanie eurosceptyków pod jednym sztandarem.. Popieram ten pomysł, bo jest to szansa na naruszenie monopolu ekipy okrągłostołowej. Jak powiedział o Okrągłym Stole redaktor Adam Michnik:” była to najbardziej romantyczna operacja w historii Polski XX wieku”(????). Najbardziej romantyczna? Komisja Rokity zanotowała ponad 120 ofiar do tej pory nie wyjaśnionych, emigracja przekroczyła 3 miliony osób, kraj zadłużony na niebotyczna sumę, sądownictwo w nieładzie, nic praktycznie nie funkcjonuje normalnie.. Długi, długi, marnotrawstwo, długi, długi, marnotrawstwo.. Robi się pobojowisko! I rak korupcji toczy zawzięcie praktycznie każdą dziedzinę życia na styku partnerstwa państwowo- prywatnego.. Zamiana socjalizmu moskiewskiego na europejski, taki z ludzką twarzą trwa w najlepsze, a w telewizorni ciągle uśmiechnięte gęby tych , którzy zgotowali nam ten los.. Handel praktycznie zamarł! Kwitnie jedynie spekulacja ludzi, zwanych dla niepoznaki - inwestorami.. Złotówka traci na wartości, bo spekulanci sprzedają obligacje i zamieniają złotówki na dolary.. Wywozi się z kraju niebotyczne ilości dolarów… Padają jakieś horrendalne sumy! 80 mld dolarów! Padają kolejne firmy, bankrutują , ludzie idą na bruk.. A rząd, zamiast rozpędzać pasożytującą biurokrację, która nas dusi i obniżać koszty funkcjonowania państwa, zmniejszać koszty prądu, wszelkich opłat- wypuszcza kolejne obligacje na wartość 155 miliardów złotych(???). Jak pisał JKM:” Newy puszczają, czyli kupa wariatów”.. I znowu podnoszą podatek ZUS.. „Panie Truman, rzuć ta bania, bo tu nie do wytrzymania”..- warszawiacy mówili tuż po wojnie.. Promotorką pilenia do wywieszania flagi nieistniejącego państwa jest pani Jolanta Szymanek - Deresz z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a wcześniej z Kancelarii pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.. Pan prezydent Waclav Klaus do tej pory na Hradczanach nie wywiesił tej flagi.. Bohaterski człowiek! Propozycja pani Jolanty uzyskała wstępną pozytywną opinię klubów parlamentarnych, jednak z końcem zeszłego roku, marszałek Bronisław Komorowski wraz z zastępcami, uznali, ze flagę Europejskiego Sojuza należy wywiesić- uwaga!-„ na bardziej widocznym miejscu”(???)., czyli na masztach przed gmachem parlamentu. Na pocieszenie muszę powiedzieć, że obok flagi Unii Europejskiej będzie wisiała flaga polska(??). Jak długo? I kiedy Sejm będzie Niemy..? Posłanka Deresz uważa jednak, że jest to tylko rozwiązanie połowiczne i zapowiedziała interwencję u marszałka Komorowskiego w sprawie umieszczenia flagi unijnej na sali obrad polskiego parlamentu. Oczywiście krzyż należy zdjąć, a polską flagę postawić gdzieś w rogu, żeby za bardzo nie była widoczna. Tak jak zrobiono z napisem nad Kancelarią Premiera, gdzie było napisane: Bóg, honor, ojczyzna”… A teraz jest tylko: „Honor i Ojczyzna”. Wkrótce usuną słowo” Ojczyzna” bo honoru już dawno nie ma.. I zostanie puste miejsce.. W ramach politycznych toczy się walka o dofinansowanie partii politycznych z budżetu państwa.. Platforma Obywatelska rozgrywa rzecz znakomicie, opowiadając się zdecydowanie za nie finansowaniem partii politycznych z budżetu państwa, oczywiście te czterdzieści milionów złotych bierze systematycznie rocznie, a im dłużej bierze - tym głośniej krzyczy, wiedząc również znakomicie, że nie ma większości demokratycznej, żeby ten pomysł przegłosować… Inne gangi polityczne biorą, ale przynajmniej nie krzyczą.. Bo przecież nie ma ustawy, żeby brać pod przymusem te góry pieniędzy na demokratyczny rozkurz..? Można brać, ale można też nie brać.. I wtedy działać na rzecz, żeby inni nie brali.. Ale samemu nie pobierać.! Byłoby to bardziej wiarygodne, a tak można się jedynie pośmiać.. z organizatorów tej hucpy! Nie pierwszej zresztą.. i nie ostatniej! Ludzie którzy gromadzą zera- gromadzą nicość! Rząd walczy w tym czasie z depresją „obywateli”, u których depresja wzięła się z dobrobytu i spokoju życia… Jak tu nie wpaść w depresję, jak codziennie dzień zaczynia się od trzęsienia ziemi, a napięcie potem tylko narasta- jak u klasyka. Bo dobry horror jest właśnie tak skonstruowany.. Co prawda co innego film, a co innego życie.. Ale władza zafundowała nam horror w życiu.. Jakaś fundacja tzw. pozarządowa, ale mająca jak najbardziej rządowe pieniądze, czyli nasze, bo innych rząd nie ma, jak nam nie odbierze- będzie wyszukiwała wszystkich zdepresjonowanych i będzie im pomagać… Jak zauważy taki działacz, że gdzieś w kącie siedzi jakiś smutny facet, zaraz taki działacz będzie przy nim i będzie próbował wyciągnąć go z depresji. Najlepiej chyba za pomocą kieliszka.. Ale to będzie tak jak u Friedmana” Najpierw euforia, a potem depresja”… I znowu depresja.. Wobec rządów obłędu trudno naprawdę zachować zdrowy rozsądek.. i nie wpaść w depresję! Wkrótce miliony” obywateli” będą w depresji… A ilu będzie potrzeba działaczy pozbawionych depresji, żeby mogli wyciągać z depresji miliony „ obywateli”.? Chyba będzie potrzebny jakiś centralny rozdzielnik walki z depresją, żeby to jakoś usystematyzować, poukładać, zaprogramować.. Bo o usunięciu przyczyn depresji nie ma mowy! Nie byłoby wtedy bohaterskiej walki pokonującej przeszkody nieznane w innych ustrojach.. Za Gierka dziennikarze organizowali rajdy po miastach w celu ujawniania, wykrywania i piętnowania palących się żarówek.(???). Też było wiele roboty- głupiego! Wkrótce będą jeździć za świetlówkami. Za „Wiesława”- oczywiście puste półki, ale też walka o każdy areał ziemi uprawnej… Proponowano również zasypywanie rowów melioracyjnych, byle więcej ziemi pod uprawę, byle dalej w głupocie, byle więcej szumu.. Każda faza socjalizmu ma swoje wariactwa.. I każda rozdzielana jest według określonego rozdzielnika. I ta ciekawość… Co przyniesie jutro? I aż żal będzie umierać.. Co też socjaliści wymyślą jutro? Tego Panu Bogu nie podaruję! WJR
Jasne układy czynią przyjaciół… W samochodzie jest część zwana rozrządem. Kiedyś sterował nim wałek, dziś często jest to komputer - ale ważne, że jest to automat, na który kierowca nie ma wpływu. Gdyby ktoś zaproponował kierowcy, by ręcznie włączał on iskrę - postukałby się w głowę. Choć dzięki temu miałby większy wpływ na pracę silnika. Z tajemniczych powodów ten sam człowiek godzi się na ręczne sterowanie czymś znacznie bardziej skomplikowanym od silnika: gospodarką. Tymczasem Wolny Rynek nie jest może doskonałym mechanizmem - ale rozrząd też czasem „zapomni” dać iskrę - co nie jest powodem, by przechodzić na ręczne sterowanie. Również Prawo powinno w jak największej mierze być automatyczne lub… prywatne. Jeśli np. przyjęłoby się zasadę, że w przypadku rozwodu synowie pozostają przy ojcu, a córki przy matce (o ile rodzice zgodnie nie podejmą innej decyzji) - to, być może, w parędziesięciu przypadkach rocznie decyzja taka byłaby zła, ale za to w parędziesięciu tysiącach przypadków oszczędziłoby się i rodzicom i dzieciom miesięcy (albo i lat) walk w sądzie, wzajemnego oskarżania się, kłamstw, napuszczania dzieci na drugie z rodziców … Ten cały koszmar zniknąłby jak ręką odjął. Co więcej: w bardzo wielu przypadkach nie dochodziłoby w ogóle do rozwodu - bo strona wiedziałaby, że nie ma szans na przyznanie jej dziecka. Jasne układy czynią przyjaciół… Niestety: taka reforma nie może się udać, bo przeciwko niej murem stanie aparat sądów rodzinnych, których sędziowie po prostu straciliby nieźle płatną pracę. I będą szermować tymi kilkudziesięcioma przypadkami by zastraszyć zwolenników automatu i prawa prywatnego. Będą straszyć, że „syn znalazłby się pod opieką ojca pijaka” - zapominając, że po miesiącu sprawowania opieki taki facet najprawdopodobniej znudziłby się i zadzwonił do b. żony: „Słuchaj-no, a może byś się tak Jasiem przez parę dni zajęła?” Po czym poszedłby pić. I pewno wyszłoby na to, że Jasio jest u Taty, jak Tata nie pije - a u Mamy, jak Tata pije. A jak oboje piją to u dziadków… Jeśli powierzymy decydowanie o dzieciach ludziom spoza rodziny, którzy znają tę rodzinę tylko upozowaną, fałszywą - to skutki są żałosne. Niedawno w Szkocji sąd rodzinny odebrał dziecko dziadkom (matka-narkomanka była na odwyku), bo pracownicy socjalistyczni (ok.: „socjalni”) twierdzili, że małżeństwo w wieku 46 i 59 lat jest „za stare” by wychowywać dzieci. By było śmieszniej i straszniej, dzieci oddano do adopcji parze… gejów!!! To niewątpliwe nieszczęście wynikło tylko dlatego, że „pracownicy socjalistyczni” i sądy rodzinne w ogóle mogą się w te sprawy wtrącać. Gdyby nie to, matka w momencie przytomności powiedziałaby: „Niech się tato i mama nimi zajmą” - i koniec sprawy. Żadni „pracownicy socjalni”, żadne „sądy rodzinne” nie byłyby potrzebne. I tak było zawsze. Dopóki te neofaszystowskie państwa nie zaczęły wysyłać swych pachołków, by ci w imię „dobra dzieci” włazili z butami do łóżek tysięcy i milionów rodzin. : ”Pracownicy socjalni” i „sądy rodzinne” - to wyrobnicy realizujący wytyczne Architektów Świata. Im zaś chodzi o to, by ludzie (w d***kracji potrzebna jest przecież Większość!) nie zaprotestowali przeciwko zasadzie, że „Urzędnik Państwowy wie lepiej od obywatela, co robić z jego dzieckiem, pieniędzmi, a nawet z nim samym”. Robi się to z reguły dla „zapewnienia dzieciom bezpieczeństwa” - ale to jest tylko i wyłącznie pretekst! ONI mają głęboko w nosie dobro dzieci - ONI chcą mieć Władzę. Odbierają dzieci menelom i ćpunom nie po to, by tym dzieciom było lepiej - lecz po to, byśmy w przyszłości nie mogli protestować, kiedy zaczną odbierać je nam. Kiedy każą posyłać je pod przymusem (na razie dotyczy to dopiero 6-latków - ale poczekajcie Państwo…) do żłobków, gdzie będzie się im we śnie przez słuchawki wpajać w podświadomość, że muszą kochać Wielkiego Brata. To już niedługo - jeśli nie pozbawimy ICH władzy. A właśnie do Sejmu wpłynął rządowy projekt ustawy zezwalającej „pracownikom socjalnym” na odbieranie dzieci nawet rodzicom… JKM
Jak się czyni cuda „Czyny nie cuda” - pod takim hasłem w ostatni dzień stycznia rozpoczął się kongres Prawa i Sprawiedliwości. „Łotrze, a znasz mój czyn? Od cara zwierzchność mam!” - mówi jeden diabeł do drugiego w słynnej scenie kuszenia Konrada w III części „Dziadów” Adama Mickiewicza. I drugi diabeł od razu doznaje cudownej metamorfozy: „Pardon - cóż każesz waść?” Ta scena pokazuje nam, że prawdziwe cuda, jeśli w ogóle się zdarzają, to tylko - jak powiadają doświadczeni Rosjanie - „po czinu”, a więc - według rangi, najlepiej zatwierdzonej przez najwyższą zwierzchność. Oto po absolucji generalnej, jakiej swoim konfidentom udzielił generał Czesław Kiszczak, na łamy prasy dotarły szczere wynurzenia agenta razwiedki „Pietro”, czyli w cywilu pana Kotowskiego. Oświadczył on, że gotów jest bronić niewinności JE abpa Kowalczyka nawet przed sądem. Znaczy - w całkowitej zgodności z rozkazem generała Kiszczaka, który, przy okazji absolucji generalnej, wyraził nadzieję, że wszyscy oficerowie prowadzący zachowają się na poziomie i przez niezawisłymi sądami nieugięcie staną na nieubłaganym gruncie prawdy. Takie objawy resortowej dyscypliny w 20 roku od sławnej transformacji ustrojowej zakrawają na cud, w dodatku całkowicie zgodny z czynem: kto jak kto, ale generał Kiszczak miał z pewnością zwierzchność od samego cara, toteż nic dziwnego, że na jego rozkaz również i dzisiaj, w III Rzeczypospolitej zgina się każde kolano; piekielne, ziemskie i nawet niektóre niebieskie, tzn. nie tyle może niebieskie, co fioletowe. Ale na tym nie koniec cudów, bo każda próba dotarcia do szczegółów certyfikatu niewinności wystawionego przez „Pietro”, czyli pana Kotowskiego dla „Cappino”, czyli JE abpa Kowalczyka, powoduje wyświetlenie na wyszukiwarce „google” ostrzeżenia, że „ta witryna może okazać się niebezpieczna dla twojego komputera"” No, ja myślę, że nie tylko dla komputera! Już w starożytnym Egipcie, co relacjonuje skrupulatnie Bolesław Prus w „Faraonie”, była w zastosowaniu słynna formuła: „a kto by zdradził tak wielką tajemnicę, umrze podwójnie: ciałem i duszą”. Jak pamiętamy, autorami tej formuły byli kapłani, co to krzewili w Egipcie kult różnych bożków, np. szakali, czy świętych byków. W tej sytuacji chyba tylko niebieskimi auxiliami można wytłumaczyć sobie zatwardziałość księdza Tadeusza Isakowicza Zaleskiego, który co i rusz łamie i wyskrobuje jakieś święte pieczęcie i wydobywa spod nich rewelacje o kolejnych świętych bykach. Ostatnio dokopał się informacji o niejakim „Proroku”, uplasowanym przez razwiedkę w bezpośrednim otoczeniu Jana Pawła II, który monitorował papieża jeszcze przed zamachem. Nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej ciupciać bez miłości, niźli miłość bez ciupciania”), że i on został zarejestrowany bez swojej wiedzy i zgody, a poza tym na pewno nikomu to nie zaszkodziło, bo przecież w końcu i Janowi Pawłowi nic się na skutek zamachu nie stało. Dlatego też i w tym przypadku pan Kotowski, zgodnie z rozkazem generała Kiszczaka, wystawi niesłusznie podejrzewanemu certyfikat niewinności - o ile oczywiście nie popełnił jakiejś zbrodni, na przykład - nie zwątpił publicznie w holokaust - bo wtedy oczywiście zostałby bezwzględnie potępiony i nie pomogłyby mu nawet intensywne pokropki hyzopem. Jak wiadomo, religia chrześcijańska zna grzechy przeciwko Duchowi Świętemu, które podobno nie mogą być odpuszczone. Kto wie, czy jednym z następstw sławnego dialogu z judaizmem nie będzie takie zdefiniowanie tych grzechów, żeby pokrywały się z kłamstwem oświęcimskim, a w przyszłości - również z kłamstwem klimatycznym, znaczy - z brakiem wiary w globalne ocieplenie? W każdym razie w tym kierunku idą napomnienia, jakich Benedyktowi XVI udzielił aktualny faworyt JE abpa Józefa Życińskiego, pan Marek Halter, ofiarnie wspomagany przez Jana Turnau z „Gazety Wyborczej”, po którym posłusznie powtarza pan marszałek Bogdan Borusewicz, dodając własnymi słowami, że Benedykt XVI popełnia „błąd za błędem”. Kto by pomyślał, że w tym marszałku, co to sprawia wrażenie, jakby do trzech nie potrafił zliczyć, taki theologus siedzi? Czyż to nie jest cudowne - podobnie jak zalanie gównami wszystkich dowodów rzeczowych, jakie CBŚ zgromadziło w piwnicy olsztyńskiej prokuratury prowadzącej sprawę zabójstwa Krzysztofa Olewnika? Tak się złożyło, że rura pękła akurat w tej piwnicy. Jest to oczywiście czysty przypadek, podobny do tego, o którym pisał Janusz Korczak w „Królu Maciusiu I”. Jak pamiętamy, przybyły z zagranicy szpieg informował króla Maciusia, że nieprzyjacielska fabryka prochu i jego magazyny wylecą w powietrze z powodu pożaru pobliskiego składu desek, którego nie można będzie ugasić, ponieważ awarii ulegnie główna rura wodociągowa. Jestem pewien, że generał Kiszczak czytał książki Janusza Korczaka i wie, ilu czynów trzeba dokonać, żeby doprowadzić do takich cudów. Zresztą sam Mahatma Gandhi w przystępie szczerości wyznał kiedyś, że nic nie jest tak kosztowne, jak stworzenie wrażenia ubóstwa i prostoty. Dlatego właśnie niezawisły sąd odmówił zastosowania aresztu tymczasowego wobec prezydenta Sopotu pana Karnowskiego, za którego poręczył i pobożny poseł Gowin i niemniej pobożny b. prezydent Lech Wałęsa i najbardziej chyba pobożny spośród nich JE abp Tadeusz Gocłowski, znany m.in. z afery wydawnictwa Stella Maris. Nic dziwnego, że przed takim cudownym naporem pobożności musiał ustąpić nawet niezawisły sąd, bo - powiedzmy sobie szczerze - cóż niezawisły sąd może dokazać przeciwko niewinności, zwłaszcza potwierdzonej cudami? „Na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na ogromnym smoku jeździć będziesz” - powiada poeta i słuszna jego racja, bo poruszona do głębi niewinnością prezydenta Karnowskiego rada miejska gotowa jest wyrazić mu nie tylko votum zaufania, ale nawet deklarację lojalności: „przy tobie najjaśniejszy panie stoimy i stać chcemy”. W tej sytuacji pan minister Czuma przestrzegł prokuratorów przez nadmiarem gorliwości, wyrażając przekonanie, że śledztwo może „trafić w próżnię”. Myślę, że prokuratorom nie trzeba będzie dwa razy tego powtarzać, a niezawisły sąd też pewnie nie jest pozbawiony instynktu samozachowawczego. Co tu dużo mówić; jak jest rozkaz, żeby były cuda, to będą, zwłaszcza gdy gabinet cieni premiera Tuska prawidłowo rozdzieli te 91 mld złotych przeznaczonych na „walkę z kryzysem”. Dopiero na tym tle możemy w pełni docenić wagę deklaracji prezesa Jarosława Kaczyńskiego na sobotnim kongresie PiS, że Prawo i Sprawiedliwość gotowe jest wspierać rząd premiera Tuska w sprawach „fundamentalnych dla państwa”, nie rezygnując wszelako z „dyskusji programowej”. No a czyż jest jakaś fundamentalniejsza sprawa, niż pytanie, jak wydać te 91 miliardów na walkę z kryzysem? Jasne, że nie ma, więc nie jest wykluczone, że stoimy oto w przededniu cudu pojednania - oczywiście według czynów - to też wydaje się oczywiste. Taki kryzys nie zdarza się codziennie, więc okazja raz stracona może być stracona na zawsze, zwłaszcza, że gabinet cieni premiera Tuska rozważa „zawieszenie” budżetowych subwencji dla partii politycznych. Ale oczywiście nie ma rzeczy doskonałych, toteż i ten cud zostanie okupiony cierpieniami członków sejmowej komisji śledczej, którzy będą musieli całymi dniami obwąchiwać dowody rzeczowe zgromadzone w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Mówi się: trudno, bo czyż sprawcy tych wszystkich cudów nie należy się też trochę satysfakcji? SM
Irytacja potwierdza słuszność Kiedy meksykańska cesarzowa Charlotta przybyła do Paryża, by prosić cesarza Napoleona III o pomoc dla swego męża, cesarza Maksymiliana, którego tron chwiał się pod naporem buntu, gwoli przyparcia swego rozmówcy do muru, użyła argumentu w jej mniemaniu decydującego. Zagroziła mianowicie abdykacją Maksymiliana. - „Ależ abdykujcie jak najprędzej!” - wykrzyknął Napoleon III . Charlotta zaczęła mu wymyślać, potem dostała spazmów, wreszcie - zwariowała. Po zdjęciu przez Benedykta XVI ekskomuniki z Bractwa Kapłańskiego im. św. Piusa X, Stolica Apostolska i sam papież stały się obiektem gwałtownej krytyki ze strony licznych środowisk żydowskich. W Polsce do tej krytyki dołączyło środowisko „Gazety Wyborczej” oraz „Tygodnika Powszechnego”, a ochotniczo - również marszałek Bogdan Borusewicz. Pojawiły się też pogróżki, że w tej sytuacji Izrael zerwie ze Stolicą Apostolską stosunki dyplomatyczne. Tych stosunków dyplomatycznych do niedawna w ogóle nie było. Za pontyfikatu Piusa XII - bo żydowskie środowiska religijne traktowały chrześcijaństwo, najdelikatniej mówiąc, jako nieporozumienie. Z kolei Stolica Apostolska nie uznawała Izraela m.in. z powodu okupacji terytoriów palestyńskich, do czego potem dołączyło się jeszcze jednostronne włączenie obszaru Jerozolimy do terytorium państwowego Izraela. Nawiasem mówiąc, relację z podjęcia przez izraelski Kneset uchwały w tej sprawie „Gazeta Wyborcza” opatrzyła entuzjastycznym tytułem: „Jerozolima nasza!” Zmiana stanowiska Stolicy Apostolskiej następowała stopniowo - od Soboru Watykańskiego II - ale przyśpieszenie tego procesu nastąpiło po wizycie Jana Pawła II w 1980 r. w Moguncji, gdzie papież uznał „religię żydowską” za „część składową naszej religii”. W 1986 roku Jan Paweł II, jako pierwszy papież w historii rzymskiego Kościoła, złożył wizytę w rzymskiej synagodze. Były to bardzo daleko idące awanse, żeby nie powiedzieć - umizgi, ale do nawiązania stosunków z Izraelem nie dochodziło na skutek oporu w Knesecie i potężnej żydowskiej diaspory. Dopiero w 1992 roku powołana została wspólna komisja dla przygotowania odpowiedniego traktatu, a 29 czerwca 1994 roku stosunki dyplomatyczne zostały nawiązane. Chodzi oczywiście o stosunki między Stolicą Apostolską a Izraelem, bo jeśli chodzi o stosunek żydowskich środowisk religijnych do chrześcijaństwa, to w zasadzie nic się nie zmieniło. W tej sytuacji warto zastanowić się nad przyczynami, dla których zdjęcie ekskomuniki z lefebrystów spotkało się z taką irytacją zarówno środowisk żydowskich, jak i ich popleczników. Skoro środowiska żydowskie traktują chrześcijaństwo, jako, najdelikatniej mówiąc, nieporozumienie, to zarówno nałożenie ekskomuniki przez papieża, jak i jej zdjęcie, z punktu widzenia religijnego jest pozbawione wszelkiego znaczenia. Skąd zatem ten gwałtowny wybuch wściekłej irytacji? Być może z powodu obaw, iż zdjęcie ekskomuniki z lefebrystów oznacza wzmocnienie jakiegoś nurtu w Kościele katolickim. No dobrze, ale jeśli nawet, to cóż to może obchodzić Żydów, którzy przecież do Kościoła katolickiego nie należą? Być może obchodzi ich to dlatego, bo obawiają się, iż ten nurt może doprowadzić do wzmocnienia Kościoła katolickiego, który zacznie odzyskiwać wpływ zarówno na opinię publiczną w kręgu cywilizacji zachodniej, jak i na systemy prawne, kształtując je według zasad chrześcijańskich. W takiej sytuacji ten gwałtowny wybuch wściekłej irytacji może być najlepszym potwierdzeniem słuszności decyzji Benedykta XVI-go. SM
Rozwód z rzeczywistością Wiele znaków wskazuje, że rozpoczęta z takim przytupem przez premiera Tuska polityka miłości może zakończyć się pałowaniem, albo czymś jeszcze gorszym. Zapatrzonemu w sondaże i medialne makagigi premieru Tusku najwyraźniej urywa się kontakt z rzeczywistością. Można powiedzieć, że wykazując coraz większe podobieństwo do Władysława Gomułki, w coraz większym stopniu potwierdza on słuszność teorii reinkarnacji. Jak pamiętamy, Władysław Gomułka w sytuacjach krytycznych odwoływał się do makroekonomii, tłumacząc, że wprawdzie żywność zdrożała, ale za to staniały lokomotywy, więc wszystko jest w jak najlepszym porządku. Błazeńskie poszukiwania 17 miliardów i udawanie głupka z rzekomym blokowaniem deficytu w sytuacji, gdy rośnie zadłużenie sektora publicznego, a zwłaszcza - ochrony zdrowia wskazują z kolei na podobieństwo do Edwarda Gierka, któremu aż do końca wydawało się, że stoi na czele 10 potęgi gospodarczej świata. Jeszcze tylko do protestujących związkowców wysłać posła Palikota z wibratorem, albo wicemarszałka Niesiołowskiego i będziemy mieli kolejny „polski miesiąc”. SM
Co z tą złotówką? Większość pretensyj do „spadku wartości złotówki” odnosi się do relacji z frankiem szwajcarskim. Cóż: kto wybrał kredyt we frankach, spekulował na zniżkę kursu tej, nie powiązanej z €uro ani US$, waluty, Tymczasem ona idzie w górę - właśnie dlatego, że... to znaczy: tamte waluty idą w dół. Trzeba bowiem zrozumieć, że nie istnieje żaden stały punkt odniesienia. Nie jest nim przecież złoto ani srebro - bo przecież ich ceny (liczone w walutach...) też rosną lub spadają - a więc nie są stałym punktem odniesienia. Oczywiście: jeśli jakaś waluta leci w dół w porównaniu do wszystkich, a i do złota i srebra - to wygodniej jest mówić, że ona tanieje, a nie, że „wszystko drożeje”. Jednakże w kraju, w którym ona obowiązuje, często tak właśnie się mówi... Jest to normalne zjawisko - można tylko pytać, czemu banki oferowały ludziom kredyty we frankach helweckich - a nie np. w yenach czy yüanach? Cóż: zazwyczaj bankierzy lepiej przewidują sytuację na rynkach walutowych, niż przeciętni ludzie. Złotówka spada - bo była zapewne przeszacowana. Przypominam sobie, jak niektórzy eksperci i dziennikarze, inspirowani przez eksporterów, wrzeszczeli, że rząd powinien interweniować, by obniżyć kurs złotówki - bo grozi nam katastrofa. Teraz eksporterzy powinno się zastanowić, co by się z nimi, w grasującym na Zachodzie kryzysie finansowym, stało, gdyby złotówka „sama jakoś” nie obniżyła zasadniczo kursu!?! Natomiast obecnie biadolą posiadacze złotówek i importerzy. Trudno - c'est la vie! Ja też płaczę - ale jakoś przeżyję. Sądzę, że spekulujący na obniżkę kursu złotówki trochę przegięli, więc niedługo ruszy ona w gorę, a spekulanci się natną. I tu lekka pochwała dla naszego „Rządu”, który zamiast „ratować gospodarkę” na razie tnie wydatki (ale powinien koniecznie radykalnie obniżyć podatki!!) - oraz WIELKA pochwała za to, że nie chce interweniować na rynku by „ratować złotówkę”. Rozmaici spekulanci (podejrzewam, że z p. Jerzym Sörösem, Wielkim Dobroczyńcą, na czele) tylko na to „ratowanie” czekają. Złotówka powinna pójść nieco w górę w najbliższym czasie. Sama. Gdy ustanie nacisk spekulacyjny. Natomiast długofalowo to podtrzymuję moją opinię, głoszoną niezmiennie od 20 lat, że w roku 2011 (może rok wcześniej lub później) będziemy mieli Prawdziwy Kryzys. Proszę przeczytać: ..i pamiętać, że w innych krajach socjalistycznych, z USA włącznie, nie jest wiele lepiej. JKM
07 lutego 2009 Demokracja jako maska anarchii... Na przedniej okładce książeczki Erika von Kuehnelta- Leddihna „ Demokracja- opium dla ludu” są dwie złote myśli: „ Kto szuka prawdy , nie powinien liczyć głosów”( G.W. Leibniza) oraz „Argumentów na należy liczyć, lecz ważyć”( Cycerona). Natomiast na okładce tylnej znajdują się następujące złote myśli:” Demokracja- to kuriozalne nadużycie statystki”( J.L. Borges),” W demokracji liberalnej występuje nieuchronna sprzeczność między wolnością a równością, które wykluczają się wzajemnie, bowiem możemy być albo wolni, albo równi”( E.Kuehnelt- Leddihn),” W dyktaturach trzeba wyć razem z wilkami, w demokracji beczeć razem z owcami”( H.Funke), „ Jeśli chcesz demokracji, wprowadź ja najpierw we własnej rodzinie”(Likurg) oraz „ Demokracja to arystokracja miernoty”( P.J.Proudhon). Ale mamy demokrację i mnóstwo głupoty.. I tak na razie pozostanie! Fundacja profesora Leszka Balcerowicza ogłosiła, że na wypłaty rent i emerytur państwowych, państwu brakuje 12 miliardów złotych(???). Dziwne, że tylko 12, skoro na emerytury wysyła się zupełnie młodych ludzi, jak to się mówi w wieku produkcyjnym.? Mamy najmłodszych emerytów na świecie, tak jak Ameryka ma najbogatszych biedaków na świecie i mnóstwo nicponiów na zasiłkach, którzy przejadają budżet niczego nie tworząc. Była szefowa Zakładu Upokorzeń Społecznych pani Wiktorow twierdzi, że” dobrze byłoby zaciągnąć pożyczkę”(???). Gdzie ci wszechobecni socjaliści są szkoleni w tych absurdalnych pożyczkach, pardon - pomysłach? Przecież normalnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy, żeby zaciągać pożyczkę na wypłaty dla emerytów i rencistów, tylko tak należy gospodarować- nawet w tym absurdalnym systemie państwowych ubezpieczeń- żeby dla nich starczyło. Ale jak się wcześniejszymi emeryturami powiększa grono pobierających, to musi nastąpić sytuacja, w której zabraknie pieniędzy.. I wtedy nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, której nie popełniłby rząd gdy pieniędzy mu zabraknie… Pani Wiktorow mówi, że najlepiej zrobić przetarg; który bank da korzystniej, od tego wziąć pożyczkę.. Naprawdę jest to mądre, gdyby nie było tak głupie! Do ZUS-u dopłacamy dodatkowo, ponad normalne obowiązkowe składki 30( czy 50 mld!- bo różnie powiadają)- to teraz po zaciągnięciu kredytu na 12 miliardów, dopłacimy- te 12 miliardów i odsetki wynegocjowane podczas publicznego przetargu.. O wysokości łapówki nie wspomnę , bo to tajemnica handlowa.. I znowu obskubie się wszystkich ratując upadający i tonący system państwowych przymusowych ubezpieczeń.. Ten system to jak koło ratunkowe zrobione z kamienia, niekoniecznie łupanego.. Ciągnie nas na dno i zaciska pętlą pod szyją.. Ale zanim to nastąpi przyjemnie jest posłuchać pani prezydentowej Marii Kaczyńskiej,. która właśnie ruszyła z kampanią społeczną dotyczącą badań onkologicznych, bo tak się składa, że światowy socjalizm ogłosił Międzynarodowy Dzień Raka.. Chodzi o to, żeby nie palić i nie pić, bo te sprawy przyczyniają się- zdaniem światowych „ specjalistów”- do powstanie tego negatywnego zjawiska.. Mamy wtedy szansę umrzeć zdrowo, co jest marzeniem ludzkości od zarania.. Trzeba w związku z tym robić sobie badania cytologiczne i mammograficzne , wkrótce przymusowo, bo rząd przywiązuje znaczącą wagę do tych badań, a jak rząd się w coś zaangażuje zawsze wychodzi nam to na dobre.. A dobra mamy coraz mniej! To znaczy więcej nas to kosztuje niż gdyby każdy chory badał się na własną ręka, za swoje, i bez tych kampanii społecznych, bilbordowych, fundacji etatowych i pozarządowych, i tego całego anturażu, strojących się w piórka dobrodziei naszego zdrowia.. Całe to dekoracyjne działanie kosztuje krocie i żywi się na nieszczęściu chorujących, robiąc przy tym wrzask nieopisany, podczas gdy cała sprawa wymaga ciszy i skupienia. Ciekawe, czy raka też leczą śmiechem? Bo śmiechem też można zabić!. I jakieś idiotyczne hasło” Co wiemy o tobie?”.. I będą przy tym otwierać drzwi… W Polsce istnieje Urząd Ochrony Konkurencji i konsumentów, raczej Ochrony Monopoli i Łupienia Konsumentów. Właśnie wyżej wymieniony urząd nałożył 100 000 złotych kary na PKP Przewozy Regionalne(??). Za co? Za uniemożliwianie podróżnym zwrotu biletów obowiązujących na trasach do 100 kilometrów! Jakiej tu konkurencji chronił Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów i gdzie trafiło te 100 000 złotych.?. Może na premie pracowników Urzędu Ochrony Konkurencji, tak jak 23 miliony w Ministerstwie Finansów na premie dla pracowników tegoż.. Teraz mają kontrolę z Centralnego Biura Antykorupcyjnego, bo okazało się, że gdzieś zawieruszła się trzebińska akcyza. Czterdzieści osób maczało w tym palce, a urzędnicy - jak wiadomo- palce mają lepkie.. Im większa akcyza, tym więcej dla urzędników, bo przecież straszny kryzys i jakoś trzeba go przepędzić. A i w końcu kiedyś minie! Do PKP dokładamy jako podatnicy, bo kolej państwowa ciągnie na kroplówce dotacyjnej. Jeśli PKP Przewozy Regionalne zapłaciły karę 100 000 złotych, to de facto zapłaciliśmy ją - my! A konkurencji od tego nie przybyło.. i zapłacili konsumenci! Teraz będą mogli zwracać bilety do woli.. Ale oszczędności będziemy mieli za to w organach władzy ustawodawczej.. Prawo i Sprawiedliwość proponuje zmniejszenie liczby posłów do 360, a senatorów do 50. Jak Prawo i Sprawiedliwość rządziło- takiej sprawy oszczędnościowej nie proponowało.. Z ław opozycji - jest łatwiej- tym bardziej, że to wszystko nie na serio, wyłącznie naumyślnie.. Tak dla jaj! Bo demokracja to dekoracja jajcarska, liczy się liczba, i dobrze zorganizowana hucpa, żeby masy uwierzyły, że coś władza robi pożytecznego.. Bo chodzi o niezatarte wrażenie, a nie o to co naprawdę.. A co odpowiedział premier Donad Tusk? Że jest gotowy” choćby jutro usiąść nad poważnymi propozycjami i przystąpić do pracy nad natychmiastową zmianą konstytucji, żeby ograniczyć liczbę parlamentarzystów, a także innych przerośniętych struktur władzy”. I jak tu nie zrywać boków! Jak tu się nieuśmie chnąć na samą myśl, że to wszystko miałoby się zdarzyć naprawdę..? W Prawie i Sprawiedliwości około 50 posłów szemrze na złą politykę Jarosława Kaczyńskiego… Może chodzi mu o ich zdyscyplinowanie.. Zupełnie inaczej wyglądałaby scena polityczna, gdyby jakiś splot okoliczności spowodował rozpad Prawa i Sprawiedliwości imitującego partie prawicową, a na jej miejsce powstałaby prawdziwa prawica. Wtedy tych pięćdziesięciu posłów bez obawy, że nie zostaną przyjęci na listy polityczne Prawa i Sprawiedliwości, mogliby znaleźć się na listach prawdziwej prawicy.. Czy taka sytuacja się szykuje? Być może! Prawica zwiera szeregi, ale czy wystarczy determinacji i…. tuby do przedstawiania antypropagandy? Roman Giertych przygotowuje kadry w telewizji państwowej.. po czystce sympatyków Prawa i Sprawiedliwości.. Szykuje się nabór dziennikarzy o poglądach prawicowych.. No i tylko czekamy na decyzję ojca Tadeusza Rydzyka! Pan prezydent Lech Kaczyński na pewno- ojcze Tadeuszu- Traktat podpisze. Już o tym mówił! Naprawdę nie ma co zwlekać z decyzją! Naprzód Polsko! Dał nam przykład Ganley jak zwyciężać mamy.. WJR
Śmierć inż. Stańczaka, gen. Polko - i Donald Tusk W dawnych dobrych czasach, gdy ktoś bezzasadnie zagroził życiu, zdrowiu, a nawet interesom poddanego JKM, to brytyjskie kanonierki ruszały i ogniem z dział wymuszały na wrednych typach przyzwoite postępowanie. I dlatego Zjednoczone Królestwo rządziło połową świata: bo ludzie wiedzieli, że z poddanymi JKM żartów nie ma. Dziś, po wieści o zamordowaniu przez talibów śp. Piotra Stańczaka, czytam na: że p. gen. Roman Polko, d-ca GROMu, „zwrócił uwagę, że od samego początku popełniono błędy. Na przykład kiedy tuż po porwaniu pojawiły się głosy, by w ogóle nie negocjować z terrorystami, ale wysłać na miejsce GROM. - Z pewnością to był błąd - ocenił polski dowódca”. Otóż to nie był błąd. Tak właśnie należało postąpić. Rząd Pakistanu akurat prowadzi walki w Waziristanie z plemionami nie uznającymi jego władzy i wspierającymi talibów. Z pewnością zgodziłby się, by GROM uderzył na terrorystów - i zapewnił mu wsparcie informacyjne i logistyczne. Nie ważne przy tym, ile by to kosztowało. Podejrzewam, że jednym z tych, którzy odwiedli p. Premiera od pomysłu wysłania GROMu do Waziristanu był właśnie p. gen. Polko (o JE Bogdanie Klichu w ogóle nie wspominam - może to i miły człowiek, ale pacyfista, który nigdy nie powinien był się znaleźć na stanowisku ministra ON). JE Donald Tusk bardzo słusznie oświadczył, że III RP nie będzie płacić okupów. Powinno to być wprowadzone jako zasada do Konstytucji. Wtedy nie porywano by Polaków - bo i po co? Gdyby zaś teraz taki okup wypłacono, to natychmiast terroryści zaczęliby myśleć o porwaniu następnego Polaka. Skoro to taki lukratywny business? Oświadczenie p. gen. Polko jest kompromitujące: „Zdajemy sobie sprawę, że rzeczywiście zasadą działania jest, że nie płaci się okupów, nie negocjuje się - ale prawda jest taka, że się gra. Gra się również tym, że się zapowiada, że ten okup będzie zapłacony”. Do jasnej cholery: p. Polko proponuje, by „Rząd” III RP zajmował się krętactwem - i kłamał? I to jest żołnierz? Domagam się dymisji p. gen. Romana Polko. Co to jest, że wojskowi krytykują decyzje „Rządu' - w dodatku absolutnie, ale to absolutnie nie mając racji! Dyskutowałem niedawno z Nim w TVP1 n/t posiadania broni - i już wtedy odniosłem wrażenie, ze jest w Nim zbyt wiele z humanisty, a za mało z żołnierza. Teraz się to potwierdziło. Mięczak - po prostu. A na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą. Powtarzam raz jeszcze: żołnierzom GROMu płacimy nie za to, że siedzą i ćwiczą - lecz za to, że wykonują właśnie takie operacje. Jestem zresztą pewny, że zdecydowana większość GROMowców aż się paliła, by wreszcie walczyć naprawdę - w słusznej sprawie. Domagam się dymisji p. gen. Polko - (KOREKTA: właśnie mnie PT Komentatorzy uświadomili, że p. Polko już parę miesięcy temu z wojska odszedł, więc miał prawo tak mówić - ale dlaczego w TVP1 przedstawiono mi Go, ubranego w mundur, jako d-cę GROMu?) jednak ważniejsze jest, byśmy taki punkt jasno wpisali do Konstytucji. Jako Art. 36 p.2: „Rzeczpospolita Polska nie może negocjować z szantażystami i terrorystami; nie ma też prawa płacić za nikogo i za nic okupu - również w formie niematerialnej. Nie dotyczy to umów międzypaństwowych”. Tylko takie jasne, męskie postawienie sprawy zabezpieczy na przyszłość życie obywateli III RP. Co do wczorajszego wpisu. Wyjaśnijmy: tak, p. gen. Roman Polko miał prawo (skoro nie jest już w wojsku) krytykować „Rząd” - natomiast NIKT nie powinien namawiać rządu jakiegokolwiek państwa do kłamstw i krętactw! A potem ludzie się dziwią, że politycy ich oszukują!!! Gdy się pochwala oszustwo jako uprawnioną metodę działania... Zdaje się, że pojęcie zasad moralnych w ogóle dziś nie funkcjonuje. Cóż: człowiekowi bez kręgosłupa niewątpliwie łatwiej jest wylizywać podłogę. A okruszki są na podłodze właśnie. Ciekawostka: ONET usunął był właśnie z „Wiadomości” komentarz, że gdyby przyszło do pokrycia kosztów charteru, by wymienić porwanego inżyniera na JE Donalda Tuska lub JE Radosława Sikorskiego to „cała Polska by się złożyła w 5 minut”. Co w tym było niewłaściwego?!? JKM
Śmierć spóźnia się o minutę Wiem, że jesteś szpiegiem, ale mnie jest wszystko jedno - pisze w swojej nowej książce Teresa Torańska. Oto jej fragment. - Uprzedzam: o mamę proszę nie pytać. A o babcię można? - (Śmiech). Ze mnie pan się śmieje?- Ale z sympatią.
Babcia umarła na początku czerwca 1941 roku. Chorowała na serce. W trzy tygodnie później Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki.
To była niedziela, 22 czerwca.
- Piękny słoneczny dzień. Byłem studentem drugiego roku medycyny. Pobiegłem do mamy. Mieszkała na drugim końcu miasta. Ja na Potockiej, dziadek na Domagaliczów. A mama...? Nie pamiętam. Zbierała się do wyjazdu. Pożeg-naliśmy się.
Co pani tak na mnie patrzy? Miałem już 19 lat. We Lwowie zaczął się straszny bałagan. Zwijała się administracja radziecka, uciekali Sowieci. Spotkałem się z Dolfim, moim przyjacielem z dzieciństwa Adolfem Speiserem. Był ode mnie o dwa lata starszy. Pochodził z biednej rodziny, jego ojciec był zarządcą majątków ziemskich, gdzie spędzałem wakacje, jeździliśmy razem konno w Biłce Szlacheckiej.
Trzeba uciekać - stwierdziliśmy. - Tylko jak? - pytam go. - Nie mam możliwości. - Wyjedźmy więc razem - zaproponował. - Politechnika organizuje wyjazdy i dostarcza ciężarówki. Dolfi był studentem Politechniki Lwowskiej. - Zabieram dziewczynę - uprzedziłem go. - W porządku - odpowiedział.
Co za dziewczynę? - No, dziewczynę. Nie wie pani, co to dziewczyna? Dostałem się pod cholerny ostrzał. Kule padały ze wszystkich stron. Nie mogłem się zorientować, skąd konkretnie. Strzelali ukraińscy snajperzy poustawiani w oknach. - Zabieram Dziewczynę - powiedziałem jej rodzicom. A Dziewczyna, że nie, że nie chce, nie może, jest chora na serce. - Umówiłem się z Dolfim - tłumaczę. - Dolfi na nas czeka. W końcu idziemy. Od niej do Politechniki było z siedem minut. Dziewczyna wpada w histerię. Że nie będzie uciekać. Zaczęła się między nami straszna szamotanina słowna. Pod Politechniką czekał Dolfi i stała ciężarówka. Powiedziałem Dolfiemu, że nie jadę. Wracamy. Matka Dziewczyny jest zrozpaczona: - Coś ty zrobiła? Przecież musicie uciekać! Dziewczyna po kilku minutach zmienia zdanie. Biegniemy pod Politechnikę. Ciężarówki już nie ma, odjechała. Dolfi zaginął.
Tylko niech pani nie pyta, co się stało. Bo nie wiem. Nic nie wiem. Szukałem go, latami, pytałem... Niemcy podchodzili pod Lwów. Codziennie bombardowali. Ukryłem się w szpitalu przy ulicy Potockiego. Skierowano mnie na górę do sali, gdzie leżał rosyjski żołnierz przejechany przez armatę. Wyglądał jak balon. Miał rozedmę płuc. Połykał coraz więcej powietrza i go nie wydmuchiwał. Kazali mi go pilnować razem z pielęgniarką. Nie wiedzieliśmy, jak mu pomóc, ani ona, ani ja. Nie mogłem znaleźć lekarza. Upiorna niemożność zrobienia czegokolwiek. I straszna scena. Wania leży, umiera, jest już wielki jak fortepian. My z pielęgniarką siedzimy w pokoiku obok, przy otwartych drzwiach. Czekamy na jego śmierć... Powiem coś pani. Ale musi być pani kumplem przez kilka sekund. Spróbuję.
- Noc. Siedziałem w fotelu, ona mówi, że jest jej niewygodnie. Że też chce na fotel. Zachciało się jej amorów. Powiedziałem: nie. Nie zrozumiała, dlaczego nie. Była bardzo zdziwiona. Nie chciałem jej tłumaczyć. Muszę wyjść ze szpitala. Niemcy lada moment mogą wjechać do Lwowa i zająć szpital. Od razu odkryliby, że jakiś obcy facet się w nim pałęta. Wyszedłem na ulicę. Znowu był piękny słoneczny dzień, niedziela.
Czyli 29 czerwca 1941 roku. - Na ulicach nie było ani Sowietów, ani Niemców. Szedłem Potockiego do Sapiehy. Zobaczyłem małe zbiegowisko. Na chodniku leżał człowiek. Zadźgano go nożem, uderzono wielokrotnie. Odwróciłem głowę, nie mogłem patrzeć. Uciekłem.
W nocy z niedzieli na poniedziałek do Lwowa wszedł Legion Bandery.- Nawet nie wiedziałem, że taki istnieje. W poniedziałek weszli Niemcy, a we wtorek w pierwszym pogromie Ukraińcy razem z Niemcami zabili prawie dwa tysiące Żydów. - Nie wiedziałem o tym. Znajomi umieścili mnie w mieszkaniu ciężko chorego starego człowieka. Był umierający. Ciężko oddychał. Siedziałem przy nim. Nie wychodziłem. Po trzech dniach agonia. Pierwszy raz widziałem agonię. Znowu muszę wyjść. Jest już administracja niemiecka. Na domach wiszą flagi żółto-niebieskie, na urzędach niemieckie z czarną swastyką na białym polu.
I kolejne pogromy. - Nie miałem świadomości, co się dzieje. Byłem bardzo naiwnym chłopakiem. Moja naiwność graniczyła czasami z głupotą. W pierwszych dniach okupacji bez przerwy wpadały mi do głowy pomysły literackie. Na przykład, że trzeba coś robić przeciwko Niemcom. Odszukałem zaprzyjaźnionego Ukraińca. Bardzo sympatyczny chłopak, na uniwersytecie był sekretarzem Komsomołu. - Słuchaj, tu weszła armia niemiecka - mówię mu - nie uważasz, że trzeba coś robić? - Co robić? - pyta, ale cierpko jakoś. Mówię: Trzeba się skrzyknąć i założyć jakąś nielegalną komórkę. - Michał - powiedział mi - wracaj do domu. I w czwartek czy piątek - podał konkretną datę - uważaj, bardzo uważaj, nie chodź po ulicach. - Dlaczego? - Coś będzie. Nic więcej mi nie powiedział. Ale ostrzegł. Był Ukraińcem i wiedział. Siedzę w domu rodziców Dziewczyny i słyszymy, że ukraińska bojówka idzie ulicą Potockiego. Sprawdzają dom po domu, wyciągają z nich Żydów i odstawiają do Niemców. Rodzice Dziewczyny pakują mnie do pawlacza. Czekamy. Siedzę w niedomkniętym pawlaczu i powtarzam francuskie słówka. Uczyłem się wtedy francuskiego. Bojówka dochodzi do naszej kamienicy. Matka Dziewczyny wyglądała na stuprocentową Polkę, ojciec też, w czasie I wojny był oficerem w armii austriackiej. To w ogóle była z wyglądu szlagońska rodzina.
Nazywali się...?- Potrzebne? Hüttnerowie. Matka otwiera drzwi. Jakiś głos pyta: jest tu ktoś? Matka odpowiada: - Nie, nikogo nie ma. I słyszę głos stróżki: - To są nasi lokatorzy, nikogo obcego u nich nie ma. Poszli sobie. To się powtórzy, byłem pewny. Trzeba uciekać ze Lwowa. Z panem Hüttnerem wybraliśmy się na rekonesans do jego posiadłości. On miał pod Lwowem niewielki folwark. I też był naiwny, bardziej niż ja. Mocno wierzył, że jego chłopi nie tylko nic złego mu nie zrobią, ale wprost odwrotnie - w biedzie poratują. Ze Lwowa szliśmy pieszo, kilkadziesiąt kilometrów. Nie wzbudzało to niczyich podejrzeń. Nie było komunikacji i setki ludzi przemieszczały się pieszo. Szliśmy przez tereny zamieszkane przez Ukraińców. Po drodze natknęliśmy się na jakieś małe miasteczko, upiorne. Co tutaj się dzieje? - pytamy. - Aaa, bożnicę zamknięto, Żydów spędzono do bożnicy i spalono. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu u Żyda. Był chłopem, miał niewielkie gospodarstwo, mieszkał z córką, bardzo sympatyczną dziewczyną. W nocy bałem się zasnąć. Ktoś kręcił się wokół domu, słyszałem jakieś krzyki, rozmowy. Nad ranem ucichło, odeszli. Następnej nocy zatrzymaliśmy się u Ukraińca. Pozwolił przespać się w swojej stodole na sianie. Rano wychodzimy. Pan Hüttner mówi: - Mleka trzeba się napić. - Może - protestuję ostrożnie - nie będziemy pić mleka. A on: - Będziemy - odpowiada. - Jesteśmy zziębnięci. Poszedł do gospodarza, wziął mleko, przyniósł. Po 15-20 minutach nadbiega czarna milicja.
Ukraińska? - Tak, od koloru mundurów. Polska miała granatowe, ukraińska czarne. Czarna milicja to było coś najgorszego, gorszego niż hitlerowcy. Kogo szukali?- Żydów. Ale mnie pani zaskoczyła pytaniem.
Dlaczego?- Później odpowiem. Ustawili nas przy płocie. My nie wyglądaliśmy na Żydów. Pan Hüttner w ogóle nie wyglądał. A ja wprawdzie byłem brunetem, ale czy Żydem jestem, czy nie jestem, nie było ewidentne. Widocznie coś jednak podejrzewali.Stoję przy płocie. Zaczyna się rozhowor. Padają pytania: kto jesteście? co robicie? dokąd idziecie? Pan Hüttner mówi spokojnie: do folwarku, ja tam dalej mam folwark. Będziemy musieli sprawdzić - odpowiadają. Próbuję bagatelizować: - Co sprawdzać? - udaję zdziwienie. Mieliśmy plecaki. Wyglądaliśmy jak Polacy, którzy wybrali się w podróż, a nie jak Żydzi, którzy uciekają i do plecaków upychają najcenniejsze rzeczy. Zaczęli rewidować nasze plecaki. Były w nich jakieś drobiazgi, w moim nawet książka. To ich przekonało. - Co wy sobie myślicie?! - zaatakowałem ich. - Za kogo nas bierzecie! - podniosłem głos. Miałem wrażenie, że trochę ich to speszyło. Prawdopodobnie pomyśleli, że lepiej nas puścić, bo zaprowadzą na komisariat, okaże się, że jesteśmy Polakami, i wygłupią się. Krzyknęli: - Zmykajcie z tej wsi, natychmiast.
Znał pan ukraiński? - O, tak. Moja mama była bardzo, ale to bardzo ukrainofilska. W domu panował kult Vincenza. W swojej bibliotece miała dużo książek ukraińskich. Lubiła ich kulturę, literaturę. Ja nie. Uważałem, że kulturę mają słabą, a literaturę marną. Z wyjątkiem - liryków. Mieli paru niezłych poetów modernistycznych: Tyczynę, Bażana, Sosiurę. Wróciliśmy do Lwowa. Przyjechał Ukrainiec, który Hüttnerom dowoził żywność. Powiedział, że tego Żyda z córką, u których spędziliśmy noc, wykończono następnej. Ona miała 18 lat. W rodzinie Dziewczyny był Grzegorz Janowszczyński. Proszę zwrócić uwagę na imię i nazwisko. Wyglądał jak Polak z XVIII wieku, blondyn, wysoki, uśmiechnięty. Natomiast jego rodzina - żona i dwóch synów - po żydowsku. Mieszkali w Sokalu. On był znanym adwokatem, bardzo majętnym. Został prezesem Judenratu w getcie. Zaproponował Hüttnerom, by się do niego przenieśli. Pojechałem tam jako narzeczony ich córki. Zamieszkaliśmy w jego domu. Stał obok getta, getto nie było ogrodzone. Żydzi nosili biało--niebieskie opaski na prawym ramieniu. W pierwszy dzień budowałem drogę, w następne zapędzili nas do budowy mostu. Wchodziliśmy do głębokiej rzeki i ustawialiśmy przęsła. Zbliżała się zima. Grzegorz powiedział: przy tym moście zginiesz. Skierował mnie do przychodni żydowskiej. Zostałem asystentem lekarza. Wie pani, gdzie jest Sokal? To powiatowe miasteczko 80 km na północ od Lwowa. 10 tysięcy mieszkańców. - Tylko? Wydawało mi się, że większe. Nad Bugiem (śmiech). Ustawiałem most na Bugu! Wie pani, dlaczego się śmieję? Bo ja tej rzeki, mieszkając jeszcze w Sokalu ponad rok, ani razu potem nie widziałem. I kiedy panna Tomeczek - córka listonosza albo urzędnika pocztowego, Polaka oczywiście, który mieszkał obok Janowszczyńskich - powiedziała mi, w ramach sąsiedzkiej wymiany zdań, że wybiera się na plażę, to dla mnie było, jakby szła na Marsa. A ona zachowywała się normalnie. Bardzo wielu Polaków zachowywało się normalnie. Pana matka dotarła do Samarkandy. - Tak? Nie wiedziałem. Nic o niej nie wiedziałem. Późną wiosną 1942 roku odbyła się w getcie pierwsza akcja. Do getta przyjechało Einsatzkommando. To była formacja, która wchodziła na zdobyte tereny za Wehrmachtem i mordowała. Grzegorz ukrył nas na strychu, zakazał wychodzenia. Siedzimy zamknięci, jest z nami jakaś nauczycielka. Wiemy, że Einsatzkommando wywiezie z getta jedną trzecią ludzi. Na stacji przygotowano dla nich wagony. Pojadą do Bełżca. Nauczycielka wpada w histerię, mówi: - Dlaczego tylko my? Myśląc o...? - Tak. O Polakach. Bez komentarza. Jedźmy dalej.
Nie. Jak się zachowywali?- Kto, Polacy? W Sokalu bardzo dobrze, cicho, nie słyszałem o żadnym drastycznym przypadku. Nagle potworny ryk. Potworny. Tłumu. Co jest? Dom Grzegorza stał niedaleko głównej ulicy prowadzącej do dworca kolejowego. Co jest! Wrócił Grzegorz z Judenratu. Pytamy: co było? Opowiedział: szła kolumna śmierci, przechodziła obok gimnazjum ukraińskiego i młodzież gimnazjalna wyległa do okien, na wielu piętrach. Głośno rycząc, cieszyła się, że Żydzi idą na śmierć. Miała jubel. Dlatego byłem zaskoczony pani pytaniem. Spotkałem się z ich strony z najbardziej okrutnymi zachowaniami, które anulowały wszelkie znane mi dotąd normy. W getcie zrobiło się strasznie. Grzegorz powiedział mi: - Słuchaj, uważam, że nie powinieneś więcej chodzić do pracy, zostań w domu. W getcie nie było już przymusu pracy. Ale jak ktoś nie miał pracy, ginął z głodu na ulicy. W pracy dostawało się kartki na chleb i marmoladę. Zostałem w domu. Strasznie się nudziłem, było głodnawo. Pewnego dnia Grzegorz przyniósł gazetę. Nazywała się "Das Reich", typowa goebbelsowska. Był w niej inserat, który mnie zdumiał. Julius Groos, coś pani to mówi? Nic. - Założył w Heidelbergu największe wydawnictwo językowe, które istnieje do dzisiaj. Specjalizowali się w wydawaniu samouczków. Wydali ze sto, a może i dwieście, z różnych dziwnych języków. Był suahili, aleucki, bantu. W tym inseracie znalazłem informację, że filia wydawnictwa znajduje się w Warszawie i samouczki można zamawiać za zaliczeniem pocztowym. Patrzę na cenę, straszna taniocha. - Grzegorzu - poprosiłem - okropnie się nudzę. Zafundujesz mi parę samouczków? Zafundował mi pięć. Francuski, angielski, włoski, czeski i... piątego zapomniałem. Może niemiecki?- Nie, niemiecki znałem ze szkoły. Hebrajski? - Nie, nie. Hebrajski pominąłem, zamówienie mogłoby być podejrzane.
To może duński? - Dlaczego? Bo w swoim doktoracie wykorzystał pan duńskie prace. - Nie, nie, duńskiego uczyłem się już po wojnie. Ja, proszę pani, zawsze strasznie lubiłem obce języki. Przyjemność mi sprawiało czytanie gramatyk, słowników, odkrywanie ducha języka. Po drugiej akcji Janowszczyński powiedział mi: masz dwa tygodnie. Był listopad 1942 roku. W Sokalu byłem od lipca 1941.
Skąd wiedział?- Judenrat wszystko wiedział. Wiedział, kiedy przyjeżdża Einsatzkommando, i co ich przyjazd oznacza. Grzegorz jednak nigdy nam o tym nie mówił, nigdy.
Przeżył? - Nie. Choć mógł. Proponowali mu ucieczkę na Węgry. Powiedział, że nie. Że nie zostawi ludzi. Z całą rodziną poszedł, z żoną, dziećmi. Do Bełżca? - Tak, w trzeciej akcji. Ostatniej. Poszedł ze wszystkimi. Hüttnerowie zdecydowali się wracać do Lwowa. Mieli tam zaprzyjaźnionych Polaków. A ja zastanawiałem się, dokąd pryskać. Na Węgry mi się nie uda, bo po drodze spotkam folklor ukraiński, od razu więc mnie wyłapią. We Lwowie też nie miałem szans. Był już obóz janowski. Powstał 31 października 1941 roku przy ulicy Janowskiej 134. - Wiedziałem, że to katownia. Urząd Gminny w Sokalu, w którym pracowali Polacy, wydawał fałszywe dokumenty w wielkich ilościach. Nie wiem, czy za darmo, czy za opłatą. Jeśli opłatą, to niewielką. Pamiętam chłopaka, który dostarczał formularze. Nie wiem, czym to się dla niego skończyło. Z polskiego urzędu dostałem trzy różne dokumenty na nazwisko Adam Tyborowicz. Żeby zależnie od okoliczności legitymować się inaczej. Zaczęto mi szukać pracy. Ktoś był zaprzyjaźniony z volksdeutschem z Kamionki Strumiłłowej, który pracował w zarządzie dróg. Zwrócono się do niego, czyby mi czegoś nie załatwił. Załatwił pracę w urzędzie drogowym w Złoczowie. Złoczowa nie znałem, kojarzył mi się tylko z wydawnictwem Ozjasza i Wilhelma Zukerkandlów. Wydawali "Bibliotekę Powszechną", różne serie tanich i popularnych książek z literatury pięknej.
Przyjechałem do urzędu rano, byłem elegancko ubrany, w garniturze, w koszuli z krawatem. To był element strategii. Uciekający Żydzi albo nie mieli pieniędzy na ubiór, albo o niego nie dbali, skoncentrowani na ratowaniu życia. Ja wyglądałem na takiego, co żyje normalnie. Chce pracować, zarabiać pieniądze. Przyjechałem rano pociągiem ze Lwowa, wszedłem do urzędu drogowego. To był mały urząd, ze trzy pokoiki, pracowały w nim cztery osoby, Polacy. Kierownik przyjął mnie entuzjastycznie, byłem polecony przez Niemca. - Ach, jak dobrze, że pan przyjechał - ucieszył się - dzięki panu Żyda mogliśmy się pozbyć. Struchlałem. Biurko, proszę bardzo, dokumenty, proszę się zapoznać. Teraz powiem pani coś, co mnie samemu zgrzyta konfabulacją. Nie wiem, może mi się przyśniło. Zapamiętałem tak: nagle wszyscy podeszli do okna. Niemcy prowadzą grupę Żydów pod strażą. I pada - w tym pokoju - określenie, że prowadzą ich "na mydło".
W 1942 roku?- Jesienią. To wydaje się wręcz niewiarygodne. Wiedza, co dzieje się z Żydami, chyba nie była wtedy powszechna.
Pan wiedział?- Nie. O Auschwitz, Treblince, Majdanku dowiedziałem się dopiero po wojnie. Nikt z moich znajomych nie wiedział. Holocaust był przecież czymś niewyobrażalnym. A człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś niewyobrażalnego. Poszedłem do kierownika, siedział w innym pokoju. Powiedziałem: bardzo dziękuję, że pan mnie przyjął do pracy, podoba mi się tutaj. - Ale - mówię - może tego człowieka (nie powiedziałem Żyda) nie warto zwalniać, ja się z nim pracą podzielę. Nic nie odpowiada. Zasuwam dalej. - Pracy jest dużo, starczy na dwóch. Będzie lepsza. Wysłuchał, nie skomentował. Wracam do swego biurka. Nie mija pół godziny, jeden z urzędników podchodzi do mnie i cichym głosem mówi: - Zmywaj się natychmiast, przychodzą po ciebie. Coś ty powiedział kierownikowi? - pyta. Kierownik powiadomił policję lub gestapo. Brunet ujmujący się za Żydem wydał mu się podejrzany. Prawdopodobnie zawiadomił policję granatową. Polak nie dzwoniłby raczej na gestapo. Wyszedłem niby do ubikacji i szybko na ulicę. Co z sobą zrobić? Jakaś grajzlernia - widzę - w suterenie. Mały sklepik, z ladą. Mam trochę pieniędzy, pójdę się czegoś napić. Schodzę do sutereny schodkami. Otwieram drzwi. Ukrainiec patrzy na mnie tak, że wiem, iż muszę się cofnąć. Odwracam się i wychodzę. Dokąd iść? Jest kościół. Wchodzę do kościoła. Muszę się uspokoić. Do kościołów policja nie wchodziła. Pytała mnie pani, jak zachowywali się Polacy. Czasami jak ten kierownik. On nie musiał zawiadamiać. Zrobił to, ot tak, gratuit. Ale też jak ten urzędnik, który pana ostrzegł. - Tak, oczywiście. I jak volksdeutsch z zarządu dróg. Bo wie pani, co było dalej? Po dwóch godzinach wyszedłem z kościoła. Nie miałem gdzie spać, zaczepiłem na ulicy polską rodzinę, odmówiła, że nie, nie może mnie przenocować. Włóczyłem się. Włóczenie się po ulicy było bardzo niebezpieczne. Złoczów to było niewielkie miasto, kilka ulic. Zrobiło się ciemno. No, trudno, pojadę do volksdeutscha, który polecił mnie do pracy. Uprzedzę go, że nastąpiła wpadka, niech się przygotuje, że nie wiedział, kogo poleca. Może załatwi mi coś następnego. Dotarłem do niego w nocy. I on, ten Niemiec, w bardzo ładny, uczciwy sposób powiedział mi: - Wsiadaj do ciężarówki, odwiozę cię do Lwowa, nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. Było bardzo zimno. Okrył mnie plandeką, przewiózł.
Pojawiła się nowa możliwość przetrwania - w Liegenschaftach. To były powiernicze administracje dla majątków żydowskich i polskich porzuconych z powodu działań wojennych. Zarządzał nimi wyznaczony przez Niemców dyrektor, było biuro i urzędnicy. W każdym prawie Liegenschafcie brakowało urzędników. Ktoś mnie polecił do majątku oddalonego mniej więcej 20-30 km od Złoczowa. Pojechałem z Dziewczyną. Cieszyłem się, że dostanę pracę, zamieszkamy razem. Przyjechaliśmy wieczorem, miło nas przyjęto, dano pokój. Fajnie - pomyślałem. I wie pani, co zrobił Michał? Pan Michał (śmiech) wymyślił, że pójdzie na pocztę i zawiadomi rodziców Dziewczyny, że wszystko w porządku. Poszedłem, zadzwoniłem, poszliśmy spać. Rano, około ósmej, może wcześniej, leżę z Dziewczyną w łóżku, wpada administrator. - Proszę pana, gestapo dzwoniło ze Złoczowa, mieli meldunek, że jakiś nieznany człowiek, który zamieszkał w Liegenschafcie, kręci się po wsi, zaraz przyjeżdżają. - Za ile tu będą? - pytam. Mówi: może za 20 minut. Czyli pieszo nie zdążymy dostać się na stację kolejową. Mówi: dam panu wóz z końmi. Chwytamy walizki, może plecaki, już nie pamiętam. Zajeżdżają konie. Którędy uciekać? Od Złoczowa była szosa, która rozdzielała się na dwie drogi: do stacji kolejowej i do Liegenschaftu. Czyli - wykombinowałem - musimy dostać się do tego rozwidlenia, zanim oni się tam zjawią. A potem my skręcimy w odgałęzienie na dworzec, a oni, nadjeżdżając ze Złoczowa, pojadą prosto do Liegenschaftu. Tam dowiedzą się, że wyjechaliśmy, i oczywiście zawrócą na dworzec, ale my już wskoczymy do jakiegoś pociągu. Bez koni ten manewr by się nie udał. I on je dał, ten administrator. Proszę zobaczyć, jakie fajne zachowanie. On się przecież strasznie narażał. Bo do niego dzwonili i musieli potem wiedzieć, że nas uprzedził i dał konie. Tyle mogę pani powiedzieć obiektywnie o Polakach. Kiedy dojeżdżaliśmy do stacji kolejowej, zobaczyliśmy nadjeżdżający pociąg. Jesteśmy uratowani! Zatrzyma się na cztery minuty i dobiegniemy. Dobiegamy. Ale pociąg się nie zatrzymał. To był pociąg towarowy, pojechał dalej. Mówię do Dziewczyny: - A teraz spokojnie. Zostawiamy walizki na peronie, udajemy, że spacerujemy, i szybko chodu na pola. Lasów tam nie było, tylko gdzieniegdzie jakieś chaszcze. Musimy złapać inną linię kolejową. Tonęliśmy w zaspach śniegu. Chyba nas nie gonili. Nie mogli przewidzieć, w którą stronę pójdziemy. Wieczorem doszliśmy do jakiejś stacji. Był cudowny wieczór, gwiazdy na niebie. Nie wiadomo, kiedy przyjedzie pociąg do Lwowa. Nie możemy czekać na dworze, zamarzniemy. Wchodzimy do pierwszej lepszej chałupy. A tam rozbawione towarzystwo, Polacy. Chichy, śmichy, wróżby, dla nas egzotyka, obchodzili andrzejki. Dołączyli nas do zabawy. A rano pociągiem do Lwowa. Dziewczyna poszła do matki, ja do małego hoteliku. Jej matka była bardzo dobrze usadzona we Lwowie jako pomoc medyczna w gabinecie zaprzyjaźnionego dentysty, Polaka. Wyszedłem do miasta. Chciałem w jakimś urzędzie spytać o pracę. Otworzyłem drzwi, zobaczyłem Niemca, cofnąłem się. Niemiec próbował mnie złapać za hals, ledwo uciekłem.
Hals? - Kark po lwowsku. Wiedziałem już, że nie ma co szlajać się po Lwowie, trzeba czekać. Co będzie, to będzie. Hoteliki były rewidowane przez policję niemiecką mniej więcej dwa razy w tygodniu. Mój mieścił się blisko ulicy Sobieskiego, obok niego były otwarte antykwariaty. Kupiłem wiersze Broniewskiego. Wróciłem z tomikiem poezji, a że było zimno, położyłem się do łóżka i czytam sobie poezję. Czekając na policję. Dzień, dwa, może przyjdzie za dwie godziny, może za godzinę. Po czterech godzinach - puk, puk, wchodzi Dziewczyna. - Jest bardzo dziwny - mówi - anons w dzisiejszej gazecie: poszukujemy robotników na wyjazd, malarzy pokojowych, ślusarzy (wymienionych było z dziesięć zawodów), dobre warunki, wyjazd natychmiast. - Dokąd? - pytam. - Nie jest napisane. W anonsie podany był adres biura, które organizowało wyjazdy. Patrzę: na absolutnych peryferiach Lwowa. Idę. Jest ulica, jest mieszkanie, ale żadnej wywieszki. Dzwonię. Otwiera Ukrainiec, dwudziestoparoletni. Pytam: - Czy to biuro, które poszukuje robotników na wyjazd? Mówi: tak, a pan - siada - co jest? Wymyśliłem, że jak powiem ślusarz, to się spalę, bo nie będę wiedział, w którą stronę kręcić kluczem, ale malować ściany każdy potrafi. Więc mówię: malarz pokojowy. Dobra - odpowiada - ale musicie jeszcze pomówić z szefem. Szefa nie ma, będzie jutro. Przychodzę następnego dnia. Jest szef, Polak.
Co panią znowu dziwi? Że mówię: Polak? No, wie pani, to się poznawało. Raczej się poznawało. Po czym? - Nie wiem. Może po sposobie mówienia, może zachowania. Tamten był Ukraińcem, a ten na pewno Polakiem. A pan dla niego? - Odniosłem wrażenie, że jego nie obchodziło, kim jestem. Lakoniczna rozmowa, o nic nie pytał. Może o dokumenty, czy mam. Miałem. Powiedział: w porządku, zabieramy pana, będzie pan miał dobrą robotę w firmie niemieckiej. Gdzie? - zapytałem. W Kijowie. Pomyślałem: świetnie, daleko od Lwowa, ponad 500 kilometrów. A głośno udałem zaskoczonego: aż w Kijowie? - Tam dobrze płacą - wyjaśnił. Mam dziewczynę - powiedziałem. - Chcę jechać z dziewczyną. Chwilę się zastanowił: - To pańska sprawa - rzekł. Poinformował, że wyjazd do Kijowa nastąpi pojutrze w nocy, mamy więc być na Dworcu Głównym we Lwowie koło ósmej wieczorem. I dodał bardzo dziwną rzecz: jeśli chce pan coś zabrać, to radzę farbki do bielizny, dobrze się sprzedają. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi.
Może o bielinkę? - Jemu chodziło o farbki Strójwąsa. To był niebieski proszek, powszechnie używany do prania, produkowany przez fabrykę Strójwąsa w Warszawie. Tylko po co miałbym je zabierać? Przecież jechałem do pracy, a nie na szmugiel. Spakowałem się, pożegnałem ze znajomymi. Przyjaciel drukarz na do widzenia dał mi słownik niemiecko-polski Langenscheidta. Jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką miał. Powiedział: uciekasz, to weź, na pewno ci się przyda. Znałem go sprzed wojny. Marzył o lepszym świecie.
Komunista?- Tak. Żydowski chłopak ze strasznie biednej rodziny. Zginął. Nawet nie wiem, jak i kiedy. Ten słownik to jedyna rzecz, która po nim została. Mam go do dzisiaj. Pokażę. Bardzo zniszczony, brakuje okładek. - Jest z innego wymiaru. Przychodzimy. Ciemno, zimno, to był grudzień. Jest kilku Ukraińców, ten Polak - ich szef - oraz takich jak my ze 25. W holu dworca kazali nam siąść rzędem na podłodze i oprzeć się o ścianę. Wydawało mi się, że po to, byśmy wypoczywali. Siedzimy, czekamy na pociąg, nikt nie wie, kiedy przyjedzie. Pociągi chodziły, jak chciały. Nagle wpadają jacyś ludzie z latarkami. W ciemnościach nie widziałem ich twarzy. Oświetlają nas wszystkich po kolei i niektórych wyciągają. Wrzeszcząc: ty wychodź, ty, ty! Domyśliłem się, że to ukraińscy bandyci, którzy wyłapywali Żydów. Latarką machnęli mi po oczach, potem oświetlili Dziewczynę. Wyprowadzili parę osób i albo sami ich rozwalili, albo odstawili na policję niemiecką. Dziewczyna dostała 40 stopni gorączki. Przyjeżdża pociąg towarowy, ona półprzytomna, wsiadamy. Ktoś mnie pyta: - Masz farbki? - Nie mam. Strasznie się zdziwił, strasznie! - A dlaczego nie masz?! - Bo mnie to nie interesuje - odpowiedziałem.
Zachowałem się jak głupiec, prawda? Nie, jak panicz.- A co! Jedziemy, wypytuję o aspirynę dla Dziewczyny. Nikt nie ma. A ona w malignie. Słyszę, że Żyda znaleziono w którymś wagonie i wyrzucono z pędzącego pociągu. Koszmar. Znaleźliśmy się w łapach przemytników. Ta banda umówiła się z głupimi Niemcami, że będzie im werbować i dowozić robotników do pracy w Kijowie. A że byli chytrzy, wykombinowali, iż przy okazji zarobią jeszcze więcej - na przemycie towarów. Przewozili więc ludzi nie po 150 osób za jednym razem, jak mieli w dokumentach, ale po 20-30 na ten sam dokument. Przekraczając granicę w Brodach wielokrotnie i szmuglując, co się da. Dojeżdżamy do Kijowa. Ukrainiec zabiera nas: mnie i Dziewczynę, do jakiegoś mieszkania. Wynajmował pokój przy rodzinie. Przychodzimy, a tam - zabawa. Córka gospodarzy wychodziła za mąż następnego dnia, więc przyszło większe towarzystwo, żeby ją przelecieć grupowo. Co się pani tak patrzy? Chyba nie rozumiem. - Czego pani nie rozumie? Ja siedziałem przy Dziewczynie w drugim pokoju.
Proszę nie kpić. - Ja? No skąd. To przecież proste. Ona jeszcze mogła. Nie była przecież mężatką (śmiech). To był jej ostatni dzień. Zabawa szła na całego. Pełna egzotyka. Naprawdę było wesoło. Przyszłemu mężowi także? - Nie pytałem (śmiech). Niech pani da spokój. Tu się nie ma nad czym zastanawiać. Życie seksualne dzikich opisał już Bronisław Malinowski. Nie czytała pani? Następnego dnia Ukrainiec dał mi adres i poszedłem do pracy. W Kijowie Niemcy założyli kilka firm budowlanych, nazywały się Hoch-Tiefbau. Co w dosłownym tłumaczeniu oznacza "wysoką i niską zabudowę". Te firmy budowały domy, wykańczały mieszkania. Niemcy potrzebowali mieszkań. W Kijowie powstała cała masa niemieckich przedsiębiorstw. Przychodzę, melduję się do pracy jako malarz. Ale firma jest porządna i solidni Niemcy uważają, że z nowym pracownikiem należy porozmawiać. Pyta jeden: a co pan umie? Zaczyna się rozmowa. Wychodzi z niej, że mam maturę i studiowałem. - A nie chciałby pan - proponuje - pracować w księgowości? Mówię: - Naturalnie, że chcę. Wchodzę do księgowości, witają mnie z wielką radością. Jakaś Łotyszka cieszy się. - Jak to dobrze, że pan przyszedł, bo my nie umiemy prowadzić podwójnej rachunkowości, a pan jako fachowiec na pewno potrafi (śmiech). Dali mi jakieś księgi. W podwójnej rachunkowości - wyrozumowałem logicznie - wszystko należy zapisywać w dwóch księgach, żeby jedna kontrolowała drugą. Nie potrafiłem się jednak zorientować, o które księgi chodzi, i szybko wyszło, że rachunkowy ze mnie żaden. Nie zdziwili się, przyjęli spokojnie, nie umiesz, to trudno. Powiedzieli: damy ci co innego do roboty. Zostałem skrobipiórkiem. Mija kilka dni. Wzywa mnie szef bandy, ten Polak, na rozmowę. Spotykamy się na ulicy. Jest jak w amerykańskim filmie. Okrąża mnie parę osób i szef mówi: wydaj złote monety. - Jakie monety?! - w ogóle nie zrozumiałem, o co mu chodzi. - Ja nie mam żadnych złotych monet, o czym ty mówisz? - Masz - odpowiada. - Pytałeś, ile kosztuje złota moneta. Zaczynam kojarzyć. Jakaś paranoja. Rzeczywiście pytałem jednego Ukraińca. W pociągu, jak jechaliśmy do Kijowa. On zaczął o monetach, to chciałem być grzeczny, bo z człowiekiem należy rozmawiać, prawda? A że nie wiedziałem o czym, to dla podtrzymania rozmowy zapytałem go, ile taka moneta kosztuje. Z tego wywnioskował, że mam, i powtórzył szefowi bandy.
Tłumaczę szefowi, że nie mam, wyjaśniam, dlaczego pytałem, ale szef bandy nie wierzy mi. Grozi: źle z tobą będzie, oddaj! Ja się wikłam, on myśli, że kręcę. W końcu chyba dotarło do niego, że ma do czynienia z idiotą, i mówi: puszczę cię. I pyta: a co to jest? Miałem wieczne pióro. - Dawaj! Zabrał mi pióro.- O! I kurtkę masz porządną - zauważył. Miałem skórzaną. Jeszcze z Sokala. Od Janowszczyńskiego. - Zdejmuj. Zabrał mi kurtkę. Pani to sobie wyobraża? Szef bandy przemytników, milioner, zabiera kurtkę biedakowi, jedyną, jaką ma. Mówię do niego: słuchaj, nie muszę być w Kijowie. I strzelam z głupia frant: nie mógłbyś mi pomóc dostać się do Rumunii? - Nie - odpowiedział poważnie - tego nie potrafię zrobić. I wie pani, moje pytanie go nie zdziwiło. Czyli wiedział.
Co wiedział? - Och, proszę pani, że jestem Żydem. To jasne. Bo po co Polak chciałby się pchać do Rumunii? Polak cieszyłby się, że ma dobrą pracę i spokój, o Rumunii by nie myślał. Minęły kolejne trzy dni. Jest miło w pracy, ciepło w domu, mamy co jeść, przychodzi niedziela. A, pójdę na spacer - mówię sobie - trzeba popatrzeć na Kijów. Poszedłem na wzgórze z Ławrą Peczerską, najstarszym klasztorem. Nieopodal znajdowały się dawne koszary rosyjskie, bardzo ładne budynki, a ze wzgórza rozciągał się wspaniały widok na Kijów. Wracam, przechodzę obok mojej firmy i dozorca mówi: gestapo było tu przed godziną, mieli meldunek, że jakiś podejrzany facet przyjechał ostatnim transportem ze Lwowa, szukają go. No to koniec. Ktoś złożył doniesienie, że należy mnie sprawdzić. Może ktoś z bandy. Bo jeśli okaże się, że jestem Żydem, będzie można na mnie zarobić. Za wydanie Żyda Niemcy dawali po parę kilogramów soli. Nie pamiętam dokładnie ile - trzy albo siedem. Warto było się pofatygować. Trzeba uciekać, natychmiast - ale jak! Kijów był miastem zamkniętym. Wjechać i wyjechać z niego można było za specjalnymi przepustkami. I ja - zamiast cofnąć się na ulicę i uciekać - powiedziałem do dozorcy: idę do dyrektora. Poszedłem. Zapukałem do jego gabinetu: chciałem prosić pana o rozmowę. A on bardzo grzecznie: słucham, o co panu chodzi? Nazywał się Wuttke. Był Niemcem.- Chciałbym dostać się do filii pańskiej fabryki w Winnicy. Tylko on mógł mi wydać przepustkę na wyjazd. - O, Polak - zauważył - byłem w Polsce w 1939 roku. Pyta, dlaczego chcę wyjechać. Mówię, że mało zarabiam, że w Winnicy zarobię więcej. Tłumaczy, że nie, że tam płacą tyle samo co tutaj. I proponuje: dam panu podwyżkę. - Nie, panie dyrektorze - mówię - chcę wyjechać do Winnicy. Przyjrzał mi się. Chce pan wyjechać z Kijowa? - zapytał.
- Tak, chcę wyjechać z Kijowa. To był świadomy Niemiec. Rozumiemy się? Nie.- Za chwilę pani zrozumie. Powiedział: wystawię panu dokument podróży. I Dziewczynie - wtrąciłem. Wystawił od ręki. Wychodzę. I wiem, że do Winnicy jechać nie mogę, bo gestapo zostanie poinformowane, dokąd pojechałem, i szybko mnie tam odnajdzie. Poza tym w Winnicy jest piekło. Słyszałem o masowych mordach, które tam urządzano. Muszę prysnąć dalej, najlepiej do strefy wojennej, tzw. Ost Ribbentropa, z niemiecką administracją i terenami wojskowymi, które kończyły się na Dnieprze i były, oczywiście, bardzo kontrolowane, ale inaczej, wojskowo, nie rasowo. Tylko jak wydostać się z Kijowa? Najlepiej za pośrednictwem innego Hoch-Tiefbau. Idę ulicą i rozglądam się, gdzie jest jakiś Hoch-Tiefbau. Jeden zamknięty, drugi zamknięty, już późno, wieczór. Trzeci otwarty. Siedzi Niemiec w średnim wieku. - O co chodzi? - pyta. - Chcę się dostać do pańskiej filii. Pokazuję polskie papiery, że pracowałem u Wuttkego. - Szukam pracy - nawijam mu - rozumie pan, wszyscy szukają dobrej pracy. Wiem, że nie jest to szczególnie atrakcyjne uzasadnienie, ale rozmowa zaczyna się kręcić. Z dziewczyną - mówię - chcę jechać, no wie pan... To go przekonało. Oni rozumieli, że Mädchen to Mädchen, dziewczyny są ważne. - Wystawię panu - powiedział - dokumenty do naszej filii w Stalino.
Gdzie to? - W Donbasie, stolica Donbasu. No jak już, to już (śmiech). Czyli Donieck.- I wystawił. Bardzo szarmancki człowiek, pożyczył nam miłej podróży, dobrej pracy w Stalino, i do widzenia. W Dniepropietrowsku był przejazd przez Dniepr, następowała zmiana pociągu. Wysiedliśmy z jednego, mieliśmy przesiąść się na inny. Przez Dniepr chodziły pociągi wyłącznie wojskowe i bardzo nieregularnie. Musimy czekać, straszny mróz. Wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia. Kantyna żołnierska! Nie przewidziałem. Cofnąć się? Nie, już nie można. Żołnierze siedzą przy stołach, gadają, śmieją się. Jadą na front i też czekają na pociąg. Stoimy przy drzwiach. Żołnierze nas zagadują. Kim jesteśmy? Skąd? A, Polen! Jeden z żołnierzy zaczyna z nami rozmawiać po polsku. Ślązak. Ślązaków jest więcej. Jadą pod Stalingrad? - A gdzie! To była scena jak z amerykańskiego filmu wymyślona przez hollywoodzkiego scenarzystę. W tłumie niemieckich żołnierzy jadących na front stoi dwójka ściganych Żydów i rozmawia z nimi po polsku. A oni mówią, dokąd jadą, z jakich są oddziałów. Wie pani, co to jest? Szpionaż w Armii Czerwonej.- W niemieckiej tak samo, die Spionage, szpiegostwo! Nie mija 10 minut, przychodzi niemiecka żandarmeria i do nas: - Co wy tu robicie? Po co kręcicie się wśród żołnierzy, jakie zbieracie informacje? Pokazuję dokumenty, że jedziemy do Stalino, do pracy. Lejtnant się waha, czy nas zaaresztować, czy zostawić. Wypaliłem mu bezczelnie: proszę pana, to tylko w kinie jest tak, że gdy ktoś rozmawia z żołnierzami, od razu jest szpiegiem. - Heraus! - wrzasnął i wyrzucił nas na mróz. Przyjeżdżamy do Stalino. Duże miasto, z operą. Kompletnie zniszczone. Wielkie kombinaty metalurgiczne w ruinach. Jest styczeń 1943 roku.
Trwa bitwa o Stalingrad.- Ale daleko. 500 kilometrów dalej na wschód. Pytamy o filię Hoch-und-Tiefbau. Nikt o żadnej nie słyszał. Chodzimy, szukamy, według podanego adresu. Nie ma. Nie ma takiego adresu, rozumie pani? Kolejny Niemiec, który...? - Tak jest. Dajemy za wygraną, ale co robić? Idziemy do biura pracy. Przedstawiam się: student medycyny. Dziewczyna otrzymuje skierowanie do gabinetu analiz w jednym szpitalu niemieckim, ja idę do drugiego. W moim pracują sympatyczni Austriacy i trzech Niemców. Pierwszy był komendantem szpitala w randze kapitana. Okulista. Miał szramę na policzku, bo jako student działał w korporacji studenckiej i bił się na szable w pojedynku. Drugim był Spiess, sierżant, który trzymał w garści całą załogę nieoficerską. Chodził napuszony, mocny człowiek, nie lubiłem go. Trzecim Niemcem w szpitalu był sekretarz partii nazistowskiej. Zagadkowy facet, jak się okazało. Skierowano mnie do pracy na salę operacyjną. Wynosiłem kubły i żołnierzy po amputacjach. Mrozy dochodziły do 40 stopni. Operowano żołnierzy spod Stalingradu. Rannych przywożono samolotami i pociągami. Niemieccy żołnierze po amputacjach często wpadali w śmiertelną malignę, prosili: sprowadź mi ojca, powiadom żonę, gdzie mój brat - pytali mnie. Mieszkałem bardzo daleko od szpitala, z godzinę drogi. A praca non stop - w dzień i w nocy, operacje jedna po drugiej. Któregoś razu skończyłem pracę o drugiej w nocy i po co - myślę - będę w mróz pchał się do domu, prześpię się tych kilka godzin, co zostały, w szpitalu. Nie było gdzie, to położyłem się na stole operacyjnym. Ale bez prześcieradła (śmiech). Nagle zapala się światło i widzę: Niemiec, komendant szpitala, stoi w drzwiach. Jest zupełnie pijany. Zrywam się. Pyta: - Co tu robisz? Tłumaczę: - Pracowałem do późna, daleko mieszkam, jest zimno, bardzo przepraszam, drugi raz tego nie zrobię. - Jesteś Polakiem? - pyta. - Tak. I on wtedy do mnie: - Aha, tym nowo przyjętym. I dalej: - Wiem, że jesteś szpiegiem, ale dla mnie Es ist mir ganz egal - powiedział - mnie jest wszystko jedno. I poszedł. O co mu chodziło? - Według niego, rozmawiając z żołnierzami, często nie całkiem przytomnymi, mogłem ich wypytywać, z jakich są jednostek, co dokładnie robili na froncie, czyli zbierać informacje o armii niemieckiej zaangażowanej pod Stalingradem. Głupio nie rozumował. Mogłem rzeczywiście. Tylko wie pani... (śmiech), buty mi się rozleciały. Dałem jeszcze w Kijowie do podzelowania i Gruzin mnie oszwabił. Podmienił zelówki, które szybko się odkleiły. Z oderwanymi podeszwami trudno było chodzić. Głowę miałem zajętą kombinowaniem, jak zdobyć nowe. Nie było gdzie kupić. Tygodniami pertraktowałem z magazynierem, żeby wymienił. Prosta transakcja - prosiłem - moje stare wojskowe wymień na nowe wojskowe. Bał się. Okropnie się bał. W końcu dał i chyba poinformował o tym Spiessa.
Woła mnie sekretarz partii, ten hitlerowiec i nazista, i mówi: - Spiess ze mną rozmawiał. Ma coś do ciebie. Radzę ci zmienić pracę. Pani rozumie, co on powiedział? On dał mi do zrozumienia: zmywaj się stąd, bo szykuje się nieszczęście, i zaofiarował pomoc w załatwieniu nowej pracy. Dostałem w laboratorium w innym szpitalu, robiłem tam różne badania chemiczne - moczu, krwi. Już jest wiosna 1943 roku. Może kwiecień. Tam wiosny przychodzą nagle. Prawie z dnia na dzień robi się zielono i ciepło. Idę ulicą i oczom nie wierzę. Na ulicy widzę paru żołnierzy włoskich. Co oni tutaj robią? Pod Stalingradem zostali przecież kompletnie rozbici wiele tygodni wcześniej. Zaczepiam ich: buongiorno, buongiorno. Z samouczka Groosa znałem kilkaset włoskich słów. Zagaduję: che cosa fate qui? co tu robicie? A oni, jak to Włosi, od razu popadają w rozmowę. Odpowiadają: - Przyjechaliśmy jako oddział di ricupero. Nie znałem tego słowa, co to znaczy ricupero? - pytam. Tłumaczą: - Tutaj jest mnóstwo żelastwa, broni, tanków, armat, a że we Włoszech nie mamy rudy żelaza, to ładujemy ten złom do pociągów i wywozimy do Włoch. Załadujemy 30 i ostatnim pociągiem wrócimy do Włoch. - Ostatnim wracacie do Włoch? - upewniam się. - Tak - odpowiadają. - Jestem zainteresowany - mówię - zabierzcie mnie. - A to musi pan pomówić z naszym szefem, majorem Vasonem. Komendantura włoska znajdowała się w Makiejewce. Jak się do niej dostać? Między Stalino a Makiejewką stała na szosie niemiecka kontrola wojskowa. Wypatrzyłem na ulicy tego hitlerowca ze szpitala, co mi pomógł załatwić pracę, i zaczepiłem, gdy wsiadał do samochodu. Nie przewiózłby mnie pan? - zapytałem. Wsiadaj - powiedział - schowaj się pod plandeką. W komendanturze włoskiej przyjął mnie kapitan Gamba, prawa ręka majora Vasona. Mówię, że chcę do Włoch. Pyta: dlaczego? Mówię: - Bo mnie się nie bardzo chce pracować, chcę studiować. Przygląda mi się. - Aha - mówi - rozumiem. Fajnym facetem się okazał. Długa rozmowa. Po włosku? - Tak, tak. Nie wiem, czy nie wtrącałem słów niemieckich, być może, ale on rozumiał, oni wszyscy znali trochę niemiecki. - Na pana wyjazd musi być - powiedział - zgoda majora Vasona. Za parę dni powiadomię, czy major pana przyjmie. Jak powiadomi? - Nie pytałem. Uznałem, że to już nie moje, a jego zmartwienie. Podziękowałem, wyszedłem. Po dwóch, trzech dniach idę główną ulicą Doniecka, chyba Szewczenki. To taki deptak spacerowy, przy którym mieszczą się opera, szpitale i wszyscy się z sobą spotykają. Nagle wyrasta przede mną młody porucznik we włoskim mundurze. Pyta: - To pan był w naszej komendanturze? - Ja. - Chce pan wyjechać do Włoch? Tak. - Rozmawiał pan z capitano Gamba? Tak. - Chciałby pan pomówić z naszym szefem? Tak. - I kapitanowi Gamba powiedział pan, że jest Polakiem? - Tak jest. Zaczyna mówić po polsku. Perfekcyjną literacką polszczyzną. - Przejdźmy na bok - proponuje - chciałbym z panem zamienić parę słów. Stanęliśmy z boku ulicy. Zarzucił mnie pytaniami. Skąd pan, ze Lwowa? Był pan studentem? A do którego gimnazjum pan chodził? Jak ono się nazywało? Przy jakiej było ulicy? Sprawdzał mnie, wypytując o szczegóły z geografii Lwowa. - Czyli wyjechał pan ze Lwowa - upewnia się - żeby pracować tutaj? O! - pomyślałem - zaczynają się dwuznaczne identyfikacje. Rzuciłem coś wymijającego. Następnych jednak pytań, co robiłem od wyjazdu ze Lwowa - nie zadał. Na zakończenie powiedział, żebym za parę dni zgłosił się do majora Vasona, podał mi swoją wizytówkę i życzył szczęśliwej podróży do Włoch. - Proszę odwiedzić tam moją rodzinę - dodał. Szpieg? - Zaraz, zaraz, nie wszystko od razu. To jest życie, nie telewizyjny kryminał. Polak z Wilna. Wyjechał z rodzicami i bratem do Włoch na początku wojny. Zamieszkali w Bolonii. A co było na wizytówce? - Fanti, Garaldo Fanti, i adres w Bolonii. Za parę dni poszedłem do majora Vasona. Typowy Włoch: gruby, hałaśliwy. - Chcę z Dziewczyną - uprzedziłem. - Wyjeżdżamy z końcem lipca - poinformował. Ale o zgodę na nasz wyjazd - wyjaśnił - musi wystąpić do sztabu generalnego w Rzymie. Jeśli ją dostanie, to pojedziemy, a jak zgody nie dostanie, to nie pojedziemy. Minął maj, czerwiec, dalej mierzę w szpitalu białko w moczu. Niemcy zapowiedzieli spis ludności. Nerwowa sytuacja. Wyjdzie, że jacyś Polacy kręcą się na terenie przyfrontowym. Front jest już bardzo blisko, Niemcy spodziewają się natarcia Sowietów. Nagle słyszę, że Amerykanie wylądowali na Sycylii. No to koniec ze mną. Włosi przegrywają wojnę, mają obce wojska we własnym kraju. Idę do majora Vasona. Za trzy dni ich pociąg odjeżdża. Mówi, że z Rzymu nie ma żadnych wiadomości. To koniec. A dzień później woła, że nadeszła iskrówka. Pani sobie wyobraża? Amerykanie lądują na Sycylii, a sztab generalny włoskiej armii wyraża zgodę na zabranie pana Tyborowicza ze Stalino do Włoch za wybitne zasługi dla armii włoskiej. I na dodatek daje mi promesę obywatelstwa włoskiego. Major Vason mówi: - Za dwa dni rano proszę się zgłosić z rzeczami, jedziemy. Jedziemy do Włoch! Dali mi mundur, ale bez odznaczeń.
Co za mundur? - No, włoski. Jechałem w mundurze włoskim, jako włoski żołnierz. A co! Zapakowałem tom opowiadań Czechowa po rosyjsku, żeby sobie w pociągu poczytać, i dziennik lektur, w którym zapisywałem przeczytane książki. Potem pokażę go pani. Wsiedliśmy z Dziewczyną do eszelonu. Mnie Włosi umieścili w wagonach towarowych razem z żołnierzami, a kobiety w osobowym. Eleganccy Włosi odstąpili im dwa przedziały. Jakim kobietom? - Było trochę Ukrainek, dziewczyn włoskich oficerów. Ukraińska policja usiłowała je wyłuskać z pociągu. Wskakiwali na schodki biegnące wzdłuż wagonu, krzyczeli: dawajcie te dziewczyny, a Włosi ich odpędzali, uderzając gazetami po głowach i krzycząc: won stąd, won. We Lwowie stanęliśmy. Poprosiłem jednego Włocha: chodź ze mną, chcę zadzwonić. Nie, nie do miasta, do miasta bym nie ryzykował, na dworzec, do telefonu. Zadzwoniłem do dentysty, u którego pracowała matka Dziewczyny. Rozmawiałem krótko, może minutę. - Proszę pana - powiedziałem - nazywam się Michał Bristiger, proszę przekazać mojej matce, jeśli będzie pan mógł, że jadę do Włoch. Była w Moskwie sekretarzem generalnym Związku Patriotów Polskich. - Nie wiedziałem. Ale moją wiadomość dostała. Powiedziano jej, że ktoś przedstawiający się jako jej syn informował przez telefon, że jedzie do Włoch. Do Włoch? W środku wojny? Nie uwierzyła. We Lwowie do naszego pociągu wsiadła jakaś Żydówka. Nic o tym nie wiedziałem. Nagle w Dębicy Niemcy zatrzymują nasz pociąg, gestapo wyciąga ją z wagonu, przesłuchuje i ona - tragiczna sprawa - zeznaje, że w pociągu znajdują się jeszcze inni cywile, kilka dziewczyn i chłopak. Gestapo zażądało ich wydania. Major Vason nie zgodził się. Włoski pociąg wojskowy jest eksterytorialny i on nikogo nie wyda! Nagle widzę: Niemcy odłączają lokomotywę, oświadczają: wy dalej nie pojedziecie. Vason każe wyciągnąć stoliki na peron i zaprasza swoich oficerów do grania w karty. Oglądałem ich przez okno - grali w karty i czekali, co będzie dalej. Vason oświadczył Niemcom: jak nas nie wypuścicie, to iskrówką powiadomię włoski sztab generalny, że zostaliśmy przez Niemców napadnięci. To był - przypominam - lipiec 1943, stosunki między Włochami a Niemcami były bardzo napięte. Marszałek Pietro Badoglio, głównodowodzący armią włoską, szykował się do pertraktacji z aliantami, żeby doprowadzić do kapitulacji Włoch. Włosi - moim zdaniem - szukali pretekstu, żeby się obrócić przeciwko Niemcom. Potem się dowiedziałem, co było dalej. Komenda gestapo w Dębicy zadzwoniła do Hansa Franka, co robić. Przyszedł rozkaz: wypuścić pociąg, nie interweniować. Vason oświadcza: ja im pokażę, na granicy w Brenner urządzimy fetę - uroczysty powrót do Italii włoskich żołnierzy zasłużonych dla ojczyzny. Panie majorze - prosiłem - lepiej tego nie robić. A on: święto musi być. Zawiadomił sztab niemiecki, żeby nas oficjalnie powitał. 1 sierpnia 1943 roku wjeżdżamy do ojczyzny. W pana urodziny. - Tego dnia skończyłem 22 lata. Uzbrojeni Niemcy stoją rzędem na peronie i z pogardą patrzą na tę hołotę, Vason każe nam śpiewać włoski hymn narodowy, śpiewamy, komedia nie z tej ziemi. Jak w filmach De Siki? - A po przejechaniu trzech-czterech kilometrów - też jak u De Siki - do naszego wagonu wszedł mały poczerniały facet z tajnej policji i zapowiedział: a teraz, panowie, do koszar pójdziecie, prosimy do koszar! Koszary znajdowały się w Vipiteno, małej mieścinie na granicy włosko-austriackiej. A ja co - zaprotestowałem - też niby jestem aresztowany, dlaczego? Nie, nie, skąd - usłyszałem - to tylko kwarantanna. Wojsko italiano musi przejść miesięczną kwarantannę. Skierowano mnie z jednym Włochem do pilnowania przywiezionych z Rosji dzieci. Wie pani, ile było tam dzieci?
Co za dzieci? - Zebranych z ulicy. Z 60! Włosi w Stalino opiekowali się bezprizornymi sierotami. Nie chcieli zostawić je na zatracenie, to przywieźli do Włoch. Leżałem na podwórzu, bo nic nie miałem do roboty, i kombinowałem. We Włoszech rządził Mussolini, działała administracja faszystowska, było zwalczanie partyzantów i łapanki na ulicach. A przede mną znajdowała się Itaka, ziemia obiecana - przełęcz Brenner, dalej Alpy, a za Alpami Szwajcaria. Wyobraźnia mi pracuje, snuję marzenia, straszna pokusa. Podpytuję Włochów: czy można tam przejść? Jak masz trochę pieniędzy, to się załatwi. Rozmawiam z Dziewczyną. A ona, że serce ma chore, nie da rady, nie przejdzie. No trudno, sam nie pójdę, rezygnuję. Dobrze się stało. Bo Szwajcarzy bardzo pilnowali swojej granicy i wydali rozporządzenie, by wszystkich nielegalnie ją przekraczających zawracać wprost do Niemców. - Panie komendancie - zagadnąłem komendanta obozu - czy pan zauważył, że Niemcy postawili armatę przeciwlotniczą na wzgórzu? Oczywiście, że widziałem. A zastanawiał się pan - pytam go dalej - po co ją Włochom stawiają, tak za nic? Eeee tam - zbagatelizował - stawiają, bo to dobry punkt. Panie komendancie - tłumaczę mu - działo przeciwlotnicze nie musi przecież strzelać tylko w górę. A on: - Eee, niech pan takich rzeczy nie opowiada. I wie pani, co się stało? Włochy skapitulowały. To był wrzesień 1943 roku. Do koszar przyszedł w nocy niemiecki patrol - kilkunastu żołnierzy - i wziął do niewoli 2,5 tysiąca Włochów. Niemcy szli od pokoju do pokoju z karabinami i wyciągali ich z łóżek. Coś strasznego. Byłem w innym budynku, z dziećmi. Po nas więc nie przyszli. Szybko schowałem mundur, przebrałem się za cywila i poszedłem na rekonesans. Z pokoju nad główną bramą wyjrzałem przez okno. Włochów aresztowano, a Niemców jeszcze nie ma. Trzeba podjąć decyzję. Miotałem się, jaką. Zostać czy uciekać. W końcu zdecydowałem. Pobiegłem do włoskiego burmistrza. Przedstawiłem mu sytuację: jestem Polakiem, mam przyrzeczone włoskie obywatelstwo, niech mi pan wystawi dokument, że czekam na obywatelstwo. Wystawił. Na ulicach wybuchały strzelaniny, trzeba przeczekać. Wróciłem do koszar, przy bramie stał Niemiec. Proszę pana, proszę mnie wpuścić, ja nie mam z tym nic wspólnego, ale tu mieszkałem i dalej chcę mieszkać. Wpuścił. Przez parę dni nie wychodziłem. Trochę się uspokoiło. Trzeba jak najszybciej stąd wyjechać, bo źle skończę. Najlepiej tam, gdzie nie ma jeszcze frontu. Czyli do Mediolanu. Żeby wyjechać, musiałem dostać przepustkę od komendanta dworca. Samemu iść niebezpiecznie. - Fritz - poprosiłem jednego - chodź ze mną. Fritz był młodym Niemcem z obsady wojskowej. Dotarliśmy do dworca, otworzyliśmy drzwi i jakiś ohydny Niemiec wziął mnie za terrorystę. Rzucił do Fri-tza: dobrze, żeś go przyprowadził, a mnie chwycił za kark i wcisnął w jakieś przejście. Na pewno na rozstrzelanie. Partyzanci włoscy w tym czasie organizowali sporo zamachów na tunele, które były niemieckimi wojskowymi drogami dojazdowymi, i Niemcy rozstrzeliwali każdego, kto kręcił się w pobliżu. Fritz zorientował się w sytuacji, pobiegł za mną z krzykiem, że nie jestem terrorystą, że my razem idziemy do komendanta. I Niemiec mnie puścił. Komendantem dworca był kompletnie zesklerociały Austriak. Niemcy nie mieli już kim obsadzać podrzędnych stanowisk. Zapytał: dlaczego ty, Polak, chcesz jechać do Mediolanu. Odpowiedziałem, że dlatego, iż lubię La Scalę. Ja też - ucieszył się. - Jestem z Wiednia - podkreślił z dumą. I arię jakąś mi zaśpiewał. Wydał zgodę na wyjazd. Z Adą? - Już pani wie? Tak, z nią. Wsiedliśmy do pociągu. Włosi mnie w nocy upili, zasnąłem. Nad ranem okazało się, że przejechaliśmy Mediolan i jesteśmy w Bolonii. Wyskoczyliśmy z pociągu. Dalej pchać się było niebezpiecznie. Walki toczyły się pod Anzio, 40 km od Rzymu. Co robić? Wracać do Mediolanu? Pociąg miał przyjechać za wiele godzin. A, wpadniemy do rodziny Fantich. Miałem wizytówkę Garalda. Pozdrowię, powiem, że go spotkałem w Stalino, ucieszą się. Przywitali nas bardzo serdecznie. Polak, jak miło. Są rodzice Garalda, jest brat Napoleone z żoną Krystyną. Pan Fanti był starszym panem, pani Fanti Rosjanką.
Od razu proponują: niech pan zostanie w Bolonii, pomożemy się wam urządzić, mamy wolne mieszkanie. Znajduje się blisko centrum, obok węzła kolejowego, opuściliśmy je, bo były tam silne bombardowania. Dają nam klucze, a wieczorem zapraszają na kolację. Przy kolacji miła rozmowa. Opowiadam, że Stalino, okupacja niemiecka. Oni, że dziadek był Włochem, oficerem napoleońskiej armii, stąd nazwisko Fanti, i że został w Rosji. A w 1917 roku uciekli do Polski i osiedlili się w Wilnie. Napoleone był pianistą w radiu wileńskim. W 1940 roku, kiedy powstała republika litewska i władze zapowiedziały, że wszyscy Włosi lub obywatele pochodzenia włoskiego mają prawo do repatriacji, rodzina Fantich przeniosła się do Włoch. Oni: ach, jesteśmy bardzo zadowoleni, że pan, panie Tyborowicz, tutaj się znalazł. Schodzimy na Lwów. Ot, polskie rozmowy. Krystyna, żona Napoleone, pyta: a gdzie pan chodził do szkoły powszechnej? Mówię, że do Jana Niemca. Aha - mówi - do Jana Niemca? To bardzo ciekawe, bo ja też.Tak? I zaczyna dopytywać: do jakiej klasy pan chodził w tym i tym roku? Kto był w pańskiej klasie? Mówię: Ingarden - syn prof. Ingardena, Rothfeld, syn prof. Jakuba Rothfelda, bardzo słynnego neurologa, wymieniam nazwiska jeszcze paru moich kolegów. Krystyna blednie. - Proszę pana - mówi - ja chodziłam do tej samej klasy i żadnego Tyborowicza w niej nie było. Do dzisiaj pamiętam wstrząs, jaki przeżyłem. Boże, co oni muszą o mnie myśleć?! Że do ich domu wdarł się jakiś oszust, przedstawił się fałszywym zapewne nazwiskiem, wymyślił sobie życiorys i kłamie, że był w tej i tej klasie, a ona wie, że żadnego Tyborowicza w niej nie było. Nie wiem, co powiedzieć. Niezwykle podejrzana sytuacja, nie do wytłumaczenia. Wszyscy na mnie patrzą. Cisza. I nagle: Michał? - pyta Krystyna. - Michał? - pyta z niedowierzaniem. - To ty?! Wtedy ją rozpoznałem. Krystyna Kowalewska! Krysia, wspaniała dziewczyna. Co za radość! Teresa Torańska
Michał Bristiger gardzi Ukraińcami W poniedziałkowym dodatku do "Gazety Wyborczej" "Duży Format" z 5 stycznia 2009 roku pod przyciągającym wzrok tytułem "Śmierć spóźnia się o minutę" znana dziennikarka Teresa Torańska zamieszcza swą rozmowę z prof. Michałem Bristigerem o jego przygodach na Ukrainie, okupowanej przez Hitlera. Te mrożące krew w żyłach perypetie, które z konieczności dzieliła polska narzeczona, nadają się jako scenariusz do hollywoodzkiego filmu przygodowego, znacznie bliższego prawdy historycznej niż głośny film o bohaterskich partyzantach żydowskich z Puszczy Nalibockiej. Nazwisko Bristiger kojarzy się polskiemu czytelnikowi z tow. Luną Bristigerową - szarą eminencją Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w czasach stalinowskich. Pan Michał na wstępie rozmowy z Teresą Torańską zastrzegł, że o swojej matce rozmawiać nie będzie, przez co jego opowieść traci na przejrzystości. Wiele spraw pozostaje nie wyjaśnionych i przez to niezrozumiałych. Zaznaczę gwoli jasności, że nie jest on dla mnie osobą całkiem obcą, choć nie miałem sposobności do poznania prof. Michała Bristigera. Przebywając atoli w obozie internowania w Białołęce, słyszałem, że odwiedzał on tam Adama Michnika, dzisiejszego redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej". Natomiast za młodu jako student poznałem towarzysko jego mamę, czyli tow. Lunę i w ten sposób mogę konfrontować swoją wiedzę o jego rodzinie z opowieścią samego pana Michała. Teraz mogę westchnąć z ulgą, że moje kłopoty z bezpieką rozpoczęły się na szczęście w czasach, gdy tow. Luna była już na emeryturze. Wcześniejsze czasy poznałem już jako dziennikarz m.in. z opowieści doktora inż. Andrzeja Cieleckiego, którego oprawcy tow. Luny zatłukli w śledztwie prawie na śmierć. Wróćmy jednak do opowieści pana Michała. Na początku narracji zdumiała mnie jego relacja o rozmowie z kolegą ze studiów, Ukraińcem, który za sowieckich czasów był na uczelni sekretarzem Komsomołu. Rozmowa się odbywa w kilka dni po wkroczeniu Niemców do Lwowa. Wiem, że uciekający przed Niemcami Sowieci zostawili w więzieniu w Brygidkach oraz Zamarstynowie stosy trupów bestialsko pomordowanych więźniów. Całe miasto było pod wrażeniem tej masakry (opowiadał mi znajomy lwowiak - prof. Ignacy Haendel, jak do polskiej rodziny w sąsiedztwie przyszedł syn, który cudem się uratował z owej masakry i zlany swą oraz cudzą krwią dotarł szczęśliwie do domu). Dla młodych AK-owców w całej Polsce trupy więźniów z lwowskich Brygidek i Zamarstynowa były - jeszcze przed polskimi trupami w smoleńskim lesie - symbolem sowieckiego bestialstwa. Podejrzewam, że podobnie na tę sprawę reagowali miejscowi Ukraińcy, również nienawidzący NKWD. Tymczasem pan Michał pozostawia wrażenie, jak gdyby o tej sprawie w ogóle nie słyszał. W przeciwnym razie nasuwa się pytanie: jak można po takich wydarzeniach proponować komukolwiek udział w prosowieckiej konspiracji? Pan Michał zdaje się i dziś nie rozumieć tragikomizmu swoich ówczesnych propozycji. Były sekretarz Komsomołu miał zapewne lepsze rozeznanie w nastrojach miejscowej ludności po ucieczce Sowietów, więc poradził dość cierpko panu Michałowi, by siedział sobie przez kilka dni w domu i broń Boże nie wychodził na ulicę. I tu mi brakuje relacji pana Michała o swych rozmowach z matką - w owym czasie znaną działaczką komunistyczną. W odróżnieniu od pana Michała z pewnością słyszała ona o terrorze NKWD i nawet usiłowała w pewnym ograniczonym z konieczności zakresie temu przeciwdziałać. Na wiele miesięcy przed tymi wydarzeniami przedarła się ona z wielkim trudem z okupowanego przez Sowiety Lwowa do Moskwy i tam z jeszcze większym trudem trafiła na audiencję do Wilhelma Piecka - wysokiego dygnitarza w aparacie Kominternu, czyli Międzynarodówki Komunistycznej. W swej naiwności przypuszczając, że władze nie wiedzą o tym, co się wyprawia w terenie, opowiadała mu, jak NKWD we Lwowie traktuje zasłużonych polskich komunistów. Wilhelm Pieck odpowiedział jej dobrotliwie: "Meine Kind, (rozmowa toczyła się po niemiecku), zobaczysz tu jeszcze gorsze rzeczy. Ale tylko ten kraj może powstrzymać Hitlera". Jak wiemy, tow. Luna dała się przekonać do tego stopnia, że zrobiła karierę w polskiej ekspozyturze NKWD. Pozostaje bez odpowiedzi pytanie, czy pan Michał słyszał jakiekolwiek rozmowy o bestialstwie NKWD?
Kumoterstwo - ostatnie ludzkie uczucie również w narodowym socjalizmie Pozytywnymi bohaterami opowieści pana Michała są ludzie, którzy pomogli mu uciec przed Kostuchą. Są to głównie Niemcy, gdyż oni byli na okupowanej przez Hitlera Ukrainie władcami ludzkich losów. Ukraina w owym czasie została podzielona na dwa obszary: Galicję Wschodnią przyłączono do Generalnego Gubernatorstwa pod władzą Hansa Franka zasiadającego na Wawelu, zaś terenami Ukrainy postsowieckiej zarządzał gauleiter Erich Koch, późniejszy więzień Zakładu Karnego w Barczewie koło Olsztyna. Panu Michałowi, który z zamiłowania jest poliglotą i już wtedy biegle znał niemiecki, oczywiście pomagała możliwość osobistego porozumienia z Niemcami, od których zależał jego los. W PRL żartowano, iż kumoterstwo jest ostatnim ludzkim uczuciem w drodze do socjalizmu. Coś mi się widzi, że i w socjalizmie narodowym działała ta sama zasada psychologiczna. Istotną rolę w przygodach pana Michała odegrali również Polacy. Pan Michał pomoc z ich rąk odbiera jako coś naturalnego, oburzając się jedynie na świństwa ze strony niektórych naszych rodaków. Nie za bardzo zastanawia się nad regułą, że wielu ludzi niezależnie od narodowości popełni świństwo, jeśli ma po temu sposobność. Jak ta Żydówka z jego opowieści, która wsiadła we Lwowie do włoskiego pociągu i wyciągnięta po jakimś czasie na kolejnej stacji przez Niemców zeznała im, że z włoskimi żołnierzami jadą cywile. Przez co życie pana Michała znowu przez chwilę wisiało na włosku.
Dlaczego komuniści byli ukrainofilami W pewnym miejscu pan Michał sugeruje różnicę zdań ze swą matką w kwestii ukraińskiej. Zapytany przez Teresę Torańską, czy wtedy znał ukraiński, odpowiada, że tak. I wyjaśnia: "Moja mama była bardzo, a to bardzo ukrainofilska. W domu panował kult Vincenza. W swojej bibliotece miała dużo książek ukraińskich. Lubiła ich kulturę, literaturę. Ja nie". Dodajmy gwoli ścisłości, że to nie ma nic wspólnego z kultem Stanisława Vincenza - autora "Na wysokiej połoninie", polskiego piewcy huculszczyzny. Tow. Luna była po prostu działaczką Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, nastawionej - w myśl wytycznych Międzynarodówki Komunistycznej - na oderwanie od II Rzeczypospolitej Kresów Wschodnich. Julian Stryjkowski w swej głośnej powieści o przedwojennym Lwowie "Czarna Róża" opisuje działaczy KPZU (nawet rdzennych Polaków), mówiących programowo po ukraińsku. Nawet w sytuacjach konfliktowych - bo w polskim więzieniu do strażników. Nie sprawdzałem osobiście znajomości ukraińskiego przez Juliana Stryjkowskiego - za młodu działacza KPZU (w swej autobiograficznej powieści "Wielki strach" deklarował znajomość ukraińskiej mowy), ale od Romana Łaby - znajomego działacza ukraińskiego z USA wizytującego PRL w czasie solidarnościowego karnawału wiem, że spotkał się z przybranym ojcem Adama Michnika, panem Ozjaszem Szechterem - prominentnym działaczem KPZU, skazanym za to w procesie łuckim i rozmowa toczyła się po ukraińsku. Po prostu język polski był językiem urzędowym w II Rzeczypospolitej, w tym i na Kresach Wschodnich, natomiast w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy językiem urzędowym był ukraiński. Pan Michał nie podzielał (i do dziś nie podziela) sympatii ukraińskich tow. Luny. "Uważałem - wyjaśnia - że kulturę mają słabą, a literaturę marną". Moim skromnym zdaniem, jest to ocena niesprawiedliwa, zwłaszcza jeśli się uwzględni potworny drenaż mózgów z Ukrainy do kultury rosyjskiej: od Mikołaja Gogola poczynając i na Annie Achmatowej (prawdziwe nazwisko Horenko) kończąc, z uwzględnieniem niezliczonej ilości różnych wybitnych pisarzy rosyjskich o ukraińskich nazwiskach. Poza tym muzykolog mógłby zauważyć wyjątkowe piękno ukraińskiego folkloru. No i uwzględnić wkład ukraińskich kompozytorów od Dymitra Bortniańskiego poczynając, w cerkiewną muzykę prawosławną.
Przyczyny ukrainofobii pana Michała Ta ukrainofobia ma oczywiście swoje przyczyny psychologiczne, zupełnie zrozumiałe w przypadku pana Michała. Pierwsze dni wojny niemiecko-sowieckiej - to okres potwornej rzezi ludności żydowskiej. "Gazeta Wyborcza" lansowała w swoim czasie rewelacje Jana Tomasza Grossa o mordzie na Żydach w Jedwabnem, jak gdyby Jedwabne i okolice były wyjątkowym na terenach okupowanych przez Wehrmacht ośrodkiem morderczego antysemityzmu. Koledzy Jana T. Grossa, jak Sergiusz Kowalski, nie chcieli słyszeć słów prawdy, że cały Ostfront od Bałtyku do Morza Czarnego spłynął krwią żydowską. Mordercze pogromy na skalę nieporównywalną z mordem w Jedwabnem odbywały się w tysiącach miejscowościach, od Kowna poczynając i na Mołdawii kończąc. Opowieść pana Michała jest kolejnym potwierdzeniem tej prawdy. Był on świadkiem masowych pogromów dokonanych we Lwowie i okolicy przez bojówki nacjonalistów ukraińskich, cały czas świadom, że w każdej chwili może przyjść jego kolej. Gdy w Sokalu Niemcy prowadzili spory tłum Żydów na stację kolejową w drodze na zagładę, uczniowie gimnazjum ukraińskiego głośnym rykiem wyrażali swą radość. Takie sceny oczywiście pozostają w pamięci. Jednej rzeczy pan Michał zdaje się nie rozumieć, że Żydzi jako ogół ponieśli karę za radość wyrażaną publicznie przez żydowskich komunistów podczas "wyzwoleńczego" marszu Armii Czerwonej po 17 września 1939 roku. W czerwcu 1941 r. Sowieci uciekli, zaś Żydzi zapłacili w czasie masowych ukraińskich pogromów za sowieckie rządy, w tym za trupy w Brygidkach i Zamarstynowie. Szansa na ratunek przyszła do pana Michała z rąk Polaków: od polskich urzędników z Urzędu Gminnego w Sokalu otrzymuje za darmo papiery na Polaka Adama Tyborowicza. I sam pan Michał opowiada, że był to tam proceder masowy. Jego wdzięczność ma jednak charakter zdawkowy. A przecież bez tych papierów nie miałby szans na ratunek.
Życie seksualne dzikich Ostatnia moja uwaga dotyczy opowieści pana Michała o pobycie wraz ze swą dziewczyną w Kijowie. Tam wypadło im nocować w mieszkaniu, gdzie pewna młoda pani wychodziła właśnie za mąż. Pan Michał opisuje jej noc przedślubną, spędzaną (w obecności przyszłego męża) z gronem kochanków. Zszokowanej Teresie Torańskiej pan Michał tłumaczy, że życie seksualne dzikich opisał już Bronisław Malinowski. Można mieć wrażenie, że chodzi o popularne zwyczaje seksualne Ukraińców. Jest to jednak nieprawda. Takich zwyczajów na Ukrainie nie ma. Poza tym Ukraińcy w Kijowie - to naród europejski o tysiącletniej historii. Jeśli nie chodzi tu o obyczaje seksualne jakiejś specyficznej grupy przestępczej, czyli "urków", to jedyne wyjaśnienie tego zjawiska widzę w bolszewizacji obyczajów wdrażanej za władzy radzieckiej przez towarzyszy partyjnych mamy pana Michała. Tak czy owak jego uwagi w tej sprawie świadczą o wyjątkowym wprost nasileniu ukrainofobii. "Gazeta Wyborcza" jest dziennikiem zwalczającym programowo objawy ksenofobii. Przeciwstawiała się nawet bardziej drastycznym pomysłom upamiętnienia ofiar rzezi Polaków podczas II wojny światowej przez ukraińskich nacjonalistów spod znaku UPA. Zwalczała projekty pomników ofiar UPA. A tu przyjaciel Adama Michnika - naszego czołowego Europejczyka - porównuje Ukraińców i przypisywane im obyczaje seksualne do dzikich plemion z Polinezji. Wyobrażam, co by się działo, gdyby takie słowa padły na łamach jakiejś innej gazety. I co na to ukraińscy przyjaciele "Gazety Wyborczej"? Odnoszę wrażenie, że plują wam w twarz, a przy sposobności i nam - sympatykom wolnej Ukrainy. Tak się przynajmniej czuję. I co wy na to - uszy po sobie?! Nie stać was na żaden protest w tej sprawie? Antoni Zambrowski
08 lutego 2009 Aktualizacja marksizmu przez trockizm... Słynny amerykański dobroczyńca i filantrop , pan George Soros, w Polsce honorowy członek Fundacji Batorego, ocenił w Davos, że obecny globalny kryzys finansowy jest poważniejszy niż ten z lat 30, ubiegłego wieku i - uwaga!-„ interwencja państwa w celu ratowania banków jest konieczna”(????). Bo panu dobroczyńcy i filantropowi chodzi o ratowanie banków pieniędzmi podatników, bo wtedy najlepiej realizuje się zasada międzynarodowej filantropii, zwłaszcza, że właścicielami banków są prywatni właściciele.. A ci z kolei są na ogół dobrymi znajomymi pana Georgea Sorosa. Przyjaciół oczywiście trzeba wspomagać w biedzie- ale dlaczego nie pieniędzmi swoimi, lecz cudzymi? Bóg chyba raczy jedynie wiedzieć.. Pan międzynarodowy filantrop i twórca teorii tzw,. społeczeństw otwartych, cokolwiek dobrego miałoby to określenie oznaczać w uzasadnieniu swojego pomysłu oznajmił: ”Kredyt wyrażony w odsetku produktu narodowego brutto wynosił w 1929 roku 160 procent i wzrósł do 260 procent w 1932 roku i na początku 1933 roku na skutek deflacji oraz spadku aktywności gospodarczej”. Coś mi się tu nie trzyma kupy.. Na skutek deflacji nie mógł wzrosnąć kredyt w odsetku produktu narodowego brutto, bo deflacja- jako korzystne zjawisko gospodarcze- nie ma nic wspólnego z kredytem.. Jeśli już -to na skutek kredytu powstaje inflacja, czyli podatek nałożony na konsumentów. Bo inflacja jest to nadmiar podaży pieniądza w stosunku do towarów i usług, a deflacja- niedobór… Ale wtedy jest więcej towarów i usług i to jest korzystniejsze dla konsumenta.. Cały XIX w Europie - to był okres deflacji w gospodarce i wolnego rynku.. Wiek XX to okres demokracji, obalania monarchii i inflacji, no i początek rozwoju socjalistycznej biurokracji.. Kredyt wzrósł na skutek spadku aktywności gospodarczej..(????) Kredyt na ogół wzrasta- przy odpowiedniej agitacji- gdy jest wzrost aktywności gospodarczej. Tymczasem w 2008 roku kredyt wynosił około 360 procent PNB i w najbliższych latach wzrośnie do 500%(!!!) Naprawdę nasz filantrop kręci, a chodzi mu chyba jedynie o to, żeby normalni ludzie się jak najwięcej zadłużali, co nie jest korzystne dla zadłużających się, a bardzo korzystne dla zadłużających banków, których wielkim przyjacielem jest filantrop G. Soros. No i ten pomysł z interwencją w prywatne banki za pomocą państwowej kasy, która to interwencja jest konieczna, bo banki będą miały kłopoty, a chodzi panu filantropowi - jako filantropowi o to, żeby tych kłopotów nie miały.. A że kłopot będą mieli podatnicy- to pana filantropa mało co obchodzi… Tak jak straty bułgarskiego biznesu w wyniku styczniowego kryzysu gazowego wynoszące 458 mln lewów by nie nastąpiły, gdyby Bułgaria już dawno przyjęła euro(???). W ogóle nie byłoby kryzysu, gdyby wszystkie państwa już dawno przyjęły euro, zadłużyły się jeszcze o 100% i byłoby radośniej, bezkonfliktowo i bezinflacyjnie.. Bo jak zakróluje euro- wszystkie problemy jak ręką odjął- znikną.. Taką prymitywną propagandę sączą, to tu, to tam.. A socjalizm według rozdzielnika- jak najbardziej.. I zobaczcie państwo co dzieje się we Włoszech.. Bo rzekomo- według propagandy polskiej - Berlusconi taki zły.. Pan Robert Calderole, włoski minister do spraw uproszczenia legislacji przygotował dekret anulujący- uwaga!- 29 tysięcy ustaw i przepisów(!!!).. 29 tysięcy! To ile oni jeszcze tego mają na składzie? U nas poseł Palikot z Platformy Obywatelskiej robił sobie z nas jaja, nawet gdy „obywatele” nadesłali mu 22 000 przepisów do likwidacji do komisji „Przyjazne Państwo”.. W końcu nie wiem, czy jakikolwiek przepis zlikwidował, bo przedobrzył z tym wygadywaniem różnych głupstw i został zastępcą przewodniczącego komisji „ Przyjazne państwo” A państwo jak jest nieprzyjazne „ obywatelom” i przedsiębiorcom- tak jest ! I jeszcze bardziej robi się nieprzyjazne...- jak to w socjalizmie biurokratycznym, gdzie biurokracja gra pierwsze skrzypce i ona tak naprawdę jest najważniejsza.. Pod nią uchwala się ustawy i przepycha rozporządzenia; ona ma spijać śmietankę , no i ona żyje z dzielenia i socjalistycznego rozdawnictwa.. A do tego musi być trochę gospodarczych „ frajerów” , którzy na to wszystko pracują.. Idea „przyjaznego państwa” w tych warunkach za żadne skarby się nie ziści, bo krzyżują się sprzeczne interesy biurokracji państwowo - samorządowej, w których to interesach przewijają się podatnicy, jako dodatek do całości socjalistycznego rabunku.. Nie ukrywa swojego stosunku do prywatnej własności Hugo Chavez, prezydent Wenezueli, bo u nas przynajmniej- w europejskim kręgu socjalistycznej kultury i gospodarki- utrzymuje się pozory dbałości o prywatną własność, którą tak naprawdę doi się niemiłosiernie.. Pan prezydent nie ukrywa, że buduje kraj” socjalizmu XXI wieku”. Zarządził tymczasem przerwanie budowy prawie już ukończonego centrum handlowego w śródmieściu Caracas oraz wywłaszczenie odpowiedzialnego za nią dewelopera, a niemal ukończony budynek ma zostać przekształcony w jakąś pożyteczną instytucję np. szpital lub uniwersytet. U nas w ramach dbałości o prywatna własność- likwiduje się handlowy pawilon przynoszący dochody w centrum Warszawy- a na to miejsce wybuduje się muzeum sztuki współczesnej- do którego to muzeum będziemy dopłacali, a co tam będzie wystawiane- to dopiero państwo zobaczycie. Te państwowe muzea- to nic innego jak realizacja idei komunisty włoskiego Gramsciego: marszu przez instytucje.” Te muzea to miejsca lewicowej propagandy.. Wystawy brzydoty, sztuki obskuranckie, na ogół obrażające chrześcijaństwo i naszą tradycję.. Zdaniem Hugo Chaveza, mający pomieścić 273 sklepy, kina oraz biura- gmach- sprawi, że zatłoczone śródmieście Caracas zakorkuje się jeszcze bardziej. Burmistrz dzielnicy La Candelaria, Jerzy Rodriguez zapewnił prezydenta, że wypełni postawione przed nim zadanie.. Zamiast centrum handlowego, które płaciłoby podatki, będzie szpital lub uniwersytet do którego będzie się dopłacało.. Ot- cały socjalizm! Ale propaganda wyśmiewa się z Hugo Chaveza, ale nie wyśmiewa się z pani Gronkiwicz - Waltz, która robi to samo.... Podobał mi się dowcip w ostatnim numerze” Najwyższego Czasu” gdzie napisano co następuje:” Geotermalny projekt ojca Tadeusza Rydzyka poniósł fiasko. Mimo, że odwiert sięgnął 3 tysięcy metrów, nie trysnęła tam woda o temperaturze przekraczającej 80° C” I komentarz: „To w sumie i dobrze. Gdyby się o. dyrektor dowiercił do gorącej wody, Gazeta Wyborcza zaraz by napisała, że ma konszachty z piekłem” I tak by właśnie napisała, a jej czytelnicy by uwierzyli.. Taki elektorat! Jak mówił Woody Allen o życiu: ”Jedzenie tutaj jest okropne. I dają takie małe porcje. To jest właśnie to, co myślę o życiu”. Tak ! Porcje są stanowczo za małe! WJR
W 20 rocznicę pobiedy Czyżby jednak Józef Stalin się mylił, formułując spiżowe prawo dziejowe o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów socjalizmu? Za jego czasów wszystko się zgadzało, ponieważ umacnianie socjalizmu polegało między innymi na demaskowaniu („razobłaczaniu”) i likwidowaniu coraz to nowych wrogów ludu pracującego miast i wsi. Widocznie jednak inna była mądrość tamtego etapu, a inna jest mądrość etapu obecnego, kiedy gospodarkę dotknęła epidemia wszechświatowego kryzysu. Jak każda epidemia, tak i ta obfituje w rozmaite powikłania, a najczęstszym z nich, jak się wydaje, są próby wykorzystania wszechświatowego kryzysu, jako pretekstu do upragnionej nacjonalizacji gospodarki. Walcząc z kryzysem, to znaczy - rozdzielając zaprzyjaźnionym plutokratom wydarte podatnikom pieniądze, rządowi biurokraci próbują powiększyć swoją władzę, już to przejmując na rzecz „państwa” udziały we „wspomaganych” spółkach, już to rozszerzając zakres interwencjonizmu - i tak dalej. Nawet prezydent Obama próbuje forsować hasło „swój do swego po swoje”, bo pewnie nie wie, że przed wojną lansował je w Polsce Obóz Narodowo-Radykalny. Co prawda prezydent Obama formułuje je inaczej i mniej zręcznie - żeby mianowicie kupować „tylko produkty amerykańskie”, a nie, dajmy na to - izraelskie, ale i tak, gdyby nie był Mulatem, to Adam Michnik na pewno pokazałby mu ruski miesiąc, jako „faszyście”. Zresztą mniejsza o to, bo chodzi o co innego - że mianowicie kryzys jest wykorzystywany jako pretekst do postępującej i nieodwracalnej nacjonalizacji gospodarki. Socjalizm więc coraz bardziej się umacnia, no a jak w tych okolicznościach wygląda walka klasowa? A walka klasowa wcale się nie zaostrza, przynajmniej w Polsce. W Polsce bowiem, w przełomowych dniach stycznia i lutego odbył się w Krakowie Kongres Prawa i Sprawiedliwości, na którym Jarosław Kaczyński poprosił Donalda Tuska o pokój. Wprawdzie słysząc to, Donald Tusk zacytował Józefa Stalina, ale wcale nie nawiązał do tezy o zaostrzaniu walki klasowej, tylko swoimi słowami powtórzył inne spiżowe stwierdzenie Chorążego Pokoju: nasze dieło prawoje - my pobiedili. Niewątpliwie kryzys łagodzi obyczaje, również polityczne, bo wprawdzie poseł Palikot jeszcze po staremu próbował ekscytować gryzipiórów, że potajemnie przedostał się na salę obrad PiS-owskiego Kongresu, ale jakoś nikogo to nie rajcowało, chociaż pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby udało mu się to dzięki przebraniu za wibrator. Oczywiście nie ma w tym ani słowa prawdy, bo - po pierwsze - poseł Palikot wcale nie musiałby się w tym celu przebierać, więc po drugie - natychmiast zostałby rozpoznany. Wracając jednak do prezesa Kaczyńskiego i premiera Tuska, to chociaż ten ostatni otrąbił zwycięstwo, to chyba nie jest go do końca pewny. Wprawdzie na rozkaz znalezienia do końca tygodnia 17 miliardów złotych ministrowie znaleźli podobno aż 19, ale to oczywiście tylko taka pokazucha. W rzeczywistości jest to zwyczajne rolowanie długów resortowych. Na przykład - deficyt budżetowy pozostał na dotychczasowym poziomie 18 mld złotych, ale co z tego, skoro długi samych szpitali wynoszą co najmniej 10 miliardów, a długi MON - około 2 miliardów? Od razu widać, że podsumowanie daje akurat 30 miliardów, a więc dokładnie tyle, ile liczyła słynna „kotwica budżetowa”, czyli deficyt, którego miał nie przekraczać premier Jarosław Kaczyński. W takiej sytuacji nie ma o co się spierać, zwłaszcza, że premier Tusk, ze względu na kryzys, odłożył na dwa lata wszystkie zbawienne reformy. PiS nie musi zatem już drżeć ze strachu, że na przykład, po prywatyzacji szpitali przez Platformę do spółki z PSL-em, jemu nie zostanie już nic do prywatyzowania i działacze będą musieli wydłubywać kit z okien. Nic zatem dziwnego, że i prezes Kaczyński odłożył ogłoszenie zbawiennego programu też na dwa lata. I słuszna jego racja, bo co tu gadać o jakimś „programie”, kiedy przecież rząd premiera Tuska jeszcze przed kilkoma tygodniami preliminował aż 91 miliardów złotych na „walkę z kryzysem”? Kto miałby głowę do wysłuchiwania referatów o „programie”, kiedy w tej sytuacji jedynym prawdziwym programem może być tylko sposób rozdzielenia tych pieniędzy, żeby nikt nie miał krzywdy, słowem - sprawiedliwie. Każde dziecko rozumie, że bez udziału Prawa i Sprawiedliwości sprawiedliwie tego zrobić się nie da. Tak oto, wbrew złowieszczemu krakaniu Ojca Narodów okazuje się, że mimo postępów socjalizmu nic się wcale nie „zaostrza”. Przeciwnie okazuje się, że po staremu - zgoda buduje, niezgoda rujnuje, że lepiej robić sobie na rękę, zamiast wbrew, a zatem - „Mociumpanie - z nami zgoda!” - jak mawiał Cześnik Raptusiewicz do Rejenta Milczka. Oczywiście nie oznacza to wygaśnięcia „sporów programowych”, uchowaj Boże, boć przecież partie, zwłaszcza antagonistyczne, powinny przecież „pięknie się różnić”. Tedy premieru Tusku przypomniał się pradawny pomysł, żeby skasować subwencje budżetowe dla partii i zaczął go lansować. W tym momencie nie wytrzymał nerwowo nawet milczący zazwyczaj koalicyjny partner Platformy Obywatelskiej i złotousty prezes PSL Waldemar Pawlak oświadczył, że skoro już Platforma nie może wytrzymać, to niech zwyczajnie swoje 40,5 miliona zwróci. Od razu widać, że to tylko takie przekomarzania, że jest całkowicie bezpiecznie, że kruk krukowi łba nie urwie. Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - co tu się rozwodzić nad 40 milionami, kiedy do wykorzystania jest ponad 90 miliardów? Wszystkich ożywia nadzieja, że ci bankierzy i inni plutokraci z razwiedki sami wszystkiego nie zjedzą, że oni też znają zasadę leben und leben lassen (żyć i pozwolić żyć). A skoro już przyszła nam na myśl ta niemiecka sentencja, to odnotujmy też kolejny sukces naszej polityki zagranicznej. Oto niemiecki minister spraw zagranicznych Steinmeier wezwał prezydenta Obamę do odstąpienia od planów budowy tarczy antyrakietowej w Polsce. Widać, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie wytrzymało wszystkie próby niszczące. Jak mawiano w Hitlerjugend, co cię nie zabije, to cię wzmocni i na przykładzie strategicznego partnerstwa sprawdza się to znakomicie. Jeśli do tego prezydent Obama rzeczywiście zamierza znormalizować stosunki z Rosją, to znaczy, że Polska nie ma już alternatywy dla opcji europejskiej. Chyba, że stanie się cud i inicjatywa podjęta przez irlandzkiego milionera Declana Ganleya, który właśnie zakłada polski oddział swojej paneuropejskiej partii Libertas, jakąś alternatywę otworzy. Na razie jednak nic na to nie wskazuje, zwłaszcza, że akurat rozpoczyna się festiwal 20 rocznicy rozpoczęcia obrad okrągłego stołu. Z tej okazji w Sejmie odbyła się okolicznościowa akademia, którą w charakterze gospodarza z ramienia SLD otworzył poseł Jerzy Szmajdziński, witając generała Jaruzelskiego, b. prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, Stanisława Cioska, Jerzego Urbana, Longina Pastusiaka, Joannę Senyszyn i wielu, wielu innych, a także Adama Michnika, Tadeusza Mazowieckiego, Władysława Frasyniuka, Andrzeja Celińskiego i Henryka Wujca z nieśmiertelną torbą. Adam Michnik napiętnował wszystkich szubrawców atakujących i szkalujących „człowieka honoru” generała Czesława Kiszczaka, zaś Tadeusz Mazowiecki, swoim zwyczajem przyjął postawę służebną, z której zasłynął jeszcze w PAX-ie. W tej miłej atmosferze komuniści świętowali zwycięstwo, oczywiście zwycięstwo nad komunizmem. Kto jak kto, ale oni rzeczywiście mają powody do świętowania tej rocznicy. SM
Rząd poddał się tyranii Roman Kluska liczy owieczki i liczy na kryzys. W jego oczach rząd już przegrał. Gdy zacznie się walić na serio, może znajdzie się drugi Wilczek."Puls Biznesu": Kryzys, świat się wali. A pan zaszył się w górskiej dolinie i dogląda owiec? Roman Kluska: Od czasu do czasu oglądam telewizję. Dziennikarze dzwonią niemal codziennie, prosząc o komentarz. Zwykle odmawiam, bo nie pytają o gospodarkę czy o ułatwienia dla przedsiębiorców. Rocznie wygłaszam też kilkadziesiąt wykładów w Polsce, spotykam się z przedsiębiorcami, a także załatwiam wiele codziennych spraw. Codzienne sprawy to zapewne także mleczarnia. O serach od Romana Kluski było głośno miesiące temu. A w sklepach wciąż ich nie ma. Serów nie sprzedaję, bo wciąż formalnie nie mogę. Choć już w 2005 r. dostałem pozwolenie na przetwórstwo mleka i handel na rynku krajowym. Super. Przepisy szybko się zmieniły i zezwolenie straciło aktualność. Problem w tym, że podjąłem się nowej, złożonej produkcji, która w Polsce nie ma rynkowych doświadczeń. Urząd mówi mi przy tym: proszę wyrobić szczegółowy projekt, następnie wybudować zakład zgodnie z projektem, a my go odbierzemy i dopuścimy do produkcji. Ja na to: najpierw muszę dokonać produkcji próbnej, zdobyć doświadczenie, zobaczyć, jak rynek akceptuje wyrób, a potem mogę budować zakład. Jako rolnik postawiłem mały doświadczalny zakład o wzorowej czystości i najnowocześniejszej technologii, ale prawo takiego przypadku nie przewiduje. Może pan takie sery co najwyżej rozdać? Tak. A przecież najlepsze, wyjątkowe jakościowo sery powstają z mleka jednego stada, o jednakowych kulturach bakterii, a nie ze zlewania mleka z setek różnych stad. Zlewane mleko nigdy nie jest świeże i nigdy nie pozwoli zrobić bardzo dobrego sera. Kryzys nie przeszkodzi w tym przedsięwzięciu? Kryzys mnie nie szokuje. Od trzech lat byłem przekonany, że nastąpi. Jestem bardziej zaniepokojonym tym, że nie mówi się o nim prawdy. Nie spowodował go przecież wolny rynek, lecz jego brak. Nie zawiniła wolna amerykanka? Źródłem problemów jest, jak wiemy, amerykański rynek kredytów hipotecznych. A był to przecież rynek regulowany, gdzie budżet federalny dopłacał do tych kredytów. I stąd zaczęły się wszystkie możliwe kombinacje, spekulacje instytucji finansowych — jak te pieniądze wycisnąć. Nadmuchane produkty, odejście od rynku. Dają — bierz. Idiotą byłby ten, kto by nie wziął, skoro państwo daje. Potem dopiero zaczęto się dziwić, że balon powstał. A teraz dmucha się kolejny, rozdając miliardy bankrutom? Oczywiście. Nic to nie da. Prawdziwym ratunkiem, szczególnie dla Polski, jest natychmiastowe zmniejszenie barier w biznesie tak, żeby każdy mógł obniżyć koszty i skrócić do minimum czas walki z maszyną biurokratyczną. Ile ja czasu straciłem, żeby sprawę mleczarni domknąć, zamiast przeznaczyć ten czas na to, żeby sery były lepsze i tańsze. Taka dola biznesmenów. Połowę życia trawią w urzędach. Powtórzę więc: sposobem na kryzys jest nowa ustawa Wilczka i drastyczne oszczędności. Taka kuracja uczyniłaby naszą gospodarkę silną i odporną na kryzys. Nie za mało? Społeczeństwo wie, jak wyjść z kryzysu, bo wie, jak oszczędzać i jak zarabiać w swojej małej rzeczywistości. To może i dobrze, że rząd Tuska niewiele robi. Nie poucza społeczeństwa, nie narzuca. Ależ powinien robić, ciąć prawo. A zamiast tego jest podejrzana ustawa mówiąca, że można bezzwrotną pomocą dofinansować banki. Ja i każdy też chciałby bez pracy otrzymać bezzwrotne pieniądze. Pewnie pan jako rolnik niekoniecznie zachwyca się też ideą wspólnej polityki rolnej. To okradanie społeczeństwa europejskiego — bierze się ogromne pieniądze wypracowane przez ludzi i rozdaje urzędniczej masie. A ta jakąś część oddaje rolnikom. Nie lepiej całą sumę rozdzielić między konsumenta i rolnika? Nie mówię już nawet o głodzie w Afryce. Z powodu dopłat do żywności nie opłaca się jej tam produkować. Kto by o tym myślał teraz, gdy banki się chwieją. To im pomagać trzeba. Oto obraz kompletnej demoralizacji. Oceniam, że jesteśmy dopiero u początku kryzysu, a już brniemy w ślepą uliczkę. Popatrzmy, co się działo po I wojnie światowej. Rządy nie zrobiły nic, poprzewalało się i po roku mieliśmy globalny wzrost gospodarczy. A teraz najgorszych się premiuje. Lepiej być nieudacznikiem, niż ciężko pracować. Bardziej cwaniakiem dostającym milionowe premie z kasy bankrutujących banków. Im większa strata, tym większa szansa pomocy od państwa. To zawetowanie pewnych standardów, wartości, na jakich opieraliśmy się przez ostatnie dwa tysiące lat. Etos pracy, nagradzania za wysiłek i eliminacji rynkowej słabych — to zostało zlikwidowane. Zburzono też standardy społeczne — cywilizację opartą na rodzinie, prawdzie. Myśmy z tego zakpili. A pana nie kusiło, by też zostać sprawnym, szybkim bankierem, mając sporą gotówkę już po sprzedaży Optimusa? Czy osoby, które poszły tą drogą, są szczęśliwe? Na pewno bajecznie bogate. Jedynie bajecznie bogate. Szczęśliwi nie są, przecież ja ich znam, w końcu byłem wśród nich. Jak czasem ich spotykam i patrzę na ten stres, przerażenie tym, co może się zdarzyć z układami, na których budują swój majątek, to za nic bym się z nimi nie zamienił. Ministrem bez teki też pan nie chciał być. Może tym samym przegapił pan szansę zostania drugim Wilczkiem. Nie chciałem być tylko twarzą. Choć Jarosław Kaczyński na pewno był tym, który chciał dokonać zmian. Jednak nawet osoba o tak silnej osobowości nie potrafi ruszyć świetnie okopanej maszyny biurokratycznej. Kilka lat temu pojechałem do ministra rolnictwa, pokazuję mu złe prawo. I on mówi: Panie prezesie, nie będę owijał w bawełnę. W ministerstwie mam 5 tys. ludzi. 500 udaje, że coś robi, a reszta nawet nie udaje. Wciąż pan lobbuje co nieco? Próbowałem. I przypomniałem sobie Miltona Friedmana i teorię tyranii status quo. Nic się nie da zmienić. Da się, ale tylko wtedy, gdy zrobi się to w pierwszych stu dniach rządzenia. Potem jest za późno, zgodnie z tą teorią. Dla obecnego rządu jest już za późno. Tylko przygotowanie konkretnych ustaw przed podjęciem władzy i wprowadzenie ich od razu, na pierwszym posiedzeniu Sejmu, przyniesie skutek. Tak, żeby nowi ministrowie objęli stołki z dużo mniejszym władztwem. Bo inaczej wchodzi ekipa, przyzwyczaja się do władztwa i wiadomo, że za żadne skarby nie odstawi sobie mleczka. Nie ma sposobu, żeby sprawujący władzę sam dokonał ograniczenia. A może jest i tak, że pan się odsunął trochę od obecnej władzy? Na poprzednią i obecną władzę patrzę przez ten sam pryzmat: gotowości do przeprowadzenia faktycznych zmian. Ale Friedman i jego teoria? Działa ona nie tylko w obozie PiS. Platforma została bez szans, bo nic nie zrobiła w pierwszych trzech miesiącach i z tej perspektywy jest już na przegranej pozycji. Teoria zawsze się sprawdzi? Cudu nie będzie? Jest furtka — cała nadzieja w kryzysie. Jak to? Ustawa Wilczka weszła w chwili, gdy wszystko się waliło. Więc jak zacznie się naprawdę walić, to liczę na drugiego Wilczka. Umiesz liczyć, licz na siebie — tę regułę znają nie tylko nobliści. Konspol, Koral, Wiśniowski, Fakro, National-Louis University czy wreszcie Optimus — wszystkie te potężne marki powstały w rejonie Nowego Sącza. Może dlatego pan tak spokojnie mówi o kryzysie, bo żyje na wyspie sukcesu? Wolny rynek ma to do siebie, że ci, którzy chcą i pracują na to, mogą się wybić. Widocznie nam, nowosądeczanom, się chce bardziej. Przecież ja zaczynałem od zupełnego zera w kieszeni. Może się czepiam, ale z tego co pamiętam, 15 dolarów pan miał. Nawet tego nie miałem. Nic. Trzeba było wpisać kapitał zakładowy minimum 15 dolarów, to wpisałem. Ale z prezydentem USA pan się niegdyś spotkał? Piszą, że tak, ale to też nie do końca prawda. Nie spotkałem się, choć byłem zaproszony. Obowiązki nie pozwoliły. Za to nieraz spotkałem się z Billem Gatesem, a jeszcze częściej z Andrew Grovem, twórcą potęgi Intela. Za to tuzy polskiego biznesu patrzyły i patrzą na pana nieraz z przymrużeniem oka. Ryszard Krauze, widząc mnie zafascynowanego internetem w początkach Optimusa, pytał z niedowierzaniem: "A co ty w tym widzisz takiego"? Sery brzmią jeszcze mniej poważnie. Naprawdę są takie zdrowe? Sam jestem tego dowodem, bo przez ostatnie dwa lata byłem królikiem doświadczalnym. Przeszedłem z serów krowich, których potrafiłem zjeść kilo w trzy dni, na sery owcze. Działo się to po tym, gdy lekarka oceniła, że zbliżam się do zawału. Wyniki krwi miałem fatalne, zły cholesterol mnie zjadał. Lekarz zalecił więc dietę, bez sera. Nie wytrzymał pan. Z serami nie. Po kilku tygodniach stwierdziłem, że dość tej katorgi. Akurat zaczęliśmy produkować owcze sery długo dojrzewające, wcześniej mieliśmy tylko oscypki, które mi niespecjalnie smakują. A do tego miałem wyniki badań przeprowadzonych i zebranych przez zespół pod przewodnictwem prof. Bożeny Patkowskiej-Sokoły z Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Z badań tych wynikają antyrakowe właściwości mleka owczego. Okazało się, że nie tylko? Pani profesor do właściwości antyrakowych dodała coś jeszcze: sery owcze likwidują zły cholesterol i wspomagają produkcję dobrego. W mięsie i mleku owczym stwierdzono znacznie wyższą niż u innych gatunków zwierząt zawartość dobroczynnej L-karnityny. A to właśnie L-karnityna wykorzystywana jest przy leczeniu szeregu schorzeń, m.in. problemów z sercem. Dlaczego wcześniej pan się tym nie chwalił? Nie chciałem, żeby pomyśleli, że Klusce coś się w głowie przewróciło, że nie dość, że na raka, to i na serce. Teraz, po półtora roku kuracji polegającej na objadaniu się owczym serem, zrobiłem sobie badania, mogę powiedzieć — to działa. Wyniki mam świetne, w zakresie cholesterolu dokładnie jak u noworodka. Gdyby nie prawo, producentów takiego sera byłoby więcej. Nadgorliwie wprowadzamy unijne regulacje. Gdy ocieliła się jedyna krowa mojemu pracownikowi, to przyszła komisja kontrolna, a ciele nie miało kolczyka. Więc ma płacić 5 tys. kary i łaskawie mu nie kazali ubić tego zwierzaka. A przecież on ją chowa tylko dla siebie, po co ma ją kolczykować. Więc miejscowi mówią: takie prawo to jak za Niemca. Oni mogą sobie na to pozwolić. Godność, pracowitość, ale też poczucie wolności tych ludzi jest wyjątkowe. A pan chodzi, prosi, jak nie drzwiami, to oknem. Mnie na to stać, bo zarobiłem pieniądze, zanim zostałem rolnikiem. Ale wziąłem się za te owce także dlatego, bo oceniałem to jako szansę dla regionu. Zakładałem, że jeśli mi się uda, to wnet znajdę naśladowców. Ser wart jest zachodu? To nie żadna plastelina z marketu. Siostra jednego ze znajomych przedsiębiorców ma we Francji sklep z serami, a w nim 200 gatunków. I ona stwierdziła, że mój jest lepszy od najlepszego francuskiego. Nic tylko sprzedawać. Wybudowałem sobie mleczarnię, niewielką. Ale musi ona spełniać takie same wymagania jak mleczarnia przerabiająca miliony litrów mleka. Byłem we francuskich mleczarniach i gdyby mój zakład był we Francji, to ja już dawno miałbym wszystkie zezwolenia. Ale w Polsce narzucono takie wymagania, że trudno sądzić, żeby ludzie poszli w moje ślady i by było jak we Francji — ile dolin, tyle serów. Szarpanie się z polskim prawem to niemal pana specjalność. W rezultacie mam np. największą w Europie tzw. elektrownię wyspę. Na czym ona polega? Na polskim prawie: zamówiłem u Niemców wykonanie elektrowni uzyskującej energię ze Słońca, bo w Polsce tego się nie produkuje. Oni mi ją zainstalowali i pokazują mi: tyle a tyle pan energii produkuje, tyle pan zużywa, a tyle pan oddaje państwu. Gratulujemy. Gdzie haczyk? "Wyłączcie to!" — mówię. "Bądź pan patriotą" — tłumaczą. A przecież polskie prawo nie pozwala mi nawet za darmo oddać energii do sieci. Niemcy zbaranieli — instalowali podobne urządzenia na całym świecie i nigdzie nie spotkali się z takimi przepisami. Tak więc produkuję prąd tylko dla siebie, stąd wyspa. Podobnie złe rozwiązanie mamy na odcinku biopaliw dla rolników. Słynna lnianka, na której traktory jeżdżą jak złoto. Oddałem ją do analizy i okazało się, że ma znakomite właściwości, spełnia 13 parametrów na 16 dla ropy. Dosypuję trochę specjalnego proszku i już spełniam wszystkie. Nie wolno jednak produkować w Polsce biopaliwa nawet na własny użytek, jeśli nie spełnia ono polskiej normy. Głupie prawo, ale prawo. Generalizując: Jan Paweł II w książce "Pamięć i tożsamość" ocenił, że nie może człowiek dowolnie manipulować prawem, bo jeśli tak, niedługo pod pięknym słowem demokracja będziemy mieli kolejny system totalitarny. Oby się pomylił.
Karol Jedliński
Kto jest właścicielem języka? Największe wynalazki, jako to etyka, wolny rynek, język tworzyły się całkowicie spontanicznie. Po jakimś czasie władza państwowa uznawała jednak, ze powinna sie w to wmieszać. Na początku zajmowała się drobnym porządkowaniem - co ludzie przyjmowali dość przychylnie. Ostatecznie pewna liczba znaków na drogach naprawdę się przydaje! Gorzej, ze po jakimś czasie Władzuchna się rozzuchwala i zamiast porządkować zaczyna dekretować - jakby np. język należał do państwa, a nie do narodu!! Kilka osób pytało mnie, dlaczego - choć jestem „Mistrzem Mowy Polskiej” - nie zawsze stosuję się do reguł „obowiązującej” ortografii? Nie stosuję się, bo po prostu nie uznaję prawa państwa do ustalania jakichś reguł. Pisać trzeba zgodnie z tradycją, logiką, brzmieniem słów (np. "komuniźmie", a nie "komunizmie") - a nadmiar regulacji zabija żywy język. W efekcie język pisany tak odbiegł od mówionego (a reżymowe szkoły forsują Jedynie Słuszny Wariant Państwowy...), że 85% dzieci po szkole... nie umie pisać!!! To znaczy: pisać tak, jak chce pani uczycielka... Zniechęcają się{~AllRight} nawet podesłał krótkie opracowanie pokazujące, jakie to „genialne” pomysły mieli różni reformatorzy języka: A ja spośród różnych metod zapisu wybieram najtrafniejsze. Nie zawsze muszę się zgadzać z jakimś „Komitetem” czy innym kolektywem. Jak raz na 500 słów napiszę coś inaczej, to tekst przecież nadal jest zrozumiały? A o to tylko chodzi! Np. słowo „puhar” piszę poprawnie. To członkowie Komitetu Ortograficznego w 1936.tym, jak mi to opowiadał Ojciec, który niektórych znał - popili sobie i „ustanowili” absurdalną pisownię „puchar” - gdy we wszystkich językach sąsiadów jest „pahar” itp. Autor cytowanego wyżej opracowania wymienia inne, "nieuzasadnione" zmiany. Warto przejrzeć. Nie piszę tylko "bydź" (chociaż jest "będę", a nie "bętę") - bo szkoda jednej dodatkowej litery na trzy. Warto by w polszczyźnie wprowadzić (jak w chorwackim - uwaga: "Nezavisna Drżava Hrvatska" i Horvat) literki na dz, dż, dź - i wtedy opory przed poprawnym pisaniem by znikły... To tyle na tyle. JKM
09 lutego 2009 Państwo nie powinno angażować się w promocję zła... Nie dadzą odpocząć od konstruowanego wariactwa socjalizmu na co dzień… Żeby chociaż jeden dzień, żeby móc złapać oddech, żeby trochę ochłonąć.. Nie dane nam jest. Jak powiedział w 1933 roku tow. Piłsudski o pseudonimie „ Ziuk” po rozwiązaniu patriotycznej organizacji składającej się z 240 000 członków o nazwie Obóz Wielkiej Polski:” To zapuszczony rak, ostatnia nadzieja tylko w chirurgii”(!!!). Te same słowa można dzisiaj przywołać, dostosowując je do rozprzestrzeniającego się raka socjalizmu, który drąży nasz kraj.. Ostatnia nadzieja tylko w chirurgii.. Tylko wtedy Piłsudski z sanacyjnymi kompanami wycinał tkankę patriotyczną narodu polskiego.. Oto Michał Boni wystąpił z pomysłem, w imieniu Platformy Obywatelskiej, a jakże „ liberalnej”, żeby wydzielić specjalny fundusz z całości finansów przeznaczonych na drogi o nazwie Fundusz Drogowy, w wysokości 9 miliardów złotych.(???). Jest to powielenie pomysłu wydzielenia z państwowego ZUS-u, w którym pieniądze pochodzą z rabunku- otwartych funduszy emerytalnych o wartości 100 miliardów w1999 roku. Obecnie to ubezpieczeniowe dziecko ma już 10 lat i pora wypłacać zasłużone emerytury.. Po drodze wiele zmarnowano, część przegrano w karty, pardon na giełdzie, część wypłacono sobie w formie dywidend i poborów… Zobaczymy ile zostało dla emerytów? No i teraz będzie Fundusz Drogowy.. Może starczy na utrzymanie zarządu, rady nadzorczej, kilku samochodów i paru kilometrów ścieżek rowerowych- jako alibi.. A w tak zwanym międzyczasie Platforma Obywatelska równolegle z wydzieleniem Funduszu Operacyjnego, pardon Drogowego - przystępuje do pogłębiania socjalizmu na odcinku, że tak powiem bankowym… Szykują się dopłaty do banków, w tym do Banku Gospodarstwa Krajowego( Trocki też widział świat jako wielkie gospodarstwo!) i ulgi podatkowe dla wybranych., bo przecież nie dla wszystkich.. Firmy, które zawsze sympatyzowały z Platformą Obywatelska po obywatelsku- dostaną ulgi a może i dopłaty jak będą współpracowały przy najbliższych wyborach, a te, które nie mogły się zdecydować z mają sympatyzować- nie dostaną nic, albo może nawet zawitają do nich kontrolerzy, żeby móc wyegzekwować potrzebne sumy dla wyrównania stanu budżetu nadszarpniętego ulgami danymi sympatykom Platformy Obywatelskiej, a może i Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Bo bilans musi wyjść przynajmniej na zero, ale oczywiście dobrze byłoby, żeby troszeczkę wyszedł na plus- dla biurokracji - ma się rozumieć, bo jej interesy w państwie socjalistycznym są priorytetowe.. A przecież na priorytetach opiera się cały ten socjalizm! Na priorytetach biurokracji- siły przewodniej narodu.! Połowa obligacji, czyli instrumentu zadłużania nas, naszych dzieci i wnuków, bez naszej zgody z tych 155 miliardów złotych- nie została do tej pory wykupiona przez „ inwestorów”(???). Tak naprawdę ludzi pożyczających naszemu państwu pieniądze na procent.. żeby biurokracja miała co trwonić.. Jak tak dalej pójdzie socjalistyczny potwór- zwany państwem- nie będzie miał pieniędzy, więc będzie musiał coś z nami zrobić- najprędzej nas obrabuje rabunkiem bezpośrednim, i nie będzie się bawił w obligacje, skoro nie ma chętnych do ich zakupu.. Zastanawia mnie dlaczego zwlekają z podatkiem katastroficznym, zwanym urzędowo- katastralnym..(!!!). Przecież jest do doskonała wunderwaffe przeciwko nam. „obywatelom”, którzy tylko by chcieli sobie pożyć we własnym państwie, nie nękani codziennym chaosem medialnym, nie turbowani podwyżkami i opłatami, i zadającymi sobie pytanie; czy jeszcze trochę popłyniemy, czy już Tytanik idzie na dno..? W końcu biurokracja państwowa będzie miała ogromne miliardy z rabowania nas podatkiem katastralnym wycenionym na 1,5 do 2 %..Oczywiście podatek katastralny na poziomie promilowym byłby dobrym rozwiązaniem, ale przy likwidacji pozostałych podatków, a nie jako podatek dodatkowy.. Takie SLD ma na przykład wunderwaffe , a nazywa się Wunderlich, czy jakoś podobnie.. Tak ględzi, że nikt nie jest w stanie go przegadać.. ! I wszystko wie najlepiej, szczególnie ze świata plotek politycznych, gada, gada i gada.. Takie internetowe- gadu- gadu.. A ta ciągła narracja o cięciach już doprowadza mnie do szału.. Tak jak pewnego odważnego księdza z Blue Springs w stanie Missouri, który usunął z biblioteki katolickiej szkoły Św. Jana Lalande dwie książki autorstwa prezydenta- elekta Baracka Obamy z racji zajmowanego przez Obamę proaborcyjnego stanowiska. „Jestem bardzo pro-life”- powiedział ks. Ron Elliott stacji telewizyjnej KMBC. Powiedział też, że zwróci książki z powrotem, w lutym lub marcu” gdy wszystko już przycichnie”(???). Bo prezydent Obama jest za aborcją, jak na dobrego chrześcijanina przystało, i tak się deklaruje.. Zdaniem Piotra Chudego, przewodnika ze słowackich Tatr, wejście Słowacji do strefy euro okazało się katastrofą dla branży turystycznej Wg wstępnych szacunków, w porównaniu z poprzednim rokiem liczba turystów i narciarzy u naszych południowych sąsiadów spadła o 80%(!!!!) Tylko????? A propaganda cały czas nadaje jak to na Słowacji się Słowakom poprawiło po przyjęciu euro... Ale na otarcie łez, socjalistyczny rząd Słowacji zapowiedział plan ratunkowy dla gospodarki słowackiej za 332 mln euro, którego celem ma być” stymulacja tworzenia miejsc pracy i popytu wewnętrznego”(??). oraz przezwyciężanie skutków światowego kryzysu gospodarczego. Dlaczego oni po prostu nie powiedzą Słowakom, że chcą kraść.. i do tego biurokracji słowackiej potrzebne jest te 332 mln euro..! W całym socjalistycznym świecie ta sama sztampa.. Stymulują, ratują, popytują, regulują, ustanawiają- i nic tak naprawdę z tego nie będzie wynikać. Pieniądze wsiąkną, eksperyment się nie uda- bo nigdy się nie udał, a pozostanie mizeria i depresja.. Część pacjentów jakoś przeżyje.. do następnego eksperymentu `” stymulacji tworzenia miejsc pracy i popytu wewnętrznego”.. Bo sam wolny rynek, przy niskich obciążeniach podatkowych nie da sobie rady z tworzeniem i kreowaniem miejsc pracy, tylko musi być niszcząca i karząca ręka biurokracji państwowej, która zagrzęzi, utytra, zmarnuje, rozbucha i umyje ręce- że to nie ona winna kryzysowi… Bo całe to zamieszanie zrobiło się samo, bez ingerencji człowieka biurokratycznego, on tylko chciał dobrze.. Państwo pod żadnym pozorem nie powinno się angażować w promocję zła.. WJR
Spółdzielcza ciuciubabka Uchwały organów spółdzielni są czynnościami prawnymi, podlegającymi kontroli sądowej. Jak się od takiej kontroli uchylić? Proste. Utknąć w pół drogi. A sąd to może usankcjonować. W sprawie przeciwko Spółdzielni Mieszkaniowej "Górczewska" w Warszawie - sygn. akt XXV C 754/08 - w dniu 28 stycznia 2009 r. zapadł wyrok oddalający pozew przeciwko Spółdzielni. Treść uzasadnienia zawiera w sobie wiele interesujących stwierdzeń. Wobec wielowątkowości sprawy, a zwłaszcza wobec tych interesujących wątków w uzasadnieniu ustnym, należy poczekać na uzasadnienie pisemne. Niemniej już teraz warto wskazać te aspekty, które w uzasadnieniu ustnym zostały podniesione, ale też te, których zabrakło całkowicie. Pozwy w powyższej sprawie wpłynęły od dwóch członków SM "Górczewska". Z uwagi na zbieżność materii i podobieństwo, a nawet tożsamość roszczeń, obie sprawy połączono do wspólnego rozpoznawania. Jednym z roszczeń było uznanie za nieważny wybór nowego składu rady nadzorczej. Rzecz w tym, że ów wybór zakończył się na czynnościach komisji skrutacyjnej, natomiast uchwały w tej materii Zebranie Przedstawicieli nie podjęło. W związku z tym wspomniany wyżej pozew został uzupełniony o żądanie ustanowienia dla SMG kuratora. Cel takiego ustanowienia został jasno określony ? zwołanie Walnego Zgromadzenia SM "Górczewska" dla przeprowadzenia prawidłowego wyboru organów Spółdzielni. Stosownie do art. 38 kodeksu cywilnego osoba prawna, a taką jest spółdzielnia mieszkaniowa - działa poprzez swoje organy w sposób przewidziany w ustawie i w opartym na niej statucie. Wychodząc od tego przepisu, powodowie uzupełnili pozew, precyzując też i inne zastrzeżenia, jakie się pojawiły wobec zaistniałych okoliczności. Na Zebraniu Przedstawicieli w dniu 28-29 czerwca 2008 r. dokonano wyborów członków Rady Nadzorczej SMG. Jednakże nie została w tej materii podjęta stosowna uchwała. Niezależnie więc od kwestionowania legalności w ogóle zwołania Zebrania Przedstawicieli, wbrew przepisom art. 83 ust. 1 w związku z art. 54 ust 2 Ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych (uosm), uchylanie się pozwanej SMG od podjęcia uchwały o zmianach w składzie Rady Nadzorczej było sprzeczne z § 111 ust. 1 Statutu SMG. Tym samym wszelkie czynności prawne SMG, podejmowane na podstawie uchwał organów, działających bez właściwego umocowania prawnego - brak uchwały w zakresie dokonanych wyborów - mogą być kwestionowane jako nieważne z mocy prawa. Sprawozdanie komisji skrutacyjnej z dokonanego wyboru nie stanowi takiego umocowania. Daje jedynie podstawę do podjęcia uchwały w zakresie zmian w składzie Rady Nadzorczej. Na podstawie takiej uchwały organ SMG zgłasza stosowne zmiany do Krajowego Rejestru Sądowego z wnioskiem o ich ujawnienie w rejestrze. Podobnie, jak przegłosowanie nieudzielania absolutorium samo w sobie też nie stanowi czynności prawnej wywołującej skutki prawne. Daje jedynie podstawę do podjęcia uchwały o - na przykład - nieudzielaniu absolutorium zarządowi. To z kolei dopiero daje podstawę do ewentualnego odwołania zarządu. Należy tu podnieść, iż do Zebrania Przedstawicieli (z zastrzeżeniem powołanych wyżej niezgodności z prawem zwoływania ZP w ogóle - art. 83 ust. 1 w związku z art. 54 ust. 2 uosm) - mają zastosowanie przepisy art. 37 § 2 oraz inne przepisy Ustawy Prawo spółdzielcze w związku z art. 1 ust. 7 UOSM. Art. 42 § 4 Prawo spółdzielcze stanowi, że każdy członek spółdzielni lub zarząd może wytoczyć powództwo o uchylenie uchwały, natomiast § 6 powołanego przepisu określa terminy wniesienia powództwa. Z treści przepisów wynika, że prawo zaskarżenia dotyczy każdej uchwały podjętej przez Walne Zgromadzenie (odpowiednio ZP). Z kolei art. 43 § 1 Prawo spółdzielcze stanowi, że uchwały walnego zgromadzenia (odpowiednio uchwały ZP) obowiązują wszystkich członków spółdzielni oraz wszystkie jej organy. Z treści powołanego przepisu, z uwagi na brak uchwały ZP o wyborze Rady Nadzorczej, można zatem wyprowadzić wniosek, na zasadzie a contrario, że brak uchwały w jakimkolwiek zakresie działania ZP, która miałaby wywoływać skutki prawne, powoduje brak zobowiązania do uwzględniania ustaleń i decyzji ZP w zakresie tego braku. Oznaczać to może brak zobowiązania do uznawania wyboru Rady Nadzorczej jako organu SMG w nowym składzie. Może to też oznaczać nieistnienie w chwili obecnej Rady Nadzorczej SMG. Pociąga to za sobą określone skutki prawne, w tym i nieistnienie Zarządu SMG, wybranego przez Radę Nadzorczą, która nie ma właściwego umocowania prawnego. Ponadto uporczywe uchylanie się pozwanej SMG od podjęcia stosownej uchwały o wyborze Rady Nadzorczej na Zebraniu Przedstawicieli w dniach 28-29.06.2008 r. uniemożliwiła powodom wniesienia pozwu o uchylenie uchwały i poprzez to doprowadzenie do sądowej kontroli legalności i prawidłowości ustanowienia organu SMG - Rady Nadzorczej. Stosownie bowiem do powołanych wyżej przepisów art. 42, pozew o uchylenie może być wniesiony tylko wobec podjętej uchwały. W odniesieniu zaś do § 2 i § 3 art. 42, brak uchwały uniemożliwia realizację jej kontroli pod względami wymienionymi w tych przepisach. Tym samym, poprzez zaniechanie, pozwana SMG uniemożliwiła powodom realizację konstytucyjnego prawa do sądu - art. 45 ust. 1 Konstytucji RP - w zakresie, w jakim ustawa nadaje takie uprawnienie. Prawo do sądu jest prawem bezwzględnym i żaden przepis ustawy nie może obywatela takiego prawa pozbawiać. Tym bardziej nie może pozbawiać prawa do sądu działanie polegające na uniemożliwianiu jego realizacji. W tym wypadku działanie polegające na zaniechaniu. Szerokie kompetencje Rady Nadzorczej oraz wybieranego przez nią Zarządu uprawniają te organy do podejmowania decyzji, które mogą mieć wpływ bezpośredni i pośredni na sytuację prawną i faktyczną powodów. Również na sytuację prawną wszystkich członków SM "Górczewska", a także na zobowiązania podejmowane przez SMG na zewnątrz.. Stąd kwestią zasadniczą i niecierpiącą zwłoki jest usunięcie niepewności prawnej, związanej z wyborem organu SMG - Rady Nadzorczej. Poczynając od ustalenia legalności zwołanego Zebrania Przedstawicieli. Na brak przejrzystości i wątpliwości, że działania są podejmowane w dobrze pojmowanym interesie Spółdzielni obecnej Rady Nadzorczej, wskazywać też mogą okoliczności i sposób postępowania z nowym Statutem SMG. Dostosowanym do wymogów znowelizowanej Ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, w szczególności w zakresie przepisów o organach Spółdzielni. Nowy Statut złożony w KRS 12.06.2008 r. celem jego zarejestrowania zawierał zmiany dotyczące organów, które ustanawiały w miejsce Zebrania Przedstawicieli, jako najwyższego organu Spółdzielni, Walne Zgromadzenie. ZP z 28-29.06.2008 r. podjęło uchwałę o wycofaniu wniosku o rejestrację nowego Statutu, powołując się na niezgodności lub nieprawidłowości niektórych przepisów w Statucie. Takie nieprawidłowości można było usunąć bez wycofywania wniosku o rejestrację, a jedynie poprzez zmianę kwestionowanych przepisów. Wydaje się trafna konkluzja, że wycofanie wniosku o rejestrację Statutu i w praktyce jego wycofanie z KRS - zmierzało do doprowadzenia na powrót sposobu funkcjonowania SMG na podstawie Statutu poprzedniego, to jest z organem najwyższym SMG ? Zebraniem Przedstawicieli. Taka formuła, niezgodna z prawem, należy podkreślić, jest wysoce podatna na manipulacje i ingerowanie w sposób i treść podejmowanych uchwał i innych decyzji. Znamienne jest to, że właśnie uchylanie się SMG od zwołania Walnego Zgromadzenia uzasadniane jest funkcjonowaniem poprzedniego Statutu - po uniemożliwieniu rejestracji Statutu zgodnego z ustawą. Pozwana SMG powołuje się teraz na przepisy o ZP, wbrew przepisom ustawy powołanymi powyżej. Postępowanie takie nosi znamiona działania sprzecznego z interesami Spółdzielni i spełniać się zdaje przesłanki, o których mowa w art. 5 KC, to jest nadużycie prawa oraz w art. 58 § 1 KC, tj, działania mającego na celu obejście przepisów ustawy - art. 83 uosm, a także działania sprzecznego z zasadami współżycia społecznego - art. 58 § 2 kodeksu cywilnego poprzez próby utrzymania ZP, jako quasi-organu, podatnego na sterowanie nim przez grupy wspólnych interesów. Treść i argumentacja powyższa została przez Sąd całkowicie pominięta. Można byłoby przyjąć, iż Sąd pominął ja dlatego, ponieważ żądanie ustanowienia kuratora postanowił przekazać do odrębnego postępowania według właściwości rzeczowej innego sądu. W zasadzie słusznie, jednakże w związku z tą częścią uzupełnienia pozwu nasuwają się pytania o kluczowym znaczeniu dla kwestii oddalenia pozwu. A przede wszystkim ważności samego postępowania w tej sprawie. Zakwestionowana legalność zwołania i obradowania Zebrania Przedstawicieli już powinna zobowiązać Sąd do zbadania - z urzędu - czy cała procedura jest ważna. W podobnej sprawie przed sądem gdańskim - sygn. akt I C 773/08 i potem w postępowaniu apelacyjnym - sygn. akt I ACa 1299/08 stwierdzono, że po 1 stycznia 2008 roku najwyższym organem spółdzielni jest Walne Zgromadzenia. Takiego tworu jak Zebranie Przedstawicieli przepisy w ogóle nie przewidują. Różne ekwilibrystyki, jakie dokonują setki spółdzielczych watażków, by uchylać się od zwołania walnych zgromadzeń - jak stwierdziły obie instancje sądowe - są działaniami w celu obejścia prawa. Próby racjonalizowania takich działań przez spółdzielnie - próby dość infantylne zresztą - sądy oceniły jednoznacznie - nie mają racji bytu i nie korzystają z ochrony prawnej. W postępowaniu przeciw SM "Górczewska - Sąd Okręgowy w Warszawie ten aspekt - wyraźnie wyartykułowany - w ogóle pominął. I już choćby tylko z tego powodu ważność całego postępowania stanęła pod znakiem zapytania. Jest też kolejna kwestia, postawiona w uzupełnieniu pozwu, a której Sąd również nie wziął pod uwagę. Mianowicie kwestia zdolności sądowej i procesowej stron postępowania. Kuriozalnie w tym zakresie brzmiało uzasadnienie wyroku oddalającego pozew przeciw SM "Górczewska" w przedmiocie unieważnienia uchwały dotyczącej wyboru nowego składu Rady Nadzorczej. Mianowicie Sąd oddalił pozew w tym zakresie z powodu - braku takowej uchwały. Sąd miał, oczywiście, rację, że nie może uchylić czegoś, czego nie było. Jednakże pozew, w dosłownym brzmieniu, nie dotyczył uchylenia tej nieistniejącej uchwały, lecz unieważnienia procedury prowadzącej do owych zagadkowo przebiegających wyborów. Można więc wysunąć wniosek, że wybory te - de facto - w istocie się nie zakończyły z powodu braku uchwały w tej materii. Zaistniała więc interesująca sytuacja. Sąd stwierdził, że uchwała konstytuująca nowy skład Rady Nadzorczej SM "Górczewska" nie została podjęta. W tym przypadku - niemal automatycznie - nasuwa się pytanie, jaki w istocie jest status obecnych organów SMG i czy w ogóle one istnieją w sensie prawnym? Czy do ukonstytuowania się organu - Rady Nadzorczej - wystarcza samo sprawozdanie komisji skrutacyjnej? W protokole z zebrania ZP, o czym wyżej, znajduje się wiele różnych uchwał, podejmowanych przez nowy skład RN. Natomiast uchwały o ustanowieniu Rady Nadzorczej SMG nie ma. Jeżeli do odwoływania zarządu i członków rad nadzorczych wymagane jest podejmowanie uchwał, to nie ma żadnego uzasadnienia by twierdzić, iż wybory do rad nadzorczych mają się odbywać w innym trybie niż podejmowanie uchwał. Jak wspomniano na wstępie, osoba prawna działa poprzez swoje organy. Te organy muszą mieć umocowanie prawne zgodnie z wymogami przepisów powszechnie obowiązujących. W przeciwnym razie ich byt prawny nie istnieje i wszelkie działania takiej osoby prawnej są nieważne z mocy prawa. W tym wszelkie uchwały podejmowane przez tego rodzaju quasi-organy. Dotyczy to też umocowania prawnego pełnomocników prawnych do występowania przed sądami w imieniu osoby prawnej. Jeżeli organ osoby prawnej nie ma właściwego umocowania prawnego, to ustanawiane przez taki organ pełnomocnictwo procesowe również jest nieważne. Kto zatem właściwie i na jakiej podstawie stawał w imieniu i z upoważnienia SM "Górczewska" przeciwko powodom w tym postępowaniu - Sąd Okręgowy w Warszawie, stwierdzając, iż uchwały o składzie Rady Nadzorczej SMG nie było i nie ma, a zatem wybrany przez taki quasi-organ - Radę Nadzorczą - Zarząd SM "Górczewska" również ma status co najmniej wątpliwy, powinien w pierwszej kolejności rozpoznać kwestię, kto właściwie występuje w imieniu pozwanej SMG i czy ma umocowanie prawne do stawania w sporze? Być może Sąd Apelacyjny znajdzie odpowiedź na te pytania. Witold Filipowicz
Mitologia Żydów Polska była krajem, w którym Żydzi mieli swoje miasteczka i osady. Gett w Polsce nigdy nie było. Getto to pomysł zachodnioeuropejski. Ale o tym nie usłyszymy w mediach. Nie pasuje to do wizji Gazety Szechtercajtung. Nie pasuje to do żydowskiej mitologii. A co pasuje do żydowskiej mitologii? Jakimi bajkami karmią nas media? Jaki obraz wyłania się z prac Tomasza Grossa, który historię stosunków polsko-żydowskich zna głównie z własnych książek? Jaki przekaz kieruje do nas sielankowy Opór z "Jamesem Bondem" w roli głównej? Absurdów w stosunkach polsko-żydowskich jest znacznie więcej. Oto kilka z nich. Przyjrzyjmy się żydowskiej mitologii, której fundamentem i spoiwem jest pojęcie antysemityzmu.
Mit pierwszy - jednego narodu (wybranego) Aby odpowiedzieć, skąd wziął się tradycyjny, polski antysemityzm, należy wpierw odpowiedzieć, skąd wzięli się w Polsce żydzi. I czy są to żydzi czy Żydzi? Naród czy wyznawcy religii? Otóż, do zaistnienia narodu potrzebnych jest, według klasycznej nauki, szereg elementów. Jednym z nich jest poczucie wspólnoty. To poczucie wspólnoty sprawia, że w sytuacji zagrożenia szukamy najpierw pomocy u swoich rodaków. W okresie poprzedzającym holocaust, amerykańscy żydzi, na czele z bankierami, hojnie finansowali rozbudowę Niemiec Adolfa Hitlera, który nigdy nie ukrywał, do czego mają służyć obozy koncentracyjne (notabene, żywcem skopiowane z sowieckich). Amerykańscy Żydzi nie zrobili dokładnie nic, w czasie drugiej wojny światowej, by ratować tych, o których dzisiaj tak się upominają. A dokładnie, upominają się o ich majątki. Żydzi w naszej części Europy posługiwali się innym językiem (jidysz) niż reszta żydów. Mieli odmienną kulturę i co najważniejsze, inne pochodzenie niż pozostałe grupy wyznawców religii mojżeszowej. Nie mieli nic wspólnego z narodem wybranym, oprócz religii. W przeważającej większości, pochodzili najprawdopodobniej znad kaspijskich stepów z państwa Chazarów. Ludność tego państwa, przyjęła religię żydowską i z czasem zaczęła myśleć o sobie, jak o Żydach, narodzie wybranym. Po upadku swojego państwa, spowodowanym głównie wrogim traktowaniem sąsiadów, ludność, już żydowska, rozjechała się po ościennych krainach, z czasem docierając do Polski. W samej Rosji żyje blisko milionowa mniejszość żydowska. Skąd się tam wzięła, skoro od wieków Żydzi wyłącznie wyjeżdżali z Rosji?
Mit drugi - Żyda, wiecznego tułacza A Żydzi biblijni, Naród Wybrany? W roku 70 r. n.e. upadło ostatnie, wielkie powstanie żydowskie. Żydzi zostali pokonani i zgodnie z aktualną wersją polityki historycznej Izraela, zostali wypędzeni z Palestyny. Jednak Rzymianie nigdy nie wypędzali podbitych narodów - było to nieekonomiczne i zupełnie obce rzymskiemu duchowi. Na szczęście, obecni historycy hołdują sprawdzonej socjalistycznej zasadzie: jeśli teoria przeczy faktom, tym gorzej dla faktów. I gdyby nie poprawiona wersja historii, trzeba by było stawiać niewygodne pytania o to, co się stało z Żydami i kim, tak naprawdę, są Palestyńczycy... A tak, nie ma potrzeby. Według tej nowej wersji żydowskiej historii Żydzi przybyli do Polski gdzieś w okolicach XIV wieku, gdzie spotkali się natychmiast z tradycyjnym polskim antysemityzmem. A gdzie byli przez ponad 1000 lat? Tego rozdziału swej historii, "histerycy" żydowscy, a'la Tomasz Gross, jeszcze nie napisali. Natomiast mit Żyda - wiecznego tułacza, ma się doskonale. Jak to mit.
Mit trzeci - dobrego Żyda i złego Polaka Gazeta Szechtercajtung pisze nam naszą historię na nowo. Według tej nowej wersji historii antysemityzm ma być przyczyną, a żydowska nienawiść względem Polaków, skutkiem. Ale czy rzeczywiście? Czy Żydzi osiedlaliby się w kraju, gdzie by ich prześladowano? Przecież ludzie migrują m.in. po to, by polepszyć swój los, a nie pogorszyć. Mamy wierzyć, że Żydzi są inni? Postępowi historycy ze środowiska jedynie słusznej Gazety czy Tygodnika Powszechnego, tłumaczą nam to następująco: żydzi zajmowali się handlem, bogacili się, Polacy nie lubią bogactwa. I już! Według michnikowszczyzny chodziło o pieniądze. Ale czy na pewno? W Rzeczpospolitej Obojga Narodów, handlem zajmowały się dwie nacje: Żydzi i Ormianie. Głównie Ormianie, Żydzi bowiem preferowali lichwę i arendę. Jednak z jakichś, bliżej nieznanych powodów, w Polsce nie wysysano antyormianizmu z mlekiem matki. Zresztą, nasi ówcześni rodacy lubili przepych i szanowali ludzi, potrafiących dbać o dobrobyt swojej rodziny. Nie przez przypadek, do historii przeszło szlacheckie umiłowanie wolności i własności, co wyrażało się częstokroć w życiu ponad stan.
Mit czwarty - ofiary szczególnej troski Ten mit jest szczególnie hołubiony przez środowiska żydowskie. Dla nich bowiem, historia XX w. jest historią Żydów. A konkretnie historią Zagłady. Według żydowskich i tzw. postępowych historyków w XX wieku niewinnie ginęli tylko Żydzi. Nikogo nie interesują miliony zagłodzonych Ukraińców czy miliony wymordowanych Ormian, tylko Żydzi. A z naszego podwórka należy przypomnieć, że Auschwitz zbudowano dla Polaków i to Polacy byli pierwszymi ofiarami. A mimo to, media podtrzymują mity, że to Żydzi byli jedynymi ofiarami niemieckiego socjalizmu.
Mit piąty - bohaterskiego Dawida, samotnie walczącego z Goliatem W filmie Opór z pospolitej, jeszcze przedwojennej, bandy oprychów zrobiono partyzantów. Ani słowem nie wspomniano w nim o głównym zajęciu Bielskich. Ale wtedy wyszedłby film dla dorosłych. I to też tylko, dla tych o silnych nerwach i stępionym poczuciu smaku. A jednak Bielscy idealnie nadają się na ikonę bohaterskich Żydów, walczących z przeważającymi siłami wroga. Dlaczego? Żydzi potrzebują mitu ofiary. Ale jeszcze bardziej potrzebują dzisiaj, mitu walecznej ofiary. By pokazać, że żydzi mają prawo się bronić. Bronić przed światem muzułmańskim. By nie powtórzyła się tragedia Zagłady. Najlepiej kolejnym, precyzyjnym bombardowaniem palestyńskiej szkoły czy szpitala.
Antysemityzm Wytresowane społeczeństwa Europy reagują na mitologię antysemityzmu, jak posłuszne bydlątka na smagnięcie batem. Jeśli dodać do tego oficjalną retorykę środowisk żydowskich, że antysemityzm jest produktem typowo polskim... otrzymujemy niezwykły obrazek. Oto, najwięcej laureatów orderu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata... wyssało antysemityzm z mlekiem matki!!! I nikomu nie przeszkadza fakt, że argumentem antysemityzmu posługują się przeważnie żydowscy szowiniści, czerpiący olbrzymie zyski z przedsiębiorstwa Holocaust, dla których ofiary to tylko cyferki na rachunkach bankowych. Mariusz Poliński
Bohater zapomnianej afery wpadł w Chile Tomasz Wróblewski poszukiwany od 16 lat przez polską policję i tysiące oszukanych ludzi został zatrzymany w Ameryce Południowej. Tak jak w Polsce założył tam piramidę finansową. - Policja w Chile poinformowała nas, że mają Tomasza Wróblewskiego. Żeby się upewnić, że to on, wzięli od nas jego ślady genetyczne i odciski palców - mówi krakowski policjant, który przez lata bezskutecznie ścigał Wróblewskiego. To bohater głośnej w latach 90. afery Biofermu. Założona przez Wróblewskiego spółka była klasyczną piramidą finansową. Od czerwca do października 1993 r. naciągnęła ok. 40 tys. osób z Małopolski, ze Śląska i z Wielkopolski na ponad 34 mln złotych. Bioferm obiecywał krociowe zyski na produkcji suszu mlecznego, który miał być wysłany do Szwajcarii do produkcji kosmetyków.
Uwiedzeni przez "serki" Mechanizm oszustwa był taki. W siedzibie firmy dostawało się za równowartość dzisiejszych 800 zł kaucji porcję tzw. aktywatora. To był preparat, który dosypany do mleka zamieniał je w suche granulki nazywane "serkiem". Proces suszenia trwał dwa tygodnie. Odniesiony do Biofermu susz był tam przyjmowany, a jego producent otrzymywał zwrot kaucji plus drugie 800 zł. Jednak ci, którzy weszli w interes z Biofermem, nie wiedzieli, że susz nie lądował w Szwajcarii, lecz w magazynach na obrzeżach Krakowa. Ludzi ogarnął szał, Bioferm oferował przecież szybki i duży zysk. A produkcja suszu była niezwykle prosta - "serki" rosły same w domu. Do biur firmy w kilku miastach ruszyły tysiące osób, niemal wciskając Biofermowi pieniądze na aktywatory. W proceder weszła Polska Akademia Nauk w Zabrzu, która zainwestowała 80 tys. zł. Później naukowcy tłumaczyli, że chcieli w ten sposób pomóc przeżywającemu trudności finansowe ośrodkowi. Przeciętny wytwórca "serków" powierzał Biofermowi od 1,6 tys. do 4 tys. dzisiejszych złotych, niektórzy wpłacali nawet po 30 tys. zł. Gdy po czterech miesiącach firma była u szczytu rozkwitu, zwinęła działalność. Przerażeni ludzie, którzy powierzyli Biofermowi pieniądze, znów ruszyli do biur spółki, ale te były już zamknięte. Z konta spółki zniknęło 8 mln dol. - suma w tamtych czasach ogromna. Szef Biofermu pozostawał nieuchwytny.
Powtórka w Chile W Chile Wróblewski - gdzie wpadł na początku tego roku - zorganizował bardzo podobną piramidę finansową. Tym razem spółka nazywała się Fermex, a kierowała nią 65-letnia Francuzka. Tak jak w Polsce sprzedawano Chilijczykom zestawy do produkcji "magicznego sera" (po 300 euro) wykorzystywanego rzekomo przez przemysł kosmetyczny. Też obiecywano krociowe zyski. Oszuści wyciągnęli blisko 30 mln euro. Razem z właścicielką Fermeksu wpadli dwaj wspólnicy - w tym Wróblewski, który żył na fałszywym paszporcie. Wojciech Czuchnowski, Jarosław Sidorowicz
Jeszcze o losie polskiego geologa Obejrzałem film przedstawiający podobno ostatnie minuty życia śp. Piotra Stańczaka - i przyznać muszę, że czegoś nie rozumiem. Widziałem kilka filmów z podobnych egzekucyj (dokonywanych w Iraku) - i żaden z zarżniętych (bo tak to trzeba określić) nie okazał takiego spokoju, jak polski inżynier. Podejrzewałbym nawet mistyfikację - bo scena gdy (niemal beznamiętnie) przemawia On swoją angielszczyzną jest wyraźnym cięciem oddzielona od sceny, w której tak samo ubrany osobnik ma już czarną przepaskę na oczach i zostaje przez trzeciego taliba zarżnięty. W Iraku nie zawiązywano mordowanym oczu. Czyżby? Nie jestem na 100% przekonany. Nie chcę budzić nadziei rodziny - ale dopóki nie zostanie znalezione ciało... Na razie tylko mówią, że ciało zostało znalezione. Moje wątpliwości budzi właśnie to: PO CO MIELIBY ZAWIĄZYWAĆ MU OCZY? Dlaczego nie chcieli wydać ciała? Video z egzekucji (bo KOGOŚ na pewno zarżnięto!) zostało już zdjęte z Sieci przez Amerykanów. To, co Państwo widzą tutaj, to tylko pierwsza jego część. Zastanawiają za to twierdzenia władz Pakistanu, że - wbrew zdecydowanym i rozsądnym wypowiedziom JE Donalda Tuska - III RP była gotowa (a przynajmniej: deklarowała, że jest gotowa) zapłacić za inż.Stańczaka okup; Pakistan zaś był gotów ze swojej strony jeszcze dopłacić terrorystom z „Tehreek-e-Taliban” - byle ci zrezygnowali z żądań wypuszczenia z wiezień innych terrorystów.
Swoją drogą: nie rozumiem czemu Pakistan - skoro już wdał się z bandytami w dyskusję - nie dokonał wymiany i nie wypuścił tych bandziorów. Uprzednio zaraziwszy ich jakąś śmiertelną chorobą - w miarę zaraźliwą, ale w warunkach partyzanckich nie dającą się leczyć... Dotyczy to i innych podobnych sytuacyj. I ostatnia sprawa. III RP ma w sąsiednim Afghanistanie 1100 żołnierzy. Ma w Polsce GROM. Jest rzeczą słuszną planowanie odwetu na bandytach z „Tehreek-e-Talibi” - bo III RP powinna zachować twarz - natomiast niepotrzebnie JE Andrzej Czuma o tym mówił. Jak pisał mój ulubiony poeta, śp.Adam Asnyk: „Mężom przystoi w milczeniu się zbroić”. GROMowcy powinni już lecieć do Waziristanu, na miejscu powinno czekać paruset naszych „Afgańców” (ochotników, oczywiście), łącznik od rządu Pakistanu powinien zapewnić niezbędne informacje - najlepiej wsparte jeszcze paruset-osobowym oddziałem. Pomijając ten „Tehreek-e-Taliban”: plemiona Pasztunów na ogół nie lubią, jak ktoś nieproszony wchodzi na ich teren... JKM