075


Nowe dokumenty dowodzą, że "Alek" to Kwaśniewski? Od zakończenia procesu lustracyjnego Aleksandra Kwaśniewskiego w archiwach odnajdywane są nieznane dokumenty, dotyczące działalności byłego prezydenta w latach osiemdziesiątych, m.in. jako działacza młodzieżowego i dziennikarza. Wśród autorów notatek są funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych kierowanego przez Czesława Kiszczaka. Według dokumentów, które trafiły do sądu lustracyjnego w 2000 r., Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik o pseudonimie "Alek". Powtórzenie tej informacji przez prezesa IPN Janusza Kurtykę w wywiadzie dla dziennika "Polska" wywołało ostre reakcje posłów SLD. - Opowieść prezesa Kurtyki o Aleksandrze Kwaśniewskim jest w całości zmyślona - grzmiał Wojciech Olejniczak, szef klubu parlamentarnego SLD. Zdaniem polityków lewicy, sprawę przeszłości Kwaśniewskiego zamknął wyrok sądu lustracyjnego z 2000 r., który uznał, że były prezydent nie był agentem. Jednak sprawa nie jest tak oczywista, jak przedstawiają ją posłowie Sojuszu, o czym świadczy uzasadnienie wyroku lustracyjnego oraz fakt odnajdywania nowych dokumentów dotyczących byłego prezydenta.

TW "Alek" Mimo że od procesu lustracyjnego Aleksandra Kwaśniewskiego i wyroku, który zapadł 10 sierpnia 2000 r., upłynęło blisko dziewięć lat, na próżno szukać w medialnych archiwach opisu uzasadnienia wyroku i jego głębokiej analizy. Sąd lustracyjny stwierdził w orzeczeniu, że Aleksander Kwaśniewski był zarejestrowany jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL o pseudonimie "Alek". Sąd dysponował dokumentami, ekspertyzami i zeznaniami Antoniego Zielińskiego, dyrektora archiwów Urzędu Ochrony Państwa. Według posiadanych przez Urząd Ochrony Państwa dokumentów Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany 23 czerwca 1982 r. przez Wydział XIV Departamentu II pod nr. 72204 w kategorii "zaba", czyli zabezpieczenie. 29 czerwca 1983 r. zmieniono kategorię rejestracji na TW pseudonim "Alek". 3 grudnia 1983 r. przeniesiono rejestrację na stan wydziału VII departamentu III MSW. 7 września 1989 r. dokonano wyrejestrowania z powodu rezygnacji. Podstawa rejestracji to zapis w pozycji nr 72204 dziennika rejestracyjnego sieci agenturalnej MSW. Sąd stwierdzając, że nie ma dowodów na to, że ówczesny prezydent złożył fałszywe oświadczenie lustracyjne, oparł się na obowiązującym wówczas orzecznictwie. Chodzi o wyrok Trybunału Konstytucyjnego z listopada 1998 r., w którym TK przesądził o legalności lustracji (ustawę wcześniej zaskarżył urzędujący prezydent Aleksander Kwaśniewski). TK zaznaczył, że aby sąd mógł uznać kogoś za tajnego współpracownika, musi zaistnieć łącznie pięć przesłanek: współpraca musiała mieć charakter świadomy i tajny; nie mogła ograniczać się do deklaracji woli, lecz miały się na nią składać konkretne działania; współpracownik musiał utrzymywać stałe kontakty ze służbami, które odbywały się w ramach operacyjnego zdobywania informacji; i podejmować konkretne działania w tym kierunku. Wydając wyrok w sprawie lustracyjnej Aleksandra Kwaśniewskiego, oparł się właśnie na tym orzeczeniu. Były prezydent utrzymuje, że to nie on był tajnym współpracownikiem, który figuruje w dokumentach. - TW "Alkiem" nie byłem. Zostało to potwierdzone przez sąd lustracyjny w roku 2000 - powiedział niedawno Aleksander Kwaśniewski w wywiadzie dla RMF FM, stwierdzając, że wie, kim był TW "Alek", ale nie powie, o kogo chodzi. W związku z tą wypowiedzią warto przypomnieć fragment uzasadnienia, które wygłosił w 2000 r. przewodniczący składu orzekającego sądu lustracyjnego: - Z dziennika rejestracyjnego wynika, że w 1982 r. pod pozycją 72204 dokonano „zabezpieczenia operacyjnego”, a w 1983 r. zmieniono kwalifikację, przyjmując, iż jest to tajny współpracownik o ps. Alek. Zarówno zabezpieczenie, jak i zmiana kwalifikacji dotyczą pana Aleksandra Kwaśniewskiego - uzasadniał sędzia Grzegorz Karziewicz.

Kluczący esbecy W procesie lustracyjnym Aleksandra Kwaśniewskiego zeznawało pięciu funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Generał Krzysztof Majchrowski karierę zaczynał w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w 1952 r. Przeszedł niemal wszystkie szczeble kariery w SB - w latach 80. był m.in. dyrektorem III departamentu MSW. W latach 1989-1990 jako dyrektor Departamentu Ochrony Konstytucyjnego Porządku Państwa wskazywał, które dokumenty należy zniszczyć. W trakcie procesu lustracyjnego Aleksandra Kwaśniewskiego był on przesłuchiwany w domu ze względu na zły stan zdrowia. W październiku 2000 r. gen. Majchrowski zastrzelił się, zostawiając list pożegnalny. Prokuratura Rejonowa Warszawa-Mokotów, która prowadziła śledztwo, nie dopatrzyła się udziału osób trzecich. Podczas przesłuchania przez sąd lustracyjny generał Majchrowski zeznał, że Aleksander Kwaśniewski nie był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Alek". Podczas przesłuchania w domu powiedział, że gdy był dyrektorem, nigdy nie zetknął się z informacją, która pochodziłaby od Aleksandra Kwaśniewskiego. Stwierdził, że jest nie do pomyślenia, by nie wiedział, że redaktor naczelny jakiegoś pisma był współpracownikiem SB. Jednocześnie gen. Majchrowski zeznał, że agent o pseudonimie "Alek" pracował w "Życiu Warszawy". Prowadził go funkcjonariusz SB Zygmunt Wytrwał, którego zadaniem było kontrwywiadowcze zabezpieczenie środowisk dziennikarskich. Początkowo Zygmunt Wytrwał kluczył i dawał wymijające wypowiedzi. Po zeznaniach gen. Majchrowskiego przyznał, że miał agenta w kierownictwie redakcji "Życia Warszawy" oraz „źródło piszące” w "Sztandarze Młodych". Przyznał, że w 1982 r. dokonał „zabezpieczenia operacyjnego” Aleksandra Kwaśniewskiego, ale nie poinformował go o tym fakcie i nie nadał mu żadnego pseudonimu. Stwierdził, że przychodził do redakcji "Sztandaru Młodych", przedstawiał się sekretarce własnym nazwiskiem, ale nie mówił, że jest z SB. Pochodzące od Kwaśniewskiego informacje spisywał i w formie służbowych notatek przekazywał swojemu przełożonemu do akceptacji. Już po zakończeniu procesu lustracyjnego, 1 lutego 2001 r., Wytrwał znalazł pracę w Banku Współpracy Europejskiej, w którym wówczas udziały miał Aleksander Gudzowaty. Według informatorów "Rzeczpospolitej" Wytrwała do pracy miał rekomendować Andrzej Gdula, szef zespołu doradców w Kancelarii Prezydenta RP. "Jeden z najbardziej zaufanych ludzi Aleksandra Kwaśniewskiego, współpracujący z nim w rozmaitych rolach od ponad 12 lat. Zwłaszcza w dziedzinach, za które bezpośrednio odpowiada, czyli w sprawach bezpieczeństwa wewnętrznego Polski i branży energetycznej, człowiek, który rozdaje wiele ważnych kart" - pisał w styczniu 2002 r. tygodnik "Przegląd". Po odejściu z BWE, które nastąpiło 31 stycznia 2002 r., Zygmunt Wytrwał trafił do spółki EuroPolGaz, w której udziały ma Aleksander Gudzowaty. Kolejnym świadkiem w procesie był funkcjonariusz SB Kazimierz Janus. Zeznał on, że najcenniejszym agentem wśród dziennikarzy było "źródło piszące", które pisało opracowania dla bezpieki. Jako "źródło piszące", przekazujące informacje z kolegiów redakcyjnych w "Życiu Warszawy", Kazimierz Janus wskazał na "Alka". Florian Uryzaj, były zastępca naczelnika VII wydziału departamentu III MSW (zeznawał także na procesie Małgorzaty Niezabitowskiej) zeznał, że agent o pseudonimie "Alek" to nie Aleksander Kwaśniewski. Powiedział, że gdyby nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego pojawiło się w materiałach SB w charakterze źródła, on by o tym wiedział i pamiętał to. Dodał, że redakcje, którymi w latach 80. kierował Kwaśniewski "Sztandar Młodych" oraz „itd” - nie były przedmiotem aktywnego rozpracowania SB. Powołany przez Aleksandra Kwaśniewskiego świadek - Waldemar Mroziewicz, w latach 80. archiwista w MSW, do 1997 r. szef archiwów UOP, do 1990 r. w SB, współodpowiedzialny za niszczenie akt bezpieki na przełomie lat 80. i 90., wypowiadał się na temat autentyczności dokumentów. Podobnie jak jego koledzy z SB stwierdził, że Aleksander Kwaśniewski nie był TW „Alkiem”. Krzysztof Mroziewicz w latach 1998-2002 był ekspertem prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. W 2005 r. mianowano go szefem biura rzecznika interesu publicznego - sprawa wywołała tak ogromne kontrowersje, że nastąpiło odwołanie Mroziewicza z tej funkcji.

Nowe dokumenty W archiwach odnajdywane są nowe dokumenty dotyczące byłego prezydenta, co nie jest niczym nadzwyczajnym, biorąc po uwagę ogrom dokumentacji przekazanej do IPN oraz to, że w Urzędzie Ochrony Państwa już po procesie lustracyjnym Kwaśniewskiego odkrywano nieznane materiały. - Po około dziesięciu miesiącach od wyroku otrzymałem nowe dokumenty dotyczące Aleksandra Kwaśniewskiego. Niestety, nie mogę ujawnić, co w nich było, ponieważ zostały objęte klauzulą „ściśle tajne” - stwierdził Bogusław Nizieński, były rzecznik interesu publicznego. Jeden z takich dokumentów dotyczy wydarzeń z końca lat 80., których kulisy ujawniła zdjęta niedawno z anteny TVP „Misja specjalna” pod redakcją Anity Gargas. W dokumencie, który nosi datę 3 września 1988 r., czytamy: „Melduję, że w 229-osobowym składzie ekipy narodowej udającej się na igrzyska olimpijskie w Seulu uplasowano 29 osobowych źródeł informacji różnej kategorii: 3 TW (tajny współpracownik), 1 konsultant, 1 KS, czyli kontakt specjalny - w ścisłym kierownictwie ekipy”. Z dokumentów wynika, że w kierownictwie polskiej delegacji byli: prezes PKOl, minister Aleksander Kwaśniewski, szef misji olimpijskiej dr Stefan Paszczyk, zastępca szefa misji, szef zespołu sportowego Janusz Tracewski, attaché olimpijski dr Zygmunt Szulc, sekretarz generalny PKOl Janusz Pawluk, szef zespołu organizacyjnego Zbigniew Sikora oraz szef zespołu medycznego Zbigniew Rusin. Dziennikarze „Misji specjalnej” dotarli do dokumentów sprawy o kryptonimie „Seul”. Wynika z nich, że pracownicy i współpracownicy Służby Bezpieczeństwa stanowili 10% polskiej delegacji na igrzyska olimpijskie w Seulu (1988). O efektach swoich działań informowali bezpośrednio ówczesnego szefa PKOl Aleksandra Kwaśniewskiego, który z własnej woli spotykał się z oficerami Służby Bezpieczeństwa pilnującymi polskich sportowców podczas olimpiady w Seulu. SB informowała Kwaśniewskiego o swoich podejrzeniach co do poszczególnych sportowców. Relacjonowała mu, że zdobywca olimpijskiego złota w Moskwie - Władysław Kozakiewicz, który przybył do Seulu z Niemiec, gdzie wówczas mieszkał, może namawiać polskich kolegów do pozostania za granicą. Wiadomo, że nie odnaleziono wszystkich archiwów dotyczących byłego prezydenta. Być może część dokumentów przepadła bezpowrotnie. Te, które odnaleziono, zostaną wkrótce opisane w biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej w analitycznym materiale dotyczącym Aleksandra Kwaśniewskiego. Dorota Kania

Na rozkaz służb specjalnych. Pershing, SLD i mafia paliwowo-stalowa - czyli kulisy porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Żona Jacka K., wspólnika Krzysztofa Olewnika, była córką brata Pershinga, byłego szefa mafii pruszkowskiej, a jej brat osobistym kierowcą mafiosa - twierdzą nasi informatorzy. Dlaczego przez sześć lat śledztwa tego nie ustalono? I dlaczego rodzina Olewników nie skorzystała z oferty pomocy sąsiada - byłego naczelnika policji w Płocku, który znał powiązania policji i prokuratury z półświatkiem? Czy zięć Olewników, Leszek Mikołajewski, wiedział już dwa miesiące po porwaniu szwagra, że pilnuje go pod Nowym Dworem Mazowieckim gangster Piotrowski pseudo Boksik? To pytania, na które nie znamy dziś odpowiedzi. Zięć Włodzimierza i Ewy Olewników, Leszek Mikołajewski, mąż ich córki Anny, nie chciał z nami rozmawiać, mimo że kilkakrotnie zwracaliśmy się z taką prośbą poprzez drugą córkę Olewników, Danutę, która wraz z ojcem od lat reprezentuje rodzinę w walce o ustalenie prawdy o porwaniu brata. - Nie zaznamy spokoju, dopóki nie zostanie do końca wyjaśnione, kto naprawdę stał za porwaniem i zabójstwem Krzysztofa i dopóki ci ludzie nie staną przed sądem - mówi „GP” Danuta Olewnik. Danuta Olewnik wiedziała, że Iwona, żona Jacka K., pochodziła z Pruszkowa i słyszała, że była powiązana rodzinnie z kimś z kierownictwa mafii. - Mówiliśmy o tym policji, ale w ogóle nie chcieli o tym rozmawiać ani nawet komentować. Te jej powiązania zastanawiają tym bardziej, że porywacze stawiali warunek, żeby właśnie Iwona z Jackiem przekazywali im okup - mówi. O tym, że żona Jacka K. była córką ciotecznego brata Pershinga, a jej brat mieszkający dziś w Poznaniu - jego kierowcą, wiedzieli ludzie w Drobinie, posiadali także taką wiedzę operacyjną płoccy policjanci. Informacja ta nie pojawiła się jednak ani w śledztwie, ani w mediach. Drobin to niewielkie, trzytysięczne miasteczko między Sierpcem a Płockiem. Niemal wszyscy się tu znają. Gdy reporterzy „Gazety Polskiej” pytali mieszkańców o miejscowe układy, podkreślali, że rządzi tu od lat, tak jak w całym regionie płockim, „sojusz robotniczo-chłopski”, czyli SLD i PSL. O Olewniku niektórzy mówią tu wprost: Włodek, o zabójcy jego syna, Paziku: Robert albo Pedro, a o Piotrowskim, który pilnował porwanego, a teraz odsiaduje za to karę 14 lat więzienia: Irek lub Bokser (Boksik). Pokazują starą, szarą kamienicę obok rynku, przy ulicy, gdzie mieszkał Piotrowski. Za zakrętem, sto metrów dalej, mieszkał Pazik. - W grudniu 2001 r., gdy porwali Krzyśka, Bokser wygadał się po pijaku, że jedzie do Nowego Dworu pilnować chłopaka i że jego żona pierze ciuchy porwanego. On miał długi język. Kiedyś ludzie z mafii go za to pobili. Kolega przekazał te informacje o porwanym Leszkowi, zięciowi Olewników. Zlekceważył je lub w nie nie uwierzył. Szkoda, bo dzięki nim można było szybko ustalić, gdzie chłopaka przetrzymują, nawet bez pomocy policji - mówi jeden z mieszkańców, prosząc o zachowanie anonimowości, ponieważ, jak mówi, boi się zemsty mafii. - Oni trzy razy przymierzali się do porwania, zanim to zrobili, tak mówił Piotrowski - dodaje.

Olewnikowie nie chcieli pomocy Podinspektor Stanisław Nowakowski z Drobina, emerytowany naczelnik wydziału prewencji Komendy Wojewódzkiej Policji w Płocku i były szef niezależnych związków zawodowych w płockiej policji po 1989 r., do dziś nie może odżałować, że Krzysztofa nie zdołano uratować, choć było to według niego dość proste. - Ten chłopak powinien żyć. Półtora tygodnia po porwaniu spotkałem zięcia Olewników przy kiosku, obok rynku. Znamy się bardzo dobrze. Ja im strasznie współczułem, bo wiem, co to znaczy stracić ukochane dziecko, jak olbrzymi to ból. Mój syn utopił się półtora roku wcześniej, wspaniały chłopak, zdawał na WAM… Żal mi ich było. Leszek narzekał na policję, że założyła w ich telefonach niesprawny podsłuch. Mówił, że chcą wynająć detektywa Rutkowskiego. Powiedziałem, że szkoda na niego pieniędzy - mówi „GP” Stanisław Nowakowski. Dodaje: - Zaoferowałem swoją pomoc, za darmo. Byłem świeżo po przejściu na emeryturę, miałem wieloletnie doświadczenie pracy w policji i znałem to środowisko. Postawiłem tylko jeden warunek - żeby nikomu nie mówili, bo miejscowa mafia, którą zwalczałem, i powiązani z nią policjanci i prokuratorzy zniszczą mnie. Powiedziałem, żeby zdobyli protokół oględzin miejsca porwania i chciałem dowiedzieć się więcej o kontaktach Krzysztofa, zwłaszcza o Jacku K., jego wspólniku w przedsiębiorstwie handlu stalą Krup-stal. Spytałem, czy był sprawdzany, co robił w dniu porwania. Leszek na to, że K. jest w porządku, że im pomaga. Ja na to: wiesz, dlaczego pytam? On: wiem, z uwagi na powiązania żony Jacka. Powiedziałem mu też, że na pewno w porwanie byli zamieszani ludzie stąd, z Drobina. Jeśli go nie porwali, to musieli go wystawić porywaczom. Leszek na to: oni są za mali, ale jeśli masz rację, to mogli to być tylko Boksik i Pedro. Nowakowski powiedział zięciowi Olewników, że trzeba będzie wynająć dobrego elektronika, który zna się na podsłuchach, bo na miejscową policję, uwikłaną w układy z półświatkiem, nie ma co liczyć. - Nie przyjęli mojej pomocy. Bardzo mnie to zastanowiło. Przecież wiedzieli, że nie mam powodów, by im źle życzyć i że jestem spoza układu miejscowej mafii - opowiada Stanisław Nowakowski. Jak mówi, na początku 2002 r. rozmawiał na temat porwania z prowadzącym sprawę policjantem, Henrykiem Strausem z Płocka, i komendantem miejskim policji płockiej Ryszardem Kijanowskim. - Mówiłem Strausowi, że moim zdaniem są w to zamieszani Pazik i Piotrowski. On - że według ich ustaleń to było samouprowadzenie. Ja: spójrzcie na cierpienie tej rodziny, to niemożliwe. A Kijanowski, gdy powiedziałem mu o Paziku i Piotrowskim, tylko wzruszył ramionami - mówi. O tym, że w Drobinie rządzi sitwa i że ludzie ci są powiązani z policją i prokuratorami z Sierpca i Płocka, wiedzieli w miasteczku niemal wszyscy. Trudno było liczyć, że miejscowi stróże prawa pomogą Olewnikom. Tym bardziej dziwi, że rodzina nie chciała skorzystać z pomocy Stanisława Nowakowskiego. Danuta Olewnik mówi „GP”, że Pazika i Piotrowskiego rodzina podejrzewała już tydzień po porwaniu, że brali w nim udział. - Szwagier, Leszek, to mówił. Policja twierdziła, że mają nad wszystkim pełną kontrolę, że założyli im podsłuchy, a w aucie Piotrowskiego zamontowali GPS. Także Jacka K. zaczęliśmy podejrzewać już w grudniu, dwa miesiące po porwaniu - mówi siostra Krzysztofa.

Interesy na stali Krzysztof Olewnik został porwany ze swojego domu w nocy z 26 na 27 października 2001 r., po imprezie w domu Olewników z udziałem policjantów. Jego posiadłość znajduje się kilkaset metrów od domu rodziców. Teraz nikt tam nie mieszka.

Chłopak przetrzymywany był najpierw w piwnicy na działce pod Kałuszynem obok Nowego Dworu Mazowieckiego, potem w dole na szambo pod Różanem, przykuty łańcuchami do ściany, bity i zmuszany do przyjmowania leków psychotropowych. Został zamordowany dwa lata później, we wrześniu 2003 r., po tym, jak rodzina wpłaciła 300 tys. euro okupu. Morderstwa dokonali Sławomir Kościuk i Robert Pazik. Pazik nałożył na głowę chłopaka torbę foliową i udusili go, a ciało zakopali. - Od początku uważałem, że Krzysztofa porwali ludzie, których znał. Przecież on posiadał broń palną, miał na nią zezwolenie policji. Nie wpuściłby nocą nieznajomego człowieka - mówi jego kolega. Miejscowych zastanawia udział wysokich rangą funkcjonariuszy policji i prokuratora z Płocka w imprezie 25-letniego Krzysztofa, po której go porwano. - Młody chłopak, a taka świta ściągnęła do niego… Byli tam naczelnicy wydziału kryminalnego i dochodzeniowego z Płocka, był też Jacek K., wspólnik Krzysztofa Olewnika. A przecież policjanci wiedzieli o powiązaniach jego żony z ludźmi z mafii pruszkowskiej. Po co tam przyjechali, w interesach? Bo jak inaczej wytłumaczyć ich obecność? - dziwią się ludzie w Drobinie. Nikt tu nie wierzy, że było to bandyckie porwanie dla okupu. Jako motyw uprowadzenia najczęściej ludzie wymieniają rozliczenia za stal. Żona Jacka K., zanim założyli z mężem przedsiębiorstwo Krup-stal, prowadziła samodzielnie hurtownię stali w Płocku przy ulicy Przemysłowej. Potem z mężem Jackiem przyjęli do interesu Krzysztofa Olewnika. Co było wkładem chłopaka do spółki - nie wiadomo. Jak mówił Włodzimierz Olewnik, jego zdaniem porwanie było splotem dwóch spraw: - Chęci przejęcia mojej firmy i braku zgody Krzysztofa na handel nielegalną stalą. Dzień przed porwaniem Krzysztofa miał zostać uruchomiony komputerowy program do ewidencji stali, którego przygotowania sobie zażyczyłem. Firmy należące do Jacka K., jak podawały z przecieków ze śledztwa media, przez lata handlowały kradzioną stalą. Jak stwierdziły służby skarbowe, prały też pieniądze z tego procederu. Prawdopodobnie, jak wynika ze śledztwa, Krup-stal za wiedzą K. handlowała również stalą pochodzącą z napadów na tiry oraz przemycaną na ogromną skalę z Rosji, a jej zbyt w płockim Orlenie mogły zapewniać polityczne koneksje w SLD. - Mam kolegę, który jest bardzo bliskim znajomym byłego barona SLD Andrzeja Piłata. Opowiadał, że gdy był kiedyś w przedsiębiorstwie budowy mostów w Płocku, przyszedł Jacek K. i proponował stal trzy razy tańszą niż inni dostawcy. Nie wiadomo, czy tę transakcję zrealizowano - mówi „GP” S. z Drobina. W tle sprawy Olewnika pojawia się też gang „Mutantów”, zajmujący się wymuszeniami, egzekucjami na zlecenie, a także kradzieżą tirów przewożących stal kwasoodporną. Miał kontakty z rosyjską i ukraińską mafią. Krzysztofa M. z tego gangu znali Krzysztof Olewnik i Jacek K. Cztery lata przed porwaniem Olewnik kupił podobno kradzione bmw, którym wcześniej jeździł „Rudy”, kiler z gangu „Mutantów”. - Nie znam porwania, by dwa lata przetrzymywano ofiarę. To się bandytom nie kalkuluje. Jeśli jednak był porwany w związku z niezałatwionymi rozliczeniami za stal, tak długie przetrzymywanie go mogło być uzasadnione. Tak działa mafia. Wówczas łatwiej zrozumieć, dlaczego podsłuchy były felerne, okupy nieodbierane (porywacze wiedzieli, że policja obstawiła teren), śledztwo ślamazarne i pełne błędów. To są działania typowo mafijne - wpływanie na policję, prokuraturę. Jeśli Jacek K. ma powiązania z mafią, nic nie powie w śledztwie, bo będzie kolejną, czwartą już w tej sprawie ofiarą „samobójstwa” w areszcie - mówi jeden z płockich prokuratorów. Prosi o nieujawnianie nazwiska, obawiając się zemsty mafii. Jacek K. siedzi obecnie w areszcie, jest podejrzewany o zlecenie porwania wspólnika. Ireneusz Piotrowski - Bokser, odsiaduje wyrok w więzieniu. Jest ostatnim żyjącym ogniwem łączącym zleceniodawców z wykonawcami, który może dostarczyć śledczym dużo informacji. Jeśli, podobnie jak jego trzej kumple, nie popełni „samobójstwa” w celi.

Mafia drobińska Żeby zrozumieć, na czym polegał związek zwykłych łazików miejskich, którzy brali udział w porwaniu, policjantów i prokuratorów, trzeba poznać układy w policji i miejscowych władzach po 1989 r. - W 1999 r. byłem naczelnikiem wydziału prewencji w Płocku, zarazem działaczem związkowym. Nie byłem lubiany przez Macieja Książkiewicza, szefa wojewódzkiej policji w Płocku. Związki zawodowe nie popierały go - opowiada Stanisław Nowakowski. Inspektor Książkiewicz miał duże wpływy, nie tylko w policji. Na przykład ówczesny biskup płocki Zygmunt Kamiński poparł jego kandydaturę na szefa policji mazowieckiej w Radomiu, nie akceptowali go natomiast związkowcy. Włodzimierz Olewnik powiedział niedawno, że właśnie Książkiewicz namawiał go, by wykupił na spółkę z jego kolegą zakłady mięsne w Płocku-Białej. - Książkiewicz za komuny miał bardzo dobre relacje z władzami, był komendantem w Gostyninie, potem w Płocku. Słyszałem, że znał się z Czesławem Wycechem z KC PZPR. To Książkiewicz zablokował wniosek o założenie podsłuchu Grzegorzowi K. z SLD w związku z podejrzeniem o jego związek z porwaniem Olewnika - mówi jeden z płockich prokuratorów. Związki policyjne popierały kandydatury ludzi związanych z Solidarnością. Dawni milicjanci związani z władzami PRL - swoich kandydatów. Związkowcy im zawadzali. - Nie mieli jak się do mnie dobrać, to namówili miejscowych złodziei, by zeznali, że w 1999 r. dokonałem przestępstwa. Miałem rzekomo wraz z moim synem wciągnąć do samochodu jednego z miejscowych opryszków i grozić mu pałką oraz pistoletem, że go obleję benzyną, powieszę i spalę za to, że on podobno moim kuzynom ukradł samochód. Dowodem były zeznania rzekomych świadków... Pazika i Piotrowskiego. W 2002 r. sąd oddalił to oskarżenie - opowiada Stanisław Nowakowski. Był on wtedy radnym w Drobinie i dążył, aby powstała w miasteczku stacja pogotowia ratunkowego, a to, jak mówi Nowakowski, biło w interesy dr. Mirosława O., który miał kontakty z ludźmi z miejscowego półświatka. - On ułatwiał utrzymanie kilkunastu łazikom. Jechali na przykład do Warszawy, przyjmowali się do pracy na jeden dzień, wracali do Drobina i nagle… rozchorowywali się. Dr O. wypisywał im przez np. pół roku zwolnienia lekarskie, potem nabywali praw do kuroniówki i tak żyli za nasze pieniądze. Pazik był jego pomocnikiem. Nawet ściągał kasę, gdy miejscowi pijacy rozchorowywali się, dostawali od dr. O. L-4, a nie mieli pieniędzy na wizytę. Pazik prowadził też „kasę pożyczkową” na ulicach Drobina - pożyczał żulikom na procent. Był w Drobinie królem ulicy. A podczas lokalnych wyborów na burmistrza to Pazik organizował jednemu z kandydatów kampanię - załatwiał głosy za papierosy i alkohol. To była lokalna mafia. Pisałem o tym do prokuratury, ministra sprawiedliwości, rzecznika spraw obywatelskich… Nikt nie zareagował. Co prawda, system prawa nadal tu nie funkcjonuje najlepiej, ale Bóg sprawiedliwość już wymierzył. Lekarz zmarł, podobnie jak komendant Książkiewicz - relacjonuje Nowakowski. Z zemsty za walkę z miejscową mafią nieznani sprawcy trzy razy potłukli kamienny grobowiec syna i ojca Stanisława Nowakowskiego oraz zabili jego 78 gołębi pocztowych. Krzysztof Olewnik był przez porywaczy szprycowany końskimi dawkami clonazepamu, leku uspakajającego i nasennego. - Gangsterzy mieli dostęp do silnego leku psychotropowego na receptę dzięki znajomości z jednym z drobińskich lekarzy - mówią miejscowi. Stanisław T., były przewodniczący rady i były prezes klubu sportowego Skra w Drobinie, też nie ma najlepszego zdania o Paziku. - To był kawał drania i chama. Jeździł sobie po okolicy rowerkiem, słyszałem, że zbierał haracze. Znał się z dr. Mirosławem O. Kiedyś nawet widziałem, jak mu dał w gębę na meczu. Chciałem interweniować, ale Mirek powiedział, że nic takiego się nie stało - mówi „GP”. - Nie mogę zrozumieć Jacka K. Wykształcony, skończył politechnikę, robi nawet doktorat. Tyle lat przyjaźnił się z Krzyśkiem Olewnikiem. Jak on mógł to zrobić przyjacielowi, jeśli to prawda, że stał za porwaniem - dodaje. - Kiedyś mojemu znajomemu ukradli samochód. Potem opowiadał mi, że już za dwie godziny wiedział, kto go ukradł, bo zadzwonił do Grześka K. z SLD, który podobno wszystkich z mafii znał. Podali mu cenę wykupu i odzyskał auto. Tak działa lokalna mafia - mówi inny mieszkaniec Drobina.

Niewygodne znajomości Dlaczego gangsterzy przetrzymywali ofiarę aż dwa lata, narażając się, że zostaną wykryci? - Jak się porywa, to dogaduje się, zabiera okup i sprawa się kończy. Widocznie wciąż negocjowali z Olewnikami. Do czasu gdy żył Krzysztof, Olewnikowie nie wypowiadali się tak ostro o zmowie polityków, prokuratorów, policjantów. Dopiero gdy znaleziono jego ciało, zaatakowali układ mafijny. Jeśli powodem porwania była chęć przejęcia majątku Olewników, wiedzieli o tym od początku. Niech powiedzą otwarcie, o czym rozmawiali przez te dwa lata z porywaczami. Może Olewnikowie nie chcieli na przykład przepisać na porywaczy udziałów w ubojni w Sierpcu, którą podobno za rządów SLD przejęli okazyjnie „za czapkę gruszek”? - mówi jeden z mieszkańców Drobina. Zdaniem rodziny Olewników, za uprowadzeniem stały osoby mające zamiar przejąć ich przedsiębiorstwa. Włodzimierz Olewnik powiedział wprost: „W tej sprawie wcale nie chodziło o okup, chodziło o przejęcie mojego majątku”. Ale Danuta Olewnik zaprzecza, że rodzina negocjowała z bandytami. - W ciągu tych dwóch lat nie było pertraktacji dotyczących sprzedaży lub oddania zakładów mięsnych lub innych interesów biznesowych - zapewnia. Dziś okazuje się, że za porwaniem, jego zleceniem oraz zabójstwem stali ludzie, z którymi rodzina Olewników utrzymywała zażyłe kontakty, choć do niektórych, także znajomości z politykami SLD, niechętnie się dziś przyznaje. Robert Pazik był jednym z najlepszych kolegów Leszka Mikołajewskiego, miał podobno zawsze wstęp do domu Olewników, obaj grali w piłkę w miejscowym klubie Skra Drobin. Bywał tam Grzegorz K., prominentny działacz SLD, potem zatrzymany przez CBŚ w związku z porwaniem, swego czasu prawa ręka płockiego barona SLD, Andrzeja Piłata, który również był częstym gościem u Włodzimierza Olewnika. - W tamtym okresie Olewnik popierał SLD. Piłat bywał u niego co najmniej raz w miesiącu. Był figurą, z którą liczyły się władze partii w Warszawie. Piłat i Grzegorz K. byli na weselu córki Olewnika Anny z Leszkiem Mikołajewskim. Po co tak ważny działacz przyjeżdżał do Drobina? Jakie interesy załatwiali? - zastanawiają się miejscowi. Mówią, że Olewnik robił duże interesy już w PRL-u. - W głębokiej komunie nie dostawało się koncesji nawet na budkę z rożnem bez poparcia partii - opowiadają w Drobinie. Danuta Olewnik zaprzecza, by Piłat bywał częstym gościem ich domu. - Był może kilka razy. A na weselu Anny tylko kwiaty wręczył - mówi. - Nieprawda, był na przyjęciu, tańczył, sam widziałem - mówi znajomy Olewników. - Sądzę, że rodzina Olewników wie więcej o całej sprawie, niż mówi o tym oficjalnie. Może nie o wszystkim im wygodnie mówić - dodaje. Włodzimierz Olewnik, jak opowiadają miejscowi, zaczynał jako mechanik w POM-ie. Mieszkał na stancji, reperował traktory. Raczej nie sprawiał wrażenia kogoś, kto ma smykałkę do interesów. Jego żona ukończyła technikum ekonomiczne w Raciążu. Ich życie zmieniło się, gdy miejscowa władza mianowała Olewnikową kierownikiem punktu skupu buraków. Taka posada w PRL-u była niczym kura, która znosi złote jaja. Niebawem Olewnikowie kupili posiadłość, założyli hodowlę nutrii, potem uruchomili wytwórnię pustaków. Dobrze znali się z nieżyjącą już dyrektorką banku, mogli więc liczyć na kredyty. W Drobinie mówiło się, że Olewnik zrobił karierę, bo miał w Warszawie kuzyna w MSW, ale to tylko plotki. Później Olewnik otworzył masarnię i zaraz potem powstał jego zakład przetwórstwa mięsnego. W III RP, za władzy SLD, przejął ubojnię w Sierpcu. Stał się potentatem na rynku mięsnym. Nabył też w okolicy mnóstwo ziemi, m.in. PGR w Krajkowie, spółdzielnię produkcyjną za Raciążem, w Drobinie, Mokrzku, bazę po GS.

Koledzy z wojskówki W tle okrutnego porwania i morderstwa pojawia się wielka polityka, a raczej powiązany z politykami wielki biznes. Głównym odbiorcą stali od spółki Krup-stal Jacka K. i Krzysztofa Olewnika był płocki PERN, podległy Orlenowi. Bez tzw. układów politycznych taki kontrakt byłby niemożliwy. Sprzedaż stali do dużej państwowej firmy ułatwiła spółce szybki rozwój. W latach 2001-2002, w okresie porwania Krzysztofa Olewnika, decydowały się też w Płocku losy budowy mostu przez Wisłę, ważnej dla SLD, na którą potrzebna była stal. W tym czasie pojawili się w Drobinie politycy oferujący pomoc rodzinie porwanego. Między innymi Eugeniusz D. (pseudonim Gienek), który zaproponował Włodzimierzowi Olewnikowi, że zdobędzie informacje o losach porwanego, ale warunkiem miała być podobno współpraca z Grzegorzem K., lokalnym politykiem SLD, byłym wicestarostą, znajomym Jacka K., bliskim współpracownikiem Andrzeja Piłata. Niebawem Grzegorz K. został dyrektorem ds. korporacyjnych w płockim Orlenie i doradcą prezesa Zbigniewa Wróbla. „Gienek” naciągnął Olewników na 160 tys. zł. W 2005 r. Grzegorza K. zatrzymało CBŚ. Andrzej Piłat odgrywał ważną rolę w płockim Orlenie, m.in. w tzw. trzeciej nitce rurociągu naftowego Przyjaźń. W inwestycji tej pojawiły się nazwiska ministrów z SLD, byłych generałów Wojska Polskiego, WSI. Na początku 2002 r. Przedsiębiorstwo Eksploatacji Rurociągów Naftowych (PERN) ogłosiło przetarg na budowę trzeciej nitki. Koordynowanie projektu powierzono utworzonemu na potrzeby przetargu konsorcjum Prochem-Megagaz. „Megagaz” to szczególna spółka. Wojciech Sumliński pisał o niej: „W czasie gdy rozstrzygano przetarg, wiceprzewodniczącym rady nadzorczej Megagazu był Wiesław Huszcza, były skarbnik SdRP. [...] Przewodniczącym rady nadzorczej Megagazu był Jerzy Napiórkowski, wiceminister finansów w latach 1986-1990, jeden z bohaterów tzw. afery karabinowej. Wiceprzewodniczącym rady nadzorczej Megagazu podczas zawierania kontraktu z PERN był Roman Kurnik, były kadrowiec SB, potem zastępca Marka Papały, komendanta głównego policji, a następnie doradca wiceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotki. W spółce Megagaz aż się roi od byłych funkcjonariuszy SB, UOP i emerytowanych wysokich oficerów Wojska Polskiego. Udziałowcem Megagazu było Biuro Podróży First Class SAZ SA. W jego radzie nadzorczej zasiadali m.in. emerytowany admirał Romuald Waga, członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego przy Prezydencie RP i Roman Kurnik. W spółce Megagaz, podczas zawierania kontraktu z PERN-em, Kurnik był wiceprzewodniczącym rady nadzorczej, a syn Piłata członkiem tej rady”. Czy istnieje związek pomiędzy zaangażowaniem polityków SLD w budowę trzeciej nitki rurociągu naftowego Przyjaźń i nowego mostu na Wiśle i związanymi z tym projektem inwestycjami, a działalnością spółki Krup-stal, realizującą zamówienia dla płockiego Orlenu? To zadanie do wyjaśnienia dla powstałej komisji śledczej ds. sprawy Olewnika. Interesy te być może nie wiążą się bezpośrednio ze sprawą porwania. Jednak krąg personalnych powiązań i relacji, począwszy od drobińskich gangsterów, poprzez Grzegorza K., aż do wierchuszki SLD i służb specjalnych, jest zastanawiający. Podobnie jak łatwość w blokowaniu śledztwa przez tajemnicze siły. - To była celowa robota ówczesnego aparatu rządzącego, którego celem było zniszczenie ludzi takich jak Kluska czy Gudzowaty i przejęcie ich dorobku - mówił Olewnik. Według naszych informatorów, za porwaniem i zabójstwem Krzysztofa Olewnika stoi mafijny układ komunistycznej bezpieki, sterowany przez ludzi byłych specsłużb. W Międzyresortowym Centrum ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej i Międzynarodowego Terroryzmu (nadzorowali je gen. Roman Kurnik i Józef Semik) byli funkcjonariusze m.in. policji, Straży Granicznej, WSI, ABW i policji finansowej. Funkcjonariusze ci mieli bezpośredni wgląd w najważniejsze sprawy, w tym sprawę porwania Krzysztofa Olewnika. Czy wykorzystywali to, by wpływać na śledztwo? Osławiony gang pruszkowski to tylko wykonawcy poleceń wysokich oficerów PRL-owskich służb specjalnych. Dziś już wiadomo, że główny organizator porwania Olewnika, Wojciech Frankiewicz, który popełnił „samobójstwo” w celi, był tajnym współpracownikiem SB. Danuta Olewnik potwierdza ustalenia „GP” - że za porwaniem jej brata stali ludzie związani ze służbami specjalnymi. - Nie możemy na razie zdradzić szczegółów, bo nie chcemy zaszkodzić śledztwu prowadzonemu przez prokuratorów gdańskich, z którymi dobrze nam się współpracuje, ale informacje „GP” to dobry trop - mówi. Leszek Misiak

27 Kwietnia 2009 Państwo minimum według UPR W swojej niedawnej publikacji („UPR szykuje się do 16. przegranej kampanii” z 3 kwietnia 2009 r.) „Dziennik” wyśmiał gospodarcze propozycje UPR dotyczące sfery podatkowej (a szczególnie pomysł podatku pogłównego). Tłumacząc, że podatek pogłówny nie mógłby starczyć na zaspokojenie wszystkich wierzytelności budżetu Państwa, autor (p. Maciej Walaszczyk) postawił tezę o nierealności programu gospodarczego UPR. Szczególnym dowodem na potwierdzenie tej tezy jest fragment: „Kiedy na początku lat 90. studenci matematyki i ekonomii działający w kole ekonomicznym przy warszawskim oddziale UPR postanowili, pełni entuzjazmu, zbilansować wpływy z takiej daniny do kasy państwa, byli bardzo zaskoczeni. Dokonali wyliczeń, rozpisali budżet państwa w kilku wariantach, po czym wyszło im, że po kilku miesiącach państwo doprowadzone zostałoby do bankructwa i nie wystarczyłoby nawet na wojsko”. Oczywiście przy takim założeniu, jakiego dokonał autor artykułu w niemieckiej gazecie, jasne jest, że program UPR w sferze gospodarczej będzie odbierany jako nierealny. Wystarczy zastosować metodę, jakiej użyli anonimowi studenci matematyki i ekonomii, i podzielić wydatki państwa przez liczbę obywateli mających płacić podatek pogłówny - 288,091 mld zł (wydatki budżetu Polski w 2009 r.) podzielić przez ok. 17 mln aktywnych zawodowo Polaków, wynik: ok. 1400 zł miesięcznie. Partia, która zaproponuje taką stawkę podatku pogłównego (podatek płacony w równym stopniu „od głowy”), nigdy nie mogłaby liczyć na jakiekolwiek poparcie społeczne. I co z tego, że i tak pracujący Polacy płacą mniej więcej taki podatek. Od pensji pracownika zarabiającego 2000 zł netto (do ręki) pracodawca musi odprowadzić w formie różnego rodzaju podatków 1291,38 złotych. Są to oczywiście pieniądze pracownika, a pracodawca zostaje jedynie zmuszony do tego, by (oczywiście za darmo) zabawić się w poborcę podatkowego przekazującego odpowiednie sumy na konta ZUS i Urzędu Skarbowego.

Podatki płacone przez Polaków zarabiających średnią krajową

Wydatek

Wielkość podatków

Zostaje po odjęciu podatku

pensja brutto z wszystkimi podatkami

3 291 zł

ZUS płacony przez pracodawcę

445,66 zł

2 846 zł

fundusz pracy oraz fundusz gwarantowanych świadczeń pracowniczych

70,76 zł

2 775 zł

składka na NFZ

215,51 zł

2 559 zł

składka chorobowa

67,99 zł

2 491 zł

składka rentowa

41,62 zł

2 450 zł

składka emerytalna

270,84 zł

2 179 zł

zaliczka na podatek dochodowy

179,00 zł

2 000 zł

Po zapłaceniu 1291 zł w formie podatków dochodowych (składki płacone na konto ZUS również należy zaliczyć do tego rodzaju podatków) z 2 tysiącami zł w ręku przeciętny Polak udaje się na zakupy, by utrzymać siebie i rodzinę. I przy każdym kolejnym zatrzymaniu się w sklepie płaci podatek VAT, a czasami również akcyzę (za paliwo, za prąd, za papierosy, za alkohol). W momencie, gdy na przykład zdecyduje się na zakup samochodu lub mieszkania na kredyt, to również zapłaci VAT - i to już w niebagatelnej kwocie (np. od nowego, bardzo małego samochodu w cenie 33 tys. zł sam podatek to ponad 6 tysięcy zł). Do tego dochodzi jeszcze podatek inflacyjny (zwiększenie dochodów budżetu Państwa kosztem utraty wartości pieniędzy w kieszeniach pracowników), cała masa opłat państwowych i wiele, wiele innych (na przykład wypijając szklankę mleka, jest się biedniejszym o 15 gr kwoty mlecznej na Unię Europejską).

Mimo iż podatek pogłówny (zapisany w programie UPR obok podatku katastralnego i gruntowego) w wysokości 1400 zł od każdego dorosłego obywatela zdolnego do pracy mógłby zrównoważyć budżet Państwa i byłby jednocześnie niższym obciążeniem niż wszystkie obecne podatki, to jednak nie o taką stawkę chodziłoby UPR, gdyby miała realny wpływ na życie gospodarcze w Polsce.

Podatki wg UPR

Wg aktualnego (aczkolwiek już bardzo sędziwego) programu UPR, wpływy do budżetu powinny pochodzić z sześciu źródeł:

1. równy podatek gruntowy
2. promilowy podatek katastralny (od wartości posiadanych nieruchomości)
3. podatek pogłówny
4. sprzedaż prawa do eksploatacji kopalń
5. podatek emisyjny (inflacja)
6. monopol państwowy

W punkcie P.5 programu możemy również przeczytać: „Wszelkie pozostałe podatki: obrotowe, dochodowe, od wynagrodzeń, spadkowe, od kupna-sprzedaży, VAT, konsumpcyjne itd. zostaną zniesione”. Jeżeli chciałoby się zrównoważyć obecny budżet Państwa na podstawie podatków proponowanych przez UPR, wydaje się to praktycznie niemożliwe. Żaden człowiek nie zgodziłby się na płacenie blisko 1400 złotych miesięcznie podatków (chociaż obecnie w ukrytej formie tyle płaci). Dlaczego więc UPR postuluje takie właśnie podatki? Odpowiedź jest prosta - są sprawiedliwe i zmuszają ludzi do efektywności. Najbardziej powszechny na świecie podatek dochodowy jest na wskroś niemoralny, ponieważ karze najbardziej pracowitych ludzi. Podatek dochodowy progresywny (czyli taki, w którym po przekroczeniu określonej stawki dochodu płaci się większy procent od zarobionych pieniędzy) to już zwykła zachęta albo do niskiej wydajności pracy, albo do oszustw i pracy na czarno. Podatki konsumpcyjne (VAT i akcyza) z kolei w znacznym stopniu ograniczają możliwości nabywcze ludzi, karząc ich za to, że więcej kupują - co również uderza w pracujących, ponieważ muszą do wytworzonych przez siebie produktów lub usług doliczać 22% stawkę na państwo. Równy podatek gruntowy i od zdolnego do pracy obywatela zmuszałby z kolei do pracowitości i poszukiwań źródeł dochodu. Zamiast płacić w formie zasiłków pomoc społeczną dla niepracujących (z różnych powodów: liczba dzieci, lewa renta, alkoholizm), zmuszano by tych ludzi do szukania jakiekolwiek sposobu zarobkowania. Z drugiej strony w państwie minimum najwięcej do stracenia mają właściciele nieruchomości (obrona miru domowego), dlatego muszą oni płacić podatek od wartości swojej nieruchomości (pewnego rodzaju podatek celowy - na ochronę mienia). Zgodnie z duchem programu UPR, podatek katastralny byłby nakładany (podobnie jak w USA) przez samorząd lokalny. Powodowałoby to naturalną konkurencję pomiędzy poszczególnymi województwami o mieszkańców. Stawka takiego podatku w USA wynosi od 0 do 1,5% wartości nieruchomości. Przyjmując, że w Polsce jest 13 milionów nieruchomości mieszkalnych o średnim metrażu wynoszącym 68 m2 (dane Głównego Urzędu Statystycznego), a koszt odtworzeniowy jednego metra kwadratowego (również dane GUS) wynosi 3631 zł, wartość metrażu mieszkalnego w Polsce to ok. 3 biliony 253 miliardy złotych. Obkładając to 1-procentowym podatkiem katastralnym, mielibyśmy już 32,54 mld zł w budżecie. Dla przeciętnego posiadacza mieszkania daje to sumę ok. 200 zł miesięcznie.

Państwo minimum

To, czego nie chciał zauważyć autor artykułu w „Dzienniku”, to fakt, że UPR niezmiennie postuluje państwo minimum. Trudno byłoby utrzymać z podatku progresywnego oraz katastralnego obecnego potwora z ponad milionem urzędników, z 55 tysiącami samochodów służbowych do ich dyspozycji oraz z obecnym zakresem wtrącania się Państwa w każdą działalność - co próbowano przypisać UPR.

Wydatki państwa polskiego w 2009 r. oraz wysokość tych samych wydatków z uwzględnieniem programu UPR (w tys. zł)

L.p.

Tytuł wydatku

Wielkość wydatków w budżecie

na 2009 r.

Wielkość wydatków

z uwzględnieniem programu UPR

1

różne rozliczenia

79 882 701

0

2

obowiązkowe ubezpieczenia społeczne

65 236 244

0

3

obsługa długu publicznego

32 780 356

32 780 356

4

obrona narodowa

18 231 123

18 231 123

5

pomoc społeczna

15 525 454

0

6

bezpieczeństwo publiczne i ochrona przeciwpożarowa

14 053 494

14 053 494

7

szkolnictwo wyższe

11 185 243

0

8

transport i łączność

10 357 323

10 357 323

9

administracja publiczna

9 777 681

2 000 000

10

wymiar sprawiedliwości

9 734 167

9 734 167

11

ochrona zdrowia

4 922 336

0

12

nauka

4 230 633

0

13

rolnictwo i łowiectwo

2 387 371

0

14

urzędy naczelnych organów władzy państwowej, kontroli i ochrony prawa oraz sądownictwa

2 128 434

1 000 000

15

gospodarka mieszkaniowa

1 539 832

0

16

kultura i ochrona dziedzictwa narodowego

1 477 264

0

17

oświata i wychowanie

1 332 688

0

18

działalność usługowa

664 597

0

19

górnictwo i kopalnictwo

438 720

0

20

przetwórstwo przemysłowe

399 992

0

21

handel

371 051

0

22

pobór podatków dochodowych

316 000

0

23

kultura fizyczna i sport

282 430

0

24

edukacyjna opieka wychowawcza

219 641

0

25

gospodarka komunalna i ochrona środowiska

218 119

218 119

26

informatyka

172 473

172 473

27

ogrody botaniczne i zoologiczne

108 754

108 754

28

turystyka

45 331

0

29

rybołówstwo i rybactwo

38 130

0

30

hotele i restauracje

22 000

0

31

leśnictwo

11 874

0

Łącznie

288 091 456

88 655 809

Zgodnie z tym, co postuluje UPR, większość wydatków w budżecie jest całkowicie zbędna. W USA wydatki na sport lub kulturę to całkowicie inicjatywy lokalne, często oparte na działalności społecznej wielu milionów oddanych temu celowi ludzi (najczęściej studentów). I tak jakoś dziwnie wychodzi, że to USA przeważnie zdobywają na Igrzyskach Olimpijskich 10 razy więcej medali od Polski, a nie na odwrót, i to USA mają setki znanych na świecie artystów, a Polska żadnego. Według programu UPR, nie ma jakiegokolwiek uzasadnienia dla prowadzenia działalności gospodarczej przez państwo, zatem wszelkie pieniądze, które szły na dotacje w tych kierunkach (rolnictwo, rybołówstwo, handel, przemysł, turystyka itp.), są całkowicie zbędne.

Pozycja 1 (w powyższej tabeli) - w skład różnych rozliczeń wchodzą między innymi dotacje dla partii politycznych, fundusz kościelny, Komisja Nadzoru Finansowego oraz w większość subwencje dla samorządów. Jest to pozycja całkowicie zbyteczna. Samorząd powinien mieć możliwość osiągania swoich własnych dochodów (o czym później).

Pozycja 2 - ubezpieczenia społeczne od pracowników państwowych oraz dotacja do obecnych rent i emerytur. Bez sensu jest, żeby państwo płaciło od pracowników państwowych samemu sobie składki ubezpieczeniowe. Jest to wydatek całkowicie zbędny. Podobnie jeżeli chodzi o dotacje do obecnego system ubezpieczeń społecznych.

Pozycja 3 - obsługa długu publicznego. Pozycja ta, niestety wypracowana w pocie czoła głównie przez obecny establishment polityczny (jak wiadomo, długi Gierka zostały już spłacone), powinna zostać jak najszybciej wyeliminowana poprzez spłatę zadłużenia. Ponieważ Polska jest już zadłużona na ok. 570 mld złotych (nie licząc zobowiązań wobec emerytów), powinien znaleźć się zapis konstytucyjny (na wzór estoński) o całkowitym zakazie uchwalania deficytu budżetowego (pod groźbą zdymisjonowania rządu).

Pozycja 14 - w skład opłacanych z tych pieniędzy urzędów wchodzą m.in.: Krajowa Radia Radiofonii i Telewizji, Kancelarie Sejmu, Senatu, Prezydenta i Prezesa Rady Ministrów, Instytut Pamięci Narodowej. Nie ma żadnych przeciwwskazań, by zamiast praktykować bizantynizm w kręgach władzy i rozdzielać masę stanowisk, trochę zaoszczędzić. W wyniku powszechnego ograniczenia całkowicie zbędnych wydatków (na co powinno być przyzwolenie społeczne) budżet centralny mógłby wynieść ok. 90 mld zł z tendencją do obniżania (spłata zadłużenia). Pozostaje jeszcze fakt zagospodarowania składek NFZ i ZUS. NFZ w budżecie na 2009 rok miał zapisane 57 mld zł wydane na leczenie Polaków i swoją działalność (a więc biurokrację, piękne biurowce oraz samochody służbowe dla dyrektorów). Szpitale powinny zostać całkowicie sprywatyzowane, a NFZ - rozwiązany. W jego miejsce powinny powstać (ale już niepaństwowe) dobrowolne ubezpieczalnie (właściwie to już istnieją, tylko przegrywają walkę z dotowanym państwowym konkurentem). Ludzie, którzy nie byliby ubezpieczeni, płaciliby po prostu za swoje wizyty. Gdyby było zagrożone ich zdrowie, to finansowaniem ich leczenia zajmowałyby się specjalne fundacje (chętniej dotowane niż dotychczas, ponieważ ludzie nie płaciliby już tak horrendalnych podatków). Kwestia ZUS jest o wiele bardziej skomplikowana. Obecne wydatki Funduszu Ubezpieczeń Społecznych obrazuje poniższa tabela. Trudno powiedzieć emerytom, że mają właśnie nie otrzymać swoich świadczeń i że mają iść w wieku 70 lub 80 lat do pracy. Zgodnie z programem UPR (G.7), „Utworzony zostanie Fundusz Rent i Emerytur (FRiE), na który przeznaczone zostanie 30% akcji każdej firmy”. Ponieważ na koniec 2007 roku w rękach państwa polskiego znajdowały się: udziały i akcje (o wartości 200 mld złotych), prawa majątkowe z tytułu wkładu założycielskiego skarbu państwa (61,7 mld złotych), należności krótko- i długoterminowe (19 mld złotych), grunty (302 mld złotych) - łącznie około 560 miliardów złotych - jakby nie liczyć, na zaspokojenie obecnych zobowiązań emerytalno-rentowych starczy na cztery lata (przy założeniu, że przeznaczony zostanie cały majątek, a nie tylko 30% ze sprzedaży).

Wydatki na świadczenia społeczne w Polsce w 2009 r.

Pozycja

Wielkość wydatków w tys. zł

emerytury

93 566 462

renty

34 492 016

dodatki do rent i emerytur

4 010 295

zasiłki chorobowe

5 299 450

pozostałe zasiłki i świadczenia

5 826 003

prewencja

181 617

Razem

143 375 843

Polska ma najwięcej rencistów w Europie. By w jakikolwiek sposób zbilansować Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, potrzebna byłaby w pierwszej kolejności weryfikacja rencistów. Zasiłki chorobowe, pozostałe zasiłki (np. macierzyńskie) i świadczenia oraz prewencja (łącznie ponad 10 miliardów) to również wydatki zbyteczne. Nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby zasiłki chorobowe nie podlegały dobrowolnemu ubezpieczeniu (tak jak obecnie to działa dla przedsiębiorców) w prywatnych ubezpieczalniach. Wydaje się jednak, że nie dotykając emerytów, można maksymalnie zaoszczędzić na świadczeniach społecznych ok. 30 mld zł. Posiadane zasoby (ok. 560 mld) utworzyłyby Fundusz Rent i Emerytur, który musiałby być jednak dotowany od państwa mniej więcej sumą 50 mld złotych rocznie, by pokryć potrzebną różnicę (czyli mniej więcej tyle, ile obecnie budżet dopłaca do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych). Przy założeniu, że budżet centralny wynosiłby ok. 90 mld zł daje to sumę 140 mld zł dla wydatków państwa. Chcąc pozyskać tę sumę przez podatek katastralny (wpływy ok. 32 mld zł) i pogłówny, należałoby ustalić wysokość tego drugiego na 635 zł. Ciągle dużo. Wpływy z podatku od eksploatowania surowców maksymalnie mogłyby wynieść 5 mld zł. UPR jest jednak partią, która ma w nazwie przymiotnik „Realna”. Obecna sytuacja geopolityczna (obecność w strukturach Unii Europejskiej) wymaga od Polski utrzymywania minimalnych stawek podatków akcyzowych, VAT oraz cła. Wpływy z tych trzech źródeł w 2009 roku szacuje się na ok. 179,5 mld zł (119,6 mld VAT; 57,7 mld akcyza; 2 mld cło). Nawet przy minimalnej dopuszczalnej przez Unię stawce VAT (15%) i akcyzy, Polska mogłaby osiągnąć wpływy rzędu ok. 160 miliardów. A to już znacznie więcej niż potrzeby budżetu centralnego. Paradoksalnie obecna sytuacja pozwoliłaby UPR na niewprowadzanie podatku pogłównego, którego podobno ludzie tak się boją. Nadwyżka 20 miliardów w budżecie zostałaby skierowana do samorządów lokalnych (oczywiście poprzez partycypację samorządu w osiągniętych dochodach), których głównym zadaniem, oprócz utrzymania dróg, byłby bon oświatowy. I chociaż obecnie w samorządach pracuje blisko 400 tysięcy urzędników, to przy proponowanym Państwie minimum spokojnie starczyłaby jedna dziesiąta tego. Całkiem więc możliwe, że większość samorządów obeszłaby się również bez podatku katastralnego. A te samorządy, który taki podatek by wprowadziły, mogłyby się liczyć z niezadowoleniem swoich mieszkańców oraz ich emigracją. Jaki skutek zostałby osiągnięty dzięki powyższym pomysłom? Obecny udział podatków w zarobkach Polaków wynosi dokładnie 43,9%. W Singapurze jest to 14,4%. Przeprowadzenie powyższych rozliczeń pokazuje, że Polska mogłaby mieć poziom obłożenia podatkami taki jak azjatyckie tygrysy (Hong Kong - 15,2%, Tajwan - 18,8%), tj. 15-16% - z tendencją do zmniejszania (coraz mniej świadczeń emerytalnych zaspokajanych z budżetu Państwa i coraz niższy dług do spłacenia). A człowiek, który obecnie zarabia 2000 zł „na rękę”, miałby w tym roku 3300 zł miesięcznie i zauważalny wzrost swojej pensji w latach następnych. Przy tak niskich podatkach i zerowym podatku dochodowym firmy oraz wszyscy najbogatsi ludzie świata waliliby do Polski drzwiami i oknami, a wzrost gospodarczy rzędu 8% uznawalibyśmy za recesję (jak obecnie w Chinach). Czy to naprawdę nierealny program i taka brzydka wizja? Marek Langalis

Czego boi się Bronisław Komorowski „Taśmy Palikota” wywołały polityczną burzę. Ponad tydzień trwała w mediach i na sejmowych korytarzach gorąca debata na temat finansowania kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej w 2005 roku. W całym tym zamieszaniu pojawił się jednak pewien istotny wątek, który - wydaje się - umknął uwadze wielu komentatorów życia politycznego w naszym kraju. To emocjonalna wypowiedź Bronisława Komorowskiego. Gdy ujrzałem w telewizji roztrzęsionego marszałka, który niczym lwica chroniąca swoje młode bronił partyjnego kolegi, nie mogłem powstrzymać zdumienia. - Janusz Palikot pewnie jest pierwszy w tej nowej fali działań pisowskich, może ja będę drugi, może trzeci, może czwarty - mówił Komorowski. W rozmowie z dziennikarzami sugerował, że niebawem mogą ukazać się kolejne taśmy, które go zdyskredytują. Oczywiście o przygotowanie tej, jak i „preparowanie” następnej politycznej bomby oskarżył PiS, tak jakby nie istniały w Polsce niezależne media, które prowadzą własne śledztwa dziennikarskie. I gdy tak obserwowałem marszałka, zacząłem się zastanawiać, jakie to taśmy ma on na myśli? Dlaczego tak bardzo jest zdenerwowany sprawą finansowania kampanii Palikota? Czemu zdecydował się na wypowiedź wyglądającą na klasyczne uderzenie wyprzedzające? I po chwili przypomniałem sobie o pewnej leśniczówce niedaleko Janowa Lubelskiego. Leśniczówce, która kryje wiele tajemnic i łączy marszałka z Januszem Palikotem.

Ojciec chrzestny Komorowski W 2008 roku jako dziennikarz programu „Misja specjalna” przygotowywałem reportaż na temat konfliktu interesów, który miał dotyczyć Bronisława Komorowskiego, gdy ten pełnił funkcję ministra obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka. Reportaż ten nigdy nie został wyemitowany. Powodem był artykuł, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej”. Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski opisali w nim prowadzone przeze mnie śledztwo - oczywiście w jednoznacznie negatywnym świetle. Artykuł był wyraźnie inspirowany przez samego marszałka Komorowskiego, który najwidoczniej obawiając się treści reportażu, postanowił wykonać ruch wyprzedzający i interweniował w zaprzyjaźnionej gazecie. Czy marszałek obawia się dokumentów i taśm zebranych w tym śledztwie? Być może. Historia, którą one zawierają, jest bowiem bardzo interesująca. Dotyczy zabytkowej leśniczówki położonej głęboko w Lasach Janowskich, nieopodal wsi Władysławów. Leśniczówkę tę wynajął od Nadleśnictwa Janów Lubelski na początku lat 90. Francuz o polsko brzmiącym nazwisku Kruch. Według pracowników nadleśnictwa pan Kruch był w rzeczywistości Belgiem z francuskim paszportem. Co ciekawe, w pismach kierowanych przez niego do Polski widniał adres w Monako. Pan Kruch wynajął leśniczówkę jako bazę dla swojego hobby, jakim były polowania. I rzeczywiście, w leśniczówce do tej pory wiszą na ścianach podpisane przez niego trofea. Jego pracownikiem i jedynym przedstawicielem w Polsce był Jerzy Kostka. Kostka za dewizy przysyłane przez Krucha kupował samochody, sprzęt AGD, meble, wybudował także obok leśniczówki (będącej zabytkowym dworkiem) mały dom, w którym zamieszkał. Od początku lat 90. w leśniczówce pojawiał się także Bronisław Komorowski. Był on wówczas wiceministrem obrony narodowej. Podobnie jak Kruch kochał polowania. Czy Komorowski dobrze znał Krucha? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że wokół obecnego marszałka pojawiali się w tamtych latach inni podejrzani Francuzi. Jednym z nich był Julien Demol, o którym służby wojskowe wiedziały, że prowadził działalność „stanowiącą zagrożenie dla obronności i skarbu państwa RP.” Mówiąc wprost, oznaczało to, że pracuje on dla obcego wywiadu. Demol stał się pretekstem do nielegalnego rozpracowania Komorowskiego przez WSI. Wracając jednak do leśniczówki, to z całą pewnością marszałek znał dobrze asystenta Krucha, Jerzego Kostkę. Panowie od lat się przyjaźnią. Komorowski jest nawet ojcem chrzestnym córki Kostki.

Złe wyniki polowań i inwazja grzybiarzy W 1997 roku Kruch nagle wyjechał i nigdy więcej się już nie pojawił. Wysłał jedynie do Polski dosyć lakoniczny list, w którym stwierdzał, że powodem jego wyjazdu były złe wyniki na polowaniach spowodowane inwazją grzybiarzy. Jednocześnie przekazał nadleśnictwu całe wyposażenie leśniczówki z meblami i sprzętem RTV i AGD. Oprócz tego zostawił samochody honker i łada niva, pojazd wojskowy, ciężarówki, motocykl i bryczki. Jednym słowem, dosyć spory i cenny jak na tamte czasy tabor. Jerzy Kostka otrzymał volkswagena taro. Okoliczni mieszkańcy twierdzą, że Kruch po prostu nagle zniknął. W tym samym roku 11 kwietnia leśniczówkę wynajęła od Nadleśnictwa Janów Lubelski firma Auto-Hit z Tychów. Jej właścicielem jest wymieniany na liście „Wprost” wśród najbogatszych Polaków - Krzysztof Strykier. Firma podpisała umowę na 10 lat i miała płacić za wynajem 13 tys. zł rocznie. Rok później do umowy o najem dołączyła spółka Prokom innego polskiego miliardera Ryszarda Krauzego. Od tej pory Prokom miał wnosić 90 proc. opłat za leśniczówkę, a Auto-Hit 10 proc. Jerzy Kostka został administratorem obiektu, a firma Prokom zarejestrowała go jako swojego pracownika. W 1997 roku Bronisław Komorowski został przewodniczącym Sejmowej komisji obrony narodowej i nadal często pojawiał się w leśniczówce. W 2000 roku obecny marszałek Sejmu został ministrem obrony narodowej. W tym samym roku spółka Auto-Hit podpisała z ministerstwem pierwszy duży kontrakt na dostawy samochodów fiat i iveco. Łącznie w latach 2000-2004 MON kupił od firmy Strykiera 308 pojazdów. W 2000 roku kontrakt opiewał na 2 374 824,00 zł. W 2001 na 15 480 974,22 zł, a w 2002 na 23 038 731,60 zł. Za kontrakt w 2003 roku MON zapłacił 15 447 040,84 zł, a za 2004 - 41 647 428,18 zł. Podobnie milionowe kontrakty w czasie, gdy Bronisław Komorowski był ministrem (2000-2001), MON podpisał z Prokomem i spółkami, w których Prokom ma udziały. Dotyczyły one dostaw sprzętu komputerowego, informatycznego i poligraficznego oraz oprogramowania. Biorąc pod uwagę powyższe, można z przekonaniem stwierdzić, że wieloletnie wizyty Komorowskiego w leśniczówce były klasycznym przykładem konfliktu interesów. Czy jednak były czymś więcej? Według rzecznika Prokomu, Bronisława Komorowskiego i Ryszarda Krauzego nigdy nie łączyły żadne relacje. Sam Krauze w leśniczówce był tylko raz, a leśniczówka nigdy nie służyła za miejsce spotkań. - Celem dzierżawy było odrestaurowanie obiektu i zachowanie go jako dziedzictwa historycznego i przyrodniczego. Mieściło się to w ramach działań określanych jako społeczna odpowiedzialność biznesu. Ponadto, leśniczówka służyła jako miejsce wypoczynku pracowników Prokomu - tłumaczył wówczas rzecznik firmy Krzysztof Król. Czy jednak Prokom nie wiedział, że częstym gościem leśniczówki był Komorowski?

Limuzyny jadą na Władysławów Gdy rozmawiałem z mieszkańcami wsi, to niemal wszyscy pamiętali wizyty marszałka. Do tej pory krążą opowieści o kolumnach limuzyn przyjeżdżających do wsi Władysławów i śmigłowcach lądujących nieopodal tamtejszej puszczy. W nadleśnictwie wizyty Komorowskiego też były tajemnicą poliszynela. Zresztą do dnia dzisiejszego zachowały się zeszyty, w których leśniczy rejestrowali polowania obecnego marszałka. Pomimo to Prokom i Auto-Hit utrzymują, że o wizytach Komorowskiego nie wiedziały. - W czasie gdy pracowników Prokomu nie było w leśniczówce, jej zarządcy mieli wolną rękę w jej wykorzystaniu - tłumaczył Krzysztof Król. - Oświadczam z pełnym przekonaniem, że pan Bronisław Komorowski nigdy nie był zaproszony przez kogokolwiek z kierownictwa lub pracowników Auto-Hitu do leśniczówki dzierżawionej przez naszą spółkę ani nie znamy jakiegokolwiek przypadku, aby nasi pracownicy spotkali pana Bronisława Komorowskiego na jej terenie - to z kolei Andrzej Stolarczyk, rzecznik Auto-Hit. Skąd dwie duże firmy dowiedziały się o istnieniu domku położonego w leśnej głuszy i o tym, że właśnie wyprowadził się stamtąd były dzierżawca i jest możliwość przejęcia obiektu? Czy Prokom, zatrudniając Jerzego Kostkę, nie wiedział o jego koligacjach z marszałkiem? Biorąc pod uwagę wypowiedź rzecznika, trzeba się zastanowić, jak często pracownicy Auto-Hit bywali w leśniczówce. Z opowieści mieszkańców wynika bowiem, że marszałek potrafił przyjeżdżać do leśniczówki na kilka dni, ale też mieszkał w niej nieraz i cały miesiąc. Komorowskiego wszyscy pamiętają, pracowników Auto-Hit, jak twierdzą, nie widywali.

Marszałek bez negatywnych związków Gdy przygotowywałem reportaż, zwróciłem się do marszałka Komorowskiego z prośbą o wypowiedź na temat jego wizyt w leśniczówce. Niestety pan marszałek konsekwentnie nie miał dla mnie czasu. W jego imieniu wypowiedział się wówczas rzecznik Jerzy Smoliński. - Pan marszałek przebywał rzeczywiście wielokrotnie w leśniczówce Władysławów. Przyjeżdżał tam na zaproszenie swojego przyjaciela Jerzego Kostki - potwierdzał rzecznik. - Czy pan marszałek miał świadomość, że leśniczówka ta była wynajmowana przez te (Prokom i Auto-Hit) firmy i że pan Kostka był ich pracownikiem? - pytałem wówczas. - Myślę, że tak, natomiast przebywali tam najczęściej, z tego co wiem, pracownicy szeregowi poszczególnych firm. I oczywiście tak się często zdarza, że w takich miejscach przebywają także osoby, które pracują w różnych firmach, ale tu jakby pan marszałek nie widział jakiegoś negatywnego związku - odpowiedział rzecznik. Być może do leśniczówki nigdy nie przyjeżdżali znani biznesmeni czy podejrzane postacie. Jeżeli jednak przyjeżdżali, to możliwe, że nigdy nie rozmawiali z Bronisławem Komorowskim. Czy jednak nie wiedział on, jakie firmy wynajmują leśniczówkę? Czy nikt ówczesnego ministra obrony narodowej nie poinformował, że w firmach tych pracują ludzie wywodzący się z wojskowych służb specjalnych lub związani z tymi służbami? Dyrektorem oddziału produkcji specjalnej w Auto-Hit był wówczas Marek Nowakowski, pułkownik Wojskowych Służb Informacyjnych. To właśnie ten dział zaopatrywał MON w ciężarówki. Nowakowski szerzej „zasłynął” z głośnej sprawy Pertronu. Jako oficer WSI odpowiedzialny był za nadzorowanie kontraktów dla Marynarki Wojennej. Według raportu weryfikacyjnego WSI mógł on świadomie preparować informacje na temat rzekomego szpiegostwa w marynarce, aby uzasadnić działania operacyjne wobec prezesa Pertronu Andrzeja Fornalskiego i tym samym zapewnić osłonę przed działaniem innych służb. Miało to na celu stworzenie dogodnej sytuacji do korumpowania oficerów marynarki i wyprowadzania pieniędzy z MON. O tym, że w Prokomie pracują ludzie związani z WSI, wiedzieli wówczas wszyscy. Bronisław Komorowski także musiał o tym wiedzieć. Ryszard Krauze wręcz „kolekcjonuje” ludzi ze służb specjalnych. Dość wspomnieć adwokata, a niegdyś współpracownika gen. Władysława Pożogi związanego z KGB, Krzysztofa Wilskiego, gen. Sławomira Petelickiego będącego niegdyś oficerem wywiadu i kontrwywiadu, Wojciecha Brochwicza będącego niegdyś dyrektorem w UOP, Zbigniewa Końskiego nadzorującego swego czasu WSI czy Marcina Dukaczewskiego, syna gen. Marka Dukaczewskiego, byłego szefa WSI. Na Bronisławie Komorowskim obecność tych osób w firmach wynajmujących leśniczówkę, do której przyjeżdżał na polowania, mogła nie wywoływać specjalnego wrażenia. Marszałek, jak się w zeszłym roku okazało, miał wszak w zwyczaju przyjmować u siebie byłych oficerów WSI takich jak płk Tobiasz i płk Lichocki. Sam nie miał też złego zdania o WSI, bo jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej głosował przeciwko rozwiązaniu tej formacji.

Palikot poluje w Rosji Sprawa leśniczówki do tej pory nie została do końca wyjaśniona. Co jednak ma z nią wspólnego Janusz Palikot? Otóż okazuje się, że to właśnie w tej leśniczówce poznał on w sylwestrową noc 1994 roku Bronisława Komorowskiego. Panowie zaprzyjaźnili się i pięć kolejnych sylwestrów spędzili razem. Komorowski uczył Palikota myślistwa. Wspólnie odbywali wiele wypraw. O jednej z nich Palikot pisze z rozrzewnieniem na swoim blogu: „Z tych wszystkich wydarzeń najbardziej niezwykły był nasz wspólny pobyt w Rosji i polowanie na głuszca. To było dobre 300 km od Moskwy, w kierunku na Białoruś, jak sobie przypominam - w marcu 1997 lub 1998 roku. […] To było moje pierwsze polowanie. Nie jestem urodzonym myśliwym i bardziej ciągnęło mnie do przygody i towarzystwa, niż do strzelania. Wśród prawdziwych myśliwych doświadczyłem swoistego rodzaju więzi i kultury, które mają niezwykle wiele uroku. Składają się na to różne obyczaje, pieśni i... nalewki, a nawet dobra tradycyjna kiełbasa. Dawne KGB podesłało nam na wieczór jakiegoś niby-sąsiada, który raczył nas wódką i próbował wyciągać na debaty polityczne. W pewnym momencie powiedział prowokacyjnie: mówcie co chcecie, ale Polska to prostytutka! Jak Rosja była silna - to była z Rosją, kiedy silna stała się Ameryka, to poszła za Ameryką. I patrząc na nas dodał: tylko się nie gniewajcie, ja wam tylko prosto mówię, co myślę... Bronek czujnie nie dał się sprowokować, zaczął coś swoim zwyczajem mądrze i historycznie tłumaczyć. Ja zaś w pewnym momencie powiedziałem: to i ja ci coś powiem - Rosja to było, jest i będzie gówno. Gawno! Tylko się nie gniewaj, wiesz, bo ja tak tylko po prostu ci mówię... co myślę. I tak sobie we trójkę gaworzyliśmy, budując przyjaźń polsko-postradziecką. I popijając jakimś bimbrem z soku z sosny”. Bronisław Komorowski wprowadzał Palikota nie tylko w arkana myślistwa, ale też w arkana polityki. To on miał być jego gwarantem w Platformie Obywatelskiej. Dziś, kiedy Palikot ma poważne problemy związane z finansowaniem swojej kampanii wyborczej, Komorowski gotów jest poświęcić wiele w jego obronie. Pozostaje tylko pytanie, jaką tajemnicę skrywa ich wspólna przyjaźń? Czy chodzi o taśmy, o których tak nerwowo mówił marszałek, gdy gorąco zrobiło się wokół Palikota? Na pytania te z pewnością mógłby udzielić odpowiedzi Janowski Las, który widział i słyszał wiele. Tylko jakoś ciągle milczy, zajęty własnymi sprawami. Filip Rdesiński

SUKCESORZY - OD BERMANA DO MICHNIKA „Kocham moją władzę. A za co ją właściwie kochasz? Za wszystko. Za to, że cię nie ruszała i nie wsadzała do więzienia? Za to szczególnie. Za wszystko gotów jestem kochać moją władzę. A co ci się najbardziej podoba w twojej władzy: jej słowa, jej usta, jej chód i czyny? Wszystko w niej kocham. To wy, kurwa mać, możecie sobie rozprawiać o mojej władzy Wy możecie strugać wariata, ja bardzo kocham swoją władzę, i nikt tak nie kocha swojej władzy, żadna gadzina nie kocha tak mojej władzy”. - (Wieniedikt Jerofiejew) Jakub Berman - jeden z największych zbrodniarzy - agentów sowieckich, instalujących w Polsce reżim komunistyczny, nie bez racji wierzył, że „suma konsekwentnie i umiejętnie prowadzonych działań stworzy nową świadomość”. Jak wiemy, w tworzeniu „nowej świadomości” komuniści sięgali po wszystkie „socjotechniczne” środki, próbując zmienić mentalność Polaków za pomocą terroru i ogłupiającej propagandy. Pod tym terminem - pozornie tylko odnoszącym się do kwestii światopoglądowych - kryje się przecież narzucenie społeczeństwu rządów okupacyjnych i trwała instalacja obcej władzy. Budowanie w Polsce „przodującego ustroju” to droga ciągłej indoktrynacji , walki o rząd dusz, w której zmiana środków i zastąpienie słowem kuli karabinu wyznaczało poziom „ucywilizowania” sowieckiej doktryny. Od początku tego procesu tzw. polscy komuniści - agenci wyszkoleni przez sowieckie służby, biegle posługiwali się grą operacyjną, prowokacją i dezinformacją, by narzucić społeczeństwu własny sposób widzenia rzeczywistości. Jednym z kluczowych pojęć, przy pomocy których dokonywano podporządkowania Polaków ideologii komunistycznej był termin „polski nacjonalizm”. W opublikowanym w Rzeczpospolitej, doskonałym artykule „Moskwa wybiera Bermana”, historyk IPN-u Bogdan Musiał przedstawia kulisy rozgrywek o władzę, jakie toczyli komuniści w latach 40-tych i 50-tych. W oparciu o dokumenty z archiwów sowieckich wyraźnie wskazuje, iż od początku instalowania w Polsce reżimu komunistycznego, wśród sowieckich agentów nazwanych polskimi komunistami, obecne były wewnątrz kierownictwa PPR dwie orientacje. Ich charakterystykę, Musiał zaczerpnął ze sprawozdania, jakie w marcu 1948 roku sporządził ówczesny ambasador sowiecki w Warszawie Wiktor Lebiediew, dla Wiaczesława Mołotowa. Czytamy tam m.in.: „Grupa skupiona wokół Gomułki była „zarażona polskim szowinizmem”, druga natomiast „jawnie promoskiewska” i składała się - według sowieckiego ambasadora - „głównie z Żydów, co w warunkach polskich nie może nie osłabiać ich pozycji” ze względu na mocne antysemickie nastroje w Polsce, także w szeregach PPR”. Bogdan Musiał precyzyjnie dowodzi, że w rozgrywce o władzę z Władysławem Gomułką, jego przeciwnicy (w tym Jakub Berman) skutecznie posługiwali się wobec swoich sowieckich protektorów straszakiem zagrożenia w postaci „polskiego nacjonalizmu” i konkluduje, że „ antysemickie czystki w roku 1968 zostały zainicjowane przez tych komunistów, którzy po 1948 byli przegranymi w kampanii przeciw „odchyleniom nacjonalistycznym”, a mianowicie przez Władysława Gomułkę, Zenona Kliszkę, Mieczysława Moczara, Grzegorza Korczyńskiego. Do nich dołączyli ochoczo młodzi działacze wychowani i ukształtowani już w czasach komunizmu, tacy jak np. Wojciech Jaruzelski czy Stanisław Ciosek”. Ta doskonale udokumentowana (nie tylko w cytowanej publikacji) teza, wskazuje, jak ważną bronią w walce o „nową świadomość” było używanie przeciwko polskiemu społeczeństwu ideologicznych „straszaków”, rozgrywanie fałszywych podziałów i tworzenie symulowanych pojęć. Warto zauważyć, że gdyby tego rodzaju walki „frakcyjne”, dotyczyły wyłącznie zamkniętego kręgu komunistycznych agentów - można byłoby tę konstatację potraktować jako historyczną ciekawostkę i wyrazić żal, iż nie doprowadziły do fizycznej samolikwidacji członków tzw.PPR-u. Wiemy jednak, że ówczesne „spory ideologiczne” w łonie partii komunistycznej miały ten skutek, że dotyczyły całego polskiego społeczeństwa, bowiem wywoływały fale represji i terroru. Pisze o tym również Musiał, przypominając: „Berman z towarzyszami zainicjowali nagonkę, która zataczała coraz szersze kręgi i nabierała rozmachu. W następnych miesiącach i latach przekształciła się w narastającą falę terroru obejmującą wszystkie dziedziny życia publicznego. Liczba ofiar represji poszła w dziesiątki tysięcy, a ogromna większość z nich nie miała nic wspólnego z wewnętrzną walką o władzę w komunistycznym aparacie”. Z tej głównie przyczyny, ów sowiecki system sprawowania władzy, poprzez mnożenie podziałów i wykorzystywanie ideologicznych haseł dla budowania „nowej świadomości” zasługuje na pogłębioną refleksję. Tym bardziej, że okazał się skuteczny. Znalazł bowiem tak wiernych i zdolnych kontynuatorów, że przetrwał wszystkie „polskie rocznice” i zakręty naszej historii, by objawić się najpełniej w państwie nazwanym IIIRP - jako emanacja „sumy konsekwentnie i umiejętnie prowadzonych działań”. Dzieło ich życia - a tak przecież można nazwać państwo, którym od 20 lat zostaliśmy obdarzeni - zostało zbudowane na identycznej, spójnej z logiką dialektyki marksistowskiej zasadzie i stanowi, jak dotychczas najbardziej optymalne urzeczywistnienie marzeń Jakuba Bermana. Budowa tego dzieła mogła zakończyć się sukcesem, gdyż dokonano arcymistrzowskiej operacji, opartej na wieloletniej, wielowymiarowej grze, podczas której przekonano całe niemal polskie społeczeństwo, iż ludzie, którzy byli zaledwie schizmatykami wiary komunistycznej, sami siebie nazywając dysydentami, stali się „demokratyczną opozycją” i wspólnie z robotnikami obalili ustrój komunistyczny. To gigantyczne, historyczne kłamstwo legło u podstaw poglądu, jakoby III RP powstała na gruzach komunizmu, podczas gdy w rzeczywistości, to komunizm, w zmodyfikowanej, przepoczwarzonej postaci obrócił w gruzy polskie dążenia do niepodległości. W dziewiątej, ostatniej części cyklu IIIRP CZY TRZECIA FAZA - FAŁSZYWA OPOZYCJA II postawiłem pytanie - Jak mogło dojść do tego, że mianem „demokratycznej opozycji” obdarzono w Polsce ludzi, którzy głosili sekciarskie poglądy, w ramach ogólnoświatowej pseudoreligii komunistycznej? Jak i dlaczego szlachetne oppositio zostało obłudnie powiązane z trywialnym revisio, a powstały z tego mezaliansu twór nazwano „demokratyczną opozycją”? Na podstawie wielu źródeł i publikacji próbowałem wykazać, że poglądy ludzi takich jak Jan Józef Lipski, Jacek Kuroń czy Adam Michnik - z którymi zresztą nigdy specjalnie się nie kryli - sytuują ich w gronie wyznawców ideologii komunistycznej, są odmianą trockistowskiej wizji komunizmu, opartej na deklaracjach ideowych Czwartej Międzynarodówki. „Materializm dialektyczny nie zna dualizmu środka i celu. Cel w sposób naturalny wynika z samego historycznego ruchu. Środki są w sposób organiczny podporządkowane celowi. Najbliższy cel staje się środkiem dla celu bardziej odległego” - nauczał Trocki, a ludzie wyrośli z tradycji lewicowej doskonale potrafili zastosować jego nauki w praktyce. Oni sami też, nigdy nie twierdzili, że walczą z komunizmem. Ich bitwy i działania dotyczyły tylko tych obszarów komunizmu, które nie przystawały do wizji dysydenckich, które były sprzeczne z ich sposobem widzenia doktryny. Nieznajomość „dualizmu środka i celu” pozwalała im z równym skupieniem traktować Kościół, jak robotników czy naród, w równym stopniu podziwiać Wojtyłłę jak Kiszczaka, na równi stawiać niepodległość jak „socjalizm z ludzką twarzą”. Wykorzystując imperatyw walki o wolność i nasze marzenia o „drodze ku Niepodległej”, łatwo przyszło im przyoblec się w szaty obrońców sprawiedliwości i   usankcjonować nasze złudzenia pod szyldem awangardowej „demokratycznej opozycji”. Jak trafnie zauważył Jacek Bartyzel w eseju - „O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej apologetyki” - „Ażeby zrozumieć naturę i sens tej opozycji należałoby prześledzić całą (w tym „sekretną”) historię marksizmu i międzynarodowego ruchu komunistycznego, zwłaszcza pod kątem jego głównego wewnętrznego, od końca lat 20., pęknięcia na nurt stalinowski i trockistowski oraz ze szczególnym uwzględnieniem frakcyjnych kłótni i dintojr w obrębie jej „polskiego” (terytorialnie) sektora, od SDKPiL, poprzez KPRP i KPP (nie zapominając o KPZU i KPZB), dalej Centralne Biuro Komunistów Polskich i PPR, aż po PZPR”. Rzecz znamienna, że ludzie ci potrafili swoje „schizmatyczne rozdarcie” przedstawiać jako oznakę cnoty i szlachetności, co pozwalało Michnikowi napisać w apologii Jacka Kuronia: „Był spadkobiercą najlepszych polskich tradycji: Rzeczypospolitej Wielu Narodów i państwa bez stosów; Polski zatroskanej o skrzywdzonych i poniżonych; Polski wolnej od komunistycznego kłamstwa, ale otwartej na ludzi z PRL-u, którzy chcieli być wierni demokracji; Polski bezwzględnej wobec korupcji; Polski, która nie boi się prawdy o sobie, choćby ta prawda bywała gorzka; Polski ufundowanej na tradycji chrześcijańskiej i niepodległościowej, ale też na tradycji racjonalizmu oświecenia i pozytywistów, na tradycji lewicowego ruchu robotniczego, Waryńskiego i Perlą, Daszyńskiego i Pużaka. Jacek umiał -- jakże to imponujące i nieczęste -oddać hołd ludziom wartości, choćby wywodzili się z całkiem odmiennych tradycji: Róży Luksemburg i kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu”. Nierozstrzygnięte jednak pozostaje pytanie - jak mogło dojść do tego fałszu, w jaki sposób - poza oczywistym partycypowaniem policji politycznej PRL w procesie „historycznego kompromisu” - przekonano polskie społeczeństwo, że dążenia tych ludzi urzeczywistniają nasze pragnienie życia w wolnym kraju? Myślę, że odpowiedzi na to pytanie, a przynajmniej ważnych jej składników należy poszukiwać właśnie w metodzie działań, którymi Sowieci rozgrywali sprawy Polski już od czasu zakończenia II Wojny światowej. Istnieje mocno zauważalna, metodyczna ciągłość pomiędzy praktyką, jaką posługiwano się w latach 40-tych i 50-tych, prowadząc sterowane przez Moskwę „walki frakcyjne” w łonie partii komunistycznej, ze sposobem działania głównych ideologów IIIRP. Podobieństwa jakie można dostrzec, przy całym zróżnicowaniu ówczesnej i obecnej sytuacji historycznej, są na tyle istotne, że nie pozostawiają wątpliwości, iż zachowano w tej metodzie jej zasadniczy zrąb. Przede wszystkim - tak wtedy, jak obecnie, przedmiotem tych działań jest całe społeczeństwo. Ponieważ ich rzeczywista przyczyna, jak i cel, do którego zmierzają, są przed społeczeństwem skrywane, można uznać, że przedmiot działań staje się nieświadomą ofiarą. Przed 50 laty rozgrywki pomiędzy „polskimi szowinistami”, a „frakcją promoskiewską” doprowadziły do rozpętania fali masowego terroru i spowodowały śmierć lub cierpienia milionów Polaków. W roku 1989, udoskonalona, systemowa gra, której kulminacją były obrady „okrągłego stołu” nie wywołała już tak dramatycznych skutków, a liczbę ofiar ograniczono do kilkuset, nie licząc dziesiątków tysięcy przymusowych emigrantów. O przedmiotowym traktowaniu polskiego społeczeństwa, może najmocniej świadczy epizod z czasów zakończenia obrad, cytowany przez Andrzeja Gwiazdę, gdy Tadeusz Mazowiecki zadał gen.Kiszczakowi pytanie: „A kto będzie podmiotem porozumień?”. I otrzymał jasną odpowiedź: „Podmiotem porozumień będą sygnatariusze”. Każdy chyba, kto był świadomym uczestnikiem życia publicznego w pionierskich czasach „transformacji ustrojowej” lat 1989-92 miał świadomość, że był to proces, w którym tylko niektórzy, starannie dobrani biznesmeni, politycy, prawnicy czy dziennikarze odnosili sukcesy na miarę niedostępną dla innych, a wielkie fortuny i kariery osiągało się poprzez uczestnictwo w środowisku, szyderczo i trafnie nazwanym „salonem”. W tym zakresie, w pejzażu IIIRP nie nastąpiły żadne zmiany. Szokującym, nawet z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy jest świadectwo ludzi, którzy byli bezpośrednimi obserwatorami obrad „okrągłego stołu” i już wówczas dostrzegli wyrazisty podział na „podmiotowych sygnatariuszy” i traktowaną z pogardą „resztę”. Krzysztof Czabański wydał w roku 2005 książkę, „Pierwsze podejście. Zapiski naocznego świadka” .której ostatnia część jest dziennikiem prowadzonym w trakcie obrad OS, od 6 lutego - do 6 kwietnia 1989 roku. Na stronie 225 Czabański zanotował: „Tu nie chodzi o żadną czystość w rozumieniu romantycznym czy coś w tym rodzaju. O nie. Tu chodzi, po prostu, o wartości. Rozbrat z nimi, obserwujemy to na własne oczy, jest przeżyciem ciężkim i właściwie niewytłumaczalnym. Czyż tego wszystkiego, co się dzieje nie można by robić uczciwiej, rzetelniej?! Myślę, że tak. I wcale nie potrzeba by było do tego więcej wysiłku, wystarczyłoby zaufanie do innych, szanowanie innych, mniej klikowe rozgrywanie spraw. Zapewne się powtarzam, ale mam nieodparte wrażenie, że salon dominował nie tylko inicjatywy „S” i Wałęsę, ale w ogóle całą opozycję. Salon najprostszą drogą do degrengolady. A z drugiej strony potworny łeb populizmu! W tej sytuacji należałoby opowiedzieć się za salonem. Jednak obie opcje są mi obmierzłe. Właśnie dlatego, że zmusza do takich wyborów, polityka jest dla mnie obrzydliwa. Wolę odrzucić obie opcje - salon i populizm, i tkwić w domu. W luksusie nieponoszenia odpowiedzialności i niepodejmowania decyzji”. Kilkanaście stron wcześniej znajdziemy zapis, który swoim profetycznym realizmem powinien nawet wiernych wyznawców idei :historycznego porozumienia” skłonić do poważnej refleksji: „Zadaniem K. W. wszystko to jest mistyfikacją. Według L. za „okrągłym stołem”, a właściwie za zawartym wcześniej układem, stoją duże pieniądze (kilka miliardów dolarów) i to skłania władzę do porozumienia. Według K. jest to plan sowiecki, realizowany bezwzględnie przez Jaruzelskiego i Wałęsę, który zwietrzył możliwość utworzenia przez elitę opozycji establishmentu wespół z elitą władzy. Jakby jednak nie było, wydaje się, że efekt końcowy może być podobny. Otóż, nastąpi legitymizacja władzy, Jaruzelski zostanie prezydentem wybranym przez sejm, który z kolei będzie wybrany przez naród. Wałęsa zaś będzie następnym prezydentem, a na razie np. przewodniczącym Frontu Porozumienia Narodowego. Jadzia uważa, jak donieśli mi wspólni znajomi, że „beton” zaciera ręce i śmieje się ze stołu. Bardziej z „S” zresztą. Dwa centra zawierają układ, a wszystko się i tak wywróci, z tym, że „S” zostanie po drodze skompromitowana. U końca drogi zaś, prorokuje K. W., skorumpowane elity będą blokować społeczeństwo, zaś rządzić będzie prezydent - choćby i Wałęsa - i tajna policja”. W roku 1990 Alain Besancon, znany francuski historyk i sowietolog - , udzielił Adamowi Michnikowi odpowiedzi na szeroko rozkolportowany przez lewicową prasę na Zachodzie list otwarty Michnika, zamieszczony w „Gazecie Wyborczej” , pod wymownym tytułem "Przegrałeś Alain". Besancon m.in. napisał: „Kompromis historyczny, przypieczętowany przy okrągłym stole w 1989 roku, doprowadził do powstania "podwójnej monopartii" i podwójnej nomenklatury, trudniejszej do obalenia niż monopartyjna władza Gierka czy Kani. Tandem Jaruzelski-Wałęsa może doprowadzić do dyktatury jednego lub drugiego z nich. Walka polityczna, której "Solidarność" nie chce prowadzić z komunizmem, kieruje się przeciw prawdziwej opozycji, rozproszonej i bezsilnej, która dopiero próbuje się zorganizować. W polityce zewnętrznej utworzyła się oś Moskwa-Warszawa. W "Litieraturnoj Gazietie" Michnik dał wyraz swemu zadowoleniu z tego, że wojska sowieckie raczą pozostać w Polsce. Zarzucono mi, że wspomniałem o Targowicy. A przecież ta grupa zdrajców nigdy nie zaaprobowała przedłużenia okupacji trwającej 45 lat”. Autor kończył swoją odpowiedź następującą konkluzją: „To, co dzieje się w Polsce, to właśnie to, czego chciał dokonać Gorbaczow u wszystkich swych satelitów. Niemal wszędzie manewr ten zakończył się niepowodzeniem. Powiódł się w Polsce i to jest największym sukcesem Gorbaczowa. Ma w tym swój udział Michnik”. Ten cytat niech stanowi ważne uzasadnienie dla tezy, że drugą, istotną analogią, spajającą działania komunistów w latach 40 z dziełem budowania III RP, jest podmiot, na rzecz którego te działania są prowadzone - ich rzeczywisty beneficjant. Poza wąską grupą osób - czyli establishmentem, wyselekcjonowanym w procesie przejmowania władzy, tak wówczas - na początku komunistycznego zniewolenia, jak obecnie - głównym, historycznym i politycz nym odbiorcą tych przemian była Moskwa i jej interes wydaje się priorytetowy wobec pozostałych racji. Dość łatwo to twierdzenie poprzeć licznymi faktami z lat 1989-91, gdy na terytorium niepodległej IIIRP nadal stacjonowały wojska Armii Czerwonej, a bezpieczeń stwo polskiej armii przez kilkanaście lat „chronił” kontrwywiad wojskowy, złożony z oficerów wyszkolonych przez KGB. Nigdy też, w polityce wolnej Polski nie pojawił się nawet projekt, by długoletni okupant poniósł ekonomiczne lub choćby polityczne konsekwencje swoich poczynań. Wiemy natomiast - z szyfrogramów placówki peerelowskiej bezpieki w Moskwie, czyli Grupy Operacyjnej „Wisła”, że kilkakrotnie, w roku 1989 Adam Michnik odbywał spotkania z przedstawicielami władz sowieckich. O czym wówczas rozmawiał z Sowietami, jakie poczynił ustalenia i kto upoważnił go do tych rozmów, jako reprezentanta opozycji - nie dowiedzieliśmy się nigdy, przez 20 lat obowiązywania wolności w wydaniu IIIRP. A przecież to w tym samym czasie, w lutym 1989 roku, z treści notatki dyrektora Departamentu III MSW gen. Krzysztofa Majchrowskiego, skierowanej do gen. Jaruzelskiego możemy się dowiedzieć, że głównymi architektami polityki podczas obrad „okrągłego stołu” są Adam Michnik i Bronisław Geremek. W kontekście wiedzy o moskiewskich rozmowach Michnika, całkiem zasadnym wydaje się pytanie: kogo - w czyim interesie i przed kim, ludzie ci reprezentowali w roku 1989? Warto zauważyć, że nie jest dziełem przypadku, iż decyzje polityczne i ekonomiczne podejmowane przez polskie rządy po roku 89 r, posiadają immanentną, wspólną cechą. Jest nią fakt, że żadna z nich nie spowodowała naruszenia kontroli naszego rejonu przez Moskwę i nie przyczyniła się do radykalnego, definitywnego oderwania Polski od sfery wpływów rosyjskich. Gdy w roku 2006 podjęto wreszcie taką decyzję i zlikwidowano Wojskowe Służby Informacyjne - reakcja układu powstałego przed 20 laty, była i jest nadal, aż nadto zauważalnym dowodem wskazującym na faktyczny podmiot „historycznego kompromisu”. CDN... Aleksander Ścios

Elity „Solidarności” Z problemem elit, elitarności, egalitarności spotkaliśmy się od razu, na samym początku działalności opozycyjnej. Mam do tych spraw stosunek emocjonalny, więc wolę oprzeć się na obiektywnych definicjach i słowniku. Elity - zespół lub grono ludzi wyróżniających się czymś z otoczenia. Jest to definicja bardzo szeroka i z tego względu właściwie bezwartościowa. Elitarny - przeznaczony dla elity, ekskluzywny. Elitaryzm - odgradzanie się od ogółu, zamykanie w gronie uprzywilejowanym, ekskluzywność. Ekskluzywność - wyłączność, elitaryzm. Ekskluzja - pojęcie nieużywane obecnie, oznaczające wykluczenie, wyłączenie. Inkluzja - zdefiniowana w opozycji do ekskluzji. Jest to skłonność do włączania, wchłaniania, przyjmowania. Dla porządku przywołajmy jeszcze pojęcia do „elity” nieco zbliżone, a mianowicie: Koteria - określenie o odcieniu pejoratywnym, wartościujące. Grupa ściśle związana wąskimi interesami. Klika - koteria realizująca swoje interesy kosztem innych. Do niedawna określenie elita miało wyłącznie pozytywny charakter. „Jest to członek elity”, „należy do elity”, „to jest elita” - mówiono o pozytywnie wyróżniających się osobach lub grupach. Jest to wciąż najbardziej popularna, zrozumiała interpretacja pojęcia elity. Jednak wydaje mi się, że obecnie „elita” coraz częściej jest określeniem pejoratywnym. Niewątpliwie jest to skutek działania elit znanych społeczeństwu. Z problemem elitarności i egalitarności zetknąłem się jeszcze przed powstaniem „Solidarności”. Na Wybrzeżu działały dwa ugrupowania opozycyjne: Ruch Młodej Polski i Wolne Związki Zawodowe. Egalitarność stanowiła fundamentalną zasadę WZZ-ów i nigdy nie była podważana. Oczywiście, we własnym gronie, np. w redakcji „Robotnika Wybrzeża”, było wiadomo, że nie wszyscy potrafią pisać równie dobre artykuły. Ale każdy spotykał się z zachętą - „Co z tego, że jesteś ślusarzem. Ja jestem elektronikiem. Dlaczego ja mam pisać lepiej od ciebie? Za ciebie nie będę pisał - pisz!”. We wszystkich dyskusjach i działaniach opozycji różnica między elitarnością i egalitarnością daje się zauważyć. Nie chcę się wypowiadać za uczestników RMP, więc posłużę się cytatem z ich pisma „Bratniak”: „Celem Ruchu Młodej Polski jest przygotowanie elit rządzących dla niepodległej Rzeczpospolitej”. Właśnie ze względu na osobiste zaangażowanie musiałem oprzeć się na słowniku. Na przykładzie działania dwóch grup opozycyjnych bardzo wyraźnie widać związek między elitą (elitarnością) i ekskluzją (ekskluzywnością) w RMP oraz egalitarnością i inkluzją w WZZ-ach. Widać, że te pojęcia są ze sobą funkcjonalnie związane. Definiując grupę według kryterium, czy przyciąga ludzi, włącza ich w swoje działania (inkluzja), czy odgradza się, wyłącza (ekskluzja), wprowadzamy sądy wartościujące, w dużej mierze subiektywne. Definicja elity nie określa, czy mamy do czynienia z elitą w znaczeniu pozytywnym, czy negatywnym, a jednak już sama definicja wprowadza subiektywną ocenę. Negatywne znaczenie elity ma kontynuację płynną aż do kliki, ocenianej jednoznacznie pejoratywnie. Wróćmy do „Solidarności”. Gdzież w „Solidarności” szukać elit? W organizacji, która była otwarta, która oklaskami witała dyrektora, gdy przyszedł wpisać się na tasiemcową listę członków, przypiętą do deklaracji. „Solidarność” cieszyła się z każdego partyjnego, który się do Związku zapisywał, wszystkich obdarzała pełnym zaufaniem i wiarą w dobre intencje, więc i tajnych współpracowników i etatowych pracowników bezpieki przyjmowała z radością. Na wszelkie ewentualne obiekcje słyszałem odpowiedź: „Słuchaj, jak oni zobaczą jaka jest »Solidarność«, to się nawrócą”. Ta inkluzywność, chęć podzielenia się dobrą nowiną wchłania wszystkich w przekonaniu, że jak zobaczą „jacy to my jesteśmy fajni”, to też ich sumienie ruszy i rzeczywiście szczerze się do nas przyłączą. Ale można też powiedzieć, że pierwszymi elitami były niewątpliwie komitety strajkowe. Powstawały nowe elity, wybierane przez załogi, jak najbardziej pozytywne - tych ludzi wysuwano do przodu: „Wy będziecie nas reprezentować”. Następnie w regionach powstawało piętro MKZ-ów (Międzyzakładowych Komitetów Założycielskich), tworzone przez reprezentantów zakładów, a od 17 września 1980 r. delegaci regionów stanowili Krajową Komisję Porozumiewawczą. Można powiedzieć, że KKP była krajową elitą Związku. Ci, którzy pamiętają obrady KKP (obrady KK - Komisji Krajowej po Zjeździe1 to już było coś innego), przyznają, że nikt sobie tak elity nie wyobrażał. To był zgiełk, to był wrzask, to był jarmark. W pewnym momencie, wśród tego krzyku ktoś czyta tekst uchwały, zapada cisza. Czasami już w połowie tekstu podnoszono wszystkie ręce: „Siadaj, przegłosowane!”. Zaczynał się wrzask i harmider na nowy temat. Nawet doskonały socjolog, Andrzej Celiński, którego nam Wałęsa narzucił, nie mógł zapanować nad tym gremium i w końcu został „zdjęty”. Ale ta elita, jeśli nią była - lub może zaczątek elity - nie tworzyła grupy zamkniętej. Czy ktoś zjawi się na następnym posiedzeniu KKP, zależało od regionu. MKZ w regionie mógł uznać, że ktoś ich źle reprezentuje, albo przysłać kogoś innego, po prostu tylko dlatego, żeby nie jeździł stale ten sam człowiek, żeby inni zobaczyli, jak działa się na szczeblu krajowym. Tak było do Zjazdu w 1981 roku. Było też inne gremium w „Solidarności”. Grupa doradców2, którą „Solidarność” przyjęła z niewielkimi oporami. Czy doradcy byli elitą „Solidarności”?

Inkluzywność „Solidarności” dała im miejsce w swoich szeregach i można powiedzieć, że było to miejsce bardzo wysokie. Inkluzja - włączenie, oprócz znaczenia humanistycznego, ma również znaczenie mineralogiczne. W mineralogii inkluzja oznacza obce wtrącenie w jednolity minerał. Grupę doradców można nazwać inkluzją w sensie mineralogicznym. Było to obce wtrącenie w organizm „Solidarności” i jak przyszłość pokazała - wtrącenie wrogie. Żeby skomentować to stwierdzenie, powołam się na Jacka Kuronia. W Białołęce3 pouczał on swoją grupę, że rozpędzonym stadem mustangów nie da się kierować. Trzeba wskoczyć na pierwszego mustanga, mocno trzymać się grzywy i dać się nieść. A jak pęd zacznie słabnąć, to wtedy powoli, powoli wykręcać. Tu dochodzimy do roli elit. Mówiąc o „Solidarności”, od razu wchodzimy na teren polityki. Cokolwiek poddamy analizie - zasady i praktykę działania, historię, podstawy prawne - to stwierdzamy, że pierwsza „Solidarność” znikła i zastąpiła ją druga „Solidarność”. Niewielu już ludzi w Polsce jest jeszcze w stanie upierać się, że jest to kontynuacja. Druga „Solidarność” powstała na zasadzie ekskluzji. Elita, pewna ograniczona grupa w „Solidarności”, wyłączyła inną grupę i to nie tylko wyłączyła ją formalnie, fizycznie, ale wyłączyła jej cele, zasady, cały tzw. etos. Historia powstania tej drugiej organizacji o nazwie „Solidarność” zaczęła się w Magdalence. Na nieśmiałe propozycje grupy tzw. solidarnościowej, aby pan generał Kiszczak zgodził się na reaktywowanie „Solidarności” na szczeblu Komisji Zakładowych, generał, po wysłuchaniu wszystkich argumentów, zdenerwował się, wstał i powiedział: „Panowie, albo »Solidarność« będzie od razu z krajową czapą, albo nie będzie jej wcale”. Nie wiem, czy dokładnie tak wyglądały „negocjacje”, ponieważ znam to z przecieków. Na zakończenie obrad doradca inkluzyjny Mazowiecki (inkluzja - obce wtrącenie) zapytał Kiszczaka: „A kto będzie podmiotem porozumień?”. Kiszczak odpowiedział: „Podmiotem porozumień będą sygnatariusze”. Czy można tu mówić o elicie?! Czy można nazywać elitą grupę, której prominentny przedstawiciel stwierdził: „Jeżeli nie możemy pomóc 30 milionom, to pomóżmy przynajmniej 3 tysiącom”? Jest to dosłowny cytat opinii jednego z przywódców gdańskiego podziemia w okresie obrad „okrągłego stołu”. Nie wiem, czy był on z tego samego ugrupowania, co grupa młodych ludzi, których spotkałem w tamtym czasie w pociągu do Warszawy. Byli to prawdopodobnie chłopcy z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Na korytarzu jeden z nich podszedł do mnie: „Panie Andrzeju, właśnie jedziemy do Warszawy z propozycją, bo niech pan zobaczy. Komuniści są w tej chwili na najlepszej drodze, żeby stracić wszystko, więc przedstawimy im propozycję. Jeśli oni nam oddadzą połowę, to my zapewnimy im zachowanie drugiej połowy”. Ta obrzydliwa propozycja wydawała mi się wtedy tak absurdalna, że nawet nie zapamiętałem, który to był z młodych liberałów. Powstaje pytanie: Czy taką grupę można nazwać elitą, czy raczej „grupą ściśle związaną wąskimi interesami, realizującą te interesy kosztem ogółu”, czyli kliką? Elitaryzm jest to odgradzanie się od ogółu, zamykanie się w gronie uprzywilejowanych. Jest to również pogląd polityczny, który wyodrębnianie elit rządzących, obdarzonych wyjątkowymi uprawnieniami, uważa za potrzebne i słuszne. Obecny system polityczny można nazwać elitaryzmem. Obrady „okrągłego stołu” wyznaczyły uprzywilejowanych. Jak powiedział poseł Bugaj do posła Moczulskiego: „Przy »okrągłym stole« dostaliście dwa tytuły4 i nie jest naszą winą, że oba zmarnowaliście”. To jest jawny dowód - bo zostało to powiedziane publicznie - że przy „okrągłym stole” uczestnikom i grupom, które miały tworzyć partie polityczne, nadawano nie tylko dobra materialne, przeważnie budynki (potem wynajmowane w celu finansowania takiej grupy), ale również tytuły prasowe. Cała prasa została podzielona między ludzi, którzy zostali przy „okrągłym stole” wyznaczeni na przywódców elit politycznych. Elity tworzą się we wszystkich społeczeństwach, w każdej społeczności występują. Na niektórych przedmieściach elitą jest organizacja gangsterska, trzymająca się pewnych zasad przyjętych w tych kręgach, i w tych dzielnicach i społecznościach akceptowanych. A zatem, elity powstają zawsze. Są elity w kulturze, w sztuce, ale pojawia się problem sposobu kształtowania się elity, jeżeli występuje zewnętrzny przydział środków. Tak było w 1989 roku. Można się zgodzić, że grupy wówczas uprzywilejowane wyróżniały się. Możemy dyskutować o każdej z tych grup, oceniać je pozytywnie czy negatywnie, ale te grupy dostały konkretne środki i konkretne wsparcie z zewnątrz, nie wypracowały go i nie było to wsparcie od społeczeństwa. Stworzono warunki, aby społeczeństwo tylko tych ludzi widziało, tylko o nich otrzymywało informacje. Radio „Wolna Europa” w stanie wojennym było w zasadzie jedynym powszechnie dostępnym medium opozycyjnym. Z „Wolnej Europy” można się było dowiedzieć, kogo aresztowano i jaką rybę złowił Lech Wałęsa. Natomiast wiele wydarzeń politycznych było pomijanych, nawet tak spektakularnych, jak demonstracje. Brałem udział w demonstracjach, w których liczba uczestników „zmniejszała się” na antenie „Wolnej Europy” dziesięciokrotnie. Dochodzimy do zasadniczego problemu. Jeżeli mówimy, że społeczeństwu potrzebne są elity, to jest to po prostu tautologia, ponieważ elity same powstają i społeczeństwo samo uznaje, że jakaś grupa jest elitą, a inna grupa jest kliką. Gorzej jest, jeżeli społeczeństwo nie ma wyboru, ponieważ może wybierać tylko między Wałęsą i Kwaśniewskim. Trudno wtedy mówić o elitarności, której podstawą jest wola społeczeństwa. Jak powstawała druga „Solidarność”? Przy „okrągłym stole” ustalono (a może było to pod stołem, nie wiem), że Wałęsa uprawomocni przewodniczących regionów do tworzenia Komitetów Organizacyjnych nowej „Solidarności”. Wydaje się, że nie ma w tym nic złego. Ale równocześnie nam - myślę o Grupie Roboczej Komisji Krajowej5 - Wałęsa wydał zakaz publicznej działalności. Wszyscy członkowie Grupy Roboczej, nie wyłączając „wałęsistów”, pożegnali się ze stanowiskami w drugiej „Solidarności”. Natomiast wyznaczeni przez Wałęsę przewodniczący komitetów organizacyjnych szli do wojewody i na podstawie kwitu z podpisem Wałęsy otrzymywali przydział lokalu i wyposażenia, niezbędnych do funkcjonowania Związku (nie wiem, czy również środki finansowe). Wyznaczony przewodniczący regionu dawał z kolei upoważnienia przewodniczącym Komisji Zakładowych. Można powiedzieć - szef wyznaczy, a załoga sama wybierze. Mogłaby tak zrobić i niektóre regiony próbowały, ale wówczas nie dostawały lokali, nie podejmowano z nimi dyskusji, nie uwzględniano ich postulatów. Wybrani oddolnie nie należeli do elity, która może coś zrobić, której głos się liczy, ponieważ tego głosu nie było słychać. Nie przeprowadzano z nimi wywiadów itp. Nie mogę powoływać się na przecieki dotyczące personalnej obsady stanowisk w telewizji, ponieważ przegram każdą sprawę sądową, którą zechcą mi wytoczyć agenci w obronie swojego dobrego imienia. Nie są potrzebne przecieki. Wystarczy obserwacja telewizji, tego, co w niej się mówi, co jest pokazywane, a co nie, kto jest obecny, a kogo tam nie ma, aby wyrobić sobie na ten temat własne zdanie. Na takim fundamencie zbudowano drugą „Solidarność” i nie ma znaczenia to, co niektórzy podkreślają - że potem były wolne wybory. Owszem, były, i wielu skompromitowanych działaczy zostało odsuniętych. Podsumujmy temat. Pierwsza „Solidarność” odrzuciła elitarność i nie wytworzyła elit jako grup zamkniętych, odgradzających się od społeczności. Druga „Solidarność” powstała jako organizacja oparta na elitach. W jakim stopniu właściwszym określeniem byłoby - „na klikach”, możemy ocenić po skutkach. Andrzej Gwiazda

III RP CZY „TRZECIA FAZA” cz.9 - FAŁSZYWA OPOZYCJA II Gdyby zapytać historyków, czy Lew Dawidowicz Trocki był członkiem „demokratycznej opozycji”, a Nikołaj Iwanowicz Bucharin należał do ludzi walczących z komunizmem, łatwo domyślać się odpowiedzi przeczącej. Podobnie, pytanie o antykomunizm Wiktora Czernowa ,Andreja Żdanowa czy Lwa Borysowicza Kamieniewa należałoby uznać za bezsensowne, ponieważ wszyscy wymienieni należeli do szerokiego „nurtu” ideologii komunistycznej, choć każdy z nich był na swój sposób odstępcą od ortodoksyjnej doktryny. Jeśli zatem mamy odpowiedzieć na pytanie - czym była w Polsce fałszywa opozycja - będzie ono nierozerwalnie związane z równie ważnym problemem - jak mogło dojść do tego, że mianem „demokratycznej opozycji” obdarzono w Polsce ludzi, którzy głosili sekciarskie poglądy, w ramach ogólnoświatowej pseudoreligii komunistycznej? Jak i dlaczego szlachetne oppositio zostało obłudnie powiązane z trywialnym revisio, a powstały z tego mezaliansu twór nazwano „demokratyczną opozycją”? Istotne rozróżnienie semantyczne, pomiędzy pojęciem dysydenta, a opozycjonisty, które przedstawiłem w poprzedniej części, staje się wyjątkowo dostrzegalne, gdy spojrzymy na postawy owych dysydentów, poprzez pryzmat odstępstwa od dogmatów marksizmu - jako świeckiej teorii zbawienia ludzkości. Jak pisał Jacek Bartyzel w cytowanym już wcześniej eseju „O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej apologetyki” : „Żaden dysydent wszelako, bez względu na to, jak dalece w swoich herezjach i w swoim nieposłuszeństwie by się nie posunął, nie odrzuca samego chrześcijaństwa, przynajmniej w tym zakresie, w jakim on sam, w rozstrzygnięciu swojego indywidualnego rozumu i sumienia, uznaje swoje mniemania za identyczne z chrześcijaństwem. Co więcej, im bardziej gorliwym jest dysydentem, tym bardziej skłonny będzie do głoszenia, że to właśnie on głosi „czystą” i „nieskażoną” ewangelię, podczas gdy Kościół „urzędowy”, jak powiada, wiarę chrześcijańską wypacza, fałszuje i nadużywa do niecnych celów. Dlatego jedyną rzeczą, jaką należy wykluczyć jest jednoczesne bycie dysydentem i utrata wiary w ogóle; „niewierzący dysydent” to contradictio in adiecto; dysydent, który by jednak wiarę stracił, z tą samą chwilą przestaje być dysydentem”. Gdzież zatem przeprowadzić linię graniczną, pomiędzy dogmatem karykaturalnej wiary, jaką jest marksizm, a wyznaniem, które wiedzie kacerza poza obszar komunistycznej doktryny? „Albo biurokracja, coraz bardziej stająca się organem światowej burżuazji w robotniczym państwie, obali nowe formy własności i odrzuci kraj do kapitalizmu, albo klasa robotnicza rozgromi biurokrację i otworzy drogę do socjalizmu” - pisał Lew Dawidowicz Trocki. „System biurokratyczny budzi uzasadniony sprzeciw i nienawiść mas: jednocześnie utożsamia się on z socjalizmem, tłumi bez­względnie wszelką lewicową opozycję, a tym samym stwarza ideologii prawicowej warunki do rozprzestrzenia się w masach: ludzie szukają ideowych symboli, które by wyraziły ich sprzeciw wobec systemu wyzysku i dyktatury, a w braku opozycji lewico­wej wyrażającej ich istotne interesy, znajdują stare symbole tra­dycyjnej prawicy. […] Jedyną skuteczną drogą zwalczania tradycyjnej prawicy nie jest zatem obrona dyktatury biurokratycznej, lecz jej konsekwent­ne zwalczanie i demaskowanie z lewicowych pozycji. Program klasy robotniczej nie posługuje się mglistymi symbolami, lecz realiami społecznymi: w swej krytyce i radykalizmie swych postu­latów program ten dystansuje wszelkie frazesy nacjonalistyczne i klerykalne, zwraca się przeciw samej istocie dyktatury biurokra­tycznej i odpowiada interesom mas. Ma więc wszelkie szansę zwycięstwa w walce o poparcie mas. Walka z prawicą rządzącą i z prawicą w stanie spoczynku jest nierozdzielna. Tym, którzy sądzą, iż demokracja robotnicza otwiera siłom prawicowym dos­tęp do władzy, skoro pozwala na wielopartyjność i pozbawia się takiego narzędzia jak policja polityczna, odpowiadamy: nie mó­wiliśmy o państwie ponadklasowym, lecz o klasowej demokracji robotniczej” - twierdziło kilkadziesiąt lat później dwóch młodych heretyków, którzy w „Liście otwartym do partii” wyznawali swoje credo w imię komunistycznego revisio. A przecież tych dwóch - Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego - uznano w Polsce za ludzi „demokratycznej opozycji”, więcej nawet - za przywódców ruchu, który obalił komunizm. Jeśli można nazwać diabła wybornym teologiem, czy przez to samo nabywa cech świętości? Kto i jak sprawił, że „wierzący” dysydenci zostali uznani opozycją, a spór w ramach doktryny przedstawiono nam jako walkę z komunizmem? Może wskazaniem dla rozwiązania tego dylematu będzie opis zdarzenia z roku 1975, który Jacek Bartyzel przedstawia jako „osobiste doświadczenie, dzięki któremu bardzo prędko mogłem zorientować się z „pierwszej ręki”, jakie są rzeczywiste poglądy Kuronia”? Autor eseju pisał: „Kuroń jął opowiadać, jak to odwiedził go niedawno jakiś człowiek, który przedstawił się jako dawny żołnierz antykomunistycznego podziemia, który usłyszał w Wolnej Europie o powstaniu KOR-u. Rozentuzjazmowany tym faktem, zaoferował swoją gotowość włączenia się w podjętą przez KOR, jak sądził, walkę o wyzwolenie Polski od bolszewików. Tu jednak spotkało go srogie rozczarowanie, gdyż Kuroń bezceremonialnie - co sam podkreślał - wyśmiał jego „anachronizm” i niesłuszność antybolszewizmu delikwenta, wyjaśniając mu, że celem „opozycji demokratycznej” w żadnym wypadku nie jest obalanie socjalizmu - ustroju przecież i najlepszego z możliwych, i bezalternatywnego”. Warto zapamiętać to zdanie - celem „opozycji demokratycznej” w żadnym wypadku nie jest obalanie socjalizmu - by właściwie zrozumieć fenomen polskiej „transformacji ustrojowej” i rolę jaką odegrali dysydenci. Ten sam Kuroń w swojej książce "Wiara i wina” szczerze pisał na s. 54, że wyznając swojej dziewczynie uczucie powiedział "Kocham cię prawie tak bardzo jak partię", a wspominając październik 1956 roku zanotował: „To była noc z 18 na 19 października. Ja wtedy byłem na budowie Huty Warszawa. Tam był najbardziej burzliwy element, w barakach regularnie wybuchały awantury, w tym okresie w ogóle dostali szału. Pojechałem ich uspokajać. Wszyscy byli pijani. Tam też dotarła plotka o wojskach radzieckich. Przemawiałem, tłumaczyłem, że trzeba się uspokoić, mówiłem: my, komuniści. Jakiś facet zerwał się mnie bić, wołał: Wy, komuniści, zamordowaliście mojego ojca. Był cały podziargany, na ręce miał wytatuowane "śmierć komunie". Był pijany. Skoczyły do niego baby i o mało go nie rozszarpały. Ulga i poczucie solidarności z tymi kobietami”. Andrzej Friszke opisując środowisko „marcowych komandosów” twierdzi, że „cechowała ich  zdolność do myślenia kategoriami systemu, zasad, idealistycznych celów, a nie pragmatyki czy przystosowania. PRL jako państwo była ich państwem, rodzice je współtworzyli i niekiedy nim rządzili. Nie bali się aparatu władzy i jego przedstawicieli, przynajmniej do czasu, co wyróżniało ich wśród kolegów, którzy z niekomunistycznych domów wynieśli przestrogę, aby uważać i nie nadstawiać głowy. Adam Michnik po latach powie - „nasz spór z Gomułką jest sporem wewnątrz rodziny (...), bo odwoływaliśmy się do wspólnych korzeni. Marksistowska pępowina nie została jeszcze do końca zerwana” i z rozrzewnieniem wspomina w jednej ze swoich książek jak ogarniało go „radosne uczucie wyzwolenia”, gdy idąc wiejskimi drogami, z drużyną prowadzoną przez Kuronia śpiewali rosyjskie i żydowskie piosenki, a z chałup patrzyło na nich spode łba ponure chłopstwo… Jesienią 1967 r., podczas publicznej dyskusji na uniwersytecie, Michnik, jak odnotowywała SB, mówił: „Demokratyzm wywalczony przez liberałów na Zachodzie daje aktualnie robotnikom możliwość wyboru partii, zawiązywania nowej, ogłaszania swoich poglądów, wyboru informacji prasowej itp. Nasz socjalistyczny demokratyzm nie daje żadnego wyboru - istnieje jedna partia, jeden związek zawodowy, a nad tym wszystkim stoją jedni i ci sami ludzie, jeden system wyborczy, który jest wielką fikcją”. „Czytają archiwalne numery "Po prostu", dyskutują o książkach Kołakowskiego, Róży Luksemburg, Miłosza, Trockiego. Chcą przywrócić swobody Października”.

To do nich - schizmatycznych antagonistów, wiernych i zagubionych - Lew Trocki pisał w roku 1937: „Reakcyjne epoki, takie jak nasza, nie tylko dezintegrują i osłabiają klasę robotniczą, izolując jej awangardę, lecz również obniżają ogólny poziom ideologiczny ruchu i odrzucają myślenie polityczne wstecz do etapów dawno już przebytych. W tych warunkach zadaniem awangardy jest ponad wszystko nie dać się porwać wstecznej fali - trzeba płynąć pod prąd. Jeśli niekorzystna relacja sił uniemożliwia awangardzie utrzymanie zdobytych wcześniej pozycji politycznych, trzeba utrzymać się przynajmniej na pozycjach ideologicznych, ponieważ jest w nich wyrażone drogo okupione doświadczenie przeszłości. Głupcom taka polityka wydaje się "sekciarstwem". W rzeczywistości tylko ona przygotowuje nowy gigantyczny skok naprzód wraz z falą nadchodzącego historycznego przypływu”. Ich „gigantyczny skok naprzód” rozpoczął się od spotkania z charyzmatycznym „guru” - ambasadorem marzeń, jak nazwała Jana Józefa Lipskiego „Gazeta Wyborcza”. Miejscem, w którym doszło do spotkania był warszawski Klub Krzywego Koła. „Spotykaliśmy się często i z wolna przeobrażałem się ze zbuntowanego adepta marksizmu w pilnego czytelnika i wyznawcę polskiej myśli demokratycznej” - wspominał Michnik. To w Klubie Krzywego Koła, założonym z błogosławieństwem bezpieki i Komitetu Centralnego zbierali się wszelkiej maści schizmatycy i apostaci, by pod okiem Lipskiego przekuwać przaśne, marksistowskie revisio, na awangardowe oppositio. Wśród ludzi, którzy zetknęli się z fenomenem „jasnego światełka w pejzażu PRL” ( jak nazwał środowisko KKK Friszke), dokonała się rewolucyjna, jakościowa przemiana, w trakcie której „płynący pod prąd” stali się „demokratycznymi opozycjonistami”, ortodoksi komunizmu „zgubili zęby”, a trefni wyznawcy Marksa nabrali egalitarnej ogłady. Co najważniejsze -  metamorfoza, nad której przebiegiem czuwał Lipski - nie poczyniła szkód w monolicie powierzonej mu „owczarni”, nie spowodowała straszliwego contradictio in adiecto - błędu logicznego, w którym „niewierzący dysydent” stanąłby przed groźbą utraty wiary. Magdalena Grochowska z „Gazety Wyborczej” w sentymentalnym panegiryku, poświęconym Lipskiemu napisała: „Co czwartek bywa w domu kultury na Starym Mieście, w salce z ogromnym stołem, gdzie odbywają się wykłady Klubu Krzywego Koła. Wśród prelegentów: Jasienica, Kołakowski, Kotarbiński, Lipiński, Ossowscy, Pomian, Bartoszewski, Strzelecki, Beylin. Chodzi o coś więcej niż dyskusje. Rozszerzać ramy wolności, budować samorządność, wciskać się w każde pęknięcie systemu, działać społecznie, jak kazali pozytywiści. Tworzą ośrodek badania opinii publicznej przy Polskim Radio. Rozmawiają z radami robotniczymi o wspólnym organizowaniu spółdzielni mieszkaniowych; wspierają dyskusyjne kluby filmowe. Inicjatywa Lipskiego wskrzesza przedwojenną grupę literacką Przedmieście, do programu wpisują "prawo społeczeństwa do samostanowienia". „Polska wyminęła właśnie niebezpieczeństwo "ukonstytuowania się części aparatu partyjnego i państwowego w nową klasę", która chciała oddzielić się od społeczeństwa łańcuchem przywilejów - pisał Lipski w "Po prostu" w kwietniu 1956 r. Dzień przed VIII Plenum KC PZPR, 18 października 1956 r., przypominał w referacie w Klubie, że „kandydatów na posłów należy wysunąć na zasadzie autentycznego porozumienia rad robotniczych i stowarzyszeń społecznych”. Jeśli dziś, ktoś chce upatrywać w tych działaniach „ducha opozycyjności”, niech zrozumienie przesłanie, które Lipski i jego środowisko musiało doskonale pamiętać: „Bolszewicy-leninowcy stoją w pierwszych szeregach wszystkich rodzajów walki, gdzie chodzi choćby o najskromniejsze interesy materialne bądź demokratyczne prawa klasy robotniczej. Aktywnie działają w masowych związkach zawodowych, dbając o ich umocnienie i podnoszenie ich bojowego ducha. Nieprzejednanie walczą przeciwko wszelkim próbom podporządkowania związków zawodowych burżuazyjnemu państwu i związania proletariatu „przymusowym arbitrażem” oraz wszelkimi innymi formami policyjnej opieki - nie tylko faszystowskiej lecz i „demokratycznej” - głosił Trocki w „Programie Przejściowym” - (Agonia kapitalizmu a zadania Czwartej Międzynarodówki), określając „zadania związków zawodowych w epoce przejściowej”. Kiedy nadszedł czas, gdy polscy robotnicy dojrzeli do myśli o wolnych związkach zawodowych, czy mogło zabraknąć wśród doradców Kuronia lub Michnika, czy sam Jan Józef mógł nie skorzystać z tak dogodnej okazji? Lenin powiedział: „Trzeba zrozumieć(...), że należy być przygotowanym na wszelkie możliwe sztuczki, podstępy, nielegalne metody, na przemilczanie, zatajanie prawdy, byleby tylko dostać się do związków zawodowych, pozostać w nich i tam za wszelką cenę prowadzić komunistyczną robotę”, zatem jak tłumaczył Trocki w „Ich moralność, a nasza” : „Konieczność uciekania się do podstępów i sprytu, zgodnie z wyjaśnieniem Lenina, wynika z faktu, że reformistyczna biurokracja, zdradzająca robotników na rzecz kapitału, szczuje na rewolucjonistów, prześladuje ich, a nawet korzysta przeciwko nim z burżuazyjnej policji. „Spryt” i „zatajenie prawdy” są w tym wypadku tylko środkami uzasadnionej samoobrony przed zdradziecką reformistyczną biurokracją.” A przecież „reformistyczna biurokracja szczuła na rewolucjonistów”, bo jak wspominał w 1980 roku Seweryn Blumsztajn,: -„[…]my korowcy, zaczęliśmy "Solidarności" przeszkadzać. Związek robił już prawdziwą politykę, wyłaniał się coraz ostrzejszy nurt, który atakował KOR stereotypami komunistycznej propagandy: czerwoni, stalinowcy, nieprawdziwi Polacy. To był element walki o władzę.” To w środowisku stworzonym przez Lipskiego, w kręgu Klubu Krzywego Koła począł się flirt marksistowskich schizmatyków z „otwartymi katolikami”, którego consumatum „przeorało” polski katolicyzm i stworzyło nowy typ „chrześcijańskiego kompromisu”. Jeden z prekursorów tego kierunku, Tadeusz Mazowiecki, w książce „Wróg” z 1952 roku głosił: "Ideologia lancy ułańskiej na usługach kapitalistycznej wolności zasłoniła im [polskiej emigracji politycznej] historyczną szansę wydobycia Polski z wielowiekowych zaniedbań cywilizacyjnych (...). Tego, że nie fraki, ale kombinezony robotnicze, nie proporczyki kawalerskie, ale kielnie murarskie wyznaczają kierunek rzeczywistego rozwoju Polski - nie mogą strawić". W artykule z 3 numeru "Więzi" z 1961 głosił : "Polska nie tylko ma ustrój socjalistyczny, ale i w takiej perspektywie ustrojowej będzie się ona rozwijać (...). Nie można walczyć o humanistyczną perspektywę świata socjalistycznego", a w 10 numerze "Więzi" z 1967 dowodził, że "polska droga zakłada wierność zasadzie sojuszu z ZSRR, który określa nasze miejsce na mapie politycznej świata (...). Dziś zasada sojuszu polsko-radzieckiego staje się elementem narodowego myślenia politycznego", postulując wraz z Andrzejem Wielowieyskim w artykule „Otwarcie na Wschód” potrzebę "zerwania z politycznym antykomunizmem", które miałoby "decydujące znaczenie dla autorytetu i rozwoju Kościoła w świecie", ułożenie stosunków dyplomatycznych między Watykanem i Warszawą”. Czyż Jan Józef Lipski, który w tekście „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków)” z 1981 roku pisał - „Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową ofensywę "patriotyzmu" - jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi - czają się przeważnie cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę”  i pouczał swoją „owczarnię”, że „[…]jednym z najistotniejszych zagadnień naszej teraźniejszości i przyszłości jest wyzbycie się megalomanii narodowej i ksenofobii, a przynajmniej ich stępienie do stanu niegroźnego dla dalszych losów narodu polskiego. Jeśli to się nie stanie - byle agent, przebrawszy się w ułańskie czako i zawiesiwszy ryngraf na piersi, poprowadzi naród dokąd zechce, podbijając bębenka ,,dumy narodowej" i manipulując fobiami;[…]” - mógł pozostać obojętny na dialektykę „katolickich myślicieli”? Sam przecież głosił, że „socjalizm jest wytworem [...] etyki chrześcijańskiej znajdującej się u podstaw kultury europejskiej […] Jest wytworem pozytywnego odzewu na przykazanie miłości bliźniego", przeciwstawiając patriotyzm oparty na chrześcijańskiej miłości bliźniego szowinizmowi, megalomanii narodowej, egoizmowi i ksenofobii. Jego wierny uczeń, w wydanej w 1977 r. książce „Kościół, lewica, dialog” pisał już wprost: „Ludzie lewicy laickiej winni pragnąć zbratania z wszystkimi ludźmi dobrej woli, winni pragnąć zbratania z chrześcijanami nie mimo ich wiary, ale dzięki ich wierze; winni pragnąć, by każdy prześladowany chrześcijanin widział w nich właśnie, wyznawcach laickiego humanizmu, najbliższych i najuczciwszych przyjaciół. Tylko wtedy staną się godni swych wspaniałych antenatów z początku naszego stulecia”. W marcu 1983 r. Lipski mógł już napisać do Jedlickiego: "Rzeczywiście, w 1956 r. Matki Boskiej i Piłsudskiego nie było aż tyle (...) jak dziś, to prawda. No, ale ludziom załamały się różne stare (lub zastępcze) złudzenia - i wrócił Piłsudski, a nawet Pan Roman (nie masz pojęcia, jak sobie zgodnie żyją). (...) Z nacjonalizmem dzieją się dziwne rzeczy: dominuje dość obskurancki, ale światły też zupełnie mocno się już rozepchnął, a obok tej opozycji pojawiły się inne: np. katolicyzm ludowy i hierarchiczny. Ten ludowy (...) jest bardzo radykalny”. W cytowanym już artykule Magdaleny Grochowskiej, znajdziemy wspomnienia o Lipskim ludzi „demokratycznej opozycji” : „Jego przyjaźń zmuszała nas do wysiłku - opowiada Barbara Toruńczyk, założycielka i naczelna "Zeszytów Literackich". - Budził nasze zainteresowania historią, zapoznawał z literaturą, pchał do czytania i pisania. Formował nas. Myśmy wtedy chcieli prawdziwszego komunizmu. On - zawsze socjalista, liberał i antykomunista. Ale to nie był antykomunizm totalny jak u tych, którzy czekali, że przyjedzie Anders i anuluje okres PRL-u. On rozumiał, że rzeczywistość historyczno-polityczna zmieniła się zasadniczo, kształtuje nowe generacje i tego faktu nie można wziąć w nawias. Umiał sobie powiedzieć: to istnieje naprawdę i do tego trzeba teraz dostosować taktykę życiową. Wzór osobowy, który krzewił, to było coś więcej niż wzorzec zachowań politycznych. Również stosunek do człowieka - że o drugim trzeba pamiętać, opiekować się nim, na przykład rodzinami uwięzionych. To był cały sposób życia. On nam pokazywał, jak żyć w komunizmie bez świntuszenia i oszustw”. Myśmy wtedy chcieli prawdziwego komunizmu… „Jeśli odważamy się wzywać lud do rewolucyjnej zmiany społecznej - pisał Trocki w broszurze „O partii robotniczej -  to ponosimy straszliwą odpowiedzialność, którą musimy traktować bardzo poważnie. A czymże jest nasza teoria, jeśli nie po prostu narzędziem działania? Tym narzędziem jest dla nas teoria marksistowska, bo aż do dziś nie wymyślono lepszego. Robotnik nie lubi fantazjować w sprawie narzędzi - jeśli są najlepsze, to będzie się z nimi obchodził ostrożnie, nie będzie ich porzucał ani żądał narzędzi fantastycznych, nie istniejących”. Wszystko co powyżej zawarłem jest koniecznym skrótem, linią, wykreśloną poprzez rozliczne życiorysy, w których akty prawości mieszają się z nikczemnym zaprzaństwem. Do wielu z poruszonych wątków, powrócę. To streszczenie historii nie może nieść prostych, gotowych odpowiedzi. Będzie, co najwyżej szkicem, który zainspiruje do głębszych poszukiwań, do zasypywania „semantycznej przepaści”, jaka powstała w świadomości Polaków, traktujących komunizm jako system zbrodniczego kłamstwa.  Świadomy wybór cytatów, w miejsce analizy być może zachęci do refleksji. Trocki, którego myśl wyznaczała granice revisio, nieprzekraczalne - jak się wydaje dla adeptów Lipskiego uczył, że „Materializm dialektyczny nie zna dualizmu środka i celu. Cel w sposób naturalny wynika z samego historycznego ruchu. Środki są w sposób organiczny podporządkowane celowi. Najbliższy cel staje się środkiem dla celu bardziej odległego”. Tym trudniej w środowisku, nazywającym się „demokratyczną opozycją” wskazać jeden cel, który jednocześnie nie byłby tylko środkiem…Wyrosła z tego kręgu grupa ludzi nie mogła obalić komunizmu. Nawet gdyby bardzo tego chciała. Ich polityczna „transformacja”, zapoczątkowana schizmą roku 1956, utrwalona antysemicką, na wskroś stalinowską traumą, nie pozbawiła  „dysydentów” wiary, nie naraziła ich na contradictio in adiecto. Czy zdefiniujemy ich działania jako obłudne i wyrachowane, czy będziemy w nich widzieć przejaw młodzieńczych, rewizjonistycznych mrzonek - w niczym nie zmieni to faktu, że mieliśmy do czynienia z „opozycją” wewnątrz systemu komunistycznego - nigdy zaś - opozycją przeciwko systemowi. Oni sami też, nigdy nie twierdzili, że walczą z komunizmem. Ich bitwy i działania dotyczyły tylko tych obszarów komunizmu, które nie przystawały do wizji dysydenckich, które były sprzeczne z ich sposobem widzenia doktryny. Nieznajomość „dualizmu środka i celu” pozwalała im z równym skupieniem traktować Kościół, jak robotników czy naród, w równym stopniu podziwiać Wojtyłłę jak Kiszczaka, na równi stawiać niepodległość jak „socjalizm z ludzką twarzą”. Wykorzystując imperatyw walki o wolność i nasze marzenia o „drodze ku Niepodległej”, łatwo przyszło im przyoblec się w szaty obrońców sprawiedliwości i   usankcjonować nasze złudzenia pod szyldem awangardowej „demokratycznej opozycji”. Nie sposób nie dostrzec jak  tezy Golicyna o pozornym i sterowanym charakterze przemian w Bloku Sowieckim znajdują mocne uzasadnienie w fałszywym oppositio  konstruktorów tych przemian, w ich dążeniu, wespół z komunistami do „historycznego kompromisu”. Nie sposób również nie widzieć, że prawdziwe oblicze tego sojuszu zdradza państwo, nazwane III RP - najcięższy dowód winy i historyczny akt oskarżenia. CDN…

Moskwa wybiera Bermana W rozgrywce o władzę z Władysławem Gomułką jego przeciwnicy posłużyli się wobec sowieckich protektorów straszakiem zagrożenia „polskim nacjonalizmem”. Rok 1948 był początkiem kampanii antysemickiej w Związku Sowieckim, która trwała do śmierci Stalina. Represje dotknęły wszystkich środowisk żydowskich w Związku Sowieckim, a wielu przedstawicieli inteligencji rozstrzelano. Do tej kampanii dołączyły się wkrótce inne kraje bloku sowieckiego, gdzie po pokazowych procesach stracono wysokich funkcjonariuszy komunistycznych pochodzenia żydowskiego. Polska była wyjątkiem. Co więcej, jakby na przekór tej ogólnoobozowej tendencji zamiast nagonki antysemickiej nad Wisłą rozpoczęła się kampania przeciwko „polskiemu szowinizmowi” w szeregach partii, wojska i w strukturach państwa. Historycy szukają źródeł tamtych wydarzeń zazwyczaj w rywalizacji o władzę między Władysławem Gomułką a Bolesławem Bierutem. Jednakże dokumenty z moskiewskich archiwów rzucają całkowicie inne światło na te wydarzenia. Wiele wskazuje na to, że były one skutkiem intrygi czołowych funkcjonariuszy partyjnych i części aparatu bezpieczeństwa zgrupowanych wokół Jakuba Bermana i Hilarego Minca. Motorem ich działań była walka o władzę i wpływy, ale rozgrywana w warunkach jednoczesnego zagrożenia czystkami, właśnie w związku z antysemicką kampanią rozpoczętą w Związku Sowieckim. Dwie frakcje w PPR Wiktor Lebiediew, ambasador sowiecki w Warszawie, opracował 10 marca 1948 roku ściśle tajne sprawozdanie z sytuacji w kierownictwie PPR przeznaczone dla Wiaczesława Mołotowa, jednego z zaufanych ludzi Stalina. Lebiediew pisze o dwóch rywalizujących ugrupowaniach wewnątrz kierownictwa PPR. Do pierwszej grupy zaliczył Gomułkę, który był jej przywódcą, Mariana Spychalskiego, wiceministra obrony, oraz Zenona Kliszkę i Władysława Bieńkowskiego, funkcjonariuszy aparatu propagandy KC. Drugiej grupie przewodzili Hilary Minc, Jakub Berman, Roman Zambrowski, Stanisław Skrzeszewski (minister oświaty). Berman był odpowiedzialny za propagandę i resort bezpieczeństwa z ramienia Biura Politycznego, Zambrowski za politykę kadrową, a Minc za gospodarkę. Grupa skupiona wokół Gomułki była „zarażona polskim szowinizmem”, druga natomiast „jawnie promoskiewska” i składała się - według sowieckiego ambasadora - „głównie z Żydów, co w warunkach polskich nie może nie osłabiać ich pozycji” ze względu na mocne antysemickie nastroje w Polsce, także w szeregach PPR. Członkom grupy Gomułki Lebiediew zarzucał antysowiecke poglądy, które Gomułka miał jakoby tolerować. Spychalski był według ambasadora wrogo nastawiony do sowieckich oficerów w Wojsku Polskim, Bieńkowski miał „wątpliwą przeszłość”, Kliszko zaś był „bardzo podejrzanym osobnikiem”. Podział na te dwa ugrupowania istniał od roku 1945, jednak walka z „partią Mikołajczyka” zapobiegała pogłębianiu się różnic - „walczono wspólnie przeciw ogólnemu zagrożeniu” - konkludował Lebiediew. Dopiero po „zwycięstwie w wyborach” (w styczniu 1947 roku, które zostały sfałszowane) i „stabilizacji politycznego reżimu” rywalizacja między tymi dwoma ugrupowaniami się zaostrzyła. Grupa Minca i Bermana była nie tylko zdecydowanie bardziej prosowiecka, ponieważ jej członkowie opowiadali się wręcz za przekształceniem Polski w sowiecką republikę, lecz najwidoczniej także stawiała od samego początku na stosowanie masowego terroru w stosunku do ludności. Berman, Minc oraz Zambrowski byli o wiele lepiej zaprawieni w moskiewskich intrygach. Lata wojny spędzili w Związku Sowieckim, brali czynny udział w formowaniu „polskiego” rządu na polecenie Stalina, w czym Berman odegrał istotną rolę. Z czasów tych mieli (szczególnie Berman) osobiste kontakty z liczącymi się w Moskwie komunistami, które okazały się tak ważne w walce o władzę i wpływy. Gomułka natomiast i jego otoczenie nie posiadali ani takiego doświadczenia, ani też takich znajomości w Moskwie. Wszak lata 1941 - 1944 spędzili pod niemiecką okupacją, działając od 1942 roku w PPR, założonej na polecenie Stalina przez NKWD i Komintern. Bolesław Bierut, prezydent wyznaczony przez Stalina, nie odgrywał w tej rywalizacji początkowo żadnej roli. Według Lebiediewa „Bierut nie dołączył się ani do jednej, ani do drugiej grupy”. Sowiecki ambasador wskazywał także na okoliczności, które skazywały grupę Bermana i Minca na łatwą do zdemaskowania hipokryzję: „Walcząc z polskim szowinizmem w partii, jest ona żydowską grupą”. Zarzucał jej również nepotyzm, wobec czego zalecił otoczenie „młodego działacza”, jakim był Gomułka, „kolektywem towarzyszy wolnych od nacjonalizmu” oraz odsunięcie z jego otoczenia „podejrzanych działaczy”: „Konieczne jest stworzenie warunków, w których ten młody działacz wychowałby się w zdrowym duchu, a nie w otwartym nacjonalizmie. Równocześnie trzeba ostrzec towarzyszy Minca i Bermana przed niebezpieczeństwem tworzenia ugrupowania na zasadzie »kumoterstwa«”.

Donos na rywali Realizacja tych zaleceń oznaczałaby zwycięstwo Gomułki w rywalizacji o władzę oraz co najmniej osłabienie ugrupowania Minca i Bermana, jeżeli nie antysemicką czystkę. Jednakże sprawy nie potoczyły się według scenariusza nakreślonego przez Lebiediewa. W następnych miesiącach to właśnie grupa skupiona wokół Bermana i Minca wygrała walkę o władzę i wpływy, pogrążając grupę Gomułki. W rozgrywce tej cynicznie posłużyła się kartą zagrożenia „polskim nacjonalizmem”, ponieważ w Moskwie obawa przed nim była jeszcze silniejsza niż przypływ antysemityzmu. Stalin, podobnie jak inni sowieccy przywódcy, żywił nienawiść do „polskiego nacjonalizmu” i zwalczał go najbrutalniejszymi metodami. Korzenie tej nienawiści sięgały roku 1920, gdy to właśnie „polski nacjonalizm” zatrzymał rewolucję bolszewicką w marszu na Zachód na następne 20 lat. Dlatego później ów „polski nacjonalizm” zwalczany był przez sowieckich komunistów metodami takimi jak ludobójstwo (Katyń), deportacje i przesiedlenia. Znający moskiewskie kuluary Berman, Minc i Zambrowski wiedzieli więc bardzo dobrze, jak zdyskredytować rywali o władzę w oczach kremlowskich mocodawców. W lecie 1948 roku resort bezpieczeństwa pod bezpośrednim kierownictwem Bermana „wykrył” wewnątrz partii, wojska i aparatu państwowego rzekomy spisek byłych agentów „Dwójki”, czyli II Oddziału Sztabu Generalnego, wywiadu przedwojennej Polski. I właśnie ta kampania, która z czasem nabrała zbrodniczego rozmachu, zadecydowała o zwycięstwie ugrupowania Bermana i Minca na całej linii.

Gomułka został na jesieni 1948 roku wykluczony ze ścisłego kierownictwa partii, a w roku 1951 zupełnie z niej usunięty oraz aresztowany (był więziony do 1955 roku). I to pomimo tego, że jako sowiecki agent od końca lat 20. oraz członek Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego od roku 1926 był prawdziwie sowieckim patriotą. Również Spychalski po utracie stanowiska wiceministra obrony został wykluczony z partii w listopadzie 1949 roku, a w latach 1950 - 1956 był więziony. Także Kliszko został usunięty z władz partyjnych na jesieni 1948 roku, a lata 1950 - 1954 spędził w więzieniu. 10 lipca 1949 Wiktor Lebiediew wysłał do Moskwy kolejne sprawozdanie opisujące sytuację w kierownictwie PZPR: „W ubiegłym roku w Polskiej Partii Robotniczej zdemaskowano i rozbito prawicowy nacjonalistyczny odłam na czele z ówczesnym liderem partii Gomułką. (...) W wyniku rozgromienia prawicowego odłamu w PPR Polska zrobiła bardzo duży krok do przodu w sprawie dalszego zbliżenia z ZSRR. (...) Trzon kierowniczy partii stanowią: Bierut, Berman, Minc. Czwartym w tej grupie jest Zambrowski. Wśród nich jedyny Polak to Bierut”.

Bierut jako marionetka Lebiediew zwrócił uwagę, że za czasów Gomułki Bieruta postrzegano jako działacza niezdolnego do zajmowania się „rzeczami głównymi, politycznie najważniejszymi”, poświęcającemu zamiast tego „więcej uwagi sprawom drugorzędnym”. Jednym słowem zarzucano Bierutowi, że nie nadaje się na przywódcę partyjnego. Jednakże „kiedy podniesiono kwestię konieczności usunięcia Gomułki, (...) autorzy tej gadaniny” - czyli grupa Bermana i Minca - „musieli wysunąć Bieruta na pierwszy plan i nawet podnosić go możliwie najwyżej, ponieważ był to jedyny Polak wśród trzonu kierowniczego po Gomułce”. Eksponowanie Bieruta nie było dziełem przypadku, lecz wynikało z cynicznej kalkulacji. Potwierdził to sam Berman w wywiadzie udzielonym Teresie Torańskiej na początku lat 80. (opublikowanym w książce „Oni”), krótko przed śmiercią: „Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że najwyższych stanowisk jako Żyd objąć albo nie powinienem, albo nie mógłbym. (...) Faktyczne posiadanie władzy nie musi iść w parze z eksponowaniem własnej osoby. Zależało mi, żeby wnieść swój wkład, wycisnąć piętno na tym skomplikowanym tworze władzy, jaki się kształtował, ale bez eksponowania się. Wymagało to, naturalnie, pewnej zręczności”. Działalność Bermana, z której był taki dumny do końca życia, polegała na instalowaniu w Polsce zbrodniczego reżimu komunistycznego w stalinowskim wydaniu za pomocą terroru i ogłupiającej propagandy. Niegrzeszący przesadną inteligencją i bystrością Bierut, niemający własnego zaplecza w partii, lecz cieszący się zaufaniem Kremla (był sowieckim agentem od końca lat 20.), nadawał się wręcz idealnie na marionetkę, którą można było zręcznie sterować. O ile Berman i Minc posiadali wyższe wykształcenie, a nawet doktoraty, władali też obcymi językami, o tyle Bierut zakończył edukację na piątej klasie szkoły podstawowej, nie kończąc jej zresztą. Władza Bieruta, prezydenta i pierwszego sekretarza KC PZPR, była więc raczej fasadowa i iluzoryczna. Lebiediew tak opisuje sytuację powstałą po usunięciu Gomułki: „Obecnie Bierut jest prezydentem i liderem partii. Jego autorytet w partii i kraju znacznie wzrósł. Pracuje bardzo dużo, umiejętnie podchodząc do sprawy. Rzeczywiście prowadzi politykę przyjaźni i sojuszu z ZSRR. Ale jest samotny, mimo że pracuje (blisko pracuje) razem z wymienionymi towarzyszami (Berman, Minc, Zambrowski), kolegialnie decydując o wszystkich najważniejszych kwestiach. Problem w tym, że jest on zazdrośnie strzeżony przed kontaktami z szerszym gronem pracowników partii”. Według Lebiediewa Bierut był całkowicie izolowany przez Bermana, Minca i Zambrowskiego, którzy w rzeczywistości sprawowali władzę i podejmowali kluczowe decyzje. I ten fakt sowiecki ambasador uważał za wielce niepokojący, ponieważ „tacy kierowniczy działacze polscy jak Berman, Minc i Zambrowski nie uwolnili się od przesądów nacjonalistycznych”. Lecz w tym przypadku bynajmniej nie chodziło o nacjonalizm polski. Według Lebiediewa przywódcą tej grupy był Jakub Berman. Lebiediew niepokoił się również o sytuację w resorcie bezpieczeństwa: „W aparacie Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, począwszy od zastępców ministra i włączając wszystkich kierowników departamentów, nie ma żadnego Polaka. Sami Żydzi. W departamencie wywiadowczym pracują sami Żydzi”. „Trudno twierdzić - kontynuował Lebiediew - że aparat Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego pracuje sprężyście. Trudno twierdzić, że stamtąd nic nie wycieka. Np. śledztwo w sprawie Jaroszewicza-Lechowicza (tzn. siatki agentów „Dwójki”) prowadzi Różański (prawdziwe nazwisko Goldberg). Podlega bezpośrednio członkowi Biura Politycznego Bermanowi”. „Niepokoi mnie - kontynuuje Lebiediew - że śledztwo w sprawie wrogiej agentury znajduje się w niepewnych rękach, a materiały śledcze podlegają »korekcie«, zanim trafiają do Bieruta. Moim zdaniem należałoby postawić na czele Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego inną osobę i uzdrowić tę organizację, żeby wykryć wrogą siatkę, której końce są już wyciągnięte i obezwładnić ją”. Ministrem bezpieczeństwa państwowego był wtedy Stanisław Radkiewicz, sowiecki patriota polskiego pochodzenia, członek WKP (b) od roku 1925, o wykształceniu i intelektualnym formacie porównywalnym z bierutowym. Raport z 10 lipca 1949 roku Lebiediew zakończył konkluzją: „W polskiej partii prowadzi się ukrytą, ale zaciętą walkę o władzę, w której Bierut jest na razie »odizolowany« od pozostałych towarzyszy polskich przez grupę działaczy jawnie cierpiących na nacjonalizm żydowski. Działacze ci posiadają wiele zasług wobec polskiej partii, niemniej jednak ich linia nie rokuje nic dobrego. (...) Nie rozmawiałem z Bierutem o tych sprawach, chociaż szereg wypowiedzi z różnego okresu i na temat różnych okoliczności świadczy o tym, że on rozumie sytuację, w której się znalazł, ale nie widzi z niej wyjścia. Niedawno do partii napłynęli pepeesowcy. Czterech z nich wprowadzono w skład Biura Politycznego. (...) W takiej sytuacji Bierut nie ma na kim się oprzeć, oprócz Bermana, Minca i Zambrowskiego. Dlatego nie czas jeszcze na podjęcie radykalnej decyzji w sprawie walki z żydowskim nacjonalizmem w polskiej partii. Można jedynie pomyśleć o stopniowym przygotowaniu do realizacji tego zadania. Na razie sprawa rozmieszczenia kadry nie polepsza się, ale pogarsza. Dotyczy to w szczególności aparatu bezpieczeństwa państwowego, KC partii, centralnych aparatów szeregu najważniejszych ministerstw...”. Lebiediew skupiał się na drobiazgowej analizie miejscowych stosunków, by przekazać ich obraz do Moskwy. Natomiast poza jego zasięgiem było podejmowanie decyzji i wydawanie poleceń w stosunku do towarzyszy w Polsce. To leżało całkowicie w gestii Stalina i jego zaufanych. A z punktu widzenia Kremla ważniejsze było zwalczanie „polskiego szowinizmu”, które było działaniem pryncypialnym i koniecznym w celu utrwalenia w Polsce systemu komunistycznego oraz całkowitego uzależnienia Polski od Związku Sowieckiego. Natomiast zwalczanie „nacjonalizmu żydowskiego” w Polsce miało w tym okresie drugorzędne znaczenie.

Bakteriami w ZSRR Berman z towarzyszami zainicjowali nagonkę, która zataczała coraz szersze kręgi i nabierała rozmachu. W następnych miesiącach i latach przekształciła się w narastającą falę terroru obejmującą wszystkie dziedziny życia publicznego. Liczba ofiar represji poszła w dziesiątki tysięcy, a ogromna większość z nich nie miała nic wspólnego z wewnętrzną walką o władzę w komunistycznym aparacie. Na przykład w roku 1952 Berman wpadł na pomysł, aby przeprowadzić pokazowy proces przedwojennych polskich oficerów i uczonych, którzy jakoby przygotowywali napaść na Związek Sowiecki z użyciem… broni bakteriologicznej. Kilka osób zostało aresztowanych i poddanych torturom. Wystąpiono także o ekstradycję kilku innych osób, które przebywały na Zachodzie, w Wielkiej Brytanii i USA. Wnioski te pozostały bez odpowiedzi. Lecz nawet dla „specjalistów” z Moskwy dowody zaprezentowane przez Bermana i jego kompanów były zbyt naciągane, więc odradzili przeprowadzenie procesu pokazowego. Dopiero po śmierci Stalina kampania przeciwko nosicielom „polskiego nacjonalizmu” zaczęła tracić na rozmachu. Wkrótce rozpoczął się proces destalinizacji, który dla ugrupowania Bermana i Minca oznaczał także utratę władzy i wpływów. Niektórzy wysocy funkcjonariusze UB, którzy wykonywali gorliwie instrukcje i zalecenia Bermana, wylądowali nawet - na krótko - w więzieniu. Jedyną zaś karą, która spotkała samego Bermana, było wykluczenie z partii. I to pomimo faktu, że był on niewątpliwie największym stalinowskim zbrodniarzem w powojennej Polsce. Natomiast zdecydowana większość polskich Żydów nie miała nic wspólnego ze stalinizmem i jego zbrodniami czy w ogóle z komunizmem, ponieważ oznaczało to wyrzeczenie się żydowskiej tożsamości, a przede wszystkim religii. Berman, Minc, Różański czy inni byli w takim samym stopniu Żydami co Bierut, Gomułka czy Wojciech Jaruzelski Polakami. Wszyscy oni popełniali zbrodnie w imieniu komunizmu i dla utrzymania władzy, a nie w imieniu polskiego czy też żydowskiego nacjonalizmu/patriotyzmu lub też w interesie polskiego lub żydowskiego narodu. Gomułka i jego frakcja utraciła w roku 1948 władzę i wpływy, ale gdyby mieli lepsze rozeznanie w komunistycznych intrygach i prawdziwych frontach walki „na danym etapie”, sami sięgnęliby po te same środki. Przecież Gomułka usiłował w grudniu 1948 roku zdyskredytować w Moskwie rywali o władzę jako Żydów. Postać Gomułki w związku z jego aresztowaniem obrosła legendą prześladowanego „polskiego patrioty”, ale w rzeczywistości był on sowieckim patriotą. Natomiast prawdziwie niewinnymi ofiarami tamtego terroru byli ludzie, którzy nie chcieli mieć z systemem komunistycznym nic wspólnego. Faktem jest również, że antysemickie czystki w roku 1968 zostały zainicjowane przez tych komunistów, którzy po 1948 byli przegranymi w kampanii przeciw „odchyleniom nacjonalistycznym”, a mianowicie przez Władysława Gomułkę, Zenona Kliszkę, Mieczysława Moczara, Grzegorza Korczyńskiego. Do nich dołączyli ochoczo młodzi działacze wychowani i ukształtowani już w czasach komunizmu, tacy jak np. Wojciech Jaruzelski czy Stanisław Ciosek. Takich jak oni było w aparacie partyjnym, wojskowym czy bezpieczeństwa mnóstwo. Rozpoczęła się kolejna odsłona komunistycznej tragifarsy, z której tym razem zwycięsko wyszli komuniści pochodzenia polskiego, ale bynajmniej nie „polscy nacjonaliści”, którzy wykorzystywali tym razem zagrożenie „syjonistyczne”. Lekcja z lat stalinowskich została starannie odrobiona.

Dr hab. Bogdan Musiał

ZRÓBMY "PRZEWRÓT MAJOWY" W kilku ostatnich wpisach przedstawiałem dokumenty czasów PRL-u. Wstrząsające świadectwa zdrady, manipulacji, zła. Każdy z nich, to swoista „metryka" dzisiejszej Polski, zawierający zapis kulisów powstania III RP. Od niewyjaśnionych morderstw, poprzez działania komunistycznej agentury, po ordynarne, propagandowe manipulacje. Jest w nich geneza współczesnej Polski, źródło „pierworodnego grzechu", z którego nigdy nie udało się nam wyzwolić. „Polska przecie chowała swych posłów w pierwszym sejmie, w bezkarności zdrady państwa podczas wojny, bezkarności płatnego szpiegostwa w stosunku do armii, będącej w polu i umierającej za ojczyznę. W drugim zaś sejmie, w którym bodaj połowa posłów pochodziła z owej kuźni zdrady państwa, posłowie wychowywali się w korupcji, tak dalece sięgającej i tak często uprawianej, że głos posła kosztował niekiedy nie więcej jak 50 zł. „ - czy nie brzmi nadal aktualnie, ta wypowiedź Piłsudskiego z roku 1929r.? Już przed kilkoma laty Instytut Pamięci Narodowej ujawnił dokumenty, które chciałbym poniżej przedstawić. Jak pamiętam - wywołały wówczas dyskusje w gronie historyków, kilku publicystów poświęciło im parę zdań. Zapadła cisza. „Mętne łby" czujnie strzegły społecznej niewiedzy dbając o spokój „ojców założycieli" III RP. Są to, pochodzące z roku 1989 szyfrogramy tzw. Grupy Operacyjna „Wisła" Grupa ta była placówką peerelowskiej bezpieki działającą w Moskwie, a składała się z kilku oficerów Departamentu II MSW (kontrwywiad). Rozpoczęła działalność w 1961 r., na podstawie porozumienia podpisanego jeszcze w styczniu 1957 r. przez ministra spraw wewnętrznych Władysława Wichę i zastępcę przewodniczącego KGB generała lejtnanta Piotra Iwaszutina. Umowa była konsekwencją popaździernikowych zmian w stosunkach polsko-radzieckich, związanych m.in. z usunięciem z aparatu bezpieczeństwa PRL tzw. doradców radzieckich. Porozumienie z 1957 r. przewidywało, że ich miejsce zajmie Grupa Łącznikowa KGB w Warszawie. Nie było w nim wprawdzie mowy o powołaniu analogicznej komórki SB w Moskwie, ale zawarto sformułowanie o możliwości delegowania funkcjonariuszy MSW do ZSRR. Po dojściu do władzy w ZSRR Michaiła Gorbaczowa, GO „Wisła" przypadło jeszcze jedno zadanie - działalność w zakresie wywiadu politycznego. Meldunki „Wisły" stanowiły dla władz PRL jedno ze źródeł informacji zarówno na temat sytuacji wewnętrznej w ZSRR, jak i kremlowskich ocen biegu wydarzeń w Polsce.

Szyfrogram Nr 581 Nadany za nr 7 dnia 20.01 [1989 r.] godz. 14.30 z Moskwy NATYCHMIAST SEREDA W okresie Plenum radzieckie media przekazywały tylko krótkie informacje agencyjne. 19 i 20 bm. „Prawda" zamieściła szerszą informację bazującą na przemówieniu Jaruzelskiego i omówienia uchwały za PAP, „Izwiestia" - korespondencję własną z Warszawy. 19 bm. „Sowietskaja Rossija" drukowała wywiad Orzechowskiegog, radio i TV krótkie informacje agencyjne. (...) Podaję ciekawsze wypowiedzi osób z aparatu partyjnego, MSW i wojska, uzyskane przez rzetelne źródło podczas spotkania prywatnego w szerszym gronie w dniu 18 bm. Wszyscy rozmówcy - ludzie młodzi z kadry kierowniczej niższego szczebla, związani służbowo i rodzinnie z osobami z wyższej hierarchii władzy: - w najbliższych latach Polska nie może liczyć na radziecką pomoc lub ułatwienia gospodarcze ze względu na krytyczną dla pierestrojki sytuację ekonomiczną i społeczną w ZSRR. Olbrzymia większość społeczeństwa radzieckiego jest już skrajnie zniecierpliwiona narastającymi w okresie pierestrojki trudnościami codziennego życia, a głównie brakiem żywności. Jeśli nie nastąpi poprawa, to większość ta może poprzeć zdecydowanych przeciwników Gorbaczowa, których liczba w aparacie władzy nie maleje; - radzieckie poparcie polityczne dla Polski będzie zawężać się do solidarności systemowej jako państwa obozu socjalistycznego. Z uwagi na uwarunkowania zewnętrzne (dialog z USA)

nie będzie[my] odnosić się do walki politycznej z opozycją. W radzieckich publikatorach będziemy musieli coraz bardziej przybliżać społeczeństwu poglądy tak zwanej konstruktywnej i liberalnej opozycji w Polsce. W tym kontekście trzeba patrzeć na zaproszenie w u[biegłym] r[oku] do Moskwy przez Związek Filmowców Wajdy i Michnika. Ten ostatni nie przyjechał z uwagi na Wasz niepotrzebny sprzeciw. Dla ZSRR liczy się obecnie przede wszystkim pomyślny rozwój stosunków z USA i w tym kontekście istnieje potrzeba zbudowania w K[rajach] S[ocjalistycznych] mostów porozumienia pomiędzy różnymi siłami społecznymi, dlatego nie powinniście nam przeszkadzać w kontaktach z polskimi intelektualistami. Znaczna część z nich przeszła do opozycji na skutek błędów w polityce PZPR i niewłaściwych ocen poszczególnych ludzi. Dlatego musimy mieć własne rozpoznanie i ocenę działaczy opozycji. W związku z tym Ambasada Radziecka w Warszawie, i nie tylko ona, otrzymała polecenie opracowania pełnego kompendium wiedzy dot[yczącego] opozycji, personalnego „Who is who?"; - niepokoi nas niestabilność personalna polskiego kierownictwa. Czy zostanie ona zahamowana. Jak należy oceniać rokowania Rakowskiego, czy tylko jako premiera i człowieka Generała, czy też jako przyszłego szefa partii? /Żarski/

Szyfrogram Nr 663 Nadany za nr 8 dnia 89-01-23 godz. 13.20 z Moskwy NATYCHMIAST SEREDA W ubiegłym tygodniu naczelny „Moskowskich Nowostiej" [Jegor] Jakowlew otrzymał list od Adama Michnika, w którym ostro krytykuje korespondenta Izwiestii w Warszawie za zamieszczanie w korespondencjach fałszywych ocen „Solidarności" i opozycji. W zakończeniu listu Michnik stwierdza, że tacy ludzie jak [Leonid] Toporkow przeszkadzają w „poszukiwaniu nowych dróg i wzajemnym zrozumieniu". Zapytuje „po co potrzebni nam tacy pośrednicy między Polakami a Rosjanami". Gospodarze nie wiedzą, co zrobić z listem. Konsultowali z naszym źródłem w Ambasadzie. Sugerowali ew[ewentualne] wykorzystanie listu przez ministra [Jerzego] Urbana w czasie najbliższego pobytu w Moskwie. Oceniam, że list jest ze strony opozycji „kolejną próbą porozumienia się". Z kserokopią listu będzie zapoznany minister Urban. Żarski

Szyfrogram Nr 6149 Nadany za nr 9 dnia 15 [czerwca 1989] godz. 15.20 z Moskwy PILNY /JAR-D/ Z nieoficjalnej rozmowy źródła z zastępcą kierownika Wydziału Zagranicznego KC [KPZR] [Walerijem] Musatowem. Z największą uwagą i zaniepokojeniem obserwują rozwój sytuacji w Polsce. Na podstawie rezultatów wyborów, jak i przebiegu kampanii przedwyborczej koalicji pesymistycznie oceniają dalszy bieg wydarzeń. Nie rozumieją, dlaczego upieraliśmy się przy sprawie utworzenia Senatu, jak i składzie personalnym listy krajowej, chociaż wcześniej wyrażali wątpliwości poprzez swojego ambasadora w Warszawie. Wątpliwości te mieli zgłaszać w rozmowie z niektórymi członkami naszego kierownictwa na około cztery dni przed wyborami, kiedy to ich rezultat był już przewidywany. (...)

Sądzą, że w październiku br. na tle pogłębiających się trudności gospodarczych może dojść do kolejnych napięć społecznych. Nie wykluczają inspirowanych przez „Solidarność" masowych demonstracji ulicznych. Obserwują, że niektórzy przedstawiciele opozycji - rozmówca wymienił przykładowo [Andrzeja] Wajdę i [Janusza] Onyszkiewiczal - intensyfikują ostatnio próby docierania do ich ambasady. Z zachowania się rozmówcy źródło odniosło wrażenie, że ambasada radziecka w Warszawie kontakty takie utrzymuje. Musatow wyrażał obawę, że w wyniku obecnej sytuacji polskiemu kierownictwu może nie udać się uniknięcia rozbicia w partii. Nie wykluczają inicjatywy tak zwanej grupy lewackiej złożonej z działaczy okresu gomułkowskiego na rzecz utworzenia nowej partii komunistycznej. Tak zwany „środek" pójdzie drogą socjaldemokratyczną. Ewentualny nadzwyczajny zjazd może skonsolidować tylko część partii. Obawiają się, że starzy członkowie w dużej części zajmą postawę bierną. Odczuwany już od kilku lat brak dopływu młodzieży do partii dodatkowo może skomplikować sytuację.Informacja nie poszła „zieloną". /-/ Żarski

Szyfrogram Nr 7048 Nadany za nr 31 dnia 13 [lipca 1989 r.] godz. 17.10 z Moskwy NATYCHMIAST /JAR-D/ Według źródłowych informacji Adam Michnik w dniu 14 bm. spotyka się w redakcji gazety „Moskowskije Nowosti" z Jegorem Jakowlewem. W czasie rozmowy ze źródłem Michnik dał do zrozumienia, że odbył spotkania w KC KPZR. Szczegółów żadnych nie podał. Źródło sugeruje, że mógł być omawiany temat wizyty Wałęsy w Moskwie. Michnik oświadczył, że 18 bm. musi być w Warszawie. /-/ Żarski

Szyfrogram Nr 7086 Nadany za nr 32 dnia 14 [lipca 1989 r.] godz. 15.30 z Moskwy NATYCHMIAST /JAR-D/ Według potwierdzonych informacji w dniu 12 bm. Adam Michnik był przyjęty przez kierownika grupy konsultantów w Wydziale Zagranicznym KC KPZR. W dniu dzisiejszym o godzinie 15.00 kierownik Wydziału Zagranicznego KC KPZR Walentin Falin przyjmuje A[ndrzeja] Wajdę. Jest duże prawdopodobieństwo, że wraz z W[ajdą] będzie Michnik. W dniu 15 bm. Wajda, Holoubekm i Michnik mają zorganizowane spotkanie z grupą moskiewskich deputowanych. Potwierdzono informację, że spotkania Michnika i Wajdy w KC KPZR mają na celu doprowadzenie do zaproszenia przez M[ichaiła] Gorbaczowa, L[echa] Wałęsy. Spotkanie Michnika z Jakowlewem w dniu dzisiejszym w redakcji „Moskowskich Nowosti" aktualne. Gospodarz w dniu dzisiejszym wysyła depeszą obszerne sprawozdanie z wizyty Michnika w KC KPZR w dniu 12 bm. /-/ Żarski Wszystkie szyfrogramy (przechowywane w Archiwum IPN, sygn. 0656/3) znajdują się w Biuletynie IPN 4(39) z kwietnia 2004r. http://www.ipn.gov.pl/portal/pl/24/1351/nr_42004.html Z opisanych w szyfrogramach zdarzeń jednoznacznie wynika, że Rosjanie już wiosną 1988 r. byli skłonni rozpocząć wstępny dialog z przedstawicielami tzw. koncesjonowanej opozycji w Polsce, a w kilka - najdalej kilkanaście miesięcy później - rozmowy takie faktycznie zostały rozpoczęte. Wiemy, kto w nich uczestniczył, choć udział Wajdy czy Holoubka uznałbym za element „dekoracyjny". O czym wówczas Michnik rozmawiał z Rosjanami, jakie poczynił ustalenia ? Kto upoważnił go do tych rozmów - jako reprezentanta opozycji? Jaka była rola Rosjan w organizowaniu „okrągłego stołu"? Na te pytania Michnik nigdy nie odpowiedział i nie chce odpowiedzieć. Czy w świetle tych dokumentów nie można postawić tezy, że fundament III RP został zaprojektowany przez moskiewskich towarzyszy, a rodzima koncesjonowana opozycja odegrała rolę wykonawcy, napisanego w Moskwie scenariusza? Milczą o tym architekci „okrągłego stołu" , nie pyta opozycja, nie drążą dziennikarze, nic nie wie społeczeństwo.

Staję do walki, jak i poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych stronnictw i partii nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniu tylko o groszu i korzyści - nie ma dziś nikogo, kto słowa takie mógłby powtórzyć. Jak 82 lata temu Józef Piłsudski, dokonując „Przewrotu Majowego". Nie ma i długo nie będzie, bo Polska lat dwutysięcznych nie znajdzie w sobie nikogo na tę miarę. Ostatni sprawiedliwi odchodzą, a miejsce po nich zajmują pospolite kanalie. Ile jeszcze trzeba rzucić im w twarz, ile musi poznać oszukiwane od lat społeczeństwo, ile czeka nas jeszcze upokorzeń - by dokonał się „Przewrót Majowy"? Bez Marszałka. Bez wojska. W nas samych.

Rzecz o Jacku Pomóż mi stworzyć miłość wiecznie żywą Z mojej nietrwałej ze światem niezgody, Natchnień i czynów jedyne ogniwo Nieznane tworom bezmyślnej przyrody, Rzecz tylko ludzką, w którą elektronów Rój obojętnie pociskami praży, Dzieło istoty, która w wielkim domu Samotna mieszka z pleśnią swojej skazy, Punkt nieruchomy, co dziejom na przekór  Na złe i dobre dzieli to, co płynne, Pomóż mi matko umocnić w człowieku, Ty, co znasz moje przysięgi dziecinne. Spraw, niech mojego nie składam ciężaru, Niech wiatr od Wisły biegnie oceanem. Żeś chciała życia udzielić mi daru Bądź pozdrowioną w imię Boga. Amen. (fragment wiersza Czesława Miłosza Grób matki) Stworzył miłość wiecznie żywą. Wszystko to, co napisałem dotąd o Jacku, to tylko jakiś strzęp prawdy o tym niezwykłym człowieku. Jaki on był ten mój najbliższy przyjaciel, pytam sam siebie, przełykając łzy. Był niezawodny. Ciepły i serdeczny -- zawsze, gorący i radykalny -- często, zimny i nieczuły -- nigdy. Był dobry, lojalny i odważny. Bywał rozumny szałem i szalony w swych niezwykłych rozumowaniach. Miał niezwykle rzadki dar -- mądrość serca. Spieraliśmy się często. Byliśmy trochę jak stare, kochające się małżeństwo. Przed kilku laty ktoś tłumaczył Jackowi, że powinien publicznie potępić jakąś moją wypowiedź. Jacek na to odpowiedział z uśmiechem: "Może i masz rację, ale ja już jestem za stary na rozwody". Wiele w życiu wycierpiał, a przecież był człowiekiem szczęśliwym. Żył pełnią życia i zawsze w zgodzie z samym sobą. Żył w prawdzie i godności. Nie było w nim śladu zakłamania. Miał poczucie humoru, zmysł ironii i tę dziwną, niepojętą delikatność uczuć, która kontrastowała z jego manierami słonia w składzie porcelany. Przez całe życie był tym samym: jako komunista, młody i zapalczywy; jako wychowawca harcerski, który, takich jak ja, uczył, że trzeba żyć godnie i żyć dla innych; jako lider opozycji demokratycznej, który spędził dziewięć lat w więzieniu i nie ugiął się nigdy; jako minister i parlamentarzysta wolnej Polski, który wszystkim umiał przebaczyć i do wszystkich umiał wyciągnąć rękę. Był spadkobiercą najlepszych polskich tradycji: Rzeczypospolitej Wielu Narodów i państwa bez stosów; Polski zatroskanej o skrzywdzonych i poniżonych; Polski wolnej od komunistycznego kłamstwa, ale otwartej na ludzi z PRL-u, którzy chcieli być wierni demokracji; Polski bezwzględnej wobec korupcji; Polski, która nie boi się prawdy o sobie, choćby ta prawda bywała gorzka; Polski ufundowanej na tradycji chrześcijańskiej i niepodległościowej, ale też na tradycji racjonalizmu oświecenia i pozytywistów, na tradycji lewicowego ruchu robotniczego, Waryńskiego i Perlą, Daszyńskiego i Pużaka. Jacek umiał -- jakże to imponujące i nieczęste -- oddać hołd ludziom wartości, choćby wywodzili się z całkiem odmiennych tradycji: Róży Luksemburg i kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Nie tak dawno Aleksander Kwaśniewski napisał, że politycy myślą zwykle o następnych wyborach, zaś Jacek -- o następnych pokoleniach. Marek Belka nazwał Jacka "sumieniem polityki polskiej". Te dwa głosy choćby, pochodzące ze świata tak odmiennego, dobrze obrazują niezwykłość roli, jaką Jacek odgrywał.
Był Jacek duchowym dziedzicem Stefana Żeromskiego -- marzył o Polsce szklanych domów i budował to marzenie w naszych sercach, zarazem marzył o świecie szklanych domów -- pod koniec życia snuł wizję wielkiej, uniwersalnej rewolucji edukacyjnej, która odmieni oblicze świata. Bowiem Jacek nie kochał ludzkości. Jacek kochał ludzi, prawdziwych ludzi, tych z krwi i kości, w ich szukaniu i błądzeniu, w ich zmaganiu z cierpieniem, z trudem istnienia, z chorobą, ze śmiercią. Powtórzmy: był człowiekiem walki bez nienawiści i pojednania bez zakłamania; odwagi bez fanatyzmu, konsekwencji bez faryzeizmu; człowiekiem twardych zasad, ale łagodnego serca; kompromisu, który nie jest konformizmem; wyczucia czasu, które nie jest koniunkturalizmem; wspólnoty, która szanuje indywidualność; wybaczenia, które nie jest pogodną sklerozą; ufności, która nie jest naiwnością. Był człowiekiem lojalności bez granic -- nikt nie przekonał się o tym bardziej niż ja sam. Nigdy nie kłaniał się kłamstwom swoich czasów i 04 -914 dlatego był pierwszym obywatelem Rzeczypospolitej "rogatych dusz". Ten duch Żeromskiego, ten etos Judyma i Siłaczki, to skrzyżowanie w jednym człowieku Cezarego Baryki i Szymona Gajowca z Przedwiośnia -- jakież to polskie. Pewno nieraz pytał sam siebie: "A czy masz ty w sobie odwagę Lenina?". I sam sobie odpowiadał: "Pamiętaj, do czego doprowadziła ta leninowska odwaga; nie podążaj taką drogą". I nie podążał; wyrzekał się rewolucyjnej przemocy zawsze, choć pokus nie brakowało. Uważał jednak, że lepiej godzić się na własne cierpienie z cudzych rąk, niż samemu cierpienie zadawać. Myślę, że nie było w Jacku innego strachu niż strach przed własnym sumieniem i przed Bogiem, w którego nie wierzył, ale bardzo pragnął uwierzyć. Czasem mawiał o sobie, że jest chrześcijaninem bez Boga. Józek Tischner, ksiądz katolicki, filozof i pierwszy gazda polskich górali, pewno by powiedział: "Nie jest ważne, czy Jacek wierzył w Pana Boga; ważne jest, że Pan Bóg wierzył w Jacka". Adam Michnik

Alain Besancon - ADAMOWI MICHNIKOWI W ODPOWIEDZI (tekst otrzymany od Autora) INNA POLITYKA BESANCON - MICHNIKOWI Adam Michnik, który nie ukrywa, że postawił sobie za cel wniesienie do polskiego życia politycznego, skażonego niestety "jaskiniowym antykomunizmem", prawdziwie europejskich obyczajów, sam służy przykładem, wystrzegając się jak ognia atakowania dawnych, niedawnych i dopiero co przefarbowanych komunistów. Ba, traktuje ich wręcz z chrześcijańską (to też część europejskiego dziedzictwa, którego przecież mianował się, choć może trochę samozwańczo, ambasadorem) miłością. Od każdej reguły są jednak wyjątki. Nawet tak światłemu i łagodnemu człowiekowi trudno jest zachować promienną twarz Europejczyka, kiedy podważa się same podstawy europejsko-humanistyczno-post(?)komunistycznego ładu w Polsce. Wtedy otoczka europejskiej elegancji zaczyna się jakby kruszyć, a spod niej wyziera zupełnie inny Michnik: płomienny trybun, miażdżący nieszczęsnego śmiałka swym jedynie słusznym gniewem ujętym w słowa, których nie powstydziliby się najwytrawniejsi partyjni propagandyści w epoce, kiedy nie używano jeszcze przedrostka "post". Są to jednak wypadki rzadkie i, o ile pamięć nas nie myli, wydarzyły się w ostatnich czasach tylko dwukrotnie. Raz, podczas debaty nad projektem ustawy w sprawie upaństwowienia majątku byłej (czy aby naprawdę?) partii komunistycznej, kiedy to Prawdziwy Europejczyk nie zdzierżył w obliczu próby odebrania rabusiowi tego, co zagarnął przez 45 lat, a więc dokonania rzeczy nie mieszczącej się, jak wiadomo, w europejskiej tradycji prawnej i wręcz obcej naszej cywilizacji. Po raz drugi - a chronologicznie nawet wcześniej - Michnik stracił panowanienad sobą po ukazaniu się w tygodniku "Solidarność" z 2 marca głośnego wywiadu z jednym z najwybitniejszych sowietologów na Zachodzie i najbardziej przenikliwych obserwatorów wschodnioeuropejskiej sceny - Alainem Besanconem. Przypomnijmy, że Besancon stawia w tym wywiadzie tezę, iż żaden z krajów wschodnich nie wyszedł jeszcze całkowicie z komunizmu i że na przykład w Polsce, która miała największą po temu szansę, proces taki został zahamowany przez dojście do władzy, z inspiracji czy tylko z aprobatą Gorbaczowa, osobliwego układu politycznego, hamującego przemiany, co pod pewnymi względami przypomina jako żywo Targowicę. Tego było dla Michnika za wiele. Chwycił za swe najostrzejsze pióro i spłodził zamieszczony w "Gazecie Wyborczej" i szeroko rozkolportowany przez lewicową prasę na Zachodzie list otwarty do Besancona pod wymownym tytułem "Przegrałeś Alain". Jest to osobliwa mieszanka ironii i poczucia wyższości autora, który posługując się tendencyjnie wyrwanymi z tekstu lub poprzekręcanymi - według najlepszych wzorów komunistycznej dezinformacji - cytatami, usiłuje wykazać całą nicość intelektualną Besancona oraz nie wybrednych inwektyw pod adresem człowieka, który ośmielił się zakwestionować słuszność, jedynej drogi wytyczonej dla Polski przez Michnika i jego przyjaciół. Nie ma potrzeby bronić Besancona; najlepiej robi to on sam w napisanej specjalnie dla naszego pisma "odpowiedzi Adamowi Michnikowi". Czytelnikom polecamy natomiast sięgnięcie do listu Michnika i porównanie obu tekstów, a wówczas bez trudu będą mogli wyrobić sobie zdanie o kalibrze intelektualnym tych dwóch ludzi i słuszności ich racji. (a) Odpowiedź Adamowi Michnikowi Piszę z opóźnieniem, bo nie miałem ochoty osobiście odpowiadać Adamowi Michnikowi. Kiedy dawny przyjaciel nagle zaczyna cię znieważać i to w tonie aż tak pełnym nienawiści, szuka się dla niego jakiegoś usprawiedliwienia i wytłumaczenia. Usprawiedliwienie widzę w tym, że żył on przez długie lata w systemie nie sprzyjającym ani dobrym obyczajom ani uczciwości. Wytłumaczenie dostrzegam w fakcie, że został celnie ugodzony gdy chodzi o politykę, jaką uprawia od trzech lat, a której błędem jest moim zdaniem to właśnie, co on mi zarzuca, to znaczy nietrafna ocena układu sił. W marcu 1988 roku Polska zdobyła się na ostatni zryw prowadzący ku jedynemu celowi, który rzeczywiście ją interesuje: wolności i niepodległości. Otóż cel ten można było postawić przed sobą bez poważnego ryzyka na skutek zaawansowanego już rozkładu Związku Sowieckiego. Państwo sowieckie, nawet gdyby znalazło na to dość sił, nie mogło już sobie pozwolić na interwencję, bo obróciłaby ona w niwecz jego wielkie zamierzenie - "wspólny dom europejski", czyli uratowanie i utrzymywanie Związku Sowieckiego przez zachodnioeuropejską strefę dobrobytu. Polska mogła wówczas stanąć na czele ruchu wyzwoleńczego w Europie... Przepuściła jednak okazję i zasługa ta przypadła w udziale Niemcom, Węgrom, Czechom czy nawet Rumunom. Ze strony Michnika przyczyną błędu, z powodu którego Polska nie zdołała zrealizować swych dawnych mesjanistycznych nadziei, była mylna ocena Gorbaczowa. Być może pod wpływem pewnych zachodnich sowietologów, zobaczył w tym komunistycznym przywódcy wyzwoliciela. Cóż za fatalna pomyłka u Polaka - wiara, że wolność mogłaby przyjść z tej strony! Na nieszczęście inne jeszcze czynniki popychały Polskę w tym samym kierunku. Przede wszystkim ślady pozostawione w umysłach przez 45 lat komunizmu. Nie jest wcale pewne, że polskie "masy" naprawdę chcą podjąć całe ryzyko i ciężki trud życia na zachodnią modłę. Marzy im się równocześnie "kapitalistyczne" bogactwo i socjalistyczne nieróbstwo i brak odpowiedzialności. Dochodzi do tego klerykalizm Kościoła pławiącego się w swych przywilejach, upojonego własnymi wpływami i lękającego się dla swego kleru ubóstwa, izolacji, utraty znaczenia, będących udziałem księży i biskupów na Zachodzie. I wreszcie - wynaturzony nacjonalizm, który woli aby Polska była raczej eleganckim przedmieściem świata komunistycznego niż ubogim, świata zachodniego. Wszystko sprzymierzyło się więc, aby odżyła karykatura polityki Dmowskiego, nieufnej wobec Zachodu, przychylnej Wschodowi. Konsekwencje tego pierwotnego błędu w wyborze drogi zaostrzają się od trzech lat. Kompromis historyczny, przypieczętowany przy okrągłym stole w 1989 roku, doprowadził do powstania "podwójnej monopartii" i podwójnej nomenklatury, trudniejszej do obalenia niż monopartyjna władza Gierka czy Kani. Tandem Jaruzelski-Wałęsa może doprowadzić do dyktatury jednego lub drugiego z nich. Walka polityczna, której "Solidarność" nie chce prowadzić z komunizmem, kieruje się przeciw prawdziwej opozycji, rozproszonej i bezsilnej, która dopiero próbuje się zorganizować. W polityce zewnętrznej utworzyła się oś Moskwa-Warszawa. W "Litieraturnoj Gazietie" Michnik dał wyraz swemu zadowoleniu z tego, że wojska sowieckie raczą pozostać w Polsce. Zarzucono mi, że wspomniałem o Targowicy. A przecież ta grupa zdrajców nigdy nie zaaprobowała przedłużenia okupacji trwającej 45 lat. Byliśmy świadkami jak Jaruzelski i Mazowiecki usiłowali w Paryżu reanimować sojusz francusko-rosyjski wymierzony przeciw Niemcom, który tak drogo kosztował Europę i Polskę. Jak Wałęsa, używając szalonych wręcz sformułowań, groził Niemcom zagładą atomową. Jak ten sam Wałęsa domagał się jako rzeczy samo przez się należnej subsydiów, które umacniają obecny, dwuznaczny system i pośrednio przynoszą korzyści okupantowi. Widzieliśmy zakłopotanie Polski wobec bohaterskiej postawy Litwy, która w warunkach tysiąckroć trudniejszych próbuje dokonać tego, przed czym Michnik i jego przyjaciele cofają się od trzech lat. Wszyscy niestety opuścili Litwę, ale Polska powinna wiedzieć skąd wywodzili się jej najwięksi królowie i poeci. Jak ukryć przed sobą samym, że aż tak się zawiodło? Przez rozpaczliwe uciekanie się do symboli pozbawionych treści, do procesji, do przywrócenia korony na głowie polskiego orła, do publicznego ujawnienia zbrodni katyńskiej, o której było powszechnie wiadomo już od 1943 roku. Przez budzące niesmak wypowiedzi o "przebaczeniu", które odrzucając wszelką sprawiedliwość i wszelką odwagę, stanowi szyderstwo z idei chrześcijańskich. Przez używanie takich sformułowań jak "post-totalitaryzm" i "post-komunizm", mających zatrzeć obraz rzeczywistości, której nie chciano stawić czoła. Cóż mogę poradzić, jeśli wielu Francuzom przychodzi na myśl Vichy? To, co dzieje się w Polsce, to właśnie to, czego chciał dokonać Gorbaczow u wszystkich swych satelitów. Niemal wszędzie manewr ten zakończył się niepowodzeniem. Powiódł się w Polsce i to jest największym sukcesem Gorbaczowa. Ma w tym swój udział Michnik.

ALAIN BESANCON (tłum. Mikołaj Bieszczadowski) Nie udało się nam zamieścić jako pierwszym odpowiedzi Alaina Besancona. Autor poczuł się zmuszony przesłać ją również do innych pism, które go zaatakowały ("Liberation", "GW"). W tej ostatniej zamieszczono arogancką odpowiedź Michnika w stylu: "Nie wiem o co chodzi?". Uczynił to człowiek, którego zachwyt nad Gorbaczowem np. porównywanie go z Sacharowem ("Liberation", 22.02.90), liczne wypowiedzi nt. potrzeby obecności wojsk sowieckich w Polsce, zakulisowe starania o koalicję OKP-PZPR, kontakty z Kwaśniewskim nt. "Zjednoczenia obozu reform", ton i treść uwag nt. Litwy ("GW", 4.06.90). a przede wszystkim nadal stosowane groteskowe grożenie "Pekinem" ("GW", 4.06.90) i powoływanie się na rozsądek, by zamrozić obecną sytuację ("GW", 4.06.90) wywołały drwiące uwagi nawet w eks-RSW-owskich gazetach i przyczynią się do tego, że Polska jest obecnie najwierniejszym satelitą ZSSR i wzorowym pokojem gorbaczowowskiego wspólnego domu. O tym wszystkim właśnie pisze Besancon. Decyzję nad kim wypada się litować pozostawiamy Czytelnikom.

Hugo - Barack dwa bratanki… W Ameryce Łacińskiej karierę w swoim czasie zrobił był dowcip: „Dlaczego tylko w USA nigdy nie było przewrotu wojskowego”? „Bo jest to jedyne państwo amerykańskie, w którym nie ma ambasady USA!" Dwa bodaj lata temu Stany Zjednoczone Wenezueli i Stany Zjednoczone Ameryki Północnej (Wenezuela w międzyczasie zmieniła konstytucję, nazwę, flagę i herb) odwołały do domu swoich ambasadorów. I oto parę dni temu, na „szczycie” (teraz strasznie modnie jest co parę dni „szczytować”) pan-amerykańskim w Port-au-Spain (na Trynidadzie) Ich Ekscelencje Hugon Rafał Chávez Frías (to „Frías” to popularne w krajach ibero-języcznych „matczestwo”; śp. Helena Frias to matka p. Cháveza - szkoda, że tak źle syna wychowała) i Benedykt Hussein Obama (przypominam, że „Barack” to murzyńsko-muzułmańskie imię „Benedykt”) postanowili przywrócić normalne stosunki dyplomatyczne.

Trudno się dziwić: USA pod wodzą p. Obamy coraz bardziej upodobniają się do Wenezueli. Czerwoni są dlań pełni entuzjazmu. I, najwyraźniej, p. Chávez jest pewien, że p. Obama nie zorganizuje przeciwko Niemu żadnego już zamachu stanu. P. Chávez na wspomnianym szczycie wręczył p. Obamie książkę niejakiego Edwarda Galeano p/t: „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” - opisująca 500 lat nieustannego wyzysku krajów latynoamerykańskich przez USA. Sądząc z recenzji jest to arcydzieło bijące na głowę opracowania kremlowskich analityków - którzy z lubością „demaskowali” poczynania USA - definiując je jako „Agresywne, imperialistyczne państwo, które w każdym zakątku świata wtrąca się w wewnętrzne sprawy Związku Sowieckiego”! Proces „wenezuelizacji” Stanów nabiera tempa. P. Chávez ofiarował p. Obamie tę książkę z dedykacją: „Obamie - z uczuciem”. Natychmiast skoczyła na pozycję nr 2 na liście bestsellerów (przedtem znajdowała się na pozycji 54.357). Grunt - to dobra reklama! Książka wydana jest po hiszpańsku (Autor jest Urugwajczykiem) - ale zapewne istnieje przekład angielski. Czytelników jednak i tak w USA byłoby sporo: cała Floryda zapchana jest uciekinierami z Kuby… Ciekawe, czy i oni orzekną, że Amerykanie niszczą Kubę? Co prawda: po trosze mają rację: poprzedni dyktator Kuby, śp. Fulgencjo Batista, był zainstalowany z pomocą USA, następny dyktator, p. Fidel Castro - też… Jednak solidnej hucpy wymaga, by nazwać „wyzyskiwaczem” zarówno kraj, który WTRĄCA się w wewnętrzne sprawy Kuby - jak i ten, który pryncypialnie i kategorycznie odrzuca jakiekolwiek mieszanie się w sprawy Kuby (USA ogłosiły embargo na Kubę!!). Jeśli „mieszanie się w sprawy Kuby” było dla niej szkodliwe - to w takim z obecnego nie-mieszania się należałoby się cieszyć. Ta sama sprawa jest z Afryką. Z jednej strony „siły postępu” domagają się, by Biali Ludzie z Afryki się wycofali - a z drugiej strony domagają się, by dawać i dawać pieniądze dla elit znacznie głupszych, niż PiS, i znacznie bardziej skorumpowanych, niż PO (jeśli można to sobie wyobrazić). A czym jest dawanie pieniędzy, jeśli nie „ingerencją w wewnętrzne sprawy”?!? Z trzeciej strony znów oskarża się Zachód (poniekąd słusznie), że właśnie dawanie pieniędzy szkodzi rozwojowi krajów afrykańskich. Choć pół wieku temu narzekano, że kolonialiści wywożą z tych krajów ogromne bogactwa. Ameryka ingerowała z kolei w Europie kilka razy. Podczas I wojny światowej, potem podczas Drugiej (nie całkiem chętnie - ale gdy Japonia napadła na Pearl Harbour Hitler - zgodnie z Paktem Trzech - sam wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym…) a potem po wojnie jako siła okupacyjna, jako zapora przed Sowietami - i jako jedyny dobroczyńca Planu Marshalla. Oczywiście: to się znowu nie podobało Lewicy… ale teraz, gdy u władzy jest autentyczny Czerwony - i to nie taki rozlazły, jak śp. Lyndon Johnson, lecz młody, energiczny i  zdecydowany - Lewica zaczyna marzyc by USA interweniowały, interweniowały, interweniowały… Z Wenezueli nie trzeba będzie „wywozić ogromnych bogactw” - p. Chávez sam je wywozi lub trwoni we własnym kraju… Sojusz Chávez-Obama wydaje się oparty na trwałych podstawach. Niestety. JKM

Wyszło jak zawsze? Zamieszanie wokół nominacji pani Anny Fotygi na ambasadora przy Organizacji Narodów Zjednoczonych prawdopodobnie znacznie opóźni nominacje pozostałych ambasadorów. W innych okolicznościach byłaby to prawdopodobnie znaczna szkoda, ale obecnie, gdy Polska nie prowadzi już żadnej polityki zagranicznej, a tylko ją markuje, głównie zresztą na użytek publiczności krajowej, wielkiej, a nawet żadnej szkody z tego tytułu być nie może. Jedyna szkoda, to utrata przez kandydatów spodziewanych wynagrodzeń i splendorów - ale dla Rzeczypospolitej, to żadna strata. Zatem, chociaż trudno powiedzieć, co konkretnie miała na myśli pani Fotyga, opowiadając sejmowej komisji spraw zagranicznych o swym „poranieniu”, to jej krytyczna ocena poczynań rządu premiera Tuska generalnie była uzasadniona. Inna rzecz, że i pan prezydent też żadnych sukcesów w tej dziedzinie nie odnotował, ale to oczywiście tylko sprawę pogarsza. Wizyta białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki w Watykanie dowodzi, że na panewce spalił również ostatni przebój naszej polityki zagranicznej w postaci sławnego Partnerstwa Wschodniego. Okazuje się, że Aleksander Łukaszenka wcale nie potrzebuje polskiego pośrednictwa ani protekcji w nawiązywaniu ważnych i prestiżowych kontaktów ze światem. W tej sytuacji groźne miny, jakie stroi pan minister Radosław Sikorski są nie tylko kabotyńskie, ale wręcz żałosne. SM

Robimy FESTACJĘ? Już chyba kilkanaście osób alarmowało mnie, że tzw. „Parlament Europejski” ma 5-V debatować nad ustawą, która potnie Sieć na kawałki: każdy dostawca będzie mógł wycinać z Sieci fragmenty - i niektórych nie będzie serwował swoim klientom. Formalnie jest to skomplikowany system jednak szczegóły nie mają znaczenia: jakie by one skomplikowane nie były, powstanie możliwość dzielenia Sieci na kawałki. Samo w sobie nie jest to szczególnie groźne: jakby jeden dostawca zaczął to robić, to po prostu straciłby większość klientów - i tyle. Wiemy jednak dokładnie, czym to się skończy. Skończy się naciskami na dostawców, by pewne - „społecznie i politycznie szkodliwe” strony były usuwane. Bo taka jest natura świni, że jeśli da jej możliwość wejścia racicami w koryto - to wlezie. Nic nie powstrzyma biurokracji przed dalszym świadczeniem nam Dobra, chronieniem nas przed Złem - jeśli będzie jej wolno to robić! Niech ktoś popełni jakieś przestępstwo - a gdyby nie był widoczny w Sieci, to by go nie popełnił; biurokrata, który mógł temu zapobiedz, a nie zapobiegł, będzie czuł się winny, a może nawet zostanie ukarany. Więc będzie starał się zapobiegać. A naciski urzędników państwowych na prywatne firmy są (nie tylko w Europie) BARDZO skuteczne. Nie miejmy żadnych złudzeń. Pyton dusi ofiarę pomalutku - ale pewnie. I ONI Wolność w Sieci MUSZĄ zdusić - w przeciwnym razie my wpakujemy ICH za czas jakiś do kryminału. Oczywiście dyskusja i głosowanie w tzw. „Parlamencie Europejskim” są bez najmniejszego znaczenia prawnego - natomiast niewątpliwie taka uchwała PE posłuży Radzie Wspólnot Europejskich (która własną uchwałą kazała się nazywać na wyrost „Radą Unii Europejskiej!!) do wydawania konkretnych, wiążących już państwa Wspólnoty, dyrektyw. Posłuży też Komisji Europejskiej do podobnych działań. Jakaś „Blackout Europe” organizuje demonstrację 3.go mają o 12.tej w Warszawie. Jak jednak wynika z otrzymanej od Nich informacji, chodzi Im o... zwiększenie udziału w Wyborach do PE - który to cel jest mi obcy. Natomiast są propozycje (ja uważam, że raczej należałoby z'organizować coś w Sieci...) byśmy z'organizowali jakaś własną manifestację? Np. pod hasłem: „10.000 głosów na PO, PiS, PSL i SLD ?” 10.000 - bo tyle mniej-więcej liczą rodziny kandydatów z tych partyj - i ani jednego więcej! JKM

Do wyborów jednak oddzielnie Gdy piszę te słowa, wszystko wskazuje na to, że w wyborach do Parlamentu Europejskiego ostatecznie wystartują dwa albo trzy komitety uniosceptyczne, czyli na pewno UPR i Libertas, które zebrały podpisy w co najmniej siedmiu okręgach, co pozwoliło tym partiom zarejestrować listy w całym kraju, oraz być może Prawica Rzeczypospolitej Marka Jurka, która - jak mówiono na politycznej giełdzie pogłosek - z podpisami ma problemy (ostatecznie PR udało się zarejestrować). Tak więc nie ma czarnego scenariusza, czyli sześciu czy siedmiu konkurencyjnych organizacji, jest natomiast scenariusz średni - mała liczba podmiotów, ale jednak brak jedności. Oczywiście bardzo negatywnie rzutuje to na ostateczne wyniki - można zakładać, że najsilniejsza z tych organizacji w ostatecznym rozrachunku będzie pozbawiona 2-3 punktów procentowych, które przecież mogą przesądzić nawet o tym, czy któraś z partii unio-sceptycznych w ogóle do Parlamentu Europejskiego wejdzie. Oczywiście fiasko porozumienia to tylko przegrana bitwa, a nie wojna, bo jednoczenie środowisk na prawo od PiS ma przecież znaczenie wykraczające daleko poza wybory do PE. Chodzi tu tak naprawdę o przygotowanie się do przyszłorocznych wyborów samorządowych i prezydenckich. Szefowie partii, którym tym razem nie udało się osiągnąć porozumienia (chodzi tu zwłaszcza o UPR i Libertas, bo Marek Jurek od początku porozumiewać się nie chciał), zdają sobie sprawę, że w wyborach samorządowych na przykład nie ma najmniejszej szansy na zaistnienie w pojedynkę - choćby z tego powodu, że kandydatów na listach jest w nich więcej niż członków tych wszystkich organizacji razem wziętych. Wydaje się, że środowisko konserwatywno-liberalne, z UPR na czele, choć tym razem idzie oddzielnie, w tej konstrukcji po prostu musi wziąć udział - choćby dlatego, że ma moralny obowiązek w dalszym ciągu promować zasady wolności, które w skutek unijnej propagandy są coraz częściej traktowane jako egzotyczne czy wręcz politycznie niepoprawne. Nie może być ciągle tak, że np. o postulacie zniesienia przymusu edukacji rozmawiamy tylko we własnym gronie. Taki postulat musi być znany i przynajmniej dyskutowany w jak najszerszym gronie politycznym. Tak więc jeśli tym razem nie udało się dojść do porozumienia, trzeba powoli szykować się do wznowienia dyskusji po wyborach. W sumie jednak żal niewykorzystanej szansy. Tym bardziej że prawdopodobnie niedługo po wyborach TVP znów zostanie zawłaszczona przez PO-PiS i postkomunistów i obecna szansa na bardziej otwarte i obiektywne niż zwykle relacjonowanie kampanii wyborczej długo się nie powtórzy. Tomasz Sommer

Wszyscy ludzie Janusza Palikota Kariera u boku posła. Choć nie było ich na to stać, wpłacali w 2005 r. spore sumy na jego kampanię. Dziś to nowa lubelska elita PO. Janusz Palikot twierdzi, że ich nie zna. Wiadomo jednak, że ciężko pracowali przy jego kampanii wyborczej w 2005 roku. Zafascynowani nowym liderem Platformy świeżo upieczeni absolwenci wyższych uczelni lokowali swoje oszczędności na koncie kampanii Palikota. Inwestycja rzędu kilkunastu tysięcy złotych nie poszła na marne, bo Palikot nie tylko dostał się do Sejmu, ale wkrótce zagwarantował lokalny sukces PO, która przejęła stery władzy w lubelskim ratuszu. W lutym Prokuratura Okręgowa w Radomiu umorzyła śledztwo dotyczące finansowania kampanii Janusza Palikota. Przestępstwa się nie dopatrzono, choć prokurator ustalił, że dochody lub oszczędności niektórych darczyńców nie pozwalały na dokonanie wpłat sięgających kilkunastu tysięcy złotych. W ubiegłym tygodniu Prokuratura Krajowa zdecydowała, że śledztwo w tej sprawie zostanie wznowione. Kim są ci, którzy finansowo wsparli przyszłego posła PO? Większość z nich to dobrzy znajomi Krzysztofa Łątki, obecnie dyrektora Departamentu Sekretarza Miasta w Urzędzie Miasta w Lublinie. O samym Łątce Palikot tak pisał w e-mailu do "Rz": "Jest świetnym pracownikiem i twórcą sukcesu ekipy w ratuszu, która po latach pisowskiej degrengolady wyrwała Lublin na czołówki list najlepiej zarządzanych miast w Polsce!".
"Z wewnętrznego przekonania" Maciej Zaporowski na kampanię Palikota wpłacił 12,5 tys. zł. Dlaczego? Bo "utożsamiałem się z programem partii" - tak tłumaczył śledczym. Zaporowski podczas studiów na Wydziale Ekonomicznym UMCS poznał Łątka - wówczas aktywnego działacza samorządu studenckiego. Właśnie za jego namową na początku 2004 roku wstąpił do PO. Dziś pracuje w Urzędzie Miasta Lublina. Jest kierownikiem w podległym Łątce wydziale. Agnieszka Oszust na kampanię w 2005 r. wpłaciła 10 tys. zł. Prokuratorom tłumaczyła, że zrobiła to "z wewnętrznego przekonania. Była - wraz z Krzysztofem Łątką - jednym z założycieli Akademickiego Stowarzyszenia w Lublinie. Dziś pracuje w kancelarii prezydenta miasta. Z jej CV wynika, że wcześniej współpracowała z firmą informatyczną, którą zakładał Krzysztof Łątka. Agnieszka Parol także wspomogła finansowo kampanię przyszłego posła Platformy. Nie wiadomo, jaką dokładnie sumą zasiliła jej konto. Ta studentka Wydziału Ekonomicznego UMCS zapisała się do Platformy Obywatelskiej kilka tygodni po Macieju Zaporowskim. Ona także zakładała z Łątką Akademickie Stowarzyszenie. Wkrótce - jako wolontariuszka - trafiła do biura Palikota, gdzie pomagała w prowadzeniu fundacji jego imienia. Dziś Parol pracuje w kancelarii prezydenta Lublina. - Krzysiek miał dobrze zdiagnozowane środowisko studentów, z którego co pewien czas wyłuskiwał dla Platformy najaktywniejsze osoby do pracy przy kampanii - wspomina jeden z działaczy lubelskiej PO. - Potrzebowaliśmy rąk do pracy, więc każda nowa osoba była dla nas cenna. - To byli po prostu przyjaciele Krzysztofa - mówi "Rz" Anna Stępień, która działała wtedy w Stowarzyszeniu Młodzi Demokraci. Łątka: - To jedne z najzdolniejszych osób z lubelskiego młodego pokolenia. Jego przyjaciele wysyłają dwuzdaniowe odpowiedzi lub odmawiają rozmowy. - Nie widzę potrzeby rozmawiania o moim prywatnym życiu - ucina Oszust.

Liderzy kontra ideowcy Współpracownicy Łątki szybko zaczęli konkurować o wpływy w PO z Młodymi Demokratami, na których - do czasu pojawienia się w partii Palikota - spoczywał ciężar pracy przed wyborami. Podczas kampanii w 2005 r. w sztabie lubelskiej PO utworzyły się dwa obozy. - Środowisko Łątki pracowało niemal wyłącznie na rzecz Palikota. Młodzi Demokraci zaangażowali się w kampanię kolejnego na liście Dariusza Jedliny - opowiada Jakub Łosoś-Czernicki, były członek Rady Regionalnej PO w Lublinie. Obie strony wspominają, że dochodziło do konfliktów. Młody demokrata: - Rozliczali nas z każdej złotówki, choć sami, jak dzisiaj widać, mieli z tym kłopoty. Kiedy w centrum miasta rozwiesiliśmy wielki baner z twarzą naszego kandydata, kazali nam go ściągnąć. Powoływali się na nieistniejące przepisy zakazujące prowadzenia takiej promocji. Dopiero po interwencji Pawła Grasia przestali nas atakować. Współpracownik Łątki: - Po rządach Zyty Gilowskiej próbowaliśmy odbudować lubelską PO. Jedynym wyjściem było postawienie na zupełnie nową postać. Janusz Palikot, który osiągnął już wszystko w biznesie, był dla nas wzorem. Uznaliśmy, że ma ogromną szansę swój talent wykorzystać dla dobra Polski i regionu. I dlatego twierdziliśmy uparcie, że nasze siły należy skupić przede wszystkim na jego kampanii. Liderowi listy należało się odpowiednio więcej zaangażowania niż osobom z dalszych miejsc. Po zwycięstwie Palikota ekipa Łątki zdominowała Młodych Demokratów. - Mieli bardzo praktyczne podejście do polityki i w odpowiednim momencie to wykorzystali. W naszym środowisku więcej było ideowców - diagnozuje Stępień. Łątka, Parol i Oszust to absolwenci Szkoły Liderów. W ich CV roi się od odbytych kursów PR, marketingu politycznego czy szkoleń z zakresu umiejętności osiągania celów. Maciej Zaporowski napisał, że najlepiej widzi się w roli "kierownika projektu". - Ludzie Łątki od zawsze kreowali się na nową elitę PO. Po sukcesie Palikota obnosili się z tym, że postawili na właściwego człowieka - mówi Maciej Skwarcz, były szef Stowarzyszenia Młodzi Demokraci na Lubelszczyźnie. - Nie działali w sposób spontaniczny, lecz zawsze według z góry określonego planu. Angażowali się w te projekty, które mogły przynieść im konkretny zysk. Działalności pro publico bono na pewno tam nie było. Lubelski radny Platformy Dariusz Piątek, wewnątrzpartyjny wróg posła Janusza Palikota: - Właśnie ruszamy z nową kampanią wyborczą. Ale nie zauważyłem, by teraz ludzie Krzysztofa Łątki równie gorliwie jak kilka lat temu garnęli się do pomocy np. przy rozwieszaniu plakatów.

Teczką w Jarosława Kaczyńskiego Jarosław Kaczyński nie podpisał lojalki, ale zdradził SB, że Ludwik Dorn jest Żydem - ogłosił Janusz Palikot podczas sobotniej konferencji prasowej. PiS twierdzi, że to fałszywka. Poseł PO przyniósł na nią teczkę - jak twierdzi - z protokołami przesłuchań prezesa PiS przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Z informacji, jakie przedstawił Palikot, wynika, że były premier został zatrzymany przez milicjantów w połowie grudnia 1981 roku. - Był zbulwersowany tym faktem i tłumaczył, że pewnie chodzi o jego brata Lecha. Kiedy przedstawiono mu postanowienie o internowaniu, zmienił postawę i doniósł na Ludwika Dorna, zeznając, że jest osobą o narodowości żydowskiej. Pytany o kobiety powiedział, że nie interesują go kobiety, nie zależy mu na założeniu rodziny - relacjonował Palikot. Zaznaczał, że według niego w teczce są dużo bardziej szokujące szczegóły. Stwierdził jednak, że nie chce ujawniać całości, bo nie można wykluczyć, że posiadane przez niego kserokopie mogły zostać sfałszowane i podrzucone mu przez byłych ubeków. - Dlatego proszę, aby Instytut Pamięci Narodowej zajął się tą sprawą i wyjaśnił, co faktycznie znajduje się w teczkach Jarosława Kaczyńskiego - zaapelował Janusz Palikot. "Dokumenty, do których odnosi się w swoich insynuacjach Janusz Palikot, zostały sfałszowane. Wydarzenia w nich opisywane nigdy nie miały miejsca" - napisał w oświadczeniu rzecznik prasowy PiS Adam Bielan. Dodał, że prezes Kaczyński otrzymał status pokrzywdzonego i już trzy lata temu przekazał dziennikarzom dokumenty, jakie zbierała o nim SB. Tomasz Niespial

Zimny cynizm Platformy Moi partyjni koledzy przestraszyli się komisarz ds. konkurencji w UE Neelie Kroes i podali jej nasze stocznie na tacy - wytyka Krzysztof Zaremba, szczeciński senator, który w czwartek wystąpił z Platformy
Rz: Odszedł pan, bo musiał? Krzysztof Zaremba: Nie musiałem. Chciałem. Uznałem, że nie ma już innego wyjścia.
W PO twierdzą, że pan zrezygnował, bo wiedział, że i tak pana usuną, gdyż napisał pan bardzo krytyczny wobec rządu list otwarty do premiera w sprawie stoczni. Chcą zbagatelizować pański gest? Proszę ich pytać. Ja odszedłem w proteście przeciw polityce prowadzonej przez PO i rząd wobec polskich stoczni. A właściwie przeciw brakowi tej polityki. Byłem i jestem zwolennikiem Polski w strukturach UE, ale nie możemy zgadzać się na wszystko, co nam Unia dyktuje. Tym bardziej że w ramach UE państwa traktowane są nierówno, co szczególnie widać w przypadku unijnej polityki wobec stoczni.
Powiedział pan publicznie, że Donald Tusk boi się Brukseli. Bo tak jest. Moi partyjni koledzy przestraszyli się komisarz UE ds. konkurencji Neelie Kroes i podali jej nasze stocznie na tacy. I to w sytuacji, gdy rządy Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec czy Holandii dotują swoje przemysły lub przynajmniej podają im kroplówkę w postaci publicznych pieniędzy po to, by przetrwały. I tam nikt się nie przejmuje, co mówi Bruksela. Kiedy ktoś zapytał prezydenta Francji o poważny państwowy wkład w stocznię Saint Nazaire, ten tylko fuknął. A nam się każe nasze stocznie demontować i my potulnie tego słuchamy. Dodajmy, stocznie z portfelami zamówień, które produkowały wysokiej jakości konstrukcje cenione przez światowych armatorów. Na dodatek przy dobrym kursie dolara.
Proszę mi pokazać jakąkolwiek stocznię w Europie likwidowaną w taki sposób jak nasze. To kto jest winien? Unia czy rząd Tuska? Winnego trzeba zawsze najpierw szukać u siebie. Wchodząc do UE, rząd Leszka Millera nie wynegocjował okresu przejściowego na restrukturyzację polskich stoczni. To jest praprzyczyna. Ale podejmując ostatnie negocjacje z Brukselą, należało grać twardo. Lech Wałęsa, będąc niedawno w Szczecinie, powiedział, że już kilka miesięcy temu trzeba było walnąć pięścią w stół w sprawie stoczni i powiedzieć: wy dotujecie takie i takie firmy, a my będziemy wspierać stocznie i sprzedamy je dopiero wtedy, gdy będzie koniunktura. Do tego czasu można przecież produkować nie tylko statki, ale też konstrukcje mostów czy elementy elektrowni wiatrowych. Stoczniom trzeba pomóc przeżyć. Ja już w ubiegłym roku usiłowałem przekonywać kolegów z partii, że trzeba coś zrobić, bo będzie katastrofa. Tymczasem dostrzegałem tylko totalny defetyzm. We wrześniu zapytałem jednego z najbardziej wpływowych ministrów, co będzie z naszymi stoczniami.
Kogo? Sławomira Nowaka, szefa gabinetu premiera.
I co odpowiedział? Że „jak to, co będzie. Nic nie będzie. Będzie upadłość”. To było powiedziane bez refleksji, z zimnym cynizmem.
Z cynizmem? Nie widziałem żadnej woli walki. Tylko chęć szybkiego ucięcia problemu. Będąc do końca lojalnym członkiem PO, próbowałem zmienić te decyzje od wewnątrz, składając w Senacie szereg poprawek do tzw. specustawy, która teoretycznie miała zapewnić sprzedanie stoczni „w biegu”. To, co mnie uderzyło w toku tych prac, to paraliżujący strach przed komisarz Kroes.
Kto się jej tak strasznie bał? Najbardziej wystraszeni byli przedstawiciele Ministerstwa Skarbu. Okazało się też, że na nikim nie robią wrażenia szokujące wypowiedzi wysokiej rangi urzędników unijnych, np. że „Polska nie może produkować statków” albo kierowane do potencjalnych inwestorów zainteresowanych stocznią szczecińską: „A po co rozmawiacie z rządem, przecież będzie upadłość. Kupicie masę upadłościową”. Okazało się, że to nieistotne, bo to były „wypowiedzi prywatne”. 15 maja ze stoczni w Szczecinie odchodzi ostatnia grupa spawaczy. A nie po to mój dziadek (pierwszy powojenny prezydent Szczecina - red.) rezerwował tereny pod przyszły rozwój stoczni, bym milczał, gdy się ją nieodwracalnie niszczy. Nawet za cenę legitymacji partii cieszącej się wielkim poparciem. List otwarty do premiera był ostatnią próbą zwrócenia uwagi na problem stoczni. Miałem świadomość, że skoro go napisałem, pożegnam się z partią.
Powiedział pan publicznie, że Platforma to już nie jest ta sama partia, jaką pan współzakładał. Ma pan na myśli coś więcej niż tylko sprawę stoczni? Że niby to było wiadro, które przelało wannę, jak kiedyś trafnie powiedział Ludwik Dorn? Zdecydowała sprawa stoczni, ale inne też miały znaczenie. Wystarczy się przyjrzeć temu, co się ostatnio dzieje w PO, także w Szczecinie: afera narkotykowa, afera z zamówieniami publicznymi, polityka kadrowa podporządkowana liderom, zachowania posłów Stanisława Gawłowskiego i Sławomira Nitrasa, którzy traktują zachodniopomorską PO jakby nadal prowadzili wspólnie prywatną firmę. Obserwowałem jednak, co się stanie, szczególnie po głośnej aferze narkotykowej z udziałem szefa sejmiku województwa Michała Łuczaka i członka zarządu powiatu polickiego Cezarego Atamańczuka. Nic się nie stało. Owszem, funkcje i legitymacje stracili, ale ich promotorzy nie ponieśli żadnej politycznej odpowiedzialności. Sławomir Nitras jest jedynką w Szczecinie w eurowyborach, ale mówi się, że to banicja, a nie nagroda.
Naprawdę? Ale to tak, jakby zamiast na Sybir zesłać kogoś na Krym, w dodatku pullmanem. Niestety, kierownictwo PO poważnie traktuje promotora nieodpowiedzialnych działaczy, a senatora, który broni poslkich stozni - sekuje.
Może dlatego, że Grzegorz Schetyna bał się, że mu Nitras wyprowadzi posłów do Stowarzyszenia Polska XXI? Jeśli się wyciąga konsekwencje - idiotyczne zupełnie - w stosunku do Zyty Gilowskiej, a w podobnej sytuacji wobec szefa klubu parlamentarnego nie (chodzi o zatrudnianie bliskich w biurze parlamentarnym Zbigniewa Chlebowskiego - red.), to znaczy, że PO ma naprawdę problem podwójnych standardów. Ale to panu zarzucano prowadzenie własnej polityki. PO miała postawić na Nitrasa, bo pan nie był tak skuteczny jak on. Poza tym od dawna jest pan skonfliktowany z liderami PO w regionie.
Trudno, żeby w sytuacji, jaka panuje w szczecińskiej PO, pokornie milczeć. A w polityce rządzi dziś brutalna praktyka, bezideowość i fetysz skuteczności. Nie ma debaty, nie ma dyskusji. Są tylko obrazki, narracja, propaganda, żołnierska dyscyplina, ubezwłasnowolnienie parlamentarzystów i esemesowe instrukcje. Ja już nawet sobie tak ustawiłem telefon, że jak przychodziły, to się automatycznie kasowały. To zresztą problem nie tylko PO. Ale jeszcze kilka miesięcy temu, gdy wrzało wokół szczecińskich afer, pan powtarzał, że wierzy w standardy PO. A dziś?
Kiedy wstępowałem do PO, odpowiedziałem na apel Płażyńskiego, Olechowskiego, Tuska, że potrzebna jest nowa jakość. Właśnie dyskusja, otwartość, prawybory. Teraz mamy normalną partię, ze wszystkimi wadami, jakie wytykaliśmy poprzednikom. Płażyńskiego i Olechowskiego nie ma już dawno w PO. Nie ma Gilowskiej, Rokity. Odeszli również inni niepokorni. Teraz pan.
Nie dałem się partii sformatować. Wiem, że występuję w słusznej sprawie. Zapraszam do Szczecina za pół roku, gdy miasto odczuje skutki decyzji rządu. W połowie powiatów mojego regionu już jest dwucyfrowe bezrobocie. Ludzie zaczną się w końcu domagać konkretnych rozwiązań. Oczywiście polityka informacyjna musi istnieć, ale medialne triki to może być przyprawa, a nie główne danie. Tymczasem zamiast kastrować pedofili, kastruje się Szczecin i Gdynię. Zamiast poważnych decyzji mamy grę zabawkami: in vitro, euro będzie czy nie będzie albo hasanie Palikota. Janusz zresztą nie pohasałby nawet tygodnia, gdyby Tusk miał coś przeciwko temu.
Ostro krytykuje pan swoją byłą partię i jej szefa, bo czuje się pan rozczarowany? Jestem rozczarowany, ale nie odbiera mi to jasności widzenia. Donald Tusk chce być prezydentem, wobec tego wszystkie działania partii są temu podporządkowane. Tylko po co chce tę władzę zdobyć? Chciałbym, żeby chodziło o coś więcej niż tylko teatr i rozgrywki wewnątrzpartyjne. Na marginesie - podejrzewam, że następny do wycięcia, z tych większych, będzie Chlebowski. Jako efekt rywalizacji ze Schetyną i Komorowskim o fotel premiera po Tusku.
Dlaczego więc jeszcze w ubiegłym tygodniu był pan w partii? Dopóki jest szansa, że uda się coś zmienić, trzeba próbować. Przyszedł jednak moment, że trzeba było powiedzieć: tak albo nie.
Co dalej z pańską karierą polityczną? PiS, Stronnictwo Demokratyczne Pawła Piskorskiego czy Polska XXI? Jako senator niezależny nadal mogę działać i budować poparcie wokół ważnych spraw. Oczywiście, były różne telefony, a teraz mam jeszcze większą chęć na politykę, bo rezygnując z członkostwa w PO, poczułem ulgę. Jakbym otworzył okno w zatęchłym pokoju. Chcę jednak podkreślić, że mimo wielu słów krytycznych wobec swojej byłej partii nie stanąłem po przeciwnej stronie. Stanąłem po prostu po stronie stoczniowców. Po stronie obywateli - zgodnie z jednym z haseł PO, które wziąłem sobie do serca. Rzeczpospolita Piotr Kobalczyk

Konstytucja 3 maja 1791, czyli koniec Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej W nauce historii Polski samorodny polski proces demokratyczny i jego rozwój zasługuje ma specjalne miejsce w perspekywie historii rozwoju rządów reprezentatywnych na świecie. Ważne jest pierwsze ustalenie przez polskie sejmiki zasady zgody podatników na podatki, które szlachta miała płacić, czyli po angielsku zasady: “no taxation without representation.” Ta polska zasada, czterysta lat póżniej, stała się ważnym i podstawowym hasłem rewolucji amerykańskiej. Formalny początek Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej dała Unia Lubelska w 1569 roku kiedy proklamowano „Republikę Dobrej Woli.. Wolnych z Wolnymi...Równych z Równymi.” Norman Davies słusznie zauważył, że w Polsce w XVI wieku ustalono podstawowe zasady również aktualne w teoriach politycznych XXI wieku: 1. Udział wszystkich obywateli w wyborach 2. Kontrakt społeczny między rządem i obywatelami 3. Zasada rządzenia za zgodą obywateli 4. Wolność osobista 5. Indywidualne prawa obywateli 6. Wolność religii 7. Cnota polegania na sobie samym 8. Zwalczanie rządów „silnej ręki” 9. Zwalczanie władzy oligarchii W świadomości ogółu w Polsce i zagranicą na ogół nie jest wiadomo, że polski samorodny proces demokratyczny opierał się na sejmikach pochodzących z tradycji wieców plemiennych, w których obradowali zwykli ludzie, żeby wymieniać poglądy i upoważniać, za pomocą wyborów, swoich przedstawicieli do obrony ich interesów na sejmie narodowym. Następnie obywatele dowiadywali się jak dalece ich posłowie wywiązywali ze swoich ich misji, oraz czego dowiedzieli się o sprawach obrony kraju i nowin ze świata. Tak wiec polskie sejmiki spełniały „oddolnie” rolę kulturotwórczą, podczas gdy na zachodzie rola ta była spełniana „odgórnie” przez dwór królewski i miasta. Polska była jedynym państwem w Europie gdzie każdy mężczyzna z blisko milionowej "nacji szlacheckiej" miał prawo być kandydatem w wyborach na głowę państwa w osobie króla, który stanowił władzę wykonawczą. W wyborach na króla mogli kandydować obcy ludzie tak, że wybory nie były ograniczone do obywateli urodzonych w Rzeczypospolitej i obce interwencje w polskich wyborach niestety były legalne i okazały się zgubne. Najwyższą władzą w Rzeczypospolitej był sejm od 1505 r. i obowiązywało jednakowe dla wszystkich spadkobierców prawo dziedziczenia do 1589 r., kiedy pozwolono na tworzenie polskiej wersji "latyfundiów" w formie "senioratów" kosztem małych i średnich majątków szlacheckich, których właściciele stanowili w polskim samorodnym procesie demokratycznym, podstawową "klasę średnią." Latyfundia tak zaszkodziły Polskiej Rzeczypospolitej jak zaszkodziły Republice Rzymskiej, z tym, że w Rzymie powstała silna władza cesarska, a w Warszawie był słaby rząd centralny i silne "maszyny polityczne" polskich królewiąt, czyli właścicieli polskich "latyfundii." Ciekawe jest, że historyk amerykański, po przeczytaniu opisu tego stanu rzeczy w Polsce powiedział, że uważa, że „historia polski” przypomina historię starożytnego Rzymu „pisaną mniejszymi literami.” Tak więc samorodny polski proces demokratyczny, podobnie jak ateński, i amerykański, zaczynał się „od do»u", tzn. od zwykłych obywateli - oparty był on na przeświadczeniu, że najważniejsza jest rzeczywistość oraz wspólne dobro, tak jak to pisał Arystoteles, a później uczyła religia chrześcijańska, wymagająca od wiernych miłosierdzia. Dla porównania ważne jest, że republikanizm typu francuskiego nie jest samorodny, ponieważ zaczynał się ,,od góry", tzn. przez narzucenie ludziom w sposób otwarty lub zakulisowy, koncepcji rządzenia, przez pojedynczych organizatorów społecznych lub natchnionych pisarzy, których twory wyobraźni były przyjmowane za opisy rzeczywistości. Niestety obydwa typy rządów reprezentatywnych nieraz stają się demokracjami fasadowymi, sterowanym zakulisowo. Arystoteles ostrzegał, że demokracji zawsze grozi przemiana w oligarchię. Dziedzictwo literatury politycznej i historycznej wieków XVI i XVII jest równie ważne w W. Brytanii gdzie jest nauczane w szkołach jak i w Polsce, w której dziedzictwo to musi być narodowi przywrócone dla dobra polskiej tożsamości narodowej i znajomości prawdziwego wkładu Polaków w formowanie wspólnej kultury europejskiej. W czasie rządów pierwszej dynastii polskiej, Piastów (c.840-1370), po zniszczeniach przez najazdy Tatarów, w Polsce powstał, unikalny w ówczesnej Europie, system obronny. Polegał on na przymierzu króla z właścicielami ziemi, czyli ze szlachtą. W innych państwach zachodniej cywilizacji, władcy polegali na wojskach królewskich i przymierzu z ufortyfikowanymi miastami, a szlachta stanowiła poniżej 1% ludności, podczas gdy w Polsce w niektórych dzielnicach dochodziła nawet do 20%,. W tradycji wieców plemiennych powstały sejmiki regionalne w następnie sejmy narodowe przy jednoczesnym tworzeniu się blisko milionowej „nacji szlacheckiej,” która jako partner w systemie obronnym skutecznie postawiła, pionierskie wówczas w Europie, żądania praw obywatelskich. „Nacja szlachecka” Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej składała się z Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Polska była jedynym państwem w Europie gdzie każdy mężczyzna z milionowej "nacji szlacheckiej" miał prawo być kandydatem w wyborach na głowę państwa w osobie króla, który stanowił władzę wykonawczą. Niestety w wyborach na króla mogli kandydować obcy ludzie tak, że wybory nie były ograniczone do obywateli urodzonych w Rzeczypospoliej i obce interwencje w polskich wyborach niestety były legalne i okazały się zgubne. Historycznie, w sejmie odkładano ustawy natrafiające na sprzeciw. Starano się o jednomyślność i większość posłów wręcz wymuszała zgodę małej mniejszości, żeby unikać potrzeby tworzenia "sejmu skonfederowanego," w którym decydowała większość posłów. Każdy wniosek był rozpatrywany tylko w obecności wnioskodawcy - w razie jego nieobecności wniosek nie był rozpatrywany w ogóle. Marszałek sejmu Andrzej M. Fredro, autor "Paradoksalnej Filozofii Anarchii," przyjął wniosek nielegalnie, pod nieobecność wnioskodawcy. Było to pierwsze Liberum Veto w 1652 r. które  pozwalało prawnie każdemu posłowi na zerwanie Sejmu i odrzucenie wszystkich przyjętych przez Sejm uchwał. Usiłowania usunięcia Liberum Veto drogą prawną przez 139 lat uniemożliwiali magnaci, jak też agenci działający na rzecz państw ościennych, którzy mogli z łatwością przekupić jedną lub więcej osób, aby odrzucić jakiekolwiek niewygodne z ich punktu widzenia reformy. Trzeba pamiętać, że niestety słowiańskie tradycje władz wybieranych na wiecach były niszczone przez Moskali, którzy na służbie imperium mongolskiego przejęli mongolski typ władzy tak, że nawet usunęli ze swego słownictwa słowo „wiec,” po rosyjsku „wiecze.” Kiedy car Piotr I przeznaczył 96% rosyjskich dochodów państwowych i stworzył w Rosji największy na świecie przemysł zbrojeniowy, zdobył pozycję wielkiej przewagi nad Polską i wówczas wykorzystał fakt że podstawowo Polska Rzeczpospolita Szlachecka była strukturą prawną. Piotr I zdecydował się wykoleić Rzeczpospolitą za pomocą pogwałcenia jej praw u szczytu państwa i przeforsował na tron polski inagurację uzależnionego od niego Sasa, Augusta II Mocnego, który faktycznie wybory przegrał na rzecz Francuza, Francois Louis de Bourbon Conti. Był to początek „Nocy Saskiej” w historii polski, która trwała do 1763 roku i zaczęła się od zniszczenia polskiego systemu obronnego. Narzucenie Polsce protektoratu rosyjskiego przez Piotra I miało miejsce na sterroryzowanym przez niego Sejmie Niemym w 1717 roku, kiedy wojsko rosyjskie kazało posłom milczeć, co miało oznaczać ich zgodę na protektorat rosyjski nad Rzeczpospolitą. Zasady szerzenia anarchii w Rzeczypospolitej zostały ustalone przez dyplomatów Rosji i Prus. Pięć tych zasad „permanentnych i niezmiennych” miało gwarantować „utrzymanie Polski w letargu.” 1. Dostęp obcych kandydatów do wyborów głowy państwa 2. Prawo „weta” każdego posła na sejm 3. Prawo nie podporządkowywania się władzy królewskiej 4. Wyłączne prawo szlachty do własności i do sprawowania urzędów. 5. Władza właścicieli nad chłopami w ich majątkach Konstytucja 3 maja 1791 roku (właściwie Ustawa Rządowa z dnia 3 maja) stanowiła podstawową i formalną zmianę ustroju Polski na konstytucyjną monarchię dziedziczną. Był to formalny koniec Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Powszechnie przyjmuje się, że Konstytucja 3 maja była pierwszą w Europie i drugą na świecie (po konstytucji amerykańskiej z 1787 roku) nowoczesną, spisaną konstytucją. Konstytucja 3 maja została ustanowiona ustawą rządową przyjętą tego dnia przez sejm. Została zaprojektowana w celu zlikwidowania obecnych od dawna wad systemu politycznego i miała stanowić formalny koniec Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Konstytucja wprowadziła polityczne zrównanie mieszczan mieszczan i szlachty oraz stawiała chłopów pod ochroną państwa, w ten sposób łagodząc najgorsze nadużycia pańszczyzny. Konstytucja zniosła zgubne instytucje, takie jak liberum weto, które przed przyjęciem Konstytucji pozostawiało sejm na łasce każdego posła, który, jeśli zechciał - z własnej inicjatywy, lub przekupiony przez zagraniczne siły, albo magnatów - mógł unieważnić wszystkie podjęte przez sejm uchwały. Konstytucja 3 maja miała wyprzeć istniejącą anarchię, popieraną przez część krajowych magnatów, Petersburg oraz Berlin, na rzecz egalitarnej i demokratycznej monarchii konstytucyjnej. W tym samym czasie przetłumaczono Konstytucję na urzędowy język Wielkiego Księstwa Litewskiego, którym wówczas był język białoruski. Przyjęcie Konstytucji 3 maja sprowokowało wrogość sąsiadów Polski a szczególnie prowokacje króla Prus. Polska przegrała wojnę z Rosją w obronie Konstytucji 3go maja. Konfederacja targowicka była spiskiem Rosji i polskich magnatów przeciwnych reformom osłabiającym ich wpływy. Pomimo tej klęski i późniejszego rozbiorów Konstytucja 3 maja wpłynęła na późniejsze ruchy demokratyczne w Polsce i na świecie. Polacy brali czynny i wielokrotnie przywódczy udział we wszystkich ruchach wolnościowych Europy i Ameryki XIX wieku. Po utracie niepodległości w 1795, przez 123 lata rozbiorów przypominała o walce o niepodległość. Była na zdaniem dwóch jej współautorów, Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja "ostatnią wolą i testamentem gasnącej Ojczyzny." Iwo Cyprian Pogonowski

Dokumenty ze skrytek Dokumenty archiwalne Komendy Okręgu Warszawskiego ZWZ-AK oraz Komendy Obszaru Warszawskiego AK zaprezentowało Archiwum Akt Nowych. Część z nich została ofiarowana przez prywatnych darczyńców, inne natomiast znaleziono przypadkowo przy remontach mieszkań. - Chcieliśmy państwu zaprezentować dokumenty wyjęte ze skrytek z czasów okupacji. Dzisiaj może wydać się to sensacją, że były one ukrywane w taki sposób, natomiast okres stanu wojennego czy lat siedemdziesiątych, kiedy nie wszystko można było jawnie robić, pokazywał, że wykorzystywano pomysły wypracowane wcześniej w XIX czy XX wieku - powiedział podczas wczorajszej prezentacji dr Tadeusz Krawczak, dyrektor Archiwum Akt Nowych. Doktor Krawczak przypomniał, że w latach osiemdziesiątych po wprowadzeniu stanu wojennego powstała z inicjatywy gen. Wojciecha Jaruzelskiego komórka do badania dziejów skrytek w okresie okupacji. - Przedstawiciele środowisk akowskich, do których wtedy zgłosił się Wojskowy Instytut Historyczny im. Wandy Wasilewskiej z ankietą, nie chcieli odpowiadać, sugerując, że "nigdy nie wiadomo, czy nam te skrytki jeszcze się nie przydadzą". Praktycznie był bojkot odpowiedzi na ten apel - podkreślił Krawczak. Jednak obecnie ludzie decydują się ujawniać przechowywane pieczołowicie lub odkryte przypadkowo skrytki wraz z dokumentami często zawierającymi meldunki, rozkazy wielu formacji polskiego podziemia niepodległościowego. Świadczą o tym odkrycia z kilku ostatnich lat, a nawet miesięcy, m.in.: Archiwum Dowództwa Narodowych Sił Zbrojnych odnalezione w skrytce zlokalizowanej wewnątrz szafy stojącej w gabinecie rektora Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego lub Archiwum Kancelarii Komendy Okręgu Warszawskiego odnalezione w 2008 r. w kamienicy przy ul. Filtrowej z dokumentami z okresu 1940-1943. Archiwum Akt Nowych nie wyklucza kolejnych takich odkryć i zwraca się do mieszkańców z apelem, by mieli na uwadze tego typu znaleziska i o nich informowali. - Dokumenty były ukrywane przez konkretnych ludzi. W przypadku znalezisk z ul. Filtrowej była nią szefowa kancelarii generała Antoniego Chruściela "Montera" - Stefania Aluchna - zaznaczył na spotkaniu Mariusz Olczak z AAN. Dodał, że dzięki jednemu z internetowych portali społecznościowych udało się odnaleźć siostrę bliźniaczkę pana Mirosława Kidy, który jest siostrzeńcem szefowej kancelarii "Montera". - Przywiózł on ze sobą spuściznę archiwalną po Stefanii z jej dokumentami, legitymacjami oraz - co ważne - listami i pamiętnikiem, które wyjaśniają jej pracę w konspiracji, a także sposób ukrywania tych dokumentów - poinformował Olczak. Obecny na spotkaniu Kido zaprezentował dwa elementy wyposażenia lokalu "Montera" służące do przechowywania tajnych dokumentów. - Dokumenty znajdowały się w skrytce, którą siostra mojej babci - Stefania Aluchna - przeniosła z ul. Filtrowej do mieszkania w Słupsku, gdzie urodziłem się w 1951 roku. Zdradziła mi miejsce przechowywania tych dokumentów przed śmiercią w 1979 roku - wspominał Kido. Zademonstrował dziennikarzom dwie skrytki. - Jedną jest bibularz wydrążony w środku, który służył do przechowywania meldunków, zapisków i może mikrofilmów. Skrytka dosyć prymitywna, ale skuteczna i nigdy nie została zdekonspirowana w czasie okupacji, mimo że w mieszkaniu odbyły się dwie rewizje. Druga to skrzyneczka na korespondencję, która trochę się już rozeschła, wobec tego ścinki dają się łatwo wyjmować, ale pierwotnie tkwiły bardzo mocno - oznajmił Kido. Pokazał jednocześnie, że tajne dokumenty można było ukrywać w jej podwójnym dnie. Jacek Dytkowski

Historia ukryta w podłodze Z dr. Tadeuszem Krawczakiem, dyrektorem Archiwum Akt Nowych, rozmawia Jacek Dytkowski
Jakie znaczenie mają prezentowane dokumenty Komendy Okręgu Warszawskiego ZWZ-AK oraz Komendy Obszaru Warszawskiego AK?
- Pamiętajmy, że ostatnimi czasy dokonano wielu odkryć tego typu w różnych skrytkach. Dla nas, dzisiaj, tego typu odkrycia są w jakiejś mierze sensacją. Znajdujemy na przykład w szafie prof. Franciszka Staffa, rektora SGGW w latach 1944-47, dwie skrytki, a w nich prawie 3 tys. oryginalnych dokumentów Narodowych Sił Zbrojnych - i to jest ta wielka rewelacja. Trzeba jednak pamiętać o rzeczywistości okupacyjnej "czasów nienormalnych", nawet okresu stanu wojennego, gdy tego typu schowki były codziennością.
Czego dotyczy projekt "Ukryta historia"? - Chodzi nam o to, by zwrócić uwagę - w kontekście tych ostatnich znalezisk na ul. Filtrowej, czy wcześniej na ul. Puławskiej lub w rektoracie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, czy jakiś pomniejszych - żeby ludzie przy remontach i pozbawianiu się mebli byli uczuleni na to, że takie znaleziska mogą nastąpić.
Zetknął się Pan osobiście z takimi przypadkami? - Wczoraj na przykład szedłem koło bazarku przy Hali Banacha, kiedy jakiś stolarz, który kładł nową podłogę, przyniósł do jednego z handlarzy znaleziska. Okazało się, że gdy zdejmował listwę przypodłogową, odsłonił skrytkę, a w niej znajdowały się orzełki robione w czasie okupacji. Podkreślam, że ich cechą charakterystyczną było wykonanie z aluminium - właśnie takie jak to widać na fotografiach w oddziale "Radosława". Dzięki temu wiemy już, że znaleziono je pod konkretnym adresem na ul. Młynarskiej. Do tej pory bowiem posiadaliśmy tylko informacje o łączniczkach "Radosława", które dysponowały takimi orzełkami, a tutaj mamy w tej chwili oryginalne egzemplarze. Na bazarku są więc różni handlarze starzyzną: to dwa lub trzy stoiska, mamy z nimi kontakt. Przynoszą tam takie rzeczy nawet śmieciarze. Jeden dostarczył na przykład oryginalne dokumenty dotyczące własności królów polskich jako wielkich książąt litewskich od XVI w. do prawie dwudziestolecia międzywojennego.
Jak doszło do tego odkrycia? - Mieszkanie było w remoncie, zmarł dawny właściciel i wyrzucono te dokumenty na śmietnik. Więc ta nasza dzisiejsza uroczystość to prośba i wielki apel, żeby uczulić ludzi na możliwość odkrycia czy odszukania tego typu znalezisk, żeby beztrosko i pochopnie się ich nie pozbywać. Dziękuję za rozmowę.

30 kwietnia 2009 Im wyższe piętro socjalizmu- tym silniejsze zawroty głowy.. Pan Janusz Korwin-Mikke,  w artykule „ Nadchodzą wybory do pewnej śmiesznej instytucji” napisał był: ”Ja uważam, że im mniej ludzi o czymś decyduje, tym lepiej - najlepiej, by decydował po prostu Monarcha… Jednak Panowie D….kraci są przerażeni, bo ostatni sondaż przed rejestracją list, nie uwzględniający Libertatem, wyglądał jakoś  tak: PO-5%, PiS-3%, PSL-2%, SLD-2%, UPR-1%, MAMY WAS GDZIEŚ I NIE IDZIEMY GŁOSOWAĆ-87%”(!!!). To jest właśnie prawda, bo propaganda podaje jakieś zafałszowane dane dotyczące 60, 25, 10, 6 %... ale nie uwzględnia tych wszystkich , którzy zamierzają nie wziąć udziału w święcie demokracji. No i teraz, szanowni państwo zobaczcie jakie są nasze szanse? Im mniejszy tłum roszczeniowy i bardzo zdezorientowany pójdzie w święto demokracji do urn, tym lepiej dla ludzi kierujących się w życiu zdrowym rozsądkiem, tym większe szanse dla nas- paradoksalnie, bo przecież demokracja to rządy ludu, przez lud..

Oczywiście z tymi rządami ludu to jest wilka lipa, bo lud potrzebny jest jedynie władzy, żeby ją zalegitymizować skoro już władza od Boga nie pochodzi. A tu patrzcie państwo, lud ma władzę gdzieś.?. Co prawda władza ma miliony złotych „ obywateli”, które to miliony zostały ukradzione ludowi, w imię celów wyższych, celów demokracji- przez władzę, którą wybrał sobie lud, a właściwie- coraz nagiej to widać-  powybierały się głównie aparaty partyjne i  towarzyszące im rodziny, które pełnymi garściami korzystają z przywilejów władzy, czyli mówiąc wprost- wożą się na plecach ludu pracującego miast , wsi i małych miasteczek.. Jak tak będzie wyglądać dalej rządzenie, to lud wypnie się w całości, a we władzy będą brać jedynie udział „ zawodowi rewolucjoniści” Lenina, bo przecież według tego eksterminatora - „kadry decydują o wszystkim”.. Im więcej  kadr i im posłuszniejsze, tym większe przełożenie władzy na kieszenie swoich demokratycznych poddanych. Dlatego liczba kadrowych pracowników aparatów partyjnych stale rośnie, i będzie rosła, aż do całkowitego opanowania państwa przez lewiatana biurokracji… Gdy masy ludowe odwrócą się  całkowicie od chodzenia' w święto demokracji, na spacer do komisji wyborczych- jestem o tym święcie przekonany- władza ludowa wprowadzi przymus chodzenia  w kierunku urn podczas bachanaliów demokratycznych.. Propaganda będzie kreowała rzeczywistość po swojemu, a rzeczywistość , ta prawdziwa ,będzie rzeczywistością taką jaką  jest w wyniku miliarda codziennych zdarzeń.. Bo demokratyczna władza dostatecznie silna by dać „ obywatelom” wszystko, czego „ obywatel” chce, jest dostatecznie silną, by wszystko „obywatelowi” zabrać… Oczywiście to zabieranie wynika z wcześniejszego dawania, które z kolei wynika z wcześniejszego zabrania… BO władza niczego sama nie tworzy, tworzy jedynie proceder, w wyniku którego- jednemu może zabrać, a drugiemu dać… Ale zabiera wszystkim, oprócz tych, którzy z władzy żyją lub utrwalają zdobycze socjalizmu, bo jak wiadomo, przynajmniej od czasów Mikołajczyka, że władzy raz zdobytej  nad „ obywatelami” nie oddamy nigdy.. Bo rządy socjalistyczne nie rozwiązują żadnych problemów, bo same są problemem dla „ obywateli” Ale codzienne  wmawianie ludziom, że bez demokratycznej władzy ani rusz- robi swoje.. Jeśli już ma być demokracja, „ najlepszy ustrój na świecie, bo lepszego  nie wymyślono”, co oczywiście nie jest prawdą, bo niczego nie należało wymyślać, tylko przyjąć to co naturalne, a naturalnym jest, że władza pochodzi od Boga, a nie od ludu- to nich lud pozostanie w domach i ogląda sobie ogłupiające programy w telewizji, a ludzie świadomi spraw wagi państwowej, niech idą na wybory bez emocji, oczyszczeni z naleciałości propagandowego kłamstwa, rozważni.. Niech najlepiej ich będzie przy urnach z 5%.. Wtedy zobaczymy ile zyska UPR? Ale jak zrobić, żeby masy ludowe pozostały w domach, przed telewizorami, zajęte swoimi sprawami, a nie prawami państwa, na których się nie znają i nie maja o nich pojęcia…?

Bo mówmy sobie szczerze: na ile lud orientuje się w otaczającego go  politycznej rzeczywistości? Na tyle, na ile orientuje się w nich przysłowiowa leninowska kucharka mająca rządzić państwem.. Demokracja posunięta do granic nieprzyzwoitości i zbudowana na kłamstwie  i demagogii! Bo jak mówił Thomas  Jefferson:”  Opór tyranom oznacza posłuszeństwo Bogu”(!!!). A czym jest demokracja, jak nie zbiorową tyranią większości i gwałtem na jednostce? Oczywiście możemy sobie jeszcze pogaworzyć, ale jak długo,  skoro tzw. poprawność polityczna  stanowi nowy rodzaj cenzury.. Będą nowe świeckie grzechy główne: antysemityzm, rasizm, ksenofobia- cokolwiek te określenia miałyby oznaczać.. Tak skonstruowane, że można pod nie, podciągnąć wszystko. Niby będzie wolność słowa, ale jednocześnie jej nie będzie.. To tylko kwestia czasu! Czasu demokratycznego- dodajmy.. Tak jak niby są szklane domy, nowe samochody, prosperujące firmy.. Ale dodając do siebie wszystkie zasoby długów- bilans może wyjść na zero.. To jest ten „ koniec historii”, według Fukuyamy.. Nastała demokracja, i nic już po niej nie będzie.. Tylko demokracja, zamieniająca się na naszych oczach w oligarchiczną tyranię.. Bo w demokracji tym co aparatczycy cenią najbardziej nie są prawa, ale przywileje wynikające ze sprawowania władzy.. Demokracja- w tym zakresie- daje duże możliwości wszelkiego rodzaju pasożytom i wydrwigroszom, co widać dokładnie na co dzień i czego mam nadzieję nie trzeba udowadniać.. Każdy aparatczyk marzy, żeby dostać posadę państwową, a ona powstaje- jak wiadomo- ze środków zgromadzonych na jej utworzenie z rabunku anonimowych mas.. Masy de facto - wybierają sobie - co jakiś czas- nowych nadzorców, którzy sprawują władzę demokratycznie, bo za przyzwoleniem ludu… Ale lud się  buntuje i do wyborów chodzić nie chce.. Naprawdę apeluję do was demokracji… Wprowadźcie jak najszybciej ustawowy- a jakże demokratyczny- przymus.. Bo całą te demokrację trafi szlag! I odpowiednie finansowe kary za  nieuczestniczenie w wyborczych bachanaliach..  Za  tzw.” komuny” nie było obowiązku chodzenia na wybory… A do tej pory ludzie mówią do mnie, że był obowiązek.. Może teraz tego też  nie zauważą? Bo „głosowanie to instrument i symbol władzy wolnego człowieka, dzięki któremu, robi on z siebie głupca, a ze swego kraju ruinę”- napisał Ambrose Gwinnet Bierce. A zresztą głosowanie wcale nie oznacza demokracji- jak uważają niektórzy… Oznacza jedynie liczenie głosów!  I nieważne jak  demokratyczny lud głosuje, ważniejsze kto te głosy liczy.! Jeśli już - to głosuj na kandydata, który obiecuje jak najmniej, będziesz przy tym jak najmniej rozczarowany.. Możesz jeszcze  nie iść wcale! Masz jeszcze takie prawo! Będą ci powtarzać w nieskończoność, że jest  to obowiązek.. Ale nie jest to jeszcze obowiązkiem, bo na razie nie ma przymusu.. Jak będzie- będzie obowiązek!  I wcale nie patriotyczny, jak też powtarzają… Bo głosowanie na tych samych urwisów nie jest patriotyzmem, jest zwyczajną głupotą! Właśnie nie głosowanie na tych samych urwisów jest patriotyzmem, obowiązkiem wobec dobra wspólnego, jakim jest państwo..

Bo państwo - to coś więcej niż cykliczne oddawane czci” hienom przez  osły', jak jeden z mądrych ludzi zauważył.. „Nadchodzą wybory. Deklarowany jest wszechobecny pokój i dobrobyt  i lisy mają   żywotny interes w przedłużeniu życia kurom”- zauważył  George Eliot. A ja, skoro demokracja już jest, marzę, żeby do urn poszło jak najmniej ludzi.. I tylko ci, którym bliski jest zdrowy rozsądek..

Reszta niech jedzie na ryby, do lasu i przed telewizor… Będzie ciekawy mecz! Bo” demokracja jest formą rządzenia, która daje każdemu człowiekowi prawo do bycia swoim własnym ciemiężcą”(???). Nieprawdaż? Przywrócimy w końcu ludziom wolność.. spod demokratycznej tyranii.. WJR

Konkurs o 54 synekury otwarty! Zgodnie z kalendarzem wyborczym, w nocy z 28 na 29 kwietnia upłynął termin rejestracji list wyborczych do Parlamentu Europejskiego. W przeddzień Państwowa Komisja Wyborcza zdążyła wydać upoważnienia do rejestrowania list wyborczych we wszystkich okręgach zaledwie trzem komitetom: Polskiemu Stronnictwu Ludowemu, Polskiej Partii Pracy oraz Unii Polityki Realnej. Nie oznacza to oczywiście, że taka na przykład Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość czy Sojusz Lewicy Demokratycznej nie zarejestrowały list. O tym nie ma mowy, a jeśli te komitety czekały do ostatniej chwili, to dlatego, że do ostatniej chwili listy te były kompletowane, to znaczy - zmieniane i uzupełniane. Wybory do Parlamentu Europejskiego nie mają większego znaczenia. Parlament Europejski jest takim demokratycznym kwiatkiem do biurokratycznego kożucha. Chociaż w Eurosojuzie retoryka demokratyczna nadużywana jest aż do obrzydzenia, to starsi i mądrzejsi wolą, by rzeczywista władza skupiona była w organach nie mających demokratycznej legitymacji, takich, jak Komisja Europejska, czy Rada Europejska. W tej sytuacji Parlament Europejski skazany jest na robienie tak zwanego dobrego wrażenia. Ogłasza rozmaite rezolucje, ustala procent tłuszczu w jogurcie, słowem - zajmuje się tysiącem podobnie ważnych spraw, które tak naprawdę nikogo nie obchodzą. O ile jednak stanowiska w Parlamencie Europejskim są typowymi synekurami, z którymi nie jest związana jakakolwiek odpowiedzialność, o tyle związane z nimi pieniądze już są całkiem prawdziwe i wcale nie takie małe zwłaszcza, gdy zestawić je ze średnimi, a nawet przekraczającymi średnią krajową zarobkami w Polsce. Podstawową dietą jest 7 tysięcy euro, ale to tylko część apanaży deputowanego, bo do tego dochodzą jeszcze inne elementy, dzięki czemu deputowany ma do swojej wyłącznej dyspozycji kwotę co najmniej dwa razy większą. Nic więc dziwnego, że wybory do Parlamentu Europejskiego, będące w istocie konkursem o 54 - bo tyle mandatów przysługuje Polsce - bardzo lukratywne synekury, budzą takie zainteresowanie zwłaszcza wśród polityków, którym jakoś nie udało się znaleźć sobie wygodnego, albo eksponowanego miejsca na krajowej scenie politycznej. Z drugiej strony partie traktują te wybory jako rodzaj sondażu pokazującego ich rzeczywiste wpływy. Wprawdzie takie sondaże sporządzają też instytuty badania opinii publicznej, ale tak naprawdę, to można z nich się dowiedzieć, kto sondaż zamówił i za niego zapłacił. Tym razem płaci Rzeczpospolita, czyli biedni podatnicy, którzy nic tu nie mają do gadania, więc wyniki tego sondażu mogą być bardziej miarodajne od innych. Mogą - pod warunkiem, że w wyborach do Parlamentu Europejskiego będzie wysoka frekwencja. Bo jeśli będzie niska - na przykład na poziomie kilkunastu procent - to taki sondaż będzie bezwartościowy i pieniądze, tak naprawdę pójdą już tylko na rozstrzygnięcie konkursu o obsadzenie tych 54 synekur. Osobiście obiecuję sobie wiele radości z wysłuchiwania opowieści kandydatów o tym, czego to oni w tym Parlamencie Europejskim nie dokonają, jak będą tam pilnowali naszych interesów i w ogóle - jak bardzo będą się starali przychylić nam nieba. To będą bardzo ciekawe opowieści, pokazujące, jak wiele blagi może w razie potrzeby człowiek wymyślić. Oczywiście nie ma najmniejszego powodu, by się tym przejmować, ani tym bardziej - żeby się tym denerwować. Tyle naszego, co się trochę pośmiejemy patrząc, jak kandydaci do Parlamentu Europejskiego składają się jak scyzoryki, żeby tylko te synekury zdobyć. A co? Nam, za nasze podatki, też należy się trochę wesołości! Ale wesołość - swoją drogą, a Unia Europejska - swoją. Tak się akurat składa, że kampania do tegorocznych wyborów zbiega się z rocznicą przyłączenia Polski do Unii Europejskiej, co - jak pamiętamy - nastąpiło 1 maja 2004 roku. Ratyfikacja traktatu akcesyjnego poprzedzona była referendum, a ono z kolei - kampania propagandową. Być może pamiętamy jeszcze, że wśród argumentów, przy pomocy których zwolennicy Anschlussu stręczyli nam poparcie akcesji, była możliwość wyjazdu na saksy do Europy Zachodniej z jednej strony, a z drugiej - ułatwienie ewangelizacji zlaicyzowanej Europy. Na saksy rzeczywiście można wyjeżdżać, a dla coraz większej liczby ludzi taki wyjazd oznacza jedyne wyjście z beznadziejnej sytuacji. Warto przypomnieć, że to właśnie zostało wykalkulowane przez starszych i mądrzejszych. Jeszcze bowiem z pierwszych latach 90-tych, prognoza sporządzona przez ONZ dla „starej”, czyli 15-państwowej Unii zalecała, by gwoli utrzymania socjalu na dotychczasowym poziomie, wobec starzenia się społeczeństw Europy Zachodniej, Unia w ciągu najbliższych 50 lat sprowadziła sobie około 100 milionów ludzi do roboty. Z wielu względów było wskazane, żeby tych ludzi sprowadzić z obszaru Europy Środkowo-Wschodniej, z uwagi na niewielkie różnice kulturowe i cywilizacyjne. Ale żeby zechcieli przyjechać, trzeba było stworzyć w miejscach ich zamieszkania warunki zachęcające do emigracji. I takie warunki zostały stworzone, przy okazji spełniając również postulat, by gospodarki krajów przyłączonych nie stały się konkurencyjne wobec gospodarek krajów „starej” Unii, tylko - żeby zachowały charakter peryferyjny i uzupełniający. Dlatego właśnie w Polsce po roku 2004, pod różnymi pretekstami likwidowane są całe gałęzie gospodarki; ostatnio - przemysł okrętowy. Bo gospodarczym centrum Unii Europejskiej mają pozostać kraje „starej” Unii, a konkretnie - jej najtwardsze jądro w postaci Festung Europa. No dobrze, ale za co w takim razie obszary peryferyjne będą mogły kupować towary wytworzone w „starej” Unii? Ano, ich siłę nabywczą będą gwarantowały pieniądze przesyłane rodzinom przez pracujących w Europie Zachodniej. Za to właśnie tubylcy będą mogli kupować towary wyprodukowane dzięki pracy emigrantów, których pieniądze wrócą w końcu tam, skąd przyszły. Nie ma co ukrywać; bardzo sprytnie zostało to pomyślane, ale bo też wymyślili to ludzie, którzy jeszcze sto lat temu handlowali niewolnikami, a nawet - całymi narodami - ot, nie szukając daleko - choćby i naszym, który sprzedali Stalinowi tak, jak sprzedaje się krowę. Zatem, jeśli idzie o międzynarodowy podział pracy, to w Eurokołchozie mamy już zapewnione stałe miejsce. Z ewangelizacją natomiast sprawa wygląda znacznie gorzej. Zmiany systemu prawnego zalecane i forsowane przez władze Unii Europejskiej idą raczej w kierunku wrogim zasadom chrześcijańskim, zaś obowiązującą w Unii ideologią polityczną staje się marksizm kulturowy, czyli polityczna poprawność. Wszystko zatem wskazuje na to, iż ówczesne zapewnienia, jak to będziemy Europę ewangelizowali, były zwyczajnym blagierstwem, obliczonym na naszą gorliwość, ale i na naszą naiwność. Teraz stoimy w obliczu następnego kroku w postaci ratyfikacji traktatu lizbońskiego, która oznaczałaby formalną rezygnację z niepodległości państwowej. Tego głupstwa nie wolno nam zrobić, a przynajmniej - nie wolno go popierać. Wprawdzie dzisiaj, gwoli skaptowania naszego poparcia w konkursie o 54 synekury, wielu polityków, a nawet partii, będzie nas zapewniało o swojej niechęci do traktatu lizbońskiego, ale nie powinniśmy zapominać, że wielu z nich 1 kwietnia 2008 roku głosowało za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji tego traktatu. Takim filutom ufać nie należy, a nawet - nie wypada, bo każdemu może się przydarzyć, że raz padnie ofiarą oszusta. Ale jeśli oszust na tym samym patencie oszukałby po raz drugi - to już wstyd. SM

Eunuchy tylko kamuflują Takiej okazji nikt nie mógł przepuścić. Część trzymającej zewnętrzne znamiona władzy łobuzerii spod znaku Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, w dążeniu do wzmocnienia swojej pozycji i przydania sobie znaczenia wśród tubylców, ściągnęła z różnych krajów europejskich filutów zapisanych do Europejskiej Partii Ludowej. Europejska Partia Ludowa skupia tak zwanych chadeków. Jestem przekonany, że większość członków PSL nawet nie wie, co to są chadecy, podobnie zresztą, jak większość członków Platformy Obywatelskiej. Wyjaśniam tedy, że chadecja była chrześcijańską odpowiedzią na bolszewizm, udzieloną w czasach, kiedy w Europie chrześcijaństwo traktowane było serio. Chadecja była pierwszym odstępstwem od tej zasady i wysuwała wobec tak zwanych mas ludowych ofertę bolszewizmu bez antyreligijnego ostrza. Bolszewizmu - bo w zakresie przekształceń własnościowych chadecja propagowała socjalizm pobożny. Teraz chadecja jest w awangardzie postępu i na przykład w takiej Holandii najbardziej antykatolickie, a właściwie antychrześcijańskie rozstrzygnięcia prawne zostały przeforsowane dzięki głosom chadeków. Chadecy reprezentują dzisiaj najgorszą edycję tak zwanego pragmatyzmu, okraszaną metafizyczną retoryką. W tej sytuacji nikogo nie powinno dziwić, że europejski sabat chadeków z Partii Ludowej odbywa się w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. No naturalnie, jakże by inaczej! Z kolei PiS przeciwstawił eunuchoidanym chadekom gniew klasy robotniczej w postaci protestów stoczniowców. PiS liczy, że nikt już nie pamięta, iż partia ta poparła Anschluss bez żadnych zastrzeżeń, wobec czego wśród konsekwencji, jakie ta decyzja za sobą pociągnęła, jest również likwidacja całych gałęzi gospodarki polskiej, w tym również - przemysłu okrętowego. Jest to - o czym wielokrotnie wspominałem - realizacja XIX-wiecznej niemieckiej koncepcji gospodarki wielkiego obszaru. Zgodnie z ogłoszonym w 1915 roku programem „Mitteleuropa”, chodzi tu o utworzenie na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej państw pozornie niepodległych a naprawdę - niemieckich protektoratów i zmodyfikowanie ich gospodarek tak, by były peryferyjne i komplementarne do gospodarki niemieckiej. To właśnie jest konsekwencja Anschlussu, który w 2003 roku cieszył się pełnym poparciem Prawa i Sprawiedliwości - nawet mimo wątpliwości zgłaszanych przez różnych członków tej partii, którzy jednak mimo to z PiS wtedy nie wystąpili. No ale my o tym przeciez pamietamy, toteż mobilizowanie przez PiS stoczniowców w sytuacji, gdy burdy przed Pałacem Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina niczego już zmienić nie mogą, jest zabiegem wyłącznie propagandowym. Nawiasem mówiąc, tajny współpracownik ujawnił mi właśnie fragment korespondencji między Stocznią Szczecińską, a amerykańskim partnerem z Florydy z roku 2007 w sprawie zamówienia na wykonanie samochodowca. Amerykański kontrahent próbował zamówić w Stoczni Szczecińskiej taki statek, ale to się nie udało, bo Stocznia odpowiedziała, iż ma pełny portfel intratnych zamówień do roku 2010 włącznie, wobec czego może tylko sporządzić projekt takiego statku, ale nie może podjąć się jego budowy. Wynika z tego, iż Stocznia Szczecińska miała pełny portfel zamówień do roku 2010, a w świetle tych informacji pogłoski o jej złym standingu finansowym możemy spokojnie włożyć między bajki. W tej sytuacji nie można wykluczyć , iż prawdziwą przyczyną likwidacji przemysłu okrętowego w Polsce, podobnie jak innych gałęzi gospodarki, np. przemysłu cukrowniczego, jest decyzja polityczna, którą pod pretekstami ekonomicznymi realizują funkcjonariusze europejscy, zaś wykonuje tubylcza agentura, która właśnie, ukrywając się w szeregach eunuchów z Europejskiej Partii Ludowej odbywa sabat w Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w Warszawie. O tym Prawo i Sprawiedliwość doskonale wiedziało już w roku 2003, więc próba mobilizowania stoczniowców przeciwko eunuchowemu sabatowi chadeków w roku 2009 jest również przedsięwzięciem wyłącznie propagandowym, które polskiemu przemysłowi okrętowemu, ani żadnemu innemu, już nic nie pomoże. Pomocna byłaby tylko zapowiedź wystąpienia z Eurokołchozu, ale przecież prezes Jarosław Kaczyński nigdy się na takie zuchwalstwo nie odważy. SM

Niemcy ukryli dokumenty? Sąd w Hamburgu będzie rozpatrywał pozew Polaka przeciwko niemieckiemu Jugendamtowi, który zabrania ojcu rozmawiania ze swoimi dziećmi po polsku. Sąd administracyjny w Hamburgu podczas wczorajszego wstępnego posiedzenia uznał za słuszny i dopuścił do rozpatrywania pozew Polaka Wojciecha Pomorskiego przeciwko hamburskim urzędnikom Jugendamtu. Pomorski zarzuca im, iż w trwającej już trzy lata sprawie o zakaz używania języka polskiego w kontaktach z córkami, niezgodnie z prawem uniemożliwiają mu i jego adwokatowi wgląd w dokumenty. Urzędnicy zwodzili Pomorskiego, twierdząc, że te ważne dokumenty rzekomo zaginęły. Jak powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Wojciech Pomorski, proces poszukiwania przez hamburski Jugendamt (niemiecki urząd ds. młodzieży) dokumentów trwa już trzy lata i jego końca nie widać. Zdaniem Polaka, co potwierdza także jego adwokat, urzędnicy w Hamburgu nie zamierzają udostępnić akt sprawy polskiemu ojcu i robią wszystko, aby udowodnić, że one zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. - Nie mamy dowodów - powiedział nam adwokat Pomorskiego, Rudolf von Bracken. - Ale głos wewnętrzny mówi mi, że coś tutaj jest nie w porządku - dodaje. Sam Pomorski jest mniej wstrzemięźliwy i wyraźnie stwierdza, że podejrzewa, iż dokumenty w jego sprawie wcale nie zginęły, lecz są po prostu obciążające dla hamburskich urzędników. Może więc uznali oni, że lepiej ich nie pokazywać. Sąd administracyjny w Hamburgu również potwierdził wątpliwości w tej kwestii i dopuścił dodatkowy pozew przeciwko urzędnikom Jugendamtu. Pozywający domaga się w nim, aby sąd wydał orzeczenie, w którym zobowiązuje urzędy w Hamburgu do odszukania i następnie okazania w całości wszelkich dokumentów w sprawie "Pomorski kontra hamburski urząd". Sąd potwierdził też, że odmowa okazania dokumentów ze sprawy jednej ze stron jest złamaniem prawa do informacji. Jak nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, część owych teoretycznie zaginionych w hamburskich urzędach dokumentów jednak trafiła do rąk strony pozywającej. Potwierdza to także sam Pomorski, stwierdzając, że są to materiały "zdecydowanie obciążające urzędników". Zacytował nawet jedną z zaprotokołowanych w dokumentach wypowiedzi. Według jego relacji, urzędnicy przyznają, że jak zezwolą Pomorskiemu mówić po polsku do jego dzieci, to zaraz więcej ojców w podobnych sytuacjach będzie żądało także umożliwienia im rozmawiania ze swoimi dziećmi w językach ojczystych. Sprawa Wojciecha Pomorskiego zaczęła się w 2006 roku, kiedy to wytoczył miastu Hamburg proces o dyskryminację. Dotyczy on wydanego przez urzędników Jugendamtu zakazu posługiwania się językiem polskim podczas wizyt u dzieci. Jest to pierwszy w powojennej historii proces wytoczony przez obywatela polskiego pochodzenia przeciwko urzędowi niemieckiemu. Wojciech Pomorski po rozwodzie z żoną uzyskał decyzją sądu rodzinnego w Pinebergu (Szlezwik-Holsztyn) zgodę na widzenia z dziećmi, ale jedynie pod kuratelą państwowego urzędnika. Oznacza to, że podczas wszystkich jego spotkań z nimi obecny musiał być urzędnik z dzielnicowego Jugendamtu. Nie to jednak okazało się problemem wielkim zaskoczeniem dla ojca był fakt, gdy już podczas pierwszego spotkania pracownik Jugendamtu Martin Schroeder zabronił Wojciechowi Pomorskiemu rozmawiać z córkami po polsku pod groźbą uniemożliwienia mu dalszych kontaktów z dziećmi. Ojciec próbował protestować, ale jego interwencje trafiające do różnych szczebli niemieckiej administracji w Hamburgu pozostawały bez najmniejszego echa. Sprawa trafiła do sądu, Polak oskarżył hamburski Jugendamt o dyskryminację. Proces jest w toku. Będący na procesie w roli obserwatora wicekonsul z Hamburga Łukasz Koterba (jak stwierdził, zrobił to na prośbę pana Pomorskiego) w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" nie chciał komentować toczącego się procesu, stwierdzając m.in., że polskie placówki dyplomatyczne robią wszystko, aby służyć pomocą wszystkim Polakom w podobnych sprawach. - Nie jest moją rolą ocenianie działania ani sądów, ani administracji niemieckiej - powiedział nam Koterba. - Jestem tutaj po to, aby pomagać polskim obywatelom. Konsul z Hamburga uchylił się od odpowiedzi, czy nadal istnieje w Niemczech problem dyskryminacji polskiego języka przez urzędników Jugendamtów. - Problem, jaki problem? - stwierdził Koterba. - Ja jestem tylko zwykłym konsularnym urzędnikiem tak zwanej pierwszej linii, jestem dla naszych obywateli, jestem od podejmowania interwencji, a wszystkie wnioski dotyczące naszej pracy są formułowane i przekazywane wyżej, na szczebel konsula generalnego, ambasadora i wreszcie ministra. I dlatego ogólne informacje o sytuacji obywateli polskich w Niemczech mogą być formułowane jedynie przez te gremia. Ze swojej strony mogę dodać, że obecnie przypadków zgłaszanych w okręgu konsularnym Hamburga jest dużo mniej. Jeżeli chodzi o problemy rodzinne polsko-niemieckie, to takie sprawy są rozwiązywane na szczeblu bezpośrednim: konsulat - urząd. Od czasów sprawy pana Pomorskiego nie zanotowaliśmy przypadków, w których jakikolwiek urząd odmówiłby kontaktowania się rodziców z dziećmi w języku polskim - wyjaśnił wicekonsul. - Koterba mija się z prawdą - powiedział nam zarówno Pomorski, jak i inny polski ojciec Jerzy Zdrojewski, którego spotkał podobny los. Tych spraw jest więcej i były zgłaszane nowe przypadki już po sprawie Pomorskiego. Przedstawiciele pokrzywdzonych rodziców zrzeszonych w Polskim Stowarzyszeniu - Rodzice przeciw Dyskryminacji Dzieci poinformowali nas, że obecnie w organizacji zarejestrowanych jest ponad dwadzieścia osób, które zgłaszają podobne przypadki złego traktowania przez Jugendamty, i będzie ich prawdopodobniej więcej. Waldemar Maszewski - Hamburg

Awantura z Zyzakiem w tle Po tym jak Paweł Zyzak wydał swoją książkę o Lechu Wałęsie w mediach zawrzało z oburzenia, ale to nic nadzwyczajnego. Prawdziwa cnota krytyk się nie boi - pisał biskup Ignacy Krasicki. Nie był to co prawda taki biskup, jak Józef Życimski, który to jako „Filozof” stanął w swoim czasie po stronie SB i władz komunistycznych, a teraz jeździ na Przystanek Woodstock i uczestniczy w jakichś szopkach organizowanych przez Jacka Żakowskiego i jego koleżków ku uciesze gawiedzi. Chciałem napisać, niczym niedźwiedź wodzony na łańcuchu, ale jaki tam z niego niedźwiedź. Co prawda kardynał Stefan Wyszyński zabronił księżom kontaktów z bezpieką, ale kogo to teraz obchodzi, skoro Prymas Tysiąclecia nie żyje, a stołki są dochodowe, a szczególnie te, na których siada człowiek odziany w szaty biskupie. Ale mniejsza z tym. Śmieszne było to, że premier Donald Tusk, mimo, że książkę Zyzaka wydało wydawnictwo ARCANA, zagroził Instytutowi Pamięci Narodowej obcięciem finansowania. Co prawda Zyzak pracuje w IPN, ale podobno książka nie ma nic wspólnego z Instytutem. Słowa premiera są niczym innym jak groźbą: jeśli nie będziecie w sposób właściwy opisywać historii, to puścimy was z torbami. „Właściwy” nie oznacza w tym wypadku „prawdziwy” i tu jest problem. W ramach represji na Wydział Historii Uniwersytety Jagiellońskiego miała przybyć komisja i zbadać, czy aby do czegoś nie można się przyczepić, aby zdyskredytować pracę magisterską Zyzaka. A swoją drogą pokażcie mi prace magisterskie, które warto publikować w formie książek. Zapewniam, że wiele ich się nie znajdzie. Zreflektował się jednak Tusk i najazd komisji odwołał. Może parę osób przypomniało sobie swoje magisterki, kilkudziesięciostronicowe nic nie warte wypociny, z których straszy Marks i Lenin? Warto byłoby pogrzebać w pracach naukowych tych mądrali z pierwszych stron gazet. A skoro o mądralach. Po publikacji Zyzaka, były prezydent zagroził, że wyjedzie z Polski, jeśli Tusk nie powoła komisji, która uznałaby białą legendę Wałęsy za niepodważalną prawdę nie podlegającą weryfikacji. Nie wiem, gdzie były prezydent mógłby pojechać, pewnie zaraz za granicą zgubiłby się, bo języków nie zna. Ale kto wie, może po rosyjsku parę słów powie. W swoim czasie dwaj prezydenci III RP „Wolski” i „Alek” zostali wezwani do Moskwy na uroczystości związane z Dniem Zwycięstwa, gdzie pełnili rolę mniej więcej taką samą jak Stanisław August Poniatowski na dworze Katarzyny II po III rozbiorze Polski. Może więc i jeszcze jakiś zagraniczny wyjazd „Bolka” czeka? Gdy już piszę o agentach, to nie sposób zauważyć, że Aleksander Kwaśniewski, jak ta żaba co to gdy konia podkuwają, też łapę podstawia, dopomina się obrony swojej osoby przed zarzutami o agenturalną przeszłość. Każdy przeszłość ma taką, jaką ma i niełatwo w normalnym państwie ją zatrzeć. Ale w III RP nie jest to trudne, przynajmniej dla współpracowników służb specjalnych PRL. Sądy bez mrugnięcia okiem podtrzymują twierdzenie, że TW nie było i wydają zaświadczenia o niewinności. Tego skwapliwie uchwycił się Kwaśniewski i skoro jest w posiadaniu wyroku sądowego, że nie był współpracownikiem SB, to domaga się, aby była to prawda wszystkich obowiązująca. Jak tu jednak uczciwy historyk może się z tym zgodzić, skoro faktem jest, że Kwaśniewski w latach 1983-1989 pozostawał w ewidencji operacyjnej MSW jako TW „Alek”. Pseudonim niezbyt wyszukany, nie to co „Ketman”, czy wspomniany już „Filozof”, ale i zdolności umysłowe „Alka”, też nie takie jak Lesława Maleszki, co to tak zapamiętał się w pisaniu donosów, że napisał donos na swojego oficera prowadzącego. Jakby w odpowiedzi na krytykę Zyzaka, prezydent Lech Kaczyński udekorował odznaczeniami pracowników IPN. Powiedział przy tym m. in., że odznacza ludzi odważnych. Do zachowań odważnych nie zaliczyłbym postawy udekorowanego blaszką prezesa IPN Janusza Kurtyki, który pod naciskiem polityków pozbył się z IPN Sławomira Cenckiewicza, współautora książki, w której opisano współpracę Wałęsy z SB i niszczenie dokumentów na ten temat, mimo, że wcześniej, w telewizji, Pan Prezes nie mógł się nachwalić tej pracy. Do odważnych zachowań też nie zaliczyłbym zapowiedzi Kurtyki nie przedłużenia umowy o pracę z Zyzakiem. Odznaczenie też otrzymali Włodzimierz Suleja i Jan Żaryn, którzy to w swoim czasie wystawiali świadectwo niewinności Janowi Miodkowi. Łatwo o odwagę, gdy chodzi o stalinowskich oprawców, których nikt już nie broni, nawet SLD, ale gdy chodzi o kolegę z branży uczelnianej, to już z odwagą gorzej. W każdym bądź razie, może i tak być, że mimo wszystkich wad, jeszcze zatęsknimy za takim IPN-em, jaki jest teraz. Kiedy już mowa o spodziewanych osiągnięciach rządu Donalda Tuska. Telewizja podała informacje, że polska młodzież jest liderem w Europie w ilości spożywanego alkoholu. Rozumiem, że młodzi ludzie należący do mniejszości narodowych w Polsce nie piją. Ale to już taka uroda mediów, jak coś złego to Polacy, jak dobrego, to „społeczeństwo w Polsce”. Swoją drogą to osiągnięcie młodzieży w spożyciu alkoholu pewnie można uznać za sukces rządu, wszak to Donald Tusk zapowiadał wyzwalanie energii Polaków. Chciał, to ma. Michał Pluta

Jutro „Święto Ludzia Pracy”. Na niejakie szczęście 99% ludzi nie ma najmniejszego zamiaru maszerować tego dnia w jakich-ś pochodach i manifestacjach - po prostu: wykorzystują wolny i dzień i pogodę, by wyjechać na majówkę. Z którego to powodu mój przejazd z Warszawy do Józefowa trwał dziś trzy razy dłużej, niż normalnie. Choć wykorzystałem rozmaite tajne lokalne ścieżki leśne. Na których też były korki - złożone z miejscowych, znających tajne, lokalne ścieżki leśne. Tym niemniej „Święto Pracy” pełni ważną role w systemie komunistycznej indoktrynacji. Ma uświadamiać „obywatelom”, że nie są np. miłośnikami przyrody, taternikami, dziwkarzami, brydżystami ani tp. - lecz Ludziami Pracy. I mają dbać o to, by seny towarów i usług były jak najwyższe (bo wtedy reżym ma od tego wysokie podatki). Gdyby ludzie myśleli o sobie nie jako o Ludziach Pracy, lecz o konsumentach, domagaliby się, by ceny były jak najniższe. Co jest niebezpieczne dla budżetu III RP. Bo co prawda Nowa Klasa, choć miałaby mniej pieniędzy mogłaby taniej kupować towary i usługi w Polsce - ale nie za granicą! Tak więc: w interesie reżymu leży, by każdy czuł się homo faber, a nie homo ludens.

I ludzie się na to nabierają - choć przecież mało kto chce tak naprawdę być Ludziem Pracy! Większość marzy, by już był weekend, święto, urlop, emerytura, lub chociaż zwolnienie chorobowe. Jednak pod wpływem oddziałującej na podświadomość propagandy każdy odpowiada „Jestem kolejarzem” - a nie: „Jestem brydżystą”. Choć kolejarzem jest może od dwóch lat (i za dwa lata znów zmieni pracę) - a brydżystą pozostanie! Ja nie świętuję. Jutro o 2000 mam wystąpić w PolSat NEWS. To tyle o święcie 1go Maja. Dla czujących niedosyt taki drobiażdżek pt. „Błogosławiona nieświadomość”, z „Dziennika Polskiego”: Słynna komunistyczna instytucja zwana NASA ogłosiła, że wysłała w Kosmos sondy pozwalające obserwować wydarzenia na Słońcu - i na parę dni wcześniej przewidywać, jakie może to spowodować zakłócenia na Ziemi. P. dr Angelos Vourlidas z NRL wymienia tu urządzenia elektryczne - ale ważniejszy jest wpływ na ludzi. Ludzie podświadomie odbierają zakłócenia pola elektro-magnetycznego... Skutki tego działania NASA będą przerażające.

Jak tylko przyjdzie doniesienie o jakiś „słonecznym tsunami”, natychmiast żurnaliści zrobią z tego sensację o „kosmicznej katastrofie”. Setki tysięcy instytucyj wyda miliardy dolarów (ktoś na tym zarobi...) by „zabezpieczyć się przed skutkami” (które przyniosłyby straty za $5 mln....). Setki milionów pracowników oświadczą, że „mogą dziś gorzej pracować - bo przecież tsunami”. Setki milionów kobiet dostanie migreny (której by nie miały, gdyby nie wiedziały, że „powinny” ją mieć - bo „tsunami”). Może te sondy jakoś się popsują?

Mam nadzieję, że tego jeszcze na blogu nie wpisałem? JKM



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
075 Gatunki filmu fabularnego IIid 7158
075 (2)
p38 075
p39 075
p10 075
P30 075
P29 075
SHSBC 075 IMPORTANCE OF GOAL TERMINALS
12 2005 075 078
p08 075
p14 075
P18 075
PaVeiTekstB 075
p34 075
P25 075
P15 075
075 ujednolicony tekst ustawy KODEKS PRACY
075 Gatunki filmu fabularnego, II
p09 075
p43 075

więcej podobnych podstron