CLIVE篟KER Powr贸t z Piek艂a


CLIVE BARKER

POWR脫T Z PIEK艁A

PRZE艁O呕Y艁: PAWE艁 KWIATKOWSKI

Dla Mary

Chcia艂bym porozmawia膰 z duchem pradawnej kochanki

Zmar艂ej nim narodzi艂 si臋 b贸g mi艂o艣ci

John Donn臋 „B贸stwo mi艂o艣ci”

ROZDZIA艁 PIERWSZY

Frank tak bardzo zaj臋ty by艂 rozwi膮zywaniem zagadki, 偶e nie us艂ysza艂, kiedy zacz膮艂 bi膰 dzwon. Kostka Lemarchanda by艂a skonstruowana przez prawdziwego mistrza. Zagadka polega艂a na tym, 偶e w 偶aden spos贸b nie mo偶na by艂o dosta膰 si臋 do 艣rodka. M贸wiono za艣 Frankowi, 偶e w 艣rodku kostki s膮 cuda. Nie mia艂 poj臋cia, gdzie mog膮 by膰 punkty nacisku na kt贸rejkolwiek z sze艣ciu czarnych, lakierowanych 艣cian kostki. Wiedzia艂 tylko, 偶e musi je wcisn膮膰, 偶eby zwolni膰 cz臋艣膰 tej tr贸jwymiarowej laubzegi.

Frank widzia艂 ju偶 podobne zabawki; g艂贸wnie w Hongkongu. By艂y to przedmioty w chi艅skim stylu: metafizyka wt艂oczona w kawa艂ek drewna. W tym jednak przypadku Francuz nada艂 chi艅skiemu geniuszowi technicznemu nowy wymiar. By艂 to pokaz perwersyjnej logiki, ca艂kowicie w艂asnego autorstwa. Je艣li istnia艂 system rozpracowania kostki, nie uda艂o si臋 Frankowi go odkry膰. Dopiero po kilku godzinach wype艂nionych pr贸bami i b艂臋dami, efekt przynios艂o prawid艂owe u艂o偶enie kciuk贸w, 艣rodkowego i ma艂ego palca. Ledwie s艂yszalny trzask i wreszcie - zwyci臋stwo! Segment kostki wysun膮艂 si臋 spoza pozosta艂ych cz臋艣ci.

Frank dokona艂 zatem dw贸ch odkry膰.

Po pierwsze stwierdzi艂, 偶e wewn臋trzne powierzchnie s膮 doskonale wypolerowane. Zamazane, skrzywione odbicie twarzy Franka b艂yszcza艂o na polakierowanej powierzchni. Drugim odkryciem by艂a nast臋puj膮ca konstatacja: Lemarchand, mistrz w konstruowaniu pozytywek, tak zbudowa艂 kostk臋, 偶e otwarcie jej uruchamia艂o mechanizm muzyczny. Kostka zacz臋艂a wybrzd臋kiwa膰 kr贸ciutk膮, banaln膮 melodyjk臋.

Zach臋cony swoim sukcesem, Frank ze zdwojon膮 energi膮 pracowa艂 nad kostk膮. Szybko znalaz艂 miejsce, gdzie w wy偶艂obienie zachodzi艂a naoliwiona zatyczka. To naprowadzi艂o go na kolejne zawi艂e elementy konstrukcji kostki. Krok po kroku, Frank obracaj膮c nast臋pn膮 cz膮stk臋 kostki lub j膮 przesuwaj膮c - uruchamia艂 mechanizm odgrywaj膮cy dalsze cz臋艣ci muzycznej frazy. Kontrapunkt melodii rozwija艂 si臋, a偶 pierwotna linia melodyczna zagubi艂a si臋 gdzie艣 w nat艂oku 艣piewnych ozdobnik贸w.

W pewnej chwili dzwony zacz臋艂y bi膰: monotonnie i ponuro. Frank jednak ich nie s艂ysza艂, a w ka偶dym razie nie zdawa艂 sobie z tego sprawy. Gdy zabawka by艂a ju偶 prawie ca艂kowicie zdemontowana, lustrzane wn臋trze kostki rozst膮pi艂o si臋, Frank zda艂 sobie spraw臋, 偶e 偶o艂膮dek podchodzi mu do gard艂a. Na d藕wi臋k dzwon贸w.

Na chwil臋 oderwa艂 si臋 od pracy. Przypuszcza艂, 偶e ha艂as dochodzi z ulicy, ale rych艂o oddali艂 to przypuszczenie. Zacz膮艂 pracowa膰 nad graj膮c膮 kostk膮 kr贸tko przed p贸艂noc膮. Od tego czasu min臋艂o ju偶 kilka godzin. Frank nie postrzeg艂 up艂ywu czasu, ale nie potrafi艂 nie wierzy膰 swojemu zegarkowi. Ale przecie偶 w tym mie艣cie nie by艂o ko艣cio艂a, w kt贸rym - bez wzgl臋du na to, jak bardzo zdesperowani byliby jego wierni - bi艂yby dzwony o tej porze.

Nie. Odg艂os dochodzi艂 raczej z daleka. Przenika艂 przez niewidzialne drzwi. To w艂a艣nie do otwarcia tych drzwi pos艂u偶y膰 mia艂a kostka Lemarchanda. Wszystko, co obieca艂 Kircher sprzedaj膮c Frankowi kostk臋, by艂o zgodne z prawd膮.

Frank znalaz艂 si臋 na progu innego 艣wiata - na skraju prowincji niesko艅czenie oddalonej od pokoju, w kt贸rym s膮dzi艂, 偶e si臋 znajduje.

Niesko艅czenie daleko, ale mimo wszystko - nagle - bardzo blisko.

Ta my艣l sprawi艂a, 偶e oddech Franka przy艣pieszy艂 gwa艂townie. Przewidywa艂 ten moment dok艂adnie; planowa艂 to swoiste „ods艂oni臋cie kurtyny” ka偶d膮 cz膮stk膮 umys艂u. Lada chwila tutaj b臋d膮. Ci, kt贸rych Kircher nazywa艂 Cenobitami. Teolodzy Obrz膮dku Blizny, Wezwani oderw膮 si臋 od swoich eksperyment贸w nad wy偶szymi stanami rozkoszy. Przyb臋d膮 szczyc膮c si臋 swym wiekiem wobec tego 艣wiata upadku i b艂臋du.

Pracowa艂 nieprzerwanie przez ca艂y ubieg艂y tydzie艅, by przygotowa膰 dla nich odpowiednie miejsce. Go艂e pod艂ogi zosta艂y solidnie wyszorowane i obsypane p艂atkami kwiat贸w. Na zachodniej 艣cianie przygotowa艂 dla nich co艣 w rodzaju o艂tarza. Aby zjedna膰 sobie ich sympatie, ozdobi艂 go r贸偶nymi darami. Kircher zapewnia艂 go, 偶e dary te u艂atwi膮 im odprawienie nabo偶e艅stw. By艂y tam ko艣ci, czekoladki, ig艂y... Na lewo od o艂tarza sta艂 dzban wype艂niony moczem - efekt siedmiodniowych zbior贸w Franka. M贸g艂 by膰 potrzebny w razie, gdyby wymagali jakiego艣 spontanicznego gestu samozbezczeszczenia. Po prawej, za rad膮 Kirchera, Frank umie艣ci艂 talerz wype艂niony g艂owami go艂臋bic.

Dopatrzy艂 ka偶dej cz臋艣ci rytua艂u inwokacji. 呕aden z kardyna艂贸w, marz膮cych o papieskiej tiarze, nie by艂by w tym pilniejszy.

Ale teraz, gdy odg艂os dzwonu przybra艂 na sile i ca艂kiem zag艂uszy艂 pozytywk臋, Frank zl膮k艂 si臋.

- Za p贸藕no - wyszepta艂 do siebie licz膮c, 偶e w ten spos贸b zd艂awi rosn膮cy strach. Urz膮dzenie Lemarchanda by艂o jednak rozmontowane; ostatni uk艂ad przekr臋cony. Nie by艂o ju偶 czasu, ani na wym贸wki, ani na 偶al. Poza tym, czy偶 nie po to ryzykowa艂 偶yciem i zdrowiem, 偶eby umo偶liwi膰 sobie dokonanie tego odkrycia? Nawet teraz droga do przyjemno艣ci sta艂a otworem dla garstki ludzi, kt贸rzy o tych rozkoszach wiedzieli. Kt贸rzy znali tajemnice przyjemno艣ci, jakie na nowo mog艂y okre艣li膰 granice tego, co dost臋pne jest zmys艂om. Poprzez poznanie tych sekret贸w Frank chcia艂 wyzwoli膰 si臋 z otaczaj膮cego go b艂臋dnego ko艂a po偶膮dania, uwodzenia i zawodu - a wi臋c od tego wszystkiego, od czego nie potrafi艂 si臋 uwolni膰 od p贸藕nej m艂odo艣ci.

Gdyby posiad艂 t臋 wiedz臋, jego 偶ycie by艂oby ca艂kiem inne. Przecie偶 nikt chyba nie mo偶e pozosta膰 taki sam po prze偶yciu g艂臋bi takiego uczucia.

Go艂a 偶ar贸wka zwisaj膮ca ze 艣rodka sufitu przygas艂a i zaraz potem poja艣nia艂a. I jeszcze raz poja艣nia艂a i przygas艂a. Ja艣nia艂a i przygasa艂a teraz w rytm odg艂os贸w dzwon贸w, za ka偶dym uderzeniem 偶arz膮c si臋 mocniej. Mi臋dzy uderzeniami w pokoju zapada艂y ca艂kowite ciemno艣ci. Tak, jakby 艣wiat, w kt贸rym egzystowa艂 przez dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat, przesta艂 istnie膰. A potem dzwon odezwa艂 si臋 znowu. 呕ar贸wka ja艣nia艂a 艣wiat艂em tak silnym, 偶e wydawa艂o si臋 nie do pomy艣lenia, by kiedykolwiek zamigota艂a. I przez kilka cennych sekund Frank zn贸w sta艂 w znajomym miejscu, a drzwi zn贸w prowadzi艂y po prostu na schody - w g贸r臋, w d贸艂, na ulic臋. Za oknami Frank m贸g艂by ju偶 zobaczy膰 budz膮cy si臋 ranek, gdyby tylko mia艂 ch臋膰 i si艂臋 oderwa膰 wcze艣niej umocowane zas艂ony. Z ka偶dym odg艂osem bicia dzwon贸w 艣wiat艂o 偶ar贸wki przybiera艂o na sile. Widzia艂 w贸wczas urywane obrazy zmieniaj膮cego si臋 otoczenia. Na wschodniej 艣cianie zarysowa艂y si臋 p臋kni臋cia. Ceg艂y momentalnie zacz臋艂y wysuwa膰 si臋 spomi臋dzy spoin i wyskakiwa膰 na boki. R贸wnie ostro widzia艂 przestrze艅 poza pokojem, sk膮d dobywa艂 si臋 ha艂as bij膮cego dzwonu. Przestrze艅 wype艂nia艂y... ptaki. Olbrzymie kosy uwi臋zione w gwa艂townej burzy. Tylko tyle m贸g艂 wyczu膰. Tylko tyle wiedzia艂 o prowincji, z kt贸rej przybywa艂y hierofanty: zagubione, kruche, po艂amane rzeczy. Upada艂y i powstawa艂y na nowo. Swoim strachem przepe艂nia艂y ciemno艣ci.

Wkr贸tce 艣ciany zn贸w sta艂y na swoim miejscu, a dzwon zamilk艂. 呕ar贸wka zgas艂a. Tym razem zdawa艂o si臋, 偶e ju偶 na dobre.

Frank sta艂 w ciemno艣ciach. Milcza艂. Nawet gdyby pami臋ta艂 przygotowane s艂owa powitania, jego j臋zyk nie by艂by w stanie ich wypowiedzie膰. Usta mu spierzch艂y. Znieruchomia艂y. Wtem o艣lepi艂o go 艣wiat艂o. Tym razem bi艂o od nich: od kwartetu Cenobit贸w. 艢ciana za nimi zasklepi艂a si臋. Cenobici zaj臋li pok贸j. Razem z nimi w pokoju pojawia艂y si臋 i znika艂y fosforyzuj膮ce 艣wiat艂a, niczym odb艂yski rybich 艂usek w morskiej toni. B艂臋kitne, zimne - bez uroku. Frank by艂 zaskoczony, 偶e nigdy dot膮d nie zastanawia艂 si臋, jak wygl膮daj膮 Cenobici. Jego wyobra藕nia - bardzo tw贸rcza, gdy chodzi艂o o oszustwa i kradzie偶e - w tym przypadku zawiod艂a: umiej臋tno艣膰 zobrazowania sobie tych wa偶nych b膮d藕 co b膮d藕 os贸b by艂a poza zasi臋giem jego mo偶liwo艣ci. Nawet nie pr贸bowa艂.

Dlaczego jednak by艂 tak zrozpaczony? Dlaczego ba艂 si臋 na nich spojrze膰? Czy to pokrywaj膮ce ka偶dy skrawek ich cia艂a blizny wywo艂ywa艂y jego przestrach? Cia艂a ich by艂y ponak艂uwane, poszatkowane, porozszarpywane i jakby potargane w popiele. Bi艂 od nich zapach przypominaj膮cy wanili臋. Zapach by艂 s艂odkawy, ale mimo to przebija艂 przeze艅 dobywaj膮cy si臋 z ich cia艂 od贸r. 艢wiat艂o nasili艂o si臋, wi臋c Frank m贸g艂 si臋 im przyjrze膰 dok艂adniej... Mo偶e z powodu tego 艣wiat艂a zdawa艂o mu si臋, 偶e nie ujrza艂 nawet 艣ladu rado艣ci czy cho膰by cz艂owiecze艅stwa na ich okaleczonych twarzach. Tylko rozpacz i dziki g艂贸d. Frankowi zbiera艂o si臋 na wymioty.

- Co to za miasto? - zapyta艂 jeden z czterech.

Jego p艂ci prawie nie mo偶na by艂o rozpozna膰. Odzie偶, miejscami poprzyszywana do sk贸ry, zas艂ania艂a intymne cz臋艣ci jego cia艂a. Absolutnie nic nie mo偶na by艂o wywnioskowa膰 ani z brzmienia jego g艂osu, ani z przemy艣lnie zniekszta艂conych rys贸w. Kiedy m贸wi艂, haki przek艂uwaj膮ce mu powieki porusza艂y zawi艂膮 pl膮tanin臋 艂a艅cuch贸w przeprowadzonych przez skrawki cia艂a i ko艣ci. Ruch 艂a艅cuch贸w ods艂ania艂 po艂yskuj膮ce mi臋艣nie jego twarzy.

- Zada艂em ci pytanie - powiedzia艂 przybysz. Frank nie odpowiedzia艂. Nazwa miasta by艂a ostatni膮 rzecz膮, jak膮 potrafi艂 sobie przypomnie膰.

- Czy zrozumia艂e艣 pytanie? - szorstko odezwa艂a si臋 posta膰 obok. Jej g艂os, dla odmiany, by艂 jasny i nami臋tny, jakby nale偶a艂 do urokliwej dziewczyny. Ka偶dy skrawek jej twarzy by艂 misternie wytatuowany. Siatka nak艂u膰 na ka偶dym skrzy偶owaniu linii poziomych i pionowych przypi臋ta by艂a do ko艣ci czaszki. Podobny wz贸r pokrywa艂 j臋zyk przybysza.

- Czy ty w og贸le wiesz, kim my jeste艣my? -zapyta艂a posta膰.

- Tak - wyduka艂 wreszcie Frank. - Wiem.

Oczywi艣cie, 偶e wiedzia艂. Sp臋dzi艂 z Kircherem d艂ugie noce, zag艂臋biaj膮c si臋 w aluzje wy艂awiane z dziennik贸w Bolingbroke'a i Gillesa de Rais. Ca艂a ludzko艣膰 wiedzia艂a o Obrz膮dku Blizny. On te偶.

Ale mimo to... oczekiwa艂 czego艣 innego. Oczekiwa艂 jakiej艣 oznaki licznych wspania艂o艣ci, do kt贸rych Cenobici mieli dost臋p. My艣la艂, 偶e przyb臋d膮 z kobiet膮; namaszczon膮, sk膮pan膮 w mleku. Kobiet膮 ogolon膮 i do艣膰 siln膮, by dokona膰 aktu mi艂o艣ci. Chcia艂 kobiet wyperfumowanych, o udach dr偶膮cych z niecierpliwo艣ci, by si臋 rozewrze膰. Kobiet o pe艂nych po艣ladkach - takich, jakie uwielbia艂. Czeka艂 na westchnienia. Na omdlewaj膮ce cia艂a spoczywaj膮ce w艣r贸d kwiat贸w, niczym na mi臋kkim kobiercu. Oczekiwa艂 dziewiczych samic, kt贸rych ka偶dy zakamarek cia艂a by艂 got贸w do ekstazy na jego skinienie. Marzy艂 o kobietach, kt贸rych umiej臋tno艣ci wprawi膰 by go mog艂y w os艂upienie. Jeszcze, jeszcze - do niewyobra偶alnej rozkoszy. Zapomnia艂by z ch臋ci膮 o ca艂ym 艣wiecie w ramionach takiej kobiety. 呕y艂by nami臋tno艣ci膮, zapomnia艂by o wzgardzie. Ale niestety. Ani kobiet, ani westchnie艅. By艂y tylko te bezp艂ciowe stwory o pofa艂dowanych cia艂ach.

Zabra艂 g艂os trzeci z przyby艂ych. Jego rysy gubi艂y si臋 w bliznach - rany wi艂y si臋 po ca艂ej twarzy. P臋cherze przes艂ania艂y mu oczy, a wypowiadane s艂owa przypomina艂y nieartyku艂owane mamrotanie. Usta by艂y kompletnie zdeformowane.

- Czego chcesz? - zapyta艂 Franka.

Przyjrza艂 si臋 pytaj膮cemu z wi臋ksz膮 dok艂adno艣ci膮 i pewno艣ci膮 siebie ni偶 dw贸m poprzednim. Strach opuszcza艂 go z ka偶d膮 sekund膮. Wizje zatrwa偶aj膮cych scen zza 艣ciany odchodzi艂y w niepami臋膰. By艂 sam na sam z tymi zgrzybia艂ymi typami. Z bij膮cym od nich smrodem, udziwnionymi odkszta艂ceniami. Z rzucaj膮c膮 si臋 w oczy s艂abo艣ci膮. Obawia艂 si臋 ju偶 tylko ataku md艂o艣ci.

- Kircher powiedzia艂 mi, 偶e b臋dzie tu was pi臋ciu - powiedzia艂 Frank.

- In偶ynier przyb臋dzie tu, kiedy nadejdzie czas - pad艂a odpowied藕. - Pytamy ci臋 wi臋c raz jeszcze: czego chcesz?

Frank uzna艂, 偶e najlepiej b臋dzie, je艣li odpowie im wprost.

- Chc臋 rozkoszy - odpowiedzia艂. Kircher powiedzia艂, 偶e wiecie o rozkoszy wszystko.

- O tak. wiemy - odpar艂 pierwszy z nich. -Wszystko, czegokolwiek pragn膮艂e艣.

- Tak?

- Oczywi艣cie. Oczywi艣cie - gapi艂 si臋 na Franka nienaturalnie ods艂oni臋tymi oczami. -A o czym marzy艂e艣? - zapyta艂.

Pytanie postawione prosto z mostu stropi艂o go. Jak偶e mogli oczekiwa膰, 偶e Frank ubierze w s艂owa natur臋 fantazji tworzonych przez jego po偶膮danie? Szuka艂 odpowiednich s艂贸w, kiedy jeden z nich powiedzia艂:

- Ten 艣wiat... nie jeste艣 z niego zadowolony?

- Nie za bardzo - odpowiedzia艂.

- Nie jeste艣 pierwszym, kt贸rego m臋czy trywialno艣膰 tego 艣wiata - pad艂a odpowied藕. - Byli i inni.

- Niewielu - dorzuci艂a pokryta siatk膮 twarz.

- Prawda. W najlepszym razie garstka. Ale tylko nieliczni o艣mielili si臋 u偶y膰 Konfiguracji Lemarchanda. Byli to m臋偶czy藕ni tacy jak ty. Spragnieni nowych mo偶liwo艣ci. Tacy, kt贸rzy s艂yszeli o naszych umiej臋tno艣ciach nie znanych w twoich okolicach.

- Oczekiwa艂em, 偶e... - zacz膮艂 Frank.

- Wiemy, czego艣 oczekiwa艂 - Cenobita zripostowa艂 znienacka. - Rozumiemy a偶 za dobrze, o co chodzi w twoim szale艅stwie. Nie ma w tym nic nowego.

Frank chrz膮kn膮艂.

- Wi臋c - zacz膮艂 znowu - wiecie, o czym marz臋. Tylko wy mo偶ecie da膰 mi t臋 rozkosz.

Twarz jednego z nich rozwar艂a si臋 w u艣miechu, o ile mo偶na to tak nazwa膰. Jego usta wygl膮da艂y jak pysk pawiana.

- Nie tak膮 rozkosz, o jakiej my艣lisz - brzmia艂a odpowied藕.

Frank chcia艂 mu przerwa膰, ale stw贸r w uciszaj膮cym ge艣cie podni贸s艂 d艂o艅.

- My stawiamy warunki. Mo偶esz straci膰 panowanie nad sob膮 - powiedzia艂 przybysz. - Warunki, kt贸rych twoja wyobra藕nia, cho膰by trawiona malaryczn膮 gor膮czk膮, nigdy by nie przewidzia艂a.

- ... tak?

- O tak. Z ca艂膮 pewno艣ci膮. Twoje najbardziej skrajne zboczenia s膮 dziecinn膮 zabawk膮 w por贸wnaniu z tym, czego mo偶esz do艣wiadczy膰.

- Czy chcesz w nich wzi膮膰 udzia艂? - zapyta艂 drugi Cenobita.

Frank spojrza艂 na blizny i haki. J臋zyk sko艂owacia艂 mu na nowo.

- Czy chcesz tego?

Na zewn膮trz, niemal na wyci膮gni臋cie r臋ki, wkr贸tce b臋dzie si臋 budzi艂 dzie艅. Dzie艅 po dniu obserwowa艂 z okna tego pokoju budz膮c膮 si臋 ulic臋. Pakowa艂 si臋 w jeszcze jedn膮 bezsensown膮 gr臋. Ale wiedzia艂, 偶e 艣wiat nie jest w stanie da膰 mu ju偶 niczego, co by go mog艂o podnieci膰. Wysi艂ek -owszem, tego m贸g艂 mie膰 w br贸d. Ale nie mog艂o by膰 mowy o 偶adnej satysfakcji. Tylko pustka. Nag艂e po偶膮danie i r贸wnie nag艂a oboj臋tno艣膰. Ju偶 dawno zrezygnowa艂 z tego bezowocnego wysi艂ku. Droga do czego艣 wi臋cej wiedzie przez odczytywanie dziwnych znak贸w czynionych przez te stwory. Cen膮 jest tylko ambicja. By艂 got贸w j膮 zap艂aci膰.

- Poka偶cie mi cho膰 troch臋 - powiedzia艂.

- Stamt膮d nie ma ju偶 powrotu. Czy to rozumiesz?

- Poka偶cie.

Cenobitom nie potrzeba by艂o dalszych zach臋t. Kurtyna posz艂a w g贸r臋. Frank us艂ysza艂 skrzypienie otwieranych drzwi. Zwr贸ci艂 twarz w t臋 stron臋. 艢wiat za progiem znikn膮艂. W tym miejscu panowa艂y teraz te same, tchn膮ce atmosfer膮 grozy ciemno艣ci, z kt贸rych wyszli cz艂onkowie Obrz膮dku. Obejrza艂 si臋 do ty艂u, by Cenobit贸w poprosi膰 o wyt艂umaczenie. Ale ich ju偶 tam nie by艂o. Dowodem ich niedawnej obecno艣ci by艂 jednak zmieniony wygl膮d pokoju. Z pod艂ogi znikn臋艂y p艂atki kwiat贸w. Wota dzi臋kczynne na 艣cianach sczernia艂y, jakby od gor膮ca niewidocznego p艂omienia. Od贸r uderzy艂 go w nozdrza z tak膮 moc膮, 偶e ba艂 si臋, i偶 zacznie krwawi膰.

Ale sw膮d spalenizny to tylko pocz膮tek. Wkr贸tce g艂owa Franka t臋tni艂a niemal tuzinem innych zapach贸w. Perfumy, kt贸re poprzednio ledwo wyczuwa艂, teraz nagle przybra艂y na sile. Zapach kwiat贸w, farby na suficie i sok贸w drzewa, z kt贸rego wykonane by艂y deski pod艂ogi. Wszystko to rozbrzmiewa艂o mu w g艂owie.

M贸g艂 nawet poczu膰 ciemno艣膰 za drzwiami. Odurza艂 go smr贸d setek tysi臋cy ptak贸w.

Zakry艂 r臋k膮 usta i nos, by powstrzyma膰 ten istny atak zapach贸w, ale smr贸d potu jego w艂asnej d艂oni przyprawi艂 go o zawroty g艂owy. Chcia艂o mu si臋 wymiotowa膰, lecz koniuszki nerw贸w na ca艂ym ciele zacz臋艂y przekazywa膰 do jego m贸zgu sprzeczne z sob膮 i coraz to nowe wra偶enia.

Zdawa艂o si臋, 偶e czuje, jak py艂ki kurzu gwa艂townie zderzaj膮 si臋 z jego sk贸r膮. Ka偶dy oddech dra偶ni艂 wargi. Od ka偶dego mrugni臋cia bola艂y go powieki. 呕贸艂膰 parzy艂a w gardle, a w艂贸kienko wczorajszego befsztyka, kt贸re utkwi艂o mu mi臋dzy z臋bami, przyprawia艂o o potworne b贸le. Poczu艂 pieczenie, gdy mikroskopijnej wielko艣ci kropelka t艂uszczu spad艂a mu na j臋zyk.

Uszy tak偶e odczuwa艂y ze zwielokrotnion膮 wra偶liwo艣ci膮. G艂ow臋 przepe艂nia艂y tysi膮ce d藕wi臋k贸w. Cz臋艣膰 z nich dobywa艂a si臋 z jego p艂uc. Powietrze wiej膮ce mu przez b臋benki przypomina艂o huragan. Ruchy jelit rodzi艂y seri臋 przera偶aj膮cych szelest贸w. By艂y te偶 i inne d藕wi臋ki, niezliczone ha艂asy napadaj膮ce go ze wszystkich stron. Gniewne, podniesione g艂osy szepta艂y zakl臋cia mi艂osne; wrzaski i ryki, urywane piosenki i p艂acz.

Co to by艂o? 艢wiat? Poranne pobudki w tysi膮cach dom贸w?

Frank nie potrafi艂 ws艂ucha膰 si臋 w te g艂osy. Kakofonia d藕wi臋k贸w uniemo偶liwia艂a jak膮kolwiek analiz臋.

Ale by艂o tam te偶 co艣 gorszego. Oczy! O, Bo偶e na niebiosach! Nigdy nie przypuszcza艂, 偶e mog膮 by膰 a偶 tak przera偶aj膮ce. On, kt贸ry my艣la艂, 偶e nie ma takiej rzeczy pod s艂o艅cem, kt贸ra mog艂aby go przestraszy膰. Frank a偶 zatoczy艂 si臋! Wsz臋dzie wizje!

Go艂y sufit sta艂 si臋 oniemiaj膮c膮 geografi膮 艣lad贸w p臋dzla. Sploty nitek jego koszuli nios艂y niemo偶liw膮 do ud藕wigni臋cia gro藕b臋.

Frank zauwa偶y艂, 偶e w rogu pokoju, na g艂owie go艂臋bicy, drgn膮艂 jaki艣 okruch. Go艂臋bia g艂owa mrugn臋艂a do niego porozumiewawczo. O nie! Tego by艂o za wiele! Za wiele!

Przera偶ony do granic wytrzyma艂o艣ci Frank zacisn膮艂 oczy. Ale wewn膮trz by艂o wszystkiego jeszcze wi臋cej ni偶 tam, gdzie m贸g艂 si臋gn膮膰 wzrokiem, gdy mia艂 otwarte oczy. Gwa艂towne uderzenie wspomnie艅 poruszy艂o go do g艂臋bi. Widzia艂, jak ssie mleko matki. Zakrztusi艂 si臋. Czu艂 czyje艣 r臋ce na sobie (czy by艂a to b贸jka czy te偶 braterski u艣cisk?). Uchwyt dusi艂 go coraz bardziej i brutalniej. Kr贸tkie mu艣ni臋cia wra偶e艅, wszystkie 艣wi臋te nakazy nakre艣lone doskona艂膮 r臋k膮 na korze m贸zgowej 艂ama艂y go si艂膮 huraganu, powoduj膮c, 偶e nie by艂 w stanie o nich zapomnie膰.

Czu艂, 偶e zaraz wybuchnie. Oczywi艣cie 艣wiat poza jego g艂ow膮 - pok贸j, ptaki za drzwiami - nie by艂 nawet w po艂owie tak przera偶aj膮cy, jak wspomnienia pod powiekami.

Lepiej b臋dzie, jak otworz臋 oczy - pomy艣la艂. Powieki jednak odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa; nie m贸g艂 ich podnie艣膰. Nie chcia艂y si臋 odklei膰. 艁zy, jaka艣 wydzielina, zaszy艂y je niczym ig艂a z nitk膮.

Przypomnia艂 sobie opowie艣ci o Cenobitach: o hakach i 艂a艅cuchach. Czy偶by poddali go ju偶 swoim chirurgicznym praktykom? A mo偶e na zawsze zamkn臋li przed nim 艣wiat dost臋pny wzrokowi i uwi臋zili pod powiekami? Skazali go na wieczne do艣wiadczanie wspomnie艅...

W obawie o w艂asne zdrowie zacz膮艂 b艂aga膰 ich, cho膰 nie by艂 pewien, czy nadal s膮 w zasi臋gu jego g艂osu:

- Dlaczego... - zapyta艂 - dlaczego to robicie?

Echo s艂贸w obi艂o mu si臋 o uszy, ale nie by艂 w stanie tego us艂ysze膰. Zalewa艂o go coraz wi臋cej wra偶e艅. Przera偶aj膮ce wspomnienia z przesz艂o艣ci.

J臋zyk zala艂y obrazy z dzieci艅stwa - mleko i wstyd. Stopniowo w艣r贸d wspomnie艅 zacz臋艂y dominowa膰 uczucia charakterystyczne dla wieku dojrza艂ego. Oto zobaczy艂 siebie jako doros艂ego m臋偶czyzn臋. Mia艂 w膮sy i mocne r臋ce. By艂 silny i odwa偶ny.

Przyjemno艣ci wieku m艂odzie艅czego owiane by艂y magnetyzmem 艣wie偶o艣ci. Lecz w miar臋 jak przemija艂y, a delikatne wspomnienia traci艂y swoj膮 moc, trzewia Franka przepe艂nia艂y si臋 coraz to mocniejszymi wra偶eniami. I oto przysz艂y znowu. Dra偶ni艂y go tym bardziej, 偶e dot膮d spoczywa艂y gdzie艣 na dnie 艣wiadomo艣ci.

Czu艂 niewypowiedziany smak na ko艅cu j臋zyka. Gorycz, to zn贸w s艂odycz. Co艣 kwa艣nego i s艂onego. Czu艂 pio艂un, odchody, w艂osy matki. Widzia艂 szybko艣膰, s艂ysza艂 t膮pni臋cia w g艂臋binach morskich. Czu艂 ruch miejski, s艂ysza艂 szum chmur na niebie. Gor膮co plwocin parzy艂o go w policzek.

W艣r贸d wizji pojawia艂y si臋 te偶, oczywi艣cie, kobiety.

Pe艂ne podniecenia i wstydu pojawia艂y si臋 przed oczami wnikaj膮c w jego zmys艂y. Pora偶a艂y go kobiecym zapachem, dotykiem, smakiem.

Czu艂 si臋 pobudzony blisko艣ci膮 tego haremu, mimo dziwnych okoliczno艣ci. Rozpi膮艂 rozporek spodni i zacz膮艂 dra偶ni膰 cz艂onka. Chcia艂 raczej pozby膰 si臋 nasienia i tym samym uwolni膰 si臋 od potwor贸w ni偶 znale藕膰 w tym jak膮kolwiek przyjemno艣膰. Nie do ko艅ca zdawa艂 sobie z tego spraw臋, cho膰 raczej przeczuwa艂 to, co si臋 sta艂o. W miar臋 jak jego m臋sko艣膰 przybiera艂a na d艂ugo艣ci, stawa艂 si臋 coraz bardziej 偶a艂osny. 艢lepiec w pustym pokoju podniecony przywidzeniami. Ale do tortur podobny, nie przynosz膮cy rozkoszy, orgazm wcale nie spowolni艂 nieub艂aganych wizji. Kolana mu znieruchomia艂y. Upad艂. Zawy艂 z b贸lu upad艂szy, ale nie rozczula艂 si臋 nad sob膮 wobec nowej fali okropnych wspomnie艅.

Obr贸ci艂 si臋 na plecy i krzycza艂. Krzycza艂 i b艂aga艂 o koniec, ale ilo艣膰 dozna艅 tylko zwi臋kszy艂a si臋. I ros艂a jeszcze bardziej z ka偶d膮 jego pro艣b膮 o uwolnienie od wizji.

B艂agania zamieni艂y si臋 wnet w jeden d藕wi臋k. S艂owa i sens zosta艂y wyparte przez panik臋. Wydawa艂o si臋, 偶e udr臋ka nigdy si臋 nie sko艅czy. Straci艂 ju偶 wszelk膮 nadziej臋. Liczy艂 tylko na to, 偶e uwolni go 艣mier膰.

Kiedy, pogr膮偶ony w rozpaczy, sformu艂owa艂 resztk膮 si艂 swoj膮 ostatni膮 my艣l, ob艂臋d zatrzyma艂 si臋. Wszystko znikn臋艂o w mgnieniu oka. Bez 艣ladu! Wizje, g艂osy, dotkni臋cia, smaki i zapachy. Zosta艂 znienacka tego wszystkiego pozbawiony. Przez kilka sekund w膮tpi艂 nawet, czy w og贸le jeszcze istnieje. Dwa uderzenia serca, trzy, cztery - przekona艂y go, 偶e 偶yje.

Wraz z pi膮tym uderzeniem otworzy艂 oczy. W pokoju by艂o pusto. Znikn臋艂y go艂臋bie 艂ebki i dzban z uryn膮. Drzwi by艂y zamkni臋te.

Usiad艂, nabrawszy nieco animuszu. R臋ce mu dr偶a艂y; bola艂a go g艂owa, przeguby i p臋cherz.

Wtem przyci膮gn臋艂o jego uwag臋 poruszenie w drugim ko艅cu pokoju. W miejscu, gdzie przed chwil膮 by艂o zupe艂nie pusto, siedzia艂a jaka艣 posta膰. By艂 to czwarty Cenobita; ten, kt贸ry nic nie m贸wi艂 i kt贸ry nie pokaza艂 nawet swojej twarzy. Teraz jednak nie wygl膮da艂 na potwora. By艂a to kobieta. Bez kaptura i bez kr臋puj膮cych wi臋z贸w. Mia艂a jakby szar膮 cer臋, ale ca艂a by艂a l艣ni膮ca. Uwag臋 Franka przyci膮gn臋艂y jej krwawe usta. Rozszerzone nogi ods艂ania艂y pulchne podbrzusze. Siedzia艂a na zwa艂ach gnij膮cych g艂贸w ludzkich i u艣miecha艂a si臋 zapraszaj膮co.

Frank podnieci艂 si臋 tym niesamowitym po艂膮czeniem 艣mierci i seksu. Nie mia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e to ona osobi艣cie zg艂adzi艂a swe ofiary. Za jej paznokciami wci膮偶 tkwi艂y resztki ludzkiej sk贸ry. Co najmniej dwadzie艣cia powyrywanych j臋zyk贸w pokrywa艂o jej namaszczone uda. J臋zyki chcia艂y jakby w ni膮 wej艣膰. By艂 pewien, i偶 resztki m贸zgu sp艂ywaj膮ce z uszu i nozdrzy g艂贸w s膮 dowodem na to, 偶e ofiary doprowadzone by艂y do ob艂臋du zanim stosunek seksualny, czy mo偶e zwyk艂y poca艂unek, odebra艂 im ostatnie tchnienie.

Kircher ok艂ama艂 go - albo sam zosta艂 wprowadzony w b艂膮d. W powietrzu wisia艂a atmosfera rozkoszy, nie takiej jednak, do jakiej przywykn膮膰 m贸g艂 zwyk艂y 艣miertelnik.

Otwieraj膮c kostk臋 Lemarchanda, Frank pope艂ni艂 b艂膮d. Potworny b艂膮d!

- Ach! Wi臋c wreszcie sko艅czy艂e艣 艣ni膰 - powiedzia艂a przygl膮daj膮c si臋 Frankowi badawczo. - To dobrze.

Frank le偶a艂 na pod艂odze i ci臋偶ko dysza艂. J臋zyki zsun臋艂y si臋 z nogi, kiedy kobieta powsta艂a.

- Teraz mo偶emy zaczyna膰 - powiedzia艂a.

ROZDZIA艁 DRUGI

- Nie ca艂kiem tego oczekiwa艂am - stwierdzi艂a Julia.

Zapada艂 zmierzch. Ko艅czy艂 si臋 zimny, jak na sierpie艅, dzie艅. Nie by艂a to najlepsza pora na ogl膮danie domu, kt贸ry tak d艂ugo sta艂 pusty.

- Potrzeba tu du偶o pracy - powiedzia艂 Rory. - Od 艣mierci babci stoi nietkni臋ty. Jestem pewien, 偶e ona nie bra艂a si臋 tutaj za nic.

- Czy dom nale偶y teraz do ciebie?

- Do mnie i Franka. Przypad艂 nam obu w testamencie. Ale kiedy to mojego starszego brata widziano po raz ostatni?

Wzruszy艂a ramionami, jakby nie pami臋ta艂a. Ale przecie偶 pami臋ta艂a doskonale. By艂o to na tydzie艅 przed ich 艣lubem.

- M贸wi艂 mi kto艣, 偶e by艂 tu przez kilka dni zesz艂ego lata. Wykolejeniec. Ci膮gle gdzie艣 znika. W og贸le nie przejmuje si臋 posiad艂o艣ci膮.

- Ale co b臋dzie, jak si臋 wprowadzimy; on si臋 pojawi i upomni o swoje.

Sp艂ac臋 go. Wezm臋 po偶yczk臋 z banku i sp艂ac臋 go. On na to p贸jdzie, zawsze brakuje mu got贸wki.

Skin臋艂a g艂ow膮, ale nie wygl膮da艂a na przekonan膮.

- Nie przejmuj si臋 - powiedzia艂. Podszed艂 do niej i obj膮艂 j膮.

- Ten dom jest nasz, laleczko. Mo偶emy go pomalowa膰, umeblowa膰 i wypie艣ci膰. B臋dzie nam tu jak w raju.

Spojrza艂 na jej twarz. Czasami, szczeg贸lnie gdy - tak jak teraz - mia艂a w膮tpliwo艣ci, jej pi臋kno niemal przera偶a艂o go.

- Zaufaj mi - powiedzia艂 z przekonaniem.

- Przecie偶 ci ufam.

- No to w porz膮dku. A wi臋c w niedziel臋 wprowadzamy si臋.

* * *

Nadesz艂a wreszcie niedziela. Nawet w tej cz臋艣ci miasta by艂 to dzie艅 Bo偶y. Je艣li jednak w艂a艣ciciele tych wspania艂ych dom贸w i wypucowanych dzieci nie wierzyli w Boga, przestrzegali dnia wolnego. Zas艂ony w oknach nie by艂y jeszcze odsuni臋te, gdy przyjecha艂a ci臋偶ar贸wka Lewtona i zacz臋to wy艂adunek. Kilku ciekawskich s膮siad贸w, pod pretekstem wyprowadzenia psa, przespacerowa艂o si臋 obok domu raz czy dwa. Nikt jednak nie pr贸bowa艂 zagadywa膰 艣wie偶o przyby艂ych. Nikt te偶, oczywi艣cie, nie zaofiarowa艂 si臋 z pomoc膮 przy przenoszeniu mebli. Niedziela nie by艂a najlepszym dniem na uci膮偶liwe prace.

Julia dogl膮da艂a rozpakowywania, a Rory stara艂 si臋 zorganizowa膰 wy艂adunek ci臋偶ar贸wki. Lewton i Szalony Bob okazali si臋 tu bardzo pomocni. Musieli zrobi膰 cztery kursy, by przewie藕膰 wszystkie graty z Alexandra Road. Pod koniec dnia jednak sporo klamot贸w zosta艂o jeszcze w starym mieszkaniu.

Oko艂o drugiej po po艂udniu w progu pojawi艂a si臋 Kirsty.

- Przysz艂am zobaczy膰, czy nie mog艂abym w czym艣 pom贸c - powiedzia艂a. W jej przepraszaj膮cym g艂osie mo偶na by艂o wyczu膰 wahanie.

- Lepiej wejd藕 do 艣rodka - odpar艂a Julia i wr贸ci艂a do du偶ego pokoju. Jego wn臋trze przypomina艂o pole bitwy. Zwyci臋stwo na nim przechyla艂o si臋 wyra藕nie na stron臋 chaosu. Julia przeklina艂a pod nosem Rory'ego. To by艂o w jego stylu. Zaprasza膰 kogo si臋 da do pomocy. Kirsty by艂aby tu raczej zawad膮. Jej marzycielski, wiecznie niezorganizowany spos贸b bycia nie wprawia艂 Julii w najlepszy nastr贸j.

- Co mog臋 robi膰? - zapyta艂a Kirsty. - Rory powiedzia艂, 偶e...

- O tak - przerwa艂a jej Julia. - Jestem pewna, 偶e powiedzia艂.

- A gdzie on teraz jest? To znaczy... Rory?

- Pojecha艂 po kolejn膮 parti臋 rzeczy. 呕eby jeszcze bardziej powi臋kszy膰 ten ba艂agan.

- Aha.

Julia zmi臋k艂a jednak:

- Wiesz, to bardzo mi艂o z twojej strony - powiedzia艂a - 偶e przysz艂a艣 tutaj, ale nie s膮dz臋, 偶eby by艂o co艣 konkretnego do zrobienia dla ciebie.

Kirsty z lekka zaczerwieni艂a si臋. Mo偶e by艂a rozmarzona, ale nie g艂upia.

- Aha, rozumiem - odpar艂a. - Jeste艣 pewna? Czy nie mog艂abym na przyk艂ad... to znaczy... mo偶e chcesz, 偶ebym ci zrobi艂a kawy?

- Kawa! - zawo艂a艂a Julia i zda艂a sobie spraw臋, jak bardzo zasch艂o jej w gardle. - Tak - powiedzia艂a - to 艣wietny pomys艂.

Oczywi艣cie, parzenie kawy nie oby艂o si臋 bez pomniejszych trudno艣ci. Nic, za co wzi臋艂a si臋 Kirsty, nie mog艂o by膰 ca艂kowicie 艂atwe. Sta艂a w kuchni i czeka艂a, a偶 woda w ma艂ym rondlu zagotuje si臋. Samo odszukanie rondla zabra艂o jej dobry kwadrans. My艣la艂a, 偶e w艂a艣ciwie nie powinna tu by艂a przychodzi膰. Julia zawsze patrzy艂a na ni膮 jako艣 tak dziwnie. Tak, jakby by艂a zbita z tropu tym, 偶e Kirsty nie zosta艂a uduszona zaraz po przyj艣ciu na 艣wiat. Teraz Rory poprosi艂 j膮, 偶eby pomog艂a im. A to by艂o chyba wystarczaj膮ce zaproszenie. Nie odrzuci艂aby szansy zobaczenia jego u艣miechu nawet, gdyby mia艂o jej w tym przeszkadza膰 sto Julii.

Ci臋偶ar贸wka przyjecha艂a po dwudziestu pi臋ciu minutach. W tym czasie obie kobiety wnios艂y sporo mebli. Wymieni艂y kilka zdawkowych uwag. Nie mia艂y z sob膮 wiele wsp贸lnego. Julia by艂a s艂odka i pi臋kna. M臋偶czy藕ni ogl膮dali si臋 za ni膮 na ulicy. Kirsty tymczasem by艂a nieciekaw膮 dziewczyn膮. Z oczu mog艂a wykrzesa膰 tyle pi臋kna, ile Julii zdarza艂o si臋 mimochodem. Ju偶 dawno odkry艂a, 偶e 偶ycie nie by艂o wobec niej sprawiedliwe. Ale dlaczego, skoro pogodzi艂a si臋 z t膮 prawd膮, okoliczno艣ci jakby nadal stara艂y si臋 j膮 przekonywa膰 do tego?

Ukradkiem obserwowa艂a Juli臋 przy pracy i wydawa艂o si臋 jej, 偶e Julia po prostu nie potrafi nie by膰 pi臋kn膮. Ka偶dy jej gest - odgarni臋cie w艂os贸w z czo艂a wierzchem d艂oni czy zdmuchni臋cie kurzu z ulubionej fili偶anki - wszystko to promienia艂o mimowolnym wdzi臋kiem. Widz膮c to, Kirsty rozumia艂a psi膮 niemal adoracj臋 Rory'ego dla Julii. A rozumiej膮c to - rozpacza艂a tym bardziej.

Wszed艂 wreszcie, spocony i zasapany. Popo艂udniowe s艂o艅ce grza艂o niemi艂osiernie. U艣miechn膮艂 si臋 do niej, prezentuj膮c garnitur niezbyt r贸wnych z臋b贸w, kt贸rym kiedy艣 nie mog艂a wr臋cz si臋 oprze膰.

- Ciesz臋 si臋, 偶e przysz艂a艣 - powiedzia艂.

- Z ch臋ci膮 pomog臋 - odpar艂a, ale on ju偶 - patrzy艂 w inn膮 stron臋. Na Juli臋.

- No, jak leci?

- Odchodz臋 od zmys艂贸w - powiedzia艂a do niego.

- Zaraz b臋dziesz mog艂a troch臋 odpocz膮膰 od swojej roboty - powiedzia艂 Rory. - Tym razem specjalnie w tym celu przywie藕li艣my 艂贸偶ko - za偶artowa艂 i mrugn膮艂 do niej konspiracyjnie, ale Kirsty nie zareagowa艂a.

- Czy mog臋 pom贸c w roz艂adunku? - zaofiarowa艂a si臋.

- Lewton i Bob ju偶 to robi膮 - pad艂a odpowied藕 Rory'ego.

-Aha.

- Ale oz艂oci艂bym tego, kto poratowa艂by mnie fili偶ank膮 herbaty.

- Herbaty jeszcze nie znalaz艂y艣my - powiedzia艂a Julia.

- O, to mo偶e jest kawa?

- Tak - powiedzia艂a Kirsty. - A tamci dwaj te偶 co艣 b臋d膮 chcieli?

- To samo, skarbie!

Kirsty wr贸ci艂a do kuchni, nala艂a wody do rondelka i ustawi艂a go na ogniu. S艂ysza艂a, jak w korytarzu Rory kieruje wy艂adunkiem.

Na zewn膮trz m臋偶czy藕ni nie艣li 艂贸偶ko. Ma艂偶e艅skie. Usi艂owa艂a nie dopuszcza膰 do siebie wizji Rory'ego obejmuj膮cego Juli臋, ale nie mog艂a op臋dzi膰 si臋 od tego rodzaju wyobra偶e艅.

Wpatrywa艂a si臋 w wod臋, ale widzia艂a tylko bolesne obrazy ich wsp贸lnej rozkoszy.

* * *

Podczas gdy pod domem tr贸jka m臋偶czyzn walczy艂a z opornym 艂贸偶kiem, Julia traci艂a zapa艂 do pracy przy rozpakowywaniu. Wed艂ug niej sytuacja przedstawia艂a si臋 katastrofalnie. Wszystko tkwi艂o jeszcze w kartonach i skrzyniach po herbacie - do g贸ry nogami. Musia艂a wyci膮ga膰 absolutnie zb臋dne przedmioty, aby dosta膰 si臋 do rzeczy, bez kt贸rych nie mo偶na si臋 by艂o obej艣膰.

Kirsty, nie opuszczaj膮c swojego miejsca w kuchni, w milczeniu zmywa艂a fili偶anki po kawie.

G艂o艣no ju偶 przeklinaj膮c, Julia zostawi艂a ba艂agan takim jaki by艂 i wysz艂a przed dom na papierosa. Opar艂a si臋 o otwarte na o艣cie偶 drzwi i zaci膮gn臋艂a si臋. By艂 dopiero dwudziesty pierwszy sierpnia, ale popo艂udniowe s艂o艅ce nadawa艂o otoczeniu specyficzny, zwiastuj膮cy jesie艅 kolor.

Straci艂a rachub臋 czasu. Dzie艅 przep艂yn膮艂 jej mi臋dzy palcami. Dzwony wzywa艂y na wieczorne nabo偶e艅stwo. Bicie dzwon贸w rozp艂ywa艂o si臋 falami po okolicy. Poczu艂a si臋 bardzo swojsko. Przypomnia艂a sobie dzieci艅stwo. Nie my艣la艂a o 偶adnym konkretnym dniu czy miejscu. Czu艂a si臋 po prostu m艂odo, tajemniczo.

Nie by艂a w ko艣ciele od dobrych czterech lat. Od dnia 艣lubu z Rory'm. Nastr贸j zepsu艂o wspomnienie tego dnia, albo raczej obietnic, kt贸re z sob膮 ni贸s艂, a kt贸re nie spe艂ni艂y si臋. Zgasi艂a papierosa i wr贸ci艂a do 艣rodka. Wewn膮trz domu by艂o jako艣 ponuro w por贸wnaniu z zalanym s艂o艅cem frontem. Nagle poczu艂a si臋 zm臋czona. Chcia艂o si臋 jej p艂aka膰.

Zanim mogli p贸j艣膰 spa膰, musieli jeszcze zmontowa膰 艂贸偶ko. Nie zdecydowali dot膮d, gdzie b臋dzie sypialnia. Postanowi艂a, 偶e rozejrzy si臋 teraz. Nie b臋dzie przez to musia艂a wraca膰 do du偶ego pokoju na parterze, gdzie krz膮ta艂a si臋 wiecznie roz偶alona Kirsty.

Dzwony wci膮偶 bi艂y, gdy otwiera艂a drzwi najwi臋kszego pokoju na pi臋trze. Z racji swoich rozmiar贸w wydawa艂 si臋 najodpowiedniejszym miejscem na sypialni臋. Ale s艂o艅ce nie dotar艂o do jego wn臋trza. Rolety szczelnie przes艂ania艂y okno. W pokoju panowa艂 lekki ch艂贸d. Przesz艂a po zaplamionej pod艂odze do okna. Spr贸bowa艂a podnie艣膰 rolet臋, ale odkry艂a dziwn膮 rzecz. Roleta przybita by艂a do ramy, skutecznie izoluj膮c wn臋trze pokoju od najmniejszych znak贸w 偶ycia pe艂nej s艂o艅ca ulicy. Usi艂owa艂a poci膮gn膮膰 rolet臋. Bez rezultatu. Ten, kto j膮 tak umocowa艂, kimkolwiek by by艂, wykona艂 swoj膮 robot臋 nadzwyczaj solidnie.

Tak czy owak, poprosi Rory'ego, kiedy wr贸ci, 偶eby usun膮艂 gwo藕dzie obc臋gami. Odwr贸ci艂a si臋 od okna i nagle u艣wiadomi艂a sobie, 偶e bicie dzwon贸w wci膮偶 wzywa wiernych. Czy偶by dzisiaj nikt nie przyszed艂 na nabo偶e艅stwo?

Czy przyn臋ta - w postaci obietnicy raju - nie by艂a w wystarczaj膮co zach臋caj膮cy spos贸b przymocowana do ksi臋偶ego haczyka? Nie zastanawia艂a si臋 nad tym zbyt serio. Ale dzwony bi艂y w najlepsze, rezonuj膮c pomi臋dzy 艣cianami pokoju. R臋ce i nogi obola艂e ze zm臋czenia zdawa艂y si臋 opada膰 same z siebie. W g艂owie t臋tni艂o jej niemi艂osiernie.

Dosz艂a do przekonania, 偶e pok贸j jest okropny. By艂o tu nie艣wie偶o. Zacienione 艣ciany zdawa艂y si臋 jakie艣 lepkie. Mimo sporych rozmiar贸w pokoju postanowi艂a, 偶e nie da si臋 przekona膰 Rory'emu, aby tutaj znalaz艂a si臋 ich sypialnia. Niech偶e ten pok贸j zostanie pusty i niszczeje dalej.

Ruszy艂a do drzwi, ale ju偶 po kilku krokach k膮ty pokoju jakby zaskrzypia艂y. Nagle zatrzasn臋艂y si臋 drzwi. Nerwy Julii zadrga艂y. By艂a bliska szlochu.

Nie wpad艂a w p艂acz, ale powiedzia艂a do siebie:

- Do diab艂a, co mi tam. - I nacisn臋艂a klamk臋. Przekr臋ci艂a j膮 bez trudu (dlaczego niby mia艂aby mie膰 z tym k艂opot?). Odetchn臋艂a z ulg膮 i otwar艂a drzwi. Na schodach poczu艂a ciep艂o. Mieszkanie zalane by艂o z艂otawym 艣wiat艂em popo艂udnia.

Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi i z u艣miechem pe艂nym satysfakcji, kt贸rej przyczyny nie mog艂a lub nie chcia艂a docieka膰, przekr臋ci艂a klucz w zamku.

Kiedy pu艣ci艂a klucz, dzwony zamilk艂y.

* * *

- Ale偶 kochanie! Tamten pok贸j jest najwi臋kszy...

- Nie podoba mi si臋, Rory. Jest wilgotny. Mo偶emy sobie urz膮dzi膰 sypialni臋 w tym pokoju z ty艂u.

- Je偶eli to cholerne 艂贸偶ko przejdzie przez drzwi.

- Oczywi艣cie, 偶e przejdzie. Dobrze o tym wiesz.

- Moim zdaniem tracimy najlepszy pok贸j -zaprotestowa艂, cho膰 zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e to ju偶 by艂o fait accompli.

- Mama wie lepiej - za偶artowa艂a ucinaj膮c dyskusj臋. Ognikom w jej oczach daleko by艂o jednak do matczynego ciep艂a.

ROZDZIA艁 TRZECI

Pory roku - jak kobieta i m臋偶czyzna - t臋skni膮 do siebie, w strachu przed w艂asn膮 niesko艅czono艣ci膮.

Wiosna, je偶eli przed艂u偶a si臋 o tydzie艅 wzgl臋dem kalendarza, zaczyna 艂akn膮膰 lata, niezmiennie ko艅cz膮c ka偶dy dzie艅 obietnic膮. Lato z kolei wnet zaczyna poci膰 si臋 z wysi艂ku, by zdoby膰 co艣 na och艂od臋, a nawet naj艂agodniejsza jesie艅 m臋czy si臋 swoj膮 elegancj膮 i pragnie szybkiego i ostrego mrozu, kt贸ry pozbawi j膮 p艂odno艣ci. Nawet zima - najsro偶sza pora, najbardziej nieprzejednana, szczeg贸lnie gdy w lutym sama dostaje g臋siej sk贸rki - marzy o p艂omieniu, kt贸ry ogrza艂by j膮. Wszystko przemija z czasem i szuka swego przeciwie艅stwa, by je przed sob膮 uchroni膰.

Sierpie艅 zatem ust膮pi艂 wrze艣niowi i nikt przeciwko temu nie protestowa艂.

Trzeba by艂o nad tym nie藕le popracowa膰, ale w efekcie dom na Lodovico Street zacz膮艂 wygl膮da膰 bardziej go艣cinnie. Zdarza艂y si臋 nawet wizyty s膮siad贸w, kt贸rzy po oszacowaniu nowych lokator贸w bez przeszk贸d mogli im wyzna膰, jak bardzo s膮 szcz臋艣liwi, 偶e numer 55 zn贸w jest zamieszka艂y. Tylko jeden z nich wspomnia艂 Franka twierdz膮c, 偶e zesz艂ego lata mieszka艂 w tym domu przez par臋 tygodni jaki艣 typek. S膮siad poczu艂 si臋 odrobin臋 zak艂opotany, gdy Rory poinformowa艂 go, 偶e to jego brat by艂 tym typkiem. Na szcz臋艣cie zmieszanie pokry艂 bezgraniczny wdzi臋k i uroda Julii.

Rory rzadko wspomina艂 Franka w czasie ma艂偶e艅stwa, mimo 偶e przez ca艂e dzieci艅stwo stanowili nieroz艂膮czn膮 par臋. Julia dowiedzia艂a si臋 o tym przy okazji zwierze艅 po pijanemu, na jaki艣 miesi膮c czy dwa przed 艣lubem. Rory, melancholijnie nastrojony, nieco d艂u偶ej rozwodzi艂 si臋 w贸wczas o Franku. 呕a艂owa艂 w贸wczas, 偶e ich drogi rozesz艂y si臋, kiedy w przesz艂o艣膰 odesz艂a ich m艂odo艣膰. Coraz bardziej 偶a艂owa艂, 偶e nieokie艂znany styl 偶ycia Franka by艂 przyczyn膮 zmartwie艅 rodzic贸w. Wygl膮da艂o na to, 偶e kiedy ju偶 Frank, od wielkiego dzwonu, pojawia艂 si臋, przybywszy z jakiego艣 odleg艂ego zak膮tka 艣wiata, gdzie akurat rzuci艂y go losy, zawsze sprawia艂 b贸l rodzicom. Rodzina by艂a oburzona opowie艣ciami o przygodach pachn膮cych krymina艂em, o dziwkach i drobnych kradzie偶ach. Ale bywa艂o jeszcze gorzej, albo przynajmniej tak my艣la艂 Rory. Czasami Frank opowiada艂 o 偶yciu w delirium, o pragnieniu prze偶y膰 nie uwzgl臋dniaj膮cych 偶adnych norm moralnych.

Julia nie do ko艅ca wiedzia艂a, co w艂a艣ciwie rozbudzi艂o w niej ciekawo艣膰. Mieszanina odrazy i niech臋ci czy te偶 ton, w jaki wpada艂 Rory, opowiadaj膮c o Franku. Jakakolwiek by艂a tego przyczyna, nie mog艂a oprze膰 si臋 pal膮cej ciekawo艣ci o losy tego szale艅ca.

I w贸wczas, na kr贸tko przed ich 艣lubem, czarna owca pojawi艂a si臋. Frank we w艂asnej osobie. Jego sprawy w贸wczas uk艂ada艂y si臋 nie najgorzej. Na palcach nosi艂 z艂ote pier艣cienie. Cer臋 mia艂 l艣ni膮c膮 i opalon膮. W niczym nie przypomina艂 potwora z opowie艣ci Rory'ego. By艂 pe艂en og艂ady, niczym wypolerowany, szlachetny kamie艅. W okamgnieniu podda艂a si臋 jego urokowi.

Rozpocz膮艂 si臋 przedziwny okres. W miar臋 jak zbli偶a艂a si臋 data 艣lubu, spostrzega艂a, 偶e coraz mniej uwagi po艣wi臋ca swemu przysz艂emu m臋偶owi. Jej my艣li skupia艂y si臋 coraz cz臋艣ciej na jego bracie. Nie do ko艅ca byli r贸偶ni. By艂o co艣 wsp贸lnego w ich g艂osach, swobodnym sposobie bycia, po czym mo偶na by艂o pozna膰, 偶e s膮 rodze艅stwem. Ale do zalet Rory'ego Frank wni贸s艂 co艣, czego jego brat nigdy mie膰 nie b臋dzie: pi臋kny smutek, niemal godn膮 rozpacz.

By膰 mo偶e nieuniknione by艂o to, co si臋 potem sta艂o. Bez wzgl臋du na to, jak bardzo opiera艂aby si臋 swoim instynktom, mog艂a najwy偶ej op贸藕ni膰 spe艂nienie ich wzajemnego uczucia. Przynajmniej tak usi艂owa艂a si臋 przed sob膮 p贸藕niej t艂umaczy膰. Ale nawet w贸wczas, gdy ju偶 oskar偶y艂a siebie sam膮, nadal przechowywa艂a w g艂臋bi duszy, jak najcenniejszy skarb, wspomnienie ich pierwszego, a zarazem ostatniego, stosunku.

Kirsty by艂a tego dnia w domu, te偶 w zwi膮zku z przygotowaniami do wesela. Przyjecha艂 Frank, a telepatia, pojawiaj膮ca si臋 wraz z uczuciem (i razem z nim potem bledn膮ca), podpowiedzia艂a Julii, 偶e nadszed艂 ju偶 ten dzie艅. Zostawi艂a Kirsty z list膮 spraw do za艂atwienia i wzi臋艂a Franka na pi臋tro pod pretekstem pokazania mu swej 艣lubnej sukni. Tak to w艂a艣nie pami臋ta艂a. On poprosi艂 j膮, 偶eby mu pokaza膰 t臋 sukni臋. Julia za艂o偶y艂a woalk臋 艣miej膮c si臋 na my艣l o sobie w bieli. Frank zza jej plec贸w uni贸s艂 woalk臋 do g贸ry. Julia zacz臋艂a si臋 艣mia膰. 艢mia膰 i 艣mia膰, jakby chcia艂a sprawdzi膰 si艂臋 jego determinacji. Jej weso艂o艣膰 nie ostudzi艂a go jednak wcale. Nie traci艂 czasu na mi艂e, ale zbyteczne pozory. Jej g艂adkie, mi臋kkie wn臋trze przyj臋艂o wnet co艣 znacznie twardszego. Ich zespolenie, pod ka偶dym wzgl臋dem, mimo jej przyzwolenia, pe艂ne by艂o agresji i bezceremonialno艣ci gwa艂tu.

Pami臋膰, oczywi艣cie, polukrowa艂a fakty. Julia w ci膮gu czterech lat od tamtego popo艂udnia cz臋sto wspomina艂a tamt膮 scen臋. Teraz, gdy o tym my艣li, traktuje si艅ce jak cenne trofea ich nami臋tno艣ci. Dawne 艂zy s膮 teraz dla niej dowodem na prawdziwo艣膰 jej uczu膰 do niego.

Nast臋pnego dnia Frank znikn膮艂. Zwia艂 do Bangkoku albo na Wyspy Wielkanocne. Tam, gdzie nie musia艂 ba膰 si臋 偶adnych d艂ug贸w. Wpad艂a w rozpacz; nie mog艂a jednak na to nic poradzi膰. Jej rozpacz nie przesz艂a nie zauwa偶ona. Chocia偶 nigdy nie by艂o o tym mowy, cz臋sto zastanawia艂a si臋, czy och艂odzenie zwi膮zku z Rory'm, kt贸re nast膮pi艂o wkr贸tce, nie mia艂o swych korzeni w艂a艣nie w tej jej rozpaczy. W rozpaczy i w tym, 偶e my艣la艂a o Franku, gdy by艂a w 艂贸偶ku z jego bratem.

A teraz? Teraz, mimo zmiany domu i szansy na rozpocz臋cie wszystkiego razem i od nowa, wszystko wydawa艂o si臋 w zmowie, by zn贸w przypomnie膰 jej Franka.

To nie tylko paplanina s膮siada przywiod艂a jej go na my艣l. Kt贸rego艣 dnia, gdy samotnie rozpakowywa艂a r贸偶ne osobiste rzeczy, wpad艂o jej w r臋ce kilka album贸w z fotografiami Rory'ego. By艂o tam sporo stosunkowo nowych zdj臋膰 z ich wakacji w Atenach i z Malty. Ale znalaz艂a te偶 wiele zdj臋膰, kt贸rych nigdy przedtem nie widzia艂a. By膰 mo偶e Rory trzyma艂 je przed ni膮 w ukryciu. Zdj臋cia rodzinne sprzed dziesi膮tk贸w lat. Fotografia rodzic贸w Rory'ego i Franka w dniu 艣lubu - czarno-bia艂y wizerunek wyp艂owia艂 przez lata. Zdj臋cia z chrzt贸w, na kt贸rych dumni rodzice chrzestni ko艂ysali niemowl臋ta opatulone w rodzinne koronki.

I wreszcie zdj臋cia obu braci. Patrzyli na ni膮 wielkimi oczami bawi膮c si臋 razem w piaskownicy. W szkole - w strojach gimnastycznych, to zn贸w w szkolnych mundurkach. A potem, jakby onie艣mielenie pryszczatym wiekiem dojrzewania przerzedzi艂o zasoby fotek. A偶 do czasu, gdy z ropuchy wy艂oni艂a si臋 ksi臋偶niczka ju偶 po stronie 艣wiata doros艂ych.

Kiedy ogl膮da艂a zdj臋cia Franka w jaskrawych kolorach, b艂aznuj膮cego przed obiektywem aparatu, na policzki wyst膮pi艂y jej rumie艅ce. Zawsze by艂 nieco ekshibicjonistycznym m艂odzieniaszkiem, tyle ile by艂o trzeba by膰 takim w艂a艣nie. Zawsze nosi艂 si臋 a la mode. Rory, w przeciwie艅stwie do niego, wygl膮da艂 nieciekawie. Zdawa艂o si臋, 偶e przysz艂e drogi 偶yciowe braci nakre艣lone by艂y na tych w艂a艣nie portretach. Franka - jako u艣miechni臋tego, uwodzicielskiego kameleona, a Rory'ego -jako prawego obywatela.

Spakowa艂a w ko艅cu zdj臋cia. Kiedy wsta艂a, po zarumienionych policzkach potoczy艂y si臋 艂zy. Nie by艂y to jednak 艂zy goryczy. 呕al nie mia艂by najmniejszego sensu. P艂aka艂a z bezsilnej z艂o艣ci.

Wiedzia艂a teraz z absolutn膮 pewno艣ci膮, kiedy w艂a艣ciwie z艂o艣膰 na Rory'ego zacz臋艂a go艣ci膰 w jej sercu. Wtedy, gdy razem z Frankiem gniot艂a woalk臋 na 艂贸偶ku, obsypywana jego poca艂unkami.

* * *

Raz na jaki艣 czas zagl膮da艂a do pokoju na g贸rze.

Jak dot膮d nie urz膮dzili si臋 jeszcze na pi臋trze. Najpierw chcieli zrobi膰 wszystko tam, gdzie 偶ycie mia艂o bardziej publiczny charakter. Dlatego pok贸j ten pozosta艂 nietkni臋ty. W艂a艣ciwie „nie przekroczony”, je艣li nie liczy膰 kilku jej wizyt.

Sama nie wiedzia艂a, dlaczego tam chodzi. Nie mia艂a te偶 poj臋cia, sk膮d bior膮 si臋 przedziwne wra偶enia opanowuj膮ce j膮 w pokoju. By艂o co艣 w tym ciemnym wn臋trzu, co sprawia艂o, 偶e czu艂a si臋 tam bardziej wygodnie. By艂o to co艣, czego obecno艣ci tam nie potrafi艂a sobie w 偶aden spos贸b wyt艂umaczy膰 - kawa艂ek macicy. Macicy nale偶膮cej do martwej kobiety.

Czasami, gdy Rory by艂 w pracy, po prostu sz艂a na g贸r臋 i siada艂a w ciszy, nie my艣l膮c o niczym. W ka偶dym razie nie my艣la艂a o niczym, co mo偶na by艂o ubra膰 w s艂owa.

Te wycieczki wywo艂ywa艂y w niej g艂臋bokie poczucie winy. Stara艂a si臋 trzyma膰 z daleka od tego miejsca, gdy Rory by艂 w domu. Ale nie zawsze by艂o to mo偶liwe. Czasami nogi same prowadzi艂y j膮 po schodach do pokoju, cho膰 wcale nie mia艂a na to ochoty.

Sta艂o si臋 to w sobot臋, w dzie艅 krwi.

Przygl膮da艂a si臋, jak Rory, kl臋cz膮c na pod艂odze w kuchni, zeskrobuje farb臋 z drzwi. Nagle zda艂o si臋 jej, 偶e s艂yszy wezwanie dobiegaj膮ce z pokoju. Zadowolona, 偶e Rory na dobre przywi膮zany jest do roboty, wesz艂a na pi臋tro.

By艂o tu ch艂odniej ni偶 zwykle. Ucieszy艂a si臋. Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do 艣ciany, a potem przenios艂a ozi臋bion膮 r臋k臋 na skro艅.

- Bez sensu - zamrucza艂a, my艣l膮c o m臋偶u pracuj膮cym na dole. Nie kocha艂a go, a w ka偶dym razie nie bardziej ni偶 on j膮 (je偶eli nie bra膰 pod uwag臋 bzika Rory'ego na punkcie pi臋kna jej twarzy). Rory heblowa艂 艣wiat dla siebie, podczas gdy ona cierpia艂a tutaj, w oddali i w osamotnieniu.

Podmuch wiatru uderzy艂 w drzwi kuchenne na parterze. Us艂ysza艂a ich trzask.

Ha艂as przeszkodzi艂 Rory'emu w pracy i rozproszy艂 jego uwag臋. Szpachelka podskoczy艂a i wbi艂a si臋 g艂臋boko w kciuk jego lewej d艂oni. Wrzasn膮艂, kiedy pojawi艂 si臋 strumie艅 ciemnej krwi. Szpachelka upad艂a na pod艂og臋.

- Do jasnej cholery!

S艂ysza艂a, co sta艂o si臋 m臋偶owi. Nie zrobi艂a jednak 偶adnego ruchu, by mu pom贸c. Otrz膮sn膮wszy si臋 z mgie艂ki melancholii, kt贸ra j膮 otoczy艂a, zda艂a sobie zbyt p贸藕no spraw臋, 偶e Rory wchodzi ju偶 po schodach. Zacz臋艂a poszukiwa膰 klucza, kt贸ry by艂by doskona艂ym pretekstem wyja艣niaj膮cym jej obecno艣膰 na schodach.

Ale Rory sta艂 ju偶 na progu. Przekroczy艂 go i zmierza艂 w jej stron臋. Lew膮 r臋k膮 trzyma艂 zranion膮 d艂o艅. Krew tryska艂a z rany, s膮czy艂a si臋 mi臋dzy palcami i 艣cieka艂a po przedramieniu. Kapa艂a z 艂okcia dodaj膮c nowe plamy na ju偶 i tak przybrudzonej pod艂odze.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a.

- A jak my艣lisz? - powiedzia艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - Przeci膮艂em si臋.

Twarz i szyja Rory'ego przybra艂y siny kolor 艣ciany. Widzia艂a go ju偶 w takim stanie kiedy艣, kiedy nieomal zemdla艂 na widok swojej w艂asnej krwi.

- Zr贸b co艣 - wyrzuci艂 z siebie nerwowo.

- G艂臋boko si臋 przeci膮艂e艣?

- Nie wiem - wydar艂 si臋 na ni膮. - Nie chc臋 na to patrze膰!

Pomy艣la艂a sobie, 偶e wygl膮da 艣miesznie. Nie by艂o jednak czasu na zag艂臋bianie si臋 W takie my艣li.

Chwyci艂a jego krwawi膮c膮 d艂o艅 i obejrza艂a ran臋. By艂a do艣膰 spora i ci膮gle krwawi艂a. Z przeci臋cia sp艂ywa艂a g臋sta, ciemno zabarwiona krew.

- My艣l臋, 偶e b臋dzie lepiej, je艣li pojedziemy do szpitala - powiedzia艂a.

- Mo偶esz to czym艣 przewi膮za膰? - zapyta艂 tonem dalekim ju偶 od z艂o艣ci.

- Oczywi艣cie. Musz臋 tylko wzi膮膰 czysty banda偶. Chod藕!

- Nie - odpar艂, potrz膮saj膮c przecz膮co g艂ow膮. - Je艣li zrobi臋 cho膰 jeden krok - zemdlej臋.

- No to zosta艅 tutaj i zaczekaj chwil臋 - uspokoi艂a go. - Wszystko b臋dzie dobrze.

Julia bezskutecznie szuka艂a jakich艣 banda偶y w szafce w 艂azience, ale ostatecznie zdecydowa艂a si臋 rozedrze膰 kilka swoich chusteczek do nosa i wr贸ci艂a do pokoju. Rory opiera艂 si臋 o 艣cian臋. Jego spocona twarz po艂yskiwa艂a, a krew z r臋ki nieprzerwanie powi臋ksza艂a ka艂u偶臋 na pod艂odze. Czu艂a zapach krwi w powietrzu.

Uspokoi艂a go m贸wi膮c, 偶e nie umiera si臋 od tak niegro藕nej rany. Zabanda偶owa艂a mu d艂o艅 u偶ywaj膮c chusteczki, kt贸r膮 zawi膮za艂a w supe艂ek. Powoli podprowadzi艂a m臋偶a do schod贸w i sprowadzi艂a na d贸艂. Trz膮s艂 si臋 jak osika. Krok po kroku, jak z ma艂ym dzieckiem, dotar艂a z Rory'm do samochodu.

W szpitalu musieli czeka膰 prawie godzin臋 w kolejce os贸b nie wymagaj膮cych natychmiastowej pomocy. Ostatecznie ran臋 obejrzano i zszyto. Julia mia艂a k艂opot z ocen膮, co w tym ca艂ym epizodzie by艂o najbardziej komiczne: jego s艂abo艣膰 czy ekstrawagancka, przesadnie wylewna wdzi臋czno艣膰 za jej pomoc. Kiedy zacz膮艂 dzi臋kowa膰 jej po raz kolejny, powiedzia艂a, 偶e nie oczekuje podzi臋kowa艅, bo to naturalne, 偶e mu pomaga. By艂o to zgodne z prawd膮.

Nie chcia艂a niczego, co m贸g艂by jej da膰, mo偶e z wyj膮tkiem swej nieobecno艣ci.

* * *

- Czy usun膮艂e艣 plamy z tego zawilgoconego pokoju? - zapyta艂a go nast臋pnego dnia. Nazywali go tak od ich pierwszej niedzieli, chocia偶 nie by艂o tam 艣ladu grzyba, od pod艂ogi po sufit.

Rory oderwa艂 wzrok od gazety. Szare worki zwisa艂y mu pod oczami. Nie spa艂 za dobrze, by艂 niesw贸j. Przeci臋ty palec i nocne zmory o 艣mierci nie dawa艂y mu spokoju. Ona, z drugiej strony, spa艂a jak niemowl臋.

- Co powiedzia艂a艣? - zapyta艂.

- Pod艂oga - powt贸rzy艂a. - Na pod艂odze by艂a krew. Wymy艂e艣 pod艂og臋, prawda?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 przecz膮co.

- Nie - odpowiedzia艂 po prostu i znowu zag艂臋bi艂 si臋 w lekturze.

- No tak. Ja te偶 nie - powiedzia艂a. U艣miechn膮艂 si臋 do niej pob艂a偶aj膮co.

- Jeste艣 po prostu doskona艂膮 hausfrau - powiedzia艂. - Nawet nie wiesz, kiedy sprz膮tasz i czy艣cisz.

Temat by艂 zamkni臋ty. Z zadowoleniem stwierdzi艂, 偶e Julia ju偶 nie panuje nad tym, co robi.

Ona za艣 mia艂a przedziwne uczucie, 偶e wkr贸tce ponownie popadnie w szale艅stwo.

ROZDZIA艁 CZWARTY

Kirsty nienawidzi艂a przyj臋膰. Zamiast szczero艣ci - u艣miechy. Konieczno艣膰 interpretowania wyrazu czyich艣 oczu. A co najgorsze - konieczno艣膰 rozmowy. Nie mia艂a nic do powiedzenia na 偶aden z temat贸w, kt贸rym ktokolwiek m贸g艂by cho膰 minimalnie zainteresowa膰 si臋. Widzia艂a ju偶 zbyt wiele nie wierz膮cych jej s艂owom oczu gapi膮cych si臋 poza ni膮. Pozna艂a sztuczki pozwalaj膮ce uwolni膰 si臋 od towarzystwa nudziarza.

„Przepraszam na sekundk臋, ale zdaje si臋, 偶e widz臋 mojego ksi臋gowego” - a偶 po pijackie zwalanie si臋 na pod艂og臋.

Ale Rory nalega艂, aby przysz艂a na parapet贸wk臋. Obieca艂 jej, 偶e b臋dzie tylko kilkoro bliskich przyjaci贸艂. Powiedzia艂a „tak”, wiedz膮c, 偶e odmowa poci膮gnie za sob膮 dobrze znany scenariusz. Zapami臋ta艂e szorowanie pod艂贸g w domu okraszone samooskar偶eniami, przeklinaniem w艂asnego tch贸rzostwa. No i obrazy s艂odkiej twarzy Rory'ego.

Party nie by艂o tak膮 udr臋k膮, jak si臋 wnet okaza艂o. By艂o tylko dziewi臋cioro go艣ci in toto. By艂o jej to o tyle 艂atwiej znie艣膰, 偶e wszystkich z grubsza zna艂a. Nikt nie oczekiwa艂, aby swoj膮 osob膮 u艣wietni艂a wiecz贸r. Mia艂a tylko k艂ania膰 si臋 i u艣miecha膰, kiedy wypada艂o. A Rory, z r臋k膮 wci膮偶 zabanda偶owan膮, by艂 w swoim najlepszym, pe艂nym szczero艣ci bonhomie. Zdawa艂o si臋 jej nawet, 偶e Neville, jeden z kumpli Rory'ego, mruga艂 do niej znacz膮co zza swoich okular贸w. Podejrzenie to sprawdzi艂o si臋 w 艣rodku przyj臋cia, kiedy Neville przeni贸s艂 si臋 w jej s膮siedztwo i zapyta艂, czy interesuje si臋 hodowl膮 kot贸w. Powiedzia艂a, 偶e nie, ale zawsze poci膮gaj膮 j膮 nowe do艣wiadczenia. Wydawa艂 si臋 uszcz臋艣liwiony. Pod tym w膮t艂ym pretekstem poi艂 j膮 likierem przez reszt臋 wieczoru. Ju偶 o wp贸艂 do dwunastej nie藕le szumia艂o jej w g艂owie, ale by艂a szcz臋艣liwa. Nawet najmniej 艣mieszne zdania wywo艂ywa艂y w niej ataki 艣miechu gwa艂towniejsze, ni偶 gdyby poddawana by艂a najbardziej wymy艣lnym 艂askotkom.

Kr贸tko po p贸艂nocy Julia powiedzia艂a, 偶e jest zm臋czona i 偶e chcia艂aby ju偶 p贸j艣膰 spa膰. Wszyscy odczytali to jako sugesti臋, by zako艅czy膰 imprez臋, ale Rory nie chcia艂 do tego dopu艣ci膰. Zerwa艂 si臋 i nim ktokolwiek zd膮偶y艂 zaprotestowa膰, podolewa艂 wszystkim go艣ciom alkoholu. Kirsty by艂a pewna, 偶e zauwa偶y艂a grymas niezadowolenia na twarzy Julii. Wkr贸tce jednak rozchmurzy艂a si臋, cho膰 powieki szybko zacz臋艂y jej opada膰. W ko艅cu raz jeszcze powiedzia艂a dobranoc t艂umacz膮c, 偶e przygotowywanie pasztetu na wiecz贸r tak j膮 zm臋czy艂o, i posz艂a spa膰.

Ci, kt贸rzy s膮 pi臋kni i bez skazy, z 艂atwo艣ci膮 prze偶ywaj膮 swoje szcz臋艣cie. Ta prawda wydawa艂a si臋 Kirsty niepodwa偶alna. Jednak dzi艣 wieczorem alkohol sprawi艂, 偶e zastanawia艂a si臋, czy nie za艣lepi艂a jej zazdro艣膰. By膰 mo偶e ci bez skazy s膮 te偶 na sw贸j spos贸b smutni.

Jej sko艂owana g艂owa z trudem oddawa艂a si臋 takim rozwa偶aniom i kiedy Rory zacz膮艂 opowiada膰 znany dowcip o jezuicie i gorylu, zakrztusi艂a si臋 ze 艣miechu, zanim Rory dotar艂 do pointy.

Na g贸rze, Julia s艂ysza艂a kolejny wybuch 艣miechu. Rzeczywi艣cie by艂a zm臋czona, jak twierdzi艂a, ale to nie gotowanie tak j膮 wyko艅czy艂o. Chcia艂a uwolni膰 si臋 od podpitych g艂upk贸w, kt贸rych Rory zaprosi艂 na dzisiejszy wiecz贸r. Kiedy艣 nazywa艂a ich przyjaci贸艂mi. W istocie byli pretensjonalnymi p贸艂g艂贸wkami, opowiadaj膮cymi nudne dowcipy. Zabawia艂a ich przecie偶 przez kilka godzin, ale mia艂a ju偶 tego dosy膰. Teraz chcia艂a si臋 och艂odzi膰 i poby膰 w ciemno艣ci.

Kiedy tylko otwar艂a drzwi nie zamieszka艂ego pokoju, zauwa偶y艂a, 偶e nie jest tu tak spokojnie jak poprzednio. 艢wiat艂o, padaj膮ce z nie os艂oni臋tej 偶ar贸wki na korytarzu, o艣wietli艂o pod艂og臋, na kt贸r膮 pociek艂a krew Rory'ego. Teraz deski pod艂ogi by艂y czyste, jakby je kto艣 wyszorowa艂. Poza zasi臋giem 艣wiat艂a z korytarza pok贸j ton膮艂 w mroku. Wesz艂a do 艣rodka i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi. Zamek zatrzasn膮艂 si臋 za ni膮.

Ciemno艣膰 by艂a nieprzenikniona. Radowa艂o j膮 to. Wzrok jej zatopi艂 si臋 w mroku. Ch艂贸d 艣cian dzia艂a艂 naprawd臋 koj膮co.

Nagle, z drugiego ko艅ca pokoju, dobieg艂 j膮 jaki艣 odg艂os.

Nie by艂 g艂o艣niejszy ni偶 szelest karaluch贸w biegaj膮cych pod pod艂og膮. Odg艂os usta艂 po kilku sekundach. Wstrzyma艂a oddech. D藕wi臋k pojawi艂 si臋 znowu. Tym razem wydawa艂o si臋 jej, 偶e odg艂osy maj膮 sw贸j rytm. Jaki艣 prymitywny kod.

Na dole go艣cie 艣miali si臋 do rozpuku. Ha艂as rozbudzi艂 w niej gorycz. Czego by nie zrobi艂a, 偶eby uwolni膰 si臋 od takiego towarzystwa?

Prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i przem贸wi艂a do ciemno艣ci.

- S艂ysz臋 was - powiedzia艂a nie maj膮c pewno艣ci, dlaczego wypowiada te s艂owa, ani do kogo je kieruje.

Skrobanie karaluch贸w na chwil臋 usta艂o, a potem ze zdwojon膮 energi膮 rozpocz臋艂o si臋 na nowo. Odsun臋艂a si臋 od drzwi i zbli偶y艂a do miejsca, z kt贸rego dochodzi艂 odg艂os. Trwa艂 nadal, jakby kto艣 j膮 wzywa艂.

艁atwo by艂o zgubi膰 drog臋 w ciemno艣ci. Dotar艂a do 艣ciany szybciej, ni偶 tego oczekiwa艂a. Unios艂a w g贸r臋 r臋ce i zacz臋艂a ociera膰 d艂onie o gipsow膮 powierzchni臋. 艢ciana nie by艂a jednakowo ch艂odna. Odnalaz艂a miejsce, wed艂ug jej kalkulacji gdzie艣 w po艂owie drogi mi臋dzy drzwiami a oknem, gdzie ch艂贸d by艂 tak intensywny, 偶e musia艂a oderwa膰 r臋ce. Skrobanie usta艂o.

Przez chwil臋 niemal p艂ywa艂a w mroku i ciszy, zupe艂nie zdezorientowana. I wtedy co艣 poruszy艂o si臋 bezpo艣rednio, przed ni膮. By艂o to chyba jednak z艂udzenie. Przecie偶 nie mog艂a niczego zauwa偶y膰 w ciemno艣ci. Ale nast臋pny widok zdumia艂 j膮.

艢ciana 艣wieci艂a lub raczej co艣 p艂on臋艂o za ni膮. Zimna iluminacja sprawia艂a, 偶e ceg艂y nabra艂y niematerialnego charakteru. Co wi臋cej, wydawa艂o si臋, 偶e 艣ciana si臋 roz艂azi; jej segmenty przesuwaj膮 si臋 i zmieniaj膮 swoje po艂o偶enie jakby za dotkni臋ciem magicznej r贸偶d偶ki. Naoliwione p艂aszczyzny rozsuwa艂y si臋 ust臋puj膮c miejsca ukrytym skrzyniom, kt贸rych 艣cianki z kolei zapada艂y si臋, odkrywaj膮c coraz to nowe kryj贸wki. Patrzy艂a jak zaczarowana. Nie mruga艂a oczami w obawie, 偶e utraci cho膰 cz膮stk臋 tego przedziwnego widowiska. Kawa艂ki 艣wiata rozpad艂y si臋 na jej oczach.

Wtedy, znienacka, gdzie艣 w tym skomplikowanym systemie przesuwaj膮cych si臋 fragment贸w, zauwa偶y艂a (albo zdawa艂o si臋 jej to) jaki艣 inny ruch. Dopiero teraz u艣wiadomi艂a sobie, 偶e wstrzymywa艂a oddech odk膮d pokaz si臋 rozpocz膮艂. Zaczyna艂a majaczy膰. Usi艂owa艂a zrobi膰 wydech, by nast臋pnie wci膮gn膮膰 w p艂uca now膮 porcj臋 艣wie偶ego powietrza, ale cia艂o nie stosowa艂o si臋 do tych prostych instrukcji. Gdzie艣 w jej wn臋trzno艣ciach zap艂on膮艂 ognik paniki. Hokus-pokus zatrzyma艂 si臋 teraz. Jedna jej cz臋艣膰 podziwia艂a d藕wi臋ki delikatnej muzyki dobywaj膮cej si臋 ze 艣ciany, ale pozosta艂膮 cz臋艣ci膮 „ja” walczy艂a ze strachem, kt贸ry z wolna podchodzi艂 jej do gard艂a.

I znowu usi艂owa艂a zrobi膰 wydech i wdech, ale czu艂a si臋, jakby jej cia艂o by艂o martwe, a ona tylko z niego wygl膮da艂a na zewn膮trz, niezdolna do oddychania, patrzenia, prze艂ykania.

Widowisko rozsuwaj膮cych si臋 艣cian dobieg艂o ko艅ca. Zobaczy艂a, jak co艣 przemkn臋艂o poprzez ceg艂y - zbyt chropawe, by by膰 tylko cieniem, ale te偶 i zbyt materialne, by uzna膰 je za zwid.

By艂 to cz艂owiek albo co艣, co kiedy艣 by艂o cz艂owiekiem. Jego cia艂o by艂o porozdzierane na cz臋艣ci i pozszywane znowu. Wi臋kszo艣ci kawa艂k贸w brakowa艂o, albo te偶 by艂y powykr臋cane i sczernia艂e, jakby popalone. By艂o w tej kupie kawa艂k贸w oko, 艂ypi膮ce na ni膮 z艂owieszczo. By艂 i p臋cherz przyczepiony do kr臋gos艂upa. Kr臋gi odarte z mi臋艣ni. Do tego jakie艣 trudne do dok艂adnego zidentyfikowania fragmenty cia艂a. Oto i ca艂a posta膰. Ale mimo wszystko to co艣 偶y艂o. Oko, mimo 偶e umiejscowione w kupie zgnilizny, obserwowa艂o Juli臋 cal po calu, z g贸ry na d贸艂.

Nie czu艂a jednak w jego obecno艣ci strachu. Rzecz ta by艂a znacznie s艂absza od niej. Poruszy艂a si臋 w swojej celi, 偶eby usadowi膰 si臋 odrobin臋 wygodniej. Ale by艂o to nieosi膮galne dla stworzenia, kt贸re nosi艂o swoje postrz臋pione nerwy na krwawi膮cym pa艂膮ku. Ka偶de u艂o偶enie cia艂a musia艂o przynosi膰 b贸l. Julia wiedzia艂a to na pewno. Zrobi艂o si臋 jej 偶al tej istoty. A ze wsp贸艂czuciem przysz艂o roz艂adowanie napi臋cia. Odetchn臋艂a g艂臋boko, wsysaj膮c w siebie powiew 偶ycia. Od偶y艂 wreszcie z艂akniony tlenu m贸zg.

Kiedy Julia stara艂a si臋 nawdycha膰, ile tylko mog艂a, stw贸r przem贸wi艂. Dziura, rozwar艂szy si臋 gdzie艣 na odartej ze sk贸ry g艂owie potwora, wydoby艂a z siebie jedno, bezd藕wi臋czne niemal s艂owo.

S艂owem tym by艂o jej imi臋.

- Julia - us艂ysza艂a z przera偶eniem.

* * *

Kirsty odstawi艂a swoj膮 szklank臋 i spr贸bowa艂a wsta膰.

- Dok膮d idziesz? - zapyta艂 j膮 Neville.

- A jak my艣lisz? Dok膮d mog臋 i艣膰? - odpowiedzia艂a, z wysi艂kiem opanowuj膮c rozlu藕niony alkoholem j臋zyk.

- Czy mog臋 w czym艣 pom贸c? - zagadn膮艂 Rory. Powieki mu si臋 zamyka艂y, a na twarzy malowa艂 si臋 b艂ogi wyraz upojenia.

- Jestem wy膰wiczona w czynno艣ciach domowych - odpowiedzia艂a ni st膮d, ni zow膮d Kirsty, wzbudzaj膮c u zgromadzonych niepohamowany 艣miech. By艂a zadowolona z siebie, jednak dowcip nie nale偶a艂 do jej silnych stron. Chwiejnym krokiem ruszy艂a w kierunku drzwi.

- To jest ostatni pok贸j na prawo, na ko艅cu korytarza - poinformowa艂 j膮 Rory.

- Przecie偶 wiem - powiedzia艂a i wysz艂a z pokoju.

Nie przepada艂a za uczuciem zamroczenia alkoholem, ale dzisiaj czu艂a si臋 w tym stanie 艣wietnie. Nogi mia艂a jak z waty, czu艂a si臋 lekko. By膰 mo偶e jutro po偶a艂uje tego, 偶e bez opor贸w wlewa艂a dzi艣 w siebie alkohol. Ale do jutra by艂o jeszcze sporo czasu. Je艣li chodzi o dzisiejsz膮 noc, mog艂a nawet lata膰.

Odnalaz艂a drog臋 do 艂azienki i ul偶y艂a p臋cherzowi. Potem spryska艂a twarz zimn膮 wod膮. By艂a gotowa, 偶eby rozpocz膮膰 drog臋 powrotn膮 do pokoju.

Zrobi艂a trzy kroki wzd艂u偶 korytarza, kiedy zda艂a sobie spraw臋, 偶e kto艣 tam wy艂膮czy艂 艣wiat艂o, podczas gdy by艂a w 艂azience. Ten sam kto艣 sta艂 teraz o kilka krok贸w od niej. Zatrzyma艂a si臋.

- Cze艣膰... - powiedzia艂a. Czy to hodowca kot贸w poszed艂 za ni膮 na g贸r臋 w nadziei, 偶e udowodni, i偶 jest facetem z jajami? - Czy to ty? - zapyta艂a nie zdaj膮c sobie sprawy z bezowocno艣ci takiego formu艂owania pytania.

Odpowiedzi jednak nadal nie by艂o. Poczu艂a si臋 nieswojo.

- No przesta艅... - powiedzia艂a lekkim tonem, licz膮c, 偶e zamaskuje w ten spos贸b sw贸j niepok贸j. - Kto tam jest?

- To ja - powiedzia艂a Julia. Mia艂a jednak dziwny g艂os. Gard艂owy; mo偶e p艂aczliwy.

- Czy dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂a j膮 Kirsty. 呕a艂owa艂a, 偶e nie mo偶e zobaczy膰 twarzy Julii.

Tak - pad艂a odpowied藕. - Dlaczego mia艂abym czu膰 si臋 藕le?

Wypowiadaj膮c te kilka st贸w, Julia wzi臋艂a si臋 w gar艣膰 i zacz臋艂a odgrywa膰 rol臋 osoby beznami臋tnej. G艂os nabra艂 czystej barwy, podwy偶szy艂 si臋.

- Jestem tylko troch臋 zm臋czona - kontynuowa艂a. - Zdaje si臋, 偶e dobrze si臋 tam na dole bawicie.

- Czy nie dajemy ci spa膰?

- Bro艅 Bo偶e! Nie - g艂os zaprzeczy艂 - po prostu sz艂am w艂a艣nie do 艂azienki.

Zamilk艂a na chwil臋 i potem doda艂a:

- Wracaj na d贸艂 i bawcie si臋 dobrze.

Teraz Kirsty posun臋艂a si臋 kilka metr贸w do przodu w stron臋 Julii. W ostatniej chwili Julia zesz艂a jej z drogi, unikaj膮c najdrobniejszego cho膰by kontaktu.

- 艢pij dobrze - powiedzia艂a Kirsty schodz膮c ze schod贸w.

Ale ze strony, gdzie tkwi艂 cie艅, nie us艂ysza艂a ju偶 odpowiedzi.

* * *

Julia nie spa艂a dobrze. Ani tej nocy, ani 偶adnej ju偶 nast臋pnej.

To, co widzia艂a w pokoju na g贸rze, co s艂ysza艂a, i, w ko艅cu, co czu艂a - wystarczy艂o, by ju偶 nigdy nie mog艂a zazna膰 spokoju. Zaczyna艂a wierzy膰 w to, czego tam do艣wiadczy艂a.

On tam by艂. Frank, brat Rory'ego tam by艂. W domu. By艂 tam teraz i przez ca艂y czas, od dawna! Odci臋ty od 艣wiata, w kt贸rym 偶y艂a, oddycha艂a, ale wystarczaj膮co blisko, by utrzymywa膰 w膮t艂y, 偶a艂osny kontakt. Pytania na ten temat k艂臋bi艂y si臋 w jej g艂owie. Julia nie mog艂a na nie znale藕膰 偶adnej odpowiedzi. Cz艂owiecze resztki w 艣cianie nie mia艂y ani si艂y, ani czasu, by wyja艣ni膰 sw贸j stan.

Wszystko, co posta膰 zdo艂a艂a powiedzie膰, zanim 艣ciany zacz臋艂y si臋 na powr贸t zamyka膰, a tynk i farba znowu pokry艂y je, ograniczy艂o si臋 do kilku z trudem wypowiedzianych s艂贸w:

- Julia. - A potem po prostu: - To ja, Frank.

Potem Frank wypowiedzia艂 jeszcze tylko jedno s艂owo: „Krew”.

Potem znikn膮艂 ca艂kowicie. Pod Juli膮 ugi臋艂y si臋 nogi. Na p贸艂 opad艂a, na p贸艂 wry艂a plecami w 艣cian臋 po przeciwnej stronie pokoju. Kiedy odzyska艂a 艣wiadomo艣膰, nie by艂o ju偶 tajemniczego 艣wiat艂a. Nie by艂o te偶 ledwie 偶ywej postaci okutanej w szmaty, kryj膮cej si臋 w 艣cianie. 艢wiat rzeczywisty zn贸w obj膮艂 w艂adz臋 nad sytuacj膮.

Ale by膰 mo偶e nie do ko艅ca jednak. Przecie偶 Frank stale tam by艂, w pokoju na g贸rze. Co do tego nie mia艂a 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Mo偶e nie by艂 widoczny, ale czu艂a jego obecno艣膰. By艂 w pu艂apce pomi臋dzy sfer膮 zajmowan膮 przez ni膮 i jakim艣 innym miejscem: miejscem, sk膮d dochodzi艂o bicie dzwon贸w. Miejscem spowitym w ciemno艣ciach. Czy Frank umar艂? Czy o to chodzi? Mimo 偶e wch艂oni臋ty zesz艂ego lata przez opustosza艂y pok贸j, jednak pozosta艂 tam jego duch, czekaj膮cy na egzorcyzmy? A je艣li tak, to co si臋 sta艂o z jego ziemsk膮 pow艂ok膮? Tylko dalszy kontakt z Frankiem, albo z jego resztkami, da膰 m贸g艂by odpowied藕.

Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, w jaki spos贸b mo偶e mu u偶yczy膰 swoich si艂. Da艂 jej jasn膮 wskaz贸wk臋.

Powiedzia艂 „krew”. Nie wypowiedzia艂 tego s艂owa jak oskar偶enie, ale jak 偶膮danie.

Rory wykrwawi艂 si臋 w tym pokoju, a plamy p贸藕niej znikn臋艂y. W jaki艣 spos贸b duch Franka -je艣li to by艂 on - nasyci艂 si臋 krwi膮 brata i w ten spos贸b zdobyta si艂a starczy艂a, by wydosta艂 si臋 ze swojej celi i nawi膮za艂 jaki艣 kontakt ze 艣wiatem zewn臋trznym. Co zatem jeszcze mog艂a zrobi膰, je艣li nie zwi臋kszy膰 ilo艣ci po偶ywienia?

My艣la艂a o u艣ciskach Franka, o jego szorstko艣ci, uporze. Czeg贸偶 by nie zrobi艂a, by zn贸w prze偶y膰 tamte dawne z nim chwile? I istnia艂a nadzieja, 偶e b臋dzie to mo偶liwe. A je艣li tak i je艣li mog艂aby mu da膰 to, czego potrzebowa艂 - po偶ywienia, czy nie zaskarbi艂aby sobie jego wdzi臋czno艣ci? Czy nie by艂by potem jej ulubie艅cem; uleg艂ym albo i brutalnym, w zale偶no艣ci od jej kaprysu? My艣li nie dawa艂y jej zasn膮膰. Naruszy艂y spok贸j, ale i wygna艂y smutek z jej serca. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e przez ca艂y czas by艂a zakochana i za nim t臋skni艂a. Je艣li krew mia艂aby go jej zwr贸ci膰, dostanie zatem krwi. Bez wzgl臋du na konsekwencje.

* * *

W ci膮gu nast臋pnych dni nauczy艂a si臋 na nowo u艣miecha膰. Rory wzi膮艂 t臋 jej odmian臋 za dobr膮 monet臋. S膮dzi艂, 偶e zmiana nastroju wynika ze szcz臋艣cia, jakie dla niej oznacza nowy dom. Jej dobry humor wywo艂ywa艂 i u niego podobn膮 reakcj臋. Zabiera艂 si臋 do urz膮dzania domu z now膮 energi膮.

Powiedzia艂, 偶e wkr贸tce zabierze si臋 do pracy na pi臋trze. Zlokalizuje w贸wczas 藕r贸d艂o wilgoci w wielkim pokoju i przemieni go w sypialni臋 dla swoje ksi臋偶niczki. Uca艂owa艂a go w policzek, gdy o tym m贸wi艂, ale powiedzia艂a, 偶e si臋 jej nie 艣pieszy. M贸wi艂a, 偶e sypialnia, kt贸r膮 maj膮 teraz, jest zupe艂nie odpowiednia. Rozmowa o sypialni sprawi艂a, a chwyci艂 j膮 za szyje, przyci膮gn膮艂 do siebie i zacz膮艂 szepta膰 dziecinnym g艂osem do jej ucha r贸偶ne nieprzyzwoito艣ci. Nie odm贸wi艂a. Potulnie posz艂a z nim na g贸r臋 i pozwoli艂a mu rozebra膰 si臋. Tak, jak to lubi艂. Rozpina艂 guziki brudnymi od farby palcami. Udawa艂a, 偶e ceremonia rozbierania podnieca j膮, ale dalekie to by艂o od prawdy.

Jedyn膮 rzecz膮, kt贸ra wzbudza艂a w niej cho膰 troch臋 podniecenia, kiedy le偶a艂a na trzeszcz膮cym 艂贸偶ku z jego cielskiem miedzy nogami, by艂o wyobra偶anie sobie, 偶e to Frank si臋 z ni膮 kocha.

Kilkakrotnie jego imi臋 pcha艂o si臋 jej na usta. Za ka偶dym razem nie pozwala艂a im go jednak wym贸wi膰. W ko艅cu otwar艂a oczy, by powr贸ci膰 do szarej rzeczywisto艣ci. Rory 艣lini艂 jej twarz poca艂unkami. Na dotyk jego ust cierp艂y jej policzki.

Zda艂a sobie spraw臋, 偶e zbyt cz臋sto nie b臋dzie w stanie tego z Rory'm robi膰. Zbyt wiele wysi艂ku kosztowa艂o j膮 udawanie pos艂usznej 偶ony: serce by jej p臋k艂o.

Kiedy wi臋c le偶a艂a pod nim, a wrze艣niowy wietrzyk, dostawszy si臋 przez otwarte okno do pokoju, owiewa艂 jej twarz, zacz臋艂a knu膰 spisek. Spisek dla zdobycia krwi.

ROZDZIA艁 PI膭TY

Czasami wydawa艂o mu si臋, 偶e wieki ca艂e min臋艂y, kiedy spoczywa艂 w 艣cianie. Wieki, kt贸re, jak si臋 mo偶e p贸藕niej okaza膰, s膮 tylko przemijaj膮cymi godzinami albo nawet minutami.

Teraz wszystko si臋 zmieni艂o; mia艂 szans臋 st膮d uciec. Jego duch wpada艂 w radosny nastr贸j na sam膮 my艣l o tym. By艂a to wprawdzie krucha szansa, co do tego nie chcia艂 siebie samego ok艂amywa膰. By艂o wiele powod贸w, z kt贸rych ca艂e przedsi臋wzi臋cie mog艂o spali膰 na panewce. Po pierwsze, Julia. Pami臋ta艂 j膮 jako pospolit膮, wypindrzon膮 kobiet臋, kt贸rej wychowanie uniemo偶liwia艂o prze偶ycie prawdziwej rozkoszy. Mia艂 j膮, oczywi艣cie. Jeden raz. Pami臋ta艂 ten dzie艅, po艣r贸d tysi臋cy, w kt贸rych prze偶ywa艂 akt mi艂o艣ci, z pewn膮 satysfakcj膮. Opiera艂a si臋 mu tylko tyle, ile wymaga艂a tego jej pr贸偶no艣膰. A potem odda艂a mu si臋 z tak gwa艂townym zapa艂em, 偶e prawie straci艂 nad sob膮 panowanie.

W innych okoliczno艣ciach zdmuchn膮艂by j膮 spod nosa niedosz艂emu m臋偶usiowi, ale braterska solidarno艣膰 nie zezwala艂a na to. Zreszt膮 w tydzie艅 lub dwa mia艂by jej ju偶 dosy膰 i pozosta艂by z kobiet膮, kt贸rej cia艂o nie stanowi艂oby 偶adnej dla niego atrakcji, a dodatkowo mia艂by na karku brata. Wszystko to nie by艂o warte zachodu.

Poza tym, by艂y jeszcze nowe 艣wiaty do zdobycia. Nast臋pnego dnia pojecha艂 na Wsch贸d: do Hong Kongu i Sri Lanki. W pogoni za bogactwem i przygod膮. Znalaz艂 je. Przynajmniej na jaki艣 czas. Wcze艣niej lub p贸藕niej wszystko przep艂yn臋艂o mu mi臋dzy palcami. Z czasem zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy to okoliczno艣ci pozbawia艂y go tego wszystkiego, co cenne w 偶yciu, czy te偶 on sam nie potrafi tego dobra utrzyma膰. Pogo艅 my艣li, skoro tylko rozpocz臋艂a si臋, przybiera艂a coraz wi臋ksze tempo. Gdziekolwiek si臋 nie pojawi艂, znajdowa艂 dowody tej przykrej prawdy: nie osi膮gn膮艂 ani nie spotka艂 niczego w swoim 偶yciu. Ani 偶adnej osoby, ani stanu ducha czy cia艂a. Got贸w by艂 dla uzyskania tego na najwi臋ksze nawet cierpienia.

Rozpocz臋艂a si臋 droga po r贸wni pochy艂ej. Prze偶y艂 trzy miesi膮ce depresji i rozgoryczenia na granicy samob贸jstwa. Ale nawet odkryty w ten spos贸b nihilizm nie przyni贸s艂 mu ulgi. Je艣li nie istnia艂o nic, co warte by艂oby 偶ycia, nie istnia艂o te偶 nic, dla czego warto by艂oby umiera膰. B艂膮ka艂 si臋 mi臋dzy tymi skrajno艣ciami, a偶 my艣li ust膮pi艂y wizjom jakiegokolwiek narkotyku, jaki wpada艂 mu w r臋ce.

Jak dowiedzia艂 si臋 o kostce Lemarchanda? Ju偶 nie pami臋ta艂. Mo偶e w knajpie, mo偶e w rynsztoku, z ust jakiego艣 samotnika. W贸wczas by艂o to dla niego co艣 wielkiego: marzenie o krainie rozkoszy, w kt贸rej ci, kt贸rych zm臋czy艂y p艂oche przyjemnostki cz艂owieczego bytu, mogli odkry膰 nowy wymiar rozkoszy. Jaka mia艂a by膰 droga do tego raju? By艂o ich kilka, jak mu m贸wiono. Mapy przestrzeni mi臋dzy tym, co prawdziwe, i tym, co prawdziwsze, wykonane przez podr贸偶nik贸w, kt贸rych ko艣ci od dawna ju偶 kry艂a ziemia. Jedna z takich map mia艂a si臋 znajdowa膰 w piwnicach watyka艅skich, ukryta w kodzie teologicznych rozpraw, nie czytanych od czas贸w Reformacji. Inna, w formie dzie艂a origami, mia艂a by膰 rzekomo w posiadaniu markiza de Sade, kt贸ry u偶y艂 jej, b臋d膮c wi臋藕niem Bastylii, jako zap艂aty stra偶nikowi za papier, na kt贸rym napisa艂 „Sto dwadzie艣cia dni Sodomy”. Jeszcze inna by艂a dzie艂em rzemie艣lnika wytwarzaj膮cego pozytywki, zwanego Lemarchandem. By艂a to w艂a艣nie pozytywka tak zaprojektowana, 偶e mo偶na by艂o bawi膰 si臋 ni膮 przez po艂ow臋 偶ycia i jeszcze nie dosta膰 si臋 do jej 艣rodka.

Opowie艣ci. Opowie艣ci. Mimo 偶e nauczy艂 si臋 nie wierzy膰 ju偶 w nic, by艂o mu niezwykle trudno wybi膰 sobie z g艂owy t臋, trudn膮 do sprawdzenia, prawd臋. Mija艂 czas, a fantazje wci膮偶 szumia艂y mu w g艂owie.

By艂o to w D眉sseldorfie, dok膮d pojecha艂 przemycaj膮c heroin臋. Tam zn贸w us艂ysza艂 histori臋 kostki Lemarchanda. Jego ciekawo艣膰 raz jeszcze wystawiona zosta艂a na pr贸b臋. Tym razem jednak tak d艂ugo tropi艂 historyjk臋, a偶 znalaz艂 jej 藕r贸d艂o. Cz艂owiek nazywa艂 si臋 Kircher, cho膰 pewnie przyznawa艂by si臋 jeszcze do wielu innych nazwisk. Tak, Niemiec potwierdzi艂 istnienie kostki. Owszem, znal spos贸b udzielenia Frankowi pomocy w zdobyciu tajemniczej pozytywki. Za jak膮 cen臋? Drobne uprzejmo艣ci; tu i tam. Nic szczeg贸lnego. Frank wy艣wiadczy艂 uprzejmo艣ci, umy艂 r臋ce i upomnia艂 si臋 o zap艂at臋.

Kircher da艂 mu wskaz贸wki, w jaki spos贸b najlepiej z艂ama膰 piecz臋膰 na wynalazku Lemarchanda. Instrukcje by艂y cz臋艣ciowo praktyczne, a cz臋艣ciowo metafizyczne. Rozwi膮zanie zagadki polega na podr贸偶owaniu. Tak powiedzia艂. Kostka, jak si臋 zatem wydawa艂o, nie by艂a map膮 drogi, ale drog膮 sam膮 w sobie.

To nowe uzale偶nienie szybko wyleczy艂o go z narkotyk贸w i alkoholu. By膰 mo偶e by艂 inny spos贸b, by tak nagi膮膰 艣wiat, 偶eby odpowiada艂 jego marzeniom.

Powr贸ci艂 do domu na Lodovico Street. Do opustosza艂ego domu, kt贸rego 艣ciany by艂y teraz jego wi臋zieniem. Przygotowa艂 si臋 do podr贸偶y. Tak, jak mu to wy艂o偶y艂 Kircher. Przygotowa艂 si臋 na przyj臋cie wyzwania, jakim by艂o rozwi膮zanie Konfiguracji Lemarchanda. Nigdy jeszcze w swoim 偶yciu nie by艂 tak wstrzemi臋藕liwy ani tak skupiony na osi膮gni臋ciu tylko jednego celu. Przez kilka dni, gdy zg艂臋bia艂 tajemnic臋 kostki, prowadzi艂 偶ycie, kt贸re mog艂oby zawstydzi膰 艣wi臋tego. Ca艂膮 sw膮 energi臋 spo偶ytkowywa艂 na przygotowania do ceremonii, kt贸ra mia艂a wkr贸tce nast膮pi膰.

By艂 arogancki w post臋powaniu z Obrz膮dkiem Blizny. Teraz to widzia艂. Ale oni byli wsz臋dzie - w 艣wiecie i poza nim. Moce, kt贸re zach臋ca艂y do takiej arogancji, czyni艂y tak, bo ni膮 handlowa艂y. Ale to by nie wystarczy艂o, 偶eby go pogn臋bi膰. Prawdziwy b艂膮d polega艂 na przekonaniu, i偶 jego definicja przyjemno艣ci pokrywa si臋 z t膮, kt贸r膮 uznaj膮 Cenobici.

By艂o zatem tak, 偶e przynie艣li mu nieobliczalne cierpienia. Przedawkowali ze zmys艂owo艣ci膮 do tego stopnia, 偶e jego 艣wiadomo艣膰 niemal popada艂a w ob艂臋d, a potem zaserwowali mu do艣wiadczenia, na kt贸rych wspomnienie jeszcze dzi艣 dostaje konwulsji. Oni za艣 to w艂a艣nie nazywali przyjemno艣ci膮. I by膰 mo偶e o to im chodzi艂o. A by膰 mo偶e nie. Z ich sposobem my艣lenia nie mo偶na by艂o by膰 pewnym niczego. Byli beznadziejnie m臋tni i niejednoznaczni. Nie uznawali 偶adnych nagr贸d i kar, dzi臋ki kt贸rym m贸g艂by chocia偶 liczy膰 na zel偶enie tortur. Nie obchodzi艂o ich te偶 偶adne b艂aganie o lito艣膰. Pr贸bowa艂 tego przez wiele tygodni i miesi臋cy dziel膮cych dzie艅 dzisiejszy od momentu rozwi膮zania zagadki.

Po tej stronie Schizmy nie by艂o miejsca na wsp贸艂czucie. Tutaj kr贸lowa艂y lamenty i szyderstwo. Czasami (przez godzin臋 woln膮 od horroru lub nawet przez czas jednego oddechu) zdarza艂o mu si臋 p艂aka膰 ze szcz臋艣cia. Panowa艂 tu jednak 艣miech: pojawiaj膮cy si臋 paradoksalnie w obliczu jakiej艣 kolejnej tragedii, modelowanej przez In偶yniera, w imi臋 nieszcz臋艣cia.

Wymy艣lno艣膰 tortur ros艂a. Musia艂y zosta膰 kiedy艣 przygotowane przez umys艂 dok艂adnie rozumiej膮cy, co to znaczy cierpie膰. Wi臋藕niowie mieli prawo wgl膮du w 艣wiat, w kt贸rym niegdy艣 偶yli. Ich cele -kiedy nie prze偶ywali akurat 偶adnych przyjemno艣ci - umieszczone by艂y w miejscach z widokiem dok艂adnie na to samo miejsce, w kt贸rym rozpracowali kostk臋. W przypadku Franka by艂 to pok贸j na pi臋trze, pod numerem pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 na Lodovico Street.

Przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 roku widok by艂 nieciekawy. Nikt przecie偶 nie zagl膮da艂 do domu. A potem wprowadzili si臋 oni: Rory i 艣liczna Julia. I znowu zacz膮艂 mie膰 nadziej臋...

S艂ysza艂 szepty tu i tam, 偶e istniej膮 drogi ucieczki; bramy w systemie, kt贸re pozwala艂y na skupienie si臋 w sobie i, dzi臋ki sprytowi, przeci艣ni臋cie si臋 do pokoju, z kt贸rego si臋 przysz艂o. Je艣li wi臋zie艅 zdo艂a艂 uciec, nie by艂o sposobu, aby hierofanty posz艂y w 艣lad za nim. One musia艂yby zosta膰 wezwane na t臋 stron臋 Schizmy. Bez takiego zaproszenia musia艂y pozostawa膰 na progu jak psy, drapi膮c i drapi膮c, ale bez mo偶liwo艣ci wej艣cia. Dlatego ucieczka, je艣li zosta艂aby uwie艅czona sukcesem, przynios艂aby dekret uwolnienia, a wi臋c ca艂kowite rozwi膮zanie b艂臋dnego ma艂偶e艅stwa zawartego przez wi臋藕nia. Nie by艂o w tym zreszt膮 偶adnego ryzyka. Jaka kara mog艂aby by膰 gorsza ni偶 my艣l o b贸lu bez nadziei na odzyskanie wolno艣ci?

I los si臋 do niego u艣miechn膮艂. Niekt贸rzy wi臋藕niowie opu艣cili 艣wiat, nie pozostawiwszy jakiegokolwiek znaku, kt贸ry m贸g艂by pos艂u偶y膰 do odtworzenia ich cia艂. On za艣 pozostawi艂. Jego ostatni膮 czynno艣ci膮, je艣li nie liczy膰 krzyku, by艂o opr贸偶nienie j膮der na pod艂og臋. Martwa sperma stanowi艂a skromn膮 pami膮tk臋 istoty jego samego. By艂o to jednak wystarczaj膮co du偶o. Kiedy drogi braciszek Rory (s艂odki Rory) pozwoli艂 szpachelce zrani膰 si臋, umo偶liwi艂o to Frankowi skorzysta膰 z jego b贸lu. Znalaz艂 jaki艣 punkt zaczepienia dla siebie. Teraz wszystko zale偶a艂o od Julii.

Czasami, m臋cz膮c si臋 wewn膮trz 艣ciany, my艣la艂, 偶e Julia zl臋knie si臋 i pozostawi go na pastw臋 tortur. Albo te偶 przemy艣li swoj膮 wizj臋 i dojdzie do wniosku, 偶e by艂o to przywidzenie. Je艣li tak b臋dzie, nie ma dla niego ratunku. Nie mia艂 do艣膰 energii, by powt贸rzy膰 widowisko, kt贸re zaprezentowa艂 Julii.

Ale by艂y jednak oznaki nadziei. Na przyk艂ad to, 偶e powraca艂a do pokoju przy dw贸ch czy trzech okazjach i po prostu sta艂a tam, w milczeniu obserwuj膮c 艣cian臋. Nawet wyszepta艂a kilka s艂贸w, kiedy by艂a ostatnio. Z艂apa艂 jednak tylko ich urywane strz臋py. By艂o w艣r贸d nich s艂owo „tutaj”. By艂o te偶 „czekam” i „wkr贸tce”. Do艣膰, by powstrzyma膰 go od rozpaczy.

Mia艂 te偶 inny pow贸d do optymizmu. Ona by艂a stracona, czy偶 nie? Widzia艂 to w jej twarzy na dzie艅 przed tym, jak Rory skaleczy艂 si臋. By艂a razem z Rory'm w pokoju. Smutek i frustracja bez w膮tpienia malowa艂y si臋 na jej twarzy.

Tak. Ona by艂a stracona. Po艣lubi艂a cz艂owieka, kt贸rego nie kocha, i nie widzi drogi wyj艣cia.

No tak, tak to jest. Mogli zbawi膰 siebie nawzajem; poeci twierdz膮, 偶e tak kochankowie winni czyni膰. By艂 tajemnic膮, by艂 ciemno艣ci膮, by艂 wszystkim, o czym marzy艂a. I je艣li tylko go uwolni, b臋dzie jej s艂u偶y艂 - o tak - a偶 jej rozkosz osi膮gnie pr贸g w taki spos贸b, jak osi膮ga si臋 wszystkie progi; gdzie silny staje si臋 silniejszy, a s艂abszy popada w ca艂kowit膮 s艂abo艣膰.

Rozkosz w贸wczas stawa艂a si臋 b贸lem i na odwr贸t. On zna艂 to na tyle dobrze, 偶e m贸g艂 czu膰 si臋 panem w tym 艣wiecie. Mia艂 nadziej臋, 偶e z ni膮 b臋dzie w nim mieszka艂 na zawsze.

ROZDZIA艁 SZ脫STY

W trzecim tygodniu wrze艣nia zrobi艂o si臋 zimno. Arktyczny ch艂贸d przyni贸s艂 z sob膮 ostry wiatr, pozbawiaj膮c drzewa li艣ci w przeci膮gu zaledwie kilku dni.

Ch艂贸d zmusza艂 nie tylko do zmiany stroju, ale tak偶e do zmiany plan贸w. Zamiast pieszo, Julia uda艂a si臋 do miasta samochodem. Pojecha艂a do centrum wczesnym popo艂udniem. Znalaz艂a bar zat艂oczony lud藕mi w porze lunchu. Mimo 偶e panowa艂 do艣膰 du偶y ruch, nie by艂o tu ha艂a艣liwie.

Klienci przychodzili i wychodzili. M艂odzi, elegancko ubrani prawnicy i ksi臋gowi rozprawiali o swoich ambicjach i zamierzeniach. Kilku takich, z kt贸rych tylko garnitury czyni艂y bogaczy, i, co bardziej interesuj膮ce, nieco samotnych ludzi popijaj膮cych drinki. Julia zebra艂a niez艂y plon spojrze艅 ogl膮daj膮cych si臋 za ni膮 m臋偶czyzn g艂贸wnie tych gogusi贸w w garniturach. Ale dopiero po godzinie, kiedy przerwa na lunch w wielu firmach ko艅czy艂a si臋 i trzeba by艂o wraca膰 do pracy, dostrzeg艂a w lustrze, 偶e kto艣 bacznie si臋 jej przygl膮da. Przez kilka minut badali si臋 wzrokiem. Julia nadal popija艂a, nie okazuj膮c najmniejszego zainteresowania. I nagle m臋偶czyzna wsta艂 i podszed艂 prosto do jej stolika.

- Samotne popijanie? - zapyta艂.

Chcia艂a uciec. Serce bi艂o jej tak g艂o艣no, 偶e by艂a pewna, i偶 nieznajomy je s艂yszy. Ale nie. Zapyta艂, czy ma ochot臋 na jeszcze jednego drinka. Powiedzia艂a, 偶e owszem. Wyra藕nie zadowolony, 偶e jego szturm nie zosta艂 odparty, zam贸wi艂 dwa podw贸jne i usiad艂 obok. Mia艂 czerstw膮, zarumienion膮 twarz i przynajmniej o jeden rozmiar za du偶y ciemnogranatowy garnitur. Tylko oczy zdradza艂y jego nerwowo艣膰. Chwilami patrzy艂 na ni膮, ale co sekund臋 odrywa艂 od niej wzrok i obrzuca艂 badawczym spojrzeniem wn臋trze baru.

Nie b臋dzie prowadzi艂a z nim 偶adnych powa偶nych rozm贸w, to ju偶 zadecydowa艂a. Nie chcia艂a wiedzie膰 o nim zbyt wiele. Je偶eli b臋dzie trzeba, najwy偶ej zapyta go o zaw贸d i stan cywilny. Poza tym, niech b臋dzie po prostu cia艂em.

Jak dot膮d nie by艂o niebezpiecze艅stwa spowiedzi. Spotyka艂a ju偶 kostki brukowe, kt贸re by艂y bardziej rozmowne. U艣miecha艂 si臋 raz po raz kr贸tkim, nerwowym grymasem, ukazuj膮cym z臋by zbyt pi臋kne, by mog艂y by膰 prawdziwe. Zaproponowa艂 kolejne drinki. Odm贸wi艂a tym razem, ale zapyta艂a, czy ma czas na kaw臋. A on na to, 偶e ma.

- Dom jest tylko o kilka minut st膮d - odpowiedzia艂a i poszli do samochodu. Prowadz膮c w贸z zastanawia艂a si臋, dlaczego posz艂o jej tak 艂atwo z t膮 g贸r膮 miecha siedz膮c膮 obok niej. Czy偶by ten m臋偶czyzna ze sztucznymi z臋bami i beznami臋tnymi oczami by艂 stworzony do roli ofiary? By膰 mo偶e. Nie ba艂a si臋 jednak niczego, bo wszystko by艂o zbyt 艂atwe do przewidzenia.

Kiedy przekr臋ci艂a klucz w zamku i wesz艂a do 艣rodka, zda艂o si臋 jej, 偶e s艂yszy jaki艣 ha艂as w kuchni. Czy偶by Rory wr贸ci艂 do domu wcze艣niej, mo偶e 藕le si臋 poczu艂? Zawo艂a艂a. Nie by艂o odpowiedzi. Dom by艂 pusty. Prawie!

Od samego progu, ca艂a rzecz by艂a dok艂adnie ukartowana. Zamkn臋艂a drzwi. M臋偶czyzna w granatowym garniturze wpatrywa艂 si臋 w swoje wypiel臋gnowane d艂onie i czeka艂, a偶 Julia go ugo艣ci.

- Czasami jestem bardzo samotna - powiedzia艂a, przemykaj膮c obok faceta. Wymy艣li艂a sobie to zdanie wczoraj wieczorem, le偶膮c w 艂贸偶ku.

Skin膮艂 w odpowiedzi. Na jego twarzy malowa艂 si臋 strach i niepewno艣膰; po prostu nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e spotyka go takie szcz臋艣cie.

- Czy chcesz jeszcze jednego drinka? - zapyta艂a go. - A mo偶e od razu p贸jdziemy na g贸r臋?

Przybysz skin膮艂 znowu.

- My艣l臋, 偶e ju偶 do艣膰 pi艂em.

- A wi臋c na g贸r臋.

Zrobi艂 niezdecydowany ruch w jej stron臋, jakby j膮 chcia艂 poca艂owa膰. Nie mia艂a jednak ch臋ci na jego zaloty. Umkn膮wszy mu, zgrabnie wst膮pi艂a na stopnie schod贸w.

- Ja poprowadz臋 - powiedzia艂a. M臋偶czyzna potulnie pod膮偶y艂 za ni膮.

U szczytu schod贸w spojrza艂a na niego do ty艂u i zobaczy艂a, jak chustk膮 do nosa ociera sobie pot z czo艂a. Zaczeka艂a a偶 do niej do艂膮czy i potem poprowadzi艂a go do pokoju.

Drzwi sta艂y otworem.

- Wejd藕, prosz臋 - powiedzia艂a.

Pos艂ucha艂 polecenia. Skoro znalaz艂 si臋 w 艣rodku, musia艂 przez kilka chwil przyzwyczaja膰 si臋 do mroku. Jeszcze troch臋 trwa艂o, zanim dokona艂 odkrycia:

- Przecie偶 tu nie ma 艂贸偶ka.

Julia zamkn臋艂a drzwi i w艂膮czy艂a 艣wiat艂o. Na drzwiach zawiesi艂a jedn膮 z marynarek Rory'ego. W kieszeni ukryty by艂 n贸偶.

A m臋偶czyzna znowu:

- Tu nie ma 艂贸偶ka.

- A co, pod艂oga ci si臋 nie podoba? - odpar艂a.

- Na pod艂odze?

- Lepiej 艣ci膮gnij marynark臋. Jest ci za gor膮co.

- O, tak - zgodzi艂 si臋, lecz ani drgn膮艂. Julia podesz艂a do niego i zacz臋艂a rozwi膮zywa膰 mu krawat. Trz膮s艂 si臋, biedna owieczka! Biedny baranek prowadzony na rze藕. Kiedy zdj臋艂a mu krawat z szyi, pocz膮艂 艣ci膮ga膰 marynark臋.

Zastanawia艂a si臋, czy Frank to widzi. Jej oczy w臋drowa艂y raz po raz na u艂amek sekundy w stron臋 艣ciany.

Tak - pomy艣la艂a. - On tam jest. I widzi. On wie. Oblizuje usta i dr偶y z niecierpliwo艣ci.

„Baranek” przem贸wi艂:

- Dlaczego ty nie... - zacz膮艂. - Dlaczego ty te偶...

- Czy chcia艂by艣 zobaczy膰 mnie nag膮? - droczy艂a si臋 z nim. Oczy poja艣nia艂y mu z podniecenia.

- Tak - powiedzia艂 szybko. - Tak, chcia艂bym.

- Bardzo?

- Bardzo.

Rozpina艂 guziki swojej koszuli.

- Mo偶e zobaczysz - powiedzia艂a. U艣miechn膮艂 si臋 do niej cierpko.

- Czy to jaka艣 gra? - zagadn膮艂 j膮 znowu.

- Je艣li tego chcesz - powiedzia艂a i pomog艂a mu wydosta膰 si臋 z koszuli. Jego cia艂o by艂o blade jak wosk. Klatka piersiowa wydatna, brzuch te偶. Po艂o偶y艂a mu d艂onie na twarzy. Poca艂owa艂 koniuszki jej palc贸w.

- Jeste艣 pi臋kna - powiedzia艂, wyrzucaj膮c z siebie s艂owa z wysi艂kiem, jakby nabrzmiewa艂y mu w gardle od wiek贸w.

- Naprawd臋?

- Przecie偶 wiesz. Jeste艣 艣liczna. Jeste艣 najpi臋kniejsz膮 kobiet膮, jak膮 w 偶yciu widzia艂em.

- To bardzo mi艂o z twojej strony - powiedzia艂a i odwr贸ci艂a si臋 do drzwi. S艂ysza艂a jak za jej plecami facet rozpina pasek, a spodnie zsuwaj膮 si臋 mu z n贸g.

Tylko tyle i nic wi臋cej - pomy艣la艂a. Nie mia艂a ochoty ogl膮da膰 go w adamowym stroju. Mia艂a do艣膰 patrzenia na niego w tym stanie.

Si臋gn臋艂a do kieszeni w marynarce.

- O Bo偶e - baranek powiedzia艂 z nag艂a. Nie wyj臋艂a zatem no偶a, tylko odwr贸ci艂a si臋 i zapyta艂a:

- O co chodzi?

Je艣li obr膮czka na palcu nie zdradzi艂aby jego statusu do tej pory, pozna艂aby w nim 偶onatego m臋偶czyzn臋 po gaciach, kt贸re nosi艂 - workowatych i spranych. Bieli藕nie kupionej mu pewnie przez 偶on臋, kt贸ra od dawna nie my艣la艂a o nim jako o kochanku.

- My艣l臋, 偶e musz臋 si臋 wysiusia膰 - powiedzia艂. - Zbyt wiele whisky - wyja艣ni艂.

Wzruszy艂 z lekka ramionami i skierowa艂 si臋 w stron臋 drzwi.

- Tylko na chwileczk臋 - powiedzia艂 do jej plec贸w. Ale jej r臋ka trafi艂a z powrotem do kieszeni w marynarce, zanim pad艂y te s艂owa. Post膮pi艂 w kierunku drzwi. Julia odwr贸ci艂a si臋 do niego z rze藕nickim no偶em w d艂oni.

Nie by艂 do艣膰 bystry, by spostrzec ostrze. Dopiero w ostatniej chwili na jego twarzy pojawi艂 si臋 okropny wyraz, zdziwienia raczej ni偶 strachu. By艂 to jednak kr贸tkotrwa艂y grymas. W sekund臋 p贸藕niej ostrze tkwi艂o w jego wn臋trzno艣ciach, tn膮c brzuch jak mas艂o. Julia wyj臋艂a n贸偶 i wpakowa艂a mu go powt贸rnie w cia艂o.

Buchn臋艂a krew. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e pok贸j zacz膮艂 si臋 chwia膰, a ceg艂y wpad艂y w dr偶enie na widok wylewaj膮cego si臋 z ran strumienia.

Przez sekund臋 podziwia艂a ten fenomen, ale ju偶 w nast臋pnej chwili baranek przekl膮艂 szpetnie. Zamiast jednak ucieczki spod no偶a, jak tego oczekiwa艂a Julia, facet zrobi艂 krok w jej stron臋 i wydar艂 jej n贸偶 z r臋ki. N贸偶 polecia艂 po pod艂odze i zatrzyma艂 si臋 na 艣cianie. Teraz facet rzuci艂 si臋 na ni膮.

Chwyci艂 j膮 za w艂osy i poci膮gn膮艂. Wydawa艂o si臋, 偶e nie chce jej atakowa膰, ale raczej szuka drogi ucieczki - skoro tylko Julia usun臋艂a si臋 spod drzwi, wypu艣ci艂 p臋k jej w艂os贸w z d艂oni. Opad艂a na 艣cian臋 patrz膮c jak m臋偶czyzna mocuje si臋 z klamk膮, a drug膮 r臋k膮 trzyma si臋 za poraniony brzuch.

Teraz dzia艂a艂a z szybko艣ci膮 pantery. Szybko podbieg艂a do miejsca, gdzie upad艂 n贸偶 i zn贸w rzuci艂a si臋 na swoj膮 ofiar臋. Uda艂o mu si臋 uchyli膰 drzwi, ale nie na tyle, by m贸g艂 wyj艣膰. Wbi艂a n贸偶 w jego zaczerwieniony kark. Zawy艂 z b贸lu i wypu艣ci艂 z d艂oni klamk臋. Wysuwa艂a ju偶 narz臋dzie zbrodni z jego szyi i wbi艂a je po raz drugi, trzeci i czwarty. Straci艂a rachub臋 co do ilo艣ci pchni臋膰. Jej furia by艂a zemst膮 za to, 偶e facet nie chcia艂 upa艣膰 spokojnie i umrze膰 po pierwszym ataku. Zatacza] si臋 przez moment po pokoju, j臋cz膮c i wyj膮c. Krew p艂yn臋艂a g臋stym strumieniem po jego torsie i nogach. Wreszcie, kiedy ju偶 straci艂 oddech, pad艂 ci臋偶ko na kolana i zwali艂 si臋 na pod艂og臋.

Tym razem by艂a pewna, 偶e zmys艂y nie oszukuj膮 jej. Pok贸j, lub te偶 jego duch, odpowiedzia艂 mi臋kkimi westchnieniami.

W oddali bi艂 dzwon...

Spostrzeg艂a, 偶e baranek nie daje znaku 偶ycia. Podesz艂a do jego cia艂a i powiedzia艂a:

- Dosy膰 teraz?

Potem posz艂a do 艂azienki umy膰 twarz.

Id膮c korytarzem pos艂ysza艂a, jak pok贸j j臋czy -nie potrafi艂a znale藕膰 lepszego s艂owa na okre艣lenie tych odg艂os贸w. Stan臋艂a, wahaj膮c si臋 czy nie zawr贸ci膰. Ale krew zasycha艂a ju偶 na jej d艂oniach. Lepka ma藕 budzi艂a w niej obrzydzenie.

W 艂azience zdj臋艂a z siebie bluzk臋 w kwiaty i najpierw obmy艂a d艂onie, potem ramiona i wreszcie szyj臋. Woda ch艂odzi艂a j膮 i g艂aska艂a czule jej cia艂o. Czu艂a si臋 艣wietnie. Uporawszy si臋 z myciem, umy艂a dok艂adnie n贸偶, sp艂uka艂a umywalk臋 i wr贸ci艂a korytarzem do pokoju bez tracenia czasu na wycieranie si臋 czy ubieranie. Nie potrzebowa艂a ani jednego, ani drugiego.

Pok贸j bucha艂 gor膮cem, niczym piec hutniczy. Energia martwego m臋偶czyzny pulsowa艂a wok贸艂. Ale nie mia艂a szansy dosta膰 si臋 zbyt daleko. Krew ju偶 p艂yn臋艂a strumieniem w stron臋 艣ciany, gdzie ukryty by艂 Frank. Ciecz zdawa艂a si臋 wrze膰, pe艂zaj膮c w stron臋 艣ciany. Tam za艣, skoro osi膮gn臋艂a odpowiedni dystans, znika艂a wsi膮kaj膮c bezpowrotnie w pod艂og臋. Julia patrzy艂a jak zaczarowana. Ale to nie by艂o wszystko. Co艣 dziwnego dzia艂o si臋 ze zw艂okami. Pozbawiane by艂y ka偶dego warto艣ciowego elementu. Cia艂o wpad艂o w konwulsj臋, jakby wysysane od 艣rodka.

Gazy b艂膮dzi艂y po jego bebechach i w gardle. Sk贸ra wysycha艂a b艂yskawicznie, wprost przed oczami Julii. W pewnej chwili sztuczne z臋by spad艂y w ty艂, do prze艂yku, a dzi膮s艂a je okalaj膮ce pod膮偶y艂y wnet za nimi.

W kilka chwil by艂o ju偶 po wszystkim. Cokolwiek mog艂o mie膰 w ciele faceta warto艣膰, zosta艂o zabrane. Resztki nie zaspokoi艂yby g艂odu gromady pche艂. By艂a zauroczona.

Nagle 偶ar贸wka zacz臋艂a migota膰. Spojrza艂a na 艣cian臋. By艂a pewna, 偶e 艣ciana zadr偶y i wypluje ze swych czelu艣ci jej ukochanego. Ale nic takiego nie wydarzy艂o si臋. 呕ar贸wka zgas艂a. By艂a tylko smuga 艣wiat艂a wpadaj膮cego do pokoju przez nadgryzione ju偶 z臋bem czasu rolety.

- Gdzie jeste艣? - zapyta艂a. 艢ciany pozosta艂y nieme.

- Gdzie jeste艣?

Nadal cisza. Temperatura pokoju spada艂a. Na piersiach Julia dosta艂a g臋siej sk贸rki. Rzuci艂a okiem na zegarek, wci膮偶 zapi臋ty na resztkach r臋ki zaszlachtowanego m臋偶czyzny. Tyka艂 jakby nigdy nic, nie odnotowawszy czasu apokalipsy swego w艂a艣ciciela. By艂o za dwadzie艣cia pi膮ta. Rory powinien wr贸ci膰 za jakie艣 p贸艂 godziny, zale偶nie od ruchu w mie艣cie. A Julia mia艂a jeszcze troch臋 roboty.

Zebrawszy granatowy garnitur i inne rzeczy, zgniot艂a je i w艂o偶y艂a w kilka plastikowych work贸w. Potem posz艂a po co艣 wi臋kszego, 偶eby zebra膰 pozosta艂o艣ci po ciele ofiary. Mia艂a nadziej臋, 偶e Frank pomo偶e jej przy tej robocie, ale skoro on si臋 nie pokazywa艂, wszystko spoczywa艂o na jej barkach.

Kiedy wr贸ci艂a do pokoju, unicestwianie resztek cia艂a ofiary wci膮偶 post臋powa艂o, ale teraz ju偶 znacznie wolniej. By膰 mo偶e Frank wci膮偶 znajdowa艂 pokarm, kt贸ry mo偶na by艂o wycisn膮膰 z cia艂a, cho膰 mia艂a co do tego w膮tpliwo艣ci. By膰 mo偶e jego os艂abione cia艂o nie mia艂o do艣膰 si艂y, by skutecznie wydobywa膰 cenne k膮ski.

Kiedy popakowa艂a wszystko w torb臋, wa偶y艂a ona mniej wi臋cej tyle, co ma艂e dziecko. Zawi膮za艂a worek i w艂a艣nie mia艂a zej艣膰 do samochodu, gdy us艂ysza艂a, 偶e drzwi do domu otwieraj膮 si臋.

Odg艂osy wyzwoli艂y w niej panik臋, kt贸rej za wszelk膮 cen臋 chcia艂a unikn膮膰. Zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰, a 艂zy same pop艂yn臋艂y jej z oczu.

- Tylko nie teraz... - powiedzia艂a do siebie, ale uczucie nie znikn臋艂o od samego powtarzania.

W p贸l drogi po schodach Rory zawo艂a艂:

- Kochanie?

Kochanie! 艢miechu warte, ale Julia nie by艂a w nastroju. By艂a tutaj, je艣li chcia艂 j膮 znale藕膰 - jego kochanie, jego kotu艣 - z obmytymi napr臋dce piersiami i trupem w ramionach.

- Gdzie jeste艣?

Zawaha艂a si臋 czy odpowiedzie膰, niepewna brzmienia, jaki przybra膰 by m贸g艂 jej g艂os.

Zawo艂a艂 po raz trzeci. G艂os zmieni艂 si臋, kiedy przeszed艂 przez kuchni臋. Za chwil臋 Rory przekona si臋, 偶e Julia nie gotuje zupy, nie stoi przy kuchence. Potem na pewno p贸jdzie na pi臋tro. Mia艂a zatem dziesi臋膰 sekund, mo偶e pi臋tna艣cie.

Staraj膮c si臋 porusza膰 bezszelestnie w obawie, by Rory jej nie wykry艂, przenios艂a tobo艂ek do pustego pokoju na ko艅cu korytarza. By艂 zbyt ma艂y na sypialni臋 (ewentualnie by艂by dobry dla dziecka), wi臋c u偶ywali go jako graciarni臋. Znajdowa艂y si臋 tu na wp贸艂 opr贸偶nione skrzynki, meble, kt贸rych nigdzie nie uda艂o si臋 wpasowa膰, najr贸偶niejsze 艣mieci. Zostawi艂a resztki cia艂a m臋偶czyzny, by po pewnym czasie powr贸ci膰 po nie. Ukry艂a je za uszkodzonym fotelem. Zamkn臋艂a drzwi na klucz dok艂adnie w momencie, gdy Rory zacz膮艂 wchodzi膰 na schody.

- Julia? Julia, kochanie, jeste艣 tam?

W艣lizn臋艂a si臋 do 艂azienki i spojrza艂a w lustro. Ukaza艂 si臋 jej zamazany portret. Podnios艂a bluzk臋, kt贸ra zwisa艂a z brzegu wanny i za艂o偶y艂a j膮 na siebie. Nie pachnia艂a najlepiej i bez w膮tpienia by艂a na niej krew, pomi臋dzy wzorzystymi kwiatami, ale nie mia艂a nic lepszego pod r臋k膮.

Rory nadchodzi艂 korytarzem. S艂ysza艂a jego s艂oniowaty ch贸d.

- Julia?

Tym razem odpowiedzia艂a, nie usi艂uj膮c opanowa膰 dr偶enia g艂osu. Lustro potwierdzi艂o jej obawy: musi po偶ali膰 mu si臋, 偶e nie jest w najlepszym nastroju. Musia艂a to jako艣 uwiarygodni膰.

- Czy dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂. By艂 za drzwiami.

- Nie - powiedzia艂a. - Mdli mnie.

- O Jezu, kochanie...

- Zaraz b臋dzie po wszystkim.

Nacisn膮艂 klamk臋, ale ona zamkn臋艂a wcze艣niej drzwi na zatyczk臋.

- Czy mo偶esz mnie jeszcze przez chwil臋 zostawi膰 sam膮?

- Czy zadzwoni膰 po pogotowie?

- Nie - odpar艂a. - Naprawd臋 nie. Ale ch臋tnie napi艂abym si臋 troch臋 brandy.

- Brandy...

- B臋d臋 na dole jak najszybciej.

- Jak Pani sobie 偶yczy - za偶artowa艂. Liczy艂a jego kroki kiedy pod膮偶a艂 ku schodom, a potem jak zst臋powa艂 po stopniach. Kiedy uzna艂a, 偶e jest ju偶 poza zasi臋giem jego s艂uchu, otworzy艂a 艂azienk臋 i wysz艂a na korytarz.

Popo艂udniowe s艂o艅ce zachodzi艂o szybko. Korytarz wygl膮da艂 jak nie o艣wietlony tunel.

Z do艂u dochodzi艂y odg艂osy uderzania butelki w kieliszek. Przesz艂a tak szybko, jak to tylko by艂o mo偶liwe, do pokoju Franka.

Z mrocznego wn臋trza nie dochodzi艂 nawet najmniejszy szelest. 艢ciany przesta艂y dr偶e膰. Ucich艂y te偶 d藕wi臋ki dzwon贸w. Otwar艂a drzwi; zaj臋cza艂y lekko.

Jeszcze nie do ko艅ca wysprz膮ta艂a pok贸j po krwawej robocie. Na pod艂odze by艂 kurz, kurz z ludzkiego cia艂a. Skrawki wyschni臋tej sk贸ry. Ukucn臋艂a, by zebra膰 je dok艂adnie. Rory mia艂 racj臋. By艂a rzeczywi艣cie doskona艂膮 gospodyni膮!

Kiedy powsta艂a, co艣 poruszy艂o si臋 w najciemniejszym k膮cie pokoju. Spojrza艂a w stron臋, z kt贸rej dochodzi艂 odg艂os, ale zanim zdo艂a艂a dostrzec majacz膮cy cie艅, odezwa艂 si臋 g艂os:

- Nie patrz na mnie.

By艂 to g艂os nadzwyczaj utrudzonego cz艂owieka - kogo艣 wyniszczonego prze偶yciami, ale by艂 to g艂os cz艂owieka, nie zjawy. Sylaby nios艂o to samo powietrze, kt贸rym oddycha艂a Julia.

- Frank? - powiedzia艂a.

- Tak... dotar艂 do niej za艂amuj膮cy si臋 g艂os. - To ja.

Z do艂u Rory zn贸w zawo艂a艂 do niej:

- Czy ju偶 czujesz si臋 lepiej?

- Tak, prawie dobrze - odpar艂a.

G艂os za jej plecami wypowiedzia艂 jeszcze:

- Nie pozw贸l mu dosta膰 si臋 blisko mnie - s艂owa wypowiedziane by艂y szybko i gwa艂townie.

- W porz膮dku - wyszepta艂a do niego, a potem do Rory'ego, g艂o艣niej: - B臋d臋 za sekundk臋. W艂膮cz jak膮艣 muzyk臋. Co艣 spokojnego.

Rory odpowiedzia艂, 偶e w艂膮czy, i spocz膮艂 na kanapie.

- Jeszcze nie jestem gotowy, by ci si臋 pokaza膰 - powiedzia艂 g艂os Franka. - Nie chc臋, 偶eby艣 mnie ogl膮da艂a... nie chc臋, 偶eby ktokolwiek mnie widzia艂 w takim stanie... nie teraz.

Na chwil臋 zamilk艂 i doko艅czy艂:

- Julio! B臋d臋 musia艂 mie膰 wi臋cej krwi.

- Wi臋cej!

- Tak. I to szybko.

- Ile jeszcze? - zapyta艂a ciemno艣ci. Tym razem pochwyci艂a jednak jakie艣 zarysy jego wygl膮du. Nic dziwnego, 偶e nie chcia艂 si臋 pokazywa膰.

- Po prostu wi臋cej - powiedzia艂. Mimo 偶e m贸wi艂 zaledwie nieco g艂o艣niej, ni偶 by szepta艂, by艂o w g艂osie ponaglenie, kt贸re j膮 zmartwi艂o.

- Musz臋 i艣膰 - powiedzia艂a, s艂ysz膮c dobiegaj膮ce j膮 odg艂osy muzyki.

Tym razem ciemno艣ci nie odpowiedzia艂y. W drzwiach odwr贸ci艂a si臋.

- Ciesz臋 si臋, 偶e jeste艣 - powiedzia艂a. Kiedy zamkn臋艂a za sob膮 drzwi, pos艂ysza艂a g艂os podobny troch臋 do 艣miechu, a troch臋 do szlochu.

ROZDZIA艁 SI脫DMY

- Kirsty, to ty?

- Tak? Kto m贸wi?

- To ja, Rory...

Po艂膮czenie nie by艂o najlepsze, jakby zala艂o gdzie艣 kabel telefoniczny. By艂a jednak szcz臋艣liwa, 偶e do niej zadzwoni艂. Niecz臋sto mu si臋 to zdarza艂o, a kiedy ju偶 odzywa艂 si臋 po drugiej stronie drutu, wyst臋powa艂 w imieniu swoim i Julii. Ale tym razem, nie. Teraz Julia by艂a tematem rozmowy.

- Co艣 niedobrego si臋 z ni膮 dzieje, Kirsty - powiedzia艂. - Nie wiem, co to jest.

- To znaczy, jest chora?

- Mo偶e. Jest jaka艣 taka dziwna. I wygl膮da okropnie.

- Czy rozmawia艂e艣 ju偶 z ni膮 o tym?

- Ona twierdzi, 偶e z ni膮 wszystko w porz膮dku. Ale widz臋, 偶e nie. My艣la艂em, 偶e mo偶e ty z ni膮 rozmawia艂a艣.

- Nie widzia艂am jej od czasu parapet贸wy.

- Jest jeszcze inna sprawa. Ona nawet nie chce wychodzi膰 z domu. To zupe艂nie nie w jej stylu.

- Czy chcesz, 偶ebym... zamieni艂a z ni膮 dwa s艂owa?

- Mog艂aby艣?

- Nie wiem, czy to co艣 da, ale spr贸buj臋.

- Nie m贸w jej, 偶e dzwoni艂em.

- Oczywi艣cie, 偶e nie. Wpadn臋 do niej jutro.

(- Jutro. To musi by膰 jutro.

- Tak... wiem.

- Boj臋 si臋, 偶e si臋 zatrac臋, Julio. Staczam si臋. )

- A ja zadzwoni臋 do ciebie z biura w czwartek. Powiesz mi, co z ni膮 w艂a艣ciwie jest.

(- Staczasz si臋?

- B臋d膮 wiedzieli, 偶e mnie nie ma.

- Kto?

- Blizna. Te gnoje, kt贸re mnie zabra艂y...

- Czekaj膮 na ciebie?

- Zaraz za 艣cian膮. )

Rory powiedzia艂 jej, jak bardzo jest wdzi臋czny, a ona z kolei -偶e dla prawdziwego przyjaciela to drobnostka. Rory od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 na wide艂ki.

Teraz oboje opiekowali si臋 Juli膮 - cieszyli, gdy czu艂a si臋 dobrze, i martwili, gdy mia艂a z艂e sny.

By艂a to jedyna rzecz, kt贸ra ich zacz臋艂a 艂膮czy膰.

* * *

M臋偶czyzna nosz膮cy bia艂y krawat nie traci艂 czasu. Niemal natychmiast po tym, jak ich oczy spotka艂y si臋, podszed艂 do Julii. Zdecydowa艂a jednak, mimo 偶e do niej sam podszed艂, 偶e nie jest odpowiedni. Zbyt silny, zbyt pewny siebie. Po tym, jak pierwszy si臋 opiera艂, postanowi艂a, 偶e b臋dzie wybiera膰 staranniej. Tak wi臋c, kiedy Bia艂y Krawat zapyta艂, co pije, powiedzia艂a mu, 偶eby da艂 jej spok贸j.

Najwyra藕niej by艂 przyzwyczajony do odmowy ze strony kobiet, gdy偶 od razu wr贸ci艂 na swoje miejsce przy barze. Julia za艣 powr贸ci艂a do swojego drinka.

Strasznie pada艂o - ju偶 od trzech dni. W barze by艂o te偶 mniej klient贸w ni偶 przed tygodniem. Raz po raz jaki艣 zmok艂y szczur zagl膮da艂 na drinka i po kwadransie znika艂. A czas goni艂. By艂o ju偶 po drugiej. Tym razem nie chcia艂a ryzykowa膰, 偶e przy 艂apie j膮 wracaj膮cy wcze艣niej z pracy Rory. Dopi艂a drinka i zdecydowa艂a, 偶e ten dzie艅 nie b臋dzie szcz臋艣liwy dla Franka. Wysz艂a z baru na deszcz, rozpostar艂a nad g艂ow膮 parasol i ruszy艂a w stron臋 samochodu. Od razu jednak us艂ysza艂a z ty艂u za sob膮 czyje艣 kroki. Wkr贸tce Bia艂y Krawat zr贸wna艂 si臋 z ni膮 i powiedzia艂:

- M贸j hotel jest niedaleko st膮d.

- Aha... - odrzek艂a tylko i sz艂a dalej. Ale on nie da艂 si臋 tak 艂atwo zby膰.

- Jestem tu tylko przez dwa dni - powiedzia艂. Nie ku艣 mnie - pomy艣la艂a.

- Po prostu szukam towarzystwa... - ci膮gn膮艂 - nie mam do kogo otworzy膰 ust.

- Czy偶by?

Chwyci艂 j膮 za nadgarstek tak mocno, 偶e prawie krzykn臋艂a. Wtedy wiedzia艂a ju偶, 偶e b臋dzie musia艂a go zabi膰. On za艣 dostrzega艂 w jej oczach po偶膮danie.

- Do hotelu? - zapyta艂.

- Nie za bardzo lubi臋 hotele. S膮 takie bezosobowe.

- Masz lepszy pomys艂? - powiedzia艂. Oczywi艣cie, 偶e mia艂a.

Powiesi艂 ociekaj膮cy wod膮 p艂aszcz na stojaku w sieni. Julia zaproponowa艂a mu drinka. Na imi臋 mia艂 Patrick i przyjecha艂 tu z Newcastle.

- W interesach. Ale nie za dobrze mi posz艂o tym razem.

- Dlaczego? Wzruszy艂 ramionami:

- Pewnie nie jestem zbyt dobry w biznesie. Ot, co!

- A czym si臋 zajmujesz? - zapyta艂a.

- A co ci臋 to, tak naprawd臋, obchodzi? - odpar艂 szybko i ostro.

U艣miechn臋艂a si臋 cierpko. Musi go szybko zabra膰 do pokoju na g贸rze, zanim polubi jego towarzystwo.

- To mo偶e darujmy sobie w og贸le t臋 pogaw臋dk臋? - powiedzia艂a. Posz艂a na ca艂ego, ale nic lepszego nie przysz艂o jej do g艂owy. Wypi艂 jednym haustem reszt臋 drinka i pod膮偶y艂 za Juli膮.

Tym razem nie zostawi艂a uchylonych drzwi, ale zamkn臋艂a je na klucz. Faceta zaintrygowa艂o to.

- Ty pierwsza - powiedzia艂, kiedy otwar艂a drzwi.

Posz艂a wi臋c pierwsza. On za ni膮. Tym razem postanowi艂a, 偶e nie b臋dzie 偶adnego rozbierania. Je艣li troch臋 cennej krwi mia艂o wsi膮kn膮膰 w jego ubranie, niech tak b臋dzie. Byle tylko nie dawa膰 mu szansy na spe艂nienie tego, co mu chodzi po g艂owie w pokoju, w kt贸rym przecie偶 nie s膮 sami.

- Zamierzasz si臋 pierdoli膰 tu, na tej pod艂odze? - zapyta艂 wprost.

- Masz co艣 przeciwko?

- Nie, je艣li to tobie pasuje - odpar艂 i wpi艂 si臋 w jej usta, penetruj膮c jej z臋by j臋zykiem. Zauwa偶y艂a, 偶e ju偶 jest podniecony; czu艂a, 偶e ju偶 mu stwardnia艂. Ale na ni膮 czeka艂a tutaj robota. Musi przela膰 krew i nasyci膰 swego podopiecznego.

Przerwa艂a poca艂unek i pr贸bowa艂a wy艣lizn膮膰 si臋 z jego ramion. N贸偶 umie艣ci艂a zawczasu w kieszeni marynarki, na drzwiach. Kiedy nie mog艂a go dosi臋gn膮膰, nie czu艂a si臋 pewnie wobec m臋偶czyzny.

- Jaki艣 problem? - zapyta艂.

- Nie... - odpar艂a. - Ale nie musimy si臋 te偶 tak bardzo 艣pieszy膰. Mamy mn贸stwo czasu!

Dotkn臋艂a rozporka spodni m臋偶czyzny, by go upewni膰 o swoich zamiarach. Jak g艂askany pod szyj膮 pies, m臋偶czyzna przymkn膮艂 oczy.

- Jeste艣 dziwna, wiesz?... - zauwa偶y艂.

- Teraz nie patrz - zawo艂a艂a nagle.

- Hmm?

- Zamknij oczy!

Nie wiedzia艂, o co chodzi, ale pos艂ucha艂. Cofn臋艂a si臋 do drzwi i na wp贸艂 obr贸ci艂a, by wyci膮gn膮膰 n贸偶 z kieszeni, a jednocze艣nie nie traci膰 faceta z oczu.

Mia艂 zamkni臋te oczy i rozpina艂 w艂a艣nie rozporek, kiedy Julia chwyci艂a r臋koje艣膰 no偶a.

Nagle cie艅 poruszy艂 si臋.

Us艂ysza艂 ha艂as i natychmiast otworzy艂 oczy.

- Co to by艂o? - zapyta艂 wpatruj膮c si臋 w ciemno艣ci.

- Nic - stwierdzi艂a wyci膮gn膮wszy bez przeszk贸d n贸偶 ze skrytki. Odwr贸ci艂 si臋 i oddala艂 od niej, id膮c w poprzek pokoju.

- Tam kto艣 jest...

- Nie!

-... tutaj!

Ostatnie s艂owo zamar艂o mu na ustach, gdy spostrzeg艂 poruszenie w rogu pokoju.

- Co... Na Boga! Co to jest?

Wskaza艂 palcem w g艂膮b pokoju. Ona ju偶 jednak go mia艂a. Zacz臋艂a szatkowa膰 mu kark z rze藕nick膮 dok艂adno艣ci膮. Krew trysn臋艂a natychmiast g臋stym strumieniem, uderzaj膮c g艂ucho o 艣cian臋. S艂ysza艂a odg艂osy ukontentowania, wydawane przez Franka, a potem skarg臋 m臋偶czyzny: d艂ugi i niski j臋k. Chwyci艂 si臋 za szyj臋, 偶eby zatamowa膰 up艂yw krwi, ale zaatakowa艂a znowu. Bez lito艣ci ci臋艂a po palcach, po twarzy. Wreszcie, zachwia艂 si臋 i pad艂 na pod艂og臋.

Usun臋艂a si臋, 偶eby nie zawadzi膰 o jego nogi. W rogu widzia艂a Franka, jak ko艂ysze si臋 wr臋cz z rado艣ci.

- Moja dobra kobietko... - powiedzia艂.

Nie wiedzia艂a, czy to tylko z艂udzenie, czy te偶 rzeczywi艣cie jego g艂os by艂 ju偶 znacznie wyra藕niejszy. Przypomina艂 jej g艂os, kt贸ry s艂ysza艂a tysi膮ce razy, rozpami臋tuj膮c chwile rozkoszy sprzed lat.

Nagle u drzwi zadzwoni艂 dzwonek. Zamar艂a z przera偶enia.

- O Bo偶e - wypowiedzia艂a.

- Jest wy艣mienity - odpowiedzia艂 cie艅. - Tak dobry, jakby by艂 martwy.

Spojrza艂a na m臋偶czyzn臋 i spostrzeg艂a, 偶e Frank ma racj臋. 呕y艂 jeszcze i trz膮s艂 si臋.

- Jest naprawd臋 du偶y. I dorodny - rozkoszowa艂 si臋 Frank.

Teraz by艂 w zasi臋gu jej wzroku. By艂 zbyt 艂apczywy, 偶eby dba膰 o ni膮. Zobaczy艂a go po raz pierwszy w ca艂o艣ci. By艂 parodi膮 - nie tylko cz艂owiecze艅stwa, ale i parodi膮 偶ycia. Odwr贸ci艂a g艂ow臋.

Dzwonek zabrzmia艂 znowu. D艂u偶ej ni偶 poprzednim razem.

- Id藕 i otw贸rz - poprosi艂 Frank. Nie odpowiedzia艂a.

- No id藕 - ponagli艂 j膮 zwracaj膮c si臋 w jej stron臋. Patrzy艂y na ni膮 ja艣niej膮ce oczy umieszczone w bezkszta艂tnej masie.

Dzwonek odezwa艂 si臋 po raz trzeci.

- Kto艣 tam jest bardzo nachalny - powiedzia艂, pr贸buj膮c teraz perswazji, skoro nie us艂ucha艂a polecenia. - Naprawd臋 my艣l臋, 偶e powinna艣 zej艣膰 na d贸艂 i otworzy膰 drzwi.

Przesta艂a mu si臋 przygl膮da膰 i skupi艂a uwag臋 na zw艂okach na pod艂odze.

I znowu us艂ysza艂a dzwonek.

Rzeczywi艣cie, lepiej by艂o otworzy膰. Wysz艂a z pokoju, pr贸buj膮c nie s艂ysze膰 d藕wi臋k贸w wydawanych przez Franka. Mo偶e to by艂 agent ubezpieczeniowy albo 艣wiadek Jehowy z najnowszymi wiadomo艣ciami o zbawieniu? Tak, nie mia艂a nic przeciwko temu. Dzwonek zad藕wi臋cza艂 znowu.

- Ju偶 id臋 - zawo艂a艂a przez drzwi, 艣piesz膮c si臋 teraz, jakby ba艂a si臋, 偶e przybysz sobie p贸jdzie. Mia艂a pogodny wyraz twarzy, gdy otwiera艂a w ko艅cu drzwi. U艣miech znikn膮艂 jednak natychmiast.

- Kirsty?!

- Ma艂o brakowa艂o i ju偶 bym sobie posz艂a.

- Ja... spa艂am.

- Aha!

Kirsty patrzy艂a na ni膮 ze zdziwieniem. Z opisu Rory'ego wynika艂o, 偶e powinna wygl膮da膰 nie najlepiej. Tymczasem by艂o wr臋cz przeciwnie. Julia mia艂a zarumienion膮 twarz; kosmyki pozlepianych w艂os贸w poprzykleja艂y si臋 do jej spoconego czo艂a. Nie wygl膮da艂a jak kobieta, kt贸ra dopiero co wsta艂a z 艂贸偶ka. No, z 艂贸偶ka mo偶e tak, ale nie ze snu.

- Zasz艂am tylko tak - zacz臋艂a - na pogaw臋dk臋...

Julia wzruszy艂a ramionami.

- Nie jestem pewna, czy wybra艂a艣 najlepszy moment - powiedzia艂a.

- Rozumiem.

- Mo偶e mog艂yby艣my si臋 spotka膰 pod koniec tygodnia?...

Kirsty spojrza艂a za plecy Julii. Ujrza艂a wilgotny jeszcze m臋ski p艂aszcz na wieszaku.

- Czy jest Rory? - zaryzykowa艂a.

- Nie - powiedzia艂a Julia. - Oczywi艣cie, 偶e nie. Jest w pracy. Twarz jej nagle przybra艂a kamienny wyraz: - Czy po to przysz艂a艣? 呕eby zobaczy膰 si臋 z Rory'm?

- Nie, ja...

- Nie musisz mnie prosi膰 o zgod臋. Rory jest doros艂y. Oboje mo偶ecie robi膰, co si臋 wam, kurwa, podoba.

Kirsty nie pr贸bowa艂a ju偶 si臋 spiera膰. Volte face pozostawi艂a j膮 w os艂upieniu.

- Id藕 do domu - powiedzia艂a Julia. - Nie chc臋 teraz z tob膮 rozmawia膰.

Zatrzasn臋艂a drzwi.

Kirsty jeszcze przez dobr膮 chwil臋 sta艂a na schodku trz臋s膮c si臋 ca艂a. Nie mia艂a najmniejszych w膮tpliwo艣ci, co si臋 tu dzia艂o. Ociekaj膮cy p艂aszcz, podniecenie Julii - jej zaczerwieniona twarz, jej nag艂y wybuch gniewu. W domu by艂 kochanek. Biedny Rory 藕le wszystko rozumia艂.

Zesz艂a ze stopnia i zacz臋艂a i艣膰 w stron臋 ulicy. G艂ow臋 wype艂nia艂y jej tysi膮ce my艣li. W ko艅cu jedna z nich wybi艂a si臋 na pierwszy plan: jak o tym wszystkim powie Rory'emu? Z艂amie mu tym przecie偶 serce, nie mia艂a co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci. A na siebie sam膮, jako zwiastunk臋 nieszcz臋艣cia, 艣ci膮gnie niech臋膰. By艂a bliska p艂aczu.

艁zy nie pociek艂y jej jednak, gdy偶 inne, przedziwne uczucie zaj臋艂o jej uwag臋.

Kto艣 obserwowa艂 j膮. Czu艂a czyje艣 spojrzenie z ty艂u swej g艂owy. Julia? Czu艂a przez sk贸r臋, 偶e to nie by艂a Julia. A wi臋c jej kochanek. Tak, kochanek!

Wyszed艂szy z cienia domu, nie mog艂a oprze膰 si臋 pokusie, by odwr贸ci膰 g艂ow臋 za siebie i spojrze膰.

W pokoju na poddaszu sta艂 przy oknie Frank i spogl膮da艂 przez dziur臋 w rolecie, kt贸r膮 w艂a艣nie wyd艂uba艂. Kobieta, kt贸rej twarz z ledwo艣ci膮 rozpoznawa艂, gapi艂a si臋 na dom. Dok艂adnie - na okno, za kt贸rym sta艂 Frank. Przekonany by艂, 偶e nie jest w stanie go dojrze膰, wi臋c nie przerwa艂 obserwacji. Widywa艂 ju偶 w 偶yciu niejednokrotnie bardziej zgrabne kobiety, ale co艣 w braku szyku Kirsty zastanowi艂o go. Z jego do艣wiadcze艅 wynika艂o, 偶e takie kobiety by艂y cz臋sto znacznie lepszym towarzystwem ni偶 pi臋kno艣ci w rodzaju Julii. By艂y gotowe na takie rzeczy, o jakich pi臋knotki nigdy by nawet nie pomy艣la艂y. No i mo偶na by艂o liczy膰 na ich wdzi臋czno艣膰 za samo tylko zwr贸cenie na nie uwagi. Mo偶e kiedy艣 tu jeszcze wr贸ci ta kobieta. Mia艂 nadziej臋, 偶e wr贸ci.

Kirsty zlustrowa艂a fasad臋 domu, ale nic nie zwr贸ci艂o jej uwagi. Okna by艂y albo puste, albo szczelnie zas艂oni臋te. Mimo to dziwne uczucie nie opuszcza艂o jej, by艂o wr臋cz tak silne, 偶e zak艂opotana odwr贸ci艂a si臋 i posz艂a.

Deszcz rozpada艂 si臋 na dobre, gdy sz艂a przez Lodovico Street. Powita艂a go z ulg膮 - przyni贸s艂 jej och艂od臋 i umo偶liwi艂 jej p艂acz. 艁ez, kt贸re p艂yn臋艂y jej z oczu, nie by艂o mo偶na odr贸偶ni膰 od kropli wody.

* * *

Julia, dr偶膮c na ca艂ym ciele, powr贸ci艂a na g贸r臋. W drzwiach natkn臋艂a si臋 na cz艂owieka z bia艂ym krawatem. Lub te偶 raczej na jego g艂ow臋. Tym razem, z nadmiernej 艂apczywo艣ci lub g艂odu, Frank rozcz艂onkowa艂 ca艂e cia艂o. Kawa艂ki ko艣ci i wysuszonej sk贸ry wala艂y si臋 po pokoju.

Samego smakosza jednak nie by艂o wida膰.

Zawr贸ci艂a do drzwi. By艂 tam i zast膮pi艂 jej drog臋. Min臋艂o zaledwie kilka minut od czasu, gdy widzia艂a go, jak z wysi艂kiem pochyla艂 si臋 nad ofiar膮, by wyssa膰 z niej energi臋. Przez ten kr贸tki czas zmieni艂 si臋 nie do poznania. Tam, gdzie dot膮d zwisa艂y zwiotcza艂e resztki, teraz pr臋偶y艂y si臋 musku艂y. Na nowo zosta艂a na nim nakre艣lona mapa t臋tnic i 偶y艂. Pulsowa艂y skradzionym 偶yciem. Na g艂owie mia艂 nawet troch臋 w艂os贸w; nieco przedwcze艣nie wobec braku nask贸rka.

To wszystko jednak nie poprawi艂o jego wygl膮du ani troch臋. A nawet by膰 mo偶e pogorszy艂o. Poprzednio nie mo偶na by艂o rozpozna膰 偶adnej konkretnej cz臋艣ci cia艂a. Teraz sk艂ada艂 si臋 z przypadkowych fragment贸w tu i tam groteskowo po艂膮czonych. Tragedia i rozmiary jego wyniszczenia ujawni艂y si臋 ze zdwojon膮 ostro艣ci膮.

Ale nie to by艂o najgorsze. Przem贸wi艂. A kiedy zacz膮艂 wypowiada膰 pierwsze sylaby, zorientowa艂a si臋, 偶e jest to bez w膮tpienia g艂os Franka. 艁amane sylaby znikn臋艂y.

- Wszystko mnie boli - powiedzia艂.

Jego pozbawione brwi i powiek oczy patrzy艂y wyczekuj膮co. Pr贸bowa艂a ukry膰 swoje obrzydzenie, ale jednak nie mog艂a oprze膰 si臋 uczuciu zdegustowania.

- Nerwy znowu dzia艂aj膮 - m贸wi艂 - ale bol膮.

- Jak ci mog臋 pom贸c? - zapyta艂a.

- Mo偶e... troch臋 banda偶y.

- Banda偶y?

- Pom贸偶 mi si臋 z艂o偶y膰 do kupy.

- Je艣li tylko chcesz.

- Ale b臋d臋 potrzebowa艂 jeszcze, Julio. Jeszcze jedno cia艂o.

- Jeszcze jedno? - zapyta艂a. - Czy偶by to jeszcze nie koniec?

- A co mamy do stracenia? - odpar艂, przysuwaj膮c si臋 do niej.

Poczu艂a niepok贸j wobec jego blisko艣ci. Czytaj膮c strach z jej twarzy, zatrzyma艂 si臋.

- Wkr贸tce b臋d臋 zupe艂nie normalny - obieca艂 - a kiedy b臋d臋...

- Lepiej tu posprz膮tam - powiedzia艂a, odwracaj膮c twarz.

- A kiedy b臋d臋, kochana Julio...

- Rory b臋dzie tu zaraz.

- Rory! - wyplu艂 z siebie jego imi臋. - M贸j kochany braciszek! Na Boga, jak mog艂a艣 wyj艣膰 za tego nudziarza?

Poczu艂a wzbieraj膮cy w niej gniew.

- Kocham go - powiedzia艂a. A po chwili poprawi艂a si臋: - My艣la艂am, 偶e go kocham.

艢miech na jego twarzy karykaturalnie uwypukli艂 艣mierteln膮 nago艣膰.

- Czy wierzysz w to, co m贸wisz? - zapyta艂. - Przecie偶 to niezgu艂a. Zawsze taki by艂 i zawsze b臋dzie. Nigdy nie mia艂 zielonego poj臋cia o przygodzie.

- Nie tak, jak ty.

- Nie tak, jak ja.

Spojrza艂a na pod艂og臋. Mi臋dzy nimi le偶a艂a r臋ka trupa. Przez chwil臋 zbiera艂o jej si臋 na wymioty. Przed oczami stan臋艂o jej wszystko, co ostatnio zrobi艂a, o czym marzy艂a. Podrywanie m臋偶czyzn wiod膮ce nieuchronnie do 艣mierci. Wszystko dla tej 艣mierci, kt贸r膮 by膰 mo偶e uwie艅czy uwiedzenie. Pomy艣la艂a, 偶e jest r贸wnie szalona, jak on. Mia艂a r贸wnie chore ambicje, jak on. No tak... ale to ju偶 si臋 sta艂o.

- Uzdr贸w mnie - wyszepta艂 do niej. Chropawo艣膰 znikn臋艂a z jego g艂osu. M贸wi艂, jak czu艂y kochanek. - Ulecz mnie, prosz臋.

- Zrobi臋 wszystko, co b臋d臋 mog艂a - odrzek艂a. - Obiecuj臋!

- A potem b臋dziemy razem. 呕achn臋艂a si臋:

- A co b臋dzie z Rory'm?

- Jeste艣my przecie偶 bra膰mi - powiedzia艂. -Sprawi臋, 偶e ujrzy on w tym m膮dro艣膰 losu, cud 偶ycia. Przecie偶 ty nie nale偶ysz do niego. Ju偶 nie.

- Nie - odpowiedzia艂a z przekonaniem.

- My nale偶ymy do siebie. Tego w艂a艣nie chcesz, prawda?

- Tak, tego chc臋.

- Wiesz, my艣l臋, 偶e gdybym ciebie kiedy艣 mia艂, nie popad艂bym w rozpacz - m贸wi艂. - I nie odda艂bym swego cia艂a i duszy tak tanio.

- Tanio?

- Dla przyjemno艣ci. Dla zmys艂贸w. W tobie... -przysun膮艂 si臋 do niej. S艂owa sprawi艂y, 偶e nie drgn臋艂a -... w tobie mog艂em kiedy艣 odkry膰 sens 偶ycia.

- Jestem tutaj - powiedzia艂a. Nie my艣l膮c o tym wcale, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a go. Cia艂o mia艂 gor膮ce, wilgotne. Zdawa艂o si臋, 偶e wsz臋dzie mo偶na by艂o wyczu膰 t臋tno; w ka偶dym p臋ku nerw贸w, w ka偶dym skrawku cia艂a. Kontakt podnieci艂 j膮. Tak, jakby do tej pory nie ca艂kiem wierzy艂a, 偶e jest tam naprawd臋. Teraz by艂o to poza wszelk膮 dyskusj膮. Stworzy艂a tego m臋偶czyzn臋, a raczej odtworzy艂a. Mog艂a mu da膰 cia艂o dzi臋ki swojemu sprytowi i przemy艣lno艣ci. Czu艂a dreszcz, dotykaj膮c jego wra偶liwego cia艂a. By艂 to dreszcz posiadania.

- Teraz nadchodzi najwi臋ksze niebezpiecze艅stwo - powiedzia艂. Dot膮d mog艂em ukry膰 si臋 bez k艂opotu. Praktycznie rzecz bior膮c - nie by艂o mnie. Ale to ju偶 jest sko艅czone.

- Nie masz racji. O wszystkim pomy艣la艂am.

- Musimy dzia艂a膰 bardzo szybko. Musz臋 by膰 na powr贸t normalny i silny. Za ka偶d膮 cen臋. Zgadzasz si臋?

- Oczywi艣cie.

- Potem b臋dzie koniec twego oczekiwania, Julio.

Puls przy艣pieszy艂 w nim na t臋 my艣l.

Pad艂 przed ni膮 na kolana. Jego nie wyko艅czone r臋ce dotyka艂y jej ud, a potem ust.

Zapominaj膮c o niesmaku, po艂o偶y艂a mu r臋ce na g艂owie. Czu艂a jego niemowl臋ce jedwabiste w艂osy i g艂adk膮 ko艣膰 czaszki.

Skoro rozpacz nauczy艂a j膮 wyciska膰 z kamienia krew, tym razem by艂a pewna, 偶e z tej szkaradnej postaci wydob臋dzie upragnion膮 mi艂o艣膰.

ROZDZIA艁 脫SMY

W nocy rozszala艂a si臋 burza. Bez deszczu, ale za to z piorunami. Powietrze pachnia艂o jak mokra stal.

Kirsty nigdy nie sypia艂a dobrze. Nawet jako dziecko, mimo 偶e matka zna艂a ko艂ysanki zdolne uko艂ysa膰 do snu pu艂k kawalerzyst贸w, nie potrafi艂a zapa艣膰 w spokojny sen. Nie, nie 艣ni艂y si臋 jej koszmary, a w ka偶dym razie nie takie, kt贸re by jeszcze rano pami臋ta艂a. To by艂a niech臋膰 do snu samego w sobie. Co艣 j膮 powstrzymywa艂o od zamkni臋cia oczu i powolnego wyzbywania si臋 kontroli nad sob膮.

By艂a zatem szcz臋艣liwa dzisiejszej nocy dzi臋ki b艂yskawicom i g艂o艣no wal膮cym piorunom. Mia艂a wym贸wk臋, 偶eby nie i艣膰 do 艂贸偶ka, tylko popija膰 herbat臋 i podziwia膰 spektakl za oknem.

Mia艂a te偶 dzi臋ki temu czas na my艣lenie, czas na przeanalizowanie problemu dr臋cz膮cego j膮 od czasu niefortunnej wizyty na Lodovico Street. Nadal wszak nie by艂a ani troch臋 bli偶ej rozwi膮zania.

Jedna my艣l szczeg贸lnie nie dawa艂a jej spokoju. A je艣li myli艂a si臋? A je艣li 藕le oceni艂a sytuacj臋? Co b臋dzie, je艣li Julia przedstawi doskonale t艂umacz膮cy j膮 dow贸d niewinno艣ci? Utraci Rory'ego natychmiast.

Mimo wszystko, czy mog艂a milcze膰? Nie znios艂aby my艣li, 偶e ta kobieta 艣mieje si臋 za plecami z jej naiwno艣ci. Na my艣l o tym krew gotowa艂a si臋 w jej 偶y艂ach.

Jedynym mo偶liwym wyj艣ciem by艂o czeka膰 i patrze膰. Zobaczy膰, czy mo偶na zdoby膰 jaki艣 niepodwa偶alny dow贸d. Je艣li jej najgorsze przeczucia zosta艂yby potwierdzone, nie mia艂aby innego wyj艣cia, jak tylko powiedzie膰 o wszystkim Rory'emu.

Tak. To by艂a odpowied藕. Czeka膰 i patrze膰, patrze膰 i czeka膰.

Burza przewala艂a si臋 godzinami, odmawiaj膮c jej snu prawie do czwartej nad ranem. Kiedy w ko艅cu zasn臋艂a, by艂 to sen cierpliwego obserwatora. Jasny i pe艂en wizji.

* * *

Wichura zamieni艂a dom w poci膮g duch贸w. Julia usiad艂a na dole i liczy艂a sekundy mi臋dzy kolejnym b艂yskiem a uderzeniem pioruna. Nigdy nie lubi艂a burzy. Ona: morderczyni, z 偶ywym trupem w obj臋ciach. Tak, to by艂 kolejny paradoks, opr贸cz tych, kt贸rych kolekcja ostatnimi dniami ros艂a bardzo szybko w jej 偶yciu. Kilka razy my艣la艂a o tym, 偶eby p贸j艣膰 na g贸r臋 i dogodzi膰 sobie z Frankiem, ale wiedzia艂a, 偶e by艂oby to nierozs膮dne. Rory m贸g艂 wr贸ci膰 lada chwila. By艂 na przyj臋ciu w firmie; pewnie wr贸ci pijany i - jak wynika z jej do艣wiadcze艅 - nie najmilszy.

Wichura wzmaga艂a si臋. W艂膮czy艂a telewizor, 偶eby zag艂uszy膰 ryk burzy, ale na niewiele to si臋 zda艂o.

O jedenastej przyszed艂 Rory, rozp艂ywaj膮cy si臋 w u艣miechach. Mia艂 dobre wie艣ci. W 艣rodku przyj臋cia wzi膮艂 go na stron臋 szef. Pochwali艂 go za dobr膮 prac臋 i zacz膮艂 roztacza膰 przed nim wspania艂e perspektywy na przysz艂o艣膰. Julia s艂ucha艂a tej opowie艣ci ze znudzon膮 min膮 licz膮c, 偶e podekscytowany Rory tego nie dostrze偶e. W ko艅cu, kiedy sko艅czy艂 gada膰, 艣ci膮gn膮艂 marynark臋 i usiad艂 obok niej na kanapie.

- Biedaczysko - powiedzia艂. - Nie lubisz burzy...

- Wszystko w porz膮dku. Nie martw si臋 - odpar艂a.

- Jeste艣 pewna?

- Tak. Czuj臋 si臋 dobrze.

Nachyli艂 si臋 do niej i poca艂owa艂 w ucho.

- Jeste艣 ca艂y spocony - zauwa偶y艂a z niesmakiem. On jednak nie zaprzesta艂 zalot贸w.

- Prosz臋, Rory - powiedzia艂a. - Nie chc臋.

- Dlaczego nie? Co ja takiego zrobi艂em?

- Nic - powiedzia艂a, udaj膮c zainteresowanie programem w telewizji. - Wszystko z tob膮 jest w porz膮dku.

- Aaa! Rzeczywi艣cie! - powiedzia艂 podniesionym g艂osem. - Ty jeste艣 w porz膮dku, ja jestem w porz膮dku. Ka偶de z nas jest w popierdolonym porz膮dku!

Wpatrywa艂a si臋 w migotaj膮cy ekran. W艂a艣nie rozpocz臋艂o si臋 wieczorne wydanie wiadomo艣ci: zwyczajna codzienna wi膮zka b贸lu i ludzkiego nieszcz臋艣cia. Rory jednak m贸wi艂, zag艂uszaj膮c swoim kazaniem g艂os spikera. Nie przejmowa艂a si臋 tym wcale. Czy 艣wiat mia艂 jej cokolwiek do powiedzenia? Chyba nie. To raczej ona mia艂a troch臋 nowo艣ci, kt贸re powinny by膰 ciekawe dla 艣wiata. Wie艣ci o 偶yciu przekl臋tych, o zagubionej i na powr贸t odnalezionej mi艂o艣ci, o tym, co maj膮 ze sob膮 wsp贸lnego rozpacz i po偶膮danie.

- Julio, prosz臋 - m贸wi艂 Rory - po prostu rozmawiaj ze mn膮...

Pro艣by m臋偶a spowodowa艂y, 偶e spojrza艂a na niego uwa偶nie. Wygl膮da艂, jak ten ch艂opiec z fotografii. Gruby i w艂ochaty, ubrany jak doros艂y m臋偶czyzna, ale w swej istocie - ci膮gle jeszcze ch艂opi臋cy, patrz膮cy niepewnie przed siebie. Przypomnia艂a sobie pytanie, kt贸re zada艂 jej Frank: Jak mog艂a艣 wyj艣膰 za tego nudziarza? Kwa艣ny u艣miech ozdobi艂 jej twarz, kiedy o tym pomy艣la艂a. Spojrza艂 na ni膮 ze zdziwieniem.

- Do cholery! Co jest w tym takiego 艣miesznego?

- Nic.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, zagniewany. B艂yskawica pojawi艂a si臋 niemal jednocze艣nie z uderzeniem pioruna. W tej samej chwili us艂yszeli jaki艣 ha艂as na pi臋trze. Dla odwr贸cenia uwagi Rory'ego, z udawanym zainteresowaniem wlepi艂a wzrok w telewizor, ale to nic nie da艂o; Rory te偶 us艂ysza艂 ha艂as.

- Co to, do cholery, by艂o?

- Piorun. Wsta艂.

- Nie - powiedzia艂. - Co艣 jeszcze. By艂 ju偶 przy drzwiach.

Dziesi膮tki mo偶liwo艣ci przebieg艂y jej przez g艂ow臋, ale 偶adna nie wydawa艂a si臋 odpowiedni膮. Nieco oszo艂omiony alkoholem, zacz膮艂 mocowa膰 si臋 z klamk膮.

- Mo偶e zostawi艂am otwarte okno - powiedzia艂a i te偶 wsta艂a. - P贸jd臋 zobaczy膰.

- Sam mog臋 p贸j艣膰 - odpowiedzia艂. - Nie jestem kompletnym idiot膮.

- Nikt tego nie powiedzia艂 - zacz臋艂a, ale on jej nie s艂ucha艂. Kiedy wyszed艂 na korytarz, znowu b艂ysn臋艂o i zagrzmia艂o. Sz艂a za nim. Nast臋pny piorun uderzy艂 w chwil臋 potem. Musia艂 trafi膰 w co艣 w pobli偶u, bo us艂ysza艂a pot臋偶ny trzask. Rory by艂 ju偶 w po艂owie schod贸w.

- To nic nie by艂o! - krzykn臋艂a za nim. Nie odpowiedzia艂. Dotar艂 ju偶 na szczyt schod贸w. Sz艂a za nim.

- Nie... powiedzia艂a w przerwie mi臋dzy jednym piorunem a drugim. Kiedy osi膮gn臋艂a szczyt schod贸w, czeka艂 tam na ni膮.

- Co艣 nie w porz膮dku?

Pokry艂a zdenerwowanie wzruszeniem ramion.

- Zachowujesz si臋 niem膮drze - odpowiedzia艂a mi臋kko.

- Doprawdy?

- To by艂 po prostu piorun.

Twarz Rory'ego, o艣wietlona now膮 b艂yskawic膮, nagle zmi臋k艂a.

- Dlaczego traktujesz mnie jak szmat臋? - zapyta艂.

- Jeste艣 po prostu zm臋czony - odpar艂a.

- No, dlaczego? - nalega艂 jak dziecko. - Co ja ci takiego zrobi艂em?

- Ju偶 dobrze - powiedzia艂a. - Naprawd臋, Rory. Wszystko jest w porz膮dku. - W k贸艂ko powtarza艂a hipnotyzuj膮ce bana艂y.

I zn贸w uderzy艂 piorun. I tym razem te偶 da艂 si臋 s艂ysze膰 jaki艣 inny d藕wi臋k. Przeklina艂a nieostro偶no艣膰 Franka.

- S艂ysza艂a艣? - zapyta艂 Rory.

- Nie.

Lekko zataczaj膮c si臋, odsun膮艂 si臋 od niej. Patrzy艂a, jak znika w cieniu. B艂ysk pioruna na chwil臋 o艣wietli艂 korytarz przez otwarte drzwi sypialni. Lecz po chwili ciemno艣ci zapad艂y na nowo. Szed艂 w stron臋 pokoju. W stron臋 Franka.

- Czekaj... - powiedzia艂a i ruszy艂a za nim. Nie zatrzyma艂 si臋 i przeszed艂 jeszcze kilka metr贸w w kierunku drzwi. Kiedy si臋 z nim zr贸wna艂a, k艂ad艂 w艂a艣nie r臋k臋 na klamce.

Panika, kt贸ra j膮 ogarn臋艂a, nasun臋艂a jej my艣l. Si臋gn臋艂a r臋k膮 i dotkn臋艂a jego policzka.

- Boj臋 si臋... - powiedzia艂a. Spojrza艂 na ni膮, zaskoczony.

- Czego? - zapyta艂.

Po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ustach, daj膮c mu posmakowa膰 swego strachu na palcach.

- Burzy - powiedzia艂a.

Widzia艂a, jak wilgotniej膮 mu oczy w ciemno艣ci. Albo po艂knie haczyk, albo wypluje go.

I potem us艂ysza艂a:

- Biedne dziecko.

Po艂kn膮艂, a Julia odetchn臋艂a. Wzi臋艂a go za r臋k臋 i odci膮gn臋艂a j膮 od klamki. Je艣li Frank zn贸w narobi ha艂asu, wszystko b臋dzie stracone.

- Biedaczysko - powiedzia艂 znowu i obj膮艂 j膮 ramieniem. Mia艂 k艂opoty z utrzymaniem r贸wnowagi. Ci膮偶y艂 jej w ramionach jak o艂贸w.

- Chod藕 - powiedzia艂a, odprowadzaj膮c go od drzwi. Uszed艂 z ni膮 kilka niepewnych krok贸w i straci艂 r贸wnowag臋. Musia艂a oprze膰 si臋 o 艣cian臋, 偶eby nie dopu艣ci膰 do upadku Rory'ego. W 艣wietle b艂yskawicy ich oczy spotka艂y si臋. Wzrok m臋偶czyzny poja艣nia艂 z rado艣ci.

- Kocham ci臋 - powiedzia艂, krocz膮c przez korytarz. Przycisn膮艂 si臋 do niej ci臋偶ko, ale nie opiera艂a si臋. Opar艂 g艂ow臋 na jej ramieniu i szepta艂 co艣 w jej szyj臋. Ca艂owa艂 j膮 nami臋tnie. Chcia艂a go z siebie zrzuci膰. Co wi臋cej, najch臋tniej wzi臋艂aby go za r臋k臋 i pokaza艂a, jak jest blisko potwora walcz膮cego ze 艣mierci膮.

Ale Frank nie by艂 got贸w na tak膮 konfrontacj臋. Jeszcze nie teraz. Musia艂a znosi膰 przez jaki艣 czas pieszczoty swego m臋偶a, z nadziej膮, 偶e wnet go opanuje zm臋czenie.

- Mo偶e by艣my poszli na d贸艂? - zaproponowa艂a.

Wymamrota艂 co艣 do jej szyi, ale nie poruszy艂 si臋. Jego lewa d艂o艅 spoczywa艂a na jej piersi, a drug膮 obejmowa艂 j膮 w pasie. Pozwoli艂a, by wsun膮艂 r臋k臋 pod bluzk臋. Gdyby mu teraz odm贸wi艂a, zez艂o艣ci艂by si臋 na nowo.

- Pragn臋 ciebie - powiedzia艂, podnosz膮c usta do jej ucha. Kiedy艣, przed laty, na takie s艂owa serce by jej zacz臋艂o skaka膰 z rado艣ci. Ale teraz wiedzia艂a lepiej. Serce to nie akrobata. Serce to po prostu pompa ss膮co - t艂ocz膮ca. Jej cia艂o to mechanizm wdychaj膮cy i wydychaj膮cy, w kt贸rym odbywa si臋 kr膮偶enie krwi, a pokarm jest trawiony, wch艂aniany i wydalany. My艣lenie o sobie w taki w艂a艣nie, pozbawiony romantyzmu spos贸b, sugerowa艂o, 偶e jej cia艂o jest tylko zestawem ko艣ci i mi臋艣ni. Dzi臋ki temu jednak 艂atwiej by艂o jej znie艣膰 nieprzyjemne uczucie, kiedy Rory zdj膮艂 z niej bluzk臋 i przywar艂 twarz膮 do jej piersi. Zako艅czenia nerwowe zareagowa艂y obowi膮zkowo na ruchy jego j臋zyka. Ale dla niej nadal by艂a to tylko lekcja anatomii. Sta艂a tak, zatopiona w my艣lach, i nie rusza艂a si臋.

Teraz Rory zacz膮艂 si臋 rozbiera膰. Spostrzeg艂a nabrzmia艂ego cz艂onka, kiedy uderzy艂 nim z lekka o jej udo. Rozwar艂 jej nogi i zsun膮艂 jej majtki tyle tylko, 偶eby mie膰 do niej dost臋p. Nie sprzeciwia艂a si臋 i bezg艂o艣nie przyzwoli艂a na to, 偶eby w ni膮 wszed艂.

On za艣 od razu zacz膮艂 j臋cze膰. S艂ucha艂a tego jednym uchem, daj膮c mu si臋 zabawia膰. Zamkn臋艂a oczy i usi艂owa艂a wyobrazi膰 sobie lepsze czasy, ale b艂yskawica wybi艂a j膮 z tych my艣li. Otwar艂a oczy na d藕wi臋k grzmotu i zauwa偶y艂a, 偶e drzwi pokoju na poddaszu s膮 teraz lekko uchylone. W w膮skiej szczelinie mi臋dzy drzwiami i futryn膮 zauwa偶y艂a po艂yskuj膮c膮 posta膰, obserwuj膮c膮 par臋 ma艂偶onk贸w.

Nie widzia艂a oczu Franka, ale czu艂a jego wyostrzony z艂o艣ci膮 i zazdro艣ci膮 wzrok. Nie odwr贸ci艂a oczu, ale wpatrywa艂a si臋 w cie艅 nawet wtedy, gdy poj臋kiwania Rory'ego zrobi艂y si臋 bardzo g艂o艣ne.

I w ko艅cu w wyobra藕ni ta chwila sta艂a si臋 inn膮. I znowu le偶a艂a na 艂贸偶ku gniot膮c swoj膮 sukni臋 艣lubn膮. Mi臋dzy nogami czarna i wierzgaj膮ca bestia dawa艂a jej posmak mi艂o艣ci.

- Biedna kruszynko - powiedzia艂 w ko艅cu Rory i zapad艂 w sen. Le偶a艂 na 艂贸偶ku, wci膮偶 ubrany. Julia nie mia艂a najmniejszej ochoty zajmowa膰 si臋 rozbieraniem go. Kiedy chrapanie przybra艂o miarowy rytm, zostawi艂a go tam i posz艂a do pokoju na poddaszu.

Frank sta艂 ko艂o okna, obserwuj膮c jak burza przesuwa si臋 na po艂udniowy wsch贸d. Zerwa艂 rolety. 艢wiat艂o latarni zala艂o pok贸j.

- On ci臋 s艂ysza艂 - powiedzia艂a.

- Musia艂em zobaczy膰 burz臋 - odpowiedzia艂. - Potrzebowa艂em tego.

- Do cholery! On ci臋 prawie odnalaz艂. Frank potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie ma czego艣 takiego jak „prawie” - powiedzia艂, nie odrywaj膮c wzroku od scenerii na zewn膮trz, I po chwili doda艂: - Chc臋 tam by膰. Chc臋 mie膰 to wszystko znowu.

- Wiem.

- Nie, nie wiesz - powiedzia艂. - Nie masz poj臋cia, jaki g艂贸d we mnie siedzi...

- Jutro - powiedzia艂a. - Jutro zdob臋d臋 nast臋pne cia艂o.

- Tak. Zr贸b to. I potrzebuj臋 jeszcze troch臋 innych rzeczy. Po pierwsze radio. Musz臋 wiedzie膰, co si臋 tu dzieje. I jedzenie: odpowiednie jedzenie. 艢wie偶y chleb...

- Czegokolwiek ci potrzeba.

-... i imbir. Wiesz, w zaprawach. W syropie.

- Wiem.

Rzuci艂 na ni膮 okiem, ale nie widzia艂 jej. By艂o zbyt wiele do zobaczenia.

- Nie zdawa艂em sobie sprawy, 偶e jest jesie艅 - powiedzia艂 i wr贸ci艂 do okna i do burzy.

ROZDZIA艁 DZIEWI膭TY

Kirsty zauwa偶y艂a, 偶e z okna na pi臋trze znikn臋艂a roleta. By艂o to pierwsze jej spostrze偶enie, kiedy nast臋pnego dnia pojawi艂a si臋 na Lodovico Street. Zamiast rolet do szyby poprzyklejane by艂y stare gazety.

Bez trudu wyszuka艂a sobie kryj贸wk臋 w zaro艣lach, za 偶ywop艂otem, z kt贸rej chcia艂a obserwowa膰 dom, sama pozostaj膮c niewidoczna. Zaczai艂a si臋 i uzbroi艂a w cierpliwo艣膰.

Niepr臋dko jednak cierpliwo艣膰 jej mia艂a zosta膰 nagrodzona. Dopiero po dw贸ch godzinach zobaczy艂a Juli臋, jak wyje偶d偶a do miasta samochodem. Po jakiej艣 godzinie wr贸ci艂a. Kirsty by艂a do tego czasu zzi臋bni臋ta do szpiku ko艣ci.

Julia nie wr贸ci艂a sama. By艂 z ni膮 m臋偶czyzna, kt贸rego Kirsty nie zna艂a. Nie wygl膮da艂, jej zdaniem, na nikogo z paczki Julii. Z odleg艂o艣ci wygl膮da艂 na faceta w 艣rednim wieku; z brzuszkiem i 艂ysiej膮cy. Kiedy szed艂 za Juli膮 do domu, ogl膮da艂 si臋 nerwowo za siebie.

Kirsty nie opuszcza艂a swego dogodnego punktu obserwacji przez nast臋pny kwadrans, nie wiedz膮c, co robi膰 dalej. Czy czeka膰, a偶 m臋偶czyzna sobie p贸jdzie i zagadn膮膰 go? A mo偶e powinna wej艣膰 do 艣rodka i rozm贸wi膰 si臋 z Juli膮 teraz? 呕adna z mo偶liwo艣ci nie przypad艂a jej do gustu. Postanowi艂a wi臋c, 偶e na razie nie b臋dzie nic robi膰. Dostanie si臋 tylko nieco bli偶ej domu i pomy艣li, co dalej.

Lecz na nic konkretnego nie wpad艂a. Podesz艂a w stron臋 domu, ale zacz臋艂o j膮 co艣 korci膰, by zawr贸ci膰 i odej艣膰 st膮d. Kiedy by艂a o krok od takiej decyzji, us艂ysza艂a nagle krzyk dobiegaj膮cy z wn臋trza domu.

* * *

M臋偶czyzna nazywa艂 si臋 Sykes, Stanley Sykes. Nie by艂o to wszystko, co powiedzia艂 Julii w samochodzie, kiedy jechali z miasta. Dowiedzia艂a si臋, 偶e ma 偶on臋 (Maudie), 偶e z zawodu jest chiroped膮. Pokaza艂 jej nawet zdj臋cia dzieci: Rebeki i Ethana. Zdawa艂o si臋, 偶e Julia traci ch臋膰 uwiedzenia tego cz艂owieka. U艣miecha艂a si臋 z lekka. Powiedzia艂a mu, 偶e jest szcz臋艣ciarzem.

Ale skoro tylko weszli do domu, sprawy zacz臋艂y si臋 komplikowa膰. W po艂owie drogi na g贸r臋 Sykes nagle oznajmi艂, 偶e post臋puj膮 grzesznie, obra偶aj膮 Pana Boga. A On widzi ich serca i widzi ich po偶膮danie. Robi艂a, co mog艂a, by go uspokoi膰, ale on nie da艂 si臋 przekona膰, skoro ju偶 raz zacz膮艂 my艣le膰 o Bogu. Straci艂 mi艂osny zapa艂. Raczej wpad艂 w gniew. Rzuci艂 si臋 na Juli臋 i bez w膮tpienia skrzywdzi艂by j膮, gdyby nie g艂os, kt贸ry dobieg艂 do jego uszu z g贸ry schod贸w. Przesta艂 j膮 bi膰 momentalnie, jakby to sam B贸g go napomina艂. Wtedy Frank pojawi艂 si臋 u szczytu schod贸w, w ca艂ej swojej chwale. Sykesowi g艂os uwi膮z艂 w gardle, ale mimo to pr贸bowa艂 uciec. Julia by艂a jednak szybsza. Chwyci艂a go i trzyma艂a tak d艂ugo, dop贸ki nie dopad艂 go Frank i przygwo藕dzi艂 swoj膮 ci臋偶k膮 r臋k膮.

Nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e Frank jest tak silny, do czasu, gdy us艂ysza艂a trzask 艂amanych ko艣ci. By艂 z pewno艣ci膮 silniejszy ni偶 zwykli m臋偶czy藕ni. Sykes wrzasn膮艂 znowu. Aby uciszy膰 Sykesa, z艂ama艂 mu z trzaskiem szcz臋k臋.

* * *

Ponowny krzyk, kt贸ry dobieg艂 Kirsty, zamar艂 znienacka. Us艂ysza艂a w nim nut臋 przera偶enia. By艂a gotowa rzuci膰 si臋 na pomoc, chcia艂a podbiec do drzwi i zadzwoni膰.

Po chwili dosz艂a jednak do wniosku, 偶e lepiej b臋dzie, gdy obejdzie dom od drugiej strony. Tak te偶 zrobi艂a - sz艂a w膮tpi膮c w sens ka偶dego kroku. By艂a jednak pewna, 偶e ujawnienie si臋 teraz nic by jej nie da艂o. Furtka do ogrodu na ty艂ach domu nie by艂a zamkni臋ta. Prze艣lizn臋艂a si臋 przez ni膮, czu艂a na ka偶dy odg艂os, szczeg贸lnie na ha艂as wywo艂ywany przez w艂asne stopy. Z wn臋trza domu nie dobiega艂 teraz 偶aden d藕wi臋k.

Zostawi艂a furtk臋 otwart膮 na o艣cie偶 na wypadek ucieczki. Po艣pieszy艂a do tylnych drzwi. Nie by艂y zamkni臋te na klucz. Teraz jednak zwolni艂a nieco. Mo偶e powinna zadzwoni膰 po Rory'ego, sprowadzi膰 go do domu? Ale do tego czasu, cokolwiek si臋 dzia艂o, ju偶 by si臋 zako艅czy艂o. Wiedzia艂a doskonale, 偶e je艣li Julia nie zostanie z艂apana na gor膮cym uczynku, z 艂atwo艣ci膮 uwolni si臋 od jakiegokolwiek oskar偶enia. Nie. By艂o tylko jedno rozwi膮zanie: wej艣膰 do 艣rodka. Tak pomy艣lawszy, wkroczy艂a do domu.

Wewn膮trz by艂o zupe艂nie cicho. Nie by艂o nawet s艂ycha膰 krok贸w, dzi臋ki kt贸rym mog艂aby zlokalizowa膰 aktor贸w, kt贸rych sztuk臋 przysz艂a ogl膮da膰. Podesz艂a do kuchennych drzwi i przez kuchni臋 dotar艂a do jadalni. Skr臋ca艂o jej 偶o艂膮dek. W gardle zasch艂o jej nagle tak, 偶e nie mog艂a prze艂kn膮膰 nawet 艣liny.

Z jadalni przesz艂a do sieni, a stamt膮d na korytarz. Nadal nic - ani szept贸w, ani westchnie艅. Julia i jej towarzysz mogli by膰 tylko na pi臋trze, ale to sugerowa艂oby, i偶 myli艂a si臋 zgaduj膮c, 偶e krzyk sprzed kilku minut by艂 krzykiem strachu. Mo偶e by艂 to krzyk rozkoszy? J臋k orgazmu, a nie paniki? 艁atwo si臋 w tym pomyli膰.

Drzwi wej艣ciowe by艂y na prawo od niej, o kilka metr贸w. Wci膮偶 mog艂a spokojnie wyj艣膰. Tch贸rz w g艂臋bi jej duszy kusi艂 ci膮gle...

Ale pal膮ca ciekawo艣膰 nie dawa艂a jej spokoju. Chcia艂a dowiedzie膰 si臋, chcia艂a pozna膰 tajemnic臋 tego domu. Ciekawo艣膰 ros艂a z ka偶dym krokiem. Dotar艂a do szczytu i zacz臋艂a posuwa膰 si臋 wzd艂u偶 korytarza. Nagle pomy艣la艂a sobie, 偶e by膰 mo偶e ptaszki wyfrun臋艂y i najspokojniej w 艣wiecie wysz艂y drzwiami od frontu, podczas gdy ona skrada艂a si臋 z ty艂u.

Musia艂a to sprawdzi膰. Pierwsze drzwi na lewo prowadzi艂y do sypialni; je艣li kochali si臋 gdzie艣, to tylko tutaj. Ale nie. Drzwi by艂y uchylone. Zagl膮dn臋艂a do 艣rodka. 艁贸偶ko by艂o g艂adko po艣cielone.

I wtem us艂ysza艂a niewyra藕ny krzyk. Tak blisko, tak g艂o艣no... Serce zamar艂o jej z niepokoju.

Wychyli艂a si臋 z sypialni i zobaczy艂a posta膰 sun膮c膮 z jednego pokoju do drugiego. Potrzebowa艂a troch臋 czasu, nim rozpozna艂a w niej m臋偶czyzn臋, kt贸ry przyby艂 tu z Juli膮. W艂a艣ciwie pozna艂a go tylko po odzie偶y. Reszta zmieniona by艂a diametralnie. Wygl膮da艂 okropnie. Jaka艣 wyniszczaj膮ca choroba dopad艂a go w ci膮gu kilku minut, odk膮d Kirsty widzia艂a, jak wchodzi do domu wraz z Juli膮. Pozosta艂a z niego tylko sk贸ra i ko艣ci.

Zobaczywszy Kirsty, rzuci艂 si臋 ku niej w nadziei, 偶e oto nadszed艂 dla艅 ratunek. Zrobi艂 mo偶e jeden krok w jej stron臋, kiedy jaka艣 posta膰 pojawi艂a si臋 za nim. Te偶 sprawia艂a wra偶enie, 偶e toczy j膮 jaka艣 choroba. Cia艂o pokrywa艂y poplamione krwi膮 banda偶e - od st贸p do g艂owy. Jednak w sposobie poruszania si臋 nie mo偶na by艂o dostrzec 艣ladu choroby. Wr臋cz przeciwnie. Posta膰 dopad艂a uciekaj膮cego i pochwyci艂a za szyj臋. Kirsty wyda艂a z siebie okrzyk, kiedy ten w banda偶ach 艣ciska艂 bez lito艣ci swoj膮 ofiar臋. Pochwycony m臋偶czyzna zdoby艂 si臋 na s艂aby jedynie sprzeciw, ale wtedy potw贸r wzmocni艂 uchwyt na szyi. Cia艂o zatrz臋s艂o si臋 i zachwia艂o, nogi ugi臋艂y si臋 bez艂adnie. Z oczu buchn臋艂a krew. Zacz臋艂a wylewa膰 si臋 tak偶e z nosa i oczu. Krople krwi zdawa艂y si臋 wype艂nia膰 powietrze. Kirsty poczu艂a je nawet na swej skroni. To wyzwoli艂o j膮 z bezruchu. Nie mia艂a czasu do stracenia. Rzuci艂a si臋 do ucieczki.

Potw贸r nie goni艂 jej. Dotar艂a bez trudu do schod贸w, ale kiedy postawi艂a stop臋 na stopniu, zawo艂a艂 na ni膮.

G艂os potwora... wyda艂 jej si臋 znajomy.

- A wi臋c tu jeste艣 - powiedzia艂.

Mia艂 mi臋kki g艂os. M贸wi艂 tak, jakby j膮 zna艂. Zatrzyma艂a si臋.

- Kirsty - powiedzia艂. - Poczekaj sekundk臋.

Co艣 jej m贸wi艂o, 偶eby ucieka膰, lecz mimo wszystko nie ruszy艂a si臋 z miejsca. Usi艂owa艂a sobie przypomnie膰, czyj to g艂os, g艂os dobiegaj膮cy zza banda偶y. Wci膮偶 jeszcze zd膮偶y艂aby uciec, mia艂a kilka dobrych metr贸w przewagi. Spojrza艂a na t臋 przedziwn膮 posta膰. Zw艂oki w jej ramionach skurczy艂y si臋, zwin臋艂y, jakby zmi臋艂y. Bestia rzuci艂a nimi teraz o pod艂og臋.

- Zabi艂e艣 go - powiedzia艂a.

Posta膰 kiwn臋艂a potakuj膮co. Nie wydawa艂o si臋, 偶eby chcia艂a si臋 usprawiedliwi膰.

- Nie czas, by go 偶a艂owa膰 - powiedzia艂 i post膮pi艂 w jej stron臋.

- Gdzie jest Julia? - zapyta艂a Kirsty.

- Nie b贸j si臋. Wszystko jest w porz膮dku - powiedzia艂 g艂os. Kirsty prawie ju偶 rozpoznawa艂a, do kogo nale偶a艂.

Kiedy zastanawia艂a si臋, posta膰 zrobi艂a kolejny krok. Jedn膮 r臋k膮 podpar艂a si臋 o 艣cian臋, jakby z ledwo艣ci膮 utrzymuj膮c r贸wnowag臋.

- Widzia艂em ci臋 - powiedzia艂 - i my艣l臋, 偶e ty mnie te偶 widzia艂a艣. W oknie. - Zaciekawienie Kirsty wzros艂o. Czy偶by to co艣 by艂o tu tak d艂ugo? Je艣li tak, Rory musia艂by o tym wiedzie膰...

W tym momencie rozpozna艂a g艂os.

- Tak. Pami臋tasz. Widz臋, 偶e pami臋tasz...

A wi臋c by艂 to g艂os Rory'ego, albo bardzo podobny. Bardziej gard艂owy, pewny siebie, ale podobie艅stwo by艂o niezaprzeczalne. Przera偶enie sp臋ta艂o jej nogi, a potw贸r w tym czasie zbli偶y艂 si臋 na niebezpieczn膮 odleg艂o艣膰.

W ko艅cu porzuci艂a swe fascynacje i zacz臋艂a ucieka膰, ale by艂a ju偶 bez szans. S艂ysza艂a jego kroki tu偶 za swoimi plecami. Poczu艂a jego palce na swojej szyi. Na usta wdar艂 si臋 krzyk, ale natychmiast zosta艂 zd艂awiony chropaw膮 d艂oni膮 potwora. Nie mog艂a ani krzycze膰, ani z艂apa膰 oddechu.

Poci膮gn膮艂 j膮 z powrotem. Usi艂owa艂a wydrze膰 si臋 z u艣cisku, rozrywaj膮c palcami banda偶e na jego ramionach. Nie zareagowa艂 na jej op贸r ani troch臋. Przez jedn膮, przera偶aj膮c膮 chwil臋 haczy艂a pi臋tami o le偶膮ce na pod艂odze zw艂oki. Zosta艂a wci膮gni臋ta wnet do pokoju, gdzie 艂膮czyli si臋 umarli z 偶ywymi. Czu艂a zapach 艣wie偶ego mi臋sa i zsiad艂ego mleka. Popchn膮艂 j膮 na mokr膮 i ciep艂膮 pod艂og臋.

Zbiera艂o si臋 jej na wymioty. Nie opiera艂a si臋 instynktowi i zwr贸ci艂a ca艂膮 zawarto艣膰 偶o艂膮dka. Sparali偶owana swym zachowaniem oraz nadchodz膮cym zagro偶eniem, nie by艂a w stanie wykona膰 偶adnego ruchu. Nie by艂a w stanie przewidzie膰, co j膮 czeka. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e jeszcze kogo艣 spostrzeg艂a k膮tem oka (Juli臋?) na korytarzu. Drzwi zatrzasn臋艂y si臋. By艂o zbyt p贸藕no na wo艂anie o pomoc. By艂a sam na sam ze zmor膮.

Wycieraj膮c usta, wsta艂a z pod艂ogi. 艢wiat艂o dnia przedziera艂o si臋 przez gazety poprzyklejane do okien, zdobi膮c pok贸j s艂onecznymi plamami. Stw贸r przybli偶y艂 si臋 w膮chaj膮c jej cia艂o.

- Chod藕 do tatusia - powiedzia艂.

W swoim dwudziestosze艣cioletnim 偶yciu nie s艂ysza艂a jeszcze zaproszenia, kt贸re odrzuci艂aby z wi臋kszym wstr臋tem.

- Nie pr贸buj mnie dotyka膰! - krzykn臋艂a ostro.

Przekrzywi艂 nieco g艂ow臋, jakby zachwyci艂 si臋 tym pokazem niezale偶no艣ci. Przybli偶y艂 si臋 do niej, rechocz膮c z wyrazem - Bo偶e oka偶 jej lito艣膰 - po偶膮dania na twarzy.

Wycofa艂a si臋 w r贸g pokoju, lecz wkr贸tce nie mia艂a ju偶 gdzie si臋 wcisn膮膰.

- Czy mnie pami臋tasz? - zapyta艂.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Frank - podpowiedzia艂. - Jestem Frank... Spotka艂a Franka tylko raz, na Alexandra Road. Przyszed艂 w odwiedziny pewnego dnia, na kr贸tko przed 艣lubem Rory'ego i Julii. Niczego wi臋cej nie mog艂a sobie przypomnie膰. Poza tym, 偶e znienawidzi艂a go od samego pocz膮tku.

- Zostaw mnie - powiedzia艂a, kiedy si臋gn膮艂 r臋k膮 w jej stron臋. Wyczu艂a jednak pewn膮 subtelno艣膰 w dotyku jego d艂oni, gdy poczu艂a je na swoich piersiach.

- Nie! - wrzasn臋艂a. - Raczej pom贸偶 mi...

- Co? - powiedzia艂 g艂os Rory'ego. - A co zrobisz?

- Nic - brzmia艂a odpowied藕. Nie mog艂a nic zrobi膰, tak jakby 艣ni艂a koszmar. By艂o tak, jak w jej snach o przemocy i gwa艂cie, gdzie艣 w podejrzanych zau艂kach miasta. Nigdy jednak, nawet w najmakabryczniejszych snach, nie przewidzia艂a, 偶e tych koszmar贸w do艣wiadcza膰 b臋dzie w pokoju, obok kt贸rego przechodzi艂a dziesi膮tki razy, w domu przyjaci贸艂.

W bezowocnym ge艣cie protestu odepchn臋艂a b艂膮dz膮c膮 po jej ciele r臋k臋.

- Nie b膮d藕 okrutna - powiedzia艂o potworzysko, na nowo dotykaj膮c jej cia艂a. - Nie ma si臋 czego ba膰.

- Tam, na zewn膮trz... - zacz臋艂a, my艣l膮c o horrorze, jaki rozegra艂 si臋 przed jej oczami na korytarzu.

- Trzeba co艣 je艣膰 - odpar艂 Frank. - Jestem pewien, 偶e mo偶esz mi to wybaczy膰.

Zastanawia艂a si臋, dlaczego w og贸le czuje jego dotyk.

- To tylko sen - powiedzia艂a do siebie g艂o艣no, ale bestia jedynie wybuchn臋艂a 艣miechem.

- Te偶 kiedy艣 tak sobie m贸wi艂em - powiedzia艂. Dzie艅 po dniu. Usi艂owa艂em walczy膰 i uzna膰, 偶e z艂o to tylko sen. Ale tak si臋 nie da. Uwierz mi. Nie mo偶na tak. Trzeba wszystko przej艣膰. Prze偶y膰.

Wiedzia艂a, 偶e m贸wi prawd臋. Prawd臋 wcale nie wyzwalaj膮c膮. Tak膮, kt贸r膮 tylko potwory mog膮 swobodnie g艂osi膰. Na pewno nie chcia艂 schlebia膰 lub kadzi膰. Nie mia艂 偶adnej filozofii, z kt贸r膮 mo偶na dyskutowa膰, albo kazania do wyg艂oszenia. Jego odra偶aj膮ca nago艣膰 by艂a w swoim rodzaju wyszukana. Ona jednak wiedzia艂a, 偶e nie b臋dzie w stanie tego przetrzyma膰, 偶e kiedy jej b艂agania nie poskutkuj膮, a Frank po偶膮da膰 jej b臋dzie nadal - wyda z siebie taki krzyk, 偶e ca艂a rozsypie si臋 w drobne kawa艂ki.

Stawk膮 by艂 zdrowy rozs膮dek. Musia艂a walczy膰. I to szybko.

Zanim Frank przywar艂 do niej, jej r臋ce pow臋drowa艂y do g贸ry, do jego twarzy. Palce Kirsty wpi艂y si臋 w oczy i usta. Cia艂o pod banda偶ami mia艂o konsystencj臋 ciep艂ej, pe艂nej grudek, galarety.

Bestia wrzasn臋艂a z b贸lu, zwalniaj膮c u艣cisk. Wykorzystuj膮c dogodny moment dziewczyna odepchn臋艂a go od siebie i rzuci艂a si臋 do ucieczki w stron臋 drzwi, z si艂膮 r贸wn膮 wiatrowi.

Frank znowu zarycza艂. Nie traci艂a czasu na kontemplowanie jego ran, ale przesun臋艂a si臋 wzd艂u偶 艣ciany, nie na tyle ufaj膮c nogom, by i艣膰 po otwartej przestrzeni. Zbli偶y艂a si臋 do drzwi. Skradaj膮c si臋, przypadkowo potr膮ci艂a nie zakr臋cony s艂oik z syropem i z imbirem, sprawiaj膮c, 偶e ciecz i owoce rozprysn臋艂y si臋 po pod艂odze.

Frank skierowa艂 si臋 w jej stron臋. Banda偶e zwisa艂y z jego twarzy w nie艂adzie, ods艂aniaj膮c dziury przez ni膮 wyszarpane. W kilku miejscach mog艂a zobaczy膰 go艂膮 ko艣膰. Nawet teraz trzyma艂 si臋 za rany d艂o艅mi i rycza艂 wniebog艂osy. Czy o艣lepi艂a go? Nie by艂a pewna. Nawet je艣li tak, by艂o to kwesti膮 czasu, zanim zlokalizuje j膮 w pokoju, a kiedy mu si臋 to uda, jego gniew nie b臋dzie mia艂 偶adnych granic. Musia艂a dotrze膰 do drzwi, zanim potw贸r odzyska orientacj臋.

P艂onne nadzieje! Nie mia艂a nawet chwili dla siebie. Frank oderwa艂 od oczu r臋ce i zlustrowa艂 pok贸j. Widzia艂 j膮, nie mia艂a w膮tpliwo艣ci. Chwil臋 p贸藕niej rzuci艂 si臋 na ni膮 ze zdwojon膮 energi膮.

Wok贸艂 jej st贸p le偶a艂o mn贸stwo domowego 艣miecia. Najci臋偶sza by艂a po艂yskuj膮ca kostka. Schyli艂a si臋 i podnios艂a j膮 do g贸ry. Stan臋艂a wyprostowana. Frank ju偶 by艂 przy niej. Wyda艂a z siebie bojowy okrzyk i z ca艂ej si艂y zdzieli艂a go kostk膮 w g艂ow臋. Pos艂ysza艂a trzask plastiku o ko艣膰. Bestia zatoczy艂a si臋 do ty艂u, a Kirsty rzuci艂a si臋 w kierunku drzwi, lecz zanim dosi臋gn臋艂a klamki, cie艅 skoczy艂 ku niej raz jeszcze i odci膮gn膮艂 j膮 w ty艂 przez pok贸j. Frank oszala艂 ze z艂o艣ci.

Teraz nie my艣la艂 ju偶 o niczym innym, tylko o zem艣cie. Jego ciosy mia艂y zabi膰 dziewczyn臋. Je艣li jeszcze 偶y艂a, to nie tyle dzi臋ki zwinno艣ci, ale raczej przez niedok艂adno艣膰 rozw艣cieczonej bestii. Tak czy inaczej, co trzecie uderzenie odczuwa艂a bole艣nie. Mia艂a dotkliwie poranion膮 twarz i piersi. By艂a bliska utraty przytomno艣ci.

Przypomnia艂a sobie raptem, 偶e w jej r臋ku wci膮偶 tkwi ozdobna kostka. Kiedy unios艂a j膮 do g贸ry, Frank nagle zaprzesta艂 atak贸w.

Wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. Kirsty mia艂a teraz chwilk臋 na zastanowienie si臋, czy 艣mier膰 nie b臋dzie lepszym rozwi膮zaniem ni偶 walka. Wtedy Frank powiedzia艂:

- Daj mi to...

Chcia艂 jej odebra膰 pami膮tk臋 po swoich ranach, ale Kirsty nie zamierza艂a pozbywa膰 si臋 jedynej broni, jaka jej pozosta艂a.

- Nie - odpowiedzia艂a.

Za偶膮da艂 po raz drugi. W jego g艂osie wyczu艂a wyra藕ny niepok贸j. Zdaje si臋, 偶e kostka by艂a dla niego zbyt cenna, by mia艂 ryzykowa膰 odebranie jej si艂膮.

- Ostatni raz - powiedzia艂. - Bo ci臋 zabij臋. Daj mi kostk臋.

Wa偶y艂a swoje szans臋. Co mia艂a do stracenia?

- Powiedz „prosz臋” - za偶膮da艂a.

Gor膮czkowo rozmy艣la艂 nad jej propozycj膮, warcz膮c gard艂owo. A potem, jak grzeczne, acz wyrachowane dziecko, powiedzia艂:

- Prosz臋.

To s艂owo by艂o dla niej wszystkim. Cisn臋艂a kostk膮 prosto w okno ca艂膮 si艂膮 swoich dr偶膮cych ramion. Skrzynka poszybowa艂a ponad g艂ow膮 Franka, roztrzaska艂a szyb臋 i znikn臋艂a z widoku.

- Nie! - wrzasn膮艂 i w u艂amku sekundy by艂 przy oknie. - Nie! Nie! Nie!

Po艣pieszy艂a do drzwi. Ka偶dym krokiem ryzykowa艂a, 偶e po艣lizgnie si臋 na resztkach porozwalanych po pod艂odze.

Wydosta艂a si臋 na korytarz. Niemal potoczy艂aby si臋 po schodach, ale jako艣 przebieg艂a a偶 do sieni bez upadku.

Na g贸rze odezwa艂a si臋 bestia. Wo艂a艂 j膮 znowu. Ale tym razem nie da si臋 pochwyci膰. Przebieg艂a przez korytarz do drzwi. Otwar艂a je i wydosta艂a si臋 z koszmarnego kr贸lestwa bestii.

Na dworze w tym czasie rozja艣ni艂o si臋. S艂o艅ce, kr贸tko przed zaj艣ciem, 艣wieci艂o pe艂nym blaskiem. Zas艂aniaj膮c oczy, Kirsty bieg艂a w d贸艂 do ulicy. Pod stopami us艂ysza艂a chrz臋st t艂uczonego szk艂a. Spostrzeg艂a te偶 swoj膮 bro艅. Podnios艂a kostk臋, dzi臋ki kt贸rej uratowa艂a 偶ycie, i zacz臋艂a biec. Kiedy dotar艂a do ulicy, zacz臋艂y nachodzi膰 j膮 s艂owa - beznadziejne mamrotanie, gaworzenie, be艂kot idioty. Fragmenty s艂贸w i zda艅, nazwy tego, co widzia艂a i czu艂a. Ale na Lodovico Street nie by艂o 偶ywej duszy. Zacz臋艂a biec z ca艂ych si艂, a偶 nabra艂a przekonania, 偶e jest dostatecznie oddalona od zabanda偶owanej bestii.

W ko艅cu, b艂膮kaj膮c膮 si臋 po nieznajomej ulicy, kto艣 j膮 zaczepi艂 i zapyta艂, czy nie potrzebuje pomocy. Odrobina uprzejmo艣ci pokona艂a j膮. Nie by艂a w stanie wydoby膰 z siebie jakiejkolwiek sk艂adnej odpowiedzi. Jej wyczerpany umys艂 straci艂 jasno艣膰 widzenia.

ROZDZIA艁 DZIESI膭TY

Kirsty obudzi艂a si臋 we mgle. Przynajmniej takie by艂o jej pierwsze wra偶enie. Ponad sob膮 widzia艂a doskonale czyst膮 biel: 艣nieg na 艣niegu. By艂a zasypana 艣niegiem, otulona 艣niegiem. Zdawa艂o si臋, 偶e pustka przepe艂nia jej gard艂o i oczy.

Unios艂a r臋ce. Zbli偶y艂a je do twarzy. Pachnia艂y jakim艣 nie znanym myd艂em o ostrym zapachu. Teraz zacz臋艂a widzie膰. 艢ciany, prze艣cierad艂a, lekarstwa obok 艂贸偶ka. Jest w szpitalu.

Zawo艂a艂a o pomoc. W kilka godzin, a mo偶e minut p贸藕niej - nie by艂a pewna - kto艣 podobny do piel臋gniarki przyszed艂 i powiedzia艂:

- Obudzi艂a si臋 pani - i poszed艂 poinformowa膰 swoich prze艂o偶onych.

Nic im nie powie. Zdecydowa艂a w czasie mi臋dzy znikni臋ciem piel臋gniarki a przyj艣ciem lekarzy, 偶e nie jest to opowie艣膰, kt贸r膮 mo偶na komu艣 przekaza膰. Mo偶e jutro spr贸buje znale藕膰 s艂owa, kt贸re mog艂yby przekona膰 ich, co widzia艂a. Ale dzisiaj? Je艣li spr贸bowa艂aby co艣 t艂umaczy膰, zmarszczyliby brwi i kazali przesta膰 opowiada膰 bzdury. Spr贸bowaliby jej wm贸wi膰, 偶e mia艂a halucynacje. A je艣li upiera艂aby si臋, na pewno daliby jej 艣rodki odurzaj膮ce, co jeszcze pogorszy艂oby spraw臋. Potrzebowa艂a czasu do namys艂u.

Przemy艣la艂a to wszystko, zanim przyszli. Je艣li zapytaj膮, mia艂a ju偶 gotowe k艂amstwo pod r臋k膮. Powie im, 偶e wszystko pami臋ta jak przez mg艂臋. Nawet nie za bardzo pami臋ta, jak si臋 nazywa.

Lekarze kupili k艂amstwa i stwierdzili, 偶e pami臋膰 wr贸ci z czasem. A ona na to, 偶e ma nadziej臋. Kazali jej spa膰. Ona im powiedzia艂a, 偶e tylko o tym marzy. Ziewn臋艂a. Wyszli.

- Aha - powiedzia艂 jeden z nich, kiedy zbierali si臋 do odej艣cia - by艂bym zapomnia艂.

Lekarz mia艂 w r臋ku kostk臋 Franka.

- Trzyma艂a to pani w r臋ku, kiedy pani膮 znaleziono. Mieli艣my cholerny problem, 偶eby to pani wydrze膰 z r臋ki. Czy to si臋 pani z czym艣 kojarzy?

Powiedzia艂a, 偶e z niczym.

- Policja to obejrza艂a. Na kostce by艂a krew. Mo偶e pani, mo偶e nie.

Zbli偶y艂 si臋 do niej:

- Czy pani chce j膮? - zapyta艂 i doda艂: - Zosta艂a umyta.

- Tak - odpar艂a. - Prosz臋.

- Mo偶e to pozwoli pani odzyska膰 pami臋膰 -powiedzia艂 i postawi艂 kostk臋 na pod艂odze obok stolika.

Co teraz zrobimy? - zapyta艂a Julia po raz setny. Cz艂owiek siedz膮cy w k膮cie nie odpowiedzia艂. Jego zniszczona twarz nie wyra偶a艂a 偶adnego uczucia.

- Czego ty w艂a艣ciwie od niej chcia艂e艣? - zapyta艂a, - Wszystko zepsu艂e艣.

- Zepsu艂em? - zapyta艂 potw贸r. Nie wiesz chyba, co to s艂owo znaczy.

Prze艂kn臋艂a gniew. Jego pouczanie denerwowa艂o j膮.

- Frank, musimy st膮d znikn膮膰 - powiedzia艂a mi臋kkim g艂osem.

Rzuci艂 jej lodowate spojrzenie.

- Przyjd膮 szuka膰 - powiedzia艂a. - Ona im powie wszystko.

- Mo偶e...

Nic ci臋 to nie obchodzi?

Kupa banda偶y wzruszy艂a ramionami:

- Obchodzi - powiedzia艂. - Oczywi艣cie. Ale nie mo偶emy st膮d teraz wyjecha膰, kochanie.

Kochanie! S艂owo uderzy艂o ich oboje. Jak oddech sentymentu i czu艂o艣ci w pokoju, kt贸ry zna艂 tylko b贸l.

- Nie mog臋 si臋 tak nigdzie pokaza膰 - wskaza艂 na swoj膮 twarz. - Powiedz sama! - rzek艂, patrz膮c na Juli臋 wyczekuj膮co. - Po prostu sp贸jrz na mnie.

Spojrza艂a.

- I co, mog臋?

- Nie.

- Nie - wr贸ci艂 do kontemplowania pod艂ogi. -Julio! Ja potrzebuj臋 sk贸ry.

- Sk贸ry?

- Wi臋c mo偶e... mo偶e p贸jdziemy razem pota艅czy膰. Czy nie tego chcesz?

M贸wi艂 o ta艅cu i o 艣mierci z tak膮 sam膮 nonszalancj膮, jakby obie te rzeczy nie mia艂y dla niego prawie 偶adnej warto艣ci. S艂uchaj膮c, Julia uspokaja艂a si臋.

- Jak? - zapyta艂a w ko艅cu. Znaczy艂o to: jak mo偶emy ukra艣膰 sk贸r臋 i jak wytrwa膰 przy zdrowych zmys艂ach?

- S膮 sposoby - powiedzia艂a rozmyta twarz i pos艂a艂a jej ca艂usa.

* * *

Gdyby 艣ciany nie by艂y tak przera偶aj膮co bia艂e, nigdy by nie podnios艂a kostki. Gdyby by艂 jaki艣 obraz, na kt贸rym mog艂aby zatrzyma膰 wzrok - wazon ze s艂onecznikami, widok na piramidy - cokolwiek, co urozmaici艂oby monotoni臋 pokoju. Kirsty by艂aby naprawd臋 zadowolona, gdyby mia艂a co艣, na co mog艂aby si臋 gapi膰. Mia艂a ju偶 do艣膰 pustki, wi臋c si臋gn臋艂a pod stolik i podnios艂a kostk臋.

By艂a nieco ci臋偶sza ni偶 j膮 zapami臋ta艂a. Musia艂a usi膮艣膰 i dok艂adnie j膮 zbada膰. Nie by艂o wiele do ogl膮dania. Nie by艂o dziurki na kluczyk. Nie by艂o te偶 zawias贸w. Bez wzgl臋du na to, czy ogl膮da艂a j膮 tysi膮c razy, czy jeden raz - nie potrafi艂a jej otworzy膰. By艂a pewna, 偶e kostka nie jest wykonana z jednej cz臋艣ci. Musia艂 istnie膰 spos贸b, by j膮 otworzy膰. Jaki?

Trzaska艂a ni膮 o stolik, potrz膮sa艂a, ci膮gn臋艂a, naciska艂a. Wszystko bez rezultatu. Dopiero kiedy obr贸ci艂a si臋 na bok, w jasnym 艣wietle lampy zobaczy艂a drobne szczeg贸艂y konstrukcji. Na 艣cianie kostki by艂y mikroskopijnej wielko艣ci przerwy, gdzie jeden kawa艂ek 艂amig艂贸wki zachodzi艂 na inny. By艂yby ca艂kiem niewidoczne, ale zosta艂y tam drobinki krwi, zdradzaj膮c skomplikowane po艂膮czenia cz臋艣ci.

Pracuj膮c systematycznie, rozpoznawa艂a konstrukcj臋, metod膮 pr贸b i b艂臋d贸w naciska艂a i popycha艂a cz臋艣ci. Po liniach zorientowa艂a si臋 w og贸lnej geografii zabawki. Bez nich mog艂aby si臋 ni膮 bawi膰 bez rezultatu do ko艅ca. Mo偶liwo艣ci manewru by艂y jednak znacznie ograniczone dzi臋ki odkrytym kraw臋dziom element贸w sk艂adowych zabawki.

Przez jaki艣 czas usi艂owa艂a rozpracowa膰 uk艂adank臋, a偶 w ko艅cu jej cierpliwo艣膰 zosta艂a nagrodzona. Delikatny trzask i nagle oczom jej ukaza艂y si臋 polakierowane, l艣ni膮ce 艣cianki wewn臋trzne. W 艣rodku by艂a po prostu pi臋kna. Wypolerowane powierzchnie, jak najszlachetniejsza per艂a, ukazywa艂y kolorowe cienie. Zdawa艂o si臋, 偶e poruszaj膮 si臋 w 艣wietle.

Da艂a si臋 te偶 s艂ysze膰 muzyka. Prosta melodyjka, dobywa艂a si臋 z wn臋trza element贸w kryj膮cych mechanizm pozytywki. Zach臋cona sukcesem, pracowa艂a nad zabawk膮 dalej. Mimo 偶e uda艂o jej si臋 usun膮膰 jedn膮 cz臋艣膰, reszta ani drgn臋艂a. Ka偶dy segment stawia艂 wobec jej umys艂u i palc贸w nowe zadania. Ka偶de zwyci臋stwo nagradzane by艂o kolejn膮 fraz膮 melodii.

Zdejmowa艂a ju偶 czwarty element, kiedy us艂ysza艂a bicie dzwonu. Przesta艂a si臋 bawi膰 i spojrza艂a w g贸r臋.

Co艣 by艂o nie tak. Albo jej zm臋czone oczy myli艂y j膮, albo mglisto bia艂e 艣ciany poruszy艂y si臋 nieco. Od艂o偶y艂a kostk臋, wsta艂a z 艂贸偶ka i podesz艂a do okna. Dzwon wci膮偶 dzwoni艂 jednostajnym biciem. Odsun臋艂a nieco zas艂ony. By艂a noc. Za oknem wia艂 przejmuj膮cy wiatr. Li艣cie przewala艂y si臋 po trawniku przed szpitalem. Jednak odg艂os dzwonu nie dochodzi艂 z zewn膮trz. Raczej zza jej plec贸w. Wypu艣ci艂a z r膮k zas艂on臋 i odwr贸ci艂a si臋.

Kiedy spojrza艂a na pok贸j, lampka nocna przy 艂贸偶ku zamigota艂a niczym 偶ywy ogie艅. Instynktownie si臋gn臋艂a po kostk臋. Fragmenty jej i te dziwne znaki musia艂y mie膰 z sob膮 co艣 wsp贸lnego. Kiedy dotkn臋艂a kawa艂k贸w kostki, 艣wiat艂o ca艂kiem zgas艂o.

Nie znalaz艂a si臋 jednak w ciemno艣ciach. Nie by艂a te偶 sama. Na ko艅cu 艂贸偶ka co艣 fosforyzowa艂o. Dostrzeg艂a jak膮艣 posta膰. Cia艂o, kt贸re przekroczy艂o jej wyobra偶enie - haki, blizny. Kiedy posta膰 przem贸wi艂a, nie mia艂a bynajmniej g艂osu przepe艂nionego b贸lem.

- To si臋 nazywa Konfiguracja Lemarchanda powiedzia艂a posta膰, wskazuj膮c na kostk臋.

Kirsty spojrza艂a. Kawa艂ki kostki nie le偶a艂y ju偶 na jej d艂oni, ale unosi艂y si臋 kilkana艣cie centymetr贸w ponad ni膮. W cudowny spos贸b kostka sk艂ada艂a si臋 sama, bez niczyjej pomocy. Kawa艂ki wsuwa艂y si臋 na swoje miejsce po kolei i wreszcie ca艂a konstrukcja zn贸w by艂a ca艂o艣ci膮. Na wypolerowanych p艂aszczyznach dziewczyna dostrzega艂a pokrzywione odbicia twarzy duch贸w poskr臋canych przez zawi艣膰 albo nier贸wno艣膰 艣cian kostki.

Przybysz zn贸w zacz膮艂 m贸wi膰:

- Kostka jest przeznaczona do roz艂upywania powierzchni rzeczywisto艣ci - powiedzia艂. -Jest to rodzaj inwokacji, za pomoc膮 kt贸rej mo偶na powiadomi膰 o czym艣 Cenobit贸w.

- Kogo?

- Ty to zrobi艂a艣 nie艣wiadomie - powiedzia艂 go艣膰. - Prawda?

- Tak.

- To ju偶 mia艂o miejsce wcze艣niej - odpowiedzia艂. - Ale jest na to spos贸b. Nie mo偶na zamkn膮膰 Schizmy, a偶 nie we藕miemy tego, co do nas nale偶y...

- To chyba jaka艣 pomy艂ka...

- Nie pr贸buj walczy膰. Nie masz na to wp艂ywu. Musisz mi teraz towarzyszy膰.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Mia艂a ju偶 do艣膰 koszmar贸w na ca艂e 偶ycie.

- Nie p贸jd臋 z tob膮, do cholery, nie p贸jd臋...

Kiedy to m贸wi艂a, do pokoju wesz艂a piel臋gniarka, kt贸rej nie rozpozna艂a - pewnie z nocnej zmiany.

- Czy pani mnie wzywa艂a? - zapyta艂a. Kirsty spojrza艂a na Cenobit臋, a potem znowu na piel臋gniark臋. Stali mo偶e w odleg艂o艣ci jednego metra od siebie.

- Ona mnie nie widzi - powiedzia艂a posta膰. - Ani nie s艂yszy. Ja nale偶臋 do ciebie, Kirsty. A ty do mnie.

- Nie - powiedzia艂a.

- Czy jest pani pewna, 偶e nic nie potrzebuje? - zapyta艂a piel臋gniarka. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysza艂am...

Kirsty potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮. To by艂y przywidzenia, tylko przywidzenia.

- Prosz臋 i艣膰 do 艂贸偶ka - powiedzia艂a piel臋gniarka. - Przezi臋bi si臋 pani. B臋d臋 tu za pi臋膰 minut. - I wysz艂a.

Cenobita za艣mia艂 si臋.

ROZDZIA艁 JEDENASTY

Rory sta艂 w sieni i patrzy艂 na Juli臋. Swoj膮 Juli臋. Kobiet臋, kt贸rej kiedy艣 poprzysi膮g艂 wierno艣膰 i mi艂o艣膰 a偶 do 艣mierci. Zdawa艂o mu si臋 w贸wczas, 偶e nie b臋dzie zbyt trudno dotrzyma膰 danego s艂owa. Odk膮d pami臋ta艂, zawsze idealizowa艂 j膮. 艢ni艂 o niej po nocach, a w ci膮gu dnia pisywa艂 mi艂osne poezje. Ale wszystko si臋 zmieni艂o. Z czasem najwi臋cej b贸lu przynosi艂y mu te cz臋ste drobne zmiany. Ostatnio zdarza艂o mu si臋 wr臋cz, 偶e wola艂by 艣mier膰 pod kopytami dzikich koni ni偶 gryz膮ce go podejrzenie, 偶e dawno ju偶 utraci艂 rado艣膰 偶ycia.

Nie m贸g艂 wr臋cz uwierzy膰, 偶e kiedy艣 wszystko sz艂o tak doskonale, kiedy teraz tak sta艂 i patrzy艂 na ni膮. Teraz wszystko spowite by艂o cieniem w膮tpliwo艣ci. Ton臋艂o w brudzie.

By艂 zadowolony tylko z jednej rzeczy: wygl膮da艂a na zmartwion膮. Mo偶e znaczy艂o to, 偶e w powietrzu wisi jej spowied藕 wobec niego. Mo偶e zechce wyrzuci膰 wreszcie z siebie swe tajemnice, a on b臋dzie m贸g艂 jej wszystko wybaczy膰.

- Wygl膮dasz na zasmucon膮 - powiedzia艂.

Waha艂a si臋 przez moment, a potem powiedzia艂a:

- To bardzo trudne, Rory...

- Co?

Wygl膮da艂a tak, jakby nawet nie mia艂a si艂y zacz膮膰.

- Co? - powt贸rzy艂.

Mam ci tyle do powiedzenia. Zauwa偶y艂, 偶e tak mocno 艣ciska por臋cz schod贸w, a偶 palce zblad艂y jej ca艂kowicie.

- S艂ucham ci臋 - zaofiarowa艂 si臋. By艂 got贸w zn贸w j膮 pokocha膰, je艣li tylko uczciwie powie mu, o co chodzi. - Powiedz mi.

- My艣l臋, 偶e lepiej... lepiej jak ci poka偶臋 - powiedzia艂a. Wzi臋艂a go za r臋k臋 i zaprowadzi艂a po schodach na pi臋tro.

* * *

Wiatr przewalaj膮cy si臋 po ulicach nie by艂 zbyt ciep艂y, je艣liby s膮dzi膰 po tym, jak piesi podnosili ko艂nierze i chylili g艂owy. Ale Kirsty nie czu艂a ch艂odu. Czy偶by to jej niewidoczny towarzysz nie dopuszcza艂 zimna do niej, ogrzewaj膮c j膮 ciep艂em ognia, w kt贸rym Pradawni palili grzesznik贸w? A mo偶e by艂a po prostu zbyt przera偶ona, by czu膰 ch艂贸d?

Ale ona wcale nie czu艂a strachu. To, co wywraca艂o jej wn臋trzno艣ci, by艂o znacznie bardziej przejmuj膮ce. Otwar艂a drzwi - te same, kt贸re otwar艂 brat Rory'ego. I teraz sz艂a rami臋 w rami臋 z demonami. A u kresu swej w臋dr贸wki zasmakuje zemsty. Odnajdzie tego, kt贸ry j膮 zrani艂 i przerazi艂. Sprawi, 偶e poczuje si臋 bezradny tak jak ona w贸wczas dzi臋ki niemu. Chcia艂a patrze膰, jak b臋dzie si臋 wi艂 w m臋kach. Wr臋cz b臋dzie si臋 cieszy艂a z tego widoku. Do艣wiadczenie b贸lu nauczy艂o j膮 sadyzmu.

Sz艂a przez Lodovico Street i rozgl膮da艂a si臋 za jakim艣 znakiem Cenobity, ale niczego nie spostrzeg艂a. Mimo to zbli偶y艂a si臋 do domu. Nie mia艂a 偶adnego gotowego planu: by艂o zbyt wiele spraw, kt贸rych nie mog艂aby przewidzie膰. Po pierwsze, b臋dzie tam Julia. Kirsty nie mia艂a poj臋cia, do jakiego stopnia ona by艂a w to wmieszana. Chyba nie by艂a niewini膮tkiem. Ale by膰 mo偶e dzia艂a艂a pod przymusem? Najbli偶sze minuty by膰 mo偶e dadz膮 jej odpowied藕. Zadzwoni艂a do drzwi i czeka艂a.

Drzwi otworzy艂a Julia. W r臋ku trzyma艂a d艂ug膮, bia艂膮 koronk臋.

- Kirsty - powiedzia艂a, wcale nie zmieszana jej widokiem. - Jest ju偶 p贸藕no...

- Gdzie jest Rory? - zacz臋艂a Kirsty. Nie takie mia艂y by膰 jej pierwsze s艂owa, ale jako艣 tak ju偶 wysz艂o.

- Jest tutaj - odpowiedzia艂a Julia spokojnie, jakby chcia艂a uspokoi膰 roze藕lone dziecko. - Czy co艣 si臋 sta艂o?

- Chcia艂abym si臋 z nim zobaczy膰 - odpowiedzia艂a Kirsty.

- Z Rory'm?

- Tak...

Przekroczy艂a pr贸g bez czekania na zach臋t臋. Julia nie sprzeciwi艂a si臋 i tylko zamkn臋艂a za ni膮 drzwi.

Teraz Kirsty poczu艂a ch艂贸d. Sta艂a w sieni i dr偶a艂a.

- Wygl膮dasz okropnie... - powiedzia艂a wprost Julia.

- By艂am tu tamtego popo艂udnia - wyrzuci艂a z siebie. - Widzia艂am, co si臋 sta艂o. Widzia艂am!

- A co tu by艂o takiego do ogl膮dania? - pad艂o pytanie. Wyraz twarzy Julii nie zmieni艂 si臋.

- Dobrze wiesz.

- Ale naprawd臋 nie wiem, o co ci chodzi.

- Chc臋 rozmawia膰 z Rory'm...

- Oczywi艣cie - odpowiedzia艂a Julia. - Ale ostro偶nie. Nie czuje si臋 najlepiej.

Poprowadzi艂a Kirsty przez jadalni臋. Rory siedzia艂 przy stole. D艂o艅mi 艣ciska艂 szklank臋 z alkoholem. Obok sta艂a butelka. Na przystawionym obok krze艣le zawieszona by艂a 艣lubna suknia Julii. Jej widok przypomnia艂 Kirsty koronk臋 w r臋ku Julii.

Rory wygl膮da艂 bardzo 藕le. Na twarzy i na w艂osach mia艂 zaschni臋t膮 krew. U艣miechn膮艂 si臋 do niej ciep艂o, ale z wyra藕nym zm臋czeniem.

- Co si臋 sta艂o?... - zapyta艂a.

- Teraz ju偶 wszystko jest w porz膮dku, Kirsty - powiedzia艂. G艂os z ledwo艣ci膮 mo偶na by艂o nazwa膰 szeptem. - Julia powiedzia艂a mi wszystko... ale teraz ju偶 jest w porz膮dku.

- Nie - powiedzia艂a, przekonana, 偶e Rory nie mo偶e zna膰 ca艂ej prawdy.

- Przysz艂a艣 tu wczoraj po po艂udniu.

- Tak jest.

- Troch臋 niefortunnie.

- Przecie偶 ty... ty mnie sam prosi艂e艣... Spojrza艂a na stoj膮c膮 w drzwiach Juli臋 i potem przenios艂a wzrok na Rory'ego:

- Zrobi艂am to, o co mnie prosi艂e艣.

- Tak. Ja wiem. Wiem. Przykro mi teraz, 偶e przeze mnie wpakowa艂a艣 si臋 w te obrzydlistwa...

- Czy wiesz, co zrobi艂 tw贸j brat? - zapyta艂a. - Czy wiesz, kogo wezwa艂?

- Wiem do艣膰 du偶o - odpowiedzia艂 Rory. -Wa偶niejsze jest to, 偶e ju偶 po wszystkim.

- Co chcesz przez to powiedzie膰?

- Cokolwiek tobie zrobi艂, ja to naprawi臋...

- Co masz na my艣li m贸wi膮c, 偶e ju偶 po wszystkim?

- Kirsty! On nie 偶yje!

(„... dostarcz go 偶ywego, a mo偶e nie rozedrzemy ci duszy”.)

- Nie 偶yje?

- Zniszczyli艣my go. Ja i Julia. Nie by艂o to zbyt trudne. My艣la艂, 偶e mnie mo偶e zaufa膰. Widzisz, on my艣la艂, 偶e krew jest bardziej g臋sta ni偶 woda. Ale nie jest. Nie zni贸s艂bym, 偶eby taki cz艂owiek nadal 偶y艂...

Czu艂a, 偶e 偶o艂膮dek podszed艂 jej do gard艂a. Czy Cenobici ostrz膮 swe haki na ni膮?

- By艂a艣 tak dzielna, Kirsty. Tak wiele ryzykowa艂a艣 przychodz膮c tu...

(Co艣 siedzia艂o jej na ramieniu:

- „Oddaj mi swoj膮 dusz臋”.)

-... P贸jd臋 na policj臋, kiedy poczuj臋 si臋 troch臋 lepiej. Spr贸buj臋 im to jako艣 wyt艂umaczy膰...

- Ty go zabi艂e艣? - zapyta艂a.

- Tak.

- Nie wierz臋 - wyszepta艂a.

- We藕 j膮 na g贸r臋 - powiedzia艂 Rory patrz膮c na Juli臋. - Poka偶 jej.

- Chcesz zobaczy膰? - zapyta艂a Julia.

Kirsty skin臋艂a g艂ow膮 i ruszy艂a za ni膮.

Na pi臋trze by艂o cieplej ni偶 na dole. Powietrze by艂o jakby t艂uste, jak paruj膮ca woda po zmywaniu naczy艅. Drzwi do pokoju Franka by艂y uchylone. Na go艂ej pod艂odze le偶a艂a kupa banda偶y, spowijaj膮ca paruj膮ce jeszcze zw艂oki. Szyja trupa by艂a roztrzaskana, g艂owa wyrwana z ramion. Od st贸p do g艂owy pozbawiony by艂 sk贸ry.

Kirsty odwr贸ci艂a g艂ow臋 z obrzydzeniem.

- I co? Zadowolona? - zapyta艂a j膮 Julia.

Kirsty nie odpowiedzia艂a, tylko wysz艂a z pokoju. Powietrze na jej ramieniu kot艂owa艂o si臋.

(- „Przegra艂a艣” - co艣 powiedzia艂o jej wprost do ucha.

- Wiem - wymamrota艂a.)

Zacz膮艂 bi膰 dzwon. Na ni膮, na pewno. Po艣pieszy艂a w d贸艂 schodami, modl膮c si臋, 偶eby jej nie zabrali, zanim nie dosi臋gnie drzwi. Je艣li maj膮 jej wydrze膰 serce, niech Rory tego nie widzi. Niech zapami臋ta j膮 w dobrej formie: z u艣miechem na ustach, a nie b艂aganiem.

Julia, id膮c za ni膮, zapyta艂a.

- Dok膮d si臋 艣pieszysz?

Skoro nie by艂o na to 偶adnej odpowiedzi, kontynuowa艂a:

- Nie m贸w nic o tym nikomu - nalega艂a. -Jako艣 sobie z tym poradzimy: ja i Rory.

Jej g艂os odci膮gn膮艂 Rory'ego od drinka. Pojawi艂 si臋 na korytarzu. Rany zadane przez Franka wygl膮da艂y znacznie powa偶niej ni偶 Kirsty my艣la艂a. Twarz by艂a poorana w kilkunastu miejscach, a sk贸ra na szyi - pofa艂dowana. Kiedy do niego podesz艂a, chwyci艂 j膮 za r臋k臋.

- Julia ma racj臋 - powiedzia艂. - Pozw贸l nam z艂o偶y膰 meldunek, dobrze?

W tej chwili by艂o wiele rzeczy, o kt贸rych chcia艂a mu powiedzie膰, ale nie mia艂a na to czasu. Bicie dzwon贸w przybra艂o na sile w jej g艂owie. Kto艣 zarzuci艂 jej p臋tl臋 na szyj臋 i zaciska艂 z wolna.

- Jest ju偶 za p贸藕no... - wyszepta艂a do Rory'ego i wzi臋艂a z powrotem r臋k臋.

- Co chcesz przez to powiedzie膰? - zapyta艂, kiedy sz艂a do drzwi. - Nie odchod藕, Kirsty. Jeszcze nie odchod藕. Powiedz mi, co ci臋 dr臋czy.

Nie mog艂a powstrzyma膰 si臋, 偶eby raz jeszcze nie rzuci膰 na niego okiem w nadziei, 偶e sam odczyta z jej twarzy ca艂y jej 偶al.

- Ju偶 w porz膮dku - powiedzia艂a s艂odko, maj膮c nadziej臋, 偶e go tym uspokoi. - Naprawd臋.

Rory rozwar艂 szeroko ramiona:

- Chod藕 do tatusia - powiedzia艂.

Nie zabrzmia艂o to naturalnie w jego ustach. Niekt贸rzy ch艂opcy nigdy nie dorastaj膮, by by膰 tatusiami, bez wzgl臋du na to, ile dzieci mog膮 sp艂odzi膰.

Kirsty opar艂a si臋 r臋k膮 o 艣cian臋, 偶eby si臋 uspokoi膰.

To nie by艂 Rory. Ten, kto to m贸wi艂, nie by艂 Rory'm. To by艂 Frank. Nie wiedzia艂a jak, dlaczego, ale... to by艂 Frank.

Czaszk臋 rozsadza艂 jej huk dzwon贸w, lecz stara艂a si臋 skupi膰 my艣li na tym odkryciu. Rory u艣miecha艂 si臋, wyci膮gaj膮c do niej ramiona. M贸wi艂 te偶 co艣, ale nie by艂a w stanie rozr贸偶ni膰 s艂贸w. Mi臋kkie cia艂o jego twarzy nadawa艂o s艂owom brzmienie, ale dzwony zag艂usza艂y wszystko. W efekcie by艂a im za to wdzi臋czna. Nie da艂a si臋 zwie艣膰 pozorom.

- Wiem, kim jeste艣... - powiedzia艂a nagle, niepewna, czy jej s艂owa s膮 s艂yszalne, czy nie. Mia艂a jednak pewno艣膰, 偶e m贸wi prawd臋. Cia艂o Rory'ego by艂o na g贸rze. Spowite banda偶ami Franka. Ukradziona sk贸ra by艂a teraz nawleczona na cia艂o jego brata. A ma艂偶e艅stwo zosta艂o zerwane przelewem krwi. Tak! Tak by艂o!

P臋tla na szyi zaciska艂a si臋. Zosta艂y jej chwile, zanim zostanie zaci膮gni臋ta w nico艣膰. Zdesperowana, skoczy艂a z powrotem w stron臋 potwora o twarzy Rory'ego.

- To ty! - powiedzia艂a.

Twarz u艣miechn臋艂a si臋, nie trac膮c pewno艣ci siebie.

Zamierzy艂a si臋 na niego r臋k膮 i usi艂owa艂a uderzy膰. Cofn膮艂 si臋, unikaj膮c jej dotyku. Dzwony bi艂y nieub艂aganie, kot艂uj膮c jej m贸zg pod sklepieniem czaszki. Znowu wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do przodu. Tym razem nie uda艂o mu si臋 odskoczy膰. Schwyci艂a go za twarz. Paznokcie wpi艂y si臋 w mi臋so policzka. Sk贸ra, z tak膮 pieczo艂owito艣ci膮 naci膮gana na kszta艂ty, zsun臋艂a si臋 troszk臋, niczym mi臋kki jedwab. Oczom jej ukaza艂o si臋 silnie ukrwione cia艂o.

Julia za jej plecami zacz臋艂a krzycze膰.

I nagle dzwony ucich艂y. Nie! Nie ucich艂y, ale nie bi艂y ju偶 w g艂owie Kirsty, lecz w ca艂ym domu.

艢wiat艂a na korytarzu zaja艣nia艂y nadspodziewanie mocno i nagle ca艂kiem zgas艂y. Przez chwil臋, kiedy zapad艂y ca艂kowite ciemno艣ci, s艂ysza艂a 艂kanie, by膰 mo偶e dobywaj膮ce si臋 z jej w艂asnych ust. A potem jakie艣 przera偶aj膮ce widowisko, jakby pokaz ogni sztucznych, zacz臋艂o rozgrywa膰 si臋 na 艣cianach i na pod艂odze. Korytarz ta艅czy艂. 艢ciany po kolei zacz臋艂y gi膮膰 si臋, 艂ama膰 i wywija膰. Wszystko w szale艅czym tempie i w blasku ognia.

W pewnej chwili, w 艣wietle kolejnego rozb艂ysku, zobaczy艂a, 偶e Frank zbli偶a si臋 do niej. Z twarzy zwisa艂y mu fragmenty fizjonomii Rory'ego. Odskoczy艂a i umkn臋艂a do du偶ego pokoju. U艣cisk na jej gardle zel偶a艂. Najwidoczniej Cenobici dostrzegli sw贸j b艂膮d. Wkr贸tce, mia艂a nadziej臋, wkrocz膮 do akcji. Czeka艂a a偶 zaprowadz膮 艂ad w tej farsie pomylonych to偶samo艣ci. Teraz ju偶 nawet nie chcia艂a widzie膰 m臋czarni Franka. Mia艂a ju偶 dosy膰. Zamiast tego chcia艂a uciec tylnymi drzwiami z domu i pozostawi膰 Franka na ich pastw臋.

Ale jej optymizm by艂 kr贸tkotrwa艂y. Fajerwerki z korytarza dotar艂y te偶 i do jadalni. W ich 艣wietle zobaczy艂a, 偶e ten pok贸j zwariowa艂 tak偶e. Co艣 przesuwa艂o si臋 po pod艂odze, jak kurz na wietrze. Krzes艂a wznosi艂y si臋 i opada艂y. By膰 mo偶e by艂a niewinna, ale tajemne si艂y nie mia艂y g艂owy do takich bzdur. Wiedzia艂a, 偶e je艣li zrobi jeszcze jeden tylko krok, to narazi si臋 na ich zemst臋.

Jej wahanie u艂atwi艂o Frankowi dotarcie do uciekaj膮cej dziewczyny. Kiedy tylko wyci膮gn膮艂 do niej r臋ce, rozb艂yski w korytarzu usta艂y i wymkn臋艂a si臋 mu pod os艂on膮 ciemno艣ci. Lecz jej rado艣膰 trwa艂a kr贸tko. Nowe 艣wiat艂a rozja艣ni艂y korytarz. Zn贸w jej dopada艂, tarasuj膮c drog臋 ucieczki.

Dlaczego nie zabierali go, na mi艂o艣膰 bosk膮? Czy偶 nie przyprowadzi艂a im go, zgodnie z obietnic膮, i nie zdemaskowa艂a?

Frank rozpi膮艂 marynark臋. Za pasem mia艂 okrwawiony n贸偶. Wyci膮gn膮艂 go i skierowa艂 w stron臋 Kirsty.

- Od tej chwili - powiedzia艂 nacieraj膮c na ni膮 - jestem Rory...

Nie mia艂a wyboru, tylko cofa膰 si臋 w stron臋 drzwi.

- Rozumiesz? Jestem Rory. I nikt nigdy tego nie b臋dzie wiedzia艂 lepiej ode mnie!

Pi臋tami dotkn臋艂a brzegu schodka, lecz nagle poczu艂a na sobie jeszcze inne d艂onie. Wyci膮ga艂y si臋 do niej przez por臋cz i zaciska艂y na jej w艂osach. Odwr贸ci艂a twarz. To by艂a Julia, oczywi艣cie. Odci膮gn臋艂a z kamienn膮 twarz膮 g艂ow臋 Kirsty do ty艂u, ods艂aniaj膮c gard艂o. N贸偶 Franka by艂 tu偶, tu偶.

W ostatniej chwili Kirsty wyci膮gn臋艂a ramiona do g贸ry i wykr臋ci艂a r臋k臋 Julii. Zwali艂a j膮 z jej stanowiska o trzy stopnie wy偶ej. Julia straciwszy r贸wnowag臋 zachwia艂a si臋 i polecia艂a w d贸艂. Ostrze no偶a w d艂oni Franka by艂o zbyt blisko, by mia艂 czas usun膮膰 je. N贸偶 przeszy艂 jej pier艣 jak mas艂o. Julia j臋kn臋艂a i skula艂a si臋 ze schod贸w z 艂omotem. N贸偶, wyrwany z r臋ki Franka, stoczy艂 si臋 wraz z cia艂em.

On jednak prawie tego nie zauwa偶y艂. Oczy skierowa艂 na o艣wietlan膮 coraz to nowymi b艂yskami Kirsty. Nie mia艂a innej drogi ucieczki ni偶 tylko na g贸r臋. Po艣r贸d fajerwerk贸w i bicia dzwon贸w ruszy艂a przed siebie, schodami pod g贸r臋.

Widzia艂a, 偶e Frank nie od razu za ni膮 ruszy艂. B艂agania Julii o pomoc odwr贸ci艂y jego uwag臋 od dziewczyny. Podszed艂 do jej cia艂a, w po艂owie drogi mi臋dzy drzwiami i schodami. Wyci膮gn膮艂 n贸偶 z jej piersi. Krzycza艂a i p艂aka艂a z b贸lu. Frank na kl臋czkach obszed艂 j膮. Unios艂a r臋k臋 w oczekiwaniu na ostatni u艣cisk mi艂o艣ci przed skonaniem. Frank po艂o偶y艂 jej rami臋 pod g艂ow膮 i przybli偶y艂 si臋 do niej. Kiedy ich twarze niemal zetkn臋艂y si臋, Julia z przera偶eniem odkry艂a, 偶e jego zamiary dalekie s膮 od wsp贸艂czucia. Otwar艂a usta do krzyku, ale on zamkn膮艂 je swymi i zacz膮艂 wysysa膰 po偶ywienie. Kopn臋艂a powietrze. R臋kami usi艂owa艂a chwyci膰 pust膮 przestrze艅. Wszystko na nic.

Oderwawszy oczy od tej przera偶aj膮cej sceny, Kirsty czo艂ga艂a si臋 na g贸r臋.

Na pi臋trze nie by艂o jednak 偶adnej prawdziwej kryj贸wki. Nie by艂o te偶 偶adnej drogi na zewn膮trz, chyba 偶e przez okno. Po tym, co Kirsty widzia艂a przed chwil膮, by艂a gotowa nawet na to. Upadaj膮c po艂amie sobie pewnie wszystkie ko艣ci, ale przynajmniej nie dosi臋gnie jej 艣mier膰 z r臋ki potwora.

Zdawa艂o si臋, 偶e fajerwerki przygasaj膮. Korytarz spowija艂y g臋ste ciemno艣ci. Cz艂apa艂a raczej wzd艂u偶 艣cian ni偶 sz艂a, palcami odnajduj膮c drog臋.

Na dole Frank sko艅czy艂 z Juli膮 i zn贸w ruszy艂 w po艣cig.

Kiedy wst膮pi艂 na schody, znowu zacz膮艂 powtarza膰 swe obrzydliwe zaproszenie:

- Chod藕 do tatusia.

By艂a przekonana, 偶e Cenobici obserwuj膮 te sceny nie bez rozbawienia. Dosz艂a do wniosku, 偶e nie w艂膮cz膮 si臋, dop贸ki na arenie nie pozostanie tylko jeden z gladiator贸w: Frank. By艂a tylko zak膮sk膮 do ich prawdziwej przyjemno艣ci.

- Gnoje... - zaszlocha艂a maj膮c nadziej臋, 偶e j膮 us艂ysz膮.

Dosz艂a prawie do ko艅ca korytarza. Dalej by艂a tylko graciarnia. Nie wiedzia艂a, czy okno jest tam dostatecznie du偶e, by mog艂a si臋 przez nie wydosta膰. Je艣li tak, skoczy. Skoczy i przeklnie ich wszystkich: Boga i Szatana, i wszystko, co pomi臋dzy nimi. Skoczy w nadziei, 偶e spadnie na beton. 呕e jej koniec b臋dzie szybki.

Frank zn贸w j膮 wo艂a艂; by艂 prawie u szczytu schod贸w. Przekr臋ci艂a klucz w zamku, otwar艂a drzwi do graciarni i wesz艂a do 艣rodka.

Tak. By艂o okno. Nie by艂o na nim 偶adnych zas艂on, a 艣wiat艂o ksi臋偶yca przelewa艂o si臋 po zwaliskach niepotrzebnych nikomu rzeczy, pude艂 i mebli. Za艂amana ju偶 kompletnie, przedar艂a si臋 do okna. By艂o lekko otwarte, by pok贸j m贸g艂 si臋 wietrzy膰. Usi艂owa艂a odsun膮膰 g贸rn膮 jego cz臋艣膰, by powi臋kszy膰 szczelin臋, ale 艂o偶yska po bokach by艂y przerdzewia艂e. Okno ani drgn臋艂o.

Szybko zatem rozejrza艂a si臋 za kryj贸wk膮. Liczy艂a kroki na schodach - mniej ni偶 dwadzie艣cia, a wi臋c Frank jeszcze ma troch臋 do przebycia. Wzi臋艂a do r臋ki worek le偶膮cy obok fotela, ale z przera偶eniem odkry艂a, 偶e w 艣rodku jest martwe cia艂o. M臋偶czyzna, dok艂adnie po膰wiartowany, le偶a艂 tam wyba艂uszaj膮c na ni膮 dzikie, zastyg艂e w bezruchu oczy. Nogi styka艂y si臋 z policzkiem. Ju偶 mia艂a krzykn膮膰 z przera偶enia, gdy pos艂ysza艂a kroki Franka.

- Gdzie jeste艣? - zapyta艂.

Zatka艂a sobie usta r臋k膮, by powstrzyma膰 okrzyk obrzydzenia. W tym momencie klamka w drzwiach zosta艂a naci艣ni臋ta. Odskoczy艂a z pola widzenia i ukry艂a si臋 za przewr贸conym fotelem. Prze艂kn臋艂a sw贸j krzyk.

Drzwi otworzy艂y si臋. S艂ysza艂a zm臋czony oddech Franka. S艂ysza艂a mi臋kki odg艂os jego krok贸w na pod艂odze. Potem znowu us艂ysza艂a skrzypienie drzwi i Frank wyszed艂. Zamek trzasn膮艂, zaskakuj膮c. Cisza.

Czeka艂a licz膮c do trzynastu, potem wychyli艂a si臋, niepewna, czy Frank rzeczywi艣cie poszed艂. Ba艂a si臋, 偶e zaczai艂 si臋 tylko w oczekiwaniu na jej niezr臋czno艣膰. Ale nie. Nie by艂o go tu.

Zatrzymywanie oddechu i krzyku przynios艂o teraz najmniej oczekiwany efekt uboczny: czkawk臋. Pierwsze czkni臋cie by艂o tak niespodziewane, 偶e Kirsty nie zd膮偶y艂a po艂o偶y膰 sobie d艂oni na ustach. Rozbrzmia艂o, jak 艂adowanie strzelby. Nie s艂ysza艂a te偶 odg艂os贸w wskazuj膮cych na to, 偶e Frank zamierza艂 zej艣膰 ze schod贸w. Wydawa艂o si臋, 偶e jest poza zasi臋giem s艂uchu. Podesz艂a raz jeszcze do okna, mijaj膮c po drodze trumn臋 z worka. Czkn臋艂a po raz drugi. Trzeci i czwarty raz odezwa艂o si臋 czkni臋cie, kiedy bezskutecznie mocowa艂a si臋 z opornym oknem.

Przez moment rozwa偶a艂a ewentualne rozbicie szyby i wezwanie krzykiem pomocy. Rych艂o jednak porzuci艂a ten zamiar. Frank prze艂yka艂by jej oczy w momencie, w kt贸rym ktokolwiek z s膮siad贸w zdo艂a艂by si臋 cho膰 troch臋 rozbudzi膰.

Powr贸ci艂a do drzwi i uchyli艂a je z艂orzecz膮c skrzypi膮cym zawiasom. Ani 艣ladu po Franku. Przynajmniej na ile jej oczy mog艂y dostrzec cokolwiek w ciemno艣ci. Ostro偶nie otwar艂a drzwi nieco szerzej i znowu by艂a na korytarzu.

Ciemno艣ci zdawa艂y si臋 by膰 偶ywym cia艂em; czu艂a na sobie grobowe poca艂unki. Zrobi艂a trzy kroki. Nic. Czwarty. Te偶 nic. Kiedy postawi艂a nog臋 po raz pi膮ty, cia艂o jej pope艂ni艂o samob贸jcz膮 gaf臋. Czkawka! R臋ka nie zd膮偶y艂a nawet drgn膮膰.

Tym razem odg艂os dotar艂 do jej prze艣ladowcy.

- Aaaa! Tu jeste艣 - odezwa艂 si臋 cie艅. Frank wypad艂 z sypialni i zagrodzi艂 jej drog臋. By艂 z艂akniony po偶ywienia. Wydawa艂 si臋 szeroki jak ca艂y korytarz. Cuchn膮艂 mi臋sem.

Nie mia艂a nic do stracenia. Krzykn臋艂a z ca艂ych si艂, kiedy j膮 dopad艂. Jej przera偶enie jakby dodatkowo podnieca艂o potwora. By艂a o w艂os od ostrza no偶a, ale rzuci艂a si臋 w bok i zauwa偶y艂a, 偶e raptem znalaz艂a si臋 w pobli偶u pokoju Franka. By艂 tu偶 za ni膮, zachwycony perspektyw膮 艂ow贸w.

Wiedzia艂a, 偶e w tym pokoju jest okno. Sama je przecie偶 rozbi艂a kilka godzin temu. Ale ciemno艣ci by艂y nieprzeniknione. Nie widzia艂a kompletnie nic. Nie dociera艂 nawet blask ksi臋偶yca. Zdawa艂o si臋, 偶e Frank zagubi艂 si臋 tak samo. Zawo艂a艂 na ni膮; wezwaniu towarzyszy艂 艣wist przeszywanego no偶em powietrza. W prawo i w lewo, w lewo i w prawo, Frank szuka艂 Kirsty, tn膮c przestrze艅 przed sob膮. Post臋puj膮c do przodu nagle poczu艂a, 偶e nog膮 haczy o banda偶e. W nast臋pnej chwili omal nie upad艂a, zatrzymawszy si臋 na czym艣. Nagle utraci艂a r贸wnowag臋 i jednak zwali艂a si臋 ci臋偶ko na pod艂og臋. Nie. Nie na pod艂og臋. Pod ni膮 le偶a艂o o艣liz艂e, zimne cia艂o Rory'ego.

- Tutaj jeste艣 - powiedzia艂 Frank. Ci臋cia no偶a przybli偶y艂y si臋 na kilka centymetr贸w do jej g艂owy. Ale ona nie przejmowa艂a si臋 teraz nimi. Po艂o偶y艂a r臋ce na ciele na pod艂odze. 艢mier膰 by艂a niczym Wobec b贸lu po stracie ukochanego.

- Rory - zaj臋cza艂a, z dum膮 my艣l膮c, 偶e jego imi臋 b臋dzie na jej ustach, kiedy umrze.

- Tak jest! - zawo艂a艂 z triumfem Frank. -Rory!

Fakt, 偶e imi臋 Rory'ego zosta艂o ukradzione wraz z jego sk贸r膮, by艂 niewybaczalny. Zawrza艂 w niej gniew. Sk贸ra to nic takiego; nawet 艣winie i w臋偶e j膮 maj膮. Sk艂ada艂a si臋 przecie偶 z martwych kom贸rek, 艣cieraj膮cych si臋 i wyrastaj膮cych na nowo. Ale imi臋? To by艂o zakl臋cie, kt贸re przywo艂a艂o wspomnienia. Nie pozwoli na to, by Frank uzurpowa艂 sobie prawo do imienia Rory'ego.

- Rory nie 偶yje - powiedzia艂a. W艂asne s艂owa zaskoczy艂y j膮, ale te偶 przywiod艂y na my艣l pewien pomys艂.

- No, ma艂a! - zawo艂a艂 Frank.

Czy przypadkiem Cenobici nie czekali, a偶 Frank sam wypowie swoje imi臋? Czy przybysz nie wspomnia艂 o tym, 偶e Frank musi si臋 wyspowiada膰?

- Ty nie jeste艣 Rory'm - powiedzia艂a.

- Tylko my to wiemy - pad艂a odpowied藕. -Nikt wi臋cej...

- Kim wi臋c jeste艣?

- Biedaczysko. Tracisz zmys艂y, prawda?

- A wi臋c kim jeste艣?

- Ale偶 ty jeste艣 ciekawska...

- Kim jeste艣?

- Daj spok贸j, dziecino - odpar艂. Przybli偶y艂 si臋 do niej w ciemno艣ci. Twarz przysun膮艂 do jej twarzy. - Wszystko idzie tak dobrze, jak tylko mo偶e...

- Tak?

- Tak. Frank jest tutaj, dziecinko.

- Frank?

- W艂a艣nie tak. Bo Frank, to ja! Wypowiadaj膮c te s艂owa zada艂 jej pchni臋cie, ale ona, przewidziawszy to, usun臋艂a si臋 w ostatniej chwili. W sekund臋 p贸藕niej dzwon znowu zacz膮艂 bi膰, a go艂a 偶ar贸wka na suficie zaja艣nia艂a nowym 艣wiat艂em. Kirsty zobaczy艂a Franka obok cia艂a brata.

Zerwa艂 si臋 na nogi i ju偶 mia艂 si臋 na ni膮 rzuci膰, gdy odezwa艂 si臋 g艂os. Wypowiedzia艂 jego imi臋. Delikatnie, jakby uspokaja艂 przestraszone dziecko:

- Frank.

Twarz Franka znieruchomia艂a po raz drugi tej nocy. Przemkn膮艂 przez ni膮 wyraz zdziwienia. By艂 przera偶ony.

Powoli odwraca艂 g艂ow臋 w stron臋, z kt贸rej dobiega艂 g艂os. By艂 tam Cenobita. Jego haczyki b艂yszcza艂y. Za nim Kirsty dostrzeg艂a trzy inne pokrzywione, pokawa艂kowane postacie. Frank rzuci艂 spojrzenie w stron臋 Kirsty.

- Ty to zrobi艂a艣 - powiedzia艂.

Skin臋艂a g艂ow膮.

- Wyno艣 si臋 st膮d - powiedzia艂 do niej jeden z przyby艂ych. - Teraz to ju偶 nie twoja sprawa.

- Ty dziwko! - krzykn膮艂 Frank. - Suko! Pierdolona, zak艂amana kurwo!

Wyzwiska towarzyszy艂y jej a偶 do drzwi. Kiedy po艂o偶y艂a r臋k臋 na klamce, us艂ysza艂a, 偶e j膮 goni. Odwr贸ci艂a si臋 i ze zgroz膮 ujrza艂a go oddalonego mo偶e o stop臋. Wzniesiony w g贸r臋 n贸偶 m贸g艂 w ka偶dej sekundzie zatopi膰 w jej ciele, gdy wtem znieruchomia艂, niezdolny do 偶adnego ruchu. Nawet o milimetr.

Cenobici zatopili ju偶 w nim swe haki. Wbili je w mi臋艣nie r膮k, n贸g, twarzy. Do hak贸w przyczepili 艂a艅cuchy. S艂ycha膰 by艂o cichy odg艂os, jak mi臋so stawia艂o op贸r ci膮gn膮cym go 艂a艅cuchom i rozdziera艂o si臋 z lekka. Usta Franka rozwar艂y si臋 nienaturalnie. Szyja i klatka piersiowa zia艂y otworami.

N贸偶 wysun膮艂 mu si臋 z r臋ki i spad艂 na pod艂og臋. Wyrzuci艂 z siebie ostatnie, niesk艂adne przekle艅stwo pod jej adresem. Cia艂o kurczy艂o si臋 i skr臋ca艂o. Cal po calu ci膮gn臋li go na 艣rodek pokoju.

- Id藕 - powiedzia艂 Cenobita. Kirsty i tak nic ju偶 nie mog艂a zobaczy膰 z widowiska. Przes艂ania艂a ich krwawa fontanna. Us艂uchawszy rady otworzy艂a drzwi, kiedy Frank za jej plecami zacz膮艂 wrzeszcze膰 z b贸lu.

Gdy wst膮pi艂a na korytarz, tynk posypa艂 si臋 z sufitu. Dom chwia艂 si臋 w posadach. Musia艂a i艣膰 szybko. Wiedzia艂a, 偶e skoro demony s膮 na wolno艣ci, z domu mo偶e nie pozosta膰 nawet 艣lad.

Mimo 偶e nie mia艂a zbyt wiele czasu, nie mog艂a odm贸wi膰 sobie przyjemno艣ci spojrzenia po raz ostatni na Franka. Jakby chcia艂a si臋 upewni膰, 偶e ju偶 nie b臋dzie jej prze艣ladowa艂.

Frank kona艂. Przeszyty hakami w dziesi臋ciu lub wi臋cej miejscach, rycza艂 wniebog艂osy. Nawet teraz na jego ciele pojawia艂y si臋 nowe rany. Rozpostarte na pod艂odze, pod 偶ar贸wk膮, jego cia艂o ponaci膮gane by艂o do granic wytrzyma艂o艣ci i coraz bardziej by艂o rozszarpywane.

Nagle krzyk usta艂. Nast膮pi艂a przerwa w katuszach. I w贸wczas, w ostatnim akcie niepos艂usze艅stwa, uni贸s艂 z wysi艂kiem pokiereszowan膮 g艂ow臋 i spojrza艂 na ni膮. Ich oczy spotka艂y si臋. Jego wzrok zdawa艂 si臋 pa艂a膰 ca艂膮 z艂o艣ci膮 i nienawi艣ci膮 艣wiata.

W odpowiedzi 艂a艅cuchy zosta艂y naci膮gni臋te mocniej, ale Cenobitom nie uda艂o si臋 ju偶 wydoby膰 z Franka jakiegokolwiek krzyku. Wywali艂 tylko j臋zyk w stron臋 Kirsty i zaraz go schowa艂.

Wtedy rozpad艂 si臋 na cz臋艣ci.

Cz艂onki zosta艂y oddzielone od torsu, g艂owa od ramion. Kirsty zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi. Co艣 ci臋偶kiego z 艂omotem uderzy艂o w nie zaraz potem. Pewnie jego g艂owa.

Schodzi艂a ostro偶nie po rozp艂ywaj膮cych si臋 schodach. Ze 艣cian dobiega艂o j膮 wycie wilk贸w, dzwony bi艂y na trwog臋. Wsz臋dzie, w g臋stniej膮cym jak dym powietrzu, pojawia艂y si臋 duchy zranionych ptak贸w, pozszywanych, ale niezdolnych do lotu.

Dotar艂a na d贸艂 i zacz臋艂a i艣膰 korytarzem na parterze, ale kiedy znalaz艂a si臋 w bezpo艣rednim zasi臋gu wolno艣ci, us艂ysza艂a, 偶e kto艣 wypowiada jej imi臋.

To by艂a Julia. Na pod艂odze wida膰 by艂o rozmazan膮 smug臋 krwi. Znaczy艂a ona drog臋 przebyt膮 przez Juli臋 po tym, jak Frank porzuci艂 j膮 p贸艂偶yw膮.

- Kirsty!... - zawo艂a艂a znowu. By艂 to g艂os pe艂en 偶alu, b贸lu i bezradno艣ci. Kirsty nie mog艂a si臋 opanowa膰 i pod膮偶y艂a za nim do jadalni.

Meble wydawa艂y si臋 poopalane. Popi贸艂 pokrywa艂 zw臋glony dywan. Tam w艂a艣nie, na 艣rodku pobojowiska, siedzia艂a panna m艂oda. Jakim艣 nadludzkim wysi艂kiem Julia zdo艂a艂a na siebie w艂o偶y膰 sukni臋 艣lubn膮 i na艂o偶y膰 na g艂ow臋 welon. Suknia by艂a potarmoszona i brudna, ale Julia wygl膮da艂a na sw贸j spos贸b pi臋knie, mo偶e cz臋艣ciowo poprzez fakt, 偶e otacza艂a j膮 brzydota ruiny domu.

- Pom贸偶 mi - powiedzia艂a. Dopiero w tym momencie Kirsty zda艂a sobie spraw臋, 偶e g艂os nie dochodzi艂 spod woalki, ale spomi臋dzy n贸g dziewczyny. Suknia ods艂oni艂a teraz g艂ow臋 Julii. Umieszczona by艂a na poduszce z marszczonego jedwabiu, otoczona nadpalonymi w艂osami. Jak mog艂a m贸wi膰, skoro od艂膮czona by艂a od p艂uc i krtani?! Ale mimo to - m贸wi艂a.

- Kirsty - powiedzia艂a b艂agalnym g艂osem i westchn臋艂a. G艂owa ko艂ysa艂a si臋 na 艂onie Julii to w jedn膮, to w drug膮 stron臋.

Kirsty mog艂a jej pom贸c. Mog艂a te偶 rzuci膰 g艂ow膮 o 艣cian臋 tak, 偶e m贸zg rozprysn膮艂by si臋 wko艂o. Nagle welon podni贸s艂 si臋, jakby niesiony niewidzialnymi palcami. Pod nim co艣 艣wieci艂o. 艢wiat艂o nat臋偶a艂o si臋 coraz bardziej. Gdy 艣wiat艂o by艂o ju偶 zupe艂nie jasne, odezwa艂 si臋 g艂os.

- Jestem In偶ynierem - westchn臋艂o 艣wiat艂o. Nic wi臋cej. Tylko tyle.

艢wiat艂o nadal stawa艂o si臋 coraz silniejsze i coraz bardziej o艣lepiaj膮ce.

Kirsty nie czeka艂a, a偶 straci wzrok. Odwr贸ci艂a si臋 i skierowa艂a z powrotem do drzwi. Przebija艂a si臋 przez 艣cian臋 ptak贸w. Dr偶a艂a ze strachu przed oszala艂ymi z w艣ciek艂o艣ci wilkami. Wysz艂a przez frontowe drzwi w chwili, gdy sufit zacz膮艂 si臋 z wolna obni偶a膰.

Powita艂a j膮 noc - czysta ciemno艣膰. Oddycha艂a g艂臋bokimi haustami, biegn膮c w stron臋 ulicy. By艂a to jej druga ucieczka z tego domu. Prosi艂a Boga, 偶eby nigdy nie by艂o trzeciej.

Na rogu Lodovico Street odwr贸ci艂a si臋. Dom nie podda艂 si臋 si艂om szalej膮cym wewn膮trz. Sta艂 tak spokojnie jak gr贸b. Nie... Spokojniej ni偶 gr贸b.

Kiedy zn贸w zwr贸ci艂a si臋 przed siebie, jaki艣 przechodzie艅 potr膮ci艂 j膮 nagle. Zawo艂a艂a zdziwiona, ale 艣piesz膮ca posta膰 znikn臋艂a ju偶 w p贸艂mroku budz膮cego si臋 艣witu. Zanim znikn膮艂 jej z oczu, obejrza艂 si臋 i zobaczy艂a jego 艣wiec膮c膮 jasnym 艣wiat艂em g艂ow臋. By艂 to In偶ynier. Nie mia艂a czasu, by si臋 mu dobrze przyjrze膰; znikn膮艂 w ciemno艣ci, pozostawiaj膮c tylko odb艂ysk w jej oczach.

Dopiero wtedy zrozumia艂a cel tego zderzenia. In偶ynier wcisn膮艂 w jej d艂o艅 kostk臋 Lemarchanda.

Elementy jej powierzchni by艂y nieskazitelnie po艂膮czone z sob膮 i wypolerowane na wysoki po艂ysk. Nie sprawdza艂a tego nawet, ale by艂a pewna, 偶e tym razem nie tak 艂atwo b臋dzie znale藕膰 rozwi膮zanie zagadki. Nast臋pny odkrywca nie b臋dzie mia艂 偶adnych wskaz贸wek. Czy jednak do czasu, gdy kto艣 j膮 rozwi膮偶e, jej w艂a艣nie powierzono misj臋 przechowywania kostki? Najwidoczniej tak.

Obr贸ci艂a j膮 w d艂oni. Przez kr贸ciutki moment wydawa艂o jej si臋, 偶e dostrzega zarysy duch贸w na lakierowanej powierzchni. Twarze Julii i Franka. Odwr贸ci艂a j膮 znowu, szukaj膮c twarzy Rory'ego, ale bezskutecznie. Gdziekolwiek zatem by艂, nie by艂o go w kostce. Istnia艂y jeszcze inne zagadki i 艂amig艂贸wki. By膰 mo偶e ich rozwi膮zanie mog艂o naprowadzi膰 j膮 na 艣lady Rory'ego. Mo偶e krzy偶贸wka, kt贸rej has艂o otwar艂oby bramy raju; mo偶e laubzega, kt贸rej z艂o偶enie dawa艂o dost臋p do Krainy Czar贸w.

B臋dzie jak zwykle czeka艂a i obserwowa艂a. 呕ywi膰 b臋dzie nadziej臋, 偶e pewnego dnia trafi w jej r臋ce taka 艂amig艂贸wka. A je艣li nie uda si臋 jej czego艣 takiego zdoby膰, nie popadnie w rozpacz. Ze strachu, 偶e kojenie z艂amanych serc nie jest zadaniem, kt贸re mo偶na wykona膰. Bez wzgl臋du na to, ile ma si臋 czasu. I bez wzgl臋du na to, jak膮 m膮dro艣膰 si臋 posi膮dzie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clive?rker Powrot Z Piekla
Clive?rker Powrot z piekla
Barker Clive Powrot z piekla
Clive?rker Powr贸t z Piek艂a
Barker Clive Powr贸t z piek艂a
Barker Clive Powr贸t z piek艂a
Barker Clive Powr贸t z piek艂a
Barker Clive Powrot z piekla
Barker Clive Powrot z piekla (SCAN dal 892)
Barker Clive Powr贸t z piek艂a
Barker Clive Powr贸t z piek艂a
Clive Barker Powr贸t z piek艂a
Clive Barker Powrot Z Piekla 2
05 Powrot z piekla
Powrot z piekla
Alfred Hitchcock Powr贸t z Piek艂a
Alfred Hitchcock Powr贸t z piek艂a
apokalipsa2007 republika pl Do piekla i z powrotem htm syn5g50z

wi臋cej podobnych podstron