44 Kristine K Rusch Nowa rebelia


0x01 graphic

0x01 graphic

NOWA REBELIA

Przekład

ANDRZEJ SYRZYCKI

0x01 graphic

ROZDZIAŁ 1

Stał w najwyżej położonym miejscu planety Almania - na dachu wieży, wzniesionej kiedyś przez potężnych Je'harów. Wieża była teraz zrujnowana, kamienie schodów kruszyły się, kiedy stawiał na nich stopy, a na dachu leżało pełno śmieci, pozostałych po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego miejsca mógł jednak spoglądać na swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć świateł, mimo iż po opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a także wszechobecne androidy-strażnicy.

Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w gwiazdy.

Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. Mężczyzna złączył za plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili unicestwienia Je'harów, wisiała teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję.

Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, że gdzieś w górze istniały inne światy. Planety, którymi będzie kiedyś władał.

Już niedługo.

Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwatorium wzniesionym specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród ochronnych murów. Pragnął się napawać, a nie tylko odbierać wrażenia za pomocą wzroku.

Siła spojrzenia była przecież niczym w porównaniu z potęgą Mocy.

Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do żadnej eksplozji, nie będzie żadnego oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, że właśnie tak wyglądały przestworza, kiedy został unicestwiony Alderaan.

„Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej takich słów użył Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa.

To zakłócenie nie będzie może równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewnością odbiorą je także wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, że układ sił w galaktyce uległ radykalnej zmianie.

Nie będą wiedzieli tylko tego, że zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera, władcy Almanii, a niedługo lorda wszystkich pożałowania godnych światów, na których przebywali.

Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi niczym palcami. Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamieniach schodów i młody mężczyzna musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany, odpowiednia na krótką przechadzkę ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego wichru. Jeżeli ten eksperyment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej panowały znacznie wyższe temperatury.

Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wręczać go Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kilkoma chwilami uświadomił sobie, że mężczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Almanii - miejscu triumfu jego nieprzyjaciół, ale także ich późniejszej śmierci.

Brakiss nienawidził wież. Miał wrażenie, że wciąż jeszcze coś grzechocze w ich kamiennych murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakumby, ujrzał ogromnego białego ducha.

Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy przebiegł kilka pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, że niektóre kamienne stopnie mogą nie utrzymać ciężaru jego ciała. Kueller, co prawda, nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie przejmował. Pomyślał, że im szybciej opuści Al-manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy.

Schody zakręciły i w końcu młody mężczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na czymś, co kiedyś pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed oddziaływaniem wiatru i wody, stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty. Nie wyposażono jej jednak w żadne otwory okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedynie inkrustowane żwirem kamienne ściany, ponad którymi widniało usiane gwiazdami niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i roztrzaskała o dach wieży. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał sobie trudu, żeby naprawić wieżę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów panowania Je'harów. Zapewne już tego nie uczyni.

Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyżować jego plany.

Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ramiona. Jego zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną szaty.

- Powiedziałem ci, żebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki głos Kuellera.

Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się mężczyzna.

Dach wieży był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne niebo poświatą, którą uważał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym przeszedł przez wyrwę w kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast odepchnął go pod ścianę. Brakiss musiał wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w szyję, a wiatr załopotał fałdami materiału za jego plecami.

- Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł.

- Dowiesz się, kiedy zadziała.

Głos Kuellera przypominał coś żyjącego własnym życiem. Otaczał Brakissa i rozbrzmiewał echem w jego uszach, sprawiając, że młody mężczyzna czuł się osaczony. Brakiss skupił myśli, ale nie na głosie, a na samym Kuellerze.

Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na miasto, widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii, wydawała się małą i nic nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią jak potężny drapieżnik na zdobycz. Jego peleryna powiewała na wietrze, a szerokie barki sugerowały, iż mężczyzna jest obdarzony niezwykłą fizyczną siłą.

Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło, podobnie jak on... gdyż w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów istot krzyczących z przerażenia.

Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywalker kazał mu wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale omal nie postradał zmysłów...

W gardle Brakissa wezbrał okrzyk...

I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki, napełniając go, rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu. Młody mężczyzna miał wrażenie, że staje się silniejszy, większy i potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Zamiast przerażenia czuł teraz dziwaczną, pokrętną radość.

Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. Mężczyzna uniósł ręce ku rozgwieżdżonemu niebu i odchylił głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową wiedzą, której Brakiss prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać.

A mimo to...

Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób podsycił coś w jego duszy i sprawił, że urósł jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.

Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod kamienną ścianę. Młody mężczyzna zaczekał, aż Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuż ciała, i dopiero wówczas powiedział:

- Działa.

Kueller nasunął maskę na twarz.

- Całkiem dobrze - przyznał.

Zważywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomówieniem. Kueller powinien pamiętać o tym, że Brakiss także umiał władać Mocą.

Mężczyzna się odwrócił, aż zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał wrażenie, że za chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, lśniła, jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem.

- Domyślam się, że chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia - odezwał się Kueller.

- Na Telti jest o wiele cieplej.

- Tu też może być ciepło.

Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii.

- Twój problem polega na tym, że nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie Kueller.

- Wydawało mi się, że mój problem polega na tym, iż służę równocześnie dwóm panom - odparł Brakiss.

Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami.

- Czy tylko dwóm?

Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między mężczyznami niczym żywe istoty. Brakiss miał wrażenie, że całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu.

- Działa - powtórzył po chwili.

- Domyślam się, że oczekujesz nagrody.

- Zgodnie z tym, co pan obiecywał.

- Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyżej daję do zrozumienia.

Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iż Kueller pragnął, żeby się rozgniewał.

- Dał pan do zrozumienia, że obdarzy mnie wielkimi skarbami.

- To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, żebym obdarzył cię wielkimi skarbami?

Młody mężczyzna nie odpowiedział. Wciąż pamiętał o tym, że to właśnie Kueller pomógł mu przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na Yavinie Cztery, wyruszył na katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie której omal nie oszalał. Już dawno jednak spłacił ten dług wdzięczności. Został, ponieważ nie miał dokąd się udać.

Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieży.

- Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu.

- To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik.

Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wrażenie, że w ciągu ostatniej godziny Kueller zdecydowanie urósł. Urósł i zmężniał, wydoroślał.

A może tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami.

Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne zapytałby go, jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakże pierwszym lepszym śmiertelnikiem.

Młody mężczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot.

- Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem.

- Doskonale.

- Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować urządzenie, na jaką sekwencję cyfr powinno reagować.

- Jestem pewien, że sobie z tym poradzę.

- Musi pan sprząc je ze sobą.

- Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami.

- To dobrze - odparł młody mężczyzna.

Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, że w środku, dokąd nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej.

Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść.

- Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał.

- Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nienawiści. - Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwyciężonego Skywalkera.

Młody mężczyzna poczuł, że kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca.

- Co zamierza pan z nim uczynić?

- Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić.

ROZDZIAŁ 2

Luke Skywalker utrzymywał ciężar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy palce w wilgotny grunt dżungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnażonej szyi i twarzy spływały krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi nie miał na stopach butów, a jego nogi odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylegające do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się Artoo razem z kilkoma większymi i mniejszymi kamieniami, a także na wpół spróchniałym pniem jakiegoś drzewa. Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy.

Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego księżyca wzeszła ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka miedziana tarcza planety wisiała teraz dokładnie nad jego głową, ale mimo iż Luke obficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia. Odnosił wrażenie, że Moc przepływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu utrzymywać w powietrzu Artoo, kamienie i pień drzewa.

Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać się mistrzowi. Luke pomyślał, że może powinien po kolei unosić ich nad miękką murawę polany, a potem pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - powoli albo szybko, w zależności od indywidualnych umiejętności władania Mocą.

Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się śmiał, gdyż czasami kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, że bawi się ich kosztem - co nie wpływało korzystnie na wzajemne stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały mu dużo radości. Artoo zapewne nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki takim chwilom Skywalker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak.

Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory kamień. Zbliżył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie się w wyznaczonym miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał się ich stopom, obserwując, czy któryś uczeń, bardziej zirytowany niż pozostali, nie poruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść pierwszego, który będzie sprawiał wrażenie, że się niecierpliwi.

Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć kandydatów cierpliwości, a także jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak większość metod, jakie stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała większe wrażenie, a na innych mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na różne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w ich umysłach. Ci kandydaci, którzy przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle krótko, że naśladowali reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, że pozbędą się tego nawyku, zanim pomarańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem.

Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potężna i przerażająca. Ból był bardziej dotkliwy niż cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gorszy niż ten, którego doznał, kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić „Oko Palpatine'a". Silniejszy niż ból, jaki sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na pokładzie Gwiazdy Śmierci. Gorszy nawet niż ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany twarzy. Fali przerażenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś zdrady - wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeżyły.

Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzymać w powietrzu kamienie i pień drzewa, żeby nie spadły na głowy niczego nie podejrzewających uczniów. Artoo rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec polany, ale dźwięk ten zmieszał się z okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Skywalkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot, wylądował na murawie. Uczniowie Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił resztki koncentracji.

Poczuł, jak mięśnie ręki pod ciężarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeństwa. Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. Leżał na plecach, czując wilgoć ściółki, i wsłuchiwał się w pełne przerażenia okrzyki, wciąż jeszcze rozbrzmiewające niczym echo w jego mózgu.

Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły.

- Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wrażenie, że na ten dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drżącym przerażeniem, jakie odczuwał przed siedemnastu laty. - Co się stało?

Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, że cały drży.

- Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem nie poczuli tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejszego, co wydarzyło się przed tyloma laty.

„Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przerażenia i równie niespodziewanie zostało uciszonych".

- Benie - szepnął do siebie. - Czyżby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci?

Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo przed zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała Thrawna.

Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą tętniło życie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wielkiego bólu, osad bezbrzeżnego zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdradą... echa krzyku wydobywającego się niczym z czeluści rozpadliny.

- Mistrzu Skywalkerze? - Głos należał do jednaj z najbardziej obiecujących uczennic, Eelysy, młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze?

Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, że plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a płuca z powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, że serce mu pęknie, przepełnione bezgranicznym bólem. Od strony skraju polany doleciał żałosny pisk Artoo.

Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, że wszystko jest w porządku, choć nie było to prawdą.

- Mistrzu Skywalkerze?

Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w jego głowie. Otworzył oczy. W cieniu drżącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i zakrwawioną. Wyciągnął ku niej rękę, ale wizja zniknęła.

„To przyszłość widzisz".

A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginęła. Albo Han. Albo ich dzieci.

Wiedziałby to.

Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił.

- Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drżał; brzmiał niespokojnie i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu.

Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliżej uczniowie oddalili się, by odszukać małego robota.

A może tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespodziewanej, zdumiewającej utraty panowania nad sobą.

- Co się stało, mistrzu Skywalkerze?

Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł się ukazać niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, że dziewczyna wykazuje talent Jedi, wprawiło w zdumienie nawet Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się już po śmierci Imperatora, wskutek czego jej umiejętność władania Mocą nie została skażona przez żadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo młoda.

- Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w jednej chwili - odparł Luke.

Z trudem oparł część ciężaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, że do galaktyki ponownie zawitało bezkresne zło.

Zło, które zagrażało Leii.

To też wiedział.

Czas nauki należał do przeszłości. Luke nie wątpił, że musi zabrać Artoo i lecieć na Coruscant.

Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą białą suknię. Nabrała duży haust powietrza. Kiedy poczuła, że Mon Mothma kładzie dłoń na jej ramieniu, obdarzyła ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego, jakim obdarzała Palpatine'a i jego zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie.

Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach, kiedy była kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wrażenie, że coś utraciła; że odniosła porażkę, a życie zmieniło bieg bez jej wiedzy czy zgody.

Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek. Obie kobiety znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania Imperatora Palpatine'a. Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Senatu, pełnił w tamtych czasach funkcję tajnego ośrodka łączności, chociaż z wyglądu przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono delikatnymi złotymi listkami. Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie lustro, przed którym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iż w krótkich włosach Mon Mothmy widniały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma względami jak starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się delikatną siecią zmarszczek, które pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choroby, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty ambasador Caridy, Furgan.

- O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma.

Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie różniła się od młodej dziewczyny, księżniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i idealistycznych pomysłów najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie wierząc, że jej siła przekonywania i rozsądek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która pozbyła się wszelkich złudzeń w tej samej chwili, kiedy spojrzała w zniszczoną twarz senatora Palpatine'a.

- Są teraz pełnoprawnymi członkami Nowej Republiki, Leio - rzekła Mon Mothma. - Zostali wyłonieni w trakcie uczciwych wyborów.

- Ale to nie w porządku. Właśnie tak to wszystko wówczas się zaczęło.

Od chwili ogłoszenia wyników wyborów Leia ciągle rozmawiała na ten temat także z Hanem. Kilka planet poprosiło Senat o wyrażenie zgody na to, żeby ich politycznymi przedstawicielami mogli zostać byli funkcjonariusze Imperium. W uzasadnieniu petycji podano, że niektórzy najlepsi urzędnicy zapobiegli zagładzie ludów własnych światów tylko dzięki temu, że służyli jako imperialni urzędnicy. Byli niewiele znaczącymi biurokratami, ale ocalili życie setkom Rebeliantów, ponieważ nie zwracali uwagi na niezwykle ruchy oddziałów wojsk czy pojawianie się obcych twarzy w tłumie. Leia sprzeciwiała się temu pomysłowi od pierwszej chwili, kiedy o nim usłyszała, z pobieżnego szkolenia, jakie przeszła, aby umieć władać Mocą, wysłała wici myśli i odnalazła dzieci w komnatach, czyli tam, gdzie przebywać powinny.

- Luke'u - szepnęła.

Uwolniła się z objęć Mon Mothmy i podeszła do starej konsolety łączności międzygwiezdnej. Połączyła się z Yavinem Cztery, gdzie dowiedziała się, że jej brat właśnie odleciał swoim X--skrzydłowcem.

- Leio, co się stało? - zapytała Mon Mothma.

Młodsza kobieta nie odpowiedziała. Czekała chwilę, próbując połączyć się z myśliwcem typu X, pilotowanym przez jej brata, i po chwili jego głos zabrzmiał w niewielkiej komnacie.

- Leio? - zapytał Luke, jakby także się martwił, czy siostrze nie przydarzyło się coś złego.

- Nic mi nie jest, Luke'u - odparła, czując niewymowną ulgę.

- Lecę do ciebie. Czekaj na mnie.

Leia nie mogła jednak czekać. Musiała wiedzieć to już teraz.

- Ty również to poczułeś, prawda? — zapytała. - Co się stało?

- Alderaan - szepnął Luke i to było wszystko, czego Leia pragnęła się dowiedzieć.

Poczuła, że w jej umyśle tworzy się wizerunek Alderaanu... Alderaanu widzianego po raz ostatni z pokładu Gwiazdy Śmierci, uroczego i pogodnego - na kilka sekund przedtem, zanim został rozerwany na kawałki.

-Nie! -powiedziała. -Luke'u?

- Niedługo tam będę - odparł, po czym przerwał połączenie. Leia nie spodziewała się, że jej brat zniknie z ekranu tak nagle. Potrzebowała go. Wydarzyło się coś straszliwego, jak unicestwienie Alderaanu.

- Co się stało, Leio? - powtórzyła Mon Mothma, obejmując ją ramionami.

Leia poczuła, że jej mięśnie powoli się odprężają.

- Coś okropnego - odparła. Wyciągnęła rękę i dotknęła chłodnego złota drzwi. Wyprostowała się, ale ich nie otwierała. - W tej komnacie wyczuwam śmierć, Mon Mothmo.

-Leio...

- Luke tu przylatuje. On także poczuł to samo.

- A zatem zaufaj mu - odezwała się była przywódczyni Nowej Republiki. - Wiedziałby, gdyby zagrażało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Sęk w tym, że nie wiedział. Leia odniosła wrażenie, że oboje odetchnęli z ulgą, usłyszawszy swoje głosy. Poczuła suchość w gardle.

- Poślij kogoś po Hana, dobrze? - poprosiła. Mon Mothma kiwnęła głową.

- Domyślam się, że chciałabyś przełożyć termin inauguracyjnego posiedzenia Senatu na kiedy indziej? - zapytała.

Bardziej niż cokolwiek innego... Mimo to Leia wyprostowała plecy i po raz ostatni sprawdziła, czy warkocze na głowie nie są rozplecione.

- Nie - oznajmiła stanowczo. - Miałaś rację. Muszę bardzo uważnie dobierać słowa swojej mowy powitalnej. Idę, ale chciałabym, żeby wszystkie straże tego popołudnia zostały podwojone. Należy także wzmóc czujność, jeżeli chodzi o ochronę planety. A poza tym przekaż admirałowi Ackbarowi prośbę, by przeszukał najbliższe okolice Coruscant, czy w przestworzach nie znajdzie czegoś niezwykłego.

- Czego właściwie się obawiasz? - zapytała Mon Mothma. W umyśle Leii eksplodował Alderaan, zamieniając się w oślepiającą kulę ognia i żarzących się szczątków.

- Nie wiem - odrzekła. - Po prostu nie wiem. Może Gwiazdy Śmierci albo Pogromcy Słońc. Czegoś, co może unicestwić nas wszystkich.

ROZDZIAŁ 3

Han siedział w najdalszym kącie pomieszczenia, zasnutego kłębami dymu. Nie odwiedzał tego kasyna od czasów, kiedy wygrał w sabaka planetę Dathomirę. To było jeszcze zanim poślubił Leię. Od tamtych czasów właściciele zmieniali się co najmniej piętnaście razy. W tej chwili kasyno nosiło nazwę „Kryształowy Klejnot", która chyba nie mogła gorzej pasować do wszystkiego, co działo się w środku... zwłaszcza że wnętrze nie wyglądało ani trochę inaczej niż przed laty. W powietrzu unosiła się ta sama woń stęchlizny i pleśni, zmieszana z kłębami dymu i oparami alkoholu. Kiepski zespół grał jakiegoś tatooińskiego bluesa, nie wkładając w tę czynność ani odrobiny serca. Zewsząd słychać było podniecone albo zawiedzione okrzyki graczy w sabaka, w zależności od tego, czy szczęście im dopisywało, czy ich opuszczało.

Han trzymał kufel jasnobłękitnego piwa z Gizeru, ściągnięty z tacy przechodzącego androida-kelnera. Towarzysz Hana, niejaki Jarril, zniknął w tłumie przed kilkoma minutami, by poszukać baru. Han nie był pewien, czy przemytnik kiedykolwiek wróci.

Przyglądał się toczonej przy sąsiednim stole grze w sabaka, w której jakiś Gotal postawił wszystko, co posiadał. Kiedy przesuwał żetony po blacie stołu, zostawiał całe kępy szarej sierści. Większość Gotali potrafiła panować nad sobą na tyle, by nie gubić włosów. Ta istota musiała być wyjątkowo zdenerwowana.

Kompani Gotala nie zwracają na to uwagi. Brubb, wielki brązowy gad, raz po raz drapał pazurami pokrytą guzami skórę. Rozsiewał po posadzce drobne łuski i wymachując ogonem, uderzał o podstawę najbliższego androida-kelnera. Dwuręka Ssty liczyła punkty, nie przejmując się, że jej pazury czynią w kartach długie rysy.

Androidy rozdające karty udoskonalono od czasów, kiedy Han odwiedzał spelunkę. Automat, który obsługiwał gości siedzących przy sąsiednim stole, był, jak zwykle, przymocowany do sufitu, ale w przeciwieństwie do poprzednich modeli, mógł obniżać się do wysokości blatu stołu i wymierzać ciosy nieuczciwym albo niezdyscyplinowanym graczom. Android niedawno wykorzystał tę możliwość. Uczynił to w chwilę po odejściu Jarrila i Han stwierdził, że właśnie to przyciągnęło jego uwagę. Jeszcze nigdy nie widział tak agresywnego androida. Musiał jednak przyznać, że agresywne automaty są w takim miejscu jak to ze wszech miar potrzebne.

- Kolejka była trudna do opisania.

Jarril jak duch prześlizgnął się przez tłum i opadł na swoje krzesło przy stole. Przyniósł dwie szklanki, wypełnione jaskrawozielonymi trunkami. Żaden nie wyglądał zachęcająco.

Han objął kufel piwa z Gizer obiema dłońmi.

—Nie niepokoiłbym się, gdybym wiedział, że poszedłeś zamówić coś do picia - powiedział.

Jarril wzruszył ramionami. Był niskim mężczyzną o szczupłych barkach i twarzy oszpeconej bliznami, powstałymi w ciągu wielu lat niełatwego życia. Han zazdrościł mu tylko jednego: dłoni. Dłonie Jarrila, jak u każdego przemytnika, miały długie, smukłe, zwinne palce, przyzwyczajone i do pilotowania gwiezdnych statków, i do przyciskania spustów blasterów, i do oddawania się hazardowym grom, w których liczyła się przede wszystkim zręczność.

- Wypijemy jeszcze więcej - obiecał mężczyzna. Wyznanie wiary wszystkich przemytników. Han wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Bardzo długo nie odwiedzał takich spelunek. Zbyt długo. Pomyślał, że gdyby nie Leia, zapewne w ogóle nawet nie przyszedłby na spotkanie z Jarrilem. Leia ostatnio wyglądała znów jak ta obdarzona ostrym języczkiem księżniczka, którą uwolnił w czasach, kiedy sam był łajdakiem, równie ciętym w mowie. Tęsknił nieraz do tej części własnej osobowości o wiele bardziej, niż kiedykolwiek byłby skłonny przyznać.

Odsunął krzesło w ten sposób, że oparcie uderzyło o ścianę. Na biodrze nosił blaster, ponieważ chyba jeszcze zanim nauczył się chodzić, dowiedział się, że żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie odwiedza takich lokali, nie zabierając jakiejś broni. A poza tym właściwie nie znał powodu, dla którego Jarril chciał się z nim zobaczyć.

- Nie wierzę, że przyleciałeś na Coruscant tylko dlatego, żeby postawić mi kolejkę - zaczął.

Nie zatroszczył się o to, aby dodać, że Jarril, którego pamiętał z dawnych czasów, nigdy nikomu niczego nie kupił ani nie postawił. Rzut oka na byłego kolegę upewnił go jednak, że wiele rzeczy uległo zmianom, nie wyłączając ceny, jaką przemytnik płacił za ubrania. Zazwyczaj mężczyzna nosił koszule dopóty, dopóki nie podarły się na strzępy. Tym razem jednak miał na sobie strój z ufarbowanej na zielono gabarwełny, który wyglądał wyjątkowo paskudnie, mimo iż z całą pewnością był nowy.

- Nie przyleciałem tylko po to - przyznał Jarril. Wychylił duszkiem zawartość jednej szklanki, zakrztusił się, otarł usta i wyszczerzył zęby. Przez chwilę lśniły fosforyzującym blaskiem, dopóki nie zlizał z nich resztek trunku. - Przyleciałem, żeby opowiedzieć ci o szansie zarobku.

To było coś. Szansa zarobku. Zwłaszcza dla Hana Solo, bohatera Sojuszu Rebeliantów, męża, ojca i głowy rodziny.

- Nie narzekam na brak szans - odparł Han i natychmiast zaczął się zastanawiać, o jakiej szansie chciał opowiedzieć mu Jarril.

- Tak, z pewnością. - Przemytnik odgarnął kosmyk włosów, który opadł na poznaczone dziobami czoło. - Muszę przyznać, że pozostajesz czysty o wiele dłużej, niż kiedykolwiek mógłbym się spodziewać. Zawsze myślałem, że spędzisz z księżniczką najwyżej sześć miesięcy, a później powrócisz z Chewiem za sterami „Sokoła", by jak dawniej przemierzać nieznane szlaki.

- Jest wiele spraw, które trzymają mnie w tym miejscu - zauważył Solo.

- Jasne, że trzymają - mruknął Jarril. - Jeżeli chcesz znać moje zdanie, tylko marnujesz swój talent. Ty i Chewie byliście najlepszymi piratami, jakich znałem.

Han nieznacznie opuścił rękę i sięgnął do blastera w ten sposób, by wskazujący palec spoczął na przycisku spustowym.

- Posłuchaj, stary - powiedział. - Nie wypadłem z obiegu na tak długo i nadal jakoś daję sobie radę. Nie próbuj mnie oszukiwać. O co ci właściwie chodzi?

Jarril pochylił się nad blatem stołu. W jego oddechu Han wyczuł zapach mięty i piwa, ale także nie strawionego do końca ciastka z kremem.

- O dużą forsę, stary - szepnął. - Więcej forsy, niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić.

- No, nie wiem - odrzekł Han. - Jeżeli chodzi o mnie, mam bardzo bujną wyobraźnię.

- Ja także. - Głos przemytnika z trudem przebijał się przez jazgot grającego zespołu. - I potrafię wydawać wszystko, co zarobię.

- Gratulacje - mruknął Solo. - Czy uważasz, że powinienem wznieść jakiś toast?

- Nie interesuje cię to, prawda? - domyślił się Jarril. W jego spojrzeniu kryła się jednak dziwnie natarczywa prośba.

- Może zainteresowałoby przed kilkoma laty, stary - odparł Han -ale teraz... Jak widzisz, żyję własnym życiem.

- Też mi życie - parsknął przemytnik. - Cały czas siedzisz w domu i pilnujesz dzieci, a twoja kobietka w tym czasie rządzi własnym imperium.

Han pochylił się nad stołem i jednym szybkim, od dawna wyćwiczonym ruchem chwycił mężczyznę za kołnierzyk koszuli.

- Uważaj, chłopie - ostrzegł.

Jarril wykrzywił usta w czymś, co miało być nieudolną namiastką uśmiechu. Jego czujne oczy ześlizgnęły się z twarzy Hana, powędrowały w stronę jego schowanej ręki i wróciły. To dobrze -pomyślał Solo. To znaczy, że nie stracił dobrej reputacji, jaką cieszył się przez te wszystkie lata.

- Nie chciałem cię obrazić, Hanie - odezwał się Jarril. - Tak sobie tylko mówiłem. Rozumiesz to, prawda?

Han jeszcze silniej zacisnął palce na kołnierzyku koszuli pod grdyką przemytnika.

- Czego ode mnie chcesz? - warknął.

- Żebyś mi pomógł, chłopie.

Han puścił Jarrila, który natychmiast opadł na siedzenie krzesła. Chwycił drugą szklankę, po czym jednym haustem wypił ohydny zielonkawy płyn i otarł usta. Han czekał, nie odrywając palca od przycisku spustowego blastera. Przemytnicy nigdy nie prosili kolegów o pomoc. Czasami oszukiwali ich, żeby im pomogli, ale nigdy nie prosili.

Jarril próbował go oszukać, ale to po prostu nie mogło mu się udać.

Mężczyzna przesunął językiem po świecących zębach, a potem sięgnął po jeszcze jedną szklankę z tacy, którą niósł przechodzący w pobliżu android-kelner.

- Pospiesz się, stary - rzekł Han. - Kiedy moja kobietka wróci do domu, spodziewa się, że mnie tam zastanie, a obiad będzie czekał na stole. - Odchylił krzesło w ten sposób, że stanęło na dwóch nogach, po czym oparł głowę o ścianę zadymionej sali. - Może nie wiesz, ale umiem piec wyśmienitą szarlotkę; ulubione danie wszystkich przemytników.

Jarril uniósł ręce, jakby się poddawał.

- Nie żartuję, Hanie - oznajmił. - Wszystko, co dotąd powiedziałem, to prawda. Ta forsa...

- Powiedziałeś, że potrzebujesz mojej pomocy - przerwał Solo.

- Myślę, że my wszyscy potrzebujemy. - Mężczyzna ponownie zniżył głos prawie do szeptu. - Tę forsę można zarobić, ale za pewną cenę. Mówię ci, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiej forsy.

- Rozumiem - rzekł Han. - Jesteś teraz bogaty. Z tym stanem wiążą się jednak określone problemy. Rozumiem to, ale nie mam nastroju, żeby wysłuchiwać twoich jęków.

- Nie jęczę - stwierdził Jarril, podnosząc głos chyba na znak protestu.

- Wygląda na to, że nie robisz nic innego, stary.

- Nie, Hanie, niczego nie rozumiesz - obruszył się przemytnik. -Chodzi o to, że ludzie umierają. Porządni ludzie.

- Nie spodziewałem się, że możesz znać jakichkolwiek porządnych ludzi, Jarrilu.

- Znam ciebie.

- Chcesz przez to powiedzieć, że zagraża mi jakieś niebezpieczeństwo?

- Nie. - Jarril obejrzał się przez ramię. -Leii?

- Nie! - Przemytnik przysunął krzesło bliżej stołu, a Han natychmiast uniósł trochę wyżej lufę broni. - Posłuchaj, stary - ciągnął Jarril. - Ktokolwiek z naszej branży, kto ma chociaż trochę oleju w głowie, zarobił w ciągu ostatnich kilku miesięcy prawdziwą fortunę. Wszyscy, których kiedyś znaliśmy, i wielu innych, których nigdy w życiu nie spotkaliśmy. Ostoja Przemytników już nie jest tym samym miejscem, które pamiętasz z dawnych czasów. Po Ostoi krąży teraz więcej kredytów, niż Huttowie mogliby wydać w ciągu całego życia.

-No, i?

- Co, i? - Jarril opróżnił ostatnią szklankę trunku. - Z początku wszystko wyglądało po prostu wspaniale. Później jednak zdarzyło się, że kilku mieszkańców Ostoi nie wróciło z tej czy innej wyprawy. Głównie porządni przemytnicy. Tacy jak ty albo Calrissian.

Han stłumił uśmiech. W tamtym okresie on i Lando byli uważani za dziwaków, ponieważ od czasu do czasu pomagali innym przemytnikom, którzy wpadali w tarapaty.

- Dokąd wyprawiali się ci Ostojowicze, których statki ginęły bez wieści?

Jarril wzruszył ramionami.

- Z początku nic sobie z tego nie robiłem, dopóki nie uzmysłowiliśmy sobie, że nie wracają ci spośród nas, którzy się wyprawiali, zwabieni chęcią przeżycia przygód albo zarobienia forsy. To właśnie wówczas pomyślałem o tobie, chłopie.

- O mnie?

- No cóż, myślałem sobie, rozumiesz, że może ty i Chewie będziecie mogli dowiedzieć się, o co chodzi. Nieoficjalnie. Taką miałem nadzieję.

- Żyję teraz własnym życiem - przypomniał Han.

Jarril przygryzł dolną wargę, jakby z trudem powstrzymywał się, by nie mówić. W końcu jednak powiedział:

- Właśnie z tego powodu przyleciałem na Coruscant. Znasz różnych ludzi. Może mógłbyś zorientować się, co się dzieje. Nieoficjalnie.

- Odkąd Ostoja Przemytników prosi o pomoc przedstawicieli legalnej władzy?

- Nie możesz załatwiać tej sprawy kanałami oficjalnymi! - Zdumiony głos mężczyzny wybił się ponad inne dźwięki w zasnutej dymem sali.

Han przerwał rozmowę. Wyszczerzył zęby w stronę twarzy, które na dźwięk podniesionego głosu Jarrila zwróciły się ku ich stolikowi. Ujrzał na wszystkich udawaną obojętność, mimo iż w oczach błyszczała nadzieja na przyglądanie się krwawym porachunkom. Zastanawiał się, czy nie powinien wyciągnąć blastera, ale zwalczył pokusę.

- Coś ci się nie podoba, mała? - rzucił w stronę Ssty, która odwróciła głowę i spoglądała na niego ponad oparciem swojego krzesła. Istota natychmiast pokręciła porośniętą sierścią, kanciastą głową.

Han uniósł brwi i powiódł spojrzeniem po pozostałej części sali, bezgłośnie zadając wszystkim innym istotom to samo pytanie. Jedna po drugiej, ciekawskie twarze się odwracały.

Zaczekał, aż ponownie narośnie gwar rozmów, po czym podjął rozmowę.

- Jeżeli nie można tego załatwić kanałami oficjalnymi, dlaczego w ogóle zwróciłeś się z tym do mnie?

-Ponieważ ty i Chewie jesteście jedynymi znanymi mi istotami, które mogą latać między Ostoją a światami Republiki bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń.

- A Lando Calrissian? - zapytał Han. - Talon Karrde? Mara Jadę?

- Karrde nie chce mieć z tym nic wspólnego - odparł Jarril. -Jadę przebywa z Calrissianem, a przecież sam wiesz, że Lando nie poleci tam, gdzie przebywa Nandreeson.

- Nic nie wiem na ten temat - odparł Han.

Nie mówił prawdy. Wiedział o tym, ale zawsze sądził, że ta sprawa została załatwiona przed wielu laty.

- Daj spokój, Solo - parsknął mężczyzna. - Nie utrudniaj mi życia. Nandreeson wyznaczył nagrodę za głowę Calrissiana jeszcze w czasach, kiedy rządziło Imperium.

- To nie mogła być wysoka nagroda - zauważył Han. - Wszyscy wiedzą, gdzie przebywa Lando.

- Calrissian potrafi zjednywać sobie przyjaciół - przyznał Jarril. -Ale przez te wszystkie lata nie odważył się ani razu przylecieć do Ostoi.

- A ty myślisz, że rozwiązanie tej zagadki kryje się gdzieś w Ostoi Przemytników?

- Przypuszczam, że właśnie tam kryją się odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania.

Han westchnął i pozwolił, żeby jego wskazujący palec, spoczywający dotychczas na przycisku spustowym blastera, powędrował w inne miejsce.

- Jak to się stało, że sam nie zająłeś się wyjaśnieniem, o co chodzi? - zapytał.

Jarril wzruszył ramionami.

-Nie miałem w tym żadnego interesu.

- Uważaj, stary - odezwał się Han. W jego niskim głosie zabrzmiała groźba.

Mężczyzna nabrał duży haust powietrza i przysunął się tak blisko, jak było możliwe.

- Ponieważ sam siedzę w tym po uszy - wyznał tak cicho, że jego głos był podobny do szeptu. - Po same uszy.

See-Threepio stał za drzwiami pokoju dziecinnego i odzyskiwał siły. Spędził cały poranek z bliźniętami, Jacenem i Jainą, a także ich młodszym bratem Anakinem. Przeżył szczególnie trudne chwile. Troje dzieci zaplanowało napaść jeszcze poprzedniego wieczora. Bliźnięta nie odrobiły pracy domowej na temat przyczyn powstania Starej Republiki i pragnąc odwrócić uwagę złocistego androida, postanowiły rozpocząć bitwę na dania śniadaniowe.

Odwrócenie uwagi Threepia zakończyło się sukcesem. Protokolarny android, trafiony w wielu miejscach ziarnami fasoli salthia i ociekający kroplami zsiadłego mleka, próbował się dowiedzieć przede wszystkim tego, kto i jak rozpoczął bitwę. Zadawał pytania, chcąc rozstrzygnąć, jakim cudem jedzenie trafiło do pokoju dziecinnego. W miarę jednak jak bitwa stawała się coraz bardziej zacięta, zaczął narzekać na niezdyscyplinowanie pociech.

Brak subordynacji ujawnił siew całej pełni, zaledwie dzieci zdążyły pożegnać się z panią Leią i panem Hanem Solo. Ich rodzice byli bardzo pobłażliwi. Dobrze chociaż, że znaczenie dyscypliny rozumiała ich piastunka, Winter, która od najmłodszych lat pomagała w wychowywaniu dzieci.

Na szczęście weszła do pokoju dziecinnego, zanim Anakin zdążył znaleźć swoją procę.

Wypuściła Threepia za drzwi i poleciła mu, żeby odpoczął. Protokolarny android próbował powiedzieć jej, że automaty nie muszą odpoczywać, ale kobieta uśmiechnęła się do niego, jakby dobrze o tym wiedziała, i zatrzasnęła drzwi pokoju dziecinnego. Threepio stał nieruchomo pod nimi, zapewne nie wiedząc, jak zinterpretować polecenie udania się na spoczynek, a może nie chcąc odchodzić z miejsca ostatniej porażki.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, nie pozwalało się domyślać, że w pokoju zajmowanym przez dzieci panuje okropny bałagan. Miało kształt regularnego ośmiokąta, pod którego ścianami ustawiono krzesła. Mały pokój pełnił kiedyś funkcję komnaty umożliwiającej podsłuchiwanie rozmów, jakie prowadzono w sąsiedniej sali obrad. Obecnie służył jako przedpokój. Na krzesłach nikt nie siadywał, i czasem tylko dzieci, zdjąwszy buty, ślizgały się w skarpetkach po marmurowej posadzce. Androidy sprzątające, przydzielone do pracy w tej części pałacu, niejednokrotnie narzekały, że muszą usuwać ciemne smugi.

Jakiś grzechot, dobiegający zza drzwi wiodących na korytarz, sprawił, że Threepio uniósł złocistą głowę. Grzechot przerodził się w odgłos kroków, któremu towarzyszyło ciche brzęczenie serwomotorów. Po chwili drzwi się rozsunęły i do środka wjechał android opiekuńczy, zwany często automatyczną niańką. Ujrzawszy Threepia, zaplótł wszystkie cztery ręce na osłoniętym fartuchem torsie. Srebrzyste oczy niańki zalśniły, a usta wygięły się do góry na znak dobrego samopoczucia albo uśmiechu.

- See-Threepio? - W modulowanym głosie niańki niemal czuło się matczyne ciepło. - Jestem androidem-niańką, model TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Przybyłam, żeby zastąpić cię na stanowisku opiekunki dzieci.

- O rety. - Złocisty android obejrzał się przez ramię na zamknięte drzwi pokoju dziecinnego. - Nikt mnie o tym nie poinformował.

- Wiesz, to niezwyczajna sytuacja - ciągnęła niańka. - Kto słyszał, żeby android protokolarny opiekował się małymi dziećmi? Nie zostałeś pokryty syntetycznym ciałem, nie posiadasz obwodów umożliwiających obejmowanie i przytulanie, a poza tym, prawdę mówiąc, mój drogi, jesteś strasznie staromodny. Znam kilka udoskonalonych androidów protokolarnych, które dysponują odpowiednim oprogramowaniem umożliwiającym pełnienie takich funkcji, ale...

- Zapewniam cię - przerwał Threepio - że radzę sobie z tymi dziećmi całkiem dobrze.

- Jestem pewna, że tak. - Uwaga Threepia chyba rozbawiła niańkę. - I jestem pewna, że zostaniesz sowicie wynagrodzony za swoje usługi, ale przybyłam tu, żeby cię zastąpić.

- Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek miał mnie zastępować -upierał się Threepio.

- Androidów nigdy nie informuje się...

- Pełnię w tej rodzinie szczególną funkcję - przerwał znów Threepio. - Nie można mnie zastępować jak...

- Zardzewiałego androida czyszczącego urządzenia sanitarne? - Android-niańka kilka razy cmoknął, spoglądając na złocistego rozmówcę. - Z pewnością nie przeceniasz własnego znaczenia, prawda?

- Wcale nie przeceniam własnego znaczenia! - obruszył się Threepio. - Ośmieliłbym się stwierdzić, że jestem najskromniejszym androidem, jakiego kiedykolwiek znałem.

-I sam bardzo często mi to mówiłeś.

Winter oparła się o framugę uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. Stanęła w ten sposób, że jej szczupła sylwetka przesłaniała widok wnętrza pomieszczenia.

Zza fałdy sukni piastunki ukazała się głowa Jainy.

- Jak może być skromny, skoro przez cały czas nie mówi o niczym innym? - zapytała dziewczynka.

- Bądź cicho, dziecko - skarciła ją opiekunka.

- Pani Winter - odezwał się Threepio. - Naprawdę uważam, że jeżeli zamierza pani mnie zastąpić, zgodnie z wymogami protokołu to ja powinienem być poinformowany o tym pierwszy.

- Pozbywasz się Threepia? - zainteresował się Jacen. Podszedł do drzwi i wystawił głowę. Drobna twarzyczka niemal siedmioletniego dziecka była prawie wierną kopią twarzy jego ojca, Hana Solo. - Doprawdy, Winter, powinna pani jeszcze raz przemyśleć tę decyzję. Czasami dokuczamy Threepiowi, ale postępujemy tak tylko dlatego, że go lubimy.

- Nie zamierzałam się go pozbywać - rzekła Winter. Odgarnęła z twarzy kosmyk śnieżnobiałych włosów. - Twoi rodzice również niczego takiego nie planowali.

- Otrzymałam rozkaz przybycia właśnie do tego pokoju dziecinnego - oznajmiła niańka. - Nazywam się TeeDee-El-Three Koma-Pięć i mam zastąpić See-Threepia zgodnie z instrukcją o kodzie banth cztery pięć sześć.

- B a n t h? - zapytała zdziwiona piastunka. - To nie jest kod rodziny Solo.

- To nie moja wina! - zawołał przebywający w innym pokoju mały Anakin.

- Chyba nie spodobało mu się, kiedy doszedłeś do wniosku, że jest zbyt duży, aby opowiadać mu bajkę o maleńkim zagubionym banthusiu - szepnął Jacen, zwracając się do Threepia.

- Doprawdy? - odezwał się android. - Wydaje mi się, że ta bajka przestała spełniać swoją funkcję przed wielu laty. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu usłyszałem, co powiedział pan Solo. Oświadczył z prawdziwą ulgą, że się cieszy, iż żadne dziecko już nie chce, by ją opowiadał.

- Przepraszam, Threepio - rzekła ostrożnie Winter. Ominęła go i stanęła przed niańką. -Wybacz nam, TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Wygląda na to, że z udogodnień komputerowej sieci umożliwiającej dokonywanie zakupów skorzystał ktoś, kto nie był uprawniony.

- To jeszcze jeden powód więcej, żeby przykręcić śrubę - oznajmił android-niańka. - Jeżeli pozostawi pani dzieci pod moją opieką, będą zachowywały się najgrzeczniej, jak potrafią. Jest chyba jasne, że taki przestarzały android protokolarny jak ten model, którym pani dysponuje, nie umie się nimi opiekować. Potrzebuje pani kogoś, kto będzie miał duże doświadczenie...

- Święta prawda - wpadła w słowo piastunka. Skrzyżowała ręce na piersi. - Czy kiedykolwiek zajmowałaś się wychowywaniem dzieci, wrażliwych na działanie Mocy?

- Dzieci to dzieci - odparła niańka. - Bez względu na to, jaki wykazują talent. Wiem z doświadczenia, że nadwrażliwość na niektóre bodźce może wynikać przede wszystkim z braku dyscypliny...

- Tak myślałam, że się nie zajmowałaś - podsumowała Win-ter. - Threepio radzi sobie całkiem dobrze z tego typu wyzwaniami, jakie rzucają mu te pociechy. Krótko mówiąc, uważam, że zatrudnianie androida-niańki zakończyłoby się katastrofą, nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych.

- Czy to znaczy, że chce mnie pani zwolnić? - zapytała automatyczna opiekunka.

- Rozkaz przybycia do nas wydało ci dziecko - przypomniała Winter.

- To był ktoś inny! - zawołał Anakin, nie wychodząc ze swojego pokoju.

Jaina zasłoniła dłonią usta. Jacen powrócił do pokoju dziecinnego.

- Anakinie, wszelkie kłamstwa nie mają sensu - powiedział. - Zdradził cię kod, jakim oznaczyłeś swoje polecenie. Teraz nie będziesz mógł go używać.

- Myślę, że nie! - odezwał się Threepio. - Proszę wyobrazić sobie, co się stanie, jeżeli wszystkie dzieci uzyskają dostęp do komputerowej sieci umożliwiającej zamawianie usług i kupowanie. Kto wie, co wymyślą potem?

- Coś równie oburzającego - zgodziła się z nim Winter, ale nie spuściła spojrzenia z twarzy androida-niańki. Automat jednak nie zamierzał się poddawać. - TeeDee-El-Three-Koma-Pięć, nie masz tu nic do roboty - dodała piastunka. - Zwalniam cię z pracy.

- Zechce pani mi wybaczyć - odezwała się niańka - ale jestem pewna, że popełnia pani duży błąd.

- Cóż za arogancja - obruszył się złocisty android. - Pani Winter opiekuje się tymi dziećmi...

- Dam sobie radę, Threepio. - Winter lekko się uśmiechnęła. - Zarejestruję twoją skargę - oznajmiła, zwracając się znów do niańki. - Możesz liczyć na to, że zostanie zapisana w twojej dokumentacji.

Android-niańka wydał cichy dźwięk mający wyrażać oburzenie. Później zakołysał się, obrócił i wytoczył z przedpokoju. Drzwi na korytarz zasunęły się, kiedy znikał za zakrętem.

- Dokumentacji? - zdziwił się Threepio. - Nie wiedziałem, że prowadzi pani jakąś dokumentację.

- Nie prowadzę - odparła piastunka.

- O czym sobie wtedy myślałeś? - zapytał Jacen. Jego głos było słychać całkiem wyraźnie przez otwarte drzwi pokoju dziecinnego.

- Na hologramie wyglądała tak ładnie - usprawiedliwiał się Anakin.

Winter uśmiechnęła się do Threepia, po czym odwróciła się i wróciła do pokoju, zapewne aby zażegnać zaczynającą się kłótnię.

- Wiesz, kiedyś inny android-niańka ocalił Anakinowi życie - powiedziała, zwracając się do starszego chłopca. - Możliwe, że Anakin tylko pragnął czuć się bezpieczniejszy, jak wówczas, kiedy był niemowlęciem.

ROZDZIAŁ 4

Kueller kroczył po płycie hangaru, dbając o to, by jego buty głośno dźwięczały, uderzając o metalowe płyty. Technicy padali przed nim na twarze, wyciągając ręce i opierając ukryte w rękawicach dłonie o ochronną taśmę. Mężczyzna przechodził tak blisko grupy pracowników, że skraj jego długiej peleryny muskał ich głowy. Pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, pokrzepiała go na duchu i dawała poczucie jeszcze większej władzy.

- Potrzebuję statku - powiedział, posługując się Mocą, żeby zwiększyć siłę głosu, który i tak rozbrzmiewał echem w ogromnej sali. Hangar był prawie pusty, jeżeli nie liczyć trzech myśliwców typu TIE znajdujących się w różnych stadiach remontu czy naprawy.

- Przygotowany, milordzie.

Jego wierna asystentka, Femon, zerwała się na równe nogi. Długie czarne włosy skrywały większą część nienaturalnie bladej twarzy. Gdy kobieta potrząsnęła głową, by odrzucić włosy na tył głowy, ukazały się poczernione węglem powieki i krwistoczerwone wargi. Zamieniła twarz w pośmiertną maskę, która nie wyglądała jednak tak realistycznie i złowieszczo jak ta, używana przez mężczyznę.

Kueller kiwnął głową. Zauważył, że nikt inny nie ośmielił się poruszyć.

- Brakiss? - zapytał.

- Odleciał, milordzie.

- Nie marnował czasu.

- Powiedział, że uzyskał pana zgodę.

- Nie sprawdziłaś? Femon się uśmiechnęła.

- Zawsze sprawdzam, milordzie.

- To dobrze.

Kueller przeciągnął to słowo, by zabrzmiało jak pieszczota. Stojąca przed nim kobieta, jak zawsze, kiedy ją chwalił, wyprężyła się jak struna. Gdyby nie była taka uzdolniona...

Mężczyzna postanowił o tym nie myśleć. Nie mógł pozwolić sobie, by cokolwiek, choćby najprzyjemniejszego, rozpraszało jego uwagę.

- Raport z Pydyru?

- Tysiąc osób uwięzionych w domach, zgodnie z tym, co pan rozkazał, milordzie.

- Zniszczenia?

- Żadnych.

Słowo wisiało przez chwilę w powietrzu między mężczyzną a kobietą.

Kueller pozwolił sobie na uśmiech, dobrze wiedząc, że wyraz jego twarzy przyprawiał o dreszcz trwogi nawet jego najbardziej fanatycznych zwolenników.

- Doskonale. Ilu zabitych?

- Milion sześćset pięćdziesiąt jeden tysięcy trzystu pięciu, milordzie.

- Dokładnie tylu, ilu planowano.

- Co do jednej osoby. Będzie pan chciał to sprawdzić?

- Zawsze sprawdzam. - Niemal odrzucił jej własne słowa. Femon się uśmiechnęła. Lekkie wygięcie ust trochę złagodziło surowy wyraz jej twarzy, mimo usilnych starań, by się tak nie stało.

- Zgoda na to, żebym mogła panu towarzyszyć?

Kueller przez chwilę się wahał. Kobieta uczestniczyła we wszystkim od samego początku, a ta część planu była w równej mierze dziełem i jej, i jego.

- Jeszcze nie - odrzekł. - Będę cię potrzebował tutaj.

- Myślałam, że zaczekamy na rozpoczęcie fazy drugiej.

- O, nie - powiedział, świadomie łagodząc gorycz odmowy. -Koła maszynerii zaczęły się obracać. Będzie lepiej, by się obracały, nim stracimy przewagę, jaką daje zaskoczenie. Pamiętasz?

-Wyraziście.

W jej lekko drżącym głosie Kueller usłyszał echo wszystkich sennych koszmarów, jakie wysyłał do jej mózgu; czasami po pięć jednej nocy.

- To dobrze - powiedział, po czym wyciągnął ukrytą w rękawicy dłoń i pogładził kobietę po policzku. - Bardzo, bardzo dobrze.

Kiedy heroldowie oznajmili przybycie Leii, szambelan otworzył na oścież wielkie drzwi sali obrad Senatu. Dopóki przywódczyni Nowej Republiki nie odbyła rozmowy z Mon Mothmą, uważała całą tę pompę za coś zbytecznego; teraz jednak, w następstwie niezwykłego zdarzenia, które przeżyła w garderobie, była wdzięczna za chwile, jakie zajęła uroczysta ceremonia. Miała czas, by się skupić i przestać myśleć jedynie o uczuciu przerażenia, jakie przemknęło przez przestworza na fali lodowatego chłodu.

Wysoko uniosła głowę i weszła, nie spoglądając na idących po bokach strażników. Przekonała się, że rzeczywiście jej rozkaz zaostrzenia środków bezpieczeństwa został skrupulatnie wykonany. Wszystkich wejść do amfiteatru pilnowali zaufani strażnicy, a w sąsiedztwie istot nie mówiących językiem basie i towarzyszących im protokolarnych androidów czuwały obronne automaty. Na wyznaczonych miejscach siedzieli przedstawiciele różnych gatunków i planet wchodzących w skład Nowej Republiki. Spoglądali na nią, oczekując, co powie na rozpoczęcie pierwszej sesji. Mon Mothma miała zatem rację. Postępowanie Leii tego dnia miało wytyczyć szlak, którym będzie kroczył Senat w przyszłości.

Wysoko, na zarezerwowanych dla gości balkonach znajdujących się pod kryształową segmentowaną kopułą, tłoczyli się reporterzy z dziesiątków różnych światów. Segmenty chwytały i załamywały promienie słońca w taki sposób, że tworzyła się tęcza oświetlająca centralną część ogromnego pomieszczenia. O takim rozwiązaniu pomyślał Imperator, pragnąc wzbudzić przerażenie w tych, którzy na niego spoglądali. Leia cieszyła się widokiem słońca i fal zalewającego ją światła. Wiedziała, że zjawisko odwróci uwagę nowych przedstawicieli, którzy nigdy przedtem go nie widzieli.

Zaczęła schodzić po stopniach. Woń ciał ludzi i istot nie będących ludźmi przepełniała amfiteatr, w którym i tak panowała zbyt wysoka temperatura, gdyż przebywało w nim równocześnie tylu reprezentantów różnych planet. Kierując się ku podwyższeniu, Leia spoglądała przed siebie, ale zauważyła M'yeta Luure'a siedzącego obok nowego przedstawiciela Exodeenu. Obie istoty miały po trzy pary rąk i nóg i tylko z trudem mieściły siew przepisowych fotelach, ustawionych na polecenie Palpatine'a w czasach, kiedy inne istoty traktowano z mniejszym szacunkiem niż ludzi. Spoglądając na obu Exodeenian kątem oka, Leia nie potrafiła powiedzieć, który był zbuntowanym senatorem, a który byłym funkcjonariuszem imperialnym. Prawdę mówiąc, nie wygląd, ale reputacja pozwalała jej rozstrzygnąć, który nowy senator pełnił jakąś funkcję w czasach panowania Palpatine'a.

Podobnie jak Meido, pierwszy i jedyny przedstawiciel planety Adin. Adin była kiedyś twierdzą Imperium i Leia nadal nie była pewna, czy zorganizowano na niej uczciwe wybory. Poleciła kilku zaufanym ludziom, by po cichu dowiedzieli się, w jaki sposób Meido zwyciężył. W umyśle przechowywała zapamiętany jeszcze z czasów Rebelii wizerunek jego oszpeconej przez blizny twarzy, ale nie potrafiła skojarzyć go z żadnym konkretnym wydarzeniem.

W końcu dotarła na sam środek wielkiej sali obrad. Kiedy zajmowała miejsce na podwyższeniu, za oświetloną tęczowym blaskiem mównicą, szambelan oznajmił zebranym, że za chwilę przywódczyni wygłosi przemówienie. Zgromadzeni senatorowie zaczęli bić brawo albo w inny sposób okazywać entuzjazm. Lualanie uderzali mackami o pulpity. Podobni do węgorzy Uteenowie rozkazali, żeby klaskały za nich androidy. Leia oparła dłonie na drewnianej powierzchni pulpitu, uważając, by nie spoczęły na ekranie komputerowego monitora. Nie dysponowała wcześniej przygotowanym tekstem przemówienia, ale czuła z tego powodu wielką ulgę.

Strażnicy zamknęli wszystkie drzwi sali obrad, a później znieruchomieli na baczność przed nimi. Oklaski przybrały na sile; wyrażały niewątpliwie życzliwość. Leia się uśmiechnęła. Kiwnęła głową w stronę starych znajomych i zignorowała ciekawskie spojrzenia nowych przedstawicieli. Postanowiła, że zajmie się nimi już niedługo.

- Moi drodzy senatorowie. - Leia starała się, by jej głos wybił się ponad panujący harmider. Oklaski zaczęły cichnąć. Zaczekała, aż umilkną całkowicie, po czym ciągnęła: - Dzisiaj zaczynamy następny rozdział w historii Nowej Republiki. Wojna z Imperium zakończyła się na tyle dawno, że możemy wyciągnąć przyjazną dłoń ku tym...

Ogromną salą obrad zakołysał wstrząs potężnej eksplozji, który uniósł Leię niczym piórko i odrzucił pod ścianę. Uderzyła plecami o drewniane biurko z taką siłą, że jej ciało zadrżało. W powietrzu wokół niej szybowały krople krwi i odłamki, wszędzie unosiły się chmury dymu i kurzu, wskutek czego sala obrad pogrążyła się w półmroku. Leia przestała cokolwiek słyszeć. Drżącymi dłońmi dotknęła twarzy i poczuła, że policzki i małżowiny uszu ma poplamione ciepłymi kroplami krwi. Wiedziała, że niedługo usłyszy dzwonienie w uszach. Eksplozja była tak silna, że mogła uszkodzić jej bębenki.

Ciemności rozjaśniał jedynie blask awaryjnych paneli jarzeniowych. Leia raczej czuła niż słyszała, że od sklepienia odrywają się i spadają kryształowe płyty. W pewnej chwili tuż obok niej upadł jeden ze strażników. Jego głowa była wygięta pod nienaturalnym kątem. Leia wyciągnęła blaster. Musiała wydostać się z sali. Nie była pewna, czy atak miał miejsce wewnątrz, czy nastąpił z zewnątrz pomieszczenia. Tak czy owak powinna się upewnić, że nie zostaną zdetonowane żadne inne ładunki wybuchowe.

Siła eksplozji musiała wpłynąć także na jej narząd równowagi. Leia pełzła, kierując się ku schodom i przeciskając pomiędzy leżącymi ciałami zabitych i rannych. Każdy ruch przyprawiał ją o mdłości i zawroty głowy, ale próbowała nie zwracać na nie uwagi. Nie miała wyboru.

Nagle ujrzała czyjąś twarz. Rozpoznała jednego ze strażników, którego pamiętała jeszcze z czasów, kiedy mieszkała na Alderaanie. Twarz mężczyzny była teraz zakrwawiona i zabrudzona, a hełm na głowie dziwacznie przekrzywiony.

„Wasza Wysokość"...

Rozpoznała te słowa, widząc ruch warg strażnika, ale reszty zdania nie zrozumiała. Pokręciła głową na znak, że nie słyszy, po czym łapczywie chwytając powietrze, by nie zemdleć, ruszyła dalej.

W końcu znalazła się u stóp schodów. Wstała, trzymając się szczątków jakiegoś biurka. Przekonała się, że poplamiona krwią i ubrudzona suknia lepi się jej do nóg. Trzymała blaster przed sobą, żałując, że straciła słuch. Gdyby słyszała, mogłaby łatwiej się bronić.

Z rumowiska gruzów, obok którego przechodziła, wyciągnęła się nagle czyjaś ręka. Leia odwróciła się i spostrzegła, jak ze stosu wygrzebuje się Meido. Szczupły senator był pokryty grubą warstwą pyłu, ale nie wyglądał na rannego. Skrzywił się, kiedy ujrzał jej blaster. Leia kiwnęła głową, jakby pragnęła w ten sposób potwierdzić, że zauważyła senatora, po czym kontynuowała wędrówkę w górę schodów. Tuż za nią kroczył jeden z zaufanych strażników.

Od sklepienia odrywały się wciąż nowe kawałki gruzu. W pewnej chwili Leia zanurkowała i zakryła dłońmi głowę. Została trafiona przez kilka mniejszych okruchów i poczuła wstrząs podłogi, kiedy w pobliżu niej spadł spory odłamek muru. Zakrztusiła się, mając wrażenie, że razem z powietrzem do jej płuc przedostał się pył, jaki uniósł się z posadzki. Zakasłała, czując i widząc wszystko, ale nie słyszała niczego. W ciągu zaledwie kilku chwil sala obrad Senatu przestała być miejscem uroczystych posiedzeń i zamieniła się w prawdziwe piekło.

Nagle umysł podsunął jej znów ten sam wizerunek twarzy osłoniętej przerażającą pośmiertną maską. Jakimś cudem wiedziała, że tak się stanie. Oglądała, a może czuła widok, posługując się częścią mózgu, wrażliwą na działanie Mocy. Luke powiedział jej kiedyś, że rycerzom Jedi czasami zdarza się widzieć przyszłość. Leia nigdy jednak nie ukończyła szkolenia. Nie została rycerzem Jedi. Mimo to niewiele jej brakowało.

Poczuła, że narasta w niej gniew, głęboki i gwałtowny. Opuściła ręce. Kawałki gruzu i kryształowych tafli przestały opadać, przynajmniej na krótką chwilę. Leia skinęła na Meida i innych, którzy ją widzieli. Pomyślała, że oni także mogli stracić słuch, podobnie jak ona. A przecież musieli jakoś wydostać się z sali.

Uniosła głowę tylko raz i spojrzała w górę. Siła eksplozji wyrwała kilka dziur w sklepieniu - dużych otworów o nieregularnych kształtach, ziejących teraz w kryształowej mozaice. Wszystkie płyty, umieszczone z rozkazu Imperatora, obluzowały się w ramach i spadały jak grad w wielu miejscach ogromnego amfiteatru. Niektórzy senatorowie stali. Po sali krzątało się kilka prastarych androidów protokolarnych. Podnosiły albo odsuwały na boki większe bryły gruzu, zapewne w tym celu, by wyciągnąć uwięzione pod nimi istoty. Młodszy kolega exodeeńskiego senatora M'yeta Luure'a zdążył wspiąć się do połowy wysokości schodów, ale nie mając dość miejsca dla sześciorga rak i sześciorga nóg, uniemożliwiał szybsze wchodzenie innym dyplomatom. Samego M'yeta nie było nigdzie widać. Strażnik ujął ją pod ramię i gestem zachęcił, by szła dalej. Leia kiwnęła głową, po czym oswobodziła rękę i ponownie ruszyła w górę schodów. Lękała się kolejnych eksplozji i coraz bardziej się denerwowała. Ten atak był niepodobny do żadnego, jaki kiedykolwiek przeżyła. Nie rozumiała, dlaczego nieprzyjaciel miałby zadać sali obrad tylko jeden cios i na tym poprzestać.

Poślizgnęła się na leżącej płytce i omal nie upadła. Wyciągnęła jednak lewą rękę, by uchwycić coś i odzyskać równowagę, ale jej dłoń natrafiła na masę przypominającą galaretę. Leia odwróciła się i ujrzała, że jej palce spoczywają na jednej z sześciu nóg M'yeta Luure'a, z pewnością oderwanej siłą eksplozji od reszty ciała. Pospieszyła ku exodeeńskiemu senatorowi, mając nadzieję, że istota przeżyła katastrofę. Zaczęła odciągać na bok połamane płyty oraz zwały gruzu i marmuru...

.. .ale zamarła bez ruchu, kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy dyplomaty. Jego otwarte oczy patrzyły, ale niczego nie widziały, a w nie domkniętych ustach było widać sześć rządów białych zębów. Leia pogładziła zakrwawioną dłonią poraniony policzek istoty.

-M'yecie... -powiedziała, czując, że głos z trudem wydobywa się z jej gardła.

Przedstawiciel Exodeenu nie zasłużył na taki koniec. Wprawdzie Leia nie zgadzała się z nim w sprawach dotyczących polityki, ale istota była wiernym przyjacielem i jednym z najlepszych dyplomatów, z jakimi się spotkała. Liczyła na to, że może kiedyś go nawróci; że przekona, aby przyjął jej punkt patrzenia na niektóre sprawy. Miała nadzieję, że M'yet będzie kiedyś współpracował z innymi przywódcami Nowej Republiki nie tylko jako jeden z senatorów. Przypuszczała, że mógłby zostać jednym z inicjatorów tak bardzo potrzebnych zmian i przeobrażeń.

Nagle drzwi się otworzyły i salę zebrań Senatu zalało jaskrawe światło. Leia zebrała siły i uklękła, po czym oparła lufę blastera o najbliższy kawał muru. Dopiero po chwili ujrzała, że przez drzwi wpadają strażnicy. Wstała i zaczęła biec do nich, co krok potykając się na połamanych płytkach i z trudem zachowując równowagę.

- Pospieszcie się! - krzyknęła, kiedy dotarła do szczytu schodów. - Tam, na dole, leży mnóstwo rannych!

Jeden ze strażników coś krzyknął w odpowiedzi, ale Leia go nie usłyszała. Odwróciła się i spojrzała z góry na pobojowisko. Wszystkie fotele pokrywała teraz gruba warstwa pyłu i kawałki muru. Większość senatorów się poruszała, ale wielu innych leżało nieruchomo.

Doprawdy, nowej kadencji Senatu został nadany niezwykły ton.

Imperium musi zapłacić za to, co zrobiło.

ROZDZIAŁ 5

Eksplozja sprawiła, że wszystkie panele jarzeniowe w „Kryształowym Klejnocie" przygasły. Po chwili ziemia zadrżała. Zawieszone u sufitu androidy rozdające karty zatrzęsły się i zajęczały płaczliwie. Utrzymywane w chwiejnej równowadze krzesło Hana chciało upaść. Solo natychmiast ześlizgnął się z siedzenia i przytrzymał je jedną ręką. Pochylony nad blatem stołu Jarril upadł i rozlał resztki nie dopitego trunku.

-Co, do...?

- Trzęsienie gruntu? - zapytała jedna z istot.

- ...Spada...

- ...Uważajcie!

Krzyki i jęki uniemożliwiały nawiązanie jakiejkolwiek rozmowy, chociaż Han i tak nie zamierzał nawet próbować. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przeżył tyle, by wiedzieć, że to nie było trzęsienie gruntu. To była eksplozja.

Klepnął Jarrila po ramieniu.

- Wynosimy się stąd, kolego.

- Co się dzieje? - odkrzyknął przemytnik.

Han nie odpowiedział, a przynajmniej nie bezpośrednio.

- Jesteśmy pod ziemią, chłopie. Jeżeli szybko stąd nie wyjdziemy, możemy już nigdy się nie wydostać.

Jarril prawdopodobnie nie wziął tego aspektu sytuacji pod uwagę. Spelunka znajdowała się nie tuż pod powierzchnią, lecz na głębokości kilkunastu czy kilkudziesięciu pięter. Przemytnik wstał i krzyknął, przyłączając się do chóru innych krzyczących i piszczących klientów kasyna. Tymczasem Han przeciskał się w stronę drzwi, kierując blaster w twarze istot, które usiłowały go powstrzymać. Przechodząc obok stołów, pomógł wstać jakiemuś Cemasowi, uniknął wyszczerzonych kłów uwolnionego myśliwskiego psa rasy nek i wyciągnął uskrzydlonego Agee spod stosu odłamków, które oderwały się od sufitu.

Przy drzwiach panował nieopisany tłok, gdyż pragnące wyjść silniejsze istoty wspinały się na barki słabszych. Han uświadomił sobie, że jakiś idiota zamknął drzwi wejściowe i zablokował zamek.

- Chcemy wyjść! - krzyknął.

- Przecież nie wiesz, co się dzieje tam, za drzwiami!

- Bez względu na to, co się dzieje, wolę być tam, niż zdechnąć w tej dziurze!

Wokół niego rozległ się gwar gniewnych głosów przyznających mu rację. Han zdołał jakimś cudem przecisnąć się do samych drzwi. Zobaczył stojącego przed nimi Oodoca, istotę wprawdzie dużą i silną, ale niezbyt rozgarniętą. Oodoc skrzyżował kończyny na potężnym torsie i opierał się plecami o płytę, uniemożliwiając wyjście.

-W środku jest bezpieczniej -oświadczył stanowczo.

- Posłuchaj, ptasi móżdżku - rzekł Solo. - Lada chwila sufit spadnie nam na głowy. Zamiast czekać tu bezczynnie i umrzeć, zaryzykuję, żeby sprawdzić, co się stało.

- Nie robiłbym tego - ostrzegł Oodoc. -Nie musisz, jeżeli nie chcesz - odparł Han.

Odepchnął istotę na bok i strzałem z blastera zniszczył zamek. Jakaś część blasterowej błyskawicy odbiła się jednak od metalowej płyty i trafiła Oodoca w spiczaste plecy. Istota warknęła i rzuciła się na Hana w tej samej chwili, kiedy drzwi się otworzyły.

Na korytarz wylała się fala niechlujnie odzianych istot, która porwała Hana poza zasięg rąk Oodoca. Solo przedarł się przez tłum i dotarł do najbliższego szybu turbowindy, ale nie widząc nigdzie Jarrila, pojechał w górę. Kabina windy zatrzymała się kilka pięter poniżej powierzchni. Han pokonał tę odległość, przeskakując po dwa stopnie. W każdej chwili spodziewał się kolejnej eksplozji. Wydawało mu się, że czeka na nią całą wieczność.

Przebiegł na czele rozkrzyczanego tłumu przez drzwi wiodące na ulicę, jednak krzyki i piski ucichły, kiedy istoty znalazły się na dworze.

Han znieruchomiał tak nagle, że biegnący za nim Gotal zderzył się z jego plecami. Istota odepchnęła go na bok i przecisnęła się na czoło, ale później także zamarła w bezruchu. Uniosła głowę, podobną do dwóch stożków złączonych podstawami, i wyciągnąwszy rękę, pokazała na niebo.

Han odszedł na bok. Czuł w ustach dziwną suchość.

Coruscant wyglądało jednak normalnie. Samemu miastu nie stała się żadna krzywda. Absolutnie żadna.

Na niebie świeciło oślepiająco jasne i gorące słońce. Popołudnie było równie piękne jak wówczas, kiedy zapuszczał się do podziemi.

- To nie mogło być trzęsienie gruntu, prawda? - zapytał jeden z hazardzistów grających w „Kryształowym Klejnocie". Twarz mężczyzny wydała się Hanowi znajoma.

Solo pokręcił głową.

- To musiała być eksplozja.

- Ale miasto nie zostało zaatakowane z przestworzy - odezwał się Gotal. - Gdyby tak się stało, widzielibyśmy zniszczenia.

- Uciekalibyśmy, szukając dziur, by się ukryć i modląc się, by na miasto nie spadły następne bomby - stwierdził hazardzista.

Han osłonił oczy przed blaskiem słońca i zaczął przeszukiwać okolicę, wypatrując czegoś, co się poruszało. W końcu zauważył oddział strażników i grupę sanitariuszy biegnących w stronę Pałacu Imperialnego.

Pałacu.

Dzieci.

Leia.

Jak najszybciej umiał, rzucił się w pościg za strażnikami, po drodze omal nie tratując psa myśliwskiego rasy nek, który z pewnością uciekł właścicielowi. Biegł ulicami miasta, przemykając między kolumnami potężnych gmachów i starając sienie stracić z oczu strażników i sanitariuszy.

Najbardziej martwił się widokiem sanitariuszy.

Widocznie byli ranni.

Biegnący przed nim minęli główne wejście do pałacu i skręcili wzdłuż boku gmachu. Han poczuł chwilową ulgę, dopóki nie uświadomił sobie, dokąd zmierzają.

Do sali obrad Senatu.

Oddychał bardzo szybko, z wielkim trudem. Czuł kłujący ból, który umiejscowił się gdzieś w boku. Zachował fizyczną sprawność, ale od bardzo dawna nie biegł szybko, zmuszając do najwyższego wysiłku wszystkie mięśnie. A właśnie teraz przez dłuższy czas biegł tak szybko, jak potrafił.

Nie słyszał jednak odgłosów następnych eksplozji.

Dziwne. Bardzo dziwne.

Skręcił za róg. Widok, jaki zobaczył, skłonił go do jeszcze szybszego biegu. Na trawniku leżały ciała senatorów, pokryte warstwą kurzu i poplamione krwią o różnych barwach. W pobliżu ciała senatora z Nyny ciągnęła się smuga czarnej posoki. Wszystkie trzy głowy były odchylone do tyłu. Możliwe, że dyplomata jeszcze żył, ale z pewnością umierał.

Nad innym senatorem pochylała się Mon Mothma, szepcząc coś do jego ucha. Han przystanął obok niej na czas, potrzebny, by położyć dłoń na jej ramieniu.

- Leia?

Kobieta pokręciła głową. Wyglądała dziesięć razy starzej niż tego ranka, kiedy widział ją ostatnio.

- Nie widziałam jej, Hanie.

Solo pobiegł dalej, starając się omijać ciała leżących istot. Usłyszał, że Mon Mothma woła za nim, ale nie zwolnił biegu. I tak wiedział, co chciała mu doradzić, to samo, co powiedziałaby w tej sytuacji Leia: „Nie wchodź do środka. Pozwól, że wszystkim zajmą się wykwalifikowani sanitariusze". Jego żony nigdzie jednak nie było widać. Musiał ją sam odnaleźć.

Wielkie, wykładane marmurowymi płytami boczne wejście pałacu było pokryte plamami krwi i warstwą kurzu. Na korytarzu pod ścianami leżało jeszcze więcej nieruchomych ciał. Niektóre ułożono jedne na drugich, jak bezużyteczne przedmioty. Dopiero kiedy Han podszedł bliżej, uświadomił sobie, że spogląda na androidy, a raczej na to, co z nich pozostało. A właściwie nie na całe automaty, a jedynie ich resztki. Ręce złożono pod jedną ścianą, a nogi pod inną. W pewnej chwili Han ujrzał stos poszarpanych złocistych korpusów. Nie chciał nawet myśleć o tym, co zrobi, jeżeli się przekona, że jeden z nich należał do Threepia.

Kurz i zakrzepła krew sprawiały, że posadzka stała się niezwykle śliska. Biegnąc po niej, Han ślizgał się po kamiennych płytach, ale stanął, kiedy dotarł do drzwi wiodących do sali obrad.

Przekonał się, że wszystkie drzwi są otwarte. Panujący półmrok, rozjaśniany blaskiem awaryjnych paneli jarzeniowych, ukazał mu wiszące w powietrzu drobiny kurzu - widok przypominający burzę piaskowana Tatooine. Z głębi sali dolatywały jęki, krzyki i wołania o ratunek. Mieszały się z nimi inne głosy, udzielające informacji i wydające rozkazy. Sanitariusze, za którymi przez cały czas podążał, zdążyli wbiec do środka sali, podobnie jak strażnicy i żołnierze.

W pomieszczeniu musiała eksplodować potężna bomba, skoro wyrządziła takie szkody. O wiele silniejsza niż wszystko, co dotychczas widział, jeżeli nie liczyć strzałów turbolaserowych dział, zainstalowanych na pokładach gwiezdnych statków. Tylko że ta bomba nie przyleciała z przestworzy. Zewnętrzne ściany gmachu sprawiały wrażenie nie uszkodzonych. Tę bombę musiał podłożyć ktoś, kto przebywał w sali.

Nagle dostrzegł Leię. Jej zakrwawiona suknia, która dawno przestała być biała, rozdarła się w kilku miejscach i lepiła do ciała. Jeden warkocz rozkręcił się i zwisał na plecach, drugi częściowo się rozplótł, a pasma pięknych brązowych, chociaż teraz zmierzwionych włosów zasłaniały część twarzy. Leia wyciągnęła ręce i usiłowała unieść głowę nieprzytomnego Llewebuma, podczas gdy dwaj strażnicy starali się pochwycić go za nogi. Przywódczyni Nowej Republiki cofała się w stronę wyjścia, ale utykała, wyraźnie oszczędzając prawą nogę.

Han zbiegł do niej i wsunął dłonie pod plecy Llewebuma. Pod palcami poczuł jego pooraną zmarszczkami, szorstką skórę.

- Trzymam go, kochanie - powiedział.

Odniósł jednak wrażenie, że żona go nie słyszy. Lekko trącił ją biodrem i dopiero wówczas Leia puściła istotę. Ciężar ciała senatora sprawił, że Han się zachwiał. Nie wiedział, gdzie Leia znalazła tyle sił, aby ciągnąć ciężkie ciało. Ułożył Llewebuma obok jednego z ziomków, w pobliżu androida medycznego, który oglądał wszystkich rannych i określał ich obrażenia jako mniej albo bardziej groźne. Później powrócił do żony.

Leia zaczęła znów schodzić, zamierzając zająć się pozostałymi rannymi, ale Han delikatnie objął ją w pasie i przytrzymał.

- Ty też potrzebujesz opieki medycznej, kochanie - powiedział.

- Puść mnie, Hanie.

- Pomogłaś już bardzo dużo. Teraz sama musisz udać się do ośrodka medycznego.

Leia nie pokręciła głową. Nawet nie spojrzała na niego, kiedy mówił do niej. Cały bok jej twarzy był starty, a na skórze widniało wiele śladów oparzeń. Z nosa ciekły krople krwi, ale Leia chyba nie zdawała sobie z tego sprawy.

- Muszę tam iść - powiedziała.

- Ja pójdę. Ty zostań tutaj.

- Puść mnie, Hanie - powtórzyła.

- Ona pana nie słyszy - odezwał się jeden z przechodzących obok androidów medycznych. - Tak głośny huk w zamkniętym pomieszczeniu uszkodził narządy słuchu wszystkich istot mających bębenki.

Nie słyszy? Han delikatnie obrócił żonę w ten sposób, aby spoglądała na niego. Starał się, by na jego twarzy nie odmalowało się przerażenie.

- Leio - powiedział powoli. - Pomoc już nadeszła. Chciałbym odprowadzić cię do ośrodka medycznego.

Mimo kurzu pokrywającego jej twarz zauważył, że jej skóra jest równie blada.

- To moja wina.

-Nie, kochanie, to nieprawda.

- To ja wpuściłam byłych funkcjonariuszy imperialnych. Nie dość energicznie przeciwstawiałam się ich obecności w tej sali.

Na dźwięk jej słów Han poczuł, że zaczyna cierpnąć mu skóra. -Niewierny, co było przyczyną eksplozji -odparł. -Pozwól, że ci pomogę.

- Nie - powiedziała. - Tam umierają moi przyjaciele.

- Uczyniłaś dla nich wszystko, co mogłaś.

- Nie upieraj się - rzekła.

- Wcale się nie... - Han ugryzł się w język i nie dokończył zdania. Nie mógł przecież stać na schodach i sprzeczać się z żoną, która go nie słyszała. Zwyciężyła. Wziął ją w ramiona. Poczuł, że jest krucha i ciepła. - Pójdziesz teraz ze mną - oznajmił.

- Nie mogę, Hanie - odparła, ale nie usiłowała uwolnić się z uścisku. - Nic mi nie jest. Naprawdę.

- Nie pozwolę, żebyś umarła tylko dlatego, że nie wiesz, kiedy przestać - stwierdził, starając się nie nadepnąć na rannych.

Albo odzyskiwała słuch, albo nauczyła się czytać z ruchu warg.

- Nie umrę.

Han czuł na piersi uderzenia jej serca. Przytulił Leię mocno.

- Moja pani, chciałbym być tego równie pewien jak ty - odrzekł.

Jarril zwolnił biegu dopiero wówczas, kiedy dotarł do hangaru. W pobliżu lądowisk widział gorączkowo krzątających się ludzi, ale przypuszczał, że jeszcze nie zainteresowali się jego statkiem.

Okazało się, że miał rację.

Mimo to zapewne nie pozostało mu dużo czasu.

Ukrył swój statek, „Narkomankę", w samym kącie hangaru, między dwoma większymi jednostkami. „Narkomankę" trudno byłoby pomylić z jakimkolwiek innym frachtowcem. Miała pomalowany na brązowo kadłub i wyglądała jak skrzyżowanie myśliwca typu A z „Sokołem Milenium". Została zbudowana według projektu opracowanego przez samego Jarrila w tym celu, by transportować towary. Gdyby jednak pilotowi groziło jakieś niebezpieczeństwo, można było odstrzelić część towarową i wówczas myśliwiec przekształcał się w samodzielną jednostkę latającą. Mógł być zdalnie sterowany, co zazwyczaj myliło prześladowcę, który rzucał się w pościg za myśliwcem, podczas gdy przebywający w sterowni frachtowca pilot leciał dalej z ładunkiem ku celowi. Jarril został zmuszony uciec się do tego podstępu tylko raz. Na szczęście zdołał później odzyskać odstrzelony myśliwiec.

Kiedy ujrzał, że „Narkomanka" nie jest strzeżona, poczuł ulgę, jakiej nie doznał jeszcze nigdy w życiu.

Musiał wystartować z Coruscant, zanim kontrola lotów wyda zakaz wszelkich startów i lądowań. A z pewnością wyda, kiedy władze zorientują się, gdzie miała miejsce eksplozja. Jarril musiał wrócić do Ostoi, nim ktokolwiek zorientuje się, że stamtąd odleciał. Obawiał się, że ktoś już mógł zwrócić na ten fakt uwagę.

Część hangaru, w której pozostawił statek, sprawiała wrażenie opustoszałej. Mężczyzna pomyślał, że to dziwne. Gdyby on dowodził obroną Coruscant, przede wszystkim odciąłby planetę od wszelkich kontaktów z resztą galaktyki. Wiedział jednak, że Nowa Republika kieruje się regułami demokracji, a nie logiki.

Miał nadzieję, że wystarczająco zaostrzył apetyt Hana Solo. Nie sądził, by kiedykolwiek nadarzyła się okazja odbycia jeszcze jednej rozmowy.

Skierował się w stronę ukrytej „Narkomanki". Opuścił rampę i znalazł się w środku statku. Czuł się dziwnie, wchodząc samotnie do wnętrza. Zazwyczaj latał w towarzystwie Sullustanina Selussa. Obaj współpracowali od samego początku, odkąd zajęli się tym interesem. Seluss miał zapewnić mu alibi w tym czasie, kiedy Jarril przebywał na Coruscant.

Wnętrze „Narkomanki" było wypełnione chłodnym regenerowanym powietrzem. Opuszczając statek, przemytnik zapomniał wyłączyć regeneratory, chociaż na ogół pamiętał, aby nie popełniać tego błędu. Doszedł jednak do wniosku, że tym razem to nie ma znaczenia. Przynajmniej teraz, przygotowując się do startu, nie będzie musiał włączać urządzenia.

Zamierzał pilotować statek, przebywając w części towarowej. Pomyślał, że tak będzie bezpieczniej. Gdyby kontrola lotów Coruscant sprawiała mu trudności, będzie mógł rozdzielić obie części. Pozwoli, żeby piloci strzegący bezpieczeństwa planety puścili się w pościg za myśliwcem, podczas gdy frachtowiec nie zwróci ich uwagi. Właśnie wślizgiwał się na fotel pilota, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk.

Znieruchomiał, ale się nie odwrócił. Mogło mu się tylko wydawać.

A jednak nie. Usłyszał ten sam dźwięk po raz drugi. Cichy szelest oddechu wydobywającego się przez ochronną maskę.

Jarril przełknął ślinę. Odwracając się na fotelu, wyciągnął blaster.

Ujrzał dwóch szturmowców mierzących do niego ze swoich blasterów.

- Dokąd się wybierasz? - zapytał jeden. Jego głos był nie do rozpoznania, zniekształcony przez mikrofon i głośnik hełmu.

Dopiero po chwili Jarril uświadomił sobie, że dwaj stojący przed nim intruzi nie są wcale szturmowcami. Po prostu włożyli pancerze, które transportował w ładowniach „Narkomanki". Doskonale pamiętał ciemną smugę na jednym z hełmów, wypaloną przez blasterową błyskawicę.

Przybysze musieli zatem dostać się na pokład statku, ubrani w inne stroje. Czyżby włożyli pancerze szturmowców, pragnąc go zastraszyć? Przemytnik nie obawiał się imperialnych żołnierzy. A przynajmniej nie takich, którzy nosili części pancerzy pochodzących z ładowni jego statku.

- Myślę, że najwyższy czas wynosić się z Coruscant - odparł. -Wy tak nie sądzicie?

Wolałby wiedzieć, z kim rozmawia.

- My także chcielibyśmy odlecieć - odezwał się drugi szturmowiec. - Zaraz po tym, jak powiesz nam, co tu robiłeś.

- Tu? Składałem wizytę staremu przyjacielowi - odparł Jarril.

- Wybrałeś dziwną porę na składanie wizyt - zauważył pierwszy szturmowiec.

- Wybraliście dziwną porę na korzystanie z wyposażenia mojego statku - warknął przemytnik.

- I tak wcześniej czy później będzie należało do nas - oznajmił drugi intruz.

- Chyba nie chcecie, żeby ktoś z Coruscant złapał was, kiedy będziecie mieli na sobie te pancerze? - zapytał Jarril.

- Nikt nas nie złapie - odparł pierwszy przemytnik. Kiwnął hełmem w stronę przemytnika. - Odłóż blaster.

Jarril wzruszył ramionami i usłuchał.

- I tak nie zamierzałem się nim posłużyć.

- Powiedz nam jeszcze raz, w jakim celu przyleciałeś na Coruscant.

- A wy? - odpowiedział pytaniem przemytnik. - Czy mieliście coś wspólnego z eksplozją tej bomby?

- To my będziemy zadawali pytania - burknął oschle drugi imperialny żołnierz.

Jarril ponownie przełknął ślinę. Czuł zawroty głowy z powodu długiego biegu, poprzedzonego wypiciem zbyt wielu porcji trunku. Przebywał przecież na pokładzie swojego statku. Powinien wiedzieć, jak wydostać się z tarapatów.

- Kierowałem się wskazówkami.

- Wskazówkami - powtórzył pierwszy szturmowiec. - A myślałem, że przyleciałeś, aby złożyć wizytę przyjacielowi.

- Jak myślicie, od kogo miałem uzyskać te wskazówki?

- Od Hana Solo, męża przywódczyni Nowej Republiki.

A zatem go śledzili. Jarril pomyślał, że tym razem nie wykpi się samymi słowami. Sięgnął do pulpitu konsolety, ale uczynił to o ułamek sekundy za późno. Celny strzał z blastera poraził jego wyciągniętą rękę. Przemytnik krzyknął z bólu, czując żar, jaki przeniknął jego ciało.

Przycisnął rękę do brzucha i, oburzony, spiorunował spojrzeniem obu mężczyzn.

- Czego chcecie ode mnie? - zapytał niepewnie.

- Uciszyć cię raz na zawsze - odparł pierwszy imperialny żołnierz.

Obaj szturmowcy unieśli blastery i niezwłocznie spełnili groźbę.

ROZDZIAŁ 6

Luke tylko raz widział taki tłum ludzi w ośrodku medycznym znajdującym siew pobliżu Pałacu Imperialnego. Miało to miejsce po ataku Imperium, który zmusił do działania przywódców Nowej Republiki. To działo się tak dawno, a jednak, widząc wokół siebie tylu rannych, miał wrażenie, że oglądał ten widok zaledwie przed kilkoma dniami. Ranni oczekiwali na swoją kolej, a medyczne automaty krzątały się wokół nich, szukając wolnych łóżek albo przenosząc do innych, bardziej wyspecjalizowanych skrzydeł ośrodka.

Luke szedł korytarzem, jeszcze bardziej wstrząśnięty niż wówczas, kiedy dowiedział się o ataku.

Znajome twarze, niektóre poszarzałe z bólu, odwracały się na jego widok w drugą stronę, podobnie jak inne, tak spalone, że z trudem mógł je rozpoznać. Eksplozja musiała mieć straszliwą siłę. Luke zmartwił się, kiedy wyskoczył z nadprzestrzeni w pobliżu Coruscant i przekonał się, że wszystkie urządzenia obronne są włączone. Musiał czekać, aż uzyska zgodę samego admirała Ackbara - nikt nie mógł odnaleźć Leii - i dopiero kiedy porozmawiał z Mon Mothmą, dowiedział się, dlaczego.

Kiedy przechodził korytarzem w stronę skrzydła, w którym umieszczono lżej rannych, poczuł nagle, że coś objęło jego łydkę. Spuścił głowę i ujrzał małego Anakina tulącego się do jego nogi.

- Wujku Luke'u - odezwał się chłopiec, uniósłszy głowę. W jego błękitnych oczach błyszczały łzy.

Luke pochylił się i wziął dziecko na ręce. Stwierdził, że Anakin, mimo iż niedawno ukończył sześć lat, stawał się trochę za ciężki, żeby nosić go w ten sposób. Chłopczyk przytulił się do niego z taką siłą, że jego wuj z trudem mógł oddychać.

- Czy twoja mama jest cała i zdrowa? - zapytał mistrz Skywalker, chociaż nie był pewien, czy pragnie usłyszeć odpowiedź.

Anakin kiwnął głową.

- A więc o co chodzi, mały Jedi?

Luke starał się mówić cicho, żeby nie wystraszyć dziecka jeszcze bardziej. Nagle zrozumiał. Sprawiły to jego własne słowa. Zanim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, usłyszał, że ktoś inny wymawia jego imię. Zobaczył biegnących ku niemu Jacena i Jainę, wyglądających równie przerażająco jak Anakin.

- Cześć, dzieciaki - powiedział, biorąc je w ramiona.

- Wujku Luke'u - odezwała się Jaina. - Tata powiedział, że mógłbyś z nami porozmawiać.

Mistrz Jedi nie wiedział, czy dzieci również poczuły falę chłodu i słyszały przerażone głosy. Większość jego uczniów niczego nie czuła ani nie słyszała, ale oni nie byli obdarzeni takim talentem, jak te dzieci. A może bliźnięta i Anakin tylko poczuły wstrząs eksplozji? Bez względu jednak na to, co im się przydarzyło, spowodowało taki uraz, z jakim nie umiałoby sobie poradzić wielu dorosłych.

- Chodźcie ze mną - powiedział.

Zaprowadził ich do ławki ustawionej pod metalową ścianą. Kiedy siadali, korytarzem obok nich przemknął android medyczny, ale nawet na nich nie popatrzył.

- Czy myśmy to zrobiły? - zapytał Anakin.

- Co zrobiłyście? - odezwał się zdumiony Skywalker. Spodziewał się wszystkiego innego, ale nie takiego pytania.

- Skrzywdziłyśmy mamę.

Luke posadził Anakina na kolanach. Jacen i Jaina usiedli po obu stronach, po czym przytulili się do wuja. Dzieci z pewnością już rozmawiały ze sobą na ten temat. Luke zmusił się, by nie westchnąć. Wychowywanie dzieci, wrażliwych na oddziaływanie Mocy, było o wiele trudniejsze, niż mógłby się spodziewać. Za każdym razem, kiedy pojawiał się nowy problem, żałował, że kiedyś nie rozmawiał na ten temat z ciocią Beru. Pomimo wrogości okazywanej przez wujka Owena, radziła sobie z nim całkiem dobrze, mieszkając na planecie znajdującej się tak daleko, że nikt o niej nie wiedział.

Z wyjątkiem Bena.

Ciocia Beru prawdopodobnie nieraz rozmawiała z Benem.

- Jakim cudem mogłybyście skrzywdzić mamę? - zawołał Skywalker.

Wszystkie dzieci zaczęły mówić jedno przez drugie, przekrzykując się i wymachując rękami.

- Wolnego, wolnego, nie wszyscy naraz! - powiedział Luke. - Jaino, ty powiedz, o co chodzi, a chłopcy będą mogli później uzupełnić twoją wypowiedź, jeżeli zechcą.

Jaina zerknęła na Jacena, jakby szukała u niego poparcia. Widok ten zawsze sprawiał, że serce Luke'a ściskało się z bólu. Czy on i Leia postępowaliby tak samo, gdyby wychowywali się razem? Nigdy tego się nie dowie.

- Coś przyszło do naszego pokoju dziecinnego, wujku Luke'u -zaczęła dziewczynka. Jej mała buzia była niemal wierną kopią twarzy Leii, owalna i urocza, o ufnych bursztynowo-piwnych oczach i małych stanowczych ustach. - Było zimne i krzyczało tysiącami głosów. I uderzyło nas wszystkich w tej samej chwili.

A zatem było tak, jak się spodziewał. Dzieci także poczuły śmierć tysięcy istot. Podobnie jak on. I jak Leia. Z trudem powstrzymał się, by nie zamknąć oczu. Kiedy jego siostra poczuje się trochę lepiej, porozmawia z nią. Musi jej uświadomić, że dzieci, mimo iż takie młode, czuły wszystko równie silnie jak inni, od dawna władający Mocą.

- Więc chwyciliśmy... - zaczął Jacen.

- Ja mam mówić - przerwała mu siostra. - Chwyciliśmy się za ręce i zwalczyliśmy to uczucie.

Jej uwaga zaskoczyła Luke'a.

- Co zrobiliście?

- Rozgrzaliśmy pokój - odezwał się Anakin. Jaina spiorunowała go niechętnym spojrzeniem, ale chłopiec je zlekceważył. - To był mój pomysł.

- Wcale nie - wtrącił się Jacen.

- Mój także.

- Tak czy owak - pogodziła braci Jaina - wypchnęliśmy to zimno z pokoju, ale w następnej chwili cały... cały... - Głęboko odetchnęła. -Cały...

- Cały budynek zatrząsł się w posadach - odezwał się Jacen, wyraźnie pragnąc dokończyć zdanie za siostrę.

- I czasami - rzekł Anakin - nawet wówczas, kiedy tego nie planuję, zdarza mi się kogoś skrzywdzić.

Luke kiwnął głową. Jemu też zdarzało się niechcący skrzywdzić kogoś. Gdyby nie kupił Artoo i Threepia, jego ciocia i wuj

żyliby nadal. Jeśliby zaś tego nie uczynił, nie siedziałby w tej chwili na ławce w towarzystwie trójki uroczych dzieci. Nie mógł jednak im tego wytłumaczyć, gdyż zabrzmiałoby protekcjonalnie. Ben tego także nie próbował robić, kiedy Luke wrócił z wyprawy i zastał tylko ruiny farmy. Dorosły Luke powinien kierować się jego przykładem. Dzieci i tak się dowiedzą, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.

- Poczuliście coś, co wydało się wam straszne i groźne - zaczął. - Gdzieś w galaktyce zginęło tysiące, a może nawet miliony istot naraz. Ja również poczułem lodowate zimno. Odniosłem wrażenie, że odbieram ich ból.

- Czy mama także to poczuła? - zapytała Jaina, nie potrafiąc opanować drżenia głosu.

Luke kiwnął głową.

- Podobnie jak kilkoro moich uczniów przebywających wówczas w akademii na Yavinie Cztery. To część szkolenia, jakie muszą przejść, aby zostać rycerzami Jedi. Kiedy ktoś odbierze życie wielu istotom równocześnie, odczuwamy to, jakby taka tragedia przydarzyła się nam samym. Ponieważ, w pewnym sensie, właśnie tak wygląda prawda. W jednej sekundzie zostaje szarpnięta cała tkanka Mocy.

Na buziach dzieci malowała się niezwykła powaga. Usta Jacena zacisnęły się w ciemną linię, co przypominało Luke'owi wyraz twarzy rozgniewanego Hana.

- Wysłanie fali ciepła do tego chłodnego miejsca było fantastycznym pomysłem - ciągnął Skywalker. - Żałuję, że sam o tym nie pomyślałem. To coś, jakby przesłać miłość tam, gdzie dotąd panowała tylko nienawiść. Nie możemy cofnąć upływu czasu i zapewnić, że wszystkie istoty ożyją na nowo, ale możemy pomóc ludziom, którzy to piekło przeżyli, zabliźnić duchową ranę.

- Albo zmusić ludzi, którzy to zrobili, by odpowiedzieli za swoje czyny - odezwał się Anakin.

Jak zwykle krwiożerczy. Luke położył dłoń na ręce młodszego siostrzeńca, dobrze wiedząc, że zawsze będzie musiał zwracać na niego większą uwagę. Chyba rozumiał, o co chodziło Leii, kiedy nadawała najmłodszemu dziecku imię ojca. Chciała odzyskać dobrą część dzieciństwa, ale wybrane imię zmuszało Luke'a do zwracania szczególnej uwagi na lekkomyślność kryjącą się za zapalczywością chłopca. Tak, pod względem lekkomyślności mały Anakin czasami dorównywał ojcu.

- Jeżeli nie będziemy ostrożni, chłopcze - powiedział - taka mściwość może sprawić, że przejdziemy na Ciemną Stronę. Nie będziemy wówczas ani trochę lepsi niż ci, którzy lekceważą życie.

Anakin odwrócił głowę, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce wstydu.

- Spójrzcie na mnie, dzieciaki -rzekł stanowczo Luke. Pragnął powiedzieć im coś ważnego i nie chciał, by cokolwiek innego zaprzątało ich uwagę. - Postąpiłyście słusznie, wytwarzając falę ciepła, ale to, co zrobiłyście, nie miało nic wspólnego z eksplozją, która wyrządziła krzywdę waszej mamie. Absolutnie nic.

- Jesteś pewien, wujku Luke'u? - zapytał Jacen.

Jego głos także lekko drżał. Chłopiec starał się być dzielny jak ojciec, mimo iż był najwrażliwszym dzieckiem, z jakim Luke kiedykolwiek się spotkał.

I w tym również przypominał Hana.

- Tak - odparł Skywalker.

Objął dzieci i uściskał, a one przytuliły się do niego mocno. Trzymał je w objęciach, pozwalając, żeby ciepło jego ciała rozproszyło ich obawy. Zastanawiał się nad tym, co mu powiedziały.

Dzieci wpadły na jakiś trop; pomyliły jednak przyczyny ze skutkami. Najpierw doszło do śmierci tysięcy istot, a później, po bardzo krótkim czasie, podczas inauguracyjnego posiedzenia Senatu, miała miejsce eksplozja ładunku, podłożonego w sali obrad. Jeżeli obu wydarzeń nic ze sobą nie łączyło, ich zbieżność w czasie była naprawdę zdumiewająca.

A im starszy i bardziej doświadczony stawał się Luke, tym mniej wierzył w zbiegi okoliczności.

- Chodźmy -powiedział, kiedy dzieci zaczęły się niespokojnie kręcić. - Chciałbym teraz zobaczyć się z waszą mamą.

Pociechy Hana i Leii ześlizgnęły się z ławki i zaprowadziły wuja do dużego pomieszczenia. Na korzyść Leii trzeba zapisać fakt, że nalegała, aby traktowano ją tak samo jak wszystkich innych. W przestronnej sali znajdowały się rozdzielone zasłonami łoża pięciorga innych senatorów. Łóżko Leii ustawiono w samym kącie sali. Zasłony były teraz rozsunięte. Obok rannej przywódczyni Nowej Republiki siedział Han, a u stóp łoża stał Chewbacca. Złączył porośnięte długą sierścią dłonie, jakby uczestniczył w dyplomatycznym przyjęciu i nie wiedział, co z nimi począć. Medyczny android rozkładał lekarstwa na stoliku obok łóżka, a kiedy skończył, zniknął w szczelinie między rozsuniętymi zasłonami.

Na ustawionym pod ścianą krześle siedziała Winter. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła Luke'a. Skywalker czasami się zastanawiał, czy za fantastyczną pamięcią piastunki nie kryją się jakieś nadprzyrodzone umiejętności. Kobieta niemal nigdy nie traciła dzieci z pola widzenia, a jednak Jacen, Jaina i Anakin odnaleźli go w najwłaściwszej chwili.

- Witaj, Luke'u - odezwał się Han, wstając z krzesła. - Leia dopytywała się o ciebie.

W tej samej sekundzie siostra mistrza Skywalkera odwróciła głowę. Jej twarz była jedną wielką raną, pełną sińców, otarć i zadrapań. Mimo iż Leia przebyła kurację w zbiorniku bacta, nadal miała obandażowane dłonie. Widocznie odniesione obrażenia okazały się na tyle poważne, że wymagały poddania się co najmniej kilku następnym zabiegom.

- Och, Luke! - Głos Leii był nienaturalnie donośny. - Cieszę się, że przyleciałeś.

Skywalker usiadł obok jej łóżka.

- Ja też się cieszę, że cię widzę. Lekko zmarszczyła brwi.

- Chyba cię nie zrozumiała - odezwał się Han. - Na razie jeszcze nie słyszy.

Luke popatrzył na przyjaciela: Han sprawiał wrażenie człowieka niezwykle spokojnego.

- Mówią, że za kilka dni odzyska słuch. Straciła go z powodu eksplozji. - Han uśmiechnął się z przymusem. - Prawdę mówiąc, to zabawny widok, jak pielęgniarze i androidy radzą sobie z opiekowaniem się setką głuchych pacjentów. Żaden nie wykonuje ich poleceń.

Ton jego głosu wskazywał jednak, że mężczyzna nie widzi w tym niczego zabawnego. Kiedy Luke wylądował, zapoznał się z danymi dotyczącymi katastrofy. Dwudziestu pięciu senatorów zginęło, stu odniosło poważne rany, a następnych stu zostało lekko rannych albo tylko posiniaczonych. Powyższe dane nie obejmowały osób należących do personelu pomocniczego ani zniszczonych androidów.

- Wiesz może, co właściwie się wydarzyło? Winter wstała.

- Myślę, dzieci - powiedziała - że spędziłyście tu wystarczająco dużo czasu.

- Taaaato - jęknęła Jaina, ujmując ojca za rękę. - Dlaczego zawsze musimy odchodzić, kiedy rozmowa staje się naprawdę ciekawa?

- Ja zostaję - oświadczył buntowniczo Anakin.

Chewie warknął, zwróciwszy głowę w jego stronę. Chłopiec natychmiast podbiegł do siostry.

- Ja też chciałem im to powiedzieć, Chewie - rzekł Han, ale zabrzmiało to bardziej jak reakcja na odezwanie się Wookiego. -Idźcie z Winter, dzieci. Przyjdę za kilka minut, aby ucałować was na dobranoc.

Uścisnęły matkę i wyszły, nie próbując dalej protestować, co sprawiło, że Luke zaczął się zastanawiać, czy naprawdę tak bardzo chciały zostać, czy tylko udawały. Ostatnie dni pozostawiły w psychice dzieci niezatarte ślady. Pomyślał, że zanim odleci, będzie musiał porozmawiać z Hanem na temat ich obaw i wątpliwości.

- Leia uważa, że winę za tę eksplozję ponoszą byli funkcjonariusze imperialni, którzy dostali się do Senatu - powiedział Han. - Jeżeli chodzi o mnie, nie jestem tego taki pewien.

- Ale ja jestem - odezwała się Leia.

Wszystko wskazywało na to, że od chwili eksplozji nauczyła się czytać z ruchu warg. Szybkość, z jaką opanowała tę sztukę, zawdzięczała zapewne umiejętności posługiwania się Mocą. Luke pomyślał, że będzie musiał sprawdzić słuszność tej teorii trochę później.

- Jak myślisz, co się stało? - zapytał, zwracając się do Hana.

- W odpowiedniej chwili pojawił się jeden z moich starych kumpli - odparł Solo. - Nazywa się Jarril. Kiedy doszło do eksplozji, siedziałem i rozmawiałem z nim w „Kryształowym Klejnocie".

- I przypuszczasz, że został wysłany na wabia, by odciągnąć cię od miejsca katastrofy?

- To możliwe - przyznał Han. - A może tylko próbował mnie ostrzec, ale nie zdążył. Starałem się później go odnaleźć, ale zniknął bez śladu.

- Domyślasz się, dokąd mógł się udać? - zapytał Skywalker. Han pokręcił głową.

- Jego statek także zniknął. Nikt nie widział, kiedy odlatywał, co wydaje mi się podejrzane. Statek Jarrila ma bardzo charakterystyczny kształt. Przemytnik skorzystał z dokumentacji konstrukcji „Sokoła", po czym skrzyżował go z myśliwcem typu A.

- Widziałem taki statek - oznajmił Luke. - Kiedy pojawiłem się w przestworzach, systemy obronne Coruscant były włączone. Musiałem kilku osobom wytłumaczyć, o co chodzi, ale kiedy w końcu urządzenia obronne zostały wyłączone, mający właśnie takie kształty frachtowiec wystrzelił w górę, jakby tylko czekał na odpowiednią chwilę. Natychmiast powiadomiłem o tym kontrolerów ruchu międzygwiezdnego, ale oni oświadczyli, że nie mają na ekranach urządzeń żadnego świecącego punktu. Od dawna nikt nie próbował mi wmówić, że widzę rzeczy, które wymyśliła moja wyobraźnia.

- Twoja wyobraźnia - powtórzył Han.

- To i tak nie ma znaczenia - odezwała się znów zbyt głośno Leia. Luke nie wiedział, ile zrozumiała z ich rozmowy. - Winę ponoszą byli funkcjonariusze Imperium.

- Masz na to jeszcze mniej dowodów niż ja - odezwał się Solo. - Twoi ludzie nie wiedzą nawet, jaka bomba eksplodowała w sali obrad.

- Moi ludzie?

Luke położył dłoń na ramieniu siostry.

- Dlaczego sądzisz, że za tym wszystkim kryje się Imperium? - zapytał.

- Wprowadzili do Senatu kilkoro sympatyków. Od dawna wiadomo, że mają zwyczaj niszczyć wszystko, co uzyskali. - Leia odwróciła głowę w ten sposób, by mogła go lepiej widzieć. - To pierwsza reguła każdego śledztwa, Luke'u. Sprawdzenie, co uległo zmianie. Odpowiedzi należy szukać w zmianach.

- Nie masz na to żadnego dowodu - rzekł Skywalker. Opanował się, by nie westchnąć. — Zaczekajmy na oświadczenia ekspertów. Może kiedy się dowiemy, co właściwie eksplodowało w sali obrad, będziemy mogli rozejrzeć się za sprawcami.

- Innym powodem mogą być pieniądze - odezwał się Han. -Jarril powiedział mi, że wielu przemytników dorabia się dużego majątku, a później ginie w tajemniczych okolicznościach.

- Mógł kłamać - zauważył Luke.

Chewbacca zaryczał. Było jasne, że zgadza się ze zdaniem Hana.

- Nie twierdzę, że się myli, Chewie - odparł Skywalker. - Nie chcę tylko, żebyśmy wyciągali pochopne wnioski, dopóki nie będziemy dysponowali wszystkimi informacjami.

Nie oczekiwał, że przyleci i zostanie wysłuchany jako osoba odwołująca się do rozsądku. Napięcie, w jakim żyła cała rodzina, stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Luke widział, jak reagowały na nie dzieci, a teraz zobaczył, jak reagują Han i Leia.

- Powiedział, że dowiem się więcej, kiedy przylecę do Ostoi Przemytników - ciągnął Solo.

- To może być jeszcze jedna próba odwrócenia twojej uwagi - stwierdziła Leia.

- Albo coś nie mającego żadnego związku z tą sprawą - zauważył Luke.

- A może to jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć - upierał się Han.

- Nie powinieneś odlatywać w takiej chwili, Hanie - odezwała się Leia. Z pewnością znała męża aż za dobrze. - Jesteś potrzebny dzieciom.

Han uśmiechnął się, ale było widać, że nie zwrócił na jej słowa większej uwagi.

- Ciebie także potrzebują, kochanie - odparł. - Cała Nowa Republika cię potrzebuje. A omal cię nie straciliśmy.

Luke chrząknął.

- Pozwólcie, że najpierw przeprowadzę małe śledztwo na własną rękę - powiedział. - Możliwe, że dowiem się czegoś, czego nikt spośród nas się nie spodziewa.

See-Threepio dreptał permabetonowym korytarzem, starając się nadążyć za niższym i baryłkowatym Artoo. Posadzkę i ściany szpeciły prastare smugi smaru nakładające się na ślady płóz i inne plamy niewiadomego pochodzenia. Panele jarzeniowe migotały, zupełnie jakby nie podłączono ich do tej samej siłowni energetycznej, z której zasilano pozostałe urządzenia na Coruscant. Artoo toczył się, zdążając prosto do wytyczonego celu. Jego srebrzysty korpus był lekko odchylony do tyłu, a wsporniki z kółkami wyciągnięte na całą długość.

- Naprawdę nie wiem, Artoo, jakim cudem udaje ci się zawsze wplątywać mnie w swoje sprawy - odezwał się gderliwie Threepio, który szybko szedł, wyciągnąwszy ręce przed siebie, by zachować równowagę. - Przebywasz tu zaledwie od kilku godzin, a ja już odnoszę wrażenie, że wpadamy w tarapaty.

Artoo zagwizdał, a później zaświergotał.

-Zaprosiłeś mnie - powiedział z naciskiem złocisty android. - Wydawało ci się, że z należącym do pana Luke'a myśliwcem typu X dzieje się coś dziwnego i że musisz tam zaraz pójść, by samemu się przekonać.

Mały robot wydał całą serię elektronicznych pisków.

- Niech ci będzie. W i e d z i a ł e ś, że coś się dzieje z myśliwcem typu X, którym przyleciałeś tu z panem Lukiem, i oświadczyłeś, że chcesz się temu przyjrzeć. Ale powiedziałeś mi o tym, a ja potraktowałem to jako zaproszenie.

Artoo przyspieszył. Nie przestając szczebiotać i piszczeć, toczył się po poplamionej i zaśmieconej posadzce.

- Nie zostawiaj mnie samego - odezwał się Threepio. - W ciągu wielu lat już nieraz wikłałeś nas w różne awantury, samowolnie wyruszając na wyprawy w rodzaju takiej ja ta. A poza tym, jak powiedziałem ci na górze, X-skrzydłowiec pana Luke'a już od roku czeka na zmodernizowanie.

Artoo zabeczał. Obrócił kopułkę i przez chwilę wpatrywał się w portal w drzwiach. Później chyba doszedł do wniosku, że to nie jest ten, którego szuka.

Threepio, mijając portal, nawet nie zaszczycił go jednym spojrzeniem.

—Wydaje mi się, że zachowujesz się arogancko, jeżeli przypuszczasz, że pan Luke będzie cię informował o wszystkich problemach -powiedział.

Artoo głośno zapiszczał.

- No, dobrze, a zatem o wszystkich problemach związanych ze swoim X-skrzydłowcem. Ten myśliwiec nie należy do ciebie. Jesteś tylko automatem.

Artoo zaszczebiotał.

- Doprawdy, Artoo - rzekł złocisty android. - Przecież taki myśliwiec typu X może być kierowany przez każdego innego robota astro-nawigacyjnego. Wcale nie jesteś taki niezastąpiony.

Mały robot obdarzył wyższego kolegę pełnym oburzenia prychnięciem.

- Może jednak powinni byli skasować zawartość komórek twojej pamięci - odparł oburzony Threepio. - Twoje tak zwane bohaterskie wyczyny podczas bitwy o Endor chyba przewróciły ci w głowie. - Trajkotanie Threepia umilkło, kiedy oba automaty zatrzymały się przed zamkniętymi drzwiami hangaru remontowego. - To dziwne. Drzwi do pomieszczeń remontowych powinny być otwarte przez całą dobę.

Artoo nie odpowiedział. Otworzył ukrytą w boku korpusu komorę i wysunął cienką metalową końcówkę służącą do naprawiania różnych mechanizmów. Cicho piszcząc do siebie, umieścił ją w gnieździe terminala komputerowego.

Threepio zajrzał do środka przez małą kwadratową transpastalową szybę. Na płycie hangaru dostrzegł kilka maszyn, obok których leżało wiele różnych części zapasowych. Wokół myśliwców krzątały się różne androidy i nadzorujący ich pracę Kloperianie. Były to niskie, krępe szaroskóre istoty, które miały zamiast rąk po kilkanaście mackowatych kończyn wyrastających z boków tułowi niczym wąsy. Wiele takich odrośli kończyło się małymi dłońmi. Istoty umiały także wyciągać szyje. Budowa ciał i wrodzona umiejętność naprawiania wszelkich urządzeń i mechanizmów czyniły z Kloperian jednych z najlepszych mechaników i inżynierów, jakimi dysponowała Nowa Republika.

Artoo zaświergotał.

Threepio natychmiast odwrócił się tyłem do transpastalowej szyby.

- Oczywiście, że to normalna procedura remontowa - powiedział. - Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki zdziwiony. W ciągu ostatnich kilku miesięcy poddano modernizacji wszystkie znajdujące się w tym hangarze X-skrzydłowce.

Mały robot wydał długą serię pisków i gwizdów.

- Jestem pewien, że pan Luke o tym wiedział - odrzekł złocisty android. - Na pewno o wszystkim mu powiedziano. Doprawdy, Artoo. Czasami niepokoisz się najdziwniejszymi rzeczami.

Artoo kilka razy zagwizdał, po czym zakołysał się, opierając ciężar korpusu na dwóch kółkach.

- Nie poproszę pana Luke'a, żeby tu przyszedł - oznajmił Threepio. - Nawet nie wiemy, na czym może polegać modernizacja jego myśliwca typu X.

Artoo zagwizdał tak donośnie, że jego głos zabrzmiał w ograniczonej przestrzeni korytarza niczym pisk, świdrujący w uszach.

- Artoo!

Do przeraźliwego pisku dołączył grzechot kołyszącej się na kółkach obudowy.

- Tak, domyślam się, że jesteś pełen złych przeczuć - odezwał się protokolarny android. - Pamiętaj jednak o tym, że pan Luke niczego nie poczuł, a on jest ekspertem, jeżeli chodzi o przeczucia.

W tej samej chwili drzwi hangaru remontowego się otworzyły. W otworze pojawił się Kloperianin, który na widok automatów skrzyżował na gąbczastym torsie aż sześć macek.

- Zechcecie wytłumaczyć mi, dlaczego bezprawnie dołączyliście się do naszego systemu komputerowego? - odezwała się istota.

Artoo wyciągnął końcówkę i ukrył ją we wnętrzu komory.

- Nie chcieliśmy zrobić nic złego - odparł Threepio. - Nasz pan wysłał nas, żebyśmy sprawdzili, co dzieje się z jego gwiezdnym statkiem. Nie mogliśmy wejść i mój towarzysz próbował otworzyć drzwi hangaru.

- Panel umożliwiający otwarcie drzwi znajduje się tam - oznajmił Kloperianin, wyciągając siódmą mackę i pokazując niewielkie urządzenie, umieszczone po przeciwnej stronie drzwi hangaru.

- O rety, Artoo - zatrwożył się Threepio. - A mówiłem ci, żebyś niczego nie dotykał.

Wyłupiaste oczy Kloperianina zamieniły się w wąskie szparki.

- No dobrze, wy dwaj. Wchodźcie do środka. Za chwilę się przekonamy, czy rzeczywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie.

Istota wyciągnęła cztery macki, po czym pochwyciła Threepia i Artoo i wciągnęła do wnętrza hangaru. Metalowe drzwi z donośnym brzękiem zatrzasnęły się za nimi, co natychmiast zwróciło uwagę co najmniej piętnastu pracujących najbliżej Kloperian. Dziesiątki androidów także przerwało pracę i odwróciło się, aby spojrzeć na dwa nowe automaty.

- Artoo - szepnął Threepio. - Teraz i ja jestem pełen jak najgorszych przeczuć.

ROZDZIAŁ 7

Kueller stał na wyłożonej piaskowcowymi płytami ulicy Pydyru. Rozstawił nogi i złączył dłonie za plecami. W ciepłym i suchym powietrzu wyczuwało się woń soli przypominającą mężczyźnie, że za sztucznie usypanymi wzgórzami rozciąga się ocean. Lejący się z nieba żar sprawiał, że osłonięta pośmiertną maską twarz Kuellera obficie się pociła. Powodowało to zakłócenie chwiejnej równowagi, jaką zachowywała maska w zetknięciu ze skórą.

Mężczyzna wiedział, że nie może przebywać na Pydyrze zbyt długo. Maska, będąca delikatnym instrumentem zespolonym z jego twarzą, funkcjonowała prawidłowo tylko w ściśle określonych środowiskach.

To do takich nie należało.

Kueller nie chciał nawet pomyśleć o tym, co w tej chwili dzieje się z jego twarzą.

Jeżeli on czuł się nieswojo, z pewnością tak samo musieli czuć się jego żołnierze. Pancerze szturmowców, oczyszczone i odnowione, prezentowały się doskonale. Wyglądały groźnie. Białe zbroje i skomplikowane hełmy były cenną pamiątką po Imperium; przywoływały wspomnienia dawnej potęgi, którą miał nadzieję wzbudzić na nowo.

Najważniejszy był wygląd zewnętrzny. Pydyr kiedyś o tym wiedział.

Opustoszałe ulice świadczyły o bogactwie i świetności. Piaskowcowe bloki i płyty brudziły się i ścierały w ciągu kilku dni, toteż Pydyrianie dysponowali specjalnymi automatami do sprzątania ulic i innymi, przeznaczonymi do budowy oczyszczalni. Bogactwo Pydyru było nieraz tematem legend, a klasa pydyriańskich arystokratów natchnieniem historii opowiadanych jak sektor galaktyki długi i szeroki.

Almania od wielu pokoleń zazdrościła Pydyrowi.

Teraz przestała.

Pydyr wpadł w jego ręce.

Cisza aż dzwoniła w uszach. Kueller słyszał jedynie odgłosy szurania ciężkich butów ocierających się o piaskowcowe płyty. Jego żołnierze sprawdzali wszystkie budynki, aby upewnić się, że nie przeżył żaden mieszkaniec.

Mężczyzna na wpół świadomie oczekiwał, że poczuje odór rozkładających się ciał, prażonych bezlitosnym pydyriańskim słońcem. Na szczęście Hartzig, oficer dowodzący akcją, sumiennie wywiązywał się z obowiązków. Kiedy arystokraci Pydyru zginęli, w ciągu kilku godzin ich ciała zostały usunięte. Nieprzebrane bogactwa księżyca jednak pozostały.

A on ich bardzo potrzebował. Nie mógł wybrać odpowiedniejszej chwili. Próbował się uśmiechnąć, ale poczuł, że spocona skóra ślizga się pod maską. Jedynie usta jeszcze ściśle przylegały.

Odwrócił się i wszedł do jednego z budynków, sprawdzonych przez żołnierzy.

Pydyrianie wznosili swoje domy z rozmachem, wspierając je na potężnych brązowych kolumnach i projektując przestronne kwadratowe pomieszczenia. Każdą powierzchnię upiększali płaskorzeźbami albo malowidłami, wykonanymi przez sławnych artystów, którzy od dawna nie żyli. Niektóre płaszczyzny ozdabiali klejnotami seafah, gdyż oprócz bogactw zgromadzonych w ciągu wielu wieków dysponowali także własnym źródłem drogocennych skarbów. Klejnoty seafah tworzyły się w muszlach mikroskopijnych stworzeń zamieszkujących bezkresne oceany. Z rozkazu Kuellera darowano życie pydyriańskim jubilerom, gdyż tylko oni, mając wyćwiczone oczy, mogli dostrzec klejnoty na dnie morza. Wyćwiczone pydyriańskie oczy. Od wielu pokoleń arystokraci próbowali skonstruować automaty mogące zbierać te bezcenne skarby, ale bez względu na to, jak się starali, androidy nie potrafiły odróżnić klejnotów od skamieniałych na skutek upływu czasu odchodów morskich ryb albo innych stworzeń.

Kueller podszedł do kolumny i przesunął ukrytym w rękawicy palcem po wystających grzbietach klejnotów, zatopionych w wypalonej powierzchni. Kryształy miały zazwyczaj jaskrawe barwy, od których można było dostać oczopląsu. Niektóre były błękitne i zielone, inne czarne i czerwone, a jeszcze inne białe i pomarańczowe. Najdziwniejsze, że tylko kilka sprawiało wrażenie matowo-żółtawych. Każdy klejnot, nie większy od szerokości szwu na palcu rękawicy, tworzył się przez stulecia z ciała maleńkich seafahów, które ginąc, spoczywały na dnie oceanu.

Tylko ta jedna kolumna pozwalała pokryć koszty przedmiotów, które kupował w ciągu ostatnich dwóch lat działalności. Zapewne będzie teraz wydawał o wiele więcej niż dotychczas. Dysponował kilkoma dużymi statkami, które musi wyremontować i zmodernizować. W przeciwieństwie do Pydyrian nie zamierzał gromadzić wielu skarbów. Wiedział, że w ciągu następnych kilku miesięcy będzie miał do dyspozycji jeszcze więcej.

- Wygląda tak, jakby ktoś po prostu odleciał.

Łagodny głos Femon zabrzmiał głośno w opustoszałym pomieszczeniu. Widocznie kobieta zakończyła prace, które polecił jej wykonać na Almanii, i postanowiła przylecieć, by dotrzymywać mu towarzystwa.

- Ktoś to zrobił - odparł Kueller, ale się nie odwrócił. Jego maska ślizgała się po skórze twarzy bardziej, niż chciał. Usta przestały się poruszać zgodnie z ruchami warg. - Nie żyją dopiero od niedawna, Femon.

- Wszystko wydaje się takie dziwne. Byłam w skrzydle, gdzie mieści się jadalnia, i widziałam, że na stołach wciąż jeszcze stoją talerze i półmiski.

- Ale jedzenie zniknęło - odparł mężczyzna. Zostało uprzątnięte przez androidy, podobnie jak wszystko, co miało budowę organiczną i mogło ulec rozkładowi.

- Oczywiście. - Kobieta podeszła i stanęła za jego plecami. Kueller nawet czuł na karku ciepło jej oddechu. Nie poruszył się jednak, mimo iż chciał. Pomyślał, że Femon staje się arogancka; zbyt pewna własnej władzy. Będzie musiał przypomnieć jej i to szybko, kto jest panem, a kto sługą. -Nie rozumiem, dlaczego nie zrobił tego Imperator. Dysponował taką niszczycielską siłą.

Mężczyzna przypomniał sobie wszystkie rozkoszne krzyki i jęki tylu istot ginących w jednej chwili. Napawał się brzmiącym w nich przerażeniem.

- Nie potrafił znaleźć dostatecznie eleganckiej metody - odparł. - Może w ogóle jej nie szukał. Czasami wydaje mi się, że Palpatine'a interesowała nie tyle sama władza, ile możliwość czynienia zniszczeń.

- Ale pana interesuje władza.

Zabrzmiało to jak stwierdzenie faktu, ale Kueller pomyślał, że kobieta chciała zadać mu pytanie.

- Masz na ten temat własne zdanie? - zapytał w taki sposób, by upewniła się, że nie ma prawa mieć żadnego.

- Wydawałoby się - odparła z namysłem - że jeżeli mamy podbić galaktykę, powinniśmy uczynić to już teraz. Wszystkie elementy łamigłówki znajdują się na swoich miejscach.

- Tylko na Coruscant - przypomniał.

- Właśnie tam są nam potrzebne bardziej niż gdziekolwiek indziej.

Kueller opuścił rękę. Jej pytania zaczynały psuć jego dobry nastrój.

- Muszą znaleźć się na wszystkich wyznaczonych planetach -odparł. - Kluczem do sukcesu jest sumienność.

- Więc zacznijmy od Coruscant. Po kilku dniach wszystko będzie gotowe także gdzie indziej.

-Najważniejsze jest wyczucie odpowiedniej chwili - stwierdził Kueller. - Jeszcze zaczekam.

- Gdyby pozbył się pan przywódców...

- Na ich miejsce pojawiliby się inni.

Zwalczył chęć, by odwrócić się i spiorunować ją spojrzeniem. Maska nie działała prawidłowo, a nie chciał odkryć przed Femon twarzy. Krople potu zaczynały ściekać po jego szyi na lnianą koszulę.

- Czy właśnie dlatego zamierza pan pozbyć się Skywalkera? Zawahał się, nie będąc pewnym, ile swoich planów powinien ujawnić. Później odparł:

- Siostra Skywalkera pełni funkcję przywódczyni Nowej Republiki.

- Skąd pan wie, że przeżyła atak na salę obrad Senatu?

- Przeżyła - odrzekł cicho.

- Więc niech się pan do niej weźmie.

- Właśnie to robię. - Kueller zacisnął dłonie w pięści, starając się nie okazywać gniewu takiego pięknego dnia, zakończonego sukcesem. - Zapewniam cię, że nie myślę o niczym innym.

Statek po prostu wisiał w przestworzach. Siedzący w fotelu pilota „Ślicznotki" Lando Calrissian wyjrzał przez iluminator sterowni statku. Leciał sam, zostawiwszy Marę Jadę w gromadzie gwiezdnej

Minos, gdzie musiała załatwić jakąś sprawę, zleconą przez Talona Karrde'a. Lando nie zachwycał się faktem, że ich związek wciąż trwał, ale nie miał żadnego prawa narzekać... a nawet nie był pewien, czy chciałby mieć takie prawo.

Mimo to kilka ostatnich tygodni, które spędzili razem, podziwiając pływające miasta Kalamaru, były po prostu fantastyczne. Od dłuższego czasu Mary nie widział. Cieszył się, że może znów przebywać w jej towarzystwie, i tylko kilka razy zapragnął być sam.

Teraz mógłby się nacieszyć samotnością, ale wcale jej nie pragnął. Wręcz przeciwnie, w tej chwili oddałby wszystko, byle tylko mieć u boku kogoś, z kim mógłby porozmawiać na temat frachtowca, powoli obracającego się przed dziobem „Ślicznotki".

Statek sprawiał wrażenie znajomego. Z początku Lando przypuszczał, że to „Sokół Milenium". Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że wyrzutnie pocisków udarowych typu Arakyd nie zostały po prostu usunięte. W ogóle nigdy ich nie było. Zamiast nich zainstalowano coś innego... coś, co dawno zniknęło. Calrissian widział w życiu tylko jeden lekki frachtowiec, który tak bardzo przypominał „Sokoła". Była nim „Narkomanka", ale w miejscach, w których powinny znajdować się rury wyrzutni, Lando nie widział ani śladu zmodyfikowanego myśliwca typu A.

Myśliwca typu A, który w razie potrzeby mógł się stawać samodzielną jednostką latającą. Drugi statek, umożliwiający ucieczkę i wyprawianie się na eskapady.

Lando postanowił nawiązać łączność z „Narkomanką", chociaż czuł, że jego serce bije przyspieszonym rytmem.

- „Narkomanko", tu „Ślicznotka". Czy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo? Odbiór.

Nie otrzymał odpowiedzi. Statek sprawiał wrażenie opuszczonego. Tylko że Lando nigdy nie słyszał, żeby Jarril zostawiał swój statek w przestworzach na tak długo. Przemytnik zainwestował we frachtowiec osobistą fortunę i latał nim, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Nigdy nie dopuściłby, żeby bezradnie dryfował. Nawet wówczas, kiedy odlatywał myśliwcem, upewniał się, że część towarowa wygląda, jakby leciała do określonego celu. Nie chciał, by ktokolwiek przedostał się na pokład, nie czyniąc wcześniej długich i skomplikowanych przygotowań.

- „Narkomanko", tu „Ślicznotka". Odbiór.

Lando zaklął pod nosem. A wyglądało na to, że podróż zakończy się bez problemów. Nie lubił latać sam. Dysponował wprawdzie nowym astromechanicznym androidem, który kupiła mu Mara za pieniądze stanowiące zysk z udziału w ostatniej wspólnej wyprawie, ale mimo iż dokonał kilku modyfikacji i ulepszeń, automat nie bardzo mógł pomóc mu w takiej sytuacji.

Omiótł „Narkomankę" wiązką promieni skanera, szukając jakichkolwiek oznak życia. Nie znalazł żadnych. Statek Jarrila był cichy i ciemny, nie funkcjonowały nawet systemy umożliwiające podtrzymywanie funkcji życiowych.

Calrissian westchnął. Nie mógł wejść na pokład tego frachtowca. A poza tym nie chciał zostawiać „Ślicznotki" bez opieki, jeżeli nie usprawiedliwiały tego ważne okoliczności. Postanowił się upewnić, czy„Narkomanka" nie dysponuje obwodami umożliwiającymi podporządkowanie. Wątpił, by je miała. Większość przemytników unikała instalowania na swoich statkach urządzeń, za pomocą których można było zdalnie je pilotować, przebywając na pokładach innych jednostek. Przypomniał sobie jednak, że od czasu, kiedy sam był przemytnikiem, wiele rzeczy uległo dużym zmianom - niektórzy dostawcy żądali, by statki odbiorców dysponowały odpowiednimi obwodami. Jarril nadal tkwił po uszy w tym interesie. Możliwe, że kiedyś miał do czynienia z takimi dostawcami.

Komputer „Ślicznotki" zapiszczał w odpowiedzi na polecenie Calrissiana. „Narkomanka" nie tylko miała obwody umożliwiające podporządkowanie, ale urządzenia były sprawne i gotowe do włączenia.

- Pierwsza dobra wiadomość, jaką dzisiaj otrzymałem - mruknął do siebie Lando.

Przełączył na własne ekrany obraz, przekazywany przez wewnętrzną pokładową kamerę holograficzną, którą Jarril zainstalował na pokładzie „Narkomanki", po czym zajął się badaniem wnętrza dryfującej jednostki.

Wyglądało, jakby przez pomieszczenia załogi przeszedł jeden z imerriańskich huraganów. W przestrzeni o zerowej sile ciążenia unosiły się różne przedmioty. Tapczany w świetlicy zostały oszpecone przez smugi blasterowych strzałów, maski tlenowe połamane, urządzenia awaryjne zniszczone.

Lando skierował obiektyw kamery w ten sposób, by przekazywała obrazy z pomieszczeń ogólnodostępnych. Wiedział, że Jarril nigdy nie zgodziłby się na zainstalowanie kamer w ładowniach, gdzie trzymał towary. Uświadomił sobie, że zasycha mu w gardle. Niepokój, jaki poczuł, kiedy ujrzał dryfujący statek, z każdą chwilą coraz bardziej się pogłębiał.

Jeżeli nie liczyć blizn po blasterowych błyskawicach na tapczanach w świetlicy, nie widział żadnych innych śladów toczonej walki, ani poważnych zniszczeń, jeżeli nie liczyć tych, które spowodowała osoba przeszukująca wnętrze statku... albo kilka osób. Mimo to napięcie, jakie odczuwał w mięśniach karku, stawało się coraz trudniejsze do zniesienia.

W końcu przesłał obraz ze sterowni „Narkomanki". Dopiero wówczas wypuścił powietrze, które przez cały czas nieświadomie wstrzymywał.

Ujrzał unoszące się ciało Jarrila, odbijające się od dźwigni sterowniczych, iluminatora, sufitu i podłogi. Jeżeli sądzić po rozmiarach dziury w piersi, mężczyzna został trafiony przez strzał z blastera, oddany z bardzo małej odległości.

Lando zamknął oczy, po czym potarł nasadę nosa palcem wskazującym i kciukiem. Stary przyjaciel nie powinien umierać w taki sposób. A już w żadnym razie nie w takiej zapadłej dziurze przestworzy, gdzie nie mógł liczyć na niczyją pomoc.

Nagle Calrissian zmarszczył brwi. Jarril zazwyczaj latał w towarzystwie Sullustanina o nazwisku Seluss. Czy to właśnie Seluss odleciał myśliwcem typu A? Zamierzał wezwać pomoc?

To nie miałoby żadnego sensu. A zresztą, powinien już dawno wrócić. Chyba że był ścigany.

Lando nie widział jednak żadnych innych statków przelatujących przez taki zapadły kąt przestworzy. W ogóle w tych okolicach latało niewiele statków. Po prostu nie było niczego, co mogło być przemycane. Nawet Lando nie pojawiłby się w tych stronach, gdyby Mara nie musiała się spotkać z Karrde'em. Republika nie interesowała się pobliskimi prymitywnymi światami, a Imperium porzuciło wszelką nadzieję, że zdoła zjednoczyć istoty żyjące w tak odmiennych środowiskach.

Imperium zresztą dawno porzuciło wszelką nadzieję, że uda mu się cokolwiek innego.

Coś jednak dręczyło podświadomość Calrissiana. Mężczyzna uświadomił sobie, że pośród przedmiotów dryfujących we wnętrzu statku zauważył coś niezwykłego. Coś, co nie pasowało do niczego innego.

Otworzył oczy i skierował obiektyw kamery w inne miejsce. Szukał, szukał... powiększając obraz dopóty, dopóki nie znalazł tego, co nie dawało mu spokoju.

W pokładowej kuchni, odbijając się od jednej ściany i szybując ku drugiej, pływał hełm szturmowca.

Szturmowca. Tak daleko od cywilizowanych światów. Może więc jednak Lando się mylił, mając taką niepochlebną opinię o Imperium.

Kilkoma szybkimi ruchami podporządkował sobie pozostałe urządzenia „Narkomanki". Zamierzał odholować statek Jarrila na Kessel, gdzie zajmował się eksploatacją złóż błyszczostymu. Chciał poddać wnętrze szczegółowym oględzinom. Może wówczas zrozumie, w co właściwie wplątał się przemytnik.

Miał przeczucie, że nie spodoba mu się to, co wyniknie z jego śledztwa.

ROZDZIAŁ 8

Senatorowie, którzy przeżyli katastrofę, zgromadzili siew wielkiej sali audiencyjnej Pałacu Imperialnego. Starsi dyplomaci, bez zastrzeżeń popierający Nową Republikę, skupili się w niewielkich grupkach i rozmawiali, poruszając najistotniejsze tematy. Leia stała przed długim bufetowym stołem, ustawionym wzdłuż jednej ściany. Nie interesowała się treścią rozmów prowadzonych przez zaprzyjaźnionych senatorów. Obserwowała, jak sprzeczają się ich młodsi koledzy, spośród których niejeden pełnił jakąś funkcję w czasach Imperium. Wciąż jeszcze bolały ją ręce, poparzone w wyniku eksplozji, ale poza tym czuła się prawie doskonale.

Jeżeli nie liczyć słuchu.

Żałowała, że go odzyskała.

Słyszała urywki krzyżujących się w powietrzu rozmów; argumentów wypowiadanych tak głośno, że każda następna osoba zabierająca głos chyba starała się przekrzyczeć poprzednią.

-.. .postanowimy, kto zostanie przywódcą teraz, kiedy...

-.. .n i g d y nie dopuściłby do powstania takiego bałaganu...

-.. .cieszę, że tu jesteśmy. Nowa Republika nie może pozwolić sobie na takie niedbałe...

Leia nie musiała wysłuchiwać następnych strzępków rozmów, żeby zrozumieć, na co się zanosi. Zgromadzeni senatorowie, a przynajmniej ci spośród nich, którzy mieli uczestniczyć w obradach po raz pierwszy, zamierzali obciążyć jej rząd winą za eksplozję, jaka miała miejsce w sali obrad. Źle zrobiła, że posłuchała Hana. Powinna była, nie zwracając uwagi na odniesione obrażenia, pomagać innym rannym i osobiście kierować wszystkimi pracami. Wystarczyło dwa dni, spędzone w ośrodku medycznym, i sytuacja wymknęła się spod kontroli.

Leia sięgnęła po sporą kanapkę i zjadła ją szybko, mając nadzieję, że przyswojone kalorie pobudzą jej energię, której tak bardzo potrzebowała. Lekarze powiedzieli, że omal nie umarła i że musi poświęcić trochę czasu, by odzyskać siły. Leia jednak już nieraz bywała równie ciężko ranna i zawsze wracała do zdrowia. Podejrzewała, że tym razem częścią jej problemu było nastawienie.

Otarła dłonie o materiał spodni - włożyła luźne fałdziste spodnie, trochę przypominające spódnicę, po czym wypuściła na nie bluzkę, gdyż w trakcie tego nieformalnego posiedzenia pragnęła wyglądać szykownie, ale niezbyt oficjalnie - i wmieszała się w tłum młodszych senatorów.

Rozmowy natychmiast umilkły. Leia uśmiechnęła się do nowicjuszy, udając, że niczego nie słyszała, i zaklaskała, prosząc wszystkich o uwagę.

- Przede wszystkim chciałam wam podziękować za to, że przybyliście na to zebranie, mimo iż zawiadomiłam was tak późno - zaczęła. - Właśnie przygotowujemy salę balową, która przez jakiś czas będzie pełniła funkcję tymczasowej sali obrad, ale tamto pomieszczenie będzie gotowe dopiero jutro. A tymczasem chciałabym zacząć dzisiejsze nieformalne zebranie. Pragnę powiedzieć wam o najnowszych faktach, jakie ujawniło nasze dochodzenie.

- Jakie dochodzenie? - zapytał R'yet Coome, młodszy senator z Exodeenu. Jego głos, przefiltrowany przez sześć rzędów zębów, brzmiał tak bardzo podobnie do mowy M'yeta Luure'a, że Leia aż podskoczyła. Nawet słowa pytania były takie same jak te, których użyłby M'yet.

Popatrzyła na Exodeenianina, który wszystkimi sześcioma rękami wygładzał fałdy szaty. Gdyby nie wiedziała, że M'yet nie żyje, pomyślałaby, że właśnie on jest jej rozmówcą.

- Równolegle z akcją ratunkową prowadzimy dochodzenie - wyjaśniła. - Z początku uznaliśmy za najważniejsze ratowanie życia rannych. Musieliśmy się upewnić...

Zająknęła się i nie dokończyła zdania.

- Musieliśmy się upewnić, że wszyscy ranni zostali wyciągnięci spod zwałów gruzów - podjął ChoFi, jeden z senatorów, który brał udział we wszystkich posiedzeniach Senatu od powstania Nowej Republiki . Stanął za plecami Leii nie po to, by całą dwumetrową wysokością wprawić ją w zakłopotanie, ale w tym celu, by ją poprzeć.

Przywódczyni kiwnęła głową, wyrażając w ten sposób wdzięczność. Nie widziała senatora, kiedy wchodziła do sali audiencyjnej. Zapewne podobnie jak ona podsłuchiwał, o czym rozmawiają młodsi senatorowie.

- Powinna była pani wcześniej podjąć właściwe środki ostrożności - odezwał się R'yet. - Nie wiem, jak teraz oznajmię obywatelom Exodeenu, że jeden z ich najukochańszych przywódców zginął tragiczną i bezsensowną śmiercią.

- Spośród wszystkich światów należących do Nowej Republiki przedsięwzięliśmy najostrzejsze środki bezpieczeństwa - odparła Leia. - Dopiero teraz widzimy, że okazały się niewystarczające.

- Dopiero teraz - powtórzył jak echo R'yet.

Senator Meido, chuda jak wibroostrze istota o szkarłatnej twarzy, poprzecinanej siecią cienkich białych linii, położył dwupalczastą dłoń na pierwszym ramieniu senatora z Exodeenu. Leia ze zdumieniem stwierdziła, że Meido zna zasady exodeeańskiej etykiety. Dotknięcie pierwszego ramienia było sygnałem do przerwania rozmowy; dotknięcie drugiego - wyzwaniem do podjęcia walki.

- Przywódczyni Nowej Republiki i tak miała bardzo trudny tydzień - odezwał się senator.

- My też - zauważył któryś z dyplomatów stojących w jednym z ostatnich rzędów.

Meido uznał za słuszne puścić mimo uszu jego uwagę.

- Ponieważ żywimy wątpliwości, powinniśmy rozstrzygać je na korzyść pani przywódczyni - powiedział. - Rzecz jasna, musimy się upewnić, czy nikt więcej nie pozostał pod gruzami naszej sali obrad. Dopiero wówczas będziemy mogli zająć się wyłącznie dochodzeniem.

Jego poparcie sprawiło jednak, że Leia stała się podejrzliwa. Meido nie poparł jej ani razu od chwili, kiedy został wybrany do Senatu.

-Dziękuję panu, senatorze -powiedziała i głęboko odetchnęła. -Sala obrad uległa poważnemu zniszczeniu. Ta bomba, o ile rzeczywiście będziemy mogli tak ją nazywać, eksplodowała we wnętrzu sali. Korytarze i reszta pałacu nie zostały nawet uszkodzone. W tej chwili przesłuchujemy wszystkich członków personelu, przebywających wówczas w sali obrad, a także osoby, które miały do niej dostęp w ciągu kilku dni poprzedzających katastrofę.

- Czy również senatorów? - zapytał Wwebyls, niepozorna istota człekokształtna z Ynu.

- Wszystkich - odparła stanowczo Leia.

- Nawet tych, którzy odnieśli rany? - zainteresował się R'yet, opierając dłonie jednej z niższych par rąk na drugich biodrach.

- Nawet tych - rzekła cicho Leia. - Nie możemy pozwolić sobie na przeoczenie nikogo i niczego.

- A więc pani także zostanie przesłuchana? - zapytał senator Meido.

Leia aż podskoczyła. Nie spodziewała się takiego pytania. Oczywiście, że to nie dotyczyło jej. Wiedziała, że nie jest w to zamieszana.

- Powiedziała, że wszyscy - odezwał się bez zastanowienia ChoFi, który przedtem tak samo spontanicznie zabrał głos w obronie Leii.

Stojący z tyłu sali Kerritharr, starszy senator z Kashyyyku, donośnie zaryczał.

- Mój kolega Wookie ma rację - poparł go ChoFi. - Ja też uważam, że najlepszym sposobem na przetrwanie tego kryzysu jest współdziałanie.

- Nie możemy współdziałać, jeżeli mamy być przesłuchiwani -sprzeciwił się jeden z młodszych senatorów.

- Przecież wszyscy będziemy przesłuchiwani - odezwał się Nyxy, dyplomata z Rudriga.

- Musimy współpracować - stwierdził senator Gno. Mężczyzna pełnił tę funkcję jeszcze w czasach Starej Republiki, a później, jako jeden z imperialnych senatorów, potajemnie sprzyjał Rebeliantom. Był jednym z bardzo niewielu funkcjonariuszy Starej Republiki, którzy dotąd nie przeszli na emeryturę. - Czy kiedyś pomyśleliście, że ktokolwiek podłożył tę bombę i spowodował jej eksplozję, uczynił to, zamierzając osiągnąć właśnie taki skutek? Jeżeli zaczniemy walczyć między sobą, przestaniemy skupiać uwagę na niebezpieczeństwach zagrażających nam z zewnątrz. Nie możemy rozsadzić tego rządu od środka.

Leia musiała przyznać, że wcześniej o tym nie pomyślała. Dotychczas starała się koncentrować na wykryciu sprawców i przekonaniu się, czy właśnie oni odpowiadali za przesyłane za pośrednictwem Mocy obrazy, które widziała i ona, i Luke. Pamiętała także przeczucie, jakie wówczas ją ogarnęło, że zbliża się czas ostatecznej zagłady nie tylko Senatu, ale całego rządu.

Nie mogła jednak powiedzieć senatorom niczego na temat tej nowej broni. Przynajmniej dopóty, dopóki nie uzyska pewniejszych dowodów niż tylko wizerunki, odbierane przez nią i Luke'a.

- Wygląda na to, że ten rząd jest i tak rozsadzany od wewnątrz - stwierdził R'yet. - Potrzebujemy kogoś, kto byłby dobrym przywódcą. Dobry przywódca w ogóle nie dopuściłby do powstania sytuacji, w której stałoby się możliwe zadanie śmiertelnego ciosu.

- Nie możemy być tego pewni - sprzeciwił się ChoFi. - I nie upewnimy się, dopóki się nie dowiemy, co było przyczyną katastrofy.

- Pracują nad tym nasze zespoły - wtrąciła Leia. - Grupy ekspertów przekopują wyniesione z sali zwały gruzu, a także badają te, które pozostały w środku. Jeszcze dzisiaj wieczorem będziemy wiedzieli coś więcej.

- A zatem dowiemy się, czy atak został wymierzony w cały Senat, czy tylko w panią? - zapytał R'yet.

Miał prawo tak zapytać. Mimo to Leia nie mogła powstrzymać narastającego gniewu. Miała dosyć. Senator z Exodeenu zachowywał się w taki sposób, jakby śmierć starszego towarzysza dawała mu prawo do rzucania nie uzasadnionych oskarżeń i zadawania podchwytliwych pytań.

- Senatorze Coome - powiedziała, z godnością się prostując. -Bez względu na to, czy ten atak był wymierzony w pana, we mnie czy w któregokolwiek z naszych kolegów, skierowany był przeciwko nam wszystkim. Czy podoba się to panu, czy nie, jesteśmy grupą, ciałem kolegialnym. Zaatakowana została siedziba naszego rządu, a to oznacza, że wszyscy zostaliśmy dotknięci w równym stopniu...

- Nie wszyscy - przerwał R'yet. - Niektórzy spośród nas nie żyją.

- Wszyscy - rzekła z naciskiem Leia. - Przynajmniej jeżeli chodzi o tych, którzy przeżyli. I wszyscy powinni teraz z nami współpracować, żeby pomóc Nowej Republice.

- Gdyż w przeciwnym razie...? - R'yet wystąpił przed pierwszy szereg stojących senatorów, mimo dłoni Meida spoczywającej cały czas na jego ramieniu. - Czy mam to traktować jako groźbę, pani Leio Organa Solo?

- To nie byłoby korzystne z uwagi na naszą jedność, prawda? -odpowiedziała pytaniem Leia.

- Z pewnością by nie było - rzekł szybko Meido. - Może mój kolega byłby spokojniejszy, gdybyśmy oprócz oficjalnego dochodzenia wdrożyli własne śledztwo? Myślę, że jeżeli nad wyjaśnieniem tej zagadki będą pracowały dwa zespoły, osiągniemy lepsze rezultaty.

- Albo cała sprawa zagmatwa się jeszcze bardziej - zauważyła Leia.

- Czy to znaczy, że jest pani przeciwna podjęciu odrębnego dochodzenia?

Ton głosu Meida sugerował, że przywódczyni Nowej Republiki może coś ukrywać.

- Oczywiście, że nie - odrzekła Leia. - Nie chciałabym tylko, żebyśmy niepotrzebnie trwonili cenne środki. Nowa Republika nie jest zamożna, zarówno jeżeli chodzi o kredyty, jak i o ludzi.

- Wydaje mi się, że jeżeli istnieje jakiś sposób, który pozwoliłby nam znów ufać sobie bez zastrzeżeń - zauważył Meido - skorzystanie z tego sposobu nie będzie trwonieniem sił i środków.

Znów?- pomyślała Leia, ale nie odezwała się ani słowem.

- Z zachowania pani przywódczyni wynika jasno, że nie podoba się jej ten pomysł - odparł Exodeenianin.

Zmuszali ją, żeby się zgodziła. Powinna była tego się spodziewać. Głęboko odetchnęła.

- Kierujemy się zasadami demokracji - oświadczyła. - Głosujmy.

- Myślałem, że to nieformalne zebranie - rzekł ChoFi, po raz ostatni próbując odwlec chwilę głosowania.

- Zebranie pozostaje zebraniem - stwierdził Meido.

Leia stłumiła westchnięcie. Padała właśnie ofiarą politycznej manipulacji. Pomyślała, że trudno będzie przeprowadzić głosowanie z uwagi na fakt, że zebrani nie dysponują ani odpowiednimi konsoletami, ani elektronicznym systemem liczenia głosów, ani wsparciem komputerów. Można będzie jednak głosować jawnie, pytając każdego senatora o zdanie, o ile znajdzie się ktoś, kto podejmie się liczenia. Taki system miał tę dodatkową zaletę, że czynił każdego głosującego odpowiedzialnym przed innymi kolegami senatorami.

Leia puściła obiegiem kartkę z listą obecności, żeby sprawdzić, którzy senatorowie uczestniczą w zebraniu. Kiedy kartka wróciła do jej rąk, przyjrzała się postawionym znakom, za każdym razem zatrzymując spojrzenie trochę dłużej na nazwisku senatora, który zginął albo został ciężko ranny. Wiedziała, że do końca życia nie zapomni tamtego dnia, kiedy w sali obrad miała otworzyć inauguracyjne posiedzenie nowego Senatu. Przeżyła wówczas wstrząs, chociaż nie tak silny jak kiedyś po unicestwieniu Alderaanu. Zawsze uważała salę obrad za miejsce absolutnie bezpieczne. Może właśnie dlatego tak bardzo sprzeciwiała się wpuszczeniu byłych funkcjonariuszy imperialnych; pragnęła na swój sposób uchronić od zbezczeszczenia jedno z niewielu sanktuariów, jakie jeszcze pozostawały w galaktyce.

Zorganizowanie głosowania zajęło jej kilka kolejnych minut Wystarczająco długo, żeby każdy dyplomata miał czas zastanowić się, jak głosować.

- Pytanie, które poddajemy pod głosowanie, brzmi następująco: Czy powinniśmy zgodzie się na powołanie odrębnej ekipy dochodzeniowej? - odezwała się Leia. - Każdy senator powinien powiedzieć: „tak", „nie" albo „wstrzymuję się od zabierania głosu".

Głęboko odetchnęła, po czym wyczytała z listy nazwisko pierwszego dyplomaty.

Zaznaczała wyniki głosowania na kartce. Pragnąc upewnić się, że nie popełni żadnego błędu, pozwoliła, aby wszystkiemu przysłuchiwał się android protokolarny. Z początku oczekiwała, że wynik wypadnie po jej myśli. Miała nadzieję, że w ostateczności jej własny głos przeważy szalę na jej korzyść, gdyby liczba zwolenników powołania nowej komisji była równa liczbie przeciwników. W miarę jednak jak wyczytywała z listy kolejne osoby, omijając nazwiska zabitych i rannych senatorów, uświadamiała sobie coraz wyraźniej, że grono jej zwolenników, stanowiące dotąd w Senacie najliczniejszą grupę, stopniało i ustępowało teraz pod względem liczby dyplomatów grupie przeciwników. Okazało się, że z katastrofy ocaleli przeważnie młodsi senatorowie. Starsi, którzy od dawna popierali Nową Republikę, dziwnym zbiegiem okoliczności zostali najbardziej poszkodowani.

Kiedy Leia zbliżała się do końca listy, czuła pieczenie w oczach i suchość w gardle. Miała wrażenie, że mięśnie jej karku i pleców są napięte jak postronki. Przeciwko powoływaniu odrębnej komisji głosowało piętnastu senatorów. Tylko piętnastu. Pozostali żądali jej powołania albo wstrzymali się od zabierania głosu. Zwolennicy niezależnej ekipy dochodzeniowej zwyciężyli ogromną większością głosów.

Leia uniosła głowę i napotkała spojrzenie stojącego w jednym z ostatnich rzędów Kerritharra. Rosły senator z Kashyyyku uważał, podobnie jak Leia, że wskutek obecności byłych funkcjonariuszy Imperium, Senat podzieli się na frakcje. Wszystkie włosy sierści istoty się zjeżyły, a kiedy Wookie zauważył spojrzenie Leii, z rozpaczą pokręcił głową.

Przywódczyni Nowej Republiki podsumowała wyniki głosowania. W chwilę później protokolarny android potwierdził jej obliczenia.

- Wniosek o powołanie niezależnej komisji dochodzeniowej -oznajmiła - uzyskał poparcie znacznej większości zgromadzonych senatorów.

Młodzi dyplomaci zaczęli podskakiwać z radości i wiwatować, a pozostali spoglądali po sobie, nie kryjąc zdumienia i niedowierzania. Leia chwyciła drewniany kubek i zaczęła uderzać nim o blat bufetowego stołu, pragnąc wezwać wszystkich do zachowania ciszy i spokoju. Kiedy młodsi senatorowie się uciszyli, powiedziała:

- Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zebraliśmy się we właściwej sali posiedzeń. Ponieważ nasze spotkanie ma charakter nieformalny, nie wyciągnę konsekwencji z tego złamania reguł obowiązujących w trakcie obrad. W przyszłości jednak każdy dyplomata okazujący nadmierne zacietrzewienie zostanie usunięty z sali, a jego głos uznamy za nieważny. Taki przepis jest zawarty w regulaminie obrad Senatu. Proponuję, żeby wszyscy nowi senatorowie się z nim zapoznali.

Słysząc echo własnego głosu, odbijające się od ścian wielkiej sali, Leia uzmysłowiła sobie, że brzmi w nim nuta gniewu. Zazwyczaj chlubiła się własnym opanowaniem, ale w tej chwili jej cierpliwość była bliska wyczerpania. Czy naprawdę ci tak zwani przywódcy nie rozumieli, jakie będą skutki ich postępowania? Czy nie wiedzieli, że takie zacietrzewienie doprowadzi do rozdźwięków w łonie Nowej Republiki?

Wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę. Dyplomaci czekali niecierpliwie na to, co powie. Leia nieznacznie kiwnęła głową.

- Senatorze Meido, ponieważ powołanie odrębnej ekipy śledczej było pańskim pomysłem, chciałabym, żeby właśnie pan podjął się trudu ustalenia jej składu - powiedziała. - Później poda mi pan nazwiska członków, żebym mogła umieścić je w protokole.

Meido się uśmiechnął. Jego jasnoróżowe zęby błysnęły na tle szkarłatu twarzy.

-Z przyjemnością, pani przewodnicząca.

Leia pomyślała, że wyraz jego twarzy nie wróży niczego dobrego. Miała wrażenie, że wystawia się na ciosy. Czuła się tak, jakby wpadała w zastawioną pułapkę.

-Jutro zbieramy siew sali balowej o zwykłej porze - oznajmiła. -Na razie ogłaszam dzisiejsze zebranie za zakończone.

Ponownie uderzyła drewnianym kubkiem o blat bufetowego stołu. W tej samej chwili otoczył ją gwar podnieconych głosów. Młodsi senatorowie uderzali swoich kolegów po plecach, raz po raz wybuchając radosnym śmiechem.

ChoFi wpatrywał się w listę obecności z wynikami głosowania.

- Chyba wiesz - odezwał się tak cicho, by usłyszeli go tylko Leia i senator Gno - że raport tej komisji będzie się różnił od sprawozdania, opracowanego przez grupy twoich ekspertów.

- Wiem - rzekła równie cicho Leia. - Nie miałam jednak innego wyjścia. Nie mogłam wyznaczyć któregoś spośród swoich zwolenników, żeby zajął się określeniem składu tej komisji, gdyż zostałabym posądzona o manipulację. Przechytrzyli mnie. Gdybym pomyślała, że może dojść do czegoś takiego, zanim weszłam do tej sali...

- To nie twoja wina, Leio - przerwał ChoFi. - Gdyby nie przeciwstawili ci się w tej sprawie, uczyniliby to w jakiejś innej. Przewodniczyłaś obradom, jakby nic się nie zmieniło, a tymczasem skład Senatu różni siew porównaniu z tym, jaki miał jeszcze do niedawna. Senat przestał być monolitem. Teraz mamy w nim frakcje.

- Nie podoba mi się to - stwierdził Gno.

- Jednakże frakcje istnieją i musimy pogodzić się z tym faktem -oświadczył ChoFi.

- Ja się nie pogodzę - rzekł Gno. - Właśnie w taki sposób Imperium sięgnęło po władzę w czasach Starej Republiki. Drobne nieporozumienia przerodziły się w waśnie i kłótnie, a te były lekceważone dopóty, dopóki rząd nie podzielił się na tyle frakcji, że przestał funkcjonować.

- Nie dopuścimy, aby taka sytuacja powtórzyła się i teraz -mruknął ChoFi.

Gno się uśmiechnął.

- Kiedyś, przed wielu laty, też tak uważałem.

Leia sięgnęła po kartkę z wynikami głosowania i skrzywiła się, kiedy poczuła ból w poparzonych rękach.

- Nie możemy obawiać się zachodzących zmian, panie senatorze - stwierdziła, zwracając się do Gna. - Musimy pamiętać, że obecny Senat jednak różni się od tego, który obradował w czasach Starej Republiki. Młodzi senatorowie nie mają przywódcy, jakim kiedyś był Palpatine.

- Przynajmniej na razie - zauważył sędziwy mężczyzna.

Przez otwory w zapadającym się sklepieniu sali obrad Senatu wpadały promienie słońca. Na tle nieba było widać czarną sylwetkę androida budowlanego. Wyposażony w chwytaki automat oczekiwał na rozkazy, aby zająć się usuwaniem gruzu i naprawami.

Luke Skywalker stał w drzwiach, których skrzydła pozostawiono rozsunięte, i zaglądał do środka sali. Promienie słońca oświetlały jedynie kąt ogromnego amfiteatru. Blask awaryjnych paneli jarzeniowych ukazywał jednak obraz znacznie większych zniszczeń.

Niemal wszystkie wykorzystywane podczas głosowania pulpity teraz były zaśmiecone kamieniami i okruchami kryształowych tafli, na podłodze leżały kawałki gruzu i kamieni. Androidy transportowe, konserwacyjne i naprawcze czekały w pogotowiu, jako że nikt jeszcze nie wydał im rozkazu przystąpienia do pracy. Zapewne Leia pragnęła zaczekać, aż jej dochodzenie przyniesie jakieś rezultaty. Luke postanowił, że przeprowadzi małe śledztwo na własną rękę. Niepokoiło go kilka rzeczy. Po pierwsze, upór Leii, związany z wyborem do Senatu grupy byłych funkcjonariuszy Imperium. Po drugie, dziwna rozmowa, jaką odbył Han z zaginionym przemytnikiem. I po trzecie, co było chyba najważniejsze, zakłócenie Mocy, jakie odczuł on, Leia i jej dzieci, aczkolwiek nie wszyscy w takim samym stopniu. Luke zgadzał się z Hanem, który wątpił, aby za zamach odpowiadali dostojnicy imperialni; posłużyliby się każdą wymówką, byle tylko nie przebywać w sali obrad w czasie, kiedy wydarzyła się eksplozja. Nie można było nie uznać także argumentacji Leii, która zauważyła, że większość młodych senatorów nie odniosła jakichkolwiek obrażeń. Jeżeli miała rację i za spowodowanie katastrofy był odpowiedzialny jeden czy kilku byłych funkcjonariuszy Imperium, nie istniał lepszy sposób odwrócenia podejrzeń od siebie niż właśnie przebywanie w sali obrad i „cudowne" uniknięcie jej skutków.

Luke wszedł do środka. W powietrzu unosiły się drobiny kurzu, oświetlone kręgiem padającego z góry blasku. Mimo iż oglądał w życiu tyle miejsc i pomieszczeń, w których eksplodowały ładunki wybuchowe, nie mógł się otrząsnąć z przeżytego wstrząsu. Ta sala była przecież miejscem obrad Senatu jeszcze w czasach Starej Republiki. Wrażenie, że od wieków w jej prastarych murach uchwalano nieodwracalne prawa i ustawy, nie chciało go opuścić mimo zmian wystroju, wprowadzonych za czasów rządów Palpatine'a. Ta sala była zawsze ulubionym pomieszczeniem Leii.

Jego siostra przebywała wówczas na samym dole. Kiedy doszło do katastrofy, stała na podwyższeniu.

Podwyższenie zostało także zniszczone. Cały krąg, na którym się wspierało, zaśmiecały teraz kamienie i odłamki kryształowych tafli. Czekająca na zewnątrz ekipa remontowa, w każdej chwili gotowa przystąpić do pracy, ostrzegła Luke'a, że sklepienie i ściany są niestabilne. Nie chcieli pozwolić mu wejść do środka, jeżeli nie uczyni tego w towarzystwie któregoś pracownika. Skywalker jednak nalegał i w końcu uzyskał zgodę. Musiał być sam, kiedy będzie oglądał salę. Chciał zobaczyć wszystko na własne oczy.

W powietrzu czuło się lodowaty chłód. Ten sam chłód, który poczuł, kiedy przebywał na Yavinie Cztery; zimno towarzyszące gwałtownej i niespodziewanej śmierci. Bezsensownej zagładzie tysięcy niewinnych, niczego nie podejrzewających istot

Zaczął schodzić po kamiennych stopniach. Oprócz chłodu odczuł ponownie dziwaczne wrażenie zdrady. Prawdopodobnie uczucie stanowiło normalną reakcję na śmierć, ale tę zdradę odbierał w inny, bardziej osobisty sposób. Podobnie czuł się, kiedy Kyp postanowił połączyć siły z duchem Exara Kuna. Odnosił wrażenie, że wszyscy, którzy ponieśli śmierć w sali obrad, zginęli na skutek zdrady kogoś, komu dotąd ufali bez zastrzeżeń.

To była bardzo osobista śmierć. Bomba szerzyłaby śmierć w sposób bardziej bezosobowy.

Luke zamknął oczy i pozwolił, żeby Moc przepływała przez całe jego ciało. Próbował umiejscowić punkt, z którego promieniowało najintensywniejsze zimno. Słyszał wirujące wokół siebie głosy. Głosy, które znał i pamiętał, wzywające pomocy i udzielające wskazówek. Okrzyki, skierowane do przyjaciół, a także jęki konających.

P u n k t y, z których promieniowało straszliwe zimno.

To nie była pojedyncza potężna eksplozja. W tej sali zdetonowano równocześnie wiele małych ładunków wybuchowych, a senatorowie siedzący najbliżej miejsc, w których wybuchały, zginęli niespodziewaną i gwałtowną śmiercią.

Kilka precyzyjnie zaplanowanych egzekucji?

Ostrzeżenie?

Czy próba zniszczenia całej sali obrad, która zakończyła się niepowodzeniem?

Trudno było rozstrzygnąć to w tej chwili. Teraz dysponował jednak tropem, na który musi skierować ekspertów Leii. Powinni przestać rozglądać się za sprawcą podłożenia jednej potężnej bomby, a zacząć szukać winowajców, którzy mogli podłożyć kilka mniejszych.

Od sklepienia oderwało się kilka kawałków gruzu, które z hukiem roztrzaskały się na podłodze. Luke odwrócił się i niechcący stąpnął w jedno z miejsc stanowiących jądro chłodu. Promienie słońca natychmiast straciły intensywny blask, a on poczuł ślad czyjejś obecności.

Byłego ucznia.

Młodego mężczyzny.

B r a k i s s a.

ROZDZIAŁ 9

Komórka, w której Kloperianie zamknęli oba automaty, miała poplamioną permabetonową posadzkę, metalowy sufit i metalowe ściany. Ścian nie zdobiły żadne obrazy ani malowidła, a zamek wewnętrznej płyty drzwi nie miał nawet gałki. Kiedy drzwi się zamknęły, okazało się, że we wnętrzu jest ciemno jak w szybie kopalni.

Mały robot cicho zagwizdał.

- Masz rację, Artoo - szepnął Threepio. - Ja także słyszę odgłos czyichś kroków. Zbliżają się do nas.

Uruchamiany przez komputer zamek drzwi szczęknął i zapiszczał. Kiedy drzwi się otworzyły, wnętrze komórki zostało zalane jaskrawym światłem. W otworze stał Kloperianin, ale nie był to ten sam, który ich pochwycił. W dłoni jednej macki trzymał notatnik z wyświetlonymi rozkazami, a w drugiej ściskał klucz ze specjalnym kodem.

- Och, dzięki niech będą Stwórcy - odezwał się złocisty android. - Nazywam się See-Threepio, a to jest mój partner, Artoo-Detoo. Stanowimy własność pani Leii Organy Solo, przywódczyni Nowej Republiki, i jej brata, mistrza Jedi Luke'a Skywalkera. Zostaliśmy bezpodstawnie uwięzieni...

- Przebywaliście w miejscu, do którego wstęp jest zabroniony - przerwał oschle Kłoperianin.

- Wręcz przeciwnie - oznajmił Threepio. - My...

-Nic mnie to nie obchodzi - oznajmił nadzorca mechaników. -Gdyby to zależało ode mnie, zaprowadziłbym was do składnicy złomu, dokąd kieruję wszystkie przestarzałe automaty. Sprawdziliśmy jednak wasze numery seryjne i okazało się, że naprawdę jesteście tymi, za kogo się podawaliście. Pamiętajcie jednak o tym, że jeżeli będziecie chcieli tu przyjść kiedykolwiek w przyszłości, wasi właściciele muszą nas o tym oficjalnie powiadomić. Nie możemy dopuścić, żeby po płytach hangarów pałętały się wszystkie archaiczne androidy, którym przyjdzie na to ochota. Czyhają tu na nie różne niebezpieczeństwa, a moi podwładni bywają czasem przesadnie gorliwi. Mogą pomyśleć, że jesteście złomem, i rozbiorą was, żeby wykorzystać części zapasowe.

- Części! - przeraził się nie na żarty Threepio. - Zapewniam pana, że nie jesteśmy żadnymi składnicami części zapasowych. Pragnę stwierdzić, że mój towarzysz i ja możemy nawet być uważani za...

- Ty jesteś przestarzałym o co najmniej trzy modele androidem protokolarnym, a twój partner astromechanicznym robotem, złożonym tak dawno, że od tamtych czasów wypuszczono przynajmniej szesnaście nowocześniejszych modeli. Gdybyście należeli do mojej ekipy, już dawno ktoś skierowałby was do składnicy złomu.

Artoo zabeczał.

- Ponieważ powiedzieliście prawdę, pozwolimy wam obejrzeć ten X-skrzydłowiec. Później jednak będziecie musieli opuścić to pomieszczenie. - Kloperianin skrzyżował na torsie dwie macki. -Chodźcie za mną.

Threepio pospiesznie wyszedł z komórki, spoglądając na Artoo toczącego się u jego boku. Kloperiański nadzorca odwrócił się i szybko ruszył przodem, stawiając długie, posuwiste kroki. Złocisty android odczekał chwilę, aby zostać trochę z tyłu, na tyle, by istota go nie usłyszała.

- Widzisz, Artoo? - zapytał. - Powiedziałem ci, że nas wypuszczą, kiedy dowiedzą się, kim jesteśmy.

Artoo zaświergotał.

- No cóż, jeżeli chcesz znać moje zdanie, nie widzę w tym niczego dziwnego - odparł Threepio.

Mały robot wydał długi cichnący pisk.

- No, dobrze - odezwał się jego złocisty towarzysz. - Przyznaję, Artoo, że powinni byli sprawdzić nasze numery seryjne trochę szybciej. Najważniejsze jest jednak to, że w ogóle je sprawdzili. Przyznaję też, że nasza przygoda mogła zakończyć się fatalnie. Składnice złomu! A ja myślałem, że miejsca, w których porzuca się przestarzałe automaty, istniały tylko w baśniach i legendach.

W miarę jak zapuszczali się w głąb hangaru, kopułka Artoo obracała się, a miniaturowa holograficzna kamera raz po raz migotała. Mały robot rejestrował wszystko, na co kierował optyczne czujniki.

- Nie sądzę, żebyś otrzymał zgodę na... - zaczął protokolarny android.

Artoo zapiszczał tak donośnie, że idący przodem Kloperianin stanął i odwrócił głowę.

- Co się stało? — zapytał. Threepio zerknął na niższego kolegę.

- Nic się nie stało - odparł pospiesznie. - Absolutnie nic, proszę pana.

Chcąc podkreślić wagę swoich słów, z rozmachem położył złocistą rękę na czubku kopułki robota. W pomieszczeniu zabrzmiał donośny dźwięk metalu uderzającego o inny metal.

Minęli kilkanaście myśliwców typu X, w różnym stopniu rozłożonych na części albo złożonych. Przez otwarte wrota sąsiednich hangarów widzieli także inne maszyny typu Y albo A, które również remontowano albo modernizowano. Dopiero w ostatnim hangarze ujrzeli całkiem nowy gwiezdny statek, wokół którego krzątały się androidy, czyszcząc i polerując i tak błyszczący metal kadłuba maszyny.

W końcu ich wędrówka dobiegła końca. Kiedy stanęli, Kloperianin gestem macki pokazał pokiereszowany i oszpecony bliznami po blasterowych strzałach X-skrzydłowiec, którego większość części spoczywała teraz na posadzce hangaru.

Artoo zakwilił.

Threepio podreptał w kierunku rozłożonych podzespołów.

- O rety - powiedział. - Pan Luke bardzo lubi ten X-skrzydłowiec.

- Za jakieś dwa dni go złożymy - odezwał się nadzorca mechaników.

Artoo jęknął i zaświergotał.

- Mój partner chce się dowiedzieć, dlaczego w ogóle myśliwiec został rozłożony - przetłumaczył złocisty android.

- Rozkazy - burknął Kloperianin. - Te X-skrzydłowce sprawiały zawsze zbyt wiele kłopotów, żeby można było pozwolić im latać po galaktyce bez dokonywania okresowych przeglądów albo remontów.

Artoo żałośnie zapikał.

- Mój towarzysz twierdzi, że myśliwiec był w idealnym stanie -oznajmił Threepio.

- No cóż, z pewnością się myli - odparł kloperiański nadzorca. - Amatorskie naprawy nigdy nie zastąpią fachowego remontu kapitalnego.

Mały robot przeraźliwie zapiszczał.

- Artoo! - upomniał go Threepio. - Przepraszam pana - dodał, zwracając się do Kloperianina. - Bardzo zżył się z tym X-skrzydłowcem. Obawia się, że może go pan uszkodzić albo zniszczyć.

- Nawet go nie dotknąłem - oburzył się nadzorca. - A teraz, kiedy go zobaczyliście, możecie zameldować właścicielowi, w jakim jest stanie. Wyjdźcie przez tamte drzwi.

Threepio pokiwał głową.

- Chodźmy, Artoo - powiedział. - Musimy porozmawiać z panem Lukiem.

Artoo nerwowo zaszczebiotał. Podjechał do myśliwca typu X i uniósłszy korpus na całą wysokość, niepewnie zajrzał do wnętrza.

- Artoo! - zganił go znów Threepio. - Widzieliśmy już wszystko, co chcieliśmy.

- Możesz powiedzieć swojemu panu, by skasował zawartość pamięci tego astronawigacyjnego robota - odezwał się kloperiański nadzorca, zwracając się do protokolarnego androida. - Ta jednostka typu R2 jest i tak okropnie przestarzała, a jeżeli uwzględnimy wszystkie zmiany, jakie przewidziano w projekcie modernizacji tego X--skrzydłowca, po następnych kilku miesiącach stanie się zupełnie bezużyteczna.

Z lewego boku korpusu baryłkowatego robota, niewidocznego dla Kloperianina, bezgłośnie wysunęła się metalowa cylindryczna końcówka.

- Z pewnością powiadomię o tym pana Luke'a - obiecał Threepio. - Z tym malcem są same kłopoty i to od pierwszej chwili, kiedy stał się jego nabywcą.

- Ze wszystkimi takimi jednostkami są kłopoty - zgodził się Kloperianin. - A teraz wynoście się stąd, zanim sam was wyrzucę.

- Tak jest, proszę pana. Chodźmy, Artoo.

Wyciągnięta końcówka równie bezgłośnie schowała się w korpusie robota. Artoo wysunął wspornik z trzecim kółkiem i potoczył się w stronę wyjścia.

- Dziękujemy panu, że zechciał pan pokazać nam ten X-skrzydłowiec - odezwał się jeszcze Threepio, podążając w ślad za toczącym się towarzyszem. - Z pewnością porozmawiam z naszym właścicielem na temat tego, co pan...

Urwał jednak, kiedy drzwi hangaru remontowego z hukiem zatrzasnęły się za jego plecami. Mały robot wydał przeciągły żałosny skowyt.

- Wydaje mi się, że przesadzasz, Artoo - rzekł android. - Ten myśliwiec typu X wcale nie jest martwy. Został tylko rozebrany na części.

Nie czekając na odpowiedź, Threepio odwrócił się i szybko ruszył korytarzem.

Artoo rozpaczliwie zapiszczał, po czym potoczył się, próbując dotrzymać kroku.

- Wymazano zawartość pamięci? - przeraził się Threepio. -Przecież pan Luke wydał wyraźne polecenie, żeby nikt nic nie robił z informacją, zapisaną w pamięci tego X-skrzydłowca.

Mały robot twierdząco zapikał.

- Ale to jeszcze nie oznacza, Artoo, że ktoś tu coś knuje. Istoty organiczne czasami popełniają błędy.

Artoo zaćwierkał, a potem przeraźliwie zapiszczał.

- No, dobrze, niech ci będzie - zgodził się android. - Możesz wierzyć, w co zechcesz, ale stanie się lepiej, jeżeli sam powiesz o tym panu Luke'owi. Jeżeli chodzi o mnie, nie chcę mieć nic wspólnego z takim bezsensownym fantazjowaniem.

Artoo zaburczał.

- Mimo to uważam - mruknął do siebie Threepio, kiedy obaj opuścili hangar i dotarli na wyższy poziom lądowiska - że powinienem poinformować panią Leię o nastawieniu tego nieznośnego malca. Jeżeli zostaliśmy uwięzieni z powodu takiej błahej sprawy, aż strach pomyśleć, co stałoby się z innymi automatami, których właściciele nie mają takich dużych wpływów. Uważam, że to hańba. Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca, zwłaszcza tu, na Coruscant.

Artoo wydał długą serię elektronicznych pisków i szczebiotów.

- Wcale nie miałem na myśli siebie - obruszył się złocisty android. - Gdybym myślał tylko o sobie, czy interesowałbym się losem innych androidów?

Leia rozplotła włosy i pozwoliła, by spływały po plecach. Czesała je, wykonując miarowe ruchy rękami, które w łagodnym blasku, rzucanym przez panele jarzeniowe, wyglądały, jakby nigdy nie były poparzone. Osiągnęła to dzięki ostatniej kąpieli w zbiorniku bacta. Właściwie powróciła do pełni sił po ranach, jakie odniosła podczas eksplozji.

Han siedział na skraju łoża i przyglądał się żonie, żałując, że nie może widzieć jej twarzy. Przypomniał sobie, że Leia sięgnęła po szczotkę do czesania włosów w tej samej chwili, kiedy ich rozmowa zboczyła na poważne tematy.

- Posłuchaj, kochanie - powiedział. - Proszę cię, żebyś dała mi tylko tydzień.

- Znajdujemy się w samym środku kryzysowej sytuacji, Hanie - odparła, ani na chwilę nie przestając miarowo poruszać ręką. -A ty chcesz gdzieś lecieć, żeby bawić się z kumplami.

- Nie chcę się bawić, Leio - rzekł Han. - Uważam, że Jarril przyleciał do mnie w jakiejś ważnej sprawie.

- Jestem pewna, że tak - oświadczyła z przekąsem Leia. - Z tego, co mówiłeś na temat waszej rozmowy, mogę wnioskować, że chodziło mu o to, iż nie mógł zrozumieć, co się stało z dawnym Hanem Solo, słynnym włóczykijem i awanturnikiem.

Han wstał z łóżka.

- Mam przeczucie, że wizyta Jarrila w jakiś sposób wiąże się z tą eksplozją.

- A ja nie - oznajmiła Leia.

Han kucnął obok łoża. Jego żona przestała czesać włosy i oparła dłonie na kolanach. Mimo iż z jej twarzy zniknęły wszystkie blizny i ślady po oparzeniach, skóra była nadal ściągnięta i blada.

Han przykrył jej dłonie swoimi dłońmi. Poczuł, że ręce żony są zimne i drżą. Pomyślał, że naszedł czas szczerości. Dla obojga.

- Leio - zaczął. - Tutaj nie jestem nikomu potrzebny.

- Jesteś potrzebny - sprzeciwiła się, zwracając spojrzenie na jego dłonie, opiekuńczym gestem chroniące jej ręce. - Zawsze jesteś potrzebny.

Han oparł czoło o ramię żony i poczuł, że jej gładkie jak aksamit włosy muskają skórę jego twarzy. Poczuł woń delikatnych perfum. Nie wiedział, jak inaczej ma wyjaśnić to, co Leia zazwyczaj dobrze rozumiała. Był człowiekiem czynu. Nie znosił, kiedy nie miał niczego do roboty.

Po chwili Leia westchnęła.

- Chcesz mi jakoś pomóc - powiedziała. Kiwnął głową.

- I zdajesz sobie sprawę z tego, że nie możesz, dopóki będziesz przebywał na Coruscant.

Han odsunął się i spojrzał w jej oczy. Mocniej ścisnął dłońmi ręce żony. Włosy szczotki wpiły się w opuszki jego palców.

- Uczyniłem wszystko, co mogłem, Leio - stwierdził. -Upewniłem się, co robił Jarril od chwili wyjścia z tej spelunki. Korzystając z panującego zamieszania, odleciał z ostatnią grupą statków, jakie opuściły Coruscant. Wykorzystał chwilę, kiedy pole ochronne zostało wyłączone, aby umożliwić myśliwcowi Luke'a lądowanie na planecie. Wygląda na to, że nie rozmawiał tu z nikim oprócz mnie. Wszystko wskazuje na to, że jestem jego jedynym przyjacielem.

- Możliwe, że nie miał nic wspólnego z tym atakiem - zauważyła Leia.

Han kiwnął głową.

- Tak myślę - przyznał. - Jeżeli to prawda, komisja dochodzeniowa, którą powołałaś, powinna skupić uwagę na podążaniu innymi tropami.

- Co się stanie, jeżeli dojdzie do jeszcze jednego ataku, Hanie?

- Na razie do niego nie doszło. Czekam już kilka dni, ale nadal panuje cisza i spokój.

- To dziwne, prawda? - zapytała Leia. - Wydaje mi się, że to bardzo dziwne.

- Mnie także.

Leia spojrzała na niego i wykrzywiła usta w wymuszonym półuśmiechu, jakim obdarzała go zawsze, ilekroć wiedziała, że powinna z nim walczyć, mimo iż nie miała do tego serca.

- Zostanę tu, jeżeli jestem ci potrzebny - zaproponował Han. Leia pokręciła głową.

- Nikt nie jest mi potrzebny, wielki poszukiwaczu przygód i awanturniku.

- Wiem o tym, Wasza Łaskawość - odparł, szczerząc zęby. Po chwili jednak przestał się uśmiechać. - Mówiłem poważnie. Jeżeli mnie potrzebujesz...

- Radzimy sobie lepiej, Hanie, kiedy pracujemy jako zespół. To też wiedział. Od samego początku usiłował właśnie to powiedzieć.

-Najbardziej martwię się o dzieci. - Uwolniła jedną rękę z jego uścisku i położyła szczotkę do czesania włosów na toaletce. - Co się stanie, jeżeli następny atak będzie wymierzony w dzieci? Czy myślisz, że M'yet miał rację? A jeżeli naprawdę ktoś chciał zaatakować mnie albo moją rodzinę?

- Jeżeli chciał zaatakować ciebie, eksplozję w sali obrad Senatu potraktował jako ostrzeżenie - rzekł Han.

- Wizytę Jarrila także. Han kiwnął głową.

- Winter mówi, że tajna baza na Anoth została odbudowana. A może powinniśmy znów na jakiś czas wysłać tam dzieci i piastunkę?

- Żeby odwiedziły miejsce, w którym spędziły część dzieciństwa? - Han wstał. - Dasz sobie radę bez nich? Mnie nie będzie przy tobie, dzieci także, a musisz poradzić sobie z kryzysem politycznym.

Leia głęboko odetchnęła. Han zauważył walkę uczuć, malującą się na jej twarzy. Dobrze wiedział, jak często szukała oparcia w rodzinie i ile dla niej znaczyła.

- Myślę, że będę spokojniejsza i pewniejsza, jeżeli przestanę się martwić o to, czy nie grozi wam niebezpieczeństwo - rzekła w końcu.

- To dlatego chcesz, żebym został przy tobie, prawda?

Leia nie spojrzała na niego. Han, odsunąwszy pasmo włosów, złożył pocałunek na jej karku.

- Dam sobie radę, księżniczko - obiecał.

- Wiem o tym - rzekła cicho, nadal nie spoglądając na męża.

- To właśnie tobie zagraża największe niebezpieczeństwo. Może i ty powinnaś polecieć z dziećmi na Anoth.

Leia odwróciła głowę i wreszcie obdarzyła go zdumionym spojrzeniem.

- Nie mogę tego zrobić - powiedziała. - Trzymają mnie tu obowiązki. Muszę podjąć to samo ryzyko, co wszyscy inni członkowie rządu.

Han dobrze o tym wiedział. On także musiał ryzykować. Chronienie go i zmuszanie, żeby został na Coruscant, było taką samą niedorzecznością jak namawianie Leii, aby poleciała na Anoth.

Przez chwilę nic nie mówił, czekając, aż żona to zrozumie i uświadomienie sobie tego faktu zaświta na jej twarzy.

- Przechytrzyłeś mnie - powiedziała. Kiwnął głową.

Leia wstała i objęła go, a później przyciągnęła do siebie. W ciągu ostatnich dni straciła na wadze co najmniej kilka kilogramów. Stała się szczuplejsza i jakby bardziej krucha. Han przytulił ją, wiedząc, że w wiotkim ciele żony kryje się więcej siły, niż on zdołałby kiedykolwiek zmobilizować. Musiał wierzyć w jej talent i możliwości, podobnie jak ona musiała mieć zaufanie do jego umiejętności.

- Czy nie chciałbyś, żebyśmy chociaż jeden raz mogli żyć w spokoju i ciszy jak normalni ludzie? - zapytała głosem niewiele głośniejszym od szeptu.

- Nie - odrzekł Han. Cofnął się o pół kroku; tylko tyle, żeby móc widzieć wyraz jej twarzy. - Ponieważ gdybyśmy byli normalnymi ludźmi, nigdy byśmy się nie spotkali. Wasza Wysokość-kość.

Leia się roześmiała, a Han wycisnął na jej ustach pocałunek. Długi. Namiętny.

Jakby nigdy więcej w życiu nie miał jej całować.

ROZDZIAŁ 10

Statek Jarrila okazał się prawdziwą składnicą, wypełnioną niezwykłym złomem. Lando Calrissian zaholował „Narkomankę" na Kessel, gdzie spędził pół dnia, przeszukując ładownie statku starego przyjaciela. Jego ciało pozostawił w sterowni. Jeszcze nie wiedział, co z nim zrobi. Przypuszczał, że musi sprawdzić w bazach danych, a później odszukać kogoś spośród najbliższych krewnych.

Zamierzał zająć się tym na samym końcu.

Okazało się, że kiedy Jarril został zamordowany, ładownie jego statku świeciły pustkami. A przynajmniej wszystko na to wskazywało. Mogło jednak zdarzyć się i tak, że ktoś splądrował „Narkomankę", kiedy statek dryfował bezradnie w pustce przestworzy.

Mimo to Lando znalazł wiele zapomnianych przedmiotów. Potrafiłby zrozumieć, gdyby natrafił na nie w ładowniach różnych frachtowców, ale nie miał pojęcia, dlaczego wszystkie znajdowały się w ładowni „Narkomanki".

Znalazł rękojeść blastera, pojedynczą rękawicę pancerza szturmowca, uszkodzone działko laserowe i części do urządzenia typu Cabanti, służącego do zakłócania pracy czujników. W kącie ładowni ujrzał także ogniwa energetyczne i dokumentację techniczną armatek, montowanych wewnątrz uniwersalnych opancerzonych transporterów terenowych typu AT-AT. Natrafił również na sworznie do silników repulsorowych i, co wprawiło go w największe osłupienie, pudełko igieł, produkowanych specjalnie dla imperialnych androidów przesłuchujących.

Żadnych kredytów, żadnych klejnotów, żadnych skrzyń, wypełnionych przyprawą.

Albo Jarril zajmował się jakąś złowieszczą działalnością, albo po prostu wdepnął w jakieś bagno.

Lando chciałby wierzyć, że przemytnik jedynie znalazł się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu.

Ale to, w co chciałby wierzyć, i to, jak wyglądała prawda, były zapewne dwiema całkiem różnymi rzeczami.

Dochodził do wniosku, że najlepszym wyjściem byłoby zabranie „Narkomanki" z powrotem w przestworza i pozostawienie jej własnemu losowi. W pół drogi do swojego statku przypomniał sobie jednak śmiech przemytnika.

Był to donośny, serdeczny, beztroski śmiech, przez co Jarril omal się nie udławił. Lando obawiał się, że mężczyzna zakrztusi się na śmierć tego dnia, kiedy potajemnie wykradł go z Ostoi Przemytników. Sprzed nosa samego Andreesona.

- Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem - powiedział wówczas Calrissian.

Jarril wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Wiem, chłopie - odparł. - I kiedyś zażądam spłaty długu. Ze wszystkim odsetkami.

Nigdy jednak tego nie uczynił. A teraz było za późno. Mimo to od czasów, kiedy przebywając w Mieście w Chmurach widział, jak ciało Hana Solo pogrąża się w zbiorniku krzepnącego karbonadu, Lando przykładał bardzo dużą wagę do zobowiązań, starych długów wdzięczności i przyjaźni.

Kiedyś zapewne wzruszyłby obojętnie ramionami i pomyślał, że życie musi toczyć się swoim torem. Zostawiłby „Narkomankę" w przestworzach, gdzie ją znalazł, i szybko zapomniałby o całej sprawie.

Westchnął i przeszedłszy obok głównego włazu, skierował się do sterowni.

Pomieszczenie na pokładzie „Narkomanki" było wierną kopią sterowni „Sokoła Milenium". Mogło pomieścić bez trudu cztery istoty człekokształtne i miało dostateczną wysokość, umożliwiającą przebywanie w nim nawet Wookiego. Blizny po blasterowych strzałach szpeciły jednak oparcia foteli i osmaliły jeden z iluminatorów. Kiedy Lando włączył system sztucznego ciążenia, ciało przemytnika z głuchym stukiem upadło na podłogę między fotelem pilota a ścianą, gdzie zwiotczało jak odrzucona zmięta szmata.

Lando pochylił się nad Jarrilem. Jak przypuszczał, mężczyzna został zabity strzałem z blastera, oddanym z bardzo małej odległości.

Przemytnik miał szeroko otwarte oczy, w których nawet w tej chwili malowało się przerażenie. Lando delikatnieje zamknął. Zbyt wiele razy się obawiał, że on także może umrzeć w taki sposób, samotnie, zastrzelony przez kogoś, kogo zdenerwował albo komu pokrzyżował plany. A może przez kogoś, kogo nie widział nigdy w życiu.

- Ciekawe, czy będę mógł coś dla ciebie zrobić, stary - powiedział do siebie.

Usiadł na fotelu drugiego pilota jak najdalej od ciała zabitego przemytnika, a później włączył pokładowy komputer „Narkomanki". Skorzystał z urządzenia, które nie było połączone z obwodami podporządkowania frachtowca.

Kiedy wystukał odpowiednie dane, na ekranie monitora pojawił się manifest okrętowy. Nosił datę o tydzień wcześniejszą... i nie zawierał ani jednej pozycji.

Było jasne, że został skasowany.

Lando zaczął przeszukiwać pamięci rezerwowe, ale okazało się, że ktokolwiek skasował zawartość manifestu, pracował sumiennie i metodycznie. Nie istniały żadne inne kopie pierwotnej wersji tego dokumentu. Prawdę mówiąc, Lando znalazł tylko szczątki wszystkich danych, zawierające nazwiska osób i daty dokonanych transakcji.

Widocznie transportowany przez Jarrila ładunek stanowił taką tajemnicę, że sam przemytnik nie zapisywał niczego na ten temat nawet w osobistej bazie danych.

Lando zrezygnował z szukania innych kopii manifestu i zażądał wyświetlenia informacji zawierającej nazwiska i adresy. Przypuszczał, że znajdzie tam wszystkie uzgodnione hasła, za pomocą których przemytnik porozumiewał się z klientami. Musiał poświęcić tylko kilka chwil, by uzyskać dostęp do odpowiednich zbiorów.

Okazało się, że jeżeli nie liczyć trzech osób, znał nazwiska wszystkich klientów Jarrila. Jednym z tych, o których nic nie wiedział, był jakiś mieszkaniec Fwatny, z którym przemytnik w ciągu ostatnich trzech lat przed śmiercią nie skontaktował się ani razu. Drugi mieszkał na Dathomirze, a trzeci na Almanii. Calrissian postanowił zainteresować się najpierw adresem z Fwatny. Osoba, z którą kontaktował się Jarril, miała na imię Dolph, ale przemytnik zapisał: (IMIĘ I ADRES NIEAKTUALNE). Pobieżne przejrzenie bazy danych Jarrila pozwoliło Calrissianowi upewnić się, że właściciel „Narkomanki" skasował wszystkie inne zbędne informacje. Lando zapamiętał imię oraz nieaktualny adres, a później zajął się dalszymi poszukiwaniami.

Obok adresu klienta z Dathomiry nie widniało żadne nazwisko. Zamiast niego baza danych zawierała informacje wyglądające jak wskazówki, a także kilka gwiazdek oznaczających, że chodzi o wyjątkowo dobry interes. Adres został zapisany na tyle niedawno, że Lando podejrzewał, iż przemytnik nie zdążył przekonać się osobiście, na czym polega ów interes, i dlatego pozostawił tę informację w swoich zbiorach danych.

Kiedy zajął się przeglądaniem zbioru informacji dotyczących Almanii, przekonał się, że Jarril wysłał na tę planetę wiadomość dokładnie tego samego dnia, kiedy manifest okrętowy „Narkomanki" został skasowany. Treść informacji również usunięto, ale przemytnik kazał skonstruować swój frachtowiec w taki sposób, aby był wierną kopią „Sokoła Milenium". Sterownie obu statków wyglądały identycznie, gdyż zbudowano je według tych samych planów, a przemytnik chełpił się tym bardziej niż czymkolwiek innym. Na szczęście Lando wciąż jeszcze dysponował planami. Oznaczało to, że do pokładowego systemu komputerowego można było się dostać niejako tylnymi drzwiami.

Jeżeli więc jakaś informacja została skasowana z głównej pamięci, mogła nadal istnieć w innym miejscu.

Jarril nigdy nie zaliczał się do ludzi błyskotliwych. Nie tylko zachował zaprojektowane przez Landa wszystkie wejścia tylnymi drzwiami do systemu komputerowego statku, ale nawet zastosował te same szyfry. Lando pomyślał, że może takie rozwiązanie było właśnie najbardziej błyskotliwe. Któż mógłby pomyśleć, że dwa tak bardzo różniące się od siebie statki mogą mieć identyczne szyfry?

Nikt. Rzecz jasna, z wyjątkiem Calrissiana.

Po krótkiej chwili Lando odnalazł miejsce, w którym Jarril zapisał treść przesłanej na Almanię wiadomości. Wydał polecenie, by została odczytana, ale komputer poinformował go, że sama wiadomość została także zaszyfrowana.

I że istniała jedynie w postaci umożliwiającej pokazanie jej na ekranie.

Dziwne. Coraz dziwniejsze.

Lando rozszyfrował treść wiadomości i polecił, by komputer wyświetlił ją na monitorze. Wiadomość nie została zaadresowana ani podpisana. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż tak postępowało wielu przemytników. W ten sposób nikt, kto odebrałby ją przez przypadek, nie wiedziałby, kto może być nadawcą czy odbiorcą.

PRZESYŁKA DORĘCZONA. SZTUCZNE OGNIE NIEZWYKLE WIDOWISKOWE.

Okazało się, że wkrótce potem Jarril przesłał jeszcze jedną informację:

SOLO WIE. MOŻEMY LICZYĆ NA JEGO UDZIAŁ.

A później nic. To były ostatnie wiadomości, jakie Jarril wysłał z pokładu „Narkomanki".

Lando przepisał obie do pamięci swojego komputera. Popatrzył na leżące pod ścianą ciało przemytnika. Mężczyzna coś wiedział, zwierzył się z tego Hanowi, a teraz nie żył. Oznaczało to, że ktoś będzie próbował dobrać się do Hana.

Ktoś, kto odleciał myśliwcem typu A i pozwolił, żeby „Narkomanka" dryfowała w pustce przestworzy.

Lando wstał z fotela drugiego pilota. Musiał skontaktować się z Coruscant, a nie mógł tego uczynić, dopóki przebywał na pokładzie frachtowca Jarrila.

Brakiss. Luke usiadł na stopniu schodów, pokrytym grubą warstwą kurzu i kawałkami muru. Nie zamierzał wychodzić z sali obrad Senatu. Jeszcze nie, dopóki nie zapozna się ze wszystkimi pozostałościami uczuć oraz wiedzą, jaką mógł zgromadzić w tym zniszczonym pomieszczeniu.

Brakiss. Jedna z jego porażek. Jeden z uczniów, który przeszedł na Ciemną Stronę. Skywalker pamiętał wszystkich uczniów, którzy odlecieli z Yavina Cztery, nie ukończywszy szkolenia w jego akademii. Niektórzy opuszczali uczelnię z powodu kłopotów rodzinnych („Zdecydować musisz, jak usłużyć im najlepiej"), przy czym kłopoty te pojawiały się zawsze w najmniej odpowiedniej chwili nauki („To niebezpieczne stadium. Teraz jesteś najbardziej podatny na pokusy Ciemnej Strony"). Przypomniał sobie Bena i Yodę. Pamiętał, że zawsze pozwalał swoim uczniom odejść, chociaż udzielał im tej samej rady, którą dał mu kiedyś Yoda: „Pamiętaj, czego się nauczyłeś". I w myślach dodawał pozostałe słowa, jakie usłyszał wówczas od sędziwego mistrza: „Może cię to uratować".

Niektórzy brali sobie do serc jego rady i wracali, aby dokończyć nauki. Inni po prostu znikali. Skywalker nie tracił nadziei, że i oni kiedyś powrócą.

Żaden uczeń wszakże nie opuścił jego akademii w tak widowiskowy sposób jak Brakiss. Młody mężczyzna był jednym z niewielu funkcjonariuszy Imperium, którzy usiłowali przeniknąć do jego uczelni. W przeciwieństwie do innych, Brakiss wykazywał prawdziwy talent do władania Mocą. Luke postanowił się przekonać, czy potrafi wzbudzić w nowym uczniu niechęć do kroczenia ścieżkami Ciemnej Strony.

Szkolenie przebiegało prawidłowo. Brakiss zmiękł. Luke pomyślał, że może powinien poddać go próbie podobnej do tej, jakiej został sam poddany, kiedy musiał wejść do mrocznej jaskini na Dagobah. Wysłał Brakissa na wyprawę, w trakcie której uczeń musiał się zapuścić w głąb własnego umysłu. Młody mężczyzna powrócił z tej wyprawy przerażony i rozgoryczony. Odleciał z Yavina Cztery i powrócił na łono Imperium.

Skywalker wiedział jednak, że któregoś dnia jeszcze go zobaczy.

Obawiał się tylko, że nie będzie to miłe spotkanie.

- Panie Luke'u! Panie Luke'u! Och, dzięki niech będą niebiosom za to, że pana znaleźliśmy!

Podniecony głos Threepia wyrwał Skywalkera z zadumy. Mistrz Jedi obejrzał się przez ramię i zobaczył złocistego androida i Artoo, stojącego obok niego w otwartych drzwiach sali. Oba automaty, ujrzawszy go, poruszyły się, jakby chciały zacząć schodzić po stopniach.

- Nie! - odezwał się Luke. — To pomieszczenie jest niestabilne. Zaczekajcie na mnie na dworze.

- Ależ panie Luke'u...

- Za chwilę do was przyjdę, Threepio.

- Mam nadzieję - odezwał się protokolarny android.

Odszedł od drzwi. Artoo zapiszczał, zwracając się do Skywalkera, po czym podążył w ślad za wyższym towarzyszem. To musiało być coś poważnego. Mały robot sprawiał wrażenie strapionego.

Luke wstał. Oprócz tamtego pierwszego wrażenia obecności Brakissa nie wykrył żadnych śladów. I to właśnie martwiło go najbardziej. Nie przywykł do takich ulotnych, powierzchownych wrażeń. Wszystkie inne jednak, jakie odbierał, przebywając w tej zniszczonej przez eksplozję sali, wydawały mu się tak samo dziwne.

Wspiął się na górę. Jeden z czekających na korytarzu pracowników popatrzył na niego i zapytał:

- Czy to pańskie automaty, panie Skywalkerze? Luke kiwnął głową.

- Wyglądały na bardzo podniecone. Mistrz Jedi się uśmiechnął.

- Threepio zawsze sprawia wrażenie bardzo podnieconego. Jestem pewien, że to nic poważnego.

Wyszedł na dwór. Threepio i Artoo stali na zaśmieconym i zdeptanym trawniku. Kierowali spojrzenia na drzwi wejściowe. Kiedy ukazał się w nich Luke, złocisty android obrócił się i powiedział coś do swojego partnera.

- Co się stało? - zapytał Skywalker.

- Panie Luke'u, Artoo i ja przeżyliśmy straszne chwile, kiedy przebywaliśmy w hangarze remontowym. Artoo nalegał, żebyśmy tam się wyprawili, ale zostaliśmy uwięzieni przez okropnego Kloperianina, który chyba nawet nie miał pojęcia, kim jesteśmy. Nie mówiłbym panu

0 tym wszystkim, gdyby Artoo nie upierał się, żebym z panem porozmawiał. Powiedział, że musi się pan dowiedzieć...

- Po co w ogóle wyprawialiście się do hangaru remontowego, Threepio? - zapytał Luke. - Do tego pomieszczenia wolno wchodzić tylko androidom specjalizowanym.

-Artoo nalegał -powtórzył Threepio. -Zachowuje się niemożliwie. Prawdę mówiąc, wyrażenia, jakich używał, zwracając się do tego Kloperianina... No cóż, moje przekładnie zamarły z przerażenia, jeżeli pan wie, co chcę przez to powiedzieć. A poza tym...

- Artoo? - zapytał zdziwiony Skywalker.

Mały robot zaszczebiotał, po czym otworzył skrytkę w korpusie i wysunął niewielki cylindryczny wysięgnik. Luke wyciągnął rękę, a Artoo umieścił delikatnie na podstawionej dłoni kilka miniaturowych obwodów scalonych.

Luke kucnął i zaczął się im przyglądać.

- To są obwody pamięciowe komputera mojego X-skrzydłowca! Artoo wydał cichnące żałosne piknięcie.

- Pański myśliwiec został rozebrany na części, proszę pana -podjął opowiadanie Threepio. - Gdybym wiedział, że Artoo zamierza ukraść jakieś obwody...

- Na części? -przerwał zaskoczony mistrz Jedi. Zacisnął w dłoni obwody pamięciowe. X-skrzydłowiec i Artoo latali ze sobą od tak dawna, że ich pamięci zostały ze sobą połączone, sprzężone. Komputer pokładowy myśliwca i robot astronawigacyjny porozumiewali się ze sobą, posługując się własnym językiem. Myśliwiec typu X wydawał się Luke'owi niemal żywą istotą. - Kto wyraził na to zgodę?

- Myślałem, że pan - odparł złocisty android.

- Poleciłem, żeby dokonano tylko ogólnego przeglądu. - Skywalker wstał. - I pomyśleć, że coś takiego musiało się przydarzyć, kiedy potrzebuję tej maszyny. Jak bardzo jest uszkodzona?

- Prawdę mówiąc, nie została uszkodzona - odparł Threepio. Artoo zapiszczał i zaskrzeczał.

- Jeżeli nie liczyć części - dodał pospiesznie android. Luke nie wypuszczał obwodów scalonych z zaciśniętej dłoni.

- Wszystko wskazuje na to, że modernizują mój myśliwiec -powiedział. - Z jakiego innego powodu mieliby wyjmować obwody pamięciowe?

Mały robot zapiszczał na znak, że przyznaje mu rację.

- Nie znam się na sprawach technicznych, proszę pana -oznajmił wyniośle Threepio. - Wydawało mi się zawsze, że ogólny przegląd powinien być ogólnym przeglądem, przynajmniej tu, na Coruscant.

- I dlatego was uwięzili? - Luke z niedowierzaniem pokręcił głową. -Nie podoba mi się to wszystko.

- Nam także nie bardzo się spodobało, panie Luke'u. Przecież gdybym im nie powiedział, że jesteśmy własnością pana i pani Leii, wciąż jeszcze przebywalibyśmy w tej ciemnej komórce. Albo... -Złocisty tors androida przebiegło drżenie zapewne mające imitować wzdrygnięcie. - Skasowano by nam pamięć i sprzedano nasze ciała na złom.

Artoo jęknął.

- Miałeś doskonały pomysł, Threepio, i ty również, Artoo - Luke zwrócił obwody pamięciowe baryłkowatemu robotowi. - Ukryj je w bezpiecznym miejscu, a ja pójdę zobaczyć, w jakim stanie znajduje się nasz X-skrzydłowiec. Jestem pewien, że złożenie go nie zajmie dużo czasu.

Wcale jednak nie był tego taki pewien. Ogólny przegląd nie wymagał rozbierania maszyny na części. Powinien był zachować większą ostrożność, kiedy zaraz po tym, jak wylądował, zlecał wykonanie tej usługi. Nie przyszło mu do głowy, że na Coruscant może grozić jakieś niebezpieczeństwo jemu, robotowi albo X-skrzydłowcowi. Nawet mimo eksplozji i wszystkich odebranych wrażeń.

Ktoś ich obserwował. Luke obejrzał się przez ramię, ale oprócz nich na ulicy nie było nikogo.

A jednak ktoś musiał ich obserwować. Czuł to od pierwszej chwili, kiedy wystartował z Yavina Cztery. Ktoś obserwował go, knuł plany i starał się przechytrzyć.

Nadszedł czas, aby wziąć sprawy we własne ręce.

- Chodźmy, Artoo - powiedział. - Przekonajmy się, co wyprawiają z naszym X-skrzydłowcem.

- Z całym szacunkiem, proszę pana - odezwał się Threepio. -Jeżeli chodzi o mnie, wolałbym jednak nie wracać do tej jaskini nieprawości. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli zajmę się pełnieniem normalnych obowiązków.

Luke kiwnął głową.

- Posłuchaj, Threepio. Opowiedz Leii o waszych przygodach, a przede wszystkim o tym, co stało się z myśliwcem. Powiedz, że... - Urwał. Pomyślał, że powinien powiedzieć jej to sam. Jeżeli porozmawia z siostrą w cztery oczy, lepiej przekaże głębię własnego niepokoju. - Powiedz tylko, że porozmawiam z nią, zanim stąd odlecę.

- To bardzo mądra decyzja, proszę pana - odparł złocisty android, po czym odwrócił się i podreptał z powrotem do Pałacu Imperialnego.

Luke miał na ten temat inne zdanie. To nie była bardzo mądra decyzja, ale najmądrzejsza ze wszystkich, jakie mógł podjąć w takiej sytuacji.

Na razie.

ROZDZIAŁ 11

Prezydium rady zebrało się w ambasadorskiej jadalni. Pomieszczenie było jeszcze jedną wielką salą, której ściany ozdobiono złotymi liśćmi, a także malowidłami i płaskorzeźbami pamiętającymi czasy rządów Imperatora. Przywódczyni Nowej Republiki nie mogła czekać, aż dochodzenie dobiegnie końca i robotnicy przystąpią do remontu sali posiedzeń. Nie przygotowane do takich obrad pomieszczenie tylko przypominało Leii, jak bardzo brakuje jej atmosfery tamtej sali.

W jadalni unosiła się woń środków odkażających, pozostała prawdopodobnie z czasów, kiedy salę sprzątano i zmywano. Leia wybrała ją na miejsce zebrania w ostatniej chwili. W przyszłości zamierzała także w ten sam sposób wybierać na miejsce zebrań różne sale, do czasu kiedy winowajcy masakry zostaną ujęci, a Senat będzie mógł się zająć normalnymi problemami. Nie chciała dawać nikomu czasu na zaplanowanie i przygotowanie kolejnego ataku.

Usiadła u szczytu stołu, po czym gestem zaprosiła pozostałych członków prezydium, by zajęli miejsca po obu stronach. W wyniku eksplozji zginęło trzech najbardziej oddanych przyjaciół. Czwarty zmarł w ośrodku medycznym wskutek ran, odniesionych w wyniku eksplozji. Leii szczerze brakowało ich obecności. Han miał rację mówiąc, że jej życie jest pełne zaskakujących zwrotów i niespodzianek. Tego ranka wysłała dzieci i Winter na Anoth. Han odleciał i tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy to samo uczyni Luke. Leia zdawała sobie sprawę z tego, że potrafi pracować równie dobrze w samotności, ale wiedząc, że członkowie jej rodziny rozproszyli się po różnych zakątkach galaktyki, a wielu najbliższych przyjaciół zostało w wyniku eksplozji zabitych albo ciężko rannych, czuła się tak, jak w pierwszych chwilach po unicestwieniu Alderaanu. Mogła polegać tylko na sobie; liczyć wyłącznie na własne siły.

- Wiadomość o eksplozji dotarła na Odległe Rubieże - odezwał się Borsk Fey'lya. W melodyjnym głosie senatora brzmiało zatroskanie. Włosy sierści w okolicach twarzy, gdzie pielęgniarze przystrzygli spalone włosy, były krótsze niż gdzie indziej. - Tamtejsze światy pałają żądzą zemsty.

- Ich zemsta nie jest naszym najważniejszym problemem -stwierdziła Leia. - Przede wszystkim nie możemy dopuścić do powtórzenia się ataku. Mam nadzieję, że przekazaliście swoim obywatelom wiadomość, iż prowadzimy w tej sprawie intensywne dochodzenie.

- Ludy tych planet nie interesują się wynikami dochodzenia -odezwała się C-Gosf. Nawet jak na Gosfamblankę, istota miała drobną budowę ciała. Mieszkańcy jej świata byli delikatnymi, porośniętymi sierścią inteligentnymi istotami, obdarzonymi łagodnym głosem. Kiedy C-Gosf mówiła, włosy bokobrodów skręcały się po bokach jej twarzy. Leia musiała się pochylić, by usłyszeć, co mówi senatorka. - Martwią się, że ich światy nie są teraz przez nikogo reprezentowane. Tylu senatorów zginęło albo odniosło ciężkie rany, że Senat nie może głosować niczego, co nie powinno zostać uchwalone głosami zwyczajnej większości członków. A żywych pozostało tak niewielu, że z trudem tworzą quorum.

Leia się wyprostowała. Obawiała się, że dyskusja zboczy na te tory.

- Kadencja dopiero się zaczyna - powiedział senator Gno. - Gdyby się kończyła, Leio, zaproponowałbym, żebyśmy dotrwali do końca, nie wybierając nowych reprezentantów. Czekają nas jednak trzy lata, a może więcej, a w tym czasie niektóre planety nie będą miały w Senacie ani jednego przedstawiciela.

- Exodeen stracił starszego i młodszego senatora - przypomniał ChoFi. - Jedynym przedstawicielem jest teraz R'yet Coome. Taka sytuacja nie wróży nam niczego dobrego.

- Postaraj się nie patrzeć na wszystko przez pryzmat swoich poglądów politycznych, ChoFi - odezwał się Garm Bel Iblis. Na jego wyniosłej twarzy malowała się troska. - Musimy się przyzwyczaić do obecności w sali obrad byłych urzędników imperialnych.

- Obawiam się, że jeżeli zarządzimy wybory uzupełniające, będziemy ich mieli jeszcze więcej - zauważyła Leia.

- Albo obdarzymy większą władzą tych, którzy już są w Senacie - powiedział Feylya. - Pamiętaj o tym, Leio, że jego członkowie są wybranymi przedstawicielami światów należących do Nowej Republiki. To właśnie ich obywatele zdecydowali, że chcą być reprezentowani przez byłych funkcjonariuszy Imperium. Musimy uszanować ich wolę.

Na twarzy Leii pojawił się niewesoły uśmiech.

- Obawiam się, że masz rację- rzekła przywódczyni Nowej Republiki.

- I musimy ufać, że dokonają słusznego wyboru także w przyszłości - dodał Fey'lya.

Botańczyk nie ufał nikomu. Wiedziała o tym nawet Leia.

- Jaki wniosek wynika z twojej zawiłej wypowiedzi, gdybyśmy chcieli zarządzić wybory właśnie teraz? - zapytała.

Włosy sierści Fey'lyi się zjeżyły, ale to było jedyną oznaką dręczącego go niepokoju.

- Jeżeli chodzi o reprezentanta Botańczyków, wszystko pozostanie po staremu. Mieliśmy zdumiewające szczęście. Żaden nasz przedstawiciel nie zginął w wyniku eksplozji.

- Gdybyśmy zarządzili wybory już w tej chwili - odezwał się ChoFi -nikt nie dysponowałby czasem, potrzebnym do zorganizowania kampanii. Wybrani zostaliby prawdopodobnie ci, którzy przegrali w poprzednim głosowaniu.

- Nie możesz przewidywać takich rezultatów - sprzeciwiła się C-Gosf. - Moi obywatele nie wybraliby nikogo, kto przegrał. Taka osoba w ogóle nie mogłaby stanąć do wyborów, nie mówiąc o tym, by została obdarzona jakąkolwiek władzą. Jeżeli ktoś przegra wybory na Gosfambling, pozostaje na zawsze przegrany.

Leia popatrzyła na C-Gosf. Dotychczas nie uzmysławiała sobie, jak bardzo jej koleżanka ryzykowała, ubiegając się o stanowisko senatorki.

- A więc co wydarzyłoby się na Gosfambling? - zapytała.

- Senatorem zostałby mianowany ktoś, kto już pełni jakąś funkcję w naszym rządzie - odparła C-Gosf.

- Z tym problemem borykamy się od samego początku - przypomniał Gno. - Jak narzucić różnym światom jednolity system wyborów.

- Kierujemy się jednolitymi regułami - zauważył Fey'lya.

- To prawda - przyznał ChoFi. - Chociaż chyba powinieneś wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny spośród nas, jak te światy manipulują naszymi regułami.

- Botańczycy nie uczynili niczego niestosownego - zastrzegł się Fey'lya.

- Chciałeś powiedzieć, niczego nielegalnego - odciął się ChoFi.

- Kłótnie i spory nie poprawią naszej sytuacji - odezwała się Leia. Westchnęła. - Gno ma rację. Bez względu na to, czy tego chcę, czy nie, musimy zarządzić wybory uzupełniające na tych światach, których reprezentanci zostali zabici albo tak ciężko ranni, że nie mogą wywiązywać się ze swoich obowiązków. I musimy ogłosić je jak najszybciej, gdyż w przeciwnym razie jakiejkolwiek uchwale, którą podejmiemy, będzie można zarzucić, iż została przegłosowana przy udziale nie wystarczającej liczby senatorów. I tak mamy sporo kłopotów ze zjednoczeniem planet tworzących Nową Republikę. Nie możemy stwarzać nowych problemów.

- Wiesz chyba - odezwał się Bel Iblis, zwracając się do Leii -że ogłaszając przedterminowe wybory, możesz właśnie stworzyć taki problem?

- Chodzi ci o to, że do Senatu wejdzie więcej byłych funkcjonariuszy imperialnych, niż chcemy? - zapytał Gno. - Leia ma rację. Atak sprawił, że liczba członków Senatu drastycznie się zmniejszyła. Jeżeli będziemy kontynuowali obrady, nie zwracając na ten fakt żadnej uwagi, prześlemy planetom, które nie są reprezentowane, wyraźny sygnał, że nie liczymy się z ich zdaniem.

- Nie możemy się obawiać, że nasi koledzy zostaną na zawsze wierni swoim poprzednim przekonaniom - odezwała się C-Gosf. -Wybraliśmy do Senatu przedstawiciela, który pełnił funkcję w czasach rządów Imperium. Musimy teraz pogodzić się z wolą naszych wyborców.

Leia kiwnęła głową. Musiała, choć niechętnie, przyznać mu rację.

- Ogłoszę, że wybory uzupełniające odbędą się za tydzień od tej chwili - powiedziała. - A światy, które zorganizują je u siebie, powinny przysłać nowych reprezentantów jak najszybciej. Nie później niż za miesiąc od dzisiaj. Czy wszyscy wyrażają zgodę?

Członkowie prezydium się zgodzili, ale Leia zarządziła oficjalne głosowanie, po czym zaczęła omawiać inne sprawy. Nie potrafiła jednak powstrzymać zimnych dreszczy, które zaczęły wędrować wzdłuż jej kręgosłupa.

Może właśnie taki cel zamierzał osiągnąć jej niewidzialny nieprzyjaciel. Niespodziewaną zmianę równowagi sił w Senacie. Dezorientację, zniszczenie poprzedniej struktury i wprowadzenie wielu nowych osób, dzięki którym mogły powstać różne frakcje.

Takie podziały były jednym z powodów, dla których senator Palpatine przejął władzę w czasach Starej Republiki.

Zadaniem Leii było zatem nie dopuścić, aby takie przejęcie władzy dokonało się po raz drugi.

Femon siedziała we własnym gabinecie na Almanii. Spoglądała na pochodzące z różnych światów pośmiertne maski, rozwieszone na ścianach. Czerwone, złote i błękitne, niektóre miały usta otwarte w wyrazie agonii, a inne odzwierciedlały pogodę ducha. Ze wszystkich promieniowała groza, która niegdyś sprawiała kobiecie wielką radość.

Niegdyś, ale nie w tej chwili.

Kiedy wróciła z Pydyru, omal nie zmyła z twarzy makijażu, ale wiedziała, że to stanowiłoby niezbity dowód, iż przestała ufać Kuellerowi. Pomyślała jednak, że jego niechęć kontynuowania walki zakończy się ich klęską. Mężczyzna oświadczył kiedyś, że będzie dążył do zastąpienia władzy Nowej Republiki własnymi rządami. Femon zaufała mu od pierwszej chwili, kiedy go spotkała.

Powiedział, że Nowa Republika jest słaba. Naraża obywateli swoich światów na zbyt wiele niebezpieczeństw. Za dużo czasu poświęca, próbując ujmować w normy prawne sprawy, które nie dają się wtłoczyć w żadne ramy, zamiast zajmować się rzeczywistymi zmianami.

Rodzina Femon zginęła przed sześcioma laty, kiedy jej planetę odwiedziło „Oko Palpatine'a". Imperialny superpancernik funkcjonował, kierując się prastarym programem, którego cele i środki ustalił kiedyś sam Imperator. Jej rodzina zginęła, wzięta w krzyżowy ogień blasterowych błyskawic, kiedy próbowała ocalić nieszczęśników, wabionych do pomieszczeń statku. To prawda, że Nowa Republika unicestwiła w końcu „Oko Palpatine'a", ale stało się to zbyt późno, by ocalić życie jej najbliższych.

Nowa Republika pozwalała także, by na podbijanych planetach pozostawało zbyt wiele imperialnych urządzeń. Kilka razy dopuszczała, aby byli urzędnicy imperialni, starając się odzyskać władzę, zagrażali bezpieczeństwu pokojowo nastawionych światów. Zbyt wiele razy. Nowa Republika nigdy nie stała się żądnym krwi organizmem. Nigdy nie uśmiercała winnych i nigdy nie czyniła wszystkiego, żeby utrwalić własne rządy.

Kueller powiedział, że brak umiejętności unicestwiania wrogów jest oznaką fatalnej słabości rządów Nowej Republiki.

Oświadczył, że nie jest ważne, kto sprawuje rządy w galaktyce, pod warunkiem, że będzie władał żelazną pięścią.

Teraz jednak okazywał tę samą słabość, którą kiedyś przypisywał Nowej Republice.

Femon nie mogła dłużej go popierać.

Nalegała, zarówno wtedy na Pydyrze, jak i przedtem, aby nie zwlekał z zadaniem decydującego ciosu. Dysponował odpowiednią potęgą. Mimo to pragnął najpierw poigrać ze Skywalkerem i Organa Solo.

Zachowywał się jak mężczyzna dyszący żądzą zemsty za coś, czego zupełnie nie pojmowała.

To i tak w tej chwili nie miało znaczenia.

Kueller zamierzał spędzić jeszcze dwa dni na Pydyrze, oglądając swoje skarby i odbierając meldunki od szpiegów. Dwa dni to czas aż nadto wystarczający, aby mogła podjąć zdecydowane kroki, których on obawiał się przedsięwziąć.

Dysponowała wiedzą, aparaturą i kodami. Mogła nawet się go pozbyć.

Kueller przebywał na Pydyrze, nie mając pojęcia, co się święci.

Jutro o tej samej porze pośmiertna maska mężczyzny będzie odzwierciedlała wyraz jego twarzy.

ROZDZIAŁ 12

Powietrze w hangarze remontowym, przesycone woniami smarów i rozpuszczalników, przypominało Luke'owi chwile, jakie spędził na Tatooine, naprawiając śmigacz wuja Owena. Uwielbiał przy nim majstrować, próbując dokonywać zmian mających poprawić jego szybkość albo sprawność.

Inny świat. Inne czasy.

Artoo toczył się bezgłośnie za jego plecami, tym bliżej Luke'a, im dalej wchodzili w głąb hangaru. Luke kierował się wskazówkami, udzielonymi przez komputerowy system Rozkazów i Życzeń, który jednak potrafił powiedzieć mu tylko tyle, że rzeczywiście, zgodnie z jego życzeniami, będący jego własnością myśliwiec typu X jest poddawany rutynowemu przeglądowi.

Główna płyta lądowiska była pusta, jeżeli nie liczyć kilku rozebranych na części X-skrzydłowców. Artoo potoczył się do dwuskrzydłowych drzwi hangaru i zagwizdał.

- W porządku, Artoo - powiedział Skywalker. - Wejdę tam, jeżeli kogoś zobaczymy. Na razie zaczekamy.

Jego cierpliwość została nagrodzona w chwilę później, kiedy z jednego z bocznych hangarów wyłonił się idący niespiesznie jasnowłosy młody mężczyzna - a raczej młodzieniec - ubrany w kombinezon mechanika. Dopóki nie zauważył Luke'a, wycierał dłonie w szmatą, która musiała być kiedyś czysta i biała.

- Tutaj nie wolno nikomu wchodzić - odezwał się na jego widok. Nie mógł liczyć więcej lat niż Luke miał wówczas, kiedy zginął jego wuj i ciotka.

- Wiem - odparł mistrz Jedi. - Zostałem przysłany tu przez Rozkazy i Życzenia. Wszystko wskazuje na to, że dokonujecie w tym hangarze przeglądu mojego X-skrzydłowca.

- Jeżeli to prawda, zapewne jeszcze przy nim pracujemy. Otrzyma go pan z powrotem, kiedy skończymy.

- Nie powinien był do was trafić.

- Będzie musiał pan to powiedzieć Rozkazom...

- Posłuchaj, chłopcze. - Luke postąpił dwa kroki i stanął, oświetlony blaskiem paneli jarzeniowych, w ten sposób, by zaszeleściły fałdy jego płaszcza Jedi. - Nie mam czasu na takie dyrdymałki. Muszę mieć ten myśliwiec jeszcze dzisiaj po południu. Powiedziano mi, że został rozebrany...

- A zatem nie dostanie go pan, dopóki nie skończymy. Przykro mi. Rozkazy w ogóle nie powinny były przysyłać pana do nas.

- Możliwe, że nie - zgodził się Luke. - Niemniej to uczyniły. Przekonajmy się, jak możemy załatwić tę sprawę, dobrze?

Chłopak popatrzył na Skywalkera. Wyglądało na to, że nie spodziewał się, iż jego rozmówca okaże tyle zdrowego rozsądku. Artoo potoczył się trochę bliżej.

- Pański astronawigacyjny robot także nie powinien tu przebywać, wie pan o tym? - zapytał młody mechanik.

- Wiem - powtórzył Luke. - Muszę jednak mieć dzisiaj ten X-skrzydłowiec. Artoo pomaga mi go pilotować.

Młodzieniec zacisnął wargi, jakby sam pomysł wydał mu się niedorzeczny.

Naprawdę nie spodziewał się pan, że pański X-skrzydłowiec trafi w nasze ręce? - zapytał.

- Nie - przyznał mistrz Jedi. - Sądziłem, że będzie miał robiony ogólny przegląd, jak zawsze, kiedy przylatuję nim na Coruscant.

- Czy nie słyszał pan o poleceniu, wydanym przez generała Antillesa?

Wedge'a? Cóż mógłby mieć wspólnego Wedge z jego X-skrzydłowcem?

- Wygląda na to, że nie słyszałem.

- Ogólny przegląd obejmuje modernizację wszystkich myśliwców typu X, tak by stały się pełnowartościowymi maszynami bojowymi.

- To chyba bardzo kosztowna operacja - stwierdził Skywalker. Chłopak zmarszczył czoło.

- Mówił pan, że skąd pan przyleciał? - zapytał podejrzliwie.

- Nie mówiłem - odparł Luke. - Gdzie mógłbym znaleźć Wedge'a?

- Generała Antillesa? - Młodzieniec sprawiał wrażenie przerażonego bezpośredniością Skywalkera. Omal się nie zachłysnął podczas oddychania. - Nie wiem. Nigdy z nim nie rozmawiałem. Pan go zna?

Luke wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Trochę - odrzekł. - Podczas bitwy o Yavin latałem z nim w jednej eskadrze.

Chłopak upuścił ścierkę.

- Zechce pan mi wybaczyć. Nie miałem pojęcia. Ja... Uhm... Mogę zostawić mu wiadomość w sieci.

- Sam z nim porozmawiam, jeżeli zaprowadzisz mnie do mojej maszyny.

- Proszę pana, tutaj nie wolno nikomu wchodzić.

- Już to przerabialiśmy - przypomniał mu mistrz Jedi. - Nazywam się Luke Skywalker. Chciałbym tylko przekonać się, w jakim stanie znajduje się mój myśliwiec...

- Luke... Skywalker? - Głos chłopca się załamał. - Ten rycerz Jedi? Dlaczego nie powiedział pan tego od razu? Pociągnąłbym wówczas za kilka sznurków...

- Rycerze Jedi nie wykorzystują niezasłużonej przewagi, chłopcze - odparł Luke, dobrze wiedząc, że to nie zawsze było prawdą. - Sprawdźmy teraz, co dzieje się z moim X-skrzydłowcem, dobrze?

Młodzieniec wprowadził kod umożliwiający dostęp do komputera, a później wytarł dłonie w materiał brązowych spodni kombinezonu.

- Zechce pan pójść za mną, proszę pana - powiedział.

Luke ruszył przez płytę lądowiska, a Artoo potoczył się za nim.

- Może byłoby lepiej, gdyby zostawił pan swoją jednostkę typu R2 tutaj, proszę pana - odezwał się młody mechanik. - Aparatura pokładowa nowych myśliwców typu X nie została zaprojektowana z myślą o robotach, przynajmniej jeżeli chodzi o astronawigacyjne jednostki typu R2.

- Czy zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo?

- Nie, proszę pana, ale Kloperianie raczej nie przepadają za robotami typu R2.

- Mój robot zauważył to, kiedy pojawił się w tym hangarze po raz pierwszy. Wygląda na to, że został na jakiś czas aresztowany.

- Aresztowany? - Zdumiony chłopak obejrzał się przez ramię. - Zechce pan mi wybaczyć, proszę pana, ale nie można aresztować automatu.

Młodzieniec przypuszczał, że jego rozmówca niepotrzebnie dramatyzuje. Skywalker zaplótł ręce na torsie w ten sam sposób, jak czynił to Ben Kenobi.

- Nie jest zwyczajnym automatem - odparł. - Podobnie jak moja maszyna typu X nie jest zwykłym myśliwcem.

Woń rozpuszczalników, przeznaczonych do czyszczenia kadłubów gwiezdnych maszyn, wyczuwało się w środku drugiego hangaru silniej niż gdzie indziej. Wokół częściowo rozłożonych myśliwców typu X poniewierało się jeszcze więcej różnych części. Maszyny modernizowano w ten sposób, aby miały bardziej opływowe kształty. Długi stożkowaty dziób pozostawiano w spokoju, ale usuwano tylną część, w której dotychczas mieścił się astronawigacyjny robot.

Luke poczuł, że jeżą się wszystkie włosy na jego głowie.

- Powiedz mi, o czym właściwie mówi ten rozkaz generała An-tillesa.

- Został wydany przed mniej więcej rokiem, proszę pana, zaraz po tym, jak pojawił się prototyp nowego X-skrzydłowca. Zapewne chodzi o to, że nowa maszyna sprawuje się o wiele lepiej podczas walki. Dawny komputer pokładowy i jednostka astronawigacyjna zostały połączone i stanowią teraz jeden skomputeryzowany system.

- Przecież próbowano tego już dawno, ale przekonano się, że awaria takiego systemu naraża pilota na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Chłopak wzruszył ramionami.

- Usunięto ten błąd w oprogramowaniu, proszę pana. W technice komputerowej i oprogramowaniu androidów zaszły w ciągu ostatnich sześciu miesięcy doprawdy zdumiewające zmiany. Możliwe stały się rzeczy, o których kiedyś nawet się nie marzyło. Gdzie pan się podziewał, skoro nie słyszał pan o tych wszystkich cudach?

-Na Yavinie Cztery - odparł Skywalker, który poczuł się nagle stary i niedoinformowany. -Nauczałem w tamtejszej akademii.

- Hmmm - mruknął chłopak. Obszedł kadłub kolejnego rozebranego X-skrzydłowca i zaprowadził mistrza Jedi w przeciwległy kraniec lądowiska.

- Czy modernizujecie wszystkie myśliwce typu X w taki sam sposób? - zainteresował się Luke.

- Tak jest, proszę pana. Oprócz tego wyposażamy w podobne systemy niektóre inne typy gwiezdnych myśliwców.

Młodzieniec promieniał zaraźliwym entuzjazmem. Luke przypomniał sobie, że kiedyś czuł się tak samo, podziwiając każdą nową ciekawostkę.

- Jakim cudem Nową Republikę stać na to wszystko? - zapytał. Chłopak wzruszył ramionami. Było jasne, że nie zastanawiał się nad problemem finansowania.

- Nie wiem tego, proszę pana, ale dokonujemy tych zmian od ponad miesiąca. Mówię panu, mamy przy tym pracy co niemiara. Nie miałem ani dnia wolnego, odkąd zaczęliśmy modernizować te statki.

Przystanął przed platformą roboczą. W stojących na niej szczątkach nawet trudno byłoby rozpoznać kadłub gwiezdnego myśliwca. Artoo zapiszczał cicho, jakby żegnał się z umierającym przyjacielem.

Zirytowany Luke przygryzł dolną wargę.

- Ile czasu zajęłoby złożenie tej maszyny? - zapytał.

- Słucham pana? - W głosie młodego mechanika brzmiało zdumienie zmieszane z niedowierzaniem.

- Potrzebuję jej jeszcze tego popołudnia. Zdążyłbyś złożyć ją do tej pory?

- Dopiero zaczęliśmy sprawdzanie nowego systemu komputerowego, proszę pana. Nie zwrócimy panu tego X-skrzydłowca ani dzisiaj, ani jutro; najwyżej pojutrze.

- Nie chcę, żeby dokonywano w nim jakichkolwiek zmian -oświadczył Skywalker. - Ile czasu zajmie przywrócenie go do poprzedniego stanu?

- Obawiam się, że nie możemy tego zrobić, proszę pana. Musimy wykonywać polecenia generała Antillesa, a on twierdzi, że stare maszyny typu X zachowują się niestabilnie podczas lotu w przestworzach.

- Mojej nic nie dolegało - rzekł mistrz Jedi. - Chciałbym odebrać ją jak najszybciej.

- Przykro mi, proszę pana.

- To mnie jest przykro - odezwał się Luke, czując, że zalewa go nieunikniona fala frustracji, jaką czuł zawsze, ilekroć musiał się powoływać na ważną osobistość. - Na polecenie siostry, Leii Organy Solo, przywódczyni Nowej Republiki, muszę wyprawić się z nie cierpiącą zwłoki dyplomatyczną misją. Pragnąłbym polecieć własnym X-skrzydłowcem. Muszę go mieć dzisiaj po południu.

Chłopak zerknął do dokumentacji gwiezdnego statku.

- Naprawdę jest mi przykro, proszę pana, ale stara pamięć komputera tej maszyny i zaczepy mocujące jednostkę astronawigacyjną zostały już usunięte. Gniazda wprawdzie pozostały, ale nie dysponujemy niczym, co moglibyśmy w nich umieścić. Jeżeli wszystkie prace postępują zgodnie z harmonogramem, stare części znajdują się teraz w przetwórni.

- Mam obwody pamięciowe - oznajmił Skywalker. - Moja jednostka typu R2 zabrała je, kiedy była tu poprzednio.

Chłopak załamał ręce.

- Proszę pana, gdyby zechciał pan zajrzeć do środka... Właśnie tej jednej rzeczy Luke nie chciał robić. Obawiał się, że zobaczy wiernego druha wypatroszonego i niemal uśmierconego. Mimo to wspiął się na skraj platformy i zerknął w czeluść kadłuba. Całą część, dotychczas będącą pomieszczeniem robota astronawigacyjnego, wyciągnięto i rozebrano. Chociaż od czasu bitwy o Endor Luke ani razu nie grzebał w środku maszyny, zorientował się, że spogląda na bałagan trudny do opisania. Jego X-skrzydłowiec został właściwie na wpół zmodernizowany.

Poklepał kadłub maszyny, a Artoo, ujrzawszy jego gest, żałośnie zapiszczał.

- Doprowadź ją do takiego stanu, w jakim ją otrzymałeś - polecił, zwracając się do młodego mechanika.

- Ależ proszę pana...

- Załatwię z generałem Antillesem wszystko, co trzeba. Ty tylko poskładaj mój X-skrzydłowiec.

- Proszę pana, nie zdążę z tym do popołudnia. Luke kiwnął głową.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Znajdź mi jakiś inny stary myśliwiec typu X; taki, którego jeszcze nie zaczęliście modernizować, a ja umieszczę w nim obwody pamięciowe, wyjęte z mojej maszyny. Myślę, że to będzie musiało mi wystarczyć podczas tej wyprawy.

Na twarzy młodzieńca odmalowała się udręka.

- Przykro mi, proszę pana. Rozbieramy wszystkie X-skrzydłowce zaraz po tym, jak trafiają do naszego hangaru. Nie ma w tym zresztą nic trudnego. Nie dysponuję maszyną, którą mógłbym panu pożyczyć.

- Z pewnością na Coruscant znajdą się jakieś... Ujrzawszy wyraz twarzy chłopaka, nie dokończył zdania. Nic w Nowej Republice nie wydawało się łatwe ani proste. Kiedy w końcu coś się stawało, zawsze pojawiał się jakiś niemożliwy do przewidzenia problem.

- Mogę pożyczyć panu zastępczy X-skrzydłowiec - odezwał się mechanik - ale to będzie jedna z nowych maszyn. Pańskie obwody pamięciowe nie przydadzą się na nic, podobnie zresztą jak pańska jednostka astronawigacyjną.

- Czy to znaczy, że w nowym myśliwcu typu X nie znajdzie się miejsce dla mojego R2?

Chłopak pokręcił głową.

- To maszyna wyłącznie dla jednej osoby.

Luke westchnął. Nie podobało mu się to, ale nie miał wyboru. Pragnął polecieć gwiezdnym myśliwcem, którego prędkość i zwrotność umożliwiały lądowanie na planecie w taki sposób, by nie zwracać uwagi systemów obronnych. Mógłby wprawdzie wyprawić się większym statkiem - zapewne Leia pożyczyłaby mu „Alderaan" -ale to oznaczałoby, że musiałby zabrać urządzenie pomocnicze większe niż Artoo. Oznaczałoby również, że nie mógłby przelecieć nie zauważony przez galaktykę, a czasami nawet musiałby się tłumaczyć, dlaczego nie podróżuje w towarzystwie Leii. Han odleciał na pokładzie swojego „Sokoła Milenium", a wszystkie inne jednostki miały na kadłubach namalowane symbole Nowej Republiki.

- Będziesz współdziałał z moim astronawigacyjnym robotem -odezwał się w końcu. - Artoo-Detoo wie na temat tej maszyny typu X więcej niż ktokolwiek inny. Chciałbym, żeby wróciła do poprzedniego stanu, zanim zdążę przylecieć z tej wyprawy.

Artoo zaświergotał i zakwilił.

Luke położył dłoń na kopułce robota.

- Przykro mi, wierny druhu. Nie sądzę, by ta sprawa mogła zaczekać. Ufam, że zrobisz wszystko, aby mój X-skrzydłowiec został naprawiony.

Artoo zaskowyczał.

- Rzecz jasna, dam znać Leii, Threepiowi i Wedge'owi, że cię tu pozostawiam. Zobaczysz, nie stanie ci się żadna krzywda. - Luke popatrzył na młodego mechanika. - Prawda?

- Proszę pana, to strasznie przestarzały model. Wszystkie takie...

- Nie! - przerwał stanowczo Skywalker. - To bohater Rebelii. Gdyby nie ten mały gość, ani ja, ani Leia już byśmy nie żyli. Będziesz traktował go tak samo jak mnie.

- Proszę pana...

- Jak się nazywasz, chłopcze?

Młodzieniec głęboko odetchnął.

- Cole Fardreamer.

Na dźwięk tego nazwiska Luke aż podskoczył.

- Pochodzisz z Tatooine? Chłopak kiwnął głową.

- Dorastałem, słuchając opowieści o pana wyczynach - wyznał. - Jaki pan był wspaniały i jak kiedyś był pan na Tatooine jednym z farmerów. Przyleciałem tu, gdyż marzyłem o tym, żeby pójść w pana ślady.

Luke nie miał dotąd pojęcia, że mógłby stać się natchnieniem dla kogokolwiek. Zwalczył chęć, by się cofnąć.

- A teraz zajmujesz się modernizacją X-skrzydłowców.

- Od czegoś przecież trzeba zacząć, proszę pana. Luke kiwnął głową.

- To prawda. - Głęboko odetchnął. - Zajmij się moim myśliwcem typu X i jednostką R2, chłopcze. Dopilnuj, żeby nie stało się z nimi nic złego. Kiedy wrócę, powinny być gotowe do użytku.

- Jeżeli pan chce, proszę pana, mogę pracować całą dobę, aby pański X-skrzydłowiec był gotów następnego dnia o tej samej porze.

Luke przyjrzał się młodemu mechanikowi. Nie wątpił, że Cole da z siebie absolutnie wszystko, by przywrócić jego maszynę do poprzedniego stanu. Obawiał się wszakże, że może to nie wystarczyć.

- Zaczekałbym do jutra, gdybym mógł, chłopcze - odezwał się łagodnie. - Mam jednak przeczucie, że liczy się naprawdę każda chwila.

Mimo upływu tak długiego czasu, Ostoja wcale się nie zmieniła. Tworzący ją pas asteroid stał się w ciągu wielu lat jedną z najlepszych kryjówek, tak że znalazło w niej schronienie setki przemytników. Przedostanie się do Ostoi stanowiło jednak nie lada sztukę i Han był zdumiony, że w ogóle nie zapomniał, jak tam lecieć.

A jednak okazało się, że pamiętał. Wylądował „Sokołem" na Skipię Jeden, trzydziestej piątej asteroidzie systemu, chociaż pierwszej, na której pojawili się przemytnicy. Skip Jeden zawsze cechował się najlepszymi warunkami umożliwiającymi przetrwanie, a poza tym był wyjątkowo dobrze chroniony przed ewentualnymi atakami.

Kryjówki znajdowały się głęboko we wnętrzu asteroidy, wydrążone przed wieloma wiekami przez stworzenia, o których Han nie chciał nawet myśleć. Kiedy podążając w towarzystwie Chewiego znajomymi krętymi korytarzami, zapuszczał się w głąb asteroidy, przypomniał sobie, że zawsze, ilekroć nimi przechodził, wyraźnie odczuwał klaustrofobię. Dotychczas sądził, że lęk był związany ze świadomością, iż musi uciekać, aby nie został pochwycony. Tym razem jednak nikt go nie ścigał, a uczucie nie znikało. Chewie zaryczał.

- Ta-a - przyznał Han. - Można byłoby się spodziewać, że do tej pory zdążyli zrobić coś z tym potwornym smrodem.

W korytarzach unosił się odór będący mieszaniną woni siarkowodoru, zjełczałego tłuszczu i rozkładającego się mięsa. Smród stanowił nieodłączną część Ostoi. Chewbacca narzekał na niego za każdym razem, kiedy przylatywali do kryjówki przemytników.

Źródłem odoru była zielonkawożółta cuchnąca maź płynąca samym środkiem każdego korytarza i tworząca kałuże W głównych pieczarach, w których zawierano najważniejsze transakcje handlowe. Kiedy Han przyleciał po raz pierwszy do Ostoi Przemytników, był świadkiem jedynej próby powstrzymania wycieku mazi. Jakiś Bo-tańczyk wbił sobie do głowy, że zdoła zaczopować główny otwór, przez który wypływały krople lepkiej brei. Swój zamysł wprowadził w życie, ale niedługo Skipem Jeden wstrząsnęło największe trzęsienie gruntu, jakie miało miejsce w historii asteroidy.

- We wnętrzu musi zbierać się gaz - oświadczył poniewczasie Botańczyk. - A zatem albo pozwolimy, aby w korytarzach śmierdziało, albo Skip Jeden eksploduje pod naszymi stopami.

Przemytnicy wybrali oddychanie cuchnącą atmosferą. W całej galaktyce nie potrafili znaleźć miejsca lepiej niż to nadającego się na kryjówkę.

I łatwiejszego do obrony. Han nie wątpił, że jego „Sokół" był obserwowany od pierwszej chwili, kiedy pojawił się w przestworzach. Nie spodziewał się jednak, że wylotu korytarza będzie strzegła grupa uzbrojonych strażników.

Licząca pięć osób. Wszystkie były kiedyś jego najlepszymi przyjaciółmi.

Chewie ryknął, wyrażając w ten sposób oburzenie. Pragnąc go uspokoić, Han położył rękę na kosmatym ramieniu przyjaciela. Popatrzył na członków grupy. Kid DXo'ln, w tej chwili zupełnie łysy, towarzyszył mu kiedyś podczas pierwszej wyprawy na Kessel. Zeen Afit, który spoglądał na niego, mrużąc oczy osadzone w dumnej twarzy, pooranej jeszcze gęściejszą siecią zmarszczek niż zazwyczaj, kiedyś pokazał Hanowi i Chewiemu, jak trafić do Ostoi. Muskularna Ana Blue, wyglądająca jeszcze piękniej niż kiedyś, prowadziła salon gier w sabaka, dzięki któremu Han wygrał mnóstwo kredytów. Wynni, samica Wookie, która próbowała uwieść Chewiego, kiedy ten zawitał po raz pierwszy do Ostoi, ani trochę się nie zmieniła. Piątym strażnikiem był Seluss, ten sam Sullustanin, który zazwyczaj latał z Jarrilem. Trzymał teraz kurczowo blaster, jakby nie mógł się doczekać, kiedy się nim posłuży. Han rozłożył ręce.

- Czy tak się wita starego przyjaciela?

-Nie jesteś naszym przyjacielem, Solo - odezwała się Muskularna Ana Blue.

- A kiedy przylecą twoi kumple z Nowej Republiki, żeby nas zaaresztować? - zapytał Zeen Afit.

- Czy popełniliście jakieś przestępstwo? - zainteresował się Solo. Wynni zaryczała.

- Myślałem, że każdy może zadać niewinne pytanie - odciął się Han.

- Nie może, jeżeli z góry zna odpowiedź - stwierdził Kid DXo'ln.

Han poczuł, że mięśnie Chewiego się napinają, i wzmocnił uchwyt palców zaciśniętych na jego ramieniu.

- Gdyby Republika chciała się dobrać wam do skóry, uczyniłaby to już dawno - odparł.

Seluss zaszczebiotał, kierując ku Hanowi podobne do mysich drżące uszy.

- O tak, z pewnością masz rację - odezwał się z przekąsem Solo. - Chyba nie sądzisz, że naprawdę istnieje taka lista, a ty zajmujesz na niej pierwsze miejsce. Nie wydaje ci się, że przeceniasz własne znaczenie, stary?

Wynni ryknęła. Chewbacca także zaryczał w odpowiedzi.

- Daj spokój, Chewie - syknął Han. - Nie mieszajmy do tego osobistych animozji.

Chewie gniewnie zamruczał. Han doskonale rozumiał frustrację przyjaciela. Wynni nigdy nie postępowała zgodnie z honorowym kodeksem Wookiech. Dążąc za wszelką cenę do tego, żeby zostać przemytniczką, opuściła Kashyyyk, gdzie mieszkała jej rodzina, a także nie honorowała dwóch dozgonnych długów wdzięczności. Han nie chciał jednak, aby zadawnione urazy przerodziły się w coś gorszego. Zwłaszcza wówczas, kiedy on i Chewie nie trzymali blasterów.

- Osobistych animozji i tak nie da się uniknąć, Hanie - oznajmił Kid. - Odkąd od nas odleciałeś, upłynęło wiele czasu. Nie miałeś prawa tu wracać.

- Mam takie samo prawo tu być jak wy wszyscy - sprzeciwił się Solo. - Odkąd pobyt w Ostoi Przemytników stał się przywilejem? Wydaje mi się, że jeszcze nie zapomniałem czasów, kiedy większość spośród was za wszelką cenę chciała się stąd wydostać.

- Ostoja nie jest już tym samym miejscem, co kiedyś - zauważyła Blue.

- Jeżeli chodzi o zapachy, śmierdzi zupełnie tak samo - mruknął Han.

Strażnicy podeszli do nie oczekiwanych gości. Zeen szturchnął Hana lufą blastera. Chewie ponownie zaryczał, a Wynni zaczęła wymachiwać przed jego nosem miotaczem, trochę podobnym do kuszy.

- Co takiego? Chcecie użyć siły, żeby wepchnąć nas z powrotem na pokład „Sokoła"? - Han schwycił blaster Selussa i przyciągnął niską istotę człekokształtną do siebie. - Przyleciałem na zaproszenie twojego partnera, stary. Nie zechciałbyś go tu przyprowadzić?

Sullustanin puścił blaster i głośno zaskrzeczał, wyraźnie rozgniewany. Han uniósł w obronnym geście lewą ręką- tę, w której nie trzymał broni.

- Hej, skąd miałem wiedzieć, że jeszcze nie przyleciał? - zapytał. - Kiedy opuszczał Coruscant, myślałem, że skieruje się prosto do Ostoi.

Nie przestając gniewnie szwargotać, Seluss popchnął Hana. Pchnięcie miało zdumiewającą siłę, zważywszy na fakt, że istota sięgała Hanowi zaledwie do pasa.

Chewbacca zaryczał i pochwycił Sullustanina za kołnierz bluzy, po czym uniósł na wysokość swojej twarzy.

- Puść go, Chewie - odezwał się Solo. - Nie widzisz, że mały jest zdenerwowany?

- I nie bez powodu - wtrącił się Zeen. - Jarril odleciał, żeby pogadać z tobą, ale dotąd nie wrócił. Zamiast niego pojawiłeś się ty.

Seluss nie przestawał trajkotać. Rozpaczliwie wymachiwał rękami i nogami. Chewie trzymał go na odległość wyciągniętej ręki... swojej ręki. Sullustanin przypominał rozgniewaną mysz udającą wiatrak.

- Znacie mnie aż za dobrze. Nie oszukuję ludzi ani nie morduję ich z zimną krwią. - Han zaczynał się złościć. - Przyleciałem tu, ponieważ Jarril zwierzył mi się, że macie jakieś kłopoty.

- Przyleciałeś tu, ponieważ Jarril powiedział, że będziesz mógł zarobić mnóstwo forsy - odezwał się Kid DXo'ln.

Wynni zajęczała, zapewne przestrzegając pozostałych, żeby mieli się na baczności. Han uniósł jedną brew.

- Najpierw mówicie, że jestem nieprzyjacielem Ostoi Przemytników, a teraz, że pragnę ukraść wasze skarby? Nie możecie się zdecydować?

Chewie cicho szczeknął.

- Myślę, że słowo „paranoidalny" jest zbyt łagodne - odezwał się Solo. - Co właściwie chcecie ukryć przede mną, chłopaki?

- Widzicie? - zapytał Zeen. - A nie mówiłem, że Nowa Republika wysłała go tu na przeszpiegi?

Muskularna Ana Blue trąciła łokciem Zeena.

- Ma prawo o to pytać - powiedziała. - Puśćcie Selussa, to z wami pogadamy.

Wookie pokręcił głową. Sullustanin próbował zamachnąć się ręką, ale osiągnął tylko tyle, że Chewbacca wzmocnił uścisk palców zaciśniętych na kołnierzu jego bluzy.

- Puść go, Chewie - rzekł Han. Jego przyjaciel zawył.

- Powiedziałem, żebyś go puścił. - Han wyraźnie nie miał ochoty walczyć ze wszystkimi naraz.

Chewie, nadal trzymając Selussa, podszedł do strugi cuchnącej mazi i dopiero wtedy uwolnił wierzgającą istotę. Sullustanin zapiszczał tak głośno, że oboje Wookie odruchowo unieśli ręce i zasłonili uszy. Seluss wylądował na pośladkach, rozbryzgując krople lepkiej brei we wszystkie strony, przez co smród stał się jeszcze trudniejszy do zniesienia. Han cofnął się o dwa kroki, a pozostali przemytnicy, nie kryjąc złości, zaczęli czyścić ubrania, poplamione bryzgami zielonkawożółtej mazi.

Tymczasem Seluss wyskoczył z kałuży, podbiegł do Hana i wyszarpnął blaster z jego dłoni.

- Hej! - zawołał Solo.

Chewie wyciągnął rękę, próbując odzyskać broń, ale było za późno.

Seluss wystrzelił.

ROZDZIAŁ 13

Lando czekał większą część nocy, ale czas strasznie mu się dłużył. Próbował zasnąć, ale umysł podsuwał mu dziwaczne sny. Sny, które mu się nie podobały. Dotyczące przeważnie historii, które przeżył i pamiętał, jak na przykład wizerunek Hana Solo, umieszczonego w komorze zamrażania karbonadu. „O co może w tym wszystkim chodzić, stary?" - pytał w kółko Han. Lando usiłował mu powiedzieć, że Vader zdradził ich wszystkich, ale nie potrafił wymówić ani słowa. Nieco później śnił mu się Chewbacca zaciskający palce na jego szyi i powtarzający bez końca w mowie Wookiech, że Calrissian mógł był temu zapobiec.

Lando mógł był temu...

...zapobiec...

Usiadł na pryczy i przekonał się, że cienki złoty termiczny koc owinął się wokół jego bioder. Mimo iż temperatura została nastawiona na idealną wartość, drżał z zimna. Ten nocny koszmar nie śnił mu się od bardzo dawna, ale dobrze pamiętał, jak później się czuł, kiedy się budził.

Zawsze trząsł się z zimna, przeniknięty najbardziej dojmującym chłodem, jakiego nie odczuwał nigdy indziej w życiu. Ten chłód promieniował z głębi jego ciała. Calrissian czuł się, jakby...

.. Jakby on sam został wepchnięty do komory zamrażania karbonadu, a później porzucony, żeby umarł.

Lando popatrzył na ekran komunikatora. Nadal nie pojawiła się na nim żadna odpowiedź z Coruscant. Pozostawił wiadomości dla Hana, Leii i Chewbaccy, a nawet dla Winter. Każdą określał jako bardzo ważną i pilną, ale nikt się nie odezwał. Zazwyczaj ktoś odpowiadał na takie wezwania.

Próbował także porozumieć się z Yavinem Cztery, licząc na to, że Luke Skywalker powie mu, gdzie podziewają się wszyscy inni. Na jego wezwanie zgłosił się jednak tylko Streen, który w czasie nieobecności Luke'a zarządzał akademią Jedi, pilnując, żeby funkcjonowała bez zakłóceń. Były pustelnik oznajmił, że Skywalker niespodziewanie poleciał na Coruscant, ale nie umiał powiedzieć, w jakim celu.

Od tamtego czasu Lando wysłał Luke'owi kilka wiadomości. Jedną skierował do osobistego X-skrzydłowca mistrza Jedi, ale otrzymał ją z powrotem, odbitą od kilku galaktycznych stacji transmisyjnych. Inną wysłał na Coruscant, a jeszcze inną bezpośrednio do Pałacu Imperialnego.

Następnie próbował się porozumieć z Mon Mothmą, admirałem Ackbarem i Wedgem Antillesem. Pozostawił nawet rozpaczliwe wezwanie o charakterze ogólnym, adresowane do wszystkich członków prezydium rady Senatu Nowej Republiki.

Żadna z tych wiadomości również nie doczekała się odpowiedzi.

Upłynęło tyle czasu, że ktoś powinien był się odezwać.

Lando czuł, że jeżą mu się włosy karku. Szczękał zębami. Wstał z pryczy, narzucił na siebie najgrubszy i najcieplejszy szlafrok, po czym nalał kubek gorącego proteinowego napoju z Aitha. Objął naczynie palcami, aby zyskać trochę dodatkowego ciepła. Później usiadł przed monitorem skomputeryzowanego terminala komunikatora i starając się opanować początki paniki, jakiej zaczynał się poddawać po nocnych koszmarach, spróbował połączyć się z Marą Jadę.

Kobieta odezwała się tak szybko, że Lando poczuł, iż ogarnia go zdumienie. Na wpół świadomie oczekiwał, że i ona nie odpowie na jego wezwanie. Okazało się, że Mara przebywa w sterowni luksusowego gwiezdnego jachtu Talona Karrde'a, „Szalonego Karrde'a". Za jej plecami było widać nawet poruszające się vonskry.

Uśmiechnęła się szeroko, kiedy zobaczyła jego twarz na ekranie.

- Nie możesz wytrzymać beze mnie nawet kilku dni, hmm, Lando?

- Każda chwila wydaje się całym wiekiem, Maro - odparł, dobrze wiedząc, że musi trzymać fason i przekomarzać się, chociaż wcale nie ma nastroju.

- Daj spokój, stać cię na więcej - powiedziała Mara, nagle poważniejąc. - Czy stało się coś złego?

- Przez cały dzień usiłuję skontaktować się z Hanem i Leią, ale nie mogę - przyznał. Tym razem nawet nie próbował ukryć zaniepokojenia. Oparł nadgarstki o krawędź konsolety, tak by kobieta nie widziała drżenia jego rąk. - Prawdę mówiąc, nie mogę się porozumieć z nikim na Coruscant.

- Nie ma w tym nic dziwnego - rzekła Mara.

Lando poczuł, jak tężeją mięśnie jego karku. Zauważył jednak, że Jade się uśmiecha.

- Pewnie byłeś przez jakiś czas bardzo zajęty, prawda? - zapytała.

- Nie igraj ze mną, Maro.

- Nie igram, Lando. Cały sektor galaktyki nie mówi w tej chwili o niczym innym.

- O czym?

- O eksplozji tej bomby. W sali obrad Senatu Nowej Republiki. - Kobieta zacisnęła wargi, tak że utworzyły cienką linię. Przechodzący za jej plecami Karrde przystanął, kiedy ujrzał twarz Landa na ekranie komunikatora. - Ale nie martw się. O ile dobrze słyszałam, Organa Solo odniosła tylko lekkie obrażenia, a Hana w ogóle nie było wówczas w tej sali.

- A Luke'a?

- Nie było go na Coruscant, kiedy to się wydarzyło. Jednakże wielu senatorów zginęło, a jeszcze więcej zostało ciężko rannych. Eksplozja spowodowała prawdziwe zamieszanie w międzyplanetarnej sieci telekomunikacyjnej.

Mara obejrzała się przez ramię. Talon Karrde usiadł obok niej przy konsolecie komunikatora.

Lando poczuł, że zaschło mu w gardle. A więc jednak, jak się spodziewał, wydarzyło się coś strasznego. Nie wiedział tylko, jak strasznego.

- Czy nie powiedziałaś, że eksplozja miała miejsce w sali posiedzeń Senatu? - zapytał.

Kobieta kiwnęła głową.

- Mimo to wszyscy chcą teraz połączyć się z Coruscant. Porozmawiać na temat problemów natury politycznej albo po prostu upewnić się, że krewnym nie stało się nic złego. Liczba chętnych do uzyskania połączenia była tak duża, że doprowadziła do przeciążenia i wyłączenia części sieci.

- Domyślam się, że musi tam teraz panować straszny bałagan -odezwał się Karrde.

- Przypuszczam, że masz rację - rzekł Lando. — Ale nadal mogą lądować jakieś statki?

Karnie kiwnął głową.

- Mimo to nie chciałbym być teraz na Coruscant - powiedział. - Słyszałem, że wszyscy spodziewają się kolejnego ataku.

... mógł był temu zapobiec... FAJERWERKI. SOLO WIE. FAJERWERKI. - Nic ci nie jest, Lando?

Zaniepokojona Mara obdarzyła go badawczym spojrzeniem, które przemierzyło spory kawałek galaktyki.

- Mówiłaś, że Hanowi nie stało się nic złego? Kobieta kiwnęła głową.

- Czyja to robota?

- Gdyby to wiedzieli - zaczął Karrde - na Coruscant nie kotłowałoby się teraz jak w ulu.

- Lando? - zaniepokoiła się Mara. Calrissian zmarszczył brwi.

- Talonie, czy nie wiesz, czym zajmował się ostatnio Jarril? Karrde rozparł się wygodnie na fotelu, po czym zerknął na Marę.

Kobieta wzruszyła ramionami.

- Nie współpracowałem z nim od dwóch lat; może nawet jeszcze dłużej - odparł.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - stwierdził Calrissian.

- Wydaje mi się, że sam powinieneś wyprawić się do Ostoi Przemytników - odrzekł Karrde.

- Nie mogę polecieć do Ostoi - burknął Lando. - Myślałem, że dobrze wiesz, dlaczego.

- Co ma z tym wspólnego Jarril? - zainteresowała się kobieta.

- Zapytaj swojego przyjaciela - doradził Calrissian.

- Talonie?

- Ostoja jest teraz zupełnie innym miejscem niż przed laty - odezwał się jej towarzysz. - Nie chciałbym teraz o tym rozmawiać, bracie.

A przynajmniej nie wówczas, kiedy mogą to usłyszeć czyjeś niepożądane uszy. Znaczenie uwagi Karrde'a było oczywiste. FAJERWERKI.

Jarril właśnie złożył wizytę na Coruscant. SOLO WIE. A teraz Jarril nie żył.

- Dzięki - powiedział Lando. - Niedługo znów się do was odezwę.

Przerwał połączenie, zanim jego rozmówcy zdążyli odpowiedzieć. A zatem jego sny mówiły prawdę.

Nie mógł ryzykować, wysyłając wiadomość, której i tak nikt by nie odebrał.

Musi sam polecieć na Coruscant.

Musi ostrzec Hana, że zagraża mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Musi uczynić to, zanim stanie się za późno.

Kueller pchnął drzwi wiodące do gabinetu Femon. Jego strażnicy chcieli także wejść, ale gestem nakazał im, żeby zostali tuż za progiem. Chciał, żeby się tylko przyglądali, a nie pomagali mu w tym, co miał zrobić.

Kobieta zdjęła pośmiertne maski, wiszące dotąd na ścianach pomieszczenia. Niewielki pokój wyglądał bez nich bardzo dziwnie; inaczej niż zazwyczaj. To zresztą nie była jedyna zmiana. Sama Femon także się zmieniła. Zmyła makijaż z twarzy. Kueller prawie zdążył zapomnieć, jak wygląda jego współpracownica bez makijażu. To prawda, trochę się postarzała. Mimo to alabastrowo biała karnacja skóry i ciemnobłękitne oczy nadawały jej obliczu wyraz niezwykłego piękna.

Nie wyglądała na zaskoczoną jego wizytą.

Piętnastu strażników, towarzyszących Kuellerowi, sprawiało jednak wrażenie zdumionych. Mimo iż mężczyzna nie mógł widzieć ich głów, ukrytych w białych hełmach szturmowców, uświadamiał sobie, że widok nie umalowanej twarzy kobiety wprawił ich w osłupienie.

- Nie wydawałem nikomu rozkazu gotowości do akcji - powiedział.

Femon wstała z krzesła.

- Ja go wydałam - oświadczyła. - Ciebie za bardzo zaślepia żądza zemsty, Dolfie.

Mężczyzna omal nie podskoczył, kiedy usłyszał swoje imię, ale w porę się opanował. Teraz, kiedy wrócił na Almanię, gdzie wilgotność i temperaturę powietrza kontrolowały komputery, jego pośmiertna maska znów funkcjonowała bez zarzutu. Fakt ten umożliwiał mu lepsze panowanie nad ruchami mięśni, na co nie mogli sobie pozwolić zwykli śmiertelnicy.

- Jeszcze nie jesteśmy gotowi - zauważył. - Gdybym zgodził się postępować zgodnie z twoją wolą, nasza akcja zakończyłaby się klęską.

- Jeżeli będziesz postępował zgodnie ze swoją wolą, stracimy całą przewagę, jaką zyskaliśmy.

Była niemal tego samego wzrostu, a w jej oczach błyskały ogniki wściekłości. Kueller nigdy się nie spodziewał, że kobieta sprzeciwi się jego woli, chociaż powinien był uwzględnić taką możliwość w swoich planach. Femon traktowała je o wiele poważniej niż cokolwiek albo kogokolwiek innego w życiu; nawet jego. Musiała, jeżeli pragnęła, by ich walka zakończyła się powodzeniem. Musiała panować nad wszystkim, co ją otaczało, tak by nic nie mogło pokrzyżować ich planów.

Kueller to rozumiał, ale nie współczuł kobiecie. Odczuwał jedynie coś w rodzaju żalu, że pragnienia Femon zmusiły ją do przeciwstawienia się jego woli.

Odwrócił się w stronę jednego ze strażników.

- Odwołuję te rozkazy. Powiedz wszystkim, że nie muszą być gotowi.

- Nie robiłabym tego - odezwała się kobieta, zapewne pragnąc zastraszyć żołnierza.

Mężczyzna, co przynosiło mu zaszczyt, zwrócił się twarzą do Kuellera, kiwnął głową i powiedział:

- Stanie się, jak pan sobie życzy, milordzie.

- Nie! - krzyknęła Femon.

- Dziękuję - rzekł Kueller, po czym kiwnął głową strażnikowi.

Podszedł do współpracownicy, szeleszcząc fałdami czarnej peleryny. Czuł ostrą woń potu kobiety, unoszącą się w nie wietrzonym pomieszczeniu. Denerwowała się, bez względu na to, jak bardzo starała się sprawiać wrażenie opanowanej.

Mężczyzna przechylił głowę i spojrzał na nią kątem oka. Femon uniosła wyzywająco podbródek, postanawiając sprzeciwiać się jego woli do samego końca.

- Sądzisz więc, że zaślepia mnie żądza zemsty - zaczął.

- Ja to wiem. - Kobieta rozłożyła ręce, ale Kueller nie dostrzegł w nich żadnej broni. Widocznie musiała zaplanować coś innego. Z pewnością nie chciała, by decydował o tym ślepy przypadek. - Ty i Brakiss często wspominaliście, że musicie odpłacić Skywalkerowi.

- Nadal zamierzam to uczynić.

- A więc uczyń to, ale wówczas, kiedy przejmiemy władzę w Republice - powiedziała. - Przecież wszystko jest gotowe.

- Jeszcze nie wszystko - odparł.

- Wystarczająco dużo. Pokręcił głową.

- Niecierpliwość doprowadziła do zguby większość megalomanów, Femon - zauważył.

- Nie jestem megalomanką. Uśmiechnął się.

- Ja także nie jestem.

Strażnicy obserwowali ich, ale było oczywiste, że nie rozumieją, na czym polega istota sporu. Podeszli bliżej do Kuellera.

- Studiowałem historię galaktyki, Femon - odezwał się mężczyzna. - A ty?

- Historia jest stara, zakurzona i do niczego nieprzydatna - odrzekła.

- Wnioskuję z tego, że twoja odpowiedź brzmi: „Nie". - Kueller uśmiechnął się jeszcze szerzej. Mówił cicho, ale starał się oczarować kobietę. - Historia, Femon, udziela nam bardzo ważnych lekcji. Możemy się z nich nauczyć, jak żyć i jak umierać. I tego, w jaki sposób funkcjonuje ta galaktyka.

- wiem, jak funkcjonuje -powiedziała.

- Naprawdę?

Postarał się, żeby w jego głosie zabrzmiała lekka groźba, i natychmiast kobieta prawie się wzdrygnęła. Prawie. Później kiwnęła głową.

- Naprawdę.

Kueller wyciągnął rękę i wsunął pasemko jej długich czarnych włosów z powrotem za ucho.

- A zatem wiesz - odezwał się czule - dlaczego toczę walkę ze Skywalkerem.

- Chcesz się zemścić - rzekła. - Przed wielu laty wyrządził jakąś krzywdę tobie i Brakissowi. Nie muszę znać historii, aby to rozumieć.

- Oczywiście, że potrzebujesz. - Opuścił rękę. - Wywarłem już swoją zemstę. Moją zemstą było podbicie Almanii. Znam sposoby łatwiejszego zabijania. Jak myślisz, dlaczego przez cały tydzień torturowałem przywódców Je'harów, zanim pozwoliłem im umrzeć?

- Chciałeś zmusić ich, żeby udzielili ci informacji. - Głos kobiety stawał się ochrypły.

Kueller pokręcił głową.

- Zemsta, złotko. Zemsta za zamordowanie członków mojej rodziny i zniszczenie świata, który tak kochałem. Pomyślałem, że

Je'harowie powinni poczuć przedsmak bólu, za który byli odpowiedzialni. Przypuszczam, że zauważyłaś, iż od tamtego czasu nikogo nie poddawałem torturom?

- Opracowałeś lepsze metody - powiedziała.

Kueller zaczął ściągać czarne rękawiczki, nie przestając spoglądać na swoje dłonie. Mocarne dłonie.

- Już wtedy znałem lepsze metody - stwierdził. - Po prostu uważałem, że Je'harowie nie zasługują na nie. Jestem rozsądnym człowiekiem, Femon. Powinnaś była o tym pamiętać.

- Czyżbyś próbował postępować jak człowiek sprawiedliwy? - Jej wargi lekko zadrżały, ale nie rozciągnęły się w uśmiechu. Było widać, że kobieta traci pewność siebie. Przegrała, ale jeszcze nawet sobie tego nie uświadamiała. - Kusisz Skywalkera, pragnąc dać mu szansę obrony?

- Skywalker nie zasługuje na taką łaskę. - Kueller zwracał się teraz nie tylko do współpracownicy, ale przede wszystkim do strażników. Chciał, żeby byli świadkami, tak by opowieści o jej zdradzie zbladły w porównaniu z tym, jak na to zareagował. - Skywalker jest najpotężniejszym człowiekiem w całej galaktyce.

Femon się roześmiała.

- Myślałam, że ty jesteś najpotężniejszy, D o i f i e.

- Dopiero będę. - Mężczyzna nie podnosił głosu. Czuł niezwykły spokój, mimo iż zazwyczaj czyjaś zdrada wprawiała go we wściekłość. Nauka przynosiła pożądane rezultaty. Przypomniał sobie nauki mistrza Skywalkera i w myślach kiwnął głową. - Kiedy pokonam Skywalkera.

- A więc będziesz z nim walczył o władzę. Teraz Kueller się roześmiał.

- Jakaś ty naiwna, Femon. Ponieważ nie pobierałaś nauk, nie potrafisz logicznie rozumować.

Popatrzył na strażników, którzy zwracali uwagę na każdy jego gest, każde słowo. Zauważył, że jeden rozluźnił uchwyt palców spoczywających na kolbie blastera. Pomagając sobie Mocą, wysłał myślowe wici, po czym pochwycił dłoń żołnierza i zacisnął palce.

Femon skorzystała z tej chwili, by wykonać nagłe posunięcie. Wyciągnęła rękę w stronę pulpitu kontrolnego. Zawór bezpieczeństwa. Ostatnia deska ratunku. Urządzenie, które umożliwiało użytkownikowi wydostanie się tajnym przejściem, podczas gdy wszyscy inni przebywający w zamkniętym pomieszczeniu dusili się wskutek braku tlenu.

Czerpiąc niewielką dawkę energii całej Mocy, jaką dysponowało jego ciało, Kueller wykonał szybki ruch lewą ręką, żeby powstrzymać kobietę. W następnej chwili wzmocnił uścisk, paraliżując niemal całe jej ciało. Całe, jeżeli nie liczyć szyi i głowy.

- I dlatego nie wiesz - ciągnął spokojnie, jakby w ogóle nie sprawował władzy nad jej mięśniami - że historia tej galaktyki jest nierozerwalnie związana z historią Mocy. Bezpieczeństwa i ładu Starej Republiki strzegli rycerze Jedi, którzy wierzyli w takie pojęcia jak honor, uczciwość i dobre obyczaje. Spoczęli wszakże na laurach i pozwolili, aby pokonał ich Palpatine, który wykorzystał w tym celu siły Ciemnej Strony Mocy. Rządził galaktyką jako Imperator, ale później i on zapomniał lekcji, jakiej nauczyło go życie. Kiedy musiał się zmierzyć z młodzieńczą energią Luke'a Skywalkera, przypuszczał, że pokona go bez trudu. A jednak Skywalker, wykazujący niezwykły talent, jeżeli chodzi o władanie Mocą, zwyciężył i zabił Imperatora.

- A teraz ty zabijesz Skywalkera, żeby historia mogła zatoczyć szlachetne koło?

Femon niemal wypluła te słowa. Mimo iż pobłądziła, mężczyzna nie mógł nie podziwiać jej hartu ducha.

- Zabiję Skywalkera po pierwsze dlatego, że takie jest moje przeznaczenie - odparł Kueller. - A po drugie, ponieważ nie mogę sprawować władzy, dopóki go nie zabiję. Właśnie taka lekcja wynika z historii galaktyki. Powinienem stać się jedyną istotą władającą Mocą, królem Mocy. W tym celu muszę pokonać samego mistrza Jedi.

- Jesteś głupcem, Kuellerze - odezwała się kobieta.

- Nie, jestem tylko człowiekiem cierpliwym - odrzekł. - A poza tym...

Wyciągnął w stronę Femon prawą rękę. Uniósł ją na wysokość jej szyi, a potem zacisnął palce.

- ...władam...

Kobieta zakrztusiła się, nie mogąc złapać oddechu. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Nie potrafiła nawet unieść ręki, aby sięgnąć do gardła. Zadrżała, bezskutecznie usiłując uwolnić się z uścisku jego palców.

- ...Mocą.

Kueller zacisnął palce prawej dłoni jak najsilniej potrafił. W ciszy zamkniętego pomieszczenia rozległ się nieprzyjemny chrzęst łamanego karku. Później mężczyzna puścił ofiarę, która bezwładnie, jak worek szmat, osunęła się na podłogę. Już nie była istotą żywą. Pozostały po niej tylko kości, mięśnie, tkanka i wspomnienia.

Kueller przyglądał się leżącej kobiecie.

- Ja będę władał tą galaktyką - odezwał się w końcu. Odwrócił głowę i popatrzył na zdumionych strażników. - Lepiej o tym nie zapominajcie.

ROZDZIAŁ 14

Ognista błyskawica zaczęła się odbijać od blasteroodpornych ścian korytarza. Han uskoczył, pragnąc zejść jej z drogi, ale nie uczynił tego dostatecznie szybko. Strzał musnął jego pośladek, po czym odbił się od ściany o krok od niego. Ogarnięci paniką przemytnicy, głośno krzycząc, kładli się na dnie albo kryli w zakamarkach tunelu. Czerwona smuga śmiercionośnej energii przemknęła obok Chewie-go, otarła się o sierść Wynni i drasnęła Zeena, by w końcu pogrążyć się w strudze mazi, gdzie zaskwierczała i zgasła, wzbijając słup potwornie cuchnącej pary.

Han czuł, że rana na pośladku pali niczym przypiekana żywym ogniem. Smrodliwe powietrze sprawiało, że ciekło mu i z oczu, i z nosa. Zerwał się jednak z dna korytarza, zanim to samo zdążyli zrobić pozostali, po czym chwycił Selussa, wyprostował go i pchnął pod osmaloną ścianę.

- Kto cię uczył strzelać, głąbie! - krzyknął. - Czy nikt ci nie mówił, że te ściany wyłożono materiałem odpornym na blasterowe strzały? Nie wiesz, że strzelanie w takim małym pomieszczeniu bywa strasznie niebezpieczne? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że mogłeś nas wszystkich pozabijać?

Seluss uniósł krótkie ręce i zasłaniając twarz ukrytymi w rękawicach dłońmi, zaczął żałośnie szwargotać.

- Nie obchodzi mnie, jak bardzo martwiłeś się o Jarrila! - wybuchnął Solo. - Mogłeś mnie zastrzelić!

- Hanie... - odezwał się Zeen.

- Nie lubię, jak się do mnie strzela - oświadczył Solo.

- Hanie... - odezwała się Blue.

- Prawdę mówiąc, nienawidzę, jak się do mnie strzela - ciągnął Solo.

Piski przerażonego Sullustanina ponownie przekroczyły granicę bólu. Podobna do myszy istota skuliła się i osłoniła rękami całą okrągłą głowę.

- Masz rację, że się kryjesz - odezwał się Solo - bo kiedy z tobą skończę, będziesz żałował, że kiedykolwiek sięgnąłeś po blaster.

- Hanie... - odezwał się Kid DXo'ln.

- Będziesz żałował, że kiedykolwiek się dowiedziałeś, czym jest blaster - nie dawał za wygraną Solo.

Chewie chwycił przyjaciela za ramię i odciągnął od kulącego się Sulussa.

Han szarpnął się i uwolnił rękę z uchwytu jego palców.

- Puść mnie! - krzyknął. - Czy nie widzisz, że staram się wywrzeć straszliwą zemstę?

Blue się roześmiała.

- Nie bardzo ci to wychodzi - stwierdziła. - Mimo to udało ci się nas przekonać, że nadal jesteś tym samym Hanem Solo. Wybacz nam. Tyle rzeczy wokół nas ulega różnym zmianom, iż myśleliśmy, że i ty się zmieniłeś.

W tym czasie Han podkradał się do Sullustanina. Przestał jednak, kiedy dotarło do niego znaczenie słów kobiety.

- Strzelił do mnie - powtórzył, ale trochę ciszej niż poprzednio.

- Gdyby to był ktoś inny niż ty, wyciągnąłby własny blaster i zastrzelił go, nie zadając żadnych pytań - odparła Blue. Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu, ukazując błękitną kryształową koronkę, od której pochodziło jej przezwisko. - Pamiętamy, że Han Solo nigdy nie strzela do przyjaciół, bez względu na to, co mu zrobią i jak bardzo jest rozgniewany.

Wsunęła palec w długie rozcięcie w jego spodniach, pozostawione przez blasterową błyskawicę.

- Muszę jednak przyznać, że nawet jest ci z tym do twarzy. Han odepchnął jej rękę.

- Nie wygłupiaj się, Blue - powiedział.

- Oooo! - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - A więc jesteśmy teraz żonaci, prawda? A jednak niektóre rzeczy również się zmieniły.

- Tylko moje upodobania - odciął się Solo, mając wrażenie, że zupełnie stracił dobry humor.

- Przestały ci odpowiadać przemytniczki, a zaczęły księżniczki - domyślił się Zeen. - Trudno się z tym nie zgodzić.

Blue się wyprostowała, pragnąc podkreślić całe piękno swojego szczupłego, prężnego, wysmukłego ciała.

- Niektóre spośród nas nie muszą być szlachetnie urodzone, żeby udowodnić, co są warte - powiedziała. - Jeżeli chodzi o mnie, przedstawiam najwyższą jakość od samego urodzenia.

- To prawda, Blue - przyznał Kid DXo'ln.

Sullustanin zajęczał i osunął się na dno korytarza, ale nie przestał zasłaniać głowy rękami.

- Wydaje mi się, że Seluss zareagował, kierując się impulsem chwili - rzekła Blue, spoglądając na nieszczęsną istotę. - Nie sądzę, żeby chciał ci wyrządzić jakąś krzywdę, Hanie.

- Mam nadzieję, że nie chciał - burknął Solo, wciąż jeszcze nie zamierzając podnosić istoty na duchu. Nadal czuł pieczenie skóry. Odwrócił głowę i wygiął ciało, starając się obejrzeć zraniony pośladek.

Chewie zachichotał.

- To wcale nie jest śmieszne, ty kudłaty futrzaku. Boli jak diabli.

- Daj spokój - odezwała się Blue. - Mam jeszcze trochę tej maści, która czyni prawdziwe cuda.

Zeen położył rękę na ramionach Hana i pomógł mu ruszyć w głąb korytarza.

- Później będziemy mogli usiąść i pogadać - dodał. Seluss cicho zagwizdał.

- Ty też możesz iść z nami - powiedział Kid DXo'ln. - Tylko lepiej trzymaj się z daleka od Hana.

- I schowaj swój blaster, dobrze? - ostrzegł Solo. - Nie jestem życzliwie usposobiony.

Wsunął własną broń do kabury na biodrze. Podczas każdego kroku czuł ból, spowodowany rozciąganiem skóry, ale wolałby spędzić cały dzień na pokrytej wiecznym lodem powierzchni planety Hoth niż okazywać komukolwiek - a szczególnie Chewbacce - jak cierpi.

Podążając wzdłuż strumyka zielonkawo-żółtej mazi, dotarli do pieczary powitalnej Skipa Jeden. Kiedy Han znalazł się w przestronnej grocie, kilkudziesięciu przebywających w niej przemytników ostentacyjnie schowało blastery do kabur. Solo zwalczył chęć spojrzenia na Chewie-go. A więc jednak naprawdę wiele rzeczy w Ostoi się zmieniło.

Drastycznie.

Zazwyczaj osobiste porachunki i animozje obchodziły wyłącznie tych, których dotyczyły. Wszystko wskazywało na to, że to także uległo zmianie.

Na ogół większość nowo przybywających odszczepieńców docierała tylko do pieczary powitalnej Skipa Jeden, ale nie dalej. W jednym kącie groty piętrzył się stos kości, będących przeważnie łowieckimi trofeami. Kości należały kiedyś do różnych bestii i stworzeń, ale niektórym nowym przybyszom oświadczano, że taki sam los czeka wszystkich, którzy zdradzą komukolwiek tajemnicę prześlizgnięcia się tajnym szlakiem prowadzącym do Ostoi.

Oprócz stosu kości, w pieczarze znajdowało się także sześć czy siedem stolików do gry w sabaka, obsługiwanych przez takich utalentowanych graczy jak Blue, którzy niezwykle rzadko przegrywali. Ich jedynym zadaniem było oszukiwanie nowych gości, pozbawianie ich gotówki i wysyłanie, rozeźlonych i zniechęconych, w drogę powrotną, a czasami także ostrzeganie, aby nigdy więcej nie wracali. Za stolikami znajdował się szklany bar z szynkwasem, stykający się bezpośrednio ze skalną ścianą. Barman, który nazywał się Bomlas, uważał, że klienci powinni widzieć cały pokaźny zapas trunków, sprowadzanych ze wszystkich zakątków galaktyki. Bomlas był trójrękim Ychthytonianinem -czwartą rękę stracił w wyniku przegranego zakładu, w którym wziął udział podczas szczególnie dzikiej partii sabaka - ale mimo to był najszybszym barmanem, jakiego Han kiedykolwiek miał okazję widzieć.

W kącie pod przeciwległą ścianą pieczary znajdowały się stanowiska obsługi tych klientów, którzy nie gustowali w piciu podniecających trunków. To właśnie tu Han ujrzał po raz pierwszy w życiu osoby zażywające przyprawę, jak również pierwszych gości szpikujących się błyszczostymem. Nienawidził tych stanowisk, ale Ostoja nie wyobrażała sobie bez nich istnienia. Niektórzy klienci, oszołomieni i podnieceni zażywanymi środkami halucynogennymi, bardzo często kłócili się między sobą, walczyli i ginęli, zanim zdążyły upłynąć trzy dni od chwili skorzystania z takiej usługi.

Jadłodajnie umieszczono w samym środku pieczary, jak najdalej od kałuż cuchnącej brei. Kiedy Han przyleciał do Ostoi po raz pierwszy, szefową kuchni była specjalistka słynąca w całej galaktyce. Po jakimś czasie jednak została zabita w pojedynku na patelnie z rozgrzanym tłuszczem przez kobietę, która została później następną szefową. Mimo to Han miał wrażenie, że jego podniebienie nadal tęskni za jej poprzedniczką.

- Kto gotuje wam teraz posiłki? - zapytał. Blue zmarszczyła nos.

- Były artysta kucharz, zatrudniony poprzednio na królewskim dworze planety Hapes.

- Te jezeenie, ono musi mieć delikatne aromate, nie? - zadrwił Kid DXo'ln.

- Na Hapes wcale nie mówi siew taki sposób - stwierdził Solo.

- On tak mówi - oznajmił Zeen. - Twierdzi, że był ulubionym szefem kuchni królowej-matki.

Han wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- A czy miał list polecający podpisany przez Isoldera?

- Co takiego?

Han pokręcił głową. Jego dawny konkurent, ubiegający się o rękę Leii, ponownie okazał się człowiekiem czynu, a do tego smakoszem. Jeszcze raz udało mu się przechytrzyć starą matriarchinię.

- Mam nadzieję, że wasi ludzie upewniają się, czy potrawy nie są zatrute -powiedział.

Blue wzruszyła ramionami.

- Kucharz styka się z wieloma truciznami. Staramy się nie zwracać na to uwagi. A zresztą, tu i tak stołują się tylko nowi przybysze.

Chewbacca zaryczał. Zeen się roześmiał.

- Nie, Chewie, jeszcze nie zrezygnowaliśmy z posiłków z prawdziwego zdarzenia. Tylko podajemy je gdzie indziej, dwie pieczary dalej.

Han popatrzył na wiernego druha. Chewie sprawiał wrażenie, że mógłby połknąć nawet jakiś stary mebel.

- Wydaje mi się, że powinniśmy właśnie tam udać się w pierwszej kolejności -powiedział.

- A ja sądzę, że przede wszystkim musimy zająć się opatrzeniem twojej rany - przypomniała Blue, pożądliwie łypiąc okiem.

- Odpuść sobie, Blue -rzekł Solo.

- Proszę, jaki wrażliwy! - Kobieta wyprzedziła pozostałych, aby poprowadzić ich krętym korytarzem przez Pieczarę Drugą do Pieczary Trzeciej. - Byłeś o wiele bardziej zabawny, kiedy nie miałeś tylu lat, co teraz.

- Nie interesowałaś się mną, kiedy byłem młodszy, Blue -przypomniał Solo.

- Bo byłeś wówczas taki naiwny, niedoświadczony i prostoduszny, skarbie. Lubię mężczyzn bardziej doświadczonych.

- I żonatych - wtrącił Zeen.

- To nieprawda - obruszyła się Blue.

- No dobrze, niech będzie - zgodził się Solo. - Wolisz mężczyzn mających inne zobowiązania.

- Nawet w głębi serca pozostaje przemytniczką - stwierdził Kid.

- Bardzo zabawne, chłopaki - mruknęła kobieta, pochylając się, żeby wejść do Pieczary Trzeciej. W przestronnej grocie unosiła się woń pieczonego mięsiwa, czosnku i cebuli, zmieszana z intensywnymi zapachami suHustańskiego gulaszu i uwielbianych przez Wookiech ciepłych won-wonów. Powietrze było bardzo wilgotne. Na ścianach, pokrytych warstwą albo dwiema odpornego na strzały blasterów tworzywa, było widać krople wody.

- Nie przypominam sobie tego miejsca - stwierdził Solo.

- Należało kiedyś do Boby Fetta i pięciu jego łowców nagród -odezwał się Kid. - Większość przyjaciół Fetta zginęła przed sześcioma laty, a my postanowiliśmy wtedy zamienić ich pieczarę na luksusową jadłodajnię, w której będą się stołowali stali mieszkańcy Ostoi.

Han wzdrygnął się na wspomnienie niepozornego łowcy nagród. Przypomniał sobie, że znajomości z BobąFettem omal nie przypłacił życiem. Ucieszył się, kiedy usłyszał, że większość kompanów Fetta już nie żyła.

Widok pieczary nie wskazywał na to, że kiedyś pełniła funkcję jaskini łowców nagród. Han naliczył aż szesnaście polowych jadłodajni, ale był pewien, że w pogrążonym w półmroku przeciwległym krańcu groty ustawiono ich jeszcze więcej. Nad każdą kuchnią umieszczono szyld z nazwą planety, na której przyrządzano potrawy. Kuchnia Wookiech, urządzona tuż obok drzwi wejściowych, mieściła się w otworze, wydrążonym w gigantycznym pniu sztucznego wroszyra (a przynajmniej Han miał nadzieję, że drzewo nie jest prawdziwe). Na widok kuchni Chewie radośnie zaryczał, po czym pospieszył, by zamówić ulubione danie. Han rozejrzał się w poszukiwaniu jadłodajni, w której przyrządzano by dania podawane na Korelii. Kiedy ją znalazł, przekonał się, że trochę przypominała zbudowany na Wyspie Skarbów pałac piratów. Mieściła się pod jaskrawo-pomarańczowym, zielonym i purpurowym namiotem, przed którym stała równie wystrojona i urodziwa Korelianka, piekąca mięso na długim rożnie. Han jej nie znał, ale okazało się, że ona zna jego. Nie było w tym nic dziwnego. Wyglądało na to, że większość Korelian wiedziała o tym, kim jest, albo słyszała o jego wyczynach. Solo pomyślał, że ani trochę mu się to nie podoba. Lubił wiedzieć, z kim ma do czynienia.

- Odwiedzasz stare śmieci, Solo? - zapytała jego rodaczka, odkrawając kilka płatów pieczonego mięsa.

- Zamierzam zjeść obiad - odparł, wyciągając rękę po talerz zjedzeniem.

Stwierdził, że potrawa pachnie fantastycznie. Nie kosztował żadnej koreliańskiej potrawy od... no cóż, przynajmniej odkąd przyszły na świat bliźnięta.

Kobieta dodała jeszcze kilka zielonych jarzyn zmieszanych z korzeniami charboty, po czym nałożyła kopiastą łyżkę ziemniaczanego ryżu.

- Szesnaście kredytów - oznajmiła.

- Szesnaście? - Han omal nie udławił się własną śliną. - Na Korelii zapłaciłbym najwyżej pół kredyta.

Korelianka wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Pewnie od bardzo dawna nie byłeś w domu, co, Solo? - zapytała.

Han postanowił puścić mimo uszu jej uwagę.

- Pół kredyta - oświadczył stanowczo.

- Piętnaście - odrzekła.

- Dwa.

- Dziesięć.

- Pięć.

- Zgoda.

Zapłacił jej, z trudem się powstrzymując, żeby się nie uśmiechnąć tryumfalnie. Już dawno sienie targował, jeżeli chodziło o zapłatę zajedzenie. Zaniósł talerz do jednego ze stojących pośrodku pieczary stołów, przy którym Chewbacca raczył się porcją won-wonów. Nadział na pazury ręki pięć okrągłych, ociekających tłuszczem smakołyków, i z upodobaniem wsuwał je, jeden po drugim, w głąb gardła.

Han próbował kiedyś won-wonów. Smakowały jak pełzające po granitowych ścianach budynków Coruscant wielkie ślimaki, tylko jeszcze bardziej oślizgłe. Przynajmniej pachniały apetycznie. Usiadł obok Chewiego...

... i natychmiast podskoczył, wydając okrzyk bólu. Pod ciężarem jego ciała rana na pośladku zapiekła dotkliwe.

Blue zachichotała. Właśnie szła do stolika, niosąc talerz z porcją exodeeniańskiego ciasta.

- A mówiłam, żebyś posmarował ją maścią, Solo - powiedziała.

- Bardzo zabawne, Blue.

- Tam, w kącie pieczary, urządziliśmy prowizoryczny ośrodek medyczny - odparła, wykonując w jego stronę gest lewą ręką. - Jeżeli chcesz, możesz kupić tam trochę takiej maści.

- Ale sam będę ją nakładał - zastrzegł przezornie Han.

Kobieta czarująco się uśmiechnęła.

Nawet nie ośmieliłabym się proponować ci czegokolwiek innego - rzekła.

Do stołu podszedł także Kid, niosąc kubek wypełniony parującym vayerbokiem.

- Co, już się nie zajmujesz przemycaniem serc, Blue? - zapytał. Kobieta pokręciła głową.

- Nie ma w tym nic podniecającego - odparła poważnie. - Lata doświadczenia zupełnie nie zmieniły tego mężczyzny. Jeżeli chodzi o mnie, w dalszym ciągu jest zbyt dobroduszny.

- Zawsze myślałem, Blue, że dobre serce to wartościowe serce - stwierdził Kid.

- Pewnie tak - przyznała kobieta. - Ale również takie, które z czasem staje się za bardzo sentymentalne i romantyczne. Wciąż jeszcze zapraszasz żonę na obiady do restauracji, których mroki rozjaśnia blask płonących świec, skarbie?

- Oczywiście - odparł Solo. - Mówię ci, są tego warte. Puścił oko, a potem powoli pokuśtykał w stronę ośrodka medycznego.

W ośrodku pełnił dyżur pokiereszowany medyczny android. Automat dokonał pobieżnych oględzin rany Hana, po czym odwrócił się do krzepkiego mężczyzny stojącego za kontuarem.

- Postrzał blasterowy.

- Sam mogłem mu to powiedzieć - odezwał się Solo.

- Nie, nie mogłeś - odezwał się android. - Jesteś przemytnikiem, a do stawiania medycznych diagnoz jest potrzebne specjalizowane wykształcenie.

- Jestem pewien, że tak - odrzekł Han. - Czy przypadkiem w poprzednim życiu nie byłeś androidem protokolarnym?

- Absolutnie nie. - W głosie automatu brzmiało oburzenie. - Jestem androidem typu FX. Nigdy nie byłem ani nawet nie chciałbym być androidem protokolarnym. To sprzeczne z moim oprogramowaniem.

- Jasne - uciął Solo.

Obszedł medycznego androida, po czym oparł się o ladę kontuaru.

Krzepki mężczyzna z rozmachem postawił na ladzie słoiczek maści kojącej różne rany.

- Pięćdziesiąt kredytów.

Han wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Wygląda na to, że macie tutaj duży popyt na balsam kojący blasterowe rany - powiedział. - Mogę ci dać za niego pięć kredytów.

Krzepki mężczyzna wyciągnął spod lady paskudnie wyglądający blaster i wymierzył lufę prosto w pierś Hana.

- Jeżeli chcesz, mogę zaraz sprawić, że ta maść w ogóle nie będzie ci potrzebna.

Zdumiony Han cofnął się o krok od kontuaru.

- Zapłacę ci, tylko powiedz naprawdę, ile.

- Pięćdziesiąt kredytów za lekarstwo - odezwał się mężczyzna.

- I następne pięćdziesiąt za postawienie medycznej diagnozy - dodał android.

- Nie, mowy nie ma - sprzeciwił się Solo. - Póki co, jeszcze pamiętam, że to był postrzał blasterowy. Nie potrzebowałem, żeby diagnozę stawiał mi taki ekspert od medycyny.

Android odwrócił srebrzystą głowę i popatrzył na krzepkiego właściciela.

- Nigdy mi się nie udaje - poskarżył się półgłosem.

Han zmarszczył brwi i szybkim ruchem sięgnął po stojący na ladzie słoiczek balsamu. Ukrył się później w małej budce, ustawionej z boku kontuaru, po czym posmarował ranę warstwą maści. Omal nie jęknął z ulgi, czując, jak galaretowata substancja uśmierza ból i łagodzi uczucie pieczenia.

Wyszedł z kryjówki, na wpół świadomie oczekując, że mężczyzna zechce zażądać opłaty także za korzystanie z budki. Jego obawy okazały się jednak bezpodstawne.

Wrócił do stołu, a potem odsunął swoje krzesło. Przekonał się, że Chewbacca właśnie kończy jeść won-wony, i że do stolika przysiedli się także inni przemytnicy. Zauważył również, że ktoś zabrał z jego talerza połowę porcji ziemniaczanego ryżu. Postanowił się tym nie przejmować. I tak nienawidził tej potrawy.

Usiadł - bardzo ostrożnie - i zabrał się do jedzenia. Mięso miało fantastyczny smak, lepszy niż cokolwiek innego, co jadł od bardzo, bardzo dawna.

A może tylko takie odnosił wrażenie, dzięki specyficznej atmosferze panującej w wilgotnej pieczarze, a także głosom istot przeklinających i urągających sobie w setkach najdziwniejszych języków.

- Powiedziałeś, że przyleciałeś tu na zaproszenie Jarrila - zagadnął Kid.

Han wzruszył ramionami.

Oświadczył, że można tu zarobić mnóstwo forsy - odparł.

- Mąż księżniczki nie potrzebuje forsy - zauważyła cierpko Blue. —Potrzebuje, jeżeli jej królestwo zostało wysadzone w powietrze.

- To wydarzyło się przed siedemnastu laty, Solo - odezwał się Zeen.

- Naprawdę? - zdziwił się Han. - Widzę, że nie docierają do was żadne nowinki.

Wynni zamruczała.

- No dobrze - zgodził się Solo. - A zatem słyszeliście o tej eksplozji, jaka miała miejsce na Coruscant.

- Sala obrad Senatu nie jest jeszcze całym królestwem - powiedział Kid.

- Będziesz teraz chciał kupić jej drugie? - zainteresował się Zeen.

- Tak jak kiedyś kupiłeś Dathomirę? - dodała Blue, szczerząc zęby w uśmiechu.

- Opłaciło się, Blue.

- Ta-a, słyszałam, jak się opłaciło, Solo - odparła kobieta. Han odsunął talerz na bok. Jedzenie było doskonałe, ale czuł, że nie zje ani kęsa więcej.

- A więc dlaczego do nas przyleciałeś? - zainteresował się Zeen. Han zerknął na Chewbaccę. Jego przyjaciel właśnie zlizywał z pazura resztki ostatniego won-wona. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie obchodził go przebieg rozmowy.

- Jarril zniknął zaraz po tym, jak doszło do eksplozji tej bomby - powiedział. - Prawdę mówiąc, odleciał z Coruscant dosłownie w ostatniej chwili. Skorzystał z okazji, że systemy obronne zostały na chwilę wyłączone. Ja tylko skojarzyłem ten fakt z tym, co mi powiedział, że można tu zarobić mnóstwo forsy, i zacząłem podejrzewać, czy przypadkiem nie wiedział na temat tego wybuchu czegoś więcej, niż chciał powiedzieć.

Suluss stanął na krześle, ustawionym przy przeciwległym boku stołu, i zaczął coś szwargotać, spoglądając gniewnie na Hana. Pragnąc podkreślić wagę swoich słów, wymachiwał wymownie blasterem.

Han równie wymownym gestem położył dłoń na kolbie własnej dłoni.

- Powiedziałem, żebyście zabrali mu blaster - przypomniał, zwracając się do Blue.

- On wie chyba lepiej...

- Zabierzcie mu broń.

- Hanie, on ma rację... - Zabierzcie ją.

Suluss zatrajkotał jeszcze głośniej. Chewie wyciągnął drugą rękę, niedbałym gestem zamachnął się i wytrącił broń z ręki Sullustanina. Blaster, ślizgając się po podłodze, uderzył medycznego androida, który głośno wrzasnął.

Suluss zeskoczył z krzesła i odwrócił się, jakby chciał pobiec po broń. Han wyciągnął swój blaster z kabury i wymierzył lufę nad blatem stołu.

- Nie robiłbym tego, gdybym był na twoim miejscu, pucołowata buźko -powiedział. - Siadaj przy stole, tylko ostrożnie i powoli.

- Hanie, on jest po prostu zdenerwowany... - odezwała się Blue. —A ja jestem ranny w tyłek - przypomniał jej Solo, ani na chwilę nie spuszczając spojrzenia z Sulussa. - Siadaj.

Sullustanin usłuchał, ale wyglądał jak rozkapryszone dziecko.

- Posłuchaj tego, co chcę ci powiedzieć - ciągnął Han. - Pamiętaj tylko, że możesz usłyszeć rzeczy, które ci się nie spodobają. Wysłuchasz ich jak istota dorosła i odeprzesz moje zarzuty również jak istota cywilizowana. - Jeszcze zanim skończył mówić, uświadomił sobie, że używa tego samego tonu, jakim zwracał się do dzieci, kiedy zachowywały się szczególnie niegrzecznie. - Jeżeli nie spodoba ci się siła moich argumentów i postanowisz bronić honoru Jarrila wyłącznie za pomocą broni palnej, powiedz mi to teraz, żebym mógł cię zastrzelić i oszczędzić sobie strzępienia języka.

- Hanie, przecież to nasz dobry przyjaciel - przypomniała mu Blue.

- Może wasz, ale nie mój - burknął Solo. Suluss spoglądał na niego, zacisnąwszy wargi.

- Nie ufam temu bubkowi od pierwszej chwili, kiedy ukradł moją kopię dokumentacji technicznej „Sokoła Milenium" - zaczął Han.

Oburzony Sullustanin gniewnie zatrajkotał.

- Zgadzam się na poprawkę - ciągnął Solo. - Od czasu kiedy Lando powiedział mi, że ten bubek ukradł kopię dokumentacji technicznej „Sokoła". Takie szczegóły zresztą nie mają znaczenia, chłopie. Liczy się tylko fakt, że nie postępujesz uczciwie.

- Nikt z nas tak nie postępuje - rzekła Blue. Chewbacca zaryczał.

- Och, daj spokój, Chewie - odezwała się kobieta. - Zachowaj te bajki dla kogoś, kto zechce w nie uwierzyć.

- To ty zostaw go w spokoju, Blue - odciął się Solo. Pochylił się nad blatem stołu. - Chciałbym tylko, żeby Suluss nie strzelił do mnie po raz drugi. Jeżeli nie potrafisz się powstrzymać, ptasi móżdżku, proponuję, żebyś nie brał udziału w dalszej rozmowie.

Suluss wstał od stołu i ruszył w stronę prowizorycznego ośrodka medycznego.

- Bez blastera - rzucił w ślad za nim Solo. Sullustanin zaświergotał, ale wyszedł z pieczary.

- Nie uszczęśliwiłeś go - zauważył Zeen. - A szkoda, bo mógłby ci powiedzieć na temat Jarrila więcej niż ktokolwiek inny spośród nas.

- Jakoś nie mogę w to uwierzyć - odparł Solo.

Luke wiedział, że Brakiss przebywał ostatnio na niewielkiej planecie Msst, która znajdowała się w sąsiedztwie światów należących do Odległych Rubieży. Msst była kiedyś jedną z głównych twierdzy Imperatora i chociaż Imperium teoretycznie opuściło ten świat po zawarciu paktu na Bakurze, wielu byłych imperialnych funkcjonariuszy nadal wyznaczało sobie na nim spotkania.

Ostatnio jednak przestało.

Nie korzystając z niczyjej pomocy, Luke wylądował na powierzchni spowitej gęstym mlecznobiałym oparem, stanowiącym jedną z charakterystycznych cech planety. Jeżeli chodzi o zdolność manewrową i systemy nawigacyjne, nowy X-skrzydłowiec spisywał się znakomicie, ale Skywalkerowi brakowało jednak towarzystwa Artoo.

Służący jako lądowisko wąski pas terenu był jednym z niewielu miejsc na Msst, gdzie nieustanna mleczna biel rzedła około południa. Tego dnia jednak nie zamierzała zniknąć. Luke nie chciał nawet myśleć o tym, że właśnie taki stan mógłby być tym, co raporty określały mianem „rzednięcia".

Mgła była wilgotna, miała jasną barwę i sięgała do wysokości jego pasa. Wszechobecna wilgoć sprawiła, że Luke poczuł lodowate ciarki wędrujące w górę kręgosłupa. Pomyślał, że w panującym białawym półmroku zniknęła by większa część korpusu Artoo. Jego brak stanowił zresztą jedną z największych wad konstrukcyjnych nowych myśliwców typu X. Pilotując maszynę bez udziału wiernego robota, Luke dawał sobie całkiem nieźle radę, ale lądowanie w zupełnej ciszy na Msst; planecie, której nigdy przedtem nie widział, wydawało mu się czymś niestosownym. Mając świadomość, że nikt nie pilnuje, co dzieje się za jego plecami, czuł się dziwnie bezbronny. Dotychczas nie uzmysławiał sobie, jak bardzo liczył na to, że Artoo pomoże mu w rozwiązywaniu drobnych problemów. Tęsknił za rzeczowymi, chociaż czasem sardonicznymi uwagami robota, błyskawicznymi naprawami czy chociażby po prostu za jego towarzystwem. Będzie lepiej, jeżeli Cole Fardreamer doprowadzi do poprzedniego stanu jego stary X-skrzydłowiec, a także dopilnuje, by maszyna była w idealnym stanie, zanim Luke zdąży wrócić z wyprawy.

W oddali z kłębów mgły wyłaniała się grupa imperialnych zabudowań; wysokich, szarych i sprawiających wrażenie wzniesionych z durastali. Na wszystkich widniała namalowana imperialna pieczęć, znaki zatarły się jednak na skutek upływu czasu, dzięki czemu nie wyglądały tak złowieszczo. Wszystko wskazywało na to, że budynki są od dawna opuszczone, ale Skywalker nie mógł być tego absolutnie pewien.

Na wpół świadomie liczył na to, że zastanie Brakissa, lecz nie wyczuwał obecności młodego mężczyzny. A do tego czasu powinien był wyczuć. Powinien, posługując się Mocą, wykryć obecność kogoś innego, kto wykazywał także wrodzony talent do władania Mocą.

Luke bardzo często wspominał byłego ucznia swojej akademii - i to w bardzo dziwnych chwilach - a co jeszcze dziwniejsze, właśnie wówczas, kiedy myślał o Benie. Obi-Wan był taki pełen zadumy i chyba nawet żalu, kiedy mówił mu o Darthu Vaderze. Wyglądało na to, że stary mistrz obarczał siebie przynajmniej częścią odpowiedzialności za to, że stracił Anakina Skywalkera na rzecz Ciemnej Strony Mocy.

„Nie zamierzam cię stracić... tak jak kiedyś straciłem Vadera".

Słowa te dźwięczały w uszach Luke'a, kiedy Brakiss biegł do swojego statku i startował-z Yavina Cztery, jakby chciał uciec przed samym sobą.

„Zaskoczyło mnie, jak silna była w nim Moc. Postanowiłem osobiście wyszkolić go na sposób Jedi. Błędnie uznałem, że jestem równie dobrym nauczycielem, jak Yoda. Myliłem się".

Chłód, który Luke czuł w tej chwili, dorównywał przenikliwemu zimnu, jakie ogarnęło go na Yavinie Cztery, kiedy zostały uciszone te wszystkie głosy. Nie różnił się od chłodu, jaki przejął go w zniszczonej sali obrad Senatu, kiedy odniósł wrażenie, że wyczuwa ślad obecności Brakissa.

Luke starał się nawrócić młodego mężczyznę na ścieżkę, po której kroczą rycerze Jedi. Usiłował przekonać go, by zrezygnował z podążania szlakami Ciemnej Strony. Miał nadzieję, że kiedy Brakiss dostrzeże kryjące się w jego duszy resztki dobra, zrozumie, że zostanie rycerzem Jedi jest o wiele korzystniejsze. „Myliłem się".

Brakiss odleciał, a sporządzone w tamtych czasach raporty twierdziły, że przybył właśnie na tę planetę. Zapewne pragnął złożyć sprawozdanie swoim mocodawcom, którzy wysłali go do akademii Jedi na przeszpiegi. Luke spodziewał się, że na Msst odnajdzie jakieś ślady obecności Brakissa. W skrytości ducha chyba liczył nawet na to, że były uczeń będzie wiódł spokojny żywot, podobnie jak za czasów jego dzieciństwa postąpił Obi-Wan Kenobi, zamierzający strzec bezpieczeństwa Luke'a Skywalkera.

Nie wyczuł jednak nigdzie śladu obecności młodego mężczyzny. Miał niejasne przeczucie, że coś na Msst tępi ostrość jego zmysłów i umniejsza zdolność władania Mocą, podobnie jak kiedyś uczyniły to isalamiry na planecie Myrkr. Wówczas jednak uświadamiał sobie fizyczne skutki oddziaływania isalamirów, a teraz żadnych nie odczuwał.

Absolutnie żadnych. Z wyjątkiem zimnej, wilgotnej mgły. I to właśnie było najdziwniejsze.

Przeglądając bazy danych na temat planety Msst, jakimi dysponował, dowiedział się, że Imperium potraktowało ją równie brutalnie jak wiele innych podbijanych światów. Grabiło bogactwa naturalne i zmuszało mieszkańców do niewolniczej pracy na kryształowych bagnach. Nakazało także sporej części miejscowej ludności wznoszenie coraz nowych i nowych budynków, których właściwie nikt nie potrzebował. W bazach danych nie znalazł jednak informacji świadczącej o tym, że funkcjonariusze Imperium zniszczyli miejscową faunę. Oznaczało to, że coś innego nie pozwalało jej się pokazywać. A tym czymś innym musiał być on, Luke Skywalker. Mistrz Jedi musnął palcami rękojeść świetlnego miecza, po czym rzucił okiem na X-skrzydłowiec. Znad kłębiących się oparów wystawały tylko górne skrzydła. Maszyna sprawiała wrażenie nie uszkodzonej.

Pomyślał, że powinien wyciągnąć pojemnik z najpotrzebniejszymi przedmiotami. Musi mieć latarkę przeciwmgielną i przynajmniej kilka racji żywnościowych. Dopiero wówczas będzie mógł wyruszyć w drogę do budynków. Odwrócił się...

.. .i ujrzał ogromne różowe bąble wyłaniające się z kłębów mgły obok skrzydła myśliwca. Różowe kule nie miały żadnych twarzy, a z dolnych części wyrastały długie różowe wici albo wąsy. Wymachując nimi na oślep, bąble obmacywały kadłub maszyny i usiłując go obejść, obijały się o niego niczym ślepiec szukających drogi w ciemnościach.

Luke znieruchomiał. Jeżeli bąble były istotami obdarzonymi inteligencją, powinny jakoś reagować na zewnętrzne bodźce. Pewnej wskazówki mogły dostarczyć mu różowe nitki, podobnie jak obijanie się kul o kadłub X-skrzydłowca. Zapewne reagowały na ruch. Gdyby jednak były wrażliwe na ciepło, odnalazłyby najpierw jego, a nie myśliwiec.

Tylko że X-skrzydłowiec od jakiegoś czasu się nie poruszał. Albo więc podążały ku niemu od pierwszej chwili, kiedy wylądował, albo też przyciągnęło je coś innego, ukrytego we wnętrzu kadłuba.

Zasoby energii?

Trudno było to powiedzieć. Luke nie mógł jednak pozwolić, aby nadal obijały się o kadłub maszyny. Myśliwiec zapewniał jedyny sposób wydostania się z tej planety.

Mistrz Jedi uchwycił rękojeść świetlnego miecza prawą dłonią i ruszył na spotkanie z różowymi bąblami.

Nagle rozległo się głośne mlaśnięcie i mgła przed nim się rozstąpiła. Gigantyczna różowa kula, co najmniej trzykrotnie wyższa niż X-skrzydłowiec, uniosła się z ziemi i znieruchomiała przed Skywalkerem. Jej różowe macki dotykały go i muskały, za każdym razem wywołując uczucie przenikliwego bólu. Ciało Luke'a instynktownie zareagowało, zmuszając go, żeby uklęknął i osłonił rękami głowę.

Niespodziewany atak trwał, chociaż nie było słychać żadnego dźwięku. Jeżeli nie liczyć mlaśnięcia towarzyszącego zniknięciu mgły, panowała nadal głucha cisza. Nie było słychać nawet odgłosów obijania się mniej szych kul o kadłub maszyny.

Luke miał wrażenie, że każde dotknięcie wici powoduje drętwienie kawałka skóry. Bierna obrona nie była zatem dobrym rozwiązaniem. Mistrz Jedi, nie przestając chronić głowy, obrócił siew taki sposób, by móc zerknąć przez szczelinę między rękami. Przed nim i nad nim nadal piętrzyła się gigantyczna kula. Wyglądało na to, że jest pusta w środku.

Wąsy nie przestawały go kłuć i dotykać. Ich ruchy sprawiały wrażenie zgranych, pomyślanych w ten sposób, aby wywoływać odrętwienie i zadawać ból jego ciału, cal po calu.

Skywalker zauważył jednak, że powierzchnia unoszącego się przed nim bąbla jest przecięta nieregularną linią, a wici wyrastają z jej środka niczym z wnętrza namiotu. W pewnej chwili krawędzie linii się rozdzieliły i wówczas Luke stwierdził, że były...

Zębami! Były zębami!

Różowy bąbel porażał swoją ofiarę dopóty, dopóki nie mogła się poruszać, a potem chwytał mackami i przenosił do wnętrza, żeby strawić.

Z głośnym buczeniem i skwierczeniem miecz świetlny mistrza Jedi obudził się do życia. Luke wyciągnął rękę w górę i machnąwszy świetlistym ostrzem, odciął kilkanaście różowych wąsów naraz. Upadły wokół niego niczym rozgrzane do czerwoności druty, zadając mu ból za każdym razem, kiedy stykały się z jego ciałem.

Luke miał wrażenie, że jego mięśnie reagują bardzo dziwnie. Czuł się tak, jakby nigdy dotąd ich nie używał. Nie przestawał wszakże wymachiwać klingą broni, starając się poruszać ręką na tyle szybko, na ile pozwalał ból, który wciąż odczuwał.

Bąbel zareagował na to w ten sposób, że zwiększył szybkość poruszania mackami. Każde dotknięcie różowej wici zadawało teraz jeszcze więcej bólu. Luke czuł, że jego ciałem wstrząsają dreszcze. Było mu zarazem zimno i gorąco. Z wysiłkiem oddychał.

Skupiał jednak całą energię w uniesionej ręce, nie przestając wymachiwać świetlistą klingą. Wokół niego ścieliły się odcinane macki, ale nadal panowała absolutna cisza.

Rozchylona paszcza zbliżyła się do jego ciała. Z wnętrza bąbla wydobywał się lodowato zimny biały opar oddechu. Zapewne to właśnie on był źródłem mgły spowijającej planetę. Podkreślał chłód, jaki odczuwało jego ciało i potęgował odrętwienie. Luke czuł, że paraliż ogarnia następne fragmenty jego skóry. Skupiał całą uwagę na poruszaniu ręką; na walczeniu. Mięśnie ręki bolały, palce z trudem ściskały rękojeść miecza, a skóra twarzy i szyi w ogóle przestała reagować na jakiekolwiek bodźce. Luke widział wijące się macki, kłujące i porażające jego ciało, ale już nie odczuwał bólu.

Pomyślał, że czeka go dziwaczny koniec. Umrze sam na tej planecie, pozbawiony nawet towarzystwa Artoo. Nikt nigdy się nie dowie...

„Czuję niebezpieczeństwo... Zimno... Śmierć..."

W głowie Skywalkera zabrzmiało echo jego własnego głosu. Po chwili pamięć podsunęła słowa odpowiedzi Yody.

„To miejsce... Zawładnęła nim Ciemna Strona Mocy... Twoja broń... Nie będziesz jej potrzebował".

I słowa, wypowiedziane przez małego Anakina:

„Rozgrzaliśmy pokój".

Luke wyobraził sobie, że całe ciepło, zgromadzone we wnętrzu jego ciała, uniosło się i wydostawszy na zewnątrz, skierowało w sam środek gigantycznej kuli. Bąbel podskoczył i odpłynął, ale Luke wysłał w ślad za nim więcej ciepła, a później jeszcze więcej.

Nagle stworzenie, wydając ogłuszający huk, eksplodowało. Po chwili rozległa się seria kilkunastu nieco cichszych odgłosów, z jakimi wybuchły wszystkie mniejsze bąble.

Wokół Skywalkera zaczęły spadać niczym deszcz, sycząc przy zetknięciu się z ziemią, ogromne różowe krople. Niektóre trafiały w niego, sprawiając, że odrętwienie skóry spotęgowało się jeszcze bardziej. Luke starał się osłonić, wytwarzając wokół siebie barierę Mocy, ale było za późno.

Bezwładnie osunął się na ziemię, pokrytą kałużami różowawej mazi. Z przerażeniem obserwował, jak galaretowata substancja przeżera materiał jego lotniczego kombinezonu i dobiera się do delikatnej, drogocennej, porażonej skóry.

ROZDZIAŁ 15

Leia Organa Solo, wyciągnięta na samym środku wielkiego łoża, przeglądała rozłożone arkusze flimsiplastu, ubrana w jedną z koszul Hana i zniszczone spodnie będące częścią wysłużonego wojskowego kombinezonu. Miała rozpuszczone włosy, jeżeli nie liczyć dwóch małych warkoczy zaplecionych z przodu głowy, żeby włosy nie wpadały do oczu.

Ogromne łoże, wyposażone w miękki materac i zarzucone poduszkami, było najspokojniejszym miejscem w całym apartamencie. Spędzała z Hanem dużo czasu w tej sypialni i nadal wyczuwała ślad niedawnej obecności męża. Do pokoju nie mógł wejść bez zaproszenia nikt, nawet jej dzieci.

Czasami Leia miała wrażenie, że jest to jedyne pomieszczenie, w którym może się czuć bezpieczna.

Tego popołudnia przebywała w sypialni, ponieważ w żadnym innym miejscu nie mogła spędzać czasu sama, nie niepokojona przez nikogo. Spodziewała się także, że studiując wydruki, będzie chciała czuć obecność Hana, chociażby tylko powierzchowną.

Wydruki zawierające wyniki uzupełniających wyborów.

Widząc wyraz twarzy senatora Gno, który połączył się z nią tego ranka, by poinformować, że właśnie je otrzymał, domyśliła się, że sytuacja wygląda niewesoło. Poprosiła go o sporządzenie wydruków, a kiedy je otrzymała, zamknęła się we własnym apartamencie. Wiedziała, że gdyby pozostała w gabinecie, byłaby nieustannie niepokojona przez osoby pragnące złożyć gratulacje, wyrazy współczucia albo triumfu. Tymczasem chciała spędzić trochę czasu w spokoju, by przemyśleć, jak zareagować na otrzymane informacje.

Wybory zostały przeprowadzone bardzo szybko; dokładnie tak, jak się spodziewała. Mieszkańcy niektórych planet utyskiwali, że mają zbyt mało czasu na zmobilizowanie elektoratu (Gno powiedział kiedyś, że właśnie tego pragnęli), a inni chcieli najpierw opłakać zabitych przedstawicieli, zanim przystąpią do wyboru ich następców. Leia nie zgodziła się na ich prośbę. Uważała, że im szybciej Senat będzie mógł obradować w pełnym składzie, tym lepiej. Pamiętała, że czasami nawet pogrzeby były miejscami uprawiania działalności politycznej takiego rodzaju, jakiego ona i jej zwolennicy chcieli uniknąć.

Przerzucała leżące na łożu arkusze z wynikami głosowania drżącymi ze zdenerwowania rękami. Najpierw zapoznała się z wynikami wyborów, przeprowadzonych na tych planetach, których senatorowie odnieśli najcięższe obrażenia. Większość światów postanowiła honorować wolę ciężko rannych przedstawicieli i zgodziła się, żeby sami wyznaczyli tymczasowych zastępców. Na pozostałych planetach, gdzie obawiano się, czy ranni senatorowie będą mogli nadal wywiązywać się z ciążących na nich obowiązków, wybrano polityków, których poglądy, przynajmniej na pierwszy rzut oka, były identyczne z zapatrywaniami poszkodowanych kolegów. Prawdziwych kłopotów mogła jednak przysporzyć dopiero mniej więcej setka innych planet, których dyplomaci ponieśli śmierć w wyniku eksplozji. Mimo pośpiechu i przedsięwziętych środków ostrożności, tylko piętnaście procent wybrało przedstawicieli o poglądach zbliżonych do zapatrywań Leii, pozostałe mianowały byłych urzędników imperialnych.

Zdetonowanie bomby w sali obrad sprawiło więc, że większość członków Senatu stanowili teraz dyplomaci pełniący jakieś funkcje w czasach rządów Palpatine'a.

Mogli sprzeciwiać się przegłosowaniu propozycji, które miały być uchwalane zwyczajną większością głosów. Było wszakże wątpliwe, by dysponowali większością umożliwiającą wygrywanie za każdym razem.

A zresztą fakt, że ci dyplomaci byli w czasach Imperium urzędnikami czy mieszkali na planetach, rządzonych przez Palpatine'a, nie oznaczał jeszcze, że wszyscy zechcą głosować tak samo. A przynajmniej Leia liczyła na to, że nie zechcą. Gdyby jednak się okazało, że nie ma racji, musi zabiegać i walczyć o głos każdego nowego dyplomaty. Senat stał się teraz złożonym ciałem politycznym. Przestał być gronem koleżanek i kolegów, którzy dobrze rozumieli się i znali.

Leia wiedziała, że jeszcze tego wieczora musi ustosunkować się do wyników wyborów, a co więcej, uczynić to w jak najbardziej dyplomatyczny sposób. Nie może zrazić do siebie nowo wybranych przedstawicieli, zakładając z góry, że będą jej politycznymi przeciwnikami. Zarazem musi uśmierzyć obawy i uspokoić własnych zwolenników.

Oparła głowę na jednej z poduszek, gniotąc przy tej okazji co najmniej połowę arkuszy z wydrukami. Coraz bardziej tęskniła za czasami Rebelii, kiedy wszystko było takie łatwe i proste. Większość kryzysów mogła być wówczas zażegnana za pomocą nie zaplanowanego strzału z blastera, pomysłowości w trakcie walki, potęgi własnej floty czy przeświadczenia, że walczy siew obronie honoru, prawdy i sprawiedliwości.

Leia wiedziała, że potrafi pracować, uciekając się jedynie do subtelnych metod. Kiedyś powiedział to jej Luke. Han także tak twierdził. Sama to wiedziała. Setki razy udowodniła sobie i wszystkim innym, że to prawda.

Zawsze była jednak kobietą bezpośrednią, a cechę tę ceniła i u siebie, i u przyjaciół. Jeżeli chociażby na pewien czas musiała rezygnować z bezpośredniości, aby oznajmiać coś, co powiedzieć wypadało, zawsze później czuła się wyczerpana.

Teraz także się tak czuła. Zastanawiała się nad przyszłością swoich rządów, ale nie widziała w niej miejsca na szczerość i bezpośredniość. Teraz, kiedy większość w Senacie stanowili byli urzędnicy imperialni, Rebelianci obawiając się, aby nie obrazić nowych senatorów, muszą o wiele ostrożniej dobierać słowa w trakcie wypowiedzi. Historia Rebelii będzie musiała zostać trochę zmieniona, by wykazać, że ludźmi zdeprawowanymi i skorumpowanymi byli tylko przywódcy Imperium. A za każdą taką subtelnością kryło się małe kłamstwo. Leia wiedziała, że z upływem czasu małe kłamstwa przerodzą się w większe, aż wreszcie unicestwią całą prawdę.

Usiadła i zgarnęła arkusze flimsiplastu na bok. Była pewna, że tego by nie zniosła. A zatem w przemówieniu, jakie wygłosi tego wieczora, musi ostrzec nowych senatorów, że polityka Imperium nigdy nie zastąpi sposobów postępowania, praktykowanych przez Nową Republikę. Musi przypomnieć wszystkim, komu służą i jak ważne są ideały, o które kiedyś tyle razy i z takim poświęceniem walczyli.

„Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, kochanie, że właśnie ty jesteś niesprawiedliwa?"

Zmarszczyła brwi, kiedy pamięć podpowiedziała jej słowa Ha-na, podobnie jak zmarszczyła je wówczas, kiedy usłyszała je po raz pierwszy. Wiedziała, że jej wrogiem zawsze było i będzie Imperium.

Imperium wszakże nie istniało.

A zatem kto dokonał eksplozji tej bomby?

Irytowało ją, że śledztwo zajmowało więcej czasu niż zorganizowanie uzupełniających wyborów. Miała nadzieję, że przestępca czy przestępcy zostaną do tego czasu schwytani i oddani w ręce prawa. Wszystko jednak wskazywało na to, że im więcej czasu poświęcała dochodzeniu, tym bardziej wymykało się spod jej kontroli.

„Poznasz tajemnicę korzystania z własnej siły, Leio, kiedy ujawnisz, co wiesz. Pozwól, żeby kierowała tobą Moc". Głos Luke'a w jej umyśle brzmiał równie wyraźnie, jakby jej brat także przebywał w sypialni. Czując zawroty głowy, kilkakrotnie odparła wszystkie ataki strzelającego do niej zdalniaka, chociaż miała wówczas zawiązane oczy. Uczestniczyła w wielu walkach, czując, jak jej ruchami kieruje Moc przepływająca przez ciało. Luke twierdził, że tak samo postępowała, rozmawiając z dyplomatami czy załatwiając ważne sprawy, chociaż nie była tego świadoma.

Może będzie musiała zacząć sobie to uświadamiać.

Zeszła z łoża. Okazywanie własnych emocji było trudniejsze niż cokolwiek innego, czego dotąd próbowała. Walczyła przeciwko Imperium od chwili, kiedy ukończyła osiemnaście lat. Imperium unicestwiło jej świat, zabiło ukochanego ojca i obdarzyło pokrętnym dziedzictwem, zastępując go złym człowiekiem. Leia starała się odzyskać dobrą sławę, dając najmłodszemu synowi imię, jakie nosił tamten człowiek, zanim przeszedł na stronę zła i nieprawości. Była torturowana, atakowana strzałami z blastera i ranna w wyniku nie wyjaśnionej eksplozji. Z winy Imperium raz po raz traciła przyjaciół.

A teraz musiała z byłymi imperialnymi urzędnikami jeżeli nie współpracować, to przynajmniej się liczyć.

„Kiedyś musimy przestać zachowywać się jak Rebelianci i zacząć być prawdziwym rządem". Słowa, wypowiedziane przez Mon Mothmę. Możliwe, że właśnie poprzednia przywódczyni Nowej Republiki była osobą, która powinna wprowadzić ich do prawdziwego rządu. To przecież ona położyła fundamenty. Jej największymi zaletami była zdolność przekonywania i dalekowzroczność.

Leia wytarła dłonie w materiał podartych spodni wojskowego kombinezonu. Niechętnie rozstawała się z jakimkolwiek symbolem Rebelii. Rebelia zastąpiła Leii wszystko, co istniało poprzednio. Imperium unicestwiło jej świat i zabrało przyjaciół; Rebelia dała nowy świat i innych przyjaciół. Imperium zamordowało członków jej rodziny, dzięki Rebelii miała teraz nową rodzinę.

Nie mogła o tym zapominać. Nie mogła tego się pozbawić. Ponieważ gdyby zrezygnowała z nienawiści, którą żywiła względem Imperium, mogłaby stracić także miłość, jaką obdarzyła Rebelię.

Możliwe, że Mon Mothma potrafiła odsunąć te uczucia na stronę.

Zapewne właśnie to było jednym z powodów, dla których zrezygnowała z pełnienia funkcji przywódczyni Nowej Republiki.

„Nasza przywódczyni musi być osobą silną i dynamiczną. Potrzebujemy kogoś takiego jak ty, Leio".

Silnego i dynamicznego. Targanego namiętnościami.

Gniewnego.

Gniew, złość i nienawiść były jednak cechami Ciemnej Strony. Ileż to razy Luke wbijał to do jej głowy?

Dokąd poleciał jej brat? W pościg za jakimś cieniem, podobnie jak Han. A dzieci odleciały na Anoth w towarzystwie Winter. Ilekroć szukała pociechy albo rady, jej najbliższych nie było przy niej.

Rozległ się melodyjny kurant domowego komputera.

Leia zakipiała z irytacji.

- Powiedziałam ci, że nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano.

- Zgadza się, proszę pani - odparł domowy komputer, posługując się wprawdzie głosem Hana, ale nie jego składnią. Leia nie wiedziała, czy powinna nadal się irytować, czy raczej być rozbawiona. Anakin znów majstrował przy urządzeniach kontrolnych komputera. - Ma pani bardzo natarczywego gościa, który twierdzi, że chce się z panią widzieć w bardzo ważnej sprawie. Zapewnia, że jeżeli nie porozmawiam z panią, rozbierze mnie na obwody.

- Doprawdy? - zapytała Leia, nadal nie potrafiąc pogodzić używanych słów z głosem męża. - Czy nasz tajemniczy gość ma jakieś nazwisko?

- Utrzymuje, że podobno nazywa się Lando Calrissian.

Anakin nie tylko zmienił głos, jakiego używał komputer, ale także dokonał zmian w jego pamięci. Urządzenie powinno było przynajmniej znać to nazwisko. Całe szczęście, że małego majsterkowicza nie było w domu, gdyż inaczej matka powiedziałaby mu, co sądzi na temat jego zachowania. Rzecz jasna, malec zwaliłby wszystko na Jainę, która często także ponosiła część odpowiedzialności. Różnica między bratem a siostrą polegała na tym, że dziewczynka skrupulatnie zacierała po sobie wszystkie ślady.

- Pokaż mi jego obraz.

Przed jej twarzą pojawił się holograficzny wizerunek mężczyzny, który miał na sobie dobrze znaną pelerynę, ekstrawagancką atłasową koszulę i czarne przemytnicze buty. Jego czarne włosy zostały bardzo krótko ostrzyżone, ale to była jedyna zmiana, jaką zauważyła Leia. Oczywiście, jeżeli nie liczyć zasępionej miny, widocznej nawet mimo starannie utrzymanych wąsów.

- Wpuść go - poleciła.

Przeszła z sypialni do salonu. Dobrze znane uwodzicielskie sztuczki Landa należały właściwie do przeszłości, ale Leia starannie unikała sytuacji, w której mężczyzna miałby okazję do flirtu.

Na prośbę Jacena spora część salonu została przemeblowana. Chłopiec tak długo narzekał, że wszystkie krzesła są niewygodne - czasami Han przyznawał mu rację - że obaj, poszukując wygodniejszych mebli, przetrząsnęli inne pomieszczenia Pałacu Imperialnego. W rezultacie krzesła nie pasowały teraz do siebie („Wygoda jest o wiele ważniejsza niż wygląd, mamo"), ale za to wszystkie były dosyć zniszczone. Czekając na pojawienie się Calrissiana, Leia stanęła obok ciemnobrązowej kanapy, którą Winter przed odlotem bezlitośnie okryła białym pokrowcem.

Mężczyzna wpadł przez drzwi i rozejrzał się po salonie, zupełnie jakby jej nie zauważył.

- Gdzie jest Han? - wyrzucił z siebie pytanie.

Żadnego: „Witaj, Leio, jak się czuje najbardziej utalentowana księżniczka całej galaktyki?", żadnego: „Wyglądasz dzisiaj prześlicznie". Gdyby Leia już kiedyś nie widziała takiego wyrazu jego twarzy, mogłaby pomyśleć, że ma do czynienia z oszustem.

- Nie ma go na Coruscant - odparła. - Czy mogę ci w czymś pomóc, Lando?

Calrissian pokręcił głową.

- Musimy go odnaleźć, Leio - powiedział. - To niezwykle ważne. Leia poczuła przebiegający plecy dreszcz przerażenia.

- Opowiedz mi wszystko, Lando.

- Od kilku dni próbuję się z wami porozumieć - zaczął mężczyzna.

- Sieć telekomunikacyjna została przeciążona w wyniku tej eksplozji.

- Wiem. - Lando złączył dłonie za plecami i zaczął spacerować po salonie. Na jego twarzy odmalował się ponury wyraz - tak mroczny, jak wnętrze komory z zamrażanym karbonadem tego strasznego, strasznego dnia, kiedy Han omal nie stracił życia, a Calrissian zrozumiał w końcu, że Vader go zdradził. - Gdzie jest Han?

- Powiedz mi najpierw, dlaczego tak się o niego niepokoisz. Calrissian przestał spacerować po pokoju i popatrzył na obrazek, który namalowała Jaina, kiedy miała dwa lata. Wpatrywał się w niego przez kilka chwil, ale można było odnieść wrażenie, że nie widzi, na co patrzy.

- Przypadkiem natrafiłem w przestworzach na dryfujący statek przemytniczy będący własnością naszego dobrego znajomego. Ładownie były puste i wszystko wskazywało na to, że dopuszczono się na nim sabotażu. Właściciela znalazłem w środku. Został zamordowany.

Skurcze, które dotychczas przebiegały wzdłuż kręgosłupa Leii, objęły także jej żołądek.

- Ostatnią planetą, którą odwiedził przed śmiercią, była Coruscant - ciągnął Lando. - Przejrzałem pamięć jego komunikatora i znalazłem te wiadomości.

Calrissian wyciągnął niewielki komputerowy notatnik. Wręczył go Leii, która przechyliła ekran w ten sposób, żeby padało na niego światło.

PRZESYŁKA DORĘCZONA. SZTUCZNE OGNIE NIEZWYKLE WIDOWISKOWE.

SOLO WIE. MOŻEMY LICZYĆ NA JEGO UDZIAŁ.

Leia oddała notatnik, starając się, by mężczyzna nie zauważył, że drżą jej ręce.

- Do kogo należał ten statek?

Do przemytnika o nazwisku Jarril. Znałaś go?

- Han odleciał przed kilkoma dniami z Coruscant, zamierzając go odnaleźć. - Leia opadła bezwładnie na ciemnobrązową kanapę i pozwoliła, aby mebel dostosował się do kształtów jej ciała. - Dlaczego przypuszczasz, że to takie ważne, Lando?

- Jarril został zamordowany z powodu tej wiadomości, a wymienił w niej nazwisko Hana.

- I sądzisz, że Han może być następną ofiarą?

- A ty tak nie sądzisz, Leio?

- Niepokoję się o to, co mogą oznaczać te „fajerwerki".

- Han nigdy nie pozwoliłby, żeby ktoś wplątał go w coś takiego. Leia uniosła głowę i napotkała spojrzenie Calrissiana. A zatem on także skojarzył „fajerwerki" z eksplozją bomby.

- Wiem -powiedziała. - Ale istnieje prawdopodobieństwo, że

Jarril tego nie wiedział.

- Jarril znał Hana - odparł Lando. - Wszyscy go znali. Na jego etykę narzekało wielu przemytników. Z powodu wyrzutów sumienia wpędził w tarapaty więcej kolegów, niż niektórzy z nas byliby skłonni przyznać.

- I ocalił z tego powodu równie wielu - przypomniała Leia. Zamyśliła się, przygryzając dolną wargę. - Han uważał, że Jarril miał coś wspólnego z tą eksplozją. Wygląda na to, że się nie mylił.

- Przeczucia Hana zwykle go nie mylą.

Leia kiwnęła głową. Przypomniała sobie, że kiedyś w to nie wierzyła. A teraz przemytnik nie żył. Był pionkiem, nikim więcej. A Han?

- Nie rozumiem tej drugiej wiadomości - powiedziała. Bardzo subtelnie. - Co będzie, jeżeli jest zachętą, żeby wpadł w pułapkę?

- Ja też tak pomyślałem - przyznał Calrissian. - Pudło Jarrila dryfowało w mało uczęszczanym rejonie przestworzy. Sprawcy liczyli na to, że nikt inny nie zapozna się z treścią tych wiadomości. Prawdę mówiąc, nawet je skasowali. Gdybym nie dysponował kodami umożliwiającymi zapoznanie się z zawartością rezerwowej pamięci statku, w ogóle byśmy się o nich nie dowiedzieli.

- Dokąd zostały wysłane?

- Na planetę o nazwie Almania. Słyszałaś kiedyś o niej?

Leia pokręciła głową.

- Jest położona na najdalszym krańcu galaktyki. W porównaniu z nią Tatooine znajduje się naprawdę blisko. Jest tak odległa, że w czasie ostatnich walk nie rościły sobie do niej praw ani Imperium, ani

Rebelia.

- I sądzisz, że Imperium założyło teraz na niej tajną bazę? - zapytała Leia.

- W ładowni tego statku znalazłem hełm szturmowca. I kilka innych dziwnych przedmiotów, używanych w czasach Imperium. Ale to jeszcze nie dowodzi, że za tym wszystkim stoją imperialni żołnierze. Oni zawsze najpierw niszczyli, a potem zabierali się do zadawania pytań.

- Imperium przestało być rządzone przez Palpatine'a albo Vadera - przypomniała Leia. Czy przez Thrawna albo jakiegokolwiek innego uzurpatora, który w ciągu ostatnich siedemnastu lat usiłował sprawować władzę. - Ktoś inny może rządzić w odmiennym stylu.

Subtelniejszym. Lepiej dostosowanym do realiów politycznych obecnych czasów. Polegającym na zniszczeniu wiary w Nową Republikę. Na wprowadzeniu do Senatu własnych ludzi - i sięgnięciu po władzę, podobnie jak uczynił to przed tyloma laty Palpatine. Leia się wzdrygnęła.

- Trzeba porozumieć się z Hanem - powiedziała. - Musimy go ostrzec.

Lando kiwnął głową.

- Wyślij mu wiadomość, jeżeli możesz, a ja spróbuję go dogonić. Dokąd poleciał?

- Do Ostoi Przemytników. Calrissian opadł na kanapę obok Leii.

- O co chodzi, Lando? Mężczyzna głęboko odetchnął.

- Nie mogę lecieć do Ostoi - wyznał. - Jeden paskudny gość nazywający się Nandreeson wyznaczył nagrodę za moją głowę.

Leia poczuła, że zabrakło jej nagle powietrza. Jeżeli Calrissian nie mógł polecieć do Ostoi, będzie musiała poszukać kogoś innego. Ale kogo? Z tego, co opowiadał Han na temat Ostoi, wywnioskowała, że tylko niewielu ludzi wiedziało, gdzie ją znaleźć.

Nagle Lando zerwał się z kanapy i odwrócił, aż zaszeleściły fałdy jego peleryny.

- Ale to mnie chyba nie powstrzyma, prawda? - powiedział, kierując się do drzwi. - Cóż znaczy kilka kredytów, kiedy chodzi o ratowanie życia przyjaciela?

- Nie możesz tego robić, Lando - odezwała się cicho Leia. - Możemy rozejrzeć się za kimś innym.

- Nie zdążymy - odparł Calrissian. - I nie znajdziemy nikogo, komu mógłbym uwierzyć, że pomoże Hanowi. Nie. Muszę lecieć sam.

- Lando...

Mężczyzna uniósł rękę, by powstrzymać ją przed wypowiedzeniem dalszych słów.

- Nie zmienię zdania, Leio - powiedział. - Na Bespinie omal nie zabiłem Hana, ponieważ okazałem się chciwy i lekkomyślny. Nigdy tego nie zapomnę.

- Pomogłeś jednak później ocalić jego życie - przypomniała Leia. - Robiłeś wszystko, co w twojej mocy, żeby pomóc Nowej Republice. Z nawiązką odkupiłeś swoje winy.

- Nigdy ich nie odkupię, Leio - odparł Lando, wyglądając poważniej, niż kiedykolwiek widziała. Po chwili jednak wyszczerzył zęby w szerokim, łobuzerskim uśmiechu, jakiego musiał się nauczyć każdy podejrzany typ, który chociaż raz odwiedził Ostoję Przemytników. - Ale nikt nie może powstrzymać mnie od próbowania.

Cole Fardreamer nigdy przedtem nie składał starego myśliwca typu X. A z pewnością nie robił tego, pracując pod nadzorem przestarzałego robota astronawigacyjnego typu R2. Mała jednostka sprawiała wrażenie, że jest obdarzona samodzielnym mózgiem. Piszczała na niego, ilekroć próbował oddalać się od X-skrzydłowca. Gdyby miała ręce, z pewnością skrzyżowałaby je na srebrzysto-błękitnej baryłkowatej obudowie.

Cole próbował poprosić jakiegoś Kloperianina, żeby pomógł mu w pracy, ale jednostka typu R2 zakołysała się na kółkach i zapiszczała tak głośno, że chłopak musiał z tego zrezygnować. Skywalker oświadczył, że malec został „uwięziony" przez kloperiańskich mechaników. Jego słowa zabrzmiały bardzo dziwnie, ale zważywszy na prawie ludzkie reakcje automatu, były w pełni usprawiedliwione.

Część lądowiska, w której pracował, świeciła pustkami. Ilekroć pojawiali się jego koledzy, mała jednostka typu R2 gwizdała. Chłopak pozdrawiał ich, a jeżeli mechanicy zaczynali wypytywać go o to, co robi, oznajmiał im, że otrzymał specjalne zadanie. Zazwyczaj nikt więcej o nic nie pytał... z wyjątkiem nadzorcy, ale i on, dowiedziawszy się, że pracę zlecił Luke Skywalker, który rozkazał złożyć swój myśliwiec, zostawił Fardreamera w spokoju.

Chłopak był rad, że mistrz Jedi nie czekał, aż jego maszyna będzie gotowa do lotu. Praca zajęła więcej czasu, niż Cole mógł się spodziewać. Rzecz jasna, mała jednostka typu R2 zauważyła to i na swój sposób skomentowała - a przynajmniej Cole się domyślał, że kiedy mimochodem wspomniał, iż ma pewne kłopoty ze złożeniem X-skrzydłowca, właśnie z tego powodu obdarzyła go pogardliwym prychnięciem. Prawdę mówiąc, nie rozumiał, co malec próbuje mu powiedzieć, ale jednostka typu R2 wydawała tak pełne wyrazu dźwięki, że czasami myślał, iż nie musi.

Jak Skywalker ją nazywał? Artoo. Zupełnie jakby przeznaczenie automatu służyło jako jego imię. Widocznie nadanie imienia jednostce typu R2 było dowodem specjalnej troski. Fardreamer uśmiechnął się szeroko.

- A teraz zabieramy się do pracy przy gnieździe jednostki astronawigacyjnej, Artoo - powiedział.

Mały robot zagwizdał i zatrząsł się w obudowie. Cole nie wiedział, czy malec zareagował w taki sposób na nazwanie go nadanym przez Skywalkera imieniem, czy na propozycję zajęcia się wymienioną pracą. Pomyślał, że prawdopodobnie na jedno i na drugie.

Wspiął się do tylnej części kabiny pilota i usunął śruby mocujące zmodernizowany komputer astronawigacyjny i komputerowy system sterowania pracą silników napędu nadświetlnego. W kadłubie należącego do Skywalkera myśliwca typu X umieszczono pięć nowych gniazd komputerowych. Cole bez trudu wymontował pierwsze trzy. Wiedział, że kiedy usunie i odłoży na bok pozostałe dwa, będzie musiał na nowo zainstalować gniazdo starego robota astronawigacyjnego, a także urządzenie umożliwiające wystrzeliwanie go w przypadku awarii. Później powinien umieścić w gniazdach wciąż jeszcze przechowywane przez Artoo stare obwody pamięciowe, a następnie przeprogramować komputer pokładowy i układy sterujące pracą czujników. Nieraz zajmował się tym na Tatooine, próbując złożyć X-skrzydłowiec z części, które udało mu się wyjąć z kadłubów uszkodzonych maszyn, zanim znaleźli je Jawowie. Nigdy jednak nie zdołał skompletować w ten sposób wszystkich podzespołów.

Leżąc na brzuchu, zaglądał do niewielkiej wnęki, w której powinno się znajdować ostatnie gniazdo. Było mu niewygodnie i bolały go mięśnie karku, a w brzuch wpijała się metalowa krawędź grodzi. Jeżeli chciał posługiwać się obrotowym kluczem, żeby odkręcać śruby mocujące gniazdo, musiał wyginać rękę pod dziwacznym kątem.

Wsłuchując się w pomruk narzędzia, przyglądał się, jak śruby wyskakują z otworów. I pomyśleć, że zajmował się składaniem myśliwca typu X, należącego do samego Luke'a Skywalkera. Widział mistrza Jedi kilka razy na Coruscant, ale kiedy przebywał na Tatooine, tylko o nim słyszał. Skywalker był osobą znaną w Anchorhead... i jeżeli wierzyć opowiadaniom, wszyscy się z nim przyjaźnili.

Cole zapamiętywał usłyszane historie, w których mistrz Jedi był głównym bohaterem. Na wpół świadomie zamierzał pójść w jego ślady. Jakoś nie uzmysławiał sobie, że bohaterskie wyczyny Skywalkera wiązały się nierozerwalnie z jego talentami Jedi. Kiedy ktoś w końcu zwrócił na to jego uwagę, Fardreamer poczuł, że jego marzenia walą się w gruzy.

Wytrząsnął śruby z magnetycznego uchwytu, w jaki został wyposażony jego obrotowy klucz, i słuchał, jak zagrzechotały w zetknięciu z metalową płytą lądowiska. Jednostka typu R2 przyjrzała się im, jak zresztą spoglądała na wszystko, co usuwał z wnętrza kadłuba myśliwca. Zapewne się obawiała, żeby znów nie wyrzucił czegoś ważnego.

Przypomniał sobie, jak później wałęsał się po okolicach Anchorhead, zajmując się najróżniejszymi pracami. Dopiero jednak wówczas, kiedy jakiś znajomy zadrwił z niego, uznawszy jego niedolę za zabawną („Co jest grane, Fardreamer, nie udaje ci się zostać bohaterem, naprawiając myśliwce będące własnością innych osób?"), chłopak uświadomił sobie, że jego umiejętności są równie cenne jak talent Luke'a, chociaż może w trochę inny sposób. Wielu ludzi w galaktyce, a także wiele istot będących ważnymi osobistościami, nie umiało posługiwać się Mocą, a jednak wniosło bardzo duży wkład w rozmaite etapy rozwoju Nowej Republiki.

Opuścił Tatooine pierwszym transportowcem, który leciał na Coruscant, i zaproponował władzom, że chciałby pracować jako mechanik. Z początku powierzano mu prace, nie wymagające wysiłku umysłowego... zadania, które lepiej i szybciej wykonałby automat. Licząc na to, że się zniechęci i zrezygnuje, zlecono mu na przykład segregowanie śrub z uwagi na ich rozmiary. Kiedy jednak się przekonano, że pod względem doświadczenia i umiejętności przewyższa najlepszych kloperiańskich mechaników, pozwolono mu w końcu wykonywać pracę, jaką lubił.

Pracę, która, o ironio losu, umożliwiła mu poznanie Skywalkera.

Z otworu wyskoczyła ostatnia śruba. Cole wsunął dłonie pod spód panelu i szarpnął. Okazało się, że nie ma dość siły, by wyciągnąć urządzenie. A raczej nie może we właściwy sposób ułożyć ciała.

Jednostka typu R2 jęknęła.

Cole spróbował jeszcze raz. Panel powinien się wysunąć, ale z jakiegoś powodu nie chciał. Chłopak zeskoczył na platformę roboczą i zaczął otrzepywać kombinezon z kurzu.

- Zaraz coś na to poradzę - powiedział. - Wygląda na to, że panel się zaklinował.

Jego oświadczenie jednak nie przekonało małego robota. Artoo nie przestawał piszczeć i świergotać. Chłopak spoglądał na niego, nawet nie usiłując ukrywać, że jest zdumiony. Pomyślał, że może elektroniczne obwody malca nie działają prawidłowo. A może...

Nagle robot potrąciwszy go, podjechał do kadłuba X-skrzydłowca. Z cylindrycznego korpusu wysunął się długi chwytak, zakończony metalowymi szczypcami. Kiedy szczypce uchwyciły krawędź opornego urządzenia, jednostka typu R2 szarpnęła je i pociągnęła.

- Hej! - krzyknął Cole, obawiając się, żeby robot nie zniszczył panelu. Nie mógł na to pozwolić, gdyż w przeciwnym razie musiałby zapłacić za nowy z własnej kieszeni.

Automat jednak go nie usłuchał. Szarpnął ponownie. Panel wysunął się z otworu i znieruchomiał, zostawiając mniej więcej pięciocentymetrową szczelinę. Dopiero wówczas robot zamarł i obróciwszy kopułkę o sto osiemdziesiąt stopni, popatrzył na młodego mechanika.

Później wydał elektroniczny szczebiot, jakby pragnął mu coś powiedzieć.

Cole był ciekaw, czy Skywalker rozumie wszystko, co stara się mu oznajmić automat. Możliwe, że tak. Przecież mistrz Jedi mógł posługiwać się Mocą.

- Dobrze, dobrze - powiedział. - Pozwól, że sam sprawdzę. Na roboczej platformie, na której spoczywał kadłub X-skrzydłowca, było zaledwie tyle miejsca, by starczyło dla niego i jednostki typu R2. Starając się nie stracić równowagi, Cole ominął malca i zajrzał przez szczelinę do wnętrza kadłuba.

Zobaczył zielono-błękitny znak Imperium, który zdawał się patrzeć prosto w jego oczy.

Zagwizdał ze zdumienia i popatrzył na robota. Malec obdarzył go spojrzeniem, w którym kryła się głębia wiedzy. Nic dziwnego, że Skywalker tak cenił tę jednostkę.

Ponownie wskoczył do kabiny i zajrzał w głąb wnęki. Pragnąc lepiej przyjrzeć się znakowi, odsunął kilka wiązek przewodów i wyjął garść obwodów. Nagle poczuł, że drętwieje z przerażenia. Znak został umieszczony na obudowie fragmentu nowego systemu komputerowego. Ukryty głęboko we wnętrzu kadłuba i zasłonięty wiązkami kabli i przewodami, pozostawał niewidoczny dla osoby, która nie zamierzała demontować nowego systemu.

Cole nie potrafił powiedzieć, czy urządzenie zostało umieszczone tylko w kadłubie X-skrzydłowca Skywalkera, czy również we wszystkich innych modernizowanych maszynach. Nie wątpił, że sprawdzenie tego zajmie trochę czasu. Czasu, który będzie musiał poświęcić, by się tego dowiedzieć.

Ponieważ od pierwszej sekundy wiedział, jakie urządzenie stanowi część nowego systemu komputerowego. Widział je w kadłubach uszkodzonych maszyn, które lądowały na Tatooine. Był świadkiem śmierci przyjaciela, który przez przypadek je uruchomił.

Pod imperialnym znakiem krył się detonator o niezwykle dużej sile niszczenia. Urządzenie pozostawało wyłączone dopóty, dopóki pilot nie wprowadził albo nie wypowiedział określonej sekwencji rozkazów. Wówczas, co działo się zazwyczaj w ułamku sekundy, polaryzacja źródła zasilającego zostawała zmieniona, wywołując przeciążenie. Detonator eksplodował, wykorzystując wszystkie zasoby energii maszyny, na której pokładzie został umieszczony.

Cole czuł, że jego ręce drżą. Skywalker miał rację, że nie chciał lecieć tym zmodernizowanym myśliwcem typu X. Gdyby to uczynił, mógłby teraz nie żyć.

ROZDZIAŁ 16

- ...Skóra... będziesz...

Luke'owi wydawało się, że słyszy głos Yody. Wsłuchiwał się bardzo uważnie, ale słowa to pojawiały się, to znów znikały.

- ...szczęście... masz...

Zupełnie, jakby pojawiała się i znikała jego świadomość. Po raz pierwszy od czasu, który wydawał się całą wiecznością, miał wrażenie, że jest mu ciepło, ale nie czuł niczego, co stykałoby się z jego skórą. Wydawało mu się, że pływa w pomieszczeniu o zerowej sile ciążenia, mimo iż nie odczuwał żadnego ruchu. Wisiał nieruchomo, niczego nie dotykając. To wszystko było bardzo, bardzo dziwne. Nigdy przedtem nie bywał pozbawiony zmysłu dotyku.

- ...wiesz, że... ja...

Miał zamknięte powieki, ale zorientował się, że intensywność czerni uległa zmianie. Przestał odnosić wrażenie, że panują nieprzeniknione ciemności. Widział jasnobrązową mgiełkę, podobną do tej, jaką odbierał narząd jego wzroku, kiedy przebywając w słoneczny dzień na Yavinie Cztery, czasami zamykał oczy.

- ...czujesz...

Zapachy także pojawiały się i znikały. Luke'owi wydawało się, że czuje woń gulaszu, który zawsze przyrządzała ciocia Bem, ilekroć transportowce dostarczały mięso do Anchorhead. Mięso nie było bardzo świeże, toteż ciocia Bem najpierw dusiła je przez dwa dni, a potem podawała, jakby było równie cenne jak wilgoć, którą zbierali.

- ...niedługo...

Głos brzmiał podobnie jak głos Yody, ale słów nie wypowiadał stary nauczyciel. Luke wyczuwał w nich tę samą dwupłciową jakość, ale dziwaczna składnia wskazywała na to, że mistrz Yoda nie ma z nimi nic wspólnego. Osoba mówiąca znała język bardzo dobrze. Po prostu uszy Luke'a nie funkcjonowały prawidłowo. Gubiły niektóre wyrazy, zupełnie jakby był uszkodzonym androidem.

Skywalker się skupił. Wysłał myślowe wici, poszukując Mocy, a kiedy ją znalazł, skierował w głąb ciała, pragnąc wzmocnić własne zmysły.

Bąble.

Skwierczenie.

Różowa galareta, rozsmarowana po jego skórze.

Mimo iż czuł, że jego serce bije szybkim rytmem, zmusił się do otwarcia oczu.

Spoglądała na niego siedemdziesięciokilkuletnia kobieta. Kiedy ujrzała, że Skywalker odwzajemnia jej spojrzenie, rysy jej pomarszczonej twarzy rozciągnęły się w uśmiechu. Musiała być kiedyś bardzo piękna; a zresztą wciąż jeszcze byłoby trudno odmówić jej urody. Miała srebrzyste włosy i oczy tak błękitne, jakich Luke nie widział od...

Od...

Nie potrafił przypomnieć sobie, odkąd.

- Nie martw się - powiedziała. - Już niedługo wyzdrowiejesz. Prawdę mówiąc, Luke usłyszał tylko słowa: „nie", „już" i „wyzdrowiejesz". Reszty domyślił się, czytając z ruchów jej warg.

- Niewielu ludziom udaje się przeżyć po spotkaniu z mgłorobami, ale nigdy nie widziałam nikogo, kto byłby pokryty tak jak ty ich śluzowatą mazią i przeżył. Nieźle cię urządziły -jej uśmiech stał się trochę serdeczniejszy. - Miałeś szczęście, że trzymam w domu zbiornik bacta.

Dopiero wówczas Luke zupełnie się przebudził. Zbiornik bacta stał w przeciwległym kącie pokoju, a w cieczy, którą był wypełniony, wciąż jeszcze unosiły się nitki różowawego śluzu. Galaretowata substancja musiała mieć naprawdę niezwykłą siłę, jeżeli przetrwała tak długo po tym, jak opuścił zbiornik.

W pokoju znajdowało się kilka innych aparatów medycznych, używanych przez istoty mieszkające na różnych światach. Przez otwarte drzwi było widać duży salon i kuchnię. Jeszcze jedne drzwi wiodły do następnego pomieszczenia, którego Skywalker jednak nie widział.

Wszystko to zauważył, nie poruszając głową. Nadal nie czuł niczego, co go otaczało. Kiedy zmobilizował wszystkie siły i uniósł głowę, stwierdził, że unosi się na wysokości kilku stóp ponad wielkim łożem. Poduszka powietrzna. Widział kiedyś takie łoża w ośrodku medycznym Imperium, ale nigdy przedtem na takim nie leżał. Zazwyczaj kładziono na nich pacjentów, którzy w wyniku rozległych poparzeń stracili większość skóry.

Luke się wzdrygnął. Próbował unieść rękę, by przekonać się, czy jeszcze jest porośnięta skórą, ale kobieta energicznie pokręciła głową.

- Im częściej będziesz starał się poruszyć, tym więcej czasu zajmie twoja rekonwalescencja. Nie czujesz niczego, ponieważ mgło-roby nie zjadają swoich ofiar, dopóki ich nie sparaliżują. Odrętwienie niedługo ustąpi. Potrwa jakąś godzinę, może krócej. Dopiero wówczas będziesz mógł coś zjeść. Nie wiedziałam, czy mogę nakarmić cię już teraz. Obawiałam się, że mógłbyś udławić się piciem albo pożywieniem.

Połowę słów słyszał, a drugiej połowy mógł tylko się domyślać, widząc, jak porusza wargami. Pomyślał, że to bardzo dziwny sposób prowadzenia rozmowy.

- Wiem, że chciałbyś zadać mi wiele pytań. Nie powinieneś jednak mówić ani słowa. - Kobieta chwyciła automatyczne krzesło i pompowała podstawę dopóty, dopóki siedzenie nie znalazło się na wysokości Luke'a. Dopiero później wspięła się na nie i usiadła. - Odpowiem na wszystko, co cię interesuje.

Luke zamrugał, mając nadzieję, że staruszka poczyta to za oznakę wdzięczności.

- Masz szczęście, że usłyszałam cię, kiedy lądowałeś. Liczyłam, że... - Urwała i pokręciła głową, jakby zła na siebie, że zamierzała to powiedzieć. Dopiero po chwili ciągnęła: - A zresztą nieważne. Przyszłam zobaczyć, kto przyleciał, i zobaczyłam mgłoroby unoszące się wokół kadłuba twojej maszyny. Właśnie miałam odwrócić się i odejść, kiedy usłyszałam huk eksplozji największego bąbla.

Jej oczy rozszerzyły się na wspomnienie tamtej chwili. Luke także słyszał ten sam dźwięk, odbijający się echem w jego głowie - zdumiewający ni to huk, ni to trzask, który ocalił mu życie.

- To było coś wspaniałego - mówiła kobieta. - Później musisz mi powiedzieć, jak tego dokonałeś. Te stworzenia są odporne nawet na strzały z blasterów.

Skywalker czuł, że zaczyna coraz lepiej słyszeć, rozróżniał więcej słów niż poprzednio. Wydawało mu się także, że czuje delikatne podmuchy powietrza, łaskoczące skórę jego pleców.

- Zanurkowałam, żeby ukryć się przed ulewą. Strugi różowej galarety poszybowały we wszystkie strony. Na szczęście znajdowałam się dość daleko, gdyż w przeciwnym razie także zostałabym porażona. Kiedy wstałam, zauważyłam ciebie.

- Dziękuję - szepnął Luke, a raczej spróbował. Jego wargi nie chciały się poruszać.

- Cśś - powiedziała kobieta. - Zostawiłabym cię, gdybym nie miała na sobie ochronnego płaszcza. Gdybym musiała iść po niego i wrócić, byłbyś trupem. Szczęście. Tylko ono cię uratowało.

Kobieta starała się, jak mogła, by nie przypisać sobie żadnej zasługi. Luke pomyślał, że musi porozmawiać z nią o tym trochę później.

- Leż. Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? - Staruszka zmarszczyła czoło i zaczęła szarpać srebrną obrączkę zdobiącą jeden z palców prawej ręki. - Przebywasz tu od dobrych kilku godzin, a twojemu X-skrzydłowcowi nie stało się nic złego, jeżeli nie liczyć kilku plam w miejscach, na które spadły strzępy galarety. Nic więcej.

Luke próbował chrząknąć. Zdecydowanie odzyskiwał zdolność odczuwania. Wydawało mu się, że prawie usłyszał własne chrząknięcie. Kobieta wzruszyła ramionami.

- Przypuszczam, że teraz chciałbyś się dowiedzieć czegoś na mój temat. - Machnęła lewą ręką, pokazując wnętrze pokoju. - Większość tych rzeczy ukradłam, kiedy odlecieli ostatni funkcjonariusze Imperium. Sama także powinnam była dawno odlecieć, ale... - Tym razem umilkła na bardzo długo. Zapewne znów się zastanawiała, co powiedzieć. - Mam tu dom - ciągnęła. - Możliwe, że jest okropny, ale nie ma to jak w domu, prawda?

Luke nie miał pojęcia. Był rad, że nie musi odpowiadać na to pytanie. Jego dom pozostał na Tatooine, ale był pewien, że już nigdy tam nie zamieszka. Wątpił jednak, czy odpowiedziałby tak samo, gdyby żyła ciocia Bem i wuj Owen.

- Wszystko to mi się przydaje - powiedziała starowina. - Jeżeli chodzi o mnie, jakoś daję sobie radę. Nigdy jednak nie spotkałam się, jak ty, z mgłorobami. I nigdy nie widziałam nikogo, kto spotkałby się z nimi i przeżył.

Dmuchające powietrze było naprawdę ciepłe. Właśnie to ciepło odczuwał, kiedy się obudził. A poczuł je, ponieważ był rozebrany. Nie miał na sobie ani spodni, ani nawet koca. Próbował się czymś okryć, ale jego ręce opadły bezwładnie wzdłuż boków.

Staruszka się roześmiała.

- Nie martw się tym, synu. Widziałam nieraz takie rzeczy. I nie tylko takie. Musiałam cię rozebrać, by umieścić w zbiorniku. Myślę, że możemy na pewien czas zapomnieć o skromności, dopóki się nie przekonamy, czy wyzdrowiejesz.

Luke miał spieczone gardło i wargi, jakby wędrował po pustyni, a nie we mgle.

- Woda? - szepnął.

Tym razem udało mu się wymówić to słowo. A co najważniejsze, poczuł, że je wypowiedział.

- Nie-e. - W głosie kobiety zabrzmiało rozbawienie, mimo iż nie zgadzała się spełnić jego prośby. - To najgorsze, co mógłbyś zrobić, dopóki nie odzyskasz do końca zdolności czucia.

Luke oblizał wargi, zamierzając poprosić po raz drugi, ale siwowłosa kobieta machnęła ręką.

- Musisz uwierzyć mi na słowo - rzekła. - Woda tylko potęguje działanie trucizn, którymi mgłoroby poraziły twój organizm. Postaraj się wytrzymać.

Luke bardzo pragnął czegoś się napić. Zwłaszcza teraz, kiedy odzyskał zdolność czucia. Wytężywszy umysł, ponownie postarał się skorzystać z energii Mocy. Chciał się wzmocnić, na ile było to możliwe.

Ból przeniknął palce jego nóg i powędrował w górę, by objąć biodra. Skywalker przypomniał sobie, że odzyskuje czucie. Reagował także na inne bodźce.

A jego wargi mogły się poruszać.

- Przyleciałem tu - zaczął bardzo powoli.

- Och, dobrze wiem, że przyleciałeś - odparła kobieta. - I to nie była najmądrzejsza rzecz, jaką mogłeś zrobić, prawda? Kiedy znów będziesz wszystko czuł, jak kiedyś, wczołgasz się do kabiny swojego myśliwca typu X i wrócisz do domu. Do rodziny. Tam będziesz się czuł najlepiej.

- Szukam kogoś - wychrypiał Luke, mając wrażenie, że wymawia słowa jak bardzo schorowany starzec.

- No cóż, znalazłeś kogoś. - Kobieta opuściła krzesło i zeskoczyła. Podeszła do zbiornika bacta i przekręciła kilka gałek. - Czasami - ciągnęła, jakby mówiła tylko po to, żeby nie pozwolić Luke'owi zabrać głosu - brakuje mi towarzystwa androidów. Ale tylko czasami. Już teraz ich nie potrzebuję.

Powiedziała to w tym celu, by go sprowokować, ponieważ unikanie androidów wydawało się nie tylko dziwne, ale niemal niemożliwe. Trzeba było mieszkać na planecie znajdującej się na samym skraju galaktyki, żeby chociaż spróbować żyć bez pomocy androidów.

- Szukam mężczyzny, który przebywał tu jeszcze w czasach rządów Imperium.

Z wnętrza zbiornika bacta zniknęły ostatnie nitki śluzowatej galarety. Kobieta wyłączyła także kilka innych aparatów, po czym przeszła do salonu, jakby Luke w ogóle się nie odzywał.

Skywalker westchnął i zaczął się skupiać. Czuł teraz skórę pleców, nóg i twarzy. Próbował odzyskać czucie w rękach i piersi. Kiedy zamykał oczy, czuł świerzbienie rąk, jakie ogarniało go zawsze, ilekroć niewłaściwie ułożył je podczas snu. Mrówki wędrowały po skórze w stronę ramion.

Powoli, ostrożnie, uniósł prawą rękę. Jeżeli nie liczyć iskrzących siew blasku jarzeniowych paneli śladów galarety, jego skóra wyglądała zupełnie normalnie. Mimo to Luke wiedział, że nie wolno mu siadać, dopóki unosi się na poduszce powietrznej. Powinien albo z niej spłynąć, albo ją wyłączyć.

Pokrętło znajdowało się pod nim. Posługując się Mocą, obracał nim tak długo, aż poduszka powietrzna stopniowo zanikła. Opadł łagodnie na zwyczajną poduszkę, ale kiedy poczuł w plecach ostre jak igły impulsy bólu, z trudem powstrzymał się, by nie krzyknąć.

Potrafi to wytrzymać. Musi.

Usiadł. Ruch ciała spowodował, że ból przeniósł się w inne miejsce. Zsunął nogi z łoża i zobaczył swoje ubranie, starannie złożone na krześle.

Na wierzchu leżała rękojeść świetlnego miecza.

Ubrał się. Nawet delikatny dotyk materiału kombinezonu o skórę wywoływał paroksyzmy bólu. Luke zacisnął zęby i postanowił je przetrzymać. Kobieta powiedziała, że wkrótce miną.

Później pokuśtykał do salonu.

Staruszka siedziała tyłem do drzwi, oparta o stos miękkich poduszek. Obok niej stał kubek, wypełniony parującym płynem. Pokój skąpany był w jaskrawym blasku, ale nie zawdzięczał go naturalnemu oświetleniu. Wszystkie okna zostały zasłonięte ciężkimi czarnymi kotarami, jakby kobieta nawet nie zamierzała wyglądać na zewnątrz.

- Potrafię już sam chodzić - odezwał się cicho Skywalker. Jego głos załamywał się, jakby wydobywał się z krtani kilkunastoletniego chłopaka. - Czy to znaczy, że mogę się już napić?

Spodziewał się, że usłyszy wybuch śmiechu. Zamiast tego kobieta odwróciła się jak użądlona, a na jej twarzy odmalowało się przerażenie.

- Nie powinieneś był jeszcze wstawać - powiedziała. Skywalker lekko się uśmiechnął.

- Ból to niesamowite uczucie, ale liczę na to, że niedługo ustąpi -odparł. - Mam nadzieję, że nie pogarszam swojej sytuacji, prawda?

Staruszka przez chwilę się wahała, po czym pokręciła głową. Przez sekundę milczała, a potem westchnęła i wstała.

- Usiądź, Luke'u Skywalkerze - powiedziała. - I pozwól, że przyrządzę coś do jedzenia.

Mistrz Jedi podskoczył, kiedy usłyszał, że kobieta wie, kim jest. Pomyślał o setkach możliwych okazji, z których mogła skorzystać, aby tego się dowiedzieć. Mogła przeszukać myśliwiec typu X lub rozpoznać go z oglądanych przed laty informacyjnych hologramów... Luke podejrzewał jednak, że żaden z jego domysłów nie jest trafny.

- Wiesz, po co tu przyleciałem - zaczął. Kiwnęła głową, ale jej twarz posmutniała.

- Mój syn uprzedził mnie o tym, że przylecisz.

Tym razem Luke usiadł, nie zwracając uwagi na przenikliwy ból, który poraził całą górną część jego ciała. Staruszka była matką Brakissa.

I uratowała życie mistrza Jedi.

- On nie był kiedyś złym chłopcem, Luke'u Skywalkerze. Naprawdę nie był. Nie różnił się od innych wesołych i szczęśliwych dzieci. Podobnie jak one, umiał się cieszyć życiem. - Kobieta przeszła do kuchni i nie przestając mówić, zajęła się przygotowywaniem posiłku. Sprawiała wrażenie, że na wspomnienie syna ogarnął ją niepokój. - A później przylecieli oni.

- Słudzy Imperium - domyślił się Skywalker. Staruszka kiwnęła głową.

- Pojawili się w moim domu, popatrzyli na chłopca i oświadczyli, że mają względem niego pewne plany. A później zabrali go.

Luke zamierzał wstać, żeby ją pocieszyć, ale kobieta ciągnęła, nie wychodząc z kuchni:

- O tak, pozwolili, żeby mnie odwiedzał. Ale nigdy później się nie uśmiechał. To znaczy uśmiechały się jego usta, ale nie oczy. Nie był szczery.

Kobieta włączyła hydroprocesor. Urządzenie cicho zamruczało.

- Czegoś go pozbawili. - Odwróciła się, oparła o blat kuchennego stołu i popatrzyła na Skywalkera. - Ty starałeś się mu to zwrócić, prawda? - zapytała. - To dlatego przyjąłeś go do tej akademii. Próbowałeś zwrócić mi dziecko.

Luke'owi wydawało się, że drętwieje z przerażenia. Imperium zabrało Brakissa, kiedy był kilkuletnim chłopcem. Wiedziało, że malec jest wrażliwy na oddziaływanie Mocy. Nic dziwnego, że kiedy później trafił do akademii Jedi, nie mógł zajrzeć w głąb własnej duszy. Utrata osobowości, dobroci i ciepła sięgała o wiele głębiej, niż mistrz Jedi mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić.

- Starałem się - odparł cicho - ale mi się nie udało.

- Przyleciał potem do mnie, ale nie został długo. - Zmarszczki na twarzy staruszki jakby jeszcze się pogłębiły. - W imperialnym ośrodku powiedział wszystko, co zrobiłeś, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Nigdy przedtem nie widziałam, aby dręczyły go takie wyrzuty sumienia. Męczyło go to i drażniło.

Ostatnie zdanie wypowiedziała bardzo cicho. Drażnienie osoby pokroju Brakissa mogło się okazać śmiertelnie niebezpieczne.

- A później przestał być im potrzebny - ciągnęła starowina. - Postanowił stąd odlecieć. Powiedział, że dysponuje umiejętnościami, które może zaoferować komuś innemu. Przez długi czas nie miałam od niego żadnej wieści. Odezwał się dopiero niedawno. To wówczas uprzedził mnie, że przylecisz i będziesz go poszukiwał.

Luke czuł, że ból staje się łatwiejszy do zniesienia. Podobnie jak chęć zaspokojenia pragnienia. Mistrz Jedi wstał.

- On chce, żebyś go odszukał, Luke'u Skywalkerze. - Kobieta załamała ręce. - Ja sądzę jednak, że powinieneś wracać do domu. Zapomnieć o nim. Nie wyjdzie z tego nic dobrego. Wszystko, co było dobre w moim chłopcu, umarło przed wielu, bardzo wielu laty.

- Nie - oznajmił Luke. - Nie umarło. Tylko bardzo głęboko się ukryło. - I będzie trudniejsze do znalezienia niż w przypadku jakiejkolwiek innej osoby, gdyż Brakiss nie przeszedł na Ciemną Stronę z własnej woli, jak uczynił to Anakin Skywalker. Został zmuszony do przejścia, zanim stał się na tyle dorosły, żeby zdawać sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. - Wiesz, gdzie w tej chwili przebywa, prawda?

Kobieta kiwnęła głową.

- Powiedział mi. Pragnie, żebyś do niego przyleciał. Ale ty jesteś takim miłym człowiekiem, Luke'u Skywalkerze. Nie mogę wysyłać cię do niego. Mój syn chce cię zabić.

- Wiem - oświadczył Luke. - Stawiałem już nieraz czoło różnym niebezpieczeństwom.

- Ale nie takim - odezwała się kobieta. - Och, Luke'u Skywalkerze. Nie takim.

Odkąd Han sięgał pamięcią, na Skipię Jeden nie brakowało nie używanych sypialni. Zawsze istniał jednak ważny powód, dla którego nikt takiej komory nie zajmował. Powód niemal nigdy nie bywał błahy.

Pchnął drzwi wiodące do pomieszczenia, w którym miał spędzić tę noc z Chewbaccą. Rosły Wookie zaryczał.

- Przestań zrzędzić, futrzaku - odezwał się Solo. - Przecież wiesz, że nic nie poradzę na ten smród.

Położył podróżny worek na zapleśniałej pryczy. Zielonkawożółta maź ściekała po ścianach komory do rowków biegnących wzdłuż każdej ściany i spływała przez kratkę wylotową znajdującą się w najniżej położonym miejscu jaskini. Dno komory było płaskie i nie poplamione mazią.

Blue zapewniła ich, że to najlepsza komnata sypialna, jaką dysponuje.

Jeżeli tak wyglądała najlepsza, Han nie miał najmniejszej ochoty przekonywać się, jak wygląda najgorsza.

Chewbaccą zaryczał i zawył, by po chwili zajęczeć.

- Możesz spać na pokładzie „Sokoła", jeżeli dzięki temu poczujesz się chociaż trochę lepiej - zgodził się Solo. - Wiesz, że to najlepszy sposób, żebyś oberwał w głowę, jeżeli ktoś zechce obrabować frachtowiec.

Han uniósł koc, którym ktoś okrył pryczę. Przekonał się, że pleśń w wielu miejscach przeżarła go na wylot i objęła sporą część materaca. Doszedł do przekonania, że może Chewie miał rację, kiedy proponował, aby przespać tę noc na pokładzie „Sokoła Milenium".

Wookie zawył.

- Ta-a, wiem, że już kiedyś spędzałeś noce na pokładzie. Ale to było na Skipię Osiem. Czy pamiętasz jeszcze, co robiłeś, kiedy cię znalazłem?

Chewie potrząsnął kudłatą głową i zamruczał.

- Gdybyś mógł sam się stamtąd wydostać, uczyniłbyś to na długo przedtem, zanim się zjawiłem - zauważył Solo. - Nie musisz udawać przede mną, jaki jesteś odważny. - Westchnął. - Zabrałeś śpiwór? Bez niego nie powinieneś się kłaść na tym materacu.

Chewie kiwnął głową. Rozłożył śpiwór na pryczy, ale przekonał się, że zwisa po obu stronach materaca. Warknął cicho, ale tym razem nie zwracał się do przyjaciela. Mimo to Han i tak zlekceważył jego uwagę. Dla zasady. Przecież mają spędzić w tej komorze tylko noc, najwyżej dwie. Później będą mogli odlecieć.

Nie chciał nocować na pokładzie „Sokoła" z dwóch powodów. Po pierwsze, dobrze wiedział, że przemytnicy sądzili, iż na pokładzie strzeżonego statku znajduje się coś wartościowego. Po drugie uważał, że jeżeli spędzi noc na pokładzie frachtowca, nikt nie odważy się z nim skontaktować. A tak, gdy rozniesie się wieść, że przebywa na Skipię Jeden, może spotka się potajemnie z kimś, kto udzieli mu cennych informacji.

- No, dobrze, Chewie, może wreszcie położymy się spać - powiedział.

Hałaśliwie wyciągnął swój śpiwór z podróżnego worka. Szeleścił nim przez dłuższą chwilę, a w tym czasie Wookie szukał pod pryczami urządzeń podsłuchowych. Znalazł trzy, po czym zajął się oględzinami ścian komory.

Z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

Wiedział, że poplamiłby sierść mazią. Han musiałby pomagać mu wycierać jąi czyścić. Tak czy owak, jego przyjaciel także poplamiłby palce breją.

- W porządku, wielki dzieciaku - odezwał się Solo.

Rzucił śpiwór Chewiemu, który niemiłosiernie szeleszcząc plastikową tkaniną, zaczął składać go i rozkładać.

Następnie stanął na pierwszej z brzegu pryczy i zagłębił palce w strugach mazi. Miała równie nieprzyjemną konsystencję jak Waru na Stacji Crseih. Była ciepła i obrzydliwie lepka. Nie wątpił, że upłynie wiele dni, zanim pozbędzie się jej odoru z palców. Po starannym przeszukaniu ścian i sklepienia odnalazł następne cztery urządzenia podsłuchowe; niektóre zupełnie zardzewiałe.

Mimo to zdołał je wyciągnąć. Na migi pokazał Chewiemu, żeby wręczył mu poprzednie trzy. Wookie gestem pokazał, że zamierza je rozdeptać, ale Han energicznie pokręcił głową.

Zabrał urządzenia i wyszedł na korytarz, po czym wrzucił wszystkie do sąsiedniej komory. Wiedział, że w ten sposób będą nadal odbierały przypadkowe dźwięki, dzięki czemu nie zostanie zmuszony do ponownego grzebania w mazi, zanim odleci.

Umył ręce w zbiorniku, ustawionym w końcu korytarza, zwracając szczególną uwagę na paznokcie.

Kiedy wracał do komory sypialnej, ze zdziwieniem przekonał się, że drzwi są nadal otwarte. Zanim wszedł, wyciągnął blaster.

W środku zastał Chewiego mierzącego z kuszy do Selussa. Mały Sullustanin stał, uniósłszy ręce wysoko nad głowę. Milczał. W błyszczących oczach istoty malowało się przerażenie, a długie uszy były wygięte w obronnym geście do przodu.

- Dobra robota - pochwalił przyjaciela Solo, kiedy wszedł do komory i zamknął drzwi za sobą. - Czy wiesz, Selussie, że o wiele łatwiej jest zamordować kogoś, kiedy zaśnie?

Sullustanin patetycznie zatrajkotał.

- Ta-a, już to widzę - zadrwił Han. - Uwierzę, że przybyłeś w pokojowych zamiarach, kiedy przestanie mnie boleć tyłek. - Nie spuszczając spojrzenia z Selussa, oparł się o drzwi komory. - Zechcesz powiedzieć nam, po co przyszedłeś?

Seluss kiwnął głową. Zaczął szybko szwargotać, ale Han nie posługiwał się sullustańskim przynajmniej od czasów bitwy o Endor. Popatrzył na Chewiego, ale stwierdził, że Wookie także niczego nie rozumie.

- Nie zabiję cię, dopóki nie skończysz - powiedział. - We własnym jak najlepiej pojętym interesie powinieneś zatem mówić trochę wolniej.

Fałda skóry nad górną wargą Sullustanina zadrżała. Dolna warga wysunęła się do przodu. Po chwili ciszy istota zaczęła znów mówić, tym razem znacznie wolniej.

O wiele wolniej.

Dopiero teraz Han zaczął wszystko rozumieć. A raczej sądził, że rozumie.

- Pozwól, że powtórzę to swoimi słowami - powiedział, kiedy Seluss umilkł. - Jarril rozkazał ci, żebyś strzelił do mnie, kiedy przylecę, w tym celu, aby wszyscy pomyśleli, iż jesteśmy wrogami? Żeby nikomu nie przyszło do głowy, że zechcesz mnie śledzić, i żeby nikt cię nie zauważył, kiedy będziesz ze mną rozmawiał? Rozumiesz coś z tego, Chewie?

Chewbacca przez dłuższą chwilę głośno warczał.

- Słowa są wprawdzie szorstkie, ale wydaje mi się, że wiem, co chciałeś powiedzieć. - Han kiwnął głową. - To nie miało żadnego sensu - dodał, zwracając się do Sullustanina. - Spróbuj jeszcze raz, chłopie.

Nie przestając gorączkowo szwargotać, istota postąpiła krok do przodu. Han błyskawicznie wymierzył blaster, a jego palec spoczął na guziku spustowym.

- Nie ruszaj się z miejsca, kolego - ostrzegł. - Mam dzisiaj bardzo kiepski humor.

Seluss zamarł, a później uniósł jeszcze wyżej ukryte w rękawiczkach dłonie. Zaszczebiotał, starannie wymawiając słowa, a Han starał się zrozumieć ich znaczenie.

„Siedzę w tym wszystkim po uszy. Po same uszy" - powiedział wówczas Jarril.

Seluss potwierdzał to, chociaż ton jego głosu wskazywał, że istota zaczyna wpadać w panikę.

- Mówiłeś, że co przemycają? - zapytał w końcu, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - Sprzęt i urządzenia, używane w czasach Imperium? Ten złom, który po całej Tatooine zbierali Jawowie? - Han zmarszczył brwi. To przecież nie miało sensu, a przynajmniej nie za taką cenę, jaką starał mu się wmówić Seluss. - W takim razie nie rozumiem, dlaczego ty i Jarril narzekacie, skoro dorabiacie się na tym handlu fortuny.

Sullustanin popatrzył na Chewiego. Wookie wzruszył ramionami.

- No, dobrze, zgadzam się z tobą- odrzekł Han. - Nawet za taką forsę nie opłaca się umierać. Ale skąd wiesz, że śmierć twoich kumpli wiąże się z tym handlem?

Seluss znów szybko zatrajkotał, a potem trzykrotnie przeciął powietrze wyciągniętą ręką. Po chwili zajęczał.

- Wszyscy trzej zabici przemytnicy uprawiali ten proceder? Mówili na ten temat? Czy coś jeszcze ich łączyło?

Seluss nieśmiało warknął, co było wprawdzie niczym w porównaniu z warknięciem Wookiego; niemniej zabrzmiało jak ostrzeżenie. Wookie zbliżył się o krok, ale Han machnięciem ręki kazał mu, by się cofnął.

- Mam nadzieję, Chewie, że ty też martwiłbyś się o mnie, gdybym nie wrócił z takiej wyprawy - powiedział. Cofnął blaster, ale upewnił się, że lufa nadal mierzy w Sullustanina. - Muszę chwilę pomyśleć.

Seluss w zasadzie potwierdził to, co powiedział mu Jarril, ale uzupełnił jego historię kilkoma szczegółami. Większość przebywających w Ostoi przemytników, każąc sobie płacić horrendalne ceny, sprzedawała nadające się już tylko na złom imperialne urządzenia. Jarril i Seluss utrzymywali jednak, że niektórzy z tego powodu umierali. Han nadal nie wiedział, w jaki sposób ten proceder wiąże się z eksplozją bomby na Coruscant, ale był pewien, że obie sprawy są ze sobą jakoś powiązane.

Fakt, że Jarril nie powrócił, wydawał się zwiększać wiarygodność całej historii. Podobnie jak idiotyczny plan, ułożony przez Selussa. Han pamiętał, że Jarril zawsze wymyślał takie rzeczy, kiedy chciał oszukać innych przemytników. Sullustanin zaatakował Hana, pragnąc, aby wszyscy pomyśleli, że są wrogami, i nie podejrzewali, iż obaj mogą chcieć porozmawiać. Na swój dziwaczny sposób to nawet miało sens.

Han opuścił blaster.

Wookie ostrzegawczo zawył.

- W porządku, Chewie - rzekł Solo. - Wydaje mi się, że możemy zaufać temu małemu gościowi. Na razie.

Chewbacca opuścił kuszę, ale nie przestawał ściskać jej rękojeści.

- Jak myślisz, co mogę zrobić? - zapytał Han, zwracając się do Sullustanina.

Seluss cicho zaświergotał.

- Przypuszczam, że mógłbyś o wiele łatwiej niż ja dowiedzieć się, kto płaci za te urządzenia.

Istota nie przestając szczebiotać, pokręciła głową.

- Środki? - zdziwił się Solo. - Dysponujecie przecież wszystkimi środkami, jakich potrzebujesz. To wy kontaktujecie się z kupcami. Musisz tylko dowiedzieć się, dla kogo pracują.

Tym razem Seluss bardzo energicznie pokręcił głową. Zatrajkotał tak szybko, że Han niemal stracił wątek. Niemal.

- Wszyscy trzej usiłowali dowiedzieć się, kto stoi za kupcami? I wszyscy trzej zginęli? - Han zagwizdał przez zaciśnięte zęby. - Jarril również próbował wywąchać, kto jest ich mocodawcą?

Seluss pochylił głowę. Tym razem zaćwierkał cicho, jakby z oporami.

- Jarril spotkał się ze mną - ciągnął Solo. Westchnął i jeszcze niżej opuścił blaster. A teraz przemytnik zaginął; może nie żył. Hanowi to się nie podobało. Możliwe, że Jarril został zabity za to, że poprosił go o pomoc w znalezieniu rozwiązania łamigłówki. Teraz ten, kto go zabił, będzie nastawał na jego życie. - Wspaniale.

Sullustanin przepraszająco zapiszczał. Chewie sprawiał wrażenie ponurego. Sprawy wyglądały gorzej, niż przypuszczał. O wiele gorzej.

- No, dobrze - odezwał się Solo, odwracając się w stronę Selussa. - Jaki masz plan?

Istota popatrzyła niepewnie na Chewiego, by po chwili przenieść spojrzenie na Hana. W końcu zaszczebiotała.

- Nie masz żadnego planu? - Han machnął blasterem, wyrażając w ten sposób rozczarowanie. Sullustanin zanurkował, ale Solo nie trzymał palca na przycisku spustowym. Nie rozumiał, dlaczego istota jest taka przewrażliwiona. - Nie masz żadnego planu! Nikt nigdy nie ma żadnego planu! Jak to się dzieje, że nikt nigdy nie ma żadnego planu?

Chewie zaryczał.

Seluss, wciąż jeszcze skulony obok zapleśniałej pryczy, zatrajkotał.

- Myślałeś, że j a będę miał jakiś plan? - zapytał Solo. - Przecież dopiero się o tym dowiedziałem, stary! Chewie, wymyśl coś!

Chewbacca pokręcił głową.

- Wspaniale - mruknął Han. - Po prostu wspaniale. Przyleciałem, by wyświadczyć przysługę staremu przyjacielowi, a tu okazuje się, że on odleciał, nie ułożywszy żadnego planu!

Seluss cicho zapiszczał.

- Serdeczne dzięki - odparł Solo. - Nie wiem, dlaczego, ale przypuszczam, że to wynika bardziej z jego kiepskiej umiejętności przewidywania niż z wiary w moją błyskotliwą inteligencję.

A może to miało coś wspólnego z wyraźnie widocznymi obawami, jakie żywił przemytnik tego dnia, kiedy doszło do eksplozji? Może Jarril nie sądził, że będzie musiał układać jakiekolwiek plany?

Seluss, który osłonił twarz ukrytymi w rękawiczkach dłońmi, nie przestawał obserwować Hana. Chewie udawał, że jest zajęty sprawdzaniem miotacza przypominającego kuszę.

- Oczywiście, że potrafię ułożyć jakiś plan! - odezwał się Solo. - Czy zawsze tego nie robię?

Chewie warknął.

- Nie gwarantuję, że to będzie dobry plan, futrzaku - odparł Han. - Nie gwarantuję, że zakończy się powodzeniem. Gwarantuję natomiast, że zaczniemy coś robić. - Spiorunował Wookiego i Selussa spojrzeniem. - Na razie będzie musiało to wam wystarczyć.

ROZDZIAŁ 17

Cole zeskoczył z roboczej platformy, na której spoczywał myśliwiec typu X będący własnością Skywalkera, i pospieszył w stronę innej całkowicie zmodernizowanej maszyny. Oburzona jednostka typu R2 pikała za nim, jakby zamierzała zganić go za opuszczenie posterunku.

- Posłuchaj, Artoo - odezwał się Fardreamer. - Jeżeli mamy współpracować, musisz okazywać mi chociaż trochę więcej zaufania.

Czy naprawdę wypowiedział te słowa, zwracając się do robota? Pokręcił lekko głową i wspiął się na platformę, gdzie znajdował się kadłub unowocześnionej maszyny. Przekonał się, że gniazdo nowego komputera zostało przykręcone śrubami, a on nie zabrał obrotowego klucza.

Obejrzał się i zobaczył, że Artoo, który toczył się jego śladami, trzyma klucz w wyciągniętym wysięgniku. Kilka innych narzędzi Cole'a zwieszało się z korpusu automatu, jakby mały astronawigacyjny robot stanowił część artezyjskiego kolażu.

- Dziękuję -powiedział Cole, uśmiechając się do jednostki typu R2. - Wygląda na to, że i ja muszę bardziej ci ufać.

Artoo zapiszczał, zgadzając się z tym stwierdzeniem.

Cole zdjął fragment płyty czołowej urządzenia znajdującego się w kadłubie przerobionego X-skrzydłowca. Zajrzał do środka, ale po chwili cicho gwizdnął i odchylił się do tyłu w ten sposób, że oparł się na piętach. Ten myśliwiec typu X także miał zainstalowany imperialny detonator.

Podobnie jak następny zmodernizowany X-skrzydłowiec. I następny.

Zaniepokojony Artoo zaświergotał, a Cole kiwnął głową. Obaj myśleli o tym samym. Jeżeli unowocześniane maszyny były wyposażane w detonatory, czy miały je także zupełnie nowe egzemplarze?

Rozwiązanie tej zagadki mogło okazać się jednak trochę trudniejsze. Cole nie miał upoważnienia, by pracować przy fabrycznie nowych X-skrzydłowcach. Zdecydował, że nie będzie się tym przejmował. Jeżeli zostanie przyłapany na gorącym uczynku, opowie

0 wszystkim, czego się dowiedział.

Ale komu? Co powie, jeżeli się okaże, że detonatory umieszczano z polecenia jednego z nadzorców hangaru remontowego? Może jednak mistrz Jedi tak bardzo nie przesadzał, kiedy twierdził, że jego mały robot został uwięziony?

Cole popatrzył na Artoo. Jednostka cicho jęknęła.

- Ta-a. To trudne zadanie - powiedział Fardreamer.

Postanowił, że zanim wpadnie w panikę, obejrzy wnętrze jednego z nowych myśliwców. Może problem dotyczy jedynie modernizowanych maszyn.

Nie schodząc z platformy, rozejrzał się po hangarze. Liczył na to, że zauważy gdzieś fabrycznie nowy X-skrzydłowiec. W zasięgu wzroku dostrzegł jednak tylko jeden taki prototypowy egzemplarz, umieszczony w salonie wystawowym. A ponieważ pora była późna, oprócz niego w głównym pomieszczeniu remontowym nie było nikogo. Nie widział żadnych Kloperian ani ludzi, którzy widocznie dawno skończyli pracę.

Był sam.

Przynajmniej taką miał nadzieję.

- Czy mógłbyś stanąć na straży, Artoo? - zapytał.

Mały robot piknął krótko dwa razy, co zabrzmiało, jak gdyby został urażony jego pytaniem. Fardreamer nie chciał jednak się zastanawiać nad tym, na jakiej podstawie doszedł do takiego wniosku. Metody porozumiewania się między nimi zostały ustalone nieco wcześniej tego popołudnia, chociaż niezupełnie świadomie. Wyglądało na to, że malec przywykł do porozumiewania się z ludźmi.

- To dobrze. A zatem zaczynajmy.

Cole zeskoczył z platformy montażowej i zdjął Artoo, a potem ruszył w stronę nowego X-skrzydłowca. Odwrócił się tylko raz i stwierdził, że mały robot podniósł kilka innych zapomnianych przez niego narzędzi, których z pewnością będzie potrzebował. Nic dziwnego, że Skywalker był taki rozdrażniony, kiedy musiał zostawić malca na Coruscant. Zapewne bardzo go cenił.

- Pospieszmy się - syknął.

Podszedł do drzwi salonu wystawowego i wcisnął kombinację cyfr, umożliwiającą otwarcie zamka. Komputer zapytał go jednak o powód wizyty. Chłopak wcisnął inne klawisze, żeby przesłać jakąś bzdurną informację, że chodzi o fabryczną usterkę, istniejącą we wszystkich X-skrzydłowcach. Komputer wpuścił go do środka. Cole czuł, że drżą mu ręce. Nie wiedział, ile czasu zajmie strażnikom albo nadzorcom zorientowanie się w tym, co robi.

Postanowił, że jeżeli pojawi się któryś z jego przełożonych, postara się mu wyjaśnić, na czym polega cały problem, i pokaże mu detonatory. Miał tylko nadzieję, że nikt na Coruscant nie ma nic wspólnego z osobami usiłującymi w ten sposób wskrzesić Imperium.

Obawiał się jednak, że jeżeli podniesie alarm, posługując się siecią komputerową, jedna z takich osób może dowiedzieć się pierwsza.

Wślizgnął się do kabiny pilota nowego X-skrzydłowca. Natychmiast się zorientował, że maszyna ma nieco inną budowę niż starszy model, oznaczony T-65C-A2. W nowszej konstrukcji, typu T-65D-A1, przewidziano możliwość wydawania rozkazów pokładowemu komputerowi bezpośrednio z kabiny, dzięki czemu pilot, lecąc w przestworzach, mógł łatwiej sterować maszyną i wykonywać manewry.

Niestety, wyglądało na to, że projektanci nie pomyśleli o konieczności dokonywania okresowych napraw i przeglądów. Prawdę mówiąc, trudno było w ogóle dostać się do modułu komputera, bez względu na to, jak ktoś mógłby ułożyć ciało. Cole wcisnął się w sam kąt kabiny i wyciągnąwszy laserowy klucz, zwolnił zatrzaski mocujące urządzenie. Ręce mu się trzęsły. Nigdy dotąd nie robił niczego, co byłoby zabronione. A przynajmniej nie na Coruscant. To prawda; na Tatooine od czasu do czasu naprawiał myśliwce, którymi nie powinien się interesować. Na Tatooine jednak wszyscy przełożeni wiedzieli, że się uczy. Tu natomiast prowadził na własną rękę śledztwo dotyczące swoich pracodawców.

Po chwili panel komputera wypadł w jego podstawione dłonie. Cole zajrzał do środka. Zobaczył obwody i płytki o wiele bardziej skomplikowane niż te, które widział w jakichkolwiek innych X-skrzydłowcach. Artoo także zajrzał do kabiny, na ile pozwalał mu baryłkowaty korpus. Wnętrze kabiny się rozjaśniło. Cole uniósł głowę. Przekonał się, że mały robot zapalił reflektor umieszczony w kopułce i skierował strumień światła w głąb otworu, w którym znajdował się komputer.

- Dziękuję - odezwał się Fardreamer.

Zmrużył oczy i zaczął przyglądać się obwodom, starając się żadnego nie dotykać. Przez chwilę wydawało mu się, że niczego nie znajdzie.

Nagle dostrzegł jednak biało-srebrzysty emblemat Imperium, wyraźnie widoczny na obudowie złowieszczego urządzenia. Oparł głowę o krawędź metalowej osłony modułu komputera. A zatem i nowe X-skrzydłowce zaprojektowano w taki sposób, żeby mogły eksplodować podczas lotu w przestworzach. Zapewne takie same detonatory znajdowały się na pokładach wszystkich myśliwców. Cole nie chciał nawet myśleć o zmodernizowanych przez siebie maszynach, które przemierzały przestworza jako latające bomby, czekające, aż pilot pociągnie za niewłaściwą dźwignię albo naciśnie niewłaściwy guzik.

Artoo wyłączył reflektor. Fardreamer popatrzył na małego robota.

- Czy mógłbyś szybko się dowiedzieć, ile zmodernizowanych myśliwców typu X uległo wypadkom po tym, jak odleciało z Coruscant? - zapytał.

Artoo twierdząco zapikał.

- Zajmij się tym - polecił Cole.

Uniósł panel komputera, zamierzając umieścić go na poprzednim miejscu, kiedy nagle usłyszał dziwne chrupnięcie.

Artoo opuścił baryłkowaty korpus. Cicho zaświergotał, co zabrzmiało jak ostrzeżenie.

Cole poczuł, że jeżą mu się włosy karku.

- A więc meldunek okazał się prawdziwy - usłyszał basowy męski głos. - Złapaliśmy sabotażystę. Wyłaź z kabiny.

Artoo jęknął. Cole oparł ostrożnie krawędź metalowej obudowy o miękkie siedzenie fotela pilota, uważając, by nie zetknęły się z nim żadne obwody.

- Wyłaź z kabiny!

Powoli wstał i uniósł ręce nad głowę. Kadłub myśliwca typu X otaczało sześciu strażników Nowej Republiki. Wszyscy trzymali blastery wymierzone w jego głowę.

Nandreeson dotknął plecami wyścielonego baąuorem oparcia kanapy. Przekonał się, że górna część mebla nie została właściwie pokryta szlamem i jego skóra styka się z zimnym wilgotnym materiałem. Na szczęście nie marzły mu nogi. Nandreeson trzymał je pod powierzchnią wody, gdzie dolna część kanapy obrosła algami. Przynajmniej więc ta część mebla nie odbiegała od normy.

Opuścił Skip Sześć przed trzema dniami, aby przeprowadzić dochodzenie w sprawie jednego ze swoich ludzi, który zaginął gdzieś w przestworzach tworzących Odległe Rubieże. Kiedy wrócił do Ostoi Przemytników, przekonał się, że ktoś zamienił jego starą kanapę na nową, ale nie dopilnował, żeby wszystko było tak, jak lubił. Pomyślał, że kiedy odpocznie, musi sprawdzić pozostałe pomieszczenia prywatnej kwatery, żeby sprawdzić, czy nie popełniono innych błędów.

Na razie wydawało mu się, że wszystko jest w porządku. Małe komary skupiły się w gromady, a na przeciwległej ścianie mrocznej jaskini roiły się słodkie eilniańskie muchy. Nandreeson uświadomił sobie, że niektóre są już dojrzałe, gotowe do zjedzenia. Na samą myśl o nich poczuł pieczenie w paszczy.

Na powierzchni jeziorka kwitły kwiaty wodnych lilii, a ktoś zgarnął łodygi wodorostów na bok, zapewne zamierzając później je przetworzyć. Pośrodku wydobywały się bąble, które pękały na powierzchni, napełniając pomieszczenie odorem siarki.

Dom. Nandreeson nareszcie czuł, że jest w domu. Już wkrótce popływa w jaskiniach, aby przekonać się, czy ktoś nie zakłócił spokoju gromadom jego jaj ani nie uszczknął nieprzebranych skarbów.

Przede wszystkim musiał zająć się interesami. Zatrzymując przy sobie tylko Iisnera, wysłał wszystkich innych podwładnych do ich kwater. Iisner, podobnie jak Nandreeson, był Glottalphibem, tylko miał pysk krótszy o sześć cali, a zęby starte niemal do dziąseł. Znajdujące się nad pyskiem oczy wyglądały jak małe żuki. Delikatne ręce istoty unosiły się na powierzchni wody, a ogon owinął się wokół podstawy kanapy. Z prawego nozdrza zwisała pojedyncza łodyga algi — pozostałość po podwodnej inspekcji, jaką odbył, aby się przekonać, czy podczas nieobecności Nan-dreesona nikt nie zatruł wody, nie założył urządzeń podsłuchowych ani nie uczynił niczego, co mogłoby zaszkodzić jego panu. Skrzela Iisnera wciąż jeszcze otwierały się i zamykały, jakby istota miała trudności z oddychaniem.

Nandreeson pomyślał, że niedługo musi znaleźć kogoś innego na jego miejsce. Iisner się starzał. Jeżeli spędzał dwa albo trzy dni, pozbawiony wody, jego łuski odpadały od skóry. Nandreeson kazał umieścić na pokładzie „Srebrnego Jaja" zamulony staw, by nie gubić zbyt wielu łusek podczas długich międzyplanetarnych podróży.

- Rozeszła się wieść, że na Skipię Jeden wylądował Han Solo -odezwał się Nandreeson. Z lewej strony jego pyska ukazał się niewielki płomień. Istota pomyślała, że musi być głodniejsza, niż przypuszczała.

- To prawda - stwierdził Iisner. - Zamieszkał w opustoszałej sypialni. Podobno przysłał go tu Jarril.

- Jarril. - Nandreeson zanurzył pysk do zamulonej ciepłej wody, która trochę złagodziła pieczenie, jakie czuł w gardle. Jeszcze nie chciało mu się podejść do przeciwległej ściany i poszukać dojrzałych słodkich much. Może później, kiedy zacznie pływać po jaskiniach, sięgnie po jajo cavera i spożyje je na surowo. - Jarril spłacił swój dług przed tygodniem. Trzydzieści tysięcy kredytów. Nie byłem tym zachwycony.

- A zatem musiał się dorobić. Nandreeson strząsnął krople wody z pyska.

- Wygląda na to, że wszyscy ostatnio się dorobili. Nie udało mi się nikomu pożyczyć dużej sumy. Jarril nie jest zresztą jedynym, który zwrócił mi pieniądze. Jeśli to się nie zmieni, będę musiał rozejrzeć się za innym interesem.

- Może powinniśmy opuścić Ostoję- zaproponował Iisner. - Jeżeli chodzi o mnie, zaszły tu zbyt duże zmiany. Nie lubię bogatych przemytników. Nie są zabawni.

Jego rozmówca się uśmiechnął.

- Przyznaję, że nie ma w tym nic podniecającego. I gdybym znał jakieś miejsce lepsze niż Ostoja Przemytników, odleciałbym stąd bez wahania. Na razie jednak Ostoja wciąż jeszcze dobrze służy naszym potrzebom.

- A co z Glottalem? - zapytał Iisner.

Nandreeson zmarszczył czoło. Przypomniał sobie rodzimą planetę, jej jeziorka i stawy, lilie wodne i paprocie, słodkie owady, mroczne lasy i przesycone wilgocią duszne powietrze... Bardzo chciałby tam znów polecieć. Pamiętał jednak o tym, że na Glottalu byłby tylko jednym z tysiąca bogatych Glottalphibów. Tu natomiast był jedynym bogatym Phibem, jednym z najpotężniejszych szefów przestępczego świata galaktyki. Gdyby powrócił na Glottal i musiał zadowolić się drugim miejscem, miałby wrażenie, że jest nikim.

- Jeszcze nie jestem gotów tam polecieć - powiedział. Zamierzał wrócić dopiero wówczas, kiedy będzie miał umierać. Złoży ikrę i rozdzieli majątek między tych potomków, którzy zdołają przeżyć. - Nie. Muszę zająć się jakimś nowym interesem. I rozrywkami, żebym mógł zapomnieć o kłopotach.

- Mógłbyś zacząć handlować imperialnymi urządzeniami. Nandreeson łypnął jednym okiem, a potem obrócił je na starego

Glottalphiba.

- Wolę udzielać pożyczek i gromadzić drogocenne świecidełka - odparł. - Handel imperialnymi urządzeniami niedługo się zakończy. Kiedy kupcy zdobędą to, na czym im zależy, albo kiedy uruchomią własne fabryki, ten popłatny proceder zupełnie zaniknie. A wówczas wszyscy przemytnicy, którzy zaangażowali weń ostatnie kredyty, zaczną znów rozglądać się za gotówką. - Uśmiechnął się. - Możliwe, mój drogi, że zbyt nerwowo reagujemy na kaprysy rynku. Cierpliwości, chłopcze. Cierpliwość jest cechą istot mądrych.

Iisner zanurkował i przepłynął w przeciwległy kraniec stawu. Nad powierzchnię wystawał tylko garb na jego grzbiecie, a łuski odrywały się w zetknięciu z łodygami wodorostów.

- O ile pamiętam, nigdy nie grzeszyłeś cierpliwością - odezwał się, kiedy wypłynął w bezpiecznej odległości.

Język Nandreesona wystrzelił z paszczy, żeby zgarnąć najbliższą gromadę komarów. Istota przysmażyła je płomiennym oddechem, zanim zajęła się połykaniem. Zaostrzający apetyt smakowity kąsek. Wkrótce przyjdzie pora na właściwe danie.

- Jestem cierpliwy - odparł. - Jestem wyjątkowo cierpliwy. Czasami taka cierpliwość bardzo się opłaca. Weźmy na przykład Calrissiana.

- W ciągu ostatnich siedemnastu lat Calrissian ani razu nawet nie przelatywał w pobliżu Ostoi - zauważył Iisner.

Nandreeson przełknął ostatniego komara. Usłyszał, jak w jego żołądku zaburczało.

- Już wkrótce tu się zjawi - powiedział.

- Nie możesz tego wiedzieć - stwierdził Iisner.

Młodszy Glottalphib obrócił na niego drugie oko. Iisner zanurkował jeszcze głębiej, tak że nad powierzchnią było teraz widać tylko jego oczy i czubek głowy.

- Wiem. Cenię sobie twoje rady, ale nie znoszę twoich wątpliwości - burknął Nandreeson. - Calrissian zjawi się tu, ponieważ do Ostoi przyleciał Solo.

Iisner wydmuchnął powietrze przez zanurzone nozdrza. Kawałek łodygi algi przeleciał nad powierzchnią wody i wylądował na spoczywającej na brzegu omszałej skale. Później stary sługa wynurzył się na tyle, żeby móc coś powiedzieć.

- Solo i Calrissian nie są partnerami. Nigdy ze sobą nie latali. Zanim Solo poślubił tę księżniczkę, latał wyłącznie z Wookiem.

- Nie zwracałeś uwagi na to, co dzieje się wokół ciebie - zganił go Nandreeson, który także zanurzył się w ciepłej wodzie. Zimne oparcie kiepsko przygotowanej kanapy przyprawiało go o dreszcze. - Odkąd Calrissian stracił Miasto w Chmurach, on i Solo współpracują przy okazji każdego zagrożenia, jakie stwarza im Imperium.

- No, i... ? - zapytał Iisner.

- Co, i...? - Nandreeson wypuścił bąbel przesyconego wonią siarki powietrza, a później obserwował, jak bąbel dzieli się na kilkanaście mniejszych, które pękają na powierzchni wody. - Przypomnij sobie, mój drogi Iisnerze, co zmieniło siew Ostoi Przemytników.

Paszcza zdumionego Iisnera rozwarła się tak szeroko, że istota mogłaby połknąć całą kępę wodnych lilii.

- Imperialne urządzenia!

- Właśnie - odezwał się Nandreeson. - A który dostojnik Nowej Republiki wie, jak znaleźć szlak wiodący do Ostoi, jeżeli nie liczyć Solo i Wookiego?

- Calrissian... - Iisner wyszeptał to słowo jak największą świętość. - Masz chyba jakiś plan, prawda?

- Oczywiście - odparł Nandreeson, a w kąciku jego ust pojawiły się znów płomieniste języki. - Nie sądzę jednak, żebym w tym przypadku go potrzebował.

ROZDZIAŁ 18

Lando unieruchomił „Ślicznotkę" na samym skraju kryjącego Ostoję Przemytników pasa asteroid. Nie wątpił, że gdyby zapuścił się chociaż trochę dalej, zostałby wykryty przez jej skanery. Przemytnicy wiedzieliby, że przyleciał. Przypływ heroizmu, jakim się kierował, decydując się na odwiedzenie kryjówki przemytników, wydawał mu się teraz zwyczajną głupotą. Od co najmniej dziesięciu lat nie zapuszczał się w okolice Ostoi. Co takiego kazało mu sądzić, że teraz może tu bezkarnie wylądować?

Sam jak palec.

Jeżeli wpadnie w łapy Nandreesona, nie ocalą go żadne przeprosiny ani obietnice, że zwróci Gottalphibowi wszystkie długi. To, co przed wielu laty uważał za powód do szczególnej dumy, wydawało mu się teraz tylko bezsensowną fanfaronadą. I co z tego, że ukradł drogocenne klejnoty, przechowywane w prywatnym skarbcu Nandreesona? Co z tego, że wygrał w walce z cuchnącym wilgotnym powietrzem, zamuloną wodą i zdradzieckimi liśćmi wodnych lilii? Co z tego, że nie oddychając, wytrzymał pod powierzchnią prawie cztery minuty, a kiedy się wynurzył, miał w kieszeniach ociekającego wodą kombinezonu tyle bogactw, żeby wieść przez wiele następnych lat dostatnie życie?

Ostatnie kredyty zniknęły jednak, kiedy Vader zmusił go do opuszczenia Miasta w Chmurach. Lando przypomniał sobie, że od tamtych czasów jego definicja bohaterskiego wyczynu uległa dużej zmianie. Teraz o wiele więcej niż oszukanie gangstera pokroju Nandreesona znaczyło dla niego zwycięstwo, odniesione w trakcie bitwy o Endor.

Od czasu, kiedy złączył swój los z losem Rebeliantów, takie pirackie wyczyny były dla niego niczym. Niczym w porównaniu z odwagą Leii, która straciła rodzimy świat i wszystkich bliskich, a jednak nie załamała się i robiła swoje. Albo Luke'a, raz po raz stawiającego czoło złu, jakie kryło siew nim samym.

Albo Hana. Solo ciągle wpadał w tarapaty, które przerastały jego możliwości, a mimo to zawsze wychodził z nich obronną ręką.

Lando pomyślał, że tym razem jego przyjaciel może nie mieć tyle szczęścia.

Wstał z fotela pilota i zaczął przechadzać się po sterowni. Miał ze sobą kilka różnych androidów służących do najróżniejszych celów. Ponadto Leia zmusiła go, żeby przyjął garść kredytów, którymi mógłby zapłacić za niezbędne informacje, kiedy znajdzie siew Ostoi.

Z własnej inicjatywy zabrał także mały arsenał karabinów, pistoletów i blasterów, które rozmieścił po różnych skrytkach na pokładzie „Ślicznotki". Obawiał się, że przemytnicy mogąje znaleźć, chociaż w skrytości ducha liczył na to, że nie znajdą. Calrissian nie osiągnąłby niczego w życiu, gdyby nie ryzykował.

Przestał spacerować, pochylił się i spojrzał przez transpastalową szybę iluminatora na Ostoję. Widziana z tej odległości wyglądała, jakby artysta machnął przez czerń przestworzy pędzlem, zanurzonym w świetlistej farbie. Nieruchome bryły iskrzyły się, oświetlone blaskiem, rzucanym przez najbliższą gwiazdę. Okruchy skalne przypominały mleczną drogę łączącą wszystkie asteroidy.

Ostoja Przemytników istniała od bardzo, bardzo dawna. Wiodący do niej szlak krył jednak mnóstwo pułapek i niespodzianek, zdradliwych dla każdego, kto nie znał prawidłowej drogi. Więcej imperialnych statków roztrzaskało się w zderzeniu ze skalnymi bryłami niż z jakiegokolwiek innego powodu. Imperator kilkakrotnie próbował odnaleźć szlak wiodący do Ostoi, gdyż przypuszczał, że uda mu się zwerbować jej mieszkańców. Te statki, które nie rozbiły się o skały, spłonęły jednak w ogniu turbolaserowych błyskawic.

Przemytnicy nie pracowali dla nikogo innego oprócz siebie.

Imperator nigdy się tego nie nauczył.

Lando jednak o tym wiedział.

Lodowaty chłód, jaki podążał za nim od czasów, kiedy w przestworzach znalazł „Narkomankę", tutaj odczuwał chyba jeszcze silniej . Po raz piętnasty rzucił okiem na pokrętła urządzeń regulujących temperaturę powietrza na pokładzie „Ślicznotki". Wszystkie działały bez zarzutu.

Gdyby teraz się wycofał i Hanowi stało się coś złego, wspomnienie tej chwili wyryłoby się w jego pamięci głębiej niż wizerunek przyjaciela ginącego w bryle karbonadu. Żaden człowiek nie mógłby dwa razy zawieść zaufania przyjaciela. Mimo dzielących ich czasem sprzeczek i sporów, Han znalazłby jakiś sposób, by wyciągnąć Calrissiana z tarapatów.

Lando musiał postąpić tak samo.

Wciąż jeszcze pamiętał to i owo z czasów, kiedy sam mieszkał w Ostoi. Pamiętał wilgotne, cuchnące komnaty na Skipię Jeden, stoliki do gry w sabaka i ciągłe oszustwa. Pamiętał pojedynki, w czasie których musiał uważać, czy ktoś nie strzeli mu w plecy, ale także przyjaciół, na których pomoc liczył w tej chwili.

Albo raczej przypuszczał, że może nadal liczyć. Pamiętał o tym, że Nandreeson umie przekupić każdego, jeżeli wyłoży odpowiednią sumę.

Każdego z wyjątkiem Hana.

Lando musiał zatem tylko go odnaleźć, ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie i odlecieć. Pierwsze dwa zadania nie powinny okazać się bardzo trudne. Z trzecim mógł mieć większe trudności. Ale wówczas jego misja zostanie zakończona, a to przecież liczyło się najbardziej.

Mimo to głupcem jest każdy, kto nie pozostawia sobie drogi odwrotu.

Calrissian wystukał zakodowaną wiadomość o tym, gdzie przebywa i co robi, wysłał do Mary, a później sporządził kopię, którą przesłał Leii z prośbą, żeby przekazała Marze. W ten sposób zapewnił sobie drogę odwrotu.

Usiadł na fotelu pilota, zapiął zatrzaski ochronnej sieci i skierował dziób „Ślicznotki" ku Ostoi Przemytników. Ustawił silniki na największą siłę ciągu, by nadały jego jachtowi dużą prędkość. Kiedy ujrzał, że statek zmierza prosto ku pasowi asteroid, sięgnął po uniwersalny klucz hydrauliczny, zanurkował pod konsoletę i usunął płytę czołową pulpitu sterowniczego. Wyciągnął trzy obwody scalone, schował do kieszeni i obserwował, jak gasną światełka najważniejszych urządzeń statku, pozbawionych zasilania.

„Ślicznotka" straciła zdolność manewrowania, ale leciała dalej, śmigając ku Ostoi.

Następnie Lando wystukał na konsolecie komunikatora wiadomość, w której ujawnił zawartość legalnego manifestu okrętowego „Ślicznotki" - co w języku przemytników równało się wołaniu o ratunek.

Luke osadził swój X-skrzydłowiec na szerokim metalowym pasie, jaki dostrzegł na północnej półkuli Telti. Po obu stronach pasa piętrzyły się zwieńczone sporymi kopułami budowle, wzniesione pośród nagich skał, częściowo przysypanych drobnym piaskiem. Kiedy Luke zapoznawał się z informacjami na temat Telti, sądził, że ujrzy coś w rodzaju pustynnej planety Tatooine, ale kiedy wylądował, uświadomił sobie, że się mylił.

Tatooine tętniła życiem. W piasku żyło setki, a może nawet tysiące różnych stworzeń. Nawet słońce sprawiało wrażenie czegoś żywego.

Telti był natomiast nie mającym atmosfery księżycem, pozbawionym jakiegokolwiek życia. Chmura pyłu, jaka otaczała szybującą w przestworzach kulę, była dokładnie tym, na co wyglądała - chmurą pyłu. A jednak powierzchnię księżyca zaśmiecały kopulaste zabudowania, metalowe pasy startowe i lądowiska. Kiedy X-skrzydłowiec Luke'a w końcu wylądował, pokładowy komputer ujawnił pilotowi, że wszystkie budynki łączą się siecią podziemnych tuneli albo korytarzy.

Skywalker zamierzał sięgnąć po aparat tlenowy, kiedy uświadomił sobie, że metalowy pas nagle drgnął i zaczął się przesuwać. Z przyzwyczajenia zerknął przez ramię, by przekonać się, jak na to zareaguje Artoo.

Baryłkowaty robot jednak nie towarzyszył mu podczas tej wyprawy.

Jeszcze nigdy Luke nie czuł się taki osamotniony. Nie odzywał się do żadnej żywej istoty od czasu, kiedy pożegnał się z matką Brakissa. To właśnie ona udzieliła mu wskazówek, jak lecieć na Telti, chociaż nie przestała ostrzegać przed swoim synem.

Jedyną łącznością z Telti, jaką Luke utrzymywał podczas lotu, było porozumiewanie się komputera z komputerem. Astronawigacyjna maszyna na księżycu przesłała bezpośrednio do pamięci pokładowego komputera myśliwca Skywalkera nawet współrzędne lądowiska. Luke kilkakrotnie usiłował porozumieć się z Brakissem, ale za każdym razem dowiadywał się, że łączność głosowa z księżycem została przerwana. Celowo.

Widocznie goście niezbyt często odwiedzali Telti - i nie byli mile widziani.

Mimo iż wszystko przemawiało za tym, że to prawda, Luke nie miał najmniejszych kłopotów z lądowaniem. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się ich, przecież Brakiss go oczekiwał.

Luke chciał się dowiedzieć, dlaczego.

W tym wszystkim o coś chodziło; o coś więcej niż tylko zerwane stosunki między byłym uczniem a nauczycielem. Brakiss dla kogoś pracował... i otrzymał zadanie zwabienia Luke'a Skywalkera w pułapkę.

Mistrz Jedi postanowił, że się da zwabić.

Nie zamierzał jednak wpadać w pułapkę.

Metalowy pas startowy nie przestawał się przesuwać na podobieństwo transmisyjnego pasa przenośnika, cal po calu kierując myśliwiec typu X ku najbliższemu budynkowi. Luke zrozumiał, że ruch taśmy nie jest częścią pułapki, ale stanowi element codziennego życia na księżycu.

Kiedy maszyna znalazła się całkiem blisko, jedna ściana kopulastej budowli uniosła się i złożyła jak wachlarz. We wnętrzu nie było widać żadnych świateł, a zresztą lądowisko także pozostawało nie oświetlone.

Luke wyczuwał jednak czyjąś obecność.

Brakissa.

Nie w środku zwieńczonej kopułą wielki ej hali, ale w ogóle na księżycu.

Brakiss czekał.

Jeżeli Luke wyczuwał obecność byłego ucznia, pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy Brakiss wyczuje przybycie Skywalkera. Możliwe, że już wiedział o jego obecności.

A zatem może Luke wreszcie pozna odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania.

Kiedy zażądał przekazania wszystkich znanych informacji na temat Telti, nie otrzymał żadnych. Banki danych Nowej Republiki twierdziły tylko, że na księżycu znajdowała się kiedyś osada górnicza, która została opuszczona po tym, jak imperialni władcy zrabowali wszystkie cenne surowce. Pozostała jedynie przetwórnia. Wszystko wskazywało na to, że prowadziła jakieś interesy z Nową Republiką.

Niemal wszystkie inne informacje na temat księżyca zdobył w rozmowie z matką Brakissa. Staruszka powiedziała, że jej syn zajął się w końcu prawdziwą pracą. Obawiała się, że wizyta Skywalkera może zniweczyć jakąkolwiek szansę dotyczącą przyszłości Brakissa.

Luke myślał wówczas, że kobieta obawia się, iż mogły zabić jej syna.

Teraz jednak nie był już tego taki pewien.

Włączył dziobowe światła pozycyjne swojego X-skrzydłowca, aby pełniły funkcję reflektorów oświetlających wnętrze kopulastej budowli. Było puste, ale wyglądało jak hangar mogący pomieścić co najmniej kilkadziesiąt gwiezdnych statków. Z podłogi wystawały metalowe płyty pełniące funkcję platform ładowniczych. W przeciwległej ścianie widniały otwarte drzwi wiodące do następnego pomieszczenia.

We wnętrzu hangaru nic jednak się nie poruszało. Absolutnie nic.

Luke miał wrażenie, że przez cały czas towarzyszy mu świadomość pustki. Jeżeli nie liczyć Brakissa, nie wyczuwał obecności nikogo żywego. Żadnego zwierzęcia, żadnej rośliny. Niczego. Nawet owadów.

Zaczął głęboko oddychać, przeglądając w myślach kilka technik relaksacyjnych, jakich nauczał w swojej akademii. Uświadomił sobie, że spodziewał się czegoś innego. Oczekiwał, że wykryje obecność innych form życia, nie tylko swojego byłego ucznia.

Inne formy życia pozwoliłyby mu uspokoić się i odprężyć. Teraz jednak nie mógł na to liczyć.

Metalowy pas startowy wciągnął jego maszynę typu X do wnętrza budynku. Wrota wydały donośny zgrzyt i zaczęły się zamykać. Luke nawet się nie obejrzał. Dokonał wyboru. Musiał teraz być konsekwentny.

Kiedy masywne wrota się zamknęły, w hangarze zapaliło się setki świateł. Niektóre oświetliły platformy ładownicze od spodu, a inne od góry. W sklepieniu rozbłysły gromady paneli jarzeniowych, a cichy syk ujawnił Skywalkerowi, że pomieszczenie wypełnia się powietrzem. Sprawdził wyświetlane na ekranach pokładowych monitorów dane, dotyczące składu mieszaniny gazów. Atmosfera nadawała się do oddychania.

Uniósł owiewkę kabiny X-skrzydłowca. Powietrze było cieplejsze, niż się spodziewał, i przesycone ledwo uchwytnymi zapachami rdzewiejących metali i smarów. Luke musiał przyznać, że woń rdzy trochę go zaskoczyła. Nie spodziewał się wyczuć jej w takim miejscu.

Kiedy rozpiął pasy ochronnej sieci i wstał z fotela pilota, odniósł wrażenie, że już kiedyś przebywał w tym hangarze. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jako chłopiec odwiedził w Anchorhead podobną halę, w której Hurt Jabba prowadził kilka legalnych interesów. Sprzedawał śmigacze, a Luke wyprawił się tam z wujem Owenem, żeby jakiś kupić.

Sługusi Jabby umieścili wszystkie sprzedawane śmigacze w ogromnej hali i umiejętnie je oświetlili, tak by snopy światła padały tylko na wypolerowane miejsca, a nie na wgniecenia w kadłubie, dziury albo łaty. Wuj Owen nie kupił wówczas żadnej maszyny, twierdząc, że wszystkie mają zatarte numery identyfikacyjne. Dopiero po wielu latach Luke uprzytomnił sobie, że sprzedawane przez Jabbę śmigacze musiały zostać komuś ukradzione.

Po kilku tygodniach jednak wrócił do tego samego hangaru, także w towarzystwie wuja Owena. Okazało się jednak, że Jabba zdążył zlikwidować swój interes. W wielkiej hali pozostały tylko oświetlone platformy.

Wspominając dawno minione chwile, Luke niepokoił się, że nikogo nie widzi. Gdyby hangar był zwykłą fabryką obsługiwaną przez androidy, do tej pory powinien pojawić się jakiś sprzedawca albo urzędnik.

Znów Brakiss.

I on, i Luke dobrze wiedzieli, że to nie będzie zwyczajna wizyta.

Zanim Skywalker zeskoczył na metalową płytę podłogi, opuścił owiewkę X-skrzydłowca i zablokował mechanizm zamka umożliwiającego otwarcie z zewnątrz. Wiedział, że kod, który wpisał do pamięci, nie powstrzyma zdecydowanego na wszystko sabotażysty, ale liczył na to, że zniechęci androida.

A zresztą Brakiss znał inne sposoby, gdyby zamierzał sforsować zamek myśliwca Skywalkera.

Luke poklepał rękojeść świetlnego miecza, czując jej lekki, ale kojący ucisk na biodrze. Miał na sobie luźną koszulę i obcisłe wojskowe spodnie. Nie chciał, żeby fałdzisty płaszcz Jedi rozpraszał jego uwagę, i obawiał się, że łatwo mógłby zaczepić połą o krawędź jakiegoś metalowego urządzenia.

Czuł suchość w gardle. Spodziewał się, że może zostać zmuszony do podjęcia walki. Nie oczekiwał, że ktokolwiek wyjdzie na jego powitanie.

Wiedział jednak, że Brakiss nadal dochowuje wierności Imperium. A poza tym, jak zawsze, uwielbia gry i sztuczki.

Głęboko odetchnął i skierował się w stronę otwartych drzwi, widocznych w przeciwległej ścianie. Uzmysłowił sobie, że może być obserwowany. Prawdopodobnie Brakiss zauważył, że zablokował zamek owiewki kabiny myśliwca typu X i poklepał rękojeść świetlnego miecza. Wie, że jego byłego nauczyciela dręczy niepewność i niepokój.

Kiedy Luke znalazł się na progu drzwi, przystanął. Liczył na to, że framuga ukryje go przed obiektywami holograficznych kamer. Posługując się Mocą, wysłał przed siebie wici myśli i omiótł nimi następne pomieszczenie, usiłując się przekonać, czy nie odnajdzie w nim jakichś śladów Brakissa.

Wykrył obecność byłego ucznia... intensywną, ale zarazem rozproszoną. Nie potrafiłby określić miejsca, z którego promieniuje. Fakt ten nie wprawił go w zdumienie. Matka Brakissa przecież powiedziała, że jej syn spodziewa się wizyty Skywalkera. Oznaczało to, że młody mężczyzna miał wystarczająco dużo czasu, by się przygotować.

Znał wiele najprzeróżniejszych sztuczek. Niektórych nauczył go Luke, a o innych mógł się dowiedzieć, służąc Imperium. Każda wrażliwa na oddziaływanie Mocy istota potrafiła rozproszyć ślady swojej obecności po ograniczonym obszarze. Fakt, że Luke w ogóle wyczuwał obecność byłego ucznia, oznaczał, że Brakiss musi być niedaleko.

Mistrz Jedi przeszedł przez próg drzwi i znalazł się w następnym pomieszczeniu. Stanął jak wryty.

Ze sklepienia zwieszało się tysiące złocistych rąk. Prawe ręce były zwrócone w jego stronę otwartymi dłońmi, a lewe kostkami wyciągniętych palców. Odchylone kciuki wszystkich rąk kierowały się w tę samą stronę. Błyszczały w świetle paneli jarzeniowych. Na taśmach unieruchomionych przenośników spoczywało jeszcze więcej rąk, częściowo rozłożonych. Niektóre miały odsłonięte wnętrza przedramion, ukazując urządzenia podobne do tych, które umożliwiały ruchy palców i nadgarstka ręki Skywalkera. Obok przenośników spoczywały nie przymocowane palce, a także złociste gniazda, czekające na połączenie ze złocistymi ramionami.

W takim miejscu jak to mógł przyjść na świat protokolarny android w rodzaju TTireepia. Zapewne gdzieś indziej, w jednej ze zwieńczonych kopułami hal, montowano korpusy astronawigacyjnych robotów typu R2. Aż trudno uwierzyć, że tak prozaiczne okoliczności towarzyszyły narodzinom dwóch osobowości, które odegrały tak ważną rolę w życiu Skywalkera.

W ogromnej montażowni panowała głucha cisza. Pasy transmisyjne były nieruchome, a aparatura kontrolująca temperaturę i skład atmosfery w hali pracowała, nie wydając żadnego dźwięku. Nic innego również się nie poruszało. Złociste ręce zwieszały się ze sklepienia jak stalaktyty... stalaktyty, kryjące w sobie sugestię, że kiedyś mogą obudzić się do życia.

Luke spojrzał na sklepienie montażowni. Złociste ręce tkwiły w metalowych prowadnicach i nie były przyczepione do niczego innego.

Poczuł niemal namacalną ulgę.

- Czy jest tu kto? - zapytał.

Echo jego głosu, odbite od otaczających go metalowych przedmiotów, powróciło do niego cichymi, metalicznie brzmiącymi dźwiękami.

- Czy jest tu kto?

Skywalker nie miał pojęcia, dokąd iść i co robić. Wiedział tylko, że nie zamierza podążać śladami rozproszonych nierzeczywistych Brakissów, by odnaleźć tego jedynego prawdziwego. Jego były uczeń prawdopodobnie chciał prowadzić go przez wiele podobnych hal, w których montowano nogi, korpusy albo głowy. Zapewne pragnął w ten sposób dać mu coś do zrozumienia.

Luke zaś miałby się dowiedzieć, co takiego, dopiero wówczas, kiedy udałoby mu się dotrzeć do samego Brakissa.

- Czy jest tu kto? - zawołał jeszcze raz mistrz Jedi.

Nie zamierzał nigdzie chodzić. Nie chciał oddalać się od X-skrzydłowca, przynajmniej dopóty, dopóki nie otrzyma żadnej wskazówki ani odpowiedzi.

Pragnął wytrwać w tym postanowieniu, mimo iż miał przeczucie, że żadnej nie otrzyma.

ROZDZIAŁ 19

Brakiss śledził poczynania mistrza Jedi na cztery sposoby: Po pierwsze, za pomocą aparatury kontrolnej, którą rozmieścił w różnych punktach powierzchni Teltis. Po drugie, wykorzystując informacje przekazywane przez system komputerowy. Po trzecie, używając grupy bezgłośnie osaczających Skywalkera specjalnie zaprojektowanych androidów-gladiatorów i po czwarte, posługując się Mocą. Najbardziej ufał własnym umiejętnościom władania Mocą. Przekonał się jednak, że obecność mistrza Jedi zakłóca jego skupienie niczym ciężki głaz, wrzucony w toń spokojnego stawu jego świata. Mimo iż doskonale wiedział, że Skywalker przyleci, nie był przygotowany na tak intensywne zakłócenie.

Stał w ośrodku łączności telekomunikacyjnej, znajdującym się pod samą kopułą budynku, w którym kiedyś montowano protokolarne androidy. Z okrągłego sklepienia zwieszały się części tych eksperymentalnych automatów: oczy umiejące słuchać, ręce potrafiące widzieć i usta mogące chwytać i ściskać. Najbardziej ze wszystkich części lubił oczy. Mogły funkcjonować same; nie musiały stanowić części androidów. Śledziły wszystko, co działo się w pomieszczeniu, i przesyłały zebrane informacje, dokąd kazał. Miały jeszcze tę cenną zaletę, że przyprawiały o dreszcz przerażenia niemal wszystkie istoty, które do postrzegania używały oczu. Na razie Brakiss nie był jeszcze pewien, jak wykorzysta te niezwykłe urządzenia. Przypuszczał jednak, że niedługo coś wymyśli.

Był w tym dobry. Na Telti mógł rozwijać swoje umiejętności. Gdyby tylko Kueller pozwolił mu pracować w fabryce i wykorzystywać talent do władania Mocą... Obiecał wprawdzie, że Brakiss nie będzie miał odtąd nic wspólnego z Almanią, jednak Kueller nigdy nie dotrzymywał danego słowa, a zwłaszcza wówczas, kiedy chodziło o Brakissa. Władca Almanii uważał, że wojowników umiejących posługiwać się Mocą spotyka się niezwykle rzadko, i zamierzał wykorzystywać każdego, kto stanie się jego podwładnym. A najbardziej uzdolnionym, jakim dysponował, był Brakiss.

To właśnie Kueller polecił mu, żeby zwabił Skywalkera w pułapkę.

Młody mężczyzna usiadł. Fotel, który natychmiast dostosował się do kształtów jego ciała, objął go miękkimi ramionami. Brakiss skierował spojrzenie na ekrany monitorów stojących przed nim na wielkim stole i obserwował, jak dziesięciu Skywalkerów pyta o to, czy jest ktoś w wielkiej pustej montażowni, chwilowo zamienionej na magazyn zbyt wielkiej liczby rąk androidów. Nawet potężny Skywalker wyglądał na zdumionego widokiem tylu złocistych kończyn.

Nie zmienił się. A powinien był. Minęły przecież całe lata. Brakiss słyszał, że mistrz Jedi omal nie zginął, kiedy przebywał na pokładach „Oka Palpatine'a". A jednak wyglądał, jak zawsze. Na oszpeconej blizną twarzy widniał wciąż ten sam chłopięcy uśmiech, ciało było nadal szczupłe i prężne, a chód znamionował dobrze znaną pewność siebie.

Tę samą pewność siebie, z jaką zmusił Brakissa do zmierzenia się z siłami ciemności.

Młody mężczyzna przełknął ślinę. Nawet teraz, kiedy pomyślał o tym, że sam musiał stawić czoło wszystkiemu złu, jakim cisnął w niego Skywalker, czuł przeszywające jego ciało lodowate dreszcze. Uciekł, nie mogąc wytrzymać tej próby. Uciekał jak potrafił najszybciej, ale kiedy wrócił do domu, przekonał się, że jego matka nadal żyje w cieniu Imperium. Musiał zameldować o wszystkim, czego dowiedział się i co przeżył. Uczynił to, ale postawił warunek, że później zostanie zwolniony z dalszej służby.

Imperium stwierdziło, że przekazane przez niego informacje są niezwykle cenne, ale ponieważ uznało, że jego umysł uległ zbyt dużej deformacji, zgodziło się na ten warunek. Zwolniony ze służby Brakiss uciekł i błąkał się po całej galaktyce, dopóki nie odnalazł go Kueller. Dopiero on zdołał sprawić, że jego podopieczny przyszedł do siebie.

W zamian za pewną przysługę.

Tą przysługą miał być Skywalker.

Brakiss pochylił się i pstryknął przełącznikiem komunikatora. Kueller odezwał się natychmiast. Jego miniaturowy hologram pojawił się nad płytką odbiornika holoprojektora. Iskrzący się wizerunek władcy Almanii miał tak małe rozmiary, że Brakiss mógłby go zmiażdżyć jednym uderzeniem pięści; a jednak promieniowała od niego taka nieugięta siła, że młody mężczyzna odruchowo naparł plecami na oparcie fotela.

- Właśnie przyleciał - odezwał się na widok świetlistego hologramu.

Pośmiertna maska na twarzy Kuellera rozciągnęła siew uśmiechu.

- To dobrze. Przyślij go do mnie. Brakiss przesunął językiem po wargach.

- Myślałem... Przypuszczałem... że może ja mógłbym go zabić. Jestem mu to winien. On...

Kueller niedbale machnął ręką. Trupia czaszka jeszcze szerzej wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Proszę bardzo. Możesz go zabić.

Brakiss poczuł wędrujące wzdłuż kręgosłupa lodowate ciarki. Zaniepokoił się, że zwycięstwo nic go nie kosztowało.

- Myślałem, że chciałeś go sam zabić - odezwał się po chwili. Kueller wzruszył ramionami.

- Nie sądzę, żebyś ty potrafił to zrobić, ale jeżeli ci się uda, nie pozostawisz mi wyboru. Będę musiał zabić ciebie.

Mężczyzna mówił z takim spokojem i pewnością siebie, że Brakiss odchylił oparcie fotela jeszcze dalej.

- Myślałem, że stoimy po tej samej stronie - zauważył.

- To prawda - przyznał Kueller - ale osoba, która zabije wielkiego mistrza Jedi, Luke'a Skywalkera, stanie się najpotężniejszą istotą w całej galaktyce. Jeżeli zabijesz Skywalkera, tobie przypadnie w udziale ten zaszczyt. Nie będę miał innego wyjścia. Będę musiał ci go odebrać.

- Imperator nie zamierzał osobiście zabijać Skywalkera - przypomniał Brakiss. - Pragnął, żeby zabił go Vader.

- Imperator od dawna nie żyje, Brakissie. - Uśmiech na twarzy jego rozmówcy stopniowo zanikł. - Dla własnego dobra nie powinieneś o tym zapominać.

Młody mężczyzna kiwnął głową.

- I pamiętaj o jeszcze jednym, Brakissie - dodał Kueller. - Dowiem się, jeżeli Skywalker umrze.

Miniaturowy wizerunek mężczyzny zamigotał i zniknął. Powietrze wokół płytki odbiornika jeszcze przez chwilę lśniło i migotało, po czym świetliste iskry także się rozpłynęły, jakby zgasła nawet siła osobowości Kuellera. Dopiero wówczas Brakiss uniósł zaciśniętą pięść i grzmotnął z całej siły w płytkę, nad którą jeszcze niedawno widniał wizerunek rozmówcy. Poczuł, że jego dłoń przeszył dojmujący ból. Pomyślał, że na razie nie ma dość sił, żeby zmierzyć się z Kuellerem. Ale kiedyś nadejdzie taka chwila.

To było tylko kwestią czasu.

Przyłożył dłoń zwiniętą w pięść do piersi i ponownie zwrócił spojrzenie na ekrany monitorów. Skywalker przestał wykrzykiwać to samo niemądre pytanie. Uniósł głowę i wpatrywał się w kopułę. Rozchylił lekko wargi, a jego oczy zalśniły, jak u kogoś, kto próbuje wyczuć czyjąś obecność, posługując się tylko zmysłami Jedi.

Czyżby wyczuł pojawienie się Kuellera?

Nonsens. Nikt nie potrafiłby tego wykryć z tak dużej odległości.

Nawet Skywalker.

A może jednak to potrafił?

Skywalker odwrócił się na fotelu i pstryknął palcami. Natychmiast do pokoju wkroczył protokolarny android. Automat typu C-9PO był maszyną najnowszego typu, którą Brakiss zmodyfikował, pragnąc przystosować do swoich potrzeb. Ostateczne skasowanie zawartości pamięci, jakiemu poddał androida przed dwoma miesiącami, a także zwiększenie umiejętności porozumiewania się z istotami inteligentnymi, sprawiły, że automat oddawał mu nieocenione usługi; czasami nawet trudne do opisania.

Skywalker może nigdy się tego nie nauczyć.

A może się nauczy.

- See-Ninepio - odezwał się Brakiss. - Mamy gościa.

- Wiem, proszę pana.

Android znieruchomiał wymagane dwa metry przed mężczyzną. Jego złociste czujniki optyczne zalśniły, jakby promieniowały wewnętrznym blaskiem.

- Zaprowadzisz go do montażowni i powiesz, żeby na mnie poczekał.

- Ależ proszę pana, gościom nie wolno przebywać w montażowni.

Brakiss spiorunował spojrzeniem krnąbrnego androida. See-Ninepio jednak wytrzymał je, nie odwracając głowy. Brakiss pomyślał, że niektóre cechy protokolarnych androidów pozostaną zawsze takie same, bez względu na to, ile razy skasować zawartość ich pamięci.

- On nie jest klientem - wyjaśnił po chwili.

- A zatem kim jest, proszę pana? - zapytał See-Ninepio. - Powinienem wiedzieć, kogo wpuszczam do montażowni.

Kim jest? Brakiss uśmiechnął się do siebie, ale w jego uśmiechu nie kryło się rozbawienie. Skywalkera nie można było zaliczyć do żadnej kategorii, którą mógłby zrozumieć protokolarny android.

- Jest mistrzem Jedi, Ninepio. Nie przybył do nas, by cokolwiek kupować.

- Aha. Rozumiem - odparł Ninepio. - A zatem to sprawa osobista.

Odwrócił się i stawiając nieporadnie nogi, wyszedł z pokoju. Niewielkie stopy, które montowano we wszystkich modelach typu C-9, nie spisywały się lepiej niż normalne, w jakie wyposażano wszystkie poprzednie modele, od C-l do C-8. W tym przypadku zmiana projektu nie wyszła na dobre.

Brakiss pomyślał, że musi o tym pamiętać.

Stwierdził jednak, że nie wystarczało mu już nawet skupianie się na problemach związanych z doskonaleniem konstrukcji protokolarnych androidów. Zazwyczaj pozwalało mu jasno myśleć, ale teraz przestało oddziaływać na jego umysł w taki sposób. Zmianę spowodowało pojawienie się mistrza Jedi.

A zatem im szybciej pozbędzie się Skywalkera i każe mu wyprawić się w dalszą drogę, tym lepiej.

Przelecieli „Sokołem Milenium" Na Skip Pięć. Wprawdzie Seluss chciał zabrać jeden ze skoczków, ale Han przypomniał mu, że to on układa wszystkie plany.

Nie zamierzał oddalać się nawet na odległość dziesięciu metrów od swojego frachtowca.

Doszedł do wniosku, że musi przekonać się na własne oczy, jak wyglądają szczegóły tego nieprawdopodobnego przedsięwzięcia. Coś w tym wszystkim się mu nie zgadzało. Przemytnicy na ogół zajmowali się handlem wartościowymi przedmiotami. Teraz jednak otrzymywali dziesięciokroć więcej niż zazwyczaj za dostarczanie złomu... złomu, który każdy przedsiębiorczy lord przestępczego świata mógł znaleźć na dziesiątkach innych planet.

Imperium, a raczej to, co z niego pozostało, nie produkowało żadnych urządzeń ani sprzętów. Nowa Republika zlikwidowała każdą imperialną fabrykę, o jakiej się dowiedziała. Skonfiskowała i zniszczyła wszystkie prototypy i projekty. Możliwe, że przeoczyła jakiś zakład, wciąż jeszcze pracujący na potrzeby Imperium, ale wówczas ów lord złoczyńców, jeżeli chciał zaopatrywać się w nowoczesne imperialne urządzenia, musiał płacić krocie także właścicielom tej fabryki.

A może rozwiązaniem zagadki były surowce, stosowane do produkcji starych przedmiotów? Takie, które pod jakimś względem różniły się od później używanych?

Han miał przeczucie, że pozna tajemnicę, jeżeli rzuci okiem na przedmioty, którymi handlowali przemytnicy. Po raz pierwszy od bardzo dawna żałował, że nie poleciał w towarzystwie Threepia. Pan profesor mógłby powiedzieć mu wszystko na temat różnic istniejących między podobnymi typami takich samych imperialnych urządzeń, a gdyby tego nie wiedział, pozostawał jeszcze Artoo.

Han czuł się dziwnie, nie mając na pokładzie „Sokoła" obu doradców.

Pamiętał jednak, że kiedy zaliczał się do stałych bywalców Ostoi, Skip Pięć był opuszczony. Wydrążone we wnętrzu asteroidy jaskinie, chociaż ogromne, zostały wyłożone awanturynem*, dzięki czemu ich temperatura wahała się w okolicach czterdziestu stopni Celsjusza. Ludzie z trudem ją wytrzymywali, a inne większe istoty, które zamieszkiwały Ostoję, uważały za zabójczą dla swoich organizmów. Jakieś dziesięć lat przed pierwszym pojawieniem się Hana w Ostoi, w gigantycznych pieczarach znalazł schronienie gang istot ludzkich trudniących się nielegalnym handlem. Przemytnicy mieszkali w nich przez kilka miesięcy, ale później pozabijali się, walcząc między sobą. Twierdzono, że płomieniem, który podsycił ten konflikt, było właśnie nieznośne gorąco.

Han nigdy nie mieszkał na Skipię Pięć; znał panujące tu warunki tylko ze słyszenia.

Mimo to został zaskoczony rozmiarami i stopniem zagospodarowania wielkich pieczar.

Urządzone w jednej z nich lądowisko, znajdujące się na samym skraju asteroidy, mogło swobodnie pomieścić sześć luksusowych liniowców. Han od kilku lat nie widział takiego ogromnego lądowiska nigdzie indziej poza Coruscant. Jego „Sokół" wydawał się bardzo mały w porównaniu z dziesiątkami frachtowców, które czekały z otwartymi ładowniami, aż binarne podnośniki skończą ustawiać we wnętrzach ciężkie skrzynie. Niektóre dorównywały rozmiarami sterowni „Sokoła".

Han spojrzał na Chewiego, który zawył ze zdumienia. Siedzący za ich plecami Seluss nerwowo zaświergotał.

- Wewnątrz tych skrzyń mogą kryć się różne rzeczy, chłopie -odezwał się Han, oglądając się przez ramię na Sullustanina. - Muszę przekonać się, co jest w środku.

Seluss ponownie zatrajkotał.

Han postanowił go zlekceważyć. Wiedział, że nikt z własnej woli nie otworzy skrzyni, aby mógł zajrzeć do jej wnętrza, a zwłaszcza teraz, kiedy mieszkańcy Ostoi przestali uważać go za jednego ze swoich. Musiał jednak zobaczyć, co znajduje siew pojemnikach. Nadal nie mógł uwierzyć, aby przemytnicy dobrowolnie współpracowali ze sobą, żeby zaspokoić żądania tajemniczego nabywcy. Miał przeczucie, że tylko kilku zajmuje się tym procederem. Podejrzewał, że reszta jedynie udaje, a w rzeczywistości dostarcza najlepsze towary na własną rękę. Musiał wiedzieć, kto pracuje na Skipię Pięć, a kto oszukuje swoich kompanów. Dopiero wówczas on i Chewie będą mogli podążyć śladami przemytników, którzy w tajemniczy sposób zaginęli. Liczył na to, że jeden z nich ma wobec niego dług wdzięczności, pochodzący z dawnych czasów, kiedy Han był jednym z przemytników. Tylko w taki sposób będzie mógł odkryć tajemnicę nieznanego klienta, nie spotykając się z nim w cztery oczy.

- Wy dwaj zostaniecie na pokładzie - powiedział do Chewiego. - Ja niedługo wrócę.

Wookie zaryczał.

- Już to kiedyś przerabialiśmy - przypomniał Solo. - Nie zamierzam pozostawić tu „Sokoła" bez opieki i nie zapuszczę się w głąb tych jaskiń, mając Selussa za jedynego towarzysza.

Sullustanin zaszczebiotał.

- To, że twoje wyjaśnienia mają sens, nie oznacza jeszcze, że powinienem ci zaufać - odparł Han. Odpiął pasy i wstał z fotela pilota. - Chewie, jeżeli zabawię tam zbyt długo, wynoś się z tej asteroidy.

Chewbacca zawył.

- Mówię poważnie, Chewie.

Rosły Wookie potrząsnął kudłatą głową i zabeczał.

- Tak, wiem o tym - mruknął Solo. - Dozgonny dług wdzięczności. To dlaczego wydaje ci się, że możesz lekceważyć moje polecenia? - Sięgnął po blaster. - Pilnuj „Sokoła", Chewie. Wolę polegać na własnym sprycie niż utknąć na Skipię Pięć na resztę życia. Rozumiesz?

Chewie mruknął coś pod nosem, ale odwrócił głowę i pochylił się nad kontrolnymi pulpitami. Seluss chwycił rękaw koszuli Hana i ponownie zajazgotał.

- Ta-a, wiem, że ty wiesz, czego szukać, mysi móżdżku - odrzekł Solo. - To wcale jeszcze nie znaczy, że ty i ja szukamy tego samego.

Strząsnął rękę Sullustanina i wyszedł ze sterowni. Chewie zdążył w tym czasie opuścić rampę, tak by jego przyjaciel mógł zejść na lądowisko.

W jaskini panowało tak nieznośne gorąco, że Han natychmiast poczuł się jak uderzony obuchem. Stwierdził, że na skórze pojawiły się krople potu, a ubranie przykleiło się do ciała. Żałował, że nie zabrał pojemników z pitną wodą, ale nie chciał wracać do sterowni „Sokoła" tylko po to, by je zabrać.

Nie zamierzał przecież przebywać tu bardzo długo. Może wytrzymać.

Tym bardziej, że już kiedyś wytrzymywał takie ciepło, chociaż wówczas był słabszy i bezbronny. Najgorzej czuł się na Tatooine, kiedy cierpiał na chorobę pohibernacyjną. Oślepiony i prażony promieniami bezlitosnych słońc, mógł tylko słuchać odgłosów toczącej się wokół niego bitwy. Później dziwił się, że w ogóle przeżył.

Prawdę mówiąc, nigdy nie przestał się dziwić.

Głęboki haust powietrza, który nabrał, zanim stanął na progu, nie wystarczył na długo. Zaczerpnął powietrza na nowo, a potem zbiegł po rampie.

Obserwowali go przemytnicy, zajęci załadunkiem swoich statków. Niektórzy widząc, jak kieruje się w głąb lądowiska, na wszelki wypadek wodzili za nim lufami blasterów. Kiedy przechodził obok dwóch binarnych podnośników, automaty przerwały pracę i znieruchomiały. W pobliżu robotów i kadłuba frachtowca gorąco było jeszcze trudniejsze do wytrzymania, a przecież nadal znajdował się właściwie na skraju lądowiska. Wiedział, że w głębi będzie panował żar, niemal uniemożliwiający oddychanie.

Przecisnął się przez drzwi i ruszył wąskim korytarzem. Wyłożone awanturynem ściany zostały uszczelnione termoizolacyjną pianką, dzięki czemu temperatura obniżyła się o kilka stopni. Han przystanął i poświęcił chwilę, żeby otrzeć pot z twarzy i głęboko odetchnąć. Wyciągnął blaster i zaczął sprawdzać, czy mimo działania tak wysokiej temperatury nadal funkcjonuje prawidłowo. Działał doskonale.

- Zamierzasz się nim posłużyć?

Han uniósł głowę. Zobaczył szczupłego jasnowłosego mężczyznę, który siedział za biurkiem, wpuszczonym w najbliższą ścianę. Długie złociste włosy spływały mu na ramiona. Mężczyzna miał na sobie tylko siatkowe spodnie, a jego obnażony tors zdobiły liczne tatuaże. O blat biurka opierał jedynie łokcie, dłoni nie było widać. Han domyślał się, że palce jednej ręki zaciskają się na rękojeści blastera.

- Po prostu upewniam się, że działa - powiedział. - Na wypadek, gdybym musiał go potrzebować.

- To twój statek? Tam, na samym skraju?

- Ta-a. - Han postarał się powiedzieć to obojętnym tonem. Jeszcze nie wiedział, czy mężczyzna okaże się jego wrogiem, czy przyjacielem.

- Strasznie mały jak na towarowy transportowiec.

- To wspaniały frachtowiec - odparł z przekonaniem Solo.

- Jasne - powiedział mężczyzna, a z jego tonu przebijało niedowierzanie.

Han zaczerpnął haust powietrza. Powoli zaczynał się odprężać.

- Masz jakieś problemy z moim statkiem?

- Nie - odparł blondyn. - Tylko że to lądowisko jest na ogół zarezerwowane dla znacznie większych jednostek. Muzealne zabytki lądują zazwyczaj po przeciwnej stronie Piątki.

- No cóż, aż do tej chwili nikt nie powiedział mi, że kierujecie się takimi zasadami - stwierdził Solo. - Następnym razem, kiedy będę zamierzał lądować, posadzę statek na tamtym lądowisku.

Mężczyzna wyciągnął blaster, ale odchylił się na krześle i ułożył go na kolanie w taki sposób, że lufa mierzyła w okolice głowy Hana.

- Nie będzie żadnego następnego razu, koleś, jeżeli nie powiesz mi, po co tu przyleciałeś.

- Przyjaciel prosił mnie, żebym dopilnował załadunku - oznajmił Han. - Wynajął mój frachtowiec, żeby zabrać towar z Ostoi.

- Twój przyjaciel jakoś się nazywa?

Han jakby od niechcenia obrócił swój blaster tak, aby mógł w każdej chwili się nim posłużyć.

- Seluss - odparł. - Jest Sullustaninem, ale jego partner zniknął razem ze statkiem, którym zawsze latali.

- Słyszałem o tym - przyznał blondyn. Nie przestawał mierzyć z blastera, ale nie zbliżył wskazującego palca do przycisku spustowego. - Ostatnio dzieją się tu różne rzeczy.

- Na przykład znikają niektórzy przemytnicy? - podsunął Solo.

- Nie wracają. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że nachapali się i doszli do wniosku, że pora wycofać się z interesu.

- Zawsze myślałem, że z tego interesu nie można się wycofać - zauważył Han.

Mężczyzna szarpnął głową, aby odrzucić pasmo włosów na plecy.

- Ach, niektórzy rezygnują. Przechodzą w stan spoczynku, odlatują. .. To normalne. Przemytnicy są niepoprawnymi romantykami. Nie znoszą myśli, że kiedyś mogą się zestarzeć. Doskonale wiedzą, że nie będą się bawili tak dobrze jak wówczas, kiedy byli młodzi. Zwłaszcza teraz, kiedy mogą mieć tyle forsy, ile zechcą. Któż mógłby mieć im to za złe?

- Nie wyglądasz na staruszka - odezwał się Solo.

- Nie zamierzam wycofywać się z interesu - przyznał blondyn.

- To co tutaj robisz? - zdziwił się Solo. - Nigdy przedtem nie widziałem na Skipię Pięć żadnych strażników.

Rzecz jasna, nigdy przedtem nie przebywał na Skipię Pięć, ale złotowłosy mężczyzna nie musiał o tym wiedzieć.

- Nigdy nie powiedziałem, że jestem strażnikiem. - Mężczyzna wstał z krzesła. - Obawiałem się tylko, czy twój statek nie stoi zbyt blisko mojego. Zanim skończę załadunek, chciałem się dowiedzieć, po co przyleciałeś.

- Który statek należy do ciebie? - zainteresował się Han.

- Ten, pod którym postawiłeś swój - odparł blondyn.

Han obejrzał się przez ramię. Dopiero teraz zauważył, że zaparkował „Sokoła" pod kadłubem jedynego gigantycznego frachtowca stojącego na lądowisku. W porównaniu z nim inne statki wyglądały jak karzełki. Jego kadłub został osłonięty pancernymi płytami, a „Sokół" przeleciał dokładnie pod rufową ładownią.

- Jak udało ci się sprowadzić coś takiego do Ostoi? - zdziwił się Solo.

- Nie sprowadzałem go - oznajmił mężczyzna tonem zniechęcającym do zadawania dalszych pytań. Han nie musiał zresztą o nic pytać. Jarril miał rację, twierdząc, że Ostoja stała się zupełnie innym miejscem. W dawnych czasach żaden przemytnik nie ośmieliłby się ukraść statku innemu przemytnikowi, a teraz wszystko wskazywało na to, że można tym się nawet chełpić.

Han jeszcze nigdy nie był taki szczęśliwy, że kazał zostać Chewiemu na pokładzie „Sokoła".

- Rozumiem - odezwał się po chwili. - To jak będzie? Przepuścisz mnie czy nie?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Przecież nawet nie próbowałem cię zatrzymać.

- Ale zrobiłeś wszystko, żeby mi się tak wydawało - burknął Han, a później odwrócił się i ruszył dalej wąskim korytarzem. Pomyślał, że zdążył wyjść z formy. Tak bardzo wpoił sobie zwyczaje panujące na Coruscant, że nawet nie pomyślał o tym, iż mężczyzna mógł nie być strażnikiem. Przemytnicy nie zatrudniali strażników; najwyżej od czasu do czasu sami pełnili ich funkcję. Han pomyślał, że musi oczyścić umysł i przypomnieć sobie wszystkie stare nawyki, jakie pamiętał z dawnych czasów. Jeżeli nie zapomni o nowych obyczajach, może nigdy nie odlecieć żywy z Ostoi.

Mroczny korytarz wił się chyba bez końca. Termoizolacyjna warstwa chłodząca pochłaniała także część ciepła wydzielanego przez awanturyn; mimo to powietrze w korytarzu było nieznośnie suche. Han tęsknił za pluskiem kropel spadającej wody i prawie tęsknił za wszechobecnym odorem Skipa Jeden.

Prawie.

Jego buty szurały po wyłożonym chłodzącą warstwą dnie tunelu. Spocona dłoń, ściskająca blaster, raz po raz ślizgała się po rękojeści. Han pomyślał, że miałby kłopot z trzymaniem czegokolwiek cięższego w spoconych palcach. Jego wzrok stopniowo przyzwyczajał się do ciemności. Na wysypanym piaskiem dnie krętego korytarza dostrzegał teraz wiele różnych śladów. Tunel się obniżał, a gdzieś z dołu dobiegały dźwięki pracujących ciężkich urządzeń i skrzekliwe głosy wypowiadające słowa w języku, którego nie słyszał od bardzo dawna. Później do jego nozdrzy doleciał charakterystyczny fetor będący mieszaniną potu, smarów, rozpuszczalników i czegoś cuchnącego, co mogło pochodzić z jamy gondara.

Jawowie.

To było niemożliwe. Jawowie pozostali na Tatooine. Jedynymi Jawami, o których dowiedział się od Luke'a, że opuścili Tatooine, byli ci, których mistrz Jedi spotkał na pokładach „Oka Palpatine'a". I oni nie opuścili rodzimej planety z własnej woli.

A zatem może i ci zostali do tego zmuszeni.

Nie odrywając pleców od ściany korytarza, Han schodził powoli po pochyłości. Przekonał się, że w korytarzu zaczyna się robić coraz jaśniej, ale zarazem coraz goręcej. Fetor stawał się trudny do wytrzymania.

Ściany korytarza w dole pod nim nie zostały pokryte warstwą chłodzącej pianki.

Han przełknął ślinę, a potem, chcąc zwilżyć spieczone wargi, przesunął po nich językiem. Obiecał sobie, że tylko zerknie na to, co się dzieje, a później wróci na pokład „Sokoła". Ścisnął mocniej rękojeść blastera. O ile pamiętał, Jawowie nigdy nie zaliczali się do istot, które darzył szczególną sympatią.

Kiedy skręcił za róg korytarza, blask promieniujący z awanturynowych ścian niemal go oślepił, a żar objął jego ciało niczym ramiona kochanki. Przez chwilę stał nieruchomo, by dać oczom czas przyzwyczaić się do światła. Później ruszył ostrożnie przed siebie, starając się zachowywać jak najciszej.

Korytarz kończył się wlotem do ogromnej jaskini. Sklepienie znajdowało się na wysokości sześciu pięter... wystarczająco wysoko, aby awanturyn mógł imitować niewielkie słońce. Ściany groty pokryto chłodzącą warstwą jedynie do wysokości pierwszego piętra. W rezultacie pieczara, wydrążona niemal w samym sercu Skipa Pięć, rzeczywiście wyglądała jak pustynia na Tatooine.

Pośrodku groty spoczywał nieruchomy piaskoczołg. W boku widniały mające kształt klina otwarte drzwiczki, przez które raz po raz wchodzili albo wychodzili Jawowie. Rubinowe oczy istot płonęły jak rozżarzone węgle, ale Han nie widział ich głów, jak zawsze osłoniętych kapturami. Dolne części brunatnych płaszczy były podarte i wystrzępione. Istoty nieustannie szwargotały coś w swojej mowie, nie przestając wyciągać z piasku części pancerzy imperialnych szturmowców i wnosić ich do wnętrza czołgu. Inni Jawowie czyścili je tam z piasku, a jeszcze inni naprawiali androidy, tak by chociaż przez jakiś czas nadawały się do użytku. W piasku spoczywało jeszcze sporo innych elementów pancerzy i kilka blasterów, a nawet fragmenty kadłuba imperialnego wahadłowca.

Han zapomniał o złym samopoczuciu. Wychylił się, jak najdalej mógł, i zaczął się przyglądać. W kilku miejscach w ścianach pieczary ujrzał ciemne, wiodące do następnych jaskiń otwory, w niektórych widniały ślady gąsienic piaskoczołgów. Po kilku chwilach jeden z Jawów uniósł małą rękę, a jego pobratymcy pospiesznie wnieśli do środka elementy pancerzy. Wyglądało na to, że nie zauważyli wystających z piasku fragmentów kadłuba wahadłowca. Kiedy drzwiczki w boku kolosa się zamknęły, piaskoczołg ze zgrzytem gąsienic ruszył, a na piasku utworzyły się nowe ślady. Machina z łoskotem przetoczyła się obok kryjówki Hana, który musiał odskoczyć pod samą ścianę, żeby Jawowie go nie zauważyli.

Na wszelki wypadek, gdyby się rozglądali. Kiedy piaskoczołg zniknął za zakrętem korytarza, Han kuląc się, wbiegł do pieczary i kucnął, żeby nie rzucać się w oczy. Jak się spodziewał, piasek okazał się gorący. Nabrał garść piachu i powoli przepuścił między palcami. Przyglądał się, jak razem z ziarnkami spadają okruchy skał i kamyki, i nie zdziwił się, kiedy na kupce piasku wylądował metalowy sworzeń. Ujął go w palce, oczyścił z piasku i obejrzał dokładnie. Zorientował się, że sworzeń został wyprodukowany w jednej z imperialnych fabryk przed mniej więcej dwudziestoma pięcioma laty; podobnych używało Imperium do mocowania elementów konstrukcyjnych kadłubów towarowych transportowców.

Odrzucił sworzeń na bok i zaczął przekopywać piasek. Odnajdywał coraz więcej części i fragmentów urządzeń, ale w końcu natrafił na warstwę termoizolacyjnej pianki.

A zatem ktoś celowo nasypał piasku na dno pieczary. Wiele wskazywało na to, że również w jakimś celu zagrzebał w piasku części imperialnych pancerzy i fragmenty urządzeń. To wszystko nie miało sensu.

Han przez chwilę nie wstawał, pogrążony w rozmyślaniach. Odkrył następny kawałek łamigłówki, który musiał teraz dopasować do tych, jakie odkrył poprzednio. Ważny kawałek. Może najważniejszy.

Niemiłosierny żar prażył mu plecy. Łoskot silnika następnego piaskoczołgu sprawił, że ocknął się z zadumy i uniósł głowę. Przez mroczy otwór wiodący do sąsiedniej pieczary zobaczył, jak w boku innej maszyny zamykają się małe drzwiczki.

Jeżeli Skip Piąty miał rozmiary podobne do Skipa Jeden, Jawowie mogli całymi dniami jeździć z jednej jaskini do drugiej, nie spotykając się z ziomkami, przekonani, że przez cały czas przebywają na niewielkiej, izolowanej części pustyni Tatooine.

Do pełnego szczęścia nie brakowało im nic: mogli gromadzić uszkodzone przedmioty, a potem naprawiać i składować we wnętrzach piaskoczołgów.

Musieli także komuś je przekazywać.

I otrzymywać za nie coś w rodzaju wynagrodzenia.

Jawowie uwielbiali wymieniać jedne przedmioty na inne, ale niechętnie przyjmowali kredyty jako formę zapłaty. Pieniądze niewiele dla nich znaczyły. Celem ich życia było szukanie i zbieranie różnych drobiazgów, aby potem wymienić je na inne. Czyż mógł istnieć lepszy sposób niemal darmowego rozwiązania problemu czyszczenia i naprawiania starych części i urządzeń? Ten, kto wymyślił ten etap operacji, musiał być istotą pomysłową i błyskotliwą.

Han poczuł smród przypominający fetor psującej się ryby, i natychmiast wyciągnął dłonie z piasku. Bez względu na to, czy czuł odór Jawów, czy mazi spływającej po ścianach Skipa Jeden, jego pobytowi w Ostoi Przemytników zawsze towarzyszyły przykre wrażenia węchowe. Któż mógł wiedzieć, co jeszcze kryło się w tych pieczarach? Han nie był nawet pewien, czy chciałby poznać odpowiedź na to pytanie.

Otarł dłonie o spodnie i odwrócił się, tknięty nagłym przeczuciem. Zobaczył Chewiego, stojącego tyłem do niego, z miotaczem gotowym do strzału. Rosły Wookie mierzył w otwór korytarza.

- Myślałem, że powiedziałem ci, abyś pilnował „Sokoła".

Chewie machnął włochatą ręką, dając przyjacielowi znak, żeby był cicho. Han zacisnął palce na rękojeści blastera. Jeżeli Chewie pozwolił tej kurduplowatej myszy pozostać na pokładzie jego statku, mogą już nigdy nie wydostać się z tej dziury. Nigdy.

W końcu Chewbacca opuścił rękę. Odezwał się półgłosem w mowie Wookiech, co zabrzmiało jak seria cichych warknięć, jęków i pomruków. Pragnąc podkreślić wagę swoich słów, wymownie wymachiwał ręką. Nie przestał jednak wpatrywać się w wylot korytarza, zupełnie jakby oczekiwał, że za chwilę może się w nim ktoś ukazać.

Han słuchał, z każdą chwilą coraz bardziej marszcząc czoło. Okazało się, że Chewie obserwował z pokładu frachtowca, jak jego przyjaciel znika w otworze korytarza, ale później zobaczył, że jego śladami ruszyło trzech nieznanych mężczyzn. Kiedy jednak odnalazł Hana, nie ujrzał przy nim nikogo.

To nie było wszystko, co zobaczył.

Zorientował się, że większość statków stojących na gigantycznym lądowisku nie czekała na załadunek. Była rozładowywana.

W Ostoi nikt nigdy niczego nie rozładowywał. To była jedna z nie pisanych reguł. Takie postępowanie byłoby zresztą nierozsądne.

- Czegoś w tym wszystkim mi brakuje, Chewie - odezwał się Han. - Gdzie jest Seluss?

Chewie kiwnął głową w stronę wylotu korytarza.

- Tam? Dałeś mu blaster?

Chewbaca wzruszył ramionami, po czym cicho warknął.

- Chyba masz rację - przyznał Solo. - Czułbym się paskudnie, gdybym wiedział, że pozostawiłeś go samego na pokładzie

„Sokoła".

Chewie jęknął i przeciągnął dłonią po nosie.

- Będziesz musiał przestać narzekać na ten smród, futrzaku - stwierdził Han. - Jeżeli miałbym wybierać między gorącem a fetorem

Jawów...

- Co zrobiłbyś, jeżeli miałbyś wybierać między gorącem a fetorem Jawów? - odezwał się ktoś za ich plecami.

Han uniósł blaster i odwrócił się jak użądlony. Ujrzał sześciu stojących Glottalphibów. Ich wielkie stopy zniknęły, zagrzebane w piasku. Wszystkie istoty były wyższe niż Chewie, ale tylko pięć mierzyło do nich z bagiennych paralizatorów. Tępo zakończone lufy broni były pokryte plamami błota i wyschniętymi łodygami wodorostów. Han przypomniał sobie, że kiedyś został porażony strzałem z bagiennego paralizatora. Odczuł wówczas tak przejmujący ból, że za nic w świecie nie chciałby przeżyć tego po raz drugi.

- Powinieneś opuścić swój blaster, generale Solo - odezwał się jedyny nie uzbrojony Glottalphib. Kiedy mówił, z jego paszczy uniosła się strużka dymu. Przewyższał pozostałych, ale jego łuski miały pstrokaty szaroczarny odcień, a nie żółtozielony. Istota wyprostowała się i zaplotła drobne zielonkawe ręce na wydłużonym torsie. - Chyba nie chciałbyś wyrządzić nam żadnej krzywdy, prawda, generale Solo?

Han obejrzał się przez ramię, ale z wieloletniego doświadczenia wiedział, że Chewie, zwrócony twarzą w stronę istot, nie mierzy do nich z miotacza podobnego do kuszy. Han jeszcze nigdy nie walczył z sześcioma Glottalphibami naraz. Wiedział, że miałby znikome szansę zwycięstwa w takiej walce.

- Zaskoczyliście mnie - powiedział. - Wygląda na to, że wiecie, kim jestem, podczas gdy ja nie mam pojęcia, z kim rozmawiam.

- Nonsens, generale Solo- odparła najstarsza istota. - Ilu Glottalphibów zdarzyło ci się poznać w życiu?

- Tylu, że wiem, iż każdy z was wygląda inaczej niż pozostali -odparł Solo. - A ciebie nigdy w życiu nie widziałem.

Grał na zwłokę. Wiedział o tym i on, i jego rozmówca. Jedynym Glottalphibem, jakiego znał, był Nandreeson, niepodzielnie władający Skipem Sześć.

- Rzadko zdarzają mi się takie poważne niedopatrzenia, generale Solo. - Glottalphib szeroko się uśmiechnął, a z jego nozdrza wydobył się cienki język ognia. - Nazywam się Iisner i pracuję dla Nandreesona. Mój pan dowiedział się, że do Ostoi zawitał kochanek wielkiej księżniczki Leii, i bardzo chciałby się z tobą zobaczyć.

Han ukradkiem zbliżył palec do przycisku spustowego blastera. Zorientował się, że ostatnie zdanie Iisnera miało wprawić go w gniew. Rozumiał tę zagrywkę, ale mimo to rozgniewał się bardziej, niż powinien.

- Nie jestem niczyim kochankiem - burknął, nie potrafiąc się powstrzymać.

Chewie ostrzegawczo zaryczał.

- Jestem jej mężem.

- Ach, tak - odparł niedbałym tonem Iisner. - Obyczaje ludzkie bywają czasami takie perwersyjne. Nigdy nie rozumiałem tej potrzeby posiadania czegoś na własność, jaką czują twoi ziomkowie. Z punktu widzenia różnorodności genów o wiele lepsze jest pozostawianie jaj w miejscu, w którym może zapłodnić je każdy przechodzący samiec.

- Nie wyciągnęliście bagiennych paralizatorów tylko po to, żeby omawiać z nami zwyczaje, którym hołdujecie, kiedy się rozmnażacie — zauważył Han. Kątem oka dostrzegł, że drzwiczki stojącego w sąsiedniej jaskini piaskoczołgu właśnie się zamknęły. Lada chwila ogromna machina powinna ruszyć w stronę ich pieczary.

- Nie, przyleciałem tu, by zaprosić cię do złożenia wizyty na Skipię Sześć - odparł Iisner.

- Zaproszenie poparte wymową sześciu bagiennych paralizatorów nie jest żadnym zaproszeniem - stwierdził Han. - To żądanie.

Glottalphib uśmiechnął się jeszcze szerzej. Z prawego nozdrza istoty ukazał się następny jęzor ognia, tym razem o wiele dłuższy.

- Domyślałem się, że tak właśnie zechcesz zrozumieć tę prośbę. Twoje obyczaje tak bardzo różnią się od naszych. Mimo to zapraszamy cię, kierując się gościnnością, a nie kryję, że i pewną dozą ciekawości. Ostatnio niemal nie otrzymujemy żadnych wieści z Nowej Republiki. Ucieszylibyśmy się, gdybyśmy mogli je usłyszeć bezpośrednio z ust m ę ż a jednej z wielkich przywódczyń.

Chewie po raz drugi ostrzegawczo zaryczał, tym razem jeszcze głośniej. Han w porę powstrzymał się od kąśliwej odpowiedzi. Jego żona była jedyną wielką przywódczynią.

- Każ swoim siepaczom, żeby schowali paralizatory i wrócili do domu, a wówczas może zgodzę się polecieć z tobą.

- Ach, generale Solo, nie wolno mi decydować się na tak drastyczne zmiany, polegając jedynie na sile twojego „może" - odparł stary Glottalphib.

Tym razem jęzor ognia wystrzelił z lewego nozdrza Iisnera. Każdy nowy płomień zwiększał gorąco panujące w ogromnej pieczarze.

Piaskoczołg znajdował się w otworze umożliwiającym wjechanie do groty. Jej dno zaczynało lekko drżeć, ale Glottalphibowie chyba nie zwrócili na to uwagi.

- No, dobrze - odezwał się Solo. - W takim razie każ swoim siepaczom, żeby schowali paralizatory i wrócili do domu, a ja i Chewie polecimy za tobą na Skip Sześć.

- Nie dysponujemy lądowiskami, na których mogłyby lądować konwencjonalne statki, generale Solo.

- To może Nandreeson powinien przylecieć do mnie. Na Skipię Jeden mamy odpowiednie pomieszczenia. - Mówiąc to, Han powoli się cofał. - A teraz, jeżeli zechcesz mi wybaczyć, powrócę do własnych spraw.

- Nie tak szybko, generale Solo - odparł Glottalphib. - Nie ma spraw ważniejszych niż nasze.

Piaskoczołg, grzechocząc gąsienicami, wjechał do pieczary. Zdumieni Glottalphibowie jak na rozkaz odwrócili się w stronę kolosa.

Han popchnął Chewiego.

- Uciekajmy! -krzyknął.

Obaj pobiegli w górę korytarza. Błękitne kule ognia, jakie wyskoczyły z luf bagiennych paralizatorów, trafiły w awanturynowe ściany i spotęgowały ilość wydzielanego ciepła. Chewie zaryczał. Han jeszcze silniej pchnął kosmate plecy przyjaciela. Nagle znaleźli się w ciemnościach. Po chwili ognista kula rozjaśniła awanturyn w miejscu, w którym stali jeszcze przed chwilą.

Han odwrócił się i uniósł blaster. W mroki korytarza poszybowała laserowa błyskawica, ale odbiła się od ściany i zniknęła, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Chewie czuł, że jego stopy ślizgają się po miałkim piasku, jakim było wysypane dno korytarza. Han musiał od czasu do czasu podtrzymywać go albo popychać. Tymczasem ścigający ich Glottalphibowie coraz bardziej się zbliżali. Kolejna płomienista kula zwęgliła ścianę korytarza i zniszczyła spory fragment termoizolacyjnej warstwy. W powietrzu czuło się nieznośne gorąco.

- Tędy!

Han uniósł głowę i spojrzał. Jedna z ochronnych płyt była uchylona, a w szczelinie między nią a ścianą było widać tego samego szczupłego jasnowłosego mężczyznę, z którym rozmawiał, zanim zapuścił się w głąb korytarza.

- Pospieszcie się! - przynaglił nieznajomy. — Za chwilę się zorientują!

Chewie zaryczał na znak protestu.

W ścianę za ich plecami trafiła następna płomienista kula, wystrzelona z lufy paralizatora któregoś z Glottalphibów. Tym razem termoizolacyjna osłona wytrzymała, ale wskutek pochłonięcia ogromnej ilości ciepła rozjarzyła się czerwonym blaskiem. Han zrozumiał, że nigdy nie uciekną, jeżeli nadal będą biegli korytarzem. A przynajmniej nie zdołają uniknąć trafienia płomieniami, wystrzelonymi z broni prześladowców. Nie wiedział, kim jest tajemniczy blondyn, ale doszedł do wniosku, że powinien usłuchać jego rady, jeżeli nie chce się stać przysmakiem Glottalphibów.

- Wskakuj, Chewie, wskakuj!

Wookie ponownie zaprotestował i Han musiał go wepchnąć do szczeliny, jaka utworzyła się między odchyloną ochronną płytą a ścianą korytarza. Jasnowłosy mężczyzna wyciągnął rękę i wciągnął Chewiego. Han przeszedł tuż za nim, ale potknął się i przetoczył przez porośnięte gęstą sierścią plecy przyjaciela. Stwierdził, że znalazł się w wąskim przejściu, jasno oświetlonym dzięki blaskowi bijącemu od awanturynowych ścian szczeliny. Nieznajomy mężczyzna przesunął rękę za plecy Hana i przyciągnął ochronną płytę, obok której się przecisnęli.

- Wynośmy się stąd, bo inaczej żywcem się usmażymy - powiedział.

- Nie będziemy się z tobą sprzeczali, kolego - odparł Han, wstając i pomagając Chewiemu się podnieść. Okazało się jednak, że barczysty Wookie nie może stanąć prosto w wąskim przejściu. Tymczasem mężczyzna odwrócił się, schylił i przeszedł przez mały otwór w ścianie. Han podążył za nim, ale skulony Chewie stanął, nie wiedząc, co robić.

Zaryczał na znak, że utknął.

Ochronna płyta za jego plecami, z pewnością trafiona przez następny strzał z bagiennego paralizatora, nagle rozjarzyła się czerwonym blaskiem. Żar stał się jeszcze intensywniejszy. Han czuł, że zasycha mu w gardle, a przesiąknięta potem koszula lepi się do ciała. Żałował, że jednak nie zdecydował się wrócić po tę wodę.

Na szczęście zauważył, że termoizolacyjna płyta nie odpadła od ściany korytarza.

Wyciągnął rękę i chwycił jedną kosmatą kończynę przyjaciela. Szarpnął.

- Zostaw go - odezwał się mężczyzna. - Musimy się stąd wynosić.

- Wyniesiemy się stąd wszyscy albo wszyscy zostaniemy - odparł Solo, chociaż nie miał pojęcia, jak mógłby zmusić mężczyznę do pozostania. - Pochyl się jeszcze bardziej, Chewie.

Wookie ponownie zaryczał.

- A zatem powiedz mu, by się zamknął - burknął nieznajomy.

- Sam się zamknij -odparł Han, odwracając siew stronę blondyna. Chewie skulił się, jak umiał najbardziej, ale jego kolana nadal zahaczały o krawędź otworu, wydłubanego w awanturynowej ścianie.

- W porządku - odezwał się Solo. - Chyba wiem, co zrobimy. Przełóż przez otwór najpierw jedną nogę, Chewie, a drugą zostaw po tamtej stronie. Później pochyl się jeszcze bardziej, a na końcu przeciśnij głowę i resztę ciała.

Chewie wymruczał w języku Wookiech kilka starannie dobranych przekleństw, do których rozumienia Han nigdy się nie przyznawał, po czym postąpił zgodnie ze wskazówkami przyjaciela. Jego miotacz obił się o ścianę, a w pewnej chwili ciszę zakłócił dźwięk dartej sierści. Mimo to Chewie zdołał przedostać się przez otwór na drugą stronę. Z trudem stanął obok Hana.

Kłak włosów pozostał na krawędzi otworu w kamiennej ścianie. Chewie jęknął. Na jego barku widniała spora łysina.

- Twój przyjaciel strasznie narzeka - odezwał się mężczyzna, ale przezornie nie zbliżył się do otworu.

Chewie warknął.

- Cóż chcesz, jest Wookiem, kolego - odparł Han. - Na twoim miejscu nie doprowadzałbym go do szału.

- Potrafię radzić sobie z takimi istotami.

Solo wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Tak mówią tylko ci, którzy nigdy nie mieli do czynienia z Wookiemi.

- Chcesz, żebym ci pomógł, czy nie? - obruszył się nieznajomy.

- Jeszcze nie wiem - stwierdził Han. - Co zyskasz na tym, że mi pomożesz?

- Satysfakcję, generale.

Nie czekając, aż jego rozmówca zdąży odpowiedzieć, blondyn prześlizgnął się przez następną szczelinę, a później pobiegł nieco szerszym korytarzem. A zatem musiał wiedzieć, kim jest Han.

Wiedział to od samego początku.

Uświadomienie sobie tej prawdy sprawiło, że Han poczuł się niewyraźnie.

Podszedł do szczeliny i wyjrzał, żeby przekonać się, co zobaczy za nią. Korytarz, podobnie jak szczelina, sprawiał wrażenie wydrążonego siłami przyrody. Z awanturynowych ścian sączyło się jasne światło.

I gorąco.

- Jak myślisz, dasz sobie radę, Chewie? Wookie kiwnął głową.

- A sądzisz, że możemy mu zaufać? Chewbacca pokręcił głową, a potem zabeczał.

- Masz rację. Mogą minąć całe wieki, zanim te ściany ostygną, a w tym czasie usmażymy się jak na patelni. Chyba już nic gorszego nie mogłoby nas spotkać, prawda?

Chewie znów pokręcił głową, tym razem nie mogąc uwierzyć własnym uszom, że jego przyjaciel wypowiedział takie słowa. Han zresztą także nie mógł w to uwierzyć.

- Idź przodem, futrzaku-powiedział. —W ten sposób, jeżeli znów utkniesz, będę mógł cię przepchnąć.

I bronić nas przed napaścią tych, którzy mogą chcieć zaatakować od tyłu. Nie wiedział, dlaczego Nandreeson chciał się z nim zobaczyć, ale nie zamierzał czekać bezczynnie, aby się dowiedzieć.

Chewie przecisnął się przez szczelinę, tym razem nie zostawiając ani kłaczka sierści. Han podążył za nim. Korytarz, w którym zniknął nieznajomy mężczyzna, był szeroki i dosyć wysoki. Chewbacca nareszcie mógł się wyprostować.

W bardziej przestronnym miejscu panowało nieco mniejsze gorąco niż w szczelinach, przez które się przeciskali. Han otarł z twarzy krople potu. Czuł, że jest brudny i spocony. Mężczyzna wprawdzie zniknął, ale z oddali dobiegały odgłosy jego kroków.

Han i Chewie nie mieli wyboru. Szerszy korytarz wiódł tylko w jedną stronę.

Wyciągnęli broń i ruszyli za blondynem. Kiedy minęli zakręt korytarza, poczuli podmuch chłodniejszego powietrza. Przekonali się, że nieznajomy czekał na nich. Oparłszy blaster o kolano, siedział na stosie nie wykorzystanych termoizolacyjnych płyt.

- Już myślałem, że się wam nie udało - odezwał się na ich widok.

- Czasami nieprzyjaciel, którego się zna, jest mniej niebezpieczny niż ten, którego się nie zna - odparł Solo.

Mężczyzna się uśmiechnął.

- A zatem wydaje się wam, że mnie znacie? Han pokręcił głową.

- Zastanawialiśmy się nad tym, czy nie powinniśmy zostać i zaczekać, aż te ściany ostygną- powiedział.

- Naprawdę obawialiście się bardziej mnie niż chłopaków Nandreesona?

- Nie wiemy, kim jesteś i czego od nas chcesz - przyznał Solo. Mężczyzna wyciągnął rękę.

- Nazywam się Davis.

- Nazwiska nie mają żadnego znaczenia - mruknął Han. - Nie znam cię.

- I ja ciebie nie znam, generale. A przynajmniej nie osobiście. Ale wiele o tobie słyszałem.

- To daje ci nade mną zdecydowaną przewagę.

- Nie ufasz ludziom, generale, prawda? Staram się ci pomóc.

- Jeszcze się przekonamy. Dokąd nas prowadzisz?

- Te korytarze doprowadzą nas do bocznego wejścia tego lądowiska, na którym posadziłeś swój statek.

- I na którym czekają na mnie ludzie Nandreesona - mruknął Solo. - Wiedzą, że muszę wrócić po „Sokoła".

- Zamierzasz go tu zostawić?

- Nie mówiłem, że cokolwiek zamierzam. - Han opuścił blaster, a po chwili nawet schował do kabury. - Powiedz mi, co robią tu Jawowie.

- Teraz? - zdziwił się Davis.

- Teraz.

Blondyn westchnął. On także schował blaster.

- Grupa przemytników sprowadziła ich, żeby zajmowali się czyszczeniem i naprawianiem urządzeń.

- Za darmo?

Davis pokręcił głową.

- Jawowie niczego nie robią za darmo. Mimo to nie liczą sobie drogo za pracę. Przemytnicy doszli do przekonania, że o wiele bardziej opłaci im się skorzystać z usług Jawów niż osobiście wykonywać całą pracę. Albo płacić komuś innemu za jej wykonanie.

- A zatem zakopują uszkodzony sprzęt w piasku i pozwalają Jawom, by go odnaleźli, naprawili i odprzedali im samym?

- To się opłaca - stwierdził Davis.

- Nie wiem, co rozumiesz pod pojęciem „opłaca" - zauważył Solo. - Jawowie nigdy nie potrafili naprawiać urządzeń w taki sposób, żeby dobrze funkcjonowały.

- Ale umieją odróżnić sprzęt bezużyteczny od takiego, który może być naprawiony, a nawet to znaczy bardzo wiele dla facetów kręcących się wokół tego interesu.

- A kto kupuje ten złom? - zainteresował się Solo.

- Nie wiem - odparł Davis. - I nie postradałem zmysłów, żeby się dowiadywać. - Obejrzał się przez ramię. - Naprawdę uważam, że nie powinniśmy zostawać tu ani chwili dłużej. Myślę, że do tej pory zabili waszego przyjaciela Sullustanina i chcąc was znaleźć, przeszukują teraz wszystkie korytarze.

- Suluss potrafi dawać sobie radę - stwierdził Han. — Myślałem, że będą czekali na nas koło mojego statku.

- Było ich wielu - odezwał się mężczyzna. - Możliwe, że się rozproszyli.

- Skąd wiesz, ilu ich było?

- Widziałem ich, jak wchodzili do korytarza, Solo. Domyśliłem się, że czegoś szukają.

- Nie przyszli korytarzem - oznajmił Han. - Nie, nie przyszli.

- A zatem muszą znać inne przejścia.

- Oprócz jednego korytarza i sieci tuneli istnieją inne metody, żeby dostać się do pieczar z piaskiem, Solo.

Chewie zaryczał, przyznając mu rację. Han głęboko odetchnął. Nienawidził Skipa Pięć. Panujący żar sprawiał, że trudno było wytrzymać, nawet w tunelach.

- Jest ich tylko sześciu - powiedział. - A nas trzech. Wydaje mi się, że moglibyśmy prześlizgnąć się obok nich i dostać do „Sokoła".

Davis pokręcił głową.

- Nie zapominaj, że to chłopaki Nandreesona. Jeżeli zaczniesz walczyć z nimi w sąsiedztwie stanowisk przeładunkowych, otworzy do ciebie ogień większość właścicieli przemytniczych frachtowców.

Chewie zaryczał.

- Masz jakiś lepszy pomysł, futrzaku?

Chewie warknął, po czym przez chwilę energicznie wymachiwał długimi rękami.

- To może się udać - przyznał Han. - Może się udać.

- Co takiego? - zapytał Davis. Było widać, że nie zna języka Wookiech. Z jakiegoś powodu Han poczuł wielką ulgę.

- Wyloty tych tuneli znajdują się w jaskiniach z piaskiem, prawda? Davis kiwnął głową, ale po chwili zmarszczył czoło.

Han się uśmiechnął.

- Wspaniale - oznajmił. - Od bardzo dawna nie robiłem żadnych interesów z Jawami.

ROZDZIAŁ 20

Z początku Luke nie zauważył zbliżającego się androida. Jego złocista sylwetka niczym nie odróżniała się od wszystkich innych złocistych przedmiotów, zgromadzonych w wielkiej hali... zwieszających się rąk, nie przytwierdzonych palców, rozrzuconych dłoni. Zanim mistrz Jedi zobaczył androida, usłyszał odgłos jego złocistych stóp stawianych na metalowych płytach podłogi.

Dopiero po jakimś czasie ujrzał go w całej okazałości. Zauważył oczy jarzące się w spiczastej twarzy. Automat wyglądał jak bóstwo wszystkich androidów, wyłaniające się ze złocistego morza i kroczące ze świadomością ogromu władzy, jaką dawało mu stanowisko nadzorcy. W rzeczywistości owo dziwne wrażenie było wywołane tym, że android wyglądał normalnie. Poruszał się, podczas gdy wszystkie inne złociste przedmioty spoczywały nieruchomo.

- Jedi Skywalker? - zapytał takim tonem, jakby z góry znał prawidłową odpowiedź na swoje pytanie. Jego głosowi nadano tę samą częstotliwość, co głosowi Threepia, ale brakowało w nim lekkiego podniecenia i nerwowości, charakterystycznych dla androida, który został na Coruscant. Luke zorientował się zresztą od razu, że ten automat wygląda inaczej. Miał szczuplejszą twarz, wydatniejsze policzki i bardziej spiczasty nos niż Threepio.

- Jestem Luke Skywalker - odparł.

- Mam być twoim przewodnikiem.

Luke kiwnął głową. Złączył dłonie za plecami i podążył za androidem. Cieszył się, że nareszcie zmierza do jakiegoś celu. Przez chwilę wyczuwał obecność kogoś innego; zarazem znajomego i nieznajomego. Gdyby Luke nadal przebywał na Yavinie Cztery, zapewne poświęciłby trochę czasu, żeby poddać nowe uczucie gruntownej analizie; żeby odnaleźć ślady osoby, którą kiedyś nauczał w swojej akademii. Teraz jednak ani nie miał na to czasu, ani nastroju do takich rozmyślań. Musiał pozwolić, aby zajęła się tym jego podświadomość. Świadomość zajmowała się innymi sprawami.

Brakiss znajdował się coraz bliżej.

Młody mężczyzna był przerażony.

Android powiódł Luke'a obok unieruchomionych transmisyjnych pasów przenośników, nie zwracając uwagi na rozrzucone wokół nich nie dołączone części.

- Czym jest to miejsce? - zapytał Skywalker.

- Halą, w której poddaje się rozmaitym próbom ręce i dłonie protokolarnych androidów - odparł jego przewodnik. - Ostatnio zajmujemy się badaniami nowych dłoni, których palce i kciuki będzie cechowała o wiele większa giętkość niż w dotychczasowych modelach. Dzięki temu androidy będą mogły wykonywać wszystkie ruchy w przeróżnych rodzajach prac.

Słowa przewodnika brzmiały jak z góry przygotowane przemówienie. Zapewne automat został zaprogramowany w taki sposób, żeby mógł zachwalać przymioty sprzedawanych androidów przyszłym nabywcom.

- Czy zazwyczaj zajmujesz się sprzedażą androidów? - zainteresował się Luke.

- Och, nie! Jestem tylko protokolarnym androidem, Jedi Skywalkerze. To prawda; od czasu do czasu oprowadzam gości po fabryce i dlatego zaprojektowano mnie w taki sposób, żebym umiał odpowiadać na ich pytania.

- Od jak dawna przebywa tutaj Brakiss? Android obrócił złocistą głowę w j ego stronę.

- Nie wiem, proszę pana. Zawartość mojej pamięci była co najmniej kilka razy kasowana.

Luke siłą woli powstrzymał się od wzdrygnięcia. Kasowanie pamięci zawsze uważał za barbarzyństwo. Gdyby pozwolił, żeby takiemu zabiegowi poddano Artoo i Threepia, straciłby dwóch wiernych przyjaciół. Ten android także mógł mieć kiedyś o wiele bogatszą osobowość.

Przynajmniej potwierdził, że Brakiss przebywa gdzieś na Telti.

Android pozwolił Luke'owi przejść przez drzwi, które wiodły do hali, wypełnionej złocistymi nogami. Żadna dolna kończyna nie miała jednak przymocowanej stopy. Wszystkie stopy spoczywały nieruchomo na podłodze jak nie używane buty, z których wystawały cienkie pręty, umożliwiające połączenie z kostkami. Podobnie jak w poprzedniej hali ręce, także nogi zwieszały się spod sufitu. Sprawiały niesamowite wrażenie, jakby za chwilę mogły zacząć się poruszać. Luke'owi się wydawało, że zaraz wyjdą z hali, gdyby ktoś tylko zechciał przymocować stopy.

- To miejsce to hala, w którym poddaje się rozmaitym próbom nogi i stopy protokolarnych androidów - oznajmił przewodnik Luke'a.

- Sam to widzę - odezwał się Skywalker. - Nie musisz częstować mnie regulaminowymi przemówieniami. Po prostu, kiedy pójdziemy dalej, tylko odpowiedz na kilka pytań.

- Jak pan sobie życzy, Jedi Skywalkerze.

Luke zanurkował pod kiścią nóg, wiszących trochę niżej niż pozostałe.

- Jakie rozmiary ma ta fabryka?

- Wszystkie hale, w których bada się i montuje protokolarne androidy, zajmują cały ten budynek, Jedi Skywalkerze.

- Nie o to pytałem - odparł Luke. Dotknął wyciągniętym palcem jednej z nóg. Była zimna, twarda i nieczuła. - Chodziło mi o fabrykę, w której produkuje się wszystkie androidy.

- Fabryka zajmuje powierzchnię całego księżyca, Jedi Skywalkerze. Produkujemy w niej wszystkie możliwe typy androidów. Czy chciałbyś obejrzeć miejsce, w którym wytwarzamy jakiś konkretny model?

Luke pokręcił głową.

- Ta część fabryki z pewnością wygląda na opuszczoną - powiedział.

- Niedawno otrzymaliśmy zamówienie na wykonanie dużej liczby androidów typu MD-10. Większość robotów, jakie stosujemy, pracuje w tej chwili w ośrodku wytwarzania androidów medycznych.

- Dziesięć? - zdziwił się Skywalker. - Widziałem tylko androidy typuMD-5.

- Piątki to stary i mało skuteczny model - odparł przewodnik. - Szóstki przez krótki czas były używane w czasach Imperium. Siódemki, ósemki i dziewiątki to produkowane w niewielkich ilościach prototypy. Kiedy jednak pojawiły się Emde Dziesiątki, wywołały prawdziwą rewolucję w dziedzinie zastosowań medycznych androidów.

Znów fragment z góry przygotowanego przemówienia. Android przeprowadził Luke'a przez kolejne drzwi do pomieszczenia, wypełnionego metalowymi głowami. Złociste czerepy miały jednak puste oczodoły. Głowy, złożone byle jak, jedne na drugich, tworzyły spore stosy. Usta były częściowo rozchylone, jakby gotowe do mówienia.

Albo krzyku.

Dzięki usuniętym klapkom potylicowym można było zauważyć, że wiele czerepów było pustych w środku. Z biegnących pod sufitem szyn zwieszały się starannie opakowane obwody scalone, kryształy pamięciowe i umożliwiające włączanie androidów przełączniki.

- Czy to miejsce nie przyprawia cię o dreszcze? - zapytał

Luke.

Złocisty android odwrócił głowę w jego stronę.

- Wprowadziliśmy wiele zmian w konstrukcji androidów, Jedi Skywalkerze, ale żadna nie wyposażyła ich w ludzkie uczucia czy odruchy. Podobnie jak ja wiesz, że automat, który czułby jak człowiek, stałby się bezużyteczny.

Luke przypomniał sobie pełne wymowy głośne piski Artoo i nerwowe trajkotanie Threepia. Rozumiał je bardzo dobrze i nie wyobrażał sobie życia bez nich.

- A poza tym — ciągnął przewodnik - wszyscy musimy się pogodzić z tym, kim jesteśmy i skąd pochodzimy.

Tym razem powiedział prawdę. Luke pamiętał na przykład walkę, jaką musiał stoczyć z samym sobą, aby pogodzić się z faktem, że Darth Vader jest jego ojcem.

Mimo to nie podobał mu się obrót, jaki zaczynała przyjmować ta rozmowa. Ani to, że tak bardzo oddalał się od swojego X-skrzydłowca.

- Dokąd mnie prowadzisz? - zapytał.

- Za chwilę dotrzemy do montażowni - odpowiedział złocisty android. - Wejście do tej hali jest uważane za wielki zaszczyt, Jedi Skywalkerze. Większość naszych gości nigdy go nie dostępuje.

Luke nie był pewien, czy czuje się tym zaszczycony, czy nie. Nadal wyczuwał obecność Brakissa. Były uczeń znajdował się coraz bliżej i czynił wysiłki, by zapanować nad przerażeniem. Mistrz Jedi nie potrafiłby powiedzieć, czy młody mężczyzna obawia się jego, czy też kogoś innego. Nigdy przedtem Brakiss nie czuł przed nim strachu.

- Jak daleko znajduje się ta montażownia?

- Niedaleko, Jedi Skywalkerze, ale wkrótce opuścimy część fabryki, dostępną dla naszych gości. Od tej pory nie będzie ci wolno dotykać żadnego przedmiotu, obok którego będziemy przechodzili.

Luke kiwnął głową. Pomyślał, że bez trudu spełni żądanie przewodnika. I tak spoglądając na podobne do szkieletów szczątki miał wrażenie, że stąpa po cmentarzysku androidów; przyjaciół, którzy opuścili go przed wielu laty.

Tymczasem android minął główne drzwi wyjściowe i otworzył boczne, znajdujące się trochę dalej. Luke wcześniej nawet ich nie zauważył, płytę drzwi idealnie wpasowano w metalową ścianę, a obok niej złożono spory stos złocistych czerepów, na tyle blisko, że zasłaniał gałkę.

Przeszli do następnego pomieszczenia, które przypominało długi korytarz i nie było tak jasno oświetlone jak poprzednie. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń cieczy hydraulicznej, a ściany sprawiały wrażenie, iż pozostawiono je w surowym stanie. Wzdłuż ścian ciągnęły się regały z półkami, zajmujące całą wysokość korytarza. Ułożono na nich pomalowane na złoto mniejsze części, niezbędne do produkcji protokolarnych androidów. Przechodząc obok regałów, Luke zauważył starannie posegregowane pod względem liczby i rodzaju opuszki palców, metalowe stawy i miniaturowe serwomotory, umożliwiające wykonywanie skomplikowanych ruchów. Kiedy mistrz Jedi mijał półki, na których ułożono stosy czujników optycznych, wszystkie gałki oczne nagle jak na rozkaz się rozjarzyły. Wąskie przejście zalała złocista poświata.

- Te oczy montujemy w najnowszych typach protokolarnych androidów - odezwał się idący przodem przewodnik. - Oprócz podstawowej funkcji, którą spełniają, służą jako detektory ruchu, a także reagują na temperaturę ciała istot żywych.

Mimo iż skasowano mu zawartość pamięci, złocisty android chyba zachował zdolność odczuwania dumy.

- A co z istotami żywymi, takimi jak Glottalphibowie albo Verpinowie, których ciała mają niską temperaturę? - zainteresował się Skywalker.

- Takie istoty mogą wykorzystywać androidy w celu wykrywania niepożądanych gości - oznajmił przewodnik.

Luke zerknął na półkę z oczami. Odniósł wrażenie, że wszystkie odwzajemniają jego spojrzenie. Zauważył, że czujniki optyczne androidów nie były już okrągłe, ale owalne.

- W tym pomieszczeniu wytwarzacie oczy? - zapytał.

Wydawało mu się, że kiedy wypowiadał te słowa, coś w tylnej części oczu się poruszało. Dostrzegł jakieś drgające włókienka, reagujące na każde jego słowo. A zatem czujniki optyczne pełniły nie tylko funkcję detektów ruchu. Mogły zostać wykorzystane także jako urządzenia podsłuchowe. Wyposażono je w tę dziwaczną cechę z jakiegoś powodu, którego Luke nie rozumiał. Dlaczego oczy miałyby również słyszeć? Protokolarne androidy miały przecież własne narządy słuchu.

- Oczywiście - odparł złocisty android. - Wszystkie części są produkowane w tej hali. - Zwrócił uwagę na to, że Luke stanął i wpatruje siew oczy. - Chodźmy dalej, Jedi Skywalkerze. Nie możemy się spóźnić.

Aż do tej chwili Luke nie zdawał sobie sprawy z tego, że istnieje jakikolwiek harmonogram jego wizyty.

Ponieważ oczy reagowały na ruch i dźwięki, nie mógł ukradkiem zgarnąć kilku z półki i schować do kieszeni. Musiał po prostu zapisać ten fakt w pamięci i liczyć na to, że będzie miał czas zastanowić się nad tym kiedy indziej.

Kiedy idąc za androidem-przewodnikiem minął regały wypełnione oczami, złocista poświata równie nagle zniknęła i korytarz znów pogrążył się w mniej intensywnym blasku, rzucanym przez zawieszone pod sufitem panele jarzeniowe. Przechodząc obok następnych regałów stwierdził jednak, że zupełnie nie mógłby powiedzieć, do czego służą ułożone na nich przedmioty. Mijał pojemniki wypełnione ponumerowanymi obwodami scalonymi, wiązki różnobarwnych przewodów, oznaczone specjalnymi kodami, miniaturowe sprężynki i kawałki drutu. Nic wszakże nie zaciekawiło go ani nie wyprowadziło z równowagi tak bardzo jak tamte oczy.

W końcu zauważył, że obudowane regałami ściany dzieli coraz większa odległość. Korytarz przemienił się w długie, wąskie pomieszczenie. Regały z półkami zajmowały teraz jedynie tę część ścian, jaka pozostała nad rzędami komputerowych monitorów. Przed stanowiskami roboczymi nie widział jednak żadnych krzeseł ani foteli, a pulpity kontrolne umieszczono na wysokości piersi mężczyzny. Zrozumiał, że stanowiska zaprojektowano z myślą o kimś, kto będzie pracował przy nich, stojąc. Dla androidów.

Na razie nie widział w całej fabryce ani jednej istoty żywej, a jedyną, której obecność wyczuwał, był Brakiss.

Brakiss znajdował się coraz bliżej. Zdołał odzyskać panowanie nad nerwami.

Android stawiał bardzo krótkie kroki, właściwie drobił, i Luke nie miał najmniejszej trudności, aby dotrzymywać mu kroku. Nie zadawał już pytań, a i jego przewodnik powstrzymywał się od udzielania dalszych informacji z własnej woli. Kiedy obaj dotarli do końca długiego pomieszczenia, android wyciągnął złocistą rękę i otworzył drzwi.

- Nie wolno mi wchodzić do montażowni, Jedi Skywalkerze -powiedział. - W pobliżu tak cennych urządzeń mogą przebywać tylko specjalizowane androidy. Mistrz Brakiss cię oczekuje. Ja zostanę na zewnątrz, żeby odprowadzić cię do statku, kiedy skończycie rozmowę.

Luke podziękował przewodnikowi, który aż dygnął ze zdumienia. Później mistrz Jedi przeszedł przez próg i znalazł się w montażowni.

Pomieszczenie zostało zwieńczone unoszącą się na wysokość trzech pięter nieprzezroczystą kopułą. Wzdłuż wsporników zainstalowano panele jarzeniowe. Ich blask, odbijając się od nieprzezroczystej warstwy, sprawiał, że w montażowni było jasno jak w słoneczny dzień. Z kilku miejsc w różnych ścianach pomieszczenia wyłaniały się transmisyjne pasy przenośników, które zbiegały się pośrodku montażowni nad pojemnikiem w kształcie ogromnej rury. Cylinder miał przezroczyste ścianki i na tyle duże rozmiary, że mógłby się w nim schować doświadczalny android. Nie zmieściłyby się tam tylko wyjątkowo duże automaty w rodzaju binarnego podnośnika.

Drugi koniec rury znikał gdzieś w podziemiach montażowni. Dzięki temu, że posadzka była również przezroczysta, Luke mógł widzieć stojące na niższym poziomie androidy, przeważnie unieruchomione, ale wszystkie całkowicie zmontowane. Zapewne oczekiwały na ostateczną kontrolę, a później miały zostać przekazane nabywcy, żeby pełniły zadania, do jakich były przeznaczone.

Pasy transmisyjne się nie poruszały. W montażowni panowała głucha cisza.

Jeżeli nie liczyć szmeru oddechu Luke'a Skywalkera.

I Brakissa.

Młody mężczyzna stał w wąskim przejściu między dwoma równoległymi taśmociągami. W porównaniu z ogromem pomieszczenia wydawał się karłem. Był ubrany w srebrzysty mundur i dobrane pod względem kolorystycznym srebrzyste buty. U pasa miał zawieszoną srebrzystą rękojeść świetlnego miecza.

Mistrz Jedi zdążył zapomnieć, jaką niezwykłą urodą cechował się zawsze jego uczeń. Błękitne oczy Brakissa przeszywały na wylot wszystko, na co spoglądały. Młody mężczyzna miał nieskazitelnie gładką cerę, prosty nos i cienkie wargi. Leia nazwała go kiedyś najprzystojniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziała.

Miała rację.

- Witaj, mistrzu Skywalkerze.

W głosie Brakissa nie słyszało się szacunku. Były uczeń Luke'a nie pospieszył na powitanie swojego nauczyciela. Jeżeli mistrz Jedi pragnął zmniejszyć dzielącą ich odległość, musiał sam podejść do młodego mężczyzny.

- Witaj, Brakissie. - Skywalker pozwolił, żeby przepływająca przez niego Moc uspokoiła go i odprężyła. - Nie ukończyłeś swojego szkolenia.

- A ty nie przyleciałeś do mnie z tak daleka jedynie po to, żeby mi to powiedzieć - odparł Brakiss.

- Doprawdy? - Luke złączył dłonie za plecami. On również czuł na biodrze uspokajający ciężar rękojeści własnego świetlnego miecza. - A zatem, jak sądzisz, dlaczego tutaj przyleciałem?

- Nie traktuj mnie w ten sposób, jakbym nadal był twoim uczniem, Skywalkerze - ostrzegł młody mężczyzna. - Po prostu powiedz mi, po co tu przyleciałeś.

- Twoja matka powiedziała mi, że mnie oczekujesz - odparł mistrz Jedi.

- Nie wyrządziłeś jej żadnej krzywdy, prawda?

W głosie Brakissa brzmiała przez chwilę opiekuńcza nuta, która wprawiła Luke'a w prawdziwe osłupienie. Skywalker był pewien, że nigdy przedtem jej nie słyszał.

- Oczywiście, że nie - odparł. - Twoja matka jest dobrą kobietą, Brakissie. Martwi się o ciebie.

- Nigdy o mnie się nie martwiła - odparł młody mężczyzna, a Luke poczuł ból; zadawniony ból, który sprawił, że Brakiss, przebywając na Yavinie Cztery, nie mógł zajrzeć w głąb własnej duszy. Winił swoją matkę za to, że pozwoliła, aby Imperium porwało go, gdy był kilkuletnim chłopcem. Nie czuł żalu do Imperium, tylko do matki, która nie mogła zapobiec porwaniu dziecka.

Luke nie miał jednak czasu na rozpamiętywanie zadawnionych rodzinnych uraz.

- Oczekiwałeś mnie, Brakissie? - zapytał, kierując rozmowę na inne tory.

- Kiedyś oczekiwałem, że przylecisz, Skywalkerze. Nigdy nie potrafiłeś pogodzić się z tym, że niektórzy uczniowie odchodzą z twojej akademii.

- Minęło wiele lat - zauważył mistrz Jedi. - Pozwalam uczniom, żeby sami decydowali o swoim losie. Nie jesteś jedyną osobą, która zrezygnowała z dalszej nauki.

- Ale byłem jedynym przedstawicielem Imperium, który wyprowadził cię w pole - stwierdził młody mężczyzna, prostując się z uśmiechem.

Luke rozejrzał się po pomieszczeniu. W przeciwieństwie do hal, w których widział części protokolarnych androidów, montażownia sprawiała wrażenie, że jest dobrze wietrzona i przestronna.

- Czy ta fabryka także należy do Imperium? - zapytał, ponownie spoglądając na Brakissa.

- Nie -prychnąłpogardliwie młody mężczyzna. - Należy do mnie.

- A zatem nie pracujesz dla Imperium. - Mistrz Jedi lekko się uśmiechnął. - Widzisz, Brakissie? A jednak coś dobrego wynikło z tego, że przez pewien czas przebywałeś na Yavinie Cztery.

- Nie pracuję dla Imperium, bo ono już nie istnieje - burknął Brakiss.

- Ale nadal istnieją gromady światów, które dochowują mu wierności - przypomniał Skywalker.

Młody mężczyzna machnął lekceważąco ręką.

- Bezsilne grupki, które nie mogą zapomnieć o przeszłości. Tymczasem ja zacząłem tu żyć od nowa, Skywalkerze. Niczego od ciebie nie potrzebuję.

- Nie powiedziałem, że czegokolwiek potrzebujesz - stwierdził Luke. - Wiesz jednak, że masz talent do władania Mocą. Talent, który powinieneś rozwijać, a nie karmić nienawiścią mającą źródło w Ciemnej Stronie.

- Przestałem posługiwać się Mocą, Skywalkerze.

- Doprawdy? W takim razie dlaczego nadal nosisz u boku miecz świetlny?

Dłoń Brakissa powędrowała do rękojeści, a palce odruchowo zacisnęły się na srebrzystej obudowie. Po chwili jednak mężczyzna zapewne uświadomił sobie, co zrobił, gdyż oderwał palce od broni rycerzy Jedi.

- Czego chcesz ode mnie, Skywalkerze?

Luke postąpił krok w stronę rozmówcy. Miał wrażenie, że pasy transmisyjne go osaczają. Mógł jedynie iść w stronę Brakissa albo odwrócić się do niego plecami i opuścić ogromną montażownię.

- Ostatnio wydarzyły się dwie tragedie - zaczął. - Pierwsza spotkała miliony istot żywych, które nagle zginęły gwałtowną śmiercią. Drugą była eksplozja bomby, podłożonej w sali obrad senatu na Coruscant, wskutek czego zginęło wielu dyplomatów. Starając się wyjaśnić przyczyny tych tragedii, w obu wykryłem ślady twojej obecności. W jakiś sposób jesteś w nie zamieszany, Brakissie, a ja muszę się dowiedzieć, w jaki.

Młody mężczyzna pokręcił głową.

- Żyję teraz na tym księżycu, Skywalkerze. Zajmuję się uczciwą pracą. Kieruję fabryką i zarabiam całkiem spore sumy. Ale nie pracuję dla Imperium.

- Nie powiedziałem, że do tych tragedii doszło za sprawą Imperium. Nie wiem nawet, na czym polegała pierwsza katastrofa. Myślałem, że mógłbyś pomóc mi rozwiązać tę zagadkę.

Brakiss zmrużył oczy.

- Dlaczego miałbym ci pomagać, Skywalkerze?

- Ponieważ nadal wyczuwam w tobie iskierkę dobra, ukrytą głęboko pod wszystkim, czego nauczyło cię Imperium, Brakissie. Pamiętasz, że w końcu nawet Darth Vader nawrócił się na jasną stronę. Ty mógłbyś także.

Brakiss poczuł, że zadrżał mu podbródek. Rozchylił wargi i na wpół świadomie cofnął się o pół kroku. Przez chwilę Luke mógł widzieć młodego Brakissa. Brakissa będącego dzieckiem, ukrytego głęboko pod warstwą wielu lat podążania szlakami Ciemnej Strony. Brakissa, do którego prawie dotarł, kiedy młodzieniec uczył się w jego akademii.

Później wrażenie zniknęło. Twarz młodego mężczyzny przemieniła się w nieprzeniknioną maskę. Mistrz Jedi poczuł się tak, jakby nagle zobaczył zamykające się drzwi, ponownie kryjące lepszą część charakteru byłego ucznia. Wydawało mu się jednak, że Brakiss odgradza się w ten sposób nie od niego, ale od siebie samego.

Młody mężczyzna wydał groźny pomruk i odpiął od pasa rękojeść świetlnego miecza. Z metalowego cylindra wysunęło się jaskrawoczerwone ostrze. Brakiss podbiegł do Luke'a, wymachując klingą w lewo i w prawo.

W tej samej chwili w dłoni mistrza Jedi znalazła się rękojeść jego broni. Skywalker odbił na bok ostrze miecza Brakissa, aż koniec zahaczył o krawędź pasa transmisyjnego pobliskiego przenośnika. We wszystkie strony trysnęły fontanny iskier. Młody mężczyzna się zachwiał, ale szybko odzyskał równowagę. Zadał następny cios, ale Luke przyjął go na klingę swojej broni.

Miecze świetlne buczały i mruczały, a klingi głośno skwierczały, kiedy stykały się ze sobą. Atak, obrona, atak, obrona... Luke parował każdy cios przeciwnika. Przekonał się, że w ciągu tych kilku lat jego były uczeń nabrał większej wprawy w posługiwaniu się bronią Jedi.

Brakiss spróbował kilku lekkich pchnięć; nieznacznych ruchów świetlistą klingą, pomyślanych w ten sposób, aby zostały łatwo odparte, a potem skoczył ku Skywalkerowi. Zamachnął się i jednym płynnym ruchem zatoczył szeroki łuk buczącym ostrzem. Luke nie odskoczył jednak dosyć szybko i koniec klingi rozciął mu koszulę, omal nie osmalając skóry. Od tej pory mistrz Jedi walczył uważniej, starając się zablokować każde pchnięcie przeciwnika.

W montażowni zrobiło się gorąco wskutek iskier, sypiących się we wszystkie strony. Krawędzie pasów transmisyjnych zaczynały rozgrzewać się i jarzyć. Luke skupił się, aby móc reagować na każdy ruch Brakissa. Postanowił, że będzie się tylko bronił, a nie atakował.

Tymczasem młody mężczyzna, starając się trafić w nie chronione boki mistrza Jedi, machnął mieczem z lewej strony na prawą. Walka stawała się coraz bardziej zażarta. Skywalker parował wszakże każdy cios Brakissa. Jego ciosy przybierały na sile, ale ruchom zaczynało brakować dokładności. Brakiss nie był równorzędnym przeciwnikiem dla Skywalkera, jednak walczył, jak potrafił najlepiej, nie zwracając uwagi na to, że zanim pojedynek dobiegnie końca, oboje będą wyczerpani.

Nagle Luke wyczuł eksplozję trwogi. Zdumiony, uniósł głowę. Trwoga promieniowała od Brakissa, ale jego były uczeń nie obawiał się Skywalkera.

Brakiss zaniechał atakowania mistrza Jedi i uniósł ostrze, podobnie jak kiedyś uczynił to Ben, walcząc w głębinach Gwiazdy Śmierci.

W przeciwieństwie do Vadera, Luke wyłączył świetliste ostrze. Buczenie klingi umilkło, a w niemal pustej montażowni dały się słyszeć odgłosy ciężkiego, przyspieszonego oddychania.

- Zabij mnie! - warknął nagle Brakiss.

—Nie chciałbym cię zabijać - odparł Luke. - Prawdę mówiąc, wolałbym, żebyś wrócił ze mną na Yavin Cztery.

- Zabij mnie, mistrzu Skywalkerze. - Tym razem w głosie młodego mężczyzny nie zabrzmiała nuta sarkazmu. - Zabij mnie. Skończ ze mną tu i teraz.

- Wszyscy musimy zmierzyć się z własnym sumieniem - odparł Luke, wyciągając lewą rękę. - Poleć za mną na Yavin Cztery. Potrafię ci pomóc.

Brakiss pokręcił głową. Sprawiał wrażenie osoby budzącej się z głębokiego snu.

- Za późno - odezwał się cicho. - Nie możesz mi pomóc. - Na to nigdy nie jest za późno.

Na twarzy młodego mężczyzny ukazał się gorzki uśmiech.

- Dla mnie jest. - Brakiss z wysiłkiem przełknął ślinę. - Nie pasuję do innych osób, które uczą się w twojej akademii. Moje miejsce jest tu. Będzie lepiej, jeżeli dasz mi spokój i odlecisz.

- Poleć ze mną, Brakissie - nalegał mistrz Skywalker. - Tutaj nie będziesz szczęśliwy.

- Szczęśliwy? - powtórzył mężczyzna. - To prawda. Ale będę zadowolony. Tylko tu mogę realizować swoje pomysły. To mi wystarczy. - Zgasił miecz świetlny i przypiął rękojeść do pasa. - Zapłacono mi, żebym przekazał ci wiadomość. Właśnie z tego powodu cię oczekiwałem. Powinieneś udać się na Almanię. Tam znajdziesz wszystkie odpowiedzi na swoje pytania.

- Kto udzieli mi ich na Almanii?

Brakiss się wzdrygnął. Ruch był nieznaczny, niemal niezauważalny, ale mistrz Jedi i wyczuł go, i zobaczył. Zorientował się, że młody mężczyzna nie obawia się j ego. Czuje przerażenie na samą myśl o osobie, która kazała mu przekazać wiadomość Lu-ke'owi. Osoby, która chciała, żeby Skywalker przybył na Almanię.

- Gdybym był na twoim miejscu, mistrzu Skywalkerze - odezwał się po chwili Brakiss - powróciłbym na Yavin Cztery. Zapomniałbym o wszystkim innym. Będzie lepiej, jeżeli przemienisz się w kogoś podobnego do Obi-Wana i przestaniesz się udzielać. Pozostaw toczenie walki tym, którzy nie wiedzą, co to litość. Oni w końcu i tak zwyciężą.

Później odwrócił się i wyszedł z montażowni.

Luke także przypiął miecz świetlny do pasa i czekał, przez chwilę licząc na to, że jego były uczeń powróci. Brakiss jednak tego nie uczynił. Luke zamierzał ruszyć za nim, ale zaczął się zastanawiać. Nie mógł pomóc Brakissowi. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Jego rozmówca znów odrzucił propozycję powrotu na Yavin Cztery.

Mimo to przez chwilę się wahał, czy z niej nie skorzystać.

Luke nie tracił nadziei, że jego były uczeń kiedyś zmieni zdanie. Pamiętał, że to Brakiss pierwszy przerwał walkę. To on udzielił mu ostrzeżenia. Właśnie takiego Brakissa chciał ocalić.

Jeszcze nigdy nie widział, żeby jakakolwiek istota była taka zrezygnowana. A jeśli to nie była rezygnacja? Może Brakiss usiłował tylko dać mu coś do zrozumienia?

Almania... Luke nigdy o niej nie słyszał.

Wiedział jednak, że musi polecieć.

Albo zginąć, starając się tam dotrzeć.

Brakiss wyczuł, że drzwi montażowni zamknęły się za jego plecami. Oparł się o metalową ścianę roboczego tunelu i stał chwilę w bezruchu. Wstrząsały nim dreszcze. Nigdy więcej nie chciał stawać między Skywalkerem a Kuellerem. Nigdy więcej.

Niebezpieczeństwo było zbyt duże, a były nauczyciel zawsze potrafił czytać w jego sercu. Skywalker niemal namówił go do powrotu na Yavin Cztery. Rozmawiając z mistrzem Jedi, Brakiss omal nie poświęcił wszystkiego, co dotąd udało mu się osiągnąć. Dla Skywalkera. Nigdy więcej.

Gdyby Kueller mu pozwolił, Brakiss przestałby władać Mocą. Zająłby się projektowaniem i konstruowaniem androidów. Jego matka marzyła o tym, żeby żył właśnie w taki sposób. Cicho, spokojnie i z daleka od świata.

Nie mógł liczyć na nic więcej, a przynajmniej dopóty, dopóki we wszechświecie będą żyli Kueller i Skywalker. Brakiss dobrze wiedział, że nie dorównuje potęgą ani jednemu, ani drugiemu.

Ukrył twarz w dłoniach. Kueller chciał, żeby wykazał się przebiegłością i delikatnie zachęcił mistrza Jedi do udania się na Almanię. Tymczasem Brakiss ostrzegł go, żeby tam nie leciał. Ilekroć rozmawiał ze Skywalkerem, nigdy nie potrafił jasno myśleć. Wydawało mu się, że mistrz Jedi mógłby namówić go, uciekając się do kilku słów, spojrzeń albo myśli.

„W końcu nawet Darth Vader nawrócił się na jasną stronę. Ty mógłbyś także".

„Ty mógłbyś także".

W przypadku Vadera istniało jednak coś, co odepchnęło go od Ciemnej Strony. Plotka głosiła, że tym czymś, a raczej kimś, był Skywalker.

Jeżeli naprawdę tak wyglądała prawda, Skywalker był potężniejszy, niż Kueller i Brakiss przypuszczali. On sam postanowił się spotkać z mistrzem Jedi, w nadziei, że pokona go i zabije. Zamiast tego, jeszcze zanim walka została rozstrzygnięta, zaczął błagać byłego nauczyciela, żeby mógł ponieść śmierć z jego ręki.

Jakie to było poniżające.

Jakie upokarzające.

Mistrz Skywalker nie przestał sprawować nad nim władzy. A on ostrzegł go, żeby nie leciał na Almanię.

Co się stanie, jeżeli mistrz Jedi rzeczywiście posłucha jego rady?

Co zrobi Kueller?

Brakiss nie był pewien, czy chciałby poznać odpowiedź na to pytanie.

ROZDZIAŁ 21

Cole wypuścił laserowy klucz z odrętwiałych palców. Narządzie wylądowało z głośnym brzękiem we wnętrzu X-skrzydłowca. Młodzieniec odwrócił siew stronę strażników, spośród których żadnego nie znał, i powiedział:

- Nazywam się Fardreamer i pracuję tu jako jeden z mechaników.

Artoo potoczył się bliżej kadłuba myśliwca. Żałośnie zapiszczał.

- Jedynie Kloperianie mają prawo pracować przy nowych X-skrzydłowcach - odezwał się jeden z kloperiańskich strażników. W trzech mackach trzymał odbezpieczone blastery.

- To niezupełnie prawda - odparł Cole. - Niektórzy inżynierowie także zajmują się tymi myśliwcami. Jeżeli chodzi o mnie, otrzymałem polecenie sprawdzenia komputerowego systemu właśnie tej maszyny.

- Kto wydał takie polecenie? - zainteresował się Kloperianin.

- Luke Skywalker - oznajmił Fardreamer. - Brat przewodniczącej Organy Solo.

Kloperiański strażnik mlasnął językiem. Jego kolega, będący istotą ludzką, opuścił lufę blastera.

- Celuj w podejrzanego - napomniał go inny strażnik, Kalamarianin. - Nie mamy żadnego dowodu, że mówi prawdę.

- A jeżeli już o tym mowa, dlaczego bohater Rebelii miałby interesować się mechanizmami X-skrzydłowców? - zdziwił się

Kloperianin.

- Ma prawo się interesować, jeżeli uważa, że ktoś przy nich majstrował - odparł Cole.

Uświadomił sobie, że stąpa po cienkim lodzie, ale nie miał innego wyjścia. Musiał przekonać strażników, że nie jest sabotażystą. Rozmówcy, celujący do niego z blasterów, nie wyglądali na przyjaźnie usposobionych. Cole czuł się niemal tak, jakby znalazł się na Tatooine w czasach, kiedy rządy sprawował Hurt Jabba. Zupełnie nie odnosił wrażenia, że przebywa na Coruscant.

- Nikt nie majstrował przy mechanizmach tych myśliwców -oświadczył Kloperianin.

- A jednak ktoś to zrobił - upierał się Fardreamer. - Sam zobacz.

Ruchem głowy pokazał wnętrze X-skrzydłowca. Kloperiański strażnik podszedł do maszyny i zajrzał do sterowni.

- Niczego nie widzę.

- A zatem popatrz jeszcze raz - rzekł Cole. - W samym środku nawigacyjnego komputera ktoś zainstalował detonator i namalował znak Imperium na obudowie.

Do myśliwca podszedł także Kalamarianin. Skierował podobne do rybich, ogromne oczy na moduł komputera.

- Imperium jeszcze nigdy nie dawało znać o swoim istnieniu w taki sposób - odezwał się po chwili. - Nikt nie musiał malować imperialnego znaku na obudowie, chyba że pragnął wywieść nas w pole.

- Mnożą się plotki, że tamtą bombę podłożyli nowi członkowie Senatu, którzy w przeszłości byli imperialnymi funkcjonariuszami - odezwał się jeden za strażników. - Możliwe jednak, że to nie oni byli sprawcami. Zapewne komuś zależy na tym, żebyśmy tak sądzili.

Kloperianin szturchnął Fardreamera lufą jednego z blasterów.

- Kto cię wynajął, żebyś dopuścił się sabotażu na pokładzie tego X-skrzydłowca, człowieku?

- Nikt - odparł Cole.

- Skywalker?

- Luke Skywalker jest bohaterem Nowej Republiki - oświadczył Fardreamer. Poczuł dreszcz, który przeniknął go do szpiku kości.

- Skywalker jest poza wszelkim podejrzeniem - stwierdził Kalamarianin. - Może jednak ten chłopak tylko zasłania się jego nazwiskiem.

- Nie muszę się niczym zasłaniać - odrzekł Cole.

- Bądź cicho, chłopcze - burknął strażnik. - Im więcej mówisz, tym bardziej się pogrążasz. Przyłapaliśmy cię na próbie sabotażu tej maszyny.

- Nie dopuściłem się żadnego sabotażu! - powiedział nieco głośniej Cole. Kątem oka zauważył, że Artoo zaczął powoli oddalać się od kadłuba myśliwca typu X. Musiał mówić dalej, jeżeli chciał, żeby strażnicy nie zwrócili uwagi na robota. - Po raz pierwszy zainteresowałem się tym problemem, kiedy pracowałem przy zmodernizowanym X-skrzydłowcu. Postanowiłem się przekonać, czy taki sam detonator umieszczono we wnętrzu nowej maszyny, a jedyną, jaką mogłem znaleźć w hangarze, był ten prototyp. Czy nie sądzicie, że gdybym zamierzał dopuścić się sabotażu jakiegoś myśliwca, wybrałbym taki, którym ktoś miałby wkrótce wystartować?

- Nie mam pojęcia, co zrobiłbyś, chłopcze - powiedział Kalamarianin.

- Może mieć rację - odezwała się stojąca obok Kloperianina szczupła kobieta, która dotąd nie zabierała głosu. - Nie możemy być pewni, czy dopuszczał się sabotażu, czy tylko przeprowadzał doświadczenie.

Tymczasem Artoo przejechał pod kadłubem jednego z innych X-skrzydłowców. Cole musiał się pilnować, żeby nie spoglądać na baryłkowatego robota.

- Nie możemy tego rozstrzygnąć - oświadczył Kalamarianin. - Niech osądzi to ktoś obdarzony większą władzą.

- Nie mam nic przeciwko temu - zgodził się ochoczo Fardreamer. - Proszę porozumieć się z generałem Antillesem. Z pewnością zainteresuje się tą sprawą.

- Znasz generała Antillesa, chłopcze? - Nie, ale jestem jego pracownikiem.

- Porozumiemy się z twoim bezpośrednim przełożonym - zdecydował Kloperianin. - Jestem pewien, że oświadczy, iż nie byłeś upoważniony do wykonywania tych czynności.

Artoo znalazł się przy ścianie hangaru. Wysunął cienki metalowy pręt, po czym dołączył się do gniazda terminala komputerowego.

- Luke Skywalker oznajmił, że jeżeli ktoś będzie zadawał mi pytania - odezwał się Cole, licząc na to, że ta półprawda nie wyjdzie zbyt szybko na jaw - mam powiedzieć, żeby porozmawiał z generałem Antillesem.

Kalamarianin ciężko westchnął.

- Nie możemy sprzeciwiać się jego woli.

- Wręcz przeciwnie, uważam, że powinniśmy - oświadczył Kloperianin. - To przecież wierutne kłamstwo.

- Hej! - zawołał nagle jeden ze strażników. - Co właściwie robi ten mały robot?

Cole nawet nie miał szansy, aby odpowiedzieć na to pytanie. Kloperianin wymierzył wszystkie blastery w Artoo i wystrzelił. Ogniste błyskawice trafiły w środek korpusu, który pokrył się jaskrawo-czerwoną pajęczyną wyładowań. Artoo wydał przeraźliwy pisk, ale zanim wyciągnął końcówkę z gniazda, moduł terminala komputerowego rozjarzył się, przegrzał i z hukiem eksplodował. Mały robot zakołysał się w obudowie, a kiedy płomienista pajęczyna zgasła, znieruchomiał, przechylony na jedną stronę. Z kopułki zaczęły się wydobywać pasemka błękitnego dymu.

- Artoo! - krzyknął Cole. - Artoo! Baryłkowaty robot nie odpowiedział.

Młodzieniec odwrócił się i popatrzył na strażników. Miał wrażenie, że stracił wiernego przyjaciela i że mistrz Jedi już nigdy nie zechce mu zaufać.

- To był największy błąd jaki mogliście popełnić -powiedział. - Właśnie zniszczyliście ulubionego robota Luke'a Skywalkera.

Na szczęście Jawowie zgodzili się wymienić trzy blastery i jeden podniszczony powietrzny skuter za garść żetonów kredytowych. Nie chcieli jednak nawet słyszeć o wymianie, dopóki nie zaproponował im tego Davis. Dopiero potem istoty, głośno szwargocząc, zaczęły gorączkowo dyskutować ze swoimi pobratymcami. Było jasne, że od dawna robią interesy z jasnowłosym mężczyzną.

Han nadal nie wiedział, czy powinien ufać temu facetowi. Nie miał jednak wyboru.

Na razie.

Powietrzny skuter poderwał się w powietrze, ale szybował dziwnie nisko i ociężale. Okazało się, że z trudem mieści siew korytarzu wiodącym ku lądowisku, na którym spoczął „Sokół". Chewie postanowił zatem prowadzić maszynę tunelem, podtrzymując ją od spodu jedną ręką. Nikt nie zamierzał wsiadać i lecieć, dopóki nie znajdą się obok drzwi, przy których Han po raz pierwszy zobaczył Davisa.

Później Solo chciał skorzystać ze skutera, żeby odwrócić uwagę Glottalphibów, a Chewie, strzelając z miotacza, miał przedrzeć się na pokład „Sokoła". Han wątpił, by Davis zechciał im pomóc, kiedy znajdą się na skraju lądowiska.

Wręczył zatem mężczyźnie blaster, który sprawiał wrażenie najbardziej uszkodzonego. Wszyscy trzej byli uzbrojeni w blastery, a Chewie miał także swój miotacz przypominający kuszę. Pod względem siły ognia przewyższali Glottalphibów, a Han miał nadzieję, że ryk silnika powietrznego skutera wprawi istoty w osłupienie.

Liczył na to.

Kroczył pierwszy krętym korytarzem. Na ścianach widział czarne blizny w miejscach, w które trafiły strzały z broni Glottalphibów, a dno tunelu zaśmiecały zeschnięte łuski. Han był rad, że ma buty, ponieważ krawędzie łusek wbijały się w podeszwy jak ostre ciemię. Nie potrafił sobie wyobrazić, co zrobiłby, gdyby łuski zraniły jego stopy.

Na szczęście porośnięta sierścią twarda skóra podeszwy Chewiego chroniła go przed poważnymi obrażeniami.

W korytarzu panowało nieprawdopodobne gorąco, a w powietrzu unosiła się woń siarki zmieszana z odorem gnijących ryb. Han spodziewał siew każdej chwili, że zza rogu ukaże się jakiś Glottalphib, który zastrzeli ich i w ten sposób zakończy męki. Wyczuwał, że Wookie odnosi takie samo wrażenie. Zauważył, że blaster przyjaciela jest gotów do strzału.

Na razie Han nie widział nigdzie ani śladu Selussa. Sullustanin musiał znaleźć jakiś sposób, żeby prześlizgnąć się obok Glottalphibów.

- Prawdopodobnie już odlecieli - szepnął Davis.

- Bardzo wątpię - odparł również szeptem Solo.

Glottalphibowie słynęli z nieustępliwości. Znani byli także z upodobania do drogocennych świecidełek. Na pewno nie przylecieli, zwabieni tylko zagrzebanymi w piasku urządzeniami.

Przybyli, żeby porwać Hana.

A Han bardzo chciałby dowiedzieć się, dlaczego.

W końcu wszyscy trzej dotarli do głównego korytarza. Panowały w nim ciemności. Okazało się, że drzwi, przez które można było wejść na lądowisko, są zamknięte.

W powietrzu wyczuwało się jeszcze intensywniejszą woń zgniłych ryb.

Chewie zawył.

Han zarejestrował uwagę przyjaciela dotyczącą nieprzyjemnej woni, ale tym razem jej nie skomentował. Chewie miał prawo być zaniepokojony. Nie mieli pojęcia, czy za drzwiami nie ukryli się Gottalphibowie. Jeśli słyszeli kroki podążającej korytarzem trójki, nie było mowy o tym, aby teraz zaskoczyć istoty.

Nagle korytarz zalało jaskrawe światło. To Davis wyciągnął mały pręt jarzeniowy i oświetlił niewielką grotę niczym pochodnią. Na ścianach ujrzeli wiele śladów po blasterowych strzałach. Kamienne biurko zostało zdruzgotane, ale w pomieszczeniu nie było żadnego Gottalphiba.

Istoty musiały zatem czekać na nich za zamkniętymi drzwiami.

Han zerknął na Chewiego: przekonał się, że obaj myślą o tym samym.

Wookie wprowadził powietrzny skuter do małej pieczary. Han usiadł na nim okrakiem i uruchomił umieszczony pod siodełkiem silnik, który z grzechotem zaczął budzić się do życia. Stwierdził jednak, że dźwignie kontrolne, na których położył dłonie, nie zostały prawidłowo zamocowane. Jawowie potrafili naprawiać niektóre urządzenia, ale nigdy nie zaprzątali sobie głów drobiazgami. Han liczył na to, że maszyna okaże się przynajmniej szybka. Gdyby jego nadzieje miały okazać się płonne, w ciągu następnych kilku sekund wszyscy zginą.

- Daj mi chwilę, żebym zdołał ich rozproszyć, Chewie - powiedział. - Później wskakuj i strzelaj.

Chewbacca kiwnął głową, ale Davis nie odezwał się ani słowem. Chewie położył kosmatą dłoń na gałce drzwi. Han uchwycił rączki skutera^ po czym zmniejszył prędkość obrotową silnika maszyny.

- Teraz, Chewie! - powiedział.

Wookie pociągnął za gałkę i w tej samej chwili jego przyjaciel zwiększył obroty. Silnik ryknął i zadygotał, a skuter wystrzelił przez otwarte drzwi dwukrotnie szybciej, niż Han mógłby się spodziewać.

Natychmiast musiał zrobić unik, by nie zderzyć się z binarnym podnośnikiem. Poszybował w górę, po drodze omal nie zahaczając

0 skrzydło przestarzałego towarowego transportowca. Zobaczył, że wyrasta przed nim ogromna szara ściana, i uświadomił sobie, że leci prosto ku gigantycznemu frachtowcowi Davisa. Skierował skuter tak wysoko, jak pozwalały urządzenia kontrolne maszyny, a potem postanowił zatoczyć łuk pod sklepieniem wielkiej groty.

Mimo warkotu silnika słyszał dobiegające z dołu okrzyki, jęki i wrzaski. Przekonał się, że Gottalphibowie otoczyli kadłub „Sokoła". Skierował maszynę ku nim, a później, nie przestając trzymać rękojeści jedną dłonią, wyszarpnął blaster i zaczął strzelać.

Jeden z Gottalphibów plunął w niego strugą ognia i Han odruchowo szarpnął dźwignię sterowniczą. Skuter zaczął koziołkować. Płyta lądowiska, kadłub statku, sklepienie, płyta, kadłub, sklepienie... i nagle się zorientował, że kieruje się znów ku Gottalphibom. Jeden z Phibów musiał uskoczyć na bok, by nie zderzyć się ze skuterem, a inny wystrzelił z blastera. Han odpowiedział ogniem i trafił w paszczę napastnika. Istota bezwładnie osunęła się na kadłub „Sokoła", ale po chwili Solo stracił ją z oczu.

Skuter szybował nadal. Han musiał przemykać się między kadłubami towarowych transportowców i prześlizgiwać pod uniesionymi chwytakami robotów i podnośników. W pewnej chwili przednia część skutera zawadziła o krawędź wielkiej skrzyni. Han przeleciał obok niej, ale z roztrzaskanego pojemnika posypały się na niego zatrzaski mocujące rękojeści imperialnych blasterów.

Kiedy w końcu zdołał zawrócić, stwierdził, że znajduje się w przeciwległym krańcu lądowiska i w niczym nie może pomóc walczącemu przyjacielowi. W ogóle nawet nie widział ani Chewiego, ani swojego frachtowca.

Ścisnął mocniej rękojeść skutera i skierował go ku „Sokołowi". Przelatywał pod przypominającymi wielkie kliny kadłubami frachtowców, straszących go czarnymi prostokątami otwartych ładowni. Sterty skrzyń, obok których musiał przelatywać, robiły na nim duże wrażenie. Niektóre nie zostały zamknięte, dzięki czemu Han widział stosy hełmów szturmowców, staromodnych imperialnych blasterów i innych przedmiotów, wyprodukowanych w czasach Imperium.

Przekonał się, że strzelają do niego również przemytnicy. Niektórzy krzyczeli, podejrzewając, że oszalał. Usłyszał, że silnik skutera zaczyna się krztusić, ale na szczęście dźwignie sterownicze wciąż jeszcze funkcjonowały prawidłowo. Nadal mógł manewrować, chociaż obawiał się, że wkrótce i one mogą odmówić posłuszeństwa.

Stwierdził, że Gottalphibowie nie opuścili posterunków wokół „Sokoła", ale dostrzegł, że kiedy usłyszeli warkot silnika maszyny, wszyscy zwrócili pyski w jego stronę. Jak na rozkaz plunęli strumieniami ognia i zaczęli strzelać z blasterów. Solo poderwał maszynę, ale po chwili musiał zanurkować i skręcić, by uniknąć trafienia. On także raz po raz odpowiadał ogniem swojej broni. Najczęściej chybiał, gdyż co chwilę musiał zmieniać kierunek lotu. Od czasu do czasu jednak trafiał tego czy tamtego Gottalphiba. Przekonał się wszakże, że blasterowe błyskawice odbijają się od pokrytych grubymi łuskami cielsk napastników, nie wyrządzając im żadnej krzywdy. Miał szczęście, że trafił tamtego Phiba w paszczę. Taka sztuka mogła się udać tylko wprawnemu strzelcowi.

Nagle jeden z Gottalphibów padł na pysk i znieruchomiał na płycie lądowiska. Z jego grzbietu wystawał koniec metalowego pręta, wystrzelonego z kuszy Chewiego. Po chwili drugi napastnik podążył w jego ślady. Z jego pleców również wystawał kawałek metalowej strzały. Zataczając łuk, Han dostrzegł, że Davis ukradkiem prześlizgnął się obok Gottalphiba strzegącego dostępu do zamkniętego włazu, a później poklepał istotę po ramieniu. Kiedy napastnik się odwrócił, Davis strzelił z blastera w jego paszczę.

Nagle jakiś zabłąkany strzał trafił w skuter i sprawił, że maszyna znów zawirowała, tym razem niebezpiecznie blisko kadłuba „Sokoła". Han starał się odzyskać panowanie nad pojazdem. Wiedział, że jeżeli nie uczyni tego dostatecznie szybko, roztrzaska się o pancerną płytę. Odrzucił blaster i z całej siły uchwycił obie rączki maszyny.. Po kilku chwilach wyrównał lot, ale stwierdził, że kieruje się w stronę wylotu gigantycznej pieczary.

Poderwał skuter i chciał zawrócić, usłyszał jednak, że silnik się krztusi.

- No, dalej, ty kupo złomu- mruknął do siebie, po czym uderzył otwartą dłonią osłonę silnika.

Pomogło. Silnik wprawdzie znów kichnął i prychnął, ale skuter zakręcił, o centymetry mijając kamienną ścianę jaskini nad otwartymi wrotami.

Kiedy Han znalazł się znów w pobliżu „Sokoła", ujrzał piątego Gottalphiba, leżącego bez ruchu u stóp Davisa.

Tymczasem przemytnicy nie przestawali zasypywać go blasterowymi błyskawicami. Chewie krzyczał, nakazując towarzyszom, aby starali się przedostać na pokład „Sokoła". Han skierował skuter ku frachtowcowi, ale w tej samej chwili silnik maszyny zakrztusił się po raz trzeci. Na chwilę obudził się do życia, ale później umilkł na dobre.

Han zeskoczył z siodełka, ponieważ wiedział, że nie może wytracić prędkości w inny sposób. Szybując w powietrzu, przyciągnął kolana do piersi i osłonił głowę wyciągniętymi rękami. Uświadamiał sobie, że jeżeli uderzy nią o metalową płytę lądowiska, poniesie śmierć. Po prostu się zabije.

Metalowa posadzka pospieszyła na jego powitanie. Han skulił się, jak najbardziej potrafił, i wylądował, zdzierając skórę na łokciach, ramionach, kolanach i goleniach. Coś krzyczał, Chewie ryczał, a przelatujące obok nich błyskawice laserowych strzałów nie przestawały gwizdać i świergotać.

Poczuł nagle, że czyjaś dłoń chwyta go pod pachę i pomaga wstać. Prawie nie mógł się poruszać.

- Nic ci się nie stało, kolego? - usłyszał głos Davisa. Pokręcił głową.

Przekonał się, że skuter unosi się nad nim, jakby się naigrawał. Po chwili jednak jakiś blasterowy strzał trafił w silnik i maszyna eksplodowała. Płonące metalowe szczątki poszybowały we wszystkie strony. Chcąc uniknąć trafienia, Han i Davis musieli zanurkować pod kadłub „Sokoła".

Każdy ruch wywoływał impulsy bólu.

Chewie opuścił rampę. Stał w otwartym włazie i gestem ręki przynaglał, by się pospieszyli. Obaj pobiegli pod górę, chociaż Han zauważył, że przez dziury w jego spodniach nie przestaje się sączyć krew.

- A co z twoim statkiem? - zapytał, zwracając się do jasnowłosego mężczyzny.

Davis wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Prawdę mówiąc, jeszcze nie był mój - odparł.

- Coraz lepiej - mruknął Solo.

Obaj biegli obok siebie. Chewie zaczął podnosić rampę. Han natychmiast skierował się do sterowni. Chewbacca znalazł się tam chwilę po nim.

- A co z Selussem? - zapytał nagle Solo. Chewie zaryczał.

- Nic mnie to nie obchodzi - odparł Han. - Musimy go odnaleźć, zanim odlecimy.

- Nie mamy czasu - zauważył Davis.

- Nie zostawię go tu - upierał się Solo.

- Wszyscy zginiemy, jeżeli nie przestaniesz kierować się takimi szlachetnymi pobudkami.

- Jeszcze nie zginęliśmy - stwierdził Han. - Rozejrzyj się za nim, Chewie.

Jego przyjaciel jednak nic nie odpowiedział.

- Zorientuj się, co się stało z Chewiem - polecił Solo, zwracając się do Davisa.

Znów nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nie odrywał dłoni od dźwigni sterowniczych, ale miał wrażenie, że otarta skóra na ramionach i łokciach pali jak przypiekana żywym ogniem. Przez transpastalowe szyby iluminatorów sterowni widział, jak przemytnicy biegną w stronę jego statku.

- Nie podoba mi się to, chłopaki - powiedział. - Co wy na to?

Odwrócił głowę, ale w sterowni nie zobaczył nikogo. Ustawił moc silników w taki sposób, by się podgrzewały, i wyskoczył na korytarz. Ujrzał pokrytego szarymi łuskami Gottalphiba, trzymającego na muszce blastera Chewiego i Davisa. Z sierści Wookiego unosiła się strużka dymu, a końce włosów były sczerniałe i osmalone.

Nieco z tyłu, na metalowych płytach podłogi, leżał Seluss. Jego drobne ręce zostały związane kawałkiem linki, której drugi koniec, kilkakrotnie owinięty wokół ciała, oplątywał stopy. Usta Sullustanina zaklejono niewprawnie samoprzylepną taśmą, ale mimo to nieszczęśnik nie przestawał trajkotać. Słowa były ledwo słyszalne, ale zrozumiałe.

W języku, którym porozumiewały się istoty, oznaczały: „To nie była moja wina".

ROZDZIAŁ 22

Leia biegła korytarzem wiodącym do sali balowej. Pospiesznie uczesała się i przebrała w oficjalny kostium, jaki zwykle wkładała przy takiej okazji. Kiedy dotarła do niej ta wiadomość, ćwiczyła posługiwanie się świetlnym mieczem, walcząc ze zdalniakiem. To właśnie wówczas się dowiedziała, że za kilka minut ma się rozpocząć posiedzenie prezydium Senatu. Przebrała się i jak umiała najszybciej, pobiegła korytarzem.

Wiedziała, że i tak nie zdąży. Nigdy dotąd jeszcze się nie spóźniła.

Zebranie prezydium zwołał Meido, który został wybrany w poczet członków zaledwie przed kilkoma dniami. Zwyciężył, otrzymując głosy przytłaczającej większości senatorów. W głosowaniu wybrano także dwóch innych byłych funkcjonariuszy Imperium. Wszyscy mieli zastąpić członków prezydium, którzy zginęli w wyniku eksplozji.

Senator Meido miał prawo zwołać takie zebranie. Mógł to uczynić zresztą każdy inny członek prezydium, chociaż nigdy jeszcze żaden z najmłodszych członków nie skorzystał z tego prawa. To była jedna z tych rzeczy, których nigdy się nie robiło. Okazało się jednak, że tradycja musi ustąpić nowym obyczajom, o ile Leia nie zamieni jej w pisane prawo, aby odtąd stanowiło coś w rodzaju regulaminu obrad prezydium Senatu Nowej Republiki.

Jeszcze jedno zadanie, którym musi się zainteresować. Problem, którym zająć się nie miała czasu.

Skręciła za róg korytarza i znalazła się przed drzwiami sali balowej. Były zamknięte - przybyła za późno. Stanęła i kilka razy głęboko odetchnęła. Meido powiadomił ją jako ostatnią, doskonale wiedząc, że przywódczyni Nowej Republiki nie zdąży na zebranie. Chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że Meido postąpił tak świadomie, fakt ten wyprowadził ją z równowagi. Postanowiła jednak, że niczego po sobie nie okaże. Nie pozwoli, żeby młody senator bawił się z nią w polityczne gierki.

Przygładziła włosy i poprawiła fałdy tuniki, a później zaczekała, aż jej oddech się uspokoi. Kiedy uznała, że jest gotowa, pchnęła dwuskrzydłowe drzwi i znalazła się w sali balowej.

Pomieszczenie było zbyt przestronne, jeżeli chodziło o posiedzenia prezydium, ale doskonale nadawało się na salę obrad całego Senatu Nowej Republiki. Członkowie prezydium zasiadali w fotelach, stojących na zajmowanym zazwyczaj przez muzyków podwyższeniu. Ustawiono na nim także stół, chociaż Leia nie wydała takiego polecenia.

Meido zajął miejsce w jej fotelu, u szczytu stołu. Nie mógłby tego uczynić, gdyby obrady toczyły się w starej sali. Teraz jednak, kiedy członkom prezydium nie przydzielono stałych miejsc, mógł się tłumaczyć nieznajomością obowiązujących zwyczajów. Gdyby Leia usiadła w jakimkolwiek innym wolnym fotelu, dałaby wszystkim do zrozumienia, że wyraża zgodę na to, aby Meido przewodniczył obradom.

Nie mogła na to pozwolić. Mimo iż nienawidziła takich gierek, musiała postępować zgodnie z ustalonymi w ciągu wielu wieków regułami.

Kiedy weszła, umilkły wszystkie rozmowy. Spostrzegła, że senator Gno zajął zwykłe miejsce na fotelu, ustawionym obok miejsca przywódczyni. Podobnie uczyniła C-Gosf. Mimo to oboje sprawiali wrażenie, że czują się niewyraźnie. Leia kiwnęła im głową, po czym skierowała spojrzenie na twarz Meida. Ujrzała błyszczące oczy, głęboko osadzone w szkarłatnej twarzy. Białe linie blizn, szpecące jego skórę, wydawały się jaśniejsze niż kiedykolwiek.

- Jestem świadoma tego, senatorze Meido - odezwała się Leia -że obyczaje pańskiego ludu są inne niż te, którym my hołdujemy. To jednak my przewodniczymy Senatowi, jego prezydium i rządowi Nowej Republiki, która stara się przestrzegać zwyczajów Starej Republiki. Byłoby dobrze, gdyby zechciał pan zapoznać się z tymi obyczajami.

- Obawiam się, że nie rozumiem, o co chodzi, pani przewodnicząca - odezwał się Meido. Jego głos nie drżał, a na twarzy nie malowała się żadna skrucha.

Leia wspięła się po schodkach wiodących na podwyższenie i podeszła do stołu. Położyła jedną dłoń na oparciu swojego fotela i uśmiechnęła się do zajmującego go senatora.

- Myślałam, że to może wina pańskiej ignorancji - ciągnęła. - Przywódczyni Nowej Republiki jest zawsze informowana pierwsza o jakimkolwiek planowanym posiedzeniu. Prawdę mówiąc, zgodnie z panującymi zwyczajami, informuje sieją o zamiarze zwołania zebrania, a ona decyduje o jego czasie i miejscu. Jestem pewna, że pozostali członkowie prezydium przybyli tu, ponieważ zdawali sobie sprawę z tego, że nie zna pan naszych zwyczajów.

- Kierowałem się tylko obowiązującym regulaminem - burknął Meido.

Leia kiwnęła głową.

- Rozumiem. Teraz jednak już pan wie, w jaki sposób zwoływać zebrania w przyszłości. - Odwróciła się w stronę pozostałych członków prezydium. - Zechciejcie wybaczyć moją opieszałość, przyjaciele. Dowiedziałam się o tym zebraniu zaledwie przed kilkoma minutami.

Urwała i umilkła, nie zdejmując dłoni z oparcia swojego fotela. Gno pochylił się w stronę Meida.

- Panie senatorze, o wiele łatwiej jest przewodniczyć zebraniu, jeżeli siedzi się u szczytu stołu -powiedział półgłosem.

Białe linie na twarzy Meida poszerzyły się i stały jeszcze bielsze. Przedstawiciel planety Adin niechętnie ześlizgnął się z fotela i przeszedł wzdłuż stołu, żeby usiąść na innym miejscu. Wwebyls i R'yet Coome, dwaj pozostali nowo wybrani członkowie prezydium, zmarszczyli czoła i wodzili za nim spojrzeniami.

Leia usiadła z godnością na swoim fotelu, po czym skinęła głową senatorowi Gno, dziękując, że pomógł jej w trudnej chwili.

- A teraz, kiedy zwołał pan to zebranie, senatorze - zaczęła, zwracając się znów do Meida - przypuszczam, że możemy darować sobie czynności wstępne. Z przyjemnością dowiemy się, jaką sprawę uważał pan za tak pilną, aby zwoływać to posiedzenie.

Meido z klaśnięciem złączył obie dwupalcowe dłonie i oparł je o blat stołu. Wyglądał tak pokornie i skromnie, że Leii wydawało się, iż jej żołądek wywinął kozła. Zrozumiała, że senator z planety Adin bynajmniej nie zamierzał rezygnować ze swoich gierek.

- Właśnie otrzymaliśmy wstępny raport, sporządzony przez naszą niezależną komisję dochodzeniową - powiedział.

- Tak szybko? - zdziwiła się C-Gosf. - Nasza ekipa wciąż jeszcze przeszukuje rumowisko. Jej członkowie uważają, że muszą się ze wszystkim dokładnie zapoznać. Nie chcą wyciągać żadnych wniosków, dopóki nie poznają wszystkich faktów.

- Ich rozwaga przynosi im zaszczyt - oświadczył Meido - ale nie dysponują jedną niezwykle ważną informacją. - Pochylił się nad blatem stołu i skierował spojrzenie na Leię. - Pani przewodnicząca, gdzie w tej chwili przebywa pani małżonek?

Leia poczuła jeszcze silniejsze skurcze żołądka. Odniosła wrażenie, że marzną jej dłonie.

- Odleciał razem z Chewbaccą, podążając śladami, jakie znalazł na Coruscant.

- Dokąd polecieli, pani przewodnicząca?

Mimo iż Leia bardzo pragnęła, nie mogła uchylić się od odpowiedzi.

- Polecieli do Ostoi Przemytników.

- Ostoi Przemytników? - Kąciki ust Meida wygięły się do góry w leciutkim uśmiechu. Nikłym. Bardzo nikłym. - Pani małżonek prowadził kiedyś jakieś interesy z Ostoją Przemytników, nieprawdaż?

- Chyba nie zwołał pan tego zebrania w tym celu, aby porozmawiać na temat Hana, prawda? - zapytała Leia.

- Obawiam się, że tak, pani przewodnicząca. Proszę mi odpowiedzieć. Czy pani mąż nie prowadził interesów z Ostoją Przemytników?

Leii nie podobał się obrót, jaki zaczynała przyjmować ta rozmowa. Meido sprawiał wrażenie osoby panującej nad sytuacją, a ona nie potrafiła przewidzieć, do czego zmierza.

- Oczywiście, że kiedyś prowadził interesy z Ostoją Przemytników, panie senatorze - rzekła oschle. - Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pan służył Imperium.

Jej słowa zawisły w wielkiej sali. Zabrzmiały małostkowo i może rzeczywiście nie stanowiły najlepszej odpowiedzi, ale Nowa Republika nigdy nie czyniła Hanowi zarzutu z faktu, iż kiedyś był przemytnikiem, podobnie jak nie osądzała Leii ani Luke'a za rodzinne więzy, jakie łączyły ich z Vaderem. Kto jak kto, ale właśnie Meido powinien unikać wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiązało się z przeszłością.

- Ja tylko żyłem na planecie, rządzonej przez Imperium - odparł Meido. - Nie obdarzono mnie żadną władzą. W przeciwieństwie do pani męża, nie byłem ani sławny, ani nawet znany. A pani małżonek, jak sądzę, cieszył się opinią sprytnego przemytnika. Chodzą słuchy, że właściwie nigdy nie przestał parać się tym procederem.

Chłód, jaki przeniknął dłonie Leii, zaczynał obejmować całe ręce. Przywódczyni Nowej Republiki doskonale uświadamiała sobie, dokąd zmierza ta rozmowa. Nie chciała podążać w tym kierunku, ale wiedziała, czym się skończy. Aż za dobrze wiedziała.

- Lepiej będzie, jeżeli przejdzie pan do sedna sprawy - odezwała się C-Gosf. - Generał Solo jest sławnym bohaterem Republiki.

- Sedno tej sprawy jest bardzo proste - odrzekł Meido. - Uważam, że generał Solo jest odpowiedzialny za eksplozję, jaka miała miejsce w sali obrad Senatu.

Leia wstała z fotela i uderzyła dłońmi o blat stołu.

- Zapomina pan o tym, że ja również przebywałam wówczas w tamtej sali. Sugeruje pan, że mój mąż próbował mnie zamordować?

Gno pociągnął za rękaw jej tuniki, ale Leia szarpnęła się i uwolniła rękę. W sali balowej zapadła głucha cisza.

- Przecież nie odniosła pani poważnych obrażeń, prawda, pani przewodnicząca?

- Pan także nie, senatorze Meido. Czy uważa pan to za przestępstwo?

- Cała siła eksplozji została skierowana przeciwko osobom zajmującym miejsca w sali, a nie na podwyższeniu - odparł Meido. - Jeżeli pani mąż był pewien, że będzie pani właśnie tam siedziała...

- Gdybym był na pana miejscu, nie kończyłbym tego zdania -przerwał mu Gno. - Generał Solo Jest osobą dobrze znaną i cieszącą się powszechnym szacunkiem. Wszyscy doskonale wiemy, jakim głębokim uczuciem darzy swoją rodzinę. Wielokrotnie narażał życie, walcząc w imię Nowej Republiki; więcej niż ktokolwiek inny, jeżeli nie liczyć pani Organy Solo i jej brata, Luke'a Skywalkera. Możliwe, że gierki w rodzaju tych, które pan uprawia, były popularne w czasach Imperium, ale zapewniam pana, że obecnie nie cieszą się powodzeniem. Obradujemy, panie senatorze Meido, darząc się nawzajem szacunkiem i zaufaniem. Szanujemy s i ę, a nie występujemy z bezpodstawnymi oskarżeniami.

Purpura niemal całkowicie zniknęła z twarzy senatora Meida. Jej miejsce zajęły białe plamy, które rozmyły się i rozprzestrzeniły po całej twarzy.

- Nie występuję z bezpodstawnymi oskarżeniami - odezwał się przedstawiciel Adinu. - Jest mi przykro, ale nie rzucam słów na wiatr. Nawet gdybym tego pragnął.

Członków prezydium zaskoczył niezwykle łagodny ton głosu senatora. Leia wyraźnie to widziała. Wszyscy jej zwolennicy odchylili się do tyłu.

- Powiedział pan, że to tylko wstępny raport - przypomniał Gno. - Rozumiem, że nie dysponuje pan żadnymi dowodami?

- Wręcz przeciwnie - oznajmił Meido. Skierował na Leię wodniste oczy. - Przepraszam, pani przewodnicząca. Jest mi naprawdę przykro.

Co najdziwniejsze, Leia uwierzyła w szczerość jego przeprosin. Nie wątpiła w to, że jest mu rzeczywiście przykro. Wyczuwała to, posługując się Mocą, a może odnosiła takie wrażenie, prawidłowo interpretując wymowę gestów i ruchów ciała senatora. Powoli usiadła na fotelu.

Meido rozdał kilka kopii jakiegoś dokumentu, zajmującego jedną kartkę flimsiplastu.

- Ta wiadomość została przechwycona przez moich ziomków -ciągnął. - Przesłałem ją bezpośrednio do pamięci waszych osobistych komputerów. Jeżeli chcecie, możecie sami się przekonać, że jest autentyczna.

Leia spojrzała na wręczoną kartkę. Jej dłonie drżały.

PRZESYŁKA DORĘCZONA. SZTUCZNE OGNIE NIEZWYKLE WIDOWISKOWE.

SOLO WIE. MOŻEMY LICZYĆ NA JEGO UDZIAŁ.

Lando. To Lando znów ich zdradził. W ciągu tych wszystkich lat, jakie upłynęły od tamtej zdrady, przyzwyczaiła się mu ufać, mimo iż wiedziała, że to zaufanie jest trochę dziwne: zawsze podszyte odrobiną niepewności.

Nie. Lando nie zdradziłby Hana. Co powiedział, kiedy się z nią zobaczył? Że już raz kiedyś zdradził Hana, i że nigdy nie zdoła odkupić swojej winy. Przenigdy.

A zatem informacja musiała wpaść w ręce Meida w jakiś inny sposób.

- Nic z tego, co tu widzę, nie dowodzi, że mój mąż jest odpowiedzialny za eksplozję bomby - powiedziała, kiedy przyszła do siebie.

- Pani przewodnicząca, ta wiadomość została nadana z pokładu statku o nazwie „Narkomanka", który opuścił nasz sektor galaktyki dokładnie tego samego dnia, kiedy doszło do eksplozji -odparł Meido. - „Narkomanka" jest własnością przemytnika o nazwisku Jarril, którego widziano w towarzystwie pani męża na krótko przed wybuchem bomby. Kilka godzin po tym, gdy Jarril odleciał, to samo uczynił generał Solo, rzekomo w tym celu, aby go odnaleźć.

Sprawy miały się źle. Od pierwszej chwili, kiedy o wszystkim opowiedział jej Lando, Leia wiedziała, że właśnie tak będą wyglądały. Powinna była wówczas coś zrobić; jakoś zareagować, ale Calrissian zapewnił ją, że panuje nad sytuacją.

- To jeszcze żaden dowód - stwierdził Gno.

- Mimo to sprawa wygląda podejrzanie - odezwał się R'yet Coome, który dotychczas nie zabierał głosu. - Proponuję, żebyśmy wydali nakaz aresztowania generała Solo.

- Nie możemy tego zrobić - sprzeciwiła się C-Gosf. - Solo jest bohaterem Nowej Republiki.

- To zdrajca - oświadczył Meido.

- Jest moim mężem - przypomniała Leia. - Nigdy nie uczyniłby niczego, co mogłoby wyrządzić mi krzywdę. Jestem pewna, że ktoś usiłuje go wrobić. - Złączyła drżące dłonie i zdjęła je z blatu stołu. - Co jeszcze mówi pański raport?

- Dysponujemy jedynie wstępnymi rezultatami, pani przewodnicząca - oznajmił Meido.

W jego łagodnym głosie brzmiało wciąż to samo współczucie. Młody senator oskarżył Hana o to, że zamierzał ją zamordować i zniszczyć wszystko, o co wspólnie walczyli i co zdobyli, a teraz próbował udawać, że jest mu przykro.

- Czy zechciałby pan nas z nimi zapoznać, panie senatorze? -zapytała lodowatym tonem.

- Z raportu wynika, że do eksplozji doszło w kilku miejscach równocześnie.

- O tym już wiemy - oświadczyła cierpko Leia. - Nasza ekipa dochodzeniowa także ujawniła ten fakt. Czy dysponuje pan czymś jeszcze, co mogłoby potwierdzić, że mój mąż był zamieszany w tę aferę?

- Widzi ano go w...

- Czy to pan go widział?

Gno położył dłoń na ręce Leii, ale przywódczyni Nowej Republiki ponownie uwolniła się z uścisku jego palców.

- Czy ma pan jakiś dowód, który pozwoliłby stwierdzić, że to właśnie on podłożył tę bombę? Czy istnieje jakiś dowód na to, że w aferę był wplątany Jarril? Skąd pan wie, że Jarril wysłał tę informację? A może uczynił to ktoś inny, przebywający wówczas na pokładzie jego statku? Czy potrafi pan udowodnić, że to wszystko nie jest jakąś podstępną sztuczką, mającą zaszargać dobre imię mojego męża albo doprowadzić do kłótni między nami?

- Leio - odezwał się cicho Gno.

- Jeżeli chodzi o mnie, jego wina wydaje się oczywista -oświadczył Meido.

- Wcale tak nie uważam - odcięła się Leia. - To wszystko są tylko spekulacje. Sama mogłabym jeszcze dzisiaj w nocy spreparować i wysłać w przestworza wiadomość, a której by wynikało, że to pan podłożył tę bombę. Nie byłoby w tym nic trudnego. Mój mąż i ja jesteśmy bardzo często oskarżani o to czy o owo. Uważam, że dopóki nie poznamy całej prawdy, nie powinniśmy podejmować decyzji w tej sprawie ani nawet wyciągać pochopnych wniosków.

- Leio - odezwał się znów Gno.

Przywódczyni Nowej Republiki odwróciła się w jego stronę tak szybko, że jej włosy wymknęły się spod przepaski.

- O co chodzi? - zapytała.

- Nie możesz obiektywnie patrzeć na tę sprawę.

- Obiektywnie? - Leia niemal zatrzęsła się z oburzenia, ale siłą woli powstrzymała wybuch gniewu. - Ta istota, ten były s ł u g u s Imperium, przed chwilą oskarżył mojego męża o zdradę, a ty sądzisz, że powinnam patrzeć obiektywnie na tę sprawę?

- Tak - odparł Gno. - Właśnie tak uważam. Jesteś przewodniczącą naszego rządu. Powinnaś zachować spokój i trzeźwość myślenia.

- Spokój? Trzeźwość myślenia? W takiej sytuacji jak moja, Gno, nie można zachowywać się spokojnie. Przecież właśnie tego się obawiałam, kiedy zgodziliśmy się na wybór byłych funkcjonariuszy Imperium w poczet członków tego gremium. To oni usiłują podzielić nas i zwaśnić. Czy naprawdę nie widzisz, czemu służą ich knowania?

- Leio - odezwał się znów Gno.

Tymczasem prawie cała twarz Meida przybrała białą barwę, szkarłatne linie pozostały jedynie w okolicach ust i oczu.

- Jest mi niezwykle przykro, pani przewodnicząca.

- Nie przyjmuję pańskich przeprosin, senatorze Meido. Jak pan śmiał...

- Śmiał, ponieważ uważał, że wykonuje swój obowiązek. - Senatorka C-Gosf wstała i delikatnie położyła rękę na ramieniu

Leii. - Wydaje mi się, że lepiej przedyskutować wszystko tu, w trakcie posiedzenia prezydium, niż w szerokim gronie składającym się ze wszystkich pozostałych senatorów. Uważam, że powinniśmy uczynić wszystko, co w naszej mocy, żeby położyć kres tym plotkom, niż pozwolić, aby rozprzestrzeniły się po całym Coruscant. Jeżeli do tego dopuścimy, generał Solo pozostanie na zawsze osobą podejrzaną, nawet jeżeli później okaże się, że był niewinny.

Leia spojrzała po twarzach zebranych senatorów. Przekonała się, że wszyscy jej zwolennicy podzielają opinię wygłoszoną przez Meida.

- Jest mi naprawdę bardzo przykro, pani przewodnicząca -oświadczył jeszcze raz przedstawiciel Adinu.

- Han nie ma z tym wszystkim nic wspólnego - odcięła się Leia.

- Posłuchaj, Leio - odezwał się łagodnie Gno. - Uważam, że nie powinnaś brać udziału w dalszej dyskusji. Kiedy chodzi o dobre imię kogoś bliskiego i kochanego, nikt z nas nie potrafi zachowywać się obiektywnie. Bez względu na to, jak bardzo by próbował.

Leia czuła, że jej serce omal nie wyskoczy z piersi.

- Wierzycie senatorowi Meido - powiedziała. - Dlaczego wierzycie właśnie jemu?

- Uważam, że w tej sprawie powinniśmy przeprowadzić odrębne dochodzenie, Leio. - Senator Gno odwrócił głowę i skierował spojrzenie w inną stronę. - Mnie jest również przykro, ale zarzut jest zbyt poważny, żebyśmy mogli go zlekceważyć.

Przywódczyni Nowej Republiki spojrzała jeszcze raz na członków prezydium Senatu; najwierniejszych sojuszników, jacy jej pozostali. Ujrzała znajome twarze, ale także trzy nieznajome, należące do istot, które zostały wybrane niedawno, po eksplozji. Meido, R'yet i Wwebyl obserwowali ją niepewnie, nie wiedząc, co może postanowić. Na twarzach przyjaciół malowała się troska i współczucie, zmieszane z zakłopotaniem. Nawet ci, którzy zazwyczaj okazywali się jej politycznymi przeciwnikami, spoglądali na nią z pewną dozą sympatii.

- Czy to już wszystko, czego potrzeba? - zapytała Leia. - Jedno oskarżenie i uczciwy człowiek zostaje uznany za winnego popełnienia przestępstwa, z którym nie miał nic wspólnego? To, co usłyszałam, nie może zostać uznane za żaden dowód, a nawet gdyby mogło być, wszyscy przecież znacie Hana. Dobrze wiecie, że nie byłby zdolny do popełnienia takiego czynu.

- Leio, proszę cię, nie utrudniaj nam tej sprawy - odezwał się Gno.

- Czego pan ode mnie chce, senatorze? - zapytała, zwracając się do niego w sposób bardziej oficjalny. - Żebym zrezygnowała z zajmowanego stanowiska?

- Nie - odparł Gno. - Tylko żebyś nie brała udziału w dalszej dyskusji, która będzie dotyczyła Hana.

- A jeżeli tego nie uczynię?

Gno znów skierował spojrzenie w inną stronę. C-Gosf ścisnęła rękę Leii, ale po chwili zwolniła uścisk palców.

- Zastanów się nad tym, Leio - powiedziała. - Spotkamy się znów rano. Może wówczas wstrząs, jaki przeżyłaś, kiedy zapoznałaś się z tą wiadomością, nie będzie taki trudny do zniesienia.

- To nie sama wiadomość wywołała wstrząs - oświadczyła Leia, wstając od stołu. - Przeżyłam go, kiedy uświadomiłam sobie, że tak łatwo daliście jej wiarę.

- Proszę mi wybaczyć, pani przewodnicząca - odezwał się Meido - ale ktokolwiek podłożył tę bombę, musiał mieć swobodny dostęp do sali, w której obradowali senatorowie. Bombę podłożyła zatem osoba ciesząca się powszechnym poważaniem. Jestem tego całkowicie pewien, ponieważ właśnie na to wskazują wszystkie okoliczności. I przypuszczam, że kiedy pani się uspokoi, z pewnością dojdzie pani do takiego samego wniosku.

Leia powoli wstała i przywołując na pomoc całą godność i dumę, spiorunowała spojrzeniem senatora Meida.

- Kiedy miałam osiemnaście lat i stałam u boku wielkiego moffa Tarkina - zaczęła - byłam świadkiem, jak wydał pewien rozkaz. Nie wychylając się z głębin przestworzy, pojedynczym strzałem z superlasera Gwiazdy Śmierci unicestwił mój rodzinny świat, Alderaan. Przedtem sądziłam, że zniszczenie całej planety w mgnieniu oka jest niemożliwe, więc proszę mi nie wmawiać, panie Meido, co musiało się wydarzyć. Zapomina pan, że jestem wrażliwa na działanie Mocy. Wiedziałabym, gdyby mój mąż zamierzał zdradzić mnie albo Nową Republikę. Wiedziałby to także mój brat, który jest przecież mistrzem Jedi. Nadal nie wiemy, co wydarzyło się tamtego popołudnia w sali obrad Senatu. I dopóki się nie dowiemy, nie możemy być pewni, czy zdradził nas jakiś przyjaciel, czy może któryś z wrogów przeprowadzał doświadczenia nad nowym rodzajem broni. Gdybym była na pańskim miejscu, senatorze, przestałabym rzucać bezpodstawne oskarżenia. Takie postępowanie tylko waśni nas i dzieli. A teraz, bardziej niż kiedykolwiek, powinniśmy pozostawać zjednoczeni.

Spojrzała po twarzach wszystkich zgromadzonych senatorów. Borsk Fey'lya siedział odchylony do tyłu na fotelu i spoglądał na nią błyszczącymi oczyma. Bel Iblis odwrócił głowę w inną stronę. ChoFi przyglądał się uważnie własnym dłoniom. Bokobrody C-Gosf drżały, ale Gosfamblanka nie odwzajemniła spojrzenia Leii. Senetor Gno jako jedyny spośród grona przyjaciół przywódczyni Nowej Republiki uśmiechnął się do niej, jakby pragnął uspokoić ją i pocieszyć.

A zatem jej przyjaciele nie zamierzali uczynić nic ponadto, co już zrobili. Mogła liczyć tylko na to, że zapoznają się z zebranymi dowodami. Na nic więcej.

Kiwnęła głową.

- Ogłaszam przerwę w posiedzeniu do następnego ranka - rzekła. - Ale wówczas będę chciała usłyszeć konkretne odpowiedzi. Nie gołosłowne oskarżenia. Chcę poznać dowody, jakimi dysponujecie na poparcie swojej tezy. Czy wyrażam się jasno?

Nie dała czasu, by ktokolwiek mógł odpowiedzieć. Odwróciła się i wyszła z sali balowej, trzymając się tak prosto i godnie, jak umiała. Dopiero kiedy znalazła się za drzwiami, pozwoliła, żeby jej ciałem wstrząsnęły dreszcze.

Wiedziała, że się zaczęło. Jedność, którą ceniła nade wszystko, jeżeli nie liczyć własnej rodziny, zaczynała stawać się wspomnieniem.

Dokładnie tak, jak przewidywała.

Kiedy „Ślicznotka" znieruchomiała nad lądowiskiem Skipa Jeden, Lando rozejrzał się, czy przypadkiem nie dostrzeże gdzieś „Sokoła Milenium". Poznałby statek Hana po pewnych szczegółach konstrukcyjnych nawet wówczas, gdyby parkował obok takiego samego lekkiego koreliańskiego frachtowca. Nie ujrzał jednak niczego, co chociażby przypominało statek przyjaciela.

Przeklął w duchu Hana i pomyślał, że zapewne Solo odleciał, podczas gdy on zdecydował się udawać bohatera. Mimo to był pewien, że nie zna innego sposobu odnalezienia męża Leii.

Miał nadzieję, że nie przydarzyło mu się nic złego.

Tymczasem „Ślicznotka" kołysała się i zataczała. Calrissian doszedł do wniosku, że lądowanie z wyłączonymi obwodami podporządkowania i poleganie wyłącznie na sprawności przestarzałego generatora promienia ściągającego stanowi większe ryzyko, niż mógłby się spodziewać. Zganił się w duchu za to, że zawczasu o tym nie pomyślał, ale postanowił, że oprze się pokusie włączenia systemów diagnostycznych jachtu.

Kiedy statek w końcu spoczął na lądowisku, Lando udał się do włazu ładowni i otworzył go od wewnątrz. Opuścił rampę towarową i ujrzał Muskularną Anę Blue, stojącą na płycie, z dłonią na szczupłym, ponętnym biodrze. Przemytniczka wyglądała jak zwykle uroczo w obcisłych szortach i koszuli, której końce związała na obnażonym brzuchu. Sprawiała wrażenie trochę starszej, ale chyba nie mądrzejszej. Na jego widok uśmiechnęła się szeroko. Lando przypomniał sobie, że nigdy nie potrafił oprzeć się jej urokowi.

- Lista towarów, którą nam wysłałeś, była najskromniejszym zestawem, jaki kiedykolwiek widziałam - rzekła. - Wnioskuję z tego, że nie wiedzie ci się najlepiej od czasu, kiedy na dobre rozstałeś się z Ostoją.

- Nie mam czasu na pogawędki, Blue - oznajmił Calrissian. - Muszę naprawić łajbę i wynosić się z tego bagna, zanim Nandreeson zorientuje się, że wylądowałem.

- Prawdopodobnie jest na to za późno - powiedziała przemytniczka. - Nandreeson wie o wszystkich statkach, jakie kręcą się w pobliżu Ostoi. Możesz tylko liczyć na to, że w tej chwili jest zajęty innymi sprawami.

- No cóż, i tak nie miałem wielkiego wyboru - skłamał Lando. - Większość obwodów statku odmówiła posłuszeństwa. Muszę znaleźć kogoś, kto zająłby się naprawami.

Blue pokręciła głową.

- Nie licz, że ktoś ci pomoże, jeżeli naprawdę masz tylko to, co widzieliśmy na liście. Nie ma na niej niczego, co mógłbyś u nas sprzedać. Co jeszcze ukrywasz w ładowniach „Ślicznotki"?

- Nic. Nie wiem, czy słyszeliście, ale od bardzo dawna nie zajmuję się tymi sprawami.

Blue znów się uśmiechnęła.

- To prawda. Zająłeś się legalnymi interesami. Zupełnie jak Solo. Ale bądź ze mną szczery, Lando. Przyleciałeś tu, żeby spotkać się ze swoim dobrym kumplem?

- Przyleciałem, ponieważ mój jacht uległ awarii. - Calrissian postanowił trzymać się wymyślonej historii. - Dlaczego pytałaś, czy chcę się spotkać z Hanem?

- Ponieważ Solo i jego partner-futrzak przylecieli do Ostoi przed kilkoma dniami. Domyśliłam się, że wkrótce i ty się u nas zjawisz.

- A ponieważ Solo ją odtrącił, ma nadzieję, że zdoła usidlić ciebie - odezwał się Kid DXo'In, który wystawił łysiejącą głowę przez otwór drzwiowy. - Jak ci leci, Calrissianie?

- Raz na wozie, raz pod wozem.

- Ta-a, słyszałem o tej historii z poszukiwaniem cennych gazów na Bespinie. Zajęcie się legalnymi interesami nie zawsze przynosi korzyści, hmmm?

- Straciłem tę kopalnię na rzecz Imperium - odparł Lando. Zanurkował, chcąc przejść pod na wpół uniesionymi wrotami ładowni, ale nagle znieruchomiał. Zobaczył kilku innych przemytników, stojących półkolem u stóp rampy i mierzących do niego z blasterów. Nie ukrywając zdziwienia, uniósł brwi. - Wy, chłopaki, naprawdę wiecie, jak witać w domu dobrego przyjaciela -powiedział.

- Już nie jesteś naszym przyjacielem, Calrissianie - odezwał się Zeen Afit, stojący o metr od rampy obok Kida. - Przyleciałeś tu w charakterze szpiega.

- Czyjego?

- Czyjegokolwiek. Jesteś na usługach tego, kto najlepiej ci zapłaci - odparł Kid.

- Nie oskarżaj go, dopóki nie będziesz miał dowodu - odezwała się Ana Blue.

- Chcę tylko znaleźć kogoś, kto mógłby naprawić „Ślicznotkę" — powtórzył Lando, chociaż z wolna sam przestawał wierzyć w tę historię.

- Ach, tak? - zapytał Zeen. - Chyba wiesz, jak u nas załatwia się takie sprawy. Nie trzymasz w ładowniach niczego, za co mógłbyś kupić łajno banthy, a chcesz, żeby ktoś naprawił twój statek?

- Wiem o tym - przyznał Calrissian. - Mogę jednak zaproponować sporo kredytów.

- To dlaczego od razu o tym nie wspomniałeś? - krzyknął ktoś stojący z boku grupy przemytników.

- Ponieważ za moich czasów proponowanie komukolwiek w Ostoi zapłaty w kredytach byłoby najlepszym dowodem, że nie jest się jednym z przemytników.

Blue weszła po rampie i ujęła ciemnoskórego mężczyznę pod rękę.

- Jeżeli chodzi o to, nic się nie zmieniło, Lando - powiedziała. - Nie daj się zastraszyć.

- Nie zamierzam - odparł Calrissian - ale chcę wiedzieć, czy ktoś mógłby naprawić moją łajbę.

- Będziesz musiał zapłacić - oznajmił Zeen. - Dziesięć tysięcy kredytów.

- Dziesięć tysięcy? - Lando przykleił się do Blue. - Nawet nie wiesz, co uległo uszkodzeniu.

- Nie muszę wiedzieć - odparł Zeen. - Domyślam się, że będziesz chciał, aby twój statek nie wpadł w ręce chłopaków Nandreesona. Dziesięć tysięcy to nasza cena za ochronę.

Lando parsknął.

- Nie wierzę w waszą ochronę. Ilu trutni Nandreesona mierzy w tej chwili do mnie z blasterów?

- Ani jeden - odparł Kid. - Nandreeson przebywa na Skipię Sześć. Nie wpuszczamy go na Jedynkę.

- Akurat - mruknął Lando. - A wy wszyscy, chłopaki, zajęliście się nagle działalnością dobroczynną.

- Calrissianie, wiele rzeczy się u nas zmieniło - zauważył Kid.

- Ale nie aż tak bardzo. Nie obrażaj mojej inteligencji tylko dlatego, że tak długo mnie nie było, a wówczas ja nie będę obrażał twojej. Gdybym nie problemy ze statkiem, nie przylatywałbym do Ostoi. Przyprowadźcie najlepszego mechanika, jakiego macie, a ja sam zajmę się pilnowaniem „Ślicznotki".

- Ile chciałbyś zapłacić? - zainteresował się jeden z przemytników.

- Tyle, aby naprawa zajęła jak najmniej czasu - odparł Calrissian. Później zmarszczył brwi i popatrzył na Blue. Wyglądało na to, że kobieta mu wierzy, mimo iż wszyscy pozostali mieli odmienne zdanie. - Powtórz, co powiedziałaś na temat Hana, dobrze?

- Doskonale wiesz, że niedawno przyleciał do nas.

- Nigdzie nie widzę jego „Sokoła".

- Nie wiedziałam, że go szukasz.

- Jak inaczej mógłby tu przylecieć?

- Lando, nie rób ze mnie wariatki.

- Nie robię z ciebie wariatki, Blue - powiedział. - Chciałabyś osobiście sprawdzić mój statek? Nie rozmawiałem z Hanem od bardzo dawna, ponieważ usiłowałem rozkręcić legalną kopalnię przyprawy na Kessel. - Uwolnił rękę, odsunął się od kobiety i poprawił przekrzywioną pelerynę. - Ale jeżeli Han jest u was, z radością się z nim zobaczę. Chewie zna „Ślicznotkę" tak samo, jak „Sokoła". Myślę, że mógłby pomóc mi ją naprawić, a wówczas nie zawracałbym wam głowy.

Blue przyglądała się mu przez chwilę, jakby chciała połknąć go wspaniałymi oczami. Później się uśmiechnęła: ciepło, serdecznie, uwodzicielsko.

- Zawsze byłeś dla mnie zagadką, Lando - powiedziała. - Lubię takich tajemniczych mężczyzn.

- Lubisz wszystkich mężczyzn - odezwał się Zeen stojący u stóp rampy. - Nie wierz w ani jedno słowo z tego, co mówi ci na temat Hana. Przyleciał tu, bo chciał się z nim zobaczyć. On coś knuje.

Lando pokręcił głową.

- Wiem, że cię nie przekonam, Zeenie, ale przynajmniej Blue wierzy, iż mówię prawdę. Zaprowadź mnie do Hana. Kiedy się z nim spotkam, zostawię was w spokoju.

Mężczyzna stanął w taki sposób, że uniemożliwił zejście na lądowisko. Wymierzył blaster w samo serce Calrissiana.

- Nigdzie się stąd nie ruszysz, Lando - powiedział z groźbą w głosie. - Jesteś poszukiwany przez Nandreesona i nie przylatywałeś do Ostoi od prawie dwudziestu lat, a to oznacza, że nie jesteś przemytnikiem. A my bardzo nie lubimy, kiedy odwiedza nas ktoś obcy.

Lando poczuł, że zasycha mu w gardle.

- A ja bardzo nie lubię, kiedy ktoś mierzy do mnie z blastera, Zeene - odparł cicho. - Czy nie zechciałbyś schować broni?

- Mowy nie ma, Calrissianie.

- Schowaj blaster, Zeenie - odezwała się Ana Blue. - Biorę za niego pełną odpowiedzialność.

- Doskonale - oznajmił przemytnik. - Ale będziesz musiała pozostać z nim na pokładzie jego drogocennego jachtu. A my wszyscy zaczekamy, aż powróci Solo. Wówczas Calrissian odleci i nie będzie zawracał nikomu głowy.

- Dlaczego tak bardzo się mnie obawiasz, Zeenie? - zapytał Lando.

- Nie chcę, żeby przylecieli tu ludzie Nandreesona - odparł ponuro przemytnik.

- Za późno - odezwał się czyjś głos, należący do tej samej osoby, której Calrissian przedtem nie mógł zobaczyć. Z grupy przemytników wysunął się na czoło Rek. Miał szczupłe, żylaste, podobne do bicza ciało, co sprawiało, że nie można było go dostrzec w tłumie przemytników, chociaż pomarańczowe oczy istoty płonęły niczym światła pozycyjne frachtowca. W przypominających cienkie macki palcach trzymał blaster, wymierzony w ciemnoskórego mężczyznę. - Polecisz z nami, Calrissianie. Nandreeson będzie uszczęśliwiony, mogąc gościć cię u siebie.

Od ściany lądowiska oderwał się inny Rek. Po chwili pojawili się następni, aż w końcu grupę przemytników otoczyło trzydziestu Reków, stojących z wymierzonymi blasterami.

- Bardzo uszczęśliwiony - dodał inny. - Jesteś dla niego wart dwa miliony kredytów.

- Coś takiego! - wykrzyknęła Blue. - Gdybym wiedziała, że jesteś wart dla niego aż tyle, zapewne sama wydałabym cię w jego łapy.

Calrissian także sprawiał wrażenie zdumionego wysokością sumy.

- Ostatnio słyszałem, że dawał za mnie tylko pięćdziesiąt tysięcy-powiedział.

- Jeżeli polecisz z nami, nie stawiając oporu - odezwał się znów pierwszy Rek - obiecuję, że zostawimy twój statek w spokoju.

- Nic mi po nim, skoro chcecie mnie zabić - zauważył Lando. Sięgnął do pasa, zamierzając wyciągnąć blaster, ale poczuł, że jakiś rzemienny bicz owinął się wokół jego nadgarstka. Popatrzył na rękę i przekonał się, że stojący pod rampą Rek wyciągnął długą mackę i unieruchomił jego ramię. Przypominające szczelinę wąskie usta istoty rozciągnęły się w czymś, co miało oznaczać uśmiech. Calrissian zorientował się, że istota jest samicą: poznał to po purpurowych oczach.

- Na twoim miejscu nie próbowałabym żadnych sztuczek, chłoptasiu - powiedziała. - Nawet jeżeli zginiesz, będziesz nadal wart dla Nandreesona milion kredytów.

- W porządku - odezwał się Lando, zwracając się w stronę Blue. Przemytniczka była teraz jego jedyną nadzieją. - Nie będę ci kłamał: muszę zobaczyć się z Hanem. Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo.

- Ja myślę - zarechotała purpurowooka Rekianka. - Ma się zobaczyć z nami na Skipię Sześć. Jestem pewna, że obaj będziecie radośni i szczęśliwi.

Blue cofnęła się i uniosła ręce nad głowę.

- Przykro mi, Lando - powiedziała. - Nigdy się nie wtrącałam do interesów Nandreesona.

- Co z was za przyjaciele? - burknął Calrissian.

- Nigdy nie uważałam, że jestem twoją przyjaciółką - odparła urodziwa przemytniczka, - Powiedzmy, że byłam tobą zainteresowana. Nie powinieneś był tu przylatywać, Lando.

- Mówisz tak, jakbym sam tego nie wiedział - odparł.

ROZDZIAŁ 23

Cztery nowe języki w ciągu ostatniego dnia! Threepio siedział przy swoim terminalu komputerowym, znajdującym się w apartamencie państwa Solo. Ponieważ dzieci nie było w domu, nie miał żadnych innych obowiązków i korzystał z wolnego czasu, aby się uczyć. Dwa języki pochodziły z niedawno odkrytych planet, a dwa inne były nowymi dialektami, jakimi porozumiewały się androidy. Oznaczało to, że w ciągu ostatniego tygodnia poznał osiemnaście nie znanych mu dotąd języków automatów, co dawało przeciętną dwa koma pięćset siedemdziesiąt jeden języka dziennie.

Pomieszczenie, w którym ustawiono terminal komputerowy, sąsiadowało z pokojami zajmowanymi przez dzieci. Threepio siedział na krześle, ponieważ pewnego razu Jaina nalegała, aby to uczynił. Mały Anakin udekorował ściany swojego pokoju nalepkami przedstawiającymi bohaterów Starej Republiki. Kiedyś Threepio poprosił go, żeby je usunął, ale chłopiec oświadczył później, że „zapomniał". Dosyć często używał tego słowa, ilekroć zamierzał powiedzieć, że po prostu nie chciał.

W rogu ekranu monitora pojawił się nagle niewielki symbol, który przedstawiał mikroskopijną jednostkę typu R2. Threepio dotknął ekranu czubkiem złocistego palca i symbol zajął całą wolną przestrzeń. Kiedy android przycisnął inny klawisz, wizerunek małego robota zmienił się w pojedyncze słowa, migające bez końca na ekranie:

NIEBEZPIECZEŃSTWO

NIEBEZPIECZEŃSTWO

NIEBEZPIECZEŃSTWO

W rogu ekranu pojawił się mały symbol, nakazujący posłużenie się specjalnym kodem. Threepio skorzystał z rady i ekran wypełnił się zerami i jedynkami. A zatem wiadomość pochodziła od Artoo. Okazało się, że mały robot znajduje się na lądowisku hangaru remontowego w towarzystwie kogoś, kto nazywa się Cole Fardreamer. Obu oskarżono o dopuszczenie się sabotażu. Wiadomość, która została nadana niedawno, powtarzała się teraz bez końca.

Threepio przycisnął dwa inne klawisze. Przekonał się, że Artoo jeszcze nie zdążył przerwać połączenia. Złocisty android zaczął odpowiadać, kiedy ekran niespodziewanie ściemniał. Wiadomość, przekazywana przez jego partnera, zniknęła, jakby nigdy nie istniała.

Artoo przerwał połączenie.

Zdumiewał się tym, jak szybko znikają jego kredyty. Kueller siedział za biurkiem w swoim gabinecie na Almanii. Zasłony zostały rozsunięte i mężczyzna mógł spoglądać na widoczne w oddali światła miasta. Wieże Je'harów piętrzyły się niczym czarne kleksy, doskonale widoczne na tle ciemniejącego nieba. Pustka. Ruiny. Symbole potężnej władzy Kuellera.

Ale utrzymać tę władzę może tylko wówczas, jeżeli będzie bogaty. A zatem musi zagrabić wszystkie skarby Pydyra i sprzedać je na wolnym rynku. Jego agenci już teraz kontaktowali się potajemnie z najróżniejszymi kolekcjonerami całej galaktyki, starając się ich wybadać, czy nie chcieliby kupić czegoś, co uzupełniłoby ich zbiory. Gdyby Kueller mógł sprzedać budynki Pydyru jako jedną całość, drogocenne klejnoty jego mieszkańców jako drugą, a ich stroje jako trzecią, uzyskałby dosyć kredytów, aby zakończyć trzecią fazę swojego przedsięwzięcia.

Faza pierwsza została zakończona, a faza druga była właśnie w trakcie realizacji.

Kueller odchylił się do tyłu na krześle. Na blacie biurka, przed pięcioma niewielkimi monitorami komputerowymi, leżała para czarnych rękawiczek. Dłonie mężczyzny, oświetlone sztucznym blaskiem paneli jarzeniowych, sprawiały wrażenie trupio bladych.

Były drobne i szczupłe, podobne do rączek dziecka. W niczym nie przypominały dłoni najpotężniejszego władcy całej galaktyki.

Jeszcze nie.

Ale już niedługo będą. Niedługo.

Rozległ się cichy, melodyjny kurant na znak, że ktoś chce się z nim porozumieć za pomocą osobistego komunikatora. Kueller dotknął ekranu, na którym natychmiast ukazała się twarz Brakissa. Jasne włosy młodego mężczyzny były rozczochrane, a w oczach malowała się udręka. Wszystko to oznaczało, że Brakiss spotkał się ze Skywalkerem. Kueller mógł być tego pewien, rozpoznawał oznaki.

- A zatem - odezwał się, nie czekając, aż uczyni to rozmówca — posiał wątpliwość w twoim udręczonym sercu.

Młody mężczyzna się cofnął, jakby pragnął uchylić się przed spodziewanym ciosem. Kueller pomyślał, że jeżeli mistrz Jedi potrafił skusić Brakissa; człowieka kochającego Imperium całym pokrętnym sercem, mógłby skusić każdego. Doszedł do wniosku, że dokonał słusznego wyboru: następnym krokiem powinno być unicestwienie Skywalkera i wszystkich, którzy pokładają w nim zaufanie. Nie zwycięży, dopóki tego nie uczyni.

- Czy teraz on jest twoim panem, Brakissie? - zapytał. - Nie!

Jasnowłosy mężczyzna nawet cofnął się o krok od kamery. Jego wizerunek się zmniejszył... Wyglądało to tak, jakby zmniejszył się sam Brakiss.

- A zatem, kto jest teraz twoim panem, Brakissie?

- Nikt - odparł młody człowiek. Zacisnął usta w cienką linię, a z jego oczu wyzierały smutek i przerażenie. - Tym razem chcę się wycofać na dobre, Kuellerze. Mam dosyć.

Mężczyzna rozciągnął pośmiertną maskę w uśmiechu, starannie próbując ukryć rozdrażnienie.

- Co takiego uczynił ci Skywalker?

- Nic - odpowiedział Brakiss.

- A zatem skąd u ciebie taki niespodziewany brak wiary we własne siły?

- Wcale nie taki niespodziewany, Kuellerze. Przecież go nie zabiłem.

- Mimo iż próbowałeś.

Brakiss ponownie skulił się jak uderzony.

Kueller pochylił się do przodu, dobrze wiedząc, że jego pośmiertna maska wypełni przy tym ruchu cały ekran komunikatora rozmówcy.

- Próbowałeś i przegrałeś, a Skywalker pozwolił ci żyć, ponieważ kierował się dobrocią serca mistrza Jedi. I teraz jesteś wdzięczny dawnemu nauczycielowi i zastanawiasz się nad tym, jakim cudem ktokolwiek mógłby go pokonać. Co więcej, nie jesteś pewien, czy ktokolwiek p o w i n i e n go pokonywać. Czy mam rację, Brakissie?

- Nienawidzę Skywalkera - oznajmił młody człowiek. Kueller pokręcił głową.

- Nieprawda. Wcale nie żywisz do niego nienawiści. Nienawidzisz siebie, Brakissie. Tego, kim się stałeś.

Jego rozmówca uniósł buntowniczo głowę.

- Powiedział, że mógłbym powrócić do jego akademii. Oświadczył, że powinienem przestać kroczyć szlakami Ciemnej Strony. Przypomniał, że właśnie tak postąpił Vader.

- Oczywiście, że tak postąpił Vader - odparł Kueller, siląc się na spokój, chociaż z całego serca pragnąłby rozerwać rozmówcę na strzępy za sam fakt, że w ogóle słuchał tego, co mówi znienawidzony mistrz Jedi. - Pamiętaj jednak o tym, że Vader umierał. Skywalker był jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać. Imperator nie żył. Czarny Lord nie miał nic do stracenia. Nie pozostała mu żadna władza ani nawet nadzieja. Sięgnął po to, co zaproponował mu Skywalker. Prawdę mówiąc, nie miał wyboru.

- Skywalker twierdzi, że miał.

- Skywalker usiłował przejąć władzę nad twoimi myślami, Brakissie. Czyjego starania zakończyły się powodzeniem?

Brakiss skrzyżował ręce na piersi.

- Musisz o ty pytać? Sam tego nie widzisz?

Kueller się uśmiechnął, zadowolony, że nie posłużył się holoprojektorem. Wiedział, że kiedy korzysta z komunikatora, wydaje się większy, potężniejszy na ekranie. Wiedział też, że w tej chwili musi posłużyć się całą potęgą, jeżeli chce, by jego słowa odniosły zamierzony skutek.

- Wydaje mi się, że Skywalker mógłby nawrócić cię na jasną stronę, gdyby naprawdę tego pragnął - zaczął. - On jednak nie był tym zainteresowany. Nic go nie obchodziłeś. Byłeś dla niego nikim, Brakissie. Nie uznał nawet, że warto byłoby ciebie zabić.

Młody mężczyzna znów się skulił i Kueller zrozumiał, że jego podopieczny otworzył serce przed mistrzem Jedi. Sprawił w ten sposób, że zabicie go byłoby igraszką. A jednak cnotliwy mistrz Jedi nie skorzystał z okazji.

- Skywalkerowi zależy na mnie - ciągnął Kueller po chwili. - Dobrze wie, że musi mnie pokonać, jeżeli chce zachować władzę.

- Nawet nie wie, że istniejesz - odparł Brakiss.

W jego głosie znów zadźwięczały buntownicze nuty. Kueller doszedł do wniosku, że rozmówca, okazując tylko słabe oznaki buntu, może wciąż jeszcze być mu przydatny.

- Och, wie o tym doskonale - odparł, lekko się uśmiechając. - Wysłałeś go do mnie, prawda?

- Ostrzegłem go, żeby trzymał się od ciebie jak najdalej. Brakiss wypowiedział te słowa jakby wbrew własnej woli.

Wszystko wskazywało na to, że młody mężczyzna chyba nie zamierzał ujawniać tego faktu.

- To dobrze - oświadczył Kueller. - Teraz Skywalker jeszcze bardziej będzie chciał się ze mną zobaczyć. Spisałeś się doskonale, Brakissie.

- Naprawdę? - W głosie młodego mężczyzny zabrzmiało zdumienie.

- Tak - odparł Kueller. - Wywiązałeś się z zadania o wiele lepiej, niż mógłbym mieć nadzieję, że potrafisz.

- A z... zatem mogę tutaj pozostać?

Brakiss zająknął się jak małe dziecko. Zapewne tak bardzo kochał swoją fabrykę. Widocznie dawała mu wewnętrzny spokój, który Kueller uznawał za tak cenny.

- Czy rzeczywiście tego pragniesz? - zapytał.

Jego rozmówca powoli, z namysłem kiwnął głową, jakby obawiał się, że mógłby ujawnić tok własnych myśli.

- A zatem oczywiście, że możesz zostać, Brakissie. Okazałeś się wiernym sługą.

- I nie przyślesz tu nikogo innego? Kueller się uśmiechnął.

- Nie. Telti jest twój, Brakissie. Nadal będę wspierał finansowo wszystko, co robisz. A ty będziesz pracował dla mnie, jak zawsze. I już nigdy więcej nie będziemy rozmawiali o Skywalkerze, akademii Jedi ani Yavinie Cztery. Czy właśnie na tym ci zależy?

- Najbardziej zależy mi na tym, aby nie niepokoił mnie Skywalker.

- Pozostaniesz tam sam jak palec. Twój talent do posługiwania się Mocą pójdzie na marne, Brakissie, ale to będzie twoja strata, a nie moja. Po jakimś czasie przestaniesz być mi potrzebny.

- A Skywalker?

Widocznie Brakiss nie mógł pozbyć się myśli o byłym nauczycielu. Skywalker musiał wywrzeć na nim duże wrażenie. Większe niż to, z jakim Kueller mógłby się pogodzić.

- Skywalker należy teraz do mnie - powiedział. - Już wkrótce nie będzie nikogo niepokoił.

ROZDZIAŁ 24

Glottalphib uśmiechnął się do Hana. Spomiędzy jego długich żółtych zębów wydobyły się strużki dymu, które o włos minęły metalową ścianę korytarza „Sokoła".

- No cóż, generale Solo - odezwała się istota. — Znów się spotykamy.

Han miał niejakie trudności z przypomnieniem sobie nazwiska Glottalphiba.

- Mamy nad tobą przewagę liczebną, Iisnerze - powiedział. Chewie nadal cicho warczał. Jego sierść wprawdzie przestała dymić, ale w miejscach, gdzie trafiły płomienie, jakie wydobyły się z paszczy Glottalphiba, było widać obnażoną i osmaloną skórę. Wookie trzymał ręce uniesione nad głową, podobnie jak Davis. Związany Seluss przetoczył się pod metalową ścianę tak blisko, jak potrafił.

- Nie przejmuję się tym, że macie nade mną przewagę - odparł Iisner. - Wystarczy mój jeden płomienisty oddech i nie będziesz mógł liczyć na pomoc przyjaciół, generale Solo. A w tym czasie, kiedy będę ich smażył, skieruję lufę blastera na ciebie. I pomyśleć; taki bohater Republiki, a zapomniał zabrać blastera.

Han zaklął. Zostawił broń w sterowni.

- Cóż za wyrażenia, generale Solo - ciągnął Iisner. - Zwłaszcza że przybyłem z grzecznościową wizytą.

Han nie odrywał spojrzenia od twarzy Glottalphiba. Musiał grać na zwłokę, żeby zyskać na czasie. Znał „Sokoła" jak własne dziesięć palców i był pewien, że jeżeli będzie miał kilka chwil na obmyślenie jakiegoś planu, wyciągnie wszystkich z tarapatów.

- Ale wygląda na to, że zawsze muszę przypominać ci o dobrych manierach - zaczął. - Grożenie bronią moim przyjaciołom nie ma nic wspólnego z grzecznością.

- Uczyniłem to tylko dlatego, żeby chronić własną skórę - odrzekł Iisner. - A poza tym mój pan nie zrozumiałby, gdybyś nie przyjął jego zaproszenia.

Chewbacca powoli wysunął pazury. Ich ostre końce zetknęły się z metalową płytą panelu sufitu. Han robił, co mógł, aby nie dać poznać po sobie, iż to zauważył. Nie chciał, by Iisner przeniósł spojrzenie na Wookiego.

- Czego właściwie chce ode mnie Nandreeson? - zapytał. Iisner pozwolił sobie na głębszy oddech. Wszystko wskazywało na to, że zaczyna się odprężać. Języki ognia musnęły szare łuski w pobliżu jego nozdrzy.

- Prawdę mówiąc, od ciebie nie chce niczego. Jest natomiast zainteresowany stanowiskiem, jakie zajmujesz, generale. Uważa, że mógłby bardzo pomóc Nowej Republice.

- Och, doprawdy tak uważa? Iisner kiwnął głową.

- Dysponuje informacjami, które mogłyby przydać się twoim ludziom, generale.

Chewie ostrożnie wsunął jeden pazur w wąską szczelinę między panelem sufitu a klapą tajemnej skrytki, w której kiedyś transportowano przemycane towary.

- Jakimi informacjami? - zainteresował się Solo.

- Ależ, generale, gdybym to wiedział, nie zwlekałbym z wyjawieniem tej tajemnicy - odparł Iisner. - Musisz jednak wiedzieć, że jestem tylko skromnym asystentem pana Nandreesona. Pokornym sługą, nie obdarzonym właściwie żadną władzą. Mój pan polecił, abym zaproponował ci przybycie do niego na Skip Sześć...

- A ja już raz oświadczyłem, że mogę spotkać się z Nandreesonem, ale na Skipię Jeden - przerwał Solo.

Tymczasem Chewie wsunął w szczelinę drugi pazur. Czynił to bardzo ostrożnie i powoli. Leżący na metalowej płycie Seluss przysunął się jeszcze bliżej nóg Wookiego. Han spostrzegł, że Davis nie odrywa spojrzenia od lufy blastera Glottalphiba. Domyślił się, że jeżeli Chewbacca szybko czegoś nie zrobi, zapewne będzie chciał go wyręczyć Davis. A wówczas wszystko może zakończyć się katastrofą.

- Muszę powiedzieć ci prawdę, generale Solo - odezwał się Iisner, chyba nie zwracając uwagi na to, że kiedy wymówił nazwisko Hana, z jego paszczy wydobył się obłok pary. - Nandreeson bardzo nie lubi wyprawiać się na inne Skipy. Uważa, że nie będzie miał na nich, nazwijmy to, elementarnych wygód.

- Nie proszę go o to, żeby spędzał tu noc - mruknął Han. - Jeżeli chce, możemy spotkać się na pokładzie „Sokoła". Po prostu nie zamierzam lecieć na Skip Sześć. Dawno się nauczyłem, że obcy nie powinni zapuszczać się na prywatny teren Nandreesona. Mam nadzieję, że cię nie uraziłem, Iisnerze?

- Nie czuję się urażony - odparł Glottalphib. - Twój przyjaciel Calrissian postąpiłby rozsądniej, gdyby kiedyś okazał także taką samą powściągliwość.

Chewie wsunął następne dwa pazury w wąską szparę.

- Nandreeson nadal żywi w sercu urazę względem Landa? - Han sprawiał wrażenie szczerze zdziwionego.

- „Uraza" nie jest może najodpowiedniejszym określeniem, generale Solo - odparł Iisner. - Właściwszym byłoby „spłacenie długu". Mój pan musi wyrównać z nim pewne porachunki.

- Bardzo możliwe, że musi - burknął obojętnym tonem Han. - Powiedz jednak swojemu panu, że to nie ma niczego wspólnego ze mną.

Kiwnął głową Chewiemu, który szarpnął klapę skrytki z całej siły, jaką zapewniały mu mięśnie Wookiego. Iisner uniósł głowę, ale ciężka metalowa płyta właśnie lądowała na jej czubku. Z pyska Glottalphiba wystrzeliła struga ognia. Chewbacca uskoczył w lewo, Da-vis w prawo, a leżący pod ścianą Seluss skulił się z przerażenia. Płomienie osmaliły metalowe płyty ściany i musnęły czubek głowy nieszczęsnego Sullustanina. Davis skoczył i zderzył się z Hanem, po czym obaj potoczyli się w głąb korytarza.

Tymczasem spod klapy skrytki nie przestawały wydobywać się strumienie ognia. Rozgrzewały metalowe płyty podłogi „Sokoła" i potęgowały ból, jaki Solo wciąż jeszcze czuł w zranionych miejscach.

Han zaklął i zerwał się z podłogi, a potem skoczył na jeden z przymocowanych do ściany korytarza metalowych szczebli i u-chwycił obiema dłońmi inny, biegnący nieco wyżej. Davis, przeklinając, popędził do sterowni. Chewie wskoczył na metalową płytę skrytki, po czym przygniótł Iisnera ciężarem ciała. Seluss rozpaczliwie trajkotał, raz po raz uderzając dymiącą głową o ścianę.

Chewbacca pochylił się, schwycił Sullustanina i przytulił do siebie, aby drugą kosmatą dłonią ugasić sierść, wciąż jeszcze tlącą się na głowie istoty. Metalowa podłoga zaczynała się żarzyć, a w powietrzu unosił się swąd płonących włosów i smażącego się ciała Giottalpliiba.

Po chwili jednak płomienie przygasły, a po kilku następnych sekundach całkowicie zniknęły. Przesuwając się po ścianie korytarza i uważając, żeby nie postawić nogi na płycie podłogi, Han ruszył w stronę Chewiego. Kiedy dotarł do przyjaciela, pochylił się, ale nie wypuścił metalowego szczebla z drugiej dłoni, po czym podniósł blaster, który wypadł z bezwładnych palców Iisnera. Przekonał się, że rękojeść broni jest gorąca, ale może ją utrzymać.

- Solo? - usłyszał nagle głos Glottalphiba dobiegający spod metalowej tafli. - Każ swojemu przyjacielowi, żeby zszedł z płyty.

Spod ciężkiej klapy wydobyło się kilka wątłych języków ognia.

- Zejdź z niego, Chewie - polecił Han.

Rosły Wookie pokręcił głową i zaryczał. Solo wymierzył blaster w Iisnera.

- Dam sobie radę - powiedział. - Zanieś Selussa do jakiegoś magazynu i rozejrzyj się, czy nie znajdziesz gdzieś podręcznej apteczki. Musimy opatrzyć jego oparzenia.

Chewie na znak protestu przeciągle zawył.

- Idź!

Chewbacca objął Selussa jedną kosmatą ręką i trzymając go jak tobołek, wyciągnął drugą, by pochwycić jeden z metalowych szczebli. Ruszył korytarzem, przesuwając się po ścianie tak samo, jak przed chwilą czynił to Solo.

Iisner wypełznął spod klapy skrytki na towary. Na jego piersi i ramionach widniały krzyżujące się wypalone linie, odpowiadające podobnym wybrzuszeniom na płytach podłogi korytarza. Z pleców Glottalphiba odpadały szare łuski. Istota sprawiała wrażenie zamroczonej i cierpiącej.

- A teraz powiedz mi, czego naprawdę chce ode mnie Nandreeson - odezwał się Han. - Tylko mów prawdę.

Iisner nieporadnie wstał z podłogi i bezwładnie oparł się o -ścianę. Z jego nozdrzy wydobywały się strużki dymu. Wyglądał na zrezygnowanego.

- Chciał użyć cię jako przynęty, żeby dobrać się do Calrissiana.

- Landa?

Iisner kiwnął głową.

- Doszedł do wniosku, że skoro ty powróciłeś do Ostoi, niedługo po tobie powinien przylecieć tu Calrissian.

- Wygląda na to, że Nandreeson żyje wspomnieniami dawnych czasów - zauważył Solo. - Lando i ja rzadko przebywamy w tym samym miejscu o tej samej porze.

Od cielska Glottalphiba odpadło na podłogę więcej twardych łusek.

- Koniecznie muszę się zanurzyć w wodzie - odezwała się istota.

- Jeszcze tylko jedno pytanie i będziesz mógł powrócić do swoich pobratymców - odezwał się Han. - Kto stoi za tym strumieniem kredytów, który ostatnio napływa do Ostoi?

- Nie wiem, kto, ale z pewnością nie Nandreeson - odrzekł cicho Iisner. Jego głos zdradzał skrajne wyczerpanie. Spomiędzy zębów wydobywały się wątłe języki ognia, jakby istota straciła nad nimi panowanie. - Jeżeli chcesz znać prawdę, mój pan nienawidzi tego procederu.

- A zatem dlaczego nie zrobi nic, żeby go ukrócić? - zdziwił się Solo.

- Ta sprawa przekracza jego możliwości. - Iisner uniósł wątłą rękę. - Muszę teraz zatroszczyć się o siebie, Solo.

- W porządku - oznajmił Han, po czym pokazał zamaszystym gestem otwór włazu, ale nie wypuścił blastera. - Wynoś się z mojego statku.

Iisner zaczął ostrożnie stąpać po ochładzających się płytach podłogi. Kiedy dotarł do włazu, Han wcisnął lufę blastera w jego plecy.

- Zapomniałeś powiedzieć, kto jest źródłem tych wszystkich kredytów.

- Nie uwierzysz mi, Solo. - Spróbuj.

Iisner odwrócił ogromną głowę i otworzył długą paszczę. Pomiędzy zębami zaczęły się ukazywać języki ognia, ale w tej samej chwili w gardle istoty wylądowała blasterowa błyskawica. Iisner, z wytrzeszczonymi oczami, runął na wznak. Był martwy.

Han odwrócił się jak użądlony.

Na korytarzu stał Davis. Założył parę ochronnych górniczych butów, a w dłoni trzymał wymierzony blaster.

- Po jakiego czorta to zrobiłeś? - wybuchnął Solo.

- Zamierzał cię zabić.

- Zamierzał ze mną porozmawiać. Davis pokręcił głową.

- Glottalphibów niełatwo zabić, Solo. Iisner zamierzał cię najpierw przysmażyć, a dopiero potem przesłuchiwać. Chciał porwać

„Sokoła" na Skip Sześć, żeby Calrissian pomyślał, iż poleciałeś tam z własnej woli.

- Skąd to wiesz? - zapytał zdumiony Han.

- Ponieważ już nieraz byłem świadkiem, jak wyprawiali takie sztuki - odparł Davis. - Pozwalają swoim ofiarom myśleć, że są bliscy śmierci, a tymczasem szykują się do zadania ostatecznego ciosu. Gdybym w porę nie zareagował, piekłbyś się teraz jak na rożnie.

- A może stałbym się chociaż trochę mądrzejszy - stwierdził Solo. - Wybrałeś najodpowiedniejszą chwilę na zabicie Iisnera. Dla kogo pracujesz, Davisie?

- Dla siebie.

- Siebie i kogo jeszcze?

Han obrócił blaster w ten sposób, że lufa skierowała się ku jasnowłosemu mężczyźnie.

Davis zauważył ten ruch. Opuścił lufę własnego blastera. Bardzo powoli. Później pochylił się i tak samo powoli położył broń na płycie podłogi. Następnie się wyprostował i uniósł ręce, po czym wyciągnął otwarte dłonie w stronę Hana, aby pokazać, że nie jest uzbrojony.

- Nie pracuję dla nikogo - powiedział.

- Bardzo dobrze - pochwalił go Solo. - W takim razie co tutaj robisz?

Mężczyzna przełknął ślinę. Uniósł jeszcze wyżej ręce, tak że trzymał je teraz tak samo wysoko, jak wówczas, kiedy mierzył do niego Iisner.

- Jeden z moich kumpli stracił życie na Skipię Pięć - powiedział. - Starałem się dowiedzieć, dlaczego.

- Niezła wymówka - rzucił mimochodem Han. Podłoga sprawiała wrażenie całkiem chłodnej. Ostrożnie postawił obutą stopę. Naprawdę była chłodna. - Prawdę mówiąc, doskonała wymówka. Byłeś pewien, że jeżeli to powiesz, będę darzył cię zaufaniem i sympatią. Ale to szyte zbyt grubymi nićmi. Zbyt oczywiste. Spróbuj jeszcze raz.

Davis pokręcił głową.

- Gam z tobą w otwarte karty, Solo. Mój przyjaciel zginął w wyniku eksplozji, jaka wydarzyła się na tym lądowisku zaledwie kilka dni przedtem, zanim przyleciałeś.

- A ty jesteś na tyle dobrym kumplem, że próbujesz wyjaśnić tę tajemnicę, nie zważając na niebezpieczeństwa, na jakie możesz się przy tym narazić.

- Podobnie jak ty, Solo.

- Wygląda na to, że dużo o mnie wiesz, kolego. Davis kiwnął głową.

- Wiedziałem, że zamierzasz przylecieć do Ostoi. Podobnie jak wiedziały o tym chłopaki Nandreesona. Wszyscy cię obserwują, Solo. Spodziewają się, że w taki czy inny sposób zdradzisz przemytników.

Han zacisnął palce na rękojeści blastera.

- Nie mówmy teraz o mnie. Pogadajmy o tobie. I o tym, co tu robisz.

- Ja... hmmm... Prawdę mówiąc, przyleciałem tu, żeby się spotkać z tobą.

- Na Skip Pięć?

- Ta-a.

- Myślałem, że właśnie tutaj stracił życie twój dobry kumpel.

- To prawda - stwierdził Davis. - Ale przeprowadziłem już własne dochodzenie w tej sprawie. Podobno uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Tyle że w ostatnich czasach wydarzyło się wiele takich wypadków. Wydaje mi się, że aż nazbyt wiele. A kiedy się dowiedziałem, że masz przylecieć, aby wyjaśnić zagadkę śmierci swojego kumpla, pomyślałem, że może...

- Nie zamierzam wyjaśniać zagadki niczyjej śmierci - wpadł mu w słowo Han. - Przyleciałem, ponieważ zaprosił mnie tu Jarril.

Seluss zatrajkotał. Han odwrócił głowę i popatrzył na Sullustanina. Po obu stronach jego okrągłej głowy zwisały końce luźno owiniętych bandaży. Za podobną do wielkiej myszy istotą stał Chewbacca, wysmarowany kojącą maścią przeciw oparzeniom.

- Widzisz? - powiedział Davis. - Nawet twój sullustański przyjaciel twierdzi, że Jarril nie żyje. Kto jak kto, ale on powinien to wiedzieć.

- On nie jest tego pewien - odparł Solo. - Wydaje mu się, że wie, ale nie jest pewien, podobnie zresztą jak my wszyscy. A to przypomniało mi o jednej rzeczy. Selussie, jakim cudem udało ci się wejść na pokład „Sokoła"? I jeszcze jedno: Jak dostał się tu Iisner?

Sullustanin nerwowo zaszczebiotał i zaczął się cofać pod ścianę. Uniósł ręce i wyciągnął przed siebie, jakby zamierzał zasłonić się przed ciosem, jaki zechce wymierzyć mu Han. Stojący za jego plecami Chewie odciął mu drogę ucieczki.

- Wróciłeś tu wbrew mojemu wyraźnemu zakazowi - ciągnął Solo. - I zapewne posłużyłeś się kodem, który umożliwiał wejście na pokład statku Jarrila?

Oznaczało to, że Jarril nadal pozostaje właścicielem „Narkomanki". Han mógł posłużyć się skanerami, aby spróbować odnaleźć statek przemytnika. W ten sposób może się dowie, czy Jarril nie przebywa gdzieś w pobliżu.

Seluss ponownie zatrajkotał, powtarzając w kółko, że to nie była jego wina.

- Akurat - mruknął Han. - A Glottalphib śledził ciebie po prostu przez przypadek. - Westchnął. - Nasza współpraca nie układa się najlepiej, stary.

Sullustanin znów zaczął coś szwargotać.

- Kiedy przylecimy na Skip Jeden, zostawię cię w izbie chorych, a sam wynoszę się z Ostoi.

- Na twoim miejscu nie spieszyłbym się tak z odlotem - odezwał się Davis. - Przydałaby mi się twoja pomoc.

- Ach, tak - przypomniał sobie Solo. - Chcesz rozwiązać zagadkę śmierci swojego przyjaciela.

- Muszę mieć statek - oświadczył jasnowłosy mężczyzna. - Chciałbym wynająć twój, jeżeli się zgodzisz.

Han się uśmiechnął.

- Od wielu lat nie wynajmuję „Sokoła" nikomu, kolego - odparł. - I nie zamierzam zmieniać teraz swoich przyzwyczajeń. A poza tym uważam, że powinieneś poszukać jakiegoś mniej rzucającego się w oczy statku.

- Potrzebuję właśnie „Sokoła" - nalegał Davis. - Chciałbym mieć statek, który świadczyłby o tym, że dysponuję poparciem Nowej Republiki. A muszę się cieszyć jej poparciem, jeżeli mam ci pomóc odnaleźć tego kupca.

Han przez chwilę badawczo spoglądał na niego. Davis był jeszcze młody, ale z pewnością niejedno już widział w życiu. I kłamał. Han czuł wyraźnie, że blondyn nie mówi mu prawdy.

- Nie - powiedział szorstko. - A teraz zabieraj swojego Glottalphiba i wynoś się z mojego statku.

- To nie jest mój Glottalphib - odparł Davis.

- Teraz już jest. To nagroda za przejście przez właz. Zabieraj go i znikaj.

- Posłuchaj, Solo. Jestem ci potrzebny. Wiem, jak załatwia się różne sprawy w Ostoi...

- Ja także byłem tu raz czy dwa - przypomniał Han. - Chewie i ja damy sobie radę. A teraz zmykaj, bo w przeciwnym razie poproszę Chewiego, by ci pomógł.

Davis otworzył usta, ale Wookie zaryczał i jasnowłosy mężczyzna szybko podszedł do Hana.

- Niech będzie - powiedział. - Już schodzę. Ale jeżeli kiedykolwiek zmienisz zdanie...

- Nie zmienię - odparł Han. Wcisnął guzik na pulpicie kontrolnym i tafla włazu zaczęła się unosić. Davis odwrócił się i chciał wyjść, ale Han go powstrzymał: - Tylko nie zapomnij zabrać swojego przyjaciela.

Mężczyzna rzucił mu gniewne spojrzenie, ale posłusznie pochwycił Iisnera za bezwładną rękę i wyciągnął Glottalphiba na lądowisko. Han zaczekał, aż wielkie stopy martwej istoty opadną na płytę, po czym opuścił metalową taflę.

Seluss spoglądał na niego, jakby Han właśnie rozdał do ostatniego wszystkie kredyty, jakie kiedykolwiek posiadał.

- Wiem, co robię- odezwał się Solo, odwzajemniając jego spojrzenie.

Sullustanin cicho zatrajkotał, ale odwrócił się i poszedł do sterowni. Chewie podążył za nim. Han wsunął blaster do kabury. Czuł, że jest roztrzęsiony, i musiał chwilę odczekać, aż ochłonie. Nikt nie musiał mu przypominać o sytuacji, w jakiej właśnie się znaleźli. Nandreeson nie spocznie, dopóki nie pomści śmierci Iisnera i innych Glot-talphibów. A Han ani na krok nie przybliżył się do rozwiązania zagadki. Nadal nie miał pojęcia, kto tak szasta na prawo i lewo kredytami.

Wiedział jednak, że nie może ufać Davisowi. Jego pojawienie się było po prostu zbyt wygodne, zbyt wiele spraw upraszczało. A Han nie znosił, kiedy ktoś obcy ułatwiał jego życie.

O co w tym wszystkim mogło chodzić? Już przedtem musiał się spieszyć, by się tego dowiedzieć, a teraz, kiedy miał na karku Nandreesona, domyślał się, że rezerwa czasu, jaką dysponował, zmalała do zera.

- W porządku - powiedział, także wchodząc do sterowni. - Wracamy na Skip Jeden.

Całkiem możliwe, że właśnie tam będzie mógł znaleźć odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania.

Najpierw dopadł go fetor. Wszechobecny i intensywny, przypominał wydzielany przez stojącą wodę smród, zmieszany z odorem zgniłych jaj i butwiejącej roślinności. Lando szedł, otoczony przez siedmiu Reków. Istoty go nie związały; zamiast tego skrępowały go, owinąwszy podobne do biczów ręce wokół jego rąk i ciała. Dotyk skóry strażników kojarzył się mężczyźnie z ciepłą gumą, mimo iż Lando czuł pulsowanie krwi płynącej w ich żyłach. Nigdy przedtem nie znalazł się tak blisko żadnego Ręka. Istoty zaprowadziły go do wnętrza swojego przypominającego bańkę statku, a potem pokonały odległość między asteroidami tak szybko, jakby poruszały się po autostradzie na Coruscant. Kiedy wylądowały, powiodły go do pomieszczenia, które mimo iż wyglądało na jaskinię, przypominało bardziej piekło tropikalnej dżungli.

Powietrze było tak przesycone wilgocią, że skraplało się na skórze. Ubranie kleiło się do ciała. Po ścianach jaskini ściekały strumyki wody. Raz po raz koło uszu Calrissiana brzęczały ogromne muchy, a tu i ówdzie unosiły się podobne do ciemnych chmurek małe roje komarów. Rekowie poprowadzili go wzdłuż wąskiego występu, wyrąbanego w skalnej ścianie nieco powyżej bajora ze stojącą wodą. Pod powierzchnią majaczyły wykute w skale stopnie, porośnięte zielonkawymi mchami. Ta część jaskini sprawiała wrażenie opustoszałej, ale Lando był pewien, że gdzieś dalej czeka na niego Nandreeson.

Uświadomił sobie, że Rekowie zaprowadzą go przed jego oblicze, a później odbiorą nagrodę i pozostawiana łasce najpotężniejszego szefa przemytników całej Ostoi. Władcy przestępczego świata, który od prawie dwudziestu lat pałał do niego nieprzejednaną nienawiścią.

Występ, po którym musiał przejść, okazał się bardzo śliski. Podeszwy butów Landa sporządzono z myślą o chodzeniu po metalowych płytach podłóg gwiezdnych statków, a nie po oślizgłych i porośniętych wilgotnym mchem skalnych występach. Na szczęście Rekowie pomagali mu zachować równowagę. Zapewne zdawali sobie sprawę z tego, że gdyby go puścili, ich ofiara wpadłaby w toń zgniło-zielonkawej wody. Na samą myśl o tym Lando poczuł, że ogarnia go przerażenie.

Istoty skręciły za róg korytarza i nagle znalazły się w pomieszczeniu, które nie miało innego wyjścia. W murach pieczary wykuto coś w rodzaju kamiennych krzeseł, a ścianę, znajdującą się najbliżej Calrissiana, porastały długie wici mchu, na których siedziały muchy wielkości jego kciuka. W komorze unosiły się roje komarów, a po powierzchni stawu ślizgały się jakieś ohydne pająki czy robaki. W powietrzu wyczuwało się intensywną woń siarki, zmieszaną z ledwie wyczuwalnym zapachem ozonu.

W przeciwległym krańcu bajora siedział Nandreeson, zanurzony w wodzie i otoczony długimi pędami wodorostów. Tu i ówdzie jego cielsko zdobiły gigantyczne kwiaty wodnych lilii. Na skalnej ścianie za jego plecami można było dostrzec osmalone miejsca.

Nandreeson właściwie sienie zmienił. Jego długi zielony pysk okrywały łuski wielkości paznokcia, a oczy, jak zawsze, znajdowały się zbyt blisko siebie. Guzy na czole nadawały mu wygląd istoty skłonnej do śmiechu i płatania figli. Drobne ręce unosiły się na powierzchni wody bezpośrednio w sąsiedztwie kwiatów lilii. Łuski na torsie, zmoczone wodą, sprawiały wrażenie złotych. Wszystko wskazywało na to, że Glottalphib siedzi na tapczanie ustawionym na skalnym występie pod powierzchnią wody.

- Witaj, Calrisssssssianie - zasyczał Nandreeson, rozciągając usta w uśmiechu i wypuszczając kłąb przegrzanej pary w tej samej chwili, kiedy wymawiał syczące spółgłoski. - Muszę przyznać, że wyglądasz kwitnąco.

- Wyglądam, jakbym został owinięty pędami gumowych winorośli - odparł Lando, za wszelką cenę zamierzając udowodnić, że się nie boi. Nandreeson nie musiał wiedzieć, że serce jego więźnia biło jak szalone.

- Ach, tak, moi wierni Rekowie - rzekł Glottalphib, zwracając się do łowców nagród. Lando wyczuł, że istoty puściły go i wycofały się pod ścianę. Zapewne obawiały się płomieni, które w każdej chwili mogły wystrzelić z pyska Nandreesona. - Ciśnijcie Calrissiana do wody, a sami wróćcie na pokład statku. Zarobione kredyty już tam na was czekają.

- Nie...! - krzyknął Lando, ale zanim skończył, uświadomił sobie, że leci w powietrzu, ponieważ Rekowie podrzucili go pod samo sklepienie pieczary. Kiedy opadał, przeleciał przez rój komarów i przynajmniej połowę połknął. Zakrztusił się i zaczął je wypluwać, ale wpadł do wody.

Zorientował się, że jest gorąca, zamulona i smakuje jak zakalcowate ciasto. Zanurzał się coraz głębiej, od czasu do czasu szorując ciałem o skały. Miał wrażenie, że im bardziej się pogrąża, tym woda staje się coraz gorętsza. W pewnej chwili ujrzał bąbel powietrza, który minął go, unosząc się ku powierzchni, i w nagłym przebłysku trwogi uzmysłowił sobie, że woda w bajorze jest podgrzewana przez jakieś podziemne źródło ciepła. Właśnie to, do którego się zbliża.

Zaczął machać rękami, ale zaplątał się w pelerynę. Ogarnęła go panika. Panika. Pomyślał, że to może go zabić. Jego płuca rozsadzał ból, wywołany niedostatkiem tlenu. Miał nadzieję, że wytrzyma. Musi wytrzymać. Wyciągnął rękę i zerwał zapinkę przytrzymującą pelerynę. Zaczęła opadać w stronę dziury, z której wydostał się tamten bąbel gazu, ale teraz przynajmniej mógł poruszać rękami. Odchylił głowę. Zobaczył gęgający, rozmyty blask lamp, zawieszonych pod sklepieniem pieczary. Przebierając rękami i nogami, kierował się ku powierzchni. W płucach czuł straszliwy ogień, a w mięśniach ból. Przed oczami tańczyły czarne plamy. Poczynał tracić nadzieję, że zdoła wypłynąć, kiedy nagle jego głowa wynurzyła się z bajora. Zaczął łapczywie chwytać powietrze i wypluwać cuchnącą, wstrętną wodę.

Kiedy walczył o życie pod powierzchnią, musiał odwrócić się w drugą stronę. Otworzył oczy, ale nie zobaczył Nandreesona, który zapewne znajdował się za jego plecami. W przeciwległym krańcu pieczary, zanurzywszy ogromne stopy w mętnej wodzie, siedziało sześciu innych Glottalphibów, zapewne strażników. Mieli otwarte usta i wyszczerzone zęby. Śmiali się.

Z niego.

- Na co się tak gapicie? - zapytał Lando. Jego umysł stał się tak otępiały, że mężczyzna nie potrafił wymyślić innej zniewagi.

- Ależ oczywiście, że na ciebie, człowieku - odezwał się z drugiego końca Nandreeson. - Nigdy nie przypuszczałem, że istoty należące do twojej rasy wykazują tak małą odporność na działanie wody.

- Kłamca. - Lando poruszał nogami, starając się utrzymać głowę nad powierzchnią. Powoli się odwrócił, żeby móc spojrzeć na Nandreesona. - I ty nazywasz tę ciecz wodą? Ja nazwałbym ją płynnym błotem.

Szef przemytników zmrużył małe oczy, uważnie śledząc każdy ruch Calrissiana.

- To - odezwał się, nie ukrywając dumy -jest wynikiem wielu lat trudnych doświadczeń. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, że przemiana materii twojego ciała nie zakłóci delikatnej równowagi składników wzbogacających wodę w moim prywatnym basenie.

- Powinieneś był pomyśleć o tym wcześniej, zanim twoi gumowi siepacze wrzucili mnie do wody - odparł Lando.

Popatrzył na boczne ściany bajora. Wilgotne skały piętrzyły się o wiele wyżej niż jego głowa i były porośnięte zielonkawym mchem, który sprawiał wrażenie wyjątkowo śliskiego. Jedyne kamienne stopnie, po których mógłby wyjść z wody, znajdowały się w przeciwległym krańcu bajora, gdzie siedzieli nieruchomi strażnicy. Lando pomyślał, że i tak to nie ma teraz znaczenia. Jeżeli pragnął ocalić życie, nie mógł przebierać nogami w wodzie bez końca, dopóki nie zabraknie mu siły.

Odwrócił się i poruszając rytmicznie rękami i nogami, popłynął szybko kraulem, którym nauczył się pływać, kiedy był dzieckiem. Nagle powierzchnię wody przed nim pokrył potężny jęzor ognia. Kłęby pary oślepiły mężczyznę, a żar omal nie spalił jego płuc. Lando znieruchomiał.

- Ach, Calrissianie - usłyszał głos Nandreesona. - Teraz widzisz, jaką cenę płacą wszyscy, którzy sprzeciwiają się mojej woli.

- Nie powiedziałeś, że przez cały czas muszę przebywać w tej dziurze z błotem.

Lando obrócił się na plecy i oddalił od miejsca, z którego unosiła się para. Tym samym jednak zbliżył się do Glottalphiba.

Nandreeson otworzył pysk, wysunął długi jęzor i pochwycił część roju komarów. Przełknął owady i czknął radośnie.

- Podobnie jak nie powiedziałem, że możesz wyjść, Calrissianie. Znalazłeś siew mojej mocy. Będzie lepiej, jeżeli oswoisz się z tą myślą.

- No, dobrze - odezwał się Lando. - Wypuść mnie z tej sadzawki, żebyśmy mogli porozmawiać na temat ceny mojej wolności.

Z jednego nozdrza Nandreesona wydostał się cienki płomyk. Lando zrozumiał już dawno, że takie języki ognia są oznakami nastrojów Glottalphiba.

- Ceną twojej wolności jest śmierć, Calrissianie.

Lando czuł, że zaczynają go boleć mięśnie ramion. Przestał poruszać rękami i tylko dzięki temu, że przebierał nogami, u-trzymywał się na powierzchni. Pomagała mu w tym lepkość wody; wiedział jednak, że jeżeli nie chce utonąć, powinien pozbyć się przynajmniej niektórych ciężkich części ubrania.

- Jak zwykle, niepotrzebnie dramatyzujesz, Nandreesonie - powiedział. - Byłem wówczas młodym, niedoświadczonym przemytnikiem, który musiał udowodnić, co jest wart, przede wszystkim samemu sobie. Nie miałem pojęcia, kogo okradałem. W ciągu tych wszystkich lat próbowałem spłacić tamten dług, ale twoi siepacze nawet nie chcieli przekazać ci tej informacji. Teraz jednak masz mnie w swojej mocy. Zwrócę ci wszystko, co zabrałem, rzecz jasna, z odsetkami. Powiedzmy, dziesięć procent, co pomnożone przez dwadzieścia lat pozwoli ci na osiągnięcie całkiem przyzwoitego zysku.

- Nie jestem zainteresowany osiągnięciem zysku - powiedział Glottalphib. Płomienie, wydobywające się z obu dziurek nosa, były teraz dłuższe i jaśniejsze.

- Nie rozśmieszaj mnie - odparł Lando, który pogrążył się po brodę w wodzie. Musiał wyciągnąć szyję i odchylić głowę, aby usta pozostawały nad powierzchnią. - Zawsze jesteś zainteresowany osiągnięciem zysku.

- To prawda - przyznał Nandreeson. Wstał, ukazując długie, ociekające wodą i pokryte łuskami ciało. - Będę z tobą szczery, Calrissianie, ponieważ nie zostało ci wiele życia. Jestem zainteresowany zyskiem i o s i ą g n ę go po twojej śmierci. Kiedy umrzesz, wszystko, co masz, stanie się moje. Nie masz potomków, samicy ani krewnych. Nikt nie będzie kwestionował tego, co zrobię. Nikt się nie ośmieli.

- Nie sądzę, żeby Nowej Republice spodobało się to, co zamierzasz zrobić.

- Nie sądzę, żeby chciało się jej wtrącać w moje sprawy. - Nandreeson usiadł na oślizgłym kamiennym brzegu i zaczął machać nogami, częściowo zanurzonymi w wodzie. Wyciągnął drobną rękę i sięgnął po muchę, siedzącą na pobliskiej ścianie, a potem włożył ją do paszczy. - Będzie za bardzo zajęta zmaganiem się z nową rebelią.

Lando zaczął znów poruszać rękami. Nie zaniedbywał ostatnio ćwiczeń fizycznych i miał sprawne mięśnie, ale od dawna nie przebywał tak długo w wodzie. Jego ręce, zmuszone do wykonywania niezwykłych ruchów, powoli odmawiały posłuszeństwa.

- Nową rebelią?

- Oczywiście! - Nandreeson włożył do pyska następną muchę, po czym z namysłem zaczął ją chrupać. - Każda władza musi w takiej czy innej chwili rządów uporać się ze zbrojnym buntem. Twoi przyjaciele na Coruscant będą musieli uczynić to raczej wcześniej niż później.

- Od czasów, kiedy upadło Imperium, walczymy z różnymi imperialnymi lordami - przyznał Calrissian. - Ale wkrótce ich pokonamy. Albo sami zrezygnują z dalszej walki.

- Jestem pewien, że właśnie tak się stanie - odrzekł Nandreeson. Płomyki przestały wydobywać się z jego nozdrzy. Glottalphib znów się uśmiechał. - Ale mówiłem o rebelii, Calrissianie. O zaatakowaniu rządu od wewnątrz. Chyba jeszcze pamiętasz. W ten sposób postąpiła przecież twoja przyjaciółka, Leia Organa Solo, kiedy była członkinią imperialnego Senatu. Rebelia to akcja zbrojna grupki gotowych na wszystko osobników, przeświadczonych, że kierują się szlachetnymi pobudkami.

Lando coraz wolniej poruszał rękami, ale utrzymywał głowę nad powierzchnią.

- Nie istnieje żaden powód, który mógłby doprowadzić do takiej rebelii - stwierdził. - Republika rządzi sprawiedliwie. Darzy szacunkiem istoty ze wszystkich światów.

- Doprawdy? - zdziwił się Nandreeson. - Mieszkańcy Ostoi są przerażeni, ilekroć słyszą o Nowej Republice. Podejrzewają, że będzie się sprzeciwiała rozwojowi wolnego handlu.

- Ostoja zawsze się sprzeciwiała jakimkolwiek rządom, czy to Starej Republiki, czy to Imperium - zauważył Calrissian. - Przemytnicy nienawidzą wszelkiej władzy.

- Rzecz jasna, najbardziej nienawidzą jej mieszkańcy takich planet jak Almania - ciągnął Glottalphib, który jakby nie usłyszał jego uwagi. - Kiedy władający nią Je'harowie zaczęli systematycznie mordować wszystkich, którzy sprzeciwiali się ich woli, pozostali obywatele Almanii zwrócili się z prośbą o pomoc do Nowej Republiki. Twój rząd jednak nawet nie udzielił im odpowiedzi.

- Nowa Republika stara się nie mieszać w sprawy podlegające kompetencji lokalnych rządów - odparł Lando.

- Nawet wówczas, jeżeli te lokalne rządy dopuszczają się ludobójstwa? Doprawdy, Calrissianie, jak na bohaterów Sojuszu Rebeliantów, twoja Nowa Republika radzi sobie okropnie nieporadnie.

- Za kogo się uważasz, żeby osądzać takie sprawy? - wybuchnął Lando. - Nie jesteś lepszy niż...

Na wodzie wokół niego zatańczyły płomienie, z których uniosły się kłęby dymu i pary. Lando zakrztusił się, zakasłał i otarł twarz mokrą dłonią. Pomyślał, że jeżeli szybko nie wymyśli jakiegoś sposobu wyjścia z trudnej sytuacji, utopi się, zanim dzień dobiegnie końca.

Płomienie z wolna przygasły, a po kilku następnych chwilach przerzedziły się także chmury dymu.

- Doprawdy powinieneś uważać, co chcesz powiedzieć, zanim otworzysz usta - odezwał się Glottalphib. - Jak widzisz, jestem panem twojego życia.

- Przekonałeś mnie, Nandreesonie - rzekł Calrissian. - A teraz wypuść mnie stąd, żebyśmy mogli pertraktować.

- Wygląda na to, że niczego nie zrozumiałeś - odezwała się istota. - Nie mam zamiaru prowadzić z tobą żadnych pertraktacji. -Glottalphib Wślizgnął się znów do wody i podpłynął do mężczyzny. Znieruchomiał jednak na tyle daleko, aby Lando nie mógł go pochwycić, ale na tyle blisko, żeby mógł spalić twarz znienawidzonego wroga jednym płomienistym oddechem. - Kiedy Hutt Jabba stracił życie, mogłem stać się najpotężniejszym i najbardziej wpływowym lordem świata przestępczego całej galaktyki. I z pewnością się stałbym, gdybyś nie pojawił się ty, Calrissianie.

- Od bardzo wielu lat nawet nie zapuszczałem się w te okolice - przypomniał Lando.

- Właśnie. I Nandreeson pozostał najbardziej wpływowym szefem przemytników w całej Ostoi. Nandreeson»jest przemytnikiem dobrze znanym w całej galaktyce. Ale Nandreeson nie jest wszechmocny. Nandreeson może być wystawiony na pośmiewisko i wywiedziony w pole; oszukany przez kogoś tak głupiego jak Lando Calrissian, który ukradł Nandreesonowi skarb, kiedy był właściwie wyrostkiem. Wszyscy pomyślą, że jeżeli coś takiego wydarzyło się raz, może powtórzyć siew przyszłości.

W dziurkach nosa Glottalphiba ponownie ukazały się języki ognia. Lando przezornie odpłynął trochę dalej. Powoli. Bardzo powoli.

- Zabicie mnie nie zmieni tego faktu - zauważył.

- Och, ale zmieni coś innego. Moi przyjaciele rozgłoszą wiadomość o twojej śmierci. Opowiedzą o męczarniach, jakie wycierpiałeś, i jak w końcu błagałeś mnie, bym je skrócił. Możliwe nawet, że zbezczeszczę twoje zwłoki - co wy, ludzie, uznajecie za coś obrzydliwego, prawda? - i podrzucę na Skip Jeden, żeby wszyscy mogli je obejrzeć. Nikt mi w tym nie przeszkodzi. Zamiast mówić, że można mnie okpić, wszyscy powiedzą, że Nandreeson potrafi cierpliwie czekać, aż będzie mógł wywrzeć zemstę. A kiedy czekanie dobiega końca, robi wszystko, żeby jego zemsta była bardzo, bardzo słodka.

Lando pokręcił głową. Do jego ust wpadło przy tym ruchu trochę wody. Wypluł ją, omal nie trafiając Glottalphiba.

- Gdybyś chciał nadrobić te dwadzieścia lat, Nandreesonie, musiałbyś zabić mnie nie jeden raz, ale sto razy - powiedział i w następnej sekundzie wykrzywił twarz. Pomyślał, że w ten sposób nie przekona prześladowcy, zwłaszcza że między zębami na wpół przymkniętej paszczy zaczynały się ukazywać pierwsze płomienie.

- Sądzisz, że zlituję się nad tobą, Calrissianie? - zapytał Nandreeson. Płomienie wyskoczyły z pyska i spowiły głowę potwora. - Przypuszczasz, że docenię twoją inteligencję, odwagę i spryt, z jakim starasz się doprowadzić mnie do wściekłości? Myślisz, że w ten sposób unikniesz męczarni? Zapominasz o tym, że przez ostatnie dwadzieścia lat nienawidziłem cię z całego serca, Calrissianie.

Jęzor ognia przeleciał tak blisko twarzy mężczyzny, że Lando odruchowo zanurzył głowę. Poczuł w płucach lekki ból, wywołany duszeniem się, gdy wrzucony do mętnej wody, musiał walczyć o życie, żeby nie utonąć. Zauważył jednak, że Nandreeson nie uczynił żadnego ruchu ani nawet ponownie nie smagnął ogniem powierzchni wody. Zamierzał się wynurzyć, kiedy uświadomił sobie jeszcze jedną prawdę. Ból w płucach stracił na intensywności w porównaniu z tym, co czuł poprzednio. Wprawdzie trochę wysiłku kosztowało go poruszanie rękami i nogami, ale od pewnego czasu nie miał kłopotów z równomiernym oddychaniem.

Jedynym problemem, jaki nadal zaprzątał jego uwagę, był niedostatek tlenu. Albo powietrze nie zawierało go w wystarczającej ilości, albo było przesycone innymi gazami. A może Glottalphibowie, wyrzucając z paszcz płomienie, zużywali tlen, po prostu go spalając. Tak czy owak, oddychając rozrzedzoną mieszaniną i nie przestając poruszać rękami i nogami, miał mniej czasu na podjęcie decyzji, niż początkowo sądził.

Popatrzył w prawo i w lewo, ale zobaczył tylko łodygi wodorostów, jakieś zielone cząstki pływające w wodzie i zanurzone nogi Glottalphiba. Nie mógł zatem uciec, chyba żeby spróbował przedostać się przez tamten otwór, z którego wydobywały się bąble gazu. Nie był jednak pewien, czyjego organizm zniósłby podwyższoną temperaturę.

Wypłynął na powierzchnię i zaczął wypluwać cuchnącą, mętną wodę.

- Ukrywanie się pod powierzchnią nic ci nie pomoże - odezwał się Nandreeson. - Dopadnę cię tam o wiele łatwiej niż gdziekolwiek indziej.

- Jeżeli zamierzasz mnie zabić - powiedział Lando - skończ ze mną jak najszybciej.

Pomyślał, że jeżeli Glottalphib uczyni jakiś ruch, może podsunie mu w ten sposób pomysł ucieczki.

- Chciałbyś tego, nieprawdaż? - zapytał Nandreeson. - Ale nie licz na to. Umrzesz bardzo powoli, Calrissianie, a ja będę się napawał każdą chwilą twojego konania.

- No cóż, jeżeli już wszystko tak szczegółowo zaplanowałeś, Nandreesonie, zabieraj się do dzieła.

Liczył na to, że im szybciej wydostanie się z wody i z pieczary, tym będzie miał więcej sił, żeby coś przedsięwziąć.

- Już zabrałem się do tego dzieła, jak to osobliwie określiłeś -odparł Glottalphib. Znów się uśmiechał. Rozchylił pokryte łuskami wargi i ukazał poczerniałe od ognia, spiczaste zęby. - Przekonamy się, jak długo zdołasz przeżyć w moim świecie, Calrissianie. Glottalphibowie spędzają niemal całe życie w wodzie. Jedzą w wodzie. Śpią w wodzie. Parzą się w wodzie. A z tego, co mi wiadomo, mogę sądzić, że ludzie nie potrafią żyć w wodzie.

- Radzę sobie w niej doskonale.

- Ale woda zabije cię, jeżeli okażesz się nieostrożny. Ile czasu potrafisz pływać, Calrissianie? Pozbawiony jedzenia, odpoczynku i jakiejkolwiek pomocy? Ile czasu?

Lando poczuł, że w jego sercu wzbiera przerażenie, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczał. Nie mógł pływać wiecznie. Musiał utonąć.

- Wystarczająco długo - odparł.

Wiedział, że przynajmniej jeżeli chodziło o to, nie mijał się z prawdą. Będzie pływał wystarczająco długo, żeby dopaść Nandreesona. Albo zginąć podczas pierwszej próby.

ROZDZIAŁ 25

Strażnicy pozwolili wyjść Fardreamerowi z kabiny pilota prototypu myśliwca typu X; on natomiast zdołał ich przekonać, żeby porozumieli się z generałem Antillesem. Cole nie miał jednak pojęcia, co powie, kiedy w końcu stanie twarzą w twarz z wojskowym. Robot Skywalkera, pochylony i skulony, nadal stał obok gniazda terminala komputerowego. Spod kopułki nie przestawały wydobywać się cienkie strużki dymu. Jeżeli blasterowe błyskawice rzeczywiście wyrządziły poważne szkody, zniszczeniu mogła ulec nawet pamięć, a zatem część, o której sam mistrz Jedi powiedział, że jest najcenniejsza u robota.

- Nie czekajmy ani chwili dłużej - odezwał się Kalamarianin. - Zaprowadźmy go do aresztu jak każdego innego sabotażystę.

- Nie! - Głos rozległ się od strony drzwi wiodących na lądowisko. Strażnicy i Cole odwrócili siew tamtą stronę. Obok drzwi stał generał Antilles, w przepisowym mundurze, w towarzystwie osobistych strażników, którzy stali teraz po obu bokach. Oficer rozglądał się po hangarze. Jego przenikliwe, badawcze spojrzenie na sekundę spoczęło na młodym mechaniku, ale po chwili znów skierowało się na unieruchomionego robota. - Czy to Artoo-Detoo?

Kalamarianin wzruszył szczupłymi ramionami.

- Słucham? - zapytał generał Antilles. Pozostali strażnicy popatrzyli na Fardreamera. Młodzieniec odwzajemnił ich spojrzenia, ale dopiero kiedy się upewnił, że z ich strony mu nic nie grozi, powiedział:

- Tak jest, panie generale. Zostawił go ze mną Luke Skywalker, żeby nadzorował naprawę jego X-skrzydłowca.

Generał Antilles podszedł do robota i położył dłoń na kopułce. Po chwili pozwolił, żeby jego palce ześlizgnęły się lekko po wypukłej powierzchni, jakby w ten sposób wyrażał współczucie i ubolewanie z powodu stanu, w jakim znalazł się Artoo.

- Ty - rozkazał, zwracając się do Kloperianina. - Doprowadź tego robota do poprzedniego stanu.

- Bardzo przepraszam, panie generale - wtrącił się pospiesznie Cole - ale Artoo miał już kilka nieprzyjemnych przejść z Kloperianami. Powiedział, że przed kilkoma dniami usiłowali go porwać.

Oczy generała przemieniły siew wąskie szparki.

- Kto to zrobił? - zapytał nie znoszącym sprzeciwu tonem.

- Ja - odezwał się Kloperianin. - Ten robot próbował uciec.

- Uciec? - powtórzył mężczyzna.

- Przyłapaliśmy ich na gorącym uczynku - odezwała się strażniczka. - Dopuszczali się sabotażu na pokładzie tego myśliwca typu X. Przymocowali detonator do panelu komputera.

- Artoo to zrobił? - zdziwił się generał. - Jakoś nie mogę uwierzyć. Kim jesteś, synu, i dlaczego nalegałeś, że chcesz ze mną porozmawiać?

Młody mechanik przełknął ślinę.

- Nazywam się Cole Fardreamer, panie generale, i zazwyczaj zajmuję się naprawami X-skrzydłowców. Ponieważ Luke Skywalker wyrażał się o panu z uznaniem, pomyślałem, że może zechciałby pan chociaż wysłuchać, co mam do powiedzenia.

- Czy dopuściłeś się sabotażu tego prototypu? Cole energicznie pokręcił głową.

- Sprawdzałem go. Artoo i ja znaleźliśmy bombę na pokładzie myśliwca będącego własnością mistrza Jedi. Później drugą taką samą odkryliśmy we wnętrzu innego zmodernizowanego X-skrzydłowca. Pomyślałem, że podobne detonatory mogą się znajdować także w komputerach, instalowanych na pokładach zupełnie nowych egzemplarzy, i właśnie zamierzałem to sprawdzić, kiedy pojawili się strażnicy. Nie chcieli słuchać żadnych wyjaśnień, panie generale.

Kalamarianin podszedł do prototypu myśliwca typu X. Zajrzał do wnętrza kabiny pilota i wyciągnął rękę, żeby pokazać moduł komputera.

- Jeżeli zechce pan zajrzeć do środka, generale, będzie pan mógł sam się przekonać, co knuł ten młodzieniec i jego mały robot. Na tylnej płycie modułu komputera zobaczy pan namalowany znak Imperium. To właśnie jest ten detonator.

Generał Antilles pochylił się i zajrzał do kabiny myśliwca. Zaczął oglądać moduł komputera. Cole nie widział rąk mężczyzny i nie mógł stwierdzić, czy oficer nie dotyka jakichś części, których nie powinien. Serce młodego mechanika waliło jak szalone.

- Proszę uważać, panie generale - powiedział. - Jeden nieostrożny gest może doprowadzić do eksplozji.

- Dziękuję - odezwał się generał, ale nie uczynił żadnego ruchu. W całym pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Cole słyszał szmer własnego oddechu i cichy szelest munduru poruszającego się mężczyzny. - To imperialne urządzenie stanowi nierozłączną część komputera - oświadczył w końcu generał.

Wyprostował się i cofnął. Był szczupły, ale silnie umięśniony. Sprawiał wrażenie, że widział w życiu niejedną bitwę i przeżył niejedną trudną chwilę. Ponownie wbił spojrzenie w Fardreamera.

- Gdzie składałeś ten komputer, synu? - zapytał.

- To nie ja go składałem - odparł Cole. - Komputery są dostarczane jako kompletne urządzenia. My tylko montujemy je w X-skrzydłowcach.

Drzwi hangaru ponownie syknęły i na płytę lądowiska wkroczył protokolarny android. Kiedy zorientował siew sytuacji, uniósł złociste ręce.

- O rety, o rety, o rety - powiedział, zatrzymując się przed baryłkowatym robotem. - Zniszczyli Artoo.

- Chyba nie jest tak źle, jak przypuszczasz - odezwała się kobieta, która w chwilę po nim znalazła się na lądowisku. Była drobna i szczupła, a jej włosy powiewały wokół głowy niczym zasłona. Miała na sobie rozdarte robocze spodnie i koszulę, która sprawiała wrażenie za dużej. Upłynęło kilka chwil, zanim Cole zorientował się, że patrzy na przywódczynię Nowej Republiki. Dopiero jednak kiedy widziało się ją z bliska, można było powiedzieć, jak jest młoda, krucha i piękna. Wyglądała jak delikatna księżniczka, a nie jak osoba, obdarzona potężną władzą. A już z całą pewnością nie jak uczestniczka kilku bitew przeciwko Imperium.

- Witaj, Leio -odezwał się na jej widok generał Antilles. Kobieta spojrzała na niego i obdarzyła go uśmiechem, który wszakże tylko podkreślał wyczerpanie malujące się na jej twarzy.

- Witaj, Wedge'u - powiedziała. - Co tutaj robisz?

- Mamy pewien problem - odparł mężczyzna.

- Widzę - stwierdziła Leia, która do tej pory chyba jeszcze nie zwróciła uwagi na Fardreamera. Podeszła do Artoo. Pochylony nad nim złocisty android nie przestawał rozpaczać, oskarżając partnera o to, że zawsze wpada w tarapaty, albo się zamartwiając, że mały robot już nigdy nie przyjdzie do siebie. Przywódczyni Nowej Republiki przykucnęła przed baryłkowatym automatem.

- Artoo? - zapytała, ścierając część zwęglonego lakieru z jego kopułki. - Artoo?

- On zamilkł na zawsze, pani Leio. Zniszczyli go Kloperianie.

- Z pewnością został uszkodzony, Threepio, ale nie tracę nadziei, że w taki czy inny sposób uda się nam go naprawić - odparła Leia.

Wyciągnęła rękę w stronę jakiegoś panelu kontrolnego i wcisnęła guzik powodujący włączenie procedury startowej. Mały robot zapiszczał. Leia cofnęła się, a złocisty android przewrócił na płytę lądowiska. Tymczasem Artoo zakołysał się w obudowie.

Przywódczyni Nowej Republiki poklepała go po kopułce.

- W porządku, Artoo - powiedziała. - Już nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.

Mimo to mały robot nie przestawał piszczeć. Piskliwy lament stawał się coraz głośniejszy i przybierał tak wysokie tony, że strażnicy zaczęli krzywić twarze, a generał Antilles osłonił dłońmi uszy. Cole miał wrażenie, że wywracają mu się wszystkie wnętrzności. Nie potrafił zapomnieć, że to właśnie on przyczynił się do uszkodzenia małego automatu, namawiając, aby pomógł mu sprawdzić prototyp nowego X-skrzydłowca.

Protokolarny android usiadł.

- Artoo, jeżeli w tej chwili nie przestaniesz tak bezsensownie się zachowywać, pani Leia będzie musiała cię znów wyłączyć -oznajmił.

Artoo obrócił kopułkę i ucichł. Po chwili jednak dostrzegł Kloperianina i zapikał. Piknięcia stawały się coraz częstsze i głośniejsze, aż w końcu zlały się w jeden dźwięk przypominający piszczenie.

- Przestań, przestań, przestań! - odezwał się złocisty android, wstając z płyty lądowiska. - Przetłumaczę jego słowa. Artoo mówi, że został zaatakowany przez Kloperianina, że przydarzyło mu się to już drugi raz i że nie odpowiada za to, co się stanie, jeżeli jakiś Kloperianin znajdzie się znów blisko niego.

- Możesz odejść - rozkazał generał Antilles, zwracając się do kloperiańskiego strażnika.

- Ależ, generale, może pan jeszcze mnie potrzebować. Ten robot usiłował dopuścić się sabotażu...

- Możesz odejść - powtórzył umundurowany mężczyzna. - I radziłbym, żebyś się pospieszył, gdyż w przeciwnym razie zapiszę twój numer służbowy i nazwisko.

Kloperianin zacisnął podobne do rybich usta. Po chwili namysłu kiwnął głową.

- Jak pan sobie życzy, generale.

Poczłapał w stronę wyjścia, ale owinął wszystkie macki wokół ciała w geście, oznaczającym u Kloperian niekłamane oburzenie.

- Dlaczego ta istota wyrządziła krzywdę Artoo? - zapytała Leia, spoglądając na generała.

- Właśnie usiłowałem się tego dowiedzieć - odparł mężczyzna _ Wygląda na to, że strażnicy zauważyli, jak ten młodzieniec i Artoo krzątają się wokół prototypu X-skrzydłowca. Strażnicy są przekonani, że obaj usiłowali dopuścić się sabotażu.

- Artoo nigdy by tego nie zrobił - oświadczyła z naciskiem przywódczyni Nowej Republiki.

- A jednak ktoś przymocował imperialny detonator do panelu komputera - stwierdził generał.

- Detonator? - zdziwiła się Leia Organa Solo, zniżając głos niemal do szeptu. Przeszła przez lądowisko i zajrzała do kabiny myśliwca typu X. Uczyniła to bez wahania, jak postąpiłby doświadczony pilot. Później odwróciła się i popatrzyła na Fardreamera. Jej spojrzenie było chyba jeszcze bardziej przenikliwe niż spojrzenie generała. Dopiero teraz Cole pojął, dlaczego nikt nie śmiał sprzeciwiać się przywódczyni Nowej Republiki.

- Czy to ty dopuściłeś się sabotażu tego X-skrzydłowca? - zapytała.

Młodzieniec pokręcił głową. Poczuł nagle, że zasycha mu w gardle.

- Nie, proszę pani - odparł. - Artoo i ja tylko odkryliśmy ten fakt, ale sabotażu dopuścił się ktoś inny.

- Artoo? A skąd on wziął się na lądowisku? Mały robot zaświergotał i zapikał.

- Oświadczył, że pan Luke pozostawił go tu, żeby współpracował z panem Fardreamerem - przetłumaczył usłużnie protokolarny android.

- Ty nazywasz się Fardreamer? - zapytała przywódczyni Nowej Republiki.

- Tak, proszę pani.

- Jakie związki łączą cię z moim bratem?

- Naprawiałem jego X-skrzydłowiec.

- To nie jest jego maszyna. Cole przełknął ślinę.

- Nie, proszę pani - powiedział.

- Co się stało z myśliwcem Luke'a? - zainteresował się generał Antilles.

Cole przełknął ślinę. Przesłuchanie, prowadzone przez tych dwoje ludzi, zaczynało wydawać mu się gorsze niż spoglądanie w lufy blasterów wszystkich strażników.

- Nic, panie generale. Zgodnie z pańskim rozkazem został zmodernizowany. Później na lądowisku zjawił się Luke Skywalker i zaprotestował, że uczyniliśmy to bez jego wiedzy i zgody. Oświadczył, że jego myśliwiec nie jest zwyczajną maszyną, i zapytał, czy nie moglibyśmy doprowadzić jej do poprzedniego stanu. Pozostawił Ar-too, żeby mi w tym pomógł, a kiedy usuwałem nowy komputer, natknąłem się na detonator. Ponieważ komputery są składane gdzie indziej i dostarczane na Coruscant jako jeden moduł, pomyślałem, że może ktoś, umieszczając detonator, nie zamierzał zabić mistrza Jedi, tylko chciał zniszczyć jakikolwiek X-skrzydłowiec. Postanowiłem zatem sprawdzić, jak wygląda taki sam moduł komputera w innym zmodernizowanym myśliwcu typu X, i znalazłem drugi detonator. Później zacząłem się zastanawiać, czy takie same detonatory znajdują się w zupełnie nowych maszynach, ale ponieważ jedynym egzemplarzem nowego X-skrzydłowca, w jakim mogłem to sprawdzić, był ten prototyp, wyjąłem moduł komputera z jego wnętrza.

- Artoo - odezwała się przywódczyni Nowej Republiki, nie odwracając głowy. - Czy to prawda?

Mały robot zatrząsł się i zachwiał. Usiłował podjechać do kobiety, ale w jego serwomotorach coś zatrzeszczało. Cicho pisnął.

- Lepiej najpierw odpowiedz, a dopiero później martw się o własne zdrowie - skarcił go protokolarny android.

Artoo zapiszczał i zaświergotał, a później zakołysał się w obudowie, jakby pragnął podkreślić wagę swojej odpowiedzi.

- Artoo potwierdza historię opowiedzianą przez tego młodzieńca - odezwał się złocisty android. — Obawia się, że te nowe komputery są częścią spisku, którego celem jest zabicie najlepszych pilotów, jakimi dysponuje nasza gwiezdna flota. Proponuje, żebyśmy się dowiedzieli, kto wydał rozkaz modernizacji...

- Ja wydałem ten rozkaz - przerwał mu generał.

- O rety - mruknął protokolarny android.

„O rety" miał rację. Przywódczyni Nowej Republiki zarumieniła się i jak użądlona odwróciła się w stronę mężczyzny.

- Co takiego, Wedge'u? Generał wzruszył ramionami.

- Prawdę mówiąc, to nie byłem tylko ja - powiedział. - Ostateczna decyzja zapadła w trakcie posiedzenia, w którym uczestniczyli szefowie sztabów. Wiedzieliśmy o pewnych kłopotach, jakie mają nasi piloci z tymi X-skrzydłowcami. Głównie natury mechanicznej, spowodowanych tym, że nie wszystkie części równie szybko się zużywają. Odpowiednich podzespołów nie można kupić na wolnym rynku, ponieważ nie są już produkowane, więc doszliśmy do wniosku, że część starych myśliwców typu X poddamy modernizacji, a później, jeżeli będziemy potrzebowali, kupimy nowe.

- Nic o tym nie wiedziałam - oświadczyła przywódczyni Nowej Republiki.

- Leio - przypomniał generał. - Poinformowaliśmy cię o wszystkim. Prawdę mówiąc, nie uważaliśmy tego za istotną zmianę.

- Możliwe, że nie - przyznała kobieta. - Zapewne pamiętasz o tym, że Nowa Republika nie może pozwolić sobie na szastanie kredytami?

- Właśnie to staram ci się powiedzieć - odparł generał. - Koszty całej operacji są wyjątkowo niskie, dlatego ją poparłem. Przypuszczałem, że na tym skorzystamy. Myślałem o pilotach myśliwców typu X, którzy z całą pewnością nie będą narażeni na niebezpieczeństwa, jakie kryły w sobie usterki podzespołów mechanicznych starych maszyn.

Przywódczyni Nowej Republiki zacisnęła wargi i zmrużyła oczy. Było oczywiste, że nie zamierza sprzeczać się z generałem w obecności strażników. Odwróciła się w stronę Cole'a.

- Czy przypuszczasz, że takie same detonatory zostały zainstalowane we wszystkich X-skrzydłowcach? - zapytała.

Młodzieniec z trudem przełknął ślinę. Kobieta zachowywała się jak monarchini. Jej styl bycia tak bardzo różnił się od stylu Luke'a Skywalkera. Mimo iż wypowiadała słowa zdradziecko łagodnym tonem, w głosie kryła się durastalowa nieustępliwość. Styl bycia przywódczyni Nowej Republiki nie miał w sobie niczego łagodnego. Cole pomyślał, że nigdy nie mógłby spierać się z tą kobietą w taki sam sposób, jak sprzeczał się z jej bratem.

- Detonatory stanowią część nowych modułów komputerów, proszę pani - odparł. - To jest jedyna część, jaką wymieniliśmy we wszystkich modernizowanych X-skrzydłowcach.

- Jeżeli od dawna wymieniasz te moduły, dlaczego nigdy dotąd nie zauważyłeś, że są zaopatrzone w detonatory?

- Ponieważ nigdy dotąd nie miałem okazji rozebrać żadnego modułu - odrzekł Cole.

- Wedge'u - odezwała się przywódczyni. - Chciałabym, żebyś odpowiedział szczerze. Czyim pomysłem była wymiana tych komputerów?

- Moim.

- Wedge'u. - W głosie kobiety zabrzmiało coś na kształt groźby albo ostrzeżenia. - Nie mamy czasu na żarty. Chcę poznać całą prawdę.

- Leio. - Generał położył dłoń na jej ramieniu. - To był mój pomysł. To ja zwróciłem uwagę na problemy związane ze starymi myśliwcami. Ja zaproponowałem, żeby poddać je modernizacji. Ja rozmawiałem z osobami, zajmującymi się kupowaniem wojskowego sprzętu. To ja jestem za wszystko odpowiedzialny, Leio.

- Nie uwierzę, że jesteś odpowiedzialny za zainstalowanie tych detonatorów - powiedziała.

- Nie jestem.

Przez chwilę jego słowa dźwięczały w powietrzu, nie zakłócone żadnymi innymi dźwiękami. Zakłopotani strażnicy spoglądali w inną stronę. Rozmawiającym osobom przyglądał się jedynie protokolarny android, kierując złociste oczy to na kobietę, to na generała.

Cole przygryzł dolną wargę. Pomyślał, że musi coś powiedzieć.

- Bardzo panią przepraszam - zaczął - ale generał mógł wydać polecenie dostarczenia tych komputerów nie wiedząc, że są do nich przymocowane detonatory.

- To prawda - odparła przywódczyni. - Otrzymujemy gotowe do użytku komputery, które stanowią jeden podzespół.

- Tak jest, proszę pani - rzekł Cole. - W dodatku są złożone w taki sposób, że trzeba specjalnie szukać, aby zauważyć detonator. Nie znalazłbym go, gdyby Luke Skywalker nie nakazał mi usunięcia nowego komputera. Prawdę mówiąc, nie ja znalazłem to imperialne urządzenie. Artoo pierwszy je zauważył.

Mały robot zagwizdał.

Przywódczyni Nowej Republiki na chwilę zamknęła oczy i pogrążyła się w zadumie. Później zapytała:

- Od jak dawna są modernizowane te myśliwce?

- Od dosyć dawna - odparł generał. - Jeżeli chcesz, mogę sprawdzić dokładnie, od kiedy.

Leia pokręciła głową.

- Problem dotyczy także X-skrzydłowca Luke'a - powiedziała. - Mój brat przebywał na Coruscant wystarczająco długo, abyśmy mogli założyć, że modernizowanie starych maszyn trwa przynajmniej od chwili, kiedy wylądował. To i tak całkiem sporo czasu. Panie Fardreamerze, jak pan sądzi, ile myśliwców typu X zostało wyposażonych w nowe systemy komputerowe?

- Większość, proszę pani - odparł Cole. - Pamiętam nawet, że się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem, że tak stary egzemplarz, jakim przyleciał mistrz Jedi, do tej pory nie został zmodernizowany.

- Większość - powtórzyła szeptem kobieta. Złożyła dłonie i tak silnie zacisnęła palce, że na kostkach pojawiły się białe plamy. - A co z nowymi myśliwcami typu X? - zapytała. - Ilu nowych maszyn używamy?

- Prawie wszystkie, których używamy, są nowszymi modelami, Leio - odezwał się generał.

- Chciałabym, żeby wszystkie zostały sprawdzone. Co do jednego. Chciałabym także, aby takiemu samemu sprawdzeniu poddano wszystkie zmodernizowane X-skrzydłowce.

- Chyba nie sądzisz, że każdy myśliwiec, wyposażony w nowy system komputerowy, ma zainstalowany detonator? - zapytał mężczyzna.

- Właśnie tak sądzę - odparła przywódczyni. - I chciałabym, jeżeli okaże to się prawdą, żeby wszystkie detonatory zostały usunięte.

- To może na jakiś czas unieruchomić całą flotę X-skrzydłowców - stwierdził generał.

- Lepiej będzie, jeżeli flota zostanie unieruchomiona, niż miałaby ulec zniszczeniu - zauważyła Leia Organa Solo. - Czy mógłby pan się tym zająć, panie Fardreamerze?

- Tak jest, proszę pani - odparł Cole. - Chciałbym tylko powiedzieć, że problem może wyglądać jeszcze poważniej.

Przywódczyni Nowej Republiki zamarła i czekając na to, co jeszcze powie, obróciła na niego ogromne, piękne oczy.

- Nie wszystkie myśliwce typu X przebywają w tej chwili w hangarach - ciągnął młodzieniec. - Całkiem sporo odbywa różne loty patrolowe.

Kobieta przełknęła ślinę.

- Czy przypuszcza pan, że muszą powrócić, aby mogło dojść do eksplozji ich detonatorów? - zapytała.

Cole doskonale rozumiał, do czego zmierza pani przywódczyni. Gdyby nie można było spowodować wybuchu detonatora z tak dużej odległości, odbywające loty patrolowe myśliwce typu X byłyby prawdopodobnie bezpieczne.

- Nie, proszę pani - odparł. - Te detonatory zaprojektowano w taki sposób, że ulegają eksplozji, ilekroć zostaje wysłana określona kombinacja rozkazów.

- Czy znasz tę kombinację, chłopcze? Cole pokręcił głową.

- A zatem każdemu pilotowi myśliwca typu X zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo - stwierdziła przywódczyni.

- Natychmiast wydam rozkaz, żeby wszyscy wracali na Coruscant - odezwał się generał Antilles.

- Proszę upewnić się, panie generale, żeby taki rozkaz dotarł do Luke'a Skywalkera - przypomniał Cole.

- Luke'a? - Tym razem w głosie przywódczyni Nowej Republiki wyraźnie dało się usłyszeć panikę.

- Tak, proszę pani. Myśliwiec typu X, którym poleciał, jest dokładną kopią tego prototypu. Został wyposażony w identyczny komputer.

- Och, Luke'u... - szepnęła Leia Organa Solo, a potem popatrzyła na generała. - Nawet nie wiem, gdzie znajduje się w tej chwili.

Antilles objął ją jedną ręką.

- Znajdziemy go, Leio - obiecał. - A zresztą nie mamy innego wyjścia.

W iluminatorze myśliwca Luke'a ogromniała Almania, wielki biało-niebieski świat, otoczony chmurami. Krążące wokół niego trzy księżyce sprawiały wrażenie mniejszych niż sama planeta i odmiennie ubarwionych. W przypadku najbliższych dwóch przeważały odcienie zieleni zmieszanej z błękitem.

Atlasy gwiezdne ujawniły Skywalkerowi, że na wszystkich panowały warunki, umożliwiające przeżycie, i na każdym już od dawna rozwijały się cywilizacje. Najbardziej znanym, jeżeli chodziło o bogactwa i przepych, był z pewnością Pydyr. Prawdę mówiąc, Luke nigdy nie słyszał nawet nazw obu pozostałych. Podobnie jak nie słyszał o Almanii, dopóki nie powiedział mu o niej Brakiss.

Trudno byłoby się tego spodziewać, ale wierzył w informację, przekazaną przez młodego mężczyznę. Brakiss nadal wykazywał dobre cechy charakteru. Walczył z nimi, na szczęście jednak bez skutku. Luke obawiał się wszakże, że pewnego dnia Brakiss przezwycięży tkwiące w nim resztki dobra i poświęci całą ogromną energię na służenie Ciemnej Stronie. Luke mógł tylko pomagać, w czymkolwiek i kiedykolwiek potrafił, i uświadamiać byłemu uczniowi, że zawsze może liczyć na pomoc nauczyciela. Pomyślał, że najtrudniejszą częścią procesu nauczania było właśnie pozwalanie, aby uczniowie odchodzili z akademii. Żeby uczyli się na błędach, ale pozostawali sobą i kroczyli własnymi ścieżkami. Brakiss musiał zmagać się z wieloma rzeczami, należącymi do jego przeszłości. Luke miał nadzieję, że młody mężczyzna dokona słusznego wyboru drogi życia, którą zechce kroczyć w przyszłości.

Brakiss jednak ponownie odrzucił jego propozycję, chociaż później ostrzegł go, aby miał się na baczności. „Powinieneś udać się na Almanię", powiedział. „Tam znajdziesz wszystkie odpowiedzi na swoje pytania". A później dodał: „Pozostaw toczenie walki tym, którzy nie wiedzą, co to litość. Oni w końcu i tak zwyciężą".

Ktokolwiek zatem chciał, żeby Luke poleciał na Almanię, był osobą bezwzględną; tak bezwzględną, że przyprawiał Brakissa o przerażenie, jakim nigdy nie napawał go mistrz Skywalker. A gdyby młody człowiek jakąś częścią świadomości nie szanował i nie cenił byłego nauczyciela z Yavina Cztery, nie ostrzegałby go przed wyprawianiem się na Almanię.

Brakiss jednak nie cenił ani nie szanował osoby, która mu zapłaciła za to, aby skierował Luke'a na tę planetę. Brakiss bał się tej osoby.

Już sam ten fakt intrygował Skywalkera. Jeszcze bardziej intrygowało go ostrzeżenie.

Przez cały czas trwania lotu mistrz Jedi uważnie zapoznawał się ze wszystkim, z czym mógł na temat Almanii, mimo iż atlasy gwiezdne nie zawierały szczegółowych informacji. Almania znajdowała się w odległym zakątku galaktyki. Należała do tych planet, na które nie zwracało większej uwagi ani Imperium, ani później Nowa Republika. Imperialni funkcjonariusze tylko raz próbowali porozumieć się z Pydyrem, ponieważ chcieli nakłonić jego mieszkańców do pokrycia części kosztów jakiejś kampanii; spotkali się jednak z bardzo grzeczną, ale stanowczą odpowiedzią, że obywatele tego księżyca pragną zachować neutralność. Zazwyczaj takie słowa doprowadzały Imperatora do wściekłości, ale tym razem nie przywiązywał wagi do odmowy. Mimo powszechnie znanych bogactw, Pydyr znajdował się za bardzo na uboczu. Zbyt daleko od rejonów przestworzy, którym interesowało się Imperium.

Pydyr pozostał zatem neutralny, ale Almania po cichu sprzyjała Rebeliantom. Jej przywódcy, niejacy Je'harowie, którzy stanęli na czele almańskiego rządu w czasach walk przeciwko Imperium, potajemnie wysyłali Rebeliantom broń i zapłacili za budowę kilku rebelianckich baz, nie wyłączając tej, którą ukryto na planecie Hoth. Kiedy jednak Nowa Republika pokonała wielkiego admirała Thrawna, zmienili styl sprawowania władzy i przerwali wszelką łączność z Nową Republiką. Raporty, jakie od czasu do czasu dochodziły z ich świata, zawierały informacje o wyjątkowej brutalności i złośliwości nowych władców. Z innych wynikało, że Je'harowie dopuszczali się masowych mordów. Nikt spośród mieszkańców Almanii nie zwracał się jednak z prośbą o pomoc. Jakaś grupa obywateli uczyniła to dopiero po pewnym czasie, kiedy Nowa Republika stawiała czoło niebezpieczeństwu zagrażającemu ze strony Yevethy. Almania, o której nie pamiętano albo której istnienie ignorowano, nie doczekała się nawet odpowiedzi.

Luke'a Skywalkera dręczyło wszakże pewne wspomnienie. Zanim urządził samotnię w sercu gór Manori, ale po tym, jak zakończyła się historia z Callistą, kształcił wielu obiecujących uczniów, do których należał także Brakiss. Mniej więcej w tym samym czasie młody mężczyzna postanowił odlecieć z jego akademii. Luke pomyślał, że może Brakiss był jakoś związany z Almania, ale nie mógł znaleźć niczego, co potwierdziłoby słuszność tego przypuszczenia. Również słowa matki byłego ucznia nie wskazywały na to, by jej syn utrzymywał kontakty z jakimś mieszkańcem tej planety. A ponieważ Imperium nigdy nie podbiło ani nie okupowało Almanii, Brakiss nie mógł przebywać tam w czasach, kiedy został porwany i kształcony przez Imperium.

A może jednak mógł?

Był przecież, mimo wszystko, imperialnym szpiegiem.

Czy mógł mieć cokolwiek wspólnego ze zmianą, jaka zaszła w postępowaniu Je'harów? Brakiss ostrzegł Luke'a przed tym, że może wpaść w pułapkę, ale przecież on sam stanowił część tej pułapki. Czyjego ostrzeżenie miało być inną częścią? Luke nie podejrzewał byłego ucznia o to, że może być aż tak przebiegły i podstępny.

Wyczuwał jedynie to, że Brakiss się boi.

„Pozostaw toczenie walki tym, którzy nie wiedzą, co to litość.

Oni w końcu i tak zwyciężą".

W przeszłości tego nie uczynili. W przeszłości Luke Skywalker potrafił ich pokonać. Vadera i Palpatine'a, Thrawna i Daalę, Waru i Nila Spaara... Luke i jego przyjaciele umieli radzić sobie z osobami bezlitosnymi i odnosić zwycięstwa. Yoda nauczył go, że w Mocy kryje się wielka siła. Wynikająca nie z nienawiści, ale ze współczucia. Jeżeli osoby nie znające litości kierowały się tylko nienawiścią, osłabiały siebie; umniejszały własne siły.

- Nie zwyciężą - szepnął, kierując te słowa pod adresem byłego ucznia i poniewczasie żałując, że nie wypowiedział ich, zanim stoczył z nim walkę w fabryce androidów. - Daję na to słowo.

Nie mógł jednak przewidzieć, czemu będzie musiał tym razem stawić czoło. Pamiętał tylko ból, jaki odczuł w chwilę po eksplozji. Pamiętał falę przerażenia, jaka przetoczyła się przez Coruscant i wszystkie inne światy wchodzące w skład Nowej Republiki.

W miarę jak coraz bardziej zbliżał się do Almanii, zaczynał odczuwać lodowate zimno. Sprawdził temperaturę panującą w kabinie X-skrzydłowca, ale przekonał się, że nie odbiega od normy. Uświadomił sobie, że chłód promieniuje z jego żołądka, po czym skupia się wokół serca. Nie przypominał tamtego chłodu, jaki poraził go wówczas, kiedy tyle niewinnych istot straciło życie.

A może jednak trochę przypominał.

Uczucie zimna zaczynało umiejscawiać siew plecach i ramionach. Luke zbliżał się do Pydyru. Włączył odbiornik komunikatora, oczekując ostrzeżenia, aby nie zapuszczał się za blisko świata, którego nie uprzedzał o swoim przybyciu.

W głośniku nie usłyszał wszakże niczego. Żadnych sygnałów, zniekształconych przez zakłócenia.

Żadnych planetarnych transmisji.

Niczego.

Absolutnie niczego.

A przecież coś powinien był usłyszeć.

Skierował obiektywy kamer i skanery ma księżyc, ogromniejący pod kadłubem jego X-skrzydłowca. Zobaczył nietknięte budynki, ale skanery wykryły tylko kilka form życia. Około dziesięciu.

Dziesięciu na całym księżycu.

A powinny były wykryć setki tysięcy.

Może nawet miliony.

Chłód ponownie ogarnął jego serce. A więc krzyki dolatywały właśnie stąd. Z Pydyru.

Musi zorientować się, co się wydarzyło. Almania może dzień zaczekać.

Nagle poczuł delikatne wici czyjejś obecności. Miał wrażenie, że je zna, ale zostały wysłane z tak daleka, że nie mógł być tego pewien. Odczuwał je w taki sposób, jakby musiały się przedrzeć przez bardzo grubą warstwę atmosfery. Już kiedyś odczuwał coś takiego.

Na Telti.

Chwilę przedtem, zanim spotkał się z Brakissem.

Ale tych wici nie wysłał Brakiss. Skywalker był o tym absolutnie przeświadczony. Uczynił to ktoś inny. Ktoś tak samo dobrze znany.

I potężniejszy. O wiele potężniejszy, skoro Luke wyczuwał jego obecność z ogromnej odległości.

Uczucie było jednak zabarwione wrogością, która była czymś nie znanym. Luke odczuwał taką wrogość tylko raz w życiu. Otaczała Imperatora Palpatine'a.

Ale to nie był Palpatine. To był ktoś inny. Ktoś, kogo znał...

Przebiegł palcami po klawiszach, podając nawigacyjnemu komputerowi współrzędne Pydyru. Myśliwiec typu X zmienił kurs, zatoczył łuk i skierował się ku księżycowi. Luke przeczuwał, że właśnie na nim powinien poszukiwać odpowiedzi.

Oba uczucia stopniowo przybierały na intensywności. Znane i nie znane. Z pewnością Almania stanowiła siedlisko Ciemnej Mocy. Sprawiała wrażenie, że jest spowita Ciemną Stroną. Luke poczuł, że zasycha mu w gardle. Może powinien wrócić na Coruscant i wezwać kogoś do pomocy. Leię, Hana, kogokolwiek. Działanie w pojedynkę mogło okazać się bardzo trudne i śmiertelnie niebezpieczne.

Luke sądził jednak, że da sobie radę, kiedy znajdzie się na Pydyrze. Jeżeli na księżycu pozostało tylko dziesięć istot, było mało prawdopodobne, że spotka wszystkie dziesięć równocześnie. Postanowił, że wyląduje na powierzchni i dopiero wówczas postanowi, co dalej.

Myśliwiec typu X zaczął pogrążać się w górne warstwy atmosfery. Luke zamierzał wylądować po tej stronie księżyca, która pławiła się w słonecznym blasku. Coraz wyraźniej widział budynki, rozdzielone szerokimi ulicami i alejami. Alejami na tyle szerokimi, że z pewnością mógł bez trudu wylądować na którejkolwiek.

Wszystkie były opustoszałe, jakby wymarłe.

Luke poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa. Postanowił przełączyć komputer na sterowanie ręczne i samemu wydawać polecenia należące do procedury lądowania. Pomyślał, że w ten sposób będzie miał zajęte obie ręce. A poza tym nie może liczyć na pomoc ze strony automatycznego systemu naprowadzającego.

Na ekranie monitora pojawiła się nagle jakaś świetlista plamka. Luke popatrzył na nią, ale w tej samej chwili światełko zniknęło. Zmarszczył brwi, po raz kolejny żałując, że nie poleciał starym X-skrzydłowcem, a później skupił całą uwagę na lądowaniu. Bardzo precyzyjnym lądowaniu, w rodzaju takiego, jakiego nie praktykował od wielu lat. Ostrożnie pociągnął dźwignię...

.. .i nagle poczuł, że kadłub maszyny przeniknęło dziwne drżenie.

Budynki po obu stronach myśliwca gnały coraz bliżej i bliżej. Kadłub maszyny zadrżał po raz drugi, po czym nawigacyjny komputer odmówił posłuszeństwa. Wszystkie ekrany ściemniały. Luke sięgnął odruchowo do miejsca, w którym powinien znajdować się przycisk umożliwiający odstrzelenie kabiny, ale przekonał się, że o niczym takim nie pomyślano.

Nie ujrzał także przycisku zezwalającego na wystrzelenie robota astronawigacyjnego.

Był uwięziony.

Chwycił dźwignię mocującą owiewkę kabiny. Zamierzał otworzyć ją, korzystając z siły własnych mięśni. Nie miał innego wyjścia. Powierzchnia księżyca spieszyła na jego powitanie...

I nagle jego X-skrzydłowiec eksplodował.

ROZDZIAŁ 26

Tym razem Leia zwołała zebranie członków prezydium Senatu, nie powiadamiając ich o tym odpowiednio wcześnie. Postanowiła, że miejscem zebrania będzie sala bankietowa. Nie mogła zwlekać z załatwieniem problemu detonatorów w X-skrzydłowcach, a poza tym wybrała pomieszczenie znajdujące się najbliżej hangarów z lądowiskami.

Wiodące do sali korytarze zostały uprzątnięte i wyfroterowane, a rośliny owijające się wokół kamiennych kolumn sprawiały wrażenie doskonale utrzymanych. W sali bankietowej często podejmowano różnych mężów stanu i dyplomatów, a zatem korytarz i wnętrze musiały wyglądać okazale.

Leia nie znosiła oficjalnej, sztywnej atmosfery tego pomieszczenia, mimo iż sama pomagała zaprojektować wystrój wnętrza.

Kiedy idąc u boku Wedge'a, dotarła do stóp okazałych schodów wiodących do sali bankietowej, poczuła nagle przenikliwy chłód. Straciła ostrość spojrzenia i potknęła się, ale chwyciła mahoniową poręcz, by nie upaść.

Ujrzała, że w powietrzu przed nią materializuje się czyjaś twarz. Ta sama okryta trupiobladą maską twarz, którą widziała na kilka chwil przed tamtą eksplozją. Twarz uśmiechnęła się do niej, a w czarnych, pustych oczodołach zalśniły figlarne ogniki.

„Leio" - usłyszała w głowie czyjś głos. - „Leio".

Upadła, boleśnie uderzając łokciami i kolanami o marmurowe stopnie. Ich ostre krawędzie rozdarły i tak zniszczone robocze spodnie wojskowego kombinezonu.

- Leio! - odezwał się Wedge, który pochylił się nad nią i wsunął silne dłonie pod pachy. - Nic ci się nie stało?

Kobieta słyszała, jak szczękają jej zęby.

- Wydaj rozkaz, żeby ewakuowano ten budynek!

- Co takiego?

- Zarządź ewakuację wszystkich pomieszczeń budynku.

- Na jakiej podstawie?

- Znów ujrzałam tę twarz - odparła. Usiadła, ale wciąż jeszcze drżały jej ręce. - Tę samą, którą widziałam, zanim doszło do tamtej eksplozji.

Uświadomiła sobie jednak, że tym razem przeżyła coś innego. Wówczas słyszała chór krzyczących głosów i została niemal sparaliżowana przez dotkliwy chłód. Głosy konających istot sprowadziły Luke'a na Coruscant i dopiero wtedy eksplodowały tamte bomby.

- No, dobrze - odezwał się Wedge. - W takim razie...

- Nie, zaczekaj - przerwała Leia, po czym przesunęła ręką po twarzy. Właściciel trupiobladego oblicza chciał, żeby wpadła w panikę. Musiała mieć czas, by się zastanowić. Musiała odsunąć emocje na stronę i pomyśleć.

- Dzisiejsze zebranie zostało niedawno zaplanowane - powiedziała. - Nikt nie wie, że się spotykamy.

- Mimo to - zauważył Wedge - powinniśmy zebrać się w innym miejscu.

Leia pokręciła głową. Nadal czuła zamęt w głowie, ale uczucie to z wolna ustępowało. Skorzystała z pomocy Wedge'a i wstała.

- Nie. Tym razem chodzi o coś innego. Ta twarz. Jej właściciel chciał mnie ostrzec przed czymś innym.

Prawie na pewno wiedziała, przed czym. Była tego niemal pewna. Miała wprawdzie niejakie wątpliwości, ale wiedziała, że wcześniej czy później zostaną rozproszone. Tego także była pewna.

- Chodźmy na zebranie - powiedziała.

- No, dobrze. - W głosie Wedge'a brzmiały nadal niepewność i niepokój, ale było oczywiste, że mężczyzna postanowił nie zadawać dalszych pytań. - W takim razie pozwól, że wzmocnię straże.

Leia pokręciła głową.

- Pamiętasz, uczyniliśmy to przed tamtym inauguracyjnym posiedzeniem. O ile mi wiadomo, ta twarz ma mnie wyprowadzić z równowagi. Zanim rozpoczęłam tamtą sesję Senatu, byłam strasznie zdenerwowana.

- I przypuszczasz, że teraz także miałaś się zdenerwować, hmmm?

Leia uśmiechnęła się do niego.

- Nie podobają mi się te detonatory, Wedge'u. Ktokolwiek je zainstalował, znalazł jeszcze jeden sposób, by przeniknąć do mojego domu. Coruscant nie jest już bezpiecznym miejscem.

- Prawdę mówiąc, nigdy nie był.

- Wiem. Ale aż do niedawna mogłam zajmować się wszystkimi sprawami, nie mając świadomości, że zagraża mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Teraz zaś martwię się o wszystko i o wszystkich. Martwię się o sypialnie dzieci. Martwię się o korytarze. Martwię się o Hana i o „Sokoła". Jeżeli ktoś manipulował przy X-skrzydłowcach, przy czym jeszcze mógł majstrować? Ile jeszcze znajdziemy takich niespodzianek, Wedge'u?

- Wydaje mi się, że kluczem do rozwiązania tej zagadki jest odnalezienie tego, kto to zrobił.

- Ja myślę! - odparła Leia, po czym wyprostowała się i ruszyła w górę schodów. - Chociaż wydaje mi się, że wiem, kto to.

Wedge nie skomentował jej uwagi ani słowem. Wszystko, co miał do powiedzenia na ten temat, powiedział, kiedy przybył na lądowisko. Zgadzał się z tym, co oświadczył jeden ze strażników. Imperium jeszcze nigdy nie dawało znać o swoim istnieniu w taki sposób.

Wspięli się po schodach i weszli do sali bankietowej, powoli i bez pośpiechu. Pozostali członkowie prezydium już czekali, ale jeszcze nie usiedli. Leia minęła ich, nie mówiąc ani słowa. Podeszła do swojego fotela, usiadła i zaczekała, aż to samo uczynią wszyscy inni z wyjątkiem generała.

Mężczyzna stanął za plecami przywódczyni Nowej Republiki, podtrzymując ją w ten sposób na duchu i udzielając poparcia.

Leia przywołała zebranych do porządku.

- To wbrew regulaminowi obrad - odezwał się R'yet Coome. - W zebraniach prezydium nie mogą brać udziału osoby nie będące członkami.

- Generał Antilles uczestniczy w posiedzeniu na moje życzenie - odparła Leia. - Dzisiaj po południu dokonaliśmy odkrycia, które zaniepokoiło nas i poruszyło.

Wedge otworzył torbę i ułożył na blacie stołu kilka detonatorów. Senatorka C-Gosf machnęła nad nimi wiotką ręką.

- Co to jest? - zapytała.

- Znaleźliśmy je na pokładach myśliwców typu X - odrzekła Leia. - Wszystko wskazuje na to, że zainstalowano je we wszystkich maszynach eskadry.

- To są detonatory - wyjaśnił Wedge.

- Oznakowane przez Imperium - odezwał się Gno. Wyglądał na zdumionego i przerażonego.

Szkarłatna twarz Meida nie zmieniła odcienia. Senator przez chwilę spoglądał na detonatory, po czym uśmiechnął się i przeniósł spojrzenie na Leię.

- Niezła sztuczka, pani przewodnicząca - powiedział.

Leia poczuła, że powraca ten sam chłód, który poczuła nieco wcześniej.

- Sztuczka? - zapytała.

- Sztuczka - powtórzył Meido. - Oskarżamy generała Solo, a pani natychmiast znajduje jakieś urządzenia wskazujące na to, że winowajcą jest Imperium. Nie mogła wybrać pani odpowiedniejszej chwili.

- Co wspólnego mają te detonatory z eksplozją, jaka miała miejsce w sali obrad Senatu? - zapytał Wwebyls. Meido spiorunował go spojrzeniem.

- Wszystko, Wwebylsie - burknął. - Pani przewodnicząca usiłuje nam udowodnić, że jej mąż nie miał nic wspólnego z tymi X-skrzydłowcami, a my, przez skojarzenie, mamy dojść do wniosku, że nie odpowiada także za eksplozję, jaka wydarzyła się w sali posiedzeń Senatu.

Leia zacisnęła w pięści dłonie, ukryte pod blatem stołu. Zrozumiała, że Meido postanowił sprzeciwiać się jej na każdym kroku; we wszystkim, co powie i zechce zrobić.

- Generał Antilles wydał rozkaz dowódcom wszystkich eskadr, by ściągnęli pilotów X-skrzydłowców, odbywających loty patrolowe, ale okazało się, że wiadomość nie dotarła do kilku, z którymi nie można było nawiązać łączności - powiedziała. - Chciałabym, żebyście wiedzieli, iż zamierzam wysłać sygnał o grożącym niebezpieczeństwie do wszystkich światów tworzących Nową Republikę, tak by przywódcy tych planet zdążyli ostrzec osoby, którym może ono zagrażać.

- Co wywołuje eksplozję tych detonatorów? - zainteresował się Gno.

- Jeszcze tego nie wiemy - przyznała przywódczyni Nowej Republiki. - Dopiero nad tym pracujemy.

- Czy takie detonatory zostały zainstalowane na pokładach wszystkich myśliwców typu X?

- Tak przypuszczamy.

- O rety - odezwał się Fey'lya. - Jeżeli znajdują się we wszystkich X-skrzydłowcach, gdzie jeszcze mogły zostać umieszczone?

- Dobre pytanie - stwierdził Meido. - Dlaczego nie mielibyśmy zapytać o to naszą przywódczynię?

- Leia nie wie tego - odezwała się C-Gosf.

- Wie, ponieważ sama je tam umieściła.

- Posuwasz się za daleko - zauważył senator Bel Iblis, który dotąd nie zabierał głosu. - Uważam, że jesteś winien pani przewodniczącej przeprosiny.

Leia machnięciem ręki uciszyła kolegę.

- Prawdę mówiąc, chciałabym usłyszeć, dlaczego senator Meido uważa, że nagle zdradziłam Republikę.

- Z powodu generała Solo, pani przewodnicząca, i sabotażu, jakiego dopuścił się w sali obrad. Sama pani powiedziała, że mąż nie zrobi niczego, jeżeli nie uzyska pani zgody.

- O co właściwie oskarżają Hana? - zapytał szeptem Wedge.

- O zdradę - odparł również szeptem ChoFi.

- Hana Solo?- Tym razem generał nie zniżył głosu do szeptu. - To najgłupszy zarzut, jaki kiedykolwiek słyszałem. Han Solo narażał życie, walcząc po stronie Rebelii, podczas gdy te tchórze chowały się pod skrzydłami Imperium. Ty, Meido, nie masz prawa...

- Wedge'u - przerwała mu łagodnie Leia. Jesteś gościem. Nie uzyskałeś zgody na zabieranie głosu.

- Nie uwierzę, że zamierzasz tolerować takie bzdury.

- Nie wszyscy uważają, że to bzdury, panie generale - odezwał się Meido. - Któż miałby lepszą okazję zaatakowania Nowej Republiki niż ten, kto zalicza się do grona najbardziej zaufanych urzędników? Zapomina pan o tym, że kiedy Palpatine obalił Starą Republikę, pełnił funkcję jednego z senatorów.

- Nikt z nas o tym nie zapomniał - wtrącił się Gno. - Ale tym razem chodzi o coś innego.

- Czyżby?

- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że okazujesz zbytnią gorliwość -zabrał głos Fey'lya, zwracając się do Meida. - Wiem, że usiłujesz udowodnić, że jesteś godzien być jednym z członków prezydium, ale atakowania przewodniczącej Organy Solo nie uważam za właściwy sposób osiągnięcia tego celu. Ona i ja nieraz mieliśmy różne zdania w przeszłości - mówiąc to, senator uśmiechnął się do Leii -ale nawet ja nigdy nie ośmieliłem się znieważyć jej ani zniesławić.

- Nie musiałeś - skwitował jego uwagę Meido. - Cieszę się, pani przewodnicząca, że zwołała pani to zebranie, gdyż w przeciwnym razie uczyniłbym to ja. Musi pani wiedzieć, że członkowie Senatu przygotowują projekt uchwały dotyczącej wyrażenia wotum nieufności wobec pani. Głosowanie w tej sprawie odbędzie się już niedługo.

- Co oznacza przegłosowanie wniosku o wotum nieufności? -zapytał Wedge.

- Oznacza - odparła C-Gosf - że członkowie Senatu przestają mieć zaufanie do rządu, któremu przewodniczy Leia. Jeżeli taki wniosek zostanie uchwalony, będzie musiała ustąpić z zajmowanego stanowiska. Zostanie do tego zmuszona przez przywódców grupy senatorów, którzy zgłosili taką propozycję.

- Nie mogą ci tego zrobić - oznajmił Wedge, zwracając się do Leii. - Sama Mon Mothma oświadczyła, że pragnie, abyś była jej następczynią.

- Owszem, mogą - wtrącił się Gno. - Mimo iż Leia została zaproponowana przez Mon Mothmę, jej kandydaturę poparli senatorowie.

Wszystko to działo się za szybko jak na gust Leii. Zaczynało wymykać się spod kontroli. Przywódczyni Nowej Republiki potrafiła radzić sobie z poważnymi, oczywistymi zagrożeniami, ale buntowała się przeciwko knowaniom i zdradom, nie mówiąc już o detonatorach, ukrytych podstępnie w różnych mechanizmach. Wbijając paznokcie w dłonie, starała się sprawiać wrażenie osoby cierpliwej i spokojnej, ale czuła, że z trudem powstrzymuje gniew. Postanowiła, że odzyska panowanie nad sytuacją. Pierwszym miejscem, od którego powinna zacząć, była właśnie sala bankietowa.

Odwróciła się w stronę Meida.

- Czym ma zostać umotywowany wniosek o wotum nieufności? - zapytała.

- Wstępnymi wynikami niezależnego dochodzenia - odparł senator z Adinu.

- Doprawdy? - zapytała lodowatym tonem. Postarała się wyglądać wyniośle i dumnie jak królowa, mimo iż chciałaby rozerwać go na strzępy. - A jakim cudem z tymi wynikami zapoznali się wszyscy senatorowie, zważywszy na fakt, że zostały przedstawione w trakcie niezupełnie oficjalnego posiedzenia prezydium?

- Ja... hmmm... Ja nie wiem tego, pani przewodnicząca - odparł Meido.

Leia zauważyła, że z twarzy senatora bardzo szybko znika szkarłatny odcień. Po namyśle zdecydowała, że podoba się jej ta cecha. Odzwierciedlała nastroje i emocje przedstawiciela Adinu.

- Nie wie pan? - zapytała. - A cały Senat ma podjąć decyzję, opierając się na informacjach, ujawnionych podczas zamkniętego zebrania członków prezydium? Do niedawna nie wiedziałam nawet, że planowane jest takie głosowanie. Skąd pan o tym wiedział?

- Pani przewodnicząca-odezwał się R'yet. - Meido, Wwebyls i ja zostaliśmy członkami prezydium całkiem niedawno. Jeszcze nie znamy wszystkich obowiązujących reguł.

- Ten argument przyjęłam do wiadomości w trakcie poprzedniego posiedzenia, panie R'yet - odrzekła Leia. - Tym razem nie uważam, by stanowił jakiekolwiek usprawiedliwienie. Znacie reguły. To nie Imperium. Nigdy nie robimy niczego potajemnie.

- Z wyjątkiem sabotażu - mruknął Meido.

- Przewodnicząca Organa Solo nie uczyniła niczego niewłaściwego - oświadczył Gno.

- Han także jest niewinny - dodała Leia.

- Z naszych dowodów wynika coś innego.

- Wasze dowody mogły zostać spreparowane. Jeżeli wziąć pod uwagę lekceważenie, z jakim odnieśliście się do obowiązujących reguł postępowania, mogliście okazać taki sam brak szacunku względem obowiązujących na Coruscant przepisów prawa.

- Nie ma pani prawa stawiać mi takiego zarzutu, księżniczko- odezwał się Meido.

- Podobnie jak pan nie miał prawa ujawniać treści poufnych dokumentów, przedstawionych w trakcie posiedzenia prezydium, senatorze - odcięła się Leia.

Postanowiła zignorować fakt, że Meido posłużył się jej poprzednim tytułem. Wiedziała, iż uczynił to, żeby przypomnieć wszystkim o arogancji, okazywanej często przez arystokratów. Pamiętała jednak, że nie okazywał jej nigdy nikt pochodzący z Al-deraanu.

- Taka kłótnia do niczego nas nie doprowadzi - odezwał się Fey'lya. - Mamy do załatwienia kilka bardzo ważnych spraw: umieszczenie detonatorów na pokładach X-skrzydłowców, eksplozję w sali obrad Senatu, wniosek o przegłosowanie wotum nieufności i zbyt długie języki niektórych członków tego gremium. - Odwrócił siew stronę niedawno wybranych senatorów. - Proponuję wykluczyć z naszego grona nowych członków, jeżeli otrzymamy wiadomość o kolejnych przeciekach.

- Popieram - oświadczył Gno.

- Zgadzam się, żebyśmy poddali ten wniosek pod głosowanie - powiedziała Leia. - Wszyscy, którzy go popierają, są proszeni o powiedzenie: „Tak".

Z wyjątkiem trzech ostatnio wybranych senatorów, wszyscy odezwali się chórem: „Tak".

- Czy ktoś się sprzeciwia? - zapytała słodko Leia.

Meido powiedział: „Nie" bardzo cicho, podobnie jak R'yet Coome i Wwebyls.

- A zatem wniosek został przyjęty. Jeżeli pojawią się jakiekolwiek przecieki informacji, przestaniecie być członkami tego gremium. Czy to rozumiecie?

- Och, doskonale rozumiemy - rzekł Meido. - Przypisuje nam pani całą winę, księżniczko, ponieważ mieszkaliśmy na światach, rządzonych przez pani byłych przeciwników. Teraz wystarczy tylko, żeby ktoś ujawnił jakąkolwiek informację, i przestaniemy być członkami prezydium. Takie rozwiązanie jest dla pani bardzo wygodne. Podobnie jak wygodne było odkrycie detonatorów z namalowanym znakiem Imperium. Ile jeszcze takich wygodnych rozwiązań zamierza pani znaleźć, aby nie dopuścić do zmian i przeobrażeń zachodzących w Senacie Nowej Republiki?

- Jesteś niesprawiedliwy - zauważyła C-Gosf.

- Doprawdy? - Białe plamy na twarzy Meida przybrały jeszcze intensywniejszy odcień. - Wydaje mi się, że to i tak nie ma teraz znaczenia, ponieważ następnym razem, kiedy zbierze się to czcigodne gremium, nasza szlachetna księżniczka przestanie być jednym z jego członków. Zostanie odwołana, a jej rząd będzie należał do niechlubnej przeszłości. Przyzna pani, k s i ę ż n i c z k o, że to niewielka cena za zamordowanie tylu kolegów.

- Ja tego nie zrobiłam - powtórzyła Leia. Czuła, że drży. Trzymała ręce pod blatem stołu. - I nie wierzę, że oskarża pan mnie o taką zbrodnię.

- A ja nie wierzę, że uważa nas pani za takich naiwnych i prostodusznych, abyśmy przeszli do porządku dziennego nad pani nienawiścią do dawnych wrogów. Ilu imperialnych żołnierzy zabiła pani na Endorze, k s i ę ż n i c z k o? Ilu mało ważnych imperialnych urzędników zginęło, kiedy eksplodowała Gwiazda Śmierci?

- Ci ludzie nie byli niewiniątkami, Meido - odezwał się Bel Iblis.

- Czyżby? - zapytał przedstawiciel Adinu. - Wielu tylko wypełniało polecenia. Na tym polegała ich praca.

- Jeżeli ich praca polegała na lataniu szerzącą śmierć bojową stacją, zasłużyli na to, żeby umrzeć - oświadczyła senatorka C-Gosf.

- Jestem przekonany, że w głębi duszy nie wierzy pani we własne słowa - stwierdził Fey'lya. - W przeciwnym razie wynikałoby z nich, że na śmierć zasłużył także każdy pilot myśliwca. X-skrzydłowce są gwiezdnymi myśliwcami. Zbudowano je w tym celu, by niszczyły maszyny wroga, podobnie jak Gwiazdę Śmierci skonstruowano po to, by unicestwiała planety. Fakt, że i myśliwce typu X, i Gwiazda Śmierci mogą być wykorzystywane do transportowania ludzi, nie ma tu większego znaczenia.

Leia z trudem oddychała. Pokręciła głową. Sprzeczka, w której brali udział senatorowie, zaczynała obejmować sprawy osobiste. Czuła się tak, jakby to ona ją wywołała.

— Senator Meido ma trochę racji - powiedziała. - Nic nie jest nigdy takie proste, na jakie wygląda na pierwszy rzut oka. Nawet oskarżanie innego członka prezydium o to, że dopuścił się sabotażu. Proszę bardzo, zgłaszajcie wniosek o wotum nieufności. Możecie nadawać polityczny sens wszystkiemu, co zechcecie. Ja jednak upieram się przy tym, że jestem niewinna. Służyłam Nowej Republice od czasów bitwy o Endor, a odkąd ukończyłam osiemnaście lat, popierałam RebeHantów i walczyłam przeciwko Imperatorowi. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Może pan uprawiać wszystkie polityczne gierki, jakie pan zechce, Meido. Może pan manipulować senatorami i faktami, zwłaszcza że pozostanie pan w cieniu. Bardzo możliwe, że dzięki temu zwiększy pan zakres osobistej władzy, ale uczyni to pan ze szkodą dla Nowej Republiki. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę. Spodziewam się, że uwzględni pan to w swoich obliczeniach.

- Dobrze wiem, co robię- odrzekł Meido. - Nie zamierzam wyrządzić szkody Nowej Republice. Zamierzam jej pomóc.

- Pańskie metody pozostawiają wiele do życzenia - rzekła Leia. - I pani także, księżniczko. Pani także.

Na Coruscant zapadła noc. Uliczne światła wprawdzie się paliły, ale rzucały upiorny blask na rumowisko, jakie wciąż jeszcze otaczało budynek Senatu Nowej Republiki. Threepio zatrzymał się przed linią ograniczającą teren, na który wstęp był zabroniony, ale Artoo potoczył się dalej, oświetlając drogę kręgiem blasku, rzucanym przez zainstalowany w kopułce miniaturowy reflektor.

- Nie pójdę dalej - oświadczył złocisty android. - Strzał z blastera musiał uszkodzić twoje obwody. Zamierzam zameldować o tym pani Leii.

Mały robot obdarzył go pogardliwym dźwiękiem, będącym czymś pośrednim między parsknięciem a terkotem.

- Artoo, doprawdy, to nie ma sensu. Pan Cole jest wykwalifikowanym technikiem, ale nie zna się na naprawianiu robotów ani androidów. Nie potrafi powiedzieć, które spośród twoich obwodów pamięciowych zostały uszkodzone. Musisz poszukać kogoś znającego się na takich sprawach, żeby sprawdził, czy wszystkie funkcjonują prawidłowo. Zachowujesz się, jakbyś nie był sobą.

Threepio, przestępując z nogi na nogę, postanowił zaczekać za granicą strefy oznaczonej jako niebezpieczna. Artoo skierował snop światła na jakieś rumowisko, ale później potoczył się jeszcze dalej.

- Artoo!

Mały robot w odpowiedzi wydał całą serię elektronicznych pisków i gwizdów.

Threepio żachnął się, co wyglądało, jakby zachłysnął się powietrzem.

- Ty uszkodzony mały ptasi móżdżku! Nie masz prawa mnie tak przezywać, zwłaszcza że zależy mi na tym, by nie stało ci się nic złego.

Artoo trzy razy zapikał.

- Wcale nie leży ci na sercu interes Nowej Republiki - odparł Threepio. - Nawet nie masz serca!

Tymczasem mały robot zniknął we wnętrzu zrujnowanej budowli.

- Nie możesz tam wchodzić! - zawołał za nim protokolarny android. - To zbyt niebezpieczne. Sklepienie sali może w każdej chwili runąć.

Artoo zagwizdał. Jego gwizd poniósł się echem we wnętrzu gmachu.

- Znalazł coś? - zainteresował się Threepio. - Jakim cudem Artoo mógł znaleźć coś, czego nie znaleźli członkowie ekipy dochodzeniowej? - Przekroczył linię i zaczął przedzierać się przez rumowisko. - Już idę, Artoo!

Mały robot nie odpowiedział. Pragnąc zachować równowagę, Threepio przekrzywił głowę i oparł złocistą dłoń o stertę gruzu.

- Artoo, zaczekaj na mnie!

Astronawigacyjny robot zagwizdał, a po chwili ponownie zapikał.

- Już szybciej nie mogę iść! - odkrzyknął złocisty android, po czym dodał o wiele ciszej, jakby do siebie: - Ty poganiaczu niewolników.

Dostęp do wrót utrudniała ogromna sterta gruzu, na którą składały się strzaskane płyty sklepienia, bloki permabetonu, a także kamienie i cegły, jakie posypały się w trakcie eksplozji. Na wielu widniały jeszcze ślady zakrzepłej krwi.

Z głębi zaśmieconego i pokrytego gruzem korytarza dochodziło niewyraźne, migotliwe światło. W jego blasku było widać szczątki różnych automatów - przeważnie protokolarnych androidów - rozrzucone po posadzce. Spomiędzy kamiennych brył wystawały złociste dłonie i kończyny. Sczerniałe głowy spoglądały ponuro nieruchomymi fotoreceptorami.

Artoo zaszczebiotał na Threepia, zalecając mu, aby uważał.

- Zauważyłem te przewody - odezwał się złocisty android -ale nie sądzę, żeby po tak długim czasie były jeszcze pod napięciem. Szedłbym szybciej, gdybyś wrócił tu i oświetlił drogę.

Artoo zapiszczał.

- Nie, wcale nie uważam swoich żądań za wygórowane - odparł urażony Threepio.

Mały robot ponownie zapiszczał.

- I nie, nie zamierzam podążać za tobą. Chcę tylko mieć cię na oku. Ktoś przecież musi to robić. Zostałeś poważnie uszkodzony, a ja nadal nie jestem pewien, czy odzyskałeś wszystkie zmysły.

Artoo znów obdarzył go pogardliwym prychnięciem.

- Nie obchodzi mnie, jakimi wyzwiskami zechcesz mnie obrzucać. Większość astronawigacyjnych robotów musi spędzić trzy dni w warsztacie remontowym tylko po to, aby pozbyć się zwęglonego lakieru z obudowy. Ty natomiast już po kilku chwilach krzątałeś się, jakby nic się nie stało, mamrocząc coś na temat tego, że potrafisz rozwiązać zagadkę tej eksplozji. Nie rozumiem, jakim cudem po trafieniu przez blasterową błyskawicę możesz rozwiązywać jakiekolwiek zagadki.

Threepio skręcił za róg korytarza i stwierdził, że jego partner znieruchomiał przed stertą gruzu, która leżała obok najbliższych drzwi wiodących do sali obrad Senatu. Większość gruzu usunięto, ale pozostawiono uszkodzone płytki z obwodami elektronicznymi, kawałki metalu i strzaskane komunikatory. Pośród nich spoczywały części mebli: pulpity, wykorzystywane przez wielorakich senatorów, grzędy dla dyplomatów przypominających ptaki czy urządzenia tłumaczące, służące istotom, dla których basie pozostawał tajemnicą.

Artoo zapuścił wysięgnik w głąb sterty gruzu. Wysunął skaner, który raz po raz błyskał, kiedy się poruszał. Mały robot kierował strumień światła na znajdujące się przed nim rumowisko.

- Z pewnością członkowie komisji dokładnie przeszukali te śmieci - odezwał się Threepio. - Jak zawsze, za bardzo się przejmujesz. Czasami się zastanawiam, dlaczego pan Luke wciąż jeszcze cię toleruje. Z każdym dniem stajesz się coraz bardziej ekscentryczny.

Artoo zaświergotał.

- Nie, rzecz jasna, nie chcę, żeby zastąpił cię jakimś innym egzemplarzem. Te nowe modele są takie aroganckie i zarozumiałe.

Threepio zatrzymał się przed stosem, w którym szperał mały robot.

Artoo cicho zapikał.

- Miałeś rację? - powtórzył zdumiony android. - W jakiej sprawie?

Artoo wyciągnął wysięgnik ze środka rumowiska. Trzymał niewielki detonator takiego samego typu, jakie przymocowano do komputerów X-skrzydłowców.

- Ten także ma imperialny znak - zauważył Threepio. - O rety. Jestem pewien, że pani Leii to sienie spodoba.

Artoo zapikał.

- Nie, mnie także to się nie podoba. Czy te imperialne potwory nigdy nie dadzą nam spokoju?

Artoo nie odpowiedział. Ustawił detonator na jednej z odkurzonych płyt podłogi, po czym zaczął ponownie przeszukiwać rumowisko.

- Myślałem, że już znalazłeś to, czego szukałeś, Artoo - odezwał się protokolarny android. - Powinniśmy wracać, żeby komuś o tym powiedzieć. - Odwrócił się i ruszył w stroną wyjścia. Kiedy znalazł się w ciemnościach, przekonał się, że mały robot nadal grzebie w stosie śmieci. - Artoo, zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Musimy opowiedzieć o tym pani Leii.

Artoo wydał długi, głośny pisk.

- Co to znaczy, że nie rozumiem? - obruszył się złocisty android. - Rozumiem wszystko doskonale!

Mały robot cmoknął.

Threepio wrócił i znieruchomiał obok towarzysza. Od sklepienia oderwał się kawałek muru i protokolarny android zanurkował, by uniknąć trafienia.

- Tu jest naprawdę niebezpiecznie - powiedział. - Zrobiliśmy dosyć.

Artoo zaświergotał.

- Czego musi być jeszcze więcej? Ten detonator jest wszystkim, czego... Och! - Threepio oparł się o stertę gruzu, ale natychmiast odskoczył, kiedy zaczęła się osuwać. - Rozumiem. Detonatory, umieszczane w kabinach myśliwców typu X, eksplodowały, ponieważ współdziałały z komputerem. A ty starasz się dowiedzieć, z jakim urządzeniem współpracowały te detonatory. A zatem zrób mi trochę więcej miejsca. Poszukamy razem.

Mam tylko nadzieję - dodał cicho do siebie - że przy tej okazji nie zostaniemy rozerwani na kawałki.

ROZDZIAŁ 27

Szybując w powietrzu, Luke Skywalker osłonił głowę rękami. Obok niego ze świstem przelatywały rozżarzone kawałki metalu. Zaledwie zdążył otworzyć owiewkę, kiedy jego X-skrzydłowiec eksplodował. Gdyby przebywał w zamkniętej kabinie, prawdopodobnie złamałby kark, uderzając głową w transpastalową, nietłukącą szybę.

Miał wrażenie, że spada całą wieczność. Czuł pieczenie skóry w miejscach, gdzie zetknęła się z płonącymi odłamkami. Najgorsze, że nie panował nad szybkością opadania. Zorientował się, że nigdzie nie widzi miejsca, w którym mógłby miękko wylądować. Skupił się, zamierzając skorzystać z całej dostępnej energii Mocy, aby złagodzić wstrząs, jaki odczuje podczas upadku. Przekonał się wszakże, że coś mu przeszkadza i zakłóca jego koncentrację. Czuł się, jakby ktoś nagle owinął go grubą warstwą miękkiej bawełny.

A później wylądował, uderzając o twardą powierzchnię stopami. Usłyszał, jak trzasnęła kostka lewej nogi. Skulił się jeszcze bardziej i potoczył, czując, jak ostre krawędzie płyt chodnika szorują o jego plecy i ramiona. Turlał się, dopóki nie uderzył o ścianę jakiejś budowli. Przez chwilę leżał nieruchomo, nie potrafiąc nawet złapać oddechu.

Gdzieś w pobliżu rozbiła się główna część kadłuba X-skrzydłowca. W powietrzu świsnęło kilka mniejszych części, które zgrzytając i wzniecając snopy iskier, także roztrzaskały się o kamienną ścianę. Od iskier zapaliły się zasłony w oknach budynku, a płomienie, które strzeliły w górę, osmaliły gliniane ściany, zostawiając na nich czarne ślady. W kilku miejscach wyłożonej piaskowcowymi płytami ulicy leżały rozerwane wybuchem i płonące szczątki myśliwca.

Kłęby dymu niosły kwaśny, gryzący odór. Po twarzy Luke'a spływają krople potu. Kiedy zaczął oddychać, poczuł ból w wielu miejscach ciała. Nagle zorientował się, że gdzieś z tyłu tańczą płomienie. Popatrzył w tamtą stronę i stwierdził, że płonie materiał jego lotniczego stroju. Zaklął.

Zapaliła się tylna część kombinezonu.

Obrócił się na plecy i zaczął trzeć o płyty chodnika, usiłując zdusić ogień, i równocześnie mocował się z zatrzaskami. Ręce mu się trzęsły, nie potrafił wystarczająco szybko przebierać palcami. Płomienie parzyły go w plecy, czuł silny ból. Z najwyższym trudem odpiął wszystkie zatrzaski stroju, ściągnął górną część do pasa, po czym obrócił się i zaczął uderzać płonący materiał sztuczną dłonią.

Płomienie zniknęły.

Luke zamknął oczy.

Pomyślał, że tak niewiele brakowało...

Trzask płonących szczątków X-skrzydłowca nie pozwalał mu stracić przytomności. Z oddali doleciał huk, z jakim eksplodowała jakaś część myśliwca.

Nikt jednak się nie pojawił, żeby choć zorientować się, co się stało. Nikt nie przyszedł, aby zająć się gaszeniem pożarów.

Nikt nie pospieszył z pomocą mistrzowi Jedi.

A zatem skanery się nie myliły. Pydyr był prawie wyludniony.

Luke otworzył oczy i zajął się oceną swojej sytuacji. Lewa noga, złamana w kostce, zdążyła spuchnąć jak bania. Miała grubość dwukrotnie większą niż zazwyczaj. Skywalker pamiętał, że od czasu przygód, jakie przeżył na pokładach „Oka Palpatine'a", ta noga była słabsza, mniej odporna na duże obciążenia. Kolano także bolało, ale miał wrażenie, że zostało tylko stłuczone.

Na całym ciele miał mnóstwo otarć i sińców. Zbyt wiele, aby je policzyć czy choćby rozróżnić ogniska bólu. Nawet nie chciał myśleć o tym, czy nie odniósł jakichś wewnętrznych obrażeń. Jego lewa ręka została lekko poparzona - widocznie musiała zetknąć się z płomieniami - a poza tym plecy bolały go jak przypiekane żywym ogniem. Czuł pragnienie, co zawsze było złym znakiem.

Wiedział jednak, że mimo iż mieszkańcy Pydyru zniknęli, pozostały ich mieszkania. Zapewne bez trudu znajdzie w którymś wodę.

Może znajdzie także maść gojącą oparzenia. Coś, co złagodziłoby ból, jaki czuł w plecach i ręce.

Nadal nikt się nie pojawiał, żeby stwierdzić, co się wydarzyło. Płomienie strzelały, oświetlane dziwnym blaskiem słońca, a iskry szybowały jak ogniste owady. Luke pomyślał, że musi wstać i znaleźć sobie inne miejsce. Pożar zaczął się rozprzestrzeniać i zdążył ogarnąć budynek, pod którego ścianą wylądował.

Martwił się tym, że nikogo nie widzi. Poklepał bok, szukając rękojeści świetlnego miecza, ale stwierdził, że z wyjątkiem miejsc, gdzie wylądowało kilka iskier, obudowa nie została uszkodzona.

Z prawej ręki zeszła cała sztuczna skóra, wskutek czego ukazały się mikrosiłowniki i inne mechanizmy. Skywalker złożył dłoń w pięść i wstał, oparłszy ciężar ciała na kostkach palców. Pomyślał, że przez chwilę może wykorzystać siłę, jaką nadal dysponowała sztuczna ręka. Wiedział, że później będzie musiał rozejrzeć się za kulą, ale na razie mógł utykać.

Opierając się ręką o ścianę sąsiedniego domu, oddalił się od tego, w którym szalał pożar. Wydawało mu się, że pragnienie staje się coraz trudniejsze do zniesienia. Z wysiłkiem zmusił się, by je zignorować.

Pustka przerażała go bardziej niż sam fakt, że jego myśliwiec uległ katastrofie. Przypuszczał, że przerażenie to jest spotęgowane przeżytym wstrząsem. Czuł niesamowitą grozę, jakiej doświadczył tylko kilka razy w życiu. Ta aleja powinna była tętnić życiem. W budynkach powinny były mieszkać rodziny, a z okien dolatywać głosy i wybuchy śmiechu. Ulice powinny być gwarne i rojne, pełne sprzedawców i mieszkańców spieszących we wszystkie strony, by załatwić własne sprawy. Powinien czuć wonie nieznanych potraw, pachnideł czy nawet śmieci.

Tymczasem jedyną wonią, jaką czuł, był swąd kłębów dymu unoszącego się znad płonących szczątków X-skrzydłowca, a jedynymi dźwiękami, jakie słyszał, było trzaskanie płomieni i odgłosy chrapliwego oddechu, z trudem wydobywającego się z piersi.

Zapuścił się w jakieś sklepione przejście i oparł o jedną z grubych kolumn. Wykonano ją także z glinianych cegieł, a jej powierzchnię ozdobiono niewielkimi kamieniami. Luke oparł się o nie czołem. Uświadomił sobie, że przed jego oczami tańczą jaskrawe plamy. Nie wiedział, w jaki sposób powinno się leczyć oparzenia. Zawsze liczył na to, że Artoo udzieli mu właściwej informacji, medyczny pakiet pomoże uporać się z ranami i obrażeniami, a kiedy wyląduje na jakimś zamieszkanym świecie, zatroszczy się o niego cała armia wykwalifikowanych medycznych androidów.

Tutaj nie mógł liczyć na żadną z tych rzeczy.

Był zdany wyłącznie na własne siły.

Nawet wówczas, kiedy przebywał na pokładach „Oka Palpatine'a", mógł liczyć na Callistę.

Usunął tę myśl z głowy. Nie mógł pozwolić sobie na myślenie

0 niej, a przynajmniej nie w tej chwili.

Nabrał powietrza i wszedł do jakiegoś mieszkania. Dym jeszcze nie zdążył tu dotrzeć, a jedyny kwaśny zapach, jaki poczuł, unosił się z jego kombinezonu.

Znalazł się w przestronnym przedpokoju, wyłożonym rzeźbionymi brązowymi płytkami. Na ścianach wisiały płaskorzeźby, przedstawiające przeważnie wizerunki istot człekokształtnych o owalnych twarzach i migdałowych oczach, długich rękach i małych ustach, które chyba się nie uśmiechały. Mimo to z sylwetek istot promieniowała radość życia. W przedpokoju stało kilka drewnianych krzeseł. Na wszystkich widniała gruba warstwa kurzu.

W stojaku obok drzwi umieszczono kilka lasek. Luke wyciągnął jedną i zadowolony, że może ulżyć złamanej nodze, oparł na niej ciężar ciała.

Musiał znaleźć źródło wody. Zaczynało mu się kręcić w głowie, w plecach pulsował przejmujący ból. Ostrożnie stawiając stopy na czerwonym dywanie, jaki rozłożono na podłodze, Luke skręcił za róg korytarza. Gdyby nie kurz na krzesłach i wszystkich innych meblach, mieszkanie sprawiałoby wrażenie nienagannie sprzątniętego. Mimo to i tak wyglądało na zadbane i przytulne.

Co się stało z jego lokatorami?

Luke przeszedł przez dwa sklepione przejścia i pieczołowicie ozdobione pokoje i dopiero wówczas dostrzegł kuchnię; podobne pomieszczenia widywało się w domach zamożnych obywateli Coruscant. Na ścianach umieszczono błyszczące kuchenne sprzęty, a zamiast topornych naczyń do gotowania, jakimi posługiwał się, gdy przebywał na Yavinie Cztery, widział same pokrętła, przyciski i klawiatury. Wszystkie naczynia i patelnie, jakie rozwieszono w różnych miejscach na ścianach, nie służyły do przyrządzania posiłków, ale pełniły funkcję ozdób. Skywalker zauważył jednak urządzenie służące do uzdatniania wody, a także próżniową zmywarkę, ustawioną w pobliżu płytki do podgrzewania potraw. Pokuśtykał do urządzeń, chwycił jakiś porcelanowy kubek, a później podstawił go pod wylot uzdatniacza i nacisnął guzik.

Urządzenie jęknęło, ale obudziło się do życia. Po chwili Luke dysponował świeżą, czystą wodą.

Wypił ją, jak umiał najszybciej, i natychmiast napełnił kubek na nowo. Wypił drugi, a po nim trzeci. Jeszcze nigdy nie miał w ustach nic tak dobrego. Zawroty głowy zaczynały ustępować. Miał wrażenie, że znów może zebrać myśli. Przyjrzał się bliżej głównej klawiaturze. Niewiele różniła się od tych, jakie widział na Coruscant, to znaczy umożliwiała zapoznanie się nie tylko z tym, co dotyczy kuchni i posiłków. Był przekonany, że jeżeli z niej skorzysta, dowie się wszystkiego na temat zgromadzonych w mieszkaniu zapasów żywności, ale pozna także historię rodziny i historię Pydyru. Komputer przekaże mu również najnowsze wiadomości i poinformuje o wszystkim innym, czego tylko zapragnie się dowiedzieć.

Oparł się o kuchenną ladę i posłużył się prawą ręką, żeby włączyć klawiaturę. Jego palce miały srebrzystoszarą barwę metalu, chociaż tu i ówdzie zwisały z nich zwęglone strzępy syntetycznej skóry. Luke miał nadzieję, że urządzenie nie jest uruchamiane dzięki rozpoznawaniu linii papilarnych ani badaniu źrenicy oka.

Ekran monitora błysnął i obudził się do życia.

WITAJ NA PYDYRZE, PRZYBYSZU. NIE FIGURUJESZ W NASZYCH BAZACH DANYCH.

Luke wystukał:

PRZYLECIAŁEM NIEDAWNO, ALE NIE ZASTAŁEM WASZYCH WŁAŚCICIELI.

WIEMY O TYM. OD JAKIEGOŚ CZASU NIKT SIĘ Z NAMI NIE POROZUMIEWA. POINSTRUOWANO NAS JEDNAK, ŻEBYŚMY NIE UDZIELALI INFORMACJI OBCYM Z WYJĄTKIEM SYTUACJI KRYTYCZNYCH.

TO JEST SYTUACJA KRYTYCZNA, wystukał Luke. JESTEM RANNY. MOŻLIWE, ŻE UMIERAM. POTRZEBUJĘ OPIEKI MEDYCZNEJ. CZY DYSPONUJECIE ZESTAWEM OPATRUNKOWYM?

DYSPONUJEMY MEDYCZNYM ANDROIDEM.

Luke drgnął. Nie widział nigdzie żadnych androidów.

WYGLĄDA NA TO, ŻE ANDROIDÓW TAKŻE NIE MA, wystukał. CZY WASZE BAZY DANYCH DYSPONUJĄ INFORMACJAMI NA TEMAT ZESTAWÓW OPATRUNKOWYCH?

OCZYWIŚCIE, PRZYBYSZU. ZESTAW OPATRUNKOWY ZNAJDZIESZ W SZAFCE NAD KLAWIATURĄ, KTÓRĄ WŁAŚNIE SIĘ POSŁUGUJESZ.

Luke zaczął szukać zestawu, znalazł go i wyciągnął pojemnik z balsamem kojącym oparzenia. Żałował, że nie może skorzystać z pomocy medycznego androida, i sam musi zająć się opatrywaniem obrażeń. Raz po raz krzywiąc się z bólu, oczyścił rany i oparzone miejsca, a później posmarował balsamem i obandażował. Kiedy skończył, sporządził prowizoryczne łubki, w których unieruchomił złamaną nogę.

Uniósł głowę i przekonał się, że na ekranie widnieje tylko jedna wiadomość:

PROSIMY CIĘ, PRZYBYSZU. POWIEDZ NAM, CO SIĘ STAŁO Z NASZYMI GOSPODARZAMI.

Luke pokręcił głową i wystukał: PLANETA JEST WYLUDNIONA.

Z monitora wydobył się cichy jęk i ekran ściemniał, mimo iż mistrz Jedi nie wydał takiego rozkazu. Przez chwilę Luke miał wrażenie, że przebywa w towarzystwie Artoo. Mały robot zareagowałby podobnie w takiej sytuacji. Także okazałby żal, gdyby Skywalker umarł.

Jakie to wszystko było niezwykłe. Zmiana nastąpiła tak szybko, że członkowie rodziny nawet nie zdążyli poinformować o tym domowego komputera. Mistrz Jedi przypomniał sobie chłód i głosy. Kataklizm spowodowała jakaś superbroń, podobna do Gwiazdy Śmierci. Ta nowa broń oszczędzała planety, ale zabijała wszystkie żywe istoty.

A przynajmniej wszystkie istoty człekokształtne.

Nagle Luke poczuł znów ślad czyjejś obecności. Tej samej istoty, której obecność uświadomił sobie, kiedy zbliżał się do gromady Almanii. Istota go obserwowała.

- Pokaż się - powiedział.

Nikt jednak nie zareagował na jego słowa.

Han posadził „Sokoła" na Skipię Jeden w odległym krańcu lądowiska. Polecił Chewbacce, żeby odprowadził Selussa do szpitala czy chociaż prowizorycznego ośrodka medycznego, ale nie obiecywał, że pokryje koszty leczenia Sullustanina. Miał nadzieję, że Chewie znajdzie wystarczająco dużo kredytów i zapłaci za to, żeby ktoś zatroszczył się o jego rany. Szczególnie martwiła go osmalona sierść przyjaciela.

Wisiał głową w dół w pomieszczeniu, w którym znajdował się rdzeń reaktora. Powgniatany metal wyglądał jak zawsze i sprawiał wrażenie, że nie był dotykany, ale Solo chciał się upewnić. W drodze powrotnej na Skip Jeden przeprowadził automatyczną procedurę diagnostyczną systemów frachtowca, aby sprawdzić, czy Seluss, Glottalphib albo Davis nie uszkodzili czegoś na pokładzie. Nigdzie nie widział żadnych śladów, które by wskazywały, że ktoś dopuścił się sabotażu, ale to jeszcze nie oznaczało, że nikt nie majstrował przy urządzeniach.

Nie znosił przylatywania do Ostoi. Każda wizyta sprawiała, że stawał się jeszcze większym paranoikiem niż zazwyczaj.

Musiał zdobyć jakieś informacje na temat Davisa i Jawów, ale postanowił, że zajmie się tym, kiedy wróci Chewie. Nie zamierzał ponownie zostawiać „Sokoła" bez opieki. Podejrzewał, że będzie musiał ratować się szybką ucieczką. Nandreeson nie należał do gości, którzy łatwo rezygnują.

Usłyszał, że klapa włazu zasyczała. Schwycił blaster i wydostał się z szybu sąsiadującego z rdzeniem reaktora. Po chwili usłyszał szczeknięcie, jakim Wookie wypowiada swoje imię.

- Tu jestem, Chewie!

Chewbacca zaryczał i Han westchnął. Raz, chociaż jeden raz chciałby zrobić to, co zechce, i kiedy zechce.

- Zejdę na Skip, kiedy skończę - oświadczył. Chewie ponownie ryknął.

- Ty niecierpliwy worku gnatów - mruknął Solo. Przeskoczył przez otwór szybu i ruszył w stronę włazu. - Już idę!

Kiedy skręcił za róg korytarza, przekonał się, że Wookie zdążył zejść po rampie „Sokoła". Właz pozostał otwarty. Han wychylił głowę.

- Mogłeś na mnie poczekać - burknął.

Chewie przyłożył długi, włochaty palec do ust, po czym wyciągnął rękę i coś pokazał. Han podążył spojrzeniem w tamtą stronę i w drugim krańcu lądowiska ujrzał pracujących przemytników. Wykonywali czynności, podobne do tych, jakimi zajmowali się ich koledzy na Skipię Pięć. Han zmarszczył brwi i popatrzył na Chewiego, a potem zszedł po rampie i prześlizgnął się między kadłubami kilku innych statków, zaparkowanych w pobliżu „Sokoła".

W końcu ukrył się pod skrzydłem zmodyfikowanego gizeriańskiego frachtowca. Metal był podziurawiony i przerdzewiały, tak że Han mógł widzieć wszystko doskonale, samemu pozostając w ukryciu.

Zobaczył Zeena Afita, niosącego komputerowe podzespoły. Tuż zanim szła Blue, ostrożnie dźwigając dwa monitory. O kilka jardów wyprzedzała Wynni. Samica Wookie podążała za nią, trzymając w kosmatych rękach cztery krzesła, z których podstaw jeszcze wystawały sworznie. Pochód zamykali dwaj inni przemytnicy, Sullustanie, którzy dreptali szybko, niosąc na głowach poduszki.

Przemytnicy wynosili sprzęty z wnętrza jakiegoś statku. Za czasów Hana nigdy tego nie robili, o ile nie zostali zdradzeni przez właściciela statku albo nie upewnili się, że właściciel nie żyje.

W elementach wyposażenia było coś, co zaniepokoiło Chewie-go, a Solo nie widział kadłuba statku z miejsca, które obrał za kryjówkę. Kiedy grupa przemytników ich minęła, Han wyślizgnął się spod skrzydła i spróbował podejść bliżej okradanej jednostki.

Miał wrażenie, że kiedyś już ją widział. Statek był gwiezdnym jachtem, który najlepsze dni miał za sobą. Jego boki były poobijane i powgniatane, a kadłub nosił ślady czegoś, co mogło być bardzo trudnym lądowaniem. Nazwa statku została wydrapana, ale mimo to Solo zdołał ją odczytać.

„Ślicznotka".

A zatem przyleciał nią Lando.

Do Ostoi.

Istniał tylko jeden powód, dla którego mógł tu przylecieć.

Han.

Tyle że Han był wolny.

Lando nigdy nie zdradziłby przyjaciół przemytników, a przynajmniej nie uczyniłby tego świadomie. A mieszkający w Ostoi przemytnicy, bez względu na to, co mówili, pozostali przyjaciółmi Landa, na tyle, na ile umieli być przyjaciółmi.

A to mogło oznaczać tylko jedno.

Lando przyleciał sam jak palec...

.. .i wpadł w łapy czekającego Nandreesona.

ROZDZIAŁ 28

Femon wyśmiewałaby się z niego i twierdziła, że obawia się wytworów własnej wyobraźni. Czasami Kueller tęsknił za kobietą. Towarzyszyła mu od bardzo dawna. Nadal słyszał w głowie jej głos, strofujący go albo ostrzegający.

Tęsknił za nią, ale nie żałował, że ją uśmiercił. Niektórych rzeczy nie dawało się uniknąć.

Stał w ośrodku dowodzenia na Almanii, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie straciła życie. Ponownie zawiesił na ścianach te same pośmiertne maski, które tak kochała, a nawet dodał kilka własnych. Jego strażnicy stali w milczeniu, obserwując wszystko, co robił. Podwładni pokładali w nim zaufanie, ale wystarczyło, żeby znalazło się pośród nich kilku fanatyków. Kueller nie zamierzał zachowywać przez cały czas czujności. Od tego miał strażników. Mieli go strzec jak źrenicy oka. Nie mogli popełnić najmniejszego błędu.

Wzbudzał w nich przerażenie.

Ale nie przyprawiał o przerażenie Luke'a Skywalkera.

Kueller odsunął krzesło i usiadł, po czym wyciągnął długie nogi pod pulpitem konsolety. Stojący przed nim ekran ukazywał płonące szczątki X-skrzydłowca Skywalkera. Maszyna roztrzaskała się w pobliżu najokazalszych domów na Pydyrze; budynków, których skarbów jeszcze nie splądrował. Przez kilka chwil się obawiał, czy nie straci tych bogactw, ale później pomyślał, że i tak byłoby to niewielką ceną za schwytanie mistrza Jedi.

Skywalkera. Rannego. Na Pydyrze.

Doskonale.

Przycisnął jakiś guzik i odezwał się do podsekretarza łącznościowca, którego twarz ukazała się na ekranie:

- Proszę nawiązać międzyplanetarną łączność z Coruscant. Chciałbym, żebyś porozumiał się z przewodniczącą Leią Organa Solo. Oznajmisz, że chodzi o jej brata, a później połączysz bezpośrednio ze mną.

- Tak jest, proszę pana - odrzekł podsekretarz. Jego twarz rozbłysła i zniknęła z ekranu.

Kueller przeniósł spojrzenie na budynek, w którym schronił się Skywalker. Przypuszczał, że Femon by go zganiła. Zapytałby: „Czego się tak boisz, Kuellerze?", nie uświadamiając sobie znaczenia faktu, że utykający mężczyzna jednak przeżył katastrofę.

Podczas gdy wielu innych, mniej znaczących ludzi, straciłoby życie.

Kueller oczekiwał, że Skywalker przyleci na Almanię, ale jego decyzja lądowania na Pydyrze była zaskakująca, podobnie jak eksplozja myśliwca typu X. Kueller obserwował katastrofę na ekranie monitora.

Poczuł ją w trzewiach.

Przynajmniej wiedział teraz, że detonatory spisują się doskonale. Po prostu nie spodziewał się, że Skywalker przez czysty przypadek wyda rozkaz, uruchamiający swoje urządzenie.

Kueller zatarł, jak najlepiej potrafił, wszelkie ślady jakie to wydarzenie pozostawiło w Mocy. Pragnął, żeby przewodnicząca Leia Organa Solo zorientowała się, iż stało się coś złego, ale nie była pewna, co takiego. Nie potrafiłby ukryć tego przed samym Skywalkerem, ale wiedział, że Leia zaniedbywała ostatnio ćwiczenia Jedi. Wykazywała w wielu dziedzinach istotne braki, które Kueller zamierzał teraz bezlitośnie wykorzystać do własnych celów.

A kiedy porozumie się z przywódczynią Nowej Republiki, zabierze się do jej brata. Mimo iż Skywalker został ciężko ranny i stracił wszystko, co miał, nie przestał być niebezpiecznym przeciwnikiem.

Jego kalectwo stwarzało jednak wiele nowych możliwości; osłabiło Skywalkera i mogło sprawić, że jego wola nie była już tak silna jak zazwyczaj. A tym bardziej w sytuacji, w której mistrz Jedi będzie musiał wykazać się hartem ducha i szybkością reakcji. Możliwe, że Kuellerowi uda się coś, co nie powiodło się samemu Imperatorowi.

Kueller może namówić Luke'a Skywalkera do przejścia na Ciemną Stronę.

A wówczas będą mogli wspólnie władać całą galaktyką: Kueller jako Imperator, a Skywalker jako jego Darth Vader. Jakie to byłoby piękne.

Leia miała wrażenie, że przebywa znów na Hoth i pracuje w bazie Rebeliantów. Siedziała u boku Wedge'a, spoglądając na ekrany pracujących komputerów. Nieopodal, przy innym komputerowym terminalu siedział admirał Ackbar, podobnie jak kilkoro innych wyższych stopniem oficerów. Wszyscy starali się nawiązać łączność z pilotami pozostałych X-skrzydłowców, które jeszcze nie wróciły do bazy. Wprawdzie Ackbar zaproponował, żeby sprawą zajęli się młodsi stopniami oficerowie, ale przywódczyni Nowej Republiki nie zgodziła się. Była pewna, że może ufać tym, którzy siedzą obok niej w wielkiej sali. Niezbyt dobrze znała innych oficerów i nie wiedziała, czy im także mogłaby zaufać.

W grę wchodziło życie zbyt wielu ludzi. Leia musiała być pewna, że zostanie zrobione wszystko, żeby je ocalić.

A poza tym praca pozwalała jej skupić uwagę na czymś innym oprócz gniewu na Meida. Głosowanie w sprawie wniosku o wotum nieufności miało zostać przeprowadzone następnego dnia i senator Gno nalegał, żeby przygotowała przemówienie. Postanowiła, że usłucha jego rady. Zamierzała wygłosić płomienne orędzie na krótko przed tym, zanim zostanie zarządzone głosowanie. Jeszcze z czasów Starej Republiki pamiętała przebieg głosowania wniosków o wotum nieufności. Bardzo często wielu dyplomatów głosowało tak lub nie, kierując się tym, co czuło w danej chwili. Leia sądziła, że jeżeli przekona pozostałych senatorów, aby obdarzyli ją zaufaniem, potrafi przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść.

Na razie jednak musiała się czymś zająć, mimo iż odnosiła wrażenie, że nie pomaga jej to tak, jak zazwyczaj. Oprócz gniewu, jaki żywiła względem Meida, czuła głęboki niepokój. Podobna do trupiej czaszki twarz, którą widziała na korytarzu, nie przestawała jej prześladować. Za każdym razem, kiedy się pojawiała, Leia czuła lekki strach, jakby Hanowi albo któremuś z dzieci groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nawiązała łączność z Anoth, ale Winter zapewniła ją, że dzieci są całe i zdrowe. Jeżeli zaś chodziło o Ha-na, wiedziałaby, gdyby spotkało go coś złego.

Przynajmniej tak sądziła, starając się uspokoić.

- Pani przewodnicząca... - Nad jej stanowiskiem pochylał się jeden z poruczników. Wyglądał nieprawdopodobnie młodo, a jego głos drżał, gdy wymawiał te słowa. Leia nigdy nie potrafiła przyzwyczaić się do faktu, że innych ludzi przerażała sama perspektywa rozpoczęcia rozmowy z przywódczynią Nowej Republiki. - Jest dla pani wiadomość. Czy będzie pani chciała zapoznać się z nią na osobności?

Leia rozejrzała się po wielkiej sali. Ci ludzie należeli do grona jej najbardziej zaufanych przyjaciół. Nie miała przed nimi żadnych tajemnic.

- Nie, zrobię to tutaj - zdecydowała.

- Zaraz ją prześlę - odezwał się porucznik. - Obraz holograficzny został zaszyfrowany.

Zasalutował, odwrócił się i odszedł.

Siedzący przy sąsiednim stanowisku Wedge uniósł głowę i zmarszczył czoło.

- Zaszyfrowany hologram - powiedział. - Muszę przyznać, że nie widziałem wielu takich od czasów Imperium.

Leia kiwnęła głową. Odsunęła krzesło. Na podłodze między komputerowymi terminalami było trochę wolnego miejsca. Postanowiła, że właśnie tam pojawi się hologram.

Nagle powietrze zadrżało i zafalowało. Później znieruchomiało, zamieniając się w gładką przezroczystą taflę.

- Ten sygnał musiał przebyć bardzo długą drogę - zauważył admirał Ackbar.

Leia wpatrywała się w przestrzeń, w której pojawiały się iskry zakłóceń. Uczucie niepokoju, jakie nie opuszczało jej od czasu, kiedy ostatnio widziała trupiobladą maskę, coraz bardziej się nasilało.

W końcu iskry i zakłócenia przemieniły się w wizerunek czyjejś twarzy.

Leia zachłysnęła się powietrzem. To była ta sama, podobna do trupiej twarzy maska, która prześladowała ją w snach i wizjach. Oczy miała przepastne i czarne, a usta zaciśnięte w cienką, czarną linię. W policzkach widniały wklęśnięcia, a błyszczące czoło przypominało obnażoną kość. Twarz wypełniła całą wolną przestrzeń między stanowiskami.

- Witaj, Leio Organo Solo.

Usta upiornej twarzy poruszały się zgodnie z wypowiadanymi słowami. Może właśnie dlatego maska nie przypominała tej, którą nosił kiedyś Darth Vader. Sprawiała wrażenie prawdziwej twarzy.

- Jestem przewodnicząca Organa Solo - oświadczyła dumnie Leia, wstając i prostując się przed hologramem.

Nastąpiła krótka cisza, zanim usłyszała odpowiedź.

- A ja nazywam się Kueller. Jestem pewien, że pani o mnie nie słyszała, ale uświadamiała sobie pani w inny sposób fakt, że żyję.

Leia zadrżała. Skąd mógł o tym się dowiedzieć?

- Poczuła pani, kiedy w jednej chwili unicestwiłem miliony mieszkańców Pydyru, chociaż nie posłużyłem się żadną toporną bronią w rodzaju Gwiazdy Śmierci czy gwiezdnego niszczyciela. Jestem zwolennikiem eleganckich, skutecznych i prostych broni. A pani?

Leia uniosła głowę. Wiedziała, że rozmawiając z tym szaleńcem musi wyglądać jak monarchini. Musi udowodnić, że się go nie boi.

- Czego pan chce? - zapytała. Nadała głosowi taki sam lodowaty ton, jakim zwracała się do Meida.

Ponownie nastąpiła krótka cisza, po czym pośmiertna maska uśmiechnęła się do kobiety.

- Prosić panią o kilka chwil uwagi.

Leia miała wrażenie, że straszna maska jest częścią Kuellera, choć wydawało się to niemożliwe. Czuła, że na jej widok przenikają ją lodowate dreszcze.

- Zgadzam się spełnić pana prośbę. Ale proszę nie nadużywać mojej cierpliwości.

- Dziękuję.

Twarz Kuellera się rozmyła. Na chwilę zamieniła się w falujące pasy.

- Czy utraciliśmy łączność? - zaniepokoił się generał Antilles. Admirał Ackbar pokręcił głową.

- Nie. Ten człowiek zamierza zrobić coś innego. Zakłócenia są spowodowane faktem, iż wiadomość jest przesyłana z bardzo daleka. Świadczą o tym także krótkie chwile ciszy, jakie następują, zanim usłyszymy odpowiedź. Po prostu potrzeba trochę czasu, żeby sygnał zdołał pokonać tę odległość.

- Przecież możemy w mgnieniu oka połączyć się ze wszystkimi zakątkami galaktyki - odezwał się porucznik.

- Nie ze wszystkimi - odparł cicho Wedge.

Hologram zafalował, ale po chwili przemienił się w wizerunek niewielkiej postaci leżącej pod ścianą jakiegoś domu. Widoczny za plecami mężczyzny budynek płonął, a w oddali można było dostrzec kilka palących się kawałków metalu.

Leia kucnęła, aby się lepiej przyjrzeć. Wizerunek przedstawiał jej brata. Lotniczy kombinezon Luke'a był ściągnięty do pasa i przypominał podartą szmatę. Krwawiące i poparzone plecy mistrza Jedi wyglądały, jakby odarto je ze skóry. Człowiek leżał nieruchomo.

Leia poczuła, że ogarniają fala gniewu i bólu. Wzdrygnęła się, kiedy do tych uczuć dołączyło przerażenie, ale po kilku chwilach uświadomiła sobie, że jej brat żyje.

„Luke'u?" - wysłała skupioną wiązkę myśli.

„Leee..."

Wiązka myśli jej brata zniknęła nagle jak ucięta nożem. Zastąpił ją gardłowy, ochrypły śmiech, którego Leia nigdy w życiu nie słyszała.

Wizerunek Luke'a rozmył się, zafalował i znów pojawiła się migotliwa przezroczysta tafla. Po chwili ukazała się ponownie ta sama trupioblada twarz, na której ustach wciąż jeszcze igrał cień uśmiechu.

- Żadnych myślowych sztuczek, pani przewodnicząca - odezwała się maska. - Pani brat żyje. Na razie.

- Co pan mu zrobił? - zapytała Leia.

Pośmiertna maska znów lekko się uśmiechnęła. Jej wizerunek zajmował tyle miejsca, iż Leia obawiała się, że za chwilę może wpaść w czeluść półprzymkniętych ust i nigdy się z niej nie wydostać.

- Ja nic. Nie musiałem. Na szczęście jego myśliwiec we właściwej chwili eksplodował.

- X-skrzydłowiec - szepnął Wedge. Admirał Ackbar syknął, by go uciszyć.

- Wolałbym wprawdzie, żeby wylądował bliżej mojego ośrodka dowodzenia, ale tego nie uczynił. Mimo to i tak mam go w swojej mocy i wszystko wskazuje na to, że przez jakiś czas tak pozostanie. Dopóki nie spełni pani moich dwóch życzeń. Po pierwsze, musi pani złożyć rezygnację i ogłosić koniec nieskutecznych rządów. A po drugie, przekazać mi całą władzę.

- Dlaczego miałabym się na to zgodzić?

- Ponieważ jeżeli pani tego nie uczyni, zabiję pani brata. Leia poczuła, że ogarnia ją chłód. Lodowate zimno.

- Myśli pan, że rzucę na szalę życie milionów istot tylko po to, żeby ocalić jedno, bez względu na to, ile dla mnie znaczy?

- Znam pani serce. Brat znaczy dla pani równie wiele, co mąż. Co dzieci. Mógłbym zabić je już teraz, jeżeli pani woli. Czy to pomogłoby w podjęciu decyzji?

Leia zmusiła się i przełknęła ślinę. Nie mogła dać się zastraszyć. Musiała jednak postępować rozważnie, na wszelki wypadek, gdyby jednak słowa mężczyzny nie okazały się czczymi pogróżkami.

- Znajduje się pan bardzo daleko, żeby móc czymkolwiek grozić, panie Kuellerze - powiedziała.

Pośmiertna maska rozciągnęła się w jeszcze szerszym uśmiechu.

- Chciałaby pani się przekonać? W takim razie muszę panią ostrzec. Nie żartuję, pani przewodnicząca.

- Czego pan naprawdę chce?

- Uważam, że pani rząd już dawno przestał być skuteczny. A ja zamierzam przywrócić skuteczne rządy w całej galaktyce.

- I wydaje się panu, że to pan jest najodpowiedniejszym mężczyzną?

- Jestem najodpowiedniejszą osobą, pani przewodnicząca. Uczyniłem to na swoim świecie. Potrafię dokonać tej samej sztuki gdziekolwiek indziej.

- Nigdy o panu nie słyszałam - oświadczyła Leia. - Skąd pan wie, że jest pan taki mądry?

- Nikt nie słyszał o młodym Luke'u Skywalkerze, póki nie uwolnił pani z Gwiazdy Śmierci - zauważył Kueller. - Ani o dziarskim Hanie Solo, dopóki nie związał się ze Skywalkerem i Obi-Wanem Kenobim. Mógłbym wymienić nawet kilka całych światów, które nigdy o pani nie słyszały, zanim przyłączyła się pani do Rebeliantów. Czasami sława przychodzi w późniejszym okresie życia.

- Co pan zrobi, jeżeli nie zgodzę się przekazać steru rządów Nowej Republiki?

Uśmiech znów ukazał się na trupiobladej twarzy.

- Zabiję pani brata. I pani męża. I dzieci.

Leia złączyła dłonie za plecami. Posłużyła się techniką relaksacyjną Jedi, by odzyskać panowanie nad uczuciami. Wiedziała, że później może pozwolić sobie na złość i przerażenie. Teraz musi okazać się godna miana przywódczyni. Najlepszej przywódczyni, jaką kiedykolwiek znała Nowa Republika. A czasami okazywanie się dobrą przywódczynią oznaczało umiejętność zadawania odpowiednich pytań.

- A co będzie, jeżeli mimo to nie wyrażę zgody? Pośmiertna maska się przekrzywiła, a część czoła nawet zniknęła za górnym obrzeżem hologramu. Widocznie jej pytanie zaskoczyło Kuellera.

- Naprawdę chce pani to uczynić?

- Jeszcze nie podjęłam decyzji - odparła Leia, starając się nie podnosić głosu. - Po prostu chciałabym wiedzieć, czego mogę się spodziewać.

- Wówczas zacznę zabijać pani poddanych.

- Dlaczego miałby pan uciekać się do takiego okrucieństwa? -zapytała. - Jeżeli pan to zrobi, nie będzie miał pan kim władać.

- Zawsze istnieją inne światy, pani przewodnicząca. Dysponując bogactwami, którymi będę się cieszył jako władca Nowej Republiki, odnajdę je i opanuję.

- Nie zdołasz zabić wszystkich obywateli Republiki - wtrącił się generał Antilles. - Imperator próbował zastraszyć obywateli, których uważał za swoich poddanych, i zajęło mu to całe lata.

Pośmiertna maska wyszczerzyła w szerokim uśmiechu wielkie zęby.

- Mogę zabić wszystkich w jednej chwili.

- To setki światów - przypomniał admirał Ackbar. - Nie zdołasz zabić tylu istot w tak krótkim czasie.

- Ależ oczywiście, że zdołam!

Trupioblada twarz odwróciła się i spojrzała w inną stronę, ale wskutek tego ruchu skierowała się w stronę Kalamarianina. Usta wypowiedziały jakiś rozkaz w języku, którego Leia nie rozumiała.

Nie wiedząc, co o tym myśleć, zerknęła na Wedge'a. Generał wzruszył ramionami i w tej samej chwili przywódczyni Nowej Republiki uzmysłowiła sobie, że ogarniają fala straszliwego przerażenia. Czuła promieniujące od niej lodowate zimno i słyszała głosy istot, krzyczących w panicznym strachu. Odbierała myśli, z których przebijała zdrada, i uczucie wstrząsu tak potwornego, że była nim zdruzgotana. Tylko nie to - pomyślała. Spoczywający na jej barkach ciężar sprawił, że się zachwiała. Przestań! - pomyślała, a może nawet krzyknęła? - nie wiedziała. Uczucie lodowatego chłodu coraz bardziej się potęgowało.

Nagle krzyczące głosy umilkły.

Leia stwierdziła, że siedzi na podłodze, a po jej policzkach spływają łzy. Pozostałe osoby przebywające w wielkiej sali spoglądały na nią, nie kryjąc przerażenia i zdumienia. Pierwszy ocknął się Wedge, który pomógł jej wstać.

- Co się stało? - zapytał.

Na trupiobladej twarzy malował się triumfalny uśmiech. Kryjący się w oczodołach mrok przybrał odcień smolistej czerni. Z pośmiertnej maski promieniowała jeszcze większa siła.

Kueller był wrażliwy na oddziaływanie Mocy. Potrafił naginać Moc, aby była posłuszna jego woli.

I wykorzystywał Moc, posługując się wyłącznie Ciemną Stroną.

Leia uświadomiła sobie tę prawdę w tej samej chwili, kiedy maska się uśmiechnęła.

- Co jej zrobiłeś? - krzyknął Wedge.

- Nic mi nie jest- odparła Leia, za wszelką cenę starając się zachować spokój. Po chwili uwolniła rękę z uścisku palców generała.

- Nie zrobiłem jej nic złego - odezwał się Kueller. - Dałem jedynie dowód własnej potęgi. Przeludnienie to poważny problem, nie sądzicie? A ja po prostu uwolniłem galaktykę od jakiegoś miliona żywych istot. Dzięki temu zrobiłem więcej miejsca dla pozostałych.

- Jakiegoś miliona istot? - mruknął Ackbar.

- To moja druga demonstracja siły - ciągnęła tymczasem maska. - Zapewne pamięta pani to, co czuła pani za pierwszym razem?

- Jak mogłeś? - zapytała wstrząśnięta Leia. - To były żywe istoty. Myślące, oddychające, cieszące się życiem.

- No cóż, prawdę mówiąc, większość nie oddychała - oświadczył mężczyzna. - A przynajmniej nie w ten sposób, co my. Ale teraz już nie muszą martwić się o oddychanie, bez względu na to, czy posługiwały się płucami, skrzelami czy porami skóry. Widzi pani, ile dobra przysporzyłem Nowej Republice?

- Nie - odparła Leia.

—Nie będę dyskutował na temat metod, pani przewodnicząca -odparł oschle Kueller. - Oznajmiłem pani, czego żądam. A zatem albo wyrazi pani zgodę, albo po upływie trzech dni zabiję pani brata.

- Nie możesz zabić Luke'a Skylwalkera - odezwał się generał Antilles.

- Dlaczego nie? Ponieważ jest mistrzem Jedi? A może dlatego, że jest twoim przyjacielem?

Wedge nie odpowiedział.

Pośmiertna maska zwróciła mroczne oczodoły na Leię.

- Ma pani trzy dni. Zgadzam się zaczekać, aby w ten sposób wyrazić szacunek. - Lekko skinął głową. - Do zobaczenia, pani przewodnicząca.

Świetlisty wizerunek zniknął jak zdmuchnięty.

Leia poczuła, że osuwa się na podłogę. Milion istnień! Jeszcze jeden milion istnień, tylko po to, żeby udowodnić własną potęgę.

Podobnie jak kiedyś wielki moff Tarkin zademonstrował potęgę Gwiazdy Śmierci.

Tarkin zabrał jej ojca. Teraz Kueller zagrażał rodzinie Leii.

Nie może dopuścić, żeby zwyciężył. Han, Luke i dzieci muszą wrócić do domu. A Nowa Republika musi pozostać pod jej opieką. Na razie Leia nie wiedziała tylko, co robić, aby osiągnąć te cele.

ROZDZIAŁ 29

Luke skończył jeść lekki posiłek, przyrządzony z potraw, jakie znalazł w puszkach, zgromadzonych w opustoszałym mieszkaniu. Odpoczywał, starając się zebrać wszystkie siły, jakie jeszcze pozostały. Od jakiegoś czasu nie odnosił wrażenia, że ktoś go obserwuje, ale był prawie pewien, że uczucie to powróci.

Uczucie, które miało coś wspólnego z Almanią.

Kiedy jedzenie ulegnie chociaż częściowemu strawieniu, musi znów porozmawiać z domowym komputerem. Liczył na to, że urządzenie wie o jakimś zbiorniku bacta albo jego pydyriańskim odpowiedniku. O jakimkolwiek medycznym aparacie, który mógłby pomóc ranom szybko się zagoić. Luke musiał szybko odzyskać siły.

Kiedy skończy kurację w zbiorniku bacta, rozejrzy się za innym gwiezdnym statkiem. Dopóki nie wróci do zdrowia, nie będzie pewien, czy polecieć na Almanię, czy może wrócić na Yavin Cztery. Nie wiedział, ile mu zostało czasu, ani nie miał pojęcia, czego poszukuje. Kiedy uświadomił sobie ten fakt, poczuł niepokój.

Prawdę mówiąc, wszystko, co mu się przydarzyło, napawało go niepokojem.

„Luke'u?"

To była Leia, która mimo ogromnej dzielącej ich odległości, starała się nawiązać z nim myślowy kontakt. W jej pytaniu także krył się niepokój.

„Leio?"

Zanim skończył wymawiać w myśli imię siostry, połączenie zostało przerwane, a raczej zgruchotane tak brutalnie, jak jeszcze nigdy przedtem. Nie słyszał już w głowie jej wołania. Próbował wysłać swoje myśli; szukał choćby jakichś śladów odpowiedzi, ale niczego nie znalazł. Czuł się otoczony jakby myślowym murem. „Leio?"

Chyba siostra nie straciła życia? W jej wołaniu wyczuwał niepokój, ale przypuszczał, że Leia niepokoi się o niego. Nie sądził, aby zagrażało jej jakieś niebezpieczeństwo. „Leio?"

Postarał się odnaleźć myśli dzieci i stwierdził, że bawią się na Anoth, kłócąc się jak zwykle. Wyczuwał nawet obecność myśli uczniów, których pozostawił na Yavinie Cztery. Ale nie Leii.

Ani nikogo należącego do grona jej najbliższych przyjaciół. Coś uniemożliwiało mu nawiązanie myślowego kontaktu z siostrą. Czyniło to celowo.

Luke westchnął. Jeszcze jeden problem, który musi zaczekać na rozwiązanie. Kolejna zagadka, która wyczerpie zasoby jego siły. Przetarł oczy, ale zanim spróbował jeszcze raz porozumieć się z Leią, kilka razy głęboko odetchnął. Pochylił się, siedząc na krześle, które sporządzono z myślą o istotach człekokształtnych mniejszych niż on, i w tej samej chwili poczuł cios, który poraził go i ogłuszył. Siła uderzenia zrzuciła Luke'a na podłogę. Jęknął z bólu, kiedy zetknął się z nią poparzonymi plecami. Mimo to ból, jaki go przeniknął, był niczym w porównaniu z lodowatym chłodem, który niemal go obezwładnił. Odczuwał mieszaninę bólu, strachu, przerażenia i rozpaczy, przesiąkniętą świadomością zdrady i wyrażaną przez miliony myśli równocześnie. Głosów, które po chwili zostały równie brutalnie i nieodwołalnie uciszone.

Uczucie zimna jednak pozostało. Dopiero wówczas Luke przypomniał sobie słowa małego Anakina: „Rozgrzaliśmy pokój".

Ciepło.

Wysłał falę ciepła do miejsca, gdzie krył się chłód, starając się go zwalczyć. Krzywiąc się z bólu, osłonił rękami głowę, by ochronić ją przed różowawą mazią, ukłuciami, chłodem i straszliwym bólem śmierci.

Śmierci.

Śmierci.

Chłód zniknął; ale Luke czuł, że w jego ustach pozostał kwaśny posmak. Uniósł głowę, nie wiedząc, ile czasu przeleżał na podłodze.

Znów to samo. Ktoś zniszczył następną planetę.

Wysłał myśli ku Leii, ale nie usłyszał niczego w odpowiedzi. Napotkał tylko ten sam myślowy mur: twardy, wytrzymały, nieprzenikniony.

Wstał, chociaż czuł, że drży. Pomyślał, że powinien znaleźć jakiś komputer, połączony z miejską siecią; w głębi serca był jednak pewien, że na Coruscant nie wydarzyło się nic złego.

To uczucie, które go poraziło, było głębsze, zimniejsze i o wiele potężniejsze niż tamto poprzednie. I dotarło z mniejszej odległości.

O wiele mniejszej.

Luke wiedział nawet, gdzie kryj e się osoba będąca sprawcą tego kataklizmu.

Na Almanii. Oczekuje tam na niego. Spodziewa się, że przyleci.

- Kto to był? - zapytał admirał Ackbar.

- Nie wiem - odrzekła Leia.

Otrzepała roboczy wojskowy kombinezon z kurzu, a potem wsunęła za ucho niesforny kosmyk włosów. Ponownie siedziała przed komputerowym terminalem. Usiłowała nawiązać łączność z Hanem, który nie odpowiadał, a także z dziećmi, co udało się bez trudu. Winter oznajmiła, że wszystkie odczuły cios, ale tym razem wiedziała, co robić, by im pomóc. Powiedziała także, że trochę pomógł im Luke, kiedy leciał na Coruscant, i że chociaż Jaina, Jacen i mały Anakin przeżyli wstrząs, nie byli tacy przerażeni jak za pierwszym razem.

Leia porozmawiała z dziećmi, żeby upewnić je, że jest cała i zdrowa, a potem przerwała połączenie.

- Ta pośmiertna maska wydawała mi się znajoma - powiedział Wedge.

- Kiedyś mieliśmy cały zbiór takich masek w muzeum sztuki ludowej na Alderaanie - rzekła Leia. - Sprowadzaliśmy je z najdalszych zakątków galaktyki.

- Skąd pewność, że to była maska? - zapytał młody oficer. - Wydawało mi się, że usta poruszały się jak w każdej innej twarzy.

- Nie mamy pewności - przyznała Leia. - Czy wiecie, skąd mógł pochodzić ten mężczyzna? A może znacie cywilizacje, w których obywatele posługują się maskami, chcąc osłonić twarze?

- W tej chwili nie przychodzi mi nic do głowy, ale możemy to sprawdzić - odparł Ackbar.

- Powinniśmy sprawdzić także wiele innych rzeczy - stwierdziła przywódczyni Nowej Republiki. - Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, skąd został wysłany ten hologram. - Leia poprawiła kosmyk włosów, który wymknął się znów zza jej ucha. - Trzeba również się upewnić, jaki świat został dotknięty tym kataklizmem.

- Ja nic nie poczułem, Leio - oświadczył generał Antilles.

- Wiem, Wedge'u. Ten Kueller, bez względu na to, kim jest, do pewnego stopnia potrafi posługiwać się Mocą. Wiedział, że odczuję śmierć milionów istot. Zamordował je, zamierzając zademonstrować nam swoją siłę.

- Skąd wiadomo, że nie wysłał tylko jakiegoś sygnału, który miałby sprawić wrażenie, iż uśmiercił te istoty? - zapytał Kalamarianin.

- Nie wiemy tego - przyznała przywódczyni Nowej Republiki. - Ale nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek wykazywał aż taki talent.

Wzdrygnęła się, kiedy poczuła, że chłód wciąż jeszcze niemal paraliżuje jej serce.

- Nie otrzymaliśmy żadnego meldunku o planecie, która nagle uległaby eksplozji - odezwał się porucznik. - Ani teraz, ani na krótko przed tamtą katastrofą, jaka miała miejsce w sali obrad Senatu.

- Kueller powiedział, że jest zwolennikiem eleganckich broni -przypomniał Wedge, który ponownie usiadł na krześle. - Szukamy czegoś widowiskowego; czegoś wielkiego. Wydaje mi się, że powinniśmy sprawdzić, od jakich planet nie nadchodziły ostatnio żadne wieści albo wokół których miały miejsce niezwykłe wydarzenia.

- Właśnie otrzymałem kilka raportów na temat kolizji, do jakich doszło w przestworzach w pobliżu głównego lądowiska Auyemeshu - odezwał się Ackbar.

- I żadnej odpowiedzi od ich kontrolera ruchu powietrznego -zauważył Wedge. W jego podniesionym głosie brzmiało podniecenie.

- Wszelkie próby porozumienia się z jakimkolwiek innym obywatelem tego świata zakończyły się niepowodzeniem - zameldował porucznik.

- Gdzie znajduje się Auyemesh? - zapytała Leia.

- To niewielka planeta należąca do jednego z odległych systemów - oznajmił kalamariański admirał. - Jest położona gdzieś pomiędzy systemem Almanii a Coruscant.

- System Almanii? - zainteresowała się Leia.

Nie znosiła, kiedy uświadamiała sobie, że nie wie czegoś na temat galaktyki. Myślała, że zna nazwy wszystkich gwiezdnych systemów. Czy możliwe, że chodziło o tę samą Almanię, której nazwę wymienił Calrissian?

- Ja także o nim nie słyszałem - przyznał generał Antilles. - A sądziłem, że odwiedziłem wszystkie.

- Znajduje się jeszcze dalej od nas niż światy, tworzące Odległe Rubieże - oznajmił Ackbar. - Stara Republika zamierzała zaprosić Almanię w poczet członków, ale wnioskowi sprzeciwiło się kilku senatorów. Stwierdzili, że jej system dzieli od Coruscant zbyt duża odległość.

- Duża odległość... - szepnęła zamyślona Leia. - Ackbarze, powiedziałeś, że ten hologram został przesłany z bardzo daleka.

Kalamariański admirał kiwnął wielką głową.

- System gwiezdny Almanii znajduje się na tyle daleko, że naprawdę sygnał mógłby wykazywać takie właściwości. Prawdę mówiąc, szyfrowanie hologramu byłoby wówczas najlepszym sposobem przesłania go na tak dużą odległość, ponieważ umożliwiłoby ukrycie wszystkich innych cech, dowodzących, że przesłano go z daleka.

- Ponieważ szyfrowanie i dekodowanie hologramów trwa często dłużej niż przesłanie informacji - uzupełnił Wedge.

- Właśnie. Tylko ekspert potrafi wyłapać różnice istniejące między zaszyfrowanym hologramem a sygnałem, który przebył bardzo dużą odległość.

- No, dobrze - odezwała się Leia. - To przynajmniej początek. Po nitce do kłębka.

- Pani przewodnicząca - odezwał się znów porucznik. - Wydałem rozkaz, żeby w bazach danych odszukać wszystko, co wiemy na temat Kuellera. Poszukiwania trwają, ale na razie nie znaleźliśmy niczego.

- Szukajcie dalej - poleciła Leia.

- Szukajcie we wszystkich zbiorach, a nie tylko w bieżących -doradził admirał Ackbar.

- Leio - odezwał się półgłosem Wedge. - Komputer zidentyfikował budowle otaczające Luke'a na tym hologramie. Wznieśli je Pydyrianie.

- Pydyrianie?

Generał Antilles kiwnął głową.

- Pydyr jest jednym z księżyców krążących wokół Almanii.

- I wiesz co, Leio? - dodał Kalamarianin. - Właśnie otrzymaliśmy potwierdzenie. Ten hologram został wysłany z samej Almanii.

- Almania... - powtórzyła w zamyśleniu przywódczyni Nowej Republiki. - Co mógłby chcieć od nas ktoś, przebywający tek daleko?

- Myślę, że to oczywiste - oznajmił Wedge. - Pozostaje tylko pytanie, skąd ten Kueller tyle wie o tobie?

—Może go znasz - zasugerował Ackbar. - Może właśnie dlatego ukrywał twarz pod maską.

- Jeszcze nie wiemy, czy ukrywał twarz pod maską - zauważyła Leia.

Nadal nie była przekonana. Zazwyczaj nie zapominała głosów, ale tego nie znała. Na ogół szyfrowanie hologramów nie zniekształcało ani obrazu, ani dźwięku. Głos nie został więc zmieniony.

- Znaleźliśmy jakąś informację na temat Kuellera - oświadczył porucznik. - Myślę jednak, że się pani nie spodoba.

- Mimo to chcę ją poznać - powiedziała przywódczyni Nowej Republiki.

- Przed kilkoma wiekami Kueller był jednym z almańskich generałów - zaczął młody oficer. - Przejął władzę najpierw nad Almanią, a potem nad całym sektorem galaktyki. W późniejszym okresie panowania uważano go ukochanego wodza, znanego ze stanowczości, ale i litości. Z początku jednak, kiedy dopiero dokonywał podbojów, zasłynął jako jedna z najbardziej brutalnych i bezwzględnych istot w historii całej galaktyki. Nie cofał się przed niczym i nikim, byle tylko umocnić swoją władzę.

- A zatem nasz Kueller jest inną osobą, która tylko przybrała nazwisko historycznego poprzednika - stwierdził Antilles.

- To zgadzałoby się z jego zamiarami - dodał Ackbar. - Jeżeli zamierza przejąć władzę w Nowej Republice, chce dać nam do zrozumienia, że uczyni to tak brutalnie i bezwzględnie, jak potrafi. Później jednak, jak sądzi, przemieni się w stanowczego, ale litościwego władcę.

- Stanowczość i bezwzględność pasują do siebie - przyznała Leia. - Czego nie można powiedzieć o bezwzględności i litościwości. Czy Kueller jest jakoś związany z Imperium?

- W tej chwili nic nie wiem na ten temat - stwierdził porucznik. - Od Almanii dzieli nas bardzo duża odległość. W zasadzie Imperator lekceważył fakt jej istnienia.

- Mimo to Almania doskonale nadawałaby się na kryjówkę dla jego ludzi - odezwał się admirał Ackbar. - Będę musiał to jeszcze sprawdzić.

- Znaleźliśmy raporty, z których wynika, że w tym sektorze galaktyki widziano imperialnych szturmowców - zameldował młody oficer.

- Szturmowców? - powtórzyła Leia. - Czy nigdy się ich nie pozbędziemy?

- Leio - odezwał się znów Kalamarianin. - Otrzymujemy coraz więcej meldunków z Auyemeshu. Członkowie załóg statków, którym jednak udało się wylądować, donoszą, że na placach i ulicach leży mnóstwo zwłok mieszkańców. Zamierzali przekazać bardziej szczegółowe informacje, ale nagle wszelka łączność została przerwana.

- Ktoś ich zabił? - domyśliła się przywódczyni Nowej Republiki.

Ackbar pokręcił wielką głową.

- Nie. Wygląda na to, że ktoś pozwolił im przekazać tylko tę jedną informację, a później udaremnił przesyłanie następnych.

- Musimy liczyć się z tym, że wszystko jest jednym wielkim oszustwem - oświadczył generał Antilles.

- Nie sądzisz, Wedge'u, że to byłoby bardzo wymyślne oszustwo? - zapytała Leia. - Nie, Kueller nie sprawiał na mnie wrażenia oszusta. Jestem przekonana, że już gdzieś widziałam jego twarz. Prawdę mówiąc, jej wizerunek od pewnego czasu mnie prześladuje. Nie, ten mężczyzna nie oszukuje. Ani nie żartuje. Powinniśmy dowiedzieć się na jego temat wszystkiego, czego tylko zdołamy.

Leia czuła, że emocje, które przez tyle czasu dusiła w sobie, z wolna zaczynąją brać górę. Rzuciła okiem na ekran monitora, pragnąc sprawdzić, czy nie pojawiła się jakaś wiadomość od Hana. Nie było niczego; pamiętała jednak, że powiedział, iż dopóki nie opuści Ostoi, wszelki kontakt z nim będzie niemożliwy.

Na szczęście Ostoja Przemytników znajdowała się w dużej odległości od Almanii. Leia miała nadzieję, że Hanowi nie grożą żadne niebezpieczeństwa.

- Ackbarze, czy nie zechciałbyś porozmawiać w moim imieniu z Mon Mothmą i poprosić, aby przyszła do mojego apartamentu? -zapytała. Wciąż jeszcze nie odzyskała panowania nad sobą, nadal drżała. Nie czuła się na siłach, żeby uczynić to osobiście. Musiała wyjść z sali. - Kiedy skończę z nią rozmawiać, porozumiem się z tobą i poproszę o przekazanie pozostałych informacji.

- Czy na pewno dobrze się czujesz, Leio? - zaniepokoił się Kalamarianin.

Kobieta obdarzyła go wymuszonym uśmiechem.

- Nie sądzę, by ktokolwiek z nas czuł się dobrze, dopóki nie zrobimy czegoś w sprawie tego szaleńca - powiedziała.

- Zrobimy. - W głosie admirała Ackbara brzmiała niezachwiana pewność.

Leia bardzo chciałaby być tego tak samo pewna. Ten Kueller sprawował nad Mocą większą władzę niż ktokolwiek inny, kogo w ciągu tych wszystkich lat poznała. Z wyjątkiem Exara Kuna, ale on był duchem. A Kueller osobą z krwi i kości. Wykorzystywał śmierć nieszczęsnych istot, by odnawiać zasoby kryjącej się w jego sercu nienawiści. Ciemna Strona zżerała go od środka, ale zarazem obdarzała o wiele za dużą władzą.

Wszystko wskazywało na to, że Kueller dysponował większą władzą nad Mocą niż ona. Może nawet większą władzą niż jej brat, wielki mistrz Jedi, Luke Skywalker.

Luke... Echo myśli brata wciąż jeszcze kołatało się w jej głowie. Zapewne przebywał teraz na Pydyrze.

Zamierzała pospieszyć mu z pomocą nawet wówczas, gdyby miała to być ostatnia rzecz w jej życiu.

ROZDZIAŁ 30

Na Threepia osunął się stos gruzu, płytek z elektronicznymi podzespołami, wyrwanych wiązek przewodów i brył metalu. Stos był tak ciężki, że przygniótł androida. Natychmiast włączyły się ostrzegawcze czujniki, umieszczone na jego torsie. Zapaliły się alarmowe lampki, sygnalizujące, że zbyt wielki ciężar musi zostać usunięty, gdyż w przeciwnym razie spowoduje zgniecenie powłoki.

W ciemnym korytarzu rozległ się stłumiony głos zaniepokojonego androida:

- Artoo?

Threepio jednak nie usłyszał w odpowiedzi żadnego pisku ani gwizdu. Zapewne mały robot nie zauważył, że jego towarzysz został przygnieciony. Cicho popiskując coś do siebie i świergocząc, krzątał się w drugim końcu korytarza. Wyciągnąwszy wszystkie chwytaki, poszukiwał czegoś w innym rumowisku.

- Artoo! Posłuchaj, Artoo!

Mały robot odpowiedział pojedynczym piknięciem.

- Nie za chwilę! - obruszył się Threepio. - Teraz! Czy nie widzisz, że zostałem unieruchomiony?

W bocznej ścianie korytarza otworzyły się jakieś drzwi. Zaskoczony robot obrócił kopułkę.

- Pospiesz się, Artoo!

Na korytarz wyszedł Kloperianin, ubrany w mundur strażnika. Świergotanie Artoo zamieniło się w serię pokornych pisków. Kloperianin zmarszczył czoło i skierował spojrzenie na osypisko. - Artoo! Mały robot jęknął.

Strażnik chrząknął i odgarnął stos szczątków, które osunęły się na Threepia. Złocisty android usiadł.

- Najwyższy czas...

Urwał, kiedy zwrócił czujniki optyczne na istotę.

- Co tu robicie? -zapytał Kloperianin. - Znajdujecie siew strefie, do której wstęp jest zabroniony.

- Ja... Hmm... Zostałem uwięziony - odparł niepewnie Threepio.

- Ta-a. Zauważyłem. Ale przedtem. Jakim cudem weszliście do budynku?

- Podążałem za nim - wyznał Threepio. Artoo zabeczał.

- Nalegał, że chciałby obejrzeć coś we wnętrzu - ciągnął android. - Kiedy zacząłem go wypytywać, co takiego, oznajmił, że dostrzegł coś albo kogoś, więc pomyślałem, że powinniśmy to zobaczyć. Zapewniam pana, że nie zrobiliśmy nic złego.

Kloperiański strażnik zaplótł na szarym torsie trzy pary mackowatych kończyn. Jeszcze bardziej zmarszczył czoło, wskutek czego na jego pomarszczonej twarzy pojawiło się setki dodatkowych zmarszczek.

- Nie wolno tutaj wchodzić, gdyż cały ten teren został uznany za niebezpieczny. Nawet ja nie powinienem przebywać w środku. Spadające kawały gruzu mogą zabić każdą żywą istotę, ale ponieważ jesteście automatami, więc przypuszczam, że nie dzieje się nic złego. Dopóki nie zostanę zabity. Najlepiej będzie, jeżeli stąd wyjdziecie.

- Z przyjemnością, proszę pana - odparł Threepio. - Z prawdziwą przyjemnością. - Wygrzebał się z resztek stosu i podreptał w stronę wyjścia. - Chodźmy, Artoo.

Astronawigacyjny robot zapiszczał.

- Bez względu na to, co to jest, musi zaczekać - oznajmił android. - Ten zacny Kloperianin powiedział, że powinniśmy wyjść, więc wyjdziemy. Koniec z tymi bezsensownymi bohaterskimi wyczynami. Pozostawmy je panu Luke'owi i pani Leii.

Artoo rozpaczliwie zapiszczał.

- Tak, tak, zgadzam się z tobą, że roboty także mogą być bohaterami, ale nie wówczas, kiedy sprzeciwiają się poleceniom Kloperian.

Mały robot cmoknął, a potem zabeczał.

- Proponuję, żebyś zachował te uwagi na kiedy indziej, gdy zostaniemy znów sami - szepnął Threepio. - Pamiętasz, co się stało, kiedy ostatnio pokłóciliśmy się z Kloperianami?

- Czy stało się coś złego? - zainteresował się strażnik. Odszedł od drzwi i zaczął podążać za nimi korytarzem.

- Nic, absolutnie nic, proszę pana - odparł pospiesznie android. - Starałem się tylko namówić tę astronawigacyjną jednostkę, żeby dotrzymała mi towarzystwa. Wie pan, ostatnio przysparza mi coraz większych kłopotów.

- Największy kłopot polega na tym, że za chwilę budynek może się zawalić - odrzekł Kloperianin. - A przynajmniej część, w której teraz przebywamy. Kiedy pojawili się tu wszyscy członkowie ekipy dochodzeniowej, usiłowałem im to wytłumaczyć, ale nawet nie chcieli mnie słuchać.

- Członkowie ekipy dochodzeniowej? - zapytał Threepio. - Prowadzili śledztwo w sprawie tej eksplozji?

- A cóż innego mieliby robić? - odparł strażnik. - Ale interesowali się samą salą obrad, a właśnie tam ściany i strop zostały najbardziej nadwątlone. W sklepieniu widać nawet całkiem spore dziury. Za każdym razem, kiedy obejmuję służbę na swojej zmianie, spodziewam się, że znajdę wszystkich członków grupy, przygniecionych przez kamienne bloki.

- Chce pan przez to powiedzieć, że członkowie komisji jeszcze nie badali tego korytarza?

- Jeżeli nadal będą pracowali w takim tempie, jak dotychczas, nigdy nie wyjdą poza próg sali. A przynajmniej ja tego nie dożyję. Może wy.

Kloperianin roześmiał się, wydając przyprawiające o mdłości dźwięki.

Odprowadził ich do samego wyjścia. Kiedy obaj wyszli z gmachu, zaczął zamykać to, co pozostało z drzwi.

- Lepiej wracajcie do swoich panów, zanim złożę meldunek, że się zgubiliście -powiedział. - Wiecie, to normalna procedura, jeżeli chodzi o poruszające się bez opieki automaty.

- Może na Kloperze - zauważył cierpko Threepio - ale z pewnością nie na Coruscant.

- Nikt ostatnio nie uaktualniał twojej bazy danych, nieprawdaż, protokolarny androidzie? - zapytał strażnik. - Całą noc trwa godzina policyjna, która dotyczy wszystkich, nie wyłączając automatów. Mówię wam, od czasu tej eksplozji wszystko zmieniło się nie do poznania. Kiedyś można było zaufać różnym gościom, a przynajmniej tym, którzy w przeszłości nie służyli Imperium. A teraz? Coś podobnego! Żeby dopuścić się takiego sabotażu! Chociaż, prawdę mówiąc, jestem rad, że wydarzyło to się w dzień, a nie w nocy. Gdyby coś takiego miało miejsce podczas mojej służby...

- Nikt nie zostałby zabity - dokończył Threepio.

Mały robot wydał kilka krótkich pisków, przypominających zduszony chichot.

Kloperianin obrócił na niego podobne do rybich oczy. Zamrugał, ale po chwili rozłączył dwie splecione macki.

- Chyba masz rację, robocie - powiedział. - Muszę przyznać, że nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapewne dlatego, że ty masz obwody logiczne, a ja nie. Ale znów pomyślałem o sobie. Moje żony zawsze zarzucają mi, że czynię to zbyt często, przez co zaniedbuję pracę.

- Jestem pewien, że nie zaniedbujesz - stwierdził Threepio. - Aha, i dziękuję za wykopanie mnie z tego stosu szczątków. Mój towarzysz nawet nie zwrócił uwagi na to, że wpadłem w tarapaty.

- Był za bardzo pochłonięty szukaniem wartościowych podzespołów - domyślił się strażnik. - Niech wam się nie wydaje, że niczego nie widziałem. Możliwe, że nie wyposażono mnie w logiczne obwody, ale potrafię rozpoznać robota będącego na usługach przemytników.

- Prawdę mówiąc, nie jesteśmy na usługach przemytników, tylko... - zaczął Threepio, ale Artoo przerwał mu, wydając donośne piknięcie. Złocisty android spiorunował go spojrzeniem. Mały robot w odpowiedzi ponownie pisnął. - Doprawdy, Artoo...

- Nie obchodzi mnie, dla kogo pracujecie - wtrącił się Kloperianin. - Mówię to wam na wszelki wypadek, żebyście wiedzieli. Nie wracajcie tu. A przynajmniej nie w tym czasie, kiedy pełnię służbę.

- Och, proszę się nie martwić - uspokoił go android. - Na pewno tego nie zrobimy. Chodźmy, Artoo.

Położył złocistą dłoń na kopułce robota, po czym odwrócił się i delikatnie pchnął go przed siebie. Obaj przekroczyli linię oznaczającą granicę niebezpiecznej strefy i znaleźli się na ulicy. Kloperianin obserwował ich, nie opuszczając posterunku przy drzwiach gmachu.

- Nie słyszałem nic na temat godziny policyjnej, Artoo - odezwał się półgłosem Threepio. - A ty?

Mały robot zapikał, potem cmoknął, by zakończyć odpowiedź beczeniem.

- Ja też nie jestem tym zachwycony - przyznał android - ale uważam, że powinniśmy wracać do domu.

Artoo pokręcił kopułką w lewo i prawo, co stanowiło gest oznaczający zdecydowany sprzeciw. Wysunął jeden z chwytaków. Okazało się, że trzyma w nim następne cztery detonatory.

- Artoo! - krzyknął zaskoczony Threepio i dopiero po chwili przypomniał sobie, że nie powinien podnosić głosu. - Gdyby zauważono, że je mamy, z pewnością ciebie i pana Cole'a oskarżono by o zamiar dopuszczenia się sabotażu.

Baryłkowaty robot zapikał.

- Nie obchodzi mnie fakt, że te są mniejsze - odparł Threepio. - Mimo wszystko, stanowią dowód, prawda?

Artoo zaświergotał.

- Uważam, że to najlepszy pomysł, jaki przyszedł ci do głowy w ciągu całego dnia - stwierdził Threepio. - Spróbujmy znaleźć panią Leię. Z pewnością nam pomoże. A na przyszłość pamiętaj, żeby mi nie przeszkadzać, kiedy będę chciał wymienić jej imię. Gdybyśmy uczynili to za pierwszym razem, kiedy spotkaliśmy się z Kloperianami, z pewnością nie wpadlibyśmy w takie tarapaty.

Artoo obdarzył go elektronicznym dźwiękiem, będącym czymś pośrednim między parsknięciem a terkotem.

- I nie używaj takich słów, kiedy zwracasz się do mnie. Na stare lata stałeś się grymaśny i gderliwy. Śmiem twierdzić, że jesteś teraz jeszcze większym dziwakiem niż wówczas, kiedy wylądowaliśmy na Tatooine.

Oburzony Artoo wydał całą serię elektronicznych pisków i świergotów.

- Tak, wiem, że wtedy miałeś do spełnienia ważną misję. Ale teraz nie masz, prawda? Próbujesz przypisywać sobie takie znaczenie, ponieważ czujesz się zaniepokojony faktem, że pan Luke już nie będzie potrzebował twojej pomocy przy pilotowaniu X-skrzydłowca.

Astronawigacyjny robot zapikał.

- Nie ma gwarancji, by sądzić, że takie detonatory zostały zainstalowane na pokładach wszystkich myśliwców - stwierdził Threepio. - Jestem pewien, że kiedy pan Luke przyleci, zdecyduje się na modernizację swojej maszyny. Wszyscy mówią, że nowe myśliwce typu X są o wiele lepsze w porównaniu ze starszymi modelami.

Artoo wydał żałosny skowyt. Threepio przystanął.

- Co to ma znaczyć: „Jeżeli powróci"? - zapytał.

Mały robot zaświergotał, wyjaśniając, o co mu chodziło.

- Och - odezwał się złocisty android - Teraz rozumiem. Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałem. Ale chyba nie sądzisz, że pan Luke poleciałby X-skrzydłowcem, który miałby zainstalowany detonator, prawda? Chyba by o tym wiedział, nie uważasz?

Artoo jęknął.

- Wielkie nieba - mruknął Threepio. - To wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane niż myślałem.

Domyślał się, że pływał w wodzie przez większą część dnia. Nie potrafił dokładnie ocenić, ile upłynęło czasu. Mógł jedynie zgadywać, sądząc po tym, ile razy Nandreeson się pożywiał. A połykał naprawdę dużo. To słodką muchę, to pełną paszczę komarów, to znów pęk gnijących wodorostów na przekąskę. Lando jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś posilał się tak nieapetycznym jedzeniem. Mimo to traktował posiłki Glottalphiba jako coś w rodzaju rozrywki. Sposobu, pozwalającego skupić na czymkolwiek uwagę.

Nie miał innego wyjścia. Przebieranie rękami i nogami w wodzie wyczerpywało jego siły, ale nie pochłaniało myśli.

Wiedział, że musi się skupić na jednym: jak przeżyć. Pamiętał

0 tym, ponieważ jego myśli zaprzątało jedynie poruszanie kończynami, coraz silniejsze uczucie głodu i zmuszanie się, by nie zasnąć. W obawie, że mógłby się zdrzemnąć, postanowił nie unosić się bezwładnie na powierzchni wody. Mimo to od czasu do czasu musiał odpoczywać. Ilekroć obracał się na plecy, zajmował się liczeniem fruwających pod sklepieniem jaskini nietoperzy watumba. Był szare, nieustannie się poruszały i stanowiły jedyne wyzwanie dla jego umysłu. Przypuszczał, że pieczarę zamieszkuje jakieś trzysta pięćdziesiąt osobników, ale ich liczba bladła w porównaniu z liczbą owadów. Nietoperze watumba żywiły się algami i kamiennym pyłem, ale same były żywicielami kilku gatunków pasożytujących na nich latających pluskiew i robaków. A także komarów parfue, od których roiło się pod sklepieniem. Lando pomyślał, że gdyby naprawdę stado nietoperzy watumba liczyło trzysta pięćdziesiąt okazów, w jaskini powinno być czarno od komarów parfue.

A nie było. Możliwe, że większość zjadł Nandreeson.

Lando miał wrażenie, że jego ręce stały się dwukrotnie grubsze i cięższe. Bolały go także mięśnie nóg, a w płucach płonął żywy ogień. Czuł się niesamowicie głodny. Dobrze przynajmniej, że woda, chociaż obrzydliwa, była na tyle świeża, że mógł się napić. Nie rozpuszczono w niej soli, która mogłaby go zabić, ani żadnych innych minerałów, mogących spotęgować pragnienie. A zatem sama woda musi mu wystarczyć, dopóki nie obmyśli jakiegoś planu.

Jego plan musi mieć coś wspólnego z nietoperzami watumba, Glottalphibami i słodkimi muchami. Coś, czego nie mógł sobie przypomnieć.

Wiedział jednak, że pamięć podsunie mu to, kiedy będzie potrzebował.

Od pierwszej chwili, kiedy wrzucili go Rekowie, stawu pilnowało dwóch Glottalphibów. Nandreeson spędzał w jaskini większość czasu, ale zdarzało się, że wychodził, żeby zająć się własnymi sprawami. Calrissian uważał to za dobry znak. Gdyby Nandreeson rzeczywiście sądził, że Lando utonie, zajmowałby się załatwianiem tych spraw w jaskini. Nie przejmowałby się obecnością więźnia. Widocznie jednak Glottalphib nie był pewien, czy jego jeniec umrze, i dlatego wyprawiał się do sąsiedniej groty. Wątpliwości, jakie żywił Nandreeson, dodawały ducha jego ofierze.

Lando zanurzył głowę pod powierzchnię wody. Unoszące się nad wodą ciepłe powietrze sprawiało, że zaczynał zasypiać. Od czasu do czasu musiał zatem nurkować, żeby się nie zdrzemnąć. Kiedy wypływał, powietrze zawsze chłodziło jego zwilżoną skórę. Obracał się wówczas na plecy i przez kilka chwil unosił na powierzchni. Dwaj Glottalphibowie śledzili go uważnie.

Jeżeli Nandreeson miał wątpliwości, oznaczało to, że jego plan nie jest niezawodny. Widocznie oprócz kamiennych stopni, wykutych w pobliżu tapczanu Glottalphiba, istniał jakiś inny sposób wydostania się z bajora. A może Nandreeson uważał, że Lando mógłby obezwładnić strażników i uciec? Może wskutek upływu tylu lat przeceniał jego siły?

Calrissian nie znosił myśli, że mógłby go rozczarować. Musiał więc udowodnić, że zasługuje na to, by nie budzić obawy Nandreesona. Musiał wykazać, że jest godzien nienawiści, jaką żywił do niego szef przemytników przez te wszystkie lata.

Gdyby tylko potrafił ułożyć jakiś plan...

Zaczynał drzemać. Czuł, że jego ciało powoli ogarnia dziwne odrętwienie. Obrócił się i zanurzył twarz w cuchnącej wodzie. Jej odór już dawno przestał go przerażać. Nad wszystkim zaczynało brać górę zmęczenie.

Lando był silnym, zdrowym i wytrzymałym mężczyzną. Mimo to Nandreeson miał rację, przynajmniej jeżeli chodziło o jedno. Istoty ludzkie, pozbawione jedzenia i snu, nie mogły przebywać długo w wodzie.

Lando wiedział, że wcześniej czy później straci przytomność, zanurzy się pod powierzchnię i utonie. Umrze mało chwalebną śmiercią. Nawet nie bardzo ciekawą. Ale wystarczającą, żeby zadowolić Nandreesona.

Calrissian wynurzył się i znów obrócił na plecy. Nietoperze watumba latały pod sklepieniem, czasami siadając jedne na drugich. Musiał się skupić.

Musiał szybko znaleźć jakieś rozwiązanie.

W przeciwnym razie umrze.

ROZDZIAŁ 31

Leia przechadzała się po komnacie. Nadal nie było wiadomości od Hana. Chociaż wiedziała, że żadna się nie pojawi, co kilka chwil spoglądała na ekran komunikatora. Widocznie Han nadal przebywał w Ostoi Przemytników. Z pewnością nie zlekceważyłby jej ostrzeżenia, gdyby w ogóle je otrzymał.

Auyemesh zapewne leżała o wiele za daleko od Ostoi, żeby mógł się tam znajdować, kiedy Kueller zabił wszystkich mieszkańców.

Przynajmniej taką miała nadzieję.

Han porozumiałby się z nią, gdyby odleciał z Ostoi.

Nie żartowała, kiedy rozmawiała z nim na krótko przedtem, zanim wystartował. Czasami chciałaby, żeby oboje żyli jak normalni ludzie, zajęci normalnymi sprawami. Wówczas siadanie do obiadu z dziećmi byłoby czymś zwyczajnym, a nie wyjątkowym. Zasypianie u boku męża zdarzałoby się każdego wieczora, a nie tylko kilka razy w miesiącu.

Mimo to miała wrażenie, że rozstawałaby się z obecnym stylem życia równie niechętnie, co Han.

Z wyjątkiem właśnie takich chwil jak ta, kiedy uczyniłaby to bez wahania.

Nagle w komnacie rozległ się dźwięczny kurant domowego komputera.

- Pani Leio - odezwało się urządzenie głosem Hana akcentującego sylaby jak Threepio. Leia przypomniała sobie, że nie zatroszczyła się o usunięcie poprawek, dokonanych przez małego Anakina. Zorientowała się, że dzięki absurdalnemu figlowi, jaki spłatał, nie odczuwa tak bardzo nieobecności synka. - Przybyła pani Mon Mothma. Chce się z panią zobaczyć.

- Wpuść ją- poleciła Leia.

Po raz ostatni rzuciła okiem na ekran komunikatora. Widniały na nim tylko najnowsze wiadomości, przesłane przez admirała Ackbara. Wszelka łączność z Auyemeshem została przerwana. Nikt nie mógł także skontaktować się z Pydyrem, aczkolwiek wszystko wskazywało na to, że w tym przypadku łączność nie została zablokowana. Próby porozumienia się z Kuellerem i Almanią kończyły się zawsze wizerunkiem jego pośmiertnej maski i głuchą ciszą.

- Witaj, Leio. - W drzwiach komnaty stanęła Mon Mothma. Wyglądała, jakby się postarzała, zapewne wskutek wciąż jeszcze widocznych na jej twarzy cierpień, jakie przeżyła, kiedy została otruta przez caridańskiego ambasadora Furgana. - Przybyłam tak szybko, jak mogłam.

Leia kiwnęła głową, przez chwilę nie mogąc wykrztusić choćby słowa. Spośród wszystkich przyjaciół, jakich miała na Coruscant, tylko Mon Mothma potrafiła zrozumieć dręczące ją rozterki. A jednak nawet ona, mimo iż taka przenikliwa, nie mogła wiedzieć, jak bardzo Leia cierpi z powodu śmierci mieszkańców Auyermeshu. Kiedy o tym myślała, natychmiast przypominała sobie wszystko, co czuła, kiedy była świadkiem unicestwienia Alderaanu. Podobnie jak wówczas, tak i teraz nie miała czasu uporać się z tymi uczuciami.

- Dziecko, co mogę dla ciebie zrobić?

Leia przełknęła ślinę, a później z przymusem się uśmiechnęła.

- Właśnie o tym zamierzałam z tobą porozmawiać - rzekła. - Chciałam prosić cię o pomoc.

- Złapiemy tego szaleńca, zanim zdąży wyrządzić twojej rodzinie jakąś krzywdę - odparła Mon Mothma.

Leia czuła, że jej dłonie są zimne i wilgotne.

- Potrzebuję twojej pomocy - powiedziała. Mon Mothma kiwnęła głową. - Kueller zwrócił się do mnie. Nie do rządu Nowej Republiki. Do mnie. Więzi mojego brata jako zakładnika.

- Czy sprawdziliśmy tę informację? - zainteresowała się Mon Mothma.

- Luke ostatnio kontaktował się z Yavinem Cztery, kiedy odlatywał z planety o nazwie Telti. Oświadczył wówczas, że leci na Almanię i nawiąże łączność natychmiast po tym, kiedy wyląduje. Od tamtego czasu nikt nie miał od niego żadnej wiadomości.

Mon Mothma głośno westchnęła, po czym usiadła w wygodnym fotelu Leii, automatycznie przystosowującym się do kształtów ciała.

- Miałam nadzieję, że ten Kueller blefuje.

- Nadal istnieje taka możliwość - stwierdziła Leia. - Luke może tylko przebywa gdzieś w pobliżu, a Kueller jeszcze go nie uwięził, chociaż czuje się zagrożony. Almania znajduje się tak daleko, że nie otrzymujemy stamtąd żadnych wiadomości. Nie mamy sposobu, żeby sprawdzić, czy powiedział prawdę.

Mon Mothma kiwnęła głową.

- Wygląda na to - ciągnęła Leia - że Kueller żywi urazę do mnie, a nie do Nowej Republiki. Z początku powiedział, że jeżeli nie zgodzę się na jego żądania, będzie zabijał członków mojej rodziny. Dopiero po namyśle dodał, że może zabijać mieszkańców światów należących do Republiki.

- Ackbar pokazywał mi taśmę z nagraniem tamtego hologramu - oznajmiła Mon Mothma. - Ja także odebrałam wrażenie, że to sprawa osobista.

Leia usiadła na krawędzi tapczanu.

- Wydaje mi się, że Kueller kiedyś wykonywał ćwiczenia mające zrobić z niego rycerza Jedi.

Oczy Mon Mothmy rozszerzyły się ze zdumienia.

- Masz na to jakiś dowód?

- Nic pewnego - odparła Leia. - Tylko tyle, że już kiedyś próbował się ze mną porozumieć. W taki sam sposób, w jaki Luke naucza swoich podopiecznych. A poza tym uniemożliwił myślową łączność, jaką starałam się nawiązać z Lukiem.

- To samo mógłby zrobić, gdyby posłużył się isalamirem - przypomniała starsza kobieta.

- To prawda - przyznała Leia - ale ja sądzę, że raczej ma wprawę w posługiwaniu się Ciemną Stroną. - Urwała i przez kilka sekund czekała, aż znaczenie tych słów dotrze do rozmówczyni. - Niestety, na Yavinie Cztery nie ma żadnych śladów pobytu Kuellera z Almanii. Wiemy tylko, że Luke stracił kilku uczniów -szkolenie Jedi jest ciężkie i nie wszyscy wytrzymują jego trudy. Możemy się spodziewać, że niektórzy z nich przeszli na Ciemną Stronę.

- Dlaczego miałby grozić właśnie tobie?

Leia zmarszczyła czoło. Wypowiedzenie następnych słów okazywało się trudniejsze, niż początkowo przypuszczała.

- Luke i ja jesteśmy Jedi najbardziej rzucającymi się w oczy -zaczęła. - Mój brat odbudował zakon rycerzy Jedi, a ja wychowuję dzieci, które już teraz wykazują duży talent. Luke nie raz i nie dwa udowodnił, że potrafi pokonać kogoś, kto jest silny, jeżeli chodzi o Ciemną Stronę.

- Ale jeżeli ten Kueller zabije ciebie i rozproszy uczniów Luke'a, stanie siew całej galaktyce najsilniejszą osobą władającą Mocą.

- A przynajmniej tak mu się wydaje - rzekła Leia.

- Nie sądzisz, że to wszystko brzmi prawdopodobnie?

- Tak. - Leia uśmiechnęła się do swoich myśli. - Nie ukrywam, że jestem tym przerażona. Ale jeśli to wszystko jest o wiele prostsze? Kueller może nie rozumieć, jak funkcjonuje rząd Nowej Republiki; może przypuszczać, że sprawuję władzę jak autokratka, przez co każde moje słowo staje się prawem. Gdyby tak wyglądała prawda, wówczas grożąc mojej rodzinie, mógłby zmusić mnie do zmiany zdania.

- Wobec tego wcale cię nie zna, nie sądzisz? - zapytała łagodnie Mon Mothma. - Ilekroć uświadamiasz sobie, że twoim bliskim grozi jakieś niebezpieczeństwo, stajesz się jeszcze silniejsza.

Leia poczuła, że pieką ją oczy. Potarła powieki. Nie oczekiwała współczucia. A przynajmniej nie w tej chwili. Może później, kiedy będzie miała trochę więcej czasu.

- Tak czy inaczej - odparła, postanawiając nie odpowiadać na ostatnią uwagę Mon Mothmy - rozwiązanie wygląda tak samo. Muszę ustąpić ze stanowiska przywódczyni Nowej Republiki.

Mon Mothma klasnęła w dłonie, po czym splotła je na podołku.

- Nie możesz teraz tego zrobić, Leio - powiedziała. - Rozmawiałam z kilkoma przyjaciółmi, jakich nadal mam w Senacie. Uważają, że jeżeli nie wygłosisz mowy w swojej obronie, wniosek o wotum nieufności zostanie przegłosowany. Senatorowie rozglądają się za kimś, kimkolwiek, kogo mogliby oskarżyć o podłożenie bomby. Uznają, że to wina Hana, a to oznacza, że obwinia także ciebie.

- Już to przemyślałam - oświadczyła Leia. Potarła ręce nerwowym gestem, do jakiego nie uciekała się od bardzo dawna. - Jeżeli ustąpię, głosowanie tego wniosku nie będzie miało sensu, prawda?

- No cóż, prawdę mówiąc, nie będzie miało sensu dopiero wówczas, jeżeli całkowicie zrezygnujesz, Leio - odparła starsza kobieta. - Jeżeli tylko na jakiś czas przestaniesz być przywódczynią, zostanie zarządzone.

Leia kiwnęła głową. Obawiała się czegoś takiego, ale teraz, kiedy się upewniła, doszła do przekonania, że nie wywarło to na niej większego wrażenia. Liczył się Luke. Liczyło się życie trojga dzieci.

Liczył się Han.

Po raz pierwszy, odkąd została wybrana na stanowisko przywódczyni Nowej Republiki, mogła lepiej przysłużyć się rodzinie jako osoba prywatna, a niejako dyplomatka.

- W takim razie złożę rezygnację - oświadczyła. - Głosowanie zostanie odwołane, a Kueller przestanie wykorzystywać Nową Republikę jako pretekst do rozprawienia się z moją rodziną.

- A jeżeli naprawdę chodzi mu o Nową Republikę? - zapytała Mon Mothma.

- Upewnimy się o tym dopiero wówczas, kiedy zacznie grozić komuś innemu - rzekła Leia. - Idę jednak o zakład, że nie wie aż tyle o innych przywódcach, którzy mogliby przejąć ster rządów. Myślę, że wpadnie w panikę, kiedy otrzyma wiadomość o mojej rezygnacji.

- Zapewne masz rację.

Leia przesunęła językiem po wargach, a później odwróciła się w stronę Mon Mothmy.

- Chciałabym, żebyś ty zajęła moje miejsce.

- Już nie jestem wybraną przedstawicielką - przypomniała była przywódczyni.

- Podobnie jak nie byłaś, kiedy powoływałaś do życia radę tymczasową - rzekła Leia. - W takiej sytuacji, jak ta, nie powinniśmy uciekać się do prowizorycznych rozwiązań. Musimy zarządzić głosowanie. Pamiętaj jednak o tym, że niedawno mieliśmy przedterminowe wybory. Nie możemy szybko przeprowadzić następnych. Chciałabym, żebyś mnie zastąpiła. Nikt się temu nie sprzeciwi. Wszyscy nadal darzą cię ogromnym szacunkiem i zaufaniem.

- Jeszcze kilka dni wcześniej to samo można byłoby powiedzieć o tobie.

Leia pokręciła głową.

- Opozycja w stosunku do mojego rządu narodziła się z chwilą, kiedy do Senatu wybrano byłych funkcjonariuszy Imperium. Nie stanowiło to niespodzianki, ale muszę przyznać, że mnie zabolało. No cóż, każdy wcześniej czy później musi pogodzić się z utratą władzy.

- Nowy Senat nie zgodzi się, żeby nowym szefem rządu została osoba narzucona przez poprzednią przywódczynię.

- Możliwe, że nie - zgodziła się Leia. - Musisz przekonać wszystkich, że to sytuacja kryzysowa. Ustalisz datę wyborów i oznajmisz, że będziesz sprawowała władzę tylko do tej chwili. Przekażę w twoje ręce ster rządów, składając formalne oświadczenie w formie nagrania.

- Nagrania, Leio? Dlaczego nie miałabyś zwołać na jutro nadzwyczajnego posiedzenia w tej sprawie?

- Ponieważ nie mam na to czasu. Mon Mothma przekrzywiła głowę.

- Co właściwie zamierzasz zrobić, moje dziecko? Leia wytrzymała jej spojrzenie.

- Lecę ratować brata.

Skip Sześć wyglądał jak gigantyczna kipiel wypełniona błotem i unosząca się mniej więcej pośrodku pasa asteroid. Z powierzchni górnej części Skipa odrywały się nitki szlamu, które ciągnęły się w przestworzach w ślad za asteroidą. Lądowanie „Sokołem" byłoby niemożliwe, ale Han nie poleciał swoim frachtowcem. Zamiast tego zaapelował do sumienia Any Blue (a raczej do jego resztek) i zapytał, czy nie pożyczyłaby skoczka.

Przemytnicy, którzy spędzali większość życia w Ostoi, budowali statki, idealnie nadające się do latania między asteroidami. Były to na ogół niewielkie i smukłe jednostki, nie mogące transportować ciężkich towarów, ale umożliwiające właścicielom podróżowanie z jednego miejsca do innego. Stateczki mogły lądować na każdej powierzchni, nie wyłączając błota, i startować w każdych warunkach, nawet podczas nieustannego bombardowania skalnymi bryłami, rażącymi powierzchnię Skipa Pięćdziesiąt Dwa.

Należąca do Blue jednostka została zmodyfikowana i dostosowana do osobistych potrzeb przemytniczki. W przeciwieństwie do innych statków, miała przestronną ładownię i większe pomieszczenie dla załogi. Natomiast w porównaniu z „Sokołem" wydawała się zaledwie śmigaczem. Chewie musiał zgiąć się we dwoje, żeby wejść do kabiny.

Mimo to z trudem się zmieścili. Han postanowił zabrać Zeena, Kida, Wynni i Chewiego. Blue oznajmiła, że poleci, ponieważ nie znosi myśli, iż Lando mógłby zginąć z rąk Reków. Solo musiał przekonywać Zeena i Kida (trzymając ich na muszce blastera), żeby przypomnieli sobie, ile zawdzięczają Calrissianowi - nie wyłączając nowych mebli i urządzeń, jakimi ozdobili prywatne komnaty. Lando musiałby walczyć o ich odzyskanie - oczywiście, jeżeli kiedykolwiek wróciłby ze spotkania z Nandreesonem. Wynni zgodziła się polecieć, kiedy powiedziano jej, że w wyprawie weźmie udział także Chewie. Chewbacca wprawdzie trochę zrzędził, ale Han ostrzegł go, że musi się z tym pogodzić. Najważniejsze było uratowanie Landa. Uporanie się z nie chcianymi zalotami mogło poczekać.

Mimo to Han, przygnieciony do nie wykończonej metalowej ściany kabiny pilota skoczka Blue, zastanawiał się, czy podjął słuszną decyzję. Stał, kuląc się za plecami dwojga dorosłych Wookiech, i z trudem oddychał, czując w nozdrzach zapach sierści. Na dodatek sylwetka Wynni zasłaniała mu cały iluminator. Mające wymiary kabiny „Sokoła" pomieszczenie dla załogi cuchnęło ludzkim potem i ostrymi woniami, wydzielanymi przez podnieconą samicę Wookie. Gorąco i zaduch były trudne do wytrzymania.

Blue posadziła ostrożnie skoczka pośrodku bagnistych moczarów. Nie sprawiłoby różnicy, gdyby uczyniła to mniej delikatnie. Wszyscy byli tak ściśnięci, że wyrzucić ich z kabiny mogłaby chyba tylko silna eksplozja. Co gorsza, otwieranie włazu zajęło Blue wyjątkowo dużo czasu.

Zeen i Kid, słaniając się na nogach, zaczęli przepychać siew stronę otwartej klapy, ale Wynni chwyciła Chewbaccę za rękę. Chewie szarpał się, usiłując ją uwolnić.

- Wynni - odezwał się Han tak oschle, jak potrafił. - Nie zechciałabyś z tym zaczekać, aż będziecie sami?

Sierść samicy natychmiast się zjeżyła, co u Wookiech stanowiło odpowiednik rumieńca wstydu. Puściła rękę Chewiego, który wybiegł z kabiny tak szybko, jak potrafił poruszać się zgięty we dwoje

Wookie.

Wynni ryknęła, zwracając się do Hana, ale on tylko wzruszył ramionami.

- Nie próbuję przeszkadzać ci w zalotach, Wynni - odparł. - Wiem jednak o tym, że Chewie ma już partnerkę, a ja chciałbym wydostać stąd Landa całego i zdrowego.

Samica warknęła, oceniając prawdopodobieństwo takiego zdarzenia. Han zignorował jej uwagę. Wynni nigdy nie przepadała za Calrissianem, ale posługiwała się podobnym do kuszy miotaczem jak artystka, a wszystko wskazywało na to, że takie kusze wywierają zbawienny wpływ na Glottalphibów.

Han odwiedził Skipa Sześć tylko raz, i najchętniej uczyniłby wszystko, byle tylko jak najszybciej zapomnieć o spotkaniu z Nandreesonem. Pamiętał, że doszło do niego, jeszcze zanim wybuchła Rebelia, a nawet nim poznał Chewiego. Kiedy razem z Blue pochylał się nad mapą Skipa Sześć, uświadomił sobie, że asteroida niemal wcale się nie zmieniła.

Do jaskini Glottalphiba wiodło kilka tuneli, ale te z pewnością będą strzeżone. Jedynym sposobem dostania się do jego nory było w tej sytuacji skorzystanie z wypełnionej błotnistą mazią otworu, stanowiącego wylot czegoś w rodzaju zjeżdżalni.

Chewie już wcześniej zgłosił zastrzeżenia, jakie żywił w związku z planami skorzystania z tej drogi. Uważał, że jego sierść się splącze, a kiedy błoto wyschnie, będzie ograniczało swobodę ruchów. Pragnąc rozproszyć jego obawy, Wynni zabrała dwa specjalne kombinezony, ale nie chciała dać Chewiemu żadnego, dopóki się nie zgodzi, aby pomagała mu przy rozbieraniu. Chewie rzucił Hanowi udręczone spojrzenie. Han wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale jego przyjaciel groźnie warknął. Mimo to przystał na żądanie Wynni.

Solo obiecał później Chewiemu, że pomoże mu wycofać się z tej obietnicy, chociaż nie miał pojęcia, w jaki sposób.

Na razie.

Oboje Wookie udali się do ładowni i przebierali się w kombinezony. Han żałował, że nie może pójść w ich ślady. Podszedł do włazu. Pozostali członkowie załogi tłoczyli się na krawędzi i spoglądali na wlot zjeżdżalni. Otwór był wypełniony ciepłą, wilgotną i bąbelkującą mazią. Nad powierzchnią unosiły się opary.

- Naprawdę chcesz, żebyśmy tam wchodzili? - zapytał Zeen, spoglądając z niedowierzaniem na Hana.

- Wolałbyś spotkać się z Rękami? - zapytał Solo. - Wolałbym zaczekać tu, aż wrócisz.

- Nie mamy żadnej gwarancji, że Calrissian jeszcze żyje - zauważył Kid.

- Lando doprowadzał Nandreesona do wściekłości całe lata -przypomniał Han. - Nie ma mowy o tym, żeby teraz Glottalphib sprawił mu radość i pozwolił, żeby zginął szybką, bezbolesną śmiercią.

- Han ma rację - odezwała się Blue. - Odkąd Calrissian został porwany, nie upłynęło dużo czasu. Z pewnością jeszcze żyje.

- Jeżeli zdecydujemy się na ratowanie Landa - powiedział Zeen -już nigdy nie będziemy mogli stanąć oko w oko z Nandreesonem.

- Sprawia ci to jakąś różnicę? - zakpił Solo.

- Po prostu nie chciałbym, żeby ten łuskowaty rzeźnik dobrał mi się do skóry.

- Jeżeli dobierze się komukolwiek do skóry, to raczej do naszej kochanej Muskularnej Any Blue - stwierdził słodko Kid. - To jej statek wylądował w tej błotnistej dziurze.

- Dziękuję- odcięła się przemytniczka. - To oznacza, że ja i Han nie mamy wyboru. Wy, chłopaki, także powinniście pójść w nasze ślady. Jeżeli zginę, wasze życie stanie się okropnie ponure.

- Z pewnością nie będzie takie ciekawe - przyznał Zeen.

- Ale prawdopodobnie bezpieczniejsze - dodał Kid.

Z czeluści ładowni doleciał pełen oburzenia ryk Chewbaccy. Na krawędzi luku pojawiły się najpierw dwie kudłate dłonie, a po chwili ukazał się sam Chewie. Wyglądał jak gigantyczne niemowlę, odziane w obcisły watowany kombinezon w rodzaju takiego, w jakie Leia ubierała wszystkie dzieci. Jedynym wyjątkiem był fakt, że strój Chewiego miał srebrzystą barwę i nie został obszyty koronkami. Sierść Wookiego była starannie uczesana, a włosy ukryte pod kapturem. Kombinezon przewiązano na szyi, przegubach i kostkach nóg tak mocno, że Han wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Czy gdybym wypełnił ten strój helem, zamieniłbyś się w gigantyczny balon? - zapytał.

Chewie prychnął. Drażnił go sam fakt, że musi przebywać w towarzystwie Wynni. Kpiny Hana wcale nie poprawiały jego samopoczucia.

- Uroczo wyglądasz, Chewbacco - odezwała się Blue. - Trochę za bardzo wysmażony, nie sądzicie?

Wookie ponownie zaryczał, po czym uniósł ręce i chwycił za skraj kaptura.

- Nie - sprzeciwił się Han. - Nie obchodzi mnie, ile jeszcze musisz znieść takich uwag. Zostaw kaptur tam, gdzie jest. I włóż maskę.

Chewie pokręcił głową.

- Włóż ją, Chewie. Nie musisz się tak irytować. Wiem, że to twoja sierść i że ty decydujesz.

- Kusza jest owinięta, jak chciałeś - powiedział Zeen, wręczając mu urządzenie. - Owinąłem także broń Wynni. Co się z nią stało?

Z głębi ładowni doleciało stłumione warknięcie. Han zmusił się, żeby znów się nie uśmiechnąć.

- Co jej zrobiłeś, Chewie?

Chewbacca wzruszył ramionami. Ujął kuszę i przewiesił przez plecy. Samą broń zabezpieczono przed wpływem wilgoci, ale pas pozostał nie owinięty.

Blue przecisnęła się obok Wookiego i zajrzała do ładowni.

- Chewbacco! - krzyknęła. - To wcale nie jest zabawne. Masz natychmiast ją rozwiązać!

Chewie rzucił na Hana spojrzenie, w którym kryło się błaganie o pomoc.

- Będzie nam potrzebna - odparł Solo. - Przykro mi, ale to prawda.

Chewie przycisnął guzik podnośnika, umieszczony na ścianie obok luku. Kiedy płyta powoli się uniosła, ukazała się ubrana w różowy kombinezon Wynni. Jej ręce, skrzyżowane na piersi w ten sposób, jakby kogoś obejmowała, zostały skrępowane na plecach linkami służącymi do wiązania nadgarstków. Nogi miała złączone i związane w kostkach, a maska luźno przylegała do twarzy.

Samica klęła, nie bacząc na to, że maska podskakuje przy każdym wydechu. Używała słów mowy Wookiech, których Han nigdy nie słyszał z ust Chewiego, nawet wówczas, kiedy jego przyjaciel był bardzo zdenerwowany.

Blue podeszła, żeby rozwiązać Wynni.

- Zaczekaj! - odezwał się Solo.

Zerwał maskę z twarzy samicy i przekonał się, że jej błękitne oczy przypominają dwie wąskie szparki. Wynni nie przestawała kląć Hana, jego przodków, żony, dzieci, a nawet statku.

- Uważaj - ostrzegł ją Solo. - Nikomu nie pozwalam tak mówić o „Sokole". A przynajmniej nie w mojej obecności.

Wynni warknęła. Blue szturchnęła ją w plecy.

- Jeżeli chcesz, żeby cię ktoś rozwiązał, lepiej się zamknij -powiedziała.

- Obiecaj, że dasz Chewiemu spokój, a wówczas cię rozwiążemy - oświadczył Han.

Wynni zacisnęła usta.

- Obiecaj - syknęła Blue. Samica kiwnęła głową. Tylko raz.

- Chewie, teraz ty obiecaj, że dasz spokój Wynni - zażądał Solo.

Chewbacca zawył.

- Obiecaj - powtórzył Han.

Chewie skrzyżował ręce na torsie, jeszcze bardziej napinając materiał kombinezonu na ramionach. Krótko warknął.

- A zatem wszystko załatwione - oznajmił Han. - Rozwiąż ją, Blue.

Kobieta rozwiązała linkę i ręce Wynni opadły wzdłuż boków. W tej samej sekundzie samica wysunęła pazury i rzuciła się na Chewbaccę. Zaskoczony atakiem Wookie cofnął się i oparł plecami o metalową ścianę. Wynni potknęła się, ale zanim runęła na płyty pokładu, została pochwycona przez Blue i Hana.

Była ciężka. Solo zachwiał się pod jej ciężarem, zwłaszcza że samica nie przestawała wyrywać się, warczeć i ryczeć.

- Przeproś, Chewie! Chewbacca pokręcił głową.

Wynni usiłowała schwycić nogę Hana. Chybiła, ale po kilku sekundach ponowiła próbę.

- Przeproś ją, niech to diabli, czy nie widzisz, że zaraz mnie zabije?

Chewie zaskomlał na znak, że przeprasza.

Wynni przestała się wyrywać. Opierając ciężar ciała na Hanie i Blue, stanęła prosto. Warknęła. Zeen pochylił się, by rozwiązać węzeł linki krępującej jej nogi.

- Uważam, że powinniśmy zostawić Wookiech na powierzchni - odezwał się Kid.

- A ja uważam, że to kiepski pomysł - sprzeciwił się Solo. Przeciągnął się. Wynni była niezwykle silna, może nawet silniejsza niż Chewbacca. - Myślę, że wy dwoje moglibyście przestać się kłócić, przynajmniej dopóki nie powrócimy na Skip Jeden. Na razie musicie ogłosić zawieszenie broni. Czy to jasne?

Chewbacca kiwnął głową, ale Wynni spiorunowała go spojrzeniem. Jej różowy kaptur się przekrzywił, a długie włosy zasłaniały oczy. Samica odgarnęła je jednym niecierpliwym machnięciem ręki.

- Wynni? - zapytał Solo. - Czy to jasne? Kiwnęła głową.

- To dobrze - powiedział Han. - Miejmy nadzieję, że w czasie waszej kłótni Rekowie nie zdążyli znaleźć się w pobliżu.

- Przypuszczasz, że Nandreeson już wie o naszej obecności? -zaniepokoił się Zeen.

- Sądzisz, że na tym Skipię może dziać się cokolwiek, o czym nie wiedziałby? - odparł Solo.

- Masz rację - przyznał przemytnik, wręczając Wynni kuszę. - A zatem ruszajmy w drogę.

- Ktoś musi być przywódcą tej wyprawy - zauważył Han.

- Tylko ty masz jakieś doświadczenie, jeżeli chodzi o wojskowe sprawy, generale - odezwała się Blue. - Przekazujemy dowództwo w twoje ręce.

Han poczuł wielką ulgę. Chewie i Wynni zaczęli się zachowywać, jakby chcieli potwierdzić jego najgorsze przeczucia. Solo obawiał się, że kiedy wszyscy znajdą się na dole, zaczną walczyć między sobą, uważając, że powinni skorzystać z okazji i przede wszystkim wyrównać osobiste porachunki.

- No, dobrze - powiedział w końcu. - W takim razie wskakujcie do tej dziury.

- Zawsze zabierasz nas w takie podniecające miejsca - zauważyła Blue, ale ścisnęła nos palcami jednej ręki i wyskoczyła przez otwarty właz skoczka. Wylądowała pośrodku otworu wypełnionego błotnistą mazią i zaczęła ześlizgiwać się po pochylni. Na ostatku zniknęły jej długie włosy.

- Chłopie, przez całe życie marzyłem o czymś takim - mruknął Zeen. - Najpierw unurzamy się w błocie, a potem staniemy przed obliczem Nandreesona. A wszystko z powodu Calrissiana, którego po prostu uwielbiam. Następnym razem, Solo, pamiętaj o tym, żeby zabrać swoich przyjaciół z rządu Nowej Republiki.

Przemytnik dał susa, ale wylądował na krawędzi otworu. Potknął się, stracił równowagę i wpadł do dziury z bąbelkującą mazią. Jako pierwsze zniknęły głowa i plecy.

Kid zamierzał zająć jego miejsce na progu włazu, ale Wynni odepchnęła go na bok. Nie mówiąc ani słowa, odbiła się i skoczyła. Wylądowała z takim impetem, że ochlapała mazią bok kadłuba skoczka. Jeden błotnisty bryzg rozprysnął się na twarzy Hana, który dopiero teraz mógł stwierdzić, że muł jest cieplejszy, niż przypuszczał, i wydziela woń podobną do odoru zgniłych jaj. Otarł twarz z błota wierzchem dłoni.

- Chewie - odezwał się słodko. - Chcesz być następny? Chewbacca zawył.

- W takim razie kolej na mnie - oświadczył Kid i skoczył. Wślizgnął się pod powierzchnię błota tak łatwo, jakby otwór został nasmarowany specjalnie dla niego.

- Lepiej ty, chłopie, niż ja miałbym utknąć między dwojgiem Wookiech - mruknął w ślad za nim Solo.

Chewie warknął. Han pokręcił głową.

- O, nie, nic z tego, Chewie - powiedział. - Ja powinienem skakać ostatni. Tak będzie najlepiej. Na wszelki wypadek, gdyby tu, na powierzchni, pojawiły się jakieś problemy. Jeżeli nie zjadę do was na dół, nie czekajcie na mnie, tylko spróbujcie uwolnić Landa.

Chewie prychnął, ale uniósł rękę i ścisnął nos palcami. Mimo iż miał na sobie obcisły kombinezon, wyglądał w nim mniej elegancko niż Blue w swoim skafandrze. Zamknął oczy i wygramolił się ze skoczka, ale kiedy stanął na krawędzi otworu, potknął się, przewrócił i wylądował brzuchem w błocie. Bryzgi znów ochlapały Hana, a zdumiony Wookie zaryczał. Próbował wstać, ale potknął się i wpadł do dziury.

Han ponownie otarł twarz, po czym ustawił zamek płyty włazu na automatyczne podnoszenie i opuszczanie, w ten sam sposób, jak pokazywała Blue. Odbił się od krawędzi i skoczył.

Przekonał się, że błoto jest gorące i ma konsystencję śluzu. Natychmiast go oblepiło, ale nie utrudniało ześlizgiwania. Powietrze w rurze, chociaż cuchnące szlamem, zatęchłe i przesycone wilgocią, mimo wszystko było powietrzem. Umożliwiało oddychanie, dopóki miało się nos i usta nie zalepione błotnistą mazią. Han ześlizgiwał się coraz niżej, zataczając kręgi, ponieważ rura miała kształt gigantycznej spirali. W miarę jak oddalał się od powierzchni, stawało się coraz ciemniej i ciemniej. Oblepiony cuchnącą mazią, ześlizgiwał siew absolutnych ciemnościach, nabierając prędkości.

Pomyślał, że może jednak popełnił błąd w obliczeniach. Błotnista zjeżdżalnia mogła mieć większą długość, niż przypuszczał. Jeśli zwężała się w jakimś miejscu, jego przyjaciele, stłoczeni jedni na drugich, może właśnie teraz się dusili.

Wyobraźnia Hana podsunęła mu obraz Chewiego i Wynni, którzy rozpaczliwie walczą o resztki tlenu, zabijając przy tej okazji Zeena i Kida. Rzecz jasna, Blue, która ześlizgiwała się pierwsza, udusiła się na samym początku walki.

Nagle Han przeleciał przez jakiś otwór, rozchlapując bryzgi błota we wszystkie strony. Przez chwilę koziołkował, szybując w stosunkowo chłodnym powietrzu, ale po chwili zanurkował głową w dół w najbrudniejszej wodzie, jaką kiedykolwiek widział. Zaczął tonąć niczym okręt mający przedziurawione dno i zamknął oczy, ale po chwili je otworzył. Przekonał się, że widzi mętną wodę, a w niej wirujące wokół niego nitki śluzu. Śluz, wodorosty i długie czarne włosy.

Blue szamotała się pod nim, ponieważ jej stopa utkwiła w szczelinie między kamieniami. Kobieta miała szeroko otwarte oczy, a w wydętych policzkach wciąż jeszcze dużo powietrza. Nie poddawała się panice, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Zgięta we dwoje, wyciągnęła ręce i szarpała łodygi wodorostów, które owinęły się wokół kostki.

Han wyciągnął z podeszwy niewielkie wibroostrze i zanurkował obok kobiety. Przepływając obok, dotknął ramienia Blue, by ją uspokoić. Przeciął pęk łodyg, po czym szarpnięciem uwolnił jej nogę ze szczeliny. Blue wypuściła z ust część powietrza. Bąble uniosły się ku powierzchni, otaczając ją i Hana niczym rój srebrzystych owadów. Dopiero teraz przemytniczka wpadła w panikę. Odepchnęła się z całej siły od pleców Hana, żeby szybciej wypłynąć na powierzchnię. Siła pchnięcia sprawiła, że ręka Hana wpadła w tę samą szczelinę, w której przedtem uwięzła noga kobiety. Solo poczuł żar, od którego zjeżyły mu się włosy, ale szybko się zorientował, że może wyciągnąć rękę. Wyszarpnął ją i przebierając nogami, zaczął płynąć ku powierzchni. Miał wrażenie, że za chwilę jego płuca eksplodują.

Kiedy wynurzył głowę, łapczywie zaczerpnął haust powietrza. Przekonał się, że jest ciepłe, przesycone wilgocią i pozbawione nieprzyjemnych woni. Smakowało doskonale. Mimo to czuł, że nie zaczerpnął go wystarczająco dużo. Zapewne było rozrzedzone.

- Miłe miejsce, Solo - odezwał się Zeen. Pływał w wodzie obok Kida, którego łysą czaszkę zdobiły łodygi wodorostów.

- Ta-a, ale powinieneś był nas ostrzec przed tym, że wpadniemy do wody - dodał jego towarzysz.

Powietrze, zgromadzone wewnątrz kombinezonu Chewiego, pomagało Wookiemu utrzymywać się na powierzchni. Wyglądało jednak na to, że kombinezon Wynni został przedziurawiony. Oboje nie mieli na głowach kapturów.

Wookie wydawali się mniejsi i szczuplejsi, kiedy ich sierść ociekała wodą.

Han poczuł, że na jego twarzy zaczyna pojawiać się szeroki uśmiech. Zniknął jednak w tej samej chwili, kiedy jego przyjaciel groźnie warknął.

- Gdzie jest Blue? - zapytał, odwracając głowę.

- Tutaj, ty synu parszywego śmieciarza. - Nie ukrywając wściekłości, przemytniczka zawzięcie młóciła rękami powierzchnię wody. Solo obawiał się, że jeżeli nie przestanie wymachiwać nimi w takim tempie, wkrótce może zabraknąć jej powietrza. - O mało co się nie utopiłam!

- Ach, Blue, przesadzasz - odparł. - Z pewnością dałabyś sobie sama radę.

- Za co ja tak cierpię? - ciągnęła kobieta, splunąwszy do wody. Jej długie włosy wiły się po policzkach niczym czarne węże, a resztki rozpuszczonego w wodzie makijażu ściekały po twarzy. Jedynie błękitny ząb przypominał Hanowi, że spogląda na Muskularną Anę Blue, kobietę-przemytniczkę. - Nie zarobię na tej wyprawie ani kredyta, a może właśnie w tej chwili sługusi Nandreesona rozbierają na części mój skoczek. Co więcej, brzegi tej dziury z wodą są tak wysokie, że siedzimy tu jak w pułapce. Zwróciłeś na to uwagę?

Han rozejrzał się po wąskiej jaskini. Rzeczywiście, wydawało się, że tafla wody styka się ze skalnymi ścianami. Nie zobaczył jednak ani śladu Glottalphibów. Widział tylko wodorosty. Kwiaty lilii. I komary.

- Musi być stąd jakieś wyjście - powiedział.

Zaczął płynąć przed siebie. Kiedy skręcił za róg jakiejś skały, stwierdził, że znajduje się w jeszcze większej jaskini. Na otaczającej staw kamiennej ławie siedziało sześciu Glottalphibów, a siódmy - Nandreeson - rozpierał się, do pasa zanurzony w wodzie.

Pośrodku stawu unosił się Lando, z wyraźnym trudem utrzymując głowę nad powierzchnią. Jego twarz była szara z wyczerpania, pod oczami czaiły się mroczne sińce, a każdy ospały ruch dowodził, że mężczyzna goni resztkami sił. Mimo to uśmiechnął się na widok przyjaciela.

- I to ma być ratunek, Hanie? - zapytał cicho.

- Nigdy nie powinieneś krytykować ludzi, którzy robią ci przysługę - odparł Solo.

Zza zakrętu ukazał się Chewie, a za nim płynęła Wynni. Powietrze w jaskini wypełniło się zagłuszającym wszystkie inne wonie odorem mokrej sierści Wookiech.

- Witaj, Solo - odezwał się Nandreeson. - Teraz, kiedy mam Calrissiana, zamierzałem zrezygnować z chęci pochwycenia ciebie. Uważałem, że jeden z was mi wystarczy. Ale, skoro już tu jesteś...

Machnął drobną ręką i wszystkich sześciu strażników smagnęło strugami ognia powierzchnię stawu.

Han odruchowo zanurzył głowę, ale nie zamknął oczu. Spoglądał, jak płoną pływające po powierzchni łodygi wodorostów. Zareagował tak szybko, że nawet nie zdążył zaczerpnąć wystarczającej ilości powietrza. Wydawało mu się, że Chewie nie zanurzył się całkowicie. Wymachiwał rękami i rozchlapywał wodę, usiłując ugasić płomienie.

Han wypłynął na powierzchnię.

- Jeżeli chciałbyś zacząć od początku - odezwał się Lando -powinieneś nas o tym uprzedzić. Zgotowalibyśmy ci odpowiednie powitanie.

- Daj sobie spokój z tym sarkazmem, chłopie - odparł Solo. - Na szczęście dowiedziałem się, gdzie jesteś.

- Ach, tak? - zapytał Lando. - Ciekaw jestem, na szczęście dla kogo?

- Dla mnie, rzecz jasna - wtrącił się Nandreeson. - Dzięki temu mam teraz i odwiecznego wroga, i jego kompana. Zabicie ciebie, Solo, przypieczętuje moją zemstę. Zabicie kochasia księżniczki...

- Męża - mruknął Han.

-.. .rozsławi moje imię po całej Ostoi.

- Co tu się właściwie dzieje? - zapytał Han, zwracając się do Calrissiana. - Czy on zamierza grać w wodnego hokeja, a ty masz służyć jako krążek?

- Coś w tym rodzaju - odparł Lando. - Zamierza się przyglądać, jak tonę.

- To miłe z jego strony - zauważył Solo. - Może niezbyt dramatyczne, ale jakie pomysłowe!

- Nie bardzo - stwierdził Lando. - Pamiętaj, że jest Glottalphibem. Ponieważ całe życie spędza w wodzie, myśl o utopieniu mnie była pierwszą, jaka przyszła mu do głowy.

- Wcale nie pierwszą - sprzeciwił się Nandreeson.

- Dodatkowy urok tego rozwiązania polega na tym, że nie można stąd uciec - ciągnął Calrissian.

- Nie istnieją takie miejsca, z których nie można by uciec -rzekł Han. - Obok Nandreesona znajdują się kamienne schody.

- Masz rację - zgodził się Lando. - Tylko nie mogę się do nich zbliżyć. Ilekroć próbuję, zawsze powstrzymują mnie jego zionący ogniem ziomkowie.

- Dlatego, że nie pomyślałeś o wszystkich aspektach swojej sytuacji - odparł Solo.

- A ty pomyślałeś? - zapytał Nandreeson. Pochylił się, burząc powierzchnię wody. - Jesteś tu dopiero od kilku chwil, Solo. Naprawdę uważasz, że rozszyfrowałeś moje plany?

- Nie było czego rozszyfrowywać, Nandreesonie - odezwał się Han. - Jesteś chciwy, pazerny i niezbyt rozgarnięty. Gdybyś miał chociaż połowę tego rozumu, co kiedyś Jabba, byłbyś teraz władcą całej Ostoi.

- Przecież jestem - obruszył się Glottalphib. Han pokręcił głową.

- Nie-e, skądże znowu. Gdybyś był władcą Ostoi, jakim cudem zebrałbym ekipę ratunkową?

- Jaką ekipę? - zapytał Zeen.

Chwycił Hana za rękę. Solo odwrócił się i stwierdził, że widzi tuż przed oczyma wylot lufy blastera przemytnika. Kid mierzył ze swojej broni w Chewiego, a Wynni trzymała przygotowany do strzału miotacz w kształcie kuszy.

- Wspaniała ekipa - burknął Lando. - Doskonała ekipa. Prawdę mówiąc, najlepsza, z jaką kiedykolwiek się spotkałem.

- Już mówiłem ci coś na temat tego sarkazmu - powtórzył Han. Popatrzył na Chewiego. Wookie wyglądał na zaskoczonego. Zapewne nie udawał.

- Wiesz, co, Solo? - odezwał się Nandreeson. - Miałeś rację. Ta śmierć przez utopienie naprawdę nie wydaje mi się czymś oryginalnym. A poza tym znudziło mi się obserwować, jak człowiek powoli rozstaje się z życiem. Przyspieszmy to trochę, dobrze?

Han uniósł ręce.

- Posłuchaj, kolego, właściwie nie to miałem na myśli... Zanurkował pod powierzchnię w tej samej chwili, kiedy zaczęła się strzelanina.

ROZDZIAŁ 32

Luke nie mógł nigdzie znaleźć zbiornika bacta, ale natknął się na coś jeszcze lepszego - pydyriańską leczniczą pałkę. Zapomniał o tym, że to właśnie na Pydyrze wynaleziono lecznicze pałki, których używano w całej galaktyce na długo przedtem, zanim zaczęto stosować zbiorniki bacta. Niektórzy nadal uważali, że pydyriańskie pałki są o wiele skuteczniejsze.

Żałował, że nie może w taki sam sposób rozwiązać problemu ręki. Zerwał większość zwisających płatów sztucznej skóry, ale widok poruszających się mechanizmów przypomniał mu aż nadto boleśnie o cenie, jaką musiał zapłacić, aby stać się rycerzem Jedi.

Kończył posługiwać się leczniczą pałką, kiedy poczuł silne zakłócenie Mocy. Zrozumiał, że gdzieś w pobliżu znalazła się ta sama znajoma istota, której obecność wyczuwał poprzednio. To jej istnienia był świadom, przebywając na Telti. Istota, która prześladowała go od pierwszej chwili, kiedy znalazł się w otaczających Almanię przestworzach. Ta sama, która wywabiła go z Coruscant i kazała lecieć aż tutaj, na spustoszony księżyc, unoszący się w odległym zakątku galaktyki.

Jakiś uczeń. Przynajmniej tego mógł być absolutnie pewien. Zawsze napawał go dumą fakt, że pamięta wszystkich uczniów, ale tego nie potrafił sobie przypomnieć. Chociaż, jeżeli miałby być zupełnie szczery, pamiętał tylko tych, którzy ukończyli szkolenie w jego akademii. Uczniowie, którzy ją opuścili, zanim nauczyli się wszystkiego, czego mogli, stawali się wspomnieniem; odchodzili w niebyt. Leia ostrzegła brata, że kiedyś będzie pamiętał jedynie fakt, że należeli do grona jego uczniów.

Odstawił leczniczą pałkę pod ścianę, po czym sięgnął po koszulę. Oczywiście, ani na chwilę nie rozstał się z rękojeścią świetlnego miecza, nadal wiszącą u pasa. Spojrzał w lustro. Całe plecy były pokryte białym osadem, który z wolna zaczynał przypominać piankę. Komputer ostrzegł Luke'a, że chora osoba powinna wypocząć, jeżeli chce, aby leczniczy osad okazał się skuteczny. Mistrz Jedi liczył na to, że będzie miał okazję to uczynić.

Utykając, powoli zszedł po schodach. Czuł się odrętwiały; bolały go wszystkie mięśnie. Pamiętał o tym, że jego organizm został osłabiony w czasie walki z różowymi mgłorobami. Jeszcze więcej sił utracił z powodu obrażeń, jakie odniósł podczas lądowania na Pydyrze, do czego zmusiła go katastrofa myśliwca. Oceniał, że zostało mu najwyżej dziesięć procent zasobów energii. Nie więcej.

„Wielkość nie ma znaczenia" — powiedział mu kiedyś Yoda.

Miał nadzieję, że to stwierdzenie może odnieść również do swojej siły.

Istota znajdowała się coraz bliżej. Była silna, ale władała Ciemną Stroną. Luke czuł tworzące się na powierzchni Mocy fale i zmarszczki. Odbierał wrażenie potęgi, jakiej nie wyczuwał u nikogo od czasu, kiedy spotkał się z Imperatorem. Mógł być absolutnie pewien, że nigdy nie kształcił ucznia, który dysponowałby taką siłą. Bez względu na to, kim mogła być owa istota, stała się potężna dopiero wówczas, kiedy opuściła jego akademię.

Tak potężna, że wprawiała w przerażenie samego Brakissa, którego Imperium porwało w dzieciństwie, żeby nauczyć go władać Ciemną Stroną.

Kiedyś Leia zapytała Luke'a, jak się czuje, kiedy wie, że w pobliżu znajduje się ktoś przesiąknięty Ciemną Stroną. Zaczynając naukę jako młody Jedi, nie miał czasu wykonać wszystkich ćwiczeń, żeby dobrze poznać to uczucie. Zrozumiał to dopiero później, kiedy stał się silniejszy i został rycerzem. Wówczas jednak nie potrafił siostrze odpowiedzieć.

Teraz mógłby.

Czuł się tak, jakby w samo południe upalnego dnia zaskoczyło go tornado. Jakby do ogrzanego pokoju ktoś wpuścił strumień lodowatego powietrza. Jakby nagle dowiedział się o śmierci kogoś kochanego.

Nie przestawał iść, kierując się ku miejscu, z którego promieniowała energia Ciemnej Strony. W miarę jak zbliżał się do jej źródła, uczucie przybierało na intensywności. Przechodząc obok drzwi, schwycił laskę, i utykając, wyszedł na zalaną blaskiem pydyriańskiego słońca ulicę. Przystanął pod łukiem kolumnady.

Zobaczył stojącego na bruku samotnego mężczyznę. Był wyższy niż on - wielu mężczyzn było wyższych niż Luke - i nosił długą czarną pelerynę, połyskujące buty i ochronny osobisty pancerz w rodzaju takich, jakie używano w czasach Imperium. Jedyną różnicę stanowiła twarz mężczyzny. Została osłonięta pośmiertną hendanyńską maską. Luke oglądał kiedyś takie maski tylko w muzeum, ale nie widział nikogo, kto by je nosił. Kształty maski przystosowywały się do rozmiarów twarzy. Hendanynowie zaczynali nosić takie osłony, kiedy dożywali sędziwego wieku. Po części dlatego, aby ukryć fakt, że są starzy, a częściowo, by zachować wspomnienia, zanim umrą. Zgromadzone w maskach informacje mogły zostać odczytane dopiero po śmierci właścicieli. Hendanyńskie maski, które oglądał Luke, nigdy jednak nie były używane.

Ta, którą nosił mężczyzna, idealnie przylegała do jego twarzy. Widać było wystające kości policzkowe, czarne i puste oczodoły, a także usta, wąskie i zaciśnięte w cienką linię. Maska miała biały kolor, ale tu i ówdzie widniały na niej czarne plamy. W kącikach otworów na oczy umieszczono miniaturowe drogocenne kryształy. O ile Luke dobrze pamiętał, klejnoty współpracowały z umieszczonymi obok nich elektronicznymi obwodami przechowującymi cechy osobowości nosicieli.

- Wciąż jeszcze mnie nie poznajesz, mistrzu Skywalkerze?

W głosie dźwięczały głębokie tony, których Luke sobie nie przypominał. Mimo to rozpoznawał sposób akcentowania wyrazów. Głos należał z pewnością do osoby dorosłej. Luke pamiętał go z czasów, kiedy słowa wypowiadał młodzieniec. Wówczas jeszcze nie słyszało się tej głębi.

- Dolf? - powiedział, starając się włożyć w to pytanie tyle pewności siebie, na ile potrafił się zdobyć.

Usta pośmiertnej maski zacisnęły się w jeszcze cieńszą linię. Luke poczuł falę zdumienia, napływającą od rozmówcy. Zorientował się, że Dolf liczył na to, iż go nie pozna.

- Jesteś lepszy, niż przypuszczałem - odezwał się zamaskowany mężczyzna. Jego niski, dźwięczny głos poniósł się po opustoszałej ulicy. Zerwał się podmuch suchego wiatru, który zaszeleścił fałdami czarnej peleryny. - Ale teraz nazywam się Kueller.

Mistrz Jedi zrozumiał, że wszystko zależy od tego, w jaki sposób zachowa się w ciągu kilku najbliższych minut. Pamiętał, że Dolf zaliczał się do wyjątkowo uzdolnionych uczniów, aczkolwiek zawsze wykazywał skłonność do ulegania wpływom Ciemnej Strony Mocy. Takie poddawanie się jej urokom nie było zresztą niczym niezwykłym. Wszyscy uczniowie Luke'a musieli walczyć z mniej chwalebnymi cechami własnych charakterów. Większość odnosiła zwycięstwa w tych walkach, ale Dolf nie przebywał w akademii na tyle długo, by wyrobić w sobie umiejętność przeciwstawiania się zakusom ciemności. Opuścił uczelnię w środku pewnej nocy, po tym, jak otrzymał wiadomość z domu.

- Odleciałeś, zanim miałem okazję złożyć ci kondolencje z powodu śmierci członków rodziny - powiedział Skywalker.

Dolf— Luke wciąż jeszcze nie chciał nawet w myślach nazywać go Kuellerem - uśmiechnął się, usłyszawszy te słowa. Pośmiertna maska zdumiewająco wiernie powtarzała wszystkie ruchy jego twarzy.

- Dziękuję ci, m i s t r z u - powiedział.

Nagle uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny równie niespodziewanie, jak się pojawił. Wyglądało to niesamowicie. Widocznie pośmiertną maskę zaprojektowano w taki sposób, żeby wzbudzała prymitywne, paniczne przerażenie. Zniknięcie uśmiechu sprawiło, że Skywalker niemal -niemal- cofnął się pod ścianę. Zrozumiał, że mniej odporny człowiek poczułby się tym widokiem zdruzgotany, zmiażdżony.

- Ale - ciągnął tymczasem Dolf - twoje wyrazy współczucia są tyleż nieszczere, co spóźnione. Je'harowie bestialsko zamordowali członków mojej rodziny. Moi bliscy nie mieli szybkiej ani lekkiej śmierci. Rodziców przywiązano do pali mostu wiodącego do jednego z ich pałaców i pozwolono, aby zgnili, prażąc się w promieniach słońca. Zanim skonali, męczyli się cały tydzień. Nie miałem o niczym pojęcia, kiedy to się działo. Dowiedziałem się dopiero później, ponieważ Je'harowie pozostawili ich ciała, żebym mógł je obejrzeć. Nigdy sienie dowiesz, jak to jest, kiedy widzi się zwęglone i rozsypujące się szkielety ludzi, którzy cię wychowywali, i kiedy wokoło rozprzestrzenia się odór, jakiego nie powinna wydzielać żadna żywa istota. Nie wiesz, co wówczas czuje człowiek.

Pamięć Luke'a podsunęła mu widok ciał cioci Beru i wuja Owena, kiedy widział je po raz ostatni. Zwłoki były spalone i prawie niemożliwe do rozpoznania, a nad szczątkami wciąż jeszcze unosiły się kłęby gryzącego dymu. W ciągu tych wszystkich lat, jakie upłynęły od ich śmierci, jedyną pociechę stanowiła myśl, że oboje umarli razem; tak samo, jak żyli.

- Nie - odezwał się w końcu. - Przypuszczam, że nie wiem, co wówczas naprawdę czuje człowiek.

Pamiętał, co sam poczuł. W jednej chwili musiał przemienić się z chłopaka w dorosłego mężczyznę. Musiał rzucić wyzwanie złu, które było odpowiedzialne za śmierć członków jego rodziny.

Ale nie stał się potworem. Rozumiał ból, jaki odczuwał Dolf, ale nie sposób, w jaki nań zareagował.

- Kiedy powróciłem do domu - ciągnął mężczyzna, jakby nie usłyszał uwagi Luke'a - pochowałem rodziców i zaprzysiągłem zemstę Je'harom. Zemstę, którą wywarłem, nie korzystając z twojej pomocy. Teraz jestem bardzo silny, Skywalkerze. Stanę się jeszcze silniejszy. Silniejszy niż ty.

- Czy to ma dla ciebie aż takie znaczenie? - zapytał mistrz Jedi. Opierał ciężar ciała na lasce silniej, niż naprawdę musiał. Chciał, by Dolf pomyślał, że Skywalker jest słabszy niż w rzeczywistości.

- Oczywiście - obruszył się mężczyzna. - Twój rząd przebaczył Je'harom. Twoja siostra nawiązała kontakty handlowe z ich przedstawicielami i traktowała ich jak prawowitych władców, a nie jak terrorystów, którymi byli w rzeczywistości. Dopiero ja, działając z początku sam, a później z pomocą innych ludzi, ujawniłem wszystkim, kim naprawdę byli Je'harowie.

- Kim? - zainteresował się mistrz Jedi.

- Potworami - szepnął Dolf. - Potworami, Skywalkerze. Ale ty chyba tego nie rozumiesz.

- Nie - przyznał Luke. - Nie rozumiem. - Kuśtykając, podszedł kilka kroków w stronę mężczyzny. Podmuch wiatru rozwiał połę peleryny Dolfa, ukazując wiszącą u boku rękojeść świetlnego miecza. - Powiedz mi, Dolfie, na czym polega różnica między Je'harami a tobą?

Usta pośmiertnej maski zacisnęły się w jeszcze cieńszą linię, przez co przypominająca trupią czaszkę twarz zaczęła wyglądać jak wyciosana z kamienia.

- Czy mówienie zagadkami tak bardzo cię bawi, Skywalkerze? Czy tylko uciekasz się do tego, żeby zyskać na czasie?

- Uciekam się do tego - odpowiedział Luke - ponieważ naprawdę chcę się dowiedzieć. Unicestwiłeś wszystkie istoty żyjące na tym świecie. Podejrzewam, że kiedy przebywałem w tym budynku, zabiłeś istoty żyjące także na innej planecie. Je'harowie mordowali obywateli, nie zgadzających się z ich sposobem sprawowania władzy na Almanii. Morderstwo jest morderstwem, Dolfie, przynajmniej dla mnie. A dla ciebie?

Pośmiertna maska zadrżała, jakby chciała oddzielić się od twarzy.

- Nazywam się Kueller - oświadczył jej właściciel.

- Nazywasz się Dolf - odrzekł Luke. - Zamierzam rozmawiać tylko z Dolfem. Ten Dolf, którego pamiętam, był uzdolnionym uroczym chłopcem, mającym przed sobą wielką przyszłość. Tylko z tym chłopcem chcę rozmawiać.

- Tamten Dolf nie żyje - oświadczył Dolf. - Je'harowie zamordowali go w tym samym okresie, kiedy pozbawili życia członków jego rodziny.

- I zostawili zamiast niego Kuellera?

- Tak - szepnął mężczyzna.

- Przecież nie potrzebujesz Kuellera - oznajmił mistrz Jedi. - Kueller pomógł ci przeżyć, ale później przestał być potrzebny. Teraz masz mnie. Dolfie, wróć ze mną. Wróć na Yavin Cztery. Zaleczymy wszystkie rany, jakie Je'harowie zadali twojemu sercu.

Pośmiertna maska tym razem nie zadrżała, ale w mrocznych oczodołach błysnęły prawdziwe oczy. Luke mógł dostrzec ich zarys, lecz nie widział kształtu ani barwy. Po chwili zgasły jednak nawet błyski.

- Potrafisz zaleczyć te rany? - W głosie mężczyzny brzmiał sarkazm, którego nawet nie próbował ukrywać. Oczy zniknęły, a zamiast nich było widać znów tylko dwa ciemne otwory. - Potrafisz wskrzesić moich bliskich, Skywalkerze? Bardzo wątpię. Nie sądzę, żeby nawet sztuczki Jedi mogły sprawić, że zmarli wrócą do świata żywych.

- Wszyscy czasami doświadczamy głębokiego bólu - odezwał się Luke. - To cena przeżycia, ale liczy się to, jak radzimy sobie z tym uczuciem.

- Poradziłem sobie na swój sposób - odparł Dolf. - I nadal zamierzam sobie tak samo radzić. Dopilnuję, żeby już nigdy w galaktyce nie pojawił się nikt podobny do Je'harów.

- Jak zamierzasz to osiągnąć?

Dolf wykonał zamaszysty gest dłonią, ukrytą w czarnej rękawicy.

- Je'harowie całego wszechświata muszą zniknąć, a z nimi wszyscy, którzy im służą. Tacy, jak na przykład Organa Solo i jej ministrowie.

- Leia nie miała nic wspólnego z zamordowaniem członków twojej rodziny - zauważył Skywalker.

- Właśnie. - Głos Dolfa nabrał jeszcze większej głębi. - A była jedną z niewielu osób, które mogły jej zapobiec.

Nienawiść tak bardzo przepełniała jego serce, że niemal je rozsadzała. Wzmacniała energię Ciemnej Strony. Nic dziwnego, że młodzieniec tak szybko stał się taki silny.

Luke przystanął kilka kroków przed Dolfem.

- Brakiss powiedział, że chciałeś, bym tu przybył. Mężczyzna kiwnął głową.

- Chciałbym dać ci możliwość wyboru, mistrzu Skywalkerze. Potrzebuję twojej siły. Przyłącz się do mnie, żebyśmy mogli razem oczyścić ze złych Je'harów cały wszechświat. Razem uczynimy go lepszym, szczęśliwszym.

- Przyłączę się do ciebie - odparł mistrz Jedi -jeżeli wyrzekniesz się Ciemnej Strony.

Dolf się roześmiał. Dźwięk miał głębokie brzmienie, ale kiedy odbił się echem od kamiennych murów, promieniowało od niego lodowate zimno.

- Powinieneś był już dawno się nauczyć, Skywalkerze. Nie istnieje nic takiego jak Ciemna Strona. Właściwości-, jakie przypisujesz Mocy, zostały ci narzucone przez starego, niedołężnego i przerażonego mężczyznę, tylko w tym celu, żebyś nigdy nie osiągnął szczytu własnych możliwości. Przyłącz się do mnie, Skywalkerze, a wówczas może staniesz się tym, kim powinieneś - najpotężniejszym człowiekiem w całej galaktyce. Dopiero wtedy Moc będzie z tobą. Dzięki niej otrzymasz wszystko, czego zapragniesz.

- Już to mam - odparł Luke.

- Masz? - zapytał cicho Dolf. - Doprawdy, mistrzu Skywalkerze? Twoja siostra ma troje dzieci i kochającego męża. Ty jednak nie możesz paść w niczyje objęcia. Masz przyjaciół, ale nie rodzinę. Nauczasz sztuczek, które sam poznałeś przed wielu laty, i przemierzasz galaktykę, usiłując sprostać rozmaitym wyzwaniom. Może nawet latasz w tym celu, by je wyszukiwać. Właściwie żadnego miejsca nie możesz nazwać swoim domem. Czy właśnie tego oczekujesz od życia, Skywalkerze?

- Życie wszystkich osób można opisać w taki sposób, żeby wydawało się nieszczęśliwe, Dolfie - odparł Luke. - Ja nie narzekam na swoje. Doceniam jego radosne strony i nie zamieniłbym go na inne.

- Nawet wówczas, gdyby mogło okazać się lepsze?

- Nie, jeżeli miałoby to być życie na twoją modłę.

- A zatem, niech będzie, jak chcesz, Skywalkerze. Pośmiertna maska skamieniała i stała się znów częścią Dolfa.

Luke zauważył fizyczną przemianę, jaka w niej nastąpiła, i zrozumiał, że odtąd będzie widział tylko Kuellera - mężczyznę, w którego przeistoczył się były uczeń. Nie może liczyć na dalszą wymianę poglądów z chłopakiem, którego kiedyś znał i uczył w swojej akademii.

Nie spiesząc się, Kueller odpiął rękojeść świetlnego miecza i wysunął ostrze barwy czystego błękitu. W powietrzu dał się słyszeć syk i buczenie.

- Nie chcę stawać do walki z tobą, Dolfie - odezwał się mistrz

Jedi.

- Nie będziesz walczył z Dolfem - oświadczył Kueller.

Zaatakował Skywalkera, ale Luke, spodziewając się tego, zareagował w mgnieniu oka. Chwycił własną broń, włączył klingę i wyciągnąwszy rękę, zasłonił się przed ciosem przeciwnika. Rozległo się skwierczenie, a we wszystkie strony strzeliły snopy iskier. Mimo iż każdy ruch ręki potęgował ból w jego plecach, Luke skupił całą uwagę na świetlistych ostrzach. Parował, bronił się i blokował, ale ani razu nie zaatakował. Postanowił zaczekać, aż mężczyzna się odsłoni. Dopiero wówczas przejdzie do kontrataku.

Kueller wymierzył cios w lewy bok, później w prawy, a na końcu w serce. Luke zablokował wszystkie pchnięcia, przyjmując je na własną klingę. Mężczyzna natarł silniej, co zmusiło Skywalkera do cofnięcia się w stronę domu. Mimo to, kiedy mistrz Jedi oparł ciężar ciała na złamanej nodze, potknął się i musiał przyklęknąć na jedno kolano. Poczuł falę przejmującego bólu, która popłynęła w górę jego uda. Kueller zamachnął się, mierząc w ramię, ale Skywalker upadł i przeturlał się na bok. Jego plecy przeniknął żywy ogień. Luke zrozumiał, że w ranę wbiły się drobiny ulicznego kurzu.

Z trudem wstał i rzucił się na atakującego Kuellera, jednak rozciął tylko połę jego peleryny. W powietrzu słyszało się raz cichsze, a raz głośniejsze buczenie świetlistych ostrzy. Po twarzy Luke'a spływały krople potu. Mistrz Jedi czuł, że traci wszystkie siły. W ciągu ostatnich kilku dni przeżył zbyt wiele przygód, które wyczerpały go i osłabiły. Mimo to nie przestawał obserwować ruchów mężczyzny. Żył nimi, blokował je i przeczuwał, kiedy mogą zdarzyć się następne. Nie ustępował placu boju.

Kueller postanowił zadać całą serię pięciu błyskawicznych ciosów. Jego niespodziewany atak sprawił, że Skywalker musiał cofnąć się pod samą ścianę. Luke parował pchnięcia, parował, parował, lecz miał trudności z zachowaniem równowagi. Jego noga została złamana w kostce i nie mogła utrzymywać ciężaru ciała. Tymczasem mężczyzna zadał cios, mierząc znów w lewy bok Skywalkera. Luke wygiął ciało, starając się zejść z drogi świetlistej klingi przeciwnika, a Kueller zadał szybko następne pchnięcie. Mistrz Jedi poczuł, jak kostka załamuje się, ale jakimś cudem nie upadł. Kueller natarł energiczniej i wytrącił rękojeść broni z jego dłoni.

Skierował ostrze własnego miecza w ten sposób, że koniec błękitnej klingi znieruchomiał pod brodą Skywalkera. Mistrz Jedi czuł promieniujące od niej ciepło. Wyczuwał także woń ozonu.

- Powinienem teraz cię zabić - odezwał się Kueller.

Luke ciężko dyszał, ale nie obawiał się, że zginie. Mógłby przywołać broń, by wskoczyła do ręki. Mógłby nadal walczyć, coś jednak mówiło mu, że mężczyzna jeszcze nie jest gotów pozbawić go życia.

Skierował spojrzenie w głąb oczodołów przeciwnika.

- Zabicie mnie nie sprawi, że staniesz się silniejszy. Maska się rozciągnęła, co sprawiło wrażenie, jakby trupia czaszka uśmiechnęła się z czeluści grobu.

- Ależ oczywiście, że się stanę, mistrzu Skywalkerze.

- Nie - zaprzeczył Luke. - Rycerz Jedi nie boi się śmierci. Cieszy się, kiedy wie, że nadchodzi.

- Czy zamierzasz przekonać o tym mnie, Skywalkerze, czy siebie?

- Ciebie, Dolfie.

- Nie nazywam się Dolf!

- Jak sobie życzysz - odparł Luke.

Ostrożnie przeniósł część ciężaru ciała na złamaną nogę. Poczuł, że cała zdrętwiała.

- Powinienem cię zabić - powtórzył Kueller - ale jesteś mi potrzebny, żeby zwabić tu siostrę.

- Nie spodoba ci się, kiedy będziesz musiał spotkać się i z nią, i ze mną.

Kueller pstryknął palcami. Z sąsiednich budynków wyszło na ulicę kilkudziesięciu imperialnych szturmowców. Ich białe pancerze połyskiwały w promieniach słońca.

- Zabrać go na Almanię.

- Aż tylu żołnierzy, żeby pochwycić samotnego mężczyznę? -zapytał Luke. Nie ukrywał rozbawienia.

- Dobrze wiem, kim jesteś, Skywalkerze. - Kueller nie przestawał trzymać końca świetlnego miecza pod brodą mistrza Jedi. - Nie zamierzam ryzykować. Nie mogę nie doceniać twoich umiejętności.

Szturmowcy otoczyli kołem Skywalkera. Luke zebrał siew sobie, zamierzając wyskoczyć z kręgu, ale nagle poczuł, że coś ukłuło go w tył szyi. Zaskoczony, odwrócił się i uniósł ręce. Zobaczył stojącego przed nim szturmowca trzymającego cienką igłę.

- Dobranoc, mistrzu Skywalkerze - usłyszał głos Kuellera. Osunął się na kamienne płyty chodnika.

Leia kończyła przygotowywać „Alderaan" do lotu. Jednostka została zaprojektowana specjalnie dla niej. Mogła służyć jako statek ratunkowy, kiedy go potrzebowała, albo jako transportowiec umożliwiający ucieczkę, jeżeli wymagały tego okoliczności, jak na przykład wówczas, kiedy Hethrir porwał jej dzieci. „Alderaan" nie miał namalowanych żadnych znaków na kadłubie, a jego nazwę znało zaledwie kilka osób. Na żądanie, by ją ujawnić, pokładowy komputer podawał tylko numer identyfikacyjny oraz informację, że właścicielką jest kobieta o imieniu Lelila. Prawdę mówiąc, imię to było przezwiskiem Leii, nadanym w czasach, kiedy była dziewczynką. Później stało się jej drugą tożsamością, i służyło jej dobrze, jak niedawno, podczas poszukiwań dzieci.

Z pewnością nie zawiedzie i teraz, kiedy wyrusza na poszukiwania brata.

„Luke'u?" - wysłała jeszcze raz wiązkę myśli, ale ponownie nie usłyszała niczego w odpowiedzi.

Kiedy widziała brata na tamtym hologramie, sprawiał wrażenie ciężko rannego. Możliwe, że nie przeżył eksplozji swojego X-skrzydłowca.

Możliwe, możliwe, możliwe. Leia nie mogła się pogodzić z tym, że nie wie na pewno. Już nieraz zdarzało się, że Luke był uznawany za zmarłego. W ciągu tych wszystkich lat Leia nauczyła się jednak wierzyć, że jej brat potrafi radzić sobie w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Zaczęła być tego pewna, kiedy razem z Calrissianem znalazła go, wiszącego głową w dół na elektronicznym wiatromierzu, zainstalowanym w dolnej części Miasta w Chmurach.

W końcu posłużyła się siecią komputerową i wysłała zaszyfrowaną wiadomość, zamierzając odnaleźć Artoo. Zapewne mały robot był wciąż jeszcze naprawiany. Kloperianie dwukrotnie usiłowali go zniszczyć. Leia wydała zarządzenie, będące jednym z ostatnich aktów prawnych, jakie ogłosiła przed odlotem, żeby istoty, które wówczas pełniły służbę w remontowym hangarze, zostały zawieszone w obowiązkach do czasu, aż się upewni, że to nie one majstrowały przy myśliwcach. Podejrzewała je, pamiętając o tym, w jaki sposób odnosiły się do automatów. Gdyby zostawiły Artoo i Threepia w spokoju, podobnie jak wszyscy inni uważałaby Kloperian za niewinne ofiary.

Postanowiła, że poleci sama, jeżeli Artoo nie przybędzie szybko na jej wezwanie. Czas mógł się okazać czynnikiem decydującym o powodzeniu. Jeżeli Luke żył, ale odniósł ciężkie rany, może nie potrafi teraz bronić się przed atakami. Czasami to, co czynił w obecności innych, mogło wydawać się im czarodziejskimi sztuczkami, Leia wiedziała jednak, że w rzeczywistości jej brat jest takim samym człowiekiem jak wszyscy inni.

Tak samo wrażliwym.

Śmierć nie oszczędzała nawet najpotężniejszych rycerzy ani mistrzów Jedi. Leia pamiętała, jak umierał Obi-Wan Kenobi. Uniósł rękę, z której nie wypuścił świetlnego miecza, i pozwolił, żeby Vader, machnąwszy z góry na dół ostrzem własnej broni, rozciął go na połowy.

Wspomnienie tej sceny prześladowało ją przez te wszystkie lata. Mimo iż jej brat uważał, że była to chwila największego triumfu Bena, ona zawsze widziała w tym ograniczenie potęgi Mocy.

Kiedy Obi-Wan Kenobi jeszcze żył, nigdy z nim nie rozmawiała. Uczyniła to dopiero później, kiedy stał się zjawą, podobnie jak jej ojciec i Yoda. Obi-Wan rzeczywiście sprawiał wrażenie kogoś potężnego. Był zarazem nauczycielem i przewodnikiem, ale również kimś więcej.

Usłyszała, jak ktoś puka do drzwi, i odwróciła się jak użądlona. Nikt z wyjątkiem Mon Mothmy nie wiedział, gdzie przebywa, a starsza kobieta nie przyszłaby odwiedzić jej właśnie tutaj. Gdyby zaś Artoo otrzymał wiadomość, wszedłby do środka, nie pukając.

Wcisnęła klawisz i włączyła monitor, współpracujący z kamerą śledzącą, co dzieje się na zewnątrz. Ujrzała stojącego za drzwiami Wedge'a, odzianego w mundur generała. Mężczyzna miał starannie uczesane włosy i przyciskał ramieniem do boku wojskową czapkę. Wyglądał bardzo poważnie, jakby chciał w ten sposób podkreślić, że jego wizyta ma charakter oficjalny.

Leia odnosiła wrażenie, że zasycha jej w ustach. Choć nie uwierzyłaby, gdyby ktoś powiedział, że będzie się bała przyjaciela, ale naprawdę ogarnęło ją coś w rodzaju lęku. Obawiała się, że Wedge zechce namawiać ją, aby została. Tymczasem Leia nie chciała zawiadamiać nikogo o tym, że odlatuje... a przynajmniej nie teraz, kiedy do startu nadal zostawało trochę czasu.

Z drugiej strony, nie mogła go nie wpuścić. Otworzyła właz i postanowiła, że zaczeka na mężczyznę w sterowni.

Wchodząc, generał musiał się pochylić, by nie zawadzić głową o framugę.

- Jesteś tam, Leio? - zapytał. - Przysłała mnie Mon Mothma.

- Nie namówisz mnie, żebym została, Wedge'u - powiedziała. - Bez względu na to, jak będziesz się starał. Luke znalazł się w poważnych tarapatach, ja nie mogę się porozumieć z Hanem, a zanim członkowie Senatu zbiorą się i podejmą uchwałę, że trzeba zorganizować wyprawę ratunkową, mój brat może stracić życie.

Antilles położył generalską czapkę na fotelu drugiego pilota.

- Wiem o tym, Leio - powiedział. - Nie musisz tłumaczyć się przede mną z tego, co robisz. Mon Mothma nie przysłała mnie tu, żebym próbował cię powstrzymać. Poleciła mi, żebym ci towarzyszył.

Leia pokręciła głową.

- To chyba nie jest konieczne, Wedge'u. Lepiej będzie, jeżeli polecę sama. Jeżeli chciałbyś mi pomóc, postaraj się znaleźć Artoo.

- Nie zrozumiałaś mnie, Leio - odparł generał Antilles. - Mon Mothma wydała rozkaz, żebym towarzyszył ci jako dowódca floty.

Leia nagle poczuła, że nogi załamują się pod ciężarem jej ciała. Oparła się o konsoletę naszpikowaną przyrządami pomiarowymi i kontrolnymi.

- Floty? - powtórzyła. - Nie może tego zrobić. Musiałaby mieć na to zgodę większości senatorów.

- Rzeczywiście, tak powinno to wyglądać od strony oficjalnej - przyznał Wedge. - Mimo to sama wiesz, że istnieją sposoby, dzięki którym nie trzeba się uciekać do tak skomplikowanej procedury.

- Nie może sobie na to pozwolić - stwierdziła Leia. - Senatorowie, mający za sobą imperialną przeszłość, będą chcieli ją ukrzyżować.

- Nie będą, jeżeli za wcześnie się nie dowiedzą - uspokoił ją mężczyzna. - A kiedy zechcą się sprzeciwić, po flocie nie zostanie ani śladu.

- Ale wówczas usuną ją ze stanowiska przywódczyni Nowej Republiki - rzekła Leia. - Wedge'u, gdy prosiłam ją, żeby zajęła moje miejsce, starałam się nie dopuścić właśnie do takiej sytuacji.

- Zaufaj Mon Mothmie, Leia. Pamiętasz, potrafiła pogodzić mające rozbieżne interesy grupki Rebeliantów i zjednoczyć je, a później stworzyć silny rząd. Ta kobieta jest chytrzejsza, niż przypuszczasz.

Leia musiała przyznać, że uwaga Wedge'a zupełnie ją zaskoczyła. Zmarszczyła brwi.

- Na czym polega jej plan? - zapytała.

- Przede wszystkim zamierza pozwolić nam odlecieć. Właśnie w tej chwili jednostki floty przygotowują się do startu. Uważa, że powinniśmy jak najszybciej pozbyć się tego Kuellera. I jeżeli ty będziesz dowodziła tą wyprawą, Leio, z pewnością ten cel osiągniemy.

- Gdzie kryje się w tym wszystkim chociaż odrobina przebiegłości?

- Jeśli zwyciężymy, Mon Mothma zamierza przypisać całą zasługę tobie. Twoje zwycięstwo zapobiegnie głosowaniu wniosku o wotum nieufności. To z kolei pozwoli ci nadal pełnić funkcję przywódczyni.

- A jeżeli przegramy?

- Zrzuci na nas całą winę. Potępi nas - odparł Antilles. - Oświadczy, że jesteśmy wyrzutkami, którzy nie pytając o zgodę, wyruszyli na wyprawę, żeby ocalić Nową Republikę, ale przegrali. - Wedge pochylił się ku Leii. Wyraz jego twarzy dowodził, że mówi, co myśli. - A zresztą, jeżeli przegramy, Leio, nasza reputacja nie będzie nikogo obchodziła.

- Będzie obchodziła moje dzieci - przypomniała kobieta.

- Twoje dzieci znajdą się pod ochroną. Mon Mothma uświadamia sobie, jak bardzo są cenne. To prawdziwe szczęście, że w tej chwili nie przebywają na Coruscant. Dzięki temu Mon Mothma może manipulować informacjami, jak zechce.

- Flota... - rzekła z namysłem Leia, czując, że powoli oswaja się z tą myślą. Jeżeli będzie dysponowała flotą, może mieć większą szansę pokonania przeciwnika. Kueller spodziewa się, że spełni jego żądanie i zrezygnuje, albo przynajmniej wstrzyma się z podjęciem decyzji, dopóki nie otrzyma od niego następnej wiadomości. A może, jeżeli naprawdę zna ją tak dobrze, jak przypuszcza, domyśli się, że Leia podejmie próbę uwolnienia Luke'a. Z pewnością jednak nie będzie się spodziewał, że przyleci na czele całej floty. - Jak wygląda sytuacja, jeżeli chodzi o X-skrzydłowce?

- Większość maszyn nie nadaje się do lotu - odparł Wedge -ale kilka już naprawiliśmy. Musimy polegać głównie na Łowcach Głów, a także na myśliwcach typu A, B i Y.

- Wygląda na to, że to będzie naprawdę duża flota - powiedziała Leia.

- Zależy nam na tym, żeby uratować Luke'a. Leia lekko się uśmiechnęła.

- Widocznie Mon Mothma obejrzała nagranie hologramu i doszła do przekonania, że ten Kueller stanowi naprawdę duże zagrożenie. Zapomniałeś o tym, Wedge'u, ile razy walczyłam u jej boku. Nigdy nie uważała, że można wygrać, ograniczając się do obrony. Wierzyła, że zwycięstwo może zapewnić tylko atak. Wierzyła, że najważniejszym warunkiem zwycięstwa jest zaskoczenie przeciwnika.

- A zatem ruszajmy w drogę - odezwał się Antilles. - Czy chciałabyś lecieć na pokładzie statku flagowego?

Leia pokręciła głową.

- Pamiętaj o tym, Wedge'u, że nigdy nie dowodziłam wojskowymi oddziałami. To ty zostałeś mianowany dowódcą tej wyprawy. Polecę na pokładzie „Alderaanu". Pozwól, że skupię się na odnalezieniu Luke'a. Ty zaś możesz przypomnieć Kuellerowi, że działając razem, pokonaliśmy całe Imperium. Nie pozwolimy, aby groził nam niepoważny demagog z planety, znajdującej się na peryferiach galaktyki.

- Chyba nie sądzisz, że naprawdę jest taki niepoważny, prawda? - zapytał generał.

- Nie. - Na twarzy Leii ukazał się ponury uśmiech. - Uważam, że stanowi jedno z najpoważniejszych zagrożeń, jakim kiedykolwiek musieliśmy stawić czoło.

ROZDZIAŁ 33

Woda pieniła się, smagana błyskawicami blasterowych strzałów. W chwili, kiedy Solo zanurkował, Chewie schwycił miotacz Wynni; Han nie dostrzegł jednak, czyjego przyjacielowi udało się wyszarpnąć broń z palców samicy. Zanurzył się, jak najgłębiej mógł, po czym chwycił nogi Zeena w kostkach. Szarpnąwszy, wciągnął przemytnika pod powierzchnię wody.

Zeen natychmiast usiłował kopnięciem się uwolnić, ale Han nie zwolnił uchwytu palców. Pociągnął z całej siły i po chwili przekonał się, że mężczyzna znajduje się na jego głębokości. Nieco dalej powoli opadał blaster Zeena. Przemytnik, ujrzawszy Hana, zamachnął się i próbował go uderzyć. Solo szarpnął się i objął w pasie mężczyznę. Miał wrażenie, że jego płuca za chwilę eksplodują. Ujrzał jednak, że Zeen ma otwarte usta, i zrozumiał, że wytrzyma pod wodą dłużej niż przeciwnik.

Pięść Zeena zetknęła się z jego szczęką, ale opór, stawiany przez wodę, złagodził trochę siłę ciosu. Solo położył dłonie na ramionach przemytnika i wepchnął go jeszcze głębiej. Zeen wyciągnął ręce, starając się chwycić dłonie Hana, lecz chybił i zaczął się zanurzać. Siła pchnięcia i prąd wody, jaki tworzył się w sąsiedztwie otworu odpływowego, sprawiły, że mężczyzna pogrążał się coraz szybciej.

Han wypłynął na powierzchnię. Przekonał się, że Lando i Kid zwarli się ze sobą i walczą, raz po raz to zanurzając się pod powierzchnię, to znów wypływając, żeby wypluć wodę. Laserowe błyskawice z głośnym sykiem lądowały w otaczającej ich spienionej wodzie. Chewbacca, któremu w końcu udało się zabrać kuszę

Wynni, strzelał z niej do Glottalphibów. Jeden leżał bez życia na krawędzi stawu, a drugi, mając twarz zanurzoną w wodzie, unosił się na powierzchni. Wokół jego ciała zaczynała rozprzestrzeniać się ciemna plama. Pozostali strażnicy smagali powierzchnię jęzorami ognia, doprowadzając ją do wrzenia. Han stwierdził, że w jaskini panuje żar trudny do wytrzymania. Nie potrafiłby powiedzieć, czyjego twarz jest pokryta kroplami wody ze stawu, czy potu.

Nandreeson strzelał do wszystkich z blastera. Wynni straciła przytomność i pływała na plecach po powierzchni cuchnącej wody. Na szczęście miała twarz zwróconą ku sklepieniu.

Han wyszarpnął blaster z dłoni Kida, uderzył go pięścią w twarz i wepchnął w głąb wody tak samo, jak poprzednio Zeena. Następnie chwycił Landa i pomógł mu utrzymać głowę nad powierzchnią.

Calrissian z trudem oddychał, ale po chwili kiwnął głową i odpłynął. Solo wręczył mu blaster przemytnika, a potem wyciągnął własną broń z kabury na biodrze. Nie przestając poruszać nogami i jedną ręką, zaczął strzelać do pozostałych Glottalphibów. Za każdym razem starał się mierzyć w sam środek paszczy.

Nagle kątem oka zauważył, że Lando obrócił się na plecy, przez chwilę mierzył z blastera, po czym posłał świetlistą smugę ku sklepieniu.

Solo okręcił się w wodzie, zamierzając zwrócić przyjacielowi uwagę, żeby nie marnował energii, ale w tej samej sekundzie zobaczył, że od sufitu odrywają się chyba miliony nietoperzy watumba. Chewbacca zaryczał i odruchowo osłonił głowę kosmatymi rękami. Tymczasem latające ssaki, które nurkując, znalazły się nad powierzchnią stawu, skierowały się w stronę źródła dymu i płomieni.

Glottalphibowie jak na rozkaz zatrąbili i zaczęli wymachiwać krótkimi rękami, by odpędzić natrętne stworzenia. Przestali razić ogniem powierzchnię bajora. Nandreeson zanurzył się pod wodę. Ujrzawszy to, Han chciał rzucić się za nim, ale poczuł, że Lando chwycił go za ramię.

- Nie rób tego - odezwał się Calrissian. - On chce, żebyśmy się zanurzyli. Dobrze wie, że w ten sposób będzie nas mógł łatwiej zabić.

Żywiące się płomieniami nietoperze watumba kłębiły się wokół pozostałych Glottalphibów. Te, które nadleciały pierwsze, wpadły do otwartej paszczy jednego ze strażników. Glottalphib trąbił tym głośniej, im więcej uskrzydlonych ssaków siadało na jego pysku. Nagle trąbienie ucichło jak ucięte nożem. Zaatakowana istota, przewróciwszy się na grzbiet, zmiażdżyła kilkadziesiąt nietoperzy. Pozostałe skrzydlate stworzenia odfrunęły, ukazując szare cielsko wysuszonego Glottalphiba. Trzej inni strażnicy, trąbiąc z przerażenia, odwrócili się i pobiegli w głąb mrocznego tunelu. Han wymierzył kuksańca w plecy Chewbaccy.

- To przecież tylko nietoperze watumba, wielki dzieciaku - powiedział. -Żywią się wodorostami, owadami i ogniem, a nie futrzakami.

Chewie niepewnie zakwilił.

- Daj spokój - odezwał się Lando. Mężczyzna zaczął płynąć w kierunku kamiennych schodów, ale nagle znieruchomiał w wodzie, jakby jakaś lina owinęła się wokół jego kostki. - Nie podoba mi się to...

W tej samej chwili zniknął pod powierzchnią.

- To Nandreeson! - wykrzyknął Solo.

Natychmiast także zanurkował. Glottalphib pochwycił Calrissiana za stopę i przyglądał się, jak jego ofiara bezradnie wymachuje rękami. Han pochwycił dłoń Landa i pociągnął ku sobie, ale stwierdził, że mężczyzna nie może się poruszać. Przyłożył palec do ust, dając znak przyjacielowi, by nie tracił sił, a sam wypłynął na powierzchnię.

- Daj mi kuszę - powiedział, zwracając się do Chewbaccy. Wookie zaryczał.

- Nie mam czasu na kłótnie - odparł Solo. - Za chwilę Nandreeson go zabije.

Chewie zaskomlał i natychmiast zanurkował. Płynąc pod wodą, ładował kuszę. Han także się zanurzył i opłynął Calrissiana w taki sposób, żeby znaleźć się obok Nandreesona. Znieruchomiał o metr od Glottalphiba, po czym z całej siły kopnął go w paszczę.

Tymczasem twarz Landa coraz szybciej przybierała purpurową barwę. Mężczyzna pokazał na migi, że zaczyna się dusić. Han postanowił na razie nie zwracać na to uwagi. Ponownie kopnął Nandreesona. Glottalphib zaryczał. Kiedy otworzył paszczę, mętną wodę przecięła wiązka energii podobna do krótkiego pręta, wystrzelonego z kuszy. Woda zabulgotała, a energetyczny pocisk uwiązł w głębi gardła potwora.

Z paszczy wystrzeliły płomienie, ale zostały natychmiast zgaszone przez wodę. Nandreeson puścił stopę Calrissiana i Lando resztkami sił zaczął unosić się ku powierzchni. Glottalphib, wydając dziwne bulgoczące dźwięki, jakby krztusił się albo dusił, chwycił krótką ręką za pysk, po czym pogrążył się w mętnej toni.

Han nie czekał, żeby upewnić się, czy Nandreeson utonie. Pociągnął za materiał kombinezonu Chewiego i obaj, przebierając rękami i nogami, popłynęli w górę. Wynurzyli głowy i ujrzeli, że Lando, który tymczasem dopłynął do brzegu, z wysiłkiem wchodzi po kamiennych stopniach. Kiedy znalazł się bezpiecznie na kamiennej półce, zachwiał się i zamknął oczy.

- Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane siedzieć - powiedział, co chwilę łapiąc oddech.

- To nie koniec - zauważył Solo.

Wchodząc, musiał chwytać palcami kamienne stopnie. Schody były zdradziecko śliskie.

- Rzeczywiście jeszcze nie - przyznała Blue. Stała na skalnym występie obok nich, ale na wszelki wypadek nie odrywała pleców od kamiennej ściany. - Czy może pomyślałeś o tym, w jaki sposób powrócimy do mojego skoczka? - dodała, zwracając się do Hana.

Chewie ryknął coś w odpowiedzi. Blue wzruszyła ramionami.

- Znów jesteś po naszej stronie, ponieważ wszystko wskazuje na to, że jednak wygrywamy, prawda, Blue? - zapytał Solo, trochę uprzejmiej wyrażając to samo, co przed chwilą powiedział Chewbacca.

Przemytniczka obdarzyła go czarującym uśmiechem.

- To prawda - przyznała. — Rzeczywiście myślałam, że w moim najlepiej pojętym interesie będzie leżało przekonanie się, kto zwycięży podczas tej potyczki. Nie sądzisz, że postąpiłam słusznie, Hanie?

- Sądzę, że ponieważ ci zaufaliśmy, mogłaś była od razu stanąć po naszej stronie, Blue - odparł Solo.

- Nie spodziewaj się zbyt wiele po tej dziewczynie - odezwał się chrapliwie Lando, z trudem przychodzący do siebie. - Dobrze chociaż, że do was nie strzelała.

- Widzisz, Hanie? - zapytała kobieta. - Przynajmniej jeden mężczyzna rozumie pobudki, jakimi się kierowałam.

- Przestanie, kiedy zobaczy elementy wyposażenia „Ślicznotki", zainstalowane w różnych miejscach twojego skoczka - rzekł Solo.

Calrissian otworzył oczy i usiadł na skraju skalnego występu.

- Ograbiłaś mój statek? - zapytał, jakby nie chciał wierzyć własnym uszom. - Podaj mi blaster, Hanie. Ta kobieta zasłużyła na to, by umrzeć.

Blue wyciągnęła na boki ręce i rozczapierzyła palce. Trzymała w tej chwili rękojeść blastera między kciukiem a otwartą dłonią.

- Myślałam, że nie żyjesz - powiedziała. - Że Nandreeson nie wypuści cię z tej jaskini.

- Jesteś kobietą małej wiary, Blue - oświadczył Lando.

- Postąpiłbyś tak samo, gdybyś znalazł się na moim miejscu -zauważyła przemytniczka.

- Tu cię ma - wtrącił się Solo.

- Możliwe, ale to było wówczas, zanim zostałem administratorem Miasta w Chmurach - przyznał Calrissian. - Teraz jestem uczciwym gościem.

- Ale nierozważnym - dodał Han, siadając obok niego. - Właściwie dlaczego przyleciałeś do Ostoi?

- Żeby ci pomóc, chłopie. Usłyszałem, że wpadłeś w tarapaty. Postanowiłem, że nie opuszczę cię w potrzebie.

- Może porozmawiacie o swoich prywatnych sprawach kiedy indziej - zaproponowała Blue. - Teraz chciałabym się dowiedzieć, jak zamierzacie wydostać się z tej dziury.

- W jaki sposób udało ci się wyjść z bajora? - zainteresował się Solo.

- Wspięłam się po skale - odparła kobieta. - Czyżbyś nie zauważył metalowych uchwytów, wbitych w pobliżu wyjścia z jaskini?

Chewbacca zaryczał, przyznając jej rację. Ociekając brudną wodą, wspinał się po śliskich stopniach. Pochylił się nad siedzącym Hanem i zawył.

- No, dobrze, dobrze, zaraz się stąd wynosimy - odparł Solo.

- Jak chcesz to zrobić? - zapytał Lando.

Dlaczego wszystkim się wydaje, że zawsze muszę mieć jakiś plan? - pomyślał Han. Ciężko westchnął.

- Spodziewałem się, że może mi powiesz, gdzie znajduje się ulubiony skoczek Nandreesona.

- Przyleciałem tu nim, ale kiedy go opuszczaliśmy, Nandreeson zostawił na straży kilku Reków.

- Do tej pory powinni byli uciec - zauważyła Blue. - Nienawidzą nietoperzy watumba co najmniej tak samo jak Glottalphibowie.

- Nie masz racji, Blue - odezwał się Calrissian. - Ziomkowie Nandreesona kochają nietoperze watumba. Te ssaki są żywicielami kilku gatunków owadów stanowiących ich ulubione przysmaki. Glottalphibowie nienawidzą nietoperzy tylko wówczas, kiedy stworzenia zwracają na nie uwagę.

Blue się roześmiała.

- Masz rację - powiedziała.

Chewie, nie przestając ociekać wodą, odwrócił się i poczłapał w stronę wyjścia z jaskini. Przystanął w miejscu, gdzie skalna półka się rozszerzała, i ściągnął kombinezon, który dostał od Wynni. Nie ukrywając obrzydzenia, wrzucił go do stawu, popierając ten gest wyjątkowo dobitnym i wulgarnym przekleństwem, wypowiedzianym w mowie Wookiech.

Blue popatrzyła na Wynni.

- Myślisz, że da sobie bez nas radę? - zapytała, zwracając się do Chewbaccy.

Chewie dodał następną uwagę, podobną do tej, którą wygłosił przed chwilą.

- Wyciągnij ją na brzeg - zaproponował Solo. - W ten sposób chociaż będzie miała jakąś szansę, kiedy powrócą siepacze Nandreesona.

Chewbacca ponownie zaklął, ale sięgnął po leżący pod ścianą drąg i przyciągnął ciało samicy do brzegu. Pochyliwszy się, pochwycił je i pomrukując z wysiłku, wyciągnął na brzeg.

- To miło z twojej strony, Chewie - przyznał Han. - Myślałem, że będę musiał cię dłużej namawiać.

Chewbacca warknął.

- Wiesz, co? - odezwał się półgłosem Calrissian. - Kiedyś radziłeś mi, żebym nigdy nie drażnił Wookiech.

- To prawda - przyznał Solo.

- Wygląda na to, że sam bardzo rzadko korzystasz z tej rady.

- Chewie ma wobec mnie dozgonny dług wdzięczności -wyjaśnił Han. - Gdyby mnie zabił, okryłby się hańbą.

- Możliwe, że tak - zgodził się Lando. - Tylko czy to powstrzymuje go przed wyrwaniem ci ręki albo nogi?

- Na razie tak - odparł równie cicho Solo. - Ale nie podsuwajmy mu pomysłów, dobrze?

Chewbacca znów zaryczał, a potem złożył ciało Wynni na kamieniach i cofnął się pod ścianę. Han widział, że samica jest nadal nieprzytomna, ale ukryty pod różowym kombinezonem tors miarowo unosi się i opada w rytm oddechu. Blue ostrożnie przeszła nad leżącym ciałem. Mimo iż także zażywała kąpieli w brudnej, cuchnącej wodzie, wyglądała niezwykle świeżo i uroczo. Nawet jej wilgotne włosy sprawiały wrażenie starannie uczesanych.

Trzymając w jednej dłoni blaster, przesuwała palcami drugiej po kamiennej ścianie, jakby chciała w ten sposób zachować równowagę.

- Gdzie znajduje się ten skoczek? - zapytała, zwracając się do Landa.

- Dwa tunele przed nami - odparł Calrissian. - Pozwól, że poprowadzę.

Wyglądało na to, że nie ma dość sił, aby poruszyć ręką albo nogą. Han jeszcze nigdy nie widział, żeby jego skóra miała taki szary odcień. Mimo to Lando wspinał się po skałach i przeskakiwał przez mniejsze głazy, zupełnie jakby nie był zmuszony pływać przez tyle godzin. Widocznie podtrzymywała go na duchu sama perspektywa odzyskania wolności.

- A co się stało z pozostałymi Glottalphibami? - zainteresował się Solo.

- Wszystko przemawia za tym, że możemy się o nich nie martwić - odparł Lando.

Han stanął obok niego w przejściu wiodącym do następnej jaskini. Zobaczył dziesiątki Glottalphibów, leżących na skałach i unoszących się nieruchomo na powierzchni wody. Większość miała otwarte długie pyski, których wnętrza zostały do czysta wyjedzone.

- To wszystko robota nietoperzy watumba? - zapytał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - W takim razie dlaczego Glottalphibowie tolerują ich obecność w swoich grotach?

- Czasami trzeba zdecydować się na ryzyko, jeżeli chce się zjeść coś smacznego - odparł Calrissian.

W powietrzu unosił się trudny do wytrzymania odór snującego się dymu i martwych ciał Glottalphibów, zmieszany z fetorem gnijącej roślinności.

Chewie zawył.

- Wiem, wiem - uspokoił go Han. - Śmierdzi.

- To zbyt łagodnie powiedziane - stwierdziła Blue. Ona także zaciskała palcami dziurki nosa. - Nie chciałabym być tutaj, kiedy te zwłoki zaczną się rozkładać.

Ruszyli ostrożnie w dalszą drogę, ale od czasu do czasu musieli przechodzić nad ciałami leżących Glottalphibów. W przejściu do następnej jaskini zauważyli jeszcze więcej trupów, a w samej grocie pięć skoczków, których nie pilnował ani jeden strażnik.

Twarz Blue rozciągnęła się w uśmiechu.

- Rekowie - powiedziała. - Nie można ich nie lubić. Myślą wyłącznie o sobie.

- Podobnie jak ty, hmmm, Blue? - zapytał Han. Przemytniczka poklepała go po ramieniu.

- Od czasu do czasu zdarza mi się spełniać dobre uczynki, Solo - rzekła. - Pamiętasz, nie musiałam pożyczać ci skoczka.

Han strącił doń kobiety ze swojego ramienia.

- Mogłaś starać się trochę bardziej, kiedy mnie ratowałaś, Blue -burknął. - Mimo wszystko, ocaliłem ci życie.

- Przysługa za przysługę, Hanie - odcięła się przemytniczka. - Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o ratowanie życia, jesteśmy kwita.

Tymczasem Lando i Chewie spoglądali na zaparkowane maszyny.

- Ta jest gotowa do drogi - zauważył Calrissian. - Jeżeli ktoś wie, w jaki sposób zewrzeć przewody, żeby wejść do środka.

- Każdy zamek da się otworzyć, wystarczy znać kod umożliwiający dostęp - oświadczyła Blue. - Nie sądzę, żeby jakąś trudność sprawiało odgadnięcie kodu, jakiego mógł używać Nandreeson.

Odsunęła wszystkich na bok, podeszła do skoczka i zaczęła przyglądać się wnęce, w której umieszczono automat reagujący na głos właściciela.

- Chyba nie sądzisz, że Nandreeson zainstalował urządzenie rozpoznające jego głos? - zapytał Solo.

Blue się roześmiała.

- Głosy niemal wszystkich Glottalphibów brzmią tak samo -powiedziała. Kilka razy stuknęła w obudowę urządzenia, po czym odwróciła się w stronę Calrissiana. - Co o tym sądzisz, Lando? Jak mogło brzmieć ulubione powiedzenie Nandreesona?

- Dlaczego mnie o to pytasz? - zdziwił się ciemnoskóry mężczyzna. - Nie widziałem tego gościa od co najmniej kilkunastu lat.

- Myślałam, że wiesz, jaka myśl prześladowała go przez te wszystkie lata.

- Znam tylko jedną, która mogła go prześladować - odrzekł Lando.

- Tak przypuszczałam. - Blue pochyliła się nad klapą włazu i starając się nadać głosowi charakterystyczne dla Glottalphibów gardłowo-nosowe brzmienie, powiedziała: - Zabić Calrissiana!

Klapa włazu się rozsunęła. Przemytniczka wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.

- No cóż, panowie - oświadczyła. - Wracajmy na Skip Jeden i przekonajmy się, czy podczas naszej nieobecności nikt nie rozebrał „Sokoła" na części.

Threepio i Artoo-Detoo wrócili do apartamentu Hana Solo, ale stwierdzili, że Leia odleciała. Domowy komputer poinformował ich, że zrezygnowała z pełnienia funkcji przywódczyni Nowej Republiki i wydała polecenie zamknięcia wszystkich pomieszczeń do czasu, aż powróci jakiś członek rodziny. Powiedziawszy to, komputer bezceremonialnie kazał im się wynosić.

Automaty usłyszały, że funkcję pani Leii pełni teraz Mon Mothma. Przebywały w jej poczekalni, wmieszane w tłum doradców rozmaitych senatorów, osób pragnących złożyć gratulacje, a także bezrobotnych liczących na to, że może znajdą nową pracę. Poczekalnia sprawiała wrażenie wyjątkowo zatłoczonej. Threepio oparł się o ścianę w pobliżu metalowej rzeźby, podejrzanie przypominającej wnętrzności androida, a stojący obok niego Artoo niecierpliwie kołysał się w obudowie. Obaj byli jedynymi automatami, jeżeli nie liczyć najnowszego egzemplarza androida-recepcjonistki, która kategorycznie oświadczyła złocistemu androidowi, że nigdy go nie widziała. Na liście gości, oczekujących na przyjęcie, dopisywała wciąż nowe nazwiska istot żywych, począwszy od kloperiańskiego strażnika, którego Leia zawiesiła w obowiązkach (w obawie przed nim Artoo ukrył się za plecami jakiegoś Ychthytonianina), a skończywszy na skrzydlatym Agee, który pragnąc spłatać figla, przyleciał do poczekalni.

Kiedy Kloperianin w końcu zniknął za drzwiami gabinetu Mon Mothmy, Artoo na dobre rozkołysał się w obudowie. Bardzo hałaśliwie.

- Uspokój się, Artoo - upomniał go Threepio. - Jestem pewien, że pani Mon Mothma nas przyjmie. Dobrze wie, ile znaczymy.

Mały robot zagwizdał tak głośno, że rozmowy nagle ucichły. Wszystkie głowy się odwróciły, a oczy skierowały na parę automatów. Threepio uniósł ręce w geście oznaczającym, że właściwie nic się nie stało, po czym w poczekalni ponownie zabrzmiał gwar głosów. Jedyny wyjątek stanowiła recepcjonistka. Nie przestała wpatrywać się w Threepia, prawdopodobnie uważając, że protokolarny android popełnił gruby nietakt.

- No i się doigrałeś - odezwał się Threepio. - Twój brak ogłady sprawi, że zaraz wyrzucą nas z poczekalni.

Artoo zaświergotał, nieustannie kołysząc się w obudowie. Jego kółka głośno stukały o płyty posadzki.

- Nawet tobie nie przystoi takie melodramatyczne zachowanie - oświadczył Threepio. - Nikt nie umrze tylko dlatego, że musimy zaczekać na swoją kolej.

Mały robot wydał całą serię elektronicznych świergotów, aż stojący przed nim Ychthytonianin odwrócił się i spiorunował go spojrzeniem.

- Twój mały przyjaciel sprawia wrażenie bardzo podnieconego - powiedział do Threepia.

Protokolarny android energicznie pokiwał głową.

- Wydaje mu się, że znaleźliśmy... - zaczął.

Artoo przerwał mu, wydając mrożący krew w żyłach, przenikliwy pisk.

Ychthytonianin osłonił uszy wszystkimi czterema dłońmi, a niektóre istoty ludzkie skuliły się albo zaczęły rozglądać za kryjówkami. Agee wyleciał przez okno poczekalni tak szybko, jak potrafił.

- Dosyć tego - odezwała się recepcjonistka. Wstała zza biurka. - Wy, automaty, opuścicie teraz to pomieszczenie.

- Widzisz, co narobiłeś? - syknął Threepio, spoglądając z góry na towarzysza. - Teraz będę musiał ją przekonywać, żeby pozwoliła nam zostać. Zapewniam cię, że to nie będzie łatwe, zważywszy na wszystkie wyzwiska, jakimi ją obrzuciłeś. Może nie wiesz, ale większość androidów, bez względu na to, jakie pełnią funkcje, nie lubi, kiedy inne nazywają je zdrajcami. A ona wykonuje tylko swoją pracę i jeżeli chcesz znać moje zdanie, wywiązuje się z obowiązków całkiem poprawnie.

Zostawił małego robota stojącego pod ścianą, a sam, przecisnąwszy się przez tłum, podszedł do biurka. Tymczasem recepcjonistka stała, założywszy brązowe ręce na torsie.

- Nie macie tu nic do roboty - oświadczyła. - Pani przywódczyni zajmuje się dzisiaj jedynie ważnymi sprawami.

- Nasza sprawa jest także bardzo ważna - odezwał się Threepio.

- Jestem pewien, że tylko dla ciebie - odparła recepcjonistka. - Bez względu na to, na czym polega, może zostać załatwiona kiedy indziej.

- Obawiam się, że nie może - zniżywszy głos, odparł protokolarny android. - Widzi pani, mój partner i ja wiemy, co było powodem tamtej eksplozji, jaka miała miejsce w sali obrad Senatu. Zamierzaliśmy opowiedzieć o tym pani Leii Organie Solo, ale niedawno zrezygnowała z pełnionej funkcji. Przyszliśmy więc tu, do jej następczyni.

- Usiłujesz wprowadzić mnie w błąd - oświadczyła recepcjonistka. - Prawdę mówiąc, taki stary model jak ty powinien już dawno przejść w stan spoczynku. Mówiono mi kiedyś, że charakterystyczną cechą takich wiekowych egzemplarzy jest wrodzona skłonność do wpadania w przesadę. Nie wierzyłam w to. Aż do tej chwili.

- Nie wpadam w przesadę! - obruszył się Threepio, prostując się na całą wysokość. - To, co mówię, jest faktem. Powinna pani umieć to rozpoznać.

- Jeżeli nie odejdziesz od mojego biurka, rozkażę strażnikom, żeby usunęli cię siłą - odezwała się automatyczna recepcjonistka.

- Nie zrobi pani tego - odparł urażony Threepio. - Jestem osobistym androidem Leii Organy Solo, a mój partner należy do jej brata, mistrza Jedi, Luke'a Skywalkera. Nie pozwolimy, żeby uciekała się pani do podstępnych biurokratycznych sztuczek. Próbując nas powstrzymać, będzie miała pani do czynienia z najbardziej wpływowymi osobistościami Coruscant.

- Twój partner? - zakpiła recepcjonistka. - Masz na myśli tego astronawigacyjnego robota, który przed kilkoma chwilami czynił takie nieprzyzwoite uwagi?

- Tak - oznajmił Threepio. - Może jest trochę ekscentryczny, ale brał udział w kilku ważnych bitwach. Wszyscy go tu dobrze znają.

- No cóż, w takim razie powinieneś bez trudu go odnaleźć -odpowiedziała recepcjonistka.

- Odnaleźć?

- Opuścił poczekalnię, kiedy podchodziłeś do mnie. Threepio odwrócił się jak użądlony.

- Artoo? Artoo?

W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Okazało się, że wszyscy śledzili rozmowę, jaką toczył z androidem-recepcjonistką. Pod ścianą obok rzeźby, przy której stał kiedyś mały robot, widniała teraz luka. Ychthytonianin wyciągnął lewą górną rękę i pokazał na drzwi.

- Ona ma rację - powiedział. - Twój mały towarzysz wyjechał w tym czasie, kiedy ty rozmawiałeś z recepcjonistką. Skierował się w stronę turbowindy przeznaczonej dla pilotów.

- Turbowindy dla pilotów? - powtórzył zaskoczony Threepio. - O rety. O rety. - Ruszył w stronę drzwi, ale nagle przystanął i odwrócił się ponownie w stronę androida-recepcjonistki. - Spodziewam się, że zechce pani powiadomić Mon Mothmę o tym, że pragnęliśmy się z nią zobaczyć. W przeciwnym razie osobiście dopilnuję, żeby została pani zdegradowana i objęła posadę tłumaczki w pomieszczeniu automatycznego zgniatacza odpadków.

Wybiegł z poczekalni, nie przestając nawoływać Artoo. W korytarzu minął grupki innych chętnych, pragnących widzieć się z Mon Mothmą. Widocznie zmiana osoby pełniącej obowiązki przywódczyni sprawiła, że wielu oportunistów usiłowało się przekonać, czy Mon Mothma nie pomoże im w czymś, w czym nie chciała albo nie mogła pomóc Leia. Threepio przecisnął się obok grupki młodych istot ludzkich spieszących w towarzystwie jakiejś Gosfamblanki i Llewebuma, po czym zatrzymał się przed drzwiami szybu turbowindy dla pilotów.

Windę określano tym mianem, ponieważ można było nią dotrzeć bezpośrednio na poziom, gdzie znajdowały się lądowiska i stocznie. Imperialni piloci słynęli z tego, że pełnili dyżur całą dobę. Jeżeli Imperium groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo, zjeżdżali całe kilometry i startowali, żeby bronić Coruscant. Nowa Republika uznała przydatność turbowindy i postanowiła zachować zarówno ją, jak jej nazwę.

Kabina właśnie wracała na poziom, na którym niecierpliwił się Threepio.

- Artoo - odezwał się cicho do siebie złocisty android. - Jeżeli cię dopadnę, dopilnuję, żeby założono ci sworzeń ogranicznika.

Drzwi klatki się otworzyły i Threepio wskoczył do środka. Przycisnął guzik z napisem JAZDA EKSPRESOWA, a później zebrał się w sobie, czując, jak podłoga niemal usuwa się spod jego stóp. Kiedy znalazł się na samym dole, drzwi klatki się otworzyły. Threepio ostrożnie wychylił głowę, żeby spojrzeć w prawo i w lewo.

Przekonał się, że drzwi wiodące na lądowisko są otwarte, ale panel umożliwiający wejście spoczywa na posadzce. Z odległego krańca lądowiska dolatywał basowy pomruk pracujących urządzeń.

Threepio pospiesznie ruszył opustoszałym korytarzem, a później prześlizgnął się przez drzwi i wszedł na płytę lądowiska. Ujrzał dziesiątki myśliwców typu X, częściowo albo całkowicie rozmontowanych. Maszyna, będąca własnością pana Luke'a, stała obok wrót, przez które wylatywało się w przestworza. Wyglądała, jakby czekała, kiedy wróci jej właściciel.

Nieco dalej spoczywało kilka innych X-skrzydłowców, również w mniejszym albo większym stopniu rozłożonych na podzespoły. Nigdzie nie było widać ani śladu Artoo.

- O rety - odezwał się do siebie protokolarny android. - Nie podoba mi się to wszystko.

Przeszedł ponad kilkoma panelami komputerowymi i ciągnącymi się po posadzce energetycznymi kablami. Nagle dostrzegł jakiś błysk, dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia. Odwrócił się i pospieszył w tamtą stronę. Po chwili zobaczył Artoo stojącego obok kadłuba lekkiego towarowego transportowca. Statek wyglądał, jakby został niedawno wyremontowany i odnowiony. Ktoś zatroszczył się nawet o to, by usunąć zwęglone smugi i kurz z płyt kadłuba.

- O czym myślisz, Artoo? - zapytał złocisty android. Mały robot zagwizdał.

- Nie potrafię pilotować transportowców - odparł Threepio. - Dobrze wiesz, że androidy tego nie umieją. Musimy znaleźć kogoś, kto by nam pomógł.

Artoo zaszczebiotał.

- Wcale cię nie ignoruję, Artoo - oświadczył jego rozmówca. - Uważam jednak, że musimy porozumieć się z kimś, kto pełni tu dyżur.

Artoo kilka razy zapikał. Threepio spiesznie podszedł do lekkiego transportowca.

- Doprawdy, Artoo - powiedział. - Nie możesz twierdzić, że liczy się każda chwila, jedynie dlatego, że nie udało ci się spotkać z panią Mon Mothmą wtedy, kiedy tego chciałeś. Powinieneś był zaczekać jeszcze chwilę, a z pewnością załatwiłbym, żeby wpuszczono nas do jej gabinetu.

Mały robot zaskowyczał.

- Ależ oczywiście, że miałeś czas - odparł Threepio. - Zawsze przecież mamy czas, nieprawdaż?

Artoo żałośnie jęknął.

- Z pewnością nie uważasz, że sprawy stoją aż tak źle, Artoo. Mały robot zaświergotał.

- W takim razie pozwól, że sam porozmawiam z panią Mon Mothmą - zaproponował złocisty android. - Jestem pewien, że kogoś wyśle...

Artoo przerwał mu, wydając długie pogardliwe prychnięcie, przypominające raczej głośny terkot.

- Doprawdy, Artoo - skarcił go Threepio. - Co zamierzasz uczynić? Zaczekać, aż wróci właściciel tej jednostki? Nawet nie masz pojęcia, jakie podejrzane typy latają takimi lekkimi towarowymi transportowcami.

Artoo zareagował całą serią pełnych oburzenia pisków i gwizdów.

- No, dobrze - zgodził się Threepio. - A zatem nie chcesz wtajemniczyć mnie w szczegóły tego planu. Uważam jednak, że gdybyśmy przedsięwzięli oficjalne kroki...

Artoo zaszczebiotał. Tym razem w jego głosie wyczuwało się niekłamaną radość.

Za plecami protokolarnego androida rozległ się odgłos czyichś kroków.

Threepio się odwrócił.

W drzwiach stał Cole Fardreamer. Wycierał dłonie w jakąś zabrudzoną szmatę.

- Domyślam się, że ta rzekomo nadana przez Luke'a Skywalkera zaszyfrowana wiadomość, jaka pojawiła się na ekranie mojego monitora, w rzeczywistości została wysłana przez ciebie, Artoo -oświadczył młody mechanik. - Nigdzie nie widzę mistrza Jedi, z którym miałem się tu spotkać.

Mały robot zaświergotał.

- Artoo! - odezwał się półgłosem Threepio. - Nie powinieneś był majstrować przy komunikatorze. Ani posługiwać się osobistym szyfrem pana Skywalkera!

- Myślę, że strofowanie może zaczekać na inną chwilę - powiedział Fardreamer. - Wiadomość, którą mi przesłałeś, sprawiała wrażenie bardzo pilnej.

Artoo obrócił kopułkę i kilka razy piknął.

- Mój towarzysz chciałby wiedzieć, kto jest właścicielem tego lekkiego transportowca - przetłumaczył Threepio. - Przyznaję jednak, że nie wiem, po co mu ta informacja. Niestety, panie Fardreamerze, od czasu, kiedy Artoo został trafiony przez ten strzał z blastera, zachowuje się bardzo dziwnie.

- Artoo wykazuje rzadką umiejętność kierowania się instynktem - odparł Cole, który tymczasem wszedł do pomieszczenia. - Ten transportowiec został skradziony, a my go skonfiskowaliśmy. Właśnie skończyłem go naprawiać. Prawdę mówiąc, w tej chwili nikt nie jest jego właścicielem. O ile mi wiadomo, będzie sprzedany.

Astronawigacyjny robot zaczął świergotać i gniewnie zakołysał się w obudowie.

- Artoo! - upomniał go Threepio. - Doprawdy, panie Fardreamerze, od jakiegoś czasu nie jest sobą.

Cole lekko się uśmiechnął.

- Myślę, że mógłbyś przetłumaczyć, co powiedział - odparł, zwracając się do protokolarnego androida.

Threepio spiorunował spojrzeniem niższego towarzysza. Artoo zakwilił.

- Och, niech ci będzie - powiedział. - Artoo przypuszcza, że wie, kto podłożył te bomby, które eksplodowały w sali obrad Senatu. Mówi, że jeżeli natychmiast tam nie polecimy, z pewnością dojdzie do kolejnych eksplozji.

- W sali obrad Senatu?

- Nie - odparł złocisty android takim tonem, jakby uważał, że Cole postradał zmysły. - W miejscu, z którego pochodzą te detonatory.

Artoo niecierpliwie zaświergotał

- Chce wiedzieć, czy mógłby nam pan pomóc - dodał Threepio. Cole Fardreamer zmarszczył brwi i popatrzył na kadłub lekkiego towarowego transportowca.

- Jeszcze nie wiem - odparł po chwili. - Ale z pewnością mogę spróbować.

ROZDZIAŁ 34

Leia przyjęła na pokład niewielkiego „Alderaanu" aż sześciu żołnierzy. Wedge nalegał, żeby zgodziła się ich zabrać, na wypadek, gdyby jej statek został napadnięty, ale Leia podejrzewała, że wojskowi przebywają na pokładzie, aby jej pilnować. Domyślała się, że Wedge i Mon Mothma - nie mieli pojęcia, co planuje, i pragnęli w ten sposób powstrzymać ją przed zrobieniem czegoś szalonego.

Jeszcze nigdy nie pozwoliła, żeby ktokolwiek ją powstrzymał.

Teraz też nie zamierzała pozwolić.

Młody porucznik, Tchiery, upierał się, że będzie pilotował jej statek; Leia jednak zdecydowanie odmówiła. Sama chciała sprawować kontrolę nad sterami. Mimo iż pozwoliła Wedge'owi na objęcie dowództwa całej floty, uważała, że to jej osobista wyprawa. Chciała znać współrzędne kursu oraz plan akcji i nie zamierzała zbaczać z obranej trajektorii.

Chyba że sama by chciała.

Pomyślała, że kiedy zobaczy Almanię, zorientuje się, co ma robić.

Nowi członkowie załogi przebywali w kuchni, gdzie sprzeczali się na temat tego, co przyrządzić na obiad. Na szczęście w sterowni panowała zbawienna cisza, co pozwalało Leii zebrać myśli. Automatyczny fotel drugiego pilota, na którym niedawno siedział Tchiery, wciąż jeszcze zachował wgłębienie odpowiadające kształtom jego ciała. Porucznik był Farmynem, a istoty tej rasy słynęły z tego, że ich ciała przypominały niemal idealne kule. Mimo tych niezwykłych kształtów Farmynowie zaliczali się do istot niezwykle silnych i wytrzymałych. Mieli krótką sierść, małe pyski i ogromne pomarańczowe oczy. Tchiery nie różnił się od innych istot swojej rasy. Podobnie jak pozostali Farmynowie, wydzielał charakterystyczny zapach imbiru, zmieszany z aromatem drewna sandałowego. Zapach ten nadal unosił się w sterowni, mimo iż porucznik opuścił ją dosyć dawno.

Za „Alderaanem" leciała reszta floty liczącej w sumie trzydzieści statków. Leia nie potrafiła pojąć, w jaki sposób Mon Mothma zamierzała wyjaśnić pozostałym senatorom fakt, że generał Antilles zabrał z Coruscant niemal wszystkie jednostki nadające się do lotu. Wedge i jego dowódcy lecieli na pokładach trzech większych statków, otoczeni eskadrami mniejszych myśliwców, przeważnie typów A i B. Leii nie przestawało zdumiewać, jakim cudem Wedge i admirał Ackbar zdołali w tak krótkim czasie przygotować do lotu aż tyle maszyn.

Sam admirał wolał zostać na Coruscant. Miał zatrzeć wszystkie ślady, jak najlepiej umiał, chociaż nikt ani przez chwilę nie wątpił, aby Meido i jego zwolennicy przeoczyli fakt równoczesnego odlotu aż trzydziestu statków. Leia miała nadzieję, że nie zauważyli startu niewielkiego i nie oznakowanego „Alderaanu". Nie chciała, by ktokolwiek się dowiedział, że ona również bierze udział w tej wyprawie. A przynajmniej do czasu, kiedy będzie za późno, aby wydać rozkaz zawrócenia floty.

Odchyliła się w fotelu pilota, ujęła całą garść długich włosów i szybko związała je w koński ogon. Uczyniła coś takiego dopiero po raz trzeci w życiu. Nie przestawała jednak nerwowo szarpać końców pukli, co było nawykiem z czasów dzieciństwa. Odkąd Kueller unicestwił tę drugą planetę, wiele takich nerwowych gestów powróciło. Leia wiedziała, że musi uporać się ze wszystkimi kryjącymi się za tymi nawykami uczuciami, kiedy powróci na Coruscant.

Jeżeli powróci.

Nie miała pojęcia, jaką bronią może posługiwać się Kueller. Nie wiedziała, co sprawia, że planety pozostają nie tknięte, a ich mieszkańcy znikają. Z pewnością nie było to nic w rodzaju Gwiazdy Śmierci czy Pogromcy Słońc. Ani żadnej innej pojedynczej śmiercionośnej broni, która szerzyłaby śmierć i zniszczenia przy wtórze huku pękających skał i błyskawic laserowych strzałów. Jednostki floty Wedge'a nie były w stanie zbombardować jej i zniszczyć, ponieważ ich dowódcy nawet nie wiedzieli, czego wypatrywać.

Nie mogli także zbombardować samej Almanii. Gdyby to uczynili, Nowa Republika nie różniłaby się od Imperium.

Leia nie była pewna, czy Wedge przeanalizował przed startem wszystkie aspekty wyprawy. Postanowiła, że kiedy znaj dą się w przestworzach otaczających Almanię, odeśle wojskowych z powrotem na pokład statku Antillesa, „Yavin", i poprosi ich, żeby przekazali mu wiadomość. Zamierzała wydać zakaz bombardowania powierzchni planety, dopóki piloci nie zobaczą celu. Oczywiście, nie będzie musiała przesyłać żadnej wiadomości, jeżeli się przekona, że cel jest dobrze widoczny. W przeciwnym razie wyprawi członków załogi „Alderaanu" na pokład statku Antillesa, po czym sama zniknie w górnych warstwach almańskiej atmosfery.

Żeby osobiście odnaleźć Kuellera.

Nadal nie była pewna, czy mężczyźnie rzeczywiście chodzi

0 Nową Republikę, czy tylko o jej rodzinę. Kueller miał wyjątkowo silną władzę nad Mocą, co czyniło z niego bardzo niebezpiecznego przeciwnika. Leia po raz tysięczny żałowała, że nie słuchała rad Luke'a i nie ukończyła ćwiczeń, które pozwoliłyby jej zostać Jedi. Z pewnością nie odwiodłaby Kuellera od zbrodniczych planów - a przynajmniej nie na dłuższą metę - ale może, korzystając z pomocy brata, potrafiłaby go pokonać.

Pociągnęła pasmo włosów, wskutek czego pukle rozwinęły się i jak wąż opadły na plecy. Widok gwiazd za iluminatorem nie różnił się od widoku innych słońc, jakie oglądała, latając w przestworzach. Stwierdziła jednak, że chociaż leci przez nadprzestrzeń, Almanię i Coruscant dzieli niesamowicie duża odległość. Zdumiewała się, że Kueller w ogóle uważał swój świat za część Nowej Republiki. Znajdujące się tak daleko od stolicy planety zazwyczaj wolały pozostawać niepodległe. Almania nie zgodziła się wejść w skład Imperium i powinna była postąpić tak samo, kiedy miejsce Imperium zajęła Nowa Republika.

Jeszcze jeden drobiazg, który nie miał sensu.

Wiele drobiazgów dotyczących Almanii nie miało sensu, po części dlatego, że nie dysponowała dokładnymi informacjami na jej temat. Podejrzewała, że Je'harowie opowiedzieli się po stronie Rebelii, by, zachowując pozory, utrwalić w ten sposób swoją władzę, a nie dlatego, że darzyli sympatią Rebeliantów albo pragnęli im pomóc w walce przeciwko Imperium.

Ktoś wspomniał jednak, że przed kilkoma laty mieszkańcy Almanii zwrócili się z prośbą o pomoc do rządu Nowej Republiki. Nie otrzymali jej ani nawet nie doczekali się odpowiedzi. Może właśnie dlatego Kueller zamierzał zaatakować Nową Republikę.

Może, mimo wszystko, jego żądania nie miały nic wspólnego ani z Leią, ani z jej rodziną.

Kobieta uświadomiła sobie, z iloma problemami musi się uporać. Przed odlotem nie potrafiła odnaleźć Artoo, chociaż bardzo liczyła na to, że mały robot będzie towarzyszył jej w czasie wyprawy. Cieszyłaby się, gdyby miała go obok siebie w sterowni „Alderaanu". Threepio mógłby jej także pomóc, chociażby tylko w tym, by skierować uwagę na inne sprawy. Niestety, jego także nie znalazła. Dowiedziała się tylko, że Artoo opuścił warsztat remontowy wkrótce po tym, jak się tam zgłosił, i że Threepio towarzyszył mu, kiedy wychodził. Od tamtej pory nikt nigdzie ich nie widział.

Leia nie miała także żadnych wieści od Hana. Nie odpowiedział na żadną wiadomość, jaką mu przesłała. Tuż przed odlotem zostawiła ostatnią, w której informowała, że przez jakiś czas nie będzie mogła się z nim kontaktować, ale że później go odnajdzie. Pamiętała o tym, jak ważną rzeczą jest zachowywanie ciszy w eterze podczas lotu, ale mimo to odczuwała niepokój. Wyprawa Hana do Ostoi Przemytników trwała o wiele za długo, a kiedy przypomniała sobie tajemniczą wiadomość, której celem mogło być zniesławienie jej męża, zaczęła się zastanawiać, czy może uznać to opóźnienie za pomyślną wiadomość.

Nie mogła także porozumieć się z Calrissianem. Wyruszając, żeby ostrzec Hana, Lando ryzykował własnym życiem. Leia mogła tylko mieć nadzieję, że odnalazł jej męża i że obaj są cali i zdrowi, zajęci tropieniem osoby albo osób próbujących oczernić Hana.

Pozostawał jeszcze Luke. Od czasu, kiedy obejrzała przesłany przez Kuellera hologram, Leia próbowała nawiązać z nim myślowy kontakt. Jeżeli nie liczyć tamtego przepełnionego bólem, rozpaczliwego krzyku, nie otrzymała od niego żadnej wiadomości. Przedłużające się milczenie brata coraz bardziej ją denerwowało.

Od czasu do czasu odczuwała dziwne bóle w różnych miejscach ciała. Kiedy przed startem kończyła sprawdzać funkcjonowanie wszystkich urządzeń „Alderaanu", poczuła nagle, że kostka lewej nogi załamała się pod ciężarem jej ciała, a w górę uda powędrowała fala przejmującego bólu. Pochyliła się, żeby sprawdzić, co się stało, ale przekonała się, że z nogą jest wszystko w porządku. Wkrótce po starcie, kiedy usiadła w fotelu pilota i odchyliła się, aby się odprężyć, krzyknęła z bólu, czując, że w jej plecy wbijają się chyba setki igieł. Po sekundzie ból ustąpił, ale Leia nie znalazła żadnych śladów ukłuć na plecach ani igieł wbitych w oparcie fotela. Za każdym razem wszakże, na chwilę przedtem, zanim ból zanikał, wyczuwała wyraźny ślad obecności Luke'a.

A zatem jej brat żył. Mogła być tego pewna. Wiedziała jednak, że odniósł poważne obrażenia i został uwięziony.

Musiała jak najszybciej się z nim zobaczyć. Mimo iż obciążała silniki „Alderaanu" do granic wytrzymałości, miała wrażenie, że statek leci rozpaczliwie powoli.

Musiała odnaleźć Luke'a, zanim jej brat umrze... albo zanim stanie mu się coś jeszcze gorszego.

Luke odzyskał przytomność w bardzo słabo oświetlonym pomieszczeniu. Leżał na brzuchu, a mimo to od strony poparzonych pleców napływały fale bólu. W głowie waliło mu jak młotem, a w ustach czuł smak czegoś nieprzyjemnego. Bez względu na to, jaki specyfik mu wstrzyknięto, nie powinien był stracić przytomności. Jednak stracił, zapewne dlatego, że jego organizm został bardzo osłabiony. Mistrz Jedi nie miał dość sił, żeby przeciwstawić się Dolfowi/Kuellerowi i zwyciężyć w walce z podstępnym narkotykiem.

A teraz wpadł w ręce tego człowieka.

I nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.

Zamrugał ciężko powiekami. Miał wrażenie, jakby oczy zostały zalepione błotem. Uświadamiał sobie, że jego organizm jest nadal odwodniony. Wyczuwał to przy każdym ruchu ciała; każdym uderzeniu pulsu w skroniach. Mimo to odpoczynek pozwolił mu odzyskać przynajmniej część siły. Wiedział, że otrząśnie się z tej słabości. Znów będzie mógł stawiać czoło zagrożeniom.

Jego prycza znajdowała się na wysokości zaledwie kilku cali nad podłogą. Podłoga była pokryta grubą warstwą brudu, ale mimo to można było się zorientować, że sporządzono ją z drewna. To było coś niezwykłego.

Jedyne światło, jakie wpadało do pomieszczenia, nadając mu szarawo-brązowy odcień, przedostawało się przez otwory krat sufitu. Luke podejrzewał, że kraty stanowią podłogę innego pomieszczenia, gdyż w przeciwnym razie wpadałoby przez nie więcej światła.

Zmusił się, by powoli usiąść na pryczy, chociaż każdy ruch rozciągał skórę na jego plecach i przypominał, co było powodem bólu. Jego X-skrzydłowiec eksplodował podczas podchodzenia do lądowania na Pydyrze, a kiedy Luke przebywał na księżycu, nie miał okazji zastanowić się, co było przyczyną katastrofy.

Uświadomił sobie to dopiero teraz, gdy w końcu oprzytomniał.

Ktoś musiał majstrować przy jego maszynie, kiedy wylądował na Telti. Z pewnością tym kimś nie był Brakiss. Były uczeń spędził przecież większość czasu, rozmawiając z mistrzem Jedi. Sprawcą mógł być wszakże jeden z androidów, któremu młody mężczyzna wydał odpowiednie polecenie.

I jeżeli myśliwiec typu X eksplodowałby na Almanii, jak Brakiss zaplanował, były uczeń pozbyłby się za jednym zamachem obu mężczyzn, których się tak obawiał: mistrza Skywalkera i Kuellera.

Luke przetarł twarz, ale jego palce natrafiły na coś kłującego. Źdźbło słomy. Mistrz Jedi opuścił głowę i popatrzył na pryczę. Została wyłożona słomą.

Bardzo dziwne.

Nie miał także skrępowanych rąk.

Ani nóg.

Ale zabrano mu świetlny miecz.

Aha. A zatem Kueller uważał, że jego ofiara nie ucieknie z celi, ale obawiał się, że mogłaby zrobić użytek ze świetlnego miecza.

A to oznaczało, że Luke zapewne nie będzie przebywał sam bardzo długo.

Powoli wstał, starając się uczynić to jak naj ostrożniej, aby pulsowanie krwi w skroniach nie przerodziło się w zawroty głowy. Postąpił kilka kroków i zorientował się, że łubki umożliwiają opieranie chociaż części ciężaru ciała na złamanej nodze. Powoli skierował się w stronę otworu, widocznego w przeciwległej ścianie.

Przekonał się, że cela, do której go wrzucono, jest jednym z wielu pomieszczeń połączonych długim korytarzem. Sklepienia znajdowały się na tyle wysoko, żeby mając złamaną nogę, nie mógł nawet marzyć o podskoczeniu i uchwyceniu prętów kraty. Ściany były gładkie. Mimo to do pomieszczeń napływało świeże powietrze, a wraz z nim woń surowego mięsiwa.

Na samą myśl o takim pożywieniu Luke czuł, że jego żołądek wyprawia dzikie harce. Wiedział jednak, że surowe mięso jest mu bardzo potrzebne, nie tyle z uwagi na właściwości odżywcze, ile zgromadzoną wodę. Kierując się powonieniem, ruszył dalej i po chwili zobaczył jeszcze więcej słomy leżącej pod przeciwległą ścianą tej samej celi, w której przed chwilą powrócił do przytomności.

Pomiędzy źdźbłami zauważył mnóstwo długich białych włosów. Poczuł także charakterystyczną woń zwierzęcej sierści.

W następnym pomieszczeniu, do którego przeszedł, panowały jeszcze głębsze ciemności, ale woń surowego mięsiwa była bardziej intensywna. Skywalker wyczuwał także silniejszy odór jakiegoś zwierzęcia. Nie był pewien, czy spodoba mu się to, co może zobaczyć w tym pomieszczeniu. Zmrużył oczy, starając się przyzwyczaić je do panujących ciemności. Nie zobaczył niczego.

Pomieszczenie przypominało jego celę, aczkolwiek nie było żadnej pryczy, a pod ścianą leżała tylko wiązka słomy. Woń surowego mięsa promieniowała z kąta celi, w którym stały ogromne, puste misy. Luke nie ujrzał żadnych zakrwawionych ochłapów i domyślił się, że mięso musiało zostać zjedzone. Pozostał po nim tylko zapach.

Poczuł, że jeżą mu się wszystkie włosy na karku. Był sam, ale wcale nie odnosił takiego wrażenia.

Nie podobało mu się to, co odczuwał.

Utykając, powrócił do swojej celi, po czym usiadł na skraju pryczy. Nie wiedział, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy został uśpiony. Ani dokąd go przetransportowano. Mógł tylko mieć nadzieję, że pokona jednego ze strażników, a potem ucieknie z celi i porwie jeden ze statków będących własnością Dolfa/Kuellera.

Zanim odleci, musi jednak dowiedzieć się, co stanowi źródło jego niepokojącej potęgi. Podejrzewał, że owa tajemnicza broń nie może znajdować się zbyt daleko od kryjówki mężczyzny. Bez względu na to, w jaki sposób funkcjonuje, Kueller musi mieć ją w zasięgu spojrzenia. Z sąsiedniej celi doleciał odgłos sapania. Luke uniósł głowę. Zobaczył ogromne białe zwierzę, niemal całkowicie wypełniające otwór w przeciwległej ścianie. Gdyby stanęło na tylnych łapach, mogłoby dosięgnąć przednimi krat w suficie. Widocznie jednak nie miało na to ochoty.

Nie przestawało sapać. Luke nagle zorientował się, że stworzenie wciąga powietrze w nozdrza. Zwęszyło mistrza Jedi.

Skywalker zamarł bez ruchu. Nie bez powodu niepokoił się, że nie ma związanych rąk ani nóg. A zatem taki los zamierzał zgotować mu Kueller.

Stworzenie weszło do celi i stanęło na tylnych łapach. Okazało się, że jest ponad dwukrotnie wyższe niż Skywalker. Stojący obok niego Chewbacca wydawałby się karłem. Miało niewielki łeb w porównaniu z resztą cielska, krótkie uszy i przecięte pionowymi szczelinami błękitne ślepia, a także potężne barki i niemal płaski grzbiet. I długie białe włosy, wypadające przy każdym ruchu ciała. Luke zwrócił uwagę na cienki długi ogon. Podejrzewał, że kryje się w nim wielka siła.

Pomyślał, że może, jeżeli się nie poruszy, stworzenie nie wyrządzi mu żadnej krzywdy. Z pewnością większość potencjalnych ofiar na widok takiego potwora krzyczała i rzucała się do ucieczki. Może największą szansą ocalenia życia było właśnie siedzenie bez ruchu i czekanie.

Stworzenie podeszło trochę bliżej. Z jego pyska ściekały krople śliny, tworząc gigantyczne kałuże w pobliżu łap. Bez przerwy węszyło, podążając trasą, którą przebył Luke, kiedy wychodził na korytarz i wracał do pryczy.

Luke postanowił zapanować nad sposobem oddychania. Brał teraz szybkie, płytkie hausty powietrza. Chciałby stać się niewidzialny, ale nie miał pojęcia, w jaki sposób przesłać tę myśl do mózgu zbliżającego się stworzenia. Nie wiedział nawet tego, czy gigantyczna bestia jest obdarzona jakąkolwiek inteligencją.

Tymczasem potwór, który przeszedł całą drogę od otworu w ścianie do pryczy, znieruchomiał przed mistrzem Jedi, ale nie przestał węszyć. Ściekające z pyska zwierzęcia krople śliny lądowały na stopach mężczyzny, pokrywając je warstwą ciepłej, lepkiej mazi. Skywalker siedział nieruchomo jak wykuty z kamienia.

Stworzenie sapało i węszyło. Było naprawdę zdumiewająco wielkie. Gdyby Luke wstał, może sięgnąłby do połowy przypominającego beczkę torsu. Na szczęście miało niewielką paszczę, gdyż w przeciwnym razie mogłoby połknąć go w całości.

Kierując się powonieniem, zwierz pochylił łeb i w końcu zbliżył pysk do twarzy Luke'a. Trącił jego głowę, po czym przesunął chłodnym nosem od czoła do brzucha. Luke skupił całą siłę woli, żeby nie odepchnąć pyska, i siedział, starając się zachowywać spokój. Tymczasem stworzenie, które nie przestawało go obwąchiwać, skupiło uwagę na poparzonych plecach. Luke zamknął oczy. Wiedział, że ściekające z nosa potwora krople lepkiego śluzu spływają po jego ramionach i tworzą kałuże wokół stóp. Pomyślał, że wkrótce pewnie siew nich utopi.

Nagle stworzenie się cofnęło. Luke pozwolił sobie na pełen ulgi głębszy oddech. Zapewne zwierzę uznało go za jeszcze jeden przedmiot, nie różniący się od wiązki słomy albo pryczy. Jeżeli przez jakiś czas będzie nadal siedział nieruchomo, nie stanie mu się żadna krzywda.

Potwór przekrzywił łeb i skierował na niego błyszczące ślepia.

Luke odwzajemnił spojrzenie.

Natychmiast zorientował się, że to był błąd.

Zwierzę uczyniło szybki ruch i otworzyło paszczę. Połknęło jego głowę i ramiona, po czym zacisnęło szczęki.

Z całej siły.

ROZDZIAŁ 35

Nogi Skywalkera zaczęły znikać w paszczy potwora. Kueller odwrócił się od ekranu, na którym oglądał, jak Thernbee połyka mistrza Jedi. Jeżeli nie liczyć nowego asystenta, który zastąpił Femon, władca Almanii siedział sam w zastawionym różnymi przyrządami pomieszczeniu. Połyskujące pośmiertne maski spoglądały na niego ze ścian, szczerząc mroczne otwory oczodołów. Kueller pomyślał, że nie lubi tego gabinetu. Będzie musiał wybrać jakiś inny, do którego mógłby przenieść swój ośrodek dowodzenia.

- Chciałbym, żeby w dzień i w nocy pilnował go jakiś strażnik - powiedział.

Nowy asystent, Yanne, był szczupłym mężczyzną, a jego poorana bruzdami twarz i siwe włosy dowodziły, że ma o wiele więcej lat niż Kueller.

- Nie sądzę, żeby był potrzebny - odparł, pochylając siew stronę swojego władcy.

Kueller wybrał właśnie Yanne'a, ponieważ starszawy mężczyzna był jednym z niewielu ludzi, mających zwyczaj mówienia tego, co myślą, a nie tego, co chcieli usłyszeć ich rozmówcy. Na razie Kueller uważał tę cechę charakteru za coś nowego, zabawnego.

- Doprawdy, mój panie, tylko cud mógłby teraz uratować Skywalkera od śmierci - mówił Yanne. - Przez jakiś czas Thernbee będzie się z nim bawił, łamiąc po jednej kości. Od czasu do czasu pozwoli mu się łudzić nadzieją ucieczki, ale jego los jest właściwie przesądzony.

- Dobrze wiem, w jaki sposób Thernbee zabija swoje ofiary -odparł Kueller. Dorastał pośród almanskich gór, gdzie takie białe potwory spotykało się dosyć często. - Mimo to chcę, żeby pilnował go jakiś strażnik.

- To marnotrawstwo ludzi - odezwał się Yanne. Kueller kiwnął głową na znak, że usłyszał.

- Masz rację - odparł. - Lepiej będzie, jeżeli klatek z potworem będzie strzegło czterech strażników.

- Czterech? - zdziwił się asystent. - Chyba nie mówi pan tego poważnie? Nawet jeżeli ten mężczyzna ujdzie z życiem, będzie zbyt słaby, żeby stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Zamiast stawiać ludzi na straży, powinno się przygotować ich do walki. Otrzymaliśmy meldunki...

- Znam ich treść - przerwał Kueller. - Jestem na to przygotowany. I właśnie dlatego musimy strzec Skywalkera. Umieściłem go w tych klatkach, ponieważ chcę, aby żył, aż przyleci jego siostra. Mimo to dopóki nie umrze, dopóty istnieje szansa, że pokona swojego przeciwnika. Nie zamierzam niepotrzebnie ryzykować.

- Był ciężko ranny, kiedy umieszczaliśmy go w klatkach - przypomniał Yanne. - Jeszcze kilka klapsów, jakie wymierzy mu Thernbee, i będzie martwy.

- To nie jest takie proste - powiedział Kueller.

- Żaden człowiek nie jest aż tak wytrzymały - stwierdził asystent.

Kueller odwrócił się w jego stronę, nagle mając dosyć uwag starszego mężczyzny. Wpatrywał się w niego, aż twarz Yanne'a przybrała kredowoszarą barwę.

- Z wyjątkiem pana, milordzie.

Kueller się uśmiechnął, ale w jego uśmiechu czaił się chłód

śmierci.

- Byłoby dobrze, gdybyś w przyszłości zechciał o tym pamiętać, Yanne -powiedział.

- Tak jest, proszę pana.

- Czterech strażników, Yanne. W dzień i w nocy.

- Rozkaz. Zaraz wybiorę odpowiednich ludzi, proszę pana. Mężczyzna zgiął siew ukłonie i pospiesznie wyszedł z gabinetu. Kueller odwrócił się i ponownie popatrzył na ekran monitora.

Przekonał się, że szczęki potwora są nadal zaciśnięte. Usiadł na fotelu i postanowił zaczekać, aż znów pojawi się między nimi Skywalker.

Kilka chwil zajęło Cole'owi przekonanie Artoo, że nie może się zbytnio spieszyć. Mały robot nieugięcie obstawał przy tym, że powinien jak najszybciej odlecieć z Coruscant. Tymczasem Threepio nie był wcale zadowolony z planu, ułożonego przez niższego towarzysza. Artoo zamierzał polecieć lekkim towarowym transportowcem.

Problem polegał na tym, że Cole nie miał prawa nim dysponować. Podobnie jak nie mógł wystartować z Coruscant, nie mając pozwolenia.

Młody mechanik oświadczył astronawigacyjnemu robotowi, że pomoże mu uzyskać takie zezwolenie. Kiedy Threepio poinformował go o tym, że nie mógł porozumieć się z Mon Mothmą, Cole pomyślał, że może nie zdoła namówić kobiety, żeby porozmawiała z automatami, ale przynajmniej wie, od czego zacząć.

Zamierzając porozumieć się z generałem Antillesem, posłużył się pomocniczym komputerem, zainstalowanym w pomieszczeniu, w którym remontował lekki towarowy frachtowiec. Zanim uzyskał odpowiedź, musiał jednak przebrnąć przez kilka podsystemów.

- Przykro mi, panie Fardreamer - usłyszał dziwny głos, o szorstkim, sztucznym brzmieniu. - Generał Antilles nie odpowiada w tej chwili na żadne wezwania.

Cole pomyślał, że chyba jeszcze nigdy nie słyszał o czymś takim.

- Powiedział mi, żebym się z nim skontaktował, jeżeli wydarzy się coś niezwykłego. Jeżeli to będzie coś pilnego. To jest pilne. Nawet bardziej niż pilne. Proszę mu powiedzieć...

- Nie mogę, panie Fardreamer. Bez względu na fakt, czy to pilne, czy nie, generał Antilles kazał tylko rejestrować wiadomości.

Po krótkiej chwili ciszy połączenie zostało przerwane.

- O rety, o rety, o rety - odezwał się protokolarny android. Mały robot zapiszczał i zaczął kołysać się w obudowie, aż jego kółka zagrzechotały o płyty posadzki.

- Artoo twierdzi, że nie mamy dużo czasu - przetłumaczył jego towarzysz.

- Robię, co mogę, Artoo - odparł Cole. - Chyba nie chcesz stąd wystartować tylko po to, żeby zatrzymali nas strażnicy Kontroli Lotów pod zarzutem porwania tego transportowca.

- On ma rację, Artoo - stwierdził Threepio.

Cole postanowił nie zwracać uwagi na automaty i przesłać wiadomość bezpośrednio do pani przewodniczącej Leii. Otrzymał niemal natychmiast odpowiedź, że przywódczyni Nowej Republiki Leia Organa Solo zrezygnowała z pełnienia obowiązków i wszystkie adresowane do niej wiadomości są przesyłane do Mon Mothmy. Kiedy jednak Cole próbował połączyć się z nową przywódczynią, natrafił na taki sam mur, przed jakim stanęli See-Threepio i Artoo. Automatyczna recepcjonistka oświadczyła, że wszystkie terminy przyjęć są od dawna zarezerwowane.

- Nie powiedziałeś mi, że przewodnicząca Leia zrezygnowała - oświadczył, zwracając się do Threepia.

- Sami o tym nie wiedzieliśmy, dopóki nie postanowiliśmy się z nią skontaktować. Od czasu tamtej eksplozji wszystko się zmieniło. - Złocisty android pokręcił głową. - Czasami żałuję, że wtedy poszedłem za Artoo.

- Do sali obrad, żeby odnaleźć te detonatory? - usiłował domyślić się Fardreamer.

- Nie - mruknął See-Threepio. - Do tamtej szalupy ratunkowej.

Cole wprawdzie nie wiedział, o czym mówi android, ale na wszelki wypadek postanowił nie pytać. Próby skontaktowania się z Mon Mothmą zakończyły się niepowodzeniem. Nie zniechęcony tym, młodzieniec w końcu postanowił porozumieć się z admirałem Ackbarem. Otrzymał wiadomość, która, podobnie jak poprzednie, wprawiła go w osłupienie. Asystent Ackbara oświadczył, że admirał uczestniczy w jakimś posiedzeniu, a on nie wie, czy i kiedy zechce odpowiedzieć na zgłoszenie Fardreamera.

Cole spuścił głowę i pozostał tak przez dłuższą chwilę, licząc na to, że protokolarny android pomyśli, iż studiuje mapę połączeń telekomunikacyjnych. Musiał mieć chociaż trochę czasu, żeby zebrać myśli.

Przewodnicząca Leia zrezygnowała.

Admirał Ackbar był nieuchwytny.

Generał Antilles także.

Podobnie jak Mon Mothmą.

Z pewnością chodziło o coś poważnego.

Doszedł do wniosku, że ostatnim razem, kiedy zlekceważył ostrzeżenie Artoo, omal wszyscy nie zginęli. Nie wspominając o tym, że wielu porządnym ludziom, przebywającym w kabinach zmodernizowanych, ale nie naprawionych X-skrzydłowców, groziła nadal śmierć wskutek eksplozji maszyn.

Artoo jęknął.

- Mówi, że nie możemy czekać ani chwili - przetłumaczył Threepio. - Przypomina, że obiecał pan pomóc. Prawdę mówiąc, panie Fardreamerze, nie miałbym żalu, gdyby postanowił pan nie wywiązywać się z tej obietnicy. Mimo wszystko, zrobił pan, co było w pańskiej mocy. Artoo jest ekscentrykiem...

- Ale ma rację za każdym razem, kiedy stara się zwrócić na coś uwagę - dopowiedział Cole, kładąc dłoń na zaokrąglonej kopułce robota. - Próbowałem rozwiązać problem, uciekając się do metod oficjalnych. Myślę, że najwyższy czas spróbować czegoś mniej oficjalnego.

Uradowany Artoo zapiszczał. Potoczył się w stronę opuszczonej rampy lekkiego towarowego transportowca.

- Threepio - odezwał się Cole. - Czy znasz kody przywódczyni Nowej Republiki?

- Proszę pana, to są osobiste kody, zmieniane codziennie — odparł złocisty android.

- Czy znasz kody przywódczyni Nowej Republiki?

- Oczywiście - odparł Threepio. - Podobnie jak kody jej męża i dzieci.

- Potrzebne mi są tylko jej kody. Nie znając ich, nie możemy odlecieć z Coruscant.

- Och, nie mogę ich ujawnić, proszę pana. I tak wpadłem w niezłe tarapaty. Pani Leia spodziewała się, że nigdzie nie odlecę.

- Pani przywódczyni, nie mówiąc ani słowa, zrezygnowała z pełnionej funkcji, Threepio -przypomniał Cole. - Domyślam się, że byłaby ci wdzięczna, gdybyś pomógł zapobiec kolejnej eksplozji. Podczas pierwszej omal nie straciła życia.

See-Threepio przekrzywił złocistą głowę, jakby starał się zobaczyć, co dzieje się w mózgu Cole'a.

- Myślę, że ma pan rację, panie Fardreamerze - powiedział w końcu.

- Tak myślałem - oznajmił młodzieniec.

Artoo, który tymczasem znalazł się we wnętrzu transportowca, zapiszczał, pragnąc ich ponaglić.

- W takim razie ruszajmy - odezwał się Cole. See-Threepio pospieszył w górę rampy i po chwili zniknął w środku statku.

- Obawiam się, że będę tego żałował - mruknął do siebie.

ROZDZIAŁ 36

Chewbacca, siedzący na fotelu obok Blue, pełnił obowiązki drugiego pilota. Po tym, co przeżyli na Skipię Sześć, Han nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować. Znał kobietę tak długo, jak Kida, ale wcale nie tak dobrze.

Uświadamiał sobie, że zdrada przemytników dotknęła go do żywego, bez względu na to, czym starałby się ją usprawiedliwiać. Siedział na jakiejś pryczy w tej części skoczka Nandreesona, gdzie powietrze nadawało się do oddychania. Mały statek był trochę większy i bardziej smukły niż skoczek Blue, ale cały najniższy pokład zajmował staw, wypełniony cuchnącą wodą. Ani Han, ani Lando nie chcieli tam nawet zaglądać. Przebywali na najwyższym pokładzie w niewielkim pomieszczeniu, zastawionym pryczami, spleśniałymi starymi tapczanami (Han podejrzewał, że zostały wyciągnięte z osuszanych stawów) i stołami, pokrytymi grubą warstwą kurzu i pleśni.

Obok Hana siedział Lando. Ciemnoskóry mężczyzna miał zamknięte oczy. Stracił sporo kilogramów, a zazwyczaj nieskazitelnie czyste szaty były teraz wymięte i poplamione.

Han westchnął i po raz kolejny zaczął się zastanawiać, co sprawiło, że wszystko przybrało właśnie taki obrót. Najgorsze, że nie mógł uczynić nic, aby temu zapobiec. Kid i Zeen zgodzili się mu towarzyszyć, ale od samego początku zamierzali go zdradzić. Nie zaliczali się do grona jego przyjaciół. Sami to zresztą oświadczyli, kiedy wylądował. A może w taki sposób zamierzali go ostrzec; przekonać, że powinien odlecieć.

Ich zdrada wyjaśniała przynajmniej to, skąd strażnicy Nandreesona wiedzieli, gdzie go znaleźć, kiedy przebywał na Skipię Pięć.

Chewbacca oświadczył, że przypuszcza, iż Wynni pomogłaby im, gdyby nie sprzeciwiał się jej woli. Han nie był tego taki pewien. Samica Wookie zapewne wiedziała, że Chewie dochowuje wierności żonie, a jednak przez te wszystkie lata żywiła do niego urazę za to, że kiedyś ją odrzucił. W jej przypadku nic nie wyglądało na takie proste, jak się z pozoru wydawało. Wynni nigdy nie postępowała jak istota należąca do rasy Wookiech.

I zachowywała się tak konsekwentnie do samego końca.

Han zastanawiał się, jak Wynni, zdana wyłącznie na własne siły, poradzi sobie w jaskini Nandreesona.

Pocieszał się tym, że przynajmniej zostawił ją żywą. Miał wrażenie, że do końca życia będzie czuł wyrzuty sumienia z powodu śmierci Zeenai Kida. Bez względu na krzywdę jaką mu wyrządzili.

- Nie mogłeś w tej sprawie nic zrobić - odezwał się Lando, któremu Han zwierzył się ze swoich myśli.

Mężczyzna zdradzał oznaki wyczerpania, a jego zachrypnięty głos z trudem wydobywał się z gardła. Pochłonął wszystkie nadające się do jedzenia zapasy żywności, jakie znalazł w spiżarni skoczka Nandreesona, a także wypił mnóstwo wody, zupełnie jakby nie pływał w niej przez tyle godzin.

- W jakiej sprawie? - zapytał Solo.

- Jeszcze się pytasz, w jakiej? - Calrissian otworzył oczy i z wysiłkiem wsparł się na łokciach. Jego śniada twarz miała szarą barwę. - W sprawie Kida i Zeena. Przecież nigdy nie byli twoimi przyjaciółmi.

- Przestań mnie pocieszać - odparł Han.

- Nawet nie zamierzam - powiedział Lando. - Chcę tylko, żebyś uświadomił sobie, jak wygląda prawda. - Oparł głowę o metalową płytę grodzi. - Nigdy nie byłeś jednym z nas, Hanie. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Kid i Zeen usiłowali zdeprawować cię od pierwszej chwili, kiedy się tu zjawiłeś. Myśleli, że w ten sposób sprawią, iż staniesz się taki jak oni. Ty jednak uważałeś, że istnieją pewne granice, których za żądną cenę nie przekroczysz. Przypuszczam, że właśnie to doprowadzało ich do szału.

- Robiłem wszystko, co chcieli - przypomniał Solo.

- Wcale nie. Zysk nie był najważniejszym motywem twojego postępowania. Wiedziałeś o tym, ale zawsze starałeś się to ukrywać. Właśnie dlatego postanowiłeś pomóc Skywalkerowi, mimo iż jego sprawa od samego początku wydawała się beznadziejna. Luke powiedział mi kiedyś o tym. Mogłeś wycofać się w każdej chwili. A jednak tego nie zrobiłeś.

- To był wyjątek.

- To była reguła. Pamiętasz tę historię z Wookiem, niewolnikiem, którego ocaliłeś od niechybnej śmierci?

- Chewbacca się nie liczy. Wówczas zmusiły mnie do tego wyjątkowe okoliczności.

- Akurat - odparł Calrissian. - Równie wyjątkowe jak wszystkie inne. Ci dwaj tego nienawidzili, Hanie. Każdą sekundą życia, każdym oddechem, wykazywałeś im, że wiodą nędzne, nikczemne i przepełnione nienawiścią życie.

W słowach Landa brzmiała niezwykła siła. Han odwrócił się i stwierdził, że mężczyzna wpatruje się w niego.

- Czy ty także mnie nienawidziłeś? - zapytał.

- Nie - odparł Calrissian. - Mimo iż kiedyś zmusiłeś mnie, abym wstydził się jak diabli tego, co robiłem.

Zsunął się z pryczy i zaczął spacerować po niewielkim pomieszczeniu. Nagle jęknął z bólu, zgiął się w pasie i schwycił za łydkę. Jego twarz znów zszarzała. Han zerwał się i pomógł przyjacielowi wrócić na pryczę.

- Kto mógłby pomyśleć, że złapią mnie skurcze mięśni nóg tylko od tego, że przebierałem nimi w wodzie?

- Każdy, kto chociaż trochę się gimnastykował - odparł Solo. - Powinieneś był poprosić Nandreesona, żeby pozwolił ci trochę rozgrzać mięśnie, zanim wrzucił cię do tego stawu.

- Bardzo zabawne - odezwał się Calrissian.

Nie przestając masować mięśni, Han ostrożnie wyprostował nogę przyjaciela.

- Nie żartuję, chłopie. Tym razem nic nie wskazywało na to, że wyjdziesz cało.

- Jestem twardy - oświadczył Lando.

- Raczej niemądry. O czym myślałeś, kiedy postanowiłeś wrócić do Ostoi?

- Musiałem cię odszukać, Hanie. - Calrissian powoli wyprostował drugą nogę. - Myślę, że na razie wystarczy.

- Dlaczego? - zapytał Solo. - Co się stało, że zdecydowałeś się ryzykować życie?

- Ktoś usiłuje cię wrobić, chłopie - odparł cicho Lando. - Jacyś ludzie starają się, żeby wszystko wyglądało, że to ty odpowiadasz za podłożenie bomby w sali obrad Senatu.

- Kiedy przebywała w niej Leia? - zdziwił się Solo. - Wszyscy, którzy trochę mnie chociaż znają, dobrze wiedzą, że nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego.

Lando się uśmiechnął.

- Przypuszczam, że Zeen i Kid zapewne zgodziliby się z tobą. Pamiętaj jednak o tym, że większość senatorów, będących w przeszłości imperialnymi urzędnikami, nie zna ani ciebie, ani twoich zapatrywań. W czasach Imperium takie postępowanie byłoby czymś najnormalniejszym w świecie.

- Gdyby pragnęli wykazać, że to ja jestem sprawcą, musieliby dysponować niezwykle przekonującymi dowodami.

Lando pokręcił głową.

- Nie tyle przekonującymi, ile odpowiednio dobranymi. Masz szczęście, że zwróciłem się z tym najpierw do Leii.

Opowiedział Hanowi historię odnalezienia „Narkomanki", jak również treść wiadomości, którą znalazł w pamięci pokładowego komputera.

Solo westchnął.

- A zatem Jarril nie żyje, hmmm? - zapytał. Lando kiwnął głową.

- To nie był przyjemny widok.

- Myślę, że kiedy postanowił się ze mną zobaczyć, obawiał się, że spotka go właśnie coś takiego. Przypuszczam, że czuł, iż jego dni są policzone.

- Myślisz, że brał udział w tym spisku? - spytał Calrissian. Han pokręcił głową.

- Był za bardzo przerażony. Próbował prosić mnie, żebym mu pomógł, przy czym uczynił to jak każdy przemytnik, proponując mi pieniądze. Kiedy nie bardzo wiedząc, o co chodzi, odrzuciłem jego propozycję, oświadczył bez ogródek, na czym polega jego problem.

- Może właśnie w ten sposób musiał - zauważył Lando.

- A może nie miał innego wyjścia - powiedział Solo. - Prawdopodobnie przeczuwał, że jest ścigany i śledzony. Wszystko wskazuje na to, że jego prześladowcy zamordowali go, kiedy jeszcze przebywał na Coruscant. Nie wierzę, że to on był nadawcą tej wiadomości.

Lando z namysłem pokręcił głową.

- Jarril nie żyje. W tej chwili nie jest ważne, jakimi kierował się pobudkami. Liczy się tylko to, że ktoś usiłuje udowodnić wszystkim, iż to ty jesteś winowajcą.

- Czy sądzisz, że byli funkcjonariusze Imperium, którzy są teraz senatorami, zdecydowaliby się na coś takiego, aby pozbyć się Leii?

- I dopuścili, żeby w wyniku eksplozji straciło życie kilku spośród nich? - zapytał Calrissian. - Chyba mało prawdopodobne, jak myślisz, Hanie?

- Z tym wszystkim musi mieć coś wspólnego ten handel imperialnymi urządzeniami i częściami - stwierdził Solo.

Lando zamknął oczy.

- Czy kiedykolwiek słyszałeś o Almanii? - zapytał po chwili. - Nigdy, dopóki przed sekundą nie wymieniłeś jej nazwy - odparł Han.

- Do niedawna ja też nie słyszałem - przyznał Calrissian. - To dziwne, nie uważasz?

- Dziwne?

- Komuś bardzo zależy na tym, żebyśmy nie wpadli na trop planety, której nazwa nawet nie obiła się o nasze uszy. A kiedy komuś tak bardzo zależy na tym, żebyśmy nadal o niej nie wiedzieli, to chyba wystarczający powód, aby dowiedzieć się, o co chodzi.

- Ja też tak uważam - odparł Solo. - A może właśnie tam powinniśmy teraz polecieć?

- Zakładając, że obaj mamy jeszcze statki - zauważył Lando.

- Będziemy mieli - odparł Han. - Ręczę za to.

Luke prześlizgnął się między zębami stworzenia i podkurczył nogi na chwilę przedtem, zanim potwór zacisnął szczęki. Przekonał się, że pysk zwierzęcia jest zaskakująco pojemny, a podniebienie płaskie, chociaż żebrowane. Mimo iż kły pozostawały zaciśnięte, miał tyle miejsca, że mógłby się poruszać.

Gdyby nie ozór. Nie przestawał go poszturchiwać. Bezustannie przyciskał do podniebienia, jakby próbował oblizać. Za każdym razem, kiedy Luke zaczynał ześlizgiwać się w czeluść gardła, ozór znów wypychał go w górę. Mistrz Jedi nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że zwierzę zazwyczaj połyka pokarm w całości.

Stwierdził, że wszystko ocieka lepkim śluzem. Nie miał czego się uchwycić. Następnym razem więc, kiedy ozór przycisnął go do sklepienia paszczy, z całej siły wbił palce ręki w miękkie podniebienie.

Stworzenie zaskomlało i wypchnęło go ozorem z pyska. Luke wyciągnął palce, a kiedy szczęki się rozwarły, zorientował się, że szybuje w powietrzu. Uderzył w metalową ścianę celi i czując, że impet wyparł z jego płuc resztkę powietrza, osunął się na podłogę.

Stworzenie stało nad nim, a na wielkim pysku malowała się uraza. Wyciągnęło pazury i zamachnęło się łapą. Luke nawet nie zdążył się przeturlać. Potwór obrócił go na plecy i ponownie zaczął obwąchiwać, jakby nie mógł uwierzyć, że coś tak niepozornego sprawiło mu tyle bólu.

Skywalker wyciągnął rękę i położył dłoń na czubku nosa potwora, a później napiął mięśnie, starając się odepchnąć łeb na bok. Zwierzę jeszcze przez chwilę go obwąchiwało, po czym wyciągnęło ozór i polizało, jakby chciało upewnić się, jak smakuje przyszły obiad. Całe ciało Luke'a cuchnęło jak wnętrze paszczy potwora - mieszaniną woni surowego mięsa, śliny i odoru gnijących między kłami resztek pożywienia. Najgorsze, że mistrz Jedi nie mógł nigdzie uciec.

Tymczasem stworzenie się cofnęło. Przez chwilę mu się przyglądało, ale później wyciągnęło łapę i uderzyło tak silnie, że Luke ślizgając się jak po lodzie, przejechał po podłodze i wylądował pod przeciwległą ścianą. W jego ramiona i plecy wbiły się drzazgi o rozmiarach niewielkich noży. Skywalker nie zdążył przyjść do siebie po poprzednim wstrząsie i kiedy przeżył następny, poczuł się jeszcze gorzej. Był ogłuszony i ociekał lepkim szlamem. Nie mógł się poruszyć.

Wiedział jednak, że musi. Stworzenie nie mogło bez końca wymierzać mu ciosów potężnymi łapami. To byłaby okropna śmierć, niegodna mistrza Jedi. Skywalker pokonywał przecież własnymi rękami i rankory, i Jeźdźców Tusken. Umiał radzić sobie w każdej sytuacji.

W każdej.

Zwierzę ponownie zbliżyło się do niego. Luke powoli wstał i wyciągnął z ramienia jedną drzazgę. Kiedy potwór uniósł łapę, zamierzając go znów uderzyć, Luke wbił z całej siły szpic drewienka w delikatną poduszeczkę.

Zwierzę zaskomlało i zaczęło potrząsać zranioną łapą. Skywalker został osypany białymi włosami, które pokryły go niczym płatki śniegu. Stworzenie, oparte na trzech łapach, uniosło czwartą do pyska i próbowało wyciągnąć drzazgę, wgryzając się w podeszwę.

Luke nie zamierzał czekać, by przekonać się, co się stanie, kiedy bestia ją wyciągnie.

Pobiegł jak mógł najszybciej, żeby nie urazić złamanej nogi, ominął potwora i dotarł do pryczy. Niestety, nie miał się gdzie ukryć. Krata nad głową znajdowała się tak wysoko, że nie zdołałby jej dosięgnąć, gdyby podskoczył, przenosząc cały ciężar ciała na zdrową nogę. Prycza zaś, nawet gdyby zdołał się pod nią wcisnąć, stanowiła tak oczywistą kryjówkę, że zwierzę od niej zaczęłoby poszukiwania.

Utykając, Luke przeszedł do sąsiedniej celi, ale przekonał się, że jest tak samo beznadziejnie pusta. Stał przez chwilę, pozwalając oczom przyzwyczaić się do ciemności. Dopiero wtedy mógł się zorientować, że mroczne pomieszczenia ciągną się chyba bez końca, coraz dalej i coraz głębiej. Z pewnością bestia wyłoniła się z tych nieprzeniknionych ciemności. Możliwe, że w mrocznych głębinach żyło więcej takich potworów.

Jedna sprawiała mu wystarczająco dużo kłopotów. Walka z kilkoma naraz byłaby koszmarem.

Zwierzę piszczało i skomlało, nie wychodząc z poprzedniej celi. Luke miał wrażenie, że chyba odczuwa jego cierpienie. Skorzystał z tego, że ma kilka chwil spokoju, i wyciągnął pozostałe drzazgi z ramion i pleców. Starannie ułożył je obok siebie niczym noże - jedyną broń, jaką dysponował w walce z potworem.

Jedyną, jeżeli nie liczyć własnego umysłu.

Wszystko przemawiało za tym, że stworzenie nie zamierzało wyrządzić mu krzywdy. Prawdę mówiąc, odniósł najwięcej obrażeń, kiedy zdecydował sieje zaatakować. Zwierzę chciało tylko ustalić, kim albo czym jest jego nowa ofiara.

Gdyby mistrz Jedi znalazł jakiś sposób, by przekonać je, że nie jest pożywieniem, może miałby jakąś szansę.

Problem w tym, że nie wiedział, w jaki sposób.

Stworzenie przestało piszczeć i węsząc, puściło się jego śladem. Zapewne zdołało wyciągnąć drzazgę z poduszeczki. Luke ułożył drewniane noże bliżej siebie. Wiedział, że posługując się nimi, jedynie zyska trochę czasu, ale właśnie czas był tym, czego potrzebował najbardziej.

Nie zamierzał zginąć, uderzony po raz kolejny łapą białej bestii.

Nie sprawi Kuellerowi takiej satysfakcji.

ROZDZIAŁ 37

Siedząc w prywatnym obserwatorium, Kueller przyglądał się nieboskłonowi. Przekształcił wielką kopułę Je'harów w swój ośrodek dowodzenia, kiedy wypowiedział im wojnę, którą później toczył za pomocą konwencjonalnych środków. Po tym, jak zabił przywódców Je'harów i zaczął systematycznie polować na ich zwolenników, przekonał się, że może obserwować przebieg walk na rozstawionych wokół niego ekranach monitorów. Te same ekrany ukazywały mu teraz obrazy, przesyłane przez kamery, zainstalowane na pokładach satelitów. Monitory ustawione po prawej stronie powiększały stukrotnie czerń przestworzy. Na ekranach po lewej widział flotę statków, wyłaniających się z nadprzestrzeni i kierujących ku Almanii.

W różnych miejscach pomieszczenia siedziało kilkunastu najlepszych pracowników. Yanne stał u jego boku.

- Milordzie - odezwał się w pewnej chwili. - Uważam, że powinniśmy wysłać tam naszych ludzi. To są okręty wojenne Nowej Republiki. Mogą unicestwić Almanię.

- Nie unicestwią - odparł Kueller.

- Mimo to - nalegał asystent - powinniśmy zachować ostrożność.

- I w ten sposób dać im znać, że o nich wiemy?

- Nie dowiedzą się o tym. Znajdują się jeszcze bardzo daleko.

Kueller westchnął. Dlaczego wszyscy jego pomocnicy od pierwszej chwili pojawienia się jakiegokolwiek zagrożenia martwili się możliwością porażki, zamiast spodziewać się zwycięstwa? On sam przekonał się, że najlepiej mu się wiedzie, jeżeli przygotuje się i na jedno, i na drugie.

- Świetnie - odezwał siew końcu. - Wyślij trzy gwiezdne niszczyciele razem z grupą odpowiednich statków wspierających. Ale wiesz co, Yanne?

- Tak, milordzie?

- Jeżeli ich wyprawa zakończy się niepowodzeniem, uznam to za twoją osobistą klęskę.

Szara skóra starszego mężczyzny zbielała, ale głos pozostał spokojny.

- Tak jest, milordzie.

Odwrócił się i półgłosem wydał rozkazy jednemu ze strażników. Żołnierz kiwnął głową i stuknął obcasami butów, po czym wyszedł z pomieszczenia.

Jednostek Nowej Republiki nie było jeszcze widać na usianym gwiazdami, almańskim ciemnym niebie. Kueller pomyślał, że nie będą widoczne, o ile nie zmienią się w szybujące w przestworzach płomieniste szczątki. A nawet wówczas zobaczy tylko jasne smugi, przecinające warstwy atmosfery. '

Popatrzył na ekran jednego z monitorów ustawionych po lewej stronie i ujrzał maleńki statek odłączający się od reszty grupy.

- Brawo, pani przewodnicząca - powiedział do siebie. - Już wkrótce będzie pani mogła do woli rozmawiać ze swoim nieszczęsnym bratem.

- Słucham pana? - zapytał Yanne.

Kueller go zignorował. Właśnie się skupiał, nie tyle na scenach rozgrywających się na ekranach, ile na własnych odczuciach. Ciemna Strona miała swoje plusy. Zorientował się, że dowódcy floty Nowej Republiki nie są pewni tego, co znajdą na Almanii.

Uśmiechnął się.

Nie znajdą niczego.

- Yanne.

- Słucham, milordzie?

- Czy wszystko gotowe do realizacji moich planów?

- Oczywiście, milordzie.

- W takim razie możesz przystąpić do ich wykonania. Natychmiast.

Asystent pospieszył, by wykonać rozkaz. Kueller przeniósł ciężar ciała na pięty i poklepał ukryte pod peleryną urządzenie służące do zdalnego sterowania. Nawet gdyby starszy mężczyzna nie wykonał jego polecenia, dopilnuje, żeby wszystko przebiegło zgodnie z planem. Nie kłamał, kiedy rozmawiał z przewodniczącą Leią

Organa Solo. Naprawdę był zwolennikiem eleganckich, wyrafinowanych broni.

Już wkrótce pani przewodnicząca przekona się, jakich eleganckich i jakich wyrafinowanych.

Nikt nie wyniósł niczego z pokładu „Sokoła", chociaż otwarta za pomocą łomu klapa włazu i sczerniałe miejsce obok wspornika, gdzie trafiła laserowa błyskawica systemu zabezpieczającego, który Han osobiście zaprojektował i zainstalował, sugerowały, że jednak ktoś próbował. Niestety, „Ślicznotka" Landa nie miała tyle szczęścia. Większość przedmiotów z wnętrza zniknęła, nie wyłączając niektórych łatwych do wyniesienia aparatów i urządzeń.

Stwierdzenie, że Calrissian zobaczywszy to wpadł we wściekłość, było, zdaniem Hana, zbyt łagodnym określeniem nastroju, w jakim znalazł się jego przyjaciel.

Solo pozostał na pokładzie „Ślicznotki" i zajął się naprawianiem systemów napędowych za pomocą tego, co mógł znaleźć. Urządzenia, pozostawione w sterowni, funkcjonowały prawidłowo, ale pomieszczenie pozbawiono wszystkich luksusowych aparatów. Lando i Chewbacca przetrząsali Skipa Jeden, usiłując odnaleźć pozostałe urządzenia, a także androidy i automaty, które wyniesiono w pierwszej kolejności. Han uważał, że nawet jeżeli nie znajdą wszystkich przedmiotów mających przywrócić „Ślicznotce" dawną świetność, powinni odlecieć następnego ranka. Miał dziwne wrażenie, że do pośpiechu przynagla go coś, czego nie rozumiał.

Blue zaproponowała, że pomoże, ale Han nie skorzystał z jej propozycji. Kobieta okazała się wprawdzie najbardziej lojalną osobą spośród wszystkich, które kiedyś uważał za przyjaciół, ale w tej chwili to i tak nic dla niego nie znaczyło. Możliwe, że Lando miał rację. Może rzeczywiście wszyscy przemytnicy Ostoi czuli się urażeni jego postępowaniem. Han nie zamierzał jednak oddawać się wspomnieniom dawnych chwil. Chwil, które po prostu minęły. Nie mógłby do nich wrócić, nawet gdyby bardzo pragnął.

Co ciekawe, nie był pewien, czy w ogóle pragnie. Tęsknota za starymi dobrymi czasami, jaką często czuł, kiedy na Coruscant nie działo się nic ciekawego, była chyba tylko tęsknotą za jakąś romantyczną wersją przeszłości, a nie czymś, co naprawdę przeżywał.

Właśnie skończył składać elementy napędu nadprzestrzennego, kiedy odniósł wrażenie, że jeżą mu się włosy na karku. Chwycił je lewą dłonią, ale natychmiast poczuł dreszcze, wędrujące wzdłuż całego kręgosłupa. Dziwne uczucie sprawiło, że zaczął się denerwować. Było zbyt bliskie tego, co Leia i Luke określali mianem Mocy. Czymś, czego doświadczały jego dzieci. Ale nie on.

Coś się wydarzyło, coś miało się wydarzyć albo tylko mogło się wydarzyć. Han wyczołgał się z przypominającego wielką rurę tunelu remontowego i znalazł się na opustoszałym korytarzu „Ślicznotki".

Nagle względną ciszę Skipa Jeden rozdarły grzmoty całej serii eksplozji. Statek Landa się zakołysał, a Solo potoczył się w przeciwległy koniec korytarza. Po sekundzie usłyszał odgłosy kolejnych wybuchów, a po nich następne i następne. Leżał nieruchomo, osłoniwszy głowę rękami, ale zorientował się, że odgłosy dolatują z lądowiska. We wnętrzu „Ślicznotki" nic nie eksplodowało. Absolutnie nic.

Miał wrażenie, że przeżywa po raz drugi to, co odczuwał, gdy eksplozja zniszczyła salę obrad Senatu. Ludzie wpadli w panikę, mimo iż żadnej spośród przebywających w kasynie osób nie stała się żadna krzywda.

Leia odniosła jednak obrażenia. Han podparł się rękami i wstał. - Chewie? - krzyknął. - Lando?

Oczywiście, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Pracował przecież sam na pokładzie statku Calrissiana. Chwycił blaster, wyskoczył przez otwarty właz i znalazł się...

.. .w samym środku piekła, w jakie zamieniło się otoczenie „Ślicznotki".

Płyta lądowiska Skipa Jeden została kompletnie zniszczona. Wyglądała, jakby ktoś zrzucił na nią kilkadziesiąt bomb naraz. Lądowisko urządzono jednak w gigantycznej pieczarze, wykutej w litej skale, a sklepienie pozostało nie naruszone. A zatem bez względu na to, co się stało, eksplodowało coś, co znajdowało się w środku groty.

W pobliżu wielu statków płonęły niewielkie ogniska. W jedną burtę „Sokoła" wbiło się kilka ciśniętych siłą wybuchu sczerniałych i poskręcanych kawałków metalu, ale pod kadłubem nie płonął żaden ogień. Nie było także widać ognisk palących się pod kadłubem jachtu Landa.

Na płycie spoczywały zwłoki przemytników; niektóre na boku, inne na plecach. Między nimi leżały porozrzucane części ciał innych mieszkańców asteroidy. Kilka statków miało w kadłubach dziury wielkości sporych głazów, ale wygięte płyty poszycia wskazywały na to, że wypchnięto je od wewnątrz. Mimo trzasku płonących ognisk było słychać jęki i krzyki osób, które przeżyły katastrofę. Nad płytą unosiły się kłęby czarnego gryzącego dymu, z każdą chwilą coraz bardziej utrudniające oddychanie.

Han powrócił na pokład „Ślicznotki" i chwycił pierwszą lepszą maskę tlenową, której na szczęście nie zabrano. Nie wiedział, jak wyglądają pozostałe pomieszczenia Skipa i jak bardzo mogła zostać uszkodzona sama asteroida. Unosząca się w przestworzach skalna bryła był przecież bardzo krucha. Takie silne eksplozje mogły sprawić, że rozsypie się na kawałki.

Wyskoczył ze statku i ruszył przez lądowisko, nie przestając nawoływać Chewiego i Landa. Nie miał pojęcia, dokąd mogli pójść. Chcieli odnaleźć skradzione meble i urządzenia, ale nie powiedzieli, czyje komnaty zamierzali przeszukiwać, mimo iż Han poinformował ich, że niektóre przedmioty zostały skradzione przez Zeena i Kida. Zapewne najpierw zajrzeli do pomieszczeń obu nie żyjących przemytników, a następnie postanowili szukać dalej, w głębinach Skipa.

Han miał nadzieję, że nie zapuścili się zbyt głęboko. Niektóre korytarze i wykute w skałach tunele były bardzo wąskie. Delikatne skały mogły wskutek takich eksplozji pęknąć, osunąć się i uniemożliwić przejście.

Idąc po płycie lądowiska, widział, że w jego stronę wyciągają się ręce. Słyszał okrzyki istot, których nie znał. Kilka razy przystawał, by odrzucać na bok szczątki, pod którymi leżeli ranni przemytnicy, a później pomagał im oddalić się od miejsc, gdzie płonęły ogniska. Zauważył, że kłęby dymu stają się tak gęste, że z trudem cokolwiek widzi. Zrozumiał, że jeżeli chce uratować „Sokoła" i „Ślicznotkę", powinien zostać w pieczarze i zająć się gaszeniem pożarów.

Oznaczało to, że zostawi Chewiego i Landa, zdanych wyłącznie na własne siły. Wyobraźnia podsunęła mu wizerunek Wookie-go, przygniecionego ogromnym odłamkiem skały i spoczywającego obok zmiażdżonego Calrissiana. Wiedział jednak, że szansę odnalezienia obu są bardzo małe.

Mimo to musi spróbować.

Przeszedł przez stos jakichś szczątków i kawałków żarzącego się metalu. Pomyślał, że widok ten przypomina zniszczenia po wybuchu, który zdewastował salę obrad na Coruscant. Jedyną różnicę stanowił fakt, że tam słyszał huk pojedynczej eksplozji, a tu co najmniej kilku.

Z każdą chwilą okrzyki i jęki rannych stawały się coraz bardziej żałosne. Wszystko wskazywało na to, że na całym lądowisku jest jedną z bardzo niewielu osób, które nie odniosły żadnych obrażeń. Nie mógł przechodzić obojętnie obok rannych i cierpiących. Musiał pospieszyć im z pomocą i mieć nadzieję, że jeżeli Chewie i Lando zostali także ranni, korzystają z pomocy innych, którzy znaleźli się w pobliżu.

Zawrócił i wyszukując drogę między lejami i płonącymi ogniskami, skierował się ku „Sokołowi". Znalazłszy się na pokładzie, chwycił kilka gaśnic i zbiegł po rampie, a następnie skierował strumień białej cieczy na najbliższe ognisko. Kiedy zgasło, przekonał się, że pod warstwą piany spoczywają sczerniałe kawałki metalu i kilka zwęglonych ciał przemytników.

Zakrztusił się, ale ruszył dalej. Najpierw powinien zająć się pożarami. Powiedział sobie, że jeżeli ich nie ugasi, płomienie pochłoną cały tlen z powietrza, a kłęby dymu sprawią, że ranni się uduszą. Słysząc jednak, że coraz więcej cierpiących osób wzywa jego pomocy, musiał sobie to często powtarzać, żeby wytrwać w postanowieniu ugaszenia ognisk.

W jego kierunku wyciągały się dłonie, palce, macki i czułki najróżniejszych istot. Kierując strugi cieczy na kolejne ogniska, starał się pracować coraz szybciej. Z wolna dym zaczął się przerzedzać, a przynajmniej w tej części lądowiska, gdzie pracował. W pewnej chwili uniósł głowę i zorientował się, że w pobliżu tak samo uwija się Blue, tłumiąc ogień za pomocą gaśnic, wyciągniętych ze skoczka

Nandreesona.

Podobnie jak Han, była pokryta warstwą popiołu i sadzy, ale w przeciwieństwie do niego miała zakrwawione dłonie, a na ciele kilka sporych sińców. Rozdarta z tyłu tunika ukazywała poparzoną skórę. Uwijając się jak w ukropie, Blue poruszała wargami, a po jej policzkach spływały łzy.

Han jeszcze nigdy nie widział, żeby na twarzy kobiety malowała się taka rozpacz.

Widząc, że Blue radzi sobie całkiem dobrze, pozostawił ją zajętą gaszeniem swoich pożarów, a sam skierował się w stronę innych ognisk. Z pokładów niektórych statków wybiegło kilku przemytników i przyłączyło się do pracy. Z dyszy, zainstalowanej w kadłubie jednego sullustańskiego frachtowca, wystrzeliły strumienie gaszącej cieczy. Dopiero wówczas pożary zaczęły z wolna gasnąć.

Pozostawiły po sobie jedynie dymiące szczątki i poskręcane, zwęglone ciała.

I rannych, zataczających się niczym żywe trupy między lejami po wybuchach i stosami gruzów.

Han otarł przedramieniem pot z czoła. Był wyczerpany fizycznie i przytłoczony ogromem pracy, jakiej będzie wymagało doprowadzenie Skipa do porządku.

I udzielenie pomocy rannym tak, aby przeżyli.

Przechodząc obok jakiegoś Ssty, przeszukującego stos dymiących szczątków, schwycił go za rękę. Jeżeli nie liczyć kilku niewielkich miejsc, w których sierść została spalona, istota sprawiała wrażenie całej i zdrowej. Może nie mniej niż Han przerażonej i oszołomionej, ale z pewnością nie rannej ani poparzonej.

- Ściągnij tu medyczne androidy - powiedział Solo. - Wszystkie, jakie uda ci się znaleźć. Urządzimy prowizoryczny szpital na pokładzie „Ślicznotki".

- Androidy? - powtórzył Ssty. Obrócił ku Hanowi małą głowę. Wokół oczu widniały czerwone obwódki. - To kiepski dowcip, kolego.

Uwolnił rękę z uścisku palców człowieka i powrócił do grzebania w stosie szczątków. Han zmarszczył brwi.

- Daj spokój - burknął. - Przecież musimy pomóc tym rannym.

- Ale bez używania medycznych androidów - odparł Ssty. - Nie rozumiem.

Istota przestała kopać, westchnęła i otarła zakończone pazurami palce o sierść torsu.

- Gdzie właściwie przebywałeś, kolego, kiedy doszło do tej katastrofy?

- Na pokładzie tego statku - rzekł Han, wyciągając rękę w stronę „Ślicznotki".

Ssty kiwnął głową. Jego mała twarz przybrała ponury wyraz, a w zaczerwienionych oczach pojawiła się błękitnawa lepka substancja.

- To wszystko sprawka androidów - oznajmił, po czym powrócił do kopania.

Han znów zmarszczył brwi. Wyobraził sobie grupę androidów, atakujących przemytników. Wyciągających blastery i strzelających do żywych istot. To nie miało sensu. Po prostu było niemożliwe. Nie raz i nie dwa walczył u boku androidów i wiedział, że chociaż bywały sprytne, nigdy nie wymierzyłyby broni przeciwko swoim panom.

Nigdy.

- Czego szukasz? - zapytał.

- Swojej samicy - odparła istota.

Han poczuł, że jego serce na chwilę zamarło. Pamiętał widok poranionej Leii, wygrzebującej się spod gruzów zniszczonej w wyniku eksplozji sali obrad Senatu. Przypomniał sobie, co przeżywał, biegnąc w stronę sali i zastanawiając się, czy nie stracił kogoś, kogo uznawał za jedną z najważniejszych osób w życiu. Nie wahając się ani chwili, chwycił krawędź gorącej metalowej płyty. Skrzywił się z bólu, czując, że poparzył palce, ale nie przestał odciągać na boki kawałków metalu, zbyt ciężkich, żeby mogła je unieść istota.

- Więc mówisz, że zaatakowały nas androidy?

- One... - Ssty się zająknął. - One eksplodowały.

A zatem wszystkie grzmoty, jakie słyszał, były odgłosami wybuchających androidów.

- Wszystkie androidy?

- Tylko niektóre. - Ssty zwiększył tempo grzebania w szczątkach. - Ale i tak wystarczająco dużo.

Han odciągnął na bok ogromną bryłę poskręcanego metalu. Ujrzał pod nią jeszcze jedną istotę należącą do rasy Ssty. Spoczywała nieruchomo, osłoniwszy rękami głowę. Miała wyciągnięte pazury.

I otwarte oczy.

Jęknąwszy, samiec wyciągnął towarzyszkę życia. Samica miała zmiażdżoną dolną połowę ciała. Nie żyła.

- Przykro mi, kolego - odezwał się Solo, chociaż wiedział, że żadne słowa w takiej sytuacji nie wystarczą. Zresztą Ssty chyba go nie usłyszał. Zaczął głośniej zawodzić, a jego krzyki zmieszały się z chórem jęków innych przemytników. Krople błękitnawej mazi splamiły białą sierść jego torsu. Istota nie przestawała odgarniać włosów sprzed pozbawionych życia oczu samicy i kołysała ją, jakby wierzyła, że ruch może przywrócić jej życie.

Han wycofał się, nie mogąc dłużej patrzeć na cierpienia istoty. Eksplodowały androidy. A płyta lądowiska wyglądała jak wnętrze sali obrad na Coruscant.

Senatorowie byli przecież otoczeni rojem własnych androidów: protokolarnych, tłumaczących, pomocniczych. Jeżeli wszystkie eksplodowały równocześnie, efekt mógł być taki, jakby doszło do wybuchu jednej potężnej bomby.

I nie pozostałyby żadne ślady, mogące wskazywać, że tak się nie stało, ponieważ nosiciele ładunków wybuchowych zostali unicestwieni w chwili eksplozji.

Czując, że nie potrafi skupić myśli, odwrócił się i ruszył ku „Sokołowi". Nie mogli posłużyć się medycznymi androidami. A zatem musieli polegać na medycznych umiejętnościach istot zamieszkujących Ostoję. Nikt inny nie przybędzie na pomoc. Nikt, kto nie dysponuje odpowiednią mapą, nie trafi do wlotu pieczary.

Co za katastrofa.

- Hanie!

Okrzyk zabrzmiał uspokajająco znajomo. Solo uniósł głowę i stwierdził, że u stóp rampy stoją Lando i Chewbacca. Koszula Calrissiana została osmalona, a większość włosów sierści Wookiego zniknęła, ale obu przyjaciołom nie przydarzyło się nic gorszego.

Han ucieszył się na ich widok, jak jeszcze nigdy w życiu.

- Myślałem, że nie żyjecie - powiedział.

- My także obawialiśmy się, że zginąłeś.

- Co teraz zrobimy? Lando pokręcił głową.

- Widziałem w pobliżu kilka zabytkowych FX-Siódemek, ale wszystkie sprawiały wrażenie, że mają mnóstwo pracy. A większość wykwalifikowanych pielęgniarzy zginęła, kiedy eksplodowały ich nowe medyczne androidy.

Chewbacca zaryczał.

- Ja także pomyślałem o tym samym, Chewie - odparł Solo. - To samo wydarzyło się na Coruscant, ale jakimś cudem ograniczyło się do jednego budynku. Nie mam pojęcia, kto mógłby chcieć obrać za następny cel Ostoję.

- Nikt jej nie obierał - odezwał się Lando. - Większość znajdujących się tu androidów została ukradziona.

Han poczuł nagle, że przenika go chłód.

- Chcesz powiedzieć, że ten atak został wymierzony przeciwko komuś innemu? - zapytał.

- Tak mi się wydaje - odparł Calrissian.

Han nie chciał nawet o tym myśleć. Nie w tej chwili. W miarę jak dym się przerzedzał, jęki i krzyki zaczynały się nasilać. Blue kierowała się w stronę „Sokoła". Na jej ubrudzonej twarzy widniały ślady łez. Oczy wydawały się szkliste. Kobieta zachowywała się jak automat.

- Posłuchajcie - odezwał się Solo. - Uważam, że powinniśmy urządzić prowizoryczny szpital na pokładzie „Ślicznotki". Jest niemal pusta, więc nie zabraknie miejsca, a dzięki niej możemy zabrać z Ostoi chociaż najciężej rannych.

- Kto będzie chciał leczyć przemytników? - zapytał Calrissian.

- Ktoś będzie chciał - uspokoił go Solo. - Już ja tego dopilnuję. Uważam, że powinniśmy wykorzystać w tym celu także inne statki, które nie zostały uszkodzone. W całej Ostoi nie ma odpowiedniego sprzętu, byśmy mogli poradzić sobie z leczeniem wszystkich ran i obrażeń.

- Ale „Ślicznotka"... - zaczął Lando.

- Już dawno powinna zostać odnowiona - wpadł mu w słowo Han. - Jestem pewien, że i tak większość ukradzionych urządzeń jest w kiepskim stanie.

Ciemnoskóry mężczyzna kiwnął głową. Wyglądało na to, że już bardziej nie może być wyczerpany.

- Przygotuję ją - powiedział.

- Dziękuję - odparł Han.

Gestem poprosił Chewbaccę, żeby poszedł za Calrissianem, a sam odwrócił się w stronę Blue.

Przekonał się jednak, że zniknęła.

Głęboko odetchnął, nie przestając rozglądać się po lądowisku. Miał nadzieję, że nie straciła przytomności, kiedy jej nie obserwował. Nagle ją zauważył. Siedziała na stosie szczątków. Skrzyżowała nogi i trzymała zwęglone ciało. Przestała płakać, ale wyglądała jak sparaliżowana. Jakby ktoś przeszył jej serce.

Han podszedł do Blue, ostrożnie stąpając między kraterami. Teraz, kiedy wiedział, czym są szczątki, obok których przechodzi, potrafił rozpoznać podzespoły różnych automatów. Widział poskręcane fragmenty długich żebrowanych dźwigów, stanowiących części binarnych podnośników. Mijał zakończone wtyczkami wysięgniki, umożliwiające połączenie się z gniazdami komputerowych terminali. Zauważył nawet kółka należące kiedyś do jednostki typu R5. Androidy eksplodowały, aby doprowadzić do śmierci swoich właścicieli.

Ale jak?

I dlaczego?

Przystanął przed przemytniczką. Trudno byłoby rozpoznać, do kogo należało kiedyś ciało, które trzymała. Nie miało jednej ręki. Dopiero kiedy Han kucnął, rozpoznał twarz.

Davis.

W szeroko otwartych źrenicach mężczyzny malowało się zdumienie zmieszane z przerażeniem. Han wyciągnął rękę i przysłonił oczy powiekami.

Blue uniosła głowę i popatrzyła na Hana. Na jej twarzy widniały nadal ślady łez, ale kobieta sprawiała wrażenie, jakby nigdy więcej nie miała zapłakać.

- To nie powinno było zakończyć się w ten sposób - powiedziała beznamiętnym tonem.

Han znów poczuł, że przenika go fala chłodu. Nie był pewien, czy pragnie się dowiedzieć, co mają oznaczać jej słowa. Mimo to zapytał:

- Co takiego?

- Da... vis. - Blue zakrztusiła się, wymawiając to słowo. - Powinieneś był mu uwierzyć. Chciał pomóc ci stąd odlecieć.

Solo poczuł, że bolą go mięśnie ud. Widocznie nie przywykł do kucania.

- Znałaś go?

- Kochałam go - odparła cicho. - Wiesz, to nie była prawda. To, co powiedział na mój temat Kid. Nie pozostaję w głębi serca przemytniczką. Ja mam serce. Miałam. - Pochyliła głowę. - Takie rzeczy nie powinny przytrafiać się przemytnikom.

- Nie - odparł równie cicho Han. - Takie rzeczy nie powinny przytrafiać się nikomu.

Może źle ją oceniał. Może właśnie to miała na myśli, kiedy przyleciał do Ostoi. Coś takiego budziłoby odrazę, a ludzie, którzy to wymyślili, byliby potworami.

- Co się stało, Blue? - zapytał. Przemytniczką pokręciła głową.

- Kredyty, Hanie. Nawet nie wiesz, co z ludzi mogą zrobić takie ilości kredytów.

Solo poczuł, że chłód w kościach się nasila. Davis nie miał lekkiej śmierci. Spoglądając na jego twarz, można było się domyślić, ile wycierpiał, zanim skonał. Zapewne Blue również to widziała.

- Opowiedz mi o tym - poprosił cicho.

- Miałeś obdarzyć go zaufaniem. Wiedziałam, że nie przyjdzie ci to łatwo. Mimo to źle cię osądziłam. Nie zapamiętałam jednej cechy twojego charakteru, Hanie. Wiedziałam, że jesteś miły i skłonny do poświęceń, ale zapomniałam, że zawsze byłeś samotnikiem. Za późno zrozumiałam, że lubisz wszystko robić na swój sposób.

- Dlaczego miałem obdarzyć go zaufaniem, Blue? - zapytał.

- Żebyś mógł puścić się śladami tych imperialnych przedmiotów. Miałeś dowiedzieć się, że ktoś nimi handluje, a później polecieć za nimi do samego źródła.

- Gdzie znajduje się to źródło?

- Na Almanii - szepnęła przemytniczką. Han odchylił się jak uderzony.

- Jarril także zajmował się tym handlem?

- Tak, chociaż czynił to bardzo niechętnie. A kiedy Seluss dowiedział się, że jego wspólnik odleciał na Coruscant, postanowiliśmy cię wykorzystać. Stwierdziliśmy, że mógłbyś się nam przydać.

- Komu, Blue?

Kobieta pogładziła spaloną głowę Davisa, na której spłonęły wszystkie włosy. Mimo to nawet po śmierci mężczyzna wyglądał, jakby można było go zranić.

- Komu? - powtórzył Solo.

- Kredytom, Hanie. Nie masz pojęcia, jaka może być potęga kredytów.

- Owszem, mam - powiedział Han. - Mam.

Dobrze to rozumiał. Kredyty sprawiały, że niektórzy ludzie stawali się potworami. Zapominali o najważniejszych sprawach. Zamieniali się w pozbawione serca bestie. I bez względu na to, jak bardzo Blue protestowała przeciwko opinii Kida, Han nie potrafił jej uwierzyć. Nie miała serca. Nie mogła mieć, jeżeli także zajmowała się tym handlem.

- Nazywa się Kueller - ciągnęła tymczasem przemytniczką. - Zależy mu na twojej żonie.

Han zmarszczył brwi.

- Ale dlaczego?

- Ponieważ nienawidzi Nowej Republiki i wszystkiego, co ją uosabia. Uważa, że system, który zastąpił Imperium, bardziej szkodzi ludziom niż pomaga.

- I to on jest odpowiedzialny za to wszystko? - zapytał Solo.

Zanim zdążył się opanować, zorientował się, że z jego głosu przebija gniew.

Blue zamarła. Zastygła w pół ruchu nawet jej ręka gładząca pieszczotliwie głowę mężczyzny. Kobieta zamknęła oczy.

- Blue?

- To miała być elegancka broń, Hanie - odezwała się po kilku chwilach. - Nie miała wyrządzić tylu zniszczeń.

- To znaczy, że wiedziałaś o tym, iż coś takiego się wydarzy, prawda? - zapytał Solo.

Przemytniczka pokręciła głową.

- Nie jestem taka głupia. Naprawdę. Nie dopuściłabym, żeby moim przyjaciołom stała się jakaś krzywda. Żeby coś złego stało się Davisowi.

Han zacisnął dłonie w pięści. Żałował, że nie może czegoś uderzyć, czegoś rozbić. Wiedział jednak, że musi trzymać nerwy na wodzy.

- Czego chce Kueller od Leii?

- Chce, żeby ona i Skywalker zniknęli. Pragnie być jedynym władcą Mocy w całej galaktyce. Chciałby zostać panem wszystkich planet.

- To znaczy, że chce być nowym Imperatorem. Kobieta energicznie potrząsnęła głową.

- Kueller jest dobrym człowiekiem, Hanie.

- To samo mówiono kiedyś na temat Palpatine'a - przypomniał Solo.

Wstał. Nie potrafił dłużej znosić towarzystwa kobiety.

- On nie jest taki, Hanie. Solo pokręcił głową.

- Pamiętasz, Blue, przed chwilą powiedziałaś, że źle mnie osądziłaś. Skąd możesz mieć pewność, że nie popełniasz podobnego błędu, jeżeli chodzi o tego Kuellera? Ty również nie widzisz niczego poza jego kredytami.

- Ocaliłam ci życie — przypomniała przemytniczka. - Podobnie jak Davis.

- Ponieważ potrzebowałaś mnie, żebym zwabił Leię w pułapkę śmierci. To się nie liczy, Blue.

- Hanie, proszę...

Solo pokręcił głową i cofnął się o kilka kroków. Nagle stanął, jakby coś sobie przypomniał.

- Jeżeli ta katastrofa nie miała wydarzyć się w Ostoi, co właściwie potoczyło się nie tak, jak planowano?

- Zapomniałam o jednej rzeczy - szepnęła przemytniczka. - O skradzionych androidach.

- Skradzionych? - powtórzył Han. - Skąd skradzionych?

- Z różnych miejsc. Przemytnicy zawsze kradną androidy. Nie mów, że nie wiesz o tym.

- Chodzi mi o t e androidy. Te, które eksplodowały. Skąd zostały skradzione?

Kobieta uniosła głowę i spojrzała na niego, jakby sądziła, że powinien tego się domyślić. A może uważała, że powinien to wiedzieć. Han natomiast obawiał się, że naprawdę wie, ale mimo to chciał, żeby mu powiedziała.

- Coruscant - szepnęła w końcu. - Te wszystkie androidy zostały skradzione z Coruscant.

ROZDZIAŁ 38

Flota nadal się zbliżała. Kueller obserwował ją przez cały czas na ekranach, ale nie mówił ani słowa. W sali panował półmrok, a jedyny blask rzucały ekrany i niewielkie lampy, zainstalowane przy roboczych stacjach. Przez sklepienie było widać rozgwieżdżone, spokojne niebo. Aż trudno uwierzyć, że gdzieś tam, w górze, za kilka chwil tak łatwo wygra decydującą bitwę.

Jego asystent wydał rozkaz. Mężczyzna przyglądał się numerom seryjnym, zmieniającym się na miniaturowym ekranie zdalnego sterownika.

Mijało jednak zbyt dużo czasu.

Z początku pomyślał, że może flota leci dalej, pchana siłą bezwładności. Później, kiedy nie poczuł fali zimna i śmierci, uświadomił sobie, iż nic się nie wydarzyło.

- Yanne - odezwał się do pomocnika, przypuszczając, że może się pomylił. - Czy wydałeś odpowiedni rozkaz?

- Tak jest, proszę pana.

W końcu poczuł falę, ale przerażająco chłodną i słabą, jakby napływała z bardzo, bardzo daleka. Oprócz tego była dziwnie rozmyta: kilka śmierci naraz, po chwili następnych kilka, a po nich parę kolejnych. Uniósł ręce i poczuł, jak przepływa przez niego Moc, ale nie był zadowolony. Nie wiadomo, dlaczego androidy, które kazał zaprojektować specjalnie z myślą o flocie Nowej Republiki, znajdowały się w innym miejscu.

Powoli opuścił ręce. Yanne patrzył zdziwiony, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Kueller miał ochotę pochwycić asystenta i złamać jego wątły kark, na dowód, że dysponuje taką władzą. Wiedział jednak, że w ten sposób niczego nie zmieni.

Tymczasem widoczne na ekranach statki zbliżały się i powiększały. Było ich zbyt wiele. Mężczyzna pomyślał, że mogą zniszczyć Almanię, jeżeli pozwoli, by za bardzo się zbliżyły.

- Wysłałem nasze statki - odezwał się Yanne.

- To dobrze - stwierdził Kueller, ignorując nutę triumfu, jaka brzmiała w głosie asystenta. Niepozorny człowiek cieszyłby się, gdyby jego władca poniósł klęskę. Cieszyłby się, gdyby został pokonany. Kueller miał jednak inne plany. - Chcę, żeby pierwszymi jednostkami, jakie ujrzą, były imperialne niszczyciele. Chcę, aby pomyśleli, że nadal toczą walkę przeciwko Imperium.

- Czy w ten sposób nie będą mieli psychologicznej przewagi, proszę pana?

Kueller się uśmiechnął.

- Wręcz przeciwnie, Yanne. Zostaną postawieni w niekorzystnej sytuacji. Pomyślą, że mają do czynienia z przeciwnikiem, który nigdy nie rezygnuje. Zastosują taktyki walki, o jakich nigdy by nie pomyśleli, gdyby wiedzieli, że to my jesteśmy ich wrogami.

- I to zapewni nam przewagę?

- Ukrywanie prawdziwej natury zawsze zapewnia przewagę -odparł Kueller. Pochylił się nad pulpitem. - Będę dowodził walką stąd, Yanne. Chcę, żebyś się dowiedział, co zawiodło. Dlaczego nasza broń okazała się nieskuteczna.

- Za bardzo polegał pan na tej jednej broni - odezwał się asystent.

Jego rozmówca pokręcił głową.

- Androidy eksplodowały, Yanne. Stało się to jednak w innym miejscu. Chcę, żebyś mi zameldował, w którym, i jak bardzo zostały uszkodzone statki floty.

Starszawy mężczyzna przez chwilę spoglądał na niego, nie mówiąc ani słowa. Kueller spiorunował go spojrzeniem. Dopiero wówczas Yanne powiedział:

- Tak jest, proszą pana.

Jego zachowanie zaczynało pozostawiać wiele do życzenia. Mężczyzna był kompetentnym doradcą, ale właśnie wchodził na ścieżką, na której zginęła Femon. Dotychczas służył wiernie, ale zasługiwał na ostrzeżenie.

Symboliczne ostrzeżenie.

Kueller wyciągnął rękę i zacisnął palce.

Asystent uniósł dłoń do gardła. Dusił się. Wybałuszył oczy, otworzył usta, wyciągnął język i próbował zaczerpnąć haust powietrza.

Kueller go puścił.

Yanne padł na kolana i przez chwilę nie wstawał, z trudem oddychając.

- Musisz pamiętać o tym, przyjacielu, że jestem potężniejszy niż ty. I zawsze będę.

- Ja... nigdy o tym... nie zapomniałem... milordzie.

- Twoje zachowanie dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Doceniam twoje pomysły i opinie. Postaraj się, żebym nie przestał doceniać przezorności i roztropności.

- Tak jest... proszę pana. - Yanne z wysiłkiem wstał. Na jego szyi widniała czerwona pręga w miejscu, w którym zacisnęły się wyimaginowane palce Kuellera. - Ja... uczynię... wszystko... co w mojej... mocy... żeby... nie dopuścić... do klęski.

- Doskonale. - Kueller odwrócił się do niego plecami. - A teraz wykonaj rozkaz, Yanne.

- Tak jest, milordzie.

Kueller czuł, że mężczyzna przez chwilę spogląda na niego. Później usłyszał, jak wychodzi z sali. Dopiero wówczas wezwał skinieniem jedną ze strażniczek.

Kobieta natychmiast usłuchała. W jej spojrzeniu malowało się bezgraniczne przerażenie.

- Słucham, milordzie?

- Przyprowadź do mnie Ganta.

- Tak jest, milordzie.

Strażniczka stuknęła obcasami i zniknęła.

Gant nie był tak uzdolniony jak Yanne. Tym bardziej nie mogło być mowy o tym, żeby porównywać go z Femon. Yanne zresztą także jej nie dorównywał. Mimo to Kueller postanowił, że właśnie Ganta uczyni następnym doradcą. Powinien zatem przystąpić do jego kształcenia. Miał przeczucie, że Yanne już niedługo będzie pełnił obowiązki asystenta.

Tym razem poczuła taki chłód, jakby ktoś bombardował ją kostkami lodu. Czuła, że trzęsą się jej ręce, ale mimo to zdołała przełączyć urządzenia „Alderaanu" na sterowanie automatyczne. Zdumiewała się, że potrafi cokolwiek zrobić, mimo iż ponownie czuje wokół siebie śmierć tylu osób. Tym razem jednak fala chłodu nie okazała się taka silna jak poprzednio, chociaż trwała o wiele dłużej, co sprawiło, że wywierała jeszcze bardziej przerażające wrażenie.

Leia nie potrafiła określić, skąd napłynęła, ale poczuła to samo, co poprzednio. Nagły krzyk, uświadomienie sobie czyjejś zdrady, a później nicość, z której rozprzestrzeniało się przenikliwe zimno. Skrzywiła się, oczekując na pojawienie się twarzy Kuellera, ale ze zdziwieniem stwierdziła, że tym razem jej nie zobaczyła. W zamian za to wyczuła obecność Luke'a.

Z dużym trudem. Odbierała ogromny smutek i ból. Bardzo niewyraźnie, ale jednak odbierała. Luke żył.

Jej brat żył.

Wysłała do niego skupioną wiązkę własnych myśli.

„Luke'u?"

Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi, ale to nie zniechęciło Leii. Wręcz przeciwnie, w jej serce wstąpiła nowa nadzieja. Przynajmniej nie spotkała się z takim samym nieprzeniknionym białym murem, z jakim zderzyła się poprzednio.

Jej brat żył.

Przełknęła ślinę. Cała flota zbliżała się do sektora Almanii. Wkrótce pojawi się na ekranach urządzeń śledzących Kuellera, umieszczonych gdzieś w przestworzach. Wiedziała, że nie będzie miała dużo czasu. Musi działać szybko.

Siedziała sama w sterowni. Poleciła, żeby wszyscy wojskowi przebywali w innych pomieszczeniach, ale obiecała, że pozwoli sobie pomagać, kiedy dojdzie do walki. Powinna czuć się zmęczona, ale zamiast tego ogarnęło ją uniesienie. Uwielbiała to uczucie. Doświadczyła go zaledwie kilka razy w życiu. Chyba po raz pierwszy tego dnia, kiedy spotkała Hana. Przeżyła wówczas straszne chwile, wypytywana przez przesłuchującego androida. Oglądała unicestwienie Alderaanu. Straciła wszystko, co kiedykolwiek miała. Nie powinna była mieć dość sił, żeby biec długimi korytarzami. Nie powinna, ciągle strzelając, przedostać się do składnicy odpadków i nie przestając strzelać, przedrzeć się na pokład „Sokoła". Dokonała jednak tej sztuki.

Han określił to mianem hartu ducha, ale Leia wiedziała, że chodziło o coś więcej. Bez względu na to, jak wyglądała sytuacja, nigdy się nie poddawała. Postanowiła wygrywać, nawet gdyby miała podejmować ryzykowne decyzje, podobne do tych, na jakie decydował się Han. Udowodniła to, kiedy przed rokiem wysłała floty na Koornacht.

Teraz musi uczynić to ponownie.

Tylko że tym razem ryzykowała własne życie. I życie Luke'a.

Liczyła na to, że zanim znajdzie się na Almanii, jakoś zdoła z nim porozmawiać. Jej plan zależał od tego, czy dowie się, gdzie został uwięziony.

Nagle na ekranie osobistego komunikatora ukazało się światełko sygnalizujące pojawienie się wiadomości, zupełnie jakby coś umiało czytać w jej myślach. Ktoś skorzystał z prywatnego kanału łączności, używanego przez nią jedynie do porozumiewania się z Lukiem. Sposobu przekazywania informacji, na którym polegała od pierwszej chwili, kiedy została właścicielką „Alderaanu".

Wyłączyła wszystkie mikrofony interkomów, za pomocą których mogła wydawać rozkazy osobom przebywającym w innych pomieszczeniach statku, a później rozkazała pokładowemu komputerowi, aby wyświetlił treść wiadomości. Spojrzała na ekran komunikatora.

INFORMACJA ZASZYFROWANA - przeczytała. - WYŁĄCZNIE DO PANI WIADOMOŚCI.

Potwierdziła kod. Komputer „Alderaanu" dobrze wiedział, że Leia jest jego właścicielką. Nie musiał badać jej źrenicy oka. Pominął wszystkie procedury wstępne i od razu przystąpił do wyświetlania informacji.

ZASTOSOWANO KOD BINARNY. CZY CHCE PANI, ŻEBYM PRZETŁUMACZYŁ?

Luke nigdy przedtem nie szyfrował swoich wiadomości za pomocą kodu binarnego. Leia nie wiedziała jednak, czy teraz nie zmusiły go do tego niezwykłe okoliczności. Możliwe, że tylko w taki sposób mógł się z nią porozumieć.

Poprosiła komputer, żeby przetłumaczył, i cierpliwie czekała, aż wiadomość pojawi się na ekranie.

NOWE MODELE ANDROIDÓW SĄ NIEBEZPIECZNE. NA WSZELKI WYPADEK UNIERUCHOM WSZYSTKIE ANDROIDY. POWTARZAM. NOWE MODELE ANDROIDÓW SĄ

NIEBEZPIECZNE. NA WSZELKI WYPADEK UNIERUCHOM WSZYSTKIE ANDROIDY.

Wiadomość nie została podpisana. Powtarzała się bez końca, wolno przesuwając się w górę ekranu,

Leia zastanowiła się nad tym, co przeczytała, i doszła do wniosku, że informacja nie ma sensu. Jeżeli Luke naprawdę znalazł się w takich tarapatach, jak przypuszczała, nie wysłałby do siostry podobnej wiadomości. Chyba że sam tekst stanowił inny rodzaj szyfru.

Albo był prawdziwy.

Leia wzdrygnęła się, a potem włączyła mikrofon interkomu i połączyła się z kuchnią.

- Poruczniku Tchiery, proszę przyjść do sterowni - powiedziała.

Oficer potwierdził, że otrzymał rozkaz, a później przerwał połączenie. Po kilku chwilach staną} w drzwiach sterowni. Z trudem przecisnął kuliste ciało przez otwór, zaprojektowany z myślą o istotach ludzkich.

Leia pokazała mu wiadomość, wyjawiła wszystkie okoliczności i zapytała, co o tym wszystkim sądzić.

Tchiery popatrzył na nią, po czym jeszcze raz zapoznał się z treścią informacji.

- Ta wiadomość ma sens, pani przewodnicząca - odezwał się po chwili. - Proszę przypomnieć sobie te detonatory, zainstalowane na pokładach zmodernizowanych X-skrzydłowców.

Leia kiwnęła głową. Rzeczywiście o tym pomyślała.

- Jak ważne jest posługiwanie się androidami z punktu widzenia powodzenia wyprawy? - zapytała.

- Dosyć ważne - odparł porucznik. - Ale możemy dać sobie radę bez nich. Leci z nami niewiele maszyn typu X, a jeżeli chodzi o wykonywanie rutynowych czynności, i tak większością zajmują się istoty żywe.

- W takim razie chciałabym, żeby pan i pańscy ludzie przekazali tę wiadomość dowódcom pozostałych statków floty.

- Zostawię tu kilku oficerów.

- Nie - sprzeciwiła się Leia, mając nadzieję, że nie uczyniła tego zbyt szybko. - Nie możemy korzystać z komunikatorów. Otrzymałam tę wiadomość tylko dzięki specjalnemu kodowi, jaki opracowałam wspólnie z bratem. Jeżeli zostawi pan tu dwóch oficerów, a wiadomość okaże się ważna, może wydarzyć się coś, czego będziemy później żałowali. Jestem pewna, że nic mi się nie stanie w czasie, jakiego będzie wymagało osobiste przekazanie tej informacji.

- Proszę pani, otrzymałem rozkaz, żeby dbać o pani bezpieczeństwo.

Leia się uśmiechnęła. Spodziewała się, że usłyszy taką odpowiedź.

- Obawiam się, panie poruczniku, że zawsze radziłam sobie całkiem dobrze, kiedy sama dbałam o własne bezpieczeństwo. Za chwilę przycumuję do któregoś z sąsiednich statków.

- Tak jest, proszę pani.

Oficer kiwnął głową, po czym zabrał arkusik flimsiplastu z wydrukiem i wyszedł ze sterowni.

Leia głęboko odetchnęła i przytknęła czoło do oparcia fotela. Pomyślała, że za chwilę wszyscy wojskowi opuszczą pokład „Alderaanu". Zamierzała pozostawić sprawę unieruchomienia androidów w rękach Wedge'a. Generał będzie wiedział najlepiej, jaką podjąć decyzję.

Ale podejmie ją, kiedy ona będzie leciała ku AJmanii. Sama.

ROZDZIAŁ 39

Uczucie długiej, przewlekłej agonii, jakie napłynęło z jakiegoś odległego systemu, wyczerpało zasoby energii Skywalkera. Podobnie jak poprzednio, mistrz Jedi wysłał w odpowiedzi falę ciepła. Zorientował się jednak, że to osłabiło go jeszcze bardziej.

Oparł się o ścianę w pobliżu miejsca, gdzie ułożył drewniane drzazgi. Stworzenie ciągle węszyło, ale nie wychodziło z sąsiedniej celi. Nadal stanowiło zagrożenie, chociaż na razie pozostawiło go w spokoju.

Zupełnie jakby wiedziało, że jego ofiara także cierpi.

Luke czuł, że jest zmęczony i oszołomiony. Kręciło mu się w głosie i bolały go plecy, chociaż odnosił wrażenie, że ból zaczyna z wolna ustępować. Za to kostka zupełnie zdrętwiała. Nie czuł nic, chyba że opierał na niej ciężar ciała. Wówczas ból przenikał całą nogę aż do pachwiny. Mistrz Jedi mógł się poruszać tylko dzięki temu, że umieścił nogę w łubkach. Czuł silne pragnienie. Odniesione oparzenia okazały się na tyle poważne, że wyczerpywały jego siły.

Kueller powiedział, że zależy mu i na nim, i na Leii.

Dostanie oboje, jeżeli Luke nie pokrzyżuje jego planów.

Najpierw musi jednak wydostać się z więzienia.

Stworzenie, nie przestając węszyć, zaczęło się poruszać w sąsiedniej celi. Luke musiał przyznać, że nie do końca rozumie jego zachowanie. Na krótko przedtem, zanim odzyskał przytomność w celi, najadło się surowego mięsa. Czy miało zatem tylko uniemożliwić mu ucieczkę z więzienia? A może Luke miał być następnym obiadem?

Zwierzę wychyliło łeb zza rogu i zajrzało do celi Luke'a. Wielka paszcza wyglądała jednak, jakby bestia chciała spłatać mu figla. Stworzenie wyciągnęło zranioną łapę, z której nadal ściekały krople po-soki. Mimo to nie sprawiało wrażenia rozgniewanego.

Ale nie sprawiało takiego wrażenia również wtedy, kiedy usiłowało połknąć Skywalkera. Luke pomyślał, że może było tylko ogromną radosną maszynką do trawienia pożywienia.

Potwór zaskomlał, kierując pysk w jego stronę. Podszedł do niego i ponownie wyciągnął zranioną kończynę. Luke sięgnął po drewienko, ale stworzenie wymierzywszy cios potężną łapą, wytrąciło mu drzazgę z palców i sprawiło, że mistrz Jedi potoczył się po podłodze w kąt celi. Uderzył plecami o ścianę. Poczuł ból tak przejmujący, że jęknął.

Kiedy znieruchomiał pod ścianą, usiłował wstać. Przekonał się wszakże, że stworzenie stoi tuż obok niego. Spoglądało na niego z góry, a potem zaczęło opuszczać potworny łeb.

Coraz niżej.

Luke nie miał żadnej innej broni.

Potwór otworzył paszczę.

Mistrz Jedi się skulił.

Artoo-Detoo skierował Cole'a i Threepia na niewielki księżyc, zwany Telti. Zgodnie z informacją, jaką podał nawigacyjny komputer transportowca, na Telti mieściła się fabryka, w której jeszcze w czasach Starej Republiki produkowano nowe androidy, a także modernizowano i przerabiano stare. Władcy Telti przyłączyli się do Imperium na krótko przed ostateczną klęską, ale tylko dlatego, że Palpatine zagroził, iż zniszczy księżyc, jeżeli się nie przyłączą. Mimo to nie przestali sprzedawać androidów każdemu, kto dysponował wystarczającą liczbą kredytów, i chociaż formalnie spełnili żądanie Imperatora, właściwie pozostali neutralni. Po zawarciu paktu na Bakurze zwrócili się do władz Nowej Republiki z prośbą o przyjęcie. Ich prośba została spełniona i od tamtej chwili Telti pozostawał cichym, statecznym członkiem.

Tak więc Cole czuł się dziwnie nieswojo, przylatując transportowcem, który pod względem formalnym mógł być uważany za skradziony, i uświadamiając sobie, że jedynym powodem wizyty jest przeczucie astronawigacyjnego androida. W przeciwieństwie do niego Artoo zachowywał niezwykły spokój. Przebywał w świetlicy, ale przedtem spędził większość czasu w sterowni. Ani razu się nie odezwał, ale kiedy transportowiec oddalił się od Coruscant, raz połączył się z pokładowym komputerem. Cole podejrzewał, że Artoo wysyła jakieś wiadomości. Widział, jak posługując się osobistym szyfrem Luke'a Skywalkera, wysłał jedną do pani przewodniczącej Leii. Nie miał pojęcia, kim mogli być odbiorcy pozostałych, ale wierzył, że baryłkowaty robot doskonale wie, co robi.

Wiadomości miały komuś w czymś pomóc. Młodzieniec naprawdę się cieszył, że nie musi myśleć sam o wszystkim.

Kiedy transportowiec znalazł siew przestworzach nad Telti, Cole włączył komunikator i poprosił o zgodę na natychmiastowe lądowanie.

Nie otrzymał odpowiedzi.

- Możliwe, proszę pana, że posługują się jedynie zautomatyzowanymi urządzeniami - odezwał się Threepio. Android siedział w przeznaczonym dla pasażerów fotelu, ustawionym w drugim rzędzie, za plecami pilota. Problem w tym, że mówiąc, wypowiadał słowa bezpośrednio do ucha Fardreamera. - Nie byłoby w tym nic niezwykłego. Pamiętam, że do podobnej fabryki, znajdującej się na Tali Dziewięć, w ogóle nie wpuszczano istot żywych. Zniechęcano je do odwiedzania, przesyłając współrzędne trajektorii lądowania wyłącznie w języku zrozumiałym dla androidów. Oczywiście, zaprzestano tej praktyki po tym, kiedy na orbicie doszło do kolizji dwóch statków, których systemy naprowadzania nie rozumiały tego języka...

Cole zmusił się, żeby ignorować tę paplaninę. Ponowił prośbę o zgodę na lądowanie.

- ...A później, na Casfield Sześć, zwrócono uwagę na to, że stosowanie rozumianych tylko przez androidy kodów do przesyłania współrzędnych trajektorii lądowania powodowało awarie pokładowych komputerów, wskutek których sześć jednostek, skonstruowanych przez...

Poprosił jeszcze raz.

-.. .eksplodowało na lądowisku. O ile mi wiadomo, to był prawdziwy cios, zadany dumie Offenów. Dopiero od niedawna umieli latać w przestworzach...

I jeszcze raz.

- ...kiedy ich licząca sobie ponad sześć tysięcy lat królowa, utrzymywana przy życiu za pomocą...

Głos, który niespodziewanie rozległ się w odbiorniku komunikatora, z całą pewnością należał do automatu. I to nie najlepszego. Brakowało mu modulacji, charakterystycznej dla głosu Threepia.

- To nowy model androida-nawigatora, proszę pana - odezwał się złocisty towarzysz Cole'a. - Poznaję tę tonację.

Fardreamer tak bardzo starał się ignorować jego paplaninę, że dopiero po dłuższej chwili zrozumiał to, co usłyszał.

- Transportowiec. Proszę podać cel wizyty.

- Ja... hmmm... nazywam się Cole Fardreamer. Chciałbym rozmawiać z właścicielem tej fabryki.

- Sprawa osobista czy służbowa?

- Słucham?

- Czy przybywa pan w sprawie natury osobistej, czy chciałby się pan zobaczyć z przedstawicielem działu handlowego?

Cole nie spodziewał się, że usłyszy takie pytanie.

- To sprawa osobista - odparł zwięźle.

Automat przekazał mu współrzędne lądowiska. Młodzieniec upewnił się, że pokładowy komputer nie pomylił się podczas wpisywania ich do pamięci. Po chwili poczuł szarpnięcie i zrozumiał, że statek położył się na inny kurs.

- Bardzo ciekawe - odezwał się Threepio. - Same muszą zajmować się sprzedażą. Wie pan, niektóre androidy znają się na zawieraniu transakcji, ale większość jest pozbawiona przebiegłości koniecznej do tego, co istoty żywe określają mianem „robienia interesów".

Cole przyglądał się powierzchni księżyca.

- Interesów? - powtórzył machinalnie.

- No cóż, tak - odparł android. - Wie pan, androidy nie potrafią kłamać i nie są zainteresowane osiąganiem zysków. Właśnie dlatego nie istnieją androidy-przemytnicy. A przynajmniej ja o żadnych nie słyszałem.

Całą powierzchnię Telti zajmowały budynki. Gmachy, które z pewnością miały wiele podziemnych pięter. Komputer transportowca, który kierował się podanymi przez automat współrzędnymi trajektorii lądowania, skierował statek nad niewielkie lądowisko. Zapewne była to automatyczna procedura, z której korzystały osoby przylatujące w sprawach natury osobistej.

- Kiedy mieszkałem na Tatooine - odezwał się Cole, który nie tyle chciał podtrzymywać rozmowę, ile znaleźć jakieś zajęcie dla Threepia - słyszałem, że nawet Hurt Jabba miał do pomocy androidy.

- Pomaganie mu to zupełnie inna sprawa, proszę pana. Android musi służyć swojemu panu. Na tym polega jego najważniejsza funkcja. Pamiętam, że kiedyś, chociaż bardzo krótko, sam pracowałem u Hutta Jabby. Byłem jego tłumaczem. Muszę panu powiedzieć, że praca nie należała do ciekawych. Rzeczy, które kazał tłumaczyć Hurt...

Cole obserwował, jak statek zawisa nad płytą lądowiska. Jak się spodziewał, otaczające ją budowle były wielkie i masywne. Po całej okolicy krzątały się dziesiątki najróżniejszych androidów.

-.. .Mój partner, Artoo-Detoo, roznosił trunki. Hutt Jabba wymyślił dla niego bardzo poniżające zajęcie. Nie jestem pewien, czy biedak kiedykolwiek zdołał otrząsnąć się z przeżytego wstrząsu.

Kierując się podanymi współrzędnymi, transportowiec wylądował na płycie. Z górnych krawędzi ścian okalających lądowisko wyłoniły się płaty kopuły, które unosząc się ku niebu, zaczęły osłaniać statek. Nagle zapaliły się światła ukazujące napisy w kilku językach.

OSOBISTE ANDROIDY MUSZĄ POZOSTAĆ NA POKŁADACH STATKÓW.

TO MIEJSCE JEST ZAKŁADEM PRODUKCYJNYM. NIKOMU NIE WOLNO ZBACZAĆ Z WYZNACZONYCH PRZEJŚĆ I ŚCIEŻEK.

NIE WOLNO ODDALAĆ SIĘ OD STATKÓW. WKRÓTCE ZJAWI SIĘ PRZEDSTAWICIEL FABRYKI.

ZANIM STATKI OTRZYMAJĄ ZEZWOLENIE NA START, ZOSTANĄ PODDANE DOKŁADNEMU SKANOWANIU.

KRADZIEŻ JEST PRZESTĘPSTWEM NA SKALĘ GALAKTYCZNĄ. KARĄ ZA KRADZIEŻ JEST ŚMIERĆ.

Ostatni napis nosił znak Imperium. Widocznie zarządcy fabryki nie widzieli potrzeby, by go usuwać.

Płaty kopuły z metalicznym chrzęstem zamknęły się nad kadłubem transportowca. Nagle na bocznym panelu kontrolnym zapaliła się jakaś lampka. Po chwili otworzył się rufowy właz statku.

- To Artoo - odezwał się Threepio. - Panie Fardreamerze, musi pan go powstrzymać!

Cole pokręcił głową.

- To on sprawił, że tu przylecieliśmy - odparł. - Musimy mu zaufać, Threepio.

- Ale te napisy! Sam pan widział. Biedny Artoo. Z pewnością go zdezintegrują.

Zapewne złocisty android miał rację. Cole otworzył właz ładowni.

- Możliwe, że tego nie zrobią, jeżeli odwrócimy ich uwagę -powiedział.

Opuścił sterownię i wyszedł przez otwarty właz. Threepio podążył za nim.

- Dotrzymaj towarzystwa swojemu partnerowi - polecił cicho młodzieniec. - Dopilnuj, żeby nie stało mu się nic złego.

- Ależ proszę pana, te napisy wyraźnie zabraniają mi opuszczania pokładu statku.

- Właśnie dlatego pragnąłbym, żebyś za nim poszedł. Jeżeli ktoś zechce cię zatrzymać, postaraj się go przekonać, że pochodzisz z tej fabryki. Gdyby ci się to nie udało, powiesz, że zmusiłem cię do zejścia z pokładu statku i że przypuszczasz, iż chcę cię tu zostawić.

- Ale nie zrobi pan tego, prawda? - zaniepokoił się Threepio. - Wiem, że produkują tu nowocześniejsze modele protokolarnych androidów, ale pani Leia...

- Nie jesteś moją własnością, Threepio, żebym mógł cię zostawić. A teraz idź.

- Tak jest, proszę pana.

Threepio odwrócił się i podreptał w kierunku, który pokazał mu Fardreamer. Młodzieniec obserwował go przez krótką chwilę, zastanawiając się, jakim cudem w głosie androida mogła brzmieć taka uraza, skoro nie towarzyszyły jej żadne inne typowo ludzkie dźwięki w rodzaju wzdychania, pociągania nosem czy chlipania.

Później poklepał rękojeści blasterów i, uspokojony, rozejrzał się po lądowisku. We wszystkich miejscach ujrzał ostrzegawcze napisy. Uniósł głowę i przekonał się, że przez przezroczystą kopułę widzi niebo. Po jednej stronie pasa startowego dostrzegł oznakowane przejście, zapewne będące czymś w rodzaju chodnika, a w bocznych ścianach ograniczających przestrzeń lądowiska mnóstwo drzwi, umieszczonych na różnych poziomach, aż do samej góry. Doszedł do wniosku, że pomieszczenie musi być naszpikowane urządzeniami alarmowymi i że nawet w tej chwili ktoś obserwuje lądowisko. Wobec tego Threepio powinien wykazać się całym sprytem, którym zawsze się tak chełpił, gdyż zapewne niedługo ktoś każe mu zatrzymać się i powiedzieć, co tu robi.

W pobliżu transportowca otworzyły się niewielkie drzwi. Ukazał się w nich młody mężczyzna, który ruszył w stronę Fardreamera. Miał na sobie czarną pelerynę, a na twarzy tę samą trudną do określenia jasność, którą Cole widział na obliczu Skywalkera. Tyle że jasność na twarzy tego nieznajomego mężczyzny miała w sobie coś z ciemności. Młodzieniec nie potrafiłby opisać swoich wrażeń, nawet wówczas, gdyby został o to poproszony, ale uświadamiał sobie fakt istnienia tej skazy.

Nieznajomy mężczyzna, szczupły, wysoki, jasnowłosy, był zdumiewająco urodziwy, co chyba zaskoczyło Fardreamera bardziej niż cokolwiek innego. Młodzieniec rzadko zwracał uwagę na urodę kobiet czy mężczyzn, ale uczynił to dwukrotnie w ciągu ostatniego tygodnia. Po raz pierwszy, kiedy spotkał się z przewodniczącą Organa Solo i po raz drugi, kiedy ujrzał tego mężczyznę.

Pomyślał, że nieznajomy musi mieć w sobie coś szczególnego, czego nie da się stwierdzić od pierwszego rzutu oka.

- Witaj - odezwał się młody mężczyzna ciepłym, zachęcającym tonem. - Nazywam się Brakiss. Jestem zarządcą tej fabryki.

Kiedy stanął przed Fardreamerem, wyciągnął rękę. Cole uścisnął ją, chociaż czyniąc to, musiał stoczyć ze sobą walkę, by się nie wzdrygnąć.

- Cole Fardreamer.

Brakiss przyglądał mu się przez kilka chwil równie uważnie jak młodzieniec przybyszowi.

- W sprawach dotyczących androidów nieczęsto spotykam się z ludźmi, którzy przylatują lekkimi towarowymi transportowcami -odezwał się w końcu. - Przyleciał pan, żeby kupić czy sprzedać, panie Fardreamer?

- Ani jedno, ani drugie - odparł Cole. Czuł się bardzo dziwnie. Wydawało mu się, że jego myśli biegną wolniej niż zazwyczaj. Miał wrażenie, że bardzo chciałby polubić tego mężczyznę. Prawdę mówiąc, czuł się tak, jakby znał go od dawna. Mimo to gdzieś pod tym uczuciem kryła się głęboka nieufność. - Wie pan, spotkałem się z pewnym problemem i przyleciałem tu, mając nadzieję, że pomoże pan mi się z nim uporać.

- Problemem, panie Fardreamerze? Czy jest pan użytkownikiem naszych androidów?

- Niezupełnie - przyznał Cole.

Ponownie rozejrzał się po lądowisku. W pomieszczeniu, które jeszcze przed kilkoma chwilami wydawało mu się opustoszałe, zobaczył teraz dziesiątki automatów. Niektóre modele kojarzyły mu się z czasami Imperium: czarne androidy-mordercy, androidy używane do przesłuchań, a także androidy-wojownicy, słynący z potężnych kończyn i z tego, że czasami nie panowali nad ruchami. Cole przypomniał sobie, że znajduje się w fabryce, w której produkowano automaty, a jej zarządca zapewne teraz stara mu się uświadomić, jak trudne byłoby jakiekolwiek oszukiwanie. Nadstawiał uszu, mając nadzieję, że może usłyszy gniewny głos Threepia, ale na razie nie słyszał niczego.

- Zastanawiam się - dodał po chwili - czy nie moglibyśmy porozmawiać gdzieś w cztery oczy.

- Większości ludzi nie przeszkadza towarzystwo moich androidów - odparł Brakiss.

- No cóż, za chwilę zrozumie pan moje obawy - oznajmił Fardreamer. - Proszę, czy możemy porozmawiać na osobności?

- Dobrze - odezwał się mężczyzna.

Wykonał zamaszysty gest i androidy zniknęły tak samo bezszelestnie, jak się pojawiły.

- Domyślam się, że dysponuje pan holograficznymi kamerami? -zapytał młodzieniec.

Brakiss rozciągnął w uśmiechu wąskie wargi.

- Umieściliśmy je we wszystkich możliwych miejscach, panie Fardreamerze. Bez względu na to, dokąd mógłbym pana zaprowadzić, zawsze będziemy obserwowani. Zapewniam, że mamy na uwadze i pana, i moje bezpieczeństwo.

Cole chciał się obejrzeć przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie zobaczy Threepia, ale tego nie uczynił. Podszedł do kadłuba transportowca, chwycił go jedną dłonią i pochylił się w stronę mężczyzny jak mógł najbliżej.

- Ktoś dopuszcza się sabotażu pańskich androidów - szepnął. Brakiss zamrugał i cofnął się o krok, zanim przypomniał sobie,

że powinien lepiej panować nad odruchami.

- Co takiego?

Cole kiwnął głową. Wyciągnął drugą rękę i otworzywszy dłoń, pokazał kilka miniaturowych detonatorów.

- Znaleźliśmy je we wnętrzach androidów, przesłanych na Coruscant - powiedział. - Zawierały je tylko egzemplarze, wyprodukowane w tej fabryce.

- Co to za urządzenia? - zapytał Brakiss.

Sprawiał wrażenie bardziej opanowanego, jakby nic nie mogło zadziwić go ani poruszyć. Cole nie wiedział, co sądzić o jego początkowej reakcji. Czy możliwe, że zarządca fabryki o niczym nie miał pojęcia? A może tylko udawał, że nic nie wie?

- Detonatory - odparł Cole. - Reagują na odpowiedni rozkaz, ruch albo zakodowany sygnał i sprawiają, że androidy eksplodują.

- Eksplodują? - powtórzył Brakiss.

Przyłożył dłoń do twarzy. Na pierwszy rzut oka można byłoby sądzić, że jest przerażony. Cole uważał, że tak jest naprawdę. Mimo to wyczuwał, że gdzieś w głębi serca mężczyzny kryje się gniew. Albo coś podobnego do gniewu.

Znów to samo.

Ciemność, której nie potrafił zidentyfikować.

- Obawiam się - dodał po chwili - że za te akty sabotażu może być odpowiedzialny jeden z pracowników pańskiej fabryki...

- Wszyscy moi pracownicy są androidami - oznajmił Brakiss. - Nie mogą wyrządzić krzywdy ani swoim właścicielom, ani sobie.

Cole poczuł, że zasycha mu w gardle. Nadal nie miał żadnych wiadomości od Threepia ani Artoo. Może więc jednak udało się im wydostać z tego pomieszczenia, jeśli przedsięwzięte środki bezpieczeństwa nie były takie niezawodne.

- A jednak te detonatory znajdowały się we wnętrzach androidów - powiedział.

Młody mężczyzna kiwnął głową.

- I dlatego przyleciał pan z tym do mnie?

- Tak szybko, jak mogłem.

- Dlaczego nie porozumiał się ze mną któryś z pańskich ludzi? Dobre pytanie. Cole żałował, że nie może udzielić na nie równie dobrej odpowiedzi.

- Ja... hmmm... myślałem...

- Że będzie pan mógł mnie szantażować? - Wargi Brakissa zamieniły się w cienką linię. - To było mało prawdopodobne, Fardreamerze. Chyba się pan przeliczył. Jestem władcą Telti. Byłoby mądrzej poprosić mnie, żebym spotkał się z panem w innym miejscu.

- Nie zamierzałem pana szantażować.

- Oczywiście, że nie - odparł bez namysłu Brakiss. Kiedy chciał, potrafił być czarujący. - Przez najzwyklejszy przypadek przyleciał pan sam na pokładzie transportowca zarejestrowanego na nazwisko innej osoby, twierdząc, że nie utrzymuje pan żadnych kontaktów z Nową Republiką ani nie wykonuje jej rozkazów. To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane.

- Władze przysłały mnie, licząc na to, że zechce pan ze mną współpracować - odparł Cole. - My... hmmm... ja miałem nadzieję, że załatwię to tak dyskretnie, jak możliwe. Androidy znajdują się dosłownie wszędzie i ich użytkownicy byliby przerażeni, gdyby się dowiedzieli, że ze strony automatów grozi im jakieś niebezpieczeństwo.

- Rzeczywiście byliby, panie Fardreamerze - przyznał Brakiss. Złączył dłonie za plecami, ale przy tym ruchu rozchyliły się poły jego peleryny. Cole ujrzał na jednym z bioder mężczyzny rękojeść miecza świetlnego, podobną do tej, jaką widział u Luke^ Skywalkera. - Nie umie pan przekonująco kłamać. Może zechce pan mi powiedzieć, dlaczego zabrał pan ze sobą przestarzałą jednostkę typu R2 i muzealny egzemplarz androida protokolarnego.

Cole rzeczywiście nie potrafił kłamać. Nigdy nie uważał, że powinien opanować tę umiejętność. Nie była mu dotąd potrzebna.

- Po prostu latają ze mną - powiedział.

- Rozumiem - odparł mężczyzna. - Ale pozwolił pan, żeby same opuściły pokład statku. Czy nie umie pan czytać?

Gestem pokazał napis, który głosił:

OSOBISTE ANDROIDY MUSZĄ POZOSTAĆ NA POKŁADACH STATKÓW.

- Nie zauważyłem tego napisu, dopóki nie oddaliły się od statku - odparł młodzieniec. - Ale nie stanie im się nic złego, prawda?

- Nie mogę za to ręczyć - oznajmił Brakiss. - Znajdujemy się przecież na terenie fabryki. Przylatują do niej różne androidy, które trzeba naprawić albo zmodernizować. Pańskie automaty mogą zostać rozebrane na części lub poddane kasowaniu pamięci.

- Jestem pewien, że potrafi pan temu zapobiec - rzekł Cole, chociaż wcale nie był tego pewien.

- Nie wątpię, że tak - odrzekł mężczyzna -jeżeli się dowiem, kto pana tu przysłał i w jakim celu.

- Już panu to powiedziałem.

Brakiss się uśmiechnął. Mimo to z oczu mężczyzny wyzierało okrucieństwo. Z twarzy zniknął cały urok.

- Może zechciałby pan spróbować jeszcze raz.

Cole miał odpowiedzieć, kiedy coś sprawiło, że popatrzył w prawo i w lewo. Przekonał się, że wróciły androidy, ale nie te same, które widział poprzednio. Zamiast nich pojawiły się zmodyfikowane androidy-mordercy. W obsydianowych twarzach na próżno szukałby oczu. Z ramion wystawały lufy blasterów, podobnie jak ze środków torsów.

- Kim są te androidy? - zapytał.

- Moją osobistą armią- odparł Brakiss. - I nie zawaham się jej użyć, jeżeli mi nie powiesz, dlaczego przysłał cię tu Skywalker.

- Skywalker?

- Ten stary protokolarny android jest własnością jego siostry. Astronawigacyjny robot należy do niego. Jeżeli cenisz własne życie, powiesz mi, co on knuje.

- Nic - oznajmił całkiem szczerze Fardreamer. - Przyleciałem tu sam.

Brakiss przekrzywił głowę, jakby pragnął się wsłuchać we wszystko, czego młodzieniec mu nie powiedział.

- Samotne podróżowanie po galaktyce jest bardzo niebezpieczne, Fardreamerze.

Cole z przymusem się uśmiechnął.

- Zaczynam dochodzić do takiego samego wniosku - odparł.

ROZDZIAŁ 40

Androidy często pochodziły z zakładów produkcyjnych podobnych do tej fabryki.

Artoo nie musiał zatem obracać kopułki, kiedy wyglądał przez iluminator towarowego transportowca. Było oczywiste, że nie jest zaskoczony tym, na co patrzy.

Otworzył rufowy właz i wytoczył się na lądowisko. Dopiero kiedy znalazł się na płycie, zaczął obracać górną część korpusu, jakby się za czymś rozglądał.

Wysunął czujnik optyczny i przeszukał pomieszczenie. Później obrócił kopułkę w stronę wydziału astromechanicznych robotów, znajdującego się jakieś osiemdziesiąt metrów na lewo od niego, i potoczył się po betonowych płytach chodnika. Doszedł do wniosku, że wszystko w tej fabryce zaprojektowano z myślą o androidach.

Na końcu chodnika natknął się na See-Ninepia, którego wysłał Brakiss z zadaniem przechwycenia intruza, na krótko zanim sam wyszedł, żeby spotkać się z Fardreamerem.

- Posłuchaj - odezwał się Ninepio. - Chyba nie jesteś jednym z naszych automatów, nieprawdaż?

Artoo nie odpowiedział.

- Doprawdy, powinieneś skierować się gdzie indziej, jeżeli pragniesz zostać zmodernizowany - ciągnął Ninepio. - Jestem pewien, że potrafiliby uporać się z tym specjaliści na Coruscant.

Artoo przyspieszył. Przekonał się jednak, że drzwi umożliwiające przedostanie się na teren wydziału astromechanicznych robotów są zamknięte. Obrócił czujnik optyczny w taki sposób, żeby mógł poszukać innych wejść.

Budynek, w którym produkowano astromechaniczne jednostki, sprawiał wrażenie nie używanego. Nic dziwnego, zważywszy na fakt, że jednym z elementów procesu modernizacji myśliwców typu X i innych statków było właśnie usuwanie tych jednostek. Mimo to popularne roboty stosowano do wielu innych celów oprócz nawigacji. Ulepszone jednostki musiały być zatem produkowane gdzie indziej.

Artoo skręcił w lewo i potoczył się korytarzem, prowadzącym w głąb fabryki. Android typu C-9PO pospieszył za nim.

- Na teren tego zakładu nie wolno wchodzić starym modelom! -powiedział. - Musisz się zatrzymać.

Mały robot toczył się dalej. Pochyłość korytarza sprawiała, że nawet przyspieszył. Prawdę mówiąc, toczył się trochę szybciej niż zazwyczaj, a protokolarny android nie mógł za nim nadążyć.

- Mój pan rozkazał mi, żebym cię zatrzymał - oznajmił, wyraźnie zaniepokojony.

Korytarz znów się rozwidlał, ale tym razem Artoo skręcił w prawą odnogę. Kończyła się otwartymi drzwiami. Baryłkowaty robot wtoczył się do jakiegoś pomieszczenia, gdzie opuścił hamulec i znieruchomiał.

- Pomieszczenie, w którym modernizuje się astromechaniczne roboty, znajduje się na wyższym poziomie! - krzyczał za nim Ninepio. Powtórzył to zdanie kilkakrotnie, a później dodał ciszej, jakby do siebie: - Ach, te jednostki R2. Coś okropnego. Nigdy nie słuchają zwierzchników.

Artoo potoczył się pod ścianę. Zapalił niewielki pręt jarzeniowy i zaczął szukać gniazda komputera. Komputer, umieszczony na ścianie, stanowił tylko jakiś panel drzwi. Bez względu na to, kto projektował wszystkie pomieszczenia, uczynił to z myślą o androidach.

Mary robot nie mógł uzyskać połączenia.

Z korytarza napłynął głos natrętnego protokolarnego androida:

- Widziałem, jak zniknął w tamtym korytarzu. Myślę, że będę musiał wyruszyć na poszukiwania. Ta jednostka R2 nie zachowuje się rozsądnie.

Posługując się prętem jarzeniowym, Artoo obejrzał pomieszczenie. Znalazł w nim głównie przeznaczone na złom androidy i podzespoły, a także zwoje zardzewiałego drutu. Zauważył jednak, że w przeciwległej ścianie stoją otworem kolejne drzwi. Głos Ninepia stawał się coraz cichszy.

Artoo zaczął zapuszczać się w głąb fabryki androidów. Nie mógł wiedzieć, jaki los go czeka, samotnego i pozbawionego pomocy.

Leia stwierdziła, że znalezienie się na powierzchni Almanii nie zabrało jej dużo czasu. Kilka razy okrążyła planetę, zanim ponownie wyczuła obecność Luke'a. Później dostrzegła lądowisko znajdujące się niedaleko miejsca, z którego napływały jego myśli. Lądowisko nadawało się idealnie dla jednostki takiej jak „Alderaan". Miało odpowiednią konstrukcję i właściwe rozmiary, a nawet dopuszczalny ciężar, jaki mogło unieść. Leia bez najmniejszych trudności przemknęła statkiem przez otwarte wrota hangaru.

Osiadła bardzo cicho na płycie i odczekała kilka chwil, czy nie wydarzy się coś nieprzewidzianego. Narastające zdenerwowanie nie pozwalało jej rozeznać się we własnych odczuciach.

Odnosiła wrażenie, że z całą planetą dzieje się coś złego, coś strasznego. Czuła to od pierwszej chwili, kiedy wślizgnęła się w najwyższe warstwy atmosfery, nie zauważona, a może nie obserwowana przez kamery orbitalnych satelitów.

Właśnie to martwiło ją najbardziej. Wysyłali niszczyciele na spotkanie jej floty, a nie pilnowali przestworzy wokół planety? Wszystko to wyglądało na sztuczkę, jakiej nie mógłby się powstydzić Vader. Coś w rodzaju niespodziewanej pułapki. Kiedy podchodziła „Alderaanem" do lądowania, nie przestawała obserwować, czy gdzieś za chmurami nie kryją się podobne do igieł statki albo inne jednostki, które mogłyby znienacka ruszyć do ataku. Żadnych nie widziała.

W hangarze także nie zauważyła żadnych innych statków. Planeta sprawiała wrażenie opustoszałej. Właśnie tym niepokoiła się najbardziej.

Nawet lądowisko wyglądało na zaniedbane. Zupełnie jakby od bardzo, bardzo dawna nikt z niego nie korzystał. Od ścian odpadały ceramiczne płytki, a kiedy „Alderaan" osiadał na płycie, w górę uniosły się tumany kurzu. Nikt nie pilnował ani wrót hangaru, ani przestworzy w sąsiedztwie lądowiska. Leia nie otrzymałaby żadnego ostrzeżenia nawet wówczas, gdyby lądując, miała zderzyć się z jakimś gmachem. Jak na planetę, która niedawno wypowiedziała wojnę Nowej Republice, wyglądało to doprawdy dziwacznie.

Chyba że Kueller zamierzał posłużyć się jakąś sztuczką, do jakich uciekali się Rebelianci, kiedy walczyli przeciwko Imperium.

Czynili to, czego nikt się nie spodziewał. Zawsze starali się zaskoczyć przeciwnika.

Oznaczałoby to, że Kueller nie dysponuje znacznymi siłami. Słabsi przeciwnicy zawsze uciekali się do prowadzenia walki partyzanckiej. Tylko ona mogła zapewnić im zwycięstwo.

Leia żałowała, że nie może porozumieć się z generałem Antillesem. Wedge poprowadziłby atak inaczej, gdyby wiedział, że Kueller nie dysponuje przeważającymi siłami. Gdyby Leia była na jego miejscu, rzuciłaby do walki wszystkie statki. Tymczasem Wedge mógł przypuszczać, że władcy Almanii mają do dyspozycji wiele statków, i wysłać przeciwko niszczycielom jedynie część floty. Mógł postąpić zgodnie z regułami rozstrzygania konfliktów, opracowywanymi w ciągu wielu lat przez wojskowych na Coruscant.

Leia nie wyczuwała wokół siebie obecności żadnych osób. Zabrała miecz świetlny i blaster i uruchomiła urządzenia zabezpieczające „Alderaan". Włączyła także system autodestrukcji, na wszelki wypadek, gdyby urządzenia alarmowe zostały wyłączone przez kogoś nie należącego do bardzo wąskiego grona osób upoważnionych. Spośród ludzi znajdujących się w pobliżu tylko Luke i Wedge mogli odlecieć „Alderaanem".

Później zeszła na płytę lądowiska.

Powietrze w hangarze sprawiało wrażenie zatęchłego. Przy każdym kroku unosiły się obłoczki kurzu. Urządzenia lądowiska pokrywała warstwa rdzy, a panele systemów komputerowych zostały wyszarpnięte z gniazd i zmiażdżone. To lądowisko zostało nie tylko opuszczone. Ktoś je celowo zniszczył. Ktoś postarał się, aby już nigdy nie było używane.

Leia podeszła do wrót hangaru. Przekonała się, że po otwarciu zostały zablokowane albo w inny sposób unieruchomione. W pokrywającej posadzkę grubej warstwie kurzu dostrzegła ślady niewielkich łap, świadczące o tym, że jakieś zwierzątka korzystały z lądowiska. Wątpiła jednak, czy były to stworzenia, dla których pomieszczenie zaprojektowano. Wyjrzała na ulicę i mimo zapadającego zmierzchu dostrzegła kilkadziesiąt budynków, w mniejszym albo w większym stopniu zaniedbanych.

Wyglądało na to, że od bardzo, bardzo dawna nikt na Almanii nie mieszka.

Wyczuła jednak obecność Luke'a. Odnosiła wrażenie, że jej brat znajduje się o wiele bliżej. Odbierała także myśli innych osób.

Dolatywały prawdopodobnie z tak daleka, że nie mogłaby powiedzieć, ile ich było.

Jeżeli zamierza odnaleźć Luke'a, musi wyjść i podążyć śladami jego myśli.

Poczuła, że ktoś ją obserwuje. Odwróciła się jak użądlona. Wrażenie zdumiało ją tak, jakby zobaczyła, że ktoś przebiegł przez ulicę. Przekonała się jednak, że jest sama. Nikogo nie widziała, nie czuła ani nie słyszała. Nie zmieniło się nic, może z wyjątkiem niespodziewanego świerzbienia skóry, podobnego do tego, jakie czasem czuła, kiedy jeżyły się włosy na karku. Starym, nerwowym, dobrze znanym ruchem opuściła rękę w ten sposób, aby dłoń znajdowała się w pobliżu rękojeści blastera. Mroki w głębi hangaru gęstniały, ale się nie poruszały. Nie słyszała szmeru niczyjego oddechu. W zapadających ciemnościach nie widziała, by cokolwiek połyskiwało. Była sama.

Czuła jednak, że ktoś ją obserwuje. Urządzenia inwigilujące? Przecież wszystkie ślady świadczyły o tym, że i one zostały zniszczone. Podobnie jak biegnące wzdłuż domów chodniki czy wybite szyby okien i wystaw. Jakiś kataklizm spotkał to miejsce, ale Leia nie miała pojęcia, jaki. Wiedziała tylko, że wykluczał posługiwanie się standardowymi metodami i środkami inwigilacji.

Głęboko odetchnęła. Niechętnie rozstawała się z „Alderaanem", ale wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Może uczucie, jakie odbierała, napłynęło od Luke'a. A może od Kuellera.

Prawdopodobnie napłynęło od Kuellera. Przecież to jemu zależało na tym, żeby tu przyleciała. To on ukazał jej wizerunek Luke^. Od samego początku przesyłał jej różne sygnały. A poza tym nie napotkała żadnych trudności podczas lądowania.

Może spośród wszystkich rzeczy właśnie ta najbardziej niepokoiła ją i denerwowała. Ktoś powinien był zauważyć, że wylądowała. Ktoś powinien był nie dopuścić, aby przyleciała na Al-manię. Ktoś powinien był spróbować ją powstrzymać.

Nie miała innego wyjścia. Nie mogła się wycofać. Wiedziała, że ona i Luke będą silniejsi niż Kueller. Musiała o tym pamiętać.

Rzecz jasna, kluczem do zwycięstwa było odnalezienie brata. Zanim Kueller go zabije.

ROZDZIAŁ 41

Wedge stał na mostku „Yavina", gdzie urządzono stanowisko dowodzenia. Złączył dłonie za plecami i rozstawił nogi. Stanowisko znajdowało się na niewielkim podwyższeniu, a z przodu ograniczała je metalowa poręcz. Konstruowane ostatnio gwiezdne krążowniki klasy Mon Calamari były lepiej przysposobione do walki niż stare jednostki tej klasy, na jakich zaczynał pełnić służbę. Nowe modele projektowano w taki sposób, żeby wyglądały jak wojenne jednostki, podczas gdy wcześniejsze były po prostu zmodyfikowanymi gwiezdnymi jachtami. Nowe statki zaopatrywano w podobne do kul stanowiska dowodzenia, dzięki czemu było widać z nich o wiele większy fragment przestworzy. Stanowiska te wyglądały jak umieszczone w okolicach śródokręcia przezroczyste bańki, połączone z resztą konstrukcji za pomocą ażurowych pomostów. Ich podłogę stanowiła cienka, ale bardzo wytrzymała siatka o romboidalnych oczkach. Można było, aczkolwiek trochę niewyraźnie, zobaczyć przez nie wszystko, co dzieje się powyżej i poniżej mostka.

Mimo iż kalamariańskie krążowniki były projektowane i konstruowane przez jego ziomków, admirał Ackbar opierał się projektowi wcielenia do floty najnowszych modeli tych jednostek. Uważał, że zastosowane rozwiązanie umożliwia przeciwnikom łatwiejsze odnalezienie i zniszczenie stanowiska dowodzenia. W przeciwieństwie do niego generał Antilles był zachwycony. Stojąc na stanowisku dowodzenia nowego krążownika, odczuwał mniej więcej to samo, co czuł, kiedy latał myśliwcami. Miał wrażenie, że od bezmiaru przestworzy oddziela go jedynie stosunkowo cienka metalowa płyta.

Nowe rozwiązanie konstrukcyjne zapewniało mu także lepszy widok. Nie pozwalało zapomnieć, że w odróżnieniu od walk, toczonych na powierzchni planety, podczas zmagań w przestworzach atak mógł przyjść z każdej strony: z dołu, z góry, z przodu, z tyłu albo z boków. Wielu dowódców, którzy spędzili kilka lat gdzie indziej, zamiast w fotelu pilota, bardzo często o tym zapominało.

A poza tym minęło zbyt dużo czasu, odkąd Wedge odpowiadał za wszystko tylko przed sobą.

Czasami tęsknił za tamtymi chwilami.

- Panie generale, z powierzchni planety właśnie wystartowała flota nieprzyjacielskich statków - zameldował jeden z poruczników pełniących służbę na niższym poziomie.

- Proszę mnie informować ojej posunięciach, poruczniku -odparł Wedge.

- Wydaje mi się, panie generale, że powinniśmy ponownie uruchomić androidy - odezwała się Sela, jego zastępczyni. Była szczupłą i łatwo denerwującą się kobietą, która jednak doskonale strzelała, a na Coruscant dała się poznać jako znakomita doradczyni. Musiała jeszcze tylko sprawdzić się jako dowódca w ogniu walki.

- Potrafimy walczyć i bez nich, pani major - stwierdził Antilles.

- Błagam o wybaczenie, panie generale, ale nie mając ich do dyspozycji, nie możemy tak skutecznie wykonywać czynności pomocniczych.

Generał kiwnął głową.

- Proszę pamiętać o tym, że przewodnicząca Organa Solo zadała sobie trochę trudu, żeby poinformować nas o tych androidach. Uważam, że powinniśmy uszanować jej wolę.

- Przewodnicząca Organa Solo nie dowodzi tą flotą - odparła cierpko Sela.

Wedge zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zwrócić jej uwagi na to, że posuwa się za daleko. W końcu zdecydował się na łagodnie upomnienie.

- Przewodnicząca Organa Solo wiodła do boju więcej żołnierzy, niż pani kiedykolwiek widziała - powiedział. - W ciągu tych wszystkich lat, jakie służyłem pod rozkazami pani Leii, nauczyłem się przywiązywać wagę do jej opinii.

Sela westchnęła. Było oczywiste, że zrozumiała swój błąd.

- Jednakże, pani major - ciągnął Wedge - gdyby znalazła pani jakiś sposób, dzięki któremu moglibyśmy, nie uruchamiając androidów ani nie kierując do tych prac zbyt wielu ludzi, poradzić sobie w inny sposób, byłbym bardzo zobowiązany. Sela uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

- Rozkaz, panie generale.

Odwróciła się i przeszła po pomoście, jakby otrzymane polecenie było tym, jakiego od początku się spodziewała.

- Proszę pana - odezwał się Ginbotham, stojący na niższym poziomie. Był Higiem - szczupłą, błękitnoskórą istotą, słynącą z opanowania sztuki pilotażu. - Te statki strasznie szybko się zbliżają.

- Jak szybko? - zainteresował się Antilles.

- Szybciej niż jakiekolwiek spośród tych, którymi dysponujemy.

- Chyba wiem, co to za statki - wtrącił się Kalamarianin Ean. - Ich kształty wydają mi się znajome. To są okręty Imperium.

- Co takiego? - zapytał Wedge. - Jak to możliwe?

- Poznaję ich sylwetki, generale. To gwiezdne niszczyciele klasy Victory, zmodyfikowane na sposób imperialny.

- One? - zdumiał się generał, któremu nie spodobało się to, co usłyszał. Kilka razy walczył przeciwko niszczycielom klasy Victory. Imperialne jednostki miary wprawdzie kilka wad konstrukcyjnych, ale było niezwykle trudno wykorzystać tę informację. - Ile takich leci ku nam?

- O ile dobrze widzę, trzy, panie generale - odparł Ean. - W towarzystwie całej chmary myśliwców typu TIE. Prawdę mówiąc, w ich wyglądzie jest coś dziwnego.

- Przekonaj się, co takiego - rozkazał Wedge. - I przekaż wiadomość Seli, że będę potrzebował myśliwców typu A i to już niedługo.

Głęboko odetchnął. Tego sienie spodziewał. Oczekiwał, że może się spotkać ze zbieraniną różnych jednostek albo większymi statkami, naprędce złożonymi z kilku mniejszych, czy nawet okrętami nieznanych typów, skonstruowanymi w stoczniach samej Almanii. Ale nie z imperialnymi gwiezdnymi niszczycielami. I nie z tyloma naraz.

Ten Kueller nie tylko miał do dyspozycji kilka najpotężniejszych okrętów, jakie znała galaktyka, ale również wyszkolił wojskowych stanowiących ich załogi. Jakim cudem udała mu się taka sztuka? I to tak szybko?

Wedge niepokoił się jeszcze jedną rzeczą. Dlaczego odnosił wrażenie, że coś jest nie w porządku?

Nie miał czasu zastanawiać się nad odpowiedziami na te pytania. Wydał dowódcom niższych szczebli polecenia, żeby postępowali zgodnie z procedurą 2-B, ale po chwili omal ich nie odwołał. Coś w tym wszystkim się nie zgadzało. Nie wyglądało tak, jak powinno.

- Poproś Selę, żeby wróciła na stanowisko dowodzenia - powiedział. - I połącz mnie z generałem Ceousą.

- Czy to znaczy, że przerywamy ciszę w eterze, proszę pana? -zapytał Ean.

Wedge kiwnął głową. Musiał wiedzieć, czy przyrządy Ceousy pokazują tę samą eskadrę kierującą się w ich stronę. Obawiał się, że Kueller mógł w jakiś sposób zniekształcić otrzymywane informacje. Wiadomość, przesłana przez Leię za pośrednictwem członków załogi jej statku, sugerowała, że władca Almanii mógł mieć coś wspólnego z funkcjonowaniem androidów. Może więc również opanował sztukę zakłócania sygnałów, odbieranych przez urządzenia skanujące?

Bez względu na to, jak wyglądała prawda, Wedge musiał przygotować się do decydującej bitwy.

Po raz pierwszy od wielu lat miał wrażenie, że jest zdenerwowany.

Nie znosił, kiedy ktoś go zaskakiwał.

Cała jego powietrzna flota mknęła właśnie w przestworzach. Kilka tysięcy żołnierzy i osób personelu naziemnego. Kueller nigdy się nie spodziewał, że będzie musiał rzucić ich do walki.

A jednak był na to przygotowany. W przeciwieństwie do tego, co powiedział Yanne'owi, uwzględnił w planach wszystkie ewentualności. Zdumiewające było tylko to, że jego tajna broń okazała się nieskuteczna. Po raz pierwszy nie zadziałała w taki sposób, jak projektował. Zginęli inni ludzie. Androidy nie zostały dostarczone we właściwe miejsca.

Brakiss zapłaci mu za to.

Później.

Na razie Kueller musiał się skupić na przygotowaniach do walki.

Jego uwagę rozpraszała bliskość Leii Organy Solo. Mężczyzna czuł, jak jej statek przecina warstwy powietrza, ale później nie sprawdził, co się z nią stało. Wiedział jednak, że potrafi znaleźć Leię bez trudu -jej umiejętności Jedi promieniowały niczym snop światła reflektora.

Postanowił, że zajmie się tym, kiedy odniesie zwycięstwo nad flotą Nowej Republiki.

Prawie żałował, że nie przebywa teraz pośród swoich podwładnych.

Prawie.

Znał jednak ryzyko, jakie się z tym wiązało, a na razie nie musiał go podejmować. A przynajmniej nie teraz, kiedy osiągnięcie celu było takie bliskie.

Bez względu na to, jakim rezultatem zakończy się bitwa w przestworzach, o wiele ważniejsze było pokonanie Skywalkera i jego siostry. Kiedy usunie oboje z drogi, galaktyka będzie należała do niego. Wiedział, że zajmie mu to krótką chwilę. Chwilę, w której zniknie wszelkie zagrożenie.

O ile Brakiss go znów nie zdradził.

- Proszę pana - odezwał się Gant, jego doradca. - Komandor Bur pyta, czy będzie pan dowodził flotą, przebywając w naziemnym ośrodku dowodzenia.

Kueller się uśmiechnął. Jego ludzie nigdy nie znali wszystkich planów.

- Powiedz komandorowi Burowi, że pokładam całkowite zaufanie w jego umiejętnościach. I dodaj, że będę obserwował jego poczynania.

- Tak jest, proszę pana - odparł Gant.

Kueller uznał, że takie ostrzeżenie powinno okazać się wystarczające. Podwładni wiedzieli, jak surowo karał niepowodzenia. Nawet jeżeli tylko podejrzewał, że ulubiony dowódca może ponieść klęskę, karał go śmiercią. Nigdy nie był w tradycyjnym sensie dowódcą floty. Często miał wrażenie, że inni dowódcy zbyt dużo uwagi poświęcąją trywialnym sprawom w rodzaju tego, kto zastrzelił kogo w ogniu walki. Kueller zamierzał dowodzić jak najlepiej potrafił, ale z powierzchni planety. Interesował się tylko tym, aby wynik bitwy okazał się dla niego korzystny.

Nie obchodziło go, kto przeżyje, byle tylko żaden zwolennik Nowej Republiki nie zdołał wylądować na powierzchni Almanii.

To znaczy żaden, z wyjątkiem Leii Organy Solo.

ROZDZIAŁ 42

Han niepokoił się, czy Leii nie przydarzyło się coś złego. Na Coruscant eksplodowało jeszcze więcej ładunków wybuchowych. Może w płomieniach stoi cała planeta, a Leia zginęła?

Miał nadzieję, że chociaż udało się jej odesłać dzieci.

Cofnął się jak mógł najdalej od Blue, jeszcze jednej przyjaciółki z dawnych czasów, która właściwie nigdy nie była jego przyjaciółką. Zostawił ją, trzymającą nieruchome ciało Davisa. Nad płytą lądowiska nie przestawały krzyżować się okrzyki i jęki. Lando uruchamiał silniki „Ślicznotki". Przynajmniej to stało się możliwe dzięki naprawom, dokonanym przez Hana.

Solo odwrócił głowę i zobaczył Chewbaccę. Nie miał pojęcia, czy Wookie słyszał, o czym rozmawiał z przemytniczką.

- Musimy się stąd wynosić, Chewie - powiedział. - Te androidy miały eksplodować na Coruscant.

Chewbacca jęknął.

- Ale nie możemy zostawić rannych bez opieki.

Myśli Hana biegły szybciej, niż nadążał ubierać je w słowa. Pragnął odlecieć; znaleźć sięjak najdalej od Ostoi, żeby móc nawiązać łączność z Coruscant i dowiedzieć się, czy ktokolwiek przeżył.

Dowiedzieć się, czy przeżyła Leia.

Czuł, że trzęsą mu się ręce. Przed oczami miał tylko wizerunek ukochanej żony, odzianej w białą, aczkolwiek podartą i miejscami spaloną suknię, jak pochyla się i usiłuje podnieść ciało rannego senatora, trzykrotnie cięższego od niej samej. Tak wyglądała Leia, kiedy zobaczył ją w sali obrad Senatu po eksplozji. Gdyby wówczas jej nie pomógł, zapewne upadłaby pod tym ciężarem.

A teraz nie było go u jej boku. Nie mógł jej pomóc. Chewbacca coś do niego mówił. Han usłyszał niewiele więcej oprócz końcowego warknięcia.

- Ta-a, wiem o tym, chłopie - odparł. - Jesteśmy tu potrzebni. Zorientuj się, ile statków nadaje się do latania, żebyśmy wiedzieli, ile osób możemy uratować. Później zajmij się wnoszeniem rannych na pokład „Sokoła". Chciałbym, żeby był jednym z pierwszych statków, jakie wystartują z Ostoi. Dopiero później będziemy się martwili tym, jak wygląda sytuacja na Coruscant.

Chewie zajęczał. Han kiwnął głową.

— Jasne, sprawdzimy także, co dzieje się na Kashyyyku. Ale jestem pewien, że twoim najbliższym nie stało się nic złego. O ile dobrze pamiętam, na całej planecie nie macie wiele androidów.

Chewie potwierdził, że Han ma dobrą pamięć, po czym ruszył przez zasnute dymem lądowisko, żeby sprawdzić, w jakim stanie są inne statki. Han głęboko odetchnął, zadowolony, że ma maskę. Dym, chociaż wyraźnie się przerzedził, nadal unosił się w powietrzu. Solo przypomniał sobie, że system wentylacyjny Skipa Jeden zawsze pozostawiał wiele do życzenia. Był ciekaw, ilu rannych zmarło tylko dlatego, że udusiło się, nie mając dostatecznych ilości tlenu.

Pośród lejów i zwęglonych szczątków krzątało się kilku przemytników, zapewne umiejących opatrywać rany. Han zauważył jednak, że sanitariusze zajmują się głównie segregowaniem nieszczęśników na dwie grupy. Mimo iż ubolewał nad tym, czym się trudnią, do pewnego stopnia ich rozumiał. Przemytnicy starali się oddzielić rannych, którzy prawdopodobnie przeżyją kilka najbliższych godzin, od skazanych na pewną śmierć. Dysponując ograniczonymi ilościami środków opatrunkowych i kojących maści, zamierzali wykorzystać je do niesienia ulgi tym, którzy mieli największe szansę przeżycia. Oparzenia, otarcia i rany cięte musiały zaczekać na opatrzenie w drugiej kolejności, podobnie, rzecz jasna, jak ryzykowne zabiegi chirurgiczne. Sanitariusze wychodzili z założenia, że lepiej ocalić życie kilku istotom niż pozwolić, by wykrwawiły się na śmierć w czasie, kiedy będą się zajmowali ciężej rannymi, którzy prawdopodobnie i tak umrą z upływu krwi czy odniesionych obrażeń. Mieli na uwadze jak najlepsze wykorzystanie czasu.

Czas. Han pomyślał, że podobne sceny muszą teraz się dziać na innych planetach całej galaktyki. Właśnie teraz coś takiego może dziać się na Coruscant.

Leia.

Potykając się o zwęglone szczątki, cofnął się jeszcze kilka kroków. Musiał stoczyć ze sobą walkę, żeby nie wyciągnąć blastera i nie zamienić w popiół ciała Blue. Wiedział jednak, że taki czyn tylko jeszcze bardziej podsyciłby jego gniew. Taka zemsta jedynie pogorszyłaby całą sytuację.

Aczkolwiek w pierwszej chwili może pozwoliłaby mu cieszyć się złudzeniem, że nie jest bezsilny.

Han uświadamiał sobie, że właśnie teraz, pomimo starań sanitariuszy i osób, które z konieczności stały się chirurgami, podobne sceny dzieją się również na innych asteroidach Ostoi. To prawda, że na Skipię Jeden było mnóstwo androidów, ale nie brakowało ich także na Skipię Dwa, Trzy, Pięć i Siedemdziesiąt Dwa. Han mógłby nawet iść o zakład, że i na Skipię Nandreesona, Szóstce, widział kilka automatów. Mieszkańcy Szóstki mogli jednak ponieść stosunkowo najmniejsze straty, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że i tak wielu wcześniej zginęło, nie wyłączając samego Nandreesona.

Han wspiął się po rampie „Sokoła". Kiedy znalazł się na pokładzie, zaczął demontować fotele i robić miejsce na płytach podłogi. Wszelkie niepotrzebne drobiazgi upychał w rozmaitych szafkach i miniaturowych skrytkach. Przekonał się, że może zabrać na pokład sporą grupę rannych.

Zbiegł po rampie. Dym jeszcze bardziej się przerzedził. Ogarnął spojrzeniem lądowisko i zauważył Landa, pomagającego kłaść rannych na nosze i transportować ich na pokład „Ślicznotki". Chewbacca rozmawiał z Sullustanami, którzy właśnie skończyli spryskiwać pianą ostatnie źródła ognia. Mówiąc coś w odpowiedzi, istoty kiwały głowami.

Han przystanął obok jakiegoś sanitariusza.

- Mogę zabrać tylu najciężej rannych, ilu zmieści się na pokładzie „Sokoła" - powiedział. - Możecie zająć się wnoszeniem.

Twarz sanitariusza była pokryta warstwą krwi i sadzy. Mężczyzna nieustannie wycierał dłonie w antyseptyczne chusteczki, które co chwilę wyciągał z pakietu opatrunkowego. Mimo to Han widział wyraźnie, iż zabieg nie na wiele się przydaje. Sanitariusz korzystał zatem z rękawiczek, także stanowiących wyposażenie pakietu. Wkładał nową parę za każdym razem, kiedy pochylał się nad następnym rannym.

- Nawet nie wiedziałbym, od kogo zacząć - odparł, zwracając się do Hana.

Solo miał wrażenie, że w jego żołądku coś się gotuje. Na każdą osobę, której życie ratował sanitariusz, przypadała inna, która umierała. Dokonanie wyboru był niemożliwe. A zresztą żadna istota nie powinna nigdy nawet stawać przed koniecznością jego dokonywania.

Przenigdy.

Wrócił Chewie. Zaryczał, usiłując przekrzyczeć jęki rozrzuconych wokół niego rannych.

- Piętnaście statków to i tak więcej, niż się spodziewałem - przyznał Solo. - Dlaczego nie miałbyś teraz pomóc wnosić rannych na pokład „Sokoła"? Chciałbym znaleźć się w pierwszej grupie, która stąd odleci.

Chewie warknął na znak, że się zgadza. Podszedł do sanitariusza i pomógł mu decydować, których rannych powinni wnosić w pierwszej kolejności.

Han ruszył przez zniszczone lądowisko. Dopiero teraz, kiedy dym się przerzedził, dostrzegał coraz więcej części ciał, rozrzuconych siłą eksplozji między odłamkami skał i wciąż jeszcze gorącymi bryłami metalu. Widział palce, skrzydła i nogi, a w pewnym miejscu nawet oderwaną głowę. Odór spalonych ciał sprawiał, że w jego i tak wyprawiającym harce żołądku gotowało się jak w garnku. Tym razem jednak, kiedy mijał rannych, ujmował wyciągające się ku niemu ręce.

- Zaraz was stąd zabierzemy - powtarzał bez końca, licząc na to, że napełni serca nieszczęśników nową nadzieją i pozwoli im przeżyć do chwili, kiedy ktoś wyciągnie ich spod gruzów i przetransportuje na pokład statku. Z doświadczenia wiedział, że taka nadzieja czasami potrafi działać cuda.

W końcu dotarł do „Ślicznotki". Lando właśnie wnosił jakiegoś Ruurianina. Przypominająca wełnę sierść istoty była spalona, a na twarzy brakowało większości pierzastych czułków. Małe usta bez przerwy otwierały się i zamykały i tylko dzięki temu dało się stwierdzić, że istota wciąż żyje.

- Zajmie nam wiele dni, zanim znajdziemy wszystkich, Hanie - odezwał się na jego widok ciemnoskóry mężczyzna.

Pochylił się i ruszył w górę rampy. Jego „Ślicznotka" w niczym nie przypominała teraz luksusowego jachtu. Wyglądała jak zjawa z koszmarnego snu. Na pokładzie pracował Seluss, zajęty końcowymi naprawami systemu komputerowego.

Han rzucił Sullustaninowi gniewne spojrzenie.

- Ufasz mu? - zapytał, zwracając się do Calrissiana.

- Prawdą mówiąc, nic mnie to nie obchodzi - odparł Lando. - Pomaga mi zabrać rannych z tej przeklętej skały. W tej chwili tylko to ma jakieś znaczenie.

Han pokiwał głową. Przekonał się, że niemal we wszystkich wolnych miejscach na pokładzie „Ślicznotki" leżą ranni. Jacht Calrissiana przypominał bardziej szpital, podobny do tych, jakie pamiętał z czasów Rebelii. Większość rannych jęczała, kwiliła albo skomlała. Han widział pozbawione sierści istoty należące do rasy Ssty, Oodoków nie mających rogów, bezrękich ludzi... Ich widok sprawiał, że kataklizm, jaki dotknął Skip Jeden, wywierał na nim jeszcze głębsze, bo mające wymiar osobisty, wrażenie.

- Ja także zabieram transport rannych i wynoszę się z Ostoi -oznajmił, spoglądając na przyjaciela. - Blue powiedziała mi, że te androidy, które eksplodowały, powinny były uczynić to na Coruscant.

- Blue? - Lando położył nosze z Ruurianinem na rozłożonej pryczy, w sąsiedztwie Rodianina, którego eksplozja pozbawiła oczu. - Myślałem, że...

- Pracowała dla kogoś nazywającego się Kueller - ciągnął Solo. - Przebywającego na Almanii. Powiedziała, że temu gościowi zależy na mojej żonie.

- Almania... - Lando wyprostował się, uniósł ręce i złączył dłonie za głową, jakby niespodziewanie zdrętwiały mu mięśnie ramion. - Wygląda na to, że wiodą tam wszystkie ślady, nie sądzisz?

Han kiwnął głową.

- A ja miałem być przynętą.

- Jeżeli te androidy miały rzeczywiście eksplodować na Coruscant... - zaczął Lando i urwał, po czym z przymusem się uśmiechnął. - Wiesz, co ci powiem, stary? Jeśli będę musiał, obrócę dwa razy, ale ty nie przejmuj się mną i rób, co do ciebie należy.

Han uścisnął jego ramię.

- Jesteś wiernym przyjacielem, Lando. Uświadomiłem sobie to jeszcze bardziej podczas tej wyprawy do Ostoi.

- Zmieniłem się, Hanie - odparł cicho Calrissian. - A pamiętam, że kiedyś byłem niewiele lepszy od Blue.

Han pokręcił głową.

- Nigdy nie byłeś taki jak większość przemytników, chłopie. Nigdy. Blue wiedziała, do czego są zdolne te androidy.

Lando wykrzywił twarz.

- Karrde mówił, że wiele tu się zmieniło. Nic dziwnego, że nigdy nie chciał wrócić.

- Ta-a. - Solo zaczął schodzić po rampie, ale w pół drogi przystanął. - Dziękują ci - powiedział.

Lando rozciągnął usta, jakby usiłował się uśmiechnąć.

- Osiągnąłeś wszystko, co chciałeś, kolego - odparł. - Czasami zazdroszczą ci tego.

- Może kiedyś i ty to osiągniesz - pocieszył go Han.

- Może kiedyś - zgodził się Lando, po czym odwrócił się do Ruurianina, żeby ułożyć go wygodniej.

Han niemal zbiegł po rampie „Ślicznotki". Miał nadzieję, że nadal ma to, o czym mówił Calrissian. Wszystko wskazywało na to, że utrata Leii i dzieciaków stanowiła zagrożenie, z którym musiał się nieustannie liczyć, ale o którym wolał nawet nie myśleć. Wiedział wszakże, co zrobi, jeżeli ktoś z członków jego rodziny zostanie zamordowany. Nie było to nic miłego.

Jeżeli cokolwiek przydarzy się Leii albo dzieciom, Han już nigdy nie będzie mógł być uważany za miłego człowieka.

Stworzenie go polizało.

Zanim Luke poczuł, że gładki ozór przejeżdża po jego ciele raz, dwa, trzy razy, na wszelki wypadek osłonił głowę rękami. Fetor był trudny do wytrzymania, ale mistrz Jedi z wielkim zdziwieniem stwierdził, że lizanie sprawia mu przyjemność. Nawet plecy, poranione i poparzone podczas katastrofy X-skrzydłowca, nie bolały tak, jak poprzednio.

Odnosił wrażenie, jakby owinięto go grubym, ciężkim, ciepłym pledem.

Czytał kiedyś o takich zwierzętach i wiedział, że ich ślina zawiera środek znieczulający, aby przyszła ofiara nie poczuła bólu, kiedy będzie zabijana. Myślał jednak, że taki narkotyk zawsze pozbawia ofiary woli ratowania życia. Tymczasem niczego takiego nie odczuwał. Wręcz przeciwnie, wydawało mu się, że odzyskuje siły.

I tylko nie mógł się poruszać. Ozór był ciężki i skutecznie uniemożliwiał wykonywanie jakichkolwiek ruchów.

Nagle uświadomił sobie, że w jego umyśle tworzy się jakiś wizerunek. Obraz mikroskopijnego Luke'a, kulącego siew kącie celi, ale nie wypuszczającego broni. Poczuł przenikliwy ból w zranionej dłoni - nie, ł a p i e - i zobaczył krople posoki wyciekające z rozciętej poduszeczki. Zaczął się zastanawiać, dlaczego te dwunogie stworzenia nieustannie zadają mu ból. Poczuł się bardzo, bardzo samotny. Tęsknił za mrocznymi zagajnikami, świeżą wodą i blaskiem słońca.

Blaskiem słońca.

Stworzenie - Thernbee - tęskniło za blaskiem słońca.

I potrafiło przekazywać obrazy za pomocą myśli. Do pewnego stopnia umiało oddziaływać na psychikę. Może nawet wiedziało, w jaki sposób czytać w myślach Luke'a.

- Hej - odezwał się Skywalker. Jego stłumiony głos tylko z trudem wydobywał się spod ozora. - Nie mogę oddychać.

Natychmiast ogromny ozór się wycofał. Luke poczuł napływającą, od strony bestii falę przerażenia, zmieszaną z nadzieją, że ludzka istota nie zaatakuje jej po raz drugi. Mistrz Jedi głęboko odetchnął i uniósł rękę.

- Widzisz, nie mam żadnej broni - powiedział.

Stworzenie przekrzywiło łeb. Wszystko wskazywało na to, że nie zrozumiało.

Luke utworzył w myślach wizerunek. Wyobraził sobie siebie, łamiącego drewnianą szczapę na kolanie i odrzucającego na bok kawałki. Później pomyślał, że wyciąga drzazgę z poduszeczki łapy zwierzęcia, a następnie opatruje ranę.

„Przepraszam - powiedział w myśli. - Myślałem, że zamierzałeś mnie zaatakować".

Thernbee potrafił myśleć obrazami. W umyśle Luke'a utworzył się wizerunek miniaturowych ludzi, atakujących stworzenie, bijących je, kąsających, straszących okrzykami i szturchających metalowymi prętami albo zapalonymi drągami. Zwierzę próbowało ich odpędzać, ale w wyniku tego zawsze jacyś napastnicy umierali. Później otrzymywało posiłki tak nieregularnie, że czasami musiało nawet żywić się zwłokami, co zawsze wywoływało bliżej nieokreślone zaburzenia. Nawet surowe mięso, jakim je karmiono, doprowadzało do rozstroju żołądka. Tutaj, zamknięte w celach, musiało przeżuwać pożywienie, czym brzydziło się chyba jeszcze bardziej. Istoty rasy Thembee mogły żywić się mięsem, ale o wiele bardziej wolały posilać się roślinami albo małymi oślizgłymi zwierzątkami, trochę przypominającymi węże. Kły istot zostały ukształtowane w taki sposób, że mogły łamać gałęzie i obrywać liście, a także chwytać owe niewielkie oślizgłe gady i wkładać do pysków. Stworzenia wolały połykać duże ilości pożywienia na raz, aby później móc nie jeść całymi tygodniami. Pochwycony i uwięziony przez ludzi, Thembee otrzymywał tylko drobną część tego, co powinien.

Jego ciało miało trzykrotnie mniejsze rozmiary niż ciało osobników żyjących na wolności.

Thernbee niemal konał, morzony głodem. Powoli.

Sam, zamknięty w mrocznym pomieszczeniu. Luke się wzdrygnął. Nie miał pojęcia, od jak dawna zwierzę mogło być więzione, ale domyślał się, że musiało upłynąć sporo czasu. Wstał i podszedł do niego, a potem uniósł rękę i pokazał kratę, stanowiącą sklepienie celi. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak Thernbee uderza w nią potężnymi przednimi kończynami.

Zwierzę stanęło na tylnych łapach i wyprostowało gigantyczne cielsko. Okazało się jednak, że krata znajduje się o dobry metr wyżej, niż mogło dosięgnąć uniesionymi przednimi.

Ukazało mu wizerunki dotychczasowych sytuacji, kiedy usiłowało wydostać się z pułapki. Próbowało namówić strażników, posługiwać się oderwanymi od podłogi kawałkami drewna, a nawet podskakiwać. Żadna próba nie doprowadziła nawet do obluzowania kraty.

„Ja mógłbym to zrobić" - pomyślał Skywalker. Thernbee ponownie wykrzywił pysk, jakby chciał obdarzyć go kpiącym spojrzeniem. Luke dopiero teraz zwrócił uwagę na jego okrągłe, błękitne i bardzo delikatne oczy, jasnoróżowy nos i kły, chociaż ogromne, ale stępione na końcach, charakterystyczne dla zwierząt roślinożernych.

Dziwił się, jak kiedykolwiek mógł pomyśleć, że stworzenie jest niebezpieczne.

Wyobraził sobie, że stoi na końcach uniesionych przednich łap zwierzęcia, przeciska ciało przez otwory w kracie, a później otwiera ją i uwalnia więźnia.

Thernbee usiadł na zadzie i popatrzył na kratę, a następnie przeniósł spojrzenie na mistrza Jedi. Po chwili przesłał mu jego obraz, jak przeciska się między prętami i ucieka z więzienia.

Widocznie coś takiego już się wydarzyło. Stworzenie ukazywało Luke'owi wizerunki kilku innych ludzi czyniących to samo. Razem z myślowymi obrazami napłynęła fala bezgranicznego smutku i niechęci do obdarzenia innych istot ludzkich podobnym zaufaniem.

Skywalker zastanawiał się przez kilka chwil nad odebranymi wizerunkami. Później doszedł do wniosku, że może nadać kształt myślowych obrazów własnym wspomnieniom. Ukazał zwierzęciu siebie współpracującego z mistrzem Yodą i pomagającego Jawom na pokładach „Oka Palpatine'a", a także rozmawiającego w ośrodku medycznym z Anakinem, Jacenem i Jainą. Wyobraził też sobie zajęcia, jakie prowadzi z istotami różnych ras, kształcących się w jego akademii. Postarał się wytłumaczyć, na czym polega wyznawana przez rycerzy Jedi filozofia życia. Z konieczności musiał upraszczać pewne sprawy, zwłaszcza że posługiwał się tylko wizerunkami, ale wszystko przemawiało za tym, że osiągnął zamierzony skutek.

Zwierzę go zrozumiało. Thernbee wyciągnął ku niemu potężną łapę. Tę, której Luke nie zranił.

Nie wahając się, Skywalker chwycił ją i, czepiając się sierści, rozpoczął wspinaczkę. Szło mu trochę nieporadnie, ponieważ nie mógł przenosić ciężaru ciała na złamaną nogę. Na ogół podciągał się, korzystając z siły mięśni ramion. Kiedy dotarł do poduszeczki, wspiął się na sam koniec i chwycił pazur. Musiał objąć go rękami, żeby się nie ześlizgnąć. Dopiero wówczas Thernbee stanął na tylnych łapach i wyprostował cielsko. Luke wyciągnął jedną rękę i nie przestając obejmować drugą pazura, chwycił jeden z metalowych prętów kraty. Podciągnął się i przecisnął ciało przez otwór.

Przekonał się, że powietrze na wyższym poziomie jest o wiele świeższe niż w celach. Korytarz, którego częścią posadzki była krata, okazał się szeroki i czysty. Ściany wykonano z materiału, którego jeszcze nigdy nie widział - szarej, przypominającej papier substancji, ozdobionej subtelnym deseniem. Nie miał czasu, by się jej przyjrzeć. Opuścił głowę i zaczął oglądać kratę.

Thernbee ponownie przysiadł na zadzie. W ciemnościach celi tylko płonęły jego błękitne oczy. Luke przekazał mu myślowy obraz, zamierzając opisać wygląd wyższego poziomu. Później zajął się badaniem obrzeży kraty. Zastanawiał się nad tym, jak ją unieść.

- Prawdę mówiąc - usłyszał za plecami czyjś głos - musiałbyś pociągnąć za tę dźwignię. Na lewo od ciebie.

Luke spojrzał w tamtą stronę. Dźwignia wystawała spomiędzy płytek posadzki, pod samą ścianą. Obok dźwigni zobaczył jednak czterech strażników, trzymających wymierzone w niego blastery. Wszyscy byli odziani w białe pancerze imperialnych szturmowców. Strażnik, który do niego przemówił, nie miał hełmu. Kiwnął głową, pokazując przeciwległy koniec korytarza.

Luke odwrócił się i ujrzał siedmiu innych strażników, mierzących do niego z takich samych blasterów.

Nagle poczuł, że ogarnia go rozpacz. Niemal zachwiał się na nogach. Zorientował się jednak, że uczucie napływa spod kraty, od zwierzęcia. Luke chciał wysłać myślowy obraz, zamierzając uprzedzić stworzenie, aby nie traciło nadziei, ale nie wiedział, jak to zrobić. A poza tym nie miał czasu, żeby się skupić.

Zamiast tego zapytał:

- Dlaczego uważacie, że w tym celu musiałbym posłużyć się tą dźwignią?

Szturmowiec, który z nim rozmawiał, tylko wzruszył ramionami. - Narobiłbyś niezłego zamieszania, gdyby udało ci się uwolnić to stworzenie.

To była prawda. Luke żałował, że od razu o tym nie pomyślał. Powinien był szarpnąć za dźwignię zaraz po tym, jak prześlizgnął się między prętami. Wszystko wówczas wyglądałoby inaczej. Nie uczynił jednak tego i w rezultacie musiał teraz sam stawiać czoło jedenastu przeciwnikom.

- Wygląda na to, że znów jestem waszym więźniem - oświadczył. - Co zamierzacie ze mną zrobić?

Żaden szturmowiec mu nie odpowiedział. Skywalker lekko się uśmiechnął.

- Czy kiedykolwiek mieliście do czynienia z jakimś mistrzem

Jedi?

Wszyscy żołnierze spoglądali na niego, nie przestając mierzyć z blasterów, ale nie odzywali się ani słowem. Luke przeniósł cały ciężar ciała na zdrową nogę, ugiął ją w kolanie i podskoczył. Poszybował pod ścianę i nie zwracając uwagi na ból w kostce, kopnął stopą złamanej nogi w koniec dźwigni w taki sposób, by ją przestawić. Równocześnie wykorzystał resztki energii Mocy, by wyszarpnąć blastery z dłoni osłupiałych szturmowców. W następnej sekundzie wzbudził potężne wichury, wiejące z przeciwległych końców korytarza i tworzące coś w rodzaju powietrznej trąby, dzięki czemu blastery pofrunęły ku niemu, a szturmowcy zaczęli się słaniać na nogach. Wysiłek, jakiego to wymagało, sprawił jednak, że coraz szybciej tracił siły. Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego zastanawiał się, czy taka sama historia przydarzyła się Vaderowi podczas dokonywania podobnej sztuki w Mieście w Chmurach.

Nagle rozległ się głośny szczęk i krata się uniosła, niemal zwalając z nóg dwóch strażników. Blastery upadły na posadzkę u stóp Luke'a. Szturmowcy kulili się pod ścianami, kładli na posadzce albo czepiali prętów kraty, byle tylko nie dać się porwać prądom powietrza, wzbudzonym przez tego więźnia.

Tymczasem Luke, który schylił się, żeby pozbierać blastery, kątem oka zauważył, że obok przemknęło coś wielkiego, białego i włochatego. Zorientował się, że Thernbee wyskoczył z celi. Mistrz Jedi pozwolił, żeby wichry zamarły. W tej samej chwili, kiedy strażnicy wylądowali na posadzce, z głośnym krzykiem rzucili się do ucieczki.

Luke wyszczerzył zęby i uśmiechnął się do bestii, która w odpowiedzi zamrugała kosmatymi powiekami.

- Tym razem ich pokonaliśmy - powiedział. Trzymał wszystkie jedenaście blasterów i zastanawiał się, jak przymocować je do różnych części ubrania. - Przeczuwam jednak, że odtąd nie będzie nam szło już tak łatwo.

ROZDZIAŁ 43

Najpierw pojawiły się myśliwce typu TIE, przecinając przestworza z charakterystycznym skowytem bliźniaczych silników jonowych. A przynajmniej Wedge wyobrażał sobie, że słyszy ten piekielny chichot.

Stał na stanowisku dowodzenia i obserwował nieprzyjacielskie maszyny na ekranach monitorów trzech kompletów taktycznych systemów komputerowych. W otaczających go mrokach przestworzy widział mikroskopijne jasne punkciki, będące zapewne gwiezdnymi niszczycielami, ale myśliwce byłe zbyt małe, żeby mógł je dostrzec. Wiedział, że ich nie zobaczy, dopóki nie znajdą się bardzo blisko jego statku.

Strasznie tęsknił za prawdziwą powietrzną walką.

- Eskadra Błękitnych nawiązała kontakt z myśliwcami typu TIE, panie generale - zameldował Ginbotham.

- Daj mi to na monitor - polecił Wedge.

Natychmiast ośrodek dowodzenia „Yavina" wypełnił się trzaskami i szumem sygnałów kiepskich komunikatorów, zainstalowanych na pokładach myśliwców typu A.

- .. .nad tobą, Dowódco Błękitnych.

- Zrozumiałem, Błękitna Piątko.

- .. .wysyłają więcej myśliwców. Nie do wiary, skąd mają tyle maszyn!

- Nie łam szyku, Błękitna Dziesiątko.

Wedge zacisnął dłonie w pięści i wpatrywał się w ekran monitora. Bardzo chciałby teraz trzymać drążek i osobiście wydawać rozkazy pilotom, atakującym nieprzyjacielskie maszyny. Zamiast tego musiał koordynować przebieg walki. Nie cierpiał tej czynności.

- .. .Zielona Ósemko, uważaj na ogon.

- Widzę go.

- Zmień kurs na trzy koma jeden, Zielona Ósemko. Ja się nim zajmę.

- Zrozumiałem.

- Mam go! Ja... Trzaski zakłóceń.

Świetlisty punkcik na ekranie, oznaczający Zieloną Szóstkę, nagle zniknął. W pobliżu zaroiło się od światełek oznaczających myśliwce typu TIE.

- Zostaną tam zmasakrowani, panie generale - odezwała się Sela. - Musimy posłać im posiłki.

- Jeszcze nie - odparł Antilles. - Nie mamy pojęcia, iloma jednostkami dysponuje nieprzyjaciel.

- Nie mogą mieć wielu. Nigdy nie słyszeliśmy, żeby Imperium ukrywało gdzieś tyle maszyn.

Jej uwaga sprawiła, że Wedge'a ogarnął niepokój. Tymczasem w głośnikach nadal było słychać rozmowy.

- ... straciłem taktyczny, Dowódco Żółtych. Wracam do bazy.

- Zrozumiałem, Żółta Dwójko.

- Dowódco Zielonych, następnych osiem myśliwców typu TIE nadlatuje kursem pięć koma trzy.

- Widzę ich...

Dwa punkciki oznaczające nieprzyjacielskie maszyny zniknęły z ekranu, ale po chwili taki sam los spotkał trzy inne, symbolizujące jego myśliwce. Wedge zmarszczył brwi.

- .. .pod tobą, Błękitna Ósemko. Zaraz go załatwię. - Za późno...

Głos pilota zakończył się pełnym przerażenia krzykiem, po którym dały się słyszeć trzaski zakłóceń.

- ...nadlatuje kursem jeden koma osiem. Naliczyłem następnych sześć wylatujących z bazy.

- Zrozumiałem, Dowódco Błękitnych.

- Zrąbałem go! Zrąbałem go! Ja...

Z ekranu zniknęły następne punkciki i Antilles popatrzył na te, które jeszcze pozostały. Rozpoznał szyk bojowy, typowy dla eskadry sił powietrznych Imperium. Myśliwce typu TIE leciały w dobrze znanym szyku, którego nie widział chyba od czasów walki, zakończonej zniszczeniem Gwiazdy Śmierci.

„Unicestwiłem miliony mieszkańców Pydyru, chociaż nie posłużyłem się żadną toporną bronią w rodzaju Gwiazdy Śmierci czy gwiezdnego niszczyciela".

Kolejnych sześć punkcików rozbłysło na ekranie i zniknęło, kiedy jego piloci rozprawili się z myśliwcami typu TIE, wysłanymi przez Kuellera.

- .. .Kieruję się ku ich hangarowi. Uważaj na mój ogon...

A Wedge pamiętał, że ktoś poszukuje pochodzących z czasów Imperium przedmiotów, właściwie nadających się tylko na złom. Kupuje broń i urządzenia, a przy tym nie zwraca uwagi na stan i płaci olbrzymie sumy.

„Jestem zwolennikiem eleganckich, skutecznych i prostych broni. A pani?"

Co zrobiłby on, generał Antilles, gdyby miał w odwodzie taką elegancką i skuteczną broń?

Rzuciłby do walki wszystkie siły, żaby przerazić i wprowadzić w błąd dowódcę nadlatującej floty.

- Zmiana planów - oświadczył, odwróciwszy się tyłem do konsolety. - Chcę, żeby do walki włączyła się reszta jednostek.

- Ależ panie generale! - wykrzyknęła Sela. Wyraz jej twarzy niedwuznacznie wskazywał, że kobieta podejrzewa, iż jej dowódca postradał wszystkie zmysły.

- Rzucił przeciwko nam wszystko, czym dysponuje - wyjaśnił Antilles. - Liczy na to, że załatwi nas za pomocą swojej paskudnej, groźnej broni. Te statki to przynęta, mająca zwabić nas w pułapkę. Proszę dać znać generałowi Ceousie, że jego eskadry nie powinny przyjmować walki. Niech przelecą obok Almanii albo ponad planetą i zajmą stanowiska po drugiej stronie. Kueller nie ma tyle sił, żeby toczyć walkę na dwa fronty. Rozkazuję, aby wszystkie pozostałe jednostki zaatakowały statki wroga.

- Jeżeli to, co rzucił przeciwko nam, jest jedynie ułamkiem sił, którymi dysponuje, popełniamy samobójstwo, panie generale.

Wedge wzruszył ramionami. Cała wyprawa od samego początku zakrawała na samobójstwo, zwłaszcza pod względem politycznym. Musi zaryzykować, nawet gdyby miała się zakończyć prawdziwym samobójstwem.

Androidy ruszyły w stronę Fardreamera. Threepio nie przestawał ich obserwować. To były androidy-mordercy, zmodernizowane w taki sposób, że w torsach umieszczono laserowe działka. Gdyby te automaty zaatakowały pana Cole'a, zostałaby z niego tylko mokra plama. Złocisty android nie mógł jednak uczynić niczego, by mu pomóc. Znajdował się za daleko.

I sam miał kłopoty.

Tunel, w którym przystanął, miał prowadzić do wydziału obwodów. Jeden z umieszczonych na ścianach napisów głosił, że wszelkie nie oznakowane androidy, przebywające w tej części zakładu produkcyjnego, zostaną rozebrane na części.

- Coś takiego, protokolarny android! - Nosowy głos, jaki odezwał się za plecami Threepia, należał do androida-gladiatora. - Bardzo stary protokolarny android.

- Nie powinieneś mi ubliżać... - odparł Threepio, obracając głowę w kierunku, skąd dobiegał głos.

Nagle urwał. Takiego automatu jeszcze nigdy nie widział. Błyszczącego, jaskrawoczerwonego, jakby wykonanego z tysięcy nowiutkich szkarłatnych monet. W pociągłej twarzy płonęły czarne oczy.

- A dlaczego nie, ty sterto prehistorycznego blaszanego złomu?

- Ja... hmmm... - Threepio obrócił głowę. - Potrafię płynnie posługiwać się ponad sześcioma milionami form komunikowania.

- A ja idę o zakład, że żadna nie przekonałaby mnie, żebym zostawił cię w jednym kawałku - odparł android-gladiator. W jego basowym głosie brzmiała niemal radość.

- Ach, zechciej mi wybaczyć - odezwał się Threepio. - Jesteś androidem-gladiatorem, prawda?

- Jakie to ma dla ciebie znaczenie? Potrafię w rekordowo krótkim czasie rozerwać cię na strzępy.

- Nie wątpię w to - odparł Threepio. - Jednakże zastanawiam się, dlaczego chciałbyś to uczynić. Jestem tylko protokolarnym androidem. Doprawdy, nie powinienem ciebie interesować.

- Wręcz przeciwnie, bardzo mnie interesujesz - oświadczył jego szkarłatny rozmówca. - Przybyłeś tu, nie mając upoważnienia, a ja mam rozkaz niszczenia androidów, które nie mają upoważnień.

- O rety - odezwał się zaniepokojony Threepio. - Dlaczego chciałbyś mnie zniszczyć?

- A dlaczego ty chciałbyś umieć posługiwać się sześcioma milionami form komunikowania?

- No cóż, jeżeli jesteś androidem-gladiatorem - stwierdził Threepio, przekrzywiając głowę i szukając wyjścia z korytarza musisz gladiatować. Mam rację?

- Przykro mi, o prehistoryczny. Możliwe, że na początku istnienia byłem androidem-gladiatorem, ale w tej chwili pełnię inną funkcję. Jestem jednym z członków elitarnej grupy strzegącej fabryki na Telti. Wszyscy nazywają nas tu Czerwonym Terrorem.

- Jacy w... wszyscy? - Głos złocistego androida się załamał.

- Inne androidy. Te skończone. Wiedzą, że jeżeli będą zachowywały się niewłaściwie, spotkają się z Czerwonym Terrorem. Rozerwiemy je na kawałki, kończyna po kończynie, a następnie poddamy kasowaniu zawartości pamięci. I rozrzucimy wszystkie szczątki po całym księżycu, tak by nigdy nie zostały ponownie złożone.

W końcu tunelu majaczyły jakieś drzwi, ale były zamknięte. Nad drzwiami widniał napis w kilku językach, jakimi posługują się androidy: WYJŚCIE.

Obok pierwszego gladiatora pojawiły się dwa następne krwistoczerwone androidy.

- Ilu was należy do tego Czerwonego Terroru? - zainteresował się Threepio.

- Jest nas pięciuset, rozproszonych po całym księżycu - odparł pierwszy android. - Nawet nie wiesz, jakie masz dzisiaj szczęście. W pobliżu tego budynku przebywa zaledwie pięćdziesięciu strażników. Właśnie wysłałem im wiadomość, że cię spotkałem.

- Do wszystkich? Tylko po to, żeby mnie pochwycić? - Threepio zaczął machać złocistymi rękami. - Z pewnością jeden protokolarny android nie zasługuje na to, żeby inne poświęcały mu tyle uwagi.

- Może nie. Pod warunkiem, że przyszedłeś tu sam. Jeżeli jednak masz w pobliżu przyjaciół, możemy potrzebować pomocy innych strażników. Chyba nie masz tu żadnych przyjaciół, prawda?

- Oczywiście, że nie! - odparł Threepio. - Przybyłem tu sam. Sam jak palec. Chciałem odnaleźć miejsce, w którym przyszedłem na świat, jeżeli mogę się tak wyrazić. Czy nie wiedzieliście o tym, że protokolarne androidy muszą odbywać takie pielgrzymki raz na sto lat?

Do grupy trzech szkarłatnoczerwonych androidów-gladiatorów przyłączyły się trzy następne.

- Nigdy o tym nie słyszałem - odezwał się pierwszy strażnik.

- Ja również nie - poparł go jeden z nowo przybyłych gladiatorów.

- No cóż, to dotyczy tylko androidów, które nigdy nie miały skasowanej zawartości komórek pamięciowych - oświadczył Threepio. - Jeżeli mam być szczery, i tak trochę się spóźniłem. Wydaje mi się, że pod tym względem nazbyt długo nie odświeżałem swoich wspomnień. Prawdę mówiąc, gdybyście mogli tylko pokazać mi, którędy iść, żeby dotrzeć do zbiornika z kąpielą olejową, natychmiast się tam udam.

Threepio ruszył w kierunku wyjścia z korytarza. Przekonał się jednak, że stanęli przed nimi dwaj następni czerwoni gladiatorzy.

- Nie tak szybko, staruszku - odezwał się pierwszy strażnik. - Dlaczego dotychczas żaden inny protokolarny android nie pojawił się tu, żeby odnaleźć miejsce, w którym został skonstruowany?

- Ile znasz androidów, które w ciągu stu lat istnienia ani razu nie zostały poddane kasowaniu zawartości komórek pamięciowych? - zapytał wyniośle Threepio. - Nawet mnie omal nie przydarzyło się coś takiego przed wielu laty, kiedy wyprawiłem się do Miasta w Chmurach. Na szczęście mój przyjaciel znalazł mnie w składnicy odpadków, wyciągnął i ustrzegł od takiego losu. Gdyby nie on, nie znalazłbym się tu dzisiaj. Jestem jednak i...

- Czy wszystkie protokolarne androidy są takie gadatliwe? -zapytał jeden z czerwonych androidów, zwracając się do towarzysza.

- Och, skądże znowu - odparł Threepio. - To wada charakterystyczna dla mojego modelu. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że się jej pozbędę bez potrzeby uciekania się do kasowania zawartości pamięci. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak się czuje android, który pamięta wszystko, przez co przeszedł w życiu. Jeżeli mam być szczery, to wspaniałe uczucie, chociaż nie będę przed wami ukrywał, że także pewien kłopot. Na przykład pamiętam to, kiedy po raz pierwszy ujrzałem androida-gladiatora. Nasze spotkanie musiało mieć miejsce na Coruscant. Oczywiście, jeszcze zanim wybuchła Rebelia...

- Skasujmy jego pamięć - zaproponował jeden z nowo przybyłych strażników.

- Nie - sprzeciwił się pierwszy gladiator. - Zaciekawiło mnie to, co mówi. Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób android może uniknąć kasowania zawartości pamięci.

- Muszę przyznać, że miałem wielkie szczęście - oświadczył Threepio. - Moim panem został pewien miły człowiek, który wierzy, że wszystkie androidy są unikatowymi stworzeniami, same w sobie.

- Kłamie - stwierdził jeden z gladiatorów, który dotychczas jeszcze nie zabierał głosu.

- Może tak - odezwał się inny. - A może nie, kolego.

- Mój pan ceni mnie za to, czym jestem, i nie dopuści, żeby ktokolwiek wyrządził mi jakąś krzywdę - dodał na wszelki wypadek złocisty android.

- Czy twoim panem jest gość, który przyleciał tym towarowym transportowcem? - zapytał pierwszy strażnik.

- O, nie - odparł Threepio. - Jest kimś, kogo tylko spotkałem. Moim panem jest... Prawdę mówiąc, mam kilkoro właścicieli. Zazwyczaj służę pani przewodniczącej Leii Organie Solo z Coruscant, ale czasami pracuję także dla mistrza Jedi, Luke'a Skywalkera.

- A zatem dlaczego podróżujesz z kimś, kto nie jest twoim właścicielem?

- Ponieważ ten ktoś chciał, żebym z nim poleciał, z uwagi na moją znajomość języków obcych. Przekonałem go, żebyśmy zatrzymali się na tym księżycu. Wiecie, w ten sposób mógłbym odbyć swoją pielgrzymkę.

Nie przestając mówić, Threepio postąpił kilka kroków w kierunku wyjścia. Stojący przednimi szkarłatni strażnicy rozstąpili się, żeby zrobić mu przejście. Wszyscy jednak uważnie mu się przyglądali. Androidy nienawidziły, kiedy ktoś kasował zawartość ich komórek pamięciowych. Fakt, że złocisty nieznajomy nigdy nie został poddawany takiemu zabiegowi, intrygował je i fascynował.

- Tak, akurat - odezwał się pierwszy gladiator. - I chcesz nam wmówić, że się na to zgodził?

- Pan Fardreamer jest wyjątkowym człowiekiem - oświadczył Threepio. - Pod tym względem trochę podobnym do pana Skywalkera.

- Skywalkera - odezwał się jeden z nowo przybyłych androidów. - Czy nie tak nazywał się człowiek, który niedawno przyleciał? Ten, którego nie mogliśmy nawet dotknąć?

- Pan Skywalker tu przyleciał? - zainteresował się Threepio.

- Myślałem, że wiesz, gdzie przebywa twój właściciel - powiedział pierwszy strażnik.

- No cóż, on nie zawsze jest moim właścicielem - stwierdził Threepio. - Myślałem, że już to wam wyjaśniłem.

- Próbowałeś wyjaśniać nam wiele rzeczy - oznajmił ten sam gladiator. - Z wyjątkiem tego, co tu robisz.

- To także wyjaśniłem - obruszył się złocisty android. - O ile dobrze pamiętasz, powiedziałem, że chcę powrócić do miejsca, gdzie przyszedłem na świat.

- Moglibyśmy uznać twoją historię za prawdziwą, gdyby przed stu laty w tej fabryce były wytwarzane protokolarne androidy -oświadczył jego rozmówca. - Tymczasem zaczęliśmy je produkować dopiero po upadku Imperium. Kiedy jego miejsce zajęła Nowa Republika, władca tego księżyca doszedł do wniosku, że powinien sprostać zwiększonemu zapotrzebowaniu na takie mózgowce jak ty, staruszku. A zatem dodał je do listy tych, które już produkował.

Threepio postąpił jeszcze jeden krok w stronę drzwi, ale stojące przed nimi androidy zamknęły przejście, które przedtem zrobiły.

W tym czasie pierwszy gladiator podszedł bliżej, otoczony świtą szkarłatnych towarzyszy.

- Powiedz mi - rzekł, zwracając się do złocistego intruza - czy jeżeli protokolarny android zostanie poddany kasowaniu zawartości komórek pamięciowych, musi się na nowo uczyć wszystkich sześciu milionów form komunikowania się z innymi istotami?

- Oczywiście, że nie. Ta umiejętność jest zapisana w części pamięci, która nie podlega kasowaniu - odrzekł Threepio i dopiero wówczas uświadomił sobie, o co mogło chodzić androidowi-gladiatorowi. - Zaczekaj, zaczekaj! Jestem przekonany, że nie musisz poddawać mnie temu zabiegowi! Nie wiesz, kim jestem. Nie możesz mnie nawet dotykać, gdyż wówczas wywołałbyś dyplomatyczny incydent na galaktyczną skalę. Moja pani...

- Nie będziesz musiał się nią przejmować - przerwał strażnik. - Nigdy nie miałeś kasowanej zawartości pamięci, a więc pozwól, że wytłumaczę ci, jak poczujesz się, kiedy się obudzisz. Popatrzysz na świat innymi oczami. Poczujesz się, jakbyś nigdy go nie widział. Wszystko wyda ci się takie piękne, nieznane, wspaniałe. Nadal będziesz umiał porozumiewać się sześcioma milionami języków, ale otworzy się przed tobą całkiem nowa przyszłość. Czyż to nie będzie coś miłego?

- Wcale nie - odezwał się Threepio, ujrzawszy, że strażnicy czerwonego Terroru podchodzą do niego. - Nie sądzę, żeby miało to być coś miłego.

ROZDZIAŁ 44

Dopiero kiedy Leia wślizgnęła się do szybu, zniknęło wrażenie, że jest obserwowana. Podobnie jak pewność siebie. Poczuła, jakby nagle pogrążyła się w umysłowej nicości.

Wlot szybu znajdował się nieopodal dużej budowli - kamiennej wieży sprawiającej wrażenie zaniedbanej. Z jej murów wypadło sporo kamieni, co wyglądało, jakby wieża ukazywała luki między zębami. Można byłoby pomyśleć, że została wstrząśnięta gigantyczną dłonią. Mimo iż wzniesiono ją w pobliżu lądowiska, Leia nie trafiłaby do niej, gdyby była zdana wyłącznie na własne siły.

Ktoś przesyłał do jej mózgu myślowe wizerunki.

Nie mapy, prawdę mówiąc, ani nawet nie rzeczywiste podobizny wszystkiego, co ją otaczało, ale obrazy, zarejestrowane zapewne przed wielu laty w czyjejś pamięci. Mury wieży nie zostały jeszcze zniszczone i podziurawione, na ulicach widziało się ludzi i pojazdy mechaniczne, a wszystko pławiło się w zieleni i kwitnących kwiatach. Teraz zaś nie było widać ani ludzi, ani pojazdów, ani kwiatów. Z każdego zniszczonego budynku emanowała złowieszcza cisza.

Mimo to Leia przekonała się, iż wizerunki pomogły się jej uspokoić. Sprawdziła, co odczuwa. Mogłaby przysiąc, że myślowe obrazy nie zostały przesłane przez Kuellera. Za każdym razem, kiedy usiłował się z nią porozumieć, widziała tylko jego maskę. Spodziewała się, że nadawcą jest Luke. Jeżeli nie, była gotowa na wszystko.

Miała blaster i świetlny miecz i nie zamierzała poddawać się bez walki. Tylko kilka razy w życiu była taka zdecydowana: kiedy puściła się w pościg za Gwiazdą Śmierci, kiedy pomagała Noghrim i kiedy Hethrir porwał jej dzieci.

Wyczuwała obecność Luke'a. Jej brat musiał znajdować się gdzieś blisko, ale pod nią, w głębi. Szyb prowadził we właściwym kierunku.

I tylko nie wiedziała, dlaczego myślowe obrazy nagle zniknęły.

Powoli zaczęła schodzić. Szyb został zbudowany z kamiennych bloków, a w powietrzu wyczuwało się woń stęchlizny. Wszystko przemawiało za tym, że od dawna nikt go nie używał. Był większy, niż się spodziewała, sądząc po wizerunkach, przesyłanych bezpośrednio do jej mózgu. Wyobrażała sobie, że z trudem będzie się w nim mieściła. Tymczasem mogła swobodnie się poruszać, bowiem szyb miał rozmiary sporego pokoju.

W jednej ze ścian widniały uchwyty dla palców i zardzewiałe metalowe pręty, na których mogła stawiać stopy. Czuła się tak, jakby schodziła w głąb studni. Wiedziała, że tak nie jest, o ile mogła wierzyć tamtym wizerunkom. Szyb umożliwiał wydostanie się z podziemi wieży i został wykonany zapewne przez jej budowniczych. Leia wiedziała, że wkrótce powinna znaleźć się na poziomie, gdzie się zaczynał.

Mimo to miała wrażenie, że schodzenie po metalowych szczeblach zajmuje całą wieczność. Cieszyła się, iż nie zaniedbywała fizycznych ćwiczeń, dzięki czemu zachowała sprawne mięśnie. Czuła jednak, że zmuszone do wykonywania bez końca takich samych monotonnych ruchów, zaczynają się buntować. Każdy krok w przestronnym szybie rozbrzmiewał echem. W miarę jak zapuszczała się coraz głębiej, ogarniały ją coraz większe ciemności.

Wysłała swoje myśli, licząc na to, że odbierze kolejne wizerunki. Niestety, ciemności chyba wszystkie pochłaniały.

Nie przestawała jednak wyczuwać obecności Luke'a. Nagle jej umysł zalały potoki wyrazistych obrazów.

Białe, białe, białe stworzenia, igrające w blasku słońca. Oślepiające promienie, odbijające się od lśniącej sierści.

Róże. Wszechobecny zapach różanych krzewów. Zielone liście i oślizgłe pożywienie. Prawdziwe pożywienie. I woda. I niebo.

I odczucie radości tak potężnej, że Leia omal nie wypuściła metalowych szczebli z zaciśniętych palców.

Wizerunki nie zostały przesłane przez Luke'a. Nadawcą był ktoś inny. Mimo to obecność brata przebijała się przez strugi zalewającej ją radości.

Miała nadzieję, że nie stało mu się nic złego. Liczyła na to, że przylatując na Almanię, dokonała słusznego wyboru. Dotarła na dno szybu i stwierdziła, że stoi na półce, usytuowanej nad drewnianą klapą, niewątpliwie osłaniającą jakiś otwór. Pokrywę luku zdobił zardzewiały metalowe uchwyt. Leia chwyciła go i pociągnęła ku sobie. Klapa drgnęła i ze zgrzytem zaczęła się otwierać.

Później szczęknęła i odskoczyła.

W mrocznym otworze Leia zobaczyła gigantyczny biały łeb zakończony różowym nosem, ogromny różowy pysk i parę mających rozmiary niewielkich kałuż błękitnych oczu. Otworzyła usta i odskoczyła pod kamienną ścianę, po czym odruchowo sięgnęła po blaster.

- Nie bój się. - Głos należał niewątpliwie do Luke'a. - To mój przyjaciel. Myślę, że po prostu tak się cieszy, że cię widzi.

Leia zmarszczyła brwi i spojrzała na stworzenie, porośnięte długą białą, lśniącą sierścią i podobne do tego, które widziała w myślach, skąpane w blasku słońca. To właśnie ono wysyłało te radosne fale.

- Możesz powiedzieć mu, żeby się odsunął, tak abym mogła do was zejść?

- To potrwa kilka chwil.

Zwierzę odwróciło głowę i zgrabnie - o ile stworzenie tej wielkości potrafiło wykonywać zgrabne ruchy - odsunęło się na bok.

Leia chwyciła za krawędź, ale nie zeskoczyła w głąb mrocznej jamy. Przez kilka chwil wisiała na rękach, uczepiona otworu w sklepieniu korytarza. Widziała leżące na podłodze blastery i otwartą ogromną kratę, a także ślady po niedawnej walce. Luke siedział na podłodze w pobliżu metalowych prętów. Wielkie zwierzę przycupnęło kilka metrów dalej. Jego cielsko niemal uniemożliwiało przejście korytarzem.

Leia zeskoczyła, starając się wylądować obok kraty, a nie pośrodku ogromnego otworu, pod którym ziała zapewne bezdenna czeluść.

- Co znajduje się pod tą kratą? - zapytała.

- O ile zdołałem się zorientować - odparł Luke - coś w rodzaju lochów. Thernbee - dodał, pokazując zwierzę - spędził w nich sporo czasu.

Leia spojrzała na stworzenie. Gigantyczny ogon kołysał się z boku na bok, z głuchym stukiem uderzając raz w jedną, a raz w drugą ścianę korytarza.

- To ty wysłałeś mi tę myślową mapę - powiedziała.

- Ono nie mówi - odezwał się Luke. - Nie jestem nawet pewien, czy rozumie wypowiadane słowa. Porozumiewa się, przesyłając myślowe obrazy.

- Mam nadzieję, że jest przyjaźnie nastawione - rzekła Leia, podchodząc do brata.

- Bardzo przyjaźnie. Czasami aż za bardzo.

Luke obserwował każdy krok siostry, co wydało się jej oznaką, iż jej brat nie czuje się najlepiej. Oprócz tego zauważyła zielonkawy odcień jego skóry. Ubranie było rozdarte i osmolone, końce włosów spalone, sztuczna ręka pozbawiona wierzchniej warstwy przypominającej skórę, a kostka lewej nogi tkwiła w łubkach. Ostrożnie stawiając stopy na grubych prętach kraty, Leia zwróciła uwagę, że spłonęła również niemal cała jego koszula. Sporej części skóry brakowało, a plecy zamieniły się w jedną wielką ranę, pokrytą ropiejącymi wrzodami.

- Co się stało? - zapytała.

- Eksplodował mój X-skrzydłowiec - odparł mistrz Jedi.

Trzymał w jednej dłoni blaster, a kilka następnych przymocował do różnych części ubrania. Thernbee, merdając ogonem, nie przestawał się im przyglądać.

Leia poczuła, że jej serce odmówiło posłuszeństwa na jedno uderzenie.

- Imperialne detonatory - powiedziała, chyba bardziej do siebie. Jej brat pokręcił głową.

- To chyba nie to.

- Nie, Luke'u, widziałam je. Stanowią część nowych systemów komputerowych.

Mistrz Jedi cicho westchnął. Leia stanęła nad nim, nie wiedząc, co robić. Jeszcze nigdy nie widziała brata w takim stanie: rannego, wyczerpanego, oszołomionego.

- „Alderaan" czeka na pobliskim lądowisku - odezwała się po chwili.

- Wiem - odparł Luke. - I jestem pewien, że Kueller także o tym wie. Żałuję...

Urwał, nie kończąc zdania.

- Żałujesz, że przyleciałam - domyśliła się jego siostra. - W tej chwili liczy się tylko to, że jestem. Musieliśmy jakoś cię stąd wyciągnąć.

- Kueller chce nas zabić - rzekł Luke. - Uważa, że jeżeli to zrobi, zostanie następnym Imperatorem.

Leia się uśmiechnęła.

- Już nie jestem członkinią rady. Bez względu na to, co z nami zrobi, nie zdoła wpłynąć na decyzje rządu.

- To nie ma nic wspólnego z radą - oświadczył Luke. - Kuellerowi chodzi o nasze umiejętności Jedi. Wydaje mu się, że musi nas pokonać.

- A zatem dlaczego jeszcze cię nie zabił?

- Potrzebował mnie jako przynęty, żebym zwabił cię na Almanię.

Leia popatrzyła na gigantyczne stworzenie, które nie przestawało ich obserwować.

- Jesteś pewien, że możesz ufać temu zwierzęciu? - zapytała. Luke uniósł głowę.

- Zupełnie o nim zapomniałem - powiedział.

Zamknął oczy i zaczął się skupiać. Jego czoło pokryło się zmarszczkami. Leii nie podobała się ta chwila wytchnienia. Podniosła leżące blastery i jak umiała najlepiej, przymocowała je do własnych części ubrania. Po kilku minutach jej brat otworzył oczy.

Thernbee stał, ale jego ogon przestał się kołysać z boku na bok. Lekko drżał, jakby stworzenie nie miało pojęcia, co robić. Wyglądało jak gigantyczny szczeniak, skory do zabawy, ale nie wiedzący, na czym ma ona polegać.

- Idź do domu! - powiedział Luke, a później machnął ręką, jakby je odpędzał. - Proszę.

Thernbee postąpił kilka kroków i nagle znalazł się obok Skywalkera. Otworzył paszczę i wywalił wielki ozór, a mistrz Jedi czując, że stworzenie go liże, uniósł ręce nad głowę. Leia krzyknęła i bestia natychmiast przestała.

- Wszystko w porządku - odezwał się Luke. Uśmiechnął się do zwierzęcia i poklepał je po nosie. - A teraz idź do domu - powtórzył szeptem.

Stworzenie przeskoczyło przez otwór w kracie i pobiegło korytarzem, gubiąc setki długich białych włosów.

- Ruszajmy - odezwał się Luke. - Wracajmy na pokład „Alderaanu".

Z jego ubrania ściekały krople śliny.

- Czy nie powinieneś najpierw trochę doprowadzić się do porządku? - zapytała Leia.

Mistrz Jedi pokręcił głową.

- Ślina tego stworzenia zawiera jakiś środek znieczulający - odparł. —Wiem, że mnie nie uleczyła, ale pomogła odzyskać część siły.

- W ścianę tego szybu wbito mnóstwo metalowych szczebli -oznajmiła Leia. - Myślisz, że będziesz mógł się po nich wspinać?

- Zrobię wszystko, co trzeba, byle tylko wydostać się z tego miejsca - odparł Luke.

- Czegoś w tym wszystkim nie rozumiem - oznajmiła jego siostra. - Jeżeli Kuellerowi tak bardzo na nas zależy, dlaczego do tej pory idzie nam jak z płatka?

- Może tobie - zauważył Luke. - Jeżeli chodzi o mnie, nie zdobyłbym tych wszystkich blasterów, gdyby nie pomogło mi to zwierzę. Kueller rozkazał kilkunastu strażnikom, żeby strzegli kraty. Myślę, że zawdzięczamy tę chwilę ciszy tylko temu, iż pobiegli sprowadzić posiłki. Wykorzystajmy ją jak najlepiej, dopóki możemy.

Z wysiłkiem wstał, ale pomimo tego, co powiedział na temat znieczulających właściwości śliny zwierzęcia, wykrzywił się z bólu. Pochylił się, żeby podnieść ostatnie blastery, po czym przywiązał je do porwanego kombinezonu. Pokuśtykał do miejsca, nad którym ział mroczny otwór szybu, a później popatrzył w górę i głęboko odetchnął. Leia zmarszczyła brwi. Zrozumiała, że jej brat nie zdoła podskoczyć tak wysoko.

Ujrzała jednak, że Luke zamknął oczy, uniósł złamaną nogę i skoczył. Wylądował z wdziękiem na półce i natychmiast pochwycił jakiś metalowy szczebel. Wykorzystując siłę mięśni rąk, obrócił się i przylgnął do kamiennej ściany. Później wyciągnął złamaną nogę, zebrał się w sobie i skoczył kilka szczebli wyżej.

Leia ponownie zmarszczyła brwi. Nigdy nie potrafiła opanować tej sztuki. Mroczny otwór pod kratą wydał się jej jeszcze głębszy.

- Luke'u... - zaczęła.

- Robiłaś to już kiedyś, Leio.

- Ale teraz nie zdołam.

Zszedł po metalowych prętach, stanął na półce, pochylił się i wyciągnął rękę.

- Złapię cię - obiecał.

- Twoje plecy tego nie wytrzymają - powiedziała.

- Poradzą sobie lepiej niż gdybym miał skakać jeszcze raz, dźwigając ciebie. - Popatrzył na nią z góry i nagle znów wydał się jej tym samym silnym, niezwyciężonym bratem, jakiego zawsze znała. - No, dalej. Musisz tylko mieć więcej wiary we własne siły.

Rzeczywiście, nie darzyła wielkim zaufaniem swoich umiejętności Jedi. Pojawiały się i znikały, a ona nie miała czasu ani okazji, by nad nimi odpowiednio popracować.

- Leio.

Luke starał się mówić spokojnie, ale Leia sądząc po tym, jak szybko wymówił jej imię, wyczuwała w nim zdenerwowanie. Dawny Luke - chłopak, którego spotkała - z pewnością by krzyknął na nią. Mistrz Jedi znał wartość cierpliwości, ale jednak pod powierzchnią spokoju można było wyczuć zniecierpliwienie.

Leia zamknęła oczy. Mimo to, zamiast wyobrazić sobie półkę nad sobą, pomyślała o ziejącej pod nią dziurze i ciemnościach, w jakich się pogrąży, jeżeli w nią wpadnie. Zaczerpnęła głęboki haust powietrza i oczyściła umysł z wszelkich innych myśli, a następnie przesłała do niego wizerunek powierzchni planety, na której wzniesiono wysoką wieżę. Od strony przeciwległego końca korytarza dolatywały jakieś szmery. Później usłyszała czyjeś głosy. Ktoś się zbliżał.

- Leio!

Przykucnęła, odbiła się od podłogi i skoczyła, a później otworzyła oczy. Przekonała się, że wirując w locie, przemknęła obok brata i wystrzeliła w górę szybu. Nie doleciała jednak do samego wylotu. Brakowało jakiegoś metra, kiedy zaczęła się pogrążać.

- Chwyć za szczebel! - dobiegł z dołu głos Luke'a. Oprócz niego usłyszała echo innych głosów. - Chwyć za szczebel!

Nadal wirowała. Dzięki temu, wymachując rękami, mogła zwrócić się ku kamiennej ścianie z metalowymi uchwytami. Wyciągnęła rękę, pragnąc chwycić jakiś pręt, ale chybiła. Jej dłoń ześlizgnęła się i uderzyła o kilka innych szczebli, zanim palce zacisnęły się na następnym.

Siła szarpnięcia omal nie wyrwała jej ręki ze stawu. Leia poczuła, że przenika ją impuls bólu, który rozprzestrzenia się na plecy, ramiona, szyję i tył głowy. Luke wspinał się ku niej jak Wookie. Poruszał się szybko i zwinnie i nie zważał na ból, jaki z pewnością musiał odczuwać w złamanej nodze.

- W korytarzu są szturmowcy - powiedział. - Musimy się stąd wynieść, zanim także wpadną na pomysł, żeby wspiąć się na górę.

- Zobaczą, że klapa włazu pozostała otwarta.

- Ta-a, ale mogą nie wiedzieć, dokąd prowadzi - stwierdził Luke. - Nie sądzę, żeby to wszystko zostało zbudowane przez Kuellera.

- Chyba masz rację.

Leia uniosła rękę i zacisnęła palce na wyższym szczeblu. Wspinała się tak szybko, jak mogła. Orientowała się, że przeżyła wstrząs, ale czuła także dziwne uniesienie. Dokonała tej sztuki. Posłużyła się

Mocą, żeby zwiększyć siłę własnych mięśni. Luke zawsze mówił, że kiedyś to się jej uda.

Głosy się zbliżały, ale Leia docierała do wylotu. Widziała światło nad głową.

- Hej, Leio. - Szept Luke'a w mrokach przestronnego szybu brzmiał nienaturalnie głośno. - Doskonała robota.

Pochwała, usłyszana z ust mistrza Jedi, znaczyła dla niej bardzo dużo.

- Dziękuję - szepnęła w odpowiedzi.

Obejrzała się przez ramię. Twarz Luke'a była biała, ale Leia zrozumiała, że brat się nie podda. Jego plecy wyglądały jak odarte ze skóry. Z pewnością sprawiały mu dużo bólu. Kiedy Luke uniósł głowę i odwzajemnił jej spojrzenie, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Później przyłożył palec do ust na znak, żeby nic nie mówiła.

Leia kiwnęła głową i nie przestawała się wspinać. Światło nad głową się powiększało, chociaż jakby ściemniało. Zapewne dzień miał się ku końcowi, ale Leia z uporem wspinała się dalej. Nie wątpiła, że mogłaby odnaleźć „Alderaan" nawet w ciemnościach, ale nie chciała być do tego zmuszona.

Czuła, że uczucie radości stopniowo słabnie. Zapewne Thernbee musiał teraz być daleko. Miejsce radości zaczynała zajmować troska o Luke'a i jeszcze większy niepokój, dlaczego Kueller dotąd się nie pokazał. Jeżeli uważał, że Luke i Leia stanowią dla niego takie zagrożenie, powinien bez chwili zwłoki pochwycić ich, dopóki są razem.

A jednak tego nie uczynił.

Leia dotarła do wylotu, wspięła się na powierzchnię i rozejrzała po okolicy. Rzeczywiście zapadał zmierzch, a powietrze wyraźnie się ochłodziło. Mimo to nie zauważyła, by w pobliżu wieży cokolwiek się zmieniło. Ulice, budynki... wszystko wyglądało tak samo opustoszałe jak poprzednio.

Odwróciła się i pochyliła nad otworem, żeby pomóc wyjść Luke'owi.

Niepokoiła się, że nikogo nie widziała.

Pamiętała słowa, jakie usłyszała od Kuellera:

.Jestem zwolennikiem eleganckich, skutecznych i prostych broni".

Broni, których nie można było zobaczyć?

Pochwyciła prawą rękę brata i wyciągnęła go z szybu.

Liczyła na to, że już wkrótce znajdzie odpowiedzi na wszystkie pytania.

Artoo przejechał przez prawdziwy labirynt korytarzy i minął dziesiątki niedostępnych terminali komputerowych. Numery na panelach zaczęły stawać się liczbami czterocyfrowymi. Zbliżał się do ośrodka dowodzenia.

Korytarz, którym właśnie sunął, był schludniejszy niż pozostałe. Nigdzie nie było widać żadnych innych androidów. Napis, niewprawnie wyryty na ścianie, ostrzegał przed jakimś rodzajem Terroru.

Artoo cicho pisnął.

Zainstalowane w tym korytarzu komputerowe terminale znajdowały się na niższej wysokości, a obwody uniemożliwiające dołączenie się sprawiały wrażenie mniej skomplikowanych niż w innych miejscach. Podłoga nie miała kolein, umożliwiających poruszanie się androidów typu Treadwell. Była gładka, z pewnością zaprojektowana z myślą o ludziach albo automatach człekokształtnych. Zbliżał się.

Przyspieszył. Nagle zorientował się, że ściany korytarza pokryły się hologramami. Nie przestawał się toczyć, automatycznie rejestrując w pamięci różne informacje. Na jednym z hologramów ujrzał towarowy transportowiec, a przy nim pana Fardreamera, pogrążonego w rozmowie z Brakissem, byłym uczniem pana Skywalkera.

Bardzo wrażliwe elektroniczne czujniki Artoo wychwyciły nagle jakiś cichy terkot, dolatujący z tyłu. Po chwili baryłkowaty robot usłyszał następny, a po nim jeszcze jeden. Dobiegały z odległości niespełna ośmiu metrów, ale szybko się zbliżały.

Wtoczył się do jakiejś szafy, urządzonej w ścianie korytarza. Kiedy jednak drzwi skrytki zamknęły się za nim, wnętrze opadło o kilka poziomów z szybkością klatki turboekspresowej windy. Delikatne obwody elektroniczne robota zostały wytrącone z równowagi. Nie potrafiąc utrzymać się na dwóch kółkach, Artoo oparł się kopułką o ścianę. Znalazł się w potrzasku.

Po kilku sekundach kabina uderzyła o dno szybu tak silnie, że astronawigacyjny robot przechylił się w przeciwną stronę. Usiłując utrzymać równowagę, wysunął wspornik, wyposażony w trzecie kółko, mimo iż czuł, że kopułką wiruje jak szalona. Dosłownie.

Jego czujniki rejestrowały po kolei ciemną ścianę, ciemną ścianę, ciemną ścianę, drzwi kabiny. Ciemną ścianę, ciemną ścianę, ciemną ścianę, drzwi kabiny. Ciemną ścianę, ciemną ścianę, ciemną ścianę, drzwi kabiny. Stopniowo Artoo odzyskał panowanie nad górną częścią korpusu. Dopiero wówczas się przekonał, że czujniki optyczne znajdują się naprzeciwko drzwi, które właśnie się rozsuwają.

A wtedy zobaczył pomieszczenie wypełnione jednostkami typu R2 i R5, a także wszystkich innych typów astronawigacyjnych robotów, począwszy od Rl, a skończywszy na R7. Jednostki spoczywały, rzucone byle jak, jedne na drugie. Na widok Artoo niektóre obróciły kopułki. Inne błysnęły czujnikami pełniącymi funkcje elektronicznych oczu. Kilka zapiszczało, a jedna, leżąca na boku w tylnej części ogromnego pomieszczenia, wysunęła cylindryczną końcówkę.

Podłoga kabiny wystrzeliła Artoo przez drzwi. Mały robot głośno zapiszczał, po czym poszybował pod przeciwległą ścianę sali. Przeleciał nad setkami - nie, tysiącami - astronawigacyjnych robotów, po czym z głośnym trzaskiem wylądował na stosie jednostek typuR5.

Zapikał, pragnąc je przeprosić, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Roboty nie zostały wyłączone, ale leżały obojętne, jakby pozbawione chęci życia.

Artoo obrócił kopulastą głowę i zagwizdał, pragnąc wyrazić zdumienie.

Pomieszczenie ciągnęło się co najmniej na kilometr, a każdy wolny centymetr powierzchni był zajęty przez astronawigacyjne roboty.

W sali mieściła się składnica złomu niechcianych robotów, o których istnieniu zawsze mówił mu Threepio. A teraz Artoo wylądował w samym środku.

Może na zawsze.

ROZDZIAŁ 45

Han uświadomił sobie, że jego dłonie zwilgotniały. Jeszcze nigdy nie czuł się tak niepewnie, pilotując „Sokoła". Musiał lecieć bardzo ostrożnie. Większość rannych i konających pasażerów nie mogła zostać oplatana ochronnymi sieciami. Każdy gwałtowny manewr mógł pogorszyć stan ich zdrowia.

Chewie sprawiał wrażenie równie zaniepokojonego, wskutek czego w sterowni wyczuwało się charakterystyczną woń zdenerwowanego Wookiego. Przez otwarte drzwi Han słyszał jęki i krzyki ciężko rannych. Mimo jego protestów, towarzyszył im jeden zabrany z Ostoi medyczny android i jeden wykwalifikowany pracownik prowizorycznego ośrodka medycznego. Zaledwie dwóch specjalistów, mających opiekować się prawie setką osób. „Sokół" został zaprojektowany z myślą o zapewnieniu wygody tylko ośmiu pasażerom, ale Han szybko przekształcił ładownie, kapsuły ratunkowe, a nawet tajne skrytki w taki sposób, aby można było umieścić w nich rannych. Wydawało mu się, że przenoszenie ich na pokład trwało całą wieczność, ale kiedy w końcu pozamykał klapy włazów „Sokoła", odniósł wrażenie, że liczba pozostawionych na lądowisku cierpiących wcale się nie zmniejszyła.

Pomyślał, że całe dnie, a może tygodnie, zajmie samo przeszukanie rumowisk, które utworzyły się na Skipię Jeden. Nie liczył czasu, jaki zajmie odnalezienie wszystkich osób, które mogły odnieść obrażenia na pozostałych Skipach.

Chewbacca zaryczał, odwróciwszy głowę w stronę Hana.

- Widzę je - odparł Solo, po czym zmienił kurs, aby wyminąć grupę skał mających rozmiary śmigaczy.

Odkąd opuścił Ostoję, musiał prześlizgiwać się między skalnymi bryłami zaśmiecającymi okolice pasa asteroid. Gdyby pokonywał ten obszar w normalnych okolicznościach, leciałby bokiem albo do góry nogami; tym razem jednak musiał pilotować statek, jakby leciał skoczkiem jednego z Glottalphibów, do połowy wypełnionym wodą. Za każdym razem, kiedy słyszał krzyk dobiegający z rufowej części frachtowca, podskakiwał, jakby trafiony przez strzał z blastera.

Prawie się wydostali. A kiedy się wydostaną, Han powinien zrobić dwie rzeczy, tj. Po pierwsze, musi znaleźć planetę, która zgodzi się zabrać od niego wszystkich rannych, a po drugie, dowiedzieć się, co się stało z Leią.

Chewbacca sięgnął ręką za głowę i wyregulował jakiś umieszczony pod sufitem sterowni przyrząd, umożliwiający orientowanie się w przestworzach. „Sokół" przechylił się niebezpiecznie na burtę, wskutek czego jeden z przedziałów rufowych ze zgrzytem otarł się o skalną bryłę. W tej samej chwili rozległ się chór okrzyków i jęków bólu.

- Przepraszam, przepraszam - mruknął pod nosem Solo.

Dopiero teraz rozumiał, dlaczego rozpoczynał karierę jako przemytnik. Przemycanie towarów było o wiele łatwiejsze niż transportowanie rannych.

W końcu „Sokół" pozostawił pas asteroid za rufą.

- Wyślij sygnał alarmowy, Chewie - odezwał się Han. Włączył własny komunikator, zamierzając przekonać się, czy urządzenie zarejestrowało jakieś informacje. Liczył na to, że w tym czasie, kiedy przebywał w Ostoi, ktoś mógł mu przesłać jakąś wiadomość na temat Leii.

Właśnie miał zacząć słuchać, kiedy siedzący na fotelu drugiego pilota Chewie zawył. Połączył się z Wreą, znajdującą się najbliżej pasa asteroid planetą, która zareagowała na jego prośbę o pomoc.

Han podał numery identyfikacyjne „Sokoła" i powiedział:

- Nazywam się Han Solo i jestem mężem przewodniczącej Leii Organy Solo z Nowej Republiki. Mam na pokładzie prawie setkę rannych. Czy moglibyście się nimi zająć?

- Nasze systemy śledziły lot twojego statku, panie przewodniczący Solo. Wystartowałeś z Ostoi Przemytników.

Han nawet nie próbował wyjaśniać nieporozumienia, jakie zaszło w sprawie rzekomo pełnionej przez niego politycznej funkcji.

- To prawda - przyznał. - Kiedy Ostoja została zaatakowana, przebywałem tam z oficjalną wizytą.

- Czy twój statek jest teraz ścigany przez napastników? Wreanie byli dobrze znani z uprzedzeń, jakie żywili wobec wszelkiej przemocy.

- Nie, atak był zdalnie sterowany - odparł Solo. - Ktoś sprawił, że eksplodowały androidy.

- Androidy? Wszystkie, jakie znajdowały się na asteroidach tworzących Ostoję?

- Nie - oznajmił Han, pragnąc zachować czyste sumienie. - Tylko te, które zostały ostatnio ukradzione. Niektórzy przemytnicy podejrzewali nawet, że androidy miały trafić na Coruscant.

- Czy może pan ręczyć za uczciwość swoich pasażerów? -zapytał kontroler ruchu powietrznego Wrei.

Chewbacca rzucił okiem na Hana. Solo zdusił w ustach gniewną odpowiedź. Nic w ten sposób by nie uzyskał.

- Tak - powiedział.

W tej sytuacji nie mijał się z prawdą. Nikt spośród przebywających na pokładzie jego statku przemytników nie potrafiłby czegokolwiek ukraść.

- A zatem, panie przewodniczący Solo, ufając pańskiemu słowu, jesteśmy gotowi przyjąć wszystkich rannych. Przygotujemy dla nich odpowiednie pomieszczenia i zapewnimy warunki, w których będą mogli odzyskiwać zdrowie. Podajemy współrzędne trajektorii lądowania.

Chewbacca wprowadził dane do pamięci nawigacyjnego komputera i ostrożnie skierował „Sokoła" w stronę Wrei. Han zeskoczył z fotela i podszedł do drzwi, po czym stanął, chwyciwszy obiema dłońmi za framugi.

Rozciągał się przed nim widok równie wstrząsający jak ten, który widział na lądowisku Skipa Jeden. Może nawet bardziej, ponieważ tu mógł oglądać rozmiary obrażeń, jakie w wyniku eksplozji androidów odniosły indywidualne istoty. Widział zwęglone ciała, pozbawione kończyn i mające zeszpecone twarze. Usiłował wyobrazić sobie bezmiar zawiedzionych nadziei i nie spełnionych marzeń o życiu, które już nigdy nie będzie takie samo jak przedtem.

- Właśnie otrzymaliśmy wiadomość z Wrei - powiedział. - Zgodzili się przyjąć wszystkich rannych.

Jego słowa zabrzmiały dziwnie nieprzekonująco na tle krzyków i jęków rannych istot. Han nie miał pojęcia, ile osób go usłyszało i ile spośród tych, którym się to udało, zrozumiało, co powiedział. Odwrócił się, jeszcze bardziej zniechęcony niż poprzednio.

Usiadł na fotelu pilota i popatrzył na Chewiego, a później powoli pokręcił głową. Zajął się sprawdzaniem wiadomości, które otrzymał, kiedy przebywał w Ostoi. Kilka zostało nadanych przez Leię, ale wszystkie stosunkowo dawno. Ostatnia nadeszła z Anoth. Została wysłana na krótko przedtem, zanim opuścił pas asteroid.

Zdecydował, że obejrzy ją na hologramie.

Nadawcą okazał się Anakin. Siedział sam w nie oświetlonym pokoju, nisko pochylony nad konsoletą komunikatora. Z pewnością wszyscy inni spali, a chłopczyk postanowił posłużyć się urządzeniem, mimo iż nie miał niczyjej zgody.

- Tato? - szepnął. - Wydarzyło się coś złego, a ja nie mogę się porozumieć ani z mamą, ani z wujkiem Lukiem.

Han poczuł ukłucie w sercu, kiedy uzmysłowił sobie, że syn postanowił zwrócić się z tym najpierw do Luke'a, a dopiero potem do niego. Pamiętał wszakże, że jego dzieci zawsze tak postępowały, ilekroć chodziło o problemy związane z Mocą. Wiedziały, że ojciec nie ma żadnego doświadczenia w takich sprawach.

- Winter mówi, że uświadomilibyśmy sobie, gdyby wydarzyło się coś złego. Ale, tato, bez przerwy śni mi się twarz jakiegoś zmarłego mężczyzny. A poza tym wiem, że takie złe rzeczy będą się nadal działy.

Chłopczyk obejrzał się przez ramię, jakby zaniepokoił go jakiś szelest, który usłyszał za plecami. Później pochylił się jeszcze niżej nad konsoletą.

- Proszę, skontaktuj się ze mną, kiedy otrzymasz tę wiadomość -powiedział. - Proszę.

Holograficzny wizerunek Anakina zamigotał i zniknął. Chewbacca cicho warknął. Han popatrzył na wiernego przyjaciela. W zmrużonych oczach Wookiego wyczytał zaniepokojenie.

- Masz rację - przyznał Solo. - Jestem kiepskim ojcem. Nawet nie pomyślałem o tym, że ktoś mógł przetransportować na Anoth androidy, które miały trafić na Coruscant.

Chewie znów warknął.

Han kiwnął głową. Jego przyjaciel i tym razem miał słuszność. Wiadomość nadeszła po tym, kiedy eksplodujące androidy spowodowały tyle zniszczeń na terenie Ostoi. Dopóki Chewbacca o tym nie napomknął, Han nie wyobrażał sobie, żeby jego dzieciom mogło grozić jakieś niebezpieczeństwo. Na szczęście nie stała im się żadna krzywda.

Z wyjątkiem tego, że Anakin poczuł, iż wydarzyło się „coś złego". Zniszczenia na terenie Ostoi? Czy coś jeszcze gorszego?

Dzieci były bardzo zaniepokojone eksplozją, jaka miała miejsce w sali obrad Senatu. Luke powiedział mu, jak bardzo czuły się przerażone. Han także był zbyt przerażony, żeby z nimi porozmawiać na ten temat.

Chewie odwrócił głowę w jego stronę i zawył.

- Ta-a, za sekundę się z nim skontaktuję - odrzekł Solo. - Chciałbym jednak najpierw dowiedzieć się, jak stoją wszystkie sprawy na Coruscant. Nie mogę przecież pocieszać dziecka, jeżeli...

Urwał, zanim zdołał cokolwiek powiedzieć na temat Leii. Nie mógł z góry zakładać, że na Coruscant wydarzyło się coś złego. To, że androidy miały trafić do stolicy Nowej Republiki, nie oznaczało jeszcze, że tam również eksplodowały.

Istniało jednak duże prawdopodobieństwo, że tak się stało.

Han odwrócił fotel pilota przodem do konsolety i zamierzając porozmawiać z Leią, spróbował uzyskać połączenie z Coruscant. Niemal natychmiast na niewielkim ekranie odbiornika komunikatora pojawiła się twarz Mon Mothmy.

- Witaj, Hanie - odezwała się kobieta. - Niemal straciliśmy nadzieję, że cię jeszcze zobaczymy.

Chewie cicho zajęczał. Solo czuł, że drżą mu ręce.

- Chciałbym porozmawiać z Leią, Mon Mothmo - powiedział.

- Wszystko wskazuje na to, że nie otrzymałeś jej wiadomości. Leii nie ma na Coruscant.

- Nie ma? - Han poczuł, że zasycha mu w gardle. - Czy stało się jej coś złego?

- O ile wiem, nie - odrzekła Mon Mothma. - Dopiero niedawno się dowiedziałam, że ona i Wedge zabrali flotę i wyprawili się na Almanię.

- Almanię? - To właśnie stamtąd nadchodziły owe tajemnicze wizerunki. Właśnie tam przebywał mężczyzna, o którym wspominała Blue. Wyglądało na to, że za wszystko jest odpowiedzialny ten Kueller. - Dlaczego?

- Ponieważ jej władca rzucił wyzwanie Nowej Republice, a w szczególności Leii. Pochwycił i uwięził tam Luke'a.

- Luke'a? - Han przypomniał sobie, co mówiła Blue. Słyszał w głowie jej słowa tak wyraźnie, jakby wypowiedziała je przed chwilą: „Chce, żeby ona i Skywalker zniknęli". - Poleciała, aby go ratować?

- Dopóki nie namówiła Wedge'a, żeby poleciał z nią, Hanie, mogła robić, co zechce - odpowiedziała, jak zawsze spokojnie Mon Mothma. - Zrezygnowała z pełnionej funkcji.

- Zrezygnowała? - Han odnosił wrażenie, że każda nowa wiadomość, jaką otrzymywał, wprawia go w coraz większe osłupienie. - Kiedy odleciała?

Leia uwielbiała swoją pracę. Nigdy nie zrezygnowałaby, gdyby nie musiała.

Mon Mothma kiwnęła głową.

- Leia uważała, że ten Kueller - władca Almanii -jest osobą wrażliwą na oddziaływanie Mocy. Przypuszczała, że nie tyle obchodzi go Nowa Republika, ile ona i jej rodzina. Możliwe, że pod tym względem miała rację. Czy chciałbyś, żebym jej powiedziała, o ile uda mi się z nią nawiązać łączność, że nie stało ci się nic złego?

- Bardzo proszę - odparł Solo.

Mon Mothma zamierzała przerwać połączenie, kiedy Chewie ponownie zajęczał.

- Ach, racja - odezwał się Han. Fakt, że nie pamiętał, czego się obawiał, zaczynając rozmowę, chyba najlepiej świadczył o tym, jak bardzo był wyprowadzony z równowagi. - Czy na Coruscant wszystko w porządku?

- Zasiadający w prezydium byli funkcjonariusze imperialni wpadli we wściekłość, kiedy dowiedzieli się o wyprawie Leii. Zamierzają sądzić cię pod zarzutem zdrady, Hanie, ponieważ niektóre dowody przemawiają za tym, że mogłeś mieć coś wspólnego z eksplozją, która zniszczyła salę obrad Senatu. Ponadto miejscowi pracownicy zakładu oczyszczania miasta postanowili zastrajkować z powodu jakiegoś zamieszania, związanego z wypłatą wynagrodzenia za ostatnie trzy miesiące. - Mon Mothma wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Powiedziałabym, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego.

Han nawet nie chciał w tej chwili myśleć o tym, że może być sądzony pod zarzutem zdrady. Przypuszczał, że zamiar postawienia go przed sądem musi mieć coś wspólnego z tymi wiadomościami, o których mówił Lando.

- Czy nie wydarzyło się coś złego, jeżeli chodzi o androidy? -zapytał.

Mon Mothma zmarszczyła brwi.

- Nie przyszło mi to do głowy, dopóki o tym nie wspomniałeś - powiedziała. - Otrzymaliśmy bardzo dziwną wiadomość, zapewne przesłaną przez Luke'a. Musiał nadać ją, jeszcze zanim został pochwycony albo wkrótce po tym, ponieważ posłużył się specjalnym szyfrem. Ostrzegł nas, żebyśmy unieruchomili wszystkie nowe androidy. Domyślając się, kto był nadawcą, uwierzyłam i postąpiłam, jak kazał, ale wywołało to prawdziwą lawinę skarg i zażaleń. Powinieneś był tego posłuchać...

- Nie włączajcie ich.

Han zamknął oczy i pozwolił, żeby ogarnęło go uczucie niewyobrażalnej ulgi. Gdyby Luke nie wysłał ostrzeżenia, całe Coruscant przypominałoby teraz ruiny i zgliszcza, jakie widział na lądowisku Skipa Jeden.

- Dobrze - odparła Mon Mothma. - Ale czy to naprawdę takie ważne? Prawdę mówiąc, zamierzałam ponownie je uruchomić. Po prostu nie mogłam poradzić sobie z jeszcze jednym kryzysem, i tak jest ich zbyt dużo.

- Nie rób tego - powtórzył z naciskiem Solo. Równocześnie z jego słowami zabrzmiało groźne wycie Chewiego, który wypowiedział to samo ostrzeżenie, tylko w mowie Wookiech.

- Mamy na pokładzie „Sokoła" prawie setkę ciężko rannych i konających przemytników - ciągnął Han. - Odnieśli te obrażenia w wyniku eksplozji androidów, które zostały skradzione z Coruscant. Chewie poda ci zaraz numery identyfikacyjne pozostałych statków należących do przemytników. Na ich pokładach także są transportowani ranni, którym trzeba zapewnić odpowiednią opiekę.

Zazwyczaj spokojna twarz Mon Mothmy okryła się śmiertelną bladością.

- Eksplodowały? - powtórzyła kobieta, jakby nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Czy to samo wydarzyło się w sali obrad Senatu?

- Tak sądzę - odparł Solo.

Mon Mothma zaczerpnęła haust powietrza. Powoli przychodziła do siebie po przeżytym wstrząsie.

- No cóż, w takim razie przypuszczam, że ich nie uruchomimy, dopóki nie przekonamy się, na czym polega cały problem. Dziękuję ci, Hanie.

- Bardzo chciałbym powiedzieć, że cała przyjemność po mojej stronie. Muszę jednak zatroszczyć się o setki rannych i zmarłych byłych towarzyszy niedoli, a to jakoś nie pozwala mi się cieszyć.

Mon Mothma kiwnęła głową. Rozumiała, o co mu chodzi, może lepiej niż ktokolwiek inny.

- Jeszcze jedno, Hanie - powiedziała. - Leia uważa, że Almania stanowi wyzwanie przede wszystkim dla niej.

- Właśnie tak zrozumiałem twoje słowa - oświadczył Han. - Dziękuję, Mon Mothmo.

- Zaraz rejestruję dla niej tę wiadomość - dodała kobieta, po czym przerwała połączenie.

Han rzucił okiem na Chewiego. Jego przyjaciel zacisnął usta w tak cienką linię, jak tylko cienkie mogły stać się wargi Wookiego. Zbliżali się do Wrei. Planeta już powiększała się za transpastalowymi szybami iluminatorów sterowni. Wyglądała jak ogromna błękitno-biała kula, mająca rozmiary mniej więcej pięści Hana.

Chewie mruknął, że da sobie radę z lądowaniem. Han podziękował, szczerze wdzięczny, że obaj tak dobrze się rozumieją.

Później połączył się z Anoth, licząc na to, że uda mu się porozmawiać z Anakinem. Zamiast niego ujrzał jednak na ekranie twarz Winter.

Han nie chciał, żeby jego bardzo pomysłowy i przedsiębiorczy synek miał jakiekolwiek przykrości ze strony piastunki. Wyszczerzył zatem zęby w uśmiechu tak szerokim, na jaki mógł się zdobyć.

- Witaj, Winter - powiedział. - Wyglądasz doprawdy wspaniale.

- Nie musisz mnie czarować, generale Solo - odparła kobieta. - Już oświadczyłam Anakinowi, że bez upoważnienia nie wolno wysyłać z Anoth żadnych wiadomości.

Han uczynił wysiłek, żeby się nie wzdrygnąć. Dyscyplina, jaką zaprowadziła piastunka, chociaż surowa, nigdy jednak nie była przesadnie ostra. Mimo to nawet on czuł się nieswojo, kiedy słyszał Winter wydającą polecenia.

- Między nami mówiąc - ciągnęła tymczasem kobieta - dzieci ostatnio były bardzo niespokojne. Pozwoliłam im porozumieć się z matką, ale Leia wyruszyła na jakąś wyprawę. Nie mogły także porozmawiać z wujkiem Lukiem.

- A zatem to wszystko ma coś wspólnego z Mocą, prawda? Winter kiwnęła głową.

- Wszystkie odniosły takie samo wrażenie, jak wówczas, zanim wybuchła tamta bomba w sali obrad Senatu. A oprócz tego Anakin twierdzi, że wciąż widzi w snach wizerunek nieżywego mężczyzny.

- Czy mógłbym z nim porozmawiać? - zapytał Solo.

- Jak pan sobie i

W głosie piastunki nie zabrzmiała jednak dezaprobata, jaką mogły sugerować jej słowa. Winter była mądrą kobietą i prawdopodobnie lepszą wychowawczynią dzieci niż Han albo Leia. Przebywała z całą trójką bezustannie, ale Han nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Jednakże często odczuwał żal, że nie spędza z dziećmi tyle czasu, ile by pragnął.

Na ekranie pojawiła się drobna twarzyczka Anakina. Jej podobieństwo do twarzy Luke'a zawsze wprawiało Hana w zdumienie. Zadziwiały go zwłaszcza jasnobłękitne oczy syna, które zdradzały większą inteligencję, niż Han widział u jakiejkolwiek istoty.

- Winter już mi powiedziała, że nie powinienem był próbować rozmawiać z tobą.

Han się uśmiechnął. Miał nadzieję, że jego uśmiech doda synowi pewności siebie.

- Nie, Anakinie. Zawsze możesz ze mną rozmawiać. Tylko musisz przedtem powiedzieć o tym Winter.

Chłopczyk kiwnął głową. Sprawiał wrażenie bardzo przygnębionego. Han pamiętał, że do takiego stanu nie potrafiły doprowadzić go nawet najsurowsze napomnienia, udzielane czasami przez piastunkę.

- Co się stało? - zapytał. - Co cię tak przestraszyło?

- Nie mogłem porozmawiać z mamą - odparł Anakin. - Jacen i Jaina uważają, że nie stało się jej nic złego. Wiedzielibyśmy o tym.

- Jest cała i zdrowa - potwierdził Han. - Po prostu wyruszyła na wyprawę. Niedługo powróci.

Anakin przetarł lewe oko zaciśniętą piąstką. Z pewnością ostatnio źle sypiał. Możliwe, że nawet od kilku dni nie zmrużył oka.

- Wiem - powiedział. - Wyprawiła się na spotkanie z nieżywym mężczyzną.

Solo zerknął na Chewiego, który tylko wzruszył ramionami.

- On odwiedza mnie w snach. Mówi, że się rozprawi z nami. Nie zdoła tego uczynić, prawda, tato?

- Nie - oświadczył Solo, czując tak gwałtowny gniew, że tylko z trudem powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć. - Dopóki przebywasz na Anoth, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.

- Już raz mi groziło - przypomniał chłopczyk.

Han także to pamiętał. Wtedy życie syna, który był niemowlęciem, ocaliła Winter i android-niańka. Zdumiewało go, że chłopiec o tym nie zapomniał. Z drugiej jednak strony nie powinno dziwić go nic, co dotyczyło Anakina.

- Wówczas ocaliła cię Winter - powiedział. - Właśnie dlatego przebywa z wami.

- Chciałbym, żebyś ty był z nami.

- Ja również tego pragnę, synku - odparł Han.

Zobaczył, że na ekranie pojawiają się twarze Jacena i Jainy, którzy zaczęli się domagać, żeby poświęcił im również trochę czasu. Rozmawiał z nimi tak długo, aż Chewie ostrzegawczo warknął. Dopiero wówczas uniósł głowę. Kula Wrei wypełniała wszystkie transpastalowe szyby sterowni.

- Pozwólcie mi jeszcze trochę porozmawiać z Winter, dobrze, dzieciaki? - powiedział.

Wszystkie zaczęły protestować, ale po chwili usłuchały, z wyjątkiem Anakina, który pozostał z boku. Wyglądał poważniej niż kiedykolwiek.

- Winter? - zapytał Han, kiedy na ekranie pojawiła się znów twarz piastunki. - Czy masz tam jakieś androidy?

- Unieruchomiliśmy je, zgodnie z poleceniem, jakie otrzymaliśmy od pana Skywalkera.

A zatem Luke pomyślał i o tym. Jak zawsze, wyprzedzał Hana o kilka kroków. Solo dziękował losowi, że ich drogi się skrzyżowały.

- Pozostaw je w takim stanie - powiedział. - Aha, i wiesz co, Anakinie? Żadnego majstrowania przy androidach. Będziesz o tym pamiętał, prawda?

Chłopczyk tylko kiwnął głową. O nic nie zapytał ani nie zaprotestował. To było do niego niepodobne. W pewnej chwili jednak się odezwał:

- Tato?

Winter usunęła się na bok. Z pewnością musiała martwić się o dziecko nie mniej niż jego ojciec.

- Słucham, mały rycerzu Jedi?

- Ten nieżywy mężczyzna powiedział, że zabije mamę. Han uśmiechnął się, mimo iż wpadł w jeszcze większą wściekłość.

- Ten nieżywy mężczyzna nie ma prawa mówić kłamstw, kiedy śnią ci się różne rzeczy. Właśnie teraz lecę do twojej mamy. Przekonasz się, że nie wyrządzi jej żadnej krzywdy.

- Za pierwszym razem o mało jej nie zabił - odparł cicho chłopczyk.

Han się wzdrygnął. Sala obrad Senatu, eksplodujące androidy, przesyłane myślowe obrazy... wszystko prowadziło do Kuellera.

- Może tak mu się wydaje - powiedział - ale twoja mama jest jednąz najbardziej wytrzymałych osób, jakie znam. To prawda, że ją przestraszył. Przestraszył nas wszystkich. Ale wcale „o mało jej nie zabił".

- Została ranna.

- To prawda - przyznał Solo. - Została. Ten „nieżywy mężczyzna" z twoich snów nie jest sympatycznym człowiekiem. Ale pokonamy go i zmusimy, żeby przestał zakłócać twoje sny, synku.

- Obiecujesz, tato?

- Obiecuję - odrzekł Han. - Tylko uważaj na siebie, Anakinie, dobrze? I bądź posłuszny Winter.

Chłopiec kiwnął głową.

- Kocham cię, tato.

- Ja także, synku - powiedział Han. To było wszystko, na co potrafił się zdobyć, siedząc obok Chewiego. - Już niedługo się zobaczymy.

Kiwnął głową i przerwał połączenie.

Chewie zamruczał. Han objął spojrzeniem wskazania przyrządów. Zbliżali się do celu. Przybywali dosłownie w ostatniej chwili. Od jakiegoś czasu przepełnione bólem jęki zaczynały cichnąć i słabnąć. Han nie chciałby nawet myśleć o tym, ilu przemytników zdążyło umrzeć z upływu krwi albo odniesionych obrażeń.

A zatem Kueller próbował nawet dobrać się do jego dzieci. A przynajmniej Han domyślał się, że owym nieżywym mężczyzną ze snów Anakina był władca Almanii. Chyba nie mogło istnieć inne wyjaśnienie.

Bez względu na to, kim był ów Kueller, potrafił posługiwać się Mocą. I uwięził Luke'a, mistrza Jedi. Oznaczało to, że dysponował potężną siłą.

Podobnie jak kiedyś Vader.

Solo zacisnął dłonie w pięści. Nigdy nie mógł nawet marzyć o tym, by dorównać Vaderowi. Mężczyzna wyrządzał mu krzywdę za każdym razem, ilekroć wkraczał w jego życie. Zdolności, jakimi zostali obdarzeni Luke, Leia i jego dzieci, często wydawały się Hanowi czymś w rodzaju magii.

Solo wiedział jednak, że czasami magię można było obrócić przeciwko tym, którzy się do niej uciekali.

- Chewie, postaraj się załatwić mi połączenie z Marą Jadę -odezwał się nagle. - Lando twierdzi, że można znaleźć ją tam, gdzie przebywa Talon Karrde. Powiedz im, że bardzo liczę na ich pomoc.

Chewie burknął coś, co zabrzmiało jak pytanie. - Plan? - odrzekł Solo. - Oczywiście, że mam jakiś plan. Czyżbyś słyszał, żebym kiedyś nie miał jakiegoś planu?

Korpus Artoo-Detoo został wprawdzie wgnieciony w kilku miejscach, ale astronawigacyjny robot nie odniósł poważnych uszkodzeń, w przeciwieństwie do kilku leżących w pobliżu jednostek typu R5, które podczas lądowania nie miały tyle szczęścia. Najbardziej rzucały się w oczy stłuczone reflektory, połamane wysięgniki i strzaskane panele kontrolne. Artoo podejrzewał, że jeszcze większym zniszczeniom mogły ulec wewnętrzne obwody elektroniczne.

Kiedy po upadku przyszedł do siebie, kilkakrotnie pytająco zapikał, ale ani razu nie otrzymał odpowiedzi. Po jakimś czasie jednak leżący tuż obok niego robot typu R5 cicho jęknął. Dopiero to zapoczątkowało rozmowę. Po kilku minutach ogromne pomieszczenie wypełniło się tak głośnym chórem pisków, gwizdów i świergotów, że ich natężenie przekroczyło poziom, tolerowany przez ludzkie ucho. Było jasne, że przeznaczone na złom roboty nie rozmawiały ze sobą od kilku lat - a przynajmniej niektóre. Widocznie od bardzo, bardzo dawna pomieszczenie pełniło funkcję składowiska niepotrzebnych automatów.

Artoo nie przestawał szczebiotać i piszczeć, odpowiadając na pytania innych robotów albo pytając je o to, co chciał się dowiedzieć. Roboty słuchały, a później seriami pisków udzielały odpowiedzi. Z wolna pomieszczenie zaczynało przypominać salę, w której zorganizowano coś w rodzaju politycznego wiecu. Coraz więcej automatów stawało. Niektóre czyściły towarzyszy z kurzu. Inne wysuwały końcówki i otwierały skrytki w korpusach sąsiadów, a później wyciągały z nich detonatory i rzucały na posadzkę. Wkrótce chrzęst miażdżonych ładunków wybuchowych przebił się ponad wrzawę pisków i gwizdów.

A później, bardzo powoli, automaty zrobiły przejście dla Artoo. Kiedy mały robot potoczył się wąską ścieżką, z gromady pozostałych zaczęły wyjeżdżać i ruszać jego śladami inne jednostki typu R2. Były identycznych rozmiarów i kształtów, ponieważ skonstruowano je w tym samym roku. Niektóre, nie potrafiąc opanować podniecenia, kołysały się w obudowach, a po chwili dołączyła do nich większość astronawigacyjnych robotów typu R2.

Widząc, że na posadzce ląduje z trzaskiem coraz więcej detonatorów, starsze modele także podnosiły się i włączały obwody. Nagle w obudowie zaczęła kołysać się jednostka typu R5, w jej ślady poszedł model typu Rl. Wkrótce kołysała się i piszczała większość starych robotów, a w tym czasie z wnętrz nowszych były wyciągane pozostałe detonatory.

Artoo toczył się w kierunku wyjścia, gwizdaniem zachęcając towarzyszy niedoli, aby podążyli za nim. Jakaś jednostka typu R5 dołączyła końcówkę do gniazda panelu komputerowego, umieszczonego obok drzwi gigantycznej sali. Powoli, jakby niechętnie, ciężkie płyty się rozsunęły.

Korytarz za drzwiami był pogrążony w ciemnościach.

Nagle mimo pisków robotów dał się słyszeć inny dźwięk: turkot obracających się kółek. Artoo obrócił kopulastą głowę. Przekonał się, że tuż za nim toczą się wszystkie inne jednostki typu R2 jego pokolenia. Pośród grupy ostatnich było widać kilkanaście modeli R5 i kilka R6.

Czoło grupy przejechało przez drzwi i znalazło się na korytarzu. Z głębi składowiska dał się słyszeć chóralny gwizd - odpowiednik okrzyku radości. Artoo przyłączył się do chóru, ale zamarł, kiedy na korytarzu zapaliło się światło.

Ujrzał dziesięć jaskrawoczerwonych androidów. Dziwnie pola-kierowane metalowe korpusy przybyszów połyskiwały złowieszczo w blasku paneli jarzeniowych. Z torsów wystawały lufy laserowych działek, zamiast palców u rąk widniały blastery, a z nieruchomych czarnych czujników optycznych wyzierała inteligencja, tylko nieznacznie przewyższająca tę, jaką obdarzono binarne podnośniki.

Pozostałe astronawigacyjne roboty cofnęły się i odsunęły na boki, pozostawiając Artoo stojącego samotnie naprzeciwko Czerwonego Terroru.

ROZDZIAŁ 46

„Sokół Milenium" wyskoczył z nadprzestrzeni niemal w tym samym miejscu, gdzie znajdował się „Szalony Karrde". Han błyskawicznie zmienił kurs, żeby nie zderzyć się ze statkiem Talona. Czuł niewypowiedzianą ulgę, że udało mu się pozbyć pasażerów. Mimo to Chewbacca puścił wiązankę głośnych i kwiecistych przekleństw w języku Wookiech, używając opisowych określeń, o których Solo nawet nie chciał myśleć.

Oparł się o konsoletę komunikatora, a następnie dźgnął palcem jakiś przycisk.

- Co ty, do diabła, wyprawiasz? - warknął.

Żadnego powitania, niczego. Za długo tłumił w sobie gniew. A Karrde okazał się nieostrożny.

Han miał dosyć nieostrożnych ludzi.

W odbiorniku rozległ się basowy głos Karrde'a.

- Czy zawsze w taki sposób witasz kogoś, kto przylatuje, by ci pomóc?

- Kiedy podaje się współrzędne miejsca spotkania, zazwyczaj nie czeka się dokładnie w tym miejscu, tylko trochę dalej, aby zachować pewną odległość między statkami - odparł Han. - Mogliśmy wszyscy się pozabijać.

- Tamtym wiedzie się jeszcze gorzej - zauważył Karrde. - Twoja flota dostaje tęgie lanie, a ja nie zamierzam czekać, żeby i mnie się dostało.

Chewie pstryknął przełącznikiem czujników dalekosiężnych i włączył monitor, by na jego ekranie obserwować przebieg walki. Han widział za transpastalowymi szybami iluminatorów sterowni tylko „Szalonego Karrde'a", ale kiedy rzucił okiem na ekran, przekonał się, że w przestworzach wrze prawdziwa bitwa. Oznaczające statki świetliste punkciki znajdowały się bardzo blisko siebie, wskutek czego prawie nie można było odróżnić jednych od drugich. Wszystko wskazywało na to, że zarówno Kueller, jak Leia dysponują znacznymi siłami.

Han doszedł do wniosku, że sprawy rzeczywiście nie mają się najlepiej.

Solo wiedział, że liczy się każda chwila, ale na widok tego, co się działo na ekranie, poczuł, że coś ścisnęło go za gardło.

- Masz to, o co cię prosiłem? - zapytał, zwracając się do Talona.

- Mam nadzieję, że wystarczy ci kredytów, żeby zapłacić za ich wypożyczenie - odparł Karrde.

- Wiesz, co, stary, chociaż raz mógłbyś zrobić coś za darmo. Karrde się roześmiał.

- Nigdy nie zostanę wynagrodzony tak hojnie, jak ty zostałeś, Solo.

- Możesz wierzyć mi, albo nie, stary, ale nigdy nie robiłem żadnej z tych rzeczy z myślą o otrzymaniu nagrody.

- Wierzę ci, Solo. I chociaż czynię to bardzo rzadko, tym razem zgadzam się nie wystawiać rachunku. Mara już jest w drodze. Powiedz: „Dziękuję".

Han nie spodziewał się, że Karrde tak szybko skapituluje. Natychmiast nabrał podejrzeń.

- Ta-a, hmmm, dziękuję - powiedział. Odwrócił się do Chewbaccy i machnął ręką. - Wpuść ją, Chewie.

Wookie właśnie zdążył wstać z fotela drugiego pilota. Han obrócił się twarzą do ekranu odbiornika komunikatora, na którym widniała twarz Karrde'a.

- Zgadzasz się, żeby Mara poleciała z nami? - zapytał, nie ukrywając zdziwienia.

- Nie jest teraz potrzebna tutaj. A poza tym myślę, że Mara interesuje się losem Skywalkera. Mówi, że może ci pomóc.

- Czyżby znała tego Kuellera? - zainteresował się Solo.

- Bardzo wątpię. - W rogu ekranu ukazał się łeb oswojonego vonskra Karrde'a. Nawet na odległość zwierzę wzbudzało w nim obrzydzenie. - Myślę, że to raczej sprawa osobista. Od pewnego czasu Mara śni na jawie. Wydaje się jej, że zdoła ten fakt ukryć przede mną, ale ja wiem o wszystkim.

- A więc Kueller i ją prześladuje. Karrde kiwnął głową.

- Zaczynam myśleć, że wyrażenie: „Niech Moc będzie z tobą", jest właściwie przekleństwem.

- Mam nadzieję, że się mylisz - stwierdził Solo. - Moc jest ze mną od dobrych kilku lat. Cała moja rodzina jest nią przesiąknięta.

- A zatem wiesz, jak isalamiry wpływają na umiejętność władania Mocą, prawda?

Han wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Właśnie z tego powodu są mi potrzebne - odparł. - Dzięki, Talonie.

- Cała przyjemność po mojej stronie - oznajmił Karrde. - I mówię to całkiem poważnie.

Zamek klapy włazu szczęknął i po chwili z korytarza doleciał głos Mary Jadę. Han wyszedł ze sterowni, minął świetlicę i udał się na górę, w kierunku śluzy.

Na korytarzu ujrzał gibką sylwetkę kobiety, podobną do sylwetki tancerki albo akrobatki. Jej zielone oczy błysnęły, kiedy wyciągnęła rękę i wcisnęła mu klatkę z isalamirami.

- Trzymaj je jak najdalej ode mnie - powiedziała.

Han właściwie nigdy nie lubił Mary. Uważał, że kobieta zachowuje się zazwyczaj oschle i szorstko, ale nie w żartobliwy i całkiem miły sposób, jaki czasami podobał mu się u Leii. Nie potrafił zapomnieć, że Mara Jadę pełniła kiedyś funkcję tajnej broni Palpatine'a. Była jego zauszniczką, zwaną Ręką Imperatora. Właściwie nigdy nie darzyła szczególną sympatią Imperium, a nienawiść wobec Skywalkera została jej zaszczepiona. Tak przynajmniej twierdził Luke. Mimo to Han uważał, że w jego świecie nie ma miejsca na tyle odcieni szarości, ile najwidoczniej tolerował w swoim mistrz Jedi. Mara Jadę pracowała kiedyś dla Imperatora, a więc nigdy nie mogła zostać osobą godną zaufania.

- Jeżeli naprawdę nie chciałaś przebywać w pobliżu tych stworzeń - powiedział - może powinnaś była pozostać na statku Karrde'a?

Mara pokręciła głową, a później przyłożyła dłoń do czoła. Isalamiry wpływały na umiejętność posługiwania się Mocą. Han słyszał o tym, ale właściwie nigdy nie oglądał skutków. Wiedział tylko tyle, ile kiedyś usłyszał od Luke'a.

- Widziałam Skywalkera. Leżał na wyłożonym piaskowcowymi płytami chodniku i płonął jak pochodnia -powiedziała.

Jej głęboki, chrapliwy głos sprawił, że Han poczuł dreszcze.

- Czy zdarza ci się widzieć przyszłość? - zapytał.

- Raczej nie - odparła Mara.

- Chewie - odezwał się Solo. - Zabierz klatkę z isalamirami i zanieś do ładowni. Mam nadzieję, że taka odległość wystarczy, jeżeli chodzi o ciebie, Maro. Ten statek nie jest zbyt duży.

- Będzie musiała wystarczyć - odrzekła kobieta. Chewbacca zabrał klatkę i wyszedł, po czym skierował się w stronę części rufowej „Sokoła".

- Właściwie dlaczego przyleciałaś? - zapytał Han

Mara przełknęła ślinę. Wyglądała mizernie. Jej twarz zdradzała wyczerpanie. Luke powiedział kiedyś, że isalamiry odpychają Moc od siebie, dzięki czemu stwarzają coś na kształt bąbla, do którego Moc nie ma dostępu. Oświadczył, że osoba panująca nad Mocą, która znajdzie się wewnątrz takiego bąbla, czuje się, jakby nagle oślepła i ogłuchła. Han uznał to za doskonały sposób wyrównania szans podczas walki. Rycerz Jedi, przebywający w środku takiej odpornej na działanie Mocy bańki, nie różnił się niczym od zwykłego człowieka.

Kobieta oparła się o ścianę.

- Czy wiesz, ilu ludzi zginęło w ciągu ostatnich kilku tygodni, Solo? - zapytała po chwili.

- Wystarczająco wielu - przyznał Han, mając na myśli to, co wydarzyło się w Ostoi Przemytników.

- Jeszcze więcej - stwierdziła Mara. - Zbyt wielu. Kueller wykorzystuje ich śmierć, żeby nabierać potęgi. Pochłania energię Ciemnej Mocy jak android dołączony do źródła zasilania. Jeżeli taki stan nie ulegnie zmianie, stanie się tak silny, że nikt go nie pokona.

- Chyba sama w to nie wierzysz - powiedział Solo.

Mara uniosła głowę i obdarzyła go dumnym spojrzeniem. Trzeba przyznać, że była piękna. Han widział błyszczące zielone oczy i kasztanowate, prawie miedzianorude włosy. Zrozumiał, że spogląda na kobietę, którą trzeba darzyć szacunkiem. I której nikt nie powinien kiedykolwiek się sprzeciwiać.

- Nie czułam takiej potęgi od czasów, kiedy Palpatine zaczynał sprawować władzę - powiedziała. - Jeżeli nie powstrzymamy Kuellera, Hanie, stanie się potężniejszy niż kiedykolwiek był Imperator, a przy tym osiągnie tę siłę o wiele szybciej.

- A zatem nie przyleciałaś tu z powodu Luke'a - stwierdził Solo. Mara przełknęła ślinę.

- Jeżeli chodzi o Luke'a, może być już za późno, żeby go ocalić. Jestem tu z powodu nas wszystkich.

- To dlaczego nie chciał ci towarzyszyć Karrde?

- Chciał, dopóki nie zobaczył tej bitwy toczącej się nad Almanią.

- Kto właściwie bierze w niej udział?

- Należące do Kuellera trzy gwiezdne niszczyciele klasy Victory przeciwko flocie Nowej Republiki. Kiedy wyłoniliśmy się z nadprzestrzeni, ujrzeliśmy, jak eksploduje jeden z gwiezdnych krążowników klasy Mon Calamari. Nowa Republika przegrywa tę bitwę, Hanie. Wszyscy zginą, a to pozwoli Kuellerowi stać się jeszcze potężniejszym.

Głos kobiety zaczynał odzyskiwać siłę. Widocznie niosący klatkę z isalamirami Chewie oddalił się na taką odległość, że wpływ zwierząt zanikał.

- Nie może być wszechpotężny - zauważył Solo. - Wiedzielibyśmy o tym.

- Luke wiedział - oznajmiła Mara. - Moi informatorzy twierdzą, że Kueller należał do grona jego uczniów. Skywalker pozwolił, żeby uciekł z jego akademii.

- Luke nigdy nie „pozwala uczniom uciekać". Każdy może odlecieć z Yavina Cztery, kiedy zechce.

- No cóż, moi informatorzy uważają, że Kueller odleciał, płonąc nienawiścią. Wizerunki Luke'a, jakie odbierałam, chyba potwierdzają słuszność tych raportów.

Han nawet nie chciał myśleć o tym, że przyjaciel mógłby umrzeć na jakiejś dziwnej planecie. Nagle w jego głowie zadźwięczały słowa Anakina: „Nie mogę się porozumieć ani z mamą, ani z wujkiem Lukiem".

- A zatem postanowione - powiedział. - Czy Kueller znajduje się na pokładzie któregoś gwiezdnego niszczyciela?

Mara energicznie pokręciła głową.

- Nie wyczułam jego obecności, kiedy przebywałam na statku Karrde'a. Z urywków rozmów, jakie udało się nam przechwycić, mogliśmy wywnioskować, że pozostał na powierzchni planety.

Han pomyślał, że w taki sam sposób postępował zawsze Imperator. Starał się trzymać z daleka; nigdy nie brał udziału w walce.

- Sprawdź to, Maro, dobrze?

- Co chcesz zrobić?

- Zamierzam położyć temu kres.

- Sam? Hanie, Kueller pokonał Luke'a! Solo wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Jakoś się tym nie przejmuję.

- Zbytnia pewność siebie może okazać się gwoździem do trumny.

- Właśnie - odparł Han. - Na to liczę.

Mara przez chwilę badawczo mu się przyglądała.

- Naprawdę wierzysz w te plotki, prawda, Hanie? Uważasz, że najlepszym sposobem pokonania przeciwnika jest dorównanie mu umiejętnościami?

- Isalamiry nie sprawią, że dorównam mu umiejętnościami, Maro - odrzekł Han. - Zapewnią mi przewagę.

Kobieta pokręciła głową.

- Jeżeli twój przeciwnik kiedyś kształcił się, zamierzając zostać rycerzem Jedi, musi dysponować wyjątkową fizyczną siłą. Ukończenie takiego szkolenia wymaga dużej odporności i wytrzymałości.

- Wiem o tym - przyznał Solo. - Ale widziałem też, co zrobiły z tobą te stworzenia. Luke powiedział mi, że czuł się w ich pobliżu jak osoba ślepa i głucha. Mężczyzna, który nagle straci całą potęgę, nie będzie myślał o niczym innym oprócz przyczyn tej straty. Spodziewam się, że właśnie to pozwoli mi osiągnąć chwilową przewagę.

- Nie zapomnij jak najlepiej jej wykorzystać - powiedziała kobieta. - Pamiętaj o tym, że może będziesz dysponował tą jedną krótką chwilą, dopóki twój przeciwnik nie otrząśnie się z zaskoczenia.

Eksplodujące w przestworzach statki przypominały Kuellerowi o minionych czasach. Mimo iż wygrywał bitwę, a jego siłom udało się zniszczyć większość myśliwców typu A i jeden gwiezdny krążownik wroga, miał wrażenie, że poniósł klęskę.

Wojna sprawiała, że ludzie odczuwali przerażenie. Dawała im czas, żeby mogli przeklinać swojego dowódcę. Ci, którzy mimo wszystko przeżyli, winili nie własną głupotę albo brak kompetencji, ale dążenia osoby, która rozkazała im wziąć udział w walce.

Kueller liczył na to, że uniknie takiej sytuacji. Grupa jego gwiezdnych niszczycieli miała tylko odstraszyć nieprzyjaciela, a nie uczestniczyć w walce. Mimo to załogi statków spisywały się na medal; o wiele lepiej, niż przypuszczał, że sobie poradzą.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie coś, co nie dawało mu spokoju. Jakiś drobiazg, o którym zapomniał.

Na kilku ekranach, rozmieszczonych pod ścianami pomieszczenia, rozbłysnęła ognista kula eksplozji następnego myśliwca typu A. Z taktycznego ekranu zniknął jeszcze jeden świetlisty punkcik. Krzyk mężczyzny, jaki rozległ się w umieszczonych pod sufitem głośnikach, urwał się jak ucięty ostrym nożem. Kueller był ciekaw, czy dowódcy jednostek Nowej Republiki zdają sobie sprawę z tego, że podsłuchuje wszystko, o czym mówią ich podwładni.

Zastanawiał się, czy w ogóle biorą taką ewentualność pod uwagę.

Yanne wykrzykiwał rozkazy do siedzących przed nim osób stanowiących część personelu taktycznego. Ściany ośrodka dowodzenia odbijały echo różnych głosów. Niektóre były przesyłanymi za pomocą cyfrowych kodów meldunkami, składanymi przez pilotów myśliwców typu TIE. Inne, gorzej słyszalne, pochodziły z komunikatorów nieprzyjacielskich maszyn typu A.

Na ukazującym przebieg walki taktycznym ekranie widniały także dwa nowe punkciki. Znajdowały się niemal na samej granicy przestworzy należących do Almanii.

- Co to są za statki? - zapytał Kueller. i

- Nowi przybysze, milordzie - odparł Gant. - Najpierw pojawić się jeden i chyba zamierzał rzucić się w wir walki, ale później zawrócił i zaczął uciekać. Kiedy znalazł się w punkcie, z którego wyskoczył z nadprzestrzeni, omal nie zderzył się z drugim, który właśnie z niej wyskakiwał.

- Chcę, żeby zostały zidentyfikowane.

- Rozkaz, milordzie.

Kueller uniósł głowę i popatrzył na kopułę wieńczącą jego ośrodek dowodzenia. Jeżeli nie liczyć silnego błysku światła, jaki pojawił się ułamek sekundy po eksplozji nieprzyjacielskiego gwiezdnego krążownika, nic nie wskazywało na to, że w przestworzach toczy się zażarta walka. Gdyby mieszkańcy planety nadal żyli, nie wiedzieliby, że może nad ich głowami rozstrzygają się losy ich przyszłości.

Gdyby nadal żyli.

Mężczyzna się uśmiechnął. Mógł dysponować ich bogactwami, podobnie jak skarbami należącymi kiedyś do mieszkańców Pydyru i Auyemeshu. Już niedługo wykorzysta te miejsca, na których okazał swoją potęgę, i zapanuje nad całą galaktyką.

Piloci jego myśliwców typu TIE utworzyli szyk przypominający odwróconą literę V i skierowali się ku następnemu gwiezdnemu krążownikowi. Czyżby naprawdę dowódcy floty Nowej Republiki nie wiedzieli, że zna konstrukcję ich okrętów? Że wie o nich wszystko, nie wyłączając tego, jak najłatwiej je unicestwić? Nie zmarnował czasu, kiedy uczył się w akademii mistrza Skywalkera.

Skywalkera.

To właśnie ten drobiazg nie dawał mu spokoju. Skywalker wydostał się z więzienia. Kueller postanowił wycofać się z ośrodka dowodzenia, ale w tej samej chwili podszedł do niego Vek.

- Proszę pana, udało się nam zidentyfikować te statki - zameldował.

- Nie teraz, Veku - odparł mężczyzna, po czym cofnął się jeszcze kilka kroków.

- Ale, milordzie, Yanne rozkazał mi, żebym panu o tym powiedział. To „Szalony Karrde" i „Sokół Milenium".

Kueller nagle skupił całą uwagę na stojącym przed nim młodzieńcu. Kilkunastoletni chłopak miał okrągłą twarz, ciemne piwno-orzechowe oczy i skórę oszpeconą trądzikiem. Należał do nielicznego grona osób, które mężczyzna osobiście wybrał i oszczędził, kiedy wywierał zemstę na Almanii. Mimo jednak iż Vek był jednym z tysiąca, którym darował życie, Kueller nie pamiętał już, dlaczego dziecka nie zabił.

- Statek należący do Hana Solo?

- Tak jest, milordzie.

Kueller się uśmiechnął. Chłopak przezornie cofnął się o dwa kroki.

- No cóż, Muskularna Ana Blue wykonała zadanie, chociaż trochę się spóźniła. Przelej jednak na jej konto podwójną liczbę kredytów, jak jej obiecałem.

Młodzieniec obdarzył go zdumionym spojrzeniem, ale powiedział:

- Rozkaz, milordzie.

A zatem pojawił się i Han Solo. Teraz, kiedy na Almanii wylądowała Organa Solo, mężczyzna właściwie go nie potrzebował, ale przecież nie mógł przepuścić takiej okazji. Pamiętał, że Han jest gorliwym obrońcą przyjaciół i członków rodziny, a kiedy rozprawi się z jego żoną i szwagrem, tak samo postąpi i z dziećmi. Będzie miał o wiele łatwiejsze zadanie, jeżeli najpierw usunie z drogi ojca.

- Yanne! - zawołał.

Asystent podskoczył i popatrzył na niego, nie ruszając się z fotela, ustawionego w sąsiedztwie ekranu taktycznego.

- Tak, milordzie?

- Mamy gości w pobliżu granicy naszego sektora przestworzy. Zmień kurs jednego z gwiezdnych niszczycieli i pozbądź się ich, dobrze?

- Milordzie, właśnie pochwyciliśmy resztkę floty Nowej Republiki w klasyczne, idealne kleszcze. Jeżeli teraz zmienię kurs jakiegoś statku, niemal pewne zwycięstwo może wymknąć się z naszych palców.

Kueller wzruszył ramionami.

- Rób, jak uważasz - powiedział. - Tylko nie pozwól, aby te dwie jednostki ci czmychnęły. Chcę, żeby zostały unicestwione.

Yanne zmarszczył brwi, ale odparł:

- Rozkaz, milordzie.

- Aha, i wiesz, co, Yanne? - Tak, milordzie?

- Dopóki nie powrócę, ty będziesz dowodził całą operacją. - Kueller ponownie się uśmiechnął. - I pamiętaj. Nie cierpię porażek.

Yanne przyłożył palce do gardła.

- Chyba nigdy o tym nie zapomnę, proszę pana.

- To dobrze.

Kueller opuścił ośrodek dowodzenia. Poczuł się zmęczony. Nie opuszczało go uczucie poniesionej porażki. Większość androidów, które eksplodowały, znajdowała się na terenie Ostoi Przemytników. Zostały skradzione. Pozostałe nie wykonały jego polecenia. Oznaczało to, że ktoś zauważył detonatory i rozkazał je unieszkodliwić.

Brakiss?

Mężczyzna pokręcił głową. Wyczułby, gdyby Brakiss go zdradził. Nie. Sprawcą musiał być ktoś, kogo o to nie podejrzewał. Może nawet nie miał pojęcia, że istnieje. Ktoś na Coruscant zapewne zauważył zmianę, jakiej kazał dokonać w konstrukcji androidów.

Powinien był to przewidzieć.

Nic nie szkodzi, że o tym nie pomyślał. Rząd Nowej Republiki zajmował się ostatnio własnymi problemami. Z pewnością nikomu nawet nie przyjdzie do głowy ostrzeżenie rządów innych sektorów galaktyki przed grożącym niebezpieczeństwem. A Brakiss zaopatrywał w detonatory wszystkie nowe modele androidów. Czynił to od prawie dwóch lat. Wystarczająco długo, żeby posiać strach w sercach mieszkańców pozostałych światów.

Kueller wiedział, że już niedługo przystąpi do realizacji tego etapu. Najpierw jednak musi upewnić się, że dysponuje wystarczająco wielką potęgą, niezbędną do wcielenia w życie reszty planu.

Najwyższy czas, żeby rozprawił się ze Skywalkerem i jego siostrą.

Kueller wyczuł zakłócenie Mocy, kiedy na planecie wylądowała Organa Solo. Przyglądał się na ekranie osobistego monitora, jak ląduje w pobliżu wież. Czuł również, kiedy Skywalker podjął próbę uwolnienia się z pułapki. Wydał polecenie, w myśl którego straże nie miały zostać podwojone.

Zamierzał osobiście zmierzyć się i z mężczyzną, i z kobietą.

Wieża nie znajdowała się zbyt daleko.

Pamiętał o tym, że Skywalker czuje się bardzo osłabiony, a Organa Solo jest niewprawna, nie wyszkolona. Będzie miał nad nimi przewagę.

Pomimo to chwycił prawą dłonią rękojeść świetlnego miecza. Przewaga nie gwarantowała zwycięstwa. Musi mieć coś, na co może liczyć w trudnej sytuacji.

Postanowił, że Skywalker i Organa Solo nie odlecą żywi z Al-manii.

ROZDZIAŁ 47

Kiedy Brakiss i jego androidy prowadziły Cole'a w głąb zakładu produkcyjnego, przez głowę młodzieńca przelatywały jak mantra gniewne słowa, jakie kierowała pod jego adresem matka: „Zapalczywy, uparty, impulsywny. Zapalczywy, uparty, impulsywny". Wypowiadała je, kiedy syn zamierzał wyprawić się do akademii Jedi, kiedy pragnął podjąć pracę w Anchorhead i kiedy odlatywał z Tatooine. Twierdziła, że jego chęć zostania bohaterem wpędzi go któregoś dnia w poważne tarapaty.

Miała rację.

Mimo iż słowa matki dźwięczały w podświadomości Cole'a niczym uparta melodia, jego świadomość rozważała różne możliwości. Brakiss mierzył do niego z blastera. Androidy-zabójcy również trzymały broń gotową do strzału, a przed sobą widział oddział staromodnych imperialnych androidów-gladiatorów.

Był zdany na własne siły, jeżeli nie liczyć cokolwiek ekscentrycznego i zarozumiałego protokolarnego androida i sprytnego astronawigacyjnego robota typu R2. Niestety, żaden z nich nie mógł mu pomóc.

Pomyślał, że może do tej pory Mon Mothma albo admirał Ackbar dowiedzieli się, dokąd poleciał. Nie miał jednak pewności, czy nawet, gdyby wiedzieli, przejęliby się jego losem.

„Zapalczywy, uparty, impulsywny".

Mógłby również dodać do tej listy: „Głupi". Tak bardzo wierzył w intuicję Artoo, że myślał, iż mały robot panuje nad sytuacją.

Niech to licho.

Jego wiara we własne siły nie pozwoliła mu przewidzieć takiej ewentualności. Wydawało mu się, że każdy bohater musi tylko mieć rację, żeby odnieść zwycięstwo.

Zwrócił uwagę, że korytarz zaczął się obniżać, a ze ścian zniknęły wszelkie znaki i napisy. Same ściany zresztą sprawiały wrażenie nie wykończonych, a umieszczone pod sufitem panele jarzeniowe nie miały żadnych opraw ani osłon. Jeszcze nigdy takich nie widział. Wszystko sprawiało, że korytarz wydawał się mroczny i ponury, co bardzo dobrze harmonizowało z nastrojem, w jakim się znajdował.

Rzecz jasna, Brakiss od samego początku wiedział wszystko na temat tych detonatorów. Możliwe, że właśnie on umieszczał je we wnętrzach androidów. I chyba był obdarzony takim samym rodzajem charyzmy, jak Leia Organa Solo. Czymś, co, jak Cole zaczynał rozumieć, wiązało się z władaniem Mocą.

Pozwalał, żeby mężczyzna i jego androidy prowadziły go coraz dalej od transportowca, ale nie widział innego wyjścia. Musiał dać czas Artoo na działanie; na zrobienie wszystkiego, co zaplanował.

W końcu cała grupa znalazła się przed ogromnymi opancerzonymi drzwiami. Brakiss wystukał jakiś kod, po czym ciężkie wrota, głośno sycząc, z wysiłkiem się otworzyły. Fardreamer usiłował się cofnąć, ale stojący za nim Brakiss położył dłoń na jego ramieniu.

Znajdujące się za drzwiami pomieszczenie miało ogromne rozmiary, a w powietrzu czuło się woń ozonu i rozżarzonego metalu. Zewsząd dobiegały wrzaski androidów. We wszystkie strony sypały się snopy iskier. Tu i ówdzie szybowały żarzące się kawałki metalu, a później rozlegały się nowe jęki i wrzaski. Pomieszczenie było salą tortur androidów. Cole wprawdzie słyszał, że istnieją takie miejsca, ale nigdy dotąd w to nie wierzył.

Ktoś musiał być obdarzony wyjątkowo sadystycznymi skłonnościami, żeby poddawać torturom androidy, które nie mogły odczuwać bólu.

Ale Cole mógł.

Pancerz na drzwiach miał podwójną grubość, podobnie zresztą jak ściany pomieszczenia. Blaszany android płci żeńskiej, wykonany z nie obrobionego metalu, zachichotał na widok Fardreamera.

- Mam istotę ludzką dla ciebie, Ewo - odezwał się Brakiss. - Przekonaj się, co będziesz mogła dla niej zrobić. Chcę wiedzieć, z jakiego powodu tu przyleciała, a zatem jej nie zabijaj.

- Sam się nią zajmij - odparł android hipnotyzującym żeńskim tonem. - Nie znoszę bezbronnych skazańców.

- Skrzywdzenie go byłoby bardzo łatwe - powiedział Brakiss. - O wiele trudniej będzie ci zachować go przy życiu, a jeszcze trudniej sprawić, żeby nie postradał zmysłów. Wierzę jednak, że twój pokrętny umysł potrafi znaleźć sposób, żeby poradzić sobie i z jednym, i z drugim.

Ostrożnie stawiając cienkie nogi, android podreptał w stronę Fardreamera. Przechylił głowę i zajrzał w jego oczy. Czujniki optyczne umieszczono w szczelinach, wyciętych w metalowej powłoce, z której unosiła się woń spalenizny, zapewne w wyniku trafień wielu blasterowych błyskawic.

- Nazywam się Ewa Ninedeninetwo i odpowiadam za szkolenie cyborgów i wpajanie im dobrych manier. Pracuję w tej fabryce od czasu, kiedy moja poprzedniczka, Ewa Ninedenine, została kupiona przez mieszkającego na Tatooine lorda świata przestępczego. Cieszę się opinią osoby co najmniej dwukrotnie okrutniejszej i bezwzględniejszej niż ona. Traktuję tę informację jako ostrzeżenie, w nadziei, że może zechcesz z własnej woli wyznać wszystko, co pragnie wiedzieć mój pan, zanim poznam granice twojej wytrzymałości na ból.

Cole wzdrygnął się, chociaż postanowił, że nie da po sobie znać, iż słowa androida wywarły na nim wrażenie. Rozejrzał się po sali tortur i stwierdził, że nigdzie nie widzi żadnych jednostek typu R2 ani Threepia.

- Powiedziałem już twojemu panu, dlaczego tu przyleciałem -odparł, spoglądając z ukosa na Brakissa. Z oczu mężczyzny wyzierało takie samo okrucieństwo jak z czujników optycznych Ewy Ninedeninetwo. - Znalazłem detonatory we wnętrzach kilku androidów pochodzących z tej fabryki i pomyślałem, że twój pan może chciałby o tym się dowiedzieć.

- Altruista - burknął pogardliwie Brakiss. - Który bez najmniejszych skrupułów zapomina, że wysłał androidy w głąb mojego zakładu produkcyjnego.

Ewa potarła dłonie, przypominające szczypce albo szpony.

- Wolałabym jednak zająć się tamtymi androidami - oznajmiła.

Jej słowa przynajmniej potwierdzały, że dotąd nie udało się im pochwycić Artoo ani Threepia.

- Nie widziałem napisów - powiedział Cole.

- Twoja historyjka ma wiele słabych punktów - odezwał się Brakiss. Stał w drzwiach, podczas gdy androidy-zabójcy pozostali na korytarzu. - Powiedz mi, ile znaczysz dla Skywalkera, a może daruję ci życie.

Cole wzruszył ramionami.

- Jestem tylko jego mechanikiem.

- Chcesz powiedzieć, że mężczyzna, który może lecieć, dokąd zechce, zabierając dwa najbardziej znane automaty w galaktyce, może być zwyczajnym mechanikiem? Skywalker musi bardzo ufać swoim podwładnym.

Pękatemu androidowi, którego głowa wyglądała jak cylinder, rozgrzewano do białości stopy, żeby nadać im inne kształty. Wrzask automatu przypominał świdrujący w uszach pisk, przerywany od czasu do czasu dźwiękiem kojarzącym się z czkawką. Z boku pomieszczenia doleciał głośny plusk, któremu towarzyszyło błagalne skomlenie, pełne nie zmodulowanych elektronicznych pisków.

- Nie - odparł Cole. - Po prostu oczekuje, aby jego podwładni wykazywali inicjatywę.

- Rozumiem - oznajmił Brakiss. - I nikt inny nie mógł tutaj przylecieć? Nikt nie mógł się porozumieć ze mną, nie wyruszając na wyprawę?

- Myślałem, że to bardzo delikatna sprawa - wyjaśnił Fardreamer. - Nie miałoby sensu rozgłaszanie po całej galaktyce, że androidy mogą być niebezpieczne.

- Nie, nie miałoby najmniejszego sensu -przyznał Brakiss, po czym popchnął Cole'a w stronę Ewy. Jej szpony pochwyciły jego ramiona tak mocno, że niemal uniemożliwiły krążenie krwi w rękach.

- Pamiętaj - zwrócił się do niej mężczyzna. - Ma być żywy i przy zdrowych zmysłach.

- Nie zapomnę.

Androidów-zabójców nie było. Widocznie sala tortur była zbyt przerażającym widokiem, nawet dla androidów. Cole miał tylko jedną szansę.

- Czy wiesz, że uścisk twoich palców sprawia mi przyjemność? -zapytał, zwracając się do Ewy. W jego niskim, chrapliwym głosie brzmiały zmysłowe nuty.

Zdumiona Ewa obróciła głowę.

- Nie! - krzyknął Brakiss, ale było za późno. Android płci żeńskiej przestał ściskać ręce młodzieńca.

Cole szarpnął się, wyrwał i rzucił do wyjścia. W drzwiach zderzył się z Brakissem i wyrwał blaster z jego dłoni.

Androidy-zabójcy zniknęli, jakby zapadli się pod ziemię. Gdyby tylko pamiętał...

Nagle wokół jego ciała owinęła się pajęczyna błękitnych błyskawic. Wyładowania elektrostatyczne sprawiły, że młodzieniec poczuł wstrząs i dziwne mrowienie. Szarpnął się i zaczął wymachiwać rękami, ale nie potrafił postąpić ani kroku. Czuł, że oddech więźnie mu w gardle, a oczy wychodzą z orbit. Nie mógł oddychać...

.. .nie mógł...

...oddychać...

Błyskawice uwolniły go tak samo niespodziewanie, jak przedtem pochwyciły. Cole upadł na posadzkę. Oddychał z trudem i dygotał jak wyjęta z wody ryba. Mimo iż bardzo chciał, nie potrafił odzyskać kontroli nad ruchami ciała. W końcu drgawki mięśni ustały i młodzieniec znieruchomiał, leżąc bezwładnie jak zmięta szmata.

Brakiss podszedł i kopnięciem obrócił ofiarę na plecy. Obok niego nie było nikogo. Ewa pozostała w sali tortur w tej samej pozycji, co poprzednio. Cole nie widział żadnego paralizatora ani innego urządzenia, które mogłoby tak całkowicie pozbawić go panowania nad mięśniami.

- Nie doprowadzaj mnie do gniewu po raz drugi, chłopcze -odezwał się mężczyzna. - Bez trudu mógłbym sam cię torturować, ale nie chcę tracić na to czasu.

- To twoja sprawka? - zapytał Cole, a raczej chciał, ponieważ jego nieruchome usta wymówiły tylko coś brzmiącego jak „ooja aa aa?"

- Twój przyjaciel Skywalker nie pochwala takiego wykorzystywania Mocy, ale ja czasami uważam to za konieczne. A teraz, jeżeli odpowiesz na moje pytania, Fardreamerze, uwolnię cię z więzów Mocy.

- Nie mogę odparł Cole.

Z jego gardła wydobyło się znów tylko coś w rodzaju „ee oo ee". Młodzieniec nie mógł nawet mówić. Leżał nieruchomo, całkowicie bezbronny.

- W takim razie zostawiam cię pod opieką Ewy. Jeżeli zdecydujesz się zmienić zdanie, daj jej znać, a ona powiadomi mnie, że zmądrzałeś.

Przeszedł nad ciałem Cole'a i skierował się w głąb korytarza. Młodzieniec czuł, że wstrząsają nim lekkie dreszcze. Nadal nie potrafił zapanować nad mięśniami. Ewa podeszła do niego, a potem pochyliła się i schwyciła za kostkę. Fardreamer nie mógł jej nawet kopnąć.

Szarpnęła i wciągnęła go do sali tortur. Później uniosła tak lekko, jakby był piórkiem, i rzuciła na wklęsłą żebrowaną metalową płytę, podobną do ukośnie ustawionego łoża. Nad płytą widniały dziesiątki obrotowych głowic, zaopatrzonych w świdry, wiertła, frezy, piły i spawarki. Cole znał wszystkie i dobrze wiedział, że większość służy do obróbki metalu.

Kiedy Ewa pochyliła się nad nim, wyglądała, jakby się uśmiechała.

- To twoja ostatnia szansa, człowieku - powiedziała.

Fardreamer jednak nie odzyskał kontroli nad wargami. Nawet gdyby chciał, nie mógłby nic powiedzieć.

Luke przez chwilę odpoczywał, siedząc obok siostry. Mniej wytrzymały mężczyzna już dawno zmarłby z odniesionych ran albo wycieńczenia. Leia była zdumiona, że brat i tak zachował tyle siły.

- Musimy się stąd wynosić - powiedziała.

- Wiem - odparł cicho.

Mimo to sprawiał wrażenie, że na coś albo na kogoś czeka. Leia miała nadzieję, że tym kimś nie jest Kueller.

Objęła brata w pasie, starając się nie dotknąć żadnej z ran na plecach, i pomogła mu wstać. Później przerzuciła jego rękę przez swoje plecy, żeby chociaż trochę ulżyć złamanej nodze dźwigać ciężar ciała. Oboje skierowali się do hangaru.

Kiedy zbliżali się do kadłuba „Alderaanu", dwukrotny dźwięczny kurant ostrzegł ich, że został uruchomiony mechanizm autodestrukcji.

- Mamy problem - szepnęła Leia.

Luke, nie wiadomo skąd, zebrał energię i stanął prosto o własnych siłach. Wyciągnął dwa blastery. Po chwili Leia uczyniła to samo. Później, stąpając na palcach, zniknęła w głębokim cieniu, gęstniejącym obok kadłuba statku.

Rozległ się potrójny kurant. System autodestrukcji wywoływał eksplozję, kiedy sygnał rozbrzmiewał pięciokrotnie. Leia czuła, że zasycha jej w gardle. „Alderaan" dawał jedyną szansę wydostania się z tej opustoszałej dziury.

Rozejrzała się po hangarze, ale nie dostrzegła nikogo. Zauważyła jednak, że na ślady jej stóp, jakie pozostawiła w pobliżu statku, kiedy go opuszczała, nakłada się kilka, a może nawet kilkanaście śladów innych stóp. Zwęglone miejsce w pobliżu klapy włazu, powstałe niewątpliwie po strzale z blastera, powiedziało jej, co się stało.

Gdzie mogli kryć się teraz napastnicy?

- Widzisz kogoś, Luke'u? - zapytała.

Brat pokręcił głową. Wyglądał na roztargnionego, jakby wsłuchiwał się w dolatujące z bardzo daleka dźwięki muzyki. Leia widziała już taki wyraz na jego twarzy, po tym, kiedy Luke stracił rękę, walcząc w dolnych rejonach Miasta w Chmurach. Nigdy się nie dowiedziała, czy ten wyraz oznaczał, że brat odczuwa silny ból, czy może wsłuchuje się w jakieś dźwięki, brzmiące chyba tylko w jego głowie.

Wówczas wyczuwał bliską obecność Vadera.

Czyżby teraz uświadamiał sobie bliskość Kuellera?

Z wnętrza „Alderaanu" rozległy się cztery melodyjne sygnały. Leia pomyślała, że teraz albo nigdy. Musiała się zdecydować, co ocalić: statek czy siebie.

Wymierzyła blastery w kadłub i podbiegła do włazu. Pozwoliła, żeby skanery zapoznały się z rysunkiem jej linii papilarnych i źrenicą oka, a także głosem, kiedy wypowiadała słowa wewnętrznego szyfru. Kiedy właz stanął otworem, rozległ się pierwszy kurant ostatniego, pięciodźwiękowego cyklu.

Po sekundzie się urwał.

Leia czuła, że jej serce wali jak młotem. Na razie nikt do niej nie strzelał. Ktokolwiek usiłował się wedrzeć do wnętrza statku, zrezygnował i uciekł, usłyszawszy, że włączył się system autodestrukcji.

Leia otworzyła umieszczony obok klapy włazu panel kontrolny i wyłączyła urządzenie wywołujące eksplozję.

Później wychyliła głowę przez właz i krzyknęła:

- Luke'u!

Nie odpowiedział. Leia nawet nie widziała go w ciemnościach, panujących w hangarze.

- Luke'u! Pospiesz się!

Nadal nic. Czyżby zemdlał, ostatecznie pokonany przez ból i wyczerpanie?

Musiała zejść na płytę lądowiska i odnaleźć go.

Zeskoczyła i w tej samej sekundzie usłyszała skwierczenie ostrza świetlnego miecza. Sięgnęła do pasa. Rękojeść jej broni wisiała na zwykłym miejscu. Luke nie miał miecza.

Poczuła, że jej serce bije przyspieszonym rytmem. Tylko jeszcze jedna władająca Mocą osoba na Almanii potrafiła posługiwać się bronią rycerzy Jedi.

Kueller.

ROZDZIAŁ 48

Z zostawionej przez Leię wiadomości wynikało, że zabiera „Alderaan" i leci na Almanię. Później uzupełniła ją krótką informacją na temat Wedge'a i jego floty. Mimo to Han, chociaż bardzo się starał, nie potrafił odnaleźć „Alderaanu" pośród roju statków latających w pewnej odległości od „Sokoła". Nawet nie chciał myśleć o tym, ile szczątków i śmieci może krążyć wokół nich w przestworzach.

Siedział w sterowni obok Chewiego, a na fotelu ustawionym za ich plecami usiadła Mara Jadę. Wciąż jeszcze była blada i chyba nie w pełni odzyskała siły. Twierdziła, że isalamiry, mimo iż umieszczone w największej możliwej odległości od sterowni, nadal pozbawiają ją części władzy nad Mocą.

Han doszedł do wniosku, że to wszystko coraz bardziej mu się podoba.

- Chewie - powiedział. - Postaraj się nawiązać łączność z jakimś statkiem Nowej Republiki. Chcę wiedzieć, gdzie znajduje się Leia.

- Nie widziałam jej statku w przestworzach, kiedy wyskoczyliśmy z nadprzestrzeni - odezwała się Mara.

Chewbacca zignorował słowa kobiety i przycisnąwszy jakiś guzik, włączył nadajnik komunikatora. „Sokół" unosił się w pobliżu „Szalonego Karrde'a". Talon wciąż jeszcze zwlekał z dokonaniem skoku w nadprzestrzeń. Wszystko przemawiało za tym, że coś go zatrzymuje.

- Myślałem, że chciał umknąć, by ratować skórę - zauważył Solo.

Mara się uśmiechnęła.

- Przypuszczam, że raczej interesuje go ratowanie mojej - odparła tajemniczo.

- Wspaniale - mruknął Han.

Chewie, który uzyskał połączenie, burknął coś na temat tego, że nikt nie widział Leii od czasu, kiedy rozpoczęła się bitwa.

- Nie ma rady - odezwał się Solo. Oddalił się od „Szalonego Karrde'a", po czym zatoczył łuk i skierował się ku Almanii. - Omieć powierzchnię promieniem skanera, Chewie. „Alderaan" wysyła charakterystyczny sygnał namiarowy. Znajdziemy go, jeżeli w ogóle wylądował.

Wielka, kosmata dłoń Chewiego zawisła nad pulpitem kontrolnym konsolety. Mara odchyliła się na fotelu.

- Umrzecie, zanim Kueller pozwoli wam wylądować na tej planecie - oświadczyła.

- Wątpię w to, złotko - odparł Solo. - Od samego początku chciał mieć mnie żywego.

Mara nie potrafiła znaleźć żadnej odpowiedzi. Tymczasem Chewbacca nie ustawał w poszukiwaniach. Han skierował „Sokoła" w taki sposób, żeby przelecieć wysoko nad toczącymi bitwę jednostkami.

A sytuacja w dole wyglądała paskudnie. Gwiezdne niszczyciele zostały wprawdzie poważnie uszkodzone, ale nie wycofywały się z walki. W przestworzach krążyły roje imperialnych maszyn typu TIE, z którymi walczyły myśliwce typu A i B. Han nie widział jednak żadnych X-skrzydłowców. Jeden z kalamariańskich krążowników Nowej Republiki został zniszczony. Pozostawały już tylko dwa.

- Nie myśl teraz o tym, Solo - odezwała się Mara. - Albo polecisz na ratunek żonie, albo ocalisz flotę.

Han wiedział o tym, ale słysząc słowa kobiety uświadomił sobie, jak bardzo jest bezradny. Nagle kątem oka dostrzegł, że coś śmignęło w przestworzach obok „Sokoła".

- Myśliwiec typu TIE na kursie dwa-zero-dziewięć - powiedział. - Chewie, przejmij stery. Idę do wieżyczki działka.

- Idę z tobą - oznajmiła Mara.

Han wspiął się do górnej wieżyczki, a kobieta zeszła do podobnej, umieszczonej w dolnej części frachtowca. Solo usiadł na obrotowym fotelu, włożył hełm z mikrofonem i słuchawkami i przygotował urządzenie celownicze. Zobaczył nieprzyjacielski myśliwiec, zataczający łuk na tle usianych gwiazdami przestworzy.

- Jesteś gotowa, Maro? - zapytał. - Tak.

- W porządku - powiedział. - Uważaj.

Maszyna typu TIE przeleciała nad „Sokołem", plując strugami śmiercionośnych strzałów. Han obrócił się z fotelem, wymierzył i zaczął strzelać. W tej samej chwili mroki przestworzy przecięły czerwone smugi energii, wystrzelone przez Marę.

Myśliwiec eksplodował i zamienił siew oślepiająco białą kulę ognia.

- Trafiłam go! - krzyknęła kobieta.

Na prawo od wieżyczki działka Hana pojawiły się dwa następne myśliwce TIE. Później trzy inne przeleciały nad głową Hana i trzy pod wieżyczką działka, obsługiwanego przez Marę. Kolejne dwa nadleciały od strony lewej burty.

- Chewie! - krzyknął Han, starając się mierzyć i strzelać do wszystkich celów naraz.

Na szczęście Wookie był zbyt wytrawnym asem, aby pozwolić pilotom nieprzyjacielskich maszyn zamknąć pułapkę. „Sokół" leciał przez chwilę poprzednim kursem, a potem niespodziewanie zrobił unik i prześlizgnął się między myśliwcami.

Ich piloci, zapewne pamiętając jeszcze walkę z mniejszymi maszynami typu A, dopiero po kilku chwilach zrozumieli, co się stało.

- Chewie, zawróć! - krzyknął Solo.

Chewbacca zatoczył idealny łuk, a w tym czasie Han i Mara wzięli na cel dwa myśliwce typu TIE. Oba eksplodowały, zanim pięć innych maszyn zdążyło nadlecieć im na pomoc.

- Strasznie dużo lata ich w przestworzach - stwierdziła kobieta.

- Z pewnością Kueller wydał na nie fortunę - odparł Solo. - Nikt nawet za czasów Imperium nie rzucał tylu myśliwców naraz do walki.

Ze sterowni doleciało przeciągłe wycie Chewiego. W stronę „Sokoła" nadlatywała następna grupa maszyn wroga.

- Co on powiedział? - zainteresowała się Mara.

- Twierdzi, że nieprzyjaciel kieruje przeciwko nam myśliwce, biorące udział w tamtej walce. - odparł Han. - Twój brzydki mały gość z koszmarnych snów musi wiedzieć, że przylecieliśmy.

Czuł, że po twarzy spływają mu strużki potu. Mięśnie ramion bolały od ściskania rękojeści działka. Tyle razy obracał się razem z fotelem, że nie potrafiłby powiedzieć, w jakim położeniu względem sterowni znajduje się jego ciało. Spodziewał się, że i tak to nie ma znaczenia.

- Mówiłeś, iż chce cię mieć żywego - odezwała się Mara.

- Chciał! - odkrzyknął Solo.

Starał się trafić pięć myśliwców typu TIE naraz. Przestrzelił skrzydło jednemu, który wirując, zniknął w mrokach przestworzy. Pilot drugiego, nie przestając strzelać, przeleciał nad „Sokołem". Większość laserowych błyskawic odbijała się jednak o ochronne energetyczne pola.

Pilot trzeciej nieprzyjacielskiej maszyny wypuścił całą serię śmiercionośnych strzałów. Kilka przedarło się przez pola osłon. We wnętrzu „Sokoła" coś eksplodowało.

- Co to było, Chewie? - wrzasnął Solo.

Chewbacca zaryczał coś, z czego wynikało, że frachtowiec utracił część energetycznej osłony.

- Chewie, to było coś więcej niż siłowe pole!

Wookie znów ryknął. Zwijał się jak w ukropie i niemal zdołał naprawić uszkodzenie, ale nie miał czasu nic więcej powiedzieć. W końcu uczyniła to Mara.

- To było moje działko - powiedziała.

- Nic ci nie jest?

- Jeżeli można nazwać niczym poparzenia trzeciego stopnia -odparła. - W każdym razie dłonie są całe i zdrowe.

- Wejdź na górę i pomóż Chewiemu pilotować „Sokoła" - polecił Solo, nie bardzo wiedząc, czy uwierzyć w te oparzenia. - Będziemy musieli przelecieć dokładnie nad jednym z tych gwiezdnych niszczycieli. Miejmy nadzieję, że nikt nie zwróci na nas uwagi.

- Nadzieja jest niebezpieczną rzeczą, Solo.

Han nie odpowiedział. Nie przestawał strzelać, mimo iż miał wrażenie, że od wibracji działka drętwieją ręce i reszta ciała. Tymczasem myśliwce typu TIE roiły się wokół „Sokoła" jak rozzłoszczone owady, ale błyskawice ich strzałów odbijały się od ochronnych pól. Widocznie Chewiemu udało się w końcu naprawić generator.

A może nie?

Kolejny strzał dotarł do celu. „Sokół" zakołysał się z burty na burtę. Chewbacca wył, Mara klęła, a Han stwierdził, że znalazł się do góry nogami w porównaniu z położeniem, jakie zajmował jeszcze przed chwilą. Pomyślał, że gdyby nie był przypięty do fotela, zapewne obijałby się po całej wieżyczce jak piłka.

- Jakie uszkodzenia, Chewie? - zapytał. Wookie zawył coś w odpowiedzi.

- Wiem, że to nie twoja wina. Chcę tylko zapytać, co zostało uszkodzone!

- Wyrzutnie rakiet udarowych - odpowiedziała, jak poprzednio, Mara. - I podziękuj Chewiemu za to, że wykazał się przytomnością umysłu. Kiedy zorientował się, że strzał trafił w wyrzutnie, natychmiast pozbył się pocisków.

- Och, to wspaniale - mruknął bez cienia entuzjazmu Solo. - Mam być mu wdzięczny za to, że pozbawił nas części uzbrojenia. - Mówiąc to, nie przestawał strzelać. Trafił jedną nieprzyjacielską maszynę typu TIE, która złamała szyk i wirując, oddaliła się od pozostałych. - Powiedz mu, żeby jak najszybciej naprawił ten generator.

„Sokół" wyrównał lot i skierował się ku gwiezdnemu niszczycielowi.

- Hej, Chewie! - powiedział nagle Han. - Wycofuję się z tego planu. Obierz kurs na planetę.

Chewbacca warknął coś w odpowiedzi.

- W przestworzach nie ma prostych linii - odparł Solo. - Jeżeli musisz, przeleć nad nim, obok albo pod nim. Nie obchodzi mnie, że znalazł się na naszym kursie.

Wookie zaryczał.

- Nie mogli pochwycić nas promieniem ściągającym - odrzekł Han, nie wierząc, żeby to była prawda. — Sprawdź jeszcze raz wskazania przyrządów.

- Wygląda na to, że jego dowódca nie chce, byśmy lecieli na Almanię, Hanie - odezwała się Mara.

Solo otarł ramieniem pot z czoła. Rzeczywiście, widział czeluść otwartego hangaru niszczyciela. Wiedział, że za chwilę zostaną wessani do środka, a tam staną oko w oko z oddziałem szturmowców...

Gdyby tylko mógł porozumieć się z Leią.

Przypomniał sobie, w jaki sposób Luke, kiedy przyszło mu zmierzyć się z gwiezdnym niszczycielem, poradził sobie w podobnej sytuacji. Wystrzelił protonowe torpedy w taki sposób, żeby poleciały torem promienia przyciągającego. Torpedy trafiły do wnętrza nieprzyjacielskiego statku, wskutek czego niszczyciel eksplodował.

Niestety, „Sokół" nie dysponował już takim rodzajem uzbrojenia.

Han wiedział, że laserowe działko nie wyrządzi wystarczająco dużych zniszczeń. Może jednak strzały sparaliżują załogę chociaż na chwilę; może zniszczą generator promienia ściągającego i uniemożliwią dowódcy nieprzyjacielskiego statku puszczenie się w pościg za „Sokołem"? Może dzięki temu wzrosną szansę dotarcia na Almanię i odnalezienia Leii? Chewbacca znów coś zaryczał.

- Po jednym statku na raz, Chewie - odezwał się Solo. - Zajmiemy się tym nowym dopiero wówczas, kiedy zacznie do nas strzelać.

Miał nadzieję, że nie będzie musiał zmieniać zdania. Nowa jednostka, którą zauważył Chewie, zbliżała się od strony rufy. Mogła stać się jeszcze większym zagrożeniem.

- Czy nie masz żadnej innej broni na pokładzie tej łajby? - krzyknęła z dołu Mara.

Han obrócił się z fotelem, posłał kilka krótkich serii ku przelatującym obok „Sokoła" dwóm myśliwcom typu TIE, a potem zawołał:

- Zostało nam już tylko jedno laserowe działko, jeżeli nie liczyć mnóstwa blasterów. Czy chciałabyś otworzyć górny luk, wspiąć się na wierzchołek „Sokoła" i zacząć strzelać z blastera? Jestem pewien, że Chewie znajdzie trochę czasu i obwiąże cię liną, żebyś stamtąd nie zleciała.

Chewbacca zaryczał.

- Daruj sobie sarkazm, Solo - odezwała się Mara. - Chciałam tylko na coś się przydać.

- W takim razie zajmij się szukaniem Leii. Jeżeli jej tam nie ma, nie mam po co lecieć na Almanię.

Skierował lufy działek w górę - przynajmniej względem miejsca, w którym siedział - w ten sposób, że siedzenie fotela odchyliło się niemal do poziomu. Skupił uwagę na jednym myśliwcu typu TIE i strzelał, strzelał, strzelał, aż nieprzyjacielska maszyna zamieniła się w dymiące szczątki.

- Ile czasu potrwa, zanim dolecimy do tego niszczyciela? - zapytał.

- Prawie dolecieliśmy! - odkrzyknęła w odpowiedzi Mara.

Chewie zaczął warknięciami odliczać sekundy, jakie pozostawały do chwili oddania strzału. Han wiedział, że jego błyskawice nie odniosą takiego samego piorunującego skutku, jakim kiedyś było zniszczenie Gwiazdy Śmierci. Co najwyżej roztrzaskają kilka transpastalowych płyt, zrzucą z foteli kilku oficerów i zwęglą jedno czy dwa przepierzenia.

Mimo to postanowił skorzystać z pomocy celowniczego komputera. Posługując się prawą dłonią, wpisał do pamięci zestaw odpowiednich współrzędnych, ale nie przestał posyłać lewą śmiercionośnych błyskawic. Myśliwce typu TIE roiły się wokół „Sokoła", okrążając go, zachodząc z góry i boków i stwarzając coraz większe zagrożenie. Ich piloci zapewne sądzili, że ofiara, przyciśnięta niemal do samego do kadłuba niszczyciela, już się im nie może wymknąć.

Chewie warknął głośniej, kończąc odliczanie.

Han wpatrzył siew ekran celowniczego komputera.

- Pospiesz się, bo inaczej nie trafisz! - krzyknęła z dołu Mara. Han ją zignorował, skupiając całą uwagę na celowaniu. Kiedy krzyż celowniczy znalazł się dokładnie na tle ciemnego otworu hangaru, przycisnął spust i posłał długą, nieprzerwaną wiązkę. W następnej chwili odepchnął na bok ramię z celowniczym komputerem. Wiązka energii podążyła śladem promienia ściągającego i zniknęła w czeluści hangaru niszczyciela. Han usłyszał stłumiony odgłos eksplozji, która chyba musiała wstrząsnąć całym statkiem.

- To wszystko, na co mogliśmy liczyć - powiedział. - Wykorzystajmy tę chwilę zaskoczenia i...

I wówczas gwiezdny niszczyciel eksplodował. Zamienił się w tysiące płonących szczątków. Iskry i rozżarzone kawałki metalu poszybowały we wszystkie strony, a o osłony „Sokoła" uderzył grad odłamków.

- Chewie! Zabierz nas stąd! - krzyknął Solo.

Nieprzyjacielskie maszyny typu TIE także zawróciły. Ich piloci starali się uniknąć trafienia przez jakąś bryłę metalu. Han odpiął pasy, zeskoczył z wieżyczki i pobiegł do sterowni, wznosząc radosne okrzyki.

- To nie była twoja robota, Solo - odezwała się na jego widok Mara. Uniosła rękę i pokazała luksusowy jacht, unoszący się nad ich głowami. - Jemu możesz podziękować.

Han uderzeniem dłoni wcisnął jakiś guzik na kontrolnym pulpicie konsolety.

- Karrde! -zawołał. - Myślałem, że już odleciałeś!

- Nie znoszę, kiedy omija mnie okazja uczestniczenia w prawdziwej walce. - Głos Karrde'a, wyraźnie słyszalny mimo trzasków zakłóceń, wydobywał się z głośnika komunikatora. - Leć teraz na tę planetę. Będę cię osłaniał.

- Nie składa takiej propozycji codziennie - zauważyła kobieta. - I nie musi składać jej po raz drugi. - Han opadł na fotel pilota. — Znalazłaś już Leię? - zapytał, zwracając się do Mary.

- Nie - odparła. - Będziemy lecieli na wyczucie.

- Myślałem, że isalamiry zakłócają działanie twoich zmysłów Jedi - stwierdził Solo.

Mara wzruszyła ramionami.

- Miejmy nadzieję, że nie do końca - powiedziała.

Iiiiooo-uit!

A zatem robot, toczący się na czele innych, musiał go zauważyć.

- Artoo! - krzyknął uradowany Threepio. - Artoo-Detoo, czy to ty?

Idący przodem android-gladiator potrząsnął nim z całej siły.

- Mówiłem ci, żebyś się zamknął!

- Uczyniłbym to, gdybym sądził, że nadal panujesz nad sytuacją - odparł Threepio. - Ośmielam się jednak twierdzić, że wkrótce będziesz miał kłopoty.

Android-gladiator obrócił głowę. Jego koledzy, którzy poszli zobaczyć, co się dzieje, nie zdążyli zrobić użytku z umieszczonych w torsach laserowych działek. Właśnie byli miażdżeni o ściany korytarza przez setki przejeżdżających obok nich astronawigacyjnych robotów.

- Artoo! - krzyknął Threepio.

- Sprowadzić posiłki - odezwał się gladiator do stojącego w pobliżu innego strażnika. - I to natychmiast. Pozostali - ognia!

Laserowe działka innych gladiatorów obudziły się do życia i od ścian korytarza zaczęły odbijać się oślepiające błyskawice. Powietrze wypełniło się jękami i piskami robotów. Pojawiły się kłęby dymu z płonących podzespołów. Mimo to fala astronawigacyjnych robotów nie przestała przelewać się korytarzem.

- Artoo! - wrzasnął złocisty android. Przestał widzieć partnera w korytarzu, wypełniającym się kłębami dymu. - Artoo-Detoo, gdzie jesteś?

- Jeszcze jedno słowo - odezwał się dowódca androidów-gladiatorów - i rozszarpię cię na kawałki.

Threepio miał jednak dość tych pogróżek.

- Nie, nie zrobisz tego! - powiedział, po czym wyszarpnął jedną rękę z uścisku chwytaków trzymającego ją strażnika. Gladiator wystrzelił z działka, ale złocisty android się uchylił, a laserowe smugi trafiły w korpus innego strażnika, trzymającego drugą rękę Threepia. Gladiator wrzasnął, a jego krwistoczerwona powłoka okryła się jadowicie zieloną mgiełką, jaskrawię świecącą w mrokach zasnutego dymem korytarza. W tej samej chwili Threepio, który mógł posługiwać się prawą ręką, wyszarpnął lewą i zniknął w kłębach unoszącego się dymu.

W pobliżu jego głowy przemknęło kilka świetlistych błyskawic; odbijając się od ścian, poszybowały w mroki korytarza. Gladiatorzy, którzy nie zostali zmiażdżeni przez falę toczących się robotów, w ciemnościach tunelu świecili jak zapalone pochodnie. Threepio bez trudu podkradł się do kilku od tyłu i pchnął tak silnie, że stracili równowagę i zwalili się na posadzkę.

- Artoo! - krzyczał raz po raz, kierując się w stronę umykających robotów. - Artoo!

Iiiiooo-uit!

Gwizd rozległ się z lewej strony, z głębi korytarza krzyżującego się z tym, w którym się znajdował. To mogła być albo pułapka, albo Artoo.

Wyciągnąwszy przed siebie ręce, Threepio skręcił w tamtym kierunku. Strażnicy nie przestawali strzelać, posyłając ogniste błyskawice w kłęby dymu, w których sprawiały niesamowite wrażenie. Bez względu na to, ile jednostek astronawigacyjnych mogło zostać trafionych, w korytarzach nie powinno unosić się tyle dymu.

Chyba że...

Chyba że coś się paliło.

- O rety - mruknął do siebie protokolarny android. - O rety. Dlaczego wszystkie sprawy muszą przybierać coraz gorszy obrót?

O ścianę obok jego głowy odbiło się kilka następnych blasterowych błyskawic. W zadymionym powietrzu rozległy się jęki i piski, ale Threepio był pewien, że tych dźwięków nie wydały trafione astronawigacyjne roboty. Krzyczeli gladiatorzy, porażeni strzałami kolegów-strażników.

Kiedy Threepio skręcił w odnogę korytarza, ujrzał czekającego na niego Artoo. Na jego widok mały robot radośnie zapiszczał i za-kołysał się w obudowie. Wysunął zakończoną chwytakiem końcówkę i wciągnął złocistego partnera jeszcze głębiej, a potem zatrzasnął drzwi, znajdujące się za jego plecami.

Niemal natychmiast dym zaczął się przerzedzać. Okazało się wówczas, że to wcale nie był dym, ale jakiś chemicznie wytwarzany opar, wypuszczany przez setki astronawigacyjnych robotów.

- Szukałem cię, Artoo - powiedział Threepio. - Pan Cole spodziewał się, że będziemy trzymali się razem. Nie powinieneś był wyprawiać się nigdzie beze mnie. To nie...

Artoo skwitował jego uwagi pogardliwym prychnięciem, a później odwrócił się, wytoczył z mrocznej odnogi i ruszył głównym korytarzem, którym zdążyły przejechać setki uwolnionych towarzyszy.

- Nie możesz teraz jechać za nimi - oznajmił protokolarny android. - Lada chwila pan Cole może zostać zabity.

Artoo znieruchomiał, a potem wydał pytające piknięcie.

- Tak jest, musieliśmy jakoś odwrócić ich uwagę od tego, że uciekłeś. Wiesz, na ścianach tamtego lądowiska wisiały dziesiątki napisów, zakazujących androidom zapuszczania się w głąb fabryki. Pan Cole przypuszczał, że masz opracowany jakiś plan. Wysłał mnie w ślad za tobą, mając nadzieję, że może wyniknie z tego coś dobrego. Dochodzę jednak do wniosku, że nasze nadzieje okazały się płonne.

Artoo w odpowiedzi zaświergotał, po czym potoczył się dalej. Threepio podążył za nim.

- Niewdzięcznikiem? Niewdzięcznikiem? Jak możesz mówić, że jestem niewdzięcznikiem?

Artoo odpowiedział całą serią elektronicznych pisków, ale nie przestał podążać za falą uciekinierów. Ostatnie szeregi astronawigacyjnych robotów majaczyły w głębi korytarza niczym wezbrane fale mechanicznego morza.

- Nie sądzę, żeby pan Cole mógł zaczekać, Artoo - ciągnął tymczasem Threepio. - Śmiem twierdzić, że kiedy ostatnio go widziałem, znajdował się w rozpaczliwej sytuacji. Jeżeli ty mu nie pomożesz, ja to zrobię.

Złocisty android odwrócił się na jednej nodze, po czym ruszył w przeciwną stronę tunelu.

Artoo zagwizdał na niego, ale nie był to taki sam przyjacielski gwizd, jakim często zwracał się do niego w przeszłości. Tym razem kryło siew nim żądanie. Threepio postanowił je zignorować.

Dopiero kiedy mały robot zabeczał, złocisty android znieruchomiał.

- Masz rację - powiedział, bardziej do siebie niż do baryłkowatego towarzysza. - Rzeczywiście nie chciałbym sam stawiać czoła Czerwonemu Terrorowi.

Zawrócił i ruszył za znikającym Artoo, który toczył się daleko w przodzie, podążając za falą uciekających towarzyszy. Protokolarny android obejrzał się przez ramię. Niestety, nie widział, czy androidom-gladiatorom udało się pokonać zamknięte drzwi.

- Zaczekaj na mnie! - zawołał. - Zaczekaj! Na! Mnie!

ROZDZIAŁ 49

Luke cofnął się, widząc świetlistą klingę miecza Kuellera. Na razie mężczyzna nie poruszał rękojeścią, ale trzymał ją wyciągniętą poziomo przed sobą. Fałdy czarnej peleryny łopotały za jego plecami, poruszane podmuchami chłodnego, wieczornego wiatru. Kueller był szczupły, bardzo szczupły, i w tym - i tylko w tym - Luke mógł dostrzec zaczątki spustoszeń, jakie w organizmie władcy Almanii zaczynała dokonywać Ciemna Strona Mocy.

Zapadał zmierzch. Jeszcze niedawno, kiedy wychodził z szybu, światło pozwalało dostrzec większość szczegółów krajobrazu, teraz wszystko rozmyło się w półmroku i cieniu. Jedyny blask rzucała tylko jarząca się klinga broni Kuellera.

Skywalker nie bardzo miał się dokąd wycofać. Gdyby postąpił kilka kroków za daleko, oparłby się plecami o mur wieży, z której lochów się wydostał. Nagle oczyma wyobraźni ujrzał błysk - myślowy wizerunek - tak wyraziście, jakby spoglądał na hologram.

Wokół podstawy wieży prowadziła wąziutka ścieżka, którą można było dotrzeć do głównego wejścia. Framuga drzwi wypadła, a w mrocznym otworze...

Kueller zamachnął się klingą i ten ruch roztrzaskał na tysiące świecących punkcików obraz, jaki utworzył się w głowie mistrza Jedi. Skywalker odskoczył w bok. Nie był pewien, czy powinien wyciągnąć jakiś blaster. Wiedział, że dałby wówczas mężczyźnie okazję do ataku, a żaden blaster nie mógł dorównać świetlnemu mieczowi.

- Poddaj się, Skywalkerze - odezwał się Kueller. - Nie masz dość sił, żeby mi się przeciwstawić. Tym razem cię zabiję. A później rozprawię się z twoją siostrą.

Leia! Jego siostra miała przecież miecz świetlny. Luke wyciągnął rękę w jej stronę, ale Kueller natychmiast machnął ostrzem miecza, jakby chciał ją odciąć. Luke uskoczył i w tej samej chwili szybująca w powietrzu rękojeść broni siostry wylądowała dokładnie pośrodku jego dłoni.

Natychmiast Luke wysunął klingę i przez sekundę wsłuchiwał się w kojący nerwy pomruk, jaki zabrzmiał w ciemnościach zapadającej nocy.

- Ach - odezwał się Kueller. - A zatem postanowiłeś stanąć ze mną do walki. Ale uważaj, mistrzu Skywalkerze. Jeżeli przystąpisz do niej z niewłaściwym nastawieniem, bardzo szybko możesz przejść na moją stronę.

- Walczyłem z silniejszymi przeciwnikami niż ty, Kuellerze -odezwał się Luke. Czuł się trochę dziwnie, ściskając rękojeść świetlnego miecza. - I wygrywałem.

- To było dawno, Skywalkerze. Od tamtych czasów pozwoliłeś, żeby uśpiło cię samozadowolenie.

Mężczyzna machnął ostrzem broni, zamierzając od razu zabić przeciwnika. Luke nadstawił uniesioną klingę i odparł atak. Ciemności rozjaśnił jaskrawy błysk. Posypały się iskry, którym towarzyszyło skwierczenie krzyżujących się ostrzy.

Nagle Kueller odwrócił się jak użądlony i wymachując świetlistą klingą, odbił kilka blasterowych błyskawic. Zza framugi otwartych wrót hangaru ukazała się twarz Leii.

- Zostaw go, Kuellerze! - krzyknęła kobieta. - To na mnie ci zależy, nie na nim!

Pośmiertna maska mężczyzny rozjarzyła się, jakby oświetlona jakimś wewnętrznym blaskiem. Uśmiech, który się na niej pojawił, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej złowieszczego niż kiedykolwiek.

- Prawdę mówiąc, pani przewodnicząca, zależy mi na wszystkich członkach twojej rodziny. Jeżeli ich zabiję, pozbawię galaktykę prawdziwych Jedi.

Luke postąpił mały krok w stronę Kuellera. Ostrze broni mistrza Jedi nie zgasło; nadal uspokajająco buczało. Skywalker chciał jednak, żeby mężczyzna walczył z nim, a nie z jego siostrą. Leia nie była jeszcze gotowa.

- Prawdę mówiąc, Kuellerze - odezwał się, powtarzając jego słowa - w tej chwili galaktykę zamieszkują dziesiątki rycerzy Jedi.

- Ale nie mistrzów Jedi, Skywalkerze.

- Jest ich więcej, niż możesz sobie wyobrazić - odparł Luke, myśląc o Calliście. Mimo iż kobieta nie potrafiła władać Mocą, mogłaby stoczyć z władcą Almanii równorzędną walkę.

Kueller odwrócił się w stronę Luke'a, a Leia skorzystała z okazji i znów strzeliła. Nie spoglądając w jej stronę, mężczyzna odbił ostrzem miecza błyskawice, które poszybowały w bok, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Następnie, posługując się Mocą, wyszarpnął blaster z jej palców. Broń skoczyła w powietrze, po czym eksplodowała kilka stóp nad jej głową.

- Jeżeli posłuży się pani jeszcze jednym, sprawię, że eksploduje w pani dłoni - powiedział.

- Podobają ci się eksplozje, prawda, Kuellerze? - zapytała Leia. Luke uczynił wysiłek, by się nie uśmiechnąć. Siostra starała się odwrócić uwagę mężczyzny, żeby brat mógł go zaatakować. Tymczasem to nie było takie proste. Kueller tak owładnął jego umysłem, że Luke nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Nie był pewien, czy zamierza tylko się bronić, czy też walczyć z przeciwnikiem, powodowany złością albo nienawiścią. Jeżeli tak wyglądała prawda, pomagałby Kuellerowi porastać w siły.

I tak zresztą wyglądało na to, że mężczyzna staje się coraz silniejszy, co do pewnego stopnia usprawiedliwiałoby podejrzenia Skywalkera.

- Niewielkie eksplozje, pani przewodnicząca - odparł władca Almanii, ponownie stykając ostrze miecza z klingą przeciwnika. - Duże potrafią zniszczyć zbyt wiele cennych przedmiotów.

Leia stanęła w otworze hangaru. Nie wyciągała broni.

- Nawet jeżeli nas pokonasz, Kuellerze, nie zdołasz zabić pozostałych rycerzy Jedi - powiedziała. - Ładunki wybuchowe, które umieściłeś we wnętrzach androidów, nie eksplodują. Unieruchomiliśmy automaty.

- Doprawdy to zrobiliście? - zapytał mężczyzna kpiącym tonem. Luke czuł fizyczny opór, jaki stawiała jego klinga ostrzu broni przeciwnika. Zrozumiał, że w tej walce jeden z nich odniesie zwycięstwo nie tylko za pomocą miecza, ale i siły woli. To właśnie owe siły, oświetlając okolicę drżącym blaskiem, nie pozwalały energetycznym ostrzom się rozłączyć. - A zatem udało ci się powiadomić wszystkie rozwinięte planety o niebezpieczeństwie, jakie stanowią androidy, pani przewodnicząca? Jeżeli nie, wydam rozkaz zniszczenia automatów i zaczerpnę wystarczająco dużo siły, aby pokonać was wszystkich.

Luke poczuł, że jego ciałem wstrząsnęły zimne dreszcze. Życie wszystkich istot, które zginana tych światach... Życie miliardów istot, które nie znaczyły dla Kuellera więcej niż haust powietrza, kęs pożywienia czy zwiększony poziom adrenaliny. Ogarnął go gniew: gwałtowny, ślepy, niepohamowany. To on stworzył tego potwora. To on, Luke, wskutek własnej arogancji dostarczył Kuellerowi wszelkich narzędzi, jakich mężczyzna potrzebował, żeby zniszczyć całą galaktykę. Gdyby Luke nie opowiadał wszystkim uczniom tyle na temat Ciemnej Strony; gdyby raz po raz ze szczegółami nie ostrzegał, aby nie kroczyli szybką i łatwą ścieżką, Kueller pozostałby Dolfem, a nie przesiąkniętą nienawiścią istotą, dumnie noszącą pośmiertną maskę i odnoszącą się do życia w taki sposób, w jaki przemytnicy traktują skradzione towary.

Kueller wyszczerzył zęby w ponurym uśmiechu. Klinga jego świetlnego miecza oderwała się od ostrza mistrza Jedi i z sykiem przecięła powietrze - Luke odskoczył w bok, chociaż jego plecy przeniknął impuls bólu, który po chwili ogarnął całe ręce.

Poczuł, że przeciwnik nagle stał się jeszcze silniejszy.

- Kuellerze! - krzyknęła Leia.

Wyciągnęła następny blaster. Mężczyzna zwrócił na nią uwagę i w tej samej chwili Luke zadał pchnięcie, mierząc w bok władcy Almanii. Zanim Kueller zdążył się odwrócić, koniec ostrza broni Skywalkera go zranił.

Popłynęła krew. Zbyt łatwo. Skywalker stwierdził, że miecz świetlny w jego dłoni porusza się tak szybko i pewnie jak nigdy dotąd.

Blaster Leii zaczynał się czerwienić w jej dłoni. Kobieta odrzuciła go na bok i nie czekając, aż broń eksploduje, skoczyła w przeciwną stronę.

Tymczasem Kueller, zwrócony znów w stronę mistrza Jedi, rzucił się do ataku. Zadawał cios za ciosem, to atakując, to się broniąc. Świetliste ostrza raz po raz zwierały się i krzyżowały, głośno skwiercząc i posyłając we wszystkie strony snopy iskier. Zupełnie jak wówczas, kiedy Luke toczył walkę z Vaderem. Z otworów pośmiertnej maski mężczyzny wydobywał się syk oddechu, ale to nie był taki sam stentorowy odgłos, jaki wydawała maska Czarnego Lorda Sithów.

Kojarzył się raczej z chrapliwym sykiem oddechu Imperatora Palpatine'a.

Luke zachwiał się, zdumiony siłą kolejnego ataku Kuellera, i z trudem zdążył odskoczyć na bok. Złamana noga raz po raz dawała za wygraną pod ciężarem ciała, ale Luke zmusił kostkę, żeby okazywała posłuszeństwo jego woli. Pojedynek przeniósł się na otaczającą podstawę wieży alejkę, którą ujrzał w dziwnym przebłysku świadomości na początku walki. Na ziemi wokół nich leżało mnóstwo kamieni, wypadłych z murów wieży. Jeżeli nie liczyć blasku, rzucanego przez klingi świetlnych mieczy, widać było jedynie jaśniejsze plamy na obu końcach ścieżki. Luke nigdzie jednak nie widział Leii.

„Wykorzystaj uczucia agresji, chłopcze! Tak! Niech płynie przez ciebie nienawiść!"

Kueller zamachnął się energetyczną klingą. Mistrz Jedi uskoczył i ostrze rozłupało pobliską skałę. Mężczyzna stał się jeszcze silniejszy. O wiele silniejszy niż na początku walki. Jego siła rosła dosłownie z sekundy na sekundę. Luke czuł, że jego mięśnie, zmęczone nieustannym odbijaniem ciosów ostrza broni Kuellera, z wolna zaczynają odmawiać posłuszeństwa.

Nagle Kueller się roześmiał. W ciemnościach rozległ się dobrze znany, bulgoczący chichot. Chichot Imperatora; pozbawione radości krztuszenie się osoby, zniewolonej przez Ciemną Stronę.

Podsycane nienawiścią, gniewiem i przerażeniem.

To Skywalker sprawiał, że Kueller porastał w siły. Winę ponosiło nastawienie, z jakim mistrz Jedi przystąpił do walki. Winna była nienawiść i obwinianie siebie za to, że stworzył takiego potwora - ucznia, który przemienił się w uosobienie zła. To wszystko sprawiało, że potwór stawał się coraz potężniejszy.

Kueller zadał cios tak silny, że fontanny iskier oświetliły całą okolicę. Luke zdołał odeprzeć atak. Odparł także następny. I następny. Nie potrafił jednak wyrwać się z zaklętego kręgu gniewu i nienawiści. Gdy się bronił, Kueller porastał w siły, a gdy zaczynał atakować, jego przeciwnik stawał się jeszcze silniejszy.

Luke spojrzał w stronę majaczącego w ciemnościach wylotu alejki.

Nie ujrzał tam Leii.

A zatem musiał sam nadal walczyć z potworem, którego kiedyś stworzył. Nieposłusznym uczniem. Vaderem, który stał się takim samym nieposłusznym uczniem Bena.

Vader.

Ben.

Luke wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nagle zorientował się, że wie, co robić, żeby wyrwać się z zaklętego kręgu.

Wedge przyglądał się, jak „Sokół" znika na tle tarczy Almanii. Luksusowy jacht, który został zidentyfikowany jako „Szalony Karrde", przyłączył się do walki. Strzelając ze wszystkich laserowych działek, brał w niej udział, walcząc po stronie Nowej Republiki. Wedge nie był pewien, kim jest właściciel jednostki, i w tej chwili nie zawracał sobie tym głowy. Przegrywał bitwę. Cieszył się z każdej pomocy, bez względu na to, kto mu chciał jej udzielić.

Jego okręt został poważnie uszkodzony. Na kilku pokładach szalały pożary. Dziwnym zrządzeniem losu jednak mostek ze stanowiskiem dowodzenia nie został trafiony bezpośrednim strzałem.

Nie dysponował w odwodzie żadnymi myśliwcami typu A ani B, które mógłby rzucić w wir walki, a liczba nieprzyjacielskich maszyn typu TIE chyba jeszcze się zwiększyła. Okręt generała Ceousy, bezradnie dryfujący w przestworzach, sprawiał wrażenie pozbawionego wszystkich rodzajów broni.

Krążownik „Tatooine" eksplodował. Pełne przerażenia wrzaski ginących ludzi, jakie Antilles słyszał w głośniku komunikatora, zapewne będą prześladowały go do końca życia.

Wedge spodziewał się, że jego statki mogą zmierzyć się z dysponującymi dużą siłą ognia jednostkami wroga, ale nigdy nie oczekiwał po nieprzyjacielskich żołnierzach takiego zdecydowania, takiej niezłomnej woli walki i chęci zwycięstwa za wszelką cenę. Wydawać by się mogło, że podwładnych Kuellera nie obchodzi to, czy przeżyją, czy zginą, byle tylko walka zakończyła się ich zwycięstwem. Nie miał pojęcia, jaki dowódca potrafiłby przemienić żołnierzy w tak bezmyślne istoty. Ani Thrawnowi, ani Daali, ani nawet samemu Imperatorowi nie udało się nakłonić ani zmusić żołnierzy do takiego bezgranicznego poświęcenia. Czasami odnosił wrażenie, że okręty wroga są obsługiwane nie przez żywe istoty, ale przez androidy.

Wedge spojrzał na androida pochylającego się w pobliżu konsolety. Przypomniał sobie ostrzeżenie Luke'a, aby unieruchomić wszystkie automaty.

- Selo - powiedział. - Chcę, żeby ten android został natychmiast wyłączony.

- Ależ, panie generale, nie możemy pozwolić sobie, żeby jego pracę wykonywał jakiś człowiek.

- Oczywiście, że możemy, i to niejeden, lecz kilku, jeżeli zaistnieje taka potrzeba.

Tajemnica kryła się w androidach. Wedge liczył na to, że odkryje ją, nie przestając toczyć walki.

Myśliwce typu TIE krążyły nad „Szalonym Karrde'm" niczym muchy nad psującym się mięsem. Właściciel jachtu nie przestawał strzelać do nich, raz po raz niszcząc jakąś maszynę, ale na miejsce wyeliminowanych z walki nadlatywały następne. Gwiezdne niszczyciele zbliżały się do kalamariańskiego krążownika, dowodzonego przez generała Ceousę.

Gdyby Wedge był androidem, trzymałby się ślepo uprzednio ustalonego harmonogramu albo planu walki - aż do zwycięstwa. Nie wykazałby żadnej inicjatywy ani nie zwracałby uwagi na ponoszone straty.

A więc to on popełnił błąd. Postępował zgodnie z uprzednio ustalonym planem, mimo iż wszystko wskazywało na to, że poniesie klęskę.

- Ginbothamie - odezwał się szorstko. - Chciałbym, żebyś zaczął strzelać do „Szalonego Karrde'a".

- Słucham, panie generale? - zapytał Hig, jakby nie dosłyszał rozkazu przełożonego.

- Proszę otworzyć ogień do „Szalonego Karrde'a". Proszę chybić, ale niech strzał sprawi wrażenie, że celem był luksusowy jacht. Później proszę przestawić celownik i postąpić w ten sam sposób z „Kalamarem", krążownikiem dowodzonym przez generała Ceousę.

- Chce pan, żebym strzelał do naszych statków, panie generale?

- Tak jest, do naszych statków, żołnierzu -potwierdził Wedge.

Chwycił ochroną poręcz, żałując, że nie może zwierzyć się dowódcom innych jednostek z przeczucia, które nagle go ogarnęło. Pomyślał, że na razie będą musieli zadowolić się wykonywaniem jego rozkazów.

Pierwsza błyskawica rozjaśniła mroki przestworzy. Przeleciała nisko, o włos chybiając zarówno „Szalonego Karrde'a", jak i przelatujący pod nim myśliwiec typu TIE.

- Proszę nie przerywać ognia - rozkazał Antilles.

Druga czerwona smuga poszybowała w stronę statku Karrde'a. Nieznacznie chybiła i jacht, i nieprzyjacielskie maszyny typu TIE.

- Właśnie otrzymujemy wiadomość z „Szalonego Karrde'a", panie generale.

- Chcę jej wysłuchać - odparł Wedge, zbierając się w sobie, ponieważ był pewien, co usłyszy.

- Co wy tam wyprawiacie? Usiłuję wam pomóc, durnie!

Mówił mężczyzna. Sprawiał wrażenie rozgniewanego. Niezwykle rozgniewanego.

- Będzie odpowiedź, panie generale? Wedge odszedł od konsolety komunikatora.

- Proszę teraz ostrzelać krążownik generała Ceousy.

- Co takiego? Panie generale, czy pan oszalał?

Wedge odwrócił się w stronę oficera, który pozwolił sobie na tę uwagę.

- Nie pana interes, czy oszalałem, czy nie. Jestem pańskim dowódcą. Proszę zrobić, jak rozkazałem.

- Ależ, panie generale, opracowane przez admirała Ackbara nowe reguły walki mówią...

- Że może pan zmusić mnie do rezygnacji z zajmowanego stanowiska, jeżeli udowodni pan, że jestem złym dowódcą. Głoszą także, że fakt, iż nie zgadza się pan z niektórymi rozkazami, nie oznacza jeszcze, że jestem złym dowódcą. Proszę otworzyć ogień, gdyż w przeciwnym razie zdegraduję i pana, i pańskich podwładnych.

Hig odwrócił się w stronę ekranu monitora. W przestworza poszybowały świetliste smugi, które niemal otarły się o kadłub gwiezdnego krążownika. Odbiły się od ochronnych pól i musnęły myśliwiec typu TIE, który wirując, zaczął oddalać się od wypalonego wraku „Tatooine".

- Wedge'u? Wedge'u? - W odbiorniku komunikatora rozległ się głos zaniepokojonego Ceousy. - Wedge'u, jesteś tam?

- Ciałem i duchem, panie generale.

- Twoi artylerzyści ostrzeliwują mój „Kalamar".

- Przykro mi, panie generale, ale tylko wykonuję swoje obowiązki.

- Wedge'u, czy nic ci się nie stało?

- Otwórzcie ogień, żołnierzu, ale tym razem do obu statków naraz - rozkazał Antilles.

Złączył dłonie za plecami i usiłując ukryć radość, zaczął przechadzać się po mostku. Jego plan zaczynał przynosić pierwsze owoce. Myśliwce TIE przestały ostrzeliwać „Szalonego Karrde'a" i „Kalamar". W tej chwili martwił się tylko tym, jak zachowają się gwiezdne niszczyciele.

Następne strzały poszybowały w obie strony. Trafiły dwie maszyny typu TIE i odbiły się o energetyczne pola osłon „Szalonego Karrde'a".

- Mówiłem ci, żebyś strzelał tak, by nie trafić tych statków -odezwał się Antilles.

- Przykro mi, panie generale - odparł Ginbotham. - Nie potrafimy strzelać tak precyzyjnie jak piloci naszych maszyn typu A.

- Chybienie celu o rozmiarach księżyca nie powinno sprawić ci trudności, Ginbothame.

- Tak jest, proszę pana.

- Nie przerywać ognia.

- Wedge'u! - Z komunikatora rozległ się głos generała Ceousy. - Wedge'u!

- Jestem tu, panie generale. Przykro mi, ale pani przewodnicząca Organa Solo postanowiła, że to ja mam być dowódcą tej wyprawy.

- Wszyscy o tym doskonale wiemy, ale strzela pan do swoich ludzi!

- Doprawdy, generale? Doprawdy?

Wedge uniósł rękę i przesunął dłonią po gardle, dając znak, by przerwano łączność ze wszystkimi jednostkami. Tylko w taki sposób mógł dać do zrozumienia Ceousie, że planuje coś niezwykłego. Albo generał mu uwierzy, albo nie. To zresztą i tak nie miało znaczenia. Kilka następnych chwil zdecyduje o powodzeniu jego planu.

Nieprzyjacielskie gwiezdne niszczyciele jeszcze bardziej się zbliżyły.

- Znalazły się w zasięgu naszych dział, panie generale - zameldował Ginbotham. - Mam ustalone współrzędne celów, zakładając, że będą nimi oba statki. Jeżeli pan pozwoli...

- Nie pozwalam, żołnierzu. Chcę, żeby otworzył pan znów ogień do „Szalonego Karrde'a" i „Kalamaru".

- Panie generale...

- I tym razem, kiedy pan chybi, proszę dopilnować, żeby rykoszet trafił jeden z myśliwców typu TIE. Ich piloci zaczynają sprawiać wrażenie, że chcą znów włączyć się do walki.

- Tak jest, panie generale.

Wyglądało na to, że Ginbotham pogodził się z losem i zrezygnował z zadawania dalszych pytań. Błyskawice ponownie przecięły czerń przestworzy. Wedge obserwował je, ale nie przestał zaciskać palców rąk, złączonych za plecami. Pierwszy strzał trafił w panel z ogniwami słonecznymi myśliwca typu TIE, odbił się od niego i zniszczył inną maszynę. „Szalony Karrde" zrobił zwrot i skierował się w stronę „Kalamaru".

W tej samej chwili gwiezdne niszczyciele również zmieniły kurs i zwróciły się dziobami w stronę okrętu Wedge'a. Myśliwce typu TIE poleciały za oddalającym się jachtem i gwiezdnym krążownikiem.

- Panie generale, nie obronimy się, walcząc sami przeciwko obu gwiezdnym niszczycielom - odezwała się Sela.

- Wiem o tym - odparł Wedge. Miał nadzieję, że nie będzie musiał.

ROZDZIAŁ 50

Almania sprawiała wrażenie wyludnionej. Han zszedł po opuszczonej rampie „Sokoła", trzymając w jednej dłoni blaster, a w drugiej klatkę z isalamirami. Nie cierpiał tych zwierząt. Przypominały mu mieszkające w trawach jadowite koreliańskie węże, ale były większe, porośnięte długą sierścią i miały pazury.

Pazury. Nikt mu nie mówił nic na temat pazurów.

A poza tym były ciężkie. Podobnie jak klatki, gdzie je umieszczono, wykonane z rurek mających utrzymywać stworzenia i dostarczać im pożywienie. Mara na wszelki wypadek została z tyłu. I Han, i Chewie się zgodzili, aby trzymała się jak najdalej od nich -na tyle daleko, żeby nie znalazła się w zasięgu wytwarzanego przez isalamiry bąbla, pozbawionego wpływu Mocy.

Mimo to Han żałował, że kobieta im nie towarzyszy. Nie powinien był polegać na jej umiejętnościach posługiwania się Mocą, kiedy Mara przebywała na pokładzie „Sokoła" tak blisko isalamirów. Widocznie kobieta się pomyliła, kiedy stwierdziła, że mogą lądować, ponieważ Leia znajduje się gdzieś w pobliżu. Han nikogo nie widział. Cała okolica sprawiała wrażenie wyludnionej.

Osadził swój frachtowiec na wielkim placu, otoczonym przez wysokie wieże, z których część uległa zniszczeniu. Wszędzie widział sterty gruzów. Na szczęście na ulicach nie było rozkładających się zwłok. Han cieszył się przynajmniej z tego, że nie musi zatykać nosa.

Nagle usłyszał, że gdzieś za jego plecami osunęło się jakieś rumowisko. Odwrócił się w tym samym ułamku sekundy, co Chewie. Ciężka klatka z isalamirami zatoczyła obszerny krąg i Han omal nie stracił równowagi.

Główne drzwi wejściowe największej wieży zostały wyłamane, a framuga wypadła i spoczywała obok wieży. W mrocznym otworze poruszyło się coś białego, podobnego do ogromnego ducha.

- Wspaniale - mruknął Solo. - Po prostu wspaniale. Nie tylko nie potrafiła znaleźć Leii, ale zawiodła nas do miejsca, nawiedzanego przez duchy.

Chewbacca cicho warknął. Han zmrużył oczy. Stwierdził, że jego przyjaciel ma rację. To nie był duch. W mrocznym otworze poruszało się coś żywego. Odbezpieczył blaster i ruszył w tamtą stronę.

Nagle usłyszał okrzyk. Głos należał do kobiety.

Uniósł głowę, czując, że jego serce skoczyło jak oszalałe. To nie była Mara. To był krzyk Leii.

- W tamtej alejce, Chewie! - krzyknął. - Zajmiemy się tym białym duchem kiedy indziej.

Odwrócił się i pobiegł w stronę wieży. Usłyszał, że jakiś męski głos odpowiedział Leii. On i Chewie mieli jednak do pokonania zbyt dużą odległość, żeby mogli wyraźnie usłyszeć słowa.

Biegnący za nim Chewie nagle stęknął, a w następnej chwili Solo usłyszał stłumiony łoskot uderzenia czegoś ciężkiego o ziemię. Obejrzał się przez ramię. Chewbacca leżał na chodniku. Ogromne kosmate stworzenie położyło gigantyczną łapę na jego karku i unieruchomiło Wookiego w tej pozycji, nie pozwalając się podnieść. W drugiej łapie trzymało klatkę z isalamirami. Przycisnęło pysk do prętów i starało się wessać stworzenia niczym nitki makaronu. Kiedy stwierdziło, że nie zdoła, otworzyło paszczę i połknęło isalamiry z całą klatką.

Han zaklął i wymierzył blaster w potworną bestię. Chewbacca zawył, ale jego przyjaciel dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że Wookie mówi, aby nie strzelał.

Han postanowił zlekceważyć jego prośbę. Widział, jak szyja stworzenia nabrzmiała, kiedy klatka z isalamirami wędrowała w dół przełyku. Później bestia odwróciła łeb i popatrzyła na Hana. Kiedy zwróciła uwagę na klatkę z isalamirami, której nie wypuścił z ręki, w jej błękitnych ślepiach pojawiły się czerwone błyski.

- O, nie, tylko nie to - odezwał się Solo, próbując ukryć klatkę za plecami. Chewie nie przestawał wyć, mimo iż stworzenie zdjęło łapę z jego karku.

Han wystrzelił z blastera, ale w tym samym ułamku sekundy zwierzą skoczyło na człowieka i rozorało jego ramię potężnymi pazurami. Solo upadł na wznak, a klatka z isalamirami wyślizgnęła się z jego palców. Uniósł blaster, szykując się do następnego strzału, było jednak za późno. Stworzenie właśnie wkładało łup do pyska. Potrząsnęło łbem, żeby klatka wpadła głębiej do gardzieli, a potem połknęło ją w całości.

Krew, płynąca z rany na ramieniu Hana, zaczynała wsiąkać w koszulę. Widząc rozprzestrzeniającą się czerwoną plamę, stworzenie przechyliło na bok łeb o rozmiarach stodoły i wysunęło ozór, którym niedawno musiało oblizywać własną sierść. Nie odrywając spojrzenia od potwora, Han wycofał się rakiem, a kiedy uznał, że znalazł się w bezpiecznej odległości, spróbował zerwać się na równe nogi.

Chewie także wstawał, ale nie wyciągał miotacza przypominającego kuszę.

Z przeciwległego krańca ścieżki doleciał następny okrzyk Leii.

- Nie możesz mnie zjeść - oświadczył Han, zwracając się do włochatego stworzenia. - Tam krzyczy moja żona. A ty właśnie połknąłeś mój plan.

Chewie znów zawył.

- Przecież do niego nie strzelam - odparł Solo.

Ostrożnie się poruszył, ale stworzenie nie rzuciło się na niego. Przebiegając obok bestii, Chewbacca nawet pomachał jej ręką. Kiedy znalazł się obok Hana, obaj ruszyli w stronę alejki.

Zwierzę ich nie goniło.

- Nie zechciałbyś mi zdradzić, dlaczego tak szybko zaprzyjaźniłeś się z tą gigantyczną włochatą kulą? - zapytał Han. - To twój kuzyn?

Chewie zakwilił. Han wiedział, że zawsze po takim kwileniu następowało gniewne warknięcie.

- No, dobrze, już dobrze - powiedział. - Zechciej mi wybaczyć. Jestem trochę wyprowadzony z równowagi faktem, że ta bestia połknęła stworzenia, które miały pomóc uratować moją żonę.

Chewbacca nic na to nie odpowiedział. Dotrzymywał kroku Ha-nowi, kiedy obaj niemal biegli alejką.

Solo czuł w ranie coraz silniejszy ból. Powietrze na planecie było bardziej rozrzedzone niż to, do którego przywyknął. Potknął się o jakiś kamień, ale po chwili odzyskał równowagę. Mimo zapadających ciemności stwierdził, że cała alejka jest zasypana odłamkami głazów.

Od pewnego czasu nie słyszał okrzyków Leii.

Nagle za jego plecami coś zadudniło. Han obejrzał się przez ramię i stwierdził, że gigantyczne zwierzę usiłuje przecisnąć się alejką. Kiedy okazało się to niemożliwe, zrezygnowało i zawróciło, wyraźnie zniechęcone.

- Wspaniale - mruknął do siebie Solo. - To stworzenie poczuło się zawiedzione, ponieważ jest zbyt grube, żeby mogło zmieścić się w tym miejscu.

Chewie ostrzegawczo zaryczał. Han skrzywił się z niesmakiem. Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem jego przyjaciel i ta bestia tak szybko przypadli sobie do gustu.

Docierał do wylotu alejki, kiedy usłyszał następny okrzyk Leii. Tym razem Han znajdował się dostatecznie blisko, aby zrozumieć, co krzyczała.

To było imię Luke'a.

Ale krzyknęła je z taką rozpaczą, jakiej Han jeszcze nigdy nie słyszał w jej głosie. Natychmiast zrozumiał, co to oznaczało.

Oznaczało, że się spóźnił.

Nie mogła posłużyć się blasterem, a Kueller przestał zwracać uwagę na jej argumenty. Obserwował Luke'a.

Jej brata, który sprawiał wrażenie, że nagle dał się opętać przez demony.

Luke'a, który zawsze ostrzegał ją, aby kontrolowała emocje, a teraz sam nie potrafił zapanować nad swoim gniewem.

A Kueller się uśmiechał. Wyglądało nawet na to, że urósł i jakby napęczniał. Promieniowała od niego taka moc i siła, że wydawał się niezwyciężony.

Nagle przez twarz Luke'a przemknął jakiś dziwaczny uśmiech. Znajomy, ale Leia jeszcze nigdy nie zauważyła go na twarzy brata. Mimo to była pewna, że kiedyś go widziała.

Tamtego dnia przed wielu, wielu laty, kiedy po raz pierwszy ujrzała młodego Luke'a Skywalkera.

Widziała ten wyraz twarzy tylko jeden jedyny raz, kiedy po raz ostatni spoglądała na oblicze żywego Obi-Wana Kenobiego. Starzec walczył wówczas z Darthem Vaderem. W pewnej chwili tak samo dziwnie się uśmiechnął, a potem uniósł ostrze świetlnego miecza...

A Vader rozciął go na połowy. Klinga broni Obi-Wana przygasła, rękojeść zawirowała w powietrzu, po czym wylądowała na zmiętych dymiących połówkach jego płaszcza.

Luke powiedział później, że Obi-Wan uważał, iż ta chwila uczyni go silniejszym. W rzeczywistości jednak uczyniła go nieżywym.

Nieżywym.

Leia potknęła się, kiedy postąpiła kilka kroków w kierunku walczących mężczyzn. Luke nie widział jej w zapadających ciemnościach nocy. Kueller zawahał się, gdy ujrzał, że jego przeciwnik powoli unosi ostrze broni na wysokość twarzy.

Podobnie jak kiedyś Obi-Wan Kenobi.

Kueller się uśmiechał.

Zapewne tak samo musiał kiedyś ucieszyć się Vader.

- Luuuuuuuuuuke'u! - krzyknęła rozpaczliwie Leia, kiedy zobaczyła, że Kueller unosi klingę miecza, przygotowując się do zadania decydującego ciosu.

ROZDZIAŁ 51

Gwiezdne niszczyciele nadal kierowały się ku „Yavinowi". „Szalony Karrde" nie przestawał do nich strzelać, podobnie jak „Kalamar", ale ich strzały nie trafiały we wrażliwe miejsce i nie wyrządzając żadnych szkód, odskakiwały od ochronnych pól siłowych.

- Panie generale - powiedział Ean. - Kierują się prosto na nas.

Wedge obserwował ogromne okręty, kurczowo zaciskając palce rąk, złączonych za plecami. Kierując się przeczuciem, zaryzykował życie wszystkich członków załogi. Gdyby jednak postąpił zgodnie z uprzednio opracowanymi procedurami, wszyscy by zginęli. O tym również wiedział.

- Proszę pana - powiedziała Sela. - Jeżeli znajdą się zbyt blisko, nie zdołamy ich trafić. Nasza broń bliskiego zasięgu nie dysponuje wystarczającą mocą...

- Wiem o tym - uciął Wedge. - Chcę, aby pani ponownie wzięła na cel „Kalamar".

Nie chciał otwierać ognia do „Szalonego Karrde'a", obawiając się, by przemytnik nie wycofał się z walki.

Błyskawice poszybowały w stronę krążownika generała Ceousy w tej samej chwili, kiedy do walki znów włączyły się myśliwce typu TIE. „Kalamar" zadrżał, kiedy strzały odskoczyły od ochronnych tarcz. Wedge nie był nawet pewien tego, czy to nie były wiązki energii, wystrzelone przez artylerzystów jego krążownika.

- Niedługo będziemy mogli otworzyć ogień z systemów broni krótkiego zasięgu, panie generale. Jeżeli zamierza pan to zrobić...

- Nie zamierzam otwierać ognia - oznajmił stanowczo Antilles.

Czuł chłód w drętwiejących palcach. Na stanowisku dowodzenia zapadła przerażająca cisza. Z głośnika komunikatora przestały dobiegać nawet wyzwiska i przekleństwa Karrde'a. Zapewne dowódcy innych jednostek, nie mogąc nawiązać łączności z „Yavinem", doszli do przekonania, że Wedge zginął.

Kadłuby gwiezdnych niszczycieli wypełniły całą wolną przestrzeń nad kopułą stanowiska dowodzenia. Widać było wyraźnie szramy po trafieniach prastarych blasterowych strzałów i warstwę rdzy, pokrywającą jaśniejsze miejsca spojeń pancernych płyt poszycia.

- Panie generale, uważam, że nasze działa krótkiego zasięgu...

- Nie - przerwał Wedge. - Eanie, chciałbym, żebyś udał się na górę i zajął miejsce w wieżyczce jakiegoś działka. Pozostałe stanowiska ogniowe niech zajmą ludzie, którzy potrafią posługiwać się ręcznymi działkami blasterowymi.

- Moglibyśmy ponownie uruchomić androidy, panie generale.

- Nie. Strzelanie będzie wymagało dużej celności i precyzji. Chciałbym także, żeby na stanowiskach ogniowych znaleźli się piloci myśliwców typu A i starych X-skrzydłowców.

Wiedział, że także powinien tam się udać, ale nie ufał podwładnym na tyle, żeby w tej chwili powierzyć im dowodzenie krążownikiem. Wyczuwał, że są bliscy buntu i gdyby teraz ich zostawił, mogliby całkowicie zniweczyć jego plan.

- Są tuż nad nami, panie generale. Gdyby teraz otworzyli ogień, nie pomogłyby nam żadne osłony...

Mężczyzna, który to powiedział, wyraźnie dygotał.

- Nie otworzą ognia - uspokoił go Wedge. - Proszę dać mi znać, kiedy nasi artylerzyści znajdą się na stanowiskach.

Gwiezdne niszczyciele wyglądały jak kolosy, zarówno oglądane na ekranach monitorów, jak i przez transpastalowe szyby kopuły mostka. Myśliwce typu TIE znów atakowały „Szalonego Karrde'a" i „Kalamar". Obie jednostki odpowiadały ogniem, niszcząc jedną nieprzyjacielską maszynę po drugiej, tak szybko, jak mogły. Pozostające w przestworzach myśliwce typu A toczyły heroiczny bój z maszynami TIE, ale nieprzyjacielskie myśliwce dysponowały o wiele większą siłą ognia. Zanosiło się na prawdziwe jatki.

- Panie generale? - odezwała się nagle Sela. - Niech pan spojrzy na te gwiezdne niszczyciele. Zajmują miejsca na naszych skrzydłach.

- Przygotowują systemy uzbrojenia do otwarcia ognia? - zapytał Wedge.

- Nie, panie generale. - W głosie kobiety brzmiało zdumienie zmieszane z niedowierzaniem. - Po prostu zajmują pozycje na skrzydłach. Zupełnie tak samo, jak uczyniłyby to nasze statki.

Dopiero wówczas Wedge wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Przeczucie go nie zawiodło. Pilotami tych statków musiały być androidy. A ponieważ postępował sprzecznie z logiką, jaką kierowałby się zapewne każdy dowódca okrętu Nowej Republiki, nieprzyjacielskie androidy uznały go za jednego ze sprzymierzeńców.

Odetchnął z prawdziwą ulgą. Gdyby teraz dopisało mu szczęście...

- Czy artylerzyści znaleźli się na stanowiskach ogniowych? -zapytał.

- Tak jest, proszę pana.

Wedge pospieszył do konsolety celowniczej i wyświetlił na ekranie monitora schemat kadłuba imperialnego gwiezdnego niszczyciela klasy Victory.

- Posługując się tym schematem - powiedział - nasi ludzie muszą jedynie trafić w punkt, który na nim zaznaczyłem. Nie w jakikolwiek inny. Zrozumieliście?

- Dokładnie w ten punkt?

- Każdy artylerzysta będzie miał tylko jedną szansę. Jeżeli którykolwiek chybi i zamiast w ten punkt, trafi w ochronne pole, androidy niszczycieli skierują ogień na nas. - Wedge stał przed konsoletą, czując przyspieszone uderzenia serca. - W następnej chwili po oddaniu strzałów proszę ponownie nawiązać łączność z dowódcami „Szalonego Karrde'a" i „Kalamaru". Chcę także, żeby na mój sygnał położyć krążownik na kurs dwa-koma-sześć-trzy. Czy to jasne?

- Tak jest, panie generale.

- To dobrze.

Wedge uniósł głowę. Widział tylko fragment spodniej części kadłuba bliższego gwiezdnego niszczyciela.

Wszystko albo nic. Strasznie ryzykował. Tylko jedno przeczucie.

Głęboko odetchnął, po czym wydał rozkaz:

- Ognia!

Luke powoli unosił ostrze świetlnego miecza. Posługując się Mocą, wysłał myśli daleko w przestworza, do miejsca, dokąd się udał, kiedy stoczył pierwszą walkę z duchem Exara Kuna. Zamierzał, jak wówczas, opuścić ciało i przebywać odtąd poza nim, korzystając z ochrony Mocy. Podobnie postąpił Ben, kiedy walczył z Darthem Vaderem.

Wiedział, że dzięki temu stanie się silniejszy. Będzie mógł poprowadzić Leię do zwycięstwa w walce z Kuellerem.

Zdążył unieść jarzącą się klingę pod kątem trzydziestu stopni względem poziomu, kiedy nagle poczuł się tak, jakby ktoś owinął go wilgotnym miękkim pledem. Widział wprawdzie to, na co spoglądały oczy, ale stracił zdolność postrzegania za pomocą zmysłów Jedi. Nie potrafił wyczuć obecności Leii ani nawet Kuellera.

Uniósł ostrze, ale mimo iż widział, że mężczyzna wyciąga rękę, gotów do zadania decydującego ciosu, nie potrafił opuścić własnego ciała. Stracił zdolność posługiwania się Mocą. Czuł się tak, jakby nigdy nianie władał. Jak osoba od urodzenia ślepa, głucha i sparaliżowana.

Wiedział, że zginie, jeżeli nie będzie mógł władać Mocą.

Kueller opuścił ostrze miecza, a Luke, utykając, odskoczył w bok i cofnął się o krok, ale oparł się plecami o ścianą zrujnowanej wieży. Kueller przyparł go do muru. Mistrz Jedi nie miał dokąd uciec.

Znalazł siew sytuacji bez wyjścia.

ROZDZIAŁ 52

Kueller odnosił wrażenie, że tapla się w błocie. Cała zręczność i wdzięk, jakie opanował podczas nauki posługiwania się świetlnym mieczem, nagle zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Siła, jaka przepływała przez jego ciało od chwili, kiedy rozprawił się z Je'harami, niespodziewanie go opuściła.

Przestał odczuwać gniew Skywalkera. I trwogę, promieniującą od jego siostry.

Skywalker cofnął się o krok w tej samej chwili, kiedy Kueller opuścił klingę broni. Ostrze rozłupało kamienny mur wieży tuż obok ciała przeciwnika, posyłając we wszystkie strony snopy iskier i oświetlając migotliwym blaskiem rękę mistrza Jedi. Mężczyzna nagle zachwiał się, jakby stracił równowagę.

Nie miał pojęcia, do jakiej sztuczki uciekł się tym razem Skywalker. Nie potrafił skupić myśli. Czuł się tak, jakby ktoś wepchnął jego głowę pod powierzchnię wody. Zniknęła cała wewnętrzna siła, na której zazwyczaj mógł polegać.

Zauważył jednak, że wyraz podobnego zdumienia maluje się na twarzy Skywalkera. Mistrz Jedi sprawiał wrażenie oszołomionego. Nie posługiwał się świetlnym mieczem, jak powinien.

A zatem, jeżeli nie jego przeciwnik wyprawiał takie sztuczki, kto...?

Kueller odwrócił się i drgnął, kiedy ujrzał sylwetki dwóch osób, stojących u wylotu alejki. W zapadających ciemnościach nie widział ich wyraźnie, a kiedy próbował użyć Mocy, przekonał się, że nic nie czuje. Czy to one były sprawcami? Kim były? Co wyprawiały z jego umiejętnościami?

Skywalker powoli opuścił klingę świetlnego miecza, jakby rękojeść miała ciężar dziesięciokrotnie większy niż zazwyczaj. Cylinder w dłoni Kuellera miał chyba taki sam ciężar.

Ta sztuczka po prostu nie mogła zakończyć się powodzeniem. Czyżby Skywalker i jego przyjaciele mieli znów pokrzyżować jego plany?

Kueller poczuł falę wzbierającego gniewu, ale stwierdził, że, wbrew oczekiwaniom, tym razem nie zwiększyła jego siły. Ryknął dziko, próbując przestraszyć dwóch przybyszów, ale Skywalker głośno się roześmiał.

Roześmiał.

Zniknęła gdzieś cała przewaga, jaką Kueller jeszcze przed chwilą dysponował.

Mężczyzna wypuścił z palców rękojeść świetlnego miecza i pozwolił, żeby potoczyła się po ziemi. Jeszcze nie wszystko było stracone.

Nadal dysponował potężnym atutem. Jednym z wielu, jakie ukrywał w rękawie.

„Yavin" zanurkował i zaczął oddalać się od gwiezdnego niszczyciela.

- Ceousa! Karrde! - krzyknął Wedge do mikrofonu włączonego komunikatora. - Strzelajcie do niszczycieli! Szybko!

Myśliwce typu TIE krążyły w przestworzach i atakowały jednostki Nowej Republiki, jak poprzednio. Wszystko wskazywało na to, że strzały artylerzystów „Yavina" nie wyrządziły nieprzyjacielskiemu niszczycielowi żadnych szkód. Czyżby więc cały plan Wedge'a miał spalić na panewce? Czyżby naprawdę statki jego floty były skazane na zagładę?

Niespodziewanie kadłubem kalamariańskiego krążownika zakołysał wstrząs potężnej eksplozji.

- Uszkodzenia? - krzyknął Antilles, zwracając się do członków załogi.

- Żadnych, panie generale - zameldowała Sela.

- To nie my zostaliśmy trafieni - dodał Ginbotham. - To ten gwiezdny niszczyciel.

Wedge zebrał siew sobie i wstał, aby spojrzeć na ekran taktycznego monitora. Niszczyciel, który jeszcze przed chwilą wisiał dokładnie nad „Yavinem", przypominał jaskrawą kulę rozprzestrzeniającego się światła pośród odłamków płyt poszycia kadłuba. Niektóre trafiały szczątki, jakie pozostały po krążowniku „Tatooine", wskutek czego wrak zaczął jeszcze bardziej oddalać się od rejonu toczącej się bitwy.

- Połączcie mnie z Karrde'em.

- Nie ma potrzeby, panie generale - odparła Sela. - Starając się zniszczyć jak najwięcej myśliwców typu TIE, strzela ze wszystkiego, co ma na pokładzie.

W pogoń za nieprzyjacielskimi maszynami ruszyły także myśliwce typu A i B i po chwili stało się jasne, że szale zwycięstwa zaczynają przechylać się w drugą stronę. Wszystkie jednostki Nowej Republiki nabierały coraz większej prędkości i ścigały umykające myśliwce TIE, zamierzając przepędzić je jak najdalej.

Pozostał jednak drugi gwiezdny niszczyciel, który nadal majaczył złowieszczo w przestworzach. Na jego kadłubie zapaliły się światła pozycyjne, zapewne na znak, że nieprzyjacielski okręt szykuje się do ataku.

- Dość tego - powiedział Wedge. Pomyślał, że wystarczająco długo dowodził krążownikiem. Jego statkowi przestało zagrażać największe niebezpieczeństwo. - Selo, przekazuję ci dowodzenie.

Przeskakując ponad leżącymi unieruchomionymi androidami i biegnąc zasnutymi dymem korytarzami, skierował się do najbliższego stanowiska ogniowego. Wiedział, że zdoła trafić we wrażliwy punkt gwiezdnego niszczyciela, nawet jeżeli nie skorzysta z pomocy celownicznego komputera. Pomyślał, że powinien był to zrobić na samym początku bitwy.

Wspiął się do wieżyczki strzelniczej. Nałożył hełm i przypiął się do fotela, a później schwycił rękojeści laserowego działka. W słuchawkach raz po raz rozlegały się okrzyki członków załogi, przerywane od czasu do czasu trzaskami i szumami zakłóceń. Wedge postanowił zignorować wszystko, co nie miało niczego wspólnego z celowaniem. t

Nie miał innego wyjścia.

Obawiał się, że jeżeli ostatni gwiezdny niszczyciel znajdzie się zbyt blisko, jego eksplozja może zniszczyć „Yavin". Gwiezdne krążowniki nie zostały wyposażone w takie wytrzymałe pancerze jak imperialne niszczyciele. Miały więcej wrażliwych punktów, mogących stać się celami. A poza tym ochronne pola „Yavina" były osłabione w wyniku długotrwałej walki. Ponadto toczenie walki utrudniał brak specjalizowanych androidów. Automaty potrafiły o wiele celniej strzelać. Możliwe, że właśnie to tłumaczyło, dlaczego krążownik „Tatooine" został tak szybko zniszczony.

Na monitorze Wedge'a ukazała się sylwetka „Kalamara". Jednostka Nowej Republiki kierowała się w stronę gwiezdnego niszczyciela, ale wszystko wskazywało na to, że przybędzie za późno. Działa ogromnego okrętu rozpoczęły ostrzeliwanie „Yavina", ale na razie energię strzałów pochłaniały ochronne pola. Trafienia raz po raz wstrząsały kadłubem krążownika i Wedge był rad, że się przypiął do fotela.

- Wykonywać manewry wymijające - rozkazała Sela. - Przygotować się do...

Wedge ściągnął słuchawki. Nie chciał zaprzątać sobie głowy niczym, co miałoby jakikolwiek związek z dowodzeniem. Odsunął także na bok celowniczy komputer. Mimo iż w przeciwieństwie do Luke'a nie mógł posłużyć się Mocą, dysponował czymś innym, może nie mniej ważnym. Wiarą we własne umiejętności. A „Yavin" znajdował się tak blisko gwiezdnego niszczyciela, że Antilles widział cel bardzo wyraźnie, co rzadko miało miejsce podczas walk w przestworzach.

Czerwone smugi, tryskające z dolnej części kadłuba gwiezdnego niszczyciela, przypominały strumienie krwi wyciekającej z rany. Nadal rozpryskiwały się na ochronnych polach. Mimo to Wedge, widząc układ strzałów, bez trudu się domyślił, jaki cel zamierzają osiągnąć automaty celownicze niszczyciela. Nie przestając wysyłać strumieni krwistoczerwonych błyskawic, starały się skupić je na coraz mniejszym obszarze, tak by po pewnym czasie wszystkie strzały trafiały w punkt, w którym natężenie pola osłon najbardziej osłabło. W najczulszy punkt krążownika.

Najbardziej wrażliwe miejsce ochronnej tarczy.

Wedge wiedział, że znalezienie tego miejsca potrwa najwyżej kilka chwil, nie dłużej.

Ogniste smugi, wylatujące nieprzerwanie z podbrzusza gwiezdnego niszczyciela, zaczęły się skupiać. Członkowie załogi, przebywający w pobliżu wieżyczek strzelniczych, krzyczeli. Zapewne uświadamiali sobie, że „Yavin" nie wytrzyma długo, rażony lawiną strzałów, ale kadłub nieprzyjacielskiego statku wciąż jeszcze nie znajdował się w odpowiednim położeniu. Wedge skierował lufę działka w stronę miejsca stanowiącego wrażliwy punkt kadłuba niszczyciela.

Tymczasem ogromny statek wciąż się zbliżał i po chwili przesłonił całe pole widzenia. Wedge czuł, jak pocą mu się palce, zaciśnięte na rękojeściach działka. Naprowadzał lufę na cel, ale czekał, czekał, czekał...

Nagle uświadomił sobie, że mierzy w najczulsze miejsce. Wstrzymał oddech. Opanował drżenie rąk i przycisnąwszy spust, posłał pojedynczą błyskawicę.

Przez chwilę obserwował, jak przecina ciemności przestworzy. Była długa i cienka. Połączyła odległość, dzielącą nieprzyjacielski niszczyciel i „Yavin". Na tle oszpeconej bliznami jasnej powierzchni spodu kadłuba wyglądała jak czerwona nitka. Przez jakiś czas Wedge sądził, że zostanie odepchnięta przez ochronne pola, a później powróci i zacznie odbijać się w przestworzach dzielących obie jednostki niczym piłka, kopnięta w wąskim korytarzu.

Nic takiego jednak się nie stało. Cienka nitka światła trafiła dokładnie we wrażliwe miejsce, które rozjarzyło się purpurowym blaskiem. Wedge schwycił hełm i zaczął krzyczeć do mikrofonu interkomu;

- Nurkować! Nurkować! Nurkować!

Szkarłatna plama zaczynała rozlewać się po kadłubie ogromnego statku i po chwili rozległ się stłumiony huk pierwszej eksplozji. „Yavin" zanurkował. Wedge obrócił fotel artylerzysty w taki sposób, żeby móc obserwować, co się stanie z nieprzyjacielskim okrętem.

Nagle gwiezdny niszczyciel eksplodował. Na tle czerni przestworzy pojawiła się oślepiająca biało-pomarańczowo-czerwona kula. Rozkwitła jak pąk kwiatu i zaczęła się rozprzestrzeniać, na dowód, że w jednej chwili została uwolniona energia, która wkrótce dokona dzieła zniszczenia. Wedge nie wiedział, czy jest bardziej wstrząśnięty, czy też zachwycony pięknem tego, na co spoglądały jego oczy.

Cieszył się, że w wyniku eksplozji nie zginęła ani jedna żywa istota.

Odetchnął z niekłamaną ulgą. Zorientował się jednak, że dobiegające z dołu okrzyki jakby trochę się nasiliły. Zapewne krążownik był poważnie uszkodzony. Antilles musiał pomyśleć także o pozostałych maszynach typu TIE, które dotychczas nie zrezygnowały z walki.

Bitwa była wygrana. Wedge zastanawiał się tylko, czy to samo może powiedzieć o całej wojnie.

ROZDZIAŁ 53

Wyglądało na to, że Artoo zapoznał się ze schematem zajmującej powierzchnię księżyca fabryki. Prowadził pozostałe astronawigacyjne roboty, jakby dobrze wiedział, dokąd. Korytarz zamienił się w coś na kształt pochylni wiodącej pod górę. Turkot toczących się kółek mógłby porazić uszy każdej żywej istoty. Jednego robota można było przyrównać do niesfornego dziecka. Setki były... no cóż, po prostu przerażające.

Co chwilę do toczącej się rzeszy robotów dołączały następne. Niektóre miały na korpusach sczerniałe miejsca po trafieniach blasterowych błyskawic. Chromowane powierzchnie innych zostały porysowane albo wgniecione. Z wnętrz jeszcze innych robotów wystawały wiązki kabli albo wyszarpnięte podzespoły. Wszystkie automaty wyłaniały się z bocznych odnóg głównego korytarza. Za każdym razem jakiś nowy przybysz wypytywał kolegów, czy nie wiedzą czegoś na temat Czerwonego Terroru. Szkarłatnych gladiatorów nie widział jednak nikt z wyjątkiem sędziwego astronawigacyjne-go robota, którego uważano za starego jeszcze w czasach Wojen Klonów. Staruszek twierdził, że widział, jak czerwone androidy strzelały do siebie, otoczone kłębami gryzącego dymu. Utrzymywał, że przez cały czas do tamtego miejsca kierowali się wciąż nowi strażnicy-gladiatorzy.

Za każdym razem też, kiedy nowo przybyły astronawigacyjny robot wysłuchiwał tej nowiny, radośnie piszczał, dając upust zachwytowi, po czym przekazywał tę dobrą nowinę pozostałym towarzyszom. W ten sposób cała rzesza uciekinierów doszła do przekonania, że czerwoni strażnicy mordują się nawzajem.

Nagle przez tłum robotów przeszła fala elektronicznych pisków i gwizdów, podobna do jednej ze zmarszczek, jakie tworzą się na powierzchni kalamariańskiego oceanu. Zapewne uciekinierzy poczuli się czymś zaniepokojeni. Threepio natychmiast rozpoznał przyczynę ich lęku, kiedy znalazł się w tamtym miejscu. Zobaczył ogromne napisy, ostrzegające w ponad trzydziestu językach wszelkie nie upoważnione automaty, aby pod groźbą skasowania zawartości pamięci nie zapuszczały się na teren następnego wydziału.

Umieszczony pod sufitem reflektor rzucał jasną plamę na sam środek posadzki, a panele jarzeniowe zawieszone za reflektorem oświetlały następny odcinek korytarza jeszcze intensywniejszym blaskiem. Funkcję ścian pełniły ogromne jednostronne lustra.

Artoo zignorował ostrzegawczy napis, ominął jaskrawo oświetlone miejsce i zapuścił się w czeluść korytarza. Chromowany korpus automatu połyskiwał w blasku mijanych źródeł światła. Mały robot jeszcze nigdy nie sprawiał wrażenia tak bardzo zdecydowanego. Wysunął wspornik z kółkiem i toczył się dalej, mimo iż jego baryłko-waty korpus był odchylony pod dziwacznym kątem.

Pozostałe astronawigacyjne roboty podążyły za nim. Rozdzielały się, mijając świetlistą plamę, mniej więcej tak samo, jak rozdzieliłby się strumień wody, opływając wystający kamień. Natychmiast rozległ się dźwięk syreny alarmowej i zaniepokojony Threepio obejrzał się przez ramię. Zamykał pochód rzeszy uciekinierów. Wiedział, że jeżeli należący do Czerwonego Terroru strażnicy nie wymordowali się nawzajem, wkrótce wszystkich dogonią, a wówczas on stanie się pierwszym celem.

Zaczął przeciskać się przez tłum niższych automatów, odpychając je pod ściany.

- Przepraszam. Proszę mnie przepuścić - powtarzał w kółko. - Przepraszam. Zechciejcie mi wybaczyć.

Niektóre roboty same starały się zrobić mu przejście, przystając pod ścianami. Threepio znalazł się w ten sposób w środku grupy, ale zobaczył, że Artoo toczy się nadal na czele. W pewnej chwili jego baryłkowaty partner zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami, wysunął końcówkę i starał się odblokować mechanizm zamka.

- O rety - powiedział do siebie złocisty android.

Zaczął jeszcze energiczniej przepychać się przez tłum uciekinierów. Ominął oświetlone miejsce, ale nie przestał prześlizgiwać się między korpusami uszkodzonych astronawigacyjnych robotów, które nadal podążały za Artoo jak armia rannych żołnierzy, wiedzionych przez obłąkanego dowódcę.

W chwili, kiedy Threepio znalazł się na czele grupy, drzwi się otworzyły i Artoo, triumfalnie świergocząc, wtoczył się do następnego pomieszczenia. Złocisty android wślizgnął się tuż za nim.

I przystanął.

Z sufitu zwieszały się części androidów. Podzespoły wyglądały na używane. Z pewnością nie złożono ich w tej fabryce. Były fragmentami automatów, które mimo ostrzeżenia dotarły do tego miejsca i zostały unicestwione. Z krokwi zwieszało się kilka złocistych głów protokolarnych androidów i mniej więcej taka sama liczba obrotowych kopułek astronawigacyjnych robotów.

- Artoo - odezwał się Threepio przymilnym tonem. - Może powinniśmy to jeszcze raz przemyśleć. Jestem pewien, że odnajdziemy pana Cole'a, a wówczas się okaże, że wymyślił jakiś plan działania. Nie możesz robić sam wszystkiego.

- Z pewnością nie możesz - rozległ się czyjś głos.

Przed jednym z luster stał młody mężczyzna. Threepio nie dostrzegł go w półmroku, panującym w pomieszczeniu.

Kilka astronawigacyjnych robotów zatrzymało się na progu drzwi, za plecami złocistego androida. Tymczasem Artoo toczył się dalej. Zmierzał w stronę ściany, zastawionej komputerowymi urządzeniami.

- Cofnij się, Artoo - rozkazał mężczyzna. Threepio zorientował się, że jest nim Brakiss. Nigdzie jednak nie widział pana Fardreamera.

- O rety - powiedział. - Artoo, uczyń tak, jak ci każe. Baryłkowaty robot wydał serię elektronicznych pisków. Kilka innych astronawigacyjnych robotów zapiszczało w odpowiedzi, ostrzegając przywódcę, żeby zawrócił.

Brakiss wyciągnął zza pleców urządzenie umożliwiające kasowanie zawartości pamięci.

- Zatrzymaj się, Artoo - rozkazał. - Wprawdzie bardzo chciałbym zapoznać się z zawartością twój ej pamięci, ale nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym musiał posłużyć się tym urządzeniem. Nie zawaham się jednak, jeżeli nie zawrócisz.

- Artoo, uczyń tak, jak mówi! - krzyknął Threepio. Mały robot zapiszczał.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś krnąbrnym, nieposłusznym automatem - stwierdził mężczyzna.

Wymierzył urządzenie w robota, ale na sekundę przedtem, zanim przycisnął spust, odwrócił się w inną stronę.

Powietrze zalśniło i zamigotało, a później stojącego obok drzwi astronawigacyjnego robota otoczyła pajęczyna błękitnych wyładowań. Nieszczęśnik piętnaście razy zapiszczał, za każdym razem wydając inne dźwięki, a potem znieruchomiał, jakby martwy. Threepio, który już kiedyś oglądał taki widok, doskonale wiedział, że poddanej kasowaniu pamięci ofiary nie pobudzi do życia żadne przełączanie. Ożywi ją dopiero staranne przeprogramowanie wszystkich procesorów, ale mimo to robot nie zdoła odzyskać poprzedniej osobowości.

Artoo znieruchomiał. Obrócił kopułkę.

Brakissowi udało się w końcu przyciągnąć jego uwagę.

Mężczyzna się uśmiechnął. Wymierzył urządzenie w Threepia.

- Jeżeli będziesz się opierał - powiedział, zwracając się do Artoo - skasuję zawartość pamięci twojego złocistego przyjaciela.

Protokolarny android wyprostował się, pragnąc za wszelką cenę zachować chociaż trochę godności. Wiedział, że błaganie o litość nie miałoby sensu. Był zdany wyłącznie na własne siły.

Artoo pisnął raz. Cicho, przepraszająco, żałośnie.

Threepio otoczył rękami głowę i przygotował się na spotkanie losu, który mógł się okazać gorszy niż śmierć.

Kueller sięgnął między fałdy peleryny i wyciągnął zdalny sterownik, który tak dawno otrzymał od Brakissa. Posługując się kciukiem, wcisnął umieszczony na obudowie mikroprzełącznik i odbezpieczył urządzenie. Wiedział, że wystarczy tylko wpisać cyfry osobistego kodu identyfikacyjnego, a wówczas eksplodują wszystkie androidy, skonstruowane w ciągu ostatnich dwóch lat przez Brakissa.

Skywalker ujął oburącz rękojeść świetlnego miecza i zamachnął się, mierząc w głowę Kuellera.

Władca Almanii uskoczył, klnąc w duchu własne ciało za to, że porusza się tak powoli. Potrzebował kilku chwil, żeby urządzenie mogło go zidentyfikować. Uniósł sterownik do oka, wcisnął guzik włączający skanowanie i zamarł, kiedy z obudowy wystrzeliła nitka światła badająca źrenicę oka.

- Luke'u! - krzyknęła Leia. - Uważaj! On zamierza posłużyć się jakąś nową bronią!

Skywalker nie odpowiedział. Poruszał się równie niezdarnie jak Kueller. Trzymał rękojeść miecza, jakby klinga została wykonana ze stali, a nie światła.

Zdalny sterownik zakończył badanie źrenicy. Z górnej części obudowy wyskoczył niewielki panel zawierający miniaturową klawiaturę. Wystarczyło teraz wystukać na niej tylko pięciocyfrową kombinację. W ten sposób, jak powiedział Brakiss, można bez trudu zniszczyć wszystkie androidy. Trochę trudniejszym zadaniem będzie unicestwienie niewielkich robotów, ponieważ Kueller musi najpierw wpisać numery serii. Mężczyzna postanowił zacząć od najprostszej rzeczy.

Usunął siew głębszy mrok i wcisnął klawisz z pierwszą cyfrą.

Leia krzyczała.

Skywalker szykował się do ataku.

Żadne z nich nie mogło mu przeszkodzić.

Wcisnął drugi, a potem trzeci klawisz, żałując, że nie może się pozbyć zawrotów głowy.

Leia uniosła rękę.

Za plecami Skywalkera pojawiło się jakieś białe zwierzę.

Kueller wcisnął czwartą cyfrę, a później piątą.

Urządzenie zapiszczało na znak, że przyjmuje kombinację, i wydało polecenie, obejmujące zasięgiem całą galaktykę.

ROZDZIAŁ 54

Artoo ponownie pisnął. Tym razem jednak o wiele głośniej.

- Nieeeeeee - odezwał się Threepio, nie przestając osłaniać oczu rękami.

Opuścił je dopiero wówczas, kiedy usłyszał donośny, przeciągły trzask tłuczonego szkła. To astronawigacyjne roboty rozbijały lustra, uniemożliwiające przedostanie się do pomieszczenia. Okruchy szkła posypały się na Brakissa. Mężczyzna krzyczał, usiłując wyciągać odłamki z włosów. Wypuścił służące do kasowania zawartości pamięci urządzenie, które potoczyło się po podłodze. Widząc, że uciekające roboty przypierają go do ściany, odwrócił się, po czym wybiegł przez boczne drzwi. Automaty podążyły za nim, kierując się okrzykami, odbitymi od ścian korytarza.

Zadowolony Artoo zapiszczał, po czym podjechał do ściany, zastawionej komputerowymi urządzeniami, i umieścił końcówkę informacyjną w najbliższym gnieździe.

Threepio obszedł unieruchomionego robota i przez chwilę obserwował, jak końcówka Artoo się obraca.

- Co ty właściwie robisz? - zapytał. Artoo zaświergotał.

- W jaki sposób możesz wyłączyć tyle detonatorów na tak duże odległości? - zdumiał się złocisty android. - Chyba cierpisz na manię wielkości. Musimy się stąd wynieść, zanim wróci pan Brakiss. Powinniśmy odnaleźć pana Cole'a.

Mały robot obrócił kopułkę i spróbował uciszyć go przeciągłym gwizdnięciem.

Threepio umilkł i tylko przyglądał się poczynaniom baryłkowatego towarzysza.

Nagle Artoo zapiszczał.

- Co takiego? Co takiego?

Mały robot jęknął, a ogarnięty rozpaczą Threepio zaczął wymachiwać złocistymi rękami.

- Co to znaczy, że są uruchamiane? Każdy nowy android eksploduje? Jesteśmy zgubieni! Zostaniemy rozerwani na kawałki! Nikt nigdy nie odnajdzie naszych szczątków!

Artoo zagwizdał, a później zaszczebiotał. Zaczął wydawać polecenia.

- Jaki panel? - zapytał Threepio. - Jak mogę wcisnąć guzik, skoro nie wiem, gdzie znajduje się ten panel?

Kiedy mały robot ujrzał, że jego partner zdołał w końcu odnaleźć właściwy panel, wydał przeciągły gwizd. Okazało się, że odszukał kod, którego wysłanie powodowało wyłączenie detonatorów, ale Threepio musiał wcisnąć guzik, żeby kod mógł zostać nadany na awaryjnej częstotliwości. Obaj liczyli na to, że wysłanie tego sygnału uniemożliwi detonatorom odebranie jakiegokolwiek innego i w ten sposób zapobiegnie zniszczeniu androidów.

Końcówka Artoo przestała się obracać. Mały robot wyciągnął ją z gniazda i zapiszczał.

„Teraz".

Threepio dźgnął złocistym palcem guzik raz, drugi, trzeci...

Nic się nie stało.

Artoo wpatrywał się w ekran monitora.

Protokolarny android uniósł głowę.

Jego baryłkowaty towarzysz zakołysał się w obudowie. Po chwili wydał przenikliwy pisk zwycięstwa.

- Udało się? - zapytał niepewnie Threepio. Artoo radośnie zaświergotał.

- Naprawdę się udało! - Threepio objął złocistymi rękami ko-pułkę partnera. - Jesteśmy uratowani! Artoo, jesteś geniuszem!

Mały robot skromnie zapiszczał.

- No cóż, ja też jestem geniuszem. Mimo wszystko, przecież ci pomogłem. Wykonałem twoje polecenie, ponieważ zrozumiałem, że sam nie mógłbyś sobie dać rady. Gdybyśmy tu nie przylecieli, ja i pan Cole... - Przerwał na chwilę, tknięty nagłą myślą. - O rety. Pan Cole! Nie wiemy, co się z nim stało. Musimy go odnaleźć, Artoo, zanim przydarzy mu się coś złego.

Astronawigacyjny robot cicho pisnął.

- O rety - powtórzył złocisty android. - Chcesz powiedzieć, że już mu się przydarzyło?

Leia przestała wyczuwać obecność Luke'a. Odnosiła wrażenie, że osobowość jej brata całkowicie zniknęła, mimo iż nadal widziała jego sylwetkę rysującą się na tle ściany wieży. W pewnej chwili za plecami brata pojawił się Thernbee, który odwrócił wielki łeb i popatrzył kpiąco na Kuellera. Co dziwniejsze, obecności mężczyzny Leia także nie wyczuwała.

Odbierała jednak myśli kogoś innego, znajdującego się bardzo blisko. Kogoś kochanego. Odwróciła się i ujrzała Hana czekającego u wylotu alejki z odbezpieczonym blasterem. Za plecami Hana stał Chewbacca. Leia chciała do nich podbiec, ale nie mogła. Jeszcze nie teraz.

Zauważyła, że z jej bratem dzieje się coś dziwnego.

W pierwszej chwili pomyślała, że Luke zamierza poświęcić życie, podobnie jak podczas walki z Vaderem uczynił to Obi-Wan Kenobi, ale jej brat zapewne zmienił zdanie. Tymczasem Kueller cofnął się i wyciągnął niewielkie urządzenie. Włączył je, a wówczas z wnętrza wytrysnęła nitka światła, która zaczęła badać źrenicę jego oka.

Leia miała wrażenie, że nie wróży to nic dobrego.

- Luke'u! - krzyknęła, ale brat nie zwrócił uwagi na to ostrzeżenie. Z wysiłkiem starał się unieść rękojeść świetlnego miecza. ..

Miał szansę, ale jej nie wykorzystał. Jego przeciwnik zamierzał zrobić coś strasznego, a później uciec.

Nitka światła przestała badać oko mężczyzny i zgasła.

Leia uniosła rękę i posługując się Mocą, wyrwała blaster z dłoni Hana. Zamierzała przyciągnąć broń do siebie. Blaster poszybował ku niej.

Thernbee ujrzał Leię i kilka razy machnął ogonem. Widocznie rozmyślił się, gdyż ruszył w jej stronę.

Nagle blaster zmienił kierunek lotu. Leia zaczynała tracić nad nim panowanie. Uczyniła wysiłek, aby przyciągnąć go szybciej. W chwili, kiedy broń wślizgnęła się między palce, poczuła, jakby ktoś okrył jej umysł wilgotnym pledem. Zachwiała się i cofnęła o krok, ale natychmiast uniosła blaster.

Kueller nadal trzymał urządzenie przed oczami. W blasku, wydobywającym się z wnętrza czarnej obudowy, Leia widziała, że palce mężczyzny poruszają się po miniaturowej klawiaturze.

Mimo iż nie potrafiła wyczuć go za pośrednictwem Mocy, doskonale wiedziała, co Kueller zamierza uczynić. Sam powiedział jej to, kiedy przyleciała. Nie przejął się tym, kiedy oświadczyła, że niektóre androidy zostały unieruchomione.

Wiedział, że nie wszystkie...

Te fale przenikliwego chłodu...

Eksplozja niewidzialnej bomby...

Śmiech jej dzieci...

Leia uniosła blaster, zamknęła jedno oko i wymierzyła lufę w Kuellera. Mężczyzna jej nie widział. Zapewne nawet nie mógł jej wyczuć.

Ale Luke mógł.

- Leio! -krzyknął.

Kueller się odwrócił, ale Leia się nie zawahała. Ognista smuga poszybowała prosto w jego głowę.

Mężczyzna uniósł rękę, próbując odbić błyskawicę na bok, ale dłoń odmówiła mu posłuszeństwa. Blasterowy strzał dotarł do celu i Kueller upadł na chodnik pod ścianą wieży.

- Leio! - zawołał ponownie Luke.

Thernbee nadal kroczył w jej stronę. W ciemnościach przypominał gigantycznego włochatego ducha.

Kueller usiadł, a Leia ujrzawszy to, strzeliła po raz drugi. Tym razem władca Almanii upadł na wznak i wypuścił urządzenie. Leia ruszyła ku nieruchomej postaci, chociaż z każdym krokiem odnosiła coraz silniejsze wrażenie, że przygniata ją coś ciężkiego.

- Leio!

Luke znalazł się u jej boku. Czuła, że jest zaniepokojony. Czy jego siostra zastrzeliła Kuellera, powodowana gniewem i nienawiścią? Możliwe. Czyżby w ten sposób wkroczyła na ścieżkę wiodącą ku Ciemnej Stronie?

Nie wiedziała.

Przestała odczuwać cokolwiek, co miało jakiś związek z Mocą.

Może ta chwila gniewu się nie liczyła, ponieważ Leia nie mogła posługiwać się Mocą?

Przystanęła obok ciała Kuellera. Leżący mężczyzna sprawiał teraz wrażenie bezbronnego. Kiedy upadał, uniósł ręce, jakby pragnął osłonić głowę. Luke chciał ująć siostrę za ramię, ale Leia odsunęła się od niego. Pochyliła się nad Kuellerem, wsunęła palce pod maskę i ściągnęła ją z jego głowy.

Kueller był właściwie młodzieńcem. Na jego twarzy dopiero zaczynały pojawiać się pierwsze ślady spustoszeń, podobne do tych, które w ostatnim okresie życia poczyniła Ciemna Strona na obliczu Palpatine'a. Miał szeroko otwarte nieruchome, ciemne oczy i półprzymknięte usta, ale rysy jego dziecinnej, pucołowatej twarzy kryły w sobie dziwny urok, jaki powinien kojarzyć się z radością życia, a nie z nienawiścią.

Nic dziwnego, że ukrywał twarz pod maską. Taka twarz nikogo by nie przeraziła.

- Był jeszcze dzieckiem - szepnęła Leia.

Luke przykucnął u jej boku i wyjął maskę Kuellera z jej palców.

- Nie, Leio - powiedział. - Przestał być dzieckiem na długo przedtem, zanim przybył na Yavin Cztery. Zdawał sobie sprawę z tego, co robi i kim się staje.

Położył maskę na zbroczonej krwią piersi Kuellera, a potem wstał i pomógł siostrze uczynić to samo. Thernbee stał obok nich, wyciągnąwszy wielki ozór.

- Tu jest to piekielne stworzenie! - odezwał się stojący za ich plecami Han Solo. - Przyleciałem, żeby wam pomóc, ale ta bestia połknęła moje isalamiry.

- A więc to one powodują to uczucie! - Luke przyłożył dłoń do czoła, a potem z przymusem się roześmiał. - Pomogłeś nam, Hanie. Naprawdę. Miejmy tylko nadzieję, że Thernbee szybko je strawi.

- Nie liczyłbym na to - odparł Solo. - Połknął też klatki.

- Thernbee żywił się ostatnio jeszcze dziwniejszymi rzeczami. Leia nie interesowała się jednak tym, czym ostatnio żywił się

Thernbee. Po raz ostatni popatrzyła na zwłoki mężczyzny, który rzucił wyzwanie całej jej rodzinie. Później się odwróciła. Przy niej stał Han, nie spuszczając spojrzenia z twarzy żony.

- Kocham cię, księżniczko - powiedział. Leia wyciągnęła ręce i przytuliła się do niego.

- Wiem - szepnęła. - Wiem.

ROZDZIAŁ 55

Wysłanie przez Artoo odnalezionego kodu spowodowało unieruchomienie wszystkich androidów w fabryce, z wyjątkiem tych, które nie miały detonatorów. Wyglądało na to, że jedynymi automatami spełniającymi ten warunek są Threepio, Artoo i astronawigacyjne roboty, które wcześniej zdążyły się ich pozbyć. Uciekinierzy ścigali Brakissa aż do jego statku, a później obserwowali, jak startuje i odlatuje, nie wiadomo, dokąd.

Centralny komputer fabryki nie dysponował informacją, gdzie może znajdować się Cole Fardreamer; tak więc Threepio i Artoo musieli zająć się przeszukiwaniem pomieszczeń fabryki. W końcu odnaleźli młodzieńca w sali tortur androidów. W porównaniu z nim podobne pomieszczenie, które znajdowało się w pałacu Hutta Jabby, przypominało luksusowy ośrodek wypoczynkowy. Nieprzytomny Cole leżał, przymocowany do jakiejś ławy.

Artoo ustalił, że młodzieniec nie będzie w stanie pilotować towarowego transportowca. Threepio postanowił zatem wysłać do wszystkich, o których pamiętał, wiadomość z prośbą o pomoc w wydostaniu się z księżyca.

Pierwszą osobą, z którą zdołał nawiązać łączność, okazał się Lando Calrissian. Ciemnoskóry mężczyzna zachichotał, kiedy usłyszał jego prośbę, a później powiedział, że jego „Ślicznotka" zamienia się z wolna w luksusowy liniowiec. Obiecał jednak, że niedługo przyleci i wszystkich zabierze.

Threepio czekał, nie oddalając się od Cole'a. Artoo nalegał na złocistego towarzysza, żeby pomógł mu uwolnić astronawigacyjne roboty, a później odesłał wszystkie do warsztatów remontowych, licząc na to, że zdołają pomóc sobie nawzajem. Potem zaczął krzątać się po ogromnej sali, unieruchamiając straszliwe narzędzia tortur. Wcześniej usunął niebezpieczne przyrządy, jakie wmontowano w korpus Ewy Ninedeninetwo.

W pewnej chwili Fardreamer poruszył ręką. Threepio pochylił się nad nim i z radością przekonał się, że powieki młodzieńca lekko drgnęły. Kiedy jednak Cole otworzył oczy i zobaczył złocistego androida, głośno krzyknął.

Artoo zapikał i pospieszył, żeby znaleźć się u boku protokolarnego towarzysza.

Tymczasem Threepio wyprostował się i cofnął o krok od Cole'a.

- Bardzo pana przepraszam - powiedział. - To tylko ja. See-Threepio, do pańskich usług.

Fardreamer przestał krzyczeć, po czym uniósł rękę i zakrył dłonią oczy. Artoo, który znalazł się przy nim, współczująco zapikał.

- Nadal przebywamy w tej fabryce - odezwał się młodzieniec.

- Jeszcze tylko kilka chwil - uspokoił go Threepio. - Artoo załatwił nam jakiś statek.

- A Brakiss? - zapytał Cole.

- Odleciał, proszę pana. Został zaatakowany przez astronawigacyjne roboty i uciekł jak niepyszny, po tym, kiedy ja...

Artoo zaświergotał.

- Ach, tak, po tym, kiedy my poradziliśmy sobie z Czerwonym Terrorem.

- Czerwonym...?

- Och, to bardzo długa historia, proszę pana, ale niezwykle intrygująca. Widzi pan, po tym, jak pana zostawiłem...

- Później, Threepio. - Młodzieniec wsparł się na łokciach i popatrzył na astronawigacyjnego robota. - Czy zdołałeś rozwikłać tę zagadkę?

- Och, on nie tylko j ą rozwikłał, proszę pana — wtrącił się Threepio. - On unieszkodliwił wszystkie detonatory. Wygląda na to, że Brakiss zaprojektował je w taki sposób, aby eksplodowały równocześnie po włączeniu jednego zdalnego sterownika. Prawdę mówiąc, proszę pana, nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego miałby zaprojektować je w taki sposób. Artoo zapewnia mnie, że właśnie tak postępują projektanci i konstruktorzy androidów. Pozwala im to na zniszczenie niewłaściwie funkcjonujących egzemplarzy, bez względu na to, w jak odległym zakątku galaktyki by się...

- Czy nikt nie może sprawić, żeby się wyłączył? - zapytał Cole, który obrócił się na bok i zeskoczył z ławy. Po chwili jednak cicho jęknął.

- Chyba nie powinien pan jeszcze wstawać, proszą pana.

- Chyba nie powinienem przebywać w tej sali ani chwili dłużej - odparł Cole. - Co się stało z transportowcem?

- Nadal jest tam, gdzie go pozostawiliśmy, proszą pana. Ale pan nie ma dość sił, by go pilotować. Wkrótce przyleci tu pan Calrissian i zabierze nas na Coruscant.

Threepio podszedł do Fardreamera, zamierzając pomóc mu wstać, ale młodzieniec się skrzywił.

- Czy bardzo pana skrzywdzili? - zaniepokoił się złocisty android. Cole spiorunował go spojrzeniem.

- Chyba nie sądzisz, że tylko połaskotali? Threepio poważnie kiwnął głową.

- No cóż, proszą pana, może poczuje się pan trochę lepiej, kiedy przypomnę o dwóch sprawach. Ocalenie zawdzięcza pan mnie i Artoo i jeżeli zechce pan wybaczyć moją impertynencję, nie ma dwóch innych automatów, które mogłyby się równać z nami. Wiem, że wiele istot żywych bardzo często o tym zapomina, ale jesteśmy unikatami i pozostaniemy nimi, chyba że ktoś zechce skasować zawartość naszych pamięci.

Cole się uśmiechnął.

- Wiem o tym, Threepio. Po prostu się przestraszyłem, kiedy oprzytomniałem i zobaczyłem ciebie. A jeżeli chodzi o obrażenia... No cóż, na razie odczuwam ból, ale spodziewam się, że niedługo przestanę. - Fardreamer odwrócił głowę i popatrzył na Artoo, który znieruchomiał obok niego. - Dzięki wam obu zrozumiałem, żeby nigdy nie lekceważyć automatów. Podobnie jak większość istot żywych zamieszkujących galaktyką, uważałem wasze istnienie za coś oczywistego. Już nigdy nie popełnię takiego błędu.

Uszczęśliwiony Artoo wydał serią radosnych elektronicznych pisków.

- Co on powiedział? - zainteresował się Cole.

- Uważa, że już wkrótce powróci pan do pełni sił - przetłumaczył Threepio, kładąc złocistą rękę na kopułce niższego towarzysza i nie zwracając uwagi na brzęk metalu, jaki rozległ się przy tej okazji. - Myślę, że dzięki uporowi i przytomności umysłu Artoo, a także dzięki moim umiejętnościom prowadzenia negocjacji, wszyscy wkrótce poczujemy się o wiele lepiej.

Podziękowania

Chciałabym podziękować przede wszystkim Tomowi Dupree, Lucy Autrey Wilson i Richardowi Curtiso-wi za to, że w ogóle pomyśleli o mnie; Sue Rostoni, która udzielała odpowiedzi na wszystkie moje pytania; Renee Doddsonowi za to, że pomagał mi kroczyć prostą i wąską ścieżką; Jenny Goodnaugh za zrozumienie głębi wszechświata Gwiezdnych Wojen; Deanowi We-sleyowi Smithowi za przypominanie mi, żebym śmiała się we wszystkich odpowiednich chwilach; Kevinowi J. Andersonowi, Rebecce Moesta, Dave'owi Wolverto-nowi, Steve'owi Perry i Barbarze Hambly za pomysły, teorie i rady, a także wszystkim innym autorom powieści należących do cyklu „Gwiezdne Wojny" za umożliwienie mi spędzenia na poszukiwaniach i badaniach najradośniejszych miesięcy, jakie kiedykolwiek przeżyłam.

* Awanturyn - minerał; półszlachetny kamień barwy żółtej albo brązowo-czerwonej, mieniący się dzięki czerwonym lub zielonkawym wrostkom tlenku żelaza i miki (przyp. tłum).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rusch Kristine Kathryn Pociąg
Familiar Territory Kristine Kathryn Rusch(1)
Going Native Kristine Kathryn Rusch(1)
Rozwiązanie zadania z fizyki 11 44 Bogdan Mendel Janusz Mendel Fizyka i Astronomia I Liceum Nowa Era
A Time for Every Purpose Kristine Kathryn Rusch(1)
Aaron Allston Nowa era Jedi 11 Linie wroga I Powrót Rebelii
The Strangeness of the Day Kristine Kathryn Rusch
Alien Influences Kristine Kathryn Rusch(1)
Kristine Kathryn Rusch Except the Music (v1 0) [rtf]
Kristine Kathryn Rusch The Taste of Miracles
Trains Kristine Kathryn Rusch
Rozwiązanie zadania z fizyki 10 44 Bogdan Mendel Janusz Mendel Fizyka i Astronomia I Liceum Nowa Era
Monuments to the Dead Kristine Kathryn Rusch
The Women of Whale Rock Kristine Kathryn Rusch
Spirit Guides Kristine Kathryn Rusch
A Time for Every Purpose Kristine Kathryn Rusch(1)
Fit to Print Kristine Kathryn Rusch(1)

więcej podobnych podstron